Annę McCaffrey S. M. Stirling
MIASTO, KTÓRE WALCZYŁO
Przełożyła Beata Jankowska-Rosadzińska
PROLOG
- Jak długo? - zapytał zrozpaczony Amos ben Sierra
Nueva.
- Następne czterdzieści pięć minut, sir - odpowiedział
technik bezbarwnym głosem, świadczącym o jego koncent-
racji.
Amos dotknął czujnika w uchu i odwrócił się ku niskim
wzgórzom. Porastał je sosnowy las, a przynajmniej było tak
jeszcze przed godziną, gdyż teraz płonął. Słupy ognia, pod-
sycanego żywicą, osiągały wysokość' pięćdziesięciu metrów.
Najeźdźcy sami odcięli sobie drogę wybuchem ognia wznie-
conego z samolotu. Wydawało się, że fakt, iż przyczyniają
się do strat we własnych oddziałach, jest im całkiem obojętny.
Betheliański arystokrata zgrzytał zębami z wściekłości na tę
wielkopańską pogardę i, niestety, racja była po jego stronie.
Inwazji Kolnari największy opór stawiali Strażnicy Świą-
tyni i planetarna policja Bethelu. Byli tą nieliczną garstką,
która nie odebrała inwazji jako kary za grzechy bezbożnego
młodego Amosa ben Sierry Nueva i jego zwolenników. Na-
tomiast wierni skutecznie nadstawiali gardła pod pirackie
noże. Całe szczęście, że Amos i jego zwolennicy byli przy-
gotowani do walki, choć spodziewali się raczej, że pewnego
dnia przyjdą po nich Strażnicy.
- Wszystko przygotowane, mój bracie - oznajmił męż-
czyzna siedzący obok Amosa na tylnym siedzeniu pikapa.
Joseph ben Said był obywatelem, gorzej, draniem ze slum-
sów Keriss, ale też pierwszym zwolennikiem Amosa, który
dowiódł największej lojalności. Amos przypomniał sobie rów-
nież o jego umiejętnościach.
- Zabierz mnie prosto do bunkra - polecił i uciął protes-
ty Josepha obcesowym machnięciem ręką.
Gdy kierowca odpalił silniki i poprowadził pojazd w dół
brudnej drogi, kanonier pochylił się za zamontowaną na ob-
rotnicy wyrzutnią rakietową. Był niedoświadczony, tak jak
wszyscy. Drugie Objawienie w tajemnicy trenowało ze zgro-
madzoną bronią, przygotowując się na Drugi Exodus do Al
Miny. Oficjalna policja Świątyni utrzymywała, że nie ma
potrzeby ryzykować poza Bethelem, skoro po trzech wiekach
dzielnego wychowania Wybrani wciąż byli rzadkością na
początkowym obszarze układu. Nie było czasu na zdobycie
prawdziwych umiejętności w posługiwaniu się niszczyciel-
skimi narzędziami, które były ich zabezpieczeniem na wy-
padek, gdyby Starsi użyli siły. nie chcąc dopuścić do po-
wstania układu innych zamieszkanych planet systemu Saffron.
Przed nimi ogień pulsował i ryczał. Sosny były rodzimą
odmianą. Nazywano je drzewami-świecznikami. O tej porze
roku stawały się wyjątkowo łatwo palne, a powietrze było
gęste od ciężkiego żywicznego dymu. Tuman kurzu trysnął
spod samochodu, gdy zakręcali za bunkrem, zarzuconym obe-
cnie maszynami rolniczymi i przykrytym nie przerobionymi
odpadami. Kierowca wycofał i nie wyłączając silników, osa-
dził pojazd na sprężystej osłonie, tak by linia celowania
kanomera przebiegała tuż nad szczytem wzniesienia.
- Dobra robota - powiedział Amos, klepiąc go po ra-
mieniu, po czym wyskoczył i schylił się, by wejść do bunkra.
Do jednej ze ścian przytwierdzono ekran, który pokazywał
obszar w zasięgu kilometra od czujnika umieszczonego przy
drodze. Pół tuzina mężczyzn i kobiet w kombinezonach i czap-
kach mówiło do komunikatorów lub pochylało się nad sche-
matem rozłożonym na prowizorycznym stole. Powietrze
w bunkrze przesycone było chrzęszczącym napięciem, do-
tkliwszym dla nerwów niż huczenie płonącego lasu dla uszu.
Amos skinął głową... oficerowi, przypomniał sobie. Nie byli
już przyjaciółmi ani wasalami, lecz wojownikami.
- Nadchodzą- oznajmiła Rachel bint Damscus.
Jej szczerą kościstą twarz pokrywała maska opanowania.
Była specjalistką od infosystemów. co było niezwykłą rzad-
kością na Bethelu, gdzie większość kobiet trzymała się tra-
dycyjnych kobiecych dziedzin, jak medycyna czy literatura.
Joseph ukłonił się jej.
- Dobrze się miewasz, pani? - zapytał.
Odpowiedziała krótkim skinieniem, po czym odwróciła się
do Amosa.
- Uderzyli w las rodzajem broni zapalającej pośredniego
rażenia, a teraz przeprawiają się przezeń. Mają pojazdy me-
chaniczne. Te z charakterystycznymi cechami termojądro-
wych cząstek neutrino, wyglądają na dosyć ciężkie.
- Prawdopodobnie nie wiedzą, jak powszednie są tu złe
ognie - stwierdził Amos. Pracował, aż zaschło mu w ustach.
W pojazdach Bethelu stosowano baterie akumulatorowe.
Rachel dobrze się trzymała, lepiej, niż oczekiwał. Znając
jej gwałtowne usposobienie, spodziewał się wybuchu histerii.
Poza tym cierpiała na klaustrofobię, więc przebywanie w bun-
krze stanowiło dla niej dodatkowe obciążenie psychiczne.
Musiała skupiać całą siłę woli. by zwalczyć lęk. za co należało
się jej szczególne uznanie.
- Myśleli, że płomienie zamaskują ich podejście - po-
wiedział głośno.
W pierwszej zasadzce zabili kilku najeźdźców z piechoty.
Wystarczyło parę godzin, by sprawdzić, jak obcy reagują na
wyzwanie - odpowiedzieli natychmiast z przytłaczającą siłą.
Amos odchrząknął i zapytał spokojnie:
- Jak daleko są od kopalni?
- Dwa kilometry i zbliżają się z prędkością dwudziestu
kilometrów na godzinę. Mam ich na ekranie.
Obraz drżał, choć ekran przytwierdzony był do ściany.
Oznaczało to. ze coś wstrząsnęło ziemią pod czujnikiem,
mimo iż przymocowali go do solidnej skały. Przed nimi po
obu stronach rozciągały się wzgórza. Wszystko, prócz wąs-
kiego strumienia i wiodącej wzdłuż mego drogi, płonęło, aż
do podnóża masywnych, granitowych pochyłości. Na niżej
położonych stokach wśród płonących drzew przesuwały się
matowo połyskujące kształty, trudne do odróżnienia od tła.
jakby ich powierzchnie przystosowywały się do koloru oto-
czenia niczym kameleon. Można było dostrzec kontury nis-
kich kopuł z długą bronią, sterczącą w kierunku płyt. lufami
zbudowanymi ze zwojów lub pierścieni oraz czymś w rodzaju
falowodu albo elektromagnetycznej wyrzutni rakietowej.
Jeden z walczących pojazdów obrócił się wokół własnej
osi. Na końcu lufy pojawił się błysk, równie jasny jak pło-
7
mienie. Gdy czujnik został zamieniony w plazmę, obraz na
monitorze nieznacznie zaszedł mgłą, a potem odzyskał klaro-
wność, jak system kompensowany przez poszerzanie wyjścia
z innych systemów.
- Dobrze, to da nam klucz do czułości ich detektorów -
powiedział Joseph. Pochylił się do przodu. - Czy wszyscy
już stamtąd wyszli?
- Wycofują się na pokład wyrzutni. Nie ma nikogo w pro-
mieniu piętnastu kilometrów - odpowiedziała Rachel. - My
jesteśmy najbliżej.
- Więc zrób to - polecił Amos.
Dotknęła pulpitu sterowniczego. Monitor rozbłysnął białym
światłem i zgasł. Pół sekundy później aktyniczny błysk prze-
świetlił bunkier i odbił się od tylnego wejścia, lecz pozostał
dość jasny, by przyciemnić ich ochronne gogle. Po kilku
uderzeniach serca rozległ się grzmot, jakby Bóg skierował na
nich swój gniew; ziemię przeszył potężny wstrząs i zalała ją
fala żaru. Z powodu powstałego ciśnienia huczało im
w uszach.
- A więc Kenss zostafo unicestwione - mruknęła do
siebie Rachel. Przez moment sprawiała wrażenie nieobec-
nej. - Tarnik widział to. Powiedział, że błysk był jak miecz
Boga, a fale miały kilometr wysokości, gdy załamały się nad
górami półwyspu.
- Wynosimy się stąd - rzekł spokojnie Amos, spogląda-
jąc na zegarek wpięty w rękaw. Nie było nic więcej do
powiedzenia. W Kenss, stolicy Bethelu, mieszkała rodzina
Rachel, jak również większość żyjących krewnych Amosa
i Josepha, jeśli miał jakichś. - Spotkamy się za czterdzieści
minut przy wahadłowcu. - Zamilkł na moment. - Rachel?
- Tak, sir?
- Dobra robota. Bardzo dobra.
Kiedy opuścili bunkier, słup obłoku spłaszczył się już
wysoko w stratosferze.
ROZDZIAŁ 1
"SSS". Czujnik przeglądu AI przefiltrował wiadomość
z przestrzeni międzygwiezdnej i przesłał ją do kontrolera
Stacji SSS-900.
- Znowu syczymy, co? - mruknął z roztargnieniem Si-
meon do podprogramu i ponownie skupił uwagę na symula-
torze.
Napoleon zepchnął właśnie Brytyjczyków na północ od
Nottingham. Ranni, wyczerpani żołnierze rozpierzchli się po
polach, na których obozowała pobita armia, gdy spadł deszcz
i szare niebo pociemniało nad rozdeptanymi, błotnistymi po-
lami. W oddali, na pofałdowanym obszarze, gdzie ciała poleg-
łych leżały wokół zniszczonego działa, wciąż migotały ogniki.
To kobiety chodziły z latarniami, szukając swoich mężów
i synów.
Posłaniec przybył do namiotu Wellesley z wiadomościa-
mi o powstaniach jakobmów w Birmingham i Manchesterze
oraz o wylądowaniu irlandzkich rebeliantów. W otwartym
skrzydle namiotu stał mężczyzna z dużym, dziobatym nosem.
Przemoknięty milicjant zasalutował niezgrabnie i, mrużąc
oczy przed deszczem, podał mu przesyłki.
- Do diabła z tym - mruknął mężczyzna z dużym nosem,
wracając do stołu, na którym leżała rozłożona mapa, i roz-
winął ciężkie, zalakowane papiery. - Jaka szkoda. Gdybyśmy
wygrali tę ostatnią bitwę... Gdyby ciocia miała wąsy, toby
była wujkiem. Ale tak niewiele brakowało, tak bardzo nie-
wiele. - Spojrzał na posłańca. - Poinformujesz jego wyso-
kość, że musi wraz z rodziną królewską natychmiast wsiąść
na statek do Indii. To - sięgnął po raporty schowane w pro-
wizorycznym biurku - dla wicekróla Arnolda w Kalkucie.
- Poddaję się - powiedział komputer.
- Oczywiście - odparł zarozumiale Simeon.
Przełączył podstawowe ognisko wizualne z symulacji z po-
wrotem na spoczynek i spojrzał na dużą holotablicę. Był to
wspaniały model używany w grach wojennych. Przedstawiał
mapę Anglii zasypaną symbolami jednostek. Przez powięk-
szenie poszczególnych sektorów można było uzyskać coraz
więcej szczegółów, aż do ożywionych modeli żołnierzy i koni.
Albo czołgów i artylerii do kilku innych gier. Skoncentrował
się na koniu, który ze zmęczenia opierał się o swego sąsiada
w linii pikiety, oraz na twarzy ziewającego posterunkowego
z wystającymi zębami,
ccc
- Co to jest? - zapytał Simeon.
Odpowiedź napłynęła do jego świadomości z obwodów
w postaci ścisłej wiązki sygnału modulowanych fal podprzes-
trzeni. przechwyconej przez jedną z odbiorczych boi na obrze-
żach systemu. Podprogram ocenił sygnał jako przypuszczalnie
interesujący.
Hmm, pomyślał. Dziwne. Mógł to być po prostu ostatni
zanikający hałas przeciekającej miniosobliwości, zanim się
¦otworzy. Obiekty dążyły do grupowania się w tym obszarze,
pełnym gwiazd trzeciej generacji i czarnych dziur, jednak
to wyglądało na sygnał. Problem polegał na tym, że niczego
nie było w tym kierunku. Niczego zarejestrowanego jako
zamieszkane przez więcej niż dwieście źródeł światła. Był
pewien, że w strefie operacyjnej Stacji Kosmicznej Simeon-
-900-X nie ma komunikacji. Musiałby zauważyć, gdyby coś
się w niej pojawiło. Jeśli ktoś go wzywał, pewnie spróbuje
jeszcze raz.
Leniwie przejrzał listę kontrolną funkcji stacji. Urządzenie
regulacji składu powietrza oczywiście działało bez zarzutu.
Czerwona kontrolka nie sygnalizowała żadnych wahań. Na
orbicie połączono sto siedemdziesiąt dwa statki różnego ro-
dzaju - od liniowca "Altair" do holowników. Dwadzieścia
siedem megaton różnych mineralnych proszków znajdowało
się w tranzycie, chłodni lub było poddane obróbce w celu
uzyskania ubocznych wytworów SSS-900-X. W hali konstru-
owano dwa nowe holowniki. Centralne wybory były w toku,
a radzie stacji sektora trzeciego przewodziła Anita de Chong-
-Markowitz. "Śmierć w Dwudziestym Pierwszym" wciąż
utrzymywała się na pozycji najlepszego hologramu miesiąca.
Simeon zaśmiał się w duchu szyderczo, lecz pobrzmiewała
w tym śmiechu również tęsknota. Poważni naukowcy nie
mogli obserwować historycznych dramatów, ponieważ fabry-
kanci nie dokonaliby swego odkrycia.
Dalsze zagłębianie się w szczegóły nie było konieczne.
Simeon, człowiek z kapsuły, wraz ze złączami tworzył SSS-
-900-X. Odrobina świadomości przypominała o nie rozwinię-
tym ciele znajdującym się wewnątrz tytanowej skorupy w cen-
tralnej kolumnie spoczynku. To On był stacją i żadne słabości
czy niepowodzenia nie miały nic wspólnego z bólem, napię-
ciem i sprawami osobistymi. Dopóki jego zmysł kinestetyczny
pozostawał skoncentrowany, był metalową rurą kilometrowej
długości, z dwoma olbrzymimi globami zbliżonymi do jej
końców.
Akurat przyleciał Altair. Simeon przycumował statek ze
zwykłą sprawnością, lecz bez dokładnego zbadania go, co na-
leżało do jego zwyczajów. Rozmyślnie odwrócił uwagę od
wysiadających pasażerów, odmawiając studiowania ich twa-
rzy, a szczególnie twarzy kobiet.
Na tym statku znajdowała się następczyni Radona, mięś-
niowca Simeona. Znał tylko jej świadectwo pracy i nazwis-
ko - Channa Hap. Prawdopodobnie pochodziła z Hawking
Alpha Proxima, gdyż Hap było popularnym nazwiskiem wśród
urodzonych w tej starożytnej i bogatej wspólnocie. Jednak nie
miał całkowitej pewności. Tak bardzo sprzeciwiał się przejś-
ciu Radona na emeryturę, że nie interesował się znalezieniem
jego następcy.
- No, koniec dąsów - powiedział do siebie. - Czas
się uporać z programem. - Przywołał podprogram, żeby
usunąć zgłoszenia kandydatów. Był to zaledwie techniczny
manewr, który nie miał nic wspólnego z pobudkami oso-
bistymi.
Nie chciał jej, ale teraz byli na siebie skazani.
Liniowce dokowały w północnym przedłużeniu bieguno-
wym dwóch złączonych globów tworzących stację. Rura miała
kilometr długości i pół szerokości, uzupełnianie zasilania oraz
komorę rozładunkowy wyposażoną tak, że mogła zadowolić
zbiorową próżność mieszkańców stacji - było to pomiesz-
czenie o długości i szerokości dwudziestu metrów, wysokości
piętnastu metrów, podzielone ściankami. Zarówno ściany, jak
i podłoga wyłożone były egzotycznymi kamieniami wydoby-
tymi w kosmosie. Znajdowały się tam także komputery infor-
macyjne i wszystko, czego potrzebował gość. aby się czuć
jak w domu.
- Jestem Channa Hap - powiedziała kobieta do jednego
z tych urządzeń. - Potrzebuję wskazówek, by dotrzeć do
ośrodka dowodzenia.
A więc to ona. Pociągła twarz z wystającymi kośćmi
policzkowymi i średniej długości, kręcone, ciemne włosy.
- Jest pani oczekiwana, panno Hap - odpowiedział ter-
minal. Miał łagodny, opanowany głos, będący syntezą głosów
kilku ulubionych aktorów Simeona. Niektórzy z nich żyli
w dwudziestym czwartym wieku. - Życzy sobie pani środka
transportu?
- Jeśli me ma pośpiechu, to się przejdę. Muszę przywyk-
nąć do nowego domu.
- Proszę tędy.
Skinęła głową. Simeon zatrzymał obraz i studiował jej
wysoką, atletyczną sylwetkę. Ubrana z prostotą w kombinezon,
ale ma prezencję, stwierdził. Jeśli ktoś lubi łagodne łuki
i subtelne okrągłości, to uzna jej sylwetkę za ładną. Słowem: lis.
W zadziwiająco krótkim czasie dzwonek u drzwi zasyg-
nalizował prośbę o wpuszczenie.
- Wejdź - powiedział Simeon, równie zdenerwowany,
jak podczas spotkania ze swym pierwszym mięśniowcem,
i drzwi się rozsunęły.
Kiedy Channa weszła, zbliżył się do wziernika na odleg-
łość, którą uważał za normalną w trakcie rozmowy. Dawało
mu to przewagę, odkąd ludzie z kapsuł nie mogli zachować
psychologicznie wygodnego dystansu. Kobieta miała delikat-
ne, regularne rysy twarzy, poważne, ciemne oczy i czarne,
kręcone włosy porządnie upięte w niebanalny sposób. Boha-
terka z filmów wideo. Idealna! Chyba zmienię do niej stosu-
nek, pomyślał. Włączył ekran ze swoją własną "twarzą", którą
wyobrażał sobie jako zabójczo ładną: opalona, z blizną pozo-
stałą po pojedynku z Heidelbergiem, spokojnymi, szarymi
oczyma, krótko ostrzyżonymi blond włosami oraz w czapce
fana Centauri Jets.
- Hubba-hubba! - powiedział głośno.
Ciemne oczy kobiety rozszerzyły się nieznacznie.
- Przepraszam?
Roześmiał się.
- To określenie ze slangu starożytnej Ziemi. Oznacza
"seksowną babkę".
- Rozumiem.
Było to powiedziane tak ostrym tonem, że Simeon niemal
słyszał, jak odbija się echem na pokładzie.
O rany, pomyślał, naprawdę dobrze mi idzie.
- Hmm, uważam je za komplement.
Dlaczego nie przysłali mi mięsniowca mężczyzny? - zadał
sobie pytanie, nie pamiętając o swej formalnej prośbie męskim
zobowiązaniu.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała chłodno. - Tylko
nie jest to rodzaj komplementu, który lubię.
Ma miły głos, pomyślał niespokojnie Simeon. Szkoda, że
wygląda na dziwkę.
- A jaki rodzaj komplementów lubisz? - zapytał tonem
wymuszonej wesołości, którym niełatwo było kierować przez
głośnik cyfrowy.
- Te, które dotyczą mojej zdolności szybkiego uczenia
się, mojej sprawności oraz potwierdzają, że dobrze wykonuję
swoją pracę - rzekła, przechodząc w głąb pokoju i zajmując
miejsce przed jego kolumną. Dopóki nie skończyła mówić,
nie patr/yła prosto na niego.
- Komplement, którym obdarzyłabyś serwomechanizm,
gdybyś miała taki zwyczaj - podsumował.
- Właśnie. - Uśmiechnęła się słodko i założyła ręce.
- Ma pani interesujące nastawienie, panno Hap - powie-
dział, kładąc lekki nacisk na dawny sposób wyrażania szacunku.
Jeśli chce, bym go okazał oficjalnie, to uczynię to oficjalnie. -
Większość kobiet, z którymi pracowałem, nie miała nic prze-
ciwko okazjonalnym komplementom na temat ich wyglądu.
Nieznacznie uniosła brwi i podniosła wyżej głowę.
- Może, jeśli miały ci coś do zarzucenia, pomijały to
milczeniem, jakby było częścią nastawienia.
Krzyczałbym, gdybym mógł, pomyślał Simeon. Przez te
ostatnie tygodnie bez Telia Radona czuł się bardzo samotny.
Zaczął sobie wyobrażać, jak wesoło będzie mu z nowym
mięśniowcem, ze będzie miał z kim porozmawiać... Jak mogli
przydzielić mu tę... lodową księżniczkę? Wiedzieli, że jest
skory do ustępstw, pewnie, ale udzielił im bardzo dokładnych
wskazówek w kwestii tego, czego szuka u mięśmowca. Nie-
stety, Channa Hap nie posiadała żadnej z wymienionych przez
niego cech. Czyżby ktoś z ośrodka wykorzystywał jego dob-
roduszność, mając nadzieję, że zrobi z mą porządek albo może
pozbędzie się jej?
- Twoje nastawienie uważam za dość interesujące -
mruknęła, mrużąc oczy. - Sprawdzałeś ostatnio poziom swo-
ich hormonów?
- To raczej osobista uwaga... - Może chcą. żebym
wyrzucił ją przez śluzę powietrzną, kiedy nikt nie będzie
patrzył.
- "Seksowna babka'', co? - Uśmiechnęła się kpiąco,
unosząc brew.
- To był komplement, który miał cię rozluźnić. Spraw-
dzałaś ostatnio poziom własnych hormonów?
Zapadła cisza.
Po chwili kobieta usiadła i spojrzała na niego ze spokojem.
- Posłuchaj, nawet jeśli ci się nie podoba, /e skierowano
tutaj właśnie mnie, to z praktycznego punktu widzenia musi-
my się pogodzić z faktem, że chwilowo jesteśmy na siebie
skazani. Potrzebujesz mięśniowca. więc jestem tu. Jestem
dobrze przeszkolona, doświadczona i pracowita. Nie musimy
się kochać, aby razem pracować.
- Prawda, ale zachowywanie dystansu wobec kogoś, kogo
widzisz codziennie, jest męczące. Byłoby o wiele łatwiej,
gdybyśmy mogli zostać przyjaciółmi. Słuchaj, dlaczego nie prze-
kreślimy po prostu tego, co się dotąd zdarzyło i nie zaczniemy
od nowa? Co ty na to?
Zacisnęła usta, a potem uśmiechnęła się.
- Jestem gotowa, ale zaczniemy powoli i na razie darujmy
sobie osobiste uwagi. Dobrze? - Skinęła głową w jego stronę
i uniosła brew. - Ty zaczynasz.
__ Cześć, musisz być Channa Hap. Witaj na SSS-900-C.
__ Dziękuję. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Nie, zawsze mam czas dla ład... kolegów. - Zauważył,
że jej oczy zwęziły się nieznacznie. - Wyglądasz na spra-
wną...
- Dobra, niech ci będzie, jesteś taki stalowy i w ogóle.
- Zabawne, to samo mógłbym powiedzieć o tobie.
Wstała.
- No nie, nic z tego nie będzie.
- Mój błąd. Nie powinienem był tego mówić. Słuchaj,
musisz być zmęczona po podróży. Dlaczego nie uspokoisz
się, nie rozejrzysz, nie odpoczniesz trochę? Wszystko mogło-
by wyglądać inaczej.
- To nie ma nic wspólnego z moim zmęczeniem czy
twoimi hormonami...
- Co się tak uczepiłaś moich hormonów?
- Zamknij się i słuchaj. - Channa posłała mu spojrzenie,
które niemal poczuł fizycznie. Przerwała i siadając, założyła
ręce na piersiach. - Po prostu słuchaj - powiedziała poważ-
nie. - Myślę, że będzie lepiej, jak wyłożymy karty na stół.
Jeszc/e nie przestudiowałam do końca twoich kartotek -
przyznała i uśmiechnęła się zmęczona. - Po prostu nie mog-
łam się do tego zmusić. Ale i tak sporo o tobie wiem. -
Odchyliła się lekko do tyłu i skrzyżowała długie nogi. -
Wiem, że masz niezłe wpływy i sporo kontaktów w ośrodku
administracji. Wiem też, że odwoływałeś się do nich w spra-
wie zastępstwa twojego mięśniowca. - Spojrzała na niego
surowo. - Stałeś się sławny na niemal wszystkich poziomach.
Trochę się pogubił. Narobił szumu, kiedy wysłali Telia
Radona na emeryturę, ale co to miało wspólnego z nią?
- Na wypadek gdybyś się zastanawiał, dlaczego wycią-
gam tę sprawę... - kontynuowała. Rety, pomyślał Simeon, to
przerażające! To niemożliwe, żeby potrafiła czytać w mo-
ich myślach. A może jednak? - ...pewnie zainteresuje cię, że
mam własne kontakty w administracji. Powiedzieli mi, że przed-
stawiłeś listę kwalifikacji, którym raczej trudno sprostać.
Faktycznie, byłam jedyną kandydatką, która ich zdaniem pa-
sowała do tej charakterystyki, z małym wyjątkiem, bo podob-
no brakuje mi c/terech lat do wymaganego wieku.
- Cóż, widzisz...
- Przepraszam, jeszcze nie skończyłam. Powiedziano mi
także, że przeglądałeś moje akta, szukając czarnych plam,
a kiedy ci się to nie udało, starałeś się znaleźć choćby cienie,
które mógłbyś uznać za czarne plamy...
- Hej! Nie wiem, z kim rozmawiałaś...
- Wytrzymaj ze mną jeszcze kilka chwil - zażądała
Channa, unosząc palec. - Potem będziesz mógł mówić. Ni-
gdzie się me wybieram. - Mrużąc oczy, przez moment wpat-
rywała się w jego podobiznę na ekranie, a kiedy zachował
milczenie, skinęła głową. - Powiedziano mi, że potrafisz
zepsuć dzień prawie każdemu urzędnikowi administracji,
wspominając moje imię. Wrażenie, które zdajesz się pozo-
stawiać za sobą jak dym, przywodzi na myśl przysłowie, że
me ma dymu bez ognia. I zaczynam dochod/ić do wniosku,
że skoro ty, znany i szanowany mózg, tak usilnie sprzeciwiasz
się mojemu przydziałowi na SSS-9OO, mimo że spełniam
wszystkie postawione przez ciebie warunki, prócz jednego, to
rzeczywiście musi być ze mną coś nie w porządku. I to po-
ważnie.
- Och! - Szczerze mówiąc, nie pomyślał o tym. Tak był
zajęty ratowaniem Telia od przymusowej emerytury, że inne
rozważania nie miały dla niego znaczenia. Channa Hap nigdy
nie zaprzątała jego myśli jako osoba.
- Powiedziałam sobie, że prawdopodobnie nie chodzi
o mnie osobiście - kontynuowała Channa. Boże, pomyślał
Simeon, sposób, w jaki wdziera się w moje myśli, jest niesa-
mowity! - Postanowiłam się me uprzedzać. Gdybyś tylko
powitał mnie jak profesjonalistkę, myślę, że mogłabym zapo-
mnieć o całym zamieszaniu. Ale już twoje pierwsze słowa
wskazywały, że nie zauważasz różnicy między komplemen-
tem a wulgarnym pochlebstwem, osobistym przytykiem, a na
dodatek starasz się uwolnić ode mnie.
- Poczekaj chwilę! - przerwał jej Simeon. Otworzyła
usta, by mówić dalej, lecz nie dopuścił jej do słowa. - Teraz
moja kolej. Myślę, że już najwyższy czas. Zgad/asz się? -
Uniosła brwi i rozłożyła ręce w geście przyzwolenia. - Nie
wiem, kim jest twój informator, ale wszystko pokręcił. Za-
kładam, że wystarczająco dobrze znasz system, by zdać sobie
sprawę, iż każdy brany pod uwagę kandydat był dokładnie
testowany. Stacja kosmiczna wielkości małego miasta wyma-
ga wszechstronności. Zakładam, że jesteś wystarczająco doj-
rzała, by wiedzieć, że dwadzieścia sześć lat to bardzo młody
wiek na to stanowisko. Tell miał trzydzieści osiem lat, kiedy
tu przyjechał, i teraz też szukałem kogoś w tym wieku. Nie
sądzę, żebym postępował nierozsądnie, podkreślając ważność
SSS-900. Przypuszczam, że dla kogoś niedoinformowanego
dogłębne badanie mogło wyglądać na próbę zdyskredytowania
cię, ale daję słowo, że ani wtedy, ani teraz nie miałem takiego
zamiaru. Jeśli moje powitanie było trochę zbyt poufałe, to
przepraszam. Nie miałem pojęcia, o jakie ciemne sprawki
mnie podejrzewasz. To szczera prawda, panno Hap.
Uśmiechnęła się uprzejmie i pokiwała głową.
- Mhm. To całkiem czarujące wyjaśnienie wskazuje, iż
przypuszczasz, że mój informator jest czyjąś sekretarką. -
Pokręciła głową ze smutkiem. - Nie.
Chyba posunąłem się trochę za daleko, pomyślał Simeon.
- Hmm...
- Możesz być spokojny - zapewniła go. - Jestem bar-
dzo dobra w tym, co robię. Jak wiesz, mam prawie idealne
wyniki... - Rzeczywiście, masz idealne wyniki, pomyślał
Simeon z politowaniem. - ...więc, czy zrobimy postępy, czy
nie, stacja me ucierpi. I obiecuję, że nie zniknę tak po prostu,
gdy już się do mnie przyzwyczaisz, ponieważ wiem z dobrego
źródła, że po tym, co zrobiłeś dla mojej kariery i reputacji,
musiałabym dac łapówkę i przeczekać na drugorzędnym przy-
dziale w najpodlejszej placówce górniczej, na asteroidzie
w najdalszym zakątku badanej galaktyki. A teraz chciałabym
obejrzeć moją kwaterę - oznajmiła, wstając.
- Jasne... tylko...- Simeon otworzył drzwi do kwatery
mięśniowca- ...tylko się uspokój. Rozwiążemy ten problem,
panno Hap. Zobaczysz. Nie jestem taki zły, jak ci się zdaje.
Przemyślę twoje uwagi i zobaczę, czy uda mi się wszystko
naprawić. W porządku?
Spojrzała na otwarte drzwi, na Simeona i znów na drzwi
- nie - westchnęłaa, podchodząc do nich.- Myślę
że będzie lepiej, jeśli przez chwilę zostawisz wszystko w spo-
koju.
- Panno Hap! - zawołał Simeon. Odwróciła się. - Kie-
dy nowy mięśmowiec przybywa na pokład, protokół stacji
zaleca małe informacyjne zebranie szefów wydziału. Zaaran-
żowałem je na dzisiejszy wieczór, na dwudziestą. To znaczy,
jeśli czujesz się na siłach.
Przytaknęła i uśmiechnęła się.
- Sądzę, że to wspaniały pomysł.
Drzwi pokoju zasunęły się za nią.
ROZDZIAŁ 2
,__ Nie mogę utrzymać go poziomo! Nie mogę utrzymać
go poziomo!
Amos ben Sierra Nueva pochylił się do przodu, zaciskając
dłonie na krawędzi konsolety,'jakby przez wiązkę łączności
mógł przekazać moc trafionemu transportowcowi.
- Nie panikuj, Shintev - powiedział stanowczo, lecz
spokojnie. - Jesteś blisko celu, weź się w garść.
Wyglądało na to, że panika jest hasłem dnia. Na mostku
"Exodusa" - przez trzysta lat mniejszej podstacji ośrodka
kontroli - panował kompletny chaos, gdy technicy, dokonu-
jąc cudów improwizacji, usiłowali uruchomić statek. Kiedy
zatrzasnęli stalową rurę z koncentrycznymi zasilaczami kap-
suły Guiyona, przez szparę w komorze ciśnień dobywał się
syk. Żadne z dużych drzwi ładowni nie dawały się otworzyć,
więc musieli przycumować transportowce ziemia-statek na
zewnątrz staroświeckiego obiektu i dostać się do niego przez
luk roboczy. Powietrze było rozrzedzone i zimne, zamglone
przez oświetlenie awaryjne, przesycone zapachem strachu,
potu i spalonej instalacji.
- Wspaniale, sir. Myślę, że wrogowie nas odkryli - roz-
legł się głos z kąta.
- Sądzisz?
- Nie jestem pewny! - skarżył się technik, bliski łez. -
Przemieszczają się... tak! Odkryli nas!
Amos gwałtownie odwrócił głowę. Na kanale łączności
z ostatnim wahadłowcem rozbrzmiewał tylko długi pisk o wy-
sokiej częstotliwości. Amos spojrzał na monitor i zobaczył
twarz wbitą w czujnik, rozpłaszczoną na nim przez siłę od-
środkową. Obraz strzępów mięsa spływającego krwią powoli
wypełnił cały ekran.
- Zginęli. - Amos przerwał nagłą ciszę. - Odcumować
pozostałe wahadłowce. Przygotować się do zwiększenia mocy.
Rozległy się protesty załogi, że nie są gotowi.
- Silniki gotowe do odpalenia - oznajmił Guiyon spo-
kojnym, niskim głosem. - A to na razie wystarczy.
Amos przełączył na ręczne sterowanie.
- Przygotować się do akceleracji! Akceleracja za dziesięć
sekund od punktu. Punkt!
Plamka światła rozkwitła na jednym z zewnętrznych pól.
- Dostali Shinteva - szepnął ktoś.
Pozaorbitalny myśliwiec, podskakując w powietrzni tropo-
sfery jak ciśnięty na wodę kamień, znalazł się wystarczająco
blisko, by wypuścić pocisk samonaprowadzający na wahad-
łowiec, który znalazł się poza kontrolą.
- Rób swoje - warknął Amos. Później będzie c/as na
modlitwy i na łzy, dodał w myślach.
Pod wpływem siły napierającej na przestarzały statek, w ka-
dłubie rozległy się trzaski i skrzypienie. Na zewnętrznej po-
włoce ukazały się dźwigary i konstrukcje zginające się i łamią-
ce pod naciskiem, do którego nie były przystosowane. Wahad-
łowce ziemia-orbita odleciały, a w przestrzeni zostało kilka
postaci w skafandrach kosmicznych.
Przeklęci głupcy, pomyślał Amos, odwracając wzrok. Prze-
cież zostali ostrzeżeni! A on był obarczony odpowiedzialnoś-
cią za tyle istnień...
Wielki, otoczony chmurami kształt Bethelu zaczął się kur-
czyć we wstecznym monitorze. Widoczną powierzchnię pla-
nety zaciemniały kurz i płomienie z pojazdów bojowych.
Przyspieszenie wcisnęło go w fotel, gdy odczytywał liczby
migoczące na monitorach.
- Guiyon!- odezwał się.- Poruszamy się za wolno!
- Spokojnie, Amos. Próbuję... Tak, otwieram zbiorniki
systemu regulacji powietrza. - Dziesiątki tysięcy kiloton wo-
dy zostały wyrzucone za burtę. - To nam pomoże. I zatrzyma
wroga.
- Ilu nas ściga?
- Pięć statków średnich rozmiarów. Myślę, że to zwiado-
wcy. Żaden me zajmuje pozycji ani nie wykazuje chęci do
pościgu.
_- Będziemy w stanie pr/eciąc im drogę?
_- Nie wiem. Musiałbym przycisnąć silniki, a wtedy będą
straty wśród pasażerów.
__ Rób to, co musisz.
Nacisk na jego ciało wzrastał, aż poczuł go w kościach.
Starodawne kompensatory nie radziły sobie z takim przecią-
żeniem. To, którego teraz doświadczali, mogło ich zmiażdżyć.
Połowa wszechświata zniknęła w błysku ognia z dysz na-
pędowych "Exodusa". Kadłub nie skrzypiał już, tylko trzesz-
czał, a od czasu do czasu rozlegały się odgłosy pękania ele-
mentów, które się osłabiły lub rozregulowały w czasie długich
lat. jakby stacja orbitalna rozsypywała się pod wpływem
ciśnienia i niszczyła osłony rufowe. Jakieś dziecko bez przer-
wy wzywało swoją matkę.
- Co możemy zrobić? - zapytał Amos.
- Niewiele, dopóki nie uporamy się z przeciążeniem -
odpowiedział Guiyon. - Chyba modlić się, jeśli masz taki
zwyczaj.
Jeden po drugim, głosy zbiegów łączyły się we wspólnej
pieśni.
Patsy Sue Coburn omiotła spojrzeniem odzianą w jedwab
Channę Hap. Channa sączyła szampana i uprzejmie słuchała
oficera medycznego, który odciągnął ją w kąt, by opowiedzieć
historię, która najwyraźniej obfitowała w ostre akcje. W po-
koju roiło się od ważnych osobistości stacji, przedstawicieli
wydziałów, szefów departamentu, reprezentantów spółek, ka-
pitanów statków handlowych, dziwnych artystów zabawiają-
cych gości. Na wysokości ramienia unosiły się tace pełne
napojów, kanapek i środków pobudzających. Wszyscy wyda-
wali się podekscytowani rozmowami, jakie odbywali już setki
razy. jakby dzięki nowemu mięśniowcowi stare tematy zys-
kały na atrakcyjności. Patsy Sue poczuła ciepło obecności
Floriana Gusky, zanim jeszcze jej ucho uchwyciło miękkie
brzmienie jego niskiego głosu.
- No i co sądzisz o tej nowej?
Patsy spojrzała na niego kątem zielonych oczu i odrzuciła
do tyłu długie blond włosy. Gusky miał mocno zarysowaną
91
szczękę, gruby kark i masywne ramiona, co złośliwie pod-
kreślało cechy jego charakteru. Był potężnym mężczyzną i za
takiego się uważał. Był entuzjastą Odrodzonych Gier, szcze-
gólnie rugby. Sprawiał wrażenie chętnego do zajęcia się Chan-
ną. Albo do potraktowania jej ostrogami, pomyślała. - Są-
dzę, że jest bardzo elegancka - odpowiedziała Patsy. I spra-
wia, że chciałabym być nieco bardziej opanowana, dodała
w duchu.
Swoje kształty Junony wcisnęła w ciasny, czerwony gorset
z głębokim dekoltem i wąską spódnicę. Platynowe blond
włosy - rozjaśnione z pomocą nowoczesnej technologii -
przeplotła sznurami czarnych pereł.
- Myślę, że jest snobką - powiedział zdecydowanie Gu-
sky.
- Wygląda na nieprzystępną - przyznała Patsy. Kto by
nie był. rzucony na głębokie wody?
- Wydaje się płytka.
- O co ci chodzi? Patrzysz na kobietę, jakbyś myślał, że
pod suknią ma nogi karalucha. Nigdy nie posądzałam cię
0 wyciąganie pochopnych wniosków. Wiesz coś o niej?
Wpatrywał się ponuro w swego drinka.
- Nie... tylko... Simeon jest okropnie spokojny.- Spoj-
rzał na nią z powagą w brązowych oczach. - To do niego
niepodobne.
Uśmiechnęła się szyderczo i odrzuciła na bok jasną grzywkę.
- Cóż. w końcu się przyzwyczai - powiedziała. - On
1 Tell Radon byli razem przez wiele dekad. Może tęskni za
nim i nie ma ochoty uczestniczyć w przyjęciu.
Gus przytaknął, zaciskając wargi.
- Tak, albo może chce dać jej szansę, by mogła zabłysnąć.
Przez moment oboje wpatrywali się w swoje stopy, po czym
jednocześnie podnieśli głowy i powiedzieli:
- Simeon? - Kwybuchnęli śmiechem.
Na ekranie, obok nich, pojawiła się znajoma postać.
- Wołaliście mnie?
- Ach! O, cześć, Sim, ee... my...
- Właśnie mówiliśmy, że jesteś dziś nienaturalnie cichy -
dokończył Gus.
- Cóż. ponieważ większość mojej starej załogi jest na
przyjęciu, spadła na mnie podwójna liczba obowiązków -
odpowiedział obojętnie Simeon. - Wybaczcie mi - dodał
i zniknął.
Patsy i Gus popatrzyli na siebie zdumieni, a potem od-
wrócili się. by ponownie przyjrzeć się Channie Hap. którą
właśnie przedstawiano specjaliście od załadunku.
Gus pokręcił głową.
_- Co ona mu zrobiła?
.__ Postawiła go w stan gotowości - roześmiała się Patsy.
- Dobrali się jak w korcu maku - mruknął Gus.
- Co/ - westchnęła Patsy i zamyślona zmrużyła zielone
oczy. - Ta kobieta ma styl, Gus. Możemy na tym skorzystać.
Kiedyż to na przyjęciu u Simeona dostałeś ostatnio coś poza
piwem i precelkami?
Gus spojrzał na nią zdumiony.
- Co to ma znaczyć? Chcesz powiedzieć, że można cię
przekupić porządnymi kanapkami?
- Nie. Może czekoladowymi truflami, ale na pewno nie
syntetyzowanymi rybimi jajami na karbowaflach. - W od-
powiedzi na jego żachnięcie kontynuowała poważniej. -
Chciałam powiedzieć, że to miejsce przypomina bardziej
chłopięcy obóz mz centrum kultury, nauki i biznesu, którym
mogłoby być. Ta kobieta porządnie nami potrząśnie, ale może
wyjdzie nam to na dobre. Robi się tu coraz bardziej inte-
resująco.
Mężczyzna przybrał groźną minę. lecz Patsy podeszła do
Channy, by pochwalić jej wybór Drugiej Suity Rovolodorusa
jako podkładu muzycznego.
- Cieszę się. że ci się podoba - odpowiedziała Channa.
Na jej ustach gościł subtelny, aczkolwiek sztuczny uśmiech
kogoś, kto ostatnich kilka godzin spędził, stawiając czoło
pochlebcom. - Choć jesteś z Larabie. prawda?
- Wyjechałam stamtąd- odpowiedziała Patsy.- Nie
lubiłam rodzimej muzyki. Miałam dość Krzyku Górników
i innych pionierskich rytmów wygrywanych przez Simeona.
Bez urazy.
- Nie obraziłem się - rozległ się w powietrzu głos
i umilkł.
Następny uśmiech Channy był bardziej szczery.
- Nie myślałam, że dowódca służby ochrony środowiska
może byc zwolennikiem /mian - powiedziała.
- Mam dość obserwowania hodowli glonów - stwier-
dziła Patsy i obie się roześmiały. - Może dlatego miałam
czterech mężów pod rząd; chciałam pokazać, że nie jestem
jednokomórkowym organizmem.
- Dobranoc! - zawołała Channa. kiedy drzwi się zatrzas-
nęły za ostatnim odjeżdżającym gościem.
Pusty owalny pokój wydawał się teraz jeszcze większy.
Trójwymiarowe ekrany na ścianach pokazywały spokojne
podwodne sceny z tropikalnymi rybami.
Odwróciła się ku postaci Simeona wyświetlonej na ekranie
kolumny. Tam właśnie znajdowało się ciało mózgu i należa-
ło do dobrego tonu, by mięśniowcy zwracali się bezpośrednio
do niego, chociaż mózg mógł ich słyszeć z jakiejkolwiek
części stacji. Channa stała, studiując uważnie wielki sinozjań-
ski gobelin, który gustownie udrapowano w poprzek kolumny.
- Pięknie wygląda - stwierdziła w końcu. - Podziwia-
łam go przez cały wieczór. - Założyła ręce za plecami
i powoli podeszła bliżej. - Dziękuję, Simeonie - powiedzia-
ła łagodnie. - To przyjęcie było bardzo przyjemne, a gest
dobrze przemyślany.
Ty też byłaś wesoła, kiedy trochę się rozluźniłaś, pomyślał
Simeon zaskoczony. Gdybym tylko zdołał cię utrzymać w ta-
kim nastroju, moglibyśmy poczynić postępy.
- Cóz, każdy jest bardziej zrelaksowany na takich przy-
jęciach, zapomina o oficjalnej pozycji - rzekł. - Poznałaś
ich od strony towarzyskiej, a niedługo poznasz ich od strony
profesjonalnej.
Pokiwała głową.
- Zanim tu przyszli, miałam wystarczająco dużo czasu,
by zajrzeć do ich kartotek. Nie chciałam popełnić z nimi tego
samego błędu, co z tobą.
- Nie czytałaś moich kartotek?
- Nie - odparła z łobuzerskim błyskiem w oczach. -
Chciałam mieć niespodziankę.
- Więc udało mi się - stwierdził.
Roześmiała się.
__Przypuszczam, że mamy ze sobą coś wspólnego. Oby-
dwoje umiemy nadrabiać miną. Dobranoc, Simeome.
Zanim weszła do swego pokoju, uśmiechnęła się i ostatni
raz pomachała ręką w stronę kolumny.
Ma miły śmiech, pomyślał Simeon, gdy drzwi się zasunęły
za nią-
Uff, odetchnęła Channa.
Zastanawiała się chwilę, a potem wyjęła z torby przybory
toaletowe.
Kiedy się okazało, ze czujniki w ścianach nie zostały
włączone, zrobiło jej się wstyd, że była taka bezwzględna
wobec Simeona.
- Nie ma szansy na naprawienie go? - zapytał Amos
ben Sierra Nueva.
- Absolutnie żadnej - zawyrokował technik. - Z całym
szacunkiem, sir - dodał, ścierając smar z policzka.
Wycofali się z korytarza i zamknęli właz. Wokół rozlegało
się trudne do wychwycenia brzęczenie. Amos jako jedyny
wśród zbiegów wiedział, że to zły znak. Nierównomierny
napęd nie był niespodzianką, skoro przez trzy wieki statek
funkcjonował jako stacja orbitalna. To cud, że silniki w ogóle
działały, a było to zasługą inżynierów Światów Centralnych.
Podwójnym cudem było, że tak długo wytrzymali pod niena-
turalnym naciskiem prędkości podprzestrzeni utrzymywanej
mimo ostrzegawczej czerwonej linii. Dokonał tego Guiyon.
- Po prostu będziemy musieli zaoszczędzić na tlenie -
oznajmił stanowczo Amos.
- Przestać oddychać? - zapytał technik.
- Hibernacja - odpowiedział Amos. - To zmniejszy zu-
życie tlenu przynajmniej o połowę. Statek został tak zaprojek-
towany, że może go obsługiwać mała załoga. W razie potrzeby
Guiyon mógłby sam go poprowadzić.
Na brązowej skórze mężczyzny błyszczał pot, ale nie tylko
od czołgania się wzdłuż nie używanych korytarzy. Wracając
na pokład dowodzenia. Amos zmuszał się. by oddychać nor-
malnie. Czuł ciężar w piersiach, choć wykrycie w/rostu stę-
żenia dwutlenku węgla w powietrzu było jeszcze niemożliwe.
Czysto psychologiczne złudzenie, upomniał się surowo.
- Nie ma żadnej szansy na naprawienie mechanizmu -
poinformował zgromadzoną grupę dowodzenia. Kilka osób
jęknęło. - Jeśli utrzymamy obecne tempo, to wyczerpiemy
dostępne zapasy powietrza w dwóch trzecich drogi do naszego
miejsca przeznaczenia.
- Dlaczego statek me był utrzymywany w należytym
stanie? - ktoś niemal krzyknął.
- Ponieważ była to stacja orbitalna z nieograniczonymi
zapasami i zbiornikiem glonów! - odpalił Amos, ale zaraz
odzyskał panowanie nad sobą. - Z konieczności musieliśmy
się pozbyć nadmiaru wody w zbiornikach, ponieważ w mo-
mencie, gdy istotna była prędkość, stanowiła ona zbyt duże
obciążenie. Straciliśmy też większość zapasów, kiedy ścigali
nas wrogowie. Tak wygląda nasza sytuacja- oznajmił ze
spokojem. - Musimy sobie z nią poradzić. Od tego zależy
życie setki istot i istnienie Bethelu.
Wszyscy przytaknęli. Jeśli po opuszczeniu przez nich swia-
ta zostali jacyś świadkowie, to nawet w tak rozległej prze-
strzeni, jak system Saffrona. nie mieli szans ukrycia się przed
flotą Kolnari. Mogli jedynie zatrzeć swoje ślady w taki sam
sposób, jak na Bethelu.
- A co... co z hibernacją? - zapytała Rachel, oblizując
wargi.
- Musimy rozważyć tę możliwość - odpowiedział
Amos. - Guiyon?
Głos mózgu, jak zawsze, brzmiał nieludzko odległe. Miał
za sobą cztery wieki doświadczenia i zdolności, którymi nie
mógłby się poszczycić ktoś o niższym ilorazie inteligencji.
Amos zadrżał lekko. Obrzydzenie było najłagodniejszym
uczuciem, jakim ich wrogowie darzyli istoty takie jak Guiyon.
Opanuj się, zganił się w duchu. Guiyon uratuje nas wszystkich.
Jest naszą jedyną nadzieją. Nie czas na stare antypatie.
- Skrajne wyjście z sytuacji- powiedział Guiyon.-
Ale możliwe. Powinniśmy zebrać całą załogę w jednym lub
dwóch pomieszczeniach, z pozostałych wypompować atmo-
sferę z powrotem do rezerwy i natychmiast rozpocząć pro-
ces hibernacji. - Zamilkł na chwilę. - Nie jesteśmy od-
powiednio wyposażeni... Wewnętrzny system kontroli tem-
peratury jest bard/o niepewny. Zachodzi ryzyko strat w lu-
dziach.
__ Zrób to - zdecydował Amos władczym tonem. Wy-
czuł, że inni się odprężyli. Nadal byli zagrożeni, lecz ktoś
podjął za nich decyzję. Gdybym tylko był obdarowany charyz-
matem władzy, pomyślał, krzywiąc się. Przypuszczam, że
odpowiedzialność musi mieć gdzieś kres. - I mech Bóg ma
nad nami litość.
- Amen.
Amos poczekał, aż wszyscy się rozeszli, by przekazać
decyzje reszcie uciekinierów.
- Wrogowie? - zapytał łagodnie.
- Cztery statki - odpowiedział Guiyon. - Jeden zawró-
cił. Myślę, że z powodu problemów z silnikami; miały przer-
wy w emisji. Reszta powoli nas dogania. Wykorzystują silniki
powyżej dopuszczalnych granic, nigdy nie projektowano ich
do takiego użytku. Według mojej oceny, gonią nas tak daleko,
ponieważ statki Kolnan wyposażone są w dodatkowe zbior-
niki paliwa i silniki podświetlnego manewru, a poza tym ich
systemy napędowe nie mają ograniczeń.
- Czy wystarczy nam czasu, by dotrzeć do Bazy Rigel?
- Obliczenie tego jest niemożliwe - odparł Guiyon. Jego
głos powoli nabierał żywszych tonów, jak zardzewiała ma-
szyneria, która powoli rozgrzewa się po długim zastoju. -
Zbyt wiele zależy od różnorodnych czynników: gęstości masy
w środowisku międzygwiezdnym, działań wroga i tego, co
nas czeka. Wciąż mamy kilka możliwych miejsc przeznacze-
nia, lecz mogły nastąpić zmiany od ostatniej aktualizacji. Moje
dane są bardzo stare.
- Będzie, jak Bóg zechce - powiedział z zadumą Amos.
- Rzeczywiście.
Wejścia awaryjnego sterowania zasyczały wskutek wpro-
wadzenia przez nie danych. Wzdłuż nerwów Guiyona prze-
biegał rwący ból wywołany naprężeniem struktury statku.
Zżerał go niepokój, gdy sektor po sektorze pustoszał, po-
grążając się w odrętwieniu.
Większą część rozety ścigających go statków Kolnari
zasłaniał blask własnych strumieni napędowych Exodusa.
Grad cząstek energetycznych ich broni promieniującej son-
dował i wżerał się w elementy napędowe przestarzałej, roz-
padającej się jednostki latającej. Duch wspomnień statku -
z czasów, gdy był młody i silny - nawiedził Guiyona,
wzmacniając jego reakcje. Jego własne zapasy pokarmu
i tlenu malały alarmująco i za każdym razem wychylenie
wskaźników do poprzedniej pozycji zabierało awaryjnej re-
gulacji więcej czasu.
Guiyon wiedział, że nie dotrą do Bazy Rigel. Ani on, ani
statek nie byli w stanie tego dokonać. A nawet jeśli by im
się udało, z całą pewnością było to niemożliwe dla delikat-
ników znajdujących się na pokładzie. Muszę wybrać alter-
natywne miejsce przeznaczenia, pomyślał.
Jeśli takie istnieje.
ROZDZIAŁ 3
__ Czy naprawdę konieczna jest osobista kontrola, panno
Hap? - zapytał dowódca systemów wykrywania. - Mamy
wirtualny system dalekiego zasięgu - dodał usłużnie.
- Nie mogący zastąpić rąk - odpowiedziała Channa ze
skrywaną radością. Podeszła do luku, westchnęła i wśliznęła
się w wąski korytarz. - Poda mi pan narzędzia?
Dwie godziny później, gdy Channa kończyła spis kontrolny,
dowódca stał sztywno. Jego naturalnie brązowa skóra po-
szarzała i zdawał się lekko drżeć.
- ...odchylenia wynoszą więcej niż trzydzieści procent
dopuszczalnej normy - oznajmiła energicznie.
- Panno Hap - odezwał się nieszczęsny biurokrata, pró-
bując się bronić. - Te systemy dalekiego zasięgu są tylko
zapasowe. Nie używano ich, odkąd SSS została oddana do
eksploatacji!- Uniosła brew, więc dodał pośpiesznie: -
Poza tym nie mam pełnej załogi, a...
- Dowódco Doak - przerwała mu. - Regularne osobiste
kontrole są zwykłą procedurą w przypadku wszystkich urzą-
dzeń tego typu. Nie obchodzi mnie, czy sprzęt jest rzadko
używany. Systemy rezerwowe są niezbędne w wyjątkowych
sytuacjach, a wtedy muszą natychmiast podjąć funkcje, do
których zostały zaprojektowane. I nie obchodzą mnie pańskie
uwagi. Mechanizm zrobi, co mu pan każe, bez względu na
to, czy będzie to właściwa decyzja, czy nie. Od doświad-
czonych techników oczekuje się wyczucia sprzętu. Pańscy
ludzie, jak widać, nie wykazują się nim w dostatecznym
stopniu. Rozumiemy się?
- Tak, panno Hap - odpowiedział tępo.
Dziwka, wyczytała w jego oczach. Świetnie, pomyślała,
odwracając się i krocząc żwawo do drzwi. Ty masz prawo do
opinii o mnie, a ja mam prawo oc/ekiwać od ciebie wyko-
nywania twoich zadań.
- Bez względu na to, co mówią inni, panno Hap, myślę,
ze zamierza pani odwalić kawał dobrej roboty.
Słowa te padły z ust kobiety, która była jednym z techników
łączności. Channa uśmiechnęła się do mej uprzejmie.
- Szczerze mówiąc, panno... - spojrzała na jej plakietkę
z nazwiskiem- ...Foss, to, co pani myśli, najmniej mnie
obchodzi. Interesuje mnie tylko jakość pani pracy, której w tej
chwili pam nie wykonuje. - Podążyła dalej w dół korytarza.
- Przepraszam - powiedział Simeon do Channy, gdy
znalazła się poza zasięgiem słuchu kobiety.
- Tak?
- Czy musiałaś być dla niej taka okropna?
- Simeon, byłoby nieprofesjonalnie z mojej strony, gdy-
bym pozwoliła ludziom w ten sposób się podhzywać. My
możemy rozliczać dowódcę sekcji, ale mieszanie się do łań-
cucha dowództwa jest niedopuszczalne, wywołuje niesnaski
i stwarza problemy moralne. Może nie zamierzam być tu
bardzo długo, ale nie chciałabym zostawić tego bałaganu,
żeby ktoś inny się z nim borykał. Takie rzeczy trzeba dusić
w zarodku.
- Duszenie duszeniem, ale ty ścięłaś ją z nóg.
- Ach, tak. Uważasz, że byłam nieuprzejma.
- Bo byłaś! Faktycznie, byłaś otwarcie okrutna.
Channa stała chwilę z rękami na biodrach i zamyślona
patrzyła w dół. Potem otrząsnęła się i skrzyżowała ramiona.
- Simeon, zauważyłam, że Tell Radon był tutaj jeszcze
przez dwanaście lat po osiągnięciu przeciętnego wieku eme-
rytalnego.
- Nie był przygotowany do odejścia - odpowiedział nie-
pewnie Simeon.
- Ale sześć lat temu złożył rezygnację.
- Zmienił zdanie i wycofał ją. Nie zamierzałem zmuszać
go do odejścia. Był moim przyjacielem.
- Uhm. Cóż, kiedy przeglądałam raporty spotkań z ostat-
nich kilku lat, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, ze każdy się
zachowywał, jakby Radona tam nie było. W rzadkich wypad-
kach. gdy włączał się do współpracy, natychmiast to kwes-
tionowano. Czy słowa: "Czy to jest słuszne, Simeome" nie
brzmią znajomo?
__ Do czego zmierzasz?
__ Do zasadniczej różnicy w stylach naszego działania,
Simeonie. Kiedy ja jestem okrutna, to po to, żeby zapobiec
późniejszemu, większemu bólowi. Natomiast ty jesteś okrutny,
by osiąsnąć własne cele.
- Co?!
- Z pewnością wiesz, że szacunek do przyjaciela może
prowadzić do obu tych możliwości? Może Tell Radon został,
ponieważ ty byś tak wolał? Przez dłuższy czas zajmowałeś
się tutejszymi sprawami na swój własny sposób. Nie wyob-
rażam sobie, żebyś szukał kogoś nowego, by wszystko ci
popsuł. Jakiegoś obcego, który mógł chcieć pokierować spra-
wami po swojemu, zamiast wykonywać mile, gładkie, ruty-
nowe działania, wypracowane przez ciebie.
- Skąd wytrzasnęłaś tę bzdurę?
Wzruszyła ramionami.
- Właśnie. Albo to jest bzdura, albo tak przywykłeś do
widoku codziennego upokarzania Telia, że przestałeś to za-
uważać. I prawdopodobnie on czuł to samo.
- Ja go znam, Hap, a ty nie. Gdyby Tell miał problem,
powiedziałby coś. Dlaczego miałby cierpieć w milczeniu,
skoro wiedział, że może do mnie przyjść?
- Zaglądałeś do raportów?
- Nie muszę do niczego zaglądać. Byłem tam.
- Wiesz, że potwierdzą to, co powiedziałam.
Ty pokryta corycium dziwko! - pomyślał wściekły.
- Nie jesteś przypadkiem uprzedzona? Myliłaś się co do
mnie, odkąd powiedzieliśmy sobie "dzień dobry". Pozwól, że
coś ci powiem, wszechwiedząca. Z raportów nie możesz
uzyskać dobrego wrażenia o Tellu. Nienawidził tych prze-
klętych spotkań. "Do diabła", zwykł mówić, "te głupawe
spotkania roztapiają mi mózg". Rzadko odzywał się na nich.
Po prostu nie były w jego stylu.
- A kiedy już się odezwał, kwestionowanie każdej jego
uwagi należało do zwyczaju?
- Twoje pytanie zabrzmiało jak ciężki zarzut.
Channa zagryzła dolną wargę.
- Simeon, raporty potwierdzają, że to, co widziałam, jest
łatwe do zauważenia, nie ulegające wątpliwości, jasne i oczy-
wiste. Przegląd raportów ze spotkań mógłby okazać się dla
ciebie pouczający.
Po chwili refleksji cos otworzyło się w Simeome jak oko
i ujrzał gorzki grymas ust Telia Radona. Tell określał go
zawsze jako "trucie gazem", ale...
- Prowadzisz brudną walkę. Channo - powiedział.
Zaczerwieniła się, lecz wyraz jej twarzy pozostał wrogi.
- Jestem wściekła- wyznała szczerze. - Moja kariera
jest w powijakach, ponieważ chciałeś, żeby on został. Więc
kiedy zobaczyłam... - Znów zagryzła wargę, a potem kon-
tynuowała spokojniej: - Musisz być ostrożny, używając przy
mnie takich wyrażeń, jak "ścięłaś ją z nóg" i "byłaś okrutna".
Ujawniają chęć pozbycia się mnie.
- Tak... zapamiętam to. - Umilkł na moment. - Wiesz,
jeśli naprawdę tak ci zależy na wydostaniu się stąd, to cofnę
twoją prośbę o przeniesienie do punktu wyjścia. Odkąd nie
dostałem tego. o co prosiłem ostatnim razem, sądzę, że wciąż
są mi winni kilka przysług...
- O me. Ostatnim razem, kiedy cofnąłeś kogoś do punktu
wyjścia, to ja oberwałam nożem w plecy. Dziękuję ci bardzo.
Gdy teraz o tym pomyślę, wolę dać ośrodkowi administracji
mnóstwo czasu, by zapomniano o tym zamieszaniu i roli. jaką
w nim odegrałam. Będziesz na mnie skazany przynajmniej
przez kilka lat, lepiej przyzwyczaj się do tego. A wracając do
tematu pomijania pewnych spraw...
- Tak?
Co tym razem? - pomyślał. Czyżby na sprzęcie oświe-
tleniowym był kurz?
- W jednym z rufowych pomieszczeń technicznych spot-
kałam się twarzą w twarz z małym chłopcem.
Cisza.
- Co? Żadnego komentarza? Czy to znaczy, że wiesz
0 nim? W końcu jesteś w stanie przejrzeć wszystkie zakątki
stacji. - W ciszy, która nastąpiła, Channa podeszła do ściany
1 oparła się o mą. - Uciekł, zanim zdążyłam zareagować.
Ale wiesz, co jest naprawdę dziwne? W kartotekach nie ma
nic o tym dzieciaku. - Cisza przedłużała się. - Simeon?! -
zawołała nieco szorstko.
__ Mały chłopiec?
__ Tak. Simeonie, mniej więcej dwunastoletni. W rufowym
mieszczeniu S1imkowym. które o ile wiem. jest obszarem
zamkniętym. Dzieciak, który wygląda i pachnie jak szczeniak
z błot Sondee. Czyim jest dzieckiem? Co możesz mi o nim
powiedzieć? Nawet nie próbuj wmówić mi. że nic nie wiesz.
Dzieciaki nie pokrywają się taką warstwą brudu w ciągu jednej
nocy. Wyglądał też. jakby regularnie jadał, i to nie byle co,
więc ktoś opiekuje się nim... przynajmniej w minimalnym
stopniu.
Nie sądzę, żeby mówienie jej: ..Jesteś pociągająca, kiedy
się złościsz'' było teraz najlepszym wyjściem, pomyślał Si-
meon. Zatrzymał jej obraz i dokładnie badał pod kątem zmian
temperatury oraz rozszerzania /renie. Była zła raczej z po-
wodu porzuconego dziecka niż na niego. Stanowiło to miłą
odmianę.
Poza tym mógł z tej sprawy wyciągnąć korzyści.
- Nazywa siebie Joat - wyznał z westchnieniem Sime-
on. - Nie wiem, jak długo tu jest. Sam odkryłem go przypad-
kowo. Jest wspaniałym mechanikiem. Na obszar/e, który
uważa za własną przestrzeń życiową, nie są potrzebne żadne
naprawy. Prawdopodobnie był to jedyny powód, który skłonił
mnie do zbadania sprawy. To znaczy, wokół jest dość pisz-
czących mechanizmów, więc dlaczego zwracać uwagę właśnie
na ten. który jest cicho? Zauważyłem, że ostatniej naprawy
w tym sektorze dokonano dwa lata temu. Zaciekawił mnie
fakt. że przez tyle czasu nic się tam nie zdarzyło, więc
wybrałem się na przeszpiegi, używając przenośnych urządzeń
podsłuchowych noszonych przez personel i podglądając jego
oczami. Poprzez włączenie moich receptorów dźwięku mo-
głem czasami usłyszeć delikatne skrobanie i ruch. lecz wy-
stępował tam swego rodzaju naturalny hałas, który te dźwięki
zagłuszał. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby wszystko
w tej przestrzeni funkcjonowało idealnie, z wyjątkiem moich
czujników, więc postanowiłem działać przez zaskoczenie,
zaprzestałem kontroli, az w końcu stracił czujność i sam
wszedł w moje pole widzenia. Kiedy się odezwałem po raz
pierwszy, natychmiast zniknął. Minęło dużo czasu, zanim
nakłoniłem go do rozmowy. Zwróć uwagę, że powiedziałem
"rozmowy". Nie udało mi się zdobyć jego zaufania. Jest
niesamowicie ostrożny. Nie mogę uwierzyć, że był tak nie-
zdarny, iż pozwolił ci się zobaczyć.
- Dwa lata?
Dotarcie do stosownych informacji zostawiam tobie, nad-
gorliwa suko.
- Powiedziałem, że ostatnią naprawę zarejestrowano dwa
lata temu. A przynajmniej była to ostatnia, o której wiedzia-
łem. Co mogę powiedzieć? Gdzieś od dwóch lat do dwóch
miesięcy, kto wie?
- Kim on jest, Simeonie?
- Jego historia zaczyna się od ucieczki z frachtowca. Joat
powiedział mi, że kapitan wygrał statek w karty od jego wuja.
Wiem, wiem, tego typu rzeczy są nielegalne, ale zdarzają się
w ich środowisku. Frachtowiec odleciał niespodziewanie w nie-
znanym kierunku, unosząc chłopca. Joatowi nigdy nie było
lekko w życiu, lecz kapitan, od którego uciekł, był oczywiście
uosobieniem brutalności.
Channa zmarszczyła nos.
Brzmi to jak jedna z powieści Dickensa.
- Tak, cóż, większość rzeczy zmienia... - urwał w pół
zdania. - Co zamierzasz zrobić? - zapytał ostrożnie.
W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że Channa napadnie
na niego. Nie zrobiła tego. Czyżby chciała spowodować zala-
nie pomieszczenia, by wypłukać stamtąd biednego dzieciaka?
- Musimy go stamtąd wydostać. Nie możemy zostawić
małego chłopca w zastrzeżonej przestrzeni. To jest, w najlep-
szym przypadku, nielegalne i pod każdym względem nie-
odpowiedzialne.
- On został do głębi zraniony i przestraszony, Channo.
Nie chce przebywać wśród ludzi. Nawet mnie ledwie toleruje.
Bardziej lubi mechanizmy, niz ludzi i uważam go za trudny
przypadek. Poza tym nawet ja nie potrafię go znaleźć, jeśli
sam nie będzie tego chciał. Może powinniśmy zostawić go
w spokoju? Jest tam, gdzie chce być.
Channa popatrzyła na niego z otwartymi ustami.
- Simeon, żadne dziecko nie chce być samo w ciemnym
i zimnym pomieszczeniu silnikowym, czy gdziekolwiek się
ukryło- Potrzebuje opieki i ma do niej pełne prawo.
- W zasadzie zgadzam się z tobą, ale sądzę, że on
potrzebuje więcej czasu. Wezmę na siebie odpowiedzialność.
__ Co to znaczy?
__ Wezmę na siebie całkowitą odpowiedzialność za to, co
się z nim stanie.
Channa rozjaśniła się.
- Naprawdę?
__ Tak, naprawdę.
__ Dobrze - powiedziała. - Zasięgnę informacji na te-
mat procedury adopcji i możemy załatwić tę sprawę.
- Co?! - Zawsze krzyczę "co?" do tej kobiety. Zaczy-
nam czuć się. jak zwariowana papuga, stwierdził Simeon.
- A co miałeś na myśli, mówiąc, że weźmiesz na siebie
odpowiedzialność?
- Że jeśli coś pójdzie źle, to będę za to odpowiadał. -
Przysięgam, dodał w duchu, że gdybym miał włosy, powyry-
wałbym je sobie. Jednak delikatnicy mają trochę przewagi.
Ale w co ta... ta... baba próbuje mnie wrobić?
- Wspaniale! Jeśli zostanie zabity lub okaleczony, przyj-
miesz na siebie winę? - Jakie to wspaniałomyślne z twojej
strony! - Simeon próbował zaprotestować, lecz Channa nie
dopuściła go do głosu. - Przy okazji, powinieneś wiedzieć,
ze zapamiętałam, co mówiłeś, nawet jeśli sam nie uważałeś
za stosowne tego zrobić. Obiecuję ci, Simeonie, że będę się
na to powoływać zawsze, kiedy spróbujesz mnie uciszyć lub
przeforsować swoje zdanie. Z tej jednej sprawy nie wykręcisz
się, kolego. Nie pozwolę ci.
- O czym ty mówisz? Nie wpakowałem go w tę sytuację.
Chcę pomóc dzieciakowi. Do diabła, pomagam mu. Po prostu
nie widzę potrzeby przepędzania go stamtąd. Fakt, że zoba-
czyłaś go, może oznaczać, iż jest prawie gotowy, by wyjść
z własnej woli. Dlatego jestem przeciwny zmuszaniu go.
Rany, ależ ty jesteś wrogo nastawiona! Tak bardzo chcesz
wierzyć, iż wszystko, co najgorsze, dotyczy właśnie mnie, że
za każdym razem, gdy z tobą rozmawiam, czuję, jak moje
obwody się rozregulowują. Czy naprawdę jestem takim par-
szywym draniem? Albo - i tu zmienił ton z żałosnego na
pełen wigoru - czy naprawdę jesteś najmniej chętną do
współpracy, najtrudniejszą do zniesienia kobietą, jaką kiedy-
kolwiek spotkałem?
- Och, Simeome - odpowiedziała, przeciągając sło-
wa. - Nie masz pojęcia, jak trudną potrafię być współ-
pracowniczką. Jeśli chcesz się dowiedzieć, to sprzeciwiaj mi
się dalej.
Umysł Simeona przeszył chłód. Czyżby znaczyło to. że
dotąd była łagodna? O rany!
- Jesteś bliski zostania ojcem, Simeome. A to oznacza
całkowitą odpowiedzialność za dziecko. Gratuluję, to chło-
piec. Jeśli się nie pomyliłeś.
- Nie pozwolą mi adoptować dzieciaka.
- Dlaczego nie? Byłeś dokładnie przetestowany na ró-
wnowagę emocjonalną, masz odpowiedzialną pracę. Nawet
zdajesz się bardzo przejmować jego uczuciami. Myślisz, że
przyszli rodzice stoją już w kolejce, by zaopiekować się
takim zranionym dzieckiem w jego wieku? Sądzę, że masz
bardzo duże szansę. - Zatarła dłonie. - Więc... popracujmy
nad tym.
Martan eleganckim gestem podał menu i oddalił się z ukło-
nem.
Channa szeroko otwartymi oczyma rozejrzała się po ską-
panej w mdłym świetle eleganckiej restauracji "Perymetr". Na
stołach płonęły nawet świeczki z prawdziwego wosku pszcze-
lego, co świadczyło o materialnej zamożności.
Nie ma nic przyjemniejszego, jak wydawanie cudzych pie-
niędzy, pomyślała. Jej pobyt w "Perymetrze" był opłacony
przez administrację. Zapoznanie się z jedną z turystycznych
atrakcji stacji wydawało jej się logiczne.
Najlepsza restauracja na SSS-900 znajdowała się poniżej
północnego bieguna przedłużenia cumowniczego. Jedną ścia-
nę lokalu tworzyła płyta z syntetycznego, przejrzystego me-
talu. Na zewnątrz przetaczały się olbrzymie, jasne gwiazdy.
Widoczne były też gwiazdy stałe i mroźny łuk Mgławicy
Głowy Żmii oraz jasne, ruchome punkty światła - holowniki
i wahadłowce. Podłogę restauracji wyłożono gładkimi, czar-
nymi kamieniami połączonymi kwadratami złota- SSS-900
wytwarzała sporo złota jako produkt uboczny. [Stoliki były
wykonane z prawdziwego, cennego drewna. Przykryte śnież-
nobiałymi obrusami.] Kelnerzy płynnie poruszali się między
nimi, pobrzękując cicho srebrną zastawą. Z tac unosiły się
smakowite zapachy dań. Orkiestra grała dyskretnie bardzo
stare, sentymentalne utwory.
__ Gwiazdy i komety. Małe bogactwo tej placówki! -
powiedziała Channa. - Słyszałam o "Perymetrze", ale jakoś
nigdy nie przypuszczałam, że tu przyjdę.
__ Cóż - uśmiechnęła się Patsy. - Stacja Hawking nie
jest asteroidalnym ośrodkiem górniczym. Przynajmniej nie z ro-
dzaju tych, w których nasz uświęcony Simeon zatapia swe
zęby.
- No, nie... ale kiedy byłam w domu, nie mogłam po-
zwolić sobie na coś takiego. Nie miałam też czasu. Gdy
otrzymałam stopień akademicki i zaczęłam przyjmować przy-
działy, większość czasu spędzałam na placówkach. I to gor-
szych niż Simeona.
Kelner napełnił szklanki wodą. położył im na kolanach
serwetki i przyniósł ciepłe bułki ora/ mięciutkie masło. Wszy-
stko, prócz szczotkowania zębów i masażu stóp, pomyślała
Channa. Było to trochę rozleniwiające. Koszt utrzymania
ludzi, którzy to wszystko robili, musiał być ogromny!
- Nigdy nie jadłabym tutaj, gdyby posiłek nie był wli-
czony w bilet stacji - przyznała szeptem Patsy podczas
przerwy w obsłudze. - Albo gdyby nie nasze spotkanie.
Towarzystwo drugiej kobiety jest bardziej relaksujące, bo
można, nie obrażając jej, skoncentrować się na jedzeniu.
- Gdyby ten posiłek nie był bezpłatny, mnie też by tu nie
było. - Uśmiechnęły się do siebie.
- Dziękuję za zaproszenie - powiedziała Patsy. - Myś-
lałam, że zaprosisz tego technika medycznego, z którym
rozmawiałaś ostatniej nocy.
- Proszę! - jęknęła Channa. - Chciałabym zjeść ten
posiłek, a nie będę w stanie, jeśli przypomnę sobie tego
człowieka. Słyszałaś jego anegdoty?
- Wszystkie - odpowiedziała Patsy, przytakując uroczy-
ście. - Masz u mnie punkt, moja damo. Chaundra jest dość
rmlym facetem, ale dla mnie również jego dowcipy są trochę
ciężko strawne.
- Poza tym mamy podobny gust, jeśli chod/i o muzykę.
Zawsze jest o czym rozmawiać z kimś. kto lubi taką samą
muzykę.
No i rozmawiały o wszystkim, począwszy od gerariskich
ballad ludowych, a skończywszy na osiemnastowiecznych
ziemskich kompozytorach. Próbowały nawet skojarzyć per-
sonel stacji z różnymi typami muzyki.
- Simeon? Proste, dzikie rytmy, me ulega wątpliwości -
oznajmiła stanowczo Channa.
Patsy roześmiała się.
- Daj spokój. Channa, jest w mm jakaś niezbadana głębia.
Wcale nie jest taki prosty. To tylko przepisy ośrodka gór-
niczego wycisnęły na mm swoje piętno. No. wiesz, jego
publiczny wizerunek to taki szorstki twardziel.
- Cóż. - Channa zajrzała do menu. Kiedy przesuwała
palcem w dół strony, pojawiały się hologramy dań. - Zacznę
od tych grumawnów w ognistym sosie. Potem klarowna zupa.
Smażona na rożnie zębatka jumbuka ze Świata Matki Hutton...
Dobry Boże, mają tu wszystko! Marchew, sałatę... Na deser
mieszane słodkie pieczywo z kawą Port Royal i brandy Cas-
tiliari.
- Brzmi nieźle. Ja też skuszę się na jumbuka. ale... hmm.
Najpierw zjem zupę z bagiennego pora. Wino?
- Zwykle nie...- zaczęła Channa.
- Czy mogę coś zasugerować? - Przy ich stoliku pojawił
się Martan. Pojawił się. pomyślała Channa, jakby wyskoczył
z jakiejś hipotetycznej podprzestrzem. - Proponuję zacząć od
Mon'rachu rocznik '97. w półlitrowej butelce. Do głównego
dania najlepszy będzie Hosborg butelkowany w osiemdziesią-
tym piątym.
- Jasne - powiedziała Channa i odetchnęła zadowolo-
na. - Wiesz, przyglądałam się ..Perymetrowi", odkąd powie-
dzieli mi, że SSS-900 będzie...
- Teraz SSS-900-C, panno Hap.
Channa oblała się rumieńcem.
- ...będzie moją następną placówką.
Podano pierwsze potrawy. Pozwijane parami, różowe gru-
mawny leżały na polanym sosem i pachnącym szafranem ryżu.
Channa wypiła łyk schłodzonego wina o delikatnym zapachu
fiołków, a potem nabiła grumawna na dwuzębny widelec.
__. Sporo się dziś napracowałam - mruknęła do siebie.
Otworzyła usta i...
Armia konfederacka przedzierała się przez lasy i pola na
północ od Indianapolis. Za nią. nad płonącymi miastami,
wznosiły się ku niebu słupy dymu. Silniki Diesla wyły z wysił-
ku, gdy gładkie kształty niszczycielskich czołgów miażdżyły
krzaki i wysokie na dwanaście stóp łodygi kukurydzy, rosnące
obok płonących szczątków wiejskiego domu i stodół. Długie,
dziewięćdziesięciomilimetrowe lufy czołgów zwróciły się ku
cienkim liniom konwojów Unii i uderzyły z boku. gdy tamci
usiłowali odwrócić się frontem. Przy każdym potężnym od-
rzucie, towarzyszącym wystrzałowi z działa, bojowe pojazdy
cofały się po własnych śladach, a powietrze przesycał gorzki
zapach kordytu. Gdy smugacz i działa wystrzeliły pociski
eksplodujące w purpurowe kule ognia, w niebieskich szere-
gach zapanował chaos. Najbardziej wysunięty na północ czołg
rozerwało tak. że wieżyczka wzleciała na sto metrów w po-
wietrze i spłaszczyła się jak patelnia.
W ślad za bojowymi pojazdami podążali ludzie w szarych
mundurach ze skierowanymi w przód półautomatycznymi ka-
rabinami. Niektórzy oficerowie uzbrojeni byli w miecze.
Gdzieniegdzie powiewały sztandary Konfederacji.
- Teraz! - zawołał generał Fitzroy Anson-Hugh Beaure-
gard III przez duży megafon zawieszony na pancerzu jego
pojazdu.
Jego czołg był nieznacznie cofnięty za linię bojową. Głowa
i ramiona generała wystawały ponad kopułę tanku. Wieżycz-
ka, mimo iż była masywnym odlewem, gładko obracała się na
pierścieniu nośnym łożyska. Błysk wystrzału z długiego działa
przesłonił generałowi widok akurat w momencie, gdy salwa
oddana przez artylerię przemknęła nad jego głową. Wzdłuż
drogi czarne błoto tryskało ku niebu, przybierając kształty
wysokich topól. Inna eksplozja wstrząsnęła ziemią i poprze-
wracała ciężkie pojazdy jak dziecinne modele przy nieuważ-
nym kroku. Pocisk wystrzelony z czołgu dowódcy trafił w gą-
sienicę samobieżnegodziała Unionistów.
Generał pokiwał głową i powiedział:
- Nic nie zatrzyma nas tak blisko jezior.
Nic nie powstrzyma ich od połączenia się z Korpusem
Brytyjskiej Gwardii Pancernej, zmierzającej na południowy
wschód od okupowanego Detroit...
- Poddaję się - powiedział Florian Gusky i podniósł
przyłbicę hełmu symulacyjnego. Westchnął ciężko, wziął łyk
piwa i rozejrzał się po pokoju, jakby był zdziwiony, że jest sam
na sam z Simeonem, oderwany od świata i wojny, których nigdy
nie było. Jego twarz nieznacznie błyszczała od potu. Poruszył
grubymi mięśniami ramion, by pozbyć się uczucia napięcia.
- Mogłeś rozegrać to do końca - powiedział wizerunek
Simeona z ekranu nad pulpitem.
- Nie było sensu. Dwa razy zbiłeś mój cel w tej symulacji,
i to z obu stron: Unii i Konfederacji.
- Szansę były nierówne - stwierdził Simeon z nieco
mniejszym entuzjazmem, co nie uszło uwagi Gusa.
Pokiwał głową. Ostatnim razem wygrał walkę między Ce-
zarem a Rommlem o Kartaginę, gdy Simeon dowodził uzbro-
jonymi we włócznie zastępami Cezara przeciwko jego ciężkiej
artylerii. Jednak nawet wtedy poniósł poważne straty.
- Gdzie ona jest? - zapytał Gus. Nie musiał wymieniać
nazwiska.
- Je obiad w "Perymetrze".
Gus ze zdziwienia uniósł brwi.
- W "Perymetrze"? Pewnie odebrała wypłatę.
,,Perymetr" przyciągał dwa rodzaje gości: bogatych i sta-
cjonariuszy przepuszczających sześciomiesięczną pensję
w ciągu jednej nocy.
Simeon roześmiał się.
- Na koszt administracji. Jest z nią Patsy.
- Tak, Patsy ją lubi - odpowiedział Gus takim tonem,
jakby uważał to za dowód poważnej skazy charakteru Patsy,
o którą jej nie podejrzewał. - Widzisz je?
__Jasne.
__ Co robią?
.__ Rozmawiają.
__ O nas?
__ Nie wiem. Nie podsłuchuję. O, teraz się śmieją.
__. W porządku, rozmawiają o nas - zawyrokował Gus.
__. Rany, Gus, wróćmy do gry.
W głosie Simeona zabrzmiał żałosny ton. Gus sięgnął po
hełm, lecz zamiast go założyć, skrzywił się znudzony.
- Czy to nie czas na ćwiczenia? - spytał zamyślony.
- Dopiero co je odbyliśmy. Cztery godziny temu, pa-
miętasz?
- Kiedy byłem w marynarce wojennej, mieliśmy ćwicze-
nia czasami sześć razy dziennie - odpowiedział Gus.
Wiedział, że Simeon bardzo chce objąć służbę w marynarce
wojennej. Tylko kilka pływających jednostek dowódczych
wykorzystywało ludzi z kapsuł i Simeon na razie się nie liczył.
Tymczasem dużą wagę przykładał do doświadczeń Gusa, jako
oficera kierowania ogniem na fregacie patrolującej. Jakiś czas
temu Florian Gusky ciężką pracą dochrapał się stopnia dowód-
cy regionalnej ochrony Namakuri-Singh, dużej fabryki sys-
temów sterowania - lecz Simeon miał fałszywe pojęcie woj-
skowego romantyzmu. I prawdziwy talent, mówił sobie Flo-
rian, nie zazdroszcząc mózgowi jego zdolności.
- Wiem, że dopiero odbyliśmy - namawiał dalej Gus. -
Ale ważne jest, by ogłaszać alarmy w nieprzewidywalnych
odstępach czasu. No i będziemy mieli satysfakcję.
- Cóż...
- Chciałbym widzieć ich miny.
- Skoro tak stawiasz sprawę...
Channa właśnie zaczynała jeść, gdy zawyły syreny. Nigdy
dotąd nie słyszała tak nieprzyjemnego, powtarzającego się
dźwięku. Ruchy kelnerów, przywodzące na myśl figury z me-
nueta, straciły swą elegancję, gdy pomagając gościom, spra-
wnie skierowali się do wyjść. Z podłogi, wzdłuż zewnętrznej
ściany, wysunęły się ciężkie płyty i rozbłysły wszystkie
światła.
WYRWA W KOMORZE CIŚNIEŃ! - oznajmił nieprzy-
jemnie brzmiący męski głos. - PERSONEL RATUNKOWY
NA SWOJE MIEJSCA. ZABEZPIECZYĆ WSZYSTKIE
PODSTACJE PÓL OCHRONNYCH.
Patsy stała i patrzyła z żalem na swój ledwie tknięty posiłek.
- A niech to! To już drugi raz w ciągu tej zmiany! - Ze
złością rzuciła serwetką. - Simeon zabawia się w ćwiczenia
jak chłopiec kopiący mrowisko po to, by zobaczyć uciekające
mrówki.
- Simeon! - krzyknęła Channa.
- Tak?- Wycie syreny niemal ich zagłuszyło.
- Czy to prawdziwy alarm, czy tylko ćwiczenia?
- Wybacz, mój mięśniowcu, ale chyba nie sądzisz, że
udzielę ci tej informacji. - W głosie mózgu dało się słyszeć
rozbawienie.
- Jeśli myślisz, że zrezygnuję z najlepszego posiłku, jaki
kiedykolwiek przede mną postawiono, tylko dlatego, że masz
takie widzimisię, to się grubo mylisz. Przerwij to!
Gdy syrena nagle ucichła, ludzie zatrzymali się i rozglądali
zdezorientowani.
- Powiedz im, że już po wszystkim, Simeon. Nie każ im
tak stać.
- To były ćwiczenia - przemówił Simeon kobiecym gło-
sem, którego używał do takich wypowiedzi. - Wracajcie na
swoje miejsca. To były ćwiczenia.
- Porozmawiamy o tym później - zapewniła go Channa
lodowatym tonem.- Nadużywanie próbnych alarmów jest
niebezpieczne, nieodpowiedzialne i w ogóle niedopuszczalne.
A niech to diabli, pomyślał Simeon, zrezygnowany, dla-
czego cię posłuchałem, Gus? Nie sądzę, kolego, żeby spo-
dobał ci się wyraz ich twarzy po tym wszystkim. Przynaj-
mniej mnie to nie bawi. Zastanawiał się, co może zrobić,
by uniemożliwić jej uzyskanie nad nim władzy na przyszły
tydzień.
Patsy usiadła powoli i szeroko otwartymi oczyma wpat-
rywała się w zarumienioną twarz Channy.
- Naprawdę go nie lubisz? - zapytała odrobinę zasko-
czona.
Channa spojrzała na mą łagodnie.
\
.__ Dlaczego tak myślisz?
Patsy pokręciła głową.
__. Odnoszę takie wrażenie.
Channa westchnęła i uśmiechnęła się gorzko.
__ Nie o to chodzi. Widzisz, zawsze chciałam pracować
na powierzchni planety. Uwielbiam czuć wiatr we włosach
i deszcz na twarzy. Uwielbiam pluskać się w oceanie i czuć
ziemię pod stopami. Przez ostatnie dwa lata ubiegałam się
o taki właśnie przydział. - Rzuciła Patsy badawcze spoj-
rzenie. - Byłaś kiedyś w Senalgal?
Patsy przytaknęła i uśmiechnęła się ciepło do swoich wspo-
mnień.
- Jasne, ze byłam. Spędziłam tam mój pierwszy miesiąc
miodowy. Wspaniałe miejsce! Piękne plaże, ciepły ocean,
wszędzie kwiaty i pyszne jedzenie. Chciałabym tam mieszkać,
chociaż krótko - westchnęła. - A więc?
- Jak możesz sobie wyobrazić, konkurencja była nie-
wiarygodna. Zostałam poddana dwunastu wywiadom, łącz-
nie z tym z Itą Secand, zarządcą miejskim Kelty, z którą
miałam pracować. Boże! Co ja bym oddała, żeby z mą
pracować! Jest dowcipna, czarująca, pomysłowa. Czułam,
że tyle mogłabym się od niej nauczyć. W końcu zostało nas
tylko dwoje, ja i jeszcze ktoś. - Pokręciła głową. - Nigdy
się nie dowiedziałam, kim był ten drugi kandydat, ale czu-
łam, że wybór był bardzo trudny. I nagle, po dwunastu
latach służby, Tell Radon stwierdził, że właśnie teraz musi
przejść na emeryturę! I ten słodki, mały rodzynek, który
prawie miałam w garści, wyśliznął mi się tak szybko, że
nie zostawił nawet śladu na moich polakierowanych paz-
nokciach. "Urodziłaś się i wychowałaś na stacji", powie-
dzieli mi. "Jesteś idealna do tego przydziału. To bardzo
ważne i prestiżowe stanowisko", zapewniali. Brrr! Kiedy
skończyli, mogłam tylko splunąć.
Patsy popatrzyła na chmurną twarz Channy.
- Masz rację, to nieuczciwe. Wygląda na to, że twoje
zdolności obracają się przeciwko tobie, zamiast ci pomagać.
Ale może odbijesz to sobie trochę na Simeonie? - Uśmiech-
nęła się i uniosła dłoń, odmierzając milimetr między kciukiem
a palcem wskazującym. - Hej, przydałoby mu się. Myślę -
dodała, kładąc rękę na piersi - że potrzebujemy cię bardziej
niż Senalgal. To znaczy Senalgal pozostanie szczególnym
miejscem, ktokolwiek będzie nim rządził, prawda? A stacja,
cóż, może być tylko wielką fabryką z niewłaściwymi ludźmi
w zarządzie. Nie potrzebujesz Ity Secand, żeby uczyła cię,
jak być dowcipną i pomysłową, bo już taka jesteś. Potrzebu-
jemy tu kogoś takiego jak ty. Nie żartuję.
Channa oblała się rumieńcem, uśmiechnęła się i pociągnęła
łyk wina, by ukryć zakłopotanie.
- Dziękuję. Zabrzmiało to całkiem tak, jakbyś rzucała mi
wyzwanie - mruknęła i zmieniła temat. - Kim był ten duży,
przystojny, siwy facet, z którym rozmawiałaś ostatniej nocy?
Jakoś me miałam okazji go poznać.
- Florian Gusky?
- Florian?
- Nazywamy go Gus.
- Rozumiem dlaczego.
Patsy uśmiechnęła się ciepło.
- Jest całkiem zabawny. To emerytowany nawigator ma-
rynarki wojennej. Historie, które opowiada... Mówię ci.
- Rozumiem, że jest gadułą - wtrąciła Channa z uśmie-
chem.
- Nie aż takim. Sama się przekonasz - odpowiedziała
Patsy. - Muszę przyznać, że go lubię. Po prostu uwielbiam
słuchać, jak mówi. Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że będę
robiła to, co on. Wiesz, że wstąpię do marynarki wojennej
i uwolnię wszechświat od czyniących zło, jak jakiś srogi
hologramowy bohater. - Westchnęła. - Ale jestem tutaj, i to
jako zwykły pastuch glonów.
- Pastuch glonów? - zapytała zaskoczona Channa. - To
glony wędrują w stadach?
- Och, wiesz, co mam na myśli. Zamiast robić cos ryzy-
kownego, oglądam tylko kadzie z tym buzującym świństwem.
Nie można przy tym dostać wrzodów z podniecenia. - Znów
westchnęła. - Czasem pragnę prawdziwego nieszczęś-
cia. Czegoś specjalnego.
Channa spojrzała na nią poważnie.
- Uważaj, czego sobie życzysz - powiedziała. - Bo
możesz to dostać.
Channa, pogwizdując, wypełniała formularze dotyczące adop-
cji Sprawiała wrażenie zadowolonej i pogodzonej z całym
światem. Dźwięk denerwował Simeona, więc skorzystał z mo-
zliwości, ze jego świadomość może zmienić miejsce pobytu.
Jednak wracał co chwilę, aby sprawdzić, czy coś się zmieniło,
i utwierdzał się w gniewie.
__ Sprawiasz wrażenie szczęśliwej - powiedział w końcu.
Hap. Happy*. Założę się, że to popsułoby jej humor, pomyślał.
__ Lubię wypełniać formularze - odpowiedziała. - Co-
raz lepiej mi to idzie.
Ma się rozumieć, pomyślał Simeon. Kiedy została mięśmo-
wcem, wszechświat stracił wielkiego rewidenta podatkowego.
- Wypełnianie twojej strony nie stanowi problemu -
oznajmiła. - Całe twoje życie jest w kartotece. Ale wkrótce
będę musiała porozmawiać z dzieckiem.
- Ja mogę to zrobić - zaczął się bronić. Mógłbym rów-
nież wypełnić te przeklęte formularze, dodał w myślach.
Zajęłoby mi to przynajmniej o połowę mniej czasu i nie
robiłbym przy tym tego wstrętnego hałasu.
Odwróciła się, żeby spojrzeć na kolumnę, w której się
znajdował.
- Simeon... zgadzam się z tobą, że to delikatna sprawa. -
Przerwała i bezradnie rozłożyła ręce. - Muszę... musimy
zabrać go do lekarza. Musimy udowodnić za pomocą wzorów
siatkowych i analiz genetycznych, że on w ogóle istnieje.
Wiesz, jakie są urzędy: nie ma papierów, me ma dzieciaka.
Musimy przeprowadzić z nim zarejestrowaną rozmowę, więc
powinien się pokazać, dojrzeć do wyjścia z pomieszczeń
technicznych do realnego świata - dokończyła jednym tchem.
- Dobrze, porozmawiam z nim.
- Simeon - zawahała się. - Dlaczego nie przedstawisz
nas sobie? To znaczy, możesz przedyskutować z nim kwestię
adopcji. Mogę stać w pobliżu, poza zasięgiem jego wzroku,
dopóki me zechce mnie poznać.
Jest skłonna do pojednania, zauważył. Co się za tym kryje?
Stłumił gniew i odpowiedział obojętnym tonem:
- Jasne, dlaczego nie?
happy - (ang) szczęśliwa (przyp. tłum).
Z miejsca, w którym siedziała oparta o zimną przegrodę,
Channa mogła słyszeć ich rozmowę.
- Chcesz mnie adoptować? - pytał z niedowierzaniem
młody głos. Pobrzmiewała w nim wieloletnia nadzieja.
- Tak - odpowiedział Simeon, zdumiony odkryciem, że
ten pomysł zaczyna mu się podobać.
Nagle, nie wiadomo skąd, w polu widzenia Simeona poja-
wiła się głowa Joata.
- Nie możesz tego zrobić - stwierdził chłopiec /. cał-
kowitym przekonaniem w głosie. - Nie pozwolą ci adopto-
wać dziecka. Nie jesteś prawdziwy.
- Jak to, nie jestem prawdziwy? - spytał zaskoczony
Simeon.
Na młodej twarzy Joata pojawił się zabawny wyraz zdzi-
wienia.
- Przykro mi, że muszę cię sprowadzić na ziemię, ale kto
pozwoli komputerowi adoptować dziecko?
- Skąd przyszedł ci do głowy pomysł, że jestem kom-
puterem? - zapytał dość ostrym tonem Simeon.
Channa przygryzła mięsistą część swojej dłoni. Ten dzie-
ciak nie oszczędza go, pomyślała. Biedny mózg. Chociaż jak
na kogoś, czyją godność obrażono, nieźle sobie radzi... Prze-
łknęła ślinę, powstrzymując się od wybuchu śmiechu, gdyż
podobna reakcja byłaby zdecydowanie nie ma miejscu.
- Sam mi to powiedziałeś - poinformował go Joat.
W jego głosie czaiła się rozpacz. - Powiedziałeś: "W is-
tocie jestem stacją", a to oznacza, że jesteś maszyną. Sły-
szałem o sztucznej inteligencji i systemach adresowych
głosu.
Dla obojga obserwatorów jego głos brzmiał pojednawczo,
lecz wyraz twarzy zdradzał wewnętrzny niepokój, że może
ten komputer stracił rozum.
I prawdopodobnie uważa, że byłoby bardzo interesujące,
gdyby komputer stacji utraci! funkcje, pomyślał zrozpaczony
Simeon. Dzieciaki!
Odnotował, że kiedy Joat zdołał zapanować nad swoim
głosem, wyraz twarzy zdradzał jego prawdziwe uczucia. Si-
meon zastanawiał się, czy chłopiec umiałby zachować tę
dwoistość w obecności kogoś mającego przewagę wzrokową.
Nie żeby on, Simeon, me posiadał tej cechy. Wręcz przeciw-
nie jak wkrótce przekonał się Joat.
__ Joat, myślę, że czas zmienić ten pogląd. W pobliżu jest
ktoś, kogo chciałbym, żebyś poznał. Jest znana jako mięśnio-
wiec i jest moim ruchomym partnerem.
Pomyślałby kto, że to prawda, dodał w myślach.
Na twarzy Joata pojawił się wyraz czujności.
__ Nie chcę nikogo pognać - mruknął ponuro, ostrożnie
rozglądając się dookoła. - Powiedziałeś: ona? - zawahał
się - Nie, nikogo nie chcę poznać.
- Ale, w pewnym sensie, już się poznaliśmy! - zawołała
Channa.
Joat zniknął natychmiast.
- Odszedł - oznajmił Simeon.
- Nie - zaprzeczyła Channa. - Jest w pobliżu. Joat?
Simeon jest prawdziwą osobą. Tak prawdziwą, jak ty czy ja.
Ale jest połączony ze stacją w taki sposób, że stanowi ona
jakby przedłużenie jego ciała. Chętnie ci to wyjaśnię.
Żadnej reakcji, lecz mogła niemal wyczuć zainteresowanie
dziecka ukrytego gdzieś w wąskim przejściu.
- Umieszczenie ludzi w kapsułach to środek pozwalający
poszkodowanym przez los żyć możliwie najnormalniejszym
życiem. Początkowo ograniczano się do tworzenia sterowania
cyfrowego czy tez wzmocnień ciała. Rozszerzeniem tych
pomysłów było zamknięcie całego ciała w kapsule. Niektórzy
myślą, że jest to tylko ludzki mózg i dlatego nazywają ich
"mózgami". Ta popularna opinia jest prymitywna i fałszywa.
Takie odczłowieczeme jest niedozwolone. Simeon jest tam
ciałem, duszą i... - przerwała, gdyż zdała sobie sprawę, że może
zepsuć wyjaśnienie, wyrażając osobisty pogląd - ...i sercem.
Simeon jest prawdziwą osobą, posiadającą naturalne ciało, ale
jest również tą stacją-miastem. Po prostu zamiast spacerować
po niej, ma czujniki, które zbierają dla mego informacje, a on
kontroluje wszystkie funkcje stacji ze swego centralnego sta-
nowiska.
- Gdzie... - Joat przerwał, starając się uchwycić myśl -
•on jest? To jest on?
- Jestem mężczyzną, tak samo jak ty - odpowiedział
Simeon, przychylając się do takiej definicji ludzi z kapsuł,
lecz chcąc podkreślić swoją płeć. Zauważył, że jego głos
zabrzmiał nieco niżej niż baryton, którego zwykle używał.
Cóż, dlaczego nie?
- Aha!
- Zamiast wydawać rozkazy podwładnym - kontynuo-
wała Channa - mówić im, żeby sprawdzili system regulacji
składu powietrza albo śluzę powietrzną numer 40, lub za-
rządzić wiercenie awaryjne, może zrobić to sam, i to o wiele
szybciej i dokładniej niż jakakolwiek osoba spoza kapsuły.
- I nie potrzebuję snu, więc cały czas jestem na zawo-
łanie. - Simeon me mógł się powstrzymać od zabrania
głosu.
- Nigdy nie śpisz? - zapytał Joat, wcale nie przerażony
tym faktem.
- Nie potrzebuję odpoczynku, chociaż iubię się odprężyć
i mam hobby...
- Nie teraz, Simeome, choć... - najwyraźniej Channa
uśmiechnęła się w tym momencie- ... przyznaję, że czym
cię to bardziej ludzkim.
- Byłeś człowiekiem... to znaczy, czy byłeś... czy żyłeś
tak jak my? - zapytał Joat.
- Jestem człowiekiem, Joat, a nie mutantem czy huma-
noidem - rzekł Simeon uspokajająco. - Ale coś się stało,
kiedy się urodziłem, i nigdy nie byłbym w stanie chodzić,
mówić ani nawet żyć zbyt długo, gdyby me opracowano
procesu kapsulacji. Zwykle właśnie niemowlęta stają się lu-
dźmi z kapsuł. Jesteśmy bardziej przystosowani psychicznie
do naszej sytuacji niż dorośli. Choć czasami niedojrzałe płcio-
wo ofiary wypadków dobrze funkcjonują jako ludzie z kapsuł.
Przede mną jeszcze długie i bardzo użyteczne życie. I mimo
wszystko jestem człowiekiem.
- Bardzo ludzkim - dodała Channa dziwnym głosem.
Simeon nie lubił zbytnio wtrącania się, ale przynajmniej
powiedziała coś właściwego.
- I to ty kierujesz miastem?
- Tak, mając natychmiastowy dostęp do każdej skom-
puteryzowanej cząstki tej olbrzymiej i wielofunkcyjnej stacji
kosmicznej, również do zewnętrznych urządzeń sygnalizacyj-
nych w sieci kontrolującej wloty i wyloty.
__Sądziłem, że mózgi kierują tylko statkami - powie-
dział Joat po długim namyśle.
__Oczywiście, niektóre tak - wyjaśnił łaskawie Sime-
on __Ale ja zostałem specjalnie wybrany i wytrenowany do
tej odpowiedniej pracy. - Zignorował delikatne parsknięcie
Channy, które przypomniało mu, że swoją karierę kierowniczą
zaczynał od mniej prestiżowego przydziału. - Rozumiesz
teraz, że jestem człowiekiem?
__ Chyba tak - odpowiedział Joat bez entuzjazmu. - Czy
byłeś w tej skorupie od niemowlęcia?
__ Nie mógłbym być nigdzie indziej - oznajmił dumnie
Simeon, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiała nuta szcze-
rości, której żaden człowiek z kapsuły nie musiał nigdy
udawać.
Zapadło dłuższe milczenie.
- Więc to nieprawda, co słyszałem? - zaczął ostrożnie
Joat.
- To zależy, co słyszałeś - powiedziała Channa.
- Że osierocone dzieci wkładają w pudełka?
- Absolutnie nie! - zaprzeczyli zgodnym chórem Chan-
na i Simeon.
- To jedna z rzeczy, które ludzie mówią, żeby prze-
straszyć dzieci - stwierdziła zdecydowanie Channa. - Pro-
gram nie akceptuje idealnie zdrowych ciał. Zacznijmy od tego,
że koszty medyczne i edukacji są niesamowicie wysokie. Jak
również koszty utrzymania ludzi z kapsuł. Jednak jest to
lepsze niż całkowite pozbawienie świadomości życia tylko
dlatego, że ciało nie może normalnie funkcjonować. Nie
sądzisz?
Odpowiedzią na pytanie była cisza.
- A jeżeli słyszałeś o zabieraniu mózgów bezdomnym, to
również jest to bujda.
- Jesteście pewni?
- Jesteśmy pewni! - odpowiedzieli zgodnie Channa i Si-
meon.
- I powinieneś wiedzieć - kontynuowała Channa - że
musiałam spędzić cztery lata w akademii, żeby się nauczyć,
jak postępować z ludźmi z kapsuł wszystkich typów.
Simeon wiedział, że to kolejne uderzenie w niego. Czy ona
nigdy nie przestanie? Jedno było pewne - niedoinformowa-
nie Joata umocniło Simeona w postanowieniu adoptowania
chłopca i zapewnienia mu takiego bezpieczeństwa, żeby za-
pomniał o tych makabrycznych rzeczach.
- I bez względu na to, co ci mówiono o flocie kosmicznej,
Światy Centralne nie zniewalają ludzi - powiedziała z nacis-
kiem Channa. - Sam pomysł sprawia, że ciarki przechodzą
mi po plecach.
- Nawet kryminalistów?
- Szczególnie kryminalistów - roześmiała się cicho
Channa. - Możesz być absolutnie pewny, że Światy Cent-
ralne sprawdzają, czy ludzie z kapsuł są psychologicznie
uwarunkowani do wysoce etycznego i moralnego życia.
- Co to znaczy etyczny? - zapytał Joat.
- To kodeks postępowania - wyjaśnił Simeon. - Rze-
telność, uczciwość, wywiązywanie się z obowiązków, osobista
integralność najwyższego stopnia.
- I jesteś właścicielem tej stacji? - zapytał Joat drżącym
ze strachu głosem.
Channa zaśmiała się zaskoczona takim przypuszczeniem.
- Chciałbym - powiedział żarliwie Simeon.
- Pamiętasz, że wspomniałam, iż stworzenie i wytreno-
wanie człowieka z kapsuły jest bardzo kosztowne? Nie żar-
towałam. Od czasu ukończenia nauki Simeon spłaca ogromny
dług Światom Centralnym.
- Hmm. Myślałem, że powiedziałaś, iż me są niewol-
nikami.
- Nie są. Każdy człowiek z kapsuły ma prawo spłacie
swój dług i stać się wolnym agentem. Wielu ludzi z kapsuł
kierujących statkami tak zrobiło i potem byli właścicielami
samych siebie. W przypadku szefa stacji, jakim jest na przy-
kład Simeon, dług jest często umarzany przez korporację;
można potem pracować na kontrakcie.
- Spłaciłeś swój dług, Simeonie?
- Nie, choć moje kontraktowe wynagrodzenie jest dość
szczodre. Ale, jak już wspomniałem, mam hobby...
- Na przykład jakie? - zainteresował się Joat.
- Mam kolekcję wielkich mieczy i sztyletów, oryginalny
sztandar z okresu wojny domowej i pułkowego orzełka.
__ O rany! A masz jakieś strzelby?
No tak, faceci! - pomyślała Channa.
__Tak- odpowiedział gorliwie Simeon.- Prawdziwą
flintę Brown Bess i M-22. I jeden z pierwszych przenośnych
laserów, jakie produkowano!
.__ Nie żartuj! - zawołał Joat, najwyraźniej zapominając
na moment o obecności Channy. Jego głos brzmiał donośniej,
jakby chłopiec wyszedł ze swej kryjówki. - Wszystkie ro-
dzaje starej broni?
- W rzeczy samej. Nawet romański gladius.
.- Co to takiego?
- Dobre pytanie - przytaknęła Channa.
- Krótki miecz. Ma ponad trzy tysiące lat. - Simeon
zamilkł na chwilę. - Oczywiście może być reprodukcją. Jeśli
nawet, to i tak jest w wyjątkowo dobrym stanie, jak na tak
leciwe dzieło sztuki. Prześledziłem przynajmniej pięćset lat
jego historii. Z dokumentów wynika, że najpierw był włas-
nością legendarnego kolekcjonera Pawgittiego, a potem od-
kopano go z ruin jego willi.
Godzinę później Channa poczuła ucisk w gardle. Jego
wiedza jest zadziwiająca, stwierdziła. Joat prawdopodobnie
umknął formalnej edukacji, lecz miał sporo wiadomości na
tematy, które go interesowały. Obudziła się w niej złość.
To zbrodnia, żeby umysł taki jak Joata był traktowany jak
chwast w kącie działki. Chłopiec nie zamierzał pokazywać,
że wie więcej od niej, lecz w jego głosie słychać było
prawdziwy głód wiedzy. Podchodził coraz bliżej... Wreszcie
dojrzała mały, skulony cień i błysk jego oczu, gdy odwrócił
głowę.
- Broń jest zaledwie częścią tego, co zbierałem przez
lata- mówił Simeon.- Mam wspaniałe gry strategiczne;
całe makiety...
Channa była wstrząśnięta. Czyżby Simeon chciał adopto-
wać dziecko, by mieć partnera do gier? Po chwili zdała sobie
sprawę, że próbował tylko przekupić chłopca.
- Nie słyszałam dotąd, aby człowiek z kapsuły adoptował
dziecko, ale sądzę, że byłoby to korzystne dla ciebie, Joat.
Z pewnością oznaczałoby to bezpieczeństwo i zdobycie włas-
nego miejsca, nie musiałbyś przekradać się z jednej kryjówki
do drugiej, kiedy przychodzą tu ekipy kontrolne. Jadłbyś
regularne posiłki i mógłbyś pójść do szkoły inżynieryjnej.
Z zimnej ciemności dobiegło ciche "tak".
- Przemyśl to dzisiejszej nocy - powiedział Simeon. -
Jutro możesz przyjść i dokładnie obejrzeć pokój, który dla
ciebie przeznaczyłem. Może zjemy obiad z Channą i jeszcze
trochę o tym porozmawiamy.
- Tak. - Tym razem zabrzmiało to wyraźniej.
- Dobrze - stwierdził Simeon zadowolony. - Jeśli masz
jeszcze dzisiaj jakieś pytania, po prostu zadaj je, a ja na nie
odpowiem.
ROZDZIAŁ 4
To zaszczyt zdobyć zaufanie dziecka, myślał Simeon,
szczególnie, jeśli przeszło tyle, co ten dzieciak. Chyba nigdy
nie byłem taki szczęśliwy. Intuicja podpowiadała mu, że
uczucie przybliżyło mu znaczenie słowa "rozbawiony", co
w jego mniemaniu oznaczało tyle, co uśmiechnięty. Odkąd
Joat wprowadził się do swego pokoju, Simeon starał się lepiej
zrozumieć światopogląd delikatników.
Oczywiście, zdarzały się niespodzianki...
Joat, po raz pierwszy widziany w pełnym dziennym świetle,
nie zrobił dobrego wrażenia. Był mały, jak na swój wiek,
kościsty z powodu wychudzenia, z olbrzymimi niebieskimi
oczyma w twarzy pokrytej wszelkimi odcieniami szarości, aż
do czerni, przez brudów i olej maszynowy. Strąki wystrzępio-
nych mysiobrązowych włosów sterczały we wszystkie strony.
Nosił o wiele za duże ubranie, pasujące raczej na dorosłego -
w którym poobcinał rękawy i nogawki. W powietrzu, wokół
chłopca, unosił się podejrzany, ostry odór.
- Nigdy nie słyszałam imienia Joat - zaczęła ostrożnie
Channa. - Ono nie wskazuje, skąd pochodzisz. Na przykład
ja używam "Hap" jako nazwiska, ponieważ urodziłam się na
Stacji Hawking Alpha Proxima.
- Mam na imię Joat - odpowiedział chłopiec, zaczepnie
wysuwając do przodu podbródek. - Sam je sobie nadałem.
Znaczy tyle, co "człowiek, który na wszystkim trochę się
rozumie", bo to właśnie robię, wszystko po trochu.
- Więc to jest pseudonim - stwierdziła Channa. - Może
w takim razie skrócimy go do formy "Jack"?*
Joat spojrzał na nią z chłodną pogardą.
* "Człowiek, który na wszystkim się trochę rozumie" po angielsku
brzmi "jack of all trades", stąd skrócona forma ,Jack" (przyp. tłum.).
- Dlaczego? Przecież to imię chłopca.
- Jesteś... dziewczynką? - zapytał Simeon. Dobywając
dźwięk "dzi" z głębi przepony, zdołał wysylabizować całe
słowo.
- Co w tym złego? Ona też jest dziewczynką! - oznaj-
miła Joat, wskazując obronnym gestem Channę.
Channa stłumiła atak śmiechu i pośpieszyła z zapew-
nieniem:
- Hej, to dobrze, że jesteś dziewczynką. Tylko że... cały
ten brud...- zawahała się- ...skutecznie to maskuje -
dokończyła.
- Jest świetnym przebraniem - potwierdziła dumnie Jo-
at. - Lepiej, jak ludzie me wiedzą, że jest się dziewczyną.
Unika się kłopotów. Ale kiedy powiedziałaś, że będę musiała
pójść do lekarza- przerwała, by spojrzeć na Channę, która
przytaknęła - uznałam, że najlepiej zdradzić wam prawdę,
byście potem nie byli zdziwieni. - Uśmiechnęła się nieśmiało
i popatrzyła na kolumnę Simeona. - Naprawdę nie wie-
działeś?
- Nie miałem pojęcia - odrzekł zdziwiony, a Joat za-
chichotała z zadowolenia. - Hmm. Na podstawie studiów
biologicznych, które zaliczyłem, niełatwo mi określić płeć
kogoś... ubranego lub przebranego.
- Ja zawsze mogę ją określić - oznajmiła Joat, wyrażając
pogardę dla jego ignorancji.
- Jesteś delikatnikiem.
- Jesteś pewien, że nie jesteś komputerem?
- Tak, jestem pewien. I przestań mnie drażnić!
Joat uśmiechnęła się bez cienia skruchy. Simeon próbował
określić nieznane uczucie, które go ogarnęło. Kołatanie w klat-
ce piersiowej? - pomyślał zdziwiony.
- Dlaczego nie odpowiedzieli prosto z mostu? - zdener-
wował się Simeon tydzień później. - Wszystko wysłałem.
Wszystkie formularze były prawidłowo wypełnione.
- Taka jest biurokracja- odpowiedziała Channa.
- Ach tak? I to ma mnie uspokoić? - złościł się Simeon,
a po chwili dodał: - Dlaczego w pokoju Joat zawsze panuje
nieporządek? Dwa razy dziennie wysyłam tam obsługę i nadal
jest w stanie maksymalnej entropii.
__ To się nazywa ,.młodość", Simeonie - wyjaśniła spo-
kojnie Channa. - Cale szczęście, że przynajmniej uspokoiła
się w szkole.
Podobizna Simeona zadrżała. Joat, po umyciu, okazała się
całkiem ładna, choć zmarszczyła nos, kiedy jej o tym wspo-
mniał. Wciąż była nieufna w stosunku do niego, jak i do
Channy. Nie powstały jeszcze między nimi głębsze więzy.
- Wdaje się w bójki - stwierdził Simeon.
Trzeba przyznać, że walczyła bardzo nieczysto. Simeon
zadrżał ponownie na samą myśl o miejscach, w których
lądowały jej ciosy, kopniaki i uszczypnięcia.
- Uważa się widocznie za potencjalną ofiarę - odpowie-
działa Channa. - Nie sądzę, by kiedykolwiek przebywała
z kimś w jej wieku. Pewnie nie zna lokalnych zwyczajów.
Jest kimś z zewnątrz... po prostu dzieckiem. Mamy szczęście,
że w ogóle potrafi właściwie się zachowywać wśród innych
ludzi.
Na moment zapadła przykra cisza. Channa me dopowie-
działa swej myśli do końca: ,,a kiedy cię poznała, me sądziła,
że jesteś człowiekiem".
- Nauczyła się codziennego mycia - przypomniał z na-
dzieją Simeon.
- Och, Joat ma dobre chęci - uśmiechnęła się Chan-
na. - Nawet jeśli jej zasady etyczne są niezwykłe, to przynaj-
mniej jest konsekwentna w ich stosowaniu. Potrzebuje tylko
odrobiny bezpieczeństwa i szansy.
- Chyba każdy tego potrzebuje?
Simeon promieniał satysfakcją z postępów Joat. Bycie oj-
cem jest cudowne, myślał, obdarzając Channę ciepłym spoj-
rzeniem. Muszę jej podziękować.
Po raz pierwszy, odkąd przyjechała, Simeon zajrzał do jej
kwatery i był zaskoczony, jak w tak krótkim czasie - nieca-
łych dwóch tygodni, choć wydawało się, że było ich więcej -
zmieniła się spartańska izba zajmowana przez Telia Radona.
Channa pomalowała ściany na delikatny różowawy odcień,
a w zainstalowanych na stałe projektach ramowych umieściła
obrazy w płomiennych kolorach, przedstawiające romantyczne
!
sceny autorstwa prerafaelitów. Almy-Tademy i Maxfielda
Parisha. Prócz nich na ścianach wisiały też reprodukcje no-
woczesnego Mmtoro. Na łóżku, przykrytym perłowoszarą
satyną, leżały haftowane brzoskwiniowe, szare i niebieskie
poduszki.
- Muszę powiedzieć, Channo - stwierdził z wyraźnym
zadowoleniem w głosie - że podoba mi się to, co zrobiłaś
z tym pokojem.
Channa wyłoniła się z łazienki w błękitnym jedwabnym
szlafroku wykończonym koronką i ze szczotką w dłoni. Prze-
szła bez słowa do głównego pokoju, zatrzymała się przed
kolumną Simeona i skrzyżowała ramiona. Jej oczy miotały
błyskawice. Simeon spojrzał na nią i wszystkie jego ciepłe
uczucia zmieniły się w zimny popiół. Może gdyby nic nie
powiedział, odeszłaby. nie artykułując tego, co płonęło w jej
oczach.
Jej ciało było sztywne, choć ramiona drgały, a usta ot-
wierała kilkakrotnie. Lepiej, żeby powiedział coś. co po-
wstrzymałoby jej wybuch.
- Masz bardzo romantyczne zamiłowania - odezwał się,
używając najbardziej przymilnego tonu, na jaki było go stać.
Wydawało się, że wściekłość płonąca w jej oczach zmalała
o jeden lub dwa stopnie. - Chociaż twoje łóżko wygląda
zadziwiająco. Jak bryła lodu. - Sam nie wiedział, dlaczego
nie umilkł w porę. Może z czystej niegodziwości, w odwecie
za jej komentarze?
Trafiona! - pomyślał, gdy zdumiona zamrugała oczyma.
Trafiona prosto w serce! Lecz po chwili Channa wzięła
głęboki oddech.
- Nie sądzę, żeby konieczne było mówienie tego teraz -
oznajmiła, cedząc każde słowo. - Ale skoro muszę, zrobię
to. Ponieważ żyliśmy na nieprzyjaznej stopie i nie ufałam ci,
przeszukałam moją kwaterę pod kątem aktywnych skane-
rów. - Skrzyżowała ramiona. - Proszę - kontynuowała
z naciskiem - żebyś nigdy więcej nie wchodził do mojego
pokoju bez pukania i bez zaczekania na moje wyraźne po-
zwolenie. Czy to jest jasne, Simeonie?
- Przepraszam, Channo. Oczywiście, masz rację. Po tych
wszystkich latach z Tellem przestałem dbać o dobre maniery.
- A jeśli chodzi o mój gust... - zawahała się.
Och, proszę, pomyślał Simeon. chociaż raz. ten jeden raz,
zamknij się i nic nie mów.
- ...to me twoja sprawa. - Spojrzała na niego. - Biorąc
pod uwagę twoje upodobania w kwestii dekoracji wnętrza -
wskazała jego kolekcję mieczy i sztyletów - powiedziała-
bym, że nie jesteś właściwą osobą, by robić złośliwe uwagi
o moim smaku.
- Ależ stwierdziłem, że twój pokój mi się podoba. Na-
prawdę mi się podoba!
- Co ktoś o takim chorobliwym zauroczeniu skłonnoś-
ciami ludzkości do rytualnych mordów może w ogóle wie-
dzieć o romantyzmie? - ciągnęła beztrosko.
Simeon był zbity z tropu.
- Nigdy... nie myślałem o moim zainteresowaniu historią
wojen jak o "chorobliwym zauroczeniu". Jestem szczerze
zafascynowany strategią i taktyką militarną, ale żeby nazywać
to stanem chorobliwym... cóż, romantyczność i chorobliwe
zauroczenie mają długie i interesujące pokrewieństwo.
Channa westchnęła z rezygnacją.
- Powiedzmy, że oba te stany mogą być chorobliwe,
a romantyczność i militaryzm łączy to. że czynią kochanków
kiepskimi w łóżku.
- Channo, wielu największych romantyków w historii
pochodziło ze środowiska wojskowego. Czy słowo "wojow-
nik" nie nasuwa romantycznych skojarzeń?
Zniechęcona pokręciła głową.
- Nie mnie!
- Nawet "rycerze w lśniących zbrojach"?
Jęknęła.
- Posłuchaj, Simeome, jest późno i jestem zmęczona.
Powiedzmy sobie wprost, że nie lubię, gdy ktokolwiek i kie-
dykolwiek narusza moją prywatność. - Wykrzywiła usta
w smutnym uśmiechu. - Ale sądzę, że /byt gwałtownie
zareagowałam, gdy wyśmiałeś moje dekoracje.
- W przyszłości, zanim napadniesz na człowieka, po-
czekaj, aż rzeczywiście zostaniesz wyśmiana.
- Przepraszam.
- Romantyczność ma swoje miejsce - mruknął.
Uśmiechnęła się sardonicznie i uniosła jedną brew.
- Z całym szacunkiem, Simeome. wątpię, by romantycz-
ność mieściła się w zakresie twego pojmowania. Prawdziwa,
szczera uczuciowość, delikatność i sentymentalizm - to
wszystko jest, za przeproszeniem, poza twoim zasięgiem.
W jej głosie pobrzmiewało bardziej wyzwanie niż szczery
żal. więc przystąpił do obrony.
- Dlatego, że jestem człowiekiem z kapsuły? - zapytał,
tłumiąc wściekłość. Channa zmieszała się.
- Nie, oczywiście, że me! - wyjąkała, zaraz jednak
oprzytomniała i pogroziła mu szczotką do włosów. - Co za
ohydny, zły, nieuczciwy chwyt! Doskonale wiesz, że nigdy
nawet tak me pomyślałam! Miałam na myśli tylko to, że odkąd
się poznaliśmy, wciąż upierasz się przy demonstrowaniu albo
swej wrażliwości, albo idealizmu, albo... delikatności. A teraz
jeszcze romantyzmu. Myślę, że doświadczasz surowej, pry-
mitywnej, zwierzęcej namiętności, która nie może współist-
nieć z romantycznością.
- Pozwól, że coś ci powiem, panno Hap. Jestem w pełni
świadomy, iż romantyczność dotyczy umysłu, duszy i serca.
Wiem, że nie jest rzeczą fizyczną. Pamiętasz Heloizę i Abe-
larda...
- Parę wielkich wojowników, tak? - zapytała, uśmie-
chając się.
Czego w dzisiejszych czasach uczą ich na uniwersyte-
cie? -- westchnął.
- Nie, moja pani. Widzę, że muszę rozwiać twoje wąt-
pliwości. Wystawiasz mnie na próbę. - Uniosła twarz ku
niemu. - Będę się do ciebie zalecał, belle damę sans merci,
i zdobędę twoje serce.
Channa była tak zaskoczona, że roześmiała się głośno.
- Daj spokój. Mogę lubić romantyczne dekoracje, ale nie
jestem łzawą sentymentalistką i wcale nie jestem wrażliwa.
- Ach, więc nie ulegasz amorom, tak?
- Nawet nie zamierzam odpowiadać na to pytanie. Dob-
ranoc, Simeome.
- Dobranoc, Channo - odpowiedział cicho, gdy wyszła.
nie dodając już ani słowa.
Niewrażliwa dziecinka Happy? - pomyślał. No, to przy-
gotuj się. kochanie, bo wkraczasz w najlepszy okres swego
życia! Chcesz romantyczności? Dam ci romantyczność. mała
damo, w tak subtelnych i sprytnych porcjach, że me będziesz
zdawała sobie sprawy, iż jesteś adorowana przez kochanka-
-widmo.
Przystąpił do opracowania strategii. Delikatnicy mogą wy-
korzystać atut fizycznej atrakcyjności, lecz w jego sytuacji
jest to, oczywiście, niemożliwe.
Jak zacząć, zastanawiał się. Przypuszczam, że w przypadku
Channy mógłbym zacząć od zgodnej współpracy i dziewięt-
nastowiecznych manier. Lepiej zajrzę do kodeksu moralnego
Stacji Hawking Alpha Proxima i sprawdzę, jakie są ich dwor-
skie obyczaje. Nie ma nic gorszego niż niewłaściwe prezenty.
Hmm... Ahaaa! Muzyka! W końcu jej uroki potrafią roztkliwić
dziką bestię... albo kobietę. W tym wypadku odnosi się to do
obu. Muszę po prostu znaleźć dostęp do jej muzycznego
repertuaru, przez co nie naruszę jej prywatności, co najwyżej
kolekcję płyt...
- Hej. Simeon. co się dzieje? - zapytała Joat, odwracając
się od talerza, by spojrzeć na jego kolumnę.
- Dzieje się. moja droga? - odpowiedział pytaniem.
- Tak. Nagle zrobiłeś się tak uprzejmy, że omal się me
rozpłyniesz, a Channa wygląda, jakby dopiero co natknęła się
na starą padlinę.
Channa nagle parsknęła, a ponieważ usta miała pełne kawy.
którą akurat piła, rezultat był dość widowiskowy. Kiedy pry-
chała i kaszlała. Joat w milczeniu podała jej chusteczkę.
- Masz bujną wyobraźnię- odpowiedział Simeon nie-
mile dotknięty. - Nic ci nie jest, Channo? - zapytał, zmie-
niając ton na łagodniejszy, niemal miękki.
- Czy Simeonowi coś stało się? - zapytała Patsy.
Znajdowały się w cieniu pompy rotodynamicznej, której
wibracje zagłuszały rozmowę.
- Dlaczego? - zdziwiła się Channa.
- Tak, na wszystko się zgadza.
- A, oto ci chodzi...
Kobieta z Larabie wzruszyła ramionami.
- Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, Chan.
Ale jeśli już to robisz, to sprawdź stopień ich zużycia.
Claren, szef administracji, uderzył w ostatni klawisz.
- To są zestawienia dotyczące ostatnich pięciu lat -
powiedział. - Zauważysz, że płynność kadr jest za duża, ale
na stacji tranzytowej trudno utrzymać ludzi.
Channa nachmurzyła się.
- Myślałam, że tutaj będzie to łatwiejsze - przyznała. -
Duże miasto niesie więcej korzyści.
- Ale też łatwiej je opuścić - zauważył Claren i skinął
w kierunku olbrzymiego terminalu pasażerskiego.
- Powinniśmy się postarać o rozwój działalności kultural-
nej i społecznej - zdecydowała. - Koszty można pokryć
z rezerwy budżetowej, a działalność bez wątpienia się opłaci.
Wokół jest mnóstwo kopalń i sektorów badawczych, z powodu
których SSS-900-C została utworzona w centrum bogatego
w minerały układu słońc piątej generacji. Pracujący tam ludzie
potrzebują możliwości aktywnego spędzania wolnego czasu tak
samo, jak ich sprzęt i statki potrzebują konserwacji. "Perymetr"
jest kopalnią złota dla swych właścicieli i stacji, lecz jest jedyną
prawdziwą atrakcją. Gdyby przybysze z zewnątrz mogli znaleźć
zatrudnienie i zaopatrywać się w różne towary, od tanich po
drogie, nie musieliby podróżować dalej w kierunku Centrum.
Cała ta przestrzeń byłaby bliższa zostania częścią Światów
Centralnych, a nie tylko prymitywną granicą strefy.
- No właśnie, panno Hap - przyznał Claren. Był my-
szowatym, małym człowieczkiem z rzedniejącymi, czarnymi
włosami zaczesanymi na tył głowy, ubranym jak karykatura
biurokraty, przytwierdzona pasem do oprawy bloku klawi-
szy. - Powtarzam to od lat.
- Co o tym sądzisz, Simeonie? - zapytała Channa.
- Brzmi nieźle - odpowiedział uprzejmie kierownik
miasta.
Claren rozkaszlał się gwałtownie. Jeden z jego unoszących
się w powietrzu asystentów pospieszył ze szklanką wody.
Channa poczekała, aż się uspokoi.
__Zaskoczył cię, co?
- Zaskoczył? Mnie? Nie, nie, coś dzieje się z moim
gardłem. Pewnie przez to suche powietrze. - Pospiesznie przeł-
knął kolejny łyk wody na poparcie tej tezy. - A tutaj... -
zręcznie przebierał palcami po klawiaturze - ...mamy plany,
gotowe do realizacji...
- Proszę odpowiedzieć na pytanie, administratorze Cla-
ren - przerwała mu stanowczo, lecz spokojnie. Mogła być
nowicjuszem, lecz potrafiła rozpoznać niemą prośbę o zakoń-
czenie kontroli.
- Cóż, kilkakrotnie odkładano te projekty - oznajmił
Claren. - Jakoś nigdy nie było sprzyjających waruków, by
je zrealizować. Az do teraz. Moja droga, to przyjemność
pracować z kimś, kto potrafi docenić planowanie na przy-
szłość i jest tak zdecydowany.
- Zmieniliśmy zdanie, prawda, Simeome? - oznajmiła
Channa, gdy Claren umilkł.
- Ta stacja, ze względu na jej położenie, me była prze-
znaczona do takich ambitnych projektów. Brakowało bodź-
ca- odpowiedział gładko Simeon.- Tell był awanturni-
kiem, jak ja. Żaden z nas nie miał motywacji do koordyno-
wania takich przedsięwzięć. A już na pewno tutaj.
Channa odwróciła się, podświadomie wyczuwając, że coś
przemknęło w powietrzu za jej plecami. Była to taca szybująca
na wysokości łokcia. Kopulasta pokrywa rozsunęła się, uka-
zując schłodzone kieliszki i zamrożoną, nie odkorkowaną
butelkę wina dobrego rocznika. Na białej serwetce leżała
samotna czerwona róża. Usta kobiety zacisnęły się w wąską
linię, a kiedy zauważyła, że Claren przygląda się jej uważnie,
zarumieniła się. Stłumiła w sobie chęć ciśmęcia butelką
w czujnik łączący Simeona z tym biurem.
- No, to wypijmy za sukces tego przedsięwzięcia, Cla-
ren - powiedziała, siląc się na swobodę, i zaczęła napełniać
kieliszki. Nie bez ironii uniosła kieliszek w stronę czujnika
i wypiła, mile zaskoczona wytrawnym, orzeźwiającym sma-
kiem.
- Hmm. Niezłe! Nie wiedziałam, że stać cię na taki gest,
Simeonie.
- Mam kilka zalet - odpowiedział, żałując, że nie ma
w biurze Clarenajego podobizny, by mógł miłym uśmiechem
wyrazić swoje uczucia.
Channa dopiła kieliszek i odstawiła go na tacę.
- Jeśli przetransferuje pan plany do mojego terminalu,
administratorze Claren, przejrzę je w wolnym czasie. - Po
czym energicznie wymaszerowała z biura.
Gdy dotarła do ich wspólnego pokoju wypoczynkowego,
była wzburzona.
- Założę się, iż uważasz, że byłeś subtelny! Subtelny jak
zderzenie z asteroidem, ty...
Simeon roztropnie pozostawił ekran zgaszony, tak że nie
miała na czym skoncentrować swojej złości. Potem zaczęła
się wsłuchiwać w dźwięki wypełniające pokój.
Simeon z rozkoszą obserwował, jak wyraz złości na jej
twarzy zmienia się stopniowo w zdumienie, a w końcu w ocza-
rowanie - w miarę jak rytmiczne dźwięki reticulańskiej me-
lodii wypełniały pokój. Właściwie nie była to melodia, lecz
długie, niskie, senne dźwięki. Jakiś temat przywodzący na
myśl ciszę głębokiego lasu i rosę opadającą jak płynny dia-
ment w promieniach słońca sączących się przez liście.
Channa przez moment zastygła w bezruchu. Drgnęła nie-
znacznie, gdy drzwi zamknęły się z wyraźnym sykiem, za-
kłócając perfekcję dźwięków, których słuchała. Potem, stąpa-
jąc ostrożnie, jakby obawiała się, że szelest ubrania lub szur-
nięcie buta o dywan spowoduje, iż straci cenną sekundę
skomplikowanej muzyki, która ją otaczała, podeszła do krzes-
ła. Usiadła wolno, płynnym ruchem. Chłonąc muzykę, zda-
wała się ledwie oddychać.
A więc moje pierwsze wrażenie było właściwe, pomyślał
Simeon, obserwując Channę. Ona jest lisem! Później, gdy
przyjrzał się jej bliżej, nie był już taki pewny. Miała wpół-
przymknięte oczy, błyszczące od łez, a zdolność ostrego
widzenia pozwoliła mu dostrzec, że twarz kobiety odprężyła
się, wygładziła. Teraz nie wygląda tak lisio! Raczej... napraw-
dę słodko.
Kiedy dźwięki muzyki rozpłynęły się w spokojną ciszę,
siedziała nieruchomo. Potem zamknęła oczy i odchyliła się
do tyłu. składając ręce przed sobą. Kiedy wreszcie uniosła
powieki, oczy jej błyszczały.
__ Och, Simeonie... - odezwała się ochrypłym głosem. -
Za to mogę ci wybaczyć wiele sztuczek! Mogłabym cię nawet
pocałować. Z wdzięczności, oczywiście. To było takie piękne.
Dziękuję. - Uśmiechnęła się.
- Polecam się - odpowiedział, modulując głos tak, by
pobrzmiewał w mm "uśmiech". - A wiesz przypadkiem, co
to było? - Uważał to za mało prawdopodobne, ale nie zdra-
dził tego brzmieniem głosu.
- Nigdy nie miałam okazji słuchać czegoś podobnego -
odpowiedziała, przecierając oczy. - Ale musiała to być reti-
culańska melodia.
- Zgadza się - przytaknął z satysfakcją. - Założę się,
że nie zgadniesz, kto ją wykonał? - Starał svę, aby nie
wyczuła w jego głosie próżności.
- Skąd mogę wiedzieć, kto śpiewał? A jeszcze mniej, kto
by to potrafił, prócz Reticulan, a om są po drugiej stronie
galaktyki. Och! To me była chyba... - powiodła dokoła
zaskoczonym wzrokiem - Helva? Przypuszczalnie potrafiła-
by tak zaśpiewać. Ale... ty... i Helva, statek, który śpiewa?
- Żaden mny. - Simeona ucieszyła jej reakcja.
- Znasz ją?
- Rzeczywiście, znam - pozwolił sobie powiedzieć to
z nie skrywaną dumą. - Teraz składa oficjalne wizyty, a po-
tem... - nie mógł odmówić sobie znaczącej pauzy dla lep-
szego efektu - ...odwiedzi mnie. Dyskutujemy i wymieniamy
się współczesną muzyką ze wszystkich stron galaktyki. Stąd
pochodzi kilka nagrań pieśni Reticulan, które my, ludzie
z kapsuł, bardzo lubimy. A tę, którą słyszałaś, po prostu mi
podarowała. - Wspomnienie radości, której doświadczył,
otrzymując taki dar, zabarwiło jego głos wzruszeniem.
Channa uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- W końcu odczytałeś moją osobistą taśmę, prawda?
- Cóż, chciałbym powiedzieć, że jestem tylko barzdo
spostrzegawczy, ale rzeczywiście wspomniano tam, iż muzyka
należy do twoich zainteresowań. Pomyślałem więc, że to
szczególne nagranie sprawi ci przyjemność.
- Oooch - powiedziała głosem drżącym od śmiechu. -
Muzyka ma swoje uroki? Jak stwierdziłeś niedawno - w jej
głosie pobrzmiewała kombinacja sarkazmu i zafrasowania -
masz kilka talentów. - Po chwili dodała wesoło: - Czy
także śpiewasz? O tym nie wspomniano w twoich persona-
liach.
Simeon odchrząknął, wydając dźwięk mający oznaczać
przeczenie.
- Nie jestem podobny do Helvy i nie roszczę sobie prawa
do zostania muzycznym talentem. Słucham tego, co lubię, lecz
nie wiem, czy coś mi się podoba, dopóki tego nie usłyszę.
- Więc co jeszcze słyszałeś i podobało ci się? - zapytała,
odprężona przy dźwiękach pięknej pieśni. - Oprócz rocka,
rzecz jasna?
- W rzeczywistości nie przepadam za wrzaskami - wy-
znał zakłopotany. - Wiesz, po prostu przyzwyczaiłem się do
nich. Chłopcy przydzieleni do pasa wydobywczego począt-
kowo nie grali nic innego. Większość tego, co lubię, zalicza
się do muzyki klasycznej i operowej.
- Mam podobny gust- powiedziała, uśmiechając się do
jego kolumny z przejęciem, którego wcześniej u niej nie
zauważył. - Cóż, skoro Helva polubiła cię na tyle, by poda-
rować ci to wspaniałe reticulańskie nagranie, a ty rzeczywiście
przyznajesz się, że wolisz muzykę klasyczną i operową, to
może powinniśmy zawrzeć rozejm?
- Rozejm? A potrzebujemy takowego?
Zmrużyła oczy.
- Można by powiedzieć, że tak. Były między nami pewne
tarcia. - Uśmiechnęła się krzywo. - Podobne zainteresowa-
nia muzyczne mogą stworzyć najtrwalszą więź między nami.
W połowie szkoły średniej zdałam sobie sprawę, że moi
najlepsi przyjaciele byli chórzystami, tak jak ja. - Pochyliła
się w stronę kolumny, po raz pierwszy zdobywając się wobec
niego na taką poufałość. - Zabawialiśmy się obsadzaniem
ról duchami operowymi.
- Co robiliście?!
- Wybieraliśmy temat i kompozytora, a potem obsadzaliś-
my role. Zasada mówiła, że kompozytor i obsada należą do
krainy zmarłych.
__ Naprawdę? Jakie to dziwne! - Simeon zamilkł, aby
rozważyć pomysł. - Mów dalej.
__ Zaczynaliśmy od tytułu opery. Powiedzmy, Rasputin.
Słyszałeś o nim? - Jej wesoły ton brzmiał nieco wyzywająco.
__ Oczywiście. Często przypisuje mu się pośredni wpływ
na powodzenie rewolucji.
Skłoniła się w stronę jego kolumny ze zgryźliwą uwagą:
- Wiedziałbyś o nim, gdyby wywołał wojnę, prawda?
- Mamy zawrzeć rozejm czy nie?
- Racja - przyznała, unosząc obie dłonie w geście ka-
pitulacji.
- Kto napisał tego Rasputinal
- Verdi - odpowiedziała natychmiast. - Taki wspaniały
temat przemawiałby do ciebie równie mocno, jak tamte szcze-
gólne czasy. Prawda? Teraz powiedz mi, kto powinien zagrać
główną rolę.
Simeon wydobył ze swych plików niezbędne historyczne
informacje.
- Na dostępnych podobiznach Rasputin ma ogromne oczy
0 przeszywającym spojrzeniu, więc potrzebujemy śpiewaka,
który jest silny fizycznie i zdolny dopasować się do takiej
dramatycznej roli. Co powiesz na Tląca Suca. tenora Sondee?!
- No... zgadzam się z tobą, że ma przenikliwe spojrzenie
1 duże oczy. Ale czy nie sądzisz, że ma ich o kilka za dużo?
Poza tym jest tylko na emeryturze, a nie martwy.
Simeon przeszukiwał plik wstecz.
- A Placido Domingo?
- Znam go! Żyl w czasie błogosławionym dla wielkich
tenorów. Jest idealny! Wysoki, szczupły, duże brązowe oczy
i co za głos! Świetny wybór, Simeonie!
- I nie żyje.
- Przypominam sobie - powiedziała, wstając nagle i te-
atralnym gestem kładąc rękę na gardle. - Trują go i śpie-
wa! - Rozrzuciła szeroko ramiona. - Sztyletują go - przy-
cisnęła pięść do brzucha, po czym znów rozłożyła ramiona -
i śpiewa! Tropią go - zamachała rękami, jakby rozpaczliwie
uderzała nimi o wodę, a potem obie dłonie złożyła na sercu -
i śpiewa! Strzelają do niego. - Zatoczyła się ku kolumnie
Simeona i oparła o nią plecami.
- Channo, chyba musiał czasem przerywać śpiew.
Uniosła palec.
- Niskim głosem śpiewa: "już po wszystkim". - We
wspaniałej artystycznej pozie osunęła się w dół kolumny. -
I umiera. - Głowa opadła jej na piersi, a ręce zwisały
bezwładnie.
Zadzwonił com i na ekranie specjalisty od łączności, Keri
Holen, ukazał się obraz Channy siedzącej w dość dziwnej
pozycji u stóp kolumny Simeona.
- Och! Co się sta... To znaczy, panno Hap! Simeon, czy
nic jej nie jest?
Channa natychmiast zerwała się na równe nogi, gestykulu-
jąc uspokajająco.
- Wszystko w porządku - powiedziała, spokojnie po-
prawiając bluzkę. - O co chodzi?
- Eee... Wiadomość od panny Dorgan z Ośrodka Opieki
nad Dzieckiem w Centralnych. Jeśli termin odpowiada, to
proponuje spotkanie dzisiaj o szesnastej.
- Idealnie, podziękuj jej - odezwał się Simeon i przerwał
połączenie.
- Dziękuję mocom, że to nie była sama panna Dorgan -
powiedziała nerwowo Channa.
- Podoba mi się to "jeśli termin odpowiada" - stwierdził
Simeon. - Channo, czy odpowiedziałaś kiedyś: "nie, choler-
nie nie odpowiada"?
Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
- Nie, jak dotąd nie. Ale w mojej służbie nie powinno
się to zdarzyć!
Simeon nerwowo przyglądał się Joat. Zastanawiał się, czy
nie powinni ubrać jej inaczej. Wszystkie dzieci w jej wieku
noszą takie same, bezkształtne ciuchy w oszałamiających
kombinacjach kolorystycznych, ale rozsądek zalecałby cos
innego na tego rodzaju spotkanie. Com zadzwonił.
Za późno, pomyślał Simeon. Channa wygląda na opano-
waną, lecz ona zawsze tak wygląda. Dziwne, ile wrogości
potrafi okazać w ten powściągliwy, chłodny sposób. Tak,
Channa jest wspaniała. Joat siedzi z rękami złożonymi na
kolanach. Biedny dzieciak, tak mocno zaciska dłonie, że aż
pobielały jej kostki. Po/a tym wygląda na opanowaną. Ja też
czuję się wspaniale, pomyślał. Jestem niespokojny, ale czuję
się wspaniale.
Panna Dorgan obserwowała ich z ekranu jak nauczycielka
taksująca klasę delikwentów, potem obdarzyła ich powściąg-
liwym, urzędowym uśmiechem. Miała siwe, krótko obcięte
włosy, uczesane z surową prostotą. Ubrana była w dodający
powagi, granatowy kostium i schludną, białą bluzkę. Żadnej
biżuterii. Tło za jej plecami było oficjalne, nie złagodzone
żadnym lżejszym akcentem.
Założę się, że krochmali swój stanik, pomyślał Simeon.
Przypomniał sobie, iż podobny wyraz twarzy u Patsy Sue
oznaczał pełnię władzy nad kimś.
Panna Dorgan skinęła głową Channie, a następnie przenios-
ła zimne spojrzenie małych oczu na Joat.
- Witaj, moja droga- powiedziała słodkim głosem. -
Jestem panna Dorgan. twój kurator.
Pod wpływem wzbudzonej c/ujności twarz Joat stężała,
a całe ciało zadrżało. Simeona zdziwiło nagłe ochłodzenie się
jego płynów pokarmowych, lecz nie śmiał odciągać elektro-
retinogramu swej uwagi od toczącej się sprawy. Nie śmiał
nawet dodać odwagi Joat, która mruknęła w odpowied/i
ledwie słyszalne "witaj".
- Tak, moja droga, uzyskałaś na testach imponującą licz-
bę punktów. Wiedziałaś o tym?
- Nie- padła prawie niedosłyszalna odpowiedź.
Panna Dorgan spojrzała na coś poniżej dolnej krawędzi
ekranu, na którym po chwili pojawiła się jej prawa ręka.
Prawdopodobnie przyciskała guzik, by przewinąć dalej zapis
w kartotece.
- Jakkolwiek w wielu przedmiotach jesteś znacznie opóź-
niona w stosunku do swojej grupy wiekowej. Z wyjątkiem
matematyki i przedmiotów z dziedziny mechaniki, w których
wyróżniasz się pozytywnie. - Ostatnie zdanie wypowiedziała
ze szczerym entuzjazmem. - Nie masz pojęcia, jakie poru-
szenie wywołałaś w pewnych kręgach. Sadzę, moja droga, że
możesz teraz liczyć na dużo promienmejszą przyszłość, niż
oczekiwałaś.
Simeon odezwał się po raz pierwszy, dotrzymując obiet-
nicy, którą złożył swej protegowanej.
- Joat chce studiować inżynierię. Z pewnością zgodzi się
pani, że dziewczynka ma niezwykły talent w tej dziedzinie.
Wystudiowany uśmiech panny Dorgan zamarł, a ścięgna
jej szyi naprężyły się, gdy niepewnie rozejrzała się po pokoju.
- Jesteś... człowiekiem z kapsuły?- Najwyraźniej to
słowo z trudem przeszło przez jej ściągnięte usta, jakby mogło
je skalać. Jej spojrzenie wędrowało między Channą a Joat,
jakby w nadziei, że męski głos mógł dobywać się z gardła
jednej z nich.
- Tak. Jestem Simeon, SSS-900-C. Ubiegam się o adop-
towanie Joat jako pełnoprawnej córki i krewnej.
Panna Dorgan delikatnie zaczesała dłonią do tyłu kosmyk
włosów.
- Tak, jeśli o to chodzi - uniosła brwi, jakby była za-
skoczona, że w ogóle się odezwał - to chyba zdajesz sobie
sprawę, że inni przyszli rodzice złożyli zamówienia na dzieci
tak uzdolnione jak Joat. Zwykle dajemy pierwszeństwo pa-
rom. - Ostatnie słowo panna Dorgan wypowiedziała z lekkim
naciskiem. Nerwowo dotknęła palcami kołnierzyka. -
W przypadku Joan...
- Joat - poprawili ją jednocześnie Joat. Simeon i Channa
- Joat - powtórzyła. - Pokazałam jej kartotekę inżynie-
rowi sieci kwantowej, który jest profesorem mojego znajome-
go, i natychmiast wyraził zainteresowanie dziewczynką. Moż-
liwość wykształcenia kogoś tak obiecującego przyjął z praw-
dziwym entuzjazmem. Jest też żonaty z poetką. Taka sytuacja
byłaby bardzo korzystna dla dziecka.
Sirneon zauważył, że Joat zbladła.
- Jako kierownik stacji, jestem doskonale zaznajomiony
z rozmaitymi dziedzinami nauki, włącznie z aktualnościami
ze świata sztuki, więc jestem zdolny do wykształcenia jej
w każdej interesującej ją specjalności. Spokojnie, Joat. Panna
Gorgon wspomniała tylko o możliwościach.
Pani kurator odchrząknęła głośno.
- Moje nazwisko, kierowniku stacji, Simeonie, brzmi Dor-
gan, przez "d". A propos nazwisk, przypominam sobie, Joat.
że gdzieś w podaniu... ach, tu jest. wspomniano, iż twoje imię
jest skrótem od "jack of all trades", gdzie "Jack" jest odmianą
niedocenionego imienia "Jill". Jak byś się czuła, gdyby na-
zywano cię Jill'?
.- Tak samo, jak czułabym się, gdyby nazywano mnie
gównem - odpowiedziała Joat, będąca teraz w każdym calu
dzieckiem korytarzy, toczącym wojnę, pełnym pogardy
i złym. - I nie reagowałabym, bo to nie jest moje imię.
- Joat! - upomniała ją Channa.
- Simeonie, Channo, nie rozumiecie?! - zawołała Joat,
a jej niebieskie oczy błyszczały pogardą. - To wszystko jest
żartem! Ta cała panna Organ...
- Dorgan, jeśli łaska.
- ...ta dziwka już podjęła decyzję. Po co tracimy czas na
rozmowę z mą?
- Uspokój się, Joat - odezwał się Simeon. - Nie wy-
ciągajmy pochopnych wniosków. Panno Dorgan, chociaż mam
nieograniczone połączenia komunikacyjne, mój czas jest do-
kładnie zaplanowany. Władze zapewniały mnie, że będzie to
zaledwie formalność. Może więc przejdziemy od razu do sed-
na sprawy?
Policzki panny Dorgan zaróżowiły się nieznacznie. Ode-
tchnęła głęboko, wydając ciche westchnienie.
- Nie mogę uwierzyć, że upierasz się przy tym podaniu,
wiedząc, iż ludzka para jest zainteresowana dzieckiem. Co
innego, gdyby nikt jej nie chciał, ale w tej sytuacji nie ma
powodu. Po pierwsze, weszła w bardzo wrażliwe stadium
rozwoju i me sądzę, by ktoś taki jak ty mógł zauważyć, przez
co dziewczynka przechodzi.
- Czy dlatego, że Simeon jest mężczyzną? - zapytała
cicho Channa.
- Dlatego, że jest człowiekiem z kapsuły. Droga panno
Hap, jako profesjonalny mięśmowiec, z pewnością została pani
zaznajomiona z cechami tych osób. Chyba nie zaprzec/y pa-
ni, że są praktycznie innym gatunkiem? Niezdolnym do praw-
dziwego zrozumienia czegoś takiego, jak na przykład nieogra-
niczone poruszanie się? Jak miałby się opiekować ruchliwym,
dorastającym dzieckiem? - Pytania panny Dorgan były czys-
to retoryczne, lecz obcesowość sformułowań wzburzyła Chan-
nę, która az zazgrzytała zębami.
- No. Joat- powiedział Simeon, przeciągając słowa, jak
to miała w zwyczaju Patsy Sue. - Chyba miałaś rację. Panna
Gorgona podjęła decyzję, zanim nas zobaczyła.
- Dorgan - przypomniała mu pani kurator, mocno ak-
centując ,,d".
- Mówiłam ci - stwierdziła Joat. - Ta panna Organ
z góry już zdecydowała.
- Dorgan. Dorgan. DORGAN!
- Przestańcie! Wszyscy troje. - Channa przeniosła spoj-
rzenie z kolumny Simeona na purpurową twarz Joat, aż
w końcu zatrzymała je na reprezentantce Ośrodka Opieki nad
Dzieckiem. - Ma pani bardzo dziwne wyobrażenie o ludziach
z kapsuł, panno Dorgan. przez "d". Radzę, żeby na drugi raz
pani dobrze się zastanowiła, zanim wyrazi swoje zacofane
poglądy. Szczególnie urażona czuję się faktem, że odmawia
pani Simeonowi prawdziwego człowieczeństwa. Nigdy nie
spotkałam człowieka z kapsuły, który nie byłby przynajmniej
tak zdolny i odpowiedzialny, jak delikatnik. I bezdyskusyjnie
bardziej etyczny! Pani uwagi wskazują na uprzedzenie, które,
pozwolę sobie przypomnieć, jest ścigane przez prawo.
Panna Dorgan uniosła podbródek.
- Nie ma potrzeby, absolutnie nie ma potrzeby, panno
Hap. uciekać się do gróźb. Niewątpliwie pod wpływem długo-
letniej współpracy z takimi osobami przestała pani uważać je
za... nienormalne. - Zanim Channa zdążyła odpowiedzieć na
tę obelgę, pani kurator uśmiechnęła się dufnie. - Obawiam
się, że dla dobra dziecka będę musiała odmówić prośbie.
Poczynię przygotowania do przetransportowania jej do Świa-
tów Centralnych, gdzie po krótkim pobycie w naszym punkcie
pomocy sierotom, zostanie niewątpliwie adoptowana przez
odpowiednią rodzinę. - Wciąż uśmiechając się, prze-
rwała połączenie.
- Co?! - Simeon prawie krzyknął w ciszę, która na-
stąpiła. - Chyba nie zamierzasz pozwolić, żeby miała ostat-
nie słowo w tej sprawie'.'
- A me ma? Czy nie zatroszczyła się nawet o ten punkt
pomocy sierotom? - zauważyła rozgoryczona Joat. - Wie-
działam, ze tak będzie. Mówiłam, że tak się stanie, ale wy.
dwa wyszkolone mózgi, byliście tacy paskudnie pewni sie-
bie - Zaśmiała się szyderczo z własnych słów. - Wiedzie-
liście tylko, dokąd iść i 7. kim porozmawiać, i co urobić. Ale
wiecie co? NIC nie rozumiecie? Coście osiągnęli - zapytała,
a jej oczy zaczęły wypełniać się łzami. - Wszystko zawsze
szło po waszej myśli. Wy wszystko dostawaliście. - Zaczęła
łkać. - Skorupy, edukację, jedzenie, mieszkanie. Nie od-
bierają wam tego, co obiecają. A zobaczcie, co mi zrobiliście!
Teraz wiedzą, że istnieję i gdzie jestem, i przylecą, żeby mnie
złapać! Pewnie mnie weźmie ten inżynier sieci kwanto-
wej i wykorzysta do pracy. Bo on jest człowiekiem i profe-
sorem, 1 ma układy z tą babą. Wpakowaliście mnie w to, ale
nie jestem pewna, czy mnie z tego wyciągniecie. Nie chcę
z nikim nigdzie jechać! - Jej głos osiągnął poziom krzyku,
zanim odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.
- Joat! - Channa ruszyła za nią, lecz Simeon zamknął jej
drzwi przed nosem. - Simeon! - zawołała l niedowierzaniem.
- Pozwól jej iść. Channo. Co mogłabyś teraz zrobić?
Zamknąć ją w pokoju, aż po nią przybędą? - Channa skuliła
się po tych słowach, jak pod ciosem. - Potrzebuje czasu
i prywatności. Potrzebuje poczucia, że odzyskała pewność.
Zostaw ją samą.
- Mogę zrobić kilka rzeczy, Simeonie. Nie zamierzam
pozwolić, żeby ta kobieta wygrała. Możemy udać się do jej
zwierzchników w Ośrodku Opieki nad Dzieckiem. Możemy
zaapelować do SOPIM-u i ZMM o pomoc. Nagrałeś to spot-
kanie, prawda?
Roześmiał się zadowolony, widząc jej bojowe nastawienie.
- Tak, nagrałem, i za jej postawę naślę na La Gorgone
Związek Mniejszości Mutantów oraz Stowarzyszenie Ochrony
Praw Inteligentnych Mniejszości! Dobra myśl. Channo. Zaraz
zawiadomię ich o tym incydencie. Wiesz, to mogłoby nawet
być zabawne.
Późną nocą Simeon zauważył, że w pokoju Channy pali
się światło. Pilnie trzymał się swej obietnicy, lecz przez szparę
pod drzwiami sączyła się łatwo dostrzegalna poświata. No,
przynajmniej dla kogoś z takimi skanerami fotonowymi jak
moJe, poprawił się. Niemniej, przestrzegał ustalonej zasady.
Channa usłyszała dźwięk dzwonka i po chwili zaskoczenia
zawołała:
- Kto tam?!
Głos Simeona, o starannie dobranym, niskim brzmieniu,
dobiegł z pokoju wypoczynkowego.
- Mogę wejść?
Dziewczyna uśmiechnęła się i odłożyła na bok czytnik,
z którego właśnie korzystała.
- Tak, proszę.
Leżała na łóżku, sprawiając wrażenie zmęczonej i sennej.
Simeonowi przyszło na myśl, że sama wygląda prawie jak
dziecko.
- Nie możesz spać? - zapytał.
Potrząsnęła głową.
- Rozmyślałam o Joat, samej tam na dole, w ciemności.
- Joat śpi od kilku godzin.
- Skąd wiesz? Może nadal zalewa się gorzkimi łzami po
tym, czego się dowiedzieliśmy.
- Wiem, ponieważ mogę słyszeć ciche chrapanie Joat
dochodzące z jednej z jej ulubionych kryjówek.
- Nie włączyła swojego eliminatora dźwięków?
- Nie. Przecież była zdenerwowana!
- Nie, raczej rozsądna. Fakt, iż nie chciała nas martwić,
świadczy o tym, że staje się coraz bardziej cywilizowana. -
Channa roześmiała się z ulgą. - Jest takim dobrym dziec-
kiem. Naprawdę nie zasłużyła na los, który gotuje jej ta
Gorgona. Posłuchaj, Simeonie, mózg i mięśniowiec są uzna-
wani przez Światy Centralne jako para. Nasze kontakty trwają
zwykle o wiele dłużej niż czcze małżeństwa. Jeśli zostanę,
powiedzmy na dziesięć lat, i zwrócimy się o przyznanie nam
wspólnej opieki, to większość zastrzeżeń tej Gorgony zostanie
podważona.
- Wspólna opieka? Hmm, Gorgona nie może powiedzieć,
że kobieta mięśniowiec nie nadaje się do tej roli. Uaktywniłem
linie comu, żeby się dowiedzieć, kogo jeszcze skrzywdzo
w Ośrodku Opieki nad Dzieckiem z powodu uprzedzeń panny
Dorgan. Nie zniósłbym, gdybyś na próżno zdecydowała się na
takie poświęcenie. Panna Gorgona nie zmieni nas w kamienie, co
najwyżej walka z biurokracją zmieni nasze mózgi w owsiankę.
Channa prychnęła pogardliwie.
__Nie mogę powiedzieć, że nie chciałabym być gdzie
indziej.
__Wiem, słyszałem o Senalgalu. Przykro mi, Channo.
Wiem, jak to jest, kiedy traci się przydział, za który oddałoby
się duszę.
Zdziwiona uniosła brwi.
- Co to było w twoim przypadku, jeśli mogę spytać?
Miasto na planecie, statek zwiadowczy? Albo może mierzyłeś
wyżej i chciałeś całej planety?
-- Mam miasto, mniej więcej. Zdecydowanie nie interesuje
mnie statek zwiadowczy. Przebywanie w nim doprowadza do
klaustrofobii, a możliwości jego mięśniowca są ograniczone.
Lubię współpracować z wieloma ludźmi. Cieszą mnie kom-
promisy różnych osobowości i sytuacje, które na stacji tych
rozmiarów są większym wyzwaniem. Uwielbiam wyzwania.
- Nie miasto, nie statek. Więc jednak planeta?
- Nie, nie chciałbym tak dużej odpowiedzialności. Życie
na planecie jest zbyt osiadłe. Jednak bardziej odpowiadałby
mi statek, bo mógłbym przynajmniej krążyć dokoła.
- Ach! - powiedziała, kojarząc zainteresowania, którym
poświęcał się w czasie wolnym od pracy, i jedyny przydział
na statek, jaki do nich pasował. - Statek dowódczy Floty
Kosmicznej. - Zadarła głowę. - Czekasz w kolejce, by
dostać się na któryś z nich?
- Teoretycznie tak. Złożyłem podanie i jaką otrzymałem
odpowiedź? "Jesteś zbyt ważny tam, gdzie jesteś" - zaczął
śpiewnym tonem. - "Idealnie pasujesz tam, gdzie jesteś,
i nie mamy nikogo innego, wytrenowanego równie dobrze
jak ty, na tak wysoce wyspecjalizowane stanowisko". Zawsze
uważałem SSS-900-C za przejściowy przydział - dodał
skwaszony.
- Czterdzieści lat jest okresem przejściowym.
- Dla ludzi z kapsuł, oczywiście, że tak.
- Może wcale nie jesteśmy aż tak bardzo niedopaso-
wani. - Zamilkła na moment, a potem dodała swawolnym
tonem: - Z Joat osładzającą mi życie nie uważałabym po-
zostania tutaj za wielkie poświęcenie. No, rzeczywiście! "Dla
dobra dziecka" zabrać ją! Jak jakąś paczkę! - Wyjrzała
ze swego pokoju w stronę jego kolumny. - Myślisz, że mamy
szansę zmienić decyzję Dorgan?
Simeon nie przyznałby się. że nie wie, jak radzić sobie z tą
sprawą. Z drugiej strony, czuł, że głęboko w nim coś zaczyna
się rozwijać.
- Jako partner/y mamy szansę. Doceniam twoje dobre
chęci, Channo. Ale czy nie uważasz, droga damo, że powinnaś
się jeszcze z tym przespać?
- Mm- westchnęła. - Ale jestem niespokojna, a... -
powiodła palcem po krawędzi czytnika- ...tutaj nie ma nic,
co naprawdę chciałabym przeczytać.
- Więc - powiedział, przyciemniając trochę światła -
wyrecytuję dla ciebie wiersz na dobranoc. Połóż się wygod-
nie. - Uśmiechając się, poczekał, aż wróciła do łóżka i po-
prawiła poduszkę i narzuty, po czym zaczął: - "My, którzy
pieśniami skracamy twą wędrówkę...'' - Dziewczyna zam-
knęła oczy i stopniowo odpłynęła w sen, a Simeon recytował
dalej:
- "...miękko wśród ciszy biją dzwony
Wzdłuż złotej drogi do Samarkandy"'.
ROZDZIAŁ 5
Channa wkroczyła do pokoju wypoczynkowego, kierując
się prosto do stołu i czekającej na nim porannej kawy. Fala
dźwięków uderzyła ją jak prawdziwa, morska fala. Miała
wrażenie, że zanurza się w jaspisowozielonej ścianie, która
schwytała ją i unosi z powrotem ku plaży.
Rozpoznała Marsz triumfalny z Władczyni Ganimeda Usera.
Kiedy zdała sobie sprawę, że nieświadomie dostosowała
krok do tempa marsza, zatrzymała się z uśmiechem w pół
taktu.
- Czy to znaczy, że awansowałam dzisiaj na królową?
- Faktycznie, po twojej niespokojnej nocy zdecydowa-
łem, że jakiś mocny rytm będzie pasował.
- Do tego pewnie wstałam prawą nogą - odpowiedziała,
tłumiąc chichot.
Simeon był zadowolony. Ostatniej nocy ich stosunki na-
prawdę przekroczyły punkt krytyczny. Byli na najlepszej dro-
dze do uporządkowania spraw między sobą.
- A więc dzień dobry, Simeome - rzekła z psotnym
uśmieszkiem.
- I nawzajem dobrego dnia, jak powiedziałaby Patsy Sue.
Wdzięczny uśmiech Channy zbladł powoli i zachmurzyła
się.
- Uznałabym ten ranek za naprawdę dobry, gdybym mo-
gła jak najszybciej zobaczyć Joat i porozmawiać z nią. Bardzo
się martwię, że straciła zaufanie do nas. bo to zniszczyłoby
postępy, jakie z nią poczyniliśmy.
- Chciałbym ułatwić ci kontakt z nią, Channo. ale nie
wiem, gdzie teraz jest. Wczesnym rankiem włączyła swój
eliminator dźwięków i zniknęła. Nie sądzę, by wyjechała -
dodał szybko, gdy na twarzy Channy pojawił się wyraz nie-
pokoju. - I to z dwóch powodów. Po pierwsze, doskonale
zna przejścia między powłokami stacji, a jest ona wystar-
czająco duża, by w razie konieczności mogła co godzinę
zmieniać kryjówkę. I po drugie, żaden z rozładowanych dzisiaj
statków me należy do typu, na który mogłaby się zabrać lub
nająć. Wszystkie czujniki nastawiłem na jej zastrzeżone wzory
i dyskretnie zmieniłem klucz personalny.
Channa skinęła głową i podeszła do konsolety, ustawiając
monitor w swoją stronę.
- Więc lepiej zabierzmy się do pracy. SOPIM powinien
być poruszony informacjami, które przesłałeś im minionej
nocy. - Simeon zachichotał nerwowo, podzielając jej niepo-
kój. Przebiegła palcami po konsolecie. - Podejrzewam, że
Ośrodkowi Opieki nad Dzieckiem nie spodoba się. że trafi na
ich listę celów.
- Listę celów? - powtórzył przestraszony. - Więc w ten
sposób załatwiają sprawy? - Nie życzył pannie Dorgan fi-
zycznej krzywdy.
- SOPIM tępi na humanocentryczny szowinizm w taki
sposób, że najgorszy ksenofob szybko staje się bardzo toleran-
cyjną osobą. Mają pieniądze i są niezmordowani w zapew-
nianiu ochrony. Dorgan oczerniła ludzi z kapsuł, więc... cóż.
ZMM każe SOPIM-owi zaaranżować darcie pierza.
- Darcie pierza? - Simeon przeszukał swój leksykon.
- Staromodny sposób na spędzenie produktywnego
i uspołecznionego wieczoru - wyjaśniła z roztargnieniem.
- Aha! Przypuszczam, że niewiele możemy zrobić, do-
póki nie skontaktują się z nami.
Sądząc po głosie, Simeon był nieszczęśliwy.
- Nie możemy wkroczyć z palnikami laserowymi i spalić
Ośrodka Opieki nad Dzieckiem na żużel, jeśli to masz na
myśli - odpowiedziała półgębkiem. - Gdyby stacja była
w pełni niezależna, poradzilibyśmy sobie sami. więc skoncen-
trujmy się na sprawach stacji, zgoda? - Odchrząknęła. -
Przejrzałam twoje sprawozdania, Simeome i muszę powie-
dzieć, że jest w nich kilka dziwnych pozycji. Na przykład,
odnośnie do sektora czwartego zamieściłeś adnotację ..sprzęt".
Będziesz musiał wyrażać się bardziej precyzyjnie. Samo
"sprzęt'' to za mało.
- Dlaczego? Księgowym to wystarcza - rzekł dowcip-
nym tonem.
- Nie jestem księgową, tylko twoją partnerką. Mógłbyś
wyjaśnić, co rozumiesz przez "sprzęt?
- Tylko to. Channo. że kupuję rzeczy, które mnie inte-
resują. Mnie. Simeona, a me mózg kierujący stacją. - Mniej-
sza o to. że wydało się, dlaczego me spłacił Światom Cent-
ralnym swego długu, gorzej, że wyszedł na pasożyta. Ale czy
to jej sprawa?
Daleko w kosmosie przyrządy ostrzegawcze Simeona -
pierścień czujników uprzedzających o zbliżającym się trans-
porcie - zaczęły transmitować informację, która wskazywała,
iż bardzo duży obiekt kieruje się w ich stronę. Sądząc po
niewielkiej pulsacji prądu, którą wywoływał w podprzestrzeni,
był bardzo duży albo bardzo szybki, albo się odznaczał
obiema tymi cechami naraz. Simeon podzielił swą uwagę
między Channę a sygnały alarmowe i wysłał informacyjny
impuls w kierunku zakłóceń. Obowiązywały ścisłe zasady
zbliżania się do stacji. Czynienie tego cichaczem łamało
połowę z nich i niezmiennie powodowało ograniczenie za-
ufania.
- ODPOWIEDZ NA POZDROWIENIE - nadał Sime-
on. - ODPOWIEDZ NATYCHMIAST.
- Mieliśmy w ciągu dwóch tygodni uporać się z tą in-
spekcją i kontrolą rachunków - usłyszał stanowczy, choć
brzmiący ugodowo głos Channy. - Musimy mieć wszystko
w dobrym stanie i na wysoki połysk, partnerze.
Był wdzięczny, że delikatnie napomknęła o swej obietnicy
odzyskania Joat. ale nie było czasu na szczegóły.
- Nie mam wszystkiego na wysoki połysk - mruknął
żartobliwie. - Ale tam na zewnątrz mam coś bardzo nie-
zwykłego, co zbliża się do mnie, nie przestrzegając protokołu.
W tym momencie dotarła do niego wizualna informacja.
Obiekt zniknął z międzygwiezdnego tranzytu i zbliżył się do...
Wielki Ghu, 17c! Był to olbrzymi pojazd, którego profil nie
pasował do żadnego ze znanych ludzkich statków. Główny
kadłub miał sferyczny kształt, lecz pokrywały go liczne pęk-
nięcia oraz dźwigary i kratownice. Niektóre z nich wyglądały
tak, jakby zostały odcięte wiązkami energii, a miejsca cięć
były poszarpane. Ludzie na ogół nie posługują się tak nie-
chlujnie narzędziami do cięcia. Natomiast wrogowie - tak.
Simeon przekazał standardową prośbę o identyfikację i po-
stawił zatoki holownicze w stan gotowości.
- I me robię z tego problemu - mówił dalej do Chan-
ny. - Jednak inspektorzy mogą się czepiać, kiedy przylecą.
Channa jęknęła.
- Nawet dla ciebie było to niepełne sprawozdanie. Jesteś
niepoważny, Simeome. Znasz charakter tych inspekcji: naj-
pierw wyrok, potem przesłuchanie.
- Innymi słowy, ścięliby nam głowy, gdyby mogli dosięg-
nąć mojej.
- I zmusiliby nas do biegu tak szybkiego, aż mieliby
wrażenie, że stoimy w miejscu. Ale tej zdolności także nie
posiadasz. Pierwszy raz z tobą...
- Och, Channo... wzdychaj, w/dychaj.
- Simeome, wiem, gdzie są regulatory poziomu twoich
hormonów - ostrzegła.
- Dobra, dobra, przepraszam. Co najgorszego mogą mi
zrobić? Odesłać mnie do asteroidalnego czyśćca? Jak powie-
działem, tylko przejściowo jestem tu na służbie.
Channa uruchomiła skaner.
- Pod hasłem ,.sprzęt" jest dwanaście pozycji! Chcesz,
żeby to był przejściowy przydział? Cóż, twoje życzenie może
się spełnić.
- To nie jest życzenie, moja droga. Nigdy me mówiłem,
że chciałbym, aby przenieśli mnie gdzieś indziej. Jak sprytnie
wywnioskowałaś poprzedniego wieczoru, mam ściśle sprecy-
zowane pragnienie. Gdybym miał dość znajomości, kierował-
bym statkiem dowodzenia i prowadził gwiezdne wojny na
Perymetrze Osiowym. Ale... - westchnął znacząco - ...kto
jeszcze wierzy w marzenia?
- Ty, ze wszystkimi swoimi grami wojennymi i taktycz-
nymi snami na jawie.
Zbliżający się statek wciąż nie odpowiadał, ani nie wytracał
szybkości w takim tempie, jak powinien. W istocie, ktokol-
wiek nim dowodził, zbyt długo czekał z rozpoczęciem tego
manewru. Błysk energii napędowych powinien przesłaniać
cały ten kwadrat, a strumień cząstek neutrino ledwie wy-
starczać do sterowania. Simeon doszedł do nieprzyjemnego
wniosku.
__ Ej, Channo. Mamy obiekt, obcy, zbliżający się w celu
zrobienia z nas siekanki, jeśli nie będziemy ostrożni. Chcesz
zobaczyć?
Simeon włączył główny ekran, na którym widoczny był
lecący w ich stronę intruz. Zaskoczenie i strach sparaliżowały
ją tyiko na ułamek sekundy. Potem reagowała już właściwie.
- Zaalarmuję straż obwodu - powiedziała, wymazując
poprzedni program i wprowadzając nowy.
- Świetnie! - pochwalił ją, choć za pośrednictwem
dwóch źródeł ogłosił już stan wyjątkowy. - Jestem zajęty
obliczaniem, jak zamortyzować uderzenie tej wielkiej kupy
złomu sypiącej w naszą stronę. Mam nadzieję, że wiedzą,
gdzie są hamulce. - Miło mieć mięśniowca, z którym można
dzielić pracę w krytycznej sytuacji. Personel stacji powinien
przywyknąć do wykonywania jej poleceń.
Channa wcisnęła przycisk alarmowy, a następnie przywo-
łała wyostrzenie obrazu obiektu, który dla niej wyglądał jak
ciemna plama na tle czerni kosmosu.
- Nie zapowiedziany przylot! - Przesłała obraz persone-
lowi obwodowej kontroli ruchu, zwracając jego uwagę na
właściwy wektor i nakazując wprowadzenie zmian w roz-
kładzie przylotów.
- Skąd wiesz, że sypie w naszą stronę? - zapytała spo-
kojnym głosem, do którego przywykł, gdy jej palce muskały
kontrolki. - Z kosmosu nie dociera żaden dźwięk.
Simeon wyczuł w jej pozornie obojętnym tonie delikatne
drżenie strachu.
- Jeśli mówię, że sypie - odpowiedział - to znaczy, że
sypie.
- Ci z kontroli ruchu mówią, że też nigdy przedtem nie
widzieli czegoś takiego i...- przerwała i oblizała wargi -
¦ ••że to zamierza przeciąć właściwy tor ruchu.
Simeon przejął pełną kontrolę nad tablicami kontroli ruchu.
Mógł zareagować prędzej niż jakikolwiek człowiek nie zam-
knięty w skorupie i zarządzić konieczne zmiany w rozkładzie
lotów. Jednocześnie nawiązywał łączność z tuzinami statków
i naprowadzał je na nowe kursy.
Nagle Channa zaczęła przeklinać.
- Niech diabli wydrą im oczy i wnętrzności! Ci przeklęci
cywile zadają pytania, zamiast postępować zgodnie z obowią-
zującym planem awaryjnym. Teraz widzisz, dlaczego byłam
przeciwna twoim fałszywym alarmom. Nikt nie zwraca naj-
mniejszej uwagi na prawdziwy alarm! Masz, co chciałeś,
dowcipnisiu!
- Włączę wizję na wszystkich publicznych ekranach. Bę-
dą wiedzieli, że to nie są ćwiczenia - oznajmił Simeon
głosem zmienionym ze złości. - I że obiekt leci prosto na
nas. Nie sądzę, żeby się zatrzymał.
Nie przypuszczałem, że potrafisz żartować, kiedy jesteś
przestraszona, choć to działa jak adrenalina, pomyślał Simeon.
Channa zamarła, gdy obcy statek wypełnił ekran.
- Nie włączyłeś osłony odpychającej? Zrób to. na litość
boską! - Przycisnęła wypukły guzik tylko ułamek sekundy
po Simeonie.
Joat zacisnęła zęby i wytarła rękawem oczy i nos. Jeszcze
niedawno była to dobra i czysta koszula. Niema, powiedziała
do siebie srogo. Niema, niema, niema suka, niemy przedmiot.
Tak właśnie mówił o tobie kapitan. Szczególnie, kiedy był
pijany. Wtedy zawsze był gorszy.
Ponownie skupiła uwagę na małym komputerze, najlep-
szym, jaki kiedykolwiek udało jej się ukraść - prawdziwym
Spuglishu. Podłączony był do systemu stacji za pomocą urzą-
dzenia przeskokowego. które uniemożliwiało stacji zlokalizo-
wanie jej.
Wprowadziła dane dotyczące planów statku, odlotów i sys-
temu zewnętrznego. Maszyny nie kłamały! Można było ufać
maszynom, a jeśli nie robiły tego, czego się oczekiwało, to nie
dlatego, że kłamały. Matematyce i maszynom można wierzyć.
Żałosne łkanie wyrwało się z jej ust. I łzy pokąpały na
ekran. Zacisnęła zęby na dłoni, aż ból i smak własnej krwi
pozwoliły jej się opanować. Potem wytarła urządzenie rąb-
kiem koszuli. Maszyny nie zawodzą.
- Odloty - powiedział komputer. - Posłuchaj, Joat. nie
musisz stąd wyjeżdżać. Zaufaj mi, mamy...
__. Nie! - wrzasnęła dziewczynka.
Wepchnęła startery do kieszeni i ruszyła w dół kanału,
lawirując między występami i wspornikami. Poruszała się
zręcznie, choć bez wdzięku.
Nikt więcej mnie już nie zdradzi, myślała. Przyzwyczaili
mnie do regularnego jedzenia, szkoły i wszystkiego, a potem
zdradzili! Ta myśl krążyła jej w głowie tak uporczywie,
że dźwięk syreny dopiero po chwili przeniknął do jej świa-
domości.
- A niech to - szepnęła, wsłuchując się w świdrujący
hałas.
Potem zawróciła, coraz szybciej pokonując tę samą drogę.
Zostawiła komputer, a bez mego nie mogła się dowiedzieć,
co się naprawdę dzieje.
Jej skafander kosmiczny również tam został. Sprawa wy-
glądała poważnie.
- TO NIE SĄ ĆWICZENIA! POWTARZAM, TO NIE
SĄ ĆWICZENIA!
Słowom rozbrzmiewającym w korytarzach i przestrzennych
salach nie towarzyszyły melodramatyczne syreny Simeona,
których zwykle używał.
- Zbędny personel proszony o zgłoszenie się w zabez-
pieczonych obszarach. Zgłosić się w zabezpieczonych ob-
szarach. Przygotować się na przerwanie integralności powłoki.
Tym razem cywile SSS-9OO-C posłuchali, szybko założyli
skafandry, zebrali dzieci i ulubione zwierzaki i skierowali się
do centralnej komory lub schronów. Załogi rzuciły się do
swoich statków i gdy tylko cumy zostały zwolnione, a włazy
zamknięte, każdy z nich wysłał Simeonowi sygnał "wszyscy
na pokładzie'". Rezerwowe załogi stawiły się na przydzielo-
nych im posterunkach. Pacjenci szpitalni, którzy nie mogli się
poruszać, zostali umieszczeni w pojedynczych, niezależnie
zasilanych urządzeniach podtrzymujących życie. Wszystko
odbyło się błyskawicznie. Większość mieszkańców SSS-900-C
mogła już tylko czekać, wyobrażając sobie, że gdy najeźdźca
uderzy w ich stację, zostanie ona zgnieciona jak jajko.
Simeon pracował jak szalony, odwołuiąc wszelkie pojazdy
z kursu zbliżającego się statku, nie licząc się z tym, że statki
ze zwykłymi, nie zamkniętymi w skorupach pilotami ledwie
mogły się zmieścić w ułamku sekundy, który dawał im na
wykonanie manewru. Jak dotąd wszystko było w porządku -
nikomu tam na zewnątrz nie była dzisiaj pisana śmierć. Przez
moment Simeon myślał, że można wyhamować obcego, łecz
płomień energii trysnął i zgasł. Stracił tylko siedem procent
względnej prędkości, obliczył ponuro. Za mało.
- Dlaczego nie zaprogramowali zdolności poruszania się?
- Kto? - zapytała Channa z roztargnieniem. - Gdzie9
- We mnie! W tej stacji! Nie mogę się zgiąć! Nie mam
żadnej brom, żeby zdmuchnąć go z mojej drogi. Nie mogę
nawet odbić takiej masy. Wszystko, co mogę, to patrzeć. Czy
którykolwiek z posiadanych przeze mnie laserów wystarczyłby,
aby zmienić tor lotu meteoru o pokaźnych rozmiarach? W najle-
pszym wypadku mogę rozgrzać trochę jego kadłub, ale żeby to
zrobić, muszę poczekać, aż znajdzie się w moim zasięgu! Do
diabła! Ta stacja jest jak sparaliżowany statek kosmiczny!
- Ej! Widziałeś to?!- krzyknęła Channa. Rozpędzona
masa zdawała się rozmyślnie skręcać w bok od zwykłego
asteroidalnego pojazdu górniczego. Sam pilot-górnik prawdopo-
dobnie nie mógłby wykonać tego manewru. - Patrz tam! -
zawołała podekscytowana. - Widziałeś? Zmienił odrobinę
kurs, żeby minąć ten prom. On jest sterowany.
- Ale przez co? - zapytał Simeon. Dokonał obliczeń
balistycznych tych manewrów. Odchylenia od toru były oczy-
wiście minimalne. - Przemieszcza się tak szybko, że żaden
ludzki pilot nie mógłby teraz zatrzymać go bez starty przytom-
ności. Nie odpowiadają na radiowe komunikaty. Ignorują
ostrzegawcze sygnały świetlne. Cholera, może myślą, że ich
witamy. Dobrze by było!
- Znowu hamują, Simeonie - oznajmiła Channa, spog-
lądając znad swojego monitora na główny wizjer, zanim
wróciła do innych prac pomocniczych, które wzięła na siebie.
- Tak, tym razem dłużej. Nie, przestaje... nie, znowu
hamuje. Natężenie wyzwolonej energii... Boże, ale oni nie
wytracają wystarczająco prędkości! I nadal są na kursie ko-
lizyjnym! - Jego głos brzmiał strasznie. - Najwyraźniej
chcą mnie zniszczyć!
__Nie widzę żadnego u/brojenia - odpowiedziała Chan-
na, nie przerywając pracy.
__ Kto może to stwierdzić w tej mieszaninie prętów,
skrzyń i gówna! Poza tym już sam ten obiekt jest bronią. -
Simeon miał tylko jedną szansę, i aby ją maksymalnie wy-
korzystać, musiał wybrać najwłaściwszy moment. - Nawet
nie założyłaś skafandra, partnerko. Przynajmniej schroń się
w trzonie mojej kolumny, Channo.
Potrząsnęła głową.
__ Nie, dopóki jestem w trakcie ewakuowania cudzoziem-
skiego sektora. Poza tym tych Letheanian mogę dość łatwo
przestraszyć, jeśli nie pojawię się w pełnym rynsztunku.
Zdołała w końcu skontaktować się z kierownikiem kon-
tyngentu Lethe. Ci ludzie byli takimi formalistami, że nawet
wyjątkowe sytuacje wymagały krótkiej ceremonii. Gdyby
Channa nie dopełniła tego obowiązku i bez ogródek wyjaśniła
im sytuację, raczej umarliby, niż dopuścili do złamania pro-
tokołu.
- Joat! - wykrzyknęła Channa, gdy wreszcie przerwała
połączenie.
- Ma skafander - uspokoił ją Simeon. - To była pier-
wsza rzecz, jaką jej dałem. Prawdopodobnie już go zało/yła.
A dlaczego ty tego nie zrobiłaś?
Pobiegła do gabinetu, w którym przechowywała swój ska-
fander kosmiczny, i zaczęła się w niego wciskać.
- Chodź do mnie, Channo - powiedział dziwnie roz-
bawionym tonem. - Chodź, dotknij twardego, męskiego jądra
mojej głęboko ukrytej istoty.
- Z jakiej powieści to wytrzasnąłeś? Spróbuj innej formy.
- Kiedy będę miał więcej doświadczenia i czasu, kocha-
nie, ale spójrzmy, jakie znaki stopu udało mi się zorganizować.
Pozornie znikąd zjawiały się trzy satelity komunikacyjne
i zagrodziły drogę nadlatującemu statkowi. Dwa uderzyły
w niego od przodu, a jeden bardziej z tyłu. Cale konstrukcje
nośne i zewnętrzna powłoka bezpańskiego statku stanęły
w białych płomieniach, które rozprzestrzeniły się w kręgi
z doskonałością charakterystyczną dla stanu nieważkości. Ob-
cy statek me zwolnił - jego masa miała zbyt dużą energię
kinetyczną - lecz jego wektor trochę się zmienił.
- Satelity telekomunikacyjne nie służą do tego celu! -
wykrzyknęła Channa.
W jej głosie wyczuwało się napięcie, a czujniki Simeona
wychwytywały bicie jej serca i analizowały ketony wydzielane
przez jej wilgotną od potu skórę. Strach kontrolowany, pomyś-
lał Simeon. Ta dama ma silną wolę.
- To mój mały wynalazek - odpowiedział nie bez próż-
ności.
- Nic gorszego nie mogłeś wynaleźć, ty szalony pyszałku.
Bez tych satelitów przez całe tygodnie będziemy odcięci od
połowy wszechświata.
- Channo, gdybym tego me zrobił, bylibyśmy na stałe
odcięci od całego wszechświata. Poza tym taktyka satelitarna
podziałała!
Channa spojrzała na główny monitor i przekonała się, ze
wyświetlany wektor przebiega teraz lekko po skosie.
- Niewystarczająco - mruknęła. - Proszę, me używaj
więcej naszych satelitów komunikacyjnych jako kul bilar-
dowych, Simeonie. Jeśli przeżyjemy, będą nam potrzebne
bardziej niż kiedykolwiek.
- O rany... - mruknął Simeon.
- O rany?- powtórzyła zaniepokojona.
To znaczy, że o mało nie przegapiłem zagrożenia, Channo,
pomyślał.
- SS Conrad- kontynuował głośno. - Opróżnij swoje
komory ładunkowe i wynoś się z tego sektora. Znajdujesz się
dokładnie na drodze zbliżającego się statku.
- Niewykonalne, SSS-900-C. Mam pełne obciążenie.
Spółka dobierze mi się do tyłka, jeśli stracę ładunek.
- Spółka będzie musiała odbyć seans spirytystyczny, żeby
to osiągnąć, bo jeśli zostaniesz tam, gdzie jesteś, to masz
szansę stać się nieśmiertelny. Ratuj się!
- Szybko! - krzyknęła Channa. - Jest mniej niż dwa
tysiące kilometrów od ciebie. Już, do diabła!
- Nie mam wyboru!- krzyknął pilot i odłączył człon,
w którym znajdowały się kwatery załogi i sekcja kontrolna
statku, od dużo większych sekcji ładowni.
Patrzyli, jak mała kapsuła przemieszcza się z zamierającą
prędkością przed pozornie zamkniętym dziobem dziwnego
statku.
__ Osiądź na poziomie stacji - instruował Simeon. -
Dziewięćdziesiąt stopni, prosto w dół.
__ Osiąść? Chcesz, żebym się zatrzymał? Przecież ten drań
leci prosto na mnie! Oszalałeś?
__ To twoja jedyna szansa, chłopie. Kapsuła ma płytkie
dno, ale na Ghu, jest szeroka! Pokaż, jakim jesteś pilotem!
A nie, jaka zostanie z ciebie plama.
Mały statek posłusznie zwiększył prędkość, przebijając się
pod właściwym kątem na swój poprzedni wektor. Jego tor
ruchu zmieniał się, najpierw powoli, a potem coraz szybciej,
jak krzywa wykresu przecinająca ekran komputera. Był opa-
dającą powoli jasną plamą na tle większej, zbliżającej się do
nich masy.
- O cholera, o cholera - szeptał rozpaczliwie kapitan. -
Zatrzymać się?
Intruz był mniej niż kilometr od kapsuły, która wyglądała
jak biały punkt na tle czarnego kadłuba obcego. W połowie
kilometra ominęła przednią krawędź nadlatującego olbrzyma
i pilot wybuchnął dzikim śmiechem.
- Leć dalej - rozkazał ostro Simeon, żeby kapitan usły-
szał go pomimo ataku histerii. - Jest bliski uderzenia w twój
statek towarowy. Zasuwaj, dopóki nie powiem, że możesz się
zatrzymać.
- To jest ruda- wydyszał kapitan, choć jego głos
brzmiał raczej, jakby płakał. - Ruda żelaza. Węglan nik-
lowo-żelazowy w dziesięciokilowych kulach.
- Cholera! - zaklął Simeon, gdy intruz z majestatyczną
powolnością uderzył w statek towarowy. Jedna trzecia przodu
jego kadłuba zniknęła w kuli ognia, do czego w dużej mierze
przyczynił się ładunek statku towarowego. Wyzwolona ener-
gia i analiza spektrograficzna sporo powiedziałyby Simeonowi
o tej kompozycji, lecz w tej samej chwili z rozerwanych
ładowni posypały się na jego stację miliony szczególnych
meteorów. Był to wspaniały przykład newtonowskiej fizyki -
oddziaływanie i reakcja.
Zderzenie zmniejszyło prędkość przemieszczania się ob-
cego statku, lecz fragmenty jego kadłuba i ładunek pociągnęły
go za sobą. Simeon śledził niezliczone trajektorie rozrzuco-
nych szczątków ładunku z rozbitego frachtowca i przekazywał
informacje statkom znajdującym się w ich zasięgu, kierując
je na coraz bardziej niemożliwe tory lotu. Odpowiedzialność
za śledzenie i zniszczenie większych brył rudy za pomocą
laserów stacji przydzielił komputerowi. Rozproszenie obiek-
tów, kiedy miał je przed sobą, nie sprawiało problemów ale
piekielnie trudne było kontrolowanie tych z drugiej strony,
więc Simeon polecił komputerowi obliczenie, na ile mógł
sobie z tym poradzić.
Nagle zdał sobie sprawę, że Channa wpatruje się z napię-
ciem w monitor.
- Hej, Hap, Happy, kochanie, wejdź do trzonu kolumny.
- Dlaczego? - zapytała. - Przecież statek się zatrzy-
muje.
- Zwalnia- poprawił ją. - Ale jeśli dalej będzie robił
to w tym tempie, to przełamie stację i odbędziesz podróż
w jedną stronę do mgławicy. Potrzebujemy cię tutaj, więc
schroń się ze mną w kolumnie, kochanie.
- Sam się schroń - odpowiedziała. - Juz prawie cał-
kowicie wytracił prędkość.
Na rufie opadającego i topiącego się kadłuba intruza zgasł
ostatni błysk energii. Jednostki napędowe i stateczniki sterow-
nicze były rozgrzane do białości i otoczone mgiełką tytano-
wo-rutylowego monowłókna.
- Więc jednak udało mu się - powiedział łagodnie
Simeon.
Channa wydała okrzyk euforii i oparła się o kolumnę.
Chciała zetrzeć pot pokrywający jej twarz, lecz rękawica
skafandra stuknęła w czołową część hełmu.
- Wciąż wygląda na wymarły - stwierdził Simeon, od-
czuwając głęboką ulgę. - Moim zdaniem jest to bardziej
stacja niż statek.
Popatrzywszy na jego kolumnę, Channa uderzyła w wyłącz-
nik i czerwone światła ostrzegawcze przestały błyskać. Sime-
on łagodnym, ojcowskim tonem zaczął ogłaszać alarm żółty.
Channa zdjęła hełm i skontaktowała się z kierownikiem Lethe,
żeby odnowić zwykłe, formalne stosunki.
Kiedy wreszcie oderwali się od najróżniejszych czynności
porządkowych, Channa spojrzała na nadsyłane elektronicznie
wiadomości i roześmiała się.
- Na Boga, ależ jesteśmy obrzydliwym gatunkiem. Zer-
knij na to.
Simeon odczytał wiadomości i również się roześmiał.
-- Nie zdążyłem nawet wypłukać z mojego systemu nad-
miaru adrenaliny, a oni już skarżą się, że stracili ładunek
i ubezpieczenie. Kocham ludzką rasę. Zawsze bardziej przej-
mujemy się sprawami trywialnymi niż poważnymi zagroże-
niami.
- A nawet nie zażegnaliśmy jeszcze niebezpieczeństwa,
prawda?
- Tak, śmiertelnego niebezpieczeństwa. Ten grat mógł
nas zmiażdżyć. Ruda spowoduje wiele kłopotów, i to kosztow-
nych, więc utrzymujmy przez chwilę alarm żółty.
Dawało to możliwość niedopuszczenia osób nieupoważ-
nionych do wewnętrznych, w większości przemysłowych sek-
torów oraz skłoniło wszystkich do pozostania w skafandrach
z hełmami i meoddalania się od schronów. Oczywiście, mega-
kredyty pieniędzy, z których większość płacił Lloyds Inter-
stellar, były stracone.
Channa badała obcy statek na ekranie.
- Następne pytanie brzmi: kto lub co jest na pokładzie?
- Jak dotąd nie wykryłem istnienia pilota-kapitana, który
złamał przepisy. O ile w ogóle coś z niego zostało - dodał
Simeon. - Wysłałem tuzin sond, żeby zdobyć niezbędne
informacje. O! Wejście!
Główny ekran zbladł, a potem wyświetlił schemat obcego
statku, który po ekstrapolacji komputerów, zmienił się w trój-
wymiarowy model.
- A więc tak wyglądał, zanim zaczął uderzać w różne
obiekty, stapiając przyrządy sterownicze - mruknął Simeon,
gdy razem z rmęśmowcem badał obły kształt ukryty w gmat-
waninie żelastwa. - A teraz zdejmę to, co nie wydaje się
częścią oryginalnej konstrukcji.
W rezultacie powstał model, który nie przypominał już
spalonej na żużel rumy, toczącej się powoli przez kosmos.
Channa pochyliła się do przodu i ściągnęła brwi na widok nie
znanego projektu. Nie ulegało wątpliwości, że pojazd był
olbrzymi. Przynajmniej osiemdziesiąt kiloton masy, oceniła,
z dziwacznymi grodziami i śluzami powietrznymi, staromod-
nymi wentylatorami chłodzącymi wokół równika...
- To wygląda na konstrukcję opracowaną przez człowie-
ka - powiedziała zamyślona. - Tyle, że nigdy nie widziałam
podobnego modelu ani o takim me słyszałam. Na początku ery
lotów międzygwiezdnych ludzka cywilizacja była zjednoczo-
na i statki przez nią wybudowane odznaczały się rodzinnym
podobieństwem.
- Faktycznie, wygląda to na dzieło człowieka - zgodził
się Simeon. - Ale w historycznych plikach Janesa o statkach
kosmicznych całej galaktyki, obejmujących ostatnie stulecie,
nie mogę znaleźć mc podobnego. Skład również jest dziwny:
matryca metal-włókno metalowe, stop żelaza. Projekt nie dający
się porównać z żadnym z ostatnich dwóch stuleci. Hmmm.
- Masz coś?
- To. - Wywołał obraz obok zrekonstruowanego statku
- Zbliżony, ale jeszcze nie cygaro - stwierdziła Channa.
- To ostatni z linii ciężkich transportowców. Ten akurat
był transportowcem kosmicznej floty wojennej Światów Cen-
tralnych. Zaprojektowali go Dauvigishipili i Synowie. Produ-
kowali wiele statków wojennych, uruchamianych na stacjach
poza systemem Nowego Lieutas. Popatrz, niektóre przywykły
do roli obiektów historycznych. O, tutaj.
Obraz zmienił się, przedstawiając kolejnego krewniaka.
- Transportowiec kolonialny - wyjaśnił Simeon. - Prze-
stali je budować około trzystu lat temu, więc ten może mieć
jakieś czterysta. Oryginalna pojemność wynosiła dziesięć ty-
sięcy kolonistów, oczywiście w stanie hibernacji, łącznie
z trzydziestoosobową załogą. Wtedy roiło się od małych
kolonu. Ludzie szukali miejsc, w których mogliby praktyko-
wać swoje dziwne religie, jakby nie chcieli, żeby Światy
Centralne ich podsłuchiwały. Te kolonie, które przetrwały,
nadal nieźle się trzymają. Czy zaskakuje cię fakt, że statek
tej kategorii nazywano pojazdem Manifestu Przeznaczenia'7
Kilka późniejszych modeli miało mózgi kontrolujące, zanim
Światy Centralne, z powodów humanitarnych, położyły kres
tej praktyce. Niektóre z tych mniejszych kultów były... -
zrobił nieznaczną przerwę, by zajrzeć do swego leksykonu -
zboczone! Hmm, założę się, że ten statek został przerobiony
na stację orbitalną. Spójrz na cały ten sprzęt!
- Twój rodzaj ,,sprzętu"? - zapytała Channa otwarcie.
- Drobne urządzenia - poprawił ją mocnym, dodającym
mu powagi głosem. - Połączone od wewnątrz: sprzęt obser-
wacyjny, sprzęt transmisyjny, zwykły i przeznaczony do użyt-
ku na orbicie. To znaczy, kto próbowałby latać statkiem
z całym tym wystającym złomem? Skoro linia działania ciągu
nie przechodzi przez środek masy i statek jest mewyważony,
to jak można nim wystartować?
Channa przywołała transmisje kolejnych sond, zawierające
ujęcia beczkowatego kadłuba zarejestrowane przez obwodowe
czujniki, więc mogli zobaczyć spustoszenie spowodowane
zderzeniem i zbyt gwałtownym przyspieszeniem.
- Musieli mieć jakiś powód do tego bezprawnego wtarg-
nięcia - powiedziała i zatrzymała obraz przedstawiający
szczątki radaru i anten radiowych. - Wygląda mi to na
zniszczone w czasie bitwy.
- Hmmm. - Simeon błyskawicznie przeprowadził bliż-
sze badania i porównał z wojennymi rejestrami ze swoich
plików. - Masz rację, moja Channo. Antena transmisyjna
została odcięta, więc nie mogli odpowiedzieć na nasze powi-
tania. Ktokolwiek wystrzelił te pociski, znał ten sprzęt i ich
najbardziej odsłonięte punkty. Widzisz na kadłubie plamy
w kształcie gwiazd? I te długie postrzępione zniekształce-
nia w tylnej jego części? To mogły być miotacze promieni
o dalekim zasięgu. Trudno powiedzieć, bo ślady są zbyt
pomieszane. - Mówił wolniej, chłodnym tonem. - Do diab-
ła, Channo, takie miotacze promieni wchod/ą w skład wojen-
nego uzbrojenia. Naprawdę dobry towar. - O rany, chłopie,
to nie ma nic wspólnego z symulacją, pomyślał. - Ktoś
próbował zniszczyć ten statek.
- A ofiary były wystarczająco zdesperowane, by lecieć
pomimo groźby oślepnięcia i kompletnego ogłuchnięcia -
podsumowała Channa. - Nie było to bezpieczne przedsię-
wzięcie, nawet w rozległej przestrzeni międzygwiezdnej. Moje
następne inteligentne pytanie brzmi: czy uciekli? Lub czy
nadal są ścigani?
- Wyprzedziłem cię, partnerko - odpowiedział dumny
/. siebie, że wcześniej przyszły mu do głowy te pytania. -
Jak dotąd nie odkryłem mc podążającego tym samym wek-
torem.- Obydwoje odetchnęli z ulgą.- Albo... nie, byli
oślepieni. Pościg mógł zrezygnować dawno temu, a oni nie
dowiedzieliby się o tym. Jednak lepiej ustalić, kto i dlaczego
ich zaatakował. Jeśli, co mało prawdopodobne, ktoś tam
przeżył, żeby przedstawić nam fakty. Nie mam altruistycznych
skłonności. Z tego, co wiemy, wynika, że mogą być piratami
albo porywaczami, którzy uciekali przed pościgiem floty
Światów Centralnych. Tak czy inaczej, przelecieli tak blisko,
że omal nie roztrzaskali nas na kawałeczek.
- Kawałeczki - poprawiła go Channa. - I raczej nie
biorę w rachubę, że zajmowali się czymś nielegalnym. Coś
naprawdę śmiertelnego i groźnego musiało popchnąć ich do
ucieczki statkiem nie nadającym się do lotów kosmicznych.
Coś, co nagle pojawiło się na ich planecie. Z jakiego innego
powodu nie traciliby czasu na odcięcie tej masy trzymającej
się statku? Może ich słońce stało się nową. Tak czy inaczej -
powiedziała ożywiona - jeśli na pokładzie są ludzie, to na
pewno są w złym stanie, więc co zrobisz, żeby ich uratować
lub... pojmać?
Odchrząknął.
- Moja Channo. jesteś ruchomą połową w tej spółce.
Pamiętasz? Więc idź i bądź moim mięśniowcem. I zachowaj
ostrożność!
Znieruchomiała.
- Ach tak. Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś! - Po
chwili dodała łamiącym się głosem: - Jakoś nie sądziłam,
że z tym przydziałem będą wiązały się tego rodzaju obo-
wiązki.
- Cóż, a jednak! - powiedział, nadając swemu głosowi
melodyjne brzmienie. - Bez powodu nie pakowałbym cię
w ten niezgrabny skafander.
Channa sięgnęła po hełm.
- Zuch dziewczyna! - stwierdził łaskawie Simeon, ale
zignorowała go. - Aha, Channo?
- Co?
- Zanim zamkniesz hełm. włącz swój aplikator.
__ Aha! - Dotknęła włącznika umieszczonego tuż za
uchem Był to styk odpowiadający tylko jej indywidualnej bio-
energii- - Odbierasz?
__ Sprawdzam.
,__ Czy teraz mogę iść? - zapytała uprzejmie.
__ Sprawdzam.
__ I współpracuj, Simy. kochanie.
Mam go - mruknęła do siebie Joat, gdy wydobyła kom-
puter z zacienionej szczeliny i włączyła go palcami odzia-
nymi w niezgrabne rękawice skafandra kosmicznego. Joat
dobrze znała próbne alarmy stacji, lecz kierując się wła-
snym instynktem przeżycia, założyła skafander, gdy tylko
syrena ogłosiła czerwony alarm. Poza tym miała okazję
sprawdzić, jak szybko jest w stanie wskoczyć w to dzi-
wactwo.
Głośny okrzyk "łał" był jej reakcją na zgłoszoną przez
komputer gotowość do działania. System włączał jakieś trudne
dane, przetwarzając je i przekazując Simeonowi w sposób,
w jaki transferował dane z czujników, choć nigdy w takim
zagęszczeniu czy złożoności.
- Ciężko odczytać! - Joat starała się nadążać najlepiej,
jak umiała, lecz prędkość była zbyt wielka. - Mam - ode-
tchnęła zadowolona, gdy główny komputer zaczął kodować
dane również dla swojej małej przyjaciółki. Trochę czasu
zabrało mu lepsze dostrojenie, usunięcie zakłóceń i przekaza-
nie jej wizualnego i dźwiękowego materiału. Joat odskoczyła
zdumiona, uderzając głową w metalową pr/egrodę, lecz zig-
norowała ból, gdy tylko zdała sobie sprawę, cu zdobyła.
Hej, przecież to od Channy. Dziwne, bardzo dziwne, po-
myślała. Odbieram to, co ona widzi. Musi mieć aplikator,
żeby się podłączyć tak bezpośrednio do Simeona. To, co
widziała Channa. sprawiło, że uczucia Joat wobec niej znacz-
nie złagodniały. Channa nie była galaretą, jak brzmiało jej
prywatne określenie tkanki organicznej.
- Ciosy rozbijające holosystem każdego dnia - mruknęła
Joat, wlepiając spojrzenie w miniaturowy ekran.
Zwinęła się w wygodniejszej pozycji, podłożyła skradzioną
poduszkę, żeby znowu me rozbić sobie głowy, nogi oparła
0 podporę dachu tunelu, wetknęła słuchawkę w wylot hełmu
1 całą uwagę skupiła na akcji.
- Przygodowy holo w czasie rzeczywistym! - Idealny,
pomimo falujących linii w dole trójwymiarowego obrazu,
które musiały powstawać pod wpływem oddychania i innych
oznak życia. - Idź, Channo, idź!
ROZDZIAŁ 6
Dzięki temu, że urodziła się i wychowała na stacji kosmicz-
nej, Channa odbyła pierwszy kosmiczny spacer, gdy tylko
była wystarczająco du/a, by pasował na nią młodzieżowy
skafander. Ale na tym kończyło się podobieństwo między
czasami na Stacji Hawkmg Alpha Proxima a jej obecną
sytuacją.
Teoretycznie wiedziała, że SSS-900-C znajduje się na
obrzeżach Mgławicy Shiva. Krzyżowały się tutaj szlaki han-
dlowe, którymi przewożono obrobione rudy, istotne dla pro-
dukcji rdzeni napędowych. Kiedy statek, którym przyleciała,
zbliżał się do stacji w kształcie hantli, z wielkim zaintereso-
waniem obserwowała proces cumowania na ekranie zamon-
towanym w kabinie. Jednak teoria i tamten widok z całkowicie
bezpiecznego pokładu statku nie przygotowały jej na wielki
łuk perłowej mgły, która wypełniała jej płytkę wizyjną. Mgła
żarzyła się różnokolorowymi promieniami protosłońc.
- Widowiskowe, prawda? - zapytała Patsy.
Channa ocknęła się spłoszona.
- A ty co robisz na zewnątrz?
- Ten holownik jest moją stacją pogotowia ratunkowe-
go - odpowiedziała, uśmiechając się szeroko w bańkowatym
hełmie. - Hodowla glonów wytrzyma trochę beze mnie.
Małe, hałaśliwe bękarty. A poza tym jestem naprawdę dobrym
pilotem holownika.
- Wierzę, proszę pani - powiedziała Channa, salutując
do hełmu. Do czego zmierza Simeon, zastanawiała się. Ma
pod rozkazami swego rodzaju flotę. - Chodźmy - powie-
działa do Patsy.
Kolejno wśliznęły się do ciasnej kabiny holownika i pod-
łączyły zasilanie skafandrów do systemu statku. Holowniki
były małymi pojazdami z urządzeniami napędowymi i sterów-
niczymi wymagającymi minimalnej kontroli. Miały kształt
klina z polami holowniczymi i pneumatyczną komorą dla
rozbitków, tak więc dodatkowo pełniły rolę statków ratowni-
czych. Przedział dokowy i sama kabina pozostawały otwarte
dla próżni, lecz Channa poczuła lekkie drgania, gdy Patsy
uruchomiła silnik i wystartowała. Kiedy znalazły się poza
polem grawitacyjnym stacji, nastąpiło zwykłe dezorientujące
przechylenie statku. Teraz jedynym obciążeniem było przy-
spieszenie i olbrzymia masa stacji o dzwonowatym kształcie
została pod nimi zamiast z tyłu. Zmysły podpowiadały jej, że
w polu grawitacyjnym wznosiły się pionowo, a potem nagle tor
ich lotu zmienił się na poziomy, więc się zmusiła do ignorowa-
nia różnic poziomów, a skoncentrowała się na wszechstronnej
czujności, która była bardziej użyteczna w kosmosie.
- Wchodzimy na właściwy wektor - powiedziała Patsy
do mikrofonu umieszczonego wewnątrz hełmu.
Inne holowniki były dryfującymi plamkami światła, og-
nikami na czarnym tle. Taka właśnie analogia przyszła Chan-
me do głowy, gdy okrążały dryfujący kadłub intruza. Był
naprawdę duży. Na dziobie znajdowała się jakaś postrzępiona
plątanina, a rufa nadal jarzyła się biało-czerwono, powoli
wypromiemowując żar w próżnię.
- Dane? - odezwała się Channa.
Swędził ją nos, co zdarzało się zawsze, gdy miała założony
hełm.
Odpowiedział jej głos Simeona.
- Główny układ elektroenergetyczny wysiadł, gdy spalili
urządzenie napędowe - rzekł. - Uważajcie na to. A przy
okazji, wykryłem promieniowanie gamma, prawdziwy eks-
ponat muzealny. Główne wewnętrzne pole grawitacyjne jest
wyłączone. Pośrodku statku zlokalizowałem wciąż działające
systemy pomocnicze, ślady pary wodnej i atmosfery. Możliwe,
że jest tam komora z ciągle działającym urządzeniem pod-
trzymującym życie.
Channa ponownie zbadała mostek statku. Przyrządami do-
stępnymi w kabinie holownika były zaledwie wymyślone
wykrywacze ruchu.
- Nic me mogę złapać - stwierdziła sfrustrowana. -
Czy przegapiłam coś?
- Niewiele - odparł Simeon. - Jest tam za dużo brudu,
który będzie zakłócał odczyty. Zobaczysz, jak dostaniesz się
na pokład.
- W porządku - powiedziała i spojrzała w dół na równik
kadłuba, gdzie powinny być zlokalizowane przegrody dla
wahadłowców. - Podjedźmy tam, Patsy.
Channa skierowała wskaźnik świetlny na kadłub. Opadały
stopniowo, aż starodawny statek wypełnił połowę nieba.
- Nie budują już takich jak ten - stwierdziła Patsy, gdy
spostrzegły wlot do komory dla wahadłowców, która miała
co najmniej dwieście metrów długości i była wystarczająco
duża, by zmieścił się w niej mały liniowiec.
- Nie muszą - odpowiedziała Channa. Sprawiała wraże-
nie nieobecnej. Dziś jednostki napędowe były o wiele tańsze
i bezpieczniejsze, a poza tym statki tych rozmiarów wyszły
już z użycia. - Komuś się nie podobały.
Z tej odległości uszkodzenia kadłuba zdawały się ogromne.
Rozgrzany metal stopił się wokół krawędzi rozcięć, osiągając
konsystencję żużlu. Gdy wleciały w głąb komory, stwierdziły
jednak, że jakimś cudem uszkodzenia nie naruszyły kon-
strukcji.
- Musieli przeżyć - mruknęła Channa. - Cudem unik-
nęli śmierci, szczęściarze.
- Chyba że umarli z radości - zakpił Simeon.
- To tutaj - mruknęła Patsy, gdy wreszcie wprowadziła
holownik do mniejszej przegrody dla wahadłowców i próbo-
wała otworzyć wrota, stosując kilka standardowych kodów
wywoławczych. - Simeonie, czy biblioteka wie, jakiego ko-
du użyć w przypadku takiego starego statku? Na zwykłe nie
otrzymuję żadnej odpowiedzi.
- 317, 3175?
- Próbowałam i nic.
Simeon podał jeszcze kilka kodów.
- Nic nie działa - stwierdziła rozczarowana. - Czy mo-
gli je zamknąć?
- Trudno powiedzieć, dopóki się nie upewnimy, czy zwa-
riowali, czy nie. Spróbujcie w innej przegrodzie. Ta mogła
być sterowana od wewnątrz.
Patsy wycofała holownik i sprowadziła w dół masywnej
burty, aż dotarły do kolejnych wrót. Niestety, te również nie
zareagowały na próby otwarcia.
- To śmieszne - powiedziała doprowadzona do rozpa-
czy. - Skoro weszli do środka, to musi gdzieś być jakieś
działające wejście!
- Biorąc pod uwagę widoczne uszkodzenia, może po-
szczęści się wam z jakimś lukiem pomocniczym. Jest ich
blisko setka, a przegród dla wahadłowców tylko sześć. Spró-
bujcie któregoś na śródokręciu.
- Dobry pomysł - przyznała, czując przypływ optymiz-
mu. - A czego tym razem użyjemy jako otwieracza do
puszek? Nie chcemy przecież, zęby rozbitkowie umarli ze
starości, zanim się do nich dostaniemy.
Pierwszy z luków, który próbowały otworzyć, uchylił się
na pół metra. Simeon patrzył na niego oczyma Channy przez
aplikator podłączony bezpośrednio do jej nerwu wzrokowego.
- Nie jesteście duże, ale nie jesteście też aż tak małe -
oznajmił poważnie.
- Lądujemy - postanowiła Patsy. - Kontakt. - W mo-
mencie zetknięcia się powierzchni holownika i dużego ka-
dłuba rozległ się szczęk metalu.
- A ja spróbuję dojść do wejścia. Myślę, że jest wystar-
czająco szerokie - powiedziała Channa do Simeona.
- Tylko bądź bardzo ostrożna, moja Channo...
- Na litość Ghu, Simeonie, spacerowałam w kosmosie,
odkąd skończyłam pięć lat. Jestem człowiekiem o lepkich
stopach.
- Tak, ale me sądzę, żeby twoja stacja doświadczyła ataku
wroga. A jest nim ta latająca kupa złomu! Może zrzucić cię
z kadłuba... albo rozgnieść cię na nim.
- Rzeczywiście wiesz, jak dodać dziewczynie odwagi.
Idę, Simeonie, i koniec.
Mrucząc do siebie o tytanowych idiotach i osłach cier-
piących na agorafobię, przygotowała się do opuszczenia ho-
lownika. Patsy Sue przynajmniej uśmiechnęła się radośnie
i zacisnęła kciuki.
- Musimy się dowiedzieć, co lub kto jest w środku.
- Żaden problem - odrzekła Patsy, sięgając do skrzynki
na narzędzia umieszczonej pod siedzeniem pilota.
Kiedy w jej ręce pojawił się czarny pistolet łukowy o brzyd-
kim kształcie, Channa osłupiała.
- Nie są zabronione? - zapytała, rozglądając się dokoła.
Patsy pokiwała lufą.
__ Nie, me na Larabie.
Channa pokręciła głową, po czym się podniosła i wysiadła.
__. Wiesz, Simeonie, przeszłam szkolenie mięśniowców.
Prowadziłam już akcję ratunkową.
- Ile razy?
- Raz. Brak doświadczenia czynił mnie tylko bardziej
ostrożną. Potrafię to zrobić, Simeonie. Kiedy będę w środku,
może uda mi się otworzyć luk do końca. Skieruj inne ho-
lowniki, żeby były w pobliżu, gdybym potrzebowała po-
mocy.
Patsy wymachiwała pistoletem łukowym, aby przyzwyczaić
się do jego wagi.
- Przypuszczalnie się przyda - dodała wesoło Chan--
na. - Odbierasz jakieś pozytywne oznaki życia, partnerze? -
zapytała, gdy wprawnie przytrzymując się klamry, podryfo-
wała ku kadłubowi, na którym utrzymywały ją bezpiecznie
lepkie powierzchnie butów.
- Według moich czujników nikt nie jest przytomny. Ale
mógłby być...
- Przestań mnie pocieszać - zażartowała. - Masz w po-
gotowiu ekipę medyczną?
- Dopiero co się poznaliśmy - powiedział z żalem.
Channa zatrzymała się, ujęta nutą wzruszenia w jego głosie.
- Jesteś najbardziej pokrętną kreaturą, jaką kiedykolwiek
miałam nieszczęście spotkać - oznajmiła chłodno, przytwie-
rdzając do swego skafandra szpulę włókna światłowodowe-
go. - Popatrz, nie jestem kompletną idiotką. Holownik bę-
dzie mnie osłaniał z jednej strony i jestem tylko dwa kroki
od luku.
- Ja? Pokrętny? Oczekuje się ode mnie, żebym powstrzy-
mywał mojego mięśniowca od ryzykowania swym puszystym
łebkiem.
Ostrożnie odrywając but, zrobiła pierwszy krok w stronę
luku, a potem drugi. Następnie uwolniła obie stopy i spokojnie
poszybowała ku otworowi, by zbadać go dokładniej. Ma-
gnetyczny uchwyt wbudowany w lewe przedramię jej skafan-
dra szarpnął, wywołując wrażenie lekkiego popchnięcia. Wy-
strzelona tarcza stykowa, ciągnąca za sobą pojedyncze włók-
no, uderzyła w drzwi przegrody. Następnie Channa urucho-
miła szpulę, która nawijając włókno, przyciągnęła ją do luku.
Patsy podążyła za nią, wywijając koziołka, dzięki któremu
wylądowała w odległości mniejszej niż na wyciągnięcie ra-
mienia od przyjaciółki.
- Popisałaś się - przyznała Channa.
- Nie jesteś jedyną osobą z doświadczeniem w spacerach
kosmicznych- odpowiedziała Patsy. Choć jej głos brzmiał
wesoło, trzymała pistolet łukowy w pogotowiu, gdy zaglądała
do wpółotwartego luku. - Właz do sektora ratunkowego.
Niewiele brakuje, żebyśmy dostały się do środka. Przygotuj
się.
Channa oblizała wyschnięte wargi. To wina powietr/a
w skafandrze, przekonywała samą siebie. Zawsze jest zbyt
suche.
- Po prostu jesteś zazdrosny o mnie, Bellonę Rockjaw,
bohaterkę pogranicza kosmosu - powiedziała głośno do Si-
meona.
- W tym się z tobą zgadzam, Channo - odrzekł tęsknie.
Channa parsknęła, tłumiąc wybuch śmiechu, po czym stę-
kając z wysiłku, próbowała się przedostać przez wąski otwór.
- Nie utknij - poradził jej.
Channa zaczęła chichotać.
- Nie rozśmieszaj mnie - upomniała go. - I przestań
czytać w moich myślach. - W końcu przecisnęła się z nie-
miłym uczuciem wywołanym tarciem metalu o plastyk. Zna-
lazła się w komorze, w której przechowywano starodawny
sprzęt różnego rodzaju. Były tam zapasy żywności, wieszaki
na skafandry i puste uchwyty narzędziowe. Tylko pojedynczy
pasek oświetlał ponure wnętrze. W bocznej ścianie komory
zauważyła masywną, niezgrabnie wyglądającą śluzę powie-
trzną, a obok niej rząd mrugających wskaźników. - Kilka
systemów nadal działa - stwierdziła. - Patsy, zaprzyj się
o ramę i sprawdź, czy będziesz w stanie odsunąć właz.
- Nigdy się przez niego nie przecisnę - mruknęła starsza
kobieta. - Chciałabym też być taka płaska.
__ Ona nie jest płaska! - zaprotestował gwałtownie Simeon.
Channa uśmiechnęła się, ale Patsy była zajęta przymierza-
niem się do otworu i przymocowaniem swego włókna we-
wnątrz luku. Dopiero gdy się z tym uporała, chwyciła brzeg
ramy obiema rękami i z całej siły pociągnęła w górę, lecz
właz nie ustąpił ani na milimetr.
__ Nic z tego. Zaklinował się. Masz płytkę polaryzują-
cą? - zapytała Patsy.
- Zwykłą.
__ Trudno. Spróbuję czegoś subtelnego.
Wycofała się, uniosła pistolet łukowy i strzeliła cztery razy.
W próżni emisja niebieskobiałego aktymcznego światła była
bezdźwięczna, lecz mgła cząstek metalu eksplodowała na
zewnątrz jak połyskujące toroidalne komory próżniowe ze-
środkowane na punktach celowania. Patsy z satysfakcją po-
kiwała głową, okręciła się, by zaprzeć się nogami o właz
i zacisnęła dłonie na dwóch uchwytach wystających tuż obok
z kadłuba. Channa usłyszała, że przyjaciółka stęknęła z wysił-
ku i drzwi poszybowały w kosmos.
- Odznaczasz się niezwykłą subtelnością- powiedziała
Channa.
- Nie wyobrażaj sobie za dużo - odrzekła Patsy, udając,
że zdmuchuje dym dobywający się z lufy pistoletu łukowe-
go. - Znalazłaś coś?
Channa stała przy śluzie powietrznej i pochylała się nad
dotykowym polem kontaktowym.
- Niewiele. Simeonie, czy dobrze nas słyszysz?
- Głośno i wyraźnie, odkąd Patsy usunęła z drogi właz
do luku. Jednak gdy wejdziesz głębiej, sygnał może zostać
wytłumiony. Może powinnyście poczekać? Do waszej pozycji
zbliżają się jeszcze cztery holowniki.
Channa, nie bez bolesnego poczucia winy, zignorowała jego
prośbę. Ale, do diabła, okazja jest nie do odparcia, przyznała
w duchu. Została wyszkolona jako administrator, partner,
wykrywacz i eliminator usterek, lecz przez większość czasu
wykonywała zadania rutynowe. Nie nudne, bo gdyby ją nu-
dziły, nie pełniłaby funkcji mięśniowca. Z drugiej strony, nie
wybrano by jej, gdyby wjej profilu psychologicznym nie było
zamiłowania do poszukiwania przygód.
- Patsy, możesz to rozciągnąć/ - zapytała, przechodząc
nad szpulą.
Optyczne włókno oprawione było w tkane włókno wol-
framowe, 7 półprzewodnikowymi płytkami receptorów roz-
ruchu. Niewiele grubsze od nitki, wytrzymywało ciężar
kilku ton. Przytwierdzone do ściany za nimi, zwiększyłoby
zasięg aplikatora Channy, jak i nadajnika, w który wy-
posażony był skafander Patsy. Używając punktowego pod-
grzewacza, wmontowanego w konstrukcję rękawicy jej ska-
fandra, Patsy przyspawala zewnętrzny koniec włókna do
kadłuba tuż przy luku.
- Gotowi? - zapytała Channa, biorąc głęboki oddech
- Pewnie. - Patsy stanęła za nią z pistoletem łukowym.
- Jestem gotowy - potwierdził Simeon.
Blok klawiszy zamigotał na zielono i bursztynowo.
- Chyba daje znać, że ma jakieś trudności z atmosferą -
stwierdziła Channa. - Wymaga określonego ciśnienia. -
Podłączyła rząd czujników do powierzchni.
- Mają kłopot - powiedział Simeon. - Słyszysz ten
zgrzyt? - Channa potrząsnęła głową, a po chwili poczuła, ze
włączył c/ujniki akustyczne jej hełmu, które przekazały cichy
dźwięk, przypominający zgrzytanie zębami.
- Co to jest?
- Główne wewnętrzne jednostki napędowe - odpowie-
dział Simeon. - Źródło energii wygasło, ale one nadal są
nadprzewodzące. Stosowali twarde stopy. Budowali je tak,
żeby wytrzymały więcej, niż zakładano.
- To znaczy?
- To znaczy... że aby zatrzymać ten wrak, pilot zużył całą
energię, jaka mu została. Zewnętrzne elementy jednostek
napędowych stopiły się, zanim energia wygasła. Natomiast
wewnętrzne właśnie się rozpadają.
- Złe wieści - stwierdziła Patsy.
- Topi się? - zapytała Channa bojaźliwie.
Energia potrzebna do poruszania tych megaton między
gwiazdami była ogromna.
Simeon nasłuchiwał przez moment.
- Jeszcze nie, ale wkrótce. Wpadnę w panikę, kiedy hałas
będzie znacznie lepiej słyszalny. Kobiety, otwórzcie tę we-
wnętrzną śluzę! Przyślę wam posiłki. Zostało wam około
trzydziestu minut, potem musicie się stamtąd wynosić.
Wreszcie śluza rozsunęła się i mogły wejść dalej. Kiedy
zamknęła się za nimi z sykiem, pozostały w hełmach. Channa
spojrzała na wskaźniki umieszczone na rękawie jej skafandra
i odczytała wyniki analizy.
__ Zawartość tlenu w powietrzu spada, a dwutlenku węgla
wzrasta. Nekrotyczne ketony albo innymi słowy - produkty
rozpadu promieniotwórczego. Nie chciałabym być zmuszona
do oddychania tym gównem. Czy ktoś może wdychać to i żyć?
- To zależy od naturalnej tolerancji - odpowiedziała
Patsy. - Dalej może nie być tak źle. - Jako specjalistka od
zachowania środowiska naturalnego, znała parametry. - Ich
filtry widocznie chwilowo nie nadążają z powodu zbyt dużego
stężenia nekrotycznych ketonów.
Otworzyły kolejną wewnętrzną śluzę i nie znajdowały się
już w bezdźwięcznej próżni - zewnętrzne czujniki ich ska-
fandrów retransmitowały syk. Na nieszczęście, zgrzyt stał się
wyraźmejszy. Od jego wysokich tonów dostały gęsiej skórki.
Channa spojrzała w dół długiego korytarza, naznaczonego
wiekiem i skąpanego w mdłym, niebieskim świetle lamp
awaryjnych.
Dokoła bzyczały muchy, Patsy rozgniotła jedną z nich na
ścianie.
- Dmuchówki - stwierdziła po dokładniejszych oględzi-
nach. W jej głosie dało się wyczuć lekkie drżenie. - Miałam
je na fermie.
- Według czujników są jedynymi żyjącymi tutaj istota-
mi - powiedziała Channa. - Chodźmy.
Palce doktora Chaundry przebiegały po klawiaturze. Robił
notatki. Ten mężczyzna o smagłej skórze, drobnych kościach
odznaczał się precyzją uczonego.
- Mówisz, że maksymalnie pięćdziesiąt?
Simeon cofnął się do danych implantacyjnych, wypełnia-
jących inną część jego świadomości. Channa oddychała cięż-
ko, z przyspieszonym biciem serca, a poziom kwasów żo-
łądkowych wskazywał, że powstrzymuje mdłości. Simeon
nie był zaskoczony. To, co zobaczyła, jego także rozstroiło
psychicznie.
- Krótkoterminowa, improwizowana próba przebywania
w stanie hibernacji - powiedziała, panując nad głosem, by
raport brzmiał obiektywnie. Popatrzył na gmatwaninę połą-
czonego sprzętu, otaczającego żywych i martwych. - Praw-
dopodobnie miała na celu zmniejszenie zużycia powietrza, ale
ciężki sprzęt zawiódł.
W ostatniej komorze znajdowali się w większości martwi,
z zapadniętymi oczyma i wyschniętymi wargami, odsłaniają-
cymi wyszczerzone zęby. A także larwy much. Martwe dzieci
zastygły przytulone do martwych matek. Niektóre poczwarki
stwarzały straszne pozory życia, poruszając nabrzmiałymi,
sczerniałymi członkami. Elastyczne sieci, przytrzymujące ży-
wych i martwych na siennikach rozłożonych na podłodze lub
na pryczach, były chyba jedynym przejawem miłosierdzia.
Najwyraźniej ktoś przewidział, że mogą wysiąść wewnętrzne
pola grawitacyjne. Simeon wyobraził sobie wejście do jednej
z tych komór i znalezienie gnijących ciał, unoszących się
swobodnie...
- Ten... - zaczęła Channa, przełykając ślinę i pochylając
się nad ciałem, które nadal żyło lub dopiero co umarło.
Dryfujące larwy przykleiły się z mokrym plaśnięciem do
powierzchni jej płytki czołowej i pozostały tam, wijąc się.
Channa przełknęła głośno, jakby miała zaraz zwymiotować,
po czym zmusiła się, by je zetrzeć.
Jakiś głuchy dźwięk odbił się echem w spokojnym po-
wietrzu.
- Co to było?
Simeon ponownie rozszczepił swoje pole widzenia. Statek
ratowniczy zawisł tuż przy kadłubie, wyrzucił pocisk ciągnący
za sobą gruby wąż i przyłączył się do systemu pomp -
pokładowego systemu wtłaczającego, który przebił kadłub
i się uszczelnił.
- Harpun powietrzny - wyjaśnił Simeon. - Za sekundę
zaczniemy pompowanie.
- Miło słyszeć - powiedziała Patsy z głębi korytarza.
Rozległ się trzask jej pistoletu łukowego i hermetyczne drzwi
otworzyły się. - Jeszcze jedna komora. I mniej więcej to samo.
__Z pięćdziesięcioma żyjącymi nie powinniśmy mieć kło-
polu - mówił doktor do Simeona z bezpiecznego, czystego
biura szpitala pokładowego. Chaundra podał komputerowi
komendę zbliżenia i przeglądał analizę oznak życia wydruko-
waną tuż obok wychudzonej twarzy zbiega. - Stopniowa
hibernacja. Stara cząstkowa metoda- dodał. - Bardzo nie-
bezpieczne dozowanie związane z pozbawianiem tlenu. Pro-
wadzi do odwodnienia i wygłodzenia, ale najczęstszym po-
wodem zgonów jest niewystarczająca ilość powietrza.
Hmm. - Zamrugał oczyma. - Fizyczny typ? Czasami w od-
izolowanych koloniach występuje genetyczna odmienność.
Muszę sprawdzić. Ci wyglądają na rasę południowoeuropej-
ską: archaiczny typ, bardzo czysty. Powinniśmy ewakuować
ich stamtąd najszybciej, jak to możliwe.
- Pracuję nad tym - poinformował go Simeon bezna-
miętnie. Nigdy więcej nie chcę w taki sposób oglądać rekon-
strukcji pola bitwy, pomyślał.
Przez uszy Channy słyszał rozlegający się w korytarzu
odgłos kroków, charakterystyczny dla zastępujących grawita-
cję przylepnych powierzchni butów skafandra. Ochotnicy we-
szli dość żwawo, z pneumatycznymi kapsułami ratowniczymi
w dłoniach, i zatrzymali się jak wryci. Jeden z nich przez
moment próbował opanować reakcje organizmu, lecz w końcu
poddał się ostremu i niebezpiecznemu w zamkniętym hełmie
atakowi torsji. Towarzysze zdjęli mu hełm, lecz odór, który
uderzył go w nozdrza, tylko pogorszył jego stan. Tak więc
nieszczęsny ochotnik trafił do pierwszej kapsuły.
- Ruszać się! - rozkazała Channa. Jedynie Simeon zdo-
łał wychwycić drżenie w jej głosie, pozostające poza zasię-
giem normalnych uszu. - Żywi są oznaczeni plamami żółci
z regeneratora ładunkowego. Zastosujcie pokarm plazmowy,
odtrutki ratunkowe i zabierzcie ich stąd. Tych da się od-
ratować. No już!
Początkowo ociągając się, a później odzyskując sprawność
ruchów, ludzie ze stacji ruszyli do pracy. Channa uciekła na
korytarz, musiała odetchnąć. I tak długo wytrzymała. Simeon
był do głębi wdzięczny, że nie próbowała rozwierać uszczel-
nień skafandra, kiedy podłączyli wąż doprowadzający powie-
trze. Usunięcie odoru z tego statku zabrałoby kilka próż-
niowych miesięcy, a więc o wiele więcej czasu, niż pozostało
temu pojazdowi. Wypalenie do końca wewnętrznych elemen-
tów napędowych przynajmniej by go oczyściło.
- Ile jeszcze? - zapytała Channa.
- Nie mniej niż godzina i nie więcej niż trzy - odpo-
wiedział. - Myślę, że hipotezę o piratach możemy odrzu-
cić.
Channa skinęła sztywno. Rzeczywiście, na statku było zbyt
dużo rodzin i dzieci. Ciała unoszące się w następnej komorze
opadły, a lekarze krzątali się przy trojgu żyjących, przed
umieszczeniem ich w kapsułach ratunkowych.
- Panno Hap, jestem Tez Kle! - Sondee miał na rękawie
skafandra opaskę asystenta lekarza.
Channa spojrzała na niego zaskoczona. Niewielu obcych
wybierało jako specjalizację medycynę Terran. Oczywiście
Sondee był raczej humanoidem, jeśli pominąć jego czworo
oczu - parę dużych i umiejscowionych tam, gdzie powinny
być oraz parę dodatkowych, nad spiralnymi wyrostkami, które
służyły jako uszy - a także brak jakichkolwiek rysów twarzy
prócz otworów nozdrzy i ust przypominających przyssawkę.
Sondee mieli miłe głosy, charakteryzujące się dużo szerszą
skalą wokalną i łatwiej poddające się modulacji niż ludzkie.
- Jesteś dowodzącym? - Przytaknął. - Pozwól, że ci
pomogę - powiedziała.
Pierwszą osobą, którą się zajęła, był słabo umięśniony
mężczyzna o szczerej twarzy i rudo-czarnych włosach. Uwol-
niła go z przytrzymującej sieci, podniosła, a następnie we-
pchnęła do worka odpowiadającego długości ciała, który zam-
knęła hermetycznie i w którym włączyła urządzenie pod-
trzymujące życie. Wydawało się, że ciało mężczyzny powoli
zmienia kolor. Channa odwróciła się do jego sąsiada i za-
marła.
- Channa, twoje funkcje życiowe wykonują najdziwniej-
szy taniec, na jaki je stać. W czym problem? - zapytał
Simeon.
Leżący przed nią mężczyzna miał blisko dwa metry wzros-
tu, szerokie ramiona i szczupłe uda. Słowem, zbudowany
i umięśniony jak atleta. Miał czysty, idealnie klasyczny profil,
z mocno zarysowanym podbródkiem i zmysłowymi ustami.
Na lekko wystające kości policzkowe padał cień długich,
ciemnych rzęs okalających skośne oczy. Długie, czarne włosy
o błękitnym połysku odsłaniały wysokie, świadczące o in-
teligencji czoło i opadały mu prawie do ramion.
Channa przyłapała się na tym, że westchnęła z podziwu.
Ten kolos jest tak przystojny, że nawet w tym stanie dobrze
wygląda, pomyślała.
- No, no! - zawołał Simeon. - Bardzo ładnie, Channo,
ale jeżeli nie wsadzisz tego Adonisa do worka, to przybierze
bardzo nieciekawy odcień błękitu.
- Ach... racja.
Odpięła mężczyznę i zamknęła w hermetycznym worku,
który razem z sąsiednim, pociągnęła za sobą do śluzy, gdzie
przekazała je czekającym technikom medycznym. Ładownię
transportowca ratowniczego wypełniły unoszące się i potrą-
cające wzajemnie kapsuły. Channa i dowódca techników me-
dycznych stali w śluzie, sprawdzając czujniki nastawione na
bicie serc ratowanych.
- Chyba mamy wszystkich - powiedział Tez Kle. - Nie
zdołaliśmy uratować wszystkich. Zostawiliśmy tych, co do
których byliśmy pewni, że nie możemy im pomóc - dodał
przepraszająco.
- Nic więcej nie mogłeś zrobić - odrzekła Channa. -
Nie mamy już czasu. Chodźmy - dodała, klepiąc go po
ramieniu. - Mam na zewnątrz holownik. - Zamknęła za nim
śluzę i czekała niecierpliwie, aż pilot zrobi to samo na ze-
wnątrz. - Do diabła, chciałabym się dostać na mostek.
- Spróbuj z Patsy - odpowiedział Simeon. - Każdy bit
danych będzie pomocny. Właśnie naprowadzam holowniki,
żeby odepchnęły ten wrak od stacji, i to szybko.
Channa gwałtownie uniosła głowę.
- Nadal jest dla ciebie niebezpieczny?
- Nie na tyle, żeby pewien mózg nie mógł nim pokiero-
wać - zażartował Simeon. - Rób swoje, mięśniowcu.
Spojrzała na wyświetlacz informacji przymocowany na wy-
sokości jej talii i przestudiowała plan wnętrza statku, który
zdołała odtworzyć z jego własnych banków danych, równie
archaicznych, jak same dane.
- Spróbuję tędy - zdecydowała, siłując się z dźwignią
kolankową włazu. - Ta droga byłaby prostsza, jeśli jest
otwarty. A jeśli nie, to natychmiast pomówię z Patsy.
- Potrzebuję kilku ludzi do holowników i do prac saper-
skich - ogłosił Simeon. - Zadanie będzie niebezpieczne.
Hala montażowa poniżej zatoki dokowej południowego
bieguna była pełna ochotników, którzy nie byli wcześniej
potrzebni lub nie mieli kwalifikacji medycznych, by wyru-
szyć z pierwszą ekipą. Wszyscy wystąpili krok do przodu.
Pomimo powagi sytuacji Simeon zdobył się na gorzki we-
wnętrzny uśmiech. Ich reakcja na wyzwanie potwierdza
teorie zawarte nawet w najstarszych książkach dotyczących
psychologii militarnej, pomyślał. Ludzie bardzo niechętnie
przyznają się do strachu w obecności innych, a szczególnie
swoich przyjaciół. Wybrał kilku. Wszyscy byli już w skafan-
drach i z hełmami pod pachą. W skład grupy wchodził
oczywiście Gus, sześciu bardziej doświadczonych pilotów
wahadłowców oraz sześciu ekspertów górniczych od materia-
łów wybuchowych.
- Dziękuję wam i reszcie także dziękuję.
Gdy w montażowni pozostali tylko uczestnicy wyprawy,
Simeon krótko i zwięźle zapoznał ich z sytuacją.
- Temu statkowi grozi wybuch. Praca silników, sądząc
po brzmieniu, jest krańcowo nieregularna, a wskaźniki już
dawno sygnalizowały stan krytyczny. Wydostaliśmy ze statku
tych, którzy przeżyli, lecz musimy odciągnąć go od stacji
wystarczająco daleko, by eksplodując, me pociągnął nas za
sobą. To nie jest jedyny problem. Musimy mieć pewność, że
rozpadnie się na możliwie najmniejsze kawałki i że rozprysną
się one we właściwy, a więc bezpieczny dla nas sposób.
Ludzie od materiałów wybuchowych uśmiechnęli się do
siebie.
- Najłatwiejsza rzecz na świecie, Simeonie - powiedział
ich rzecznik, uśmiechając się półgębkiem. - Pod warunkiem,
że wiadomo, jak to zrobić.
- A my wiemy - dodał inny, poufale klepiąc rzecznika
po plecach.
- To świetnie, chłopcy! A wy, piloci holowników, czy
możecie połączyć swoje umiejętności i wysilić trochę silniki,
żeby odciągnąć ten wrak możliwie najdalej od nas?
-- Do diabła, Simeonie! - odezwał się Gus. - Powinie-
neś wiedzieć, że oddanie ci tej drobnej przysługi nie sprawi
nam kłopotu.
- Będę wszystko obserwował i postaram się ostrzec was
w porę, żebyście zdążyli się wycofać. - Zamilkł na moment,
zaniepokojony ich całkowitym lekceważeniem potencjalnego
niebezpieczeństwa. - Czy wystarczająco wyjaśniłem sytuację?
Gus uśmiechnął się.
- Nie mogłaby być jaśniejsza- rzekł, wykonując szero-
kimi ramionami zamach, który miał być odpowiedzią na
wyzwanie. - I nie mamy czasu na dalsze paplanie!
Przerwał im głos Patsy. Simeon przywołał jej wizyjną
transmisję na jeden z tamtejszych monitorów. Znów tkwiła
na siedzeniu pilota w swoim holowniku.
- Moi drodzy, czy nie rozpiera was przypadkiem chęć
udowodnienia swojej męskości? Masz już jeden holownik na
miejscu, Simeonie. Mnie też policz.
Gus spuścił z tonu.
- Posłuchaj, Patsy, jesteśmy w bardzo głębokim...
- Bardzo głębokim gównie - dokończyła i uśmiechnęła
się do niego. - Znasz to słowo, Gus.
Wszyscy się roześmiali. Simeon przyjrzał im się i zdławił
falę gorzkiego żalu. Wojskowy dowódca, jakiegokolwiek
wzrostu, prowadzi swoje oddziały, stojąc na czele, a nie
z niedostępnej tytanowej kolumny. Nie martw się, pomyślał.
Jeśli przegrają, dzięki tej tytanowej kolumnie będziesz jedy-
nym, który pozostanie, by opowiedzieć, co się stało. To
znaczy, jeśli potrafisz żyć z tą świadomością.
- Będę miał oko na ich jednostkę napędową i ostrzegę
was, gdyby zrobiło się zbyt niebezpiecznie - obiecał Simeon.
Niemal równocześnie hełmy zakryły twarze małej grupy
śmiałków.
- To zabiera więcej czasu, niż jest warte - powiedziała
Channa z niezadowoleniem, po raz ostatni uderzając pięścią
w pulpit operatora.
Drzwi rozwarły się.
- Do diabła! A ja myślałam, że to była miejscowa legen-
da - zdumiała się. - Czy to działa twoim zdaniem?
- Czy dysponując serwomechanizmem, uderzasz mnie
kluczem francuskim, żeby zmusić mnie do pracy? - zapy-
tał. - Chyba nie. Mostek powinien być tam na dole. I po-
spiesz się.
- Jak pokierujemy demontażem? - zapytała, przecho-
dząc przez na pół otwarte drzwi i ruszając w dół korytarza.
Smuga światła latarki umieszczonej na jej hełmie ginęła
w ciemności. Na szczęście w tym sektorze me było żadnych
ciał.
- Wysłałem grupę zaopatrzoną w materiały wybuchowe,
żeby wysadziła statek - zawahał się. Zawodziły go nerwy,
co próbował zatuszować żartem: - Na kawałki. Zupełnie
niegroźne dla stacji kawałeczki. Byłoby haniebne, absolutnie
haniebne, zostać podziurawionym przez latające gruzy, po tym
jak przeżyliśmy dzisiejszy ranek, nie sądzisz? Ach, holowniki
ochotników są już na miejscu, gotowe do zmagań. O! Wy-
trąciły go z orbitalnego bezwładu.
We wnętrzu umierającego statku ruch ten był całkowicie
niewyczuwalny.
- Kto dowodzi grupą? - zapytała Channa.
- Gus.
- Patsy mówiła, że Gus jest dobrym pilotem - skomen-
towała. - Dołączę do mej, gdy tylko tutaj skończę. Czy wciąż
stoi przy luku?
- Tak. Czeka, żeby cię zabrać i dostarczyć prosto na
stację wraz z informacjami, które zdobędziesz.
- Mogę przekazać ci informacje, pomocniku Sim, ale
najpierw muszę je znaleźć.
Potknęła się o jakąś stertę na korytarzu, ale odzyskała
równowagę.
- Ty i Patsy wrócicie prosto tutaj. Nie mogę pozwolić,
żeby mój mięśmowiec nadstawiał karku, kiedy...
- Simeonie, od mięśmowców oczekuje się właśnie nad-
stawiania karków za ich mózgi - stwierdziła rozsądnie. -
A jeśli ty, stacja, znajdujesz się w niebezpiecznej sytuacji, to
moim obowiązkiem jest zmniejszyć to niebezpieczeństwo, na
ile tylko jest to możliwe. Tym razem mogę to zrobić, poma-
gając w odciągnięciu od ciebie tego wraku. Czy wyraziłam się
wystarczająco jasno?
.__ Nie podoba mi się to - mruknął niezadowolony. -
Głupie ryzyko.
- Dziękuję za twoje zaangażowanie, ale, Simeonie...
- Tak?
- Nie próbuj zakazywać mi wykonania zadania, z powodu
którego tutaj jestem. Dotarło?
- Prosto w czoło, kochanie!
- Nie całkiem tam, gdzie celowałam, ale dotrze - zapew-
niła go Channa.
- Czy mogę cię prosić o przekazanie danych wprost do
mojej pamięci, jeśli przedostaniesz się na mostek tego stat-
ku? - zapytał żałośnie.
- A niby po co penetruję ten bliski wybuchu wrak? -
odpowiedziała Channa. - Patsy, słyszysz mnie?
- Witaj na złomowisku, Channo - usłyszała wesoły głos
Patsy.
- Chyba nie chcesz, żeby przydarzył mi się jakiś wy-
padek?
Patsy roześmiała się.
- Wypluj to słowo, dziewczyno.
- Właśnie coś zauważyłam - powiedziała Channa, zwal-
niając kroku.
- Co?
- Papier. Skąd tu tyle papieru? - Kartki szybowały ko-
rytarzem i pod wpływem statycznego przyciągania przyklejały
się do odrapanych ścian.
- Ta rupieciarnia musi być pełna urządzeń tak starych,
że aż wydają się egzotyczne - odezwał się Simeon.
- Magazyn papieru? - spytała z powątpiewaniem.
- Może cofnęli się w rozwoju.
- Czy ten statek mógł być pilotowany przez człowieka
z kapsuły? - zapytała Channa, nagle dochodząc do wnios-
ków, które powinny być bardziej oczywiste zarówno dla niej,
jak i dla Simeona. Jeśli wyprowadziła go z równowagi tym...
- Wysoce nieprawdopodobne - odrzekł łaskawie. - Wte-
dy statki mózgowe nie były takie powszechne. Wszystkie te
małe, zacofane kolonie były literalnie strzałami w ciemno, zbyt
ryzykownymi, by nas tam wykorzystać. Dla pewności przejdź
jeszcze kawałek dalej i sprawdź pomieszczenie sterownicze.
- Tak jest - odpowiedziała i zaczęła posuwać się dalej,
omijając cieknące rury i iskrzące chwilami urządzenia kontrol-
ne, uszkodzone w wyniku przeciążeń wywołanych katastrofal-
nym hamowaniem.
- Papier - stwierdziła zdziwiona, żałując, że nie może
dotknąć cennej substancji gołymi rękami.
- I książki! Przynajmniej wydaje mi się, że widziałem je,
kiedy spojrzałaś w tamten kąt. Nie, bardziej na prawo. Tak!
Książki!
- Nie ma czasu na ich przeglądanie - powiedziała sta-
nowczo.
- Racja- przyznał.- To odruch antykwariusza, prze-
praszam.
- Jestem w pomieszczeniu sterowniczym - poinformo-
wała go.
Było olbrzymie i okrągłe. Większość pulpitów sterowni-
czych powleczona była plastykiem, który wyglądał na sztywny
ze starości. Zmontowane w pośpiechu, prowizoryczne urzą-
dzenia awaryjne przywróciły kilku pulpitom zdolność funk-
cjonowania. Przechodząc pod gmatwaniną wiszących kabli,
które tworzyły jakiś niezrozumiały wzór, musiała się pochylić.
W mdłym świetle zobaczyła urządzenia awaryjnego sterowa-
nia, przymocowane taśmą do pulpitów. Cały pomost wyglądał
na zrekonstruowany z szalonym oddaniem.
- Gnu! I oni lecieli tym czymś?! - wykrzyknął Simeon.
Musieli być szaleni, pomyślał i skoncentrował się na dźwię-
kach dochodzących z silnika. - Rejestr - przypomniał
jej. - Chociaż wątpię, by wśród wyposażenia znalazło się
coś wyjątkowego. Bank danych też zdemontuj. Chcemy wszy-
stkich informacji, jakie możemy zdobyć.
- Powiedz mi, jak wydobyć informacje z tego archaicz-
nego bałaganu, a uczynię to - odpowiedziała, oglądając je-
dno stanowisko pracy po drugim i próbując ustalić, które może
mieć dostęp do głównej bazy danych.
- Żeby znaleźć coś porównywalnego, musiałem daleko
się cofnąć w moich plikach - stwierdził. - Do zdekodowa-
nia są tylko trzy wieki niszczenia, ale... ach, spróbuj przy
drugim stanowisku, tym z prawej strony, chyba jedynym,
którego nie próbowali używać.
Wyciągnęła z rękawicy liniowy przekaźnik informacji i przy-
cisnęła nad powierzchnią induktora. Sąsiedni ekran ożył i zalał
się tasiemcowymi ciągami symboli.
- O rany, o rany - mruczał Simeon.
- Jakieś problemy, Sim?
- Nic, czym stary Simeon nie potrafiłby pokierować -
odpowiedział. - Ale kod jest bardzo stary i najwyraźniej dla
wtajemniczonych, a ja me mam w pliku nic, czego nie
mógłbym ewentualnie odszyfrować.
- Nie bądź taki skromny - mruknęła, spoglądając na
swój ręczny chronometr. Mnóstwo czasu, pomyślała. Przynaj-
mniej taką mam nadzieję.
- Właśnie uruchamiam interfejs i ładuję dane do swojej
pamięci, żeby zdekodować je w wolnym czasie - poinfor-
mował ją Simeon. - Gąski, gąski do domu!.
- Co takiego powiedziałeś?
- To stare powiedzenie - odrzekł uprzejmie.
- Niewątpliwie jeszcze jeden nawyk antykwariusza -
stwierdziła chytrze.
- Trafiony. Dobra, mam go - oznajmił. - Wynoś się
stamtąd.
- Niech diabli wezmą tego grata! - powiedziała Patsy
z pasją.
Holownik zaprezentował przestarzałemu, kolonialnemu sta-
tkowi swoją powierzchnię rufową. Channa uważnie, za po-
mocą wizji i pola magnetycznego, poszukiwała miejsca,
w którym mogłaby przymocować swoje uchwyty.
- Tutaj decydującym czynnikiem jest czas, panno Hap. -
Głos Gusa brzmiał trochę gniewnie. Zajęcie przez dodatkowy
holownik właściwej pozycji w rzędzie innych maszyn zabrało
więcej czasu, niż przewidywano.
- Już się ustawiłam, panie Gusky. Szukam płaskiego
miejsca wśród tych rozporek. Rozumiem, że powodem pańs-
kiej irytacji jest bałagan. Czekajcie, chyba coś widzę. To
jest... - Spojrzała ponownie i powiększyła obraz. - A niech
to wszyscy diabli! - krzyknęła.
- Cholera! - głos Simeona zagłuszył jej własny.
Po dłuższej chwili rozległy się przekleństwa innych.
- Nie wierzę - wyszeptała Channa.
Patsy domagała się wyjaśnień.
- W co? Co widzisz?
- To jest kapsuła. Tam jest człowiek z kapsuły, przymo-
cowany do kadłuba.
- Jesteś pewna?- wtrącił się Gus.- Posłuchaj, wszy-
scy są na miejscach. Musimy odciągnąć ten wrak od sta-
cji...
- PRZYCUMUJ TO, GUSKY! - ryknął Simeon tak, /e
omal nie popękały im bębenki w uszach, po czym nastąpiła
chwila ciszy. - Sprawdź to, Channo. Natychmiast!
- Tak jest - odpowiedziała Channa i wskazała Patsy,
gdzie ma osadzić holownik. - Tak, panie Gusky, to z całą
pewnością jest człowiek z kapsuły. Oczywiście, nie wygląda
tak jak ci, których zwykł pan widywać, ale mięśniowcy
potrafią rozpoznawać ich wszystkich.
Miała nadzieję, że Simeon nigdy już nie zechce tak zary-
czeć. Liczba decybeli nie mieściła się na skali przyrządu
pomiarowego. Oczywiście, jego reakcja była zrozumiała -
przynajmniej dla niej. Gdyby mózgi miały zbiorowe koszmary
nocne, to na pewno dotyczyłyby one odcięcia ich od sprzętu
i pozostawienia bezradnymi. Połączony z przewodami i me-
chanizmami człowiek z kapsuły był kolejnym krokiem ku
nieśmiertelności, nowoczesnym półbogiem tego świata. Od-
cięty od tego wszystkiego, był jedynie kaleką. Mielonka
w puszce, jak mówi okrutny żart. Ani Simeon, ani ona nie
byli zdolni do porzucenia człowieka z kapsuły.
- Gus, dlaczego nie przystępujesz do holowania? - ode-
zwała się Channa. - Patsy i ja wydostaniemy tego człowieka
z kapsuły.
Zaczepiła uchwyt tuż nad kapsułą i najszybciej, jak było
to możliwe, przyciągnęła do niej holownik. Zbliżając się,
obserwowała kapsułę na monitorze.
__Jest /wrócony twarzą do wewnątrz. Przynajmniej to
zrobili dobrze.
__ Dobrze? - oburzył się Simeon. - Dobrze zrobili?
Tym razem nic nie zrobili dobrze. Co za pieprzony spec od
mózgów to zrobił? Ten człowiek został umieszczony na ze-
wnątrz kadłuba! Coś mogło się stać jemu czy jej! Dranie,
dranie, dranie. Zdejmijcie go stamtąd!
Channa wychwyciła zimną pasję w głosie Simeona i po-
znała inny aspekt jego osobowości, zwykle maskowany przez
nieufne zachowanie lub chłopięcy entuzjazm. Ludzie z kapsuł
byli równie zindywidualizowani, jak normalni. Dlaczego uwa-
żała, że jest płytki, a nawet trywialny? Z powodu jego fas-
cynacji starożytnymi wojnami i bronią?
- Robię, co mogę, Simcome - powiedziała. - Gusky,
wkraczaj do akcji. Zejdziemy ci z drogi. To me zabierze nam
dużo czasu.
- Lepiej, żeby tak było - odpowiedział były oficer Floty
Wojennej. W jego głosie wciąż można było wyczuć urazę. -
Wilco, ruszamy.
Fala przyspieszenia była słaba, lecz zdecydowana. Potężny
pojazd zaczął się przemieszczać. Channa przymocowała do
swego skafandra linę zabezpieczającą i zsunęła się w dół
skorodowanej powierzchni kadłuba, po czym zaczęła torować
sobie drogę przez doprowadzającą do szaleństwa dżunglę
stopionych promieniami dźwigarów. Światło charakteryzowa-
ło się absolutną, kosmiczną bielą, lecz piana występująca tam,
gdzie skondensował się wyparowujący metal, wydawała się
me na miejscu.
Za bardzo przyzwyczaiłam się do nowych, funkcjonalnych
urządzeń, powiedziała do siebie, koncentrując się na precyzyj-
nych ruchach rąk i nóg. Do jej świadomości wdarła się obawa,
że ryzykuje życie dwojga żyjących ludzi dla człowieka z kap-
suły, który mógł już dawno umrzeć. Wyszkolenie mięśniowca
zagłuszyło ten strach, zanim do końca zdała sobie z niego
sprawę. Nie wolno zostawić człowieka z kapsuły, nie wtedy,
gdy mięśniowiec może go zabrać.
- Czy mózg jest w porządku? - zapytała Patsy.
- Jeszcze nie mogę tego stwierdzić - odpowiedziała
Channa.
Z jej lewej strony błysnęło światło i metal zadźwięczał pod
stopami.
- Co to było? - Ledwie powstrzymała się od krzyku.
- Ruda żelaza - wyjaśnił Gus. - Uformowana w kuliste
bryłki. Rozpraszają się stożkowo od miejsca zderzenia. Tu
jest mnóstwo tego gówna, więc pośpiesz się.
Spieszę się, śpieszę, pomyślała Channa. Kapsuła miała
kształt metalowego jaja przeciętego przez środek, z gmat-
waniną przewodów zasilających i urządzeniami telemetrycz-
nymi zamontowanymi na otwartych drzwiczkach kontrolnych.
Pojawiły się kolejne trzy błyski światła, wywołane uderzenia-
mi rudy w opuszczony kadłub z siłą setek tysięcy kilogramów
na centymetr kwadratowy, a po nich cała seria. Odłamki
z powolnym wdziękiem poszybowały w kosmos.
- Channo... - zaczął Simeon. Zamiast gniewu w jego
głosie pojawił się strach o nią. Wbrew chłodnej rezerwie, którą
Channa narzuciła swoim uczuciom, spłynęła na nią fala ciepła.
- Muszę sobie jakoś poradzić - powiedziała i zamoco-
wała własny uchwyt na szczycie kapsuły, tuż obok łap.
- Jest inaczej zaprojektowana niż moja - odezwał się
Simeon. - Właśnie badam, gdzie możesz przyłożyć ciężki
magnes bez przerwania jakichkolwiek czynności życiowych.
- Świetnie - odpowiedziała z roztargnieniem. - Wyglą-
da to, jakby powiązali tuzin stalowych lin i przyspawali je,
żeby utrzymywały kapsułę. Jedna wielka improwizacja!
Simeon obserwował jej ręce, gdy używając małego lasera,
przecinała kolejną z lin mocujących kapsułę. Kiedy uporała
się z tym, kapsuła odpadła od kadłuba, pozostawiając luźne
liny kołyszące się jak korzenie w szklance wody. Boże,
wygląda tak bezbronme, pomyślał bezsilnie.
Channa przebiegła wzrokiem imię kodowe wybite na kap-
sule, więc mógł je odczytać. PMG-266-S, niski numer mózgu
z czasów gwałtownego postępu. Guiyon. Imię wypływają-
ce z głębi pamięci, gdzie spoczywały wszystkie imiona jego
gatunku. Rodzaj kierowniczy, niegdyś pracujący dla minister-
stwa ds. kolonizacji. Kiedy spłacił swój kontrakt, zachował
się arogancko i zerwał kontakt. Pustelnik.
- Jest z serii dwusetek - powiedział do Channy. - Teraz
przyłóż uchwyt pośrodku górnej części.
Używając zdalnie sterowanego urządzenia, opuściła 7 ho-
lownika jeden z mniejszych uchwytów i ostrożnie zamocowała
go według wskazówek Simeona. Potem wróciła do odcinania
reszty lin. Właśnie pracowała nad przedostatnią, gdy kawałek
rudy wielkości kamyka uderzył w tył jej hełmu tak mocno,
że odrzucił ją w bok i przepalił jej regulator powietrza. W miej-
scu uderzenia małego meteoru Simeon zobaczył pęcherzyki
stopionego plastyku. Zewnętrzny czujnik z holownika poka-
zywał blask rozgrzanego do białości metalu.
- Channa! - zawołał Simeon.
Odczyty medyczne wskazywały na utratę przytomności.
Przeprogramował wyposażenie skafandra na ręczne sterowa-
nie 1 nakazał wstrzyknięcie końskiej dawki stymulatorów, by
zyskać na czasie.
- Auuu... - jęknęła Channa i otrząsnęła się.
Następnie podciągnęła się na linie zabezpieczającej, az
dotknęła stopami powierzchni statku. W jej płytce czołowej
rozbłysło czerwone światło i pojawiła się informacja:
"System regulacji powietrza uszkodzony. Rezerwy wystar-
czy tylko na dziesięć minut".
Po chwili na tym samym miejscu pojawił się zegar od-
liczający minuty. 10.00, potem 09.59... Sekundy mijały nie-
ubłaganie.
- Channo, nic ci nie jest? Przysłać kogoś po ciebie?
- Nie! - zaprotestowała rozdrażniona. - Bądź gotowy
do wciągania.
- Channo, wejdź do środka - rozkazał.
- Prawie skończyłam - odpowiedziała oburzona.
- Natychmiast - nalegał.
Zignorowała go. Patrzył, jak jej ręce sięgają po ostatnią
linę. Z innego rzutu zobaczył archaiczny statek odholowywa-
ny ze wzrastającą prędkością.
- Channa! Natychmiast pakuj swój tyłek do holownika!
- Zamknij się! - warknęła.
Opadła ostatnia lina i uwolniona kapsuła zakołysała się.
Dopiero wtedy Simeon zobaczył, że przewód doprowadzający
substancje pokarmowe był uszkodzony. Och, nie, pomyślał
zrozpaczony.
08.38.
Channa zaczęła odłączać wejściowe przewody kapsuły.
Niezgrabne rękawice skafandra utrudniały pracę, jednak jej
zręc/ne dłonie poruszały się z troskliwą delikatnością. Zam-
knęła zawór uszkodzonego przewodu.
- Może nie być tak źle - mruknęła. - Mógł mieć we-
wnętrzną rezerwę. Prawdopodobnie przewód uległ uszkodze-
niu, kiedy zahamowali.
Potem włączyła zdalne sterowanie, by ostrożnie przyciąg-
nęli ją razem z kapsułą do holownika, podczas gdy ona,
trzymając się zewnętrznych łap i używając nóg, chroniła
kapsułę przed przypadkowymi uderzeniami o wystające ele-
menty. Kapsułę przejęły haki ratownicze znajdujące się na
wierzchołku masywnego kima. Mechaniczne kleszcze zam-
knęły się na twardym stopie, wywierając na niego stały nacisk.
06.58.
Channa odwróciła się, okręciła wokół poręczy i zsunęła na
siedzenie operatora.
- Podłącz swój skafander! - poleciła Patsy, uprzedzając
Simeona o nanosekundy.
- Nie mogę. To jest standardowy skafander EVA z za-
worem wejściowym przepuszczającym tylko w jedną stronę.
Ruszaj, musimy pomóc w odholowaniu tego wraku!
- Sprzeciw - odezwał się Simeon. - Zawracaj do stacji,
Patsy.
- Sprzeciw - odpowiedziała z kolei Channa. - Jeśli nie
odciągniemy tego kadłuba wystarczająco daleko, to nie będzie
stacji, na którą będziemy mogli wrócić.
Patsy zagryzła wargę i dotknęła steru. Holownik wy-
strzelił w górę, popchnięty łagodną siłą przyspieszenia tak.
że w ciągu kilku sekund opuszczony statek skurczył się
z zasłaniającego niebo kolosa do rozmiarów dziecięcej za-
bawki.
- Ustaw pole holownicze - poleciła. - Możemy im po-
móc, wznosząc się, ale kiedy już to zrobimy, lecimy do domu,
dziewczyno.
Channa rozpoczęła operację. Pojazd został zaprojektowany
do długich, powolnych holowań po prostej, a me do takich
szaleńczych wyścigów z nieszczęściem. Channa musiała kom-
pensować nierówne pociągnięcia, które mogły rozerwać kon-
strukcję holownika, i w miarę możliwości intuicyjnie wy-
krywać słabe punkty kadłuba holowanego obiektu. Któż wie-
dział, jakie elementy konstrukcyjne uległy wewnątrz uszko-
dzeniu? Nic dobrego nie wynikłoby z wyrwania dużego seg-
mentu... Gigantyczny statek zaczął nieznacznie maleć.
Rzuciła okiem na wskaźniki.
__ Nienawidzę tych zegarowych przyrządów - powie-
działa z dziką pasją. - Musiał je stworzyć jakiś sadysta. Chcę
wiedzieć, kiedy skończy mi się powietrze.
- Przestań gadać - rozkazał Simeon. - Marnujesz tlen.
Kiedy ten zegar odmierzy kolejnych trzydzieści sekund, wra-
caj na stację!
Komenda Gusa zagłuszyła rozmowę.
- Zsynchronizować hamowanie i poddać się mojej kon-
troli, kiedy Patsy zwolni swój hol.
Channa wtypowała komendę.
- Uwaga. Pięć sekund.
Gdy mały pojazd zakołysał się, Patsy zaklęła ordynarnie.
Następnie zawróciła, omijając statek. Gdy tylko zaczęła wy-
tracać prędkość, przestrzeń za mmi zbladła. Zanim mogły
wrócić do stacji, musiały wyrwać się z szyku w kształcie
litery V.
- Dajcie mi pierwszeństwo - rzuciła przez otwarty ob-
wód. - Wszyscy z drogi, bo me hamuję!
Hamowanie przeszło z powrotem w przyspieszenie. Channa
sapnęła, protestując, gdy jej żebra zwarły się z płucami.
04.11.
Monolog Simeona przybrał histeryczny ton. Z wysiłkiem,
który prawie zagłuszył strach, zmusił swój umysł do nie-
odliczama czasu.
Mów do niej, pomyślał. Utrzymuj z nią kontakt.
- ...ten rodzaj rozwiązania był szaleństwem. Składniki
pokarmowe mogły być wydzielone na podróż. Zależy, kiedy
przewód doprowadzający uległ uszkodzeniu. Mogę być za to
odpowiedzialny. Mogło się to zdarzyć, kiedy uderzyłem
w nich satelitami. Jak sądzisz? Nie, nie odpowiadaj, oszczę-
dzaj powietrze. Wiem, że nie będziemy w stanie tego stwier-
dzić, dopóki go me zbadamy. Co to za ludzie? - zapytał
chyba już po raz dwudziesty. - Czy mogli być piratami,
którzy ukradli mózg? W takim razie, dlaczego nie zabrali go
do środka? Wejście? Jasne, że tak musiało być. Po prostu nie
mogli przecisnąć go przez właz. Mimo wszystko człowiek
z kapsuły jest cennym nabytkiem. Pewnie uważasz, że gdyby
musieli zostawić go na zewnątrz, to staraliby się lepiej go
chronić. To musiał być rodzaj kary wymierzony przez sektę
religijną, której członkami byli chorzy umysłowo. No, Światy
Centralne nigdy nie przydzieliłyby mózgu takiej grupie. To
nie miałoby sensu. - Znów zaczął przeklinać. - Hej. Chan-
no, przestań przewracać w ten sposób oczami. Doprowadzisz
mnie do szału. - Denerwujące go, koliste ruchy jej oczu
nabrały szybszego tempa. - Dobrze już, dobrze, zmienię
temat. O rany, odebrać kobiecie zdolność mówienia... -
Channa zamknęła oczy. - Żartowałem. - Jej oczy pozostały
zamknięte. - Zbliżacie się do stacji. Musisz widzieć, dokąd
lecisz. Przypomnij sobie, jak jest tam na zewnątrz. - Żadnej
zmiany. - W porządku, przepraszam. To była głupia, pros-
tacka uwaga i żałuję jej. Nawet nie miałem tego na myśli.
Brzydki żart. w porządku?
Otworzyła oczy.
03.01.
Znajdowała się w połowie drogi między opuszczonym stat-
kiem kolonistów a stacją.
- Z moich obliczeń wynika, że powietrza zabraknie ci
na trzy minuty przed dotarciem do stacji - powiedział
Simeon. - O ile wybierzecie najprostszą drogę, która na
nieszczęście wiedzie przez największe zagęszczenie odłam-
ków rudy.
- Cholera! - syknęła Patsy. - Powiedz mi, co mam
robić!
Channa zdobyła się na westchnienie, marnując bezcenny
tlen.
- A jak wybiorę bezpieczną drogę?
- Wtedy zabraknie ci czterech minut i ośmiu sekund.
- Będziemy postępować bezpiecznie. Nie chcemy, żeby
w kapsule było pełno dziur.
Simeon milczał przez moment, przekazując pilotowi in-
strukcje pozwalające uniknąć najgorszej chmury rozproszo-
nych bryłek rudy.
-- Miałaś więcej odwagi niż rozumu. Channo.
Patsy przymrużyła jedno oko i roześmiała się.
- Nie powiem, żeby mi się to podobało. - Otworzyła
oko. - A teraz trzymaj się, bo zasuwamy jak oparzony
pancernik.
Oddech Channy zaczął się rwać. Na razie uczucie braku
powietrza było tylko złudzeniem psychologicznym, lecz nie-
potrzebnie traciła tlen.
O, Boże, nie pozwól jej umrzeć, pomyślał. Ta kapsuła wisi
na zewnątrz. Czy masa holownika jest wystarczająca, by
osłonić ją przed gruzami?
Wystarczyło, żeby jeden kawałek rudy uderzył w nią pod
kątem prostym i całe poświęcenie mięśniowca poszłoby na
marne. Simeon wiedział, że Channa jest bliska zaprzestania
walki o przetrwanie. Ludzie mogli przeżyć kilka minut bez
tlenu, a czasami kilka godzin w zimnej wodzie. Czas umie-
rania mózgu nie był określony, lecz pozbawienie tlenu mogło
spowodować uszkodzenie go.
Pomimo szczerego i silnego niepokoju o Channę myśli
Simeona nieubłaganie powracały do kapsuły... do Guiyona.
Jest sam w ciemności, tłumaczył sobie, a Channa ma Patsy
i mnie. Deprywacja sensoryczna mogła sprawić, iż każda
sekunda wydawała się subiektywną godziną, a urządzenia
rezerwowe utrzymywałyby człowieka z kapsuły w stanie świa-
domości, dopóki me zużyłyby ostatnich cennych molekuł
składników pokarmowych. Simeon rozpaczliwie pragnął
oszczędzić mu tego koszmaru.
- Boli mnie głowa- wydyszała Channa.- Boh.-
Zwiesiłaby głowę na piersi, gdyby nie to szalone przyspie-
szenie.
Dyszała głośno i nie miało to nic wspólnego z zaburzeniami
psychosomatycznymi. To instynkt podpowiadał jej, że się
dusi. Odczyty wskazywały na podniesiony poziom adrenaliny,
co mogło się okazać szkodliwe. Odruchy starsze niż jej odlegli
przodkowie, płazy, przygotowywały ciało do walki o uwol-
nienie się od wszystkiego, co pozbawiało je powietrza.
- Trzymaj się, Channo, trzymaj się - powtarzał Sime-
on.- Nie możecie lecieć szybciej?- zapytał zniecierpli-
wiony.
- Nie, jeśli nie chcesz, żeby z tego holownika została tylko
plama w doku załadunkowym - odpowiedziała ponuro Patsy.
- Czy bezwładność nie jest wspaniała? - mruknął do
siebie Gusky, ponownie spoglądając na wskaźniki. Lecieli
niezbyt szybko, bo niebezpiecznie trzeszcząca resztka kadłuba
nadal ważyła wiele kiloton.
- Czysty paradoks - powiedział jeden z górników, któ-
rzy zgłosili się na ochotnika. - Chcę odciągnąć ten złom tak
daleko, jak tylko mogę, a jednocześnie chciałbym być jak
najdalej od niego.
- Hej, hej - odezwał się Gusky. - Numer trzeci, nie
wyłamuj się z szyku.
- Jaki jest nasz margines bezpieczeństwa, Gus?
- To zależy od tego, kiedy Simeon każe nam zwolnić
cumy i uciekać. - Naprawdę bardzo żałuje, że uległem two-
jemu szaleństwu, Simeonie!, pomyślał, a potem głośno do-
dał: - Chciałbym oddalić się na bezpieczny dystans od stacji,
zanim porzucimy ten wrak. Ale co mogę wam powiedzieć?
Jeśli wybuchnie bez ostrzeżenia, jeśli saperzy nie spełnią
naszych oczekiwań, jeśli nie oddalimy się wystarczająco da-
leko, zanim... w istocie nie sądzę, żebyśmy mieli margines
bezpieczeństwa.
- Przepraszam, że zapytałem.
- Uhm.
- Przygotować się do porzucenia wraku za minutę i sie-
dem sekund. Zaczynam odliczanie. Uszczelnij go, Gus.
- Aha! - wtrącił jeden z górników, którzy zakładali
ładunki wybuchowe. - Wrak musi pozostać w tym samym
położeniu. Jeśli wpadnie w korkociąg, ładunki nie będą nawet
w połowie tak skuteczne, jak powinny.
- Zrozumiałem - rozległ się głos Simeona. Nie było
czasu na łączenie się z każdym z osobna. Powinni byli
naprawdę uważnie słuchać. - Czy wszyscy odbierają sygnał?
Potwierdzili chórem. Gusky oblizał pot z górnej wargi.
Nigdy nie powiedział Simeonowi, że w rzeczywistości jego
pięcioletnia służba we Flocie Wojennej upłynęła całkowicie
spokojnie - na patrolach, ćwiczeniach, paradach i wyprawach
kartograficznych. Najbardziej szarpiącymi nerwy momentami
były mecze piłki ręcznej i niespodziewane inspekcje.
- Ty zaciągnij hamulec, zgoda? - powiedział.
- Nie ma sprawy, chłopie - odpowiedział Simeon. Jego
głos brzmiał mniej ludzko i bardziej bezbarwnie niż zwykle.
- Nie cierpię jak mówisz takim spokojnym głosem.
Mam inne sprawy na głowie, pomyślał Simeon, a głośno
odrzekł:
- Uderzenie bryłki rudy uszkodziło skafander Channy.
Jest pozbawiona powietrza.
- Ach! - Do licha, znowu strzeliłem gafę. Gus był
zły na siebie. - Przepraszam.
- Przygotuj się.
Holowniki ustawione dokoła wielkiego, obszarpanego in-
truza wyglądały jak odnóża rozgwiazdy, przyłączone niewi-
dzialnymi więzami pól kotwicznych. Gusky nastawił rufowy
ekran na dwudziestopięciokrotne powiększenie. Kiedy pola
zwolniły cumy, wydawało się, że obraz kadłuba zniknął
w punktowym źródle światła w czasie krótszym niż jedno
uderzenie serca. Holowniki oddalały się od porzuconego wra-
ku z całą mocą swych potężnych silników. Chwilę później
kurcząca się kropka opuszczonego statku rozbłysła bezbarw-
nym ogniem.
- Fiu - odezwał się przejęty.
Wybuch ładunku rozerwał resztki na pół stopionej komory
silnikowej i rdzenia. Te części statku przyłączone do modułu
mocy, które nie wyparowały, zamieniły się w superszybkie
szrapnele lecące we wszystkie strony. Jednak w tej odległości
od stacji nie stanowiły zagrożenia. Silny podmuch jest mniej
niebezpieczny, kiedy nie występuje w atmosferze, w której
może się rozprzestrzeniać. Wtedy nie ma nic, co przeniosłoby
falę uderzeniową, poza rzeczywistymi gazami eksplozji, a one
szybko się rozpraszają. Przy minimalnym szczęściu eksplozja
odrzuciłaby dalej to, co znajdowało się na lewo od kadłuba.
- Kiedy to... - zaczął Gusky.
Ekran pobielał, podobnie jak jego płytka czołowa i przednie
otwory kabiny wahadłowca. Za jego plecami drugi pilot poder-
wał rękę w bezużytecznym odruchu. Nawet z rufy intensyw-
ność światła była oślepiająca.
- Udało się? - zapytał Gusky, gdy odzyskał zdolność
widzenia, co nie uspokoiło go zbytnio.
Połowa czujników i urządzeń ostrzegawczych umieszczo-
nych na pulpicie błyskała na czerwono.
- Przykro mi. - Tym razem głos Simeona brzmiał prze-
praszająco. - Ten statek... silniki były takie stare, parametry
różniły się... Promieniowanie wtórne jest o wiele silniejsze,
niż przypuszczałem.
- Dzięki - odrzekł z przekąsem Gusky. - W porządku,
ludzie, meldujcie się.
- W rdzeniach napędowych mam zaburzenie, którego nie
mogę opanować - zawiadomił go natychmiast jeden z ocho-
tników. - Przypuszczam, że to indukcja. Pogarsza się.
- Pozwól mi to zobaczyć - odpowiedział Gusky, za-
skoczony własnym spokojem. Jednak było to lepsze niż cze-
kanie. Nie pozostawiało mu czasu na martwienie się. - W po-
rządku, masz tam sprzężenie zwrotne, które osiągnęło stan
krytyczny. Ustaw przyrządy na maksymalne przyspieszenie,
dziewięćdziesiąt stopni do ekliptyki z jednominutowym opóź-
nieniem, a potem katapultuj się.
- Hej, to mój holownik! - zaprotestował żałośnie ocho-
tnik.
- Za dziesięć minut będzie twoją kulą rozżarzonego ga-
zu - uśmiechnął się ponuro Gusky. - Albo gorącym gazem
zawierającym ciebie. Decyduj się.
- Stacja pokryje wszelkie koszty - wtrącił Simeon.
- Lobachevsky i Wong, jesteście najbliżej - powiedział
Gusky.- Zabierzcie ich!- Czujniki Gusky'ego zarejes-
trowały, że nieszczęśni ochotnicy opuścili pokład na lekkim
sprzęcie, a ich pojazd odleciał w głąb kosmosu, sterowany
przez autopilota. - Pozostali, prześlijcie mi trochę danych.
- Tak jest, admirale - padła krótka odpowiedź. Wszyscy
posłusznie przekazali meldunki.
- Dobrze, Lobachevsky, Wong, wasz statek jest sprawny.
Weźcie tych z wyczerpanym napędem na hol i pomalutku
wracamy. - Z wartym kilka milionów holownikiem, który
właśnie zmienił się w kupę złomu. Nudna rutyna stała się
raptem bardzo atrakcyjna, jako sposób życia, dodał w myś-
lach. Gry wojenne są wystarczająco ekscytujące.
Dotknął steru, by przyjąć kurs lotu do stacji.
-- Simeonie, co z nami?
- Ujmijmy to w ten sposób, Gus. Żaden z was nie umrze,
ale też niektórzy przez pewien czas odcierpią swoje. Szpital
będzie zatłoczony. - Po tych słowach nastąpiła długa pau-
za. .- Gratulacje.
Gus wyszczerzył zęby w uśmiechu kryjącym ulgę po do-
piero co przeżytym strachu. Każdy, kto żyje w kosmosie, boi
się dekompresji, przez którą wielu nabawiło się agorafobii.
Z kolei ci, którzy dużo pracują w skafandrach typu EVA lub
służą na statkach wojennych, cierpią na podobny lęk przed
promieniowaniem, które jest dodatkowym zagrożeniem, zabi-
jającym skrycie.
- Do usług - odpowiedział wielkolud. - Co z Channą?
Do rozmowy wtrąciła się Patsy.
- Chciała się wyróżnić. Hej, Gus - kontynuowała leni-
wie - sądzisz, że ludzie będą nas za to szanować?
Gusky włączył wizję. Miał podwójny obraz - u góry
z komory dokowej, gdzie na pomostach stały holowniki,
i u dołu drugi - z samego pojazdu. Na obu widział Channę
wynoszoną na dryfujących noszach.
- Uff! Cieszę się, że jej się powiodło.
- O rany, robisz się sentymentalny.
Gusky pokiwał głową. Na stacji Channa zachowywała się
jak rozwrzeszczana dziwka, pomyślał, ale kiedy przyszło co
do czego, stanęła na wysokości zadania. To był najgorszy stan
wyjątkowy, jakiemu SSS-900 stawiła czoło w czasie jego
pobytu tutaj. SSS-900-C, poprawił się.
- Nie - odpowiedział. - Nigdy nie szanowałem nikogo,
kto wydawał rozkazy, chowając się na tyłach.
Roześmiała się.
- Hej! Może zafundują nam kurację wypoczynkową w ja-
kimś ładnym miejscu. Możemy pojechać razem - zapropo-
nowała.
- Jeśli obie nasze części wciąż będą trzymały się razem,
kiedy będzie już po wszystkim, to masz tę randkę jak w banku,
Patsy.
- Juhuu! - zawołała entuzjastycznie.
Hej, pierwsza baza!, pomyślał Gusky. Po trzydziestu mie-
siącach przekomarzań równie rytualnych, jak gry wojenne z Si-
meonem. Pewnie jeśli nie będą mi dokuczać wymioty, to w szpi-
talu szybko się ze mną uporają. Doktor Chaundra wierzy
w skuteczność terapii wstrząsowej. W pewnych kręgach jest
znany jako "Chaundra Zabiję lub Wyleczę".
- Potrzebuję drinka - stwierdził uroczyście.
- Ja stawiam - odpowiedziała Patsy.
ROZDZIAŁ 7
Channę obudziło przenikliwe zawodzenie o wysokiej częs-
totliwości.
Silniki!, pomyślała. Wciąż jestem w opuszczonym statku!
Muszę się stąd wydostać!
Ciężko dysząc, uniosła głowę i zaraz z jękiem opuściła ją
z powrotem. Wszystkiemu winien ten fatalny ból głowy,
pomyślała, jest nie do wytrzymania.
Sufit miał uspokajający bladoniebieski odcień, taki sam jak
otaczające ją parawany. Na stoliku obok łóżka stał wazon
z kwiatami, a z drugiej strony przenośna aparatura,szemrząca
cicho i od czasu do czasu przesuwająca czujnik ponad jej
ciałem. Na wieszaku w nogach łóżka zobaczyła roboczy
kombinezon, kurtkę i pasek. W powietrzu unosił się delikatny,
przyjemny zapach cedru.
Szpital, pomyślała. Otoczenie nie pozostawiało wątpli-
wości.
Zawodzenie nasilało się, przechodząc czasami w przeni-
kliwy skowyt. Mam nadzieję, że pożyję wystarczająco długo,
aby zabić sprawcę tego hałasu, pomyślała.
W końcu nie wytrzymała.
- Kto tam jest?
- Ja, Channo - powiedział Simeon aksamitnym głosem.
Channa westchnęła i znów zamknęła oczy. Odpoczywała,
a-jej ciało zaczynało się oswajać z faktem, że przeżyła i nie
grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Jest to bardzo trudne, jeśli
ktoś się pogrążył w otchłani nieświadomości, nie licząc na
ponowne przebudzenie.
- Witaj z powrotem wśród żywych - zabrzmiał przy-
milny głos o śpiewnym akcencie. Jednocześnie usłyszała
jakiś ruch.
Otworzyła oczy i ujrzała pochylonego nad sobą doktora
Chaundrę. Tym razem, zamiast wyrazu szczerego entuzjazmu,
jaki okazywał podczas spotkań towarzyskich, gdy mówił
o swojej specjalności, na jego twarzy gościł zdawkowy
uśmiech profesjonalisty. Channa zdobyła się na niewykonalną
próbę jednoczesnych uśmiechów i grymasów bólu.
- Moja głowa - powiedziała zachrypniętym głosem,
z wysiłkiem unosząc drżącą rękę, by potrzeć czoło.
- Zaaplikuję ci coś. Otwórz usta - odpowiedział.
Zasyczał pulweryzatolr i poczuła w gardle chłód.
Niemal natychmiast ból wdzierający się do jej mózgu zmalał.
- O, Ghu! Lepiej. - Oblizała wyschnięte wargi.
- Nie, zaledwie zablokowałem ból - poinformował ją
z pedantyczną dokładnością. - Uszkodzenie organiczne jest
minimalne, ale minie kilka dni, zanim się zagoi.
- Mogę się napić? - Pytająco uniosła brew.
Chaundra napełnił szklankę wodą z karafki stojącej przy
łóżku, włożył słomkę i podał jej.
Ssała chciwie przez słomkę, uważając na pozycję głowy,
aż wreszcie oddała mu puste naczynie.
- Jeszcze - zażądała.
Spełnił jej prośbę, a ona błyskawicznie wypiła wszystko do
dna. Znów rozległo się zawodzenie. Channa ściągnęła brwi.
- Kim jest ta ciężko ranna?
Na twarzy Chaundry pojawił się grymas.
- Należy do ludzi, których ewakuowaliśmy ze statku.
Przebudziła się jako pierwsza. Nie wiemy, kim jest. Odkąd
się obudziła, nie robi nic, tylko wrzeszczy. A jeśli chodzi
o odpowiedź na drugą część twojego pytania, to nie jest ciężko
ranna. Jest odwodniona, co prawdopodobnie wywołuje ból
głowy podobny do twojego i miała krwotok z nosa spowo-
dowany nagłym hamowaniem.
Rozległ się szczególnie gwałtowny krzyk i dźwięk roz-
sypujących się metalowych przedmiotów. Głosy mamrotały
uspokajające słowa.
- Jeśli może wrzeszczeć z takim bólem głowy, z jakim
ja się obudziłam, to jest szalona - stwierdziła Channa.
Chaundra pokiwał głową.
- Istnieje i taka możliwość, ale czuję, że ona daje upust
histerii będącej ubocznym skutkiem hibernacji i że wkrótce
jej przejdzie. - Westchnął. - Efektem najwcześniejszych
metod było czasami zniesienie podstawowych zahamowań.
- Nie możesz jej czegoś dać? - zapytał Simeon przez
ścienny głośnik. - Ten wrzask jest naprawdę dokuczliwy.
- Nie - odrzekł dowódca medyczny. - Albo raczej wo-
lałbym nie robić tego natychmiast. Mocno się narkotyzowali,
prawdopodobnie po to, aby zmniejszyć zużycie tlenu. Nie
mam pojęcia, przez jak długi czas, ale sądząc po ich fizycznej
kondycji, musiało to trwać zbyt długo. - Znów westchnął
swoim zwyczajem. - Naprawdę wolałbym me wprowadzać
nic więcej do jej organizmu. Szczególnie, że wiele substancji,
które spożywali, przekroczyło zalecany okres trwałości lub
wcale nie ma na nich daty.
- Mówią, że jeśli ktoś wpada w histerię, to zwykłe ude-
rzenie w... - zaczął Simeon.
- Uważam - przerwał mu Chaundra - że ma to więcej
wspólnego z ulżeniem frustracji słuchających niż cierpieniu
pacjenta. - Uśmiechnął się znacząco.
- Jesteś święty, doktorze - powiedziała Channa. Tak
naprawdę był spokojnym wdowcem z zamiłowaniem do chi-
rurgii, ale mniejsza o to. - Ja jednak me jestem. Więc
chciałabym się stąd wydostać, zanim wpadnę w szał.
Uśmiechnął się i dotknął automatu, który zaczął przesuwać
nad nią więcej sond, wkłuwając się w dwa czy trzy wrażliwsze
miejsca. Chaundra pokiwał głową, przeglądając niemal na-
tychmiastowe odczyty.
- Tak, możesz wstać.
Podniosła się, wzdychając z zadowolenia.
- Czy obudził się już ktoś, z kim można się porozumieć?
- Tak, młody mężczyzna. Nadal jest bardzo osłabiony,
więc nie pozwoliliśmy mu jeszcze wstać. Chce pomóc tej
dziewczynie.
- Nie można położyć go na noszach albo posadzić w fo-
telu i przepchnąć tutaj?- zapytał Simeon.- To mogłoby
pomóc im obojgu.
- To zależy od tego, jak on się czuje - odpowiedział
doktor.
- Może pomogłoby jej samo zobaczenie go - zasugero-
wała Channa.
- Można spróbować - zgodził się Chaundra, chwycił
wolny fotel i ruszył do drzwi. - Z tobą już skończyłem -
oznajmił, więc Channa podążyła za nim, naciągając na siebie
szlafrok.
Wspomniany mężczyzna był owym pięknym młodzianem,
którego osobiście zapakowała do worka. Simeon patrzył, jak
źrenice Channy rozszerzają się i doszedł do wniosku, że
zareagowała nawet bardziej entuzjastycznie niż przedtem na
statku. Feromony, powiedział do siebie mądrze. I troszkę
rozterek.
Młody mężczyzna podniósł się na łokciu. Na jego zgrab-
nym czole połyskiwały kropelki potu. Patrzył na nich jasno-
niebieskimi oczami wyrażającymi cierpienie.
- Proszę, pozwólcie mi do niej iść - błagał.
Od razu zwróciła uwagę na jego głos, ciepły baryton,
i wytworny akcent. Posługiwał się standardowym językiem,
chociaż samogłoski wymawiał w archaiczny sposób.
Z wyrazu twarzy Channy Simeon wywnioskował, że za-
brałaby go nawet do piekła, gdyby sobie tego zażyczył.
Najchętniej od razu pozbyłby się tego mężczyzny ze stacji.
Chłopcy lubią sprawiać mi więcej kłopotów niż piękne
kobiety, pomyślał Simeon. Z drugiej strony, jeśli przymknie
buzię tej krzykaczce, to wciągnę go na listę płac.
Channa i Chaundra pomogli Adonisowi usiąść w fotelu
i zawieźli go do posłania, na którym leżała młoda kobieta.
Mężczyzna ujął jej dłoń i zaczął głaskać.
Miała czarne, sięgające do pasa włosy i bladą twarz o re-
gularnych rysach i wystających kościach policzkowych. Gdy
spojrzała na niego, jej ciemnoniebieskie oczy otoczone dłu-
gimi, złocistymi rzęsami, były niemal czarne. Wreszcie prze-
stała wyć i na moment zapadła błoga cisza. Potem otworzyła
oczy tak szeroko, że wokół tęczówek pokazały się białka
i zanim Channa lub Chaundra zdążyli ją powstrzymać, chwy-
ciła karafkę stojącą na stoliku obok i zamachnęła się na
mężczyznę.
- To twoja wina! Mogłeś mnie zabić! Prawie umarłam1
Metalowa karafka trafiła w jego skroń z głuchym trzaś-
męciem. Młody mężczyzna osunął się z fotela, podczas gdy
dziewczyna niezadowolona z ciosu, który właśnie zadała,
usiłowała wspiąć się na barierkę zabezpieczającą bok jej
posłania, wrzeszcząc, że to jego wina, wszystko jego wina.
Potem z takim samym wigorem zaczęła lamentować.
- Mój kochany, mój kochany, co om ci zrobili?!
Asystent Chaundry i siostra przełożona doskoczyli do po-
słania, tworząc zgrany zespół. Pracując w tym szpitalu, wi-
dzieli wielu górników zażywających różne rozrywkowe che-
mikalia, nie wspominając o pospolitym, staromodnym etanolu,
więc wiedzieli, co robić. Asystent wykręcił dziewczynie ręce,
a pielęgniarka błyskawicznie zrobiła jej zastrzyk. Niemal
natychmiast zapadła w stan nieświadomości.
- Doktorze - powiedział stanowczo Simeon. - Skrępuj
tę dziewczynę, dopóki nie wróci do rozumu. Pretensje niech
kieruje do mnie.
- Masz to jak w banku - odrzekł Chaundra.
Pielęgniarki przypięły nieprzytomną kobietę do posłania,
lecz były zbyt wielkimi profesjonalistkami, by okazać choćby
cień mściwości, kiedy zaciskały pasy. Chaundra pochylił się
nad mężczyzną.
- Będzie miał guza, ale wkrótce powinien odzyskać przy-
tomność - stwierdził, unosząc jedną powiekę pacjenta.
- Będę w mojej kwaterze, doktorze - oznajmiła Channa
i zebrawszy swoje ubrania, zmęczona podążyła do windy.
Kiedy do niej weszła, oparła się o ścianę i zamknęła oczy.
- Dobrze się czujesz?- spytał zaniepokojony Simeon.
Uśmiechnęła się.
- Bardzo dobrze, dziękuję. - Otworzyła oczy i wypros-
towała się, przeciągając zdrętwiałe ramiona. - Wciąż chce
mi się pić, jestem głodna. Żyję. - Wtem jej oczy rozszerzyły
się z przerażenia. - Jak mogłam zapomnieć? Czy mózg
przeżył?
- Nie - odpowiedział Simeon po chwili milczenia.
Channa osunęła się na podłogę i ukryła twarz w dłoniach.
Kiedy podniosła głowę, miała zaciśnięte usta. Moment później
zapytała już spokojnie:
- Udało ci się dowiedzieć czegoś o naszych rozbitkach?
- Nie tyle, ile miałem nadzieję, ale dowiedziałem się
czegoś o człowieku z kapsuły. To był kierownik planetarny
Guiyon. Ostatnio przydzielony na planetę kolonialną, nazy-
waną Bethel, krążącą po orbicie słońca GK 728, znanego
lokalnie jako Saffron. Poinformowałem Światy Centralne o je-
go... śmierci. I to nie z samego poczucia obowiązku. Przeka-
zali mi wszystko, co mieli w rejestrze. Po zakończeniu pier-
wszego kontraktu po prostu został na placówce. Najwyraźniej
nie było innego powodu niż fakt, że lubił ładny, żółty kolor
Saffronu. Bethel jest pozornie mało wyróżniającą się kolonią
0 niewielkiej populacji, położoną nieco w bok od przetartego
szlaku. Jej mieszkańcy mają trochę ksenofobiczne poglądy.
Na przykład nie chcą handlować z meludźmi. Te zasady
zostały ustanowione około trzystu lat temu przez ściśle do-
braną grupę o wspólnej orientacji religijnej. Hmmm. - Za-
myślił się. - W ciągu trzystu lat na fundamentach tamtej
religii mogły się rozwinąć liczne paskudne odłamy. Zbiegowie
mogli zostać wypędzeni. Mogli też wyjechać dobrowolnie, by
stworzyć inną bazę dla swojej sekty. Nie mam tej infor-
macji - kontynuował cicho. - Guiyon musiał tam być bar-
dzo, bardzo długo. Długi czas i długa droga, by umrzeć w ten
sposób, samotnie w ciemności. - Ostatnie słowa wypowie-
dział niemal szeptem i Channa poczuła łzy napływające jej
do oczu. Opłakiwanie mózgu zarezerwowano dla mięśniowca.
Ona posiadała tę zdolność, Simeon nie.
Wysiadła z windy, weszła do pokoju wypoczynkowego
1 osłabiona opadła na najbliższy wygodny fotel. Odchyliła
głowę do tyłu i zamknęła oczy, pozwalając łzom płynąć. Przez
dłuższy czas zarówno ona, jak i Simeon zachowywali mil-
czenie.
- Co z danymi, które wydostaliśmy z mostku? - zapytała
w końcu, ocierając łzy wierzchem dłoni. - Czy ich baza
danych była pusta?
- Cóż, nie potrafię tych danych odczytać - odpowiedział
Simeon. Prócz zmartwienia w jego głosie pobrzmiewało także
zakłopotanie. - Kody są bardzo stare. Faktycznie to może
nie być kod, ale język. Taki, którego me mam w pamięci, co
oznacza, że musiał zaniknąć przed epoką lotów kosmicznych
i nawet wtedy był w ograniczonym użyciu.
Channa parsknęła śmiechem. Z całej siły starała się go
stłumić, aż w końcu jęknęła.
- Aż boję się o to zapytać, ale...- dla uspokojenia
spojrzała na jego kolumnę. - Co z, ludźmi, których uratowa-
liśmy? Pomijając tę krzykaczkę.
- Z pięćdziesięciu, których znaleźliśmy żywych, czter-
dziestu dotarło do stacji.
- O, Ghu! - zawołała i pochyliła się do przodu, krzyżu-
jąc ramiona na kolanach i wspierając na nich czoło. - Nie
mieliśmy c/asu, żeby policzyć zmarłych, prawda? Do diabła!
Mogliśmy przynajmniej to zrobić! - Z powrotem odchyliła
się do tyłu i z goryczą rozejrzała się po pokoju, jakby jego
komfortowy wygląd sprawiał jej przykrość.
- Wiem - odezwał się Simeon. - Chyba zawiodłem.
- Nie ty jeden - odpowiedziała i załkała. Mocno przycis-
nęła dłoń do ust, żeby nie wydobył się z nich już ani jeden
podobny dźwięk. Po chwili znów odezwała się pewniejszym
głosem: - A stacja?
- Wyszła z tego cało - odrzekł i złożył jej raport, wy-
starczająco długi, by zdołała się opanować.
Były to dobre wiadomości dotyczące braku rannych wśród
personelu stacji, braku rzeczywistych uszkodzeń konstrukcji
w obrębie stacji i szlaku - z jednym, godnym uwagi wyjąt-
kiem, którym był transportowiec pełen rudy. Zameldował, ze
nadlatujące statki - na wszelki wypadek - zostały prze-
rzucone na dalszy kraniec stacji i otrzymały zaproszenie na
przyjęcie, przekazywane przez ochotniczych pilotów holow-
ników każdemu, kto chciał przyjść. Dopóki nie skończył,
Channa walczyła, by utrzymać oczy otwarte.
- Nigdy nie sądziłam, że nadejdzie dzień, w którym będę
zbyt wycieńczona, by pozwolić sobie na rozpustę - powie-
działa zachrypniętym głosem. - Chyba się starzeję.
- Utnij sobie drzemkę, dzieciaku - poradził Simeon,
powracając do młodzieńczego sentymentu. - Teraz ja będę
umierał. To znaczy, w przenośni. Myślę, że to lekka przesada
oczekiwać rozrywkowego nastroju po kimś, kogo dwie go-
dziny wcześniej przywrócono do życia. Pamiętaj, że przy-
słowie mówi: "Dzisiaj pohulam. zjem i wypiję, bo kto wie,
czy jutra dożyję". Ale ty jesteś usprawiedliwiona.
Channa zdobyła się na nikły uśmiech.
Wygląda okropnie, pomyślał zatroskany, i prawdopodobnie
dokładnie tak się czuje.
- A może bym w twoim imieniu posłał coś na dół,
szampana czy coś w tym rodzaju?
- O, świetny pomysł - odrzekła z entuzjazmem.
- A ty musisz coś zjeść. Doktor Chaundra powiedział, że
wtedy poczujesz się lepiej, że oddali to nawrót bólu głowy.
- Bardzo chętnie.
Wstała i chwiejnym krokiem poszła do małej kuchni, by
poszukać czegoś najłatwiejszego do przygotowania. Zaglądała
do szafki, me rejestrując nawet, na co patrzy, gdy nagle drzwi
pokoju wypoczynkowego otwor/.yły się. Potykając się, wyszła
z kuchni, by sprawdzić, kto przyszedł. Zobaczyła Martana we
własnej osobie i gromadę kelnerów krzątających się w głów-
nym pokoju.
- Ach, moja droga i dzielna mademoisellel - Trzasnął
obcasami i ukłonił się w pas. - Witamy. My, z restauracji
"Perymetr", chcielibyśmy podziękować ci za niezwykłą od-
wagę, która ocaliła stację. - Pełnym wdzięku gestem wskazał
wózek zastawiony jedzeniem. - Wiem, że to bardzo skromny
wyraz naszego szacunku, ale wkładamy serce we wszystko, co
przygotowujemy, a sądzę, że tego wieczoru nawet przeszliśmy
siebie - i nasze potrawy, tak jak nasza wdzięczność, nie mają
sobie równych. - Znów się ukłonił, tym razem w kładąc
prawą dłoń na sercu.
Przez moment Channa uśmiechała się do niego tępo, aż
wreszcie zdołała zebrać myśli na tyle, by powiedzieć mu, że
jest bardzo uprzejmy.
Podał jej ramię i poprowadził do krzesła. Jego podwładni
natychmiast przystąpili do akcji. Stół był już nakryty obrusem,
zastawa ułożona, kieliszek napełniony winem, serwetka roz-
łożona, i na talerzu Channy pojawiło się jedzenie. Sam wystrój
stołu był dziełem sztuki. Simeon rozpoznał, że carre d'agneau
Mistral z truflami Terran, przyrządzone według przepisu Es-
coffiera, znakomitego mistrza Martana.
Założę się, że przeżuliby to dla niej, gdyby ich o to
poprosiła, pomyślał rozbawiony.
- Ach, monsieur Simeon. - Z piersi Martana wyrwało
się tragiczne westchnienie, a twarz przybrała pusty wyraz
charakterystyczny dla delikatmków, kiedy zwracają się do
kogoś niewidzialnego. - Jakże chcielibyśmy złożyć ci podob-
ny hołd.
Simeon wyświetlił swój wizerunek na ekranie kolumny,
uśmiechnął się z wdzięcznością i ukłonił nieznacznie.
- Przychodząc z takimi intencjami do mojego mięśnio-
wca, monsieur, czynisz zaszczyt zarówno mi, jak i stacji. Nie
jestem w stanie wyrazić mojej wdzięczności.
Channa otworzyła szeroko oczy, gdyż usta miała pełne
smakołyków.
Ha! Pomyślał triumfalnie. Nie spodziewałaś się po mnie
czegoś takiego, co, Happy? To się nazywa dyplomacja.
- Zastanawiam się - zwrócił się poufnie do Martana -
czy nie moglibyście posprzątać później? Panna Hap jest wy-
czerpana, a chciałbym jeszcze wdrożyć ją w sprawy stacji,
zanim uda się na spoczynek...
- Oczywiście - odpowiedział serdecznie Martan.
Dając znaki dłońmi, zebrał swoich zaczarowanych służą-
cych i cała grupa wyszła równie sprawnie, jak weszła.
Channa sączyła wino z wyrazem błogości na twarzy.
- Bądź ostrożna - upomniał ją Simeon. - Wiem, że
chce ci się pić, ale woda byłaby lepszym wyborem.
- Tak, tatuśku. - Podniosła widelec i znów zabrała się
do jedzenia, przeżuwając z lubością. - Wielka szkoda, że nie
możesz skosztować jedzenia. Zapewniam cię, że to jagnię jest
wyśmienite. - Wywróciła oczami. - A więc wdrażaj mnie
w sprawy stacji. Co jeszcze można dodać do dzisiejszych
radosnych wiadomości?
- Rzeczywiście nic prócz tego, że komputer wreszcie
przetrawił dla mnie program translacji - odpowiedział. -
Tak jak sądziłem, był to wymarły język Czuwaszów, cokol-
wiek to jest. AI odtworzyła go z wyrazów zapożyczonych ze
znanych języków, lecz ostrzega mnie, że w słownictwie i naj-
pewniej w znaczeniu są luki.
- Co Światy Centralne mówią o katastrofie? - Channa
ziewnęła szeroko. - Czy nie straciliśmy zbyt dużo zdolności
telekomunikacyjnych?
- Przekazałem im opis wydarzeń i okoliczności ponow-
nego pojawienia się... Guiyona. Bardziej interesowało ich, czy
nadal jestem zdolny do działania. A jestem. Oczywiście ocze-
kują pełnego raportu, ale mam nadzieję włączyć do niego
więcej informacji na temat statku. Mogą poczekać. Najważ-
niejsze już wiedzą.
- Żadnych wiadomości o Joat?
- Nic szczególnego - odpowiedział z westchnieniem. -
Kiedy wszyscy włożyli skafandry, niemożliwością było roz-
poznać, kto jest kto. Nie wszystkie skafandry mają plakietki
z nazwiskami i oznaczeniami umiejętności. Nie słyszałem
żadnego dźwięku z sektora technicznego.
- Chcę być pewna, ze mc jej nie jest! - wybuchnęła
Channa. - Otwórz odpowiedni kanał łączności i powiedz jej,
że musimy wiedzieć, czy zrobiła, co trzeba. Jedno zawszone
"tak" i będę zadowolona. - Ponownie ujęła widelec, ale
ledwie skubała jedzenie na talerzu, siedząc z nadąsaną miną.
Simeon ukłonił się jej z miłym, ale ironicznym uśmiechem.
Channa, kiedy była zmęczona, zdumiewająco przypominała
Joat. Jemu również ulżyło, gdy otrzymał szybką odpowiedź
na wysłane dyskretne pytanie, choć zastanowił go dziwny,
przytłumiony ton Joat.
- Zrobiła, co trzeba. Powiedziałem jej, że wystarczy jedno
słowo potwierdzenia, a ona odpowiedziała mi dwoma. Cytuję:
..Jestem O.K.", koniec cytatu. Powinnaś spróbować odpocząć,
Channo. - Zamilkł na moment. - Nie, poczekaj minutę. Coś
dodała. No. no? Cytuję: "Powiedz Channie. że wykonała
kawał dobrej roboty".
Odczuwając niewypowiedzianą ulgę, Channa odsunęła stół.
Świadomość, że Joat jest bezpieczna, uwolniła ją od napięcia,
które tak długo utrzymywało ją na chodzie. Jak robot skiero-
wała się do swojej kwatery.
- Simeon - powiedziała, zatrzymując się w drzwiach
i oglądając przez ramię na jego kolumnę. Jej głowa jakby
mimowolnie oparła się o chłodną, metalową płytę.
- Pamiętaj, że jestem twoim mięsniowcem i jesteś zobowią-
zany informować mnie o każdym niefortunnym zdarzeniu. Tak?
- Tak, proszę pani - odrzekł łagodnie.
Skinęła zdecydowanym, gwałtownym ruchem, oznaczają-
cym: ..byłoby lepiej dla ciebie" i weszła do swojej kwatery.
Łóżko wabiło nieodparcie. Pozostało jej senne wspomnienie
krótkiej szarpaniny ze szpitalnym szlafrokiem, po której wśliz-
nęła się do łóżka i naciągnęła przykrycie. Cicha muzyka
ukołysała ją do snu.
- Dzień dobry - powitał ją Simeon następnego dnia. -
Wyglądasz na wypoczętą - dodał.
Szybko się uczę, pogratulował sobie. Nie powiedziałem, że
wczoraj wieczorem wyglądała, jakby wróciła z piekła, ani
nawet, że dziś wygląda dużo lepiej. Nabieram wrażliwości,
pomyślał dufnie, nie dopuszczając do siebie myśli, że to
zasługa Channy. Mam nadzieję, że nie zniszczy to mojego
stylu.
- Czuję się wypoczęta - potwierdziła trochę zaskoczo-
na. - I dziwię się, że w ogóle obudziłam się po wczorajszym
dniu. Chyba nie pozwoliłeś mi zaspać? - zapytała podej-
rzliwie.
Cała Channa! Nie zmieniła się przez noc, pomyślał roz-
bawiony.
- Nie mam nic nowego do zakomunikowania. Nadal ana-
lizuję język, ale prawdopodobnie więcej wyciągniemy z pa-
sażerów statku niż z rejestrów.
- Jak oni się czują? Czy jeszcze ktoś się obudził?
- Doktor Chaundra mówi, że ten biedny drań, którego
uziemiła rozwrzeszczana Walkiria, jest ich przywódcą. Nazy-
wa się Amos ben Sierra Nueva, a Walkiria to Rachel bint
Damscus. Wiedziałem, że będziesz chciała dopasować nazwis-
ka do twarzy - dodał pospiesznie, używając liczby mnogiej,
gdyż nie chciał, żeby wyróżnianie mężczyzny w jakikolwiek
sposób przyciągnęło jej uwagę. - Doktor mówi, że będą
w stanie dołączyć do nas na spotkaniu.
- Kto jeszcze?
- Zastępca Amosa. Facet nazywa się Joseph ben Said.
Channa pociągnęła łyk kawy i zadała kolejne pytanie:
- Kiedy możemy się ich spodziewać?
- Mniej więcej za godzinę mamy spotkanie z oficerami
stacji. Chaundra też przyjdzie, o ile ktoś z jego pacjentów nie
będzie w stanie krytycznym. Kiedy zakończymy to spotkanie,
wezwę Sierrę Nuevę i tego Josepha.
- Zrób mi tę łaskę i nazywaj go Amosem, dobrze? -
poprosiła Channa. - Sierra Nueva brzmi jak nazwa jednego
z tych tańców, które mają doprowadzać krew do wrzenia
i rozbudzać seksualne pożądanie.
- Wedle życzenia. Nie chcemy przecież, żeby na całej
stacji rozhulały się zakazane namiętności, prawda?
- Cóż - powiedziała, szczerząc zęby i znacząco unosząc
brwi. - O tym moglibyśmy podyskutować.
No, no, Channo, ma belle, co też ci się marzy. Miejmy
nadzieję, że "dojrzałość" przywróci ci rozsądek.
W korytarzu zauważył gościa i otworzył drzwi, zanim
chłopiec zdążył zadzwonić. Był to wysoki, szczupły dwunas-
tolatek o ciemnej, szczupłej twarzy i zielonych oczach. Jego
brązowe włosy miały rudawy odcień. Przez moment stał
zaskoczony z otwartymi ustami, tworzącymi idealne "o".
- Wejdź - zaprosił go Simeon.
Channa podniosła głowę znad wyświetlacza swego notesu
i potwierdziła zaproszenie.
- Tego, cześć - powiedział dzieciak nerwowo. Simeon
zauważył, że chłopiec chodził z pałką. - Jestem Seld Chaun-
dra. Jestem z Joat w jednej klasie.
- O, cieszę się - odezwał się Simeon, chcąc mu pomóc.
- Tak. - Wolną ręką Seld pocierał nogawkę spodni. -
Hm... czy ona jest tutaj?
- W tej chwili jej nie ma - odpowiedziała Channa,
podpierając brodę pięścią. - Przekażemy jej wiadomość. -
Przynajmniej tak sądzę, dodała w myślach. - A co się sta-
ło?
- Och, nic- przecząco pokręcił głową.- Po prostu...
No, nie była dzisiaj w klasie i martwiłem się, że mogła
wczoraj zostać sama albo coś.
- To bardzo miło z twojej strony - stwierdziła Channa
z aprobatą. - Ale dobrze zniosła wczorajszy dzień!
- Powiemy jej, że pytałeś o nią, Seld - obiecał Simeon.
- Czy jutro będzie w szkole?
- Całkiem możliwe - skłamał Simeon. - Przekażemy
jej, że pytałeś o nią i powiemy, żeby skontaktowała się z tobą.
Czy ma twój kod wywoławczy?
- Tak, proszę pana, ma, proszę pana. - Jak wszyscy
urodzeni na stacji młodzieńcy Seld był przyzwyczajony do
Simeona mówiącego przez najbliższy głośnik, ale miał na tyle
dobre maniery, że ukłonił się w stronę kolumny. - Prze-
praszam, że przeszkadzałem. - Pomachał do Channy i wy-
cofał się przez drzwi.
- No proszę! - odezwała się Channa z zadowoleniem. -
Masz świetny pretekst: kumpla, który martwi się o jej dobre
samopoczucie.
- Myślisz, że to wystarczy, by wywabić ją z powrotem?
- Jestem przekonana, że to podziała - odpowiedziała po
zastanowieniu. - Kiedy jesteś pewien, że nikt się o ciebie
nie martwi, łatwo popaść w depresję i uczucie beznadziejno-
ści. No, dalej - rzekła, uśmiechając się zachęcająco do jego
kolumny. - Powiedz jej, że Seld był tutaj, zmartwiony, że
mogła zostać ranna, i że szukał jej w klasie.
- Tak, Seld jest w porządku - stwierdziła Joat. - Cho-
ciaż, w pewnym sensie, jest trochę dziecinny, wiesz?
- Ujmując rzecz chronologicznie - powiedział ostrożnie
Simeon - sama jesteś dzieckiem.
Joat zaśmiała się z goryczą.
- Nigdy nie miałam czasu ani szansy, żeby mm być. Więc
teraz jest jakby trochę za późno, aby oczekiwać, że będę
zachowywać się jak dziecko.
W zaimprowizowanym gnieździe na skrzyżowaniu kanałów
zapadła cisza, lecz dziewczynka słyszała leciutkie westchnie-
nie żalu wydawane przez Simeona.
Mięczak, pomyślała, ulegając smutnemu wzruszeniu. Cho-
ciaż jest... czym? Mielonką w puszce? To miły facet, zde-
cydowała. Potrzebuje kogoś, kto by się nim opiekował. Oprócz
Channy Hap. Channa jest jego mięśniowcem, ale wczoraj
zdawała się opiekować wszystkimi innymi zamiast nim.
- Tak, Seld nie jest złym osco. Na swój dziecięcy sposób
wie, jak obchodzić się z klawiaturą, choć me potrafi godnie
walczyć.
- Mówi, że w szkole tęsknią za tobą - odpowiedział bez
związku.
Joat znów parsknęła ponurym śmiechem.
- Na pewno nie ta dziwka Louise Koprekn.
- Musisz przyznać, Joat. że wpychanie jej twarzy do
muszli klozetowej było lekką przesadą.
- Powiedziała, że cuchnę.
- Bo cuchnęłaś. Przedtem! Zanim uznałaś, że regularne
kąpiele nie są takim dziwnym zwyczajem.
Dziewczynka wysunęła buntowniczo dolną wargę, po czym
odwróciła się do klawiatury i kolekcji rozmaitych elektronicz-
nych odpadków, które Simeon usiłował zidentyfikować.
- Co tam kombinujesz? - zapytał.
- Riffler.
- Ośmielę się zapytać, co to jest riffler?
- Ultradźwiękowe urządzenie, które rozsadza naczy-
nia. - Słysząc pytające mruknięcie Simeona, wyjaśniła: -
Wywołuje pękanie naczyń włosowatych, wiesz, tak jak na-
tychmiastowe, naprawdę niezdrowe opalanie się.
- Co takiego?! - zawołał, lecz zaraz zmodyfikował swój
ton na bardziej konwersacyjny poziom. - Wiesz, że nie
planowaliśmy wywlekać cię z kryjówki.
- Ciebie nie brałam pod uwagę.
- Nie... no... nie wypróbowałaś tego, prawda?
- Jeszcze me.
- To skąd będziesz wiedzieć, że działa?
- Będzie działać! - Z jej odpowiedzi biła niezachwiana
pewność.
- Czy to jest...
- Nikogo nie zabije, ale z pewnością sprawi, że zastano-
wią się dwa razy, zanim pójdą za mną.
- Ach, rozumiem.
Jego czujniki wizyjne uchwyciły cień szyderczego uśmie-
chu, gdy Joat pochylała głowę, by kontynuować swoją pracę.
- Jeszcze kilka spraw - powiedziała zagadkowo.
Znów zapadła cisza. Rozmowa z Joat przypomniała Sime-
onowi film dokumentalny o łapaniu pstrągów rękami, który
kiedyś widział. Aby polowanie zakończyło się sukcesem.
trzeba było wykazać bardzo dużo cierpliwości.
- Wygląda na to. że zbliżają się kłopoty - stwierdziła
obojętnie.
- Kłopoty mamy już za sobą - odpowiedział Simeon. -
Posłuchaj, Joat, przepraszam, że nie sprawdziłem, jak sobie
radziłaś w czasie alarmu, ale...
__ Nie było potrzeby. Dałeś mi skafander, pamiętasz? To
wszystko, czego potrzebowałam - odrzekła rozsądnie. -
Coś zagrażało tobie, stacji, wszyscy byliśmy w poważnych
tarapatach. Zgadza się? Lepiej, że poświęciłeś swój czas na
wyciągnięcie nas z tego.
- Wykazujesz nadzwyczaj realistyczne podejście do spra-
wy, Joat - oznajmił Simeon, otwarcie wyrażając podziw dla
jej niezależności, która jednocześnie martwiła go.
- Nie jestem wymoczkiem - odpowiedziała Joat z satys-
fakcją. - Kłopoty nie przemijają w okamgnieniu, lecz przy-
tłaczają cię kilobajtowymi ładunkami. Będę na to przygoto-
wana. - Poklepała riffler.
- Jestem tego pewien - odrzekł łagodnie.
- Uhm. Do zobaczenia na obiedzie.
- Na obiedzie? - Wydawał się zaskoczony, co ją ucie-
szyło. - Ach, tak, do zobaczenia - dodał, starając się. by
zabrzmiało to naturalnie.
Joat zagwizdała sobie bezgłośnie, gdy wyczuła, że od-
wróciła uwagę Simeona - przynajmniej większą jej część.
Włączyła wytwarzacz białego szumu i urządzenie szyfrujące.
Nie miała już całkowitej pewności, że działają, gdyż Simeon
mógł dokładnie obejrzeć jej wynalazki i zneutralizować je.
Chociaż w ostatnich dniach nie bardzo miał czas niepokoić
się o mą. obarczony wieloma innymi sprawami. Nawet mózg
miał pewne ograniczenia.
Nie życzyła sobie publiczności podczas montowania ma-
teriału, który zebrała, gdy Channa badała statek-intruza. Naj-
Cierw zekranowała to, co właśnie tego dnia nadeszło z danych
Światów Centralnych. Program nocnego stróża, który Joat
wprowadziła, wyciął je i automatycznie przełożył na jej
system.
Wyciągnąwszy się wygodnie, otworzyła puszkę napoju po-
dobnego do piwa. Unikała prawdziwych alkoholi, ponieważ
sprawiały, że czuła się oszołomiona i ociężała. Ułamała duży
kawałek czekolady z orzechami i uśmiechając się, rozkoszo-
wała się nią tak samo. jak rozgrywającą się sceną. Tłum
otoczył urzędowy budynek i wymachiwał transparentami za-
wierającymi te same hasła, które wykrzykiwano. Chwilami
brzmiało to naprawdę groźnie.
"Dorgan obskurantka! Precz z Dorgan! Dorgan obskurant-
ka! Precz z Dorgan!''
Parterowe okna zostały powybijane, choć szereg uzbrojo-
nych policjantów trzymał demonstrantów SOPIM-u w szachu.
Następnie wizję przeniesiono do pokoju, w którym panna
Dorgan z Ośrodka Opieki nad Dzieckiem gestykulowała dzi-
ko, sprawiając wrażenie wymiętej i przestraszonej.
- I kategorycznie zaprzeczam, jakobym powiedziała, że
ludzie z kapsuł są wynaturzonymi szkaradztwami bez prawa
do życia! - skarżyła się żałośnie. - Albo że chce mi się
wymiotować na ich widok!
Joat roześmiała się szyderczo. Kiedy dorośnie, zostanie
inżynierem systemowym, albo może nawet mięśniowcem, ale
redagowanie- na przykład transmisji nagranych rozmów
przekazywanych do SOPIM-u i ZMM - było przyjemnym
hobby. Channa miała dobry pomysł, lecz dorośli nie wyka-
zywali entuzjazmu do wprowadzenia go w życie.
- Jak mówił nauczyciel - mruknęła, wpychając do ust
kolejny kawał czekolady - musiałem pożegnać się ze swoim
dobrym wychowaniem i nauczyć się wyrażać.
- Chce mi się krzyczeć z radości - oznajmił Joseph.
Amos westchnął i osunął się na fotel. Na prośbę Josepha,
tutejszy lekarz - dość dziwny człowiek - przeniósł go do
małej kwatery z prywatnym pokojem dziennym.
Pozornie prywatnym, napomniał się, gdyż mogli być pod-
słuchiwani. Znajdowało się tu wiele niezwykłych rzeczy, jak
na przykład miękkie syntetyki na ścianach, które mogły zmie-
nić odcień lub nagle zmienić się w ekrany. Rozkazał, by sceny
kosmiczne przeistoczyły się w coś spokojniejszego i holograf
przybrał formę neutralnej, brązowej masy. która również go
drażniła. To, co wydawało się gładkim, gołym plastykiem,
rzeczywiście nim było.
- Trudno uwierzyć, że jesteśmy bezpieczni -powiedział.
nrzecierając dłonią twarz, którą pokrywał już dość szorstki
zarost. - Szczerze mówiąc, mój bracie, nie wierzyłem, że się
kiedyś obudzimy.
__ Ani ja - odpowiedział Joseph, kręcąc się niespokojnie.
Tutejsza grawitacja była nieco większa niż na Bethelu, gdzie
ledwie się ją zauważało. - Ale nie wiemy, czy jesteśmy
uratowani... również od Kolnan.
Amos obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.
- Nie?
- Mózg... Guiyon - poprawił się Joseph, gdy Amos zmar-
szczył brwi- ...powiedział, ze to...
Przerwał, gdy Amos mocno zacisnął wargi. Sierra Nueva
pamiętał, że Guiyon ich uratował, a nawet więcej. Był pier-
wszym, który wysłuchał jego młodzieńczych wątpliwości bez
lęku i zadawania mu pokuty. Tylko rodzicom pochodzącym
z linii Proroka wolno było rozmawiać z zarządcą planety,
pomyślał Amos. Teraz Amos był mężczyzną, na którym
polegało wielu ludzi.
- On... - zaczął znów Joseph, wykonując nieznaczny
gest dłońmi - ...zamierzał zabrać nas do Bazy Rigel, a to nie
jest Rigel.
- Nie - przyznał Amos. - To jest SSS-900-C. I nikt
tutaj me kwapi się do wysłuchania naszych wyjaśnień.
- To zrozumiałe, sir. Czy uwierzyłbyś natychmiast zbie-
gom, którzy zbliżyli się tak, że omal cię nie zniszczyli, jeśli
nawet o tym nie wiedzieli? Jednak są rzeczy, których nie
można przemilczeć.
- Tak - powiedział wolno Amos. - Po pierwsze, to nie
jest baza militarna.
- Tak więc, mój bracie, są to ludzie nastawieni pokojo-
wo. - Amos spojrzał na niego z powątpiewaniem, więc
kontynuował: - Pamiętaj, ze wychowałem się w porcie. Po-
znałem więcej handlarzy i ich zwyczajów, niż ci się zdaje.
Tutejsi, dzięki własnej etyce, jeśli me betheliariskim cłom, są
szanowanymi kupcami i kosmicznymi podróżnikami. Ich por-
ty mogą stać się łatwymi celami.
Popatrzyli na siebie, nawiedzeni myślą, której żaden z nich
nie miał odwagi wypowiedzieć pierwszy. Amos zebrał się
w sobie. Szacowni, etyczni ludzie zasługiwali na prawdę.
- Nie wiemy, czy Kolnan nadal nas ścigają - wyszeptał
Amos. Jego żołądek skurczył się, wywołując mdłości. Zapew-
nienie bezpieczeństwa tej garstce, która przeżyła, mogło ściąg-
nąć zagrożenie na ich wybawicieli. Powinniśmy z nimi poroz-
mawiać!
ROZDZIAŁ 8
- W ogólnym rozrachunku, całkiem sprawnie wyszliśmy
z tej opresji - stwierdził szef administracji, Claren, i ponow-
nie przebiegł piórem po ekranie swego notatnika, by się upewnić,
że niczego nie przegapił.
Pochylając głowę, Channa starała się ukryć ziewnięcie.
Spotkania były żywiołem Clarena. Kiedy miał sposobność
przedstawienia mnym swoich wykresów i statystyk, wprost
tryskał entuzjazmem i pęczniał z dumy. Całkiem jak pospolita
dziewczyna poproszona do tańca przez szkolnego amanta,
skrytykowała go w myślach.
- Nasze kredyty zmalały o trzy miliony - zauważyła
Channa, sięgając po karafkę z wodą.
Dwóch dowódców sekcji poderwało się, by napełnić jej
szklankę, co dobitnie świadczyło, że wieści o jej wyczynach
już się rozeszły. W takcie spotkania miała być przerwa na
posiłek, więc na stole przygotowano już zastawę. Gusky,
również obecny, wyglądał trochę blado - zarówno z powodu
leków, jak i samej narady. Występował nie tylko we własnym
interesie, lecz był też przedstawicielem sekcji - wydawało
się, że został ponownie wybrany dzięki niedawnej, korzystnej
reklamie.
Patsy piłowała paznokieć.
- Ktoś musi pokryć wydatki - zauważyła. - Na przy-
kład uległ zniszczeniu sprzęt od Namakuri-Singh, która to
firma nie jest znana jako organizacja dobroczynna.
- Ja też mam straty, do czego zresztą mnie upoważniłeś,
Simeonie - wtrącił Gusky.
- Nie ja osobiście, lecz stacja! - upomniał go ostro
Simeon. Mózgi bywają przewrażliwione na punkcie osobis-
tego długu, jaki muszą spłacić za wcześniejszą opiekę i eduka-
cje. - Nikt me może powiedzieć, że me zrobiłem wszyst-
kiego, co możliwe, by zminimalizować szkody. Strata holow-
ników była nieunikniona i stacja jest moralnie zobowiązana
do zrekompensowania szkód ich właścicielom. Środki na ten
cel, Claren, uzyskamy od Lloyda, powołując się na klauzulę
"siły wyższej".
- Tak, tak, oczywiście - mruknął Claren, robiąc szybkie
notatki.
- Inne nieuniknione straty i zniszczenia, o których dzisiaj
dyskutowaliśmy, zostaną pokryte z rezerwy budżetowej.
- Naprawdę? - zapytał smętnie Gus.
- Tak - przytaknął ponuro Claren.
- W dobrej sprawie - dodał z ożywieniem Simeon.
- W związku z roszczeniami wobec Lloyda - odezwał
się Gus - będziemy się użerać z biurokratami, z biurokratycz-
nymi buchalterami. Z rządowymi biurokratycznymi buchal-
terami, za którymi stoją prawnicy.
- "Śmiało! Do boju!..."- zaintonował Simeon.
- Możemy też odwołać się do ich przyzwoitości, do-
broduszności i wrodzonej szczodrości! - zasugerował Gus.
Nawet Claren się z tego roześmiał.
Channa wzdrygnęła się.
- Więc powinniśmy być przygotowani na oskarżenia do-
tyczące niegospodarności i na załamywanie rąk nad kosztami
każdego wzmocnienia, rygla i łączenia. - Po chwili dodała
nosowym głosem: - Nie przyszło ci do głowy, że 17,3
sekundy dodatkowej kompensacji odniosłoby równie dobry
skutek, jak 17,7 sekundy?
Szef administracji Claren zapewnił ich, że jego zapisy
zostaną dokładnie sprawdzone, wszystkie formularze należy-
cie wypełnione i na czas dostarczone do właściwych biur.
- Nie posunę się aż tak daleko, by zagwarantować szybką
czy nawet wczesną zapłatę - powiedział, pozwalając sobie
na bardzo słaby uśmiech. - Ponieważ będziemy mieli do
czynienia z departamentami, nad którymi nie mam kontroli,
ale mogę wam obiecać, że zrobię co w mojej mocy, a to
rzeczywiście jest już bardzo dużo.
Rozległ się pomruk aprobaty.
- Przynajmniej możemy zdecydować o natychmiastowym
rozpoczęciu wypłat z funduszu na nieprzewidziane wydatki
prywatnym osobom, które ucierpiały z powodu zniszczeń
i strat - oznajmiła Channa. - A poza tym musimy się zająć
naprawieniem uszkodzonych funkcji stacji. Claren. porozum się,
najszybciej, jak potrafisz, z towarzystwem ubezpieczeniowym.
- Powodzenia - powiedział kpiąco właściciel towarzystwa
górniczego. - Zauważyłem, że zawsze z większym entuzja-
zmem podchodzą do zbierania premii niż wypłacania należności.
Ta uwaga wywołała kolejną falę chichotu. Channa odwróciła
się do kolumny i wizerunku Simeona.
- Czy w kontrakcie stacji nie ma stosownej klauzuli, która
gwarantuje natychmiastowe naprawy w wypadku znacznych
uszkodzeń wewnątrz stacji?
- Hmmm. - Hologram znieruchomiał na moment, po
czym Simeon uśmiechnął się.- Tak, istotnie... doraźne wy-
datki na zachowanie integralności stacji oraz ratowanie życia,
zgodnie z głównym kontraktem stacji, są pokrywane przez
Lloyda. Tak więc jesteśmy w stanie pokryć wszystkie koszty.
- Wspaniale - stwierdził Claren, przebiegając palcami
po klawiaturze swego komputera.
- Simeonie, jeszcze jeden drobiazg dotyczący ćwiczeń -
odezwała się Patsy. - Oczekiwano od nas, że wiemy, co robić
w razie alarmu. Jednak kiedy ogłoszono prawdziwy, bardzo
dużo ludzi biegało w kółko jak oparzeni. Należałoby ich
ukarać, upomnieć, żeby lepiej uważali w czasie ćwiczeń.
- Ukarać? Ach, tak, ukarać. Świetnie. Dobra uwaga, Pat-
sy - odpowiedział Simeon. - A ci, którzy są dłużej na stacji
i powinni lepiej znać zasady postępowania, zasłużyli na cięż-
szą karę. Zaboli ich kieszeń, to zaraz polepszy im się pamięć.
Niepokoi mnie tylko, dlaczego nie wiedzieli, co robić.
Ogłaszałem te ćwiczenia - chociaż zawsze narzekaliście na
nie - wystarczająco często, żeby każdy wiedział, dokąd iść
i co robić. Zawsze sprawdzano nazwiska na spisach, więc
dlaczego, do diabła, biegali w kółko, odbijając się od ścian?
- Och, to dotyczy tylko grupy ludzi, którzy wpadli w pa-
nikę, Simeonie - rzekła Patsy. - Większość z nas była tam,
gdzie powinna. I jeden Bóg wie, że zrobiliśmy wszystko, jak
należało, czyż nie?
- Uważam, że to nie tylko ich wina - wtrąciła Chan-
n&- - Powinniśmy skontrolować grupę przywódców. Pewnie
automatycznie odhaczali nazwiska na swoich listach, be?
sprawdzania, czy każdy jest na swojej pozycji i zna swoje
zadania.
- Trzeba to ustalić - odezwał się Gus. - Skoro tak, są
współodpowiedzialni za sytuację.
- W takim razie to oni powinini ponieść karę - powie-
dział z oburzeniem Chaundra.
- Wspólna odpowiedzialność' Właśnie! - stwierdził Si-
meon. - Tak jak w przypadku zespołów mózg-mięśniowiec.
Decyzja została podjęta jednogłośnie.
- Zróbmy przerwę na lunch - zaproponował ktoś. - Jest
trzynasta.
- Popieram - odpowiedziała Channa. - Myślę, że po-
winniśmy napełnić żołądki, zanim usłyszymy, co nasi goście
mają do powiedzenia. Flota Kosmiczna dała do zrozumienia,
że mają nam do opowiedzenia serię upiornych przygód. Jakieś
sprzeciwy? A więc odkładamy sprawę.
Trochę inna niż zeszłego wieczoru, co, Happy?, pomyślał
Simeon, obserwując, jak Channa gryzie cienką kanapkę.
Miał nadzieję, że porównywała ten posiłek z ucztą, którą
przygotowywał dla niej Martan. Pokładowa kantyna nie do-
równywała poziomem ,.Perymetrowi'", chociaż Gus utrzymy-
wał, że robią znośną wieczorną pizzę.
- Więc poinformuj nas krótko, Simeonie. co wiesz o na-
szych przybyszach - poprosił Gus.
Simeon odchrząknął.
- Baza danych opisuje ich jako zamkniętą grupę wyznaw-
ców religii, sięgającej korzeniami judaizmu, sufizmu i buddyzmu.
- O rany! Strasznie to skomplikowane. Ale czy oni wierzą
w Boga? - zapytała Patsy.
Wokół stołu rozległy się kpiące ,,ochy", którym towarzy-
szyły zdziwione spojrzenia i mądre potakiwania.
- Prawdopodobnie czczą węże i poślubiają swoje rodzeń-
stwo albo mają inny prymitywny zwyczaj - powiedziała
Vickers, dowódca ochrony stacji. Była to niska i raczej krępa
kobieta z Nowej Fundlandii. - Buddyści, powiedziałeś? Nie
ulega wątpliwości, że niemal nas zmiażdżyli. Ta rasa niewiele
wie o sprzęcie mechanicznym.
.__ Poczekaj chwilkę. - Doktor Chaundra uniósł dłoń
w geście protestu. - Przede wszystkim, nie widziałem żad-
nych medycznych oznak niebezpiecznej endogamii*. Spra-
wiali wrażenie, że nie pojmują wskazówek czy naszych
rozkazów, ale trzeba wziąć pod uwagę, że wszyscy byli
oszołomieni swoimi przeżyciami. Potrzebują odpoczynku, by
odzyskać siły, ale poza tym są zdrowi. Wykazują małą
różnorodność genetyczną, lecz jest wśród nich kilka jedno-
stek zupełnie odmiennych. Grupa jest rozwinięta ponad prze-
ciętną. Jedno czy dwoje może mieć zaburzenia zachowania
związane z wydzielaniem gruczołów wewnętrznych, co jest
skutkiem działania narkotyków hibernacyjnych. W codzien-
nym życiu również nadużywali narkotyków. Betheliański
przywódca jest wykształconym i inteligentnym człowiekiem.
Chociaż - kontynuował trochę nachmurzony - nie był zbyt
rozmowny.
- Na nieszczęście edukacja i inteligencja nie zawsze idą
w parze - skomentował Simeon. Nie chodzi o to, że z góry
nastawiam się na scenariusz w stylu "fanatycy religijni prze-
pędzają heretyków", ale ta wersja pasuje trochę do tego, co
zdołałem odszyfrować z pamięci Guiyona, do zwrotów takich,
jak: "Przeklęci kamiennogłowi Starsi, którzy powiedzieli, że
za niemoralność i zwątpienie wśród młodych spotka ich kara",
"powiedział im, że ich dzieci miały prawo do życia", "nie-
którzy z nich mogli nas zdradzić ze strachu"', "uciekliśmy
najlepiej, jak mogliśmy" i najsmutniejszy ze wszystkich: "mu-
siałem ich zostawić na pewną śmierć".
Patsy odłożyła swoją kanapkę.
- Nie jestem już głodna.
- Ani ja - skrzywiła się Channa. - Czas uzyskać te
informacje z wiarygodnego źródła.
Masz na myśli tego ogiera, zauważył bardzo dyskretnie
Simeon.
Amosowi ben Sierra Nueva towarzyszył niższy, przysadzis-
ty mężczyzna, którego znaleziono obok niego na statku. Dwaj
strażnicy Yickers służyli im dyskretnie - ich zadaniem było
endogamia - (genet.) kojarzenie krewmacze (przyp. red.).
raczej popychanie dryfujących foteli niż pilnowanie siedzą-
cych na nich mężczyzn.
Są słabi jak kociaki, pomyślał Simeon, nie wspominając
0 braku uzbrojenia, miejsca, do którego mogliby się udać,
1 sposobu, w jaki mogliby to uczynić. Personel stacji wy-
kształcił dość szczególny sposób na przetrwanie: obłędne
przekonanie, że nic i nikt nie może zagrozić ich stacji. Każda
stacja- nieważne, w jakim stanie sprawności i świadomości
bezpieczeństwa - byia całkowicie bezbronna. Czy w swej
prostocie ducha przyjął na pokład terrorystów uciekających
przed ,,kamiennogłowyrm" Starszymi? Nie, niemożliwe, obec-
ność Guiyona przeczyła takiej możliwości.
Gdy fotele wypompowały zawartość poduszek powietrz-
nych i miękko osiadły na podłodze, dwaj obcy, z beznamięt-
nymi wyrazami twarzy, popatrzyli na zebranych wokół stołu.
Simeon usłyszał, że Patsy bardzo cicho, niemal bezgłośnie,
mruczy pod nosem. Skoncentrował się na niej, zwiększając
czułość swoich receptorów.
"Ależ on jest piękny - szeptała. - Co za uroda, własnym
oczom nie wierzę..."
Oczywiste zainteresowanie Patsy akurat tym mężczyzną
ucieszyło Simeona, pomyślał, że może pozbędzie się cał-
kowicie innego problemu. Jeśli uroki Patsy podbiją Amosa,
Simeon będzie mógł odetchnąć. Potem pochwycił ukradkowe
spojrzenie Channy na klasyczny profil Amosa, lekko nazna-
czony troską, co tylko dodawało mu Jowiszowej wzniosłości
Zauważywszy wymianę spojrzeń między obcymi, Simeon
zastanawiał się, czy niski, muskularny mężczyzna jest przy-
jacielem Amosa.
- Doktor Chaundra mówi, że me powinniśmy was mę-
czyć - odezwał się Simeon, rozpoczynając spotkanie. - Ale
bylibyśmy wdzięczni, gdybyście wyjaśnili nam kilka szcze-
gółów.
Amos drgnął, a jego oczy rozszerzyły się, gdy nagle
u szczytu stołu ujrzał kolumnę i zsyntezowaną twarz Simeona.
A więc wie o ludziach z kapsuł, lecz jest zaskoczony, znaj-
dując tutaj jednego z nich, pomyślał.
- Jesteśmy wdzięczni za pomoc - zaczął formalnie
Amos, po czym skłonił głowę, dotykając dłonią czoła i ser-
ca __ Jestem Amos ben Sierra Nueva, a mój towarzysz to
Joseph ben Said. - Niski mężczyzna powtórzył gest Amosa.
Widząc to, Gusky delikatnie ściągnął brwi i poruszył pal-
cami- Simeon odczytał wiadomość: "Ten niższy to twardy
orzech".
Mózg przyjął tę ocenę. Są rzeczy, których może nauczyć
tylko osobiste doświadczenie. Amos kontynuował, przerywa-
jąc chwilami, jakby szukał odpowiednich słów, lecz ogólnie
mówił coraz płynmej, a w jego niebieskich oczach pojawił
się ciepły blask szczerości.
- Pochodzimy z kolonii na Bethelu. W obliczu waszej
szlachetności czuję się zobowiązany wyjawić, że ciąży na nas
straszliwe fatum, jesteśmy ścigani przez wcielone zło.
- ...wcielone zło?- zapytała niepewnie Channa.
Fatum? Zło?, zastanawiał się Simeon. Archaiczna składnia
sprawiała, że wypowiedź mężczyzny brzmiała nienaturalnie,
jak z historycznej hologry. Do licha, o czym on mówi?
O diabłach? Więc winą za całe nieszczęście można obarczać
siły nadprzyrodzone? Rozległ się szmer, gdy wszyscy siedzący
dokoła stołu pochylili się do przodu. Oczekiwali, że usłyszą
o czymś już bezpiecznym, należącym do przeszłości, a nie o no-
wym zagrożeniu dla stacji. Wrażeń z wczorajszej akcji wy-
starczy im na długo.
- Właśnie, pani, jesteście w poważnym niebezpieczeń-
stwie. - Ujrzał zaskoczone i przerażone miny obecnych. -
Guiyon nic wam nie powiedział? - zapytał zrozpaczony.
- Guiyon nie żyje - odpowiedział Simeon i zobaczył, że
obaj mężczyźni zamarli wstrząśnięci żalem. Za tę reakcję jego
opinia na ich temat zmieniła się i dał im trochę czasu na
odzyskanie równowagi. - Baza danych na statku jest cała,
ale nieczytelna. Może wy nam wszystko wyjaśnicie? - za-
proponował spokojnie.
- Nie żyje? - Pociągła twarz Amosa zbladła pomimo
jasnooliwkowej karnacji. - Ale jak to możliwe? Był czło-
wiekiem z kapsuły, nieśmiertelnym. Ach, pewnie dlatego nie
jesteśmy w Bazie Rigel albo innej placówce Światów Cen-
tralnych, gdzie mieliśmy nadzieję otrzymać wsparcie.
- Dostarczył was tutaj, na SSS-900-C, stację kosmiczną
położoną wiele lat świetlnych od Bazy Rigel.
- Jak nieśmiertelny może umrzeć? - zapytał cicho Jo-
seph, unosząc ręce w błagalnym geście.
- Przewód doprowadzający substancje pokarmowe został
przecięty, a nie było zapasowego... - Simeon zamilkł, a Be-
thelianie na moment skłonili głowy, oddając cześć zmarłe-
mu. - Jeśli wziąć pod uwagę stan waszego naprawdę ar-
chaicznego pojazdu, i tak dobrze się sprawił, wywożąc was
tak daleko.
Amos spojrzał na towarzysza. Wyraz napięcia nie zniknął
z surowej, kamiennej twarzy mężczyzny, który powoli dwu-
krotnie, jakby przyzwalająco, skinął głową. Amos zawahał
się, odchrząknął i zadzierając podbródek, przemówił wprost
do Simeona:
- Jest nawet gorzej, niż sobie wyobrażałem. Guiyon mu-
siał być naprawdę zrozpaczony. Czy możecie się bronić?
- Cóż, przed twoim statkiem, który wymknął się spod
kontroli, obroniliśmy się z całkiem zadowalającym skut-
kiem - odpowiedział Simeon. - Co masz na myśli?
Amos pochylił się do przodu, opierając się na poręczach
fotela. Jego oczy zabłysły dziko.
- Powiem wam - rzekł z pasją, omiatając spojrzeniem
zebranych wokół stołu. - My z Bethelu jesteśmy spokojnymi
ludźmi. - Jego pięści zetknęły się i zacisnęły. - Zupełnie
bezbronnymi. - Usta wykrzywił mu ból. - Zostaliśmy za-
atakowani z nieba rozciągającego się nad naszą spokojną
planetą. Nie wiemy, jak liczycie godziny dnia albo tygodnia,
miesiąca czy roku. Nie wiem. jak długo byliśmy nieprzytomni
we śnie. Uciekaliśmy z naszego rodzimego świata cztery razy
po dwadzieścia pięć godzin, zanim zażyłem narkotyk. A nim
to zrobiłem, Guiyon powiedział mi, że jego zdaniem będziemy
mieli dobrych pięć dni wyprzedzenia. A więc dziewięć dni
po dwadzieścia pięć godzin, czyli dwieście dwadzieścia pięć
godzin.
- Czy pańska godzina ma sześćdziesiąt minut, panie Sier-
ra Nueva? - zapytała Patsy.
Spoglądając na nią beznamiętnie, powoli skinął głową.
Simeon przywołał hologram Bethelu. odtworzony z bazy
danych Obsługi Pomiarowej.
- Tak wyglądał nasz świat przed tą ucieczką - wyjaśnił
Amos ze smutkiem, obserwując obraz przesuwający się na
ekranie. - Tutaj była nasza stolica - wskazał miejsce, w któ-
rym dwie wielkie rzeki wpadały do zatoki. - Nazywaliśmy
ją Kenss, czyli miejscem, w którym wylądowali Pielgrzymi
i wznieśli Świątynię. Kolnari... - Przerwał, zaciskając oczy.
Jego twarz zmieniła się w maskę bólu.
Informacja, podpowiedział milcząco Simeon, czując, że
komputer rozpoczął pracę. Potem, kiedy ponownie przesłuchał
wypowiedź Amosa, wyczuł zachwianie psychiczne. Miasto
Keriss było - czas przeszły. Gus również to wychwycił i jego
źrenice się rozszerzyły.
- Zażądali bezwarunkowego poddania się - mówił
Amos. Jego twarz nie zdradzała już żadnych emocji. - Przez
podstępny atak zniszczyli nasze orbitalne środowisko, naszą
komunikację, wszystko, co mogliśmy wykorzystać, by we-
zwać pomoc. - Splótł palce drżących rąk tak mocno, że az
pobielały mu kostki. - Zebrała się Rada Starszych - ciągnął
dalej. - Doszli do wniosku, że to nieszczęście było karą za
wzrastającą niemoralność młodszego pokolenia. Moją! -
Dźgnął się palcami w pierś. - I takich jak ja, którzy chcieli
tylko trochę więcej wolności, którzy chcieli tylko otrzymać
odpowiedzi na rozsądne pytania. Nie wysłuchaliby mnie, cho-
ciaż jestem męskim potomkiem w linii samego Proroka.
Pogrążony w gorzkich wspomnieniach, Amos nie zauważył,
jakie zaskoczenie wywołały jego słowa.
Ach, patrylmealny* system pochodzenia, domyślił się Si-
meon.
- Dziękuję Wszystkowiedzącemu za Guiyona, za to, że
kiedy ostatnim razem opuściłem izbę rady, przemówił do
mnie. "Uciekaj", powiedział. "Dokąd? Jak?", zapytałem. Wte-
dy powiedział mi o statku kolonialnym, który przywiózł nas
na Bethel. Przez trzysta lat używaliśmy go w charakterze stacji
meteorologicznej i retransmisyjnej, nic więcej. Zebrałem tych,
którzy mogli za mną podążyć. - Znów splótł ręce. - A Ko-
lnan... Kiedy Starsi odmówili poddania się, użyli broni ter-
mojądrowej!
* patrilinealny - pochodzący w prostej linii od męskiej głowy rodu
(przyp. red).
Na tę szokującą wiadomość dokoła stołu rozległ się pomruk
oburzenia. Nikt od dawna nie stosował broni termojądrowej.
Z pewnością nie w sektorze odpowiadającym przed Światami
Centralnymi.
- Mordercy! Grabieżcy! Piraci! - wyrzucił z siebie
Amos i przetarł twarz dłońmi.
Kolejny pomruk. SSS-900-C leżała w bardzo spokojnym
sektorze. Zarówno ludzie, jak i inne zamieszkałe tu gatunki,
nie stosowali przemocy. Osadnicy byli w większości dobrze
zintegrowanymi typami, a nawet trochę hałaśliwymi i weso-
łymi, lecz nie bardziej niż pozwalały granice przyzwoitości.
Piractwo było historycznym fenomenem czy absolutnym wy-
jątkiem, jak w przypadku odległego Arm.
Amos kontynuował mocnym głosem, który robił jeszcze
większe wrażenie, ponieważ brzmiał spokojnie.
- Wtedy zginęło dziesięciu naszych ludzi, którzy byli
naszymi przywódcami. Kolnan oznajmili, że musimy skapi-
tulować albo znowu uderzą. Transmitowali tę wiadomość
z ciemnego ekranu. Atakowaliby raz za razem, az zostalibyś-
my starci z powierzchni do ostatniego człowieka. Słyszeliśmy
tylko ten nieubłagany głos. Tchórze! Nie pokazali nam nawet
swych twarzy. Dali nam dwie godziny na podjęcie decyzji.
No i zaczęło się. To było bardzo trudne. Musieliśmy zdecy-
dować, kogo możemy zabrać. - Gdy mówił dalej, policzki
oblał mu rumieniec wstydu. - Najpierw zabraliśmy Guiyona
z jego kolumny. Nie mogliśmy otworzyć głównych drzwi
komory. Ach, ależ byliśmy głupi, naiwni, nie wyszkoleni!
Zdołaliśmy zgromadzić zapasy i odłączyć Guiyona, zebraliś-
my naszych ludzi, nie zauważeni dotarliśmmy do statku i wte-
dy - z jego gardła wydobył się histeryczny śmiech - drzwi
nie chciały się otworzyć! Niektórzy przebąkiwali, że Starsi
mieli rację, iż zostaliśmy ukarani za nasze grzechy. Potem
Joseph...- Amos położył smukłą dłoń na krótkim ramieniu
mężczyzny - ...otworzył jedną z pomocniczych śluz powie-
trznych. Tylko że okazała się za mała dla kapsuły Guiyona.
Upierał się, że nie musi przebywać wewnątrz, że trzeba tylko
przymocować go do kadłuba przy mostku, żeby synapsy jego
mózgu mogły zostać podłączone do pulpitu sterowania. Musiał
powiedzieć nam wszystko, co należało zrobić. Tak mało
wiedzieliśmy o tych sprawach. - Kolejne pełne goryczy pry-
chmęcie. - I tak bardzo się baliśmy. Nikt z nas nie wiedział
nic o nawigacji przestrzennej. Pilotowałem statek, ale tylko
mały i nigdy poza księżycami Bethelu. Przestrzeń poza księ-
życami Bethelu - tu uczynił ręką szeroki gest - me była
odpowiednia dla Bethelian. Tak więc nic nie wiedzieliśmy
o świecie poza naszym małym systemem. Guiyon kierował
zewnątrzsystemowym handlem, który był dozwolony na Be-
thelu...
Zamilkł, przełykając z trudem, więc Chaundra podał mu
szklankę wody. Amos podziękował skinieniem i wypił, zanim
na nowo podjął opowieść.
- Guiyon nie śmiał ryzykować zabrania nas na jedną
z bliższych kolonii, gdyż obawiał się sprowadzenia tych po-
tworów na planetę bezbronną podobnie jak nasza. Zamiast
tego możemy ich sprowadzić na jeszcze bardziej bezbronną
stację kosmiczną - zaśmiał się żałośnie. - Na planecie mogą
być przynajmniej bezpieczne kryjówki. Nie wiem, dlaczego
znaleźliśmy się tutaj, a me w Bazie Rigel. Guiyon musiał
ponownie zmienić kurs. Kiedy zdecydowałem się zażyć nar-
kotyk, mieliśmy na karku cztery diabły. Guiyon uważał, że
to dobrze uzbrojone statki wojenne. I sprowadziliśmy je tutaj,
do was, którzy ocaliliście garstkę naszych ludzi, zbiegłych
z pięknej niegdyś planety. - Zwiesił głowę i przygarbił
ramiona, w wyrazie zupełnej rozpaczy.
Przerażającą ciszę przerwały szybko przybierające na sile
okrzyki: "przywieźli tu kłopoty", "sprowadzili do nas diab-
ły?", "ale my jesteśmy bezbronni". Simeon zawył, modulując
głos, i wszyscy natychmiast umilkli.
- Dziękuję - powiedział ironicznie, gdy zapadła ci-
sza. - Guiyon przywiózł ich tutaj, ponieważ po pierwsze,
silniki były bliskie wybuchu, po drugie, umierali szybciej
niż przypuszczał, a po trzecie, SSS-900-C leży mimo wszystko
na głównym szlaku w tym kwadrancie strefy wpływów
Światów Centralnych. Czy teraz możemy spokojniej zbadać
problem?
- Jako dowódca ochrony jesteś zobowiązana nas bro-
nić - zwrócił się Claren do May Vickers.
Yickers popatrzyła na mężczyznę.
- Pistoletami na pociski ogłuszające? - zapytała ironi-
cznie. - Jestem oficerem policji z półetatowymi pomocni-
kami. Zamykam pijanych górników i uważam, żeby wew-
nętrzne spory nie wymknęły się spod kontroli. Nigdy nie
miałam do czynienia z diabłami i nie chcę mieć nic wspól-
nego z czterema statkami wojennymi. - Skrzyżowała
ramiona na masywnej klatce piersiowej i spojrzała demonst-
racyjnie na Simeona.
- Czy istnieje możliwość, że ich zgubiliście? - zapytał
Chaundra.
Obaj Bethelianie pokręcili ponuro głowami.
- Mało prawdopodobne, żeby oślepiony wróg mógł po-
dążać za wami, kiedy Guiyon rozgrzewał silniki i zostawił
jonową smugę - stwierdził Simeon.
- Żaden statek wojenny nie mógłby tego dokonać -
przytaknął Gus.
- Jeśli nie mogli zobaczyć smugi, to tym bardziej nie
zobaczyliby przelatującego statku, nawet gdyby dawał im
znaki. - Patsy pomachała ramionami jak sygnalistka. - Nie
można stwierdzić z całym przekonaniem, że sobie z tym
poradzili.
- Moje banki danych nie zawierają żadnych informacji
o grupie czy systemie gwiezdnym znanym jako Kolnari -
oznajmił Simeon. - Rozumiem, że krótko mieliście do czy-
nieni z tymi ludźmi. Czy słyszeliście o nich na Bethelu, zanim
was zaatakowali?
Amos zaprzeczył, kręcąc głową.
- Guiyon słyszał od kilku handlarzy, którzy przybyli na
Bethel, pogłoski o bandzie maruderów w Arm. Jemu też Starsi
zakazali opowiadać komukolwiek, prócz nich, jakie wiadomo-
ści handlarze przywieźli ze świata poza Bethelem. Na statku
powiedział mi - Amos zmarszczył brwi, próbując przypo-
mnieć sobie dokładnie słowa, jakich użył człowiek z kap-
suły - że uderzyli tak szybko, iż żaden alarm me zdążył
zadziałać. Że właśnie dzięki temu unikają wykrycia przez siłę
wystarczająco wielką, by się im przeciwstawiła.
- Na przykład Światy Centralne - wtrąciła Channa z go-
rzkim grymasem.
Amos przytaknął.
- Pierwsza fala ataku wymierzona była w nasze powie-
trze, porty kosmiczne oraz instalacje komunikacyjne. Nie
spodziewano się, że uderzenie będzie aż tak miażdżące.
Prawdopodobnie postanowili nie pokazywać się nam, dopóki
nie zostały zniszczone wszystkie właściwości naszej prze-
strzeni kosmicznej. Wszystko, co o nich wiemy, odkryliśmy,
dopiero uciekając przed nimi. Podążają za nami, żeby znisz-
czyć dowód unicestwienia Bethelu, ich ostatniej zbrodni. Będą
zabijać. Nie ulega wątpliwości - dodał z pogardą - że
odczuwają niepokój, będąc w sile tylko czterech, zamiast
trzystu.
- Trzystu?- zapytał Simeon.
- Trzystu statków. Tak powiedział mi Guiyon. Widział,
jak się zbliżały, ale Starsi zabronili mu o tym mówić, dopóki
nie zdecydowali, co robić.
Gus zagwizdał.
- Ludzie, jeśli oni posiadają trzysta statków wojennych,
to nie tylko my mamy problem, ale cały ten sektor. - Flota
Wojenna była znacznie większa, lecz znajdowała się w roz-
proszeniu.
- Miałeś ostatnio jakieś wieści z Centralnych, Sime-
onie? - zapytała Channa.
- Zasadniczo niewiele poza wyrazami uznania za... no...
coś w stylu: "Eee, jest bardzo źle, ale jesteście wystarczająco
wyposażeni, żeby sobie z tym poradzić, a kiedy uzupełnicie
raporty, zobaczymy, co możemy zrobić". Ale to, oczywiście,
dotyczy wczorajszych wydarzeń. Dzisiejsze mogą zmusić ich
do działania.
Przynajmniej taką mam nadzieję, pomyślał Simeon. Trzysta
statków! Cholera! Wysłał do Centralnych sygnał "MAYDAY"
z nadzieją, że nie będzie musiał zbyt długo czekać na kon-
kretną wiadomość.
- Jakim rodzajem uzbrojenia dysponują? - zapytał Gus,
podczas gdy reszta przywódców stacji siedziała, starając się
nie patrzeć na siebie, a szczególnie omijać w/rokiem Amosa
i Josepha.
Amos zbladł jeszcze bardziej, nawet błękit jego oczu stracił
swój intensywny odcień. Mężczyzna po prostu siedział pełen
rezygnacji. Natomiast Joseph po kolei obrzucał każdego do-
wódce stacji krytycznym spojrzeniem, a z jego pełnych ust
nie znikał lekki uśmieszek.
Simeon widział, że początkowe oszołomienie jego ludzi
ustępowało miejsca przerażeniu. Gus zwalczył to uczucie
dzięki wyuczonemu odruchowi, lecz pozostali zbliżali się
powoli do krawędzi paniki.
- Musicie mieć jakąś broń - powiedział Joseph, opiera-
jąc nagle ramiona na stole i kierując świdrujący wzrok na
każdą twarz po kolei. - My walczyliśmy, a mieliśmy dużo
mniej niż wy, którzy wczoraj odciągnęliście wrak do swojej
stacji. Czym wysadziliście go na kawałki? Macie tego więcej?
Bo to jest już coś. To jest więcej, niż mieliśmy my, kiedy
widzieliśmy nasze statki palone na żużel. Nasze miasto... -
Urwał i bezsilnie uderzył pięściami w stół. - Przekazaliśmy
wam ostrzeżenie. My nie otrzymaliśmy żadnego!
Amos chwycił przyjaciela za nadgarstki.
- Uspokój się, mój bracie - powiedział łagodnie.
- O, jesteście braćmi? - podchwyciła Patsy, mile za-
skoczona, i zaczęła się im przyglądać, szukając rodzinnego
podobieństwa.
- Nie krwi, lecz umysłów - wyjaśnił Amos, dotykając
skroni palcem wskazującym.
- U-uhmm! - Patsy oblała się rumieńcem i zacisnęła
usta w wąską linię.
- Wysłałem wiadomość do Światów Centralnych -
oznajmił Simeon ożywionym tonem, który, miał nadzieję,
brzmiał, jakby panował nad sytuacją. - Konsultują się z wy-
sokim oficerem Kosmicznej Floty Wojennej, żeby zdecydo-
wać, co robić. Sądziłem, że powiedzą mi, co już zrobili, albo
co my możemy zrobić. Powinienem przewidzieć tę dobrze
wyćwiczoną dyplomatyczno-biurokratyczno-rządową rozgry-
wkę, uzupełnianą sporami prawników. Każdy, kto ma coś do
powiedzenia na ten temat, musi zostać sprawdzony i mieć
sposobność wyrażenia swojej opinii w trzech wersjach. Amos,
wierz mi, chłopie, wiem dokładnie, co czujesz do Starszych.
Dobrą wiadomością jest, że Flota Wojenna zamierza szybko
działać, tylko że w pobliżu nie ma żadnych jednostek. Naj-
bliższa znajduje się osiemnaście dni stąd. To znaczy zakła-
dając, że oficer dzisiaj wyda rozkaz wstrzymania ruchu, a nie
po zakończeniu tej akademickiej debaty, bo w tym wypadku
już nie istniejemy. W najlepszym razie możemy się spodzie-
wać trzynastu szczęśliwych dni oczekiwania z gołymi tar-
czami na kopniaka z obutej nogi. Tą najbliższą jednostką Floty
Wojennej jest patrolowa korweta, tylko przez grzeczność
pełniąca rolę statku wojennego.
- Więc musicie odlecieć! - Amos nagląco wychylił się
do przodu. - Nie możecie łudzić się nadzieją, że ich poko-
nacie. Musicie opuścić to miejsce.
- Świetny pomysł - zgodził się Simeon - w zasadzie.
Tylko że stacja me może się poruszać. I dlatego jest stacją.
Stoi w miejscu. Rozumiesz?
- Przestań ze mnie wrednie szydzić - odpowiedział
Amos z urażoną godnością. - Nie mam pojęcia o stacjach
kosmicznych czy twoich umiejętnościach. Ale to ja mam
rację. Skoro sama stacja nie może się przemieszczać, to muszą
to zrobić przebywający w niej ludzie.
- Za taką radę - przerwał mu Gus - masz u mnie punkt.
Powinniśmy ewakuować tylu ludzi, ilu zdołamy, a więc dzieci,
chorych, zbędny personel. Każdego, kogo możemy lub kto
wyrazi chęć wyjazdu.
- Według moich obliczeń - powiedział Simeon, kończąc
je w tej samej chwili - gdy weźmiemy pod uwagę liczbę
statków znajdujących się obecnie we mnie lub obok mnie,
powinniśmy być w stanie ewakuować ponad tysiąc dusz. Nie
licząc załogi.
Przez moment trwała cisza. Tysiąc był ułamkiem wiecznie
zmieniającej się populacji stacji.
Amos, wahając się, przerwał milczenie.
- Ilu ludzi mieszka na stacji? - zapytał.
- Około piętnastu tysięcy - odpowiedziała ponuro Chan-
na. - Nasza populacja się powiększa. Simeonie, czy bierzesz
pod uwagę wykorzystanie pustych komór ładunkowych
i umieszczenie w nich ludzi w skafandrach? - Była to de-
speracka procedura, mogąca wywołać fatalne skutki.
- Racja, w ten sposób możemy ewakuować kilkaset ludzi
więcej. - Chociaż, ze względu na reakcję przeciętnego deli-
katnika na długotrwałe przebywanie w ciasnych, ograniczo-
nych przestrzeniach, prawdopodobnie nie znajdziemy wielu
ochotników do podróżowania w ten sposób, skomentował
w duchu. - Ale zanim podsunęłaś ten pomysł - kontynuował
Simeon - nawet me zapytałem kapitanów o ich poglądy na
temat takiego... wyjścia. W najlepszym razie możemy potrakto-
wać je jako propozycję. Nie możemy powstrzymać od wyjazdu
tych, którzy nie są fizycznie przypisani do stacji, jednak na razie
cała sprawa nie może wyjść po/a ściany tego pokoju. Uważam,
że zanim wciągniemy w nią kogoś więcej, powinniśmy mieć do
zaprezentowania przynajmniej jeden plan. a jeszcze lepiej kilka.
- Plany ewakuacyjne? - zapytał Chaundra. marszcząc
brwi.
- Tak. te oraz plany walki dla stacji - odpowiedział
Simeon.
Wokół stołu nastąpiło pewne ożywienie. Nic widocznego,
a jednak zmiana w stosunku ludzi do sprawy była niemal
namacalna.
- To twoja działka, Simeonie - powiedziała uprzejmie
Channa. - Nawet jeśli nie jest to urząd wojskowy.
- Walczyć - odezwał się Joseph, a jego ciemne oczy
zabłysły odrodzoną nadzieją. - Tak, to właśnie chcielibyśmy
robić, ale jak? Mówiliście, że nie macie brom. Zresztą nie
dadzą wam nawet szansy zmierzenia się w walce. Uderzą
znienacka i rozbiją was w puch jednym atakiem.
- Użyjemy podstępu. - Rany. ich język jest zaraźliwy,
pomyślał Simeon. - Powiedzieliście, że ci ludzie są piratami,
pamiętacie?
- Tak - potwierdził Amos. - Kiedy wysunęli wstępne
żądania dotyczące kapitulacji, wspomnieli o wydaniu mate-
riałów, maszyn i siły roboczej. To piraci, lecz mówili, jakby
byli ludźmi, narodem. Czasami nazywali siebie Wielkim Kla-
nem. Innym razem Boskim... - z obrzydzeniem wykrzywił
usta- ...Boskim Nasieniem Kolnara.
- Dobrze - powiedział Simeon z ożywieniem. To tylko
kolejny egzotyczny scenariusz, zapewniał samego siebie. Za-
sady gry, doświadczenie... nie pękaj. Tysiące razy robiłeś takie
rzeczy. - Więc są po prostu kryminalistami, a me praw-
dziwym, zdyscyplinowanym, wyszkolonym strategicznie woj-
skiem. Bardziej przypominają partyzantów. Wpadają, grabią,
co się da, i wypadają. Ścigają was tylko dlatego, że moglibyś-
cie rozgłaszać wiadomości na ich temat, ale przede wszystkim
chodzi im o łup. Spróbujmy więc za pomocą dóbr material-
nych ostudzić ich mordercze zapały. Zgoda?
Wszyscy oficerowie stacji zastanawiali się nad tą propozy-
cją. W końcu Gus powoli skinął głową.
- Jeśli celem tych ludzi jest powiększenie swego teryto-
rium, a sądząc / opisu, tak właśnie musi być, to jakim łupem
byłaby dla nich SSS-900-C! Jaki przemysł macie... mieliście
na Bethelu? - zwrócił się do Amosa i Josepha.
- Nieźle rozwinięty - odpowiedział Amos, w zamyśle-
niu pocierając dłonią zarośniętą szczękę. - Mogliśmy za-
chować sprzęt i przetwarzać niektóre składniki w ramach
produkcji wewnątrzsystemowej. Handlowaliśmy rzadkimi
produktami żywnościowymi i cząsteczkami organicznymi, że-
by zakupić inne drobiazgi, których potrzebowaliśmy. Han-
dlarze przyjeżdżali może raz w ciągu generacji. Ostatni tylko...
Joseph zaklął jednocześnie z Gusem. Patsy i Simeonem.
Channa pstryknęła palcami.
- Musieli być... jak to się mówi?
- Łącznikami - podpowiedziała Patsy, która dysponowa-
ła zapasem takich archaicznych określeń.
- Szpiegami! - wyrzucił z siebie Joseph. W jego oczach
zakręciły się łzy, łzy czystej wściekłości.
- Zawsze znajdzie się ktoś, kogo można kupić - po-
wiedział Simeon, nadając swemu hologramowemu wizerun-
kowi rysy mędrca. Mniej więcej coś takiego mówią taśmy
informacyjne, ale nigdy nie musiałem stosować tej taktyki,
dodał w myślach.
Joseph energicznie pokiwał głową.
- Znałem kilku, którzy sprzedaliby własne matki i oj-
ców... no, może ojców nie... za dwie butelki araku.
- Proszę, wróćmy do naszej obecnej sytuacji - odezwał
się Gus z kamienną twarzą.
Amos potrząsnął głową, wywołując miękki ruch długich,
czarnych loków.
- Mamy... mieliśmy trochę sprzętu technicznego wysokiej
klasy, większość skoncentrowana była w Keriss.
- A więc zależy im na sprzęcie, możliwe, że również na
wykwalifikowanej sile roboczej - stwierdził Simeon. - To
musi być to. Założę się, że większość z tych trzystu statków to
transportery, latające fabryki i inne tego rodzaju. Nie są
samowystarczalni, nawet jeśli posiadają własną bazę lub sys-
tem gwiezdny.
- W każdym razie są to ludzie, którzy wolą kraść, niż
pracować - podsumował Gus, a ponieważ nikt się nie sprze-
ciwiał, dodał: - I nas tez będą chcieli okraść.
SSS-900-C była centrum konserwacyjnym i naprawczym.
Dysponowała również rzadkimi materiałami przeznaczonymi
dla stoczni i ogólnie używanymi do budowy statków. Byłaby
cenną zdobyczą.
- Przede wszystkim musimy odwrócić ich uwagę od sa-
mej stacji - zwrócił się do dwóch zbiegłych przywódców. -
Inaczej mogą z łatwością wśliznąć się tu i podłożyć kilka
ładunków dużej mocy. Mój plan wymaga z waszej strony
poświęcenia, o które me śmiem was prosić.
- Proś - odpowiedział spokojnie Amos. - Tonący łapie
się nawet brzytwy. Muszę dowieść, że jestem wart poświęce-
nia Guiyona. Mów!
- Chcę zwabić ich łupem zbyt cennym, by z niego zrezy-
gnowali i wykorzystać ich zachłanność. Zarekwirujemy jeden
ze statków towarzystwa, którymi podróżują sprzedawcy z ofer-
tą dla bogatych klientów, i wypakujemy go mnóstwem rzeczy,
którym ci dranie nie będą w stanie się oprzeć. Obiecamy im
dużo więcej łatwo dostępnych...
- Na przykład jakich? - zapytała podejrzliwie Channa.
- Materiał technologiczny, ulepszenia w oprogramowaniu
komputerów, najnowsze udoskonalenia dotyczące wydajności
paliwa. Dołożymy do tego luksusowe fabryki, perfumy, biżu-
terię, egzotyczne delikatesy...
- Przekupstwo tylko spotęguje ich pragnienie ograbienia
stacji! - krzyknął Joseph, na pół wstając z fotela.
- Spokojnie, mój bracie - ułagodził go Amos. - Pamię-
taj, że drapieżniki nie jedzą trawy. Trzeba zaryzykować, żeby
zwabić je w pułapkę.
- Słuchaj, przecież nie zabija się dojnej krowy - wtrącił
Gus.
- Jasne że nie, tak samo nie zjada się całej świni na raz -
dodała Patsy.
Simeon omal nie roześmiał się głośno, widząc zakłopotanie
malujące się na twarzy Amosa i Josepha. Dobrze, Patsy,
pomyślał- Pamiętaj, że nabrali cię, zwracając się do siebie per
mój bracie" i nie pozwól im sądzie, że jesteśmy większymi
ciemniakami niż oni.
Chaundra wyjaśnił żart i tylko nieznacznie uniósł brew, gdy
Joseph zapytał:
- Co to jest świnia?
Channa była zdziwiona. Spodziewała się, że mieszkańcy
świata rolniczego rozpoznają nazwę ważnego wiejskiego
zwierzęcia. Nawet ona, chociaż pobieżnie, orientowała się, ze
hodowla tych zwierząt jest źródłem naturalnego białka.
- Czy nie wyda im się trochę dziwne, że jeden facet
sprzedaje tyle różnych rzeczy? - zapytała Patsy.
- Nie, jeśli będzie typem pośrednika, importer-eksporter,
a nie przedstawicielem producenta - odpowiedział Sime-
on. - Wcale nie jest tak trudno oszukać ludzi, Patsy.
- Ale my nie mamy żadnej z rzeczy, które wymieniłeś -
powiedział Amos zakłopotany. - Nie mamy ubrań ani biżu-
terii, ani innych przedmiotów. O jakie poświęcenie chciałeś
nas prosić?
- Potrzebujemy kogoś, kogo umieścimy na jachcie, który
wyślemy w przestrzeń, jednak nie zamierzam wykorzystywać
żywego człowieka. Chciałbym wysłać jednego z waszych
ludzi, którzy zmarli w czasie przeprawy ze statku na stację.
Najlepiej kogoś, kto zmarł wskutek szkodliwego wpływu
środowiska. Byłoby to najlepsze wytłumaczenie jego pobytu
poza stacją na tym luksusowym jachcie, transmitującym pro-
pozycję ogromnej nagrody dla tego, kto go uratuje.
Amos i Joseph wyglądali na zaszokowanych. Przez chwilę
siedzieli nieruchomo, potem powoli się odwrócili, aż ich spoj-
rzenia się spotkały.
- Wykluczone! - zawołał Joseph i z wściekłością zacis-
nął usta. - To. o co prosisz, jest podłym świętokradztwem!
Channa zerknęła na kolumnę Simeona, jakby wzywała
pomocy, a potem sama brnęła dalej, nie bawiąc się w dyplo-
mację.
- Czy dlatego, że macie jakieś mocno zakorzenione zwy-
czaje pogrzebowe?
¦ i
- Taak! - wysyczał Joseph. - Czcimy naszych zmar-
łych, grzebiemy ich i szanujemy ich miejsca spoczynku.
- Cóż - odezwał się Simeon. - Na stacji nie mamy
miejsca, żeby grzebać naszych zmarłych, a przewożenie ich
z powrotem na rodzinne planety jest niewiarygodnie drogie.
Nie można tez po prostu pochować ich w przestrzeni, ponie-
waż stanowiliby zagrożenie nawigacyjne. Tutaj poddajemy
naszych zmarłych kremacji.
- A prochy?- zapytał Amos.
- Nie ma żadnych prochów, chyba że na speqalne ży-
czenie.
Amos skłonił głowę.
- My poprosimy o prochy naszych zmarłych. Może pe-
wnego dnia będziemy mogli zwrócić ich Bethelowi. A jeśli
chodzi o twoją... prośbę o ciało jednego z naszych, to myślę,
mój bracie - tu zwrócił się do Josepha - że propozycję
przysłużenia się żywym powinniśmy uważać raczej za za-
szczyt niż świętokradztwo. Kogokolwiek wybierzemy, z pe-
wnością byłby zadowolony, iż może pomóc tym. którzy
przeżyli.
- To jest złe! - zawołał Joseph. - I ja się sprzeciwiam!
- Mój bracie - wycedził Amos przez zaciśnięte zęby. -
Jeśli łowisz na wędkę z prostym haczykiem, złapią się na
niego tylko te ryby. które bardzo tego chcą. Bądź rozsądny
albo wszyscy zginiemy. To jedyna nadzieja, szansa, którą nam
dano. Jeśli udaremnimy tę pułapkę, to potem om zniszczą
stację i dołączymy do naszych przyjaciół, którzy są martwi;
wtedy wszyscy możemy na zawsze pozostać nie pogrzeba-
ni. - Patrzył na swego towarzysza, dopóki ten po dłuższej
chwili nie spuścił oczu i nie przytaknął. Wówczas powiedział
do Simeona: - Wybierz spośród naszych zmarłych braci
osobę najbardziej nadającą się do tego podstępu.
- Dziękuję - odrzekł prosto Simeon. Inni zasiadający
wokół stołu również wymamrotali podziękowania.
- W porządku - mruknęła Channa, wracając do bardziej
naglących spraw. - Piraci podlatują do tego opuszczonego
jachtu kosmicznego i słyszą wiadomość: "Pomocy, pomocy,
mój system podtrzymywania życia wysiadł, auu, umieram,
uratujcie mnie. a nagrodzę was bilionami kredytów".
- Zgadza się.
.- Wyślą do niego sygnał, lecz nie otrzymają odpowiedzi,
więc po prostu wtargną na pokład.
- Zgadza się.
- Znajdą... kogoś tam. zmarłego kilka dni wcześniej
w wyniku szkodliwych warunków otoczenia.
- Zgadza się.
- Dlaczego po prostu nie zatkają nosów i nie odlecą?
- Cóż, po pierwsze, chciwość leży w naturze piratów. Tak
więc zarzucamy jacht pudłami pełnymi próbek, wyraźnie
oznaczonych próbek, to znaczy wyraźnie oznaczonych jako
pochodzące z SSS-900-C. Po drugie, nikt me lubi wracać do
swojego starszego oficera i mówić: "To była kompletna strata
czasu, sir", ponieważ źle wyglądałby w oczach swego kapi-
tana. Sądzę więc, że możemy oczekiwać, iż przynajmniej
pobieżnie przeszukają statek. Po trzecie, postanowiłem wybrać
najbogatszy jacht w okolicy, więc wystąpi także czynnik
ciekawości. Ci chłopcy prawdopodobnie nie widzieli czegoś
takiego, krążącego poza systemami. Przypuszczalnie będą po
nim pełzać, powtarzając: "Nie mogę w to uwierzyć! Patrz na
to! Jaki luksus!" Jeden z tych czynników przyciągnie ich
uwagę do ekranu comu; ujrzą na nim raport, który nasz
sprzedawca wprowadzał w momencie, gdy dotknęło go nie-
szczęście. Będzie brzmiał mniej więcej tak: ,.O cudowny dniu,
właśnie dokonałem największej w mojej karierze sprzedaży
na SSS-900-C. Obiecałem im dostawę w ciągu najwyżej
czternastu dni. Macierzysty urząd zatwierdził datę dostawy
i listę towarów. Hura! Hura!" I tutaj nastąpi wydruk, na widok
którego zacząłbym się ślinić i chciałbym zmienić się w pirata.
- Brzmi to rozsądnie - potwierdził Gus. - Ale nie po-
doba mi się pomysł wycofania choćby jednego statku prze-
znaczonego do próby ewakuacji.
- Rozumiem, Gus, ale myślę, że poświęcenie tuzina ludzi,
którzy mogliby być ewakuowani na jachcie jest usprawie-
dliwione w porównaniu z ponad piętnastoma tysiącami ryzy-
kujących na stacji - odpowiedział Simeon, a widząc, że
wszyscy słuchają go bardzo uważnie, kontynuował: - A te-
raz, żeby przygotować resztę stacji na wtargnięcie piratów,
chcę, aby cały sprzęt, na którego utratę nie możemy sobie
pozwolić, został odłączony i ukryty; to, czego nie można
przenieść, trzeba zamaskować lub rozmontować tak, by nie
były widoczne żadne części zapasowe. Wszystkie wykazy
w terminalach komputerowych będą zmienione. Zamierzam
tak je pomieszać i uczynić tak trudnymi do zrozumienia, jak
to tylko możliwe, żeby każdy przybysz z zewnątrz, używający
naszego sprzętu, zrobił jak najwięcej okropnych i przynoszą-
cych szkodę błędów. Będziemy potrzebowali wielu grup ra-
towniczych, więc cały czas muszą być w pogotowiu.
Stół otaczało dwadzieścia ponurych twarzy.
- Chwileczkę - powiedziała powoli Channa. - Sugeru-
jesz, że pozwolimy tym... tym diabłom okupować stację?
- Nie możemy ich powstrzymać - wyjaśnił cierpliwie
Simeon. - Nie jesteśmy w stanie powstrzymać prawdziwego
statku wojennego od wpakowania pocisku w równik stacji
i wysadzenia w próżnię piętnastu tysięcy ludzi. Mnie też się
to nie podoba, Channo, ale musimy powstrzymać ich od
zrobienia zbyt wielu szkód, dopóki nie dotrze tu Flota Wojen-
na, a wiemy, że na to potrzeba czasu. Jeśli uda nam się zająć
ich wystarczająco długo, Flota Wojenna będzie mogła ich
schwytać, a to rozwiąże nasz problem. Kiedy zrobią kilka
ważkich błędów, będą woleli wykorzystać naszych ludzi.
W końcu dlaczego mieliby łamać sobie głowy, próbując na-
uczyć się, jak kierować stacją, którą tylko okupują, dopóki
nie ograbią jej do czysta? Chcę, żeby kluczowe pozycje
zajmowali nasi ludzie, a nie oni. Prawdziwa kontrola nad
stacją musi pozostać w naszych rękach. Jestem gotów zary-
zykować, by uzyskać tę przewagę.
- Cóż - powiedziała ostrożnie Channa. - To brzmi roz-
sądnie.
- Doktorze Chaundra, dla ciebie mam propozycję, za
którą mnie znienawidzisz.
- Chcesz, żebym uczynił ludzi chorymi.
- Krótko mówiąc. Jesteś bardzo domyślny
- Zakładam, że wiesz, iż nie zostałem lekarzem, dlatego
że cieszy mnie patrzenie na ludzkie cierpienia- oznajmił
spokojnie. - Nie będę zabijał. A swoją drogą, komu i dla-
czego miałbym to robić?
- Chciałbym mieć możliwość ogłoszenia kwarantanny
drugiej klasy, żeby zniechęcić ich do wchodzenia do kwater
mieszkalnych. Nie jesteśmy w stanie całkowicie trzymać ich
na dystans, jeśli nie ogłosimy, że na stacji panuje śmiertelna
choroba; a jeśli nie zdołamy utrzymać ich na dystans, równie
dobrze możemy sami wysadzić to miejsce i oszczędzić im
pocisku. Chciałbym zobaczyć szpital usłany ochotnikami ję-
czącymi z autentycznego cierpienia. Ale, co najważniejsze,
chcę, żeby każdy pirat, który wejdzie na zamieszkany obszar,
wyszedł z niego z jakąś infekcją. Prędko dojdą do wniosku, że
powinni ograniczyć swoje kontakty z mieszkańcami stacji do
holorzutów.
Chaundra uśmiechnął się przewrotnie.
- Trędowaty, nieczysty, nieczysty - mamrotał monoton-
nie brzmiącym głosem. Oprócz Simeona Patsy była jedyną
osobą przy stole, która zrozumiała jego intencję. Po chwili
Chaundra pokręcił głową. - Za mało czasu, żeby podrobić
tę szczególną chorobę. No cóż! Poszukam odpowiedniego
wirusa. Spróbujemy, ale... musimy mieć nadzieję, że... Kol-
nari? nie mają odpowiednich leków i żadnych równie dobrych
środków.
- Patsy - zaczął Simeon.
- Tak, kochanie?
- Jak tylko zbierzemy trochę danych o fizycznej naturze
tych diabłów, byłbym wdzięczny, gdybyś zaproponowała ja-
kieś zarodniki albo zanieczyszczenia, albo mieszankę gazów,
które dałyby się we znaki naszym nieproszonym gościom.
A jeśli uda ci się zgnębić tylko ich statki, a oszczędzić stację,
to nawet bardziej mi się to spodoba.
- Och, Simeonie, moja szanso! Kochasz mnie, cukie-
reczku?
- Od pierwszego wejrzenia i na zawsze, kwiatuszku.
- Och, rumienię się! - Sięgnęła do klawiatury. - Aler-
gie byłyby niezłe. Są dość specyficzne w grupach o małej
różnorodności genetycznej. Tak! Zacznę, gdy tylko zdobę-
dziemy próbki tkanki.
- A teraz poważnie - powiedziała Channa. - Możemy
ewakuować ludzi albo niebezpieczne zapasy, jak na przykład
górnicze materiały wybuchowe, ale nie i ludzi i zapasy.
- Właśnie do tego zmierzałem. Będziemy musieli zo-
stawić trochę zapasów, inaczej dziwnie by to wyglądało.
W końcu jesteśmy ośrodkiem zaopatrzeniowym. Jednak
chciałbym pozbyć się albo ukryć gdzieś niektóre szczególne
towary. Powinniśmy zostawić jakieś cztery procent poniżej
najmniejszych rezerw, jakie kiedykolwiek zarejestrowaliśmy.
Posiadamy rejestry wskazujące, że jesteśmy w trakcie zała-
dunku statków; dodatkowych czterech procent materiałów
wybuchowych brakuje, ponieważ zużyliśmy je na wysadzenie
statku zbiegów. - Simeon nie widział powodu, aby dawać
Kolnari broń. - To samo chciałbym zrobić z zapasami żyw-
ności i lekarstw. Jakieś pytania?
- Tak - odezwał się jeden z oficerów zaopatrzenia. -
Gdzie mielibyśmy wsadzić to wszystko, a szczególnie mate-
riały wybuchowe?
- Powiem wam gdzie - odrzekł Simeon. - Kiedy już
zbierzecie wszystko razem. Teraz zastanówmy się. jakich
zapasów będą potrzebowały statki ewakuacyjne i chciałbym,
żebyście zaczęli gromadzić te "smakołyki", za pomocą któ-
rych zwabimy drapieżnika.
- Wedle rozkazu!
- My też chcielibyśmy pomóc - oznajmił poważnie
Amos. - Rozkazuj, a będziemy ci służyć najlepiej, jak po-
trafimy.
Niedobitki wieśniaków, ranczerów i studentów z planety
na średnim poziomie rozwoju technologicznego, pomyślał
Simeon. Jestem pewien, że znajdziemy dla was dużo pracy.
- To dla nas wielki wstyd, że ściągnęliśmy na was nie-
szczęście - kontynuował Amos. - Byłoby lepiej, gdybyśmy
wszyscy umarli...
- Zamknij się! - warknęła Channa, po czym dodała
podniesionym tonem: - Jak śmiesz mówić coś takiego?
Wszyscy żywi są cenni. Tak myślał Guiyon. Uznał, że musi
ocalić tylu z was, ilu będzie w stanie, i zrobił to. Przestań bić
się w piersi, bo nabawisz się tylko siniaków. Sądząc po tym,
co wiemy, ci dranie pewnie i tak dotarliby do nas, jak nie tą
drogą, to inną.
- Byliście zwiastunami złej nowiny i chociaż tacy nie są
mile widziani, chciałbym teraz powiedzieć, że ja. Simeon,
SSS-900-C, jestem wdzięczny wam, a szczególnie... Guiyo-
nowi. Gdybyście wszyscy zginęli na Bethelu, nikt w tym
sektorze nie dowiedziałby się o Kolnari i ich sposobie dzia-
łania. - Simeon zamilkł na moment. - Wnioskuję, że stosują
taktykę spalonej ziemi? - Kiedy obaj Betheliame spojrzeli
na niego zakłopotani, wyjaśnił uprzejmie: - Zacierają wszel-
kie ślady świadczące o ich bytności? O tym, że ktokolwiek
był na danej planecie? Hmm. Tak myślałem. Nie mogą zo-
stawić klucza do zagadki, jeśli chcą kontynuować swoje dzieło
niszczenia.
Simeon wychwycił dziwny dźwięk, który dobył się z gardła
Josepha, i dokonał szybkiego powiększenia twarzy mężczyz-
ny. Potwierdziło ono, iż Bethelianin szczerzył zęby w szyder-
czym uśmiechu. Niebieskie oczy Amosa zmatowiały pod
wpływem bólu wywołanego myślą o zagładzie.
Jak dotąd ta koncepcja zaświtała w umysłach trzech czy
czterech stacjonariuszy i, sądząc po wyrazie ich twarzy,
wstrząsnęła nimi. Piractwo i grabienie były wystarczająco złe,
ale ci Kolnari prawdopodobnie posunęli się do wielokrotnych
aktów ludobójstwa.
- Światy Centralne i Flota Wojenna otrzymują co godzinę
aktualne dane. - Simeon zamierzał ich uspokoić, zapewnia-
jąc, że SSS-900 bije na głowę Kolnari. - Jeśli nawet nie
pokryją szkód, kiedy dokonamy rozliczenia, to przynajmniej
Bethel zostanie pomszczony. Ocaliliście nie tylko siebie, ale
również nas i to, co zostało z waszego świata.
- "Ten, który walczy i..."- Channa dyplomatycznie
zmieniła nieco stare przysłowie- "... ucieka, żyje, by wal-
czyć następnego dnia". Umieranie byłoby tylko... - Zama-
chała rękami, nie znajdując właściwych słów.
- Byłoby bezsensownym samobójstwem - dokończył za
nią Simeon. - I pozwoliłoby Kolnari wyprzątać pokład. -
Zauważył lekki grymas na twarzy Channy, wywołany jego
wyrażeniem, zapożyczonym z terminologii gier wojennych.
- Właśnie. I nie możesz pozwolić tym... - Znów szukała
wystarczająco okropnego określenia.
- Sukinsynom o czarnych sercach? - podpowiedział Si-
meon. Ładna kombinacja swobody i tradycyjnego epitetu,
pomyślał zadowolony z siebie.
- Dziękuję... sukinsynom o czarnych sercach na dalsze
zabijanie i grabienie. Więc jeśli chcesz życzyć komuś śmierci,
to życz jej właśnie im - dokończyła Channa, w uniesieniu
uderzając pięścią w stół.
Amos uśmiechnął się smutno.
- Swoją płomienną mową spaliłaś moją słabość, piękna
pani. Skieruję moją nienawiść przeciwko naszemu wspólnemu
wrogowi.
- Świetnie! Cieszę się, że to ustaliliśmy. A teraz chciał-
bym odroczyć spotkanie - oznajmił Simeon. - Channa i ja
musimy w ciągu dwóch godzin skontaktować się z kapitanami
statków i wy też macie mnóstwo do zrobienia. I jeszcze jedna
prośba. Chciałbym co sześć godzin otrzymywać od każdego
z was raporty. Jeśli napotkacie jakiekolwiek trudności, w każ-
dej chwili możecie się ze mną skontaktować. Amos, bądź tak
dobry i towarzysz doktorowi Chaundrze do kostnicy, by wy-
brać naszą przynętę. Pomoże ci także w przygotowaniu n a -
1 e ż y t e g o pogrzebu dla innych ofiar.
Amos uroczyście skinął głową. Chaundra ze współczuciem
położył dłoń na ramieniu młodego mężczyzny, uruchomił
dryfujący fotel i razem opuścili pomieszczenie. Fotel Josepha,
uruchomiony przez jednego ze strażników, ruszył w drogę
powrotną do szpitala. Oficerowie stacji rozeszli się pospiesz-
nie i żadnemu nie przyszło do głowy plotkować czy komen-
tować spotkanie. Tylko Channa została, błądząc niewidzącymi
oczyma gdzieś w przestrzeni.
- Cofam to, co kiedyś powiedziałem.
- Co takiego? - oprzytomniała.
- W tej chwili jestem głęboko i absolutnie wdzięczny, że
zdecydowałaś się studiować wojnę, zamiast czytać romanse.
ROZDZIAŁ 9
- Tam leci jeszcze jeden - powiedział ponuro Simeon.
Punkt przepłynął przez przestrzeń, której obraz Simeon
wyświetlił na jednej ze ścian pokoju wypoczynkowego; od-
dalał się od SSS-900-C i kierował ku strefie niskiej masy i jej
międzygwiezdnemu tranzytowi.
- Jak się dowiedzieli? - zapytała Channa.
- To Sen Heroda. Jest niezależny. To jeden z tych ro-
dzinnych statków handlowych, buszujących po okolicy i zbie-
rający rzeczy, których jakość nie dorównuje ilości. Nie muszą
być informowani o kłopotach. Potrafią je wyczuć.
- Uważam, że to zrozumiałe. Utopili swoje oszczędności
w statkach, które zapewniają im środki utrzymania. - Channa
westchnęła pobłażliwie. - A co z innymi?
- Powinni być... - przerwał. - Na Ghu!
Channa także usłyszała tupot butów na korytarzu i obróciła
się w fotelu w momencie, gdy pół tuzina różnie ubranych
postaci wkroczyło do pokoju spotkań.
Mogliby wchodzić szybciej, pomyślał Simeon, obserwując
kapitanów, którzy wchodzili kolejno - parami, w grupkach
lub pojedynczo. Najbardziej pstrokata załoga, jaka kiedykol-
wiek tu zawitała, stwierdził. Ich kombinezony zaprojektowano
tak, by były wygodne mimo ciężaru ekwipunku. Jednakże swą
indywidualność zwykle wyrażali przez upodobanie do tan-
detnych ozdób. Na przykład kobieta o ogolonej i wytatuowa-
nej czaszce nosiła wyjątkowo jaskrawy odcień błękitu z ró-
żowawym połyskiem, który nie był ani trochę twarzowy, co
najwyżej rzucający się w oczy. Dwaj nieludzie pasowali jak
ulał do tych przebierańców. Wiedzą, że coś się święci, stwier-
dził Simeon, ale przynajmniej przyszli posłuchać, nie jak ci,
którzy uciekli.
Co tam, do diabła, westchnął Simeon. Wykorzystamy to,
co mamy, i cieszmy się, że mamy choć tyle.
Kiedy kapitanowie zaczęli zapełniać pokój, Channa, stano-
wczo zbyt elegancka w jasnoniebieskim kostiumie, podeszła
do szczytu stołu konferencyjnego. Odczekała minutę, a kiedy
nikt więcej się nie zjawił, otworzyła notes umieszczony na
podium i popatrzyła na zgromadzonych, czekając, aż się uspo-
koją. Szczególnie po tym, jak przy wejściu pojawiła się para
półetatowych policjantów Vicker z maskami tlenowymi, mio-
taczami gazu, jak również pistoletami udarowymi oraz szyb-
kostrzelnymi karabinami. Channa zanotowała, że musi przy-
pomnieć Vicker, iż wroga jeszcze tu nie ma i aby dodatkowo
nie robiła wrogów z innych.
- Dziękuję wszystkim za przybycie - odezwała się.
Prawdopodobnie zastanawiacie się, dlaczego was tu dzisiaj
wezwaliśmy, pomyślał Simeon, uprzedzając słowa Channy.
- Niewątpliwie zastanawiacie się, dlaczego was tutaj po-
prosiliśmy - powiedziała Channa.
No, blisko, choć nie dosłownie.
- Jestem Channa Hap, mięśniowiec Simeona. W związku
ze stanem wyjątkowym, ogłoszonym na stacji SSS-900-C,
powołujemy się na rozdział drugi, artykuł drugi karty stacji.
Próbowała go odczytać, aby każdy wiedział, że stacja ma
prawo dysponować ich pojazdami, lecz zagłuszył ją niespo-
dziewanie głośny ryk, dobywający się z tych kilku gardeł,
wspomaganych przez nieludzi. Jedyne, co dało się słyszeć, to
wyrwane z kontekstu ,,ze względu na" czy "kapitan powie-
dział".
Pozwól im wyrzucić to z siebie, pomyślał Simeon. Ich
reakcja była zrozumiała - złamanie harmonogramu byłoby
kosztowne, szczególnie dla małych towarzystw i niezależnych
kupców. Miejmy nadzieję, ze później będą bardziej chętni
do współpracy. W każdym razie miał nad nimi wszystkimi
kontrolę, zarówno dlatego, że ich statki były połączone ze
stacją, jak i dlatego, że kapitanowie brali udział w tym
spotkaniu. Tak więc nikt nie mógł odlecieć bez przydziału.
Żaden z obecnych tu kapitanów nie miał w sobie uncji
altruizmu, lecz weksle stacji obowiązywały wszędzie na ich
szlakach. Były dobrym zabezpieczeniem, jednak z psycho-
logicznego punktu widzenia, żaden weksel ani ubezpieczenie,
które być może zostanie wypłacone w przyszłości, nie dają
takiego komfortu, jak gotówka.
W końcu zaczęli się kręcić. Simeon nastawił natężenie
swego głosu na niemal bolesny poziom.
- Proszę usiąść.
Mechaniczny ryk wypełnił pokój. Simeon celowo dodał
infradźwięki, które powinny sprawić, że ludzie poczują się
niepewni i przestraszeni.
- Teraz, kiedy już przyciągnąłem waszą uwagę - powie-
dział, przestawiając swój głos na bardziej znośny poziom -
chciałbym wam przypomnieć, że właśnie ogłosiliśmy stan
wyjątkowy. - Przerwał i badał wyzywające, zagniewane twa-
rze. - Stacja spodziewa się wkrótce ataku.
Rozległ się kolejny ryk, tym razem przerażenia.
- Zamknijcie się! - Znów zamilkł na moment. - Dzię-
kuję bardzo. Sprawa dotyczy nas wszystkich. Tylko że wy,
jeśli zachowacie spokój, odlecicie bezpiecznie, a to jest wię-
cej, niż reszta z nas może się spodziewać. Proszę, pamiętajcie
o tym. A teraz przejdźmy do sedna sprawy - kontynuo-
wał. - Zamierzamy ewakuować wszystkich, których może-
my. Oczywiście, najpierw dzieci poniżej dwunastu lat i ko-
biety w ciąży. Jest ich około ośmiuset. - Nie było to tak
wiele, ale na frachtowcach albo wcale nie istniały pomiesz-
czenia pasażerskie, albo miały bardzo ograniczoną powierz-
chnię. Umieszczenie na nich takiej ilości osób czyniło kilku-
tygodniową podróż niewygodną, lecz przynajmniej pozwoliło-
by im przeżyć. - Chcę też zredukować pożywienie stacji,
więc radzę skorzystać z okazji i zaopatrzyć się. - Tym razem
rozległ się pomruk uznania. - Jednakże w tej chwili nie mogę
zagwarantować wam pełnego odszkodowania za ładunek lub
nie dostarczone towary. Chciałbym, i prawdopodobnie uda mi
się. uzyskać to odszkodowanie, ale nie mogę go wam za-
gwarantować.
- Chwileczkę, do cholery! - ryknął krępy kapitan o twarzy
buldoga. - Kto atakuje stacje? Jesteśmy oddaleni o trzy mie-
siące czasu tranzytowego od jakichkolwiek kłopotów, a to, co
mówisz, świadczyłoby, ze mniej.
- Piraci - odpowiedział krótko Simeon i to jedno słowo
wystarczyło, zęby nieugięci kapitanowie, a nawet jeden nie-
człowiek, pobledli.
Zauważywszy ręce sięgające do pasków, przy których,
zgodnie z regulaminem stacji, nie mieli zwykle noszonej
broni, czekał, aż posypią się oskarżenia i kontroskarżenia.
Tym razem Channa przywołała ich do porządku.
- SIADAĆ! - ryknęła, nastawiwszy swój mikrofon na
maksymalną moc.
- Zakładam - powiedział słodko Simeon - że nie bę-
dzie więcej bałaganu, jaki wydarzył się przed chwilą i nie
będziemy tracić cennego czasu? Wracając do wyjaśnień, czte-
ry ciężko uzbrojone statki pirackie ścigały statek kolonistów,
który... no... przyleciał tu wczoraj. Od rozbitków uzyskaliśmy
pewne informacje o napastnikach. Wynika z nich, że ci piraci
zniszczą stację natychmiast albo ograbią ze wszystkich cen-
nych przedmiotów i urządzeń, a potem zniszczą. Musimy
ewakuować możliwie jak najwięcej ludzi, lecz będzie to
kropla w morzu, nawet z waszą szczodrą pomocą, której nam
nie odmówicie. Przykro mi, ale musimy uratować tyle osób,
ile zdołamy.
- Przykro ci? - Buldog znów zerwał się na równe no-
gi. - Tobie jest przykro! Chcesz, żebym zostawił mój ładu-
nek piratom i jest ci przykro? Cóż, mi też jest przykro, bo
twoim "przykro mi" nie zapłacę żadnych rachunków!
- Kapitanie... Bolist- rzekła Channa stanowczym to-
nem, sprawdzając listę na ekranie swego notatnika. - Chce
pan powiedzieć, że ładunek... soli chemicznych jest dla pana
ważniejszy niż ocalenie życia czterdzieściorgu dzieciom, które
mogłyby zmieścić się na pokładzie pańskiego pojazdu?
Mężczyzna spuścił głowę jak byk szykujący się do natarcia.
- Panno Hap, ja i moi ludzie pracowaliśmy czterdzieści
lat, by wejść w posiadanie Gung Ho. Nadal spłacamy pożycz-
kę. Utrata głównego ładunku może nas zrujnować, ponieważ
jeśli nie dostarczymy go do Kobawaslo et Filles, będziemy
musieli pokryć straty. I znów będziemy zaczynać od zera. Do
diabła, lubię dzieciaki, ale każdy chce żyć.
- A więc, kapitanie, będzie pan zadowolony, gdy się pan
dowie, ze dzieci są dużo lżejsze niż sole chemiczne. Zamiana
jednych na drugie powinna umożliwić panu wydostanie się
z niebezpiecznej strefy w doskonałym czasie. - Channa ob-
darzyła go miłym uśmiechem i wytrzymała jego spojrzenie,
dopóki nie spuścił oczu. - Tak, pani ma pytanie? - zwróciła
się do ogolonej, wytatuowanej pani kapitan, która podskoczyła
na równe nogi, wymachując obiema rękami, aby uciszyć
sąsiadów.
Zapytała, jak poradzić sobie z ciężarnymi kobietami, które
zaczną rodzić na jej statku, ale uspokoiły ją zapewnienia, że
jej grupie będzie towarzyszył doświadczony lekarz.
W końcu wszyscy skapitulowali, choć dziewięciu kapita-
nów poprosiło o kilka godzin zwłoki na oznaczenie bojami
ładunków, które nie ulegną zniszczeniu, co najwyżej zużyciu,
i wyrzucenie ich w przestrzeń.
- Uff! - westchnął Simeon, gdy kapitanowie wyszli. -
To było nieprzyjemne.
- Nieporównywalnie - odpowiedziała Channa ponuro.
- Nieporównywalnie do czego?
- Do oznajmienia tego wszystkiego stacji - wyjaśniła.
- Aha!
- Nabierasz mnie, Joat - stwierdził lekceważąco Seld
Chaundra. - Piraci! Myślisz, że kim jestem? Uczniakiem?
Tak, odpowiedziała w duchu Joat, a głośno dodała:
- Przysięgam, że nie kłamię.
Znajdowali się w kwaterze Selda złożonej z sypialni i gabi-
netu i oddzielonej od pokoi jego ojca sąsiadujących z głównym
szpitalem w Północnej Sferze. Gabinet zapchany był modelami
statków i holoplakatami, z których większość pochodziła z ka-
talogów podróżniczych, ale było też kilka z seriali przygodo-
wych. Joat szczególnie podobał się ten przedstawiający chrabą-
szczookiego mężczyznę wrzeszczącego w jednej z uzębionych
paszczy trzygłowego potwora, który wymachiwał swą ofiarą
nad zgliszczami płonącego budynku. Intrygujące było to, że
mężczyzna przypominał kapitana, który wygrał ją od wuja.
- Daj mi jeszcze jedną tabliczkę czekolady - rzekła.
Seld rzucił ją z kanapy, na której się wyciągnął. Joat złapała
czekoladę w locie i upuściła opakowanie na podłogę. Seld
drgnął, ale nic nie powiedział.
- Jak możesz jeść tyle tych rzeczy? - zapytał, gdy pa-
łaszowała ją łapczywie.
- Jem je wtedy, gdy mam do nich dostęp - odpowie-
działa z pełnymi ustami. Znów drgnął. Niedowiarek, po-
myślała. - W każdym razie wkrótce mają tu być.
- Jaaasne.
Nagle Seld został przytłoczony do oparcia kanapy. Z jego
gardła wyrwał się zdławiony krzyk, gdy szczupłe, silne ręce
Joat. skrzyżowane w nadgarstkach, chwyciły jego kurtkę tuż
poniżej gardła. Kościste pięści boleśnie uciskały mu krtań.
Nie mógł oddychać, gdyż na dodatek klęczała mu na brzuchu.
- Posłuchaj, niedowiarku...
- Nie jestem niedowiarkiem! - wy sapał.
- ...nie nabieram cię! Sam sprawdź.
Pozwoliła mu wstać, pomaszerować do biurka i wcisnąć
guzik na odbiorczej płycie ekranu, który rozbłysł, ukazując
pomieszczenie sterownicze, kolumnę Simeona oraz otaczają-
cych go, rozgorączkowanych kapitanów.
Seld słuchał z otwartymi ustami.
- Piraci- potwierdził cicho.- Hej! To jest tajne na-
granie, ukradłaś je!
- Nie, tylko pożyczyłam i skopiowałam.
- Nielegalne kopiowanie jest kradzieżą, Joat. A podsłu-
chiwanie służbowych spotkań jest... - Zgubił wątek, me
mogąc przypomnieć sobie nazwy wykroczenia, choć wiedział,
iż taka istnieje.
Paskudny mięczak, pomyślała. Kiedy mówi takie rzeczy,
zachowuje się całkiem jak jego ojciec. Choć i tak jego ojciec
był dużo milszy niż jej własny. Jej wspomnienia związane
z ojcowską opieką należały do gatunku tych, z powodu któ-
rych człowiek budzi się w środku nocy zlany potem. Miejmy
nadzieję, że umarł już od koszmarnego dymu Jelebu. Jej wuj
był jeszcze gorszy, kiedy przejął nad mą opiekę, ale przynaj-
mniej wiedziała, że już nie żyje. Odsuwała od siebie podobne
myśli, uważając je za stratę czasu.
- W porządku, jestem szczeniakiem Sondee, podsłuchi-
waczem i złodziejem danych, ale może posłuchaj, co mówią,
dobra?
Seld zamrugał oczami i wykonał polecenie przyjaciółki.
- A niech mnie - szepnął. - Zostaniemy zaatakowani
przez piratów. Hej, Joat, to jest jak holo - dodał z błyskiem
w oczach.
Joat kopnęła go.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał ciężko obrażony.
- Ponieważ lubię cię, głupolu - odpowiedziała.
- Naprawdę? - zdziwił się i dodał z drżeniem w głosie: -
Świetnie to okazujesz, dziwolągu.
- Sam jesteś dziwoląg. To nie jest holo, Seld. Ci piraci,
ci Kolnari, istnieją naprawdę. Połowa ludzi znajdujących się
na pokładzie tego statku, który prawie zderzył się ze stacją,
była martwa, dziecinko. Byli martwi, skończeni, odlecieli
w poświacie do ostatniej przystani, nie żyją. Seld, mówimy
o prawdziwej zbrodni. Możemy mieć poważne kłopoty - ty,
ja. Simeon, Channa, twój tata.
- Tak - przytaknął słabo. Wyglądał na przerażonego. -
Ale co możemy zrobić? - Seld wypowiedział te słowa
drżącym głosem, choć bardzo się starał ukryć przed Joat swój
wielki strach.
- Podejdź bliżej i posłuchaj mamy - rzekła Joat. -
Simeon ma kilka pomysłów, ale ja mam ich więcej.
Rachel bint Damscus usiadła na brzegu łóżka i wzdrygnęła
się. Pod łóżkiem niczego nie było. Nawet nóg. Posłanie
utrzymywał w górze rodzaj pola nośnego. Spoglądając na
trzymaną w ręce pigułkę, zadrżała ponownie. Dziwny, ciemny
mężczyzna, którego nazywali doktorem Chaundrą, dał jej tę
pigułkę, mówiąc, że lepiej się po niej poczuje. Ale ona nie
chciała czuć się lepiej. Chciała odczuwać ból, ponieważ do-
wodził on, że wciąż żyła.
Rozejrzała się po małej kabinie. W kącie zauważyła umy-
walkę. Doskoczyła do niej i wrzuciła pigułkę do kanału,
zmagając się z nieznanym urządzeniem, az wreszcie poleciał
strumień wody. Potem wspięła się z powrotem na łóżko
z upokarzającą świadomością, że cienka szpitalna koszula
ledwie osłania jej ciało.
Chcę do domu, pomyślała z rozpaczą. Ale dom był daleko,
dalej niż wszystkie lata świetlne między tym znienawidzonym
miejscem a słońcem Saffron. Dom był w Kenss... A Kenss
zostało zatrute pyłem unoszącym się na nieboskłonach Be-
thelu. Mamo, pomyślała. Ojcze. Maleńka siostro Delilah.
Większość uciekinierów z Bethelu pochodziła z ziem Sierra
Nueva. Członkowie rodziny byli w prostej linii potomkami
Proroka, członkami Synodu Patriarchów przez dwadzieścia
pokoleń. Posiadali na własność miasto Elkbre i dziesiątki tysięcy
kilometrów kwadratowych otaczających je terenów. I zawsze
byli rodziną oświeconą bardziej niż reszta. Tak więc Drugie
Objawienie rozprzestrzeniło się tam szeroko. Rachel dołączyła
do niego później. Po tym, jak usłyszałam przemowę Amosa,
wspomniała, ukrywając twarz w dłoniach. Był jak przybyły
ponownie Prorok. Nowy głos, zdejmujący z ich barków nieznoś-
ny, uporczywy ciężar przymierza. I jest taki piękny...
Drzwi kabiny otworzyły się. Joseph wszedł pierwszy, z jed-
ną ręką włożoną za połę kurtki, jak miał w zwyczaju. Za mm
wkroczył Amos i Rachel rzuciła się w jego ramiona, ściskając
go dziko. Upłynęła dłuższa chwila, zanim wyczuła zakłopo-
tanie, z jakim poklepał ją po plecach. Wycofała się, szczelniej
owijając się w koszulę, co tylko podkreśliło jej skąpość.
Dziewczyna spłonęła rumieńcem, wbijając wzrok w podłogę
- Przepraszam, ekscelencjo - powiedziała.
Odpowiedział przyzwalającym gestem.
- Nie musisz być taka oficjalna. Rachel. Dobrze się
czujesz?
- Czuję ulgę - rzekła. - Mówili tylko, że wrócisz, ale
nie powiedzieli, dokąd cię zabrali i dlaczego. Gdzie byłeś? -
Wpatrzyła się w niego z niepokojem.
- Joseph i ja spotkaliśmy się z kierownictwem stacji -
oznajmił po chwili wahania. - Zorganizowaliśmy pogrzeb
dla tych. którzy umarli w czasie podróży.
Odwróciła się, by oszczędzić mu zakłopotania.
- Im nie można ufać.
- Co masz na myśli, Rachel? - Jego głos brzmiał nie-
pewnie, ale i surowo.
- Już nic - odpowiedziała ponuro, zwieszając głowę.
Potem boleśnie zacisnęła palce na jego nadgarstku. - Cho-
ciaż, kto wie? Om są mezamerin. Obcy. W starożytnym
języku liturgicznym: poganie.
__ Rachel. nie zaczynaj papugować Starszych - powie-
dział gniewnie Joseph. po czym juz z większą delikatnością
położył rękę na jej ramieniu. - Wzięłaś lekarstwo? - za-
pytał.
__ Tak - odpowiedziała szorstko, strząsnęła jego dłoń
i z westchnieniem zwróciła się do Amosa: - Przepraszam,
eksce... Amosie.
Znów zalała ją fala wspomnień - zatłoczona komora i wy-
wołujący mdłości, słodki smak w ustach, będący efektem
działania zastrzyku hibernacyjnego.
- Ja... myślałam, ze umarłam, kiedy się tu obudziłam -
powiedziała. - Mój ojciec... mówiłam ci?
- Nie - odrzekł Amos. biorąc ją za rękę. W jego dużych,
ciemnoniebieskich oczach pojawił się nagle wyraz współ-
czucia. - Przeklął cię?
- Tak. Kiedy opuściłam dom. żeby podążyć za tobą.
rzucił na mnie klątwę Patriarchy: piekła, godnego pogardy
odrodzenia i ponownego potępienia, na zawsze.
Słysząc to. Amos pobladł. Choć jego ojciec był niezado-
wolony z. syna. a nawet zatrwożony jego odstąpieniem od
wyznawanej dotąd religii, nie posunął się do klątwy. Może
nastąpiłoby to. gdyby nie umarł, kiedy Amos był zaledwie
nastolatkiem. A gdybym został przeklęty?, myślał Amos.
Może przez to. że zabrakło ojca. zostałem przywódcą Dru-
giego Objawienia. Jakąż odwagę wykazali moi zwolennicy,
narażając się dla mnie na klątwę!
- Myślałam, że rzeczywiście zostałam przeklęta- szep-
nęła. - Odkąd obudziłam się... ja... naprawdę nie czuję się
sobą. Amosie.
- To normalny objaw - stwierdził, poklepując ją po
policzku .- Wkrótce poczujesz się lepiej.
- I powiedziałeś im. co nas ściga? - zapytała, wyrzuca-
jąc z siebie słowa, gdyż jego dotyk dodał jej odwagi, by je
wymówić. - Mają jakieś środki obronne?
Joseph zastanawiał się przez, moment, patrząc w bok. po
czym roześmiał się z goryczą.
- Środki obronne'7 Ci ludzie są jak odsłonięci jak srom
ladacznicy.
Rachel, zaszokowana, aż zachłysnęła się powietrzem.
- Zapominasz się, Joseph - upomniał go Amos, gdy
Rachel przylgnęła do jego boku, instynktownie szukając u nie-
go ochrony. - I to w obecności damy.
Mężczyzna skłonił się.
- Proszę o wybaczenie, ekscelencjo - odpowiedział ofi-
cjalnym tonem. - Pani - dodał z głębokim ukłonem.
- Powtórzę twoje własne słowa, mój bracie. Nie naśladuj
Starszych - rzekł Amos. Uszło jego uwagi, że Rachel ze-
sztywniała.
- Czy to prawda? - zapytała. - Nie mają żadnych środ-
ków obronnycii?
Amos skinął głową i zacisnął usta w wąską Imię.
- Tak. To spokojni ludzie, tak jak my. Na szczęście są
w kontakcie z Flotą Wojenną Światów Centralnych. A na
nieszczęście Kolnan będą tutaj, zanim nadejdzie pomoc.
Rachel westchnęła ciężko.
- Jak możemy stąd odlecieć?
- Nie możemy - odpowiedział Amos, wykluczając szan-
sę ucieczki. - Są tutaj statki, ale małe i nie przystosowane
do przewozu pasażerów. Dzieci i towarzyszące im osoby oraz
słabsi zostaną ewakuowani. Reszta musi zostać tutaj i postarać
się zająć wroga.
- Rozpoznają nas! - zaprotestowała drżącym głosem.
Joseph potrząsnął głową i zwrócił się do niej oficjalnie:
- Nie sądzę, pani bmt Damscus. Nie w tym miejscu
i wśród tutejszych mieszkańców. Już zdążyliśmy zobaczyć
więcej ras ludzkich, niż mogłem sobie wyobrazić. Roi się tutaj
od różnych odmieńców - wydął usta z dezaprobatą - jak
również od nieludzi.
Oczy Rachel stawały się coraz większe. Na Bethel najważ-
niejszą przyczyną exodusu było postanowienie Proroka, by
nie kalać czystej krwi przez udział w kongresie z nieludźmi.
Nieludzka inteligencja była wytworem Szejtana, czy to umie-
szczona w ciele, czy w maszynie.
- Oni nie są tu władcami - uspokoił ją Joseph. - Nasza
garstka zginie wśród tak wielu i tak różnorodnych postaci, że
Kolnari nie rozpoznają, kim jesteśmy. Diabły muszą wierzyć,
że zaatakowały bez ostrzeżenia, że stacja nie zdoła wezwać
żadnej pomocy. Wtedy będą czekać i spokojnie ucztować.
Potem przybędą statki wojenne, by nas uratować i odwieźć
z powrotem na nasz biedny Bethel.
- Tak- westchnęła zadumana. - Nie myślałam o... po-
wrocie.
.- W pewnym sensie rozpętaliśmy wojnę - zaczął Amos,
a dziewczyna obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Teraz
musimy spróbować ją przeżyć. Rachel, moja siostro, dołączysz
do innych kobiet i dzieci? Proszę. Przebudziły się i będą
zagubione i przerażone. Przygotuj je na pozostanie tutaj.
- Będę posłuszna, Amosie.
Rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że w swym obecnym
stroju nie może pokazać się nawet wśród kobiet i dzieci jej
własnej grupy.
Joseph otworzył jedną z szafek i podał jej duży, bezkształt-
ny szlafrok. Rachel podziękowała mu skinieniem głowy, ubra-
ła się i wyszła. Okrycie okazało się o wiele za duże i sute
fałdy ciągnęły się za nią po ziemi.
- Ona i ja mamy ze sobą coś wspólnego - oznajmił
Joseph z goryczą, opadając na swój dryfujący fotel. Nawet
jego spory ciężar nie spowodował zachwiania fotela na polu
nośnym. Amos odnotował ten fakt w pamięci.
Muszę zrobić szybki przegląd, pomyślał. Dowiedzieć się,
jakie technologie powstały w czasie naszej izolacji na Bethelu.
To, co utrzymuje fotel w powietrzu, można by przetworzyć,
by uniosło większe ciężary.
- Co macie ze sobą wspólnego? - zapytał towarzysza.
- Oboje mamy dążenia przewyższające nasze stany -
odpowiedział Joseph. Amos, zdziwiony, zamrugał oczyma.
- Och! - powiedział po chwili. - A ja myślałem, że
poświęca się dla sprawy.
- Też, ale chodzi jej przede wszystkim o ciebie.
- Choćbyśmy przestrzegali starych zwyczajów, nie pojął-
bym jej nawet za drugą żonę - oznajmił, lekceważąco wzru-
szając ramionami. - A ponieważ nie mam jeszcze pierwszej,
w ogóle nie ma o czym mówić. - Następnie, unosząc jedną
brew, dodał: - Joseph, a ty nie uderzyłeś w zaloty?
- A był na to czas? - rzucił retoryczne pytanie, a potem
westchnął: - Amos, możesz sobie wyobrazić mnie proszą-
cego jej ojca o pozwolenie? Bez względu na nią, nazwałby
mnie bękartem prostytutki i portowego napaleńca. I byłaby to
prawda.
Amos zaśmiał się ponuro i szturchnął swego towarzysza
w ramię.
- Joseph, mój bracie, jesteś zuchwałym człowiekiem, któ-
ry niejeden raz ocalił mi życie, ale zdarza się, że pozwalasz,
by twoje pochodzenie zaślepiło cię tak samo, jak ograniczo-
nego umysłowo Starszego. - Kiedy Joseph spojrzał na niego
niepewnie, poczuł konieczność wyjaśnień. - Gdzie mieszkał
ojciec Rachel? - zapytał.
- W Keriss... ach! Rozumiem.
- Gdzie mieszkała większość Starszych?
- W Keriss. A ci, którzy mieszkali gdzie indziej, przybyli
do miasta na spotkanie rady - przyznał Joseph. - Miałeś
czas na myślenie, co?
- Ktoś musi to robić - odpowiedział Amos. - My, na-
leżący do drugiego Objawienia, planowaliśmy wyjście, ucie-
czkę z niewoli zwyczajów, które przeminęły bezpłodnie
w swej niezmienności. Kiedy wrócimy na Bethel. o ile w ogóle
to nastąpi, wspierani przez Kosmiczną Flotę Wojenną, nie-
wiele pozostanie nie zmienione po tym, co zrobili Kolnari.
Bóg dał nam ostrą lekcję. Jeśli nie znamy wszechświata, to
niekoniecznie wszechświat nie wie o nas. A na Bethelu...
ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi, i to na samym
końcu. Teraz - wyszczerzył zęby w uśmiechu - zgodnie
z prawem, ja zajmuję miejsce jej ojca. I tym sposobem daję
ci oficjalne pozwolenie na zaloty, a jako posag podaruję jej
Ranczo Gazeli nad Bliźniaczymi Źródłami.
Joseph zawtórował swemu przywódcy śmiechem.
- Mogę spróbować, ale wątpię, by zauważyła moje ist-
nienie - powiedział. - Jej zgoda może być równie odległa,
jak ranczo. - Zamilkł na moment. - Chociaż właśnie tam
zamieszkałbym z nią. gdybyśmy się pobrali i wygrali naszą
sprawę. Myślę, że jest silniejsza niż jej się wydaje, a przeko-
nanie do nowych zwyczajów, które głosisz, rodzi się w jej
głowie, a nie tutaj - wskazał na serce. - Jako pani na
włościach, byłaby tam szczęśliwa. Nie tkwiłaby wśród obcych.
ROZDZIAŁ 10
Odkrycie. Ślad statku.
Belazir t'Marid wyjrzał z symulatora, na którego ekranie
przeprowadzał zajęcia taktyczne.
- Jaka sygnatura? - zapytał.
- Bardzo wyraźny ślad jonowy - odpowiedziała Bai-
la. - Może być sprzed kilku tygodni.
Belazir przeczesał dłonią długą grzywę blond włosów i za-
klął w duchu. Drugi w ciągu dwóch dni, pomyślał. Dostali
się w często przemierzaną przestrzeń, mimo że ich dane
wskazywały na małe zasiedlenie lub wręcz pustkowie w tym
rejonie. Raporty kilkusetletniego Wielkiego Pomiaru nie za-
wierały żadnych wzmianek o zamieszkanych planetach, choć
była tu mgławica z potencjalnie cennymi minerałami. Teraz
musi tu być regularny ruch, może nawet naturalne siedliska
albo małe kolonie kosmiczne. Niebezpieczne, bardzo niebez-
pieczne.
Nadejdzie czas, kiedy Kolnari nie będą musieli się kryć jak
śmieciarze na obrzeżach znanego kosmosu. Ale ten czas jesz-
cze nie nadszedł.
- Zredukować szybkość - polecił. - Impulsowa wiado-
mość dla zrzeszonych statków. Utrzymać formację na nowym
wektorze. - Ta forma komunikowania się miała tak mały
zasięg, że była niewykrywalna. - Nie ma nic więcej na
monitorach podprzestrzeni?
- Mnóstwo linii komunikacyjnych, przebiegających tuż
obok siebie, ale w większości zaszyfrowanych - odpowie-
dział oficer informacyjny.
Belazir pokiwał głową. Perfekcyjne kody były dostępne dla
każdego, kto miał przyzwoite komputery.
- A ofiara? - zapytał.
Baila wzruszyła ramionami. Była niemal tak dobrze uro-
dzona, jak Belazir, dlatego podobne przejawy swobody ucho-
dziły jej bezkarnie. Również dlatego, iż była córką oficera
sztabowego, Chalku.
- Ślad jest mocny i gorący - powiedziała kobieta. -
Coraz szybciej zbliżamy się do niego. Ślady deterioracji,
jakich można się spodziewać z bardzo przeciążonych starych
silników: cząstki z zewnętrznych dysz napędowych i systemu
chłodzenia. Nie mógł wytrzymać zbyt długo.
- Zbyt długo, zbyt długo! Powtarzasz to od kilku dni! -
warknął Belazir, podrywając się z miejsca.
Młodszy oficer spuścił oczy pod władczym spojrzeniem
kapitana. Belazir usiadł z powrotem, zadowolony, że odzyskał
posłuch.
- Nadaj do wszystkich pojazdów - polecił. - Maksy-
malna czujność. Uderzamy ostro i odlatujemy. Plazma nie
zostawia śladów.
- Tato, nie polecę - powiedział stanowczo Seld Chaun-
dra do swego ojca.
Szef departamentu medycznego SSS-900-C spojrzał zasko-
czony. Przez moment, machinalnie kontynuując pakowanie
rzeczy syna na podróż, próbował dopasować słowa do kon-
tekstu, który powoli nabierał sensu. W końcu pokręcił głową.
Był bardzo zmęczony. Odkąd dwa dni temu powiadomiono
stację o zagrożeniu, zapanował absolutny chaos - w pełnym
tego słowa znaczeniu. Szpital pełen był poszkodowanych,
poczynając od efektów nieostrożności, przez ofiary wybu-
chów, do prób samobójstwa.
- Nie sprawiaj teraz kłopotów, synu - powiedział. -
Jest zbyt wiele do zrobienia.
- Nie polecę, tato - powtórzył Seld.
Bogowie, przypomina swoją matkę, pomyślał doktor z roz-
paczą. Dokładnie tak samo zaciskała usta, gdy postanowiła
bronić swoich zasad. I jej też, kiedy tak wyglądała, nigdy nie
mogłem przekonać, że popełnia błąd. Na szczęście nie musiał
przekonywać swego syna, który wciąż był niepełnoletni.
- Polecisz - oznajmił Chaundra. - Bo ja chcę, żebyś
poleciał.
- A ja chcę zostać!
Chaundra chwycił syna za ramię i delikatnie nim potrząsnął.
- Jesteś wszystkim, co mam, Seld. Jesteś najważniejszy
w moim życiu i muszę zapewnić ci bezpieczeństwo - po-
wiedział, po czym sięgnął po najsilniejszy atut: - Tego chcia-
łaby twoja matka.
Temperament rudowłosego Selda dał o sobie znać i po raz
pierwszy w swym dwunastoletnim życiu chłopak sprzeciwił
się ojcu.
- Nie, nie chciałaby! Powiedziałaby to, co ja chcę po-
wiedzieć. Że jesteś wszystkim, co mam, i jeśli ty możesz być
w niebezpieczeństwie, to muszę zostać z tobą!
Przyciągnął syna do siebie i zamknął w uścisku, by ukryć
łzy, które nagle zabłysły w jego oczach. Potem opadł na swój
fotel, zakrywając oczy dłońmi.
- Tak - stwierdził niskim głosem. - To właśnie by
powiedziała. Ale - wskazał Selda palcem - mówiłaby o so-
bie, a nie o tobie.
- Tato...
- Spakowałem jedną zmianę ubrań, dwie zmiany bielizny
i jedną rzecz - uniósł palec dla podkreślenia znaczenia -
z którą rozstania nie mógłbyś znieść. Wrócę za pół godziny,
żeby odprowadzić cię na statek.
- Tato!
- Za pół godziny.
Wstał i wyszedł. Zdarzają się sytuacje, kiedy mężczyzna
musi wypłakać się w samotności.
- Joat! - zawołał Simeon, doprowadzony do rozpa-
czy. - Odpowiedz mi! Nie chciałbym być zmuszony do
wysłania kogoś, żeby cię stamtąd wywlókł.
Gdzieś z głębi przewodu wentylacyjnego dobiegło go ciche
echo śmiechu. Przeklęty tunelowy szczur, pomyślał zrozpa-
czony. Tak ustawiła czujnik w swoim pokoju, że wykazywał
jej obecność i Simeon nadal próbował dociec, jak to zrobiła.
- Wiesz, że nie znaleźliby mnie.
- Daj spokój, Joat. Musisz polecieć. Channa spakowała
trochę twoich rzeczy. Spotka się z tobą przy śluzie. Jesteś
jedną z tych szczęściar, które nie mus/ą zakładać kombine-
zonu i spędzie całej podróży pod pokładem.
- Phi. Robiłam to już kiedyś.
- Ale teraz nie musisz. No, chodź! Odlatują za piętnaście
minut.
- Nie polecę.
- Może coś przeoczyłem? Piratów, ciężkie uzbrojenie,
prawie pewną śmierć i zniszczenie? Wspomniałem już o tym?
- Potrzebujesz mnie- oznajmiła po prostu.
- Taak - powiedział powoli po chwili milczenia. - Ale
myślę, że przezjakis czas powinienem poradzić sobie bez ciebie.
Joat pojawiła się na wizji, szczerząc zęby.
- Jesteś taki delikatny - stwierdziła i pokręciła głową. -
Potrzebujesz mnie, ponieważ żaden dorosły, prócz ciebie, nie
zna tej stacji tak jak ja. - Dufnie skrzyżowała ramiona na
piersiach. - To jest również mój dom i chcę brać udział
w bronieniu go. Poza tym nie zamierzam poddać się tej
Gorgonie. - Jeśli nadal żyje. dodała w duchu. Ci demons-
tranci wyglądali bojowo.- Tak więc zostaję tutaj!
- Joat, czy warto ryzykować życie z powodu panny Dor-
gan i sierocińca?
- Wierz mi, że tak! - Powaga, z jaką to powiedziała,
sprawiła, że Simeon mimo woli zachichotał.
- Posłuchaj. Joat, koniec żartów. Channa i ja będziemy
walczyć o nasze życie. Jeśli na dodatek będziemy musieli
martwić się o ciebie, może się zdarzyć, że popełnimy niewiel-
ki błąd, który nas zabije. Nie możemy pozwolić sobie na
rozterki związane z dzieckiem.
Wargi Joat zbielały.
- Walczysz nieczysto - wyszeptała.
- Walczę, zęby wygrać - odpowiedział Simeon.
- Ja też! - krzyknęła. - I jak dotąd przeżyłam, zgadza
się? - Zamilkła na moment, oddychając ciężko. Potem łobu-
zerski uśmiech powrócił na jej twarz. - Mam instynkt do
tego typu spraw. Zaufaj mi. - Cofnęła się o krok i zniknęła.
Chciałbym wiedzieć, jak to zrobiła, pomyślał Simeon. Mo-
głoby się to przydać, kiedy zjawią się Kolnari.
- Channa oczekuje cię na pokładzie statku! - zawołał
do niej.
- Powiedz jej, że się z nią zobaczę- dobiegł go skądś
głos Joat.
- Jest! To statek! Wykryliśmy statek! Kapitan na mostek!
Belazir t'Marid klęczał między udami swej żony, trzymając
w dłoniach jej pięty.
- A niech to diabli!- zaklął, zrywając się z posłania
i sięgając po ubranie. Kobieta - jego druga żona, a trzecia
kuzynka- zaklęła bezgłośnie, wyskakując z łóżka na drugą
stronę.
- Przeklnij ich, Boskie Nasienie - powiedziała, skacząc
na jednej nodze, podczas gdy drugą wkładała w skórzany
kombinezon.
- Łatwo ci mówić - warknął, zmagając się z kosmicz-
nym pancerzem; założenie go w stanie podniecenia okazało
się upokarzająco trudne. Wreszcie odezwał się podniesionym
głosem: - Stanowiska bojowe, pełna gotowość. Informować
mnie o sytuacji.
- Pojedynczy pojazd zbliża się naszą trajektorią w nor-
malnej przestrzeni.
- W normalnej przestrzeni? - powtórzył.
Drzwi rozsunęły się z sykiem, gdy wychodził ze swojej
kwatery, znajdującej się na rufie.
- Tak jest - potwierdził Serig, kiedy Belazir wkroczył
na mostek. Podczas gdy kapitan spał, oficer operacyjny czuwał
we wrogiej przestrzeni. Teraz wstał z fotela dowódcy. Był to
mężczyzna przypominający trolla, atletycznie umięśniony, ale
o tyle niższy od Belazira, ze wyglądał przy nim, jakby przy-
kucnął. - Przekazuję ci mostek, panie.
- Przejmuję. - Belazir poczuł niezrozumiałe zadowole-
nie, gdy wśliznął się w powłokę zabezpieczającą i pozwolił
rękom opaść na stery. Ten zimny, plastykowy celownik sta-
nowi moj kolejny problem, pomyślał, zaciskając wargi. -
Dane?
- Pojazd o masie nie przekraczającej jednej kilotony. -
Na mostku pojawiła się grupa bojowa, a okrągłe pomiesz-
czenie rozjaśniło się, gdy pulpity sterownicze przeszły w stan
gotowości. - Sygnatura neutrino wskazuje na silniki klasy
cywilnej, w tej chwili działające balistycznie. Może posiadać
energię lub broń kinetyczną, ale nie wykryłem żadnych wy-
rzutni głowic termojądrowych.
- Interesujące - powiedział spokojnie Belazir. - Seng.
- Na rozkaz, panie.
- Przyjrzymy mu się bliżej. Przygotuj się do wejścia
w normalną przestrzeń. Zawiadom flotyllę.
- Panie...
- Tak, tak. Podstawowe zadanie. Przemieszczamy się szyb-
ko i mamy czas. Poza tym, jeśli my odkryliśmy ten statek,
to on też mógł nas odkryć.
Flota Kolnan miała najlepsze urządzenia, jakie udało jej
się ukraść lub skopiować, lecz me było wiadome, na ile
poprawiono osiągi w rejonach pozostających w bliskim kon-
takcie z regularnymi stoczniami. Już wcześniej w historii
Klanu spotykało ich kilka paskudnych niespodzianek podob-
nych do tej.
- A jeśli tak, to mamy dodatkowy powód, by śledzić go
i upewnić się, że nikomu nic nie powiedzą.
- Przygotować się do przejścia. - Dzwonek alarmowy
zadźwięczał i umilkł. - Trzydzieści sekund, zaczynam od-
liczanie.
Skręcanie w materii wszechświata. Widok na zewnętrznych
ekranach nie zmienił się - komputery kompensowały go
w czasie wyjścia z nadprzestrzeni - ale powróciło subtelne
poczucie rzeczywistości, coś w zakamarku umysłu.
- Panie - zabrzmiał obok Belazira głos Senga. - Mamy
statek na elektromagnetycznych detektorach. Żadnej odpowie-
dzi na pozdrowienie. Użyjemy kinetyki?
Ich względne prędkości wynosiły tysiące kilometrów na
sekundę, więc pewny strzał uderzyłby z nuklearną siłą.
- Jeszcze nie - odpowiedział Belazir po namyśle. - Daj
mi go na wizję.
Obraz pojawił się przed nim kilka sekund później. Wtedy
uwidoczniło się zacofanie, które zamknęło ich we wszech-
świecie Einsteina. Ich oczom ukazała się spłaszczona sferoida,
całkiem mały statek. Sądząc po rozmiarach zewnętrznych
jednostek napędowych, był dość szybki, a poza tym solidnie
wykonany i prawie nowy. I kompletnie nieuzbrojony, o ile
wierzyć detektorom. Z pewnością nie był tak przystosowany
do raptownych tranzytów w atmosferze, jak tych samych
rozmiarów statek wojenny Kolnan.
- Mają mały laser - stwierdził Serig. - Z typu tych do
rozbijania meteorytów. Poza tym nic więcej.
- Czy on jest martwy?
- Kabina jest na szesnastu stopniach - odpowiedział
i sięgnął do pulpitu. Obraz na ekranach rozdwoił się. Na
zdublowanym wizerunku statku pojawiły się pstrokate kolory
charakterystyczne dla badania podczerwienią, mającego po-
kazać zmiany temperatury.
- Żadnej odpowiedzi na pozdrowienie - rozważał Be-
lazir, skubiąc dolną wargę. - Zbyt interesujące, by to po-
minąć. Wszystkie statki, ustalić prędkość względną zero i za-
trzymać się.
- Wielki lordzie - odezwał się oficer łączności. - Wiek
Ciemności odpowiada imperatywnym kodem.
- Przełącz go.
Belazir pokiwał głową. Dokładnie tego się spodziewał. Na
ekranie ukazała się twarz bardzo podobna do mego.
- Aragiz t'Varak- powiedział mężczyzna.
Przywitał się z nim jak równy z równym, pełnym osobistym
i subklanowym imieniem. W kontaktach towarzyskich była to
poprawna forma, gdyż t'Varakowie stanowili jeden ze szla-
chetnych rodów Wielkiego Klanu, lecz w kontaktach służ-
bowych taka forma była uchybieniem. Jeden z problemów
rodzinnego biznesu.
- T'Varak - odpowiedział Belazir, przypominając mu
o tym.
W przypadku kontaktu towarzyskiego odpowiedziałby wła-
snym pełnym imieniem.
- Dlaczego się zatrzymujemy? - zapytał mężczyzna,
a ponieważ Belazir czekał w milczeniu, dodał: - Sir.
- Ponieważ jest tu potencjalny łup o olbrzymiej warto-
ści - wyjaśnił uprzejmie Belazir. - chcemy się do niego
dobrać.
- Pocisk jest szybki. - A Ojciec Chalku jest niecier-
pliwy, niedopowiedziana myśl była wystarczająco jasna.
- Pocisk jest rozrzutnością - odpowiedział Belazir
i uśmiechnął się szyderczo. Aragiz wydawał się lekko zanie-
pokojony. - Ale twój sprzeciw został przyjęty. W związku
z tym ty i twój statek nie będziecie domagać się udziału
w trofeach.
Twarz Aragiza zastygła w wyra/.ie nieodgadmonej kamien-
nej maski. Głupiec, pomyślał kapitan Panny Młodej. Wszyscy
z Wieku będą to obserwować, gdy Panna Młoda przekaże im
bezpośrednią transmisję z oczyszczania statku. Nietknięty ła-
dunek mógł okazać się bardzo cennym łupem, a co dopiero
nowy, szybki statek, nadający się do przerobienia na rodzinny
środek transportu lub transportowiec desantowy. Niezależnie
od tego, jak dobrze był urodzony lub jak bardzo bezwzględny,
kapitan nie mógł pozwolić sobie na zbytnie lekceważenie
interesu załogi. Nie wspominając już krewnych, którzy za-
jmowali większość stanowisk dowódczych.
T'Varak właśnie ostro zredukował szansę utrzymania swej
pozycji. Ręka Belazira ucięła zarówno jego protesty, jak
i łączność między statkami.
- Serig - powiedział, pozwalając sobie na nieco ponury
uśmiech satysfakcji. - Przejmiesz grupę desantową. Jedna
szalupa, trzech wojowników. Przez cały czas pełen podgląd.
Serig wyszczerzył białe zęby, kontrastujące z jego hebano-
wą cerą. Pochodząc z mniej szlachetnego rodu, mógł jawnie
okazać zadowolenie z pognębienia t'Varaka.
- Może na pokładzie będzie jakaś dziwka - powiedział.
Śluza obróciła się i otworzyła.
Serig na Marid skinął za siebie, na swoich trzech kom-
panów. Czuł się dobrze - swobodny, spokojny i szybki -
a broń plazmowa leżała mu w rękach, jakby była przedłuże-
niem jego ciała. Nic nie wpływało na mego tak doskonale,
jak napięcie tuż przed walką - nawet seks, bogactwo czy
satysfakcjonująca zemsta. Świadomość, że jego pan będzie
obserwował przebieg akcji przez czujniki hełmu, była dodat-
kową premią. Cokolwiek zdziała, nie będzie to kolejnym
małym bajtem w chaotycznym młynie zniszczenia na ol-
brzymią skalę. Będzie to wyłącznie jego akcja - obserwowana
przez dowódców i oficerów wszystkich czterech statków.
- Teraz!
Trzy postacie w ciemnych pancerzach bojowych szybko
i sprawnie wtargnęły do śluzy. Pokład zadźwięczał pod ich
butami, gdy wylądowały w polu wewnętrznym.
- Nadal żadnej reakcji - oznajmił Serig. - Pole wynosi
36 GK. - Była to grawitacja Kolnari. Według starego ludz-
kiego standardu wynosiła 1.0 G Terry. - Wypierające.
Serig opadł na podłogę, dotykając jej w trzech punktach:
palcami lewej ręki, palcami obu stóp i zgiętymi kolanami.
Dwaj wojownicy pozostali po drugiej stronie śluzy powietrz-
nej. Wewnętrzne drzwi miały standardowy, okrągły kształt,
ze szwem pośrodku, gdzie schodziły się skrzydła. Powietrze
w śluzie zasyczało. Matowe w próżni światło nabrało cieplej-
szej, żółtej barwy, bardziej przypominającej tę. którą widział
na kilku planetach, chociaż flota Kolnari wciąż stosowała
rażącą jaskrawość ich zanikającego rodzimego świata.
- Naprzód!
Skrzydła rozsunęły się. W tym samym momencie Serig
skoczył do przodu z pistoletem plazmowym gotowym do
strzału. Ujrzał pojedynczy, ośmiokątny korytarz, pięć metrów
dalej rozgałęziający się w kształcie litery T. Opadł na podłogę
tuż przed rozgałęzieniem i przycisnął kciuk do rękojeści swej
broni. Wystrzelona długa, sztywna nić rozciągała się, badając
przstrzeń, jednocześnie przekazując obraz na płytkę Seriga.
Z północy na południe wzdłuż głównej osi statku, przebiegał
równie pusty korytarz. Również ośmiokątny, o średnicy dwóch
metrów, z dolną częścią ścian bocznych i sufitem pokrytymi
syntetycznym tworzywem, wytłaczanymi, syntetycznymi brze-
gami, które połyskiwały z regularną częstotliwością, oraz umiesz-
czonymi we wnękach włazami. Zarówno na końcu północ-
nego, jak i południowego korytarza znajdowały się drzwi
z blokami klawiszowymi.
Zgodnie z wymogami ostrożności sekundę później dwójka,
która dotąd trzymała się z tyłu, przeskoczyła obok Seriga,
zwracając się w przeciwne strony. Chwilę czekali w mil-
czeniu.
- Nic - powiedział Serig, podnosząc się na nogi i wcho-
dząc w osiowy korytarz. Spojrzał na wskaźniki umieszczone
na rękawicy.
- Powietrze odpowiada terrańskiemu standardowi. -
Rzadsze niż kolnarskie, ale z większą zawartością tlenu,
a mniejszą siarki i ozonu. Rodzimy świat miał więcej ozonu
na powierzchni i trochę w stratosferze. - Lekko obniżony
poziom tlenu, wysoki poziom produktów rozpadu promienio-
twórczego. Nie chciałbym być zmuszony do oddychania tym.
- Kontynuować - rozległ się głos Belazira.
- Rozkaz, panie - odpowiedział Serig. W języku kolnar-
skim cały zwrot zawierał się w jednym słowie. - Ruszamy
w górę osiowego korytarza.
Prawie wszystkie zbudowane przez ludzi statki miały na
północnym biegunie półkole, gdzie mieścił się mostek. Se-
rig kierował swymi podwładnymi, używając ręcznych sy-
gnałów. Posuwali się od jednego przedziału do następnego,
otwierając każdy i sprawdzając jego wnętrze za pomocą ni-
ci wizyjnej.
- Czujniki nie wykrywają obecności życia - zameldował
Serig. Zbliżali się do centrum sterowania małego statku,
przestrzegając zasady, by zawsze dwóch osłaniało jednego
narażającego się. - Te izby wyglądają na nie używane obec-
nie, prywatne kabiny, panie.
- Znakomicie - odpowiedział mu głos Belazira. A więc
na tym statku są urządzenia regulujące mieszankę powietrza.
Właz na północnym końcu ustąpił na taki sam przypadkowy
kod cyfrowy, jak zewnętrzne wejście. Pomieszczenie sterow-
nicze miało kształt półkuli. Spośród trzech foteli tylko jeden
okazał się zajęty. Kokon hibernacyjny, otaczający ciało pilota,
był zamknięty tylko do połowy, a więc nie działał.
Serig zbliżył się, by obejrzeć ciało.
- Miałeś rację. Kobieta - powiedział oschle Belazir.
- Nie uznałbym jej za pociągającą - odpowiedział za-
stępca dowódcy. - Tshakiz, pobierz próbkę tkanki. - Był
wdzięczny za przefiltrowane, pozbawione zapachu powietrze,
które przepływało przez jego hełm.
Skrawek zgniłego ciała ześliznął się z sondy. Serig odwrócił
wzrok, powoli i ostrożnie dotykając sterów. Ciszę przerwał
przenikliwy głos oficera medycznego. Był to zawód o niskim
prestiżu, a mężczyzna był wykastrowanym synem zniewolonej
matki.
- Obiekt nie żyje w przybliżeniu od czterech dni - oznaj-
mił. - Proszę, zbadajcie to dokładnie, moi wielcy lordowie.
Jeden z wojowników odpiął od paska czujnik i powoli
przesunął nim nad zwłokami od czubka głowy aż po palce
stóp. Na minutę zapadła cisza.
- Wstępna analiza: śmierć w wyniku przedawkowania
narkotyku hibernacyjnego, połączonego z głodem tlenowym
i odwodnieniem, spowodowanymi przez niedomknięcie się
kokonu.
Serig pokiwał głową. Na jednoosobowych statkach pilot
stosował zwykle hibernację, polegając na systemach AI, któ-
re w czasie długich, międzygwiezdnych tranzytów wyręczały
go w prostej i nudnej pracy. Trochę ryzykowne, ale za to
pozwalało zaoszczędzić kawał życia.
- Systemy statku są czynne - stwierdził Serig. - Proszę
o kryptografię. - Wetknął wtyczkę w gniazdko i czekał, aż
potężne maszyny na Pannie Młodej rozpracują programy
zabezpieczające wrogiego statku. - Gotowe. Mam kontrolę
nad komputerem. - Jakie to było proste, pomyślał. Komputer
nie miał prawie żadnych zabezpieczeń, a...
- Och! Panie? System hibernacyjny był rozmyślnie
uszkodzony.
- Co za niegodziwość - odpowiedział Belazir i obaj
zachichotali. - Dlaczego?
- Chwileczkę, panie. Tak, na szczątki Zastraszającej Ma-
tki! To jest kurier handlowy. Kobieta była agentką jakiegoś
domu handlowego, podróżującą z próbkami. Chwali się do-
konaniem "sprzedaży życia" na ostatnim przystanku, stacji
łącznikowej oznaczonej jako SSS-900-C. Pewnie zafundował
jej to jakiś rywal.
- To była sprzedaż j ej życia- stwierdził Belazir.
Tym razem Serig usłyszał śmiech także za sobą. Odwrócił
się gwałtownie do podwładnych.
- Nikt nie kazał wam zaprzestać pracy - rzucił ostro. -
Boskie Nasienie Kolnara! Panie, doszedłem do wykazu ła-
dunku!
Kiedy przetransmitował liczby i dane na wojenny statek
Kolnari, usłyszał głuchy jęk Belazira, jakby ten otrzymał cios
w brzuch. W wykazie znalazły się komputery i części kom-
puterowe, oprogramowanie techniczne, systemy produkcyjne,
narkotyki, luksusowe produkty spożywcze, wina. jedwabie...
- I, panie! Ładownie mają pełną kontrolę klimatyczną!
Wyposażenie do przewożenia delikatnego ładunku? To
podnosiło wartość pojazdu dla Klanu. Ładownie posiadające
urządzenia kontroli klimatycznej łatwo i tanio mogły zostać
przerobione tak, by mogły przebywać w nich rodziny lub
zahibernowane wojsko.
- Kapitanie t'Varak, mam nadzieję, że jest pan zadowo-
lony. - Głos Belazira brzmiał sardonicznie. W odpowiedzi
dało się słyszeć tylko zgrzytanie zębami. Jeden z pozostałych
kapitanów zaryzykował komentarz: - Czy nie wygląda to
zbytnio jak odpowiedź na modlitwę? - mruknął. - Osobiś-
cie większość swoich poświęcam mojemu bożkowi i przod-
kom oraz pojazdom Boskiego Nasienia, ale... - ..Bożek po-
maga najsilniejszej pięści", brzmiał dalszy ciąg porzekadła.
- W innych okolicznościach, Zhengirze t'Marid, mógł-
bym się z tobą zgodzić - odpowiedział chłodno Belazir. -
Ale kto mógł wiedzieć, kuzynie, że zaatakujemy tutaj? Tylko
ci, których ścigamy, a oni prą naprzód w rozpadającym
się kadłubie pozbawionym zdolności komunikowania się, od-
kąd wysadziliśmy im nadajniki. Serig- powiedział rozka-
zującym tonem. - Zabezpiecz statek. Usuń zwłoki i uruchom
systemy podtrzymywania życia. Czy rezerwy są wystarcza-
jące?
- Więcej niż wystarczające. Panie - odpowiedział Serig,
tłumiąc radosne tony w swym głosie. O bogowie! O rany!,
myślał. Czuł. że awans ma zapewniony. Mój pan jest ze mnie
zadowolony, stwierdził. Musi być, skoro daje swemu przyrod-
niemu bratu, bękartowi, taką szansę. Ludzie niskiego rodu za
mniejsze zasługi otrzymywali pełne szlachectwo. - Tu jest
mnóstwo powietrza- kontynuował- o dużej wilgotności.
Pilot nigdy się nie obudził, by je wymienić.
- Dobrze. Poczekaj na zespół od konfiskaty - będzie nim
dowodzić Alyze t'Marid - a potem wracajcie. I to szybko!
Jak się nie uporacie z tym w niecałą godzinę, będę z ciebie
pasy darł.
Alyze była trzecią żoną dowódcy. Serig podejrzewał, iż
może być w ciąży, a Belazir pragnął utrzymać ją poza zasię-
giem najmniejszego nawet niebezpieczeństwa, czyhającego na
nich w czasie pogoni. W zamyśleniu pokiwał głową. Ten
dobry, szlachetny sposób myślenia stanowił dowód dwoistości
natury Boskiego Nasienia.
- Słyszę i jestem posłuszny, panie - powiedział Serig.
A ta SSS-900-C również będzie na drodze naszego pościgu,
pomyślał. W ramach przeprosin zapalę mojemu osobistemu
bożkowi dziesięć świeczek.
Kiedy dowiedział się, że mają ruszać w pogoń - misję
pozbawioną łupu i honoru - podczas gdy ich towarzysze
i ludzie z klanu plądrowali Bethel. kopnął ze złości małego
bożka tak, że ten przeleciał przez całą kabinę. Wyglądało na
to, że jego reakcja była przedwczesna.
I
ROZDZIAŁ 11
- Mówiłam ci - odezwała się Joat.
- Tak - odpowiedział Seld Chaundra, odwracając głowę.
Na poziomach tranzytowych SSS-900-C nadal panował
chaos, a panika, którą usiłowano stłumić, była nie do opano-
wania. Patrzyli na zastępy zapłakanych dzieci, ponaglanych
i rozdzielanych przez kobietę trzymającą w ramionach nie-
mowlę. Wężyk pędraków trzymał się liny, którą powiązano
kilku protestujących wyrostków.
Joat i Seld stali z boku w cieniu przedziału wejściowego.
Na północnym biegunie globu było większe zapotrzebowanie
na urządzenia pompujące i dokujące oraz sprzężone zasilanie.
Programy gospodarcze pracowały nadliczbowe, nasycając po-
wietrze zapachami sosny, soli morskiej i dzikich kwiatów.
Jednak nadal czuło się odór wymiocin, nie zmienionych pie-
luch i strachu. Zewsząd dobiegały okrzyki przerażenia. Para
nastolatków cofnęła się gwałtownie, gdy mijał ją mężczyzna
z opaską półetatowego policjanta na rękawie.
- Jestem wstrętny, że tak porzucam ojca- powiedział
Seld zduszonym głosem. - On mnie zabije, Joat.
- Nie, piraci mogą cię zabić, a on może ci najwyżej
przetrzepać skórę.
Chłopak spojrzał na nią zaszokowany.
- Tata nigdy mnie nie bije!
- Więc masz bardzo dobrego tatę. I nie porzucasz go, tylko
zostajesz razem z nim. To właśnie zamierzasz zrobić, prawda?
- Tak. - Odwrócił twarz do ściany. - Nie mogę lecieć.
Moja mama... - powiedział zmienionym głosem. - Nigdy
więcej jej nie widziałem... obudziłem się i jej już... nie było.
Zaskoczona własną reakcją, gdyż generalnie nie lubiła do-
tykać ludzi, Joat niezgrabnie objęła go ramieniem. Seld, łka-
jąc, przylgnął do niej na moment.
.__ Przepraszam, że się rozpłakałem - rzekł po chwili.
Potem zdał sobie sprawę z niedźwiedziego uścisku, w jakim
się znajdował, i wyrwał się.
__ W porządku - odpowiedziała Joat. Jakoś to będzie,
pomyślała i zaraz wróciła myślami do bardziej praktycznych
spraw. - Potrzebujesz chusteczki?
- Dzięki. - Głośno wydmuchał nos w zaoferowany przez
przyjaciółkę skrawek materiału, po czym oddał go jej. - Co
teraz zrobimy?
- Znikamy z widoku. Channa zachowuje się jak rakieta
balistyczna. Ukryć się przed nią jest niemal tak trudno, jak
przed Simeonem. Nawet gorzej, bo nie mogę podregulować
jej czujników.
- Jest tam - wskazał Seld.
Joat rozejrzała się szybko. Hałas przybrał na sile wokół
wysokiej, szczupłej postaci Channy Hap. Tylko dzięki eskor-
cie personelu ochrony Vickers uniknęła wciągnięcia w tłum.
W ręce trzymała torbę podróżną z żaglowego płótna. Joat
rozpoznała wystające z jednej strony łapy pluszowego misia.
- I to tyle na razie - powiedziała. - Chodźmy.
Channa wkroczyła do pokoju wypoczynkowego, otworzyła
drzwi pokoju Joat i z całej, siły rzuciła płócienną torbą o prze-
ciwległą ścianę. Był to teraz jedyny ślad nieporządku w po-
sprzątanym pokoju. Następnie zatrzasnęła drzwi, podeszła
sztywno do swojego pulpitu, usiadła i zaczęła przeglądać
wiadomości, przygarbiając się pod wpływem każdej odmowy.
- To nie moja wina - odważył się w końcu powiedzieć
Simeon.
Odwróciła się powoli, by spojrzeć na jego kolumnę.
Och, cieszę się, że to jest tytanowo-krystaliczne, pomyślał.
Gdyby tylko podobny stan był osiągalny dla duszy.
Równie powoli i cicho Channa odwróciła się z powrotem
do swego pulpitu.
Simeon przesłał jej wiadomość, która brzmiała: "Przykro
mi, że musiałaś przejść przez tę scenę w komorze wyładun-
kowej".
Channa syknęła z irytacji i pacnęła dłonią w ekran. Natych-
miast pojawił się na nim drżący realistycznie wizerunek Si-
meona.
Nie chciany uśmiech złagodził linię jej ust.
- Mogłam tam być z wielu powodów: by przekazać im
słowa zachęty, życzyć powodzenia, uścisnąć dłonie, okazać
solidarność. - Zacisnęła pięść w geście potwierdzającym jej
słowa. - Ale byłabym o wiele bardziej wiarygodna, gdybym
me stała tam z torbą podróżną w ręce. Widziałeś podejrzliwe
spojrzenia, którymi mnie obrzucali? Prawdopodobnie połowa
ewakuowanych myśli, że jestem na którymś ze statków. Mo-
głeś coś powiedzieć, szepnąć mi do ucha choć jedno słowo
ostrzeżenia, to rzuciłabym tę przeklętą torbę! - Ponownie
spojrzała na jego kolumnę. - Dlaczego jej tam nie było?
- Bo nie przyszła- rzekł cicho Simeon. - Powiedziała,
że się z tobą zobaczy. Sądziłem, że miała na myśli ten dok.
- Naprawdę?
- Cóż, taką miałem nadzieję- powiedział Simeon.-
Zrobiłem, co w mojej mocy, żeby ją tam sprowadzić. Nacis-
nąłem każdy emocjonalny guzik, jaki mogłem. Manipulowa-
łem bezwstydnie, a wiesz, na co mnie stać w tej dziedzinie.
- Stary, elokwentny Simeon znów się pomylił, tak?
- Nie mogę po prostu wyjść z mojej skorupy, upolować
jej i zmusić do czegokolwiek, Channo. Nie zmieniłaby zdania.
Powiedziała mi, że nigdy nie znajdziemy jej w piętnaście
minut i miała rację. Nawet ty musisz się z tym pogodzić.
Próbę manipulowania Joat można porównać do ssania płyn-
nego wodoru przez słomkę.
- Rzeczywiście! - westchnęła Channa. - Ale stanie tam
z tą torbą było dla mnie paskudnie kłopotliwe. Poza tym
naprawdę chciałam zapewnić jej bezpieczeństwo.
- Wiem, jak się czujesz - uspokajał ją. - Poczucie
zastępczego rodzicielstwa jest dość silne.
I to był twój pomysł, przypomniał sobie. Dziwne, ale nie
odczuwał pokusy, by powiedzieć jej o tym. Doszedł do wnios-
ku, że podoba mu się ta rola.
Przetarła dłońmi zaczerwienione oczy.
- Przepraszam.
Pierwszy raz, pomyślał.
- Przyjmuję przeprosiny.
- Zaanonsujcie mnie - powiedział do drzwi Amos ben
Sierra Nueva.
Kiedy zadźwięczały cicho, wiedział, że w tym samym
momencie na ekranie w środku pojawił się jego wizerunek.
Nadal trochę nerwowo reagował na podobne urządzenia. Na
Bethelu nigdy nie stosowano takich wyszukanych urządzeń
elektronicznych. Drzwi robiono zwykle z pospolitego, praw-
dziwego drewna. Uśmiechnął się lekko do siebie. Tutaj drew-
no było luksusem nie do pomyślenia, a najbardziej postępowa
technologia - istotą powszedniego życia. Ktoś w ostatniej
minucie wrzucił bagaż do wahadłowca, więc przynajmniej
mógł się odpowiednio ubrać. Deprymowało go. iż wyglądał
jak jakiś zbieracz bawełny z zacofanego kraju: luźne, czarne
spodnie wciśnięte w buty, pasek ze srebrnych ogniw podkreś-
lający wąskie biodra i rozpięta toga uwydatniająca jego sze-
rokie ramiona. Gdy wszedł, ukłonił się ceremonialnie, uchy-
lając przed Channą nakrycia głowy.
- Wejdź. - Głos Channy sprawiał wrażenie znudzonego
i zmęczonego, lecz twarz rozjaśnił szczery, powitalny
uśmiech.
Dobrze, pomyślał i zrewanżował się jej uśmiechem. Nawet
w tej beznadziejnej godzinie przyjemnie było zostać obdarzo-
nym uśmiechem przez tak egzotyczną i atrakcyjną kobietę.
Następnie pokłonił się kolumnie. Simeonowi, poprawił się
i zmusił do zaakceptowania tej myśli. Jednocześnie starał się nie
myśleć o bladej, zdeformowanej istocie, umieszczonej wśród
rurek i neuronowych obwodów. Kiedykolwiek nasuwał mu
się ten obraz, zbierało mu się na mdłości. Obawiał się, że
Simeon mógł wykryć jego reakcję. Wyobrażał sobie, że czło-
wiek z kapsuły posiada liczne receptory, które utrudniają lub
wręcz uniemożliwiają okłamanie go. Nigdy nie myślał w ten
sposób o Guiyonie. Guiyon, jego współczujący głos, towarzy-
szył mu od najwcześniejszych dni. Guiyon był moim przyja-
cielem, pomyślał Amos.
- Przepraszam, że przeszkadzam - zaczął. - Ale teraz,
kiedy nąjkonieczniejsze prace zostały już wykonane, chciał-
bym przypomnieć o moim pragnieniu uczestniczenia w zbli-
żającej się bitwie.
- Zapewniam cię, że kiedy nasze plany będą bardziej
konkretne, /najdzie się w nich miejsce dla ciebie - powie-
dział Simeon.
Usta Amosa drgnęły. To znaczy, kiedy obmyślisz coś, co
potrafimy zrobić, dopowiedział sobie.
- Nie jesteśmy wyćwiczeni jak żołnierze - rzekł, w/ru-
szając ramionami z przepraszającym uśmiechem. - I pocho-
dzimy z zacofanego świata. Ale... - podniósł palec - ...po-
myślałem o czymś, co oboje, będąc tak blisko sprawy,
mogliście przeoczyć. - Przeniósł spojrzenie z Simeona na
Channę i z powrotem. - Jest to coś, o czym wspomniał mi
Guiyon. Powiedział: "Jestem jednym z najcenniejszych wynalaz-
ków Światów Centralnych. Kolnari nie mają we flocie statków
kierowanych przez mózgi i nie zamierzam być pierwszym".
- Och! - mruknęła Channa.
- Do diabła - odezwał się Simeon. - Wiedziałem
o tym, ale nie pomyślałem. Mózgi bardzo rzadko występują
w zacofanych krajach.
- Właśnie - potwierdził z zapałem Amos. - Musimy
ukryć fakt istnienia Simeona. Albo pierwszą rzeczą, jaką
zrobią Kolnari, będzie odcięcie jego kapsuły i odesłanie jej
na jeden z ich statków. Nie można do tego dopuścić.
- Rzeczywiście nie można - potwierdził Simeon. Wszy-
scy troje wiedzieli, co z tego wyniknie. Jeśli Kolnari dostaną
w swoje ręce mózg - na dodatek wyuczony strategii -
natychmiast zmienią się z wędrownej paczki lumpów w pier-
wszorzędne zagrożenie.
- Simeon nigdy nie... - zaczęła gorąco Channa, po czym
umilkła.
- Tak. - Głos Simeona zabrzmiał równie bezbarwnie,
jak robotycznego podprogramu. Istniały tuziny nieprzyjem-
nych sposobów zmuszenia zniewolonego mózgu do kapitula-
cji. Najskuteczniejszym, a zarazem najgorszym, było odcięcie
zewnętrznych receptorów, co oznaczałoby deprywację sen-
soryczną w ciągu najwyżej kilku dni. - Mam skłonności do
zapominania, jak... bezradny jestem przez większość czasu -
kontynuował. - Zapominam, że jestem, mówiąc wprost,
kaleką.
- Nie jesteś! - wybuchnęła Channa.
Amos aż zamrugał oczami. Końcówki rdzawobrązowych
włosów kobiety wydawały się najeżone. Nie chciałbym, aby
ta dama rozzłościła się na mnie, pomyślał Bethelianin z sza-
cunkiem.
Zmusiła się do odzyskania spokoju.
.- W porównaniu z tobą to my jesteśmy kalekami, Sime-
onje - stwierdziła. - Posiadasz setkę zdolności, których nam
brakuje.
- Dziękuję - odrzekł normalniejszym tonem. - Ale na-
dal to, co powiedział Amos, pozostaje prawdą. Za wszelką
cenę nie możemy pozwolić, aby Kolnari dostali mnie w swoje
ręce.
Świadomość ewentualnej konieczności samozniszczenia
wypłynęła w umysłach 1 mięśniowca, i mózgu, jak jakiś
potwor wyłaniający się z głębin oceanu, z unoszącą się przed
nim falą zimnej, czarnej wody.
Amos odkaszlnął.
- Myślę, że jest sposób. Możemy ich oszukać. Przekonać,
że na tej stacji nie ma mózgu sterującego. O ile... - wargi
mężczyzny odsłoniły jego zęby w paskudnym, szyderczym
uśmiechu - ... w ogóle tacy barbarzyńcy, jak Kolnari wiedzą
0 istnieniu takich osób. - Widząc, że Channa zamierza coś
powiedzieć, powstrzymał ją uniesieniem dłoni. - Domyślam
się, że uważasz, iż imię Simeona pojawia się na zbyt wielu
dokumentach, nowych hologramach i innych takich, abyśmy
mogli ukryć jego istnienie? A także, że ktoś się pomyli
1 wspomni jego imię, dając w ten sposób powód do pytań.
Dlatego... - pokłonił się nieznacznie, wymachując połą płasz-
cza- ...przyszedłem zaproponować siebie jako fałszywego
Simeona. Żeby ich oszukać - dodał i popatrzył na nich
wyczekująco. - Czy to nie jest dobry pomysł?
- To jest... - zaczęła Channa 1 spojrzała na niego błysz-
czącymi oczyma. - Do diabła, to wspaniały pomysł! -
Poderwała się i ściskała go przez moment. Potem zaczęła
chodzić. - Jeśli uda nam się wdrożyć zastępcę do pracy.
- Cóż, to mi zakrawa na samobójstwo - stwierdził Si-
meon, choć musiał rozważyć tę możliwość jako swoją jedyną
opcję. - Pominąłeś jeden mały szczegół, Amosie. Jestem
tutaj od czterdziestu lat, a ty ile masz, dwadzieścia osiem?
- Ważny punkt do rozważenia - przyznał. - Ale jak już
zwróciłeś uwagę, mało prawdopodobne, by Kolnan, przeby-
wający na tej stacji, spędzali czas na przeglądaniu jej historii.
Nie będą mieli powodu, by nie zaakceptować mnie jako
pomocnika Channy. Jeśli czujesz, że to takie ważne, zawsze
możemy powiedzieć im, iż Simeon to tytuł, a wtedy ja mogę
się nazywać Simeon-Amos.
- Tak - przytaknęła entuzjastycznie Channa. - Mo-
glibyśmy utrzymywać, że to tradycyjny tytuł. Honorowe sta-
nowisko nazywane tak na cześć pierwszej osoby, która je
zajmowała! Dlaczego mieliby to sprawdzać, jeśli powiemy,
że tak jest i zawsze było? Poza tym ten podstęp utrudniłby
włamanie się do wielu akt personalnych. I to jest jego główny
plus. Szczególnie dla ludzi, którzy przebywali tutaj tylko
chwilowo. Sfałszowanie takich akt jest jak próba wyciągnięcia
z wieży jednej karty. Każda zmiana oznacza więcej zmian,
które bardzo szybko wymknęłyby się spod kontroli.
- Są jeszcze przejezdni - powiedział Simeon zamyślo-
ny. - Większości z nich nie obchodzi, kto czym kieruje,
dopóki mają zapewnioną wygodę. Odesłaliśmy prawie wszy-
stkich zorientowanych, więc podstęp mógłby się udać. -
Simeon zaczął rozwijać koncepcję oszustwa. - Hmm, wiecie,
moglibyśmy wykorzystać to stare, zapasowe centrum kie-
rowania, które było na czasie, kiedy budowano stację. Zanim
zostałem tutaj zainstalowany. Te apartamenty nie wyglądają
na biuro. Moglibyśmy mówić, że to kwatera mieszkalna.
- Ach! Wiec akceptujesz moją kandydaturę na oszusta! -
krzyknął Amos. - Wspaniale! Wprowadzę się tutaj, gdy tylko
będziecie mnie potrzebować. Do tego czasu chciałbym pozo-
stać z moimi ludźmi. Jeśli nie masz nic przeciwko towarzys-
twu w swoich pięknych pokojach - zwrócił się szybko do
Channy, uświadomiwszy sobie, że mógł obrazić ją swoją
zarozumiałością.
- Powiadomimy cię, kiedy - powiedziała lekko oszo-
łomiona.
- Oczywiście - odpowiedział.
Ujął jej dłoń i pocałował delikatnie, po czym uśmiechnął
się w kierunku Simeona i wyszedł.
Channa przez moment wpatrywała się w zamknięte drzwi,
a potem odwróciła się do Simeona.
- Przepraszam, czy zaakceptowaliśmy jego kandydaturę?
- No, nie całkiem, ale nie powiedzieliśmy "nie".
- Zauważyłam i zastanawiam się. dlaczego?
Simeona trochę rozbawił fakt, ze Channę zawojowała inna
osobowość.
- Hmm. Może dlatego, że zgadzamy się z nim? Albo... -
dodał chytrze- ... w twoim przypadku, Happy kochanie,
mogły zadecydować feromony.
Channa powstrzymała się od riposty i rzuciła w kolumnę
poduszką.
- Bądź poważny. To jest dobry pomysł, nawet jeśli nie
wpadłam na niego pierwsza. Trzeba ochronić cię przed Kolnari.
- Tak - zgodził się okropnie zakłopotany tą prawdą. -
Nie widzę jednak powodu, by nie przyjąć jego kandydatury.
Może fakt, że między nami będzie ktoś z zewnątrz, utrzyma
nas, że tak powiem, w gotowości do działania.
- Tak jak powiedziałam, to jest dobry pomysł, ale wra-
cając do drugiej sprawy, dlaczego właśnie on? - jęknęła. -
Będzie musiał nauczyć się wielu rzeczy w bardzo krótkim
czasie, aby sprawiał wrażenie obeznanego z tym, co będzie
robił. Sama wciąż mam problemy z poruszaniem się tutaj,
a przecież nie tylko wychowałam się na stacji, ale miałam też
czas na przestudiowanie planu SSS-9OO, zanim tu przyjecha-
łam. Dlaczego nie ktoś ze stacji? Ktoś, kogo znamy i do kogo
mamy zaufanie?
- Myślę, że możemy mieć do niego zaufanie, Channo -
odpowiedział Simeon zamyślony.
- Ach! Na czym oparte?- zapytała wyzywająco, opie-
rając ręce na biodrach.
- Autorytet zwykle wynika z charakteru, Channo. Obser-
wowałem go, kiedy przebywał ze swoimi ludźmi i nie ulega
wątpliwości, ze jest odpowiedzialnym człowiekiem. Patrzyli
na niego tak, jak ludzie patrzą na kogoś, na kim mogą polegać.
Sądzę, że jest to niezwykła reakcja, biorąc pod uwagę wstrząs,
który wszyscy przeżyli, a szczególnie Amos. Nie zapominaj,
że poszedł z Chaundrą do kostnicy. A teraz przyszedł do nas
z tym... realnym, jak sądzę... planem. Gorzej postąpilibyśmy,
nie przyjmując jego propozycji. Poza tym kogo jeszcze mamy
do wyboru?
- Skoro pytasz, to brałam pod uwagę Gusa.
- A kto będzie Gusem, kiedy Gus będzie mną? - Patrzył,
jak krzyżuje ramiona na piersi i otwarcie okazuje niezadowo-
lenie. - Gdybyśmy poszli tą drogą, moglibyśmy skończyć na
zmienianiu imion wszystkich obecnych na stacji. W końcu
sami pogubilibyśmy się w tym wszystkim.
Channa roześmiała się, nagle wyobrażając sobie korytarze
pełne ludzi sprawdzających tabliczki identyfikacyjne, by do-
wiedzieć się, kim są tego dnia.
- Poza tym lubię Gusa- dodał Simeon.
- Co to ma do rzeczy? - zapytała. - Aha!
Ktokolwiek przedstawi się jako kierownik stacji, najpraw-
dopodobniej będzie najbardziej narażony. Lubiła Gusa, lecz
pomimo tak krótkiej znajomości lubiła także Amosa. Nieza-
przeczalnie przyjemniej było na niego popatrzeć i przeszedł
już kilka kręgów piekielnych. Z drugiej strony, ktoś musiał
to zrobić. Jeśli będzie przy nim i pokieruje nim rozważnie -
a przebywanie w pobliżu Amosa nie było nieprzyjemne -
może przebrną przez to wszystko bez naprawdę poważnych
wpadek.
- W porządku - powiedziała, unosząc ręce w geście
kapitulacji. - Przetasowanie ludzi rzeczywiście mogłoby
okazać się trudniejsze niż nauczenie jednego obcego zarządza-
nia stacją. Przynajmniej w wystarczającym stopniu, by oszu-
kać tych bandytów. Ale jeśli przyczyni się do klęski, będziesz
to miał na swojej wzmocnionej głowie, mój dzielny mózgu.
- Przyjmuję twoje wyzwanie, mój piękny mięśniowcu.
Czy mogę wprowadzić go w temat dziś wieczorem?
Przez moment Channa wyglądała, jakby przypadkiem poł-
knęła coś w zbyt dużym kawałku.
- Ach, oczywiście. Musimy jak najszybciej rozpocząć
jego naukę, prawda?
Amos zachmurzył się. Tak samo atrakcyjnie, jak się uśmie-
chał, zauważył Simeon.
Do licha. Kiedy to się skończy, mógłby zarabiać mega-
kredyty jako gwiazdor wideo, występując w filmach histo-
rycznych Singari Entertainments.
- Ale ja chciałem zostać z moimi ludźmi - powiedział.
- Wiem - odpowiedział Simeon. - Nie możemy jednak
ryzykować, że zostaną rozpoznani. Dlatego rozproszymy gru-
pę. Najlżej rannych umieścimy w ich własnych kwaterach,
a resztę rozdzielimy. Chyba rozumiesz, że najlepiej zrobić to
natychmiast.
Młody mężczyzna założył ręce za plecami.
- Tak, rozumiem. Wszystko, w różnym stopniu, będzie
dziwne dla Kolnari. Nasza dziwność będzie jedną anomalią
więcej.
- Nie jesteście aż tacy dziwni. - Simeon czuł się zobo-
wiązany, by go o tym zapewnić. Tylko trochę zbyt przystojni,
jak na mój gust, dodał w duchu. A może bycie tak przystojnym
jest dziwniejsze, niż mi się zdaje?
Winda otworzyła się na korytarz prowadzący do kwater
Simeona i Channy. Kobieta stała w otwartych drzwiach pokoju
wypoczynkowego, by powitać Amosa. Wyciągnęła do niego
rękę, przywołując na twarz oficjalny uśmiech. Czule ujął jej
dłoń w obie swoje, ukłonił się z wdziękiem i złożył na mej
delikatny pocałunek, przez cały czas patrząc kobiecie w oczy.
Channa uniosła jedną brew i uśmiechnęła się krzywo, cofając
rękę i gestem zapraszając go do środka.
- Wiem, że chciałeś zostać z innymi - powiedziała. -
Ale jest wiele rzeczy, w które musimy cię wprowadzić, więc
powinniśmy zacząć jak najszybciej. Poza tym Simeon już ci
wspomniał, że jeszcze tego wieczoru twoi ludzie przeprowa-
dzą się do własnych kwater.
- Tak, mówił mi o tym - odpowiedział miękko Amos.
Patrzył na nią z gorliwą uwagą, którą odbierała jako nad-
mierną poufałość.
- A ta będzie twoja - oznajmiła, otwierając drzwi, naj-
bardziej oddalone od jej własnych.
Wszedł, rozejrzał się i znów założył ręce za plecami.
- Jest bardzo ładna- powiedział, kiwając głową.
Otworzył szafę, w której nie było nic prócz kilku wie-
szaków.
- Jedną z rzeczy, które musimy zrobić, jest dopasowanie
cię do twojej nowej pozycji - wyjaśniła Channa, wciąż stojąc
w progu.
Uśmiechnął się do niej.
- Tak, potrzebuję wszystkiego. Betheliańskie ubrania nie
byłyby odpowiednie.
Przeszedł przez pokój i stanął tuż obok niej. Zauważyła,
/e Bethelianie tak robią. Towarzysko zachowywali niewielki
dystans i byli bardzo taktownymi ludźmi.
- Cieszyłbym się, gdybyś mogła mi wybrać coś stoso-
wnego.
Spuściła oczy.
- Może, jeśli czas pozwoli. Chociaż pokierują tobą eks-
perci w dziedzinie męskiej mody, jakim ja nie jestem. -
Wpadłaś, dziewczyno!, powiedziała do siebie.
Drzwi zadźwięczały i Simeon je otworzył.
- Posłałem po obiad. Wątpię, abyś znalazł czas na jedze-
nie, Amosie, więc pozwoliłem sobie złożyć zamówienie dla
dwojga- oznajmił.
- Nie lubisz gotować? - zapytał Amos ze zdziwieniem,
zwracając się do Channy.
- Nie, kiedy mam ważniejsze rzeczy do zrobienia -
odpowiedziała. - Ale nie należy to do moich hobby.
- No tak, niewątpliwie twoi służący są doświadczeni. -
Ton jego głosu sugerował, iż pani domu powinna doglądać ich
osobiście.
Brawo, Amosie, pomyślał Simeon, coraz bardziej rozba-
wiony. Przekonał się już, jak niewiele wiadomo o kulturze
Bethelian, i nie sądził, by spodobała się ona Channie. Skoro
posuwasz się tak daleko, dlaczego nie poprosisz jej, żeby
usiadła na podłodze i wyszorowała twoje zmęczone stopy,
a następnie odpoczęła na tyłach domu, kiedy mężczyźni będą
omawiać interesy, zakpił, choć zachowanie obcego było raczej
powodem do zmartwienia niż kpin. Nie znoszę przyznawać
się do pomyłek, pomyślał, ale może Channa miała rację. Ten
plan nosił piętno klęski. Zapomniałem wziąć pod uwagę, ze
Amos pochodzi z odizolowanego i prawdopodobnie - będę
uprzejmy - staromodnego świata. A niech to! Dlaczego miał-
bym być uprzejmy?! To świat zacofany kulturalnie. Wszystkie
ich przygotowania były mieszaniną improwizacji. Czyżby ta
miała okazać się jedną za dużo?
Amos rzucił szybkie spojrzenie na kolumnę Simeona i tro-
chę przestraszony zwrócił się do Channy.
- Obraziłem cię. Proszę, wybacz mi. Nie miałem takiego
zamiaru. - Uśmiechnął się do niej żałośnie i westchnął: -
Najwyraźniej muszę nauczyć się więcej, niż sobie wyobraża-
łem. Nawet moja mowa... im dłużej rozmawiamy, tym bar-
dziej dociera do mojej świadomości, jak archaicznie musi dla
was brzmieć. Wybacz, ale my z Bethelu nie przywykliśmy
do obcowania z obcymi, mającymi inne zwyczaje. Odosob-
nienie było jedyną rzeczą, która nie podobała mi się w domu.
Do diabła, pomyślał Simeon. On nie jest głupi. Faktycznie
potrafi się dostosować.
Channa z profesjonalnym uśmiechem zaprosiła go gestem,
by zajął miejsce przy stole.
- A więc zaczynajmy - powiedziała.
Skrzywiła się z niesmakiem za jego plecami, lecz szybko
znów przywołała na twarz uśmiech, gdy Amos odsunął dla
niej krzesło i spojrzał na nią wyczekująco. Wyszczerzyła zęby
w uśmiechu i wskazała mu jego miejsce.
- Po pierwsze - powiedziała - musisz się nauczyć, ze
jesteśmy tutaj o wiele mniej ceremonialni. Dobre maniery
zachowujemy w oficjalnym towarzystwie.
- Ale - uśmiechnął się. siadając - piękna kobieta za-
wsze powinna być traktowana jak drogocenny gość.
Channa nałożyła sobie porcję z półmiska i podała go
Amosowi, puszczając niemal, zanim zdążył go chwycić.
- Pochlebca. Nie jestem brzydka, ale nie jestem też wiel-
ką pięknością.
Amos był tak zaskoczony, że omal nie upuścił gorącego
półmiska, którego zawartość zsunęła się niebezpiecznie blisko
brzegu, parząc mu kciuk. Odstawił go pospiesznie i przez
moment ssał oparzony palec.
- Nie, naprawdę - powiedział, wymachując ręką, aby ją
ochłodzić. - Myślę, że jesteś bardzo atrakcyjna. - Nie ule-
gało wątpliwości, że jego duże, bladomebieskie oczy wyrażały
szczerość. Zauważyła, że miał długie, podwijające się rzę-
sy. - Oczywiście, w obcym, egzotycznym stylu - dodał
z figlarnym błyskiem w oczach.
- Cóż, ty też jesteś bardzo przystojny, Amosie - od-
powiedziała poważnie.
- Lubię piękne kobiety - rzekł, a w jego wzroku kryło
się subtelne wyzwanie.
- O, a ja nie lubię atrakcyjnych mężczyzn - oznajmiła
z przekonaniem. W rzeczywistości nie aprobuję ich, a to nie
jest dokładnie to samo, usprawiedliwiła się przed sobą. -
Bywają zepsuci, zapatrzeni w siebie i w ogóle więcej z nimi
kłopotów, niż są tego warci. A teraz zjedzmy, zanim wszystko
wystygnie. Mamy mnóstwo do zrobienia i niewiele czasu
i energii do stracenia. - Posłała mu znaczące spojrzenie. -
Jestem pewna, że na płaszczyźnie służbowej będziemy się
wspaniale rozumieli.
- Oczywiście - odpowiedział Amos z obojętnym uśmie-
chem. ¦
- Czy nie powinnaś zacząć nazywać go Simeonem-Amo-
sem, Channo? - wtrącił Simeon, zanim atmosfera oziębiła
się jeszcze bardziej.
- Dobry pomysł - przytaknęła Channa.
Amos, na ile Simeon mógł to stwierdzić, był trochę na-
dąsany.
Aha, pomyślał człowiek z kapsuły. Z takim wyglądem,
rozumem, wrodzonym wdziękiem i wysoką pozycją praw-
dopodobnie przywykł do kobiet ulegających każdej jego za-
chciance. I, jak zauważył łaskawie, Bethelianin miał niewiele
ponad dwadzieścia lat. Wszystkie teksty źródłowe podają, że
delikatnicy - na tym etapie ich żałośnie krótkiego okresu
rozwoju - są wysoce podatni na wpływy hormonalne.
Stawiam dziewięć do dziesięciu, powiedział do siebie, że
w ciągu tygodnia wydepczą ścieżkę w dywanie leżącym
między drzwiami ich pokoi. Nagle ta myśl wydała mu się
dziwnie nieprzyjemna. Odpędził ją od siebie i zagłębił się w dzie-
więtnastu milionach spraw, z którymi Amos powinien się
zapoznać w związku z zarządzaniem stacją.
ROZDZIAŁ 12
- Do licha! - mruknął do siebie Simeon. - Channo?
Nie śpisz?
- Zawsze potrafisz określić, kiedy nie śpię, więc po co
pytasz?
- Ponieważ tak jest uprzejmie - odpowiedział.
- O co chodzi? - W jej głosie znać było znużenie, spała
tylko trzy godziny.
- Znalazłem coś o naszych spodziewanych i nieproszo-
nych gościach.
Wiadomość obudziła ją na dobre. Usiadła na łóżku, zapaliła
światła i wyłączyła spokojną muzykę, którą puściła sobie
do snu.
- Koniec spania- oznajmiła. - Mów dalej.
- Otrzymałem przekaz od Centralnych. Musiałem się tro-
chę namęczyć, żeby uzyskać te informacje, choć jest ich
niewiele. Planeta nazywana Kolnar położona jest daleko, da-
leko, daleko stąd. Mniej więcej czterdzieści razy tak daleko
jak słońce Saffron, a po spiralnym ramieniu galaktyki jeszcze
dalej.
Channa ściągnęła brwi.
- Pewnie nie należała do uprzywilejowanych, zasiedlo-
nych w drugiej lub trzeciej fali.
Simeon odchrząknął.
- To była pierwsza fala.
Channa zagwizdała cicho.
- Zaraz na początku międzygwiezdnej kolonizacji?
- Przymusowej kolonizacji - sprostował. - Właśnie
działa program translacyjny... O, mam tu cały zestaw wyrzut-
ków społecznych: Kosmetyczna Czerwonawa Tarcza Khimiru,
Olbrzymie Pasiaste Koty Temilu, Nowa Rada Mężczyzn,
Ogólnokrajowa Partia Zmartwychwstałych Aryjsko-Germań-
skich Pracowników Zrzeszonych, Synowie Chaki, Lumine-
scencyjny Chodnik, Towarzystwo Darwina-Wilsona...
- Co w tym jest takiego zabawnego? - zapytała, wy-
chwyciwszy w jego głosie skrywany śmiech.
- Musiałabyś być historykiem, żeby zrozumieć, moja
zmysłowa partnerko - powiedział rozbawiony. - A wraca-
jąc do raportów, wysłali około dziesięciu tysięcy tych śmieci
i około trzech tysięcy dotarło na miejsce przeznaczenia.
- Zaszkodziła im podróż?
- Wewnętrzne walki o władzę - wyjaśnił Simeon. - Na
pięści, zęby i miękkie plastykowe kubki, dopóki nie zdobyli
czegoś więcej. Potem, kiedy dotarli na miejsce, zdali sobie
sprawę, że lepiej jest się rozmnożyć.
- Jakim rodzajem planety jest Kolnar?
- Nazywano ją "Piekielną Dziurą". Z raportów wynika, że
tak było łatwiej dla wrażliwych sumień. Społeczeństwo mogło
utrzymywać, że planeta zabiła winnych, którzy na to zasłużyli.
1,6 systemu nawigacyjnego, gorące słońce, ogromne stężenie
metali ciężkich, powietrze rzadkie, lecz o małej zawartości
tlenu, nadaktywna i bardzo trująca biosfera. Brak warstwy
ozonowej. Wulkanizm, trudne do przewidzenia zmiany klimaty-
czne... aż dziesięć stacji rozrządowych! Od tamtego czasu nie
odwiedzano jej więcej. Kiedy kilka wieków później dotarł tam
Wielki Pomiar, cała ekipa spłonęła. Najwyraźniej tubylcy
rozpętali akurat wojnę nuklearną, która zdarzała się tam mniej
więcej raz na czterdzieści lat, i statek trafił na jedną z nich.
Opisy ich fizycznych typów pokrywają się z tym, co mówi
Amos i inni. Kilkakrotnie nawiązywano z nimi kontakt, ale
wygląda na to, że dopiero ten incydent z pomiarem przypomniał
im, iż reszta wszechświata nadal istnieje. Na nieszczęście.
- Na nieszczęście?
- Cóż, mam adnotacje na temat piractwa, rozboju, akcji
policyjnych, zbrodni wojennych i agresji. A także wejścia
do plików dotyczących ludobójstwa, niewolnictwa, patologii
kulturalnej, ksenofobii i uwstecznienia społecznego. Są też,
oczywiście, gniazda potomków prawdziwych społecznych de-
wiantów, rozprzestrzenione obecnie w licznych systemach.
W małych asteroidowych koloniach, jaskiniach pirackich, nie-
zmierzonych światach.
- Nie brzmi to zachęcająco. Podaj mi ich charakterystykę.
- Pomijając fakt, że nie są zbyt przyjemni? Ciemna skóra
jest efektem adaptacji klimatycznej - głównie działania ultra-
fioletu - a kolor włosów i oczu jest uwarunkowany genetycz-
nie, jak można oczekiwać w przypadku małej populacji po-
czątkowej. Rozmnażają się jak... hmm, króliki. Dojrzałość
płciową osiągają w wieku ośmiu lat i zawsze rodzą bliźnięta
lub trojaczki. Ponadto podrasa Kolnari wydaje się mieć bardzo
skuteczne systemy immunologiczne. Są nadzwyczaj silni
i szybcy. Cóż, po istotach żyjących na takiej planecie można
się spodziewać dobrego refleksu, gdyż z kiepskim nie prze-
żyłyby. W ciemnościach potrafią widzieć jak koty i wykazują
zadziwiającą odporność na promieniowanie jonizujące. Na
Kolnarze jest tyle opadów i naturalnego promieniowania, że
przystosowali się do niego genetycznie. Naukowcy nie wyra-
żają zgodnej opinii, czy ich paranoja jest wrodzona, czy tylko
uwarunkowana kulturowo.
- Myślę, że trudno będzie się od nich uwolnić.
- Są jak karaluchy - oznajmił Simeon, rozmyślnie zmie-
niając znaczenie jej słów. - Kilka pokoleń temu jeden typ
z Floty Kosmicznej powiedział, że jedynym sposobem roz-
wiązania problemu Kolnari byłoby zrzucenie z orbity bomb
antymaterii, ale nawet wtedy nie można by mieć absolutnej
pewności, że zniszczyło się ich wszystkich.
- Bardzo przygnębiający wniosek, dziękuję. Czy mogę
teraz trochę odpocząć?
Później, tej samej nocy, wciąż nie mogąc zasnąć, Channa
cicho zawołała go po imieniu.
- Powinnaś spać, Channo.
- Wiem, ale najpierw muszę coś wyjaśnić. Porozmawiasz
ze mną? - Cisza zawisła w powietrzu. Channa wzięła głębszy
oddech i mówiła dalej: - Wiem, że nie byłam tak dobrym
mięśniowcem, jak...
- Stara historia - przerwał jej Simeon. - Pokierowałaś
piekielnym stanem wyjątkowym lepiej, niż potrafiłaby więk-
szość innych. Oczywiście, że mogę cię wysłuchać. Co za-
prząta twoje myśli?
- On - powiedziała, jakby to jedno słowo wystarczało
za wyjaśnienie problemu.
- Aha! Nie spełnił twoich oczekiwań, tak?
Westchnęła.
- Nie, przeciwnie. Aż za bardzo. Jest... Obawiam się, że
nie będę w stanie z nim pracować.
Wcale mnie to nie dziwi?, pomyślał Simeon.
- Dlaczego? - zapytał głośno. - Co jest nie w porządku?
- Masz na myśli, co oprócz tego, że jest próżnym, popęd-
liwym egoistą? To, że ani trochę nie wierzy w moje kom-
petencje i przypuszczam, iż będę musiała walczyć, by po-
wstrzymać go od próby uzurpowania mojej pozycji. Miałeś
rację, że należy do ludzi chętnie biorących na siebie od-
powiedzialność. I nie ma szacunku dla kobiet.
- Co sprawiło, że tak sądzisz? - Posłuchajmy, jak do-
chodzisz do tego trudnego wniosku. Simeon cieszył się z wy-
zwania, jakim było prześledzenie jej toku myślenia.
- Simeonie, on oczekiwał, że będę dla niego gotować!
O, tak, oczywiście, wybrnął z tego. Zawsze gotów jest prze-
praszać za "odmienne zwyczaje". Ale tak naprawdę, w głębi
serca, wcale w to nie wierzy. Pojęcie "zwyczajów" ogranicza
się dla niego do tego, czy ktoś siedzi na podłodze, czy na
krześle itp. Nie pojmuje różnicy między fundamentalnymi
podstawami kultury.
- Channo, kochanie moje, na Bethelu nie istniały żadne
fundamentalne różnice. Kłótnia, do której doszło między nim
a Starszymi... trudno pojąć, o co dokładnie w niej chodziło,
ale wydaje się to niezwykle ważne dla niego.
-' Och, rozumiem jego punkt widzenia - odpowiedziała
Channa, uderzając pięścią w poduszkę. - I nie wygląda
na głupiego. Przeciwnie, jest inteligentny i zauważa istotę
spraw, ale to czyni go jeszcze bardziej irytującym. Poczynania
głupca można by ignorować. Co więcej, nagle się okazało,
że żyje na mój koszt. Jestem tylko trochę zdziwiona, że
nie poprosił o możliwość obejrzenia innych pokoi, żeby wy-
brać ten, który najbardziej mu odpowiada. - Na jej twarzy
wykwitł rumieniec.
Nie uszło to uwagi Simeona. W końcu on także widział
w ciemności.
.- Zaskoczył cię tak samo, jak pojawienie się jego statku,
prawda?
-- Do diabła, zgadza się - mruknęła, wypuszczając z płuc
powietrze. -Lubię atrakcyjne kobiety -powiedziała, przesad-
nie naśladując sposób mówienia i akcent Amosa. - Jak przypusz-
czasz, co by zrobił, gdyby musiał współpracować z nieatrakcyj-
ną kobietą? Przyniósłby torbę, żeby założyć jej na głowę? Nie
znoszę takich mężczyzn! - Zabębniła w łóżko obiema pięścia-
mi, podkreślając w ten sposób szczerość swego wyznania.
- Myślałem, że cię pociąga - rzekł Simeon spokojnym,
lekko zaciekawionym tonem.
- Tak - przyznała zrozpaczona. - I tego najbardziej nie
cierpię.
- Trochę się pogubiłem. Jak może cię pociągać ktoś, kogo
nie znosisz?
- Nie wiem - odpowiedziała ponuro.
- Feromony? - podsunął jej chytrze Simeon.
- Może. To się zdarza - westchnęła.
Tajemnicze feromony znów zaatakowały, pomyślał. Cza-
sami się cieszę, że jestem człowiekiem z kapsuły. Przynaj-
mniej mogę regulować dawkowanie swoich hormonów. Myśl
o nieprzewidywalnym zakłóceniu jego biochemii przez czyn-
niki emocjonalne była bardzo denerwująca.
- Chcesz powiedzieć - zaczął ostrożnie - że zdarzało
ci się to wcześniej?
Przez jej twarz przemknął wyraz rozdrażnienia.
- Nie tylko mnie. To zdarza się bardzo wielu ludziom.
Simeon milczał jak zaklęty i czekał cierpliwie.
Dziewczyna westchnęła zrezygnowana.
- Był profesorem ekonomii, najlepszym ze wszystkich
ludzi! Wpadłam jak śliwka w kompot. A najdziwniejsze, że
nigdy go nie lubiłam. Wręcz przeciwnie. Był dość atrakcyjny,
lecz sarkastyczny, leniwy i złośliwy - uff! - otrząsnęła się
z odrazą. - Nigdy nie był taki wobec mnie, ale czułam się za-
kłopotana, kiedy traktował w ten sposób innych studentów.
Pewnego dnia, gdy tak siedziałam i patrzyłam na niego,
powiedziałam sobie: "jestem w nim zakochana"'. -Otworzyła
szerzej oczy i uniosła ręce, obrazując ogarniające ją unie-
sienie, po czym pozwoliła im opaść z powrotem na łóżko.
- Więc... jesteś zakochana... w Simeonie-Amosie?
- Nie! Oczywiście, że nie! Powiedziałam, że byłam za-
kochana w moim profesorze, a nie w Simeonie-Amosie. Są
dwoma różnymi przypadkami. - Zaczęła się śmiać. - Teraz
jestem starsza i mądrzejsza, prawdziwy Simeonie.
- I bardziej przygnębiona, kochanie.
Zachichotała.
- Nie jestem przygnębiona.
- Naturalnie, ty i Amos będziecie musieli przebrnąć przez
okres dopasowywania się - oznajmił poważnie. - Jednak on
naprawdę chce pomóc. I zamierza bardzo pilnie pomagać. Poha-
mowanie jego skłonności rzeczywiście może się okazać długotrwa-
łym procesem. Spróbuj go trochę przykrócić, Channo. on jest ofiarą
wrodzonej kultury. Poza tym wszystkim nam zagraża śmierć.
- Mhm. Powiedz to podświadomości, która groźbę śmier-
ci interpretuje jako powód do jeszcze większego zainteresowa-
nia. Chciałabym, żeby ten kryzys był już za nami. - Westchnę-
ła zmęczona. - Może ich tam nie ma. Może dali sobie spokój
i wrócili na Bethel. I kiedy przyleci do nas flota, będziemy
musieli tylko uzupełnić raport.
- Nie zakładałbym się o to, dziecinko.
- Muszę mięknąć - zauważyła - skoro pozwalam ci
mówić do mnie "kochanie" i "dziecinko" i... Nawet "zmys-
łowa partnerka" uszła ci na sucho, prawda?
- Tak. Zbieram punkty. A może mnie lubisz?
- Nie liczyłabym na to - odpowiedziała kpiąco. - Do-
branoc, Simeonie.
- Dobranoc, Channo.
- O Boże. tylko nie jeszcze jedno zebranie - mruknęła
do siebie Channa, zaciskając zęby.
W jednej ręce trzymała notatnik, który właśnie studiowała,
a w drugiej filiżankę kawy. Gorącej jak piekło, czarnej jak
śmierć, słodkiej jak miłość. Zwykle nie piła w ten sposób
kofeiny, jednak po nie przespanej nocy potrzebowała od-
powiedniej dawki, aby popchnąć ciało do działania, a po coś
silniejszego musiałaby pójść do doktora Chaundry.
- Po co narady? - mamrotała do siebie, wchodząc do
windy na końcu korytarza. - Dlaczego nie mogę po prostu
wysłać zakodowanego komunikatu?
- Dzień dobry, kochanie - powitała ją Patsy.
Channę tak zaskoczyła obecność dwóch innych osób w win-
dzie, że omal nie wylała sobie gorącej kawy na rękę. Gus
w samą porę uspokajająco chwycił ją za łokieć.
- Dlaczego zebrania? - powtórzył. - Ponieważ oni są
cywilami i nie przywykli do przeciwstawiania się militarnemu
zagrożeniu. Trzeba im wciąż powtarzać tę samą informację, aż
jej realność dotrze do ich świadomości.
Winda zatrzymała się z sykiem.
- Na szczęście mi nie trzeba niczego zbyt często po-
wtarzać, więc mogę zaraz zająć się swoją pracą - oznaj-
mił. - Do zobaczenia później, moje panie.
Channa spojrzała na Patsy. Starsza od niej kobieta stała
oparta w kącie windy, z zamkniętymi oczyma i sennym
uśmiechem na ustach.
- Patsy?
Z ociąganiem otworzyła jedno oko, a kiedy przeciągała się
znużona, jej oblicze rozjaśnił słodki uśmiech.
- Tak?
- Wyglądasz na wyczerpaną, jak ja. Nie wyspałaś się?
Patsy otworzyła szeroko oczy i melodramatycznie poruszy-
ła brwiami.
- Rzeczywiście, niewiele spałam - przyznała z entuzja-
zmem. - Chyba, że chodzi ci o "spanie" w eufemistycznym
znaczeniu.
- Ach! Gus?
- Con mucho Gusto! - zachichotała Patsy. - Czytałam
o tym. Wiesz, że w czasie kryzysu ludzie się schodzą? Zapytaj
Simeona, to ci powie.
- Nie pozwalam sobie na pytanie Simeona o prywatne
sprawy. Podejrzewam, że jest chorobliwie zafascynowany tym
tematem. Poza tym wiem, co masz na myśli.
- Oho! Słyszałam o twoim pięknym współlokatorze -
powiedziała Patsy, mrugając do niej. - Hubba hubba- do-
dała, szturchając Channę łokciem.
Channa odchrząknęła, założyła światłopis za ucho i pociąg-
nęła łyk kawy. Okropna, pomyślała.
- Simeon powiedział mi, że "hubba hubba" znaczy ,.sek-
sowna babka".
- Naprawdę? Coż, skoro on tak mówi, to prawdopodobnie
tak jest. Nie - roześmiała się. - Naprawdę, oznacza to po
prostu coś seksownego, cokolwiek seksownego. Coś, co przy-
ciąga wzrok. - Wspięła się na pałce i kilkakrotnie stuknęła
obcasami. - Myślę, że Simeon-Amos jest seksowny - rzek-
ła, drażniąc się z przyjaciółką.
- Dla ciebie teraz każdy bałwan jest seksowny - od-
powiedziała impulsywnie Channa.
- Tak, trzeba wykorzystać...
- Patsy!
- Wyluzuj się, dziewczyno! Zbyt wrażliwym, wypadają
włosy. Nie wiesz o tym? - zakpiła i pomachała do Channy,
wysiadając na swoim piętrze.
- Do diabła - zaklęła Channa, opierając się o ścianę,
która zachowała ciepło ciała Patsy. - Upłynęło sporo czasu,
odkąd szłam do pracy z takim uśmiechem.
- Wielki Lordzie, nie mogę określić, czy pojazd, który
ścigamy, opuścił terytorium stacji, czy nie - powiedziała
Baila.
Belazir w zamyśleniu postukał palcem w dolną wargę.
- Dlaczego? - zapytał łagodnie.
Oficer techniczny przełknęła ślinę.
- Panuje tu za duży ruch, panie. Indywidualne ślady giną
na tle gmatwaniny.
Belazir uniósł brwi, co było jedyną zewnętrzną oznaką
chłodnego namysłu. Według ich kalkulacji sposób, w jaki
ścigany statek przeciążał swoje silniki, już dawno powinien
doprowadzić do wybuchu, po którym zostałaby tylko kula
plazmy i fragmenty kadłuba. Zakładając, że w dawnych cza-
sach statki budowano tak, by przetrwały, mogli wciąż... Jeśli
dzięki nieprzewidzianemu szczęściu dotarli najpierw do uczęsz-
czanej strefy, mogła zdarzyć się rzecz nie do pomyślenia.
A wtedy Klan byłby w niebezpieczeństwie. On sam byłby
nawet w większym niebezpieczeństwie - grożącym mu ze
strony reszty Klanu.
- Komputer - odezwał się rozkazującym tonem, którym
ściągał na siebie uwagę. - Ekstrapolacja: wektor ofiary, nasta-
wiony w kierunku z ostatniego, określonego położenia do
możliwego miejsca przeznaczenia, na podstawie uaktualnionych
danych pochodzących z pamięci zdobytego statku handlowego.
Wykres możliwości został wyświetlony w obwodzie trój-
wymiarowym.
- Teraz wyeliminuj wszystkie, które wymagałyby więcej
niż czterech dni lotu z ostatniego, znanego położenia.
Zgasły wszystkie, prócz jednej.
- Ach, więc ta stacja- powiedział. W każdym razie był
to najprawdopodobniejszy sektor poszukiwań. - Musimy
kontynuować pościg. Jakieś uwagi? - zapytał pozostałych
kapitanów, obecnych dzięki hologramowi.
Właściwie widoczne były tylko owale ich twarzy na tle
zacienionych powłok mostków, podobnych do tego na Pannie
Młodej.
Aragiz t'Varak z Wieku Ciemności, Zhengir t'Marid z Ru-
mala - co w starym języku znaczy tyle, co Dusiciel - i Poi
t'Veng z Rekina, stara i odrażająca, jedyna kobieta wśród
nich, jedyny niezależny dowódca we flocie Klanu. Wrogowie
i rywale. Umiejętność nakłonienia ich do zgodnego działania
była kolejnym testem narzuconym Belazirowi przez Ojców
Klanu. To, co nas nie zabija, czyni nas silniejszymi, przypo-
mniał sobie.
- Kapitanowie i krewni - odezwał się Belazir. - Macie
dane. Musimy zdecydować, czy kontynuować pościg, czy
przerwać. Osobiście jestem za kontynuowaniem.
Twarz Aragiza, wroga i zacięta, wysunęła się do przodu,
napinając się jak orzeł schwytany w sidła.
- Gdybyś nie zatrzymywał się, by grabić, bylibyśmy bli-
żej ofiary - rzucił ostro.
Poi przerwała mu parsknięciem.
- To nie ma nic do rzeczy. Musimy prowadzić dalej misję.
Belazir skinął głową.
- Nie podoba mi się to - dodała po chwili gardłowym,
grzmiącym głosem. Była znana jako sprytny i ostrożny do-
wódca. - Trochę podejrzanie mi to wygląda. - Gest jej
okaleczonej pazurem dłoni wyrażał niepewność.
Belazir rozpatrywał jej uwagę. Co powiedział ten dostawca,
którego Klan ograbił przy jakiejś okazji? "Są zuchwali piraci
i starzy piraci, ale nie ma zuchwałych i starych piratów".
- Bilans ryzyka jest jasny. Musimy się dowiedzieć, czy
ofiara dotarła do tej stacji; żeby to zrobić, musimy ją zająć.
- A jeśli tam dotarli? - zapytał Aragiz.
- Zabijamy, wysyłamy do floty torpedę informacyjną
i uciekamy - odpowiedziała Poi. - Mając nawet tak niewiel-
kie, tygodniowe wyprzedzenie, możemy zgubić Flotę Wojen-
ną wśród gwiazd i pyłu. Nie tracimy nic z wyjątkiem czasu.
- I wysiłku, jaki włożyliśmy w pokonanie Bethelu! -
warknął Aragiz. - Zatrzymanie się z powodu tego statku
handlowego...
- Nie ma nic do rzeczy i nie pochłonęło wiele czasu! -
przerwał mu Belazir. - W każdym razie jest pewna szansa,
że nic nie przeżyło na statku-ofierze, nim dotarł on do tej stacji.
Jeśli rzeczywiście do niej dotarł. W takim wypadku naszym
celem jest sama stacja.
- Aha! - odezwał się Zhengir. Był bliskim krewnym
i niezbyt gadatliwym człowiekiem. - Ten cel to wielka
okazja.
- Ryzykowna- stwierdziła Poi, pocierając brodę.
- Szybko wejdziemy w zasięg ich czujników i wystrze-
limy hiperszybki pocisk antyradarowy, który pozbawi ich łącz-
ności - powiedział Belazir. - Wykorzystamy nasze silniki,
by zakłócić podprzestrzen na czas potrzebny do zbliżenia się
do stacji. Dla tych, którzy przybędą później zbadać sprawę,
będzie to wyglądało naturalnie. Parująca czarna dziura, czy
coś takiego.
- Hm!
Poi przetarła dłonią okropne blizny pokrywające połowę jej
twarzy. Odkąd zabiegi kosmetyczne stały się łatwiej dostępne,
Belazir podejrzewał, że zachowała te blizny z czystego sen-
tymentu. Dzięki nim nawet największy arogant rzadko pamię-
tał, że Poi jest kobietą. Zawdzięczała je pazurom zwierzęcia,
które później udusiła gołymi rękami. Jego wygarbowaną skórę
nosiła upiętą wokół ramion.
- Hmm - mruknęła znowu. - To byłaby strategia mini-
malnego ryzyka. Jednak nie dowiemy się, czy ofiara dotarła
do stacji, jeśli ją zniszczymy. Musimy mieć pewność, że nie
wysłali żadnego ostrzeżenia przed naszym atakiem. Z drugiej
strony, szybki nalot z zaskoczenia ujawniłby prawdę i mo-
glibyśmy podjąć odpowiednie kroki.
- Zabierając ze sobą wszystko, co znajduje się na stacji -
zakpił Belazir z uśmiechem skąpca na twarzy. Chciwość
rozgorzała w nich, gdy tylko uświadomili sobie, jakim dro-
biazgiem w porównaniu ze stacją pełną cennych urządzeń był
statek handlowy.
- W zależności od tego, co zastaniemy, możemy nawet
mieć czas na wezwanie transportowców Klanu, by odholowały
łup. Już samo to, co załadujemy na nasze fregaty, sprawi, że
nalot będzie wart więcej niż odrobina naszego czasu.
Zgodzili się z nim wszyscy prócz Aragiza. Belazir spojrzał
na niego, marszcząc czoło. Po skrytykowaniu swego dowódcy
za opieszałość w pościgu, Aragiz nie mógł teraz przyznać mu
racji.
- Więc atakujemy - zawyrokował Belazir. Pozostali
przytaknęli. - Przekazuję taktyczne instrukcje. Potwierdzić
odbiór.
Wśród instruktorów Simeona-Amosa były też kobiety.
Oho, pomyślał Simeon. Szczupła, pospolita, powściągliwa
do absurdu Flimma Torkin wyraźnie się zarumieniła, gdy
Simeon-Amos pochylił się nad jej dłonią.
Jej uśmiech zamarł kilka minut później. Mężczyzna chciał
czynić jej dalsze awanse, lecz:
- Panie Sierra Nueva...
- Simeon-Amos - poprawił ją.
- Czy będzie pan uprzejmy wysłuchać, co mam do po-
wiedzenia? Jako szef stacji powinien pan mieć jakąś wiedzę
na temat funkcji naszego systemu komunikacji.
- Przepraszam - powiedział skromnie.
Zapowiada się interesująco, dumał Simeon. Reszta sesji
poszła dużo bardziej gładko, chociaż kilka razy Amos nie-
świadomie nazwał szefa systemów nama.
Niestandardowy termin, stwierdził Simeon i uruchomił
komputer, który kilka nanosekund później - na podstawie
li
języków innych niż standard, którego używali pierwsi osad-
nicy na Bethelu, i obserwacji zbiegów - podał jego do-
mniemane pochodzenie.
Nama: ciotka, ciocia. Prawdopodobne znaczenia: żeński
autorytet kształtowany od dzieciństwa, pielęgniarka, nauczy-
cielka na poziomie początkowym.
- Nie poszło aż tak źle - skomentował Amos, gdy Flim-
ma wyszła.
- Szybko się uczysz - powiedział Simeon, co było praw-
dą, ale i uprzejmą zachętą.
Tymczasem Simeon zajęty był rozdzielaniem przydziałów.
Zastępczyni szefa energetyki była naprawdę właściwą osobą,
by udzielić instrukcji Amosowi. Fakt, że Holene Jagarth nie
miała jeszcze trzydziestu lat, był bez znaczenia, przynajmniej
dla Simeona i każdego, kto miał do czynienia z nią jako
specjalistką od kontrolowanej termonuklearnej reakcji plaz-
mowej .
Dwadzieścia minut później wstała, przez moment milczała
złowieszczo, po czym odwróciła się do kolumny.
- Porozmawiaj z nim, Simeonie. Albo przyślij go do mnie
jak będę miała czas na rozrywkę, ale tymczasem mam sporo
pracy! - oznajmiła Holene krótko i zwięźle, odwróciła się
na pięcie i ruszyła w kierunku korytarza.
Amos zamrugał oczami ze zdziwienia.
- Co jej się stało? - zapytał żałośnie.
- Cóż - westchnął Simeon, obserwując, jak Amos obra-
ca się w stronę szkoleniowego schematu, którego używali. -
Zastanawiam się. Czy mógłbyś mi powiedzieć, jaką rolę
odgrywały kobiety w społeczeństwie Bethelu?
- Rolę? - Wydawało się, że pytanie było dla niego
niemal bezsensowne. - Są matkami, oczywiście. Córkami,
siostrami, żonami. Zajmują się domem, wychowują dzieci,
oddają się takimi spokojnym zajęciom, jak leczenie, malowa-
nie, pisanie powieści i poezji. - Spojrzał zakłopotany. -
O co ci chodzi?
- Domyślam się, że kobiety zajmowały niższą pozycję na
Bethelu.
- Niższą? Nie, oczywiście, że nie! Bethel był dotychczas
bardzo mało zaludniony. Dlatego, naszym zdaniem, rodzenie
i wychowywanie dzieci jest największym zaszczytem, jakiego
kobieta może dostąpić. Szanujemy nasze matki i czujemy,
że kobiety i dzieci są po to, aby je chronić i karmić. -
Zachmurzył się, lekko dotknięty. - Są wyjątkowe przypadki,
takie jak Channa. I nigdy me należałem do tych, którzy
uważali, ze kobiety powinny trzymać się wewnętrznych pokoi
i zachowywać milczenie w obecności mężczyzn. To staro-
modne i śmieszne poglądy. Na początku część moich wspó-
lników w Nowym Objawieniu była kobietami! Czuję się,
jakbyś mówił mi, że okazywanie szacunku jest nieuprzej-
mością.
- Wcale nie - zaprzeczył spokojnie Simeon. - Ale są-
dzę, że mylisz szacunek z protekcjonalnością. - Twarz Amo-
sa przybrała taki sam ponury wyraz, jak podczas obiadu
z Channą. - Trochę mniej cmokania w rękę, Simeonie-
-Amosie, bo sprawiasz na nich wrażenie, jakbyś żądał władzy
z powodu swojej płci.
- Nie, nie! - zawołał Amos, jednocześnie unosząc ręce
w geście zaprzeczenia. - Jeśli jestem obdarzony charyzma-
tem władzy, to z powodu mojej pozycji na Bethelu. Z racji
urodzenia jestem młodszym członkiem rządzącej rady. Oczy-
wiście, zarządzałem rodzinnymi majątkami ziemskimi. Przez
kilka lat byłem administratorem. Chociaż... - uśmiechnął
się- ...zauważyłem, że kobiety różnie reagują na moje roz-
kazy. Nie przeczę, że łatwiej pracuje mi się z mężczyzna-
mi. - Niedbale wzruszył ramionami. - Między mężczyz-
nami nie istnieje problem uwiedzenia
To jest całkiem logiczne, pomyślał Simeon. Może potrze-
buje jakiegoś potwierdzenia swojego ego, które utracił, odkąd
brutalnie wyrwano go z jego świata.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie zachowałeś się
wobec mnie protekcjonalnie? - zapytał chłodno mózg. -
Wychodzisz z założenia, iż obcowanie z tobą jest dla każdego
przyjemnością! Ja jestem częścią tej kultury. Ty nie. Ja znam
tych ludzi, ty nie. Kierowałem tą stacją i kieruję, odkąd tylko
istnieje, i będę kierował jeszcze wiele wieków po twojej
śmierci. A ty będziesz kierował nią tylko podczas tego stanu
wyjątkowego, tak jak zaproponowałeś. Więc posłuchaj! Trak-
tujesz swoje instruktorki, jakby były kompetentne tylko do
momentu, kiedy ktoś prawdziwy, to znaczy mężczyzna, nie
przybędzie, aby przejąć wszystko w swoje ręce. Cóż, tak się
składa, że tutejsi specjaliści są kobietami! Zostało nam nie-
wiele czasu, więc powiem ci prosto z mostu: musisz się
dostosować do naszych warunków. Potrzebujemy cię jako
jednego z nas. Dlatego ważne jest, abyś na razie zapomniał
0 Bethelu. Wiem, o jak wiele cię prosimy, Simeonie-Amo-
sie - zakończył mniej surowym, pełnym zrozumienia gło-
sem. - Ale ty chcesz, byśmy powierzyli ci tysiące istnień.
Amos westchnął ciężko. Jego oczy rozszerzyła mieszanina
zakłopotania i zdumienia.
O rany, pomyślał Simeon. Channa miała rację. Faktycznie,
mam wrażliwość burzącego pocisku. Siedemdziesięciu sied-
miu zwolenników Amosa umarło, uciekając z Bethelu. I jeśli
rzeczywiście był takim sumiennym przywódcą, za jakiego
Simeon go uważał, to prawdopodobnie maszerowali nocą
w jego snach, pytając: "Dlaczego?"
- Przepraszam - powiedział Simeon. - Źle się wyrazi-
łem. Posłuchaj, musimy wiedzieć, czy jesteś w stanie to
zrobić. Musimy to wiedzieć już teraz. Będziesz współpracował
z Channą, pod jej dowództwem, codziennie. Nie chcę tracić
czasu. Jeśli będziemy musieli zastąpić cię kimś, kto nie ma
takich samych uprzedzeń, jak ty, to możemy sobie pozwolić
na najwyżej sześć godzin opóźnienia. A więc możesz czy nie?
Amos podparł palcami czoło. Moi ludzie polegali na mnie
1 umarli, przebiegło mu przez myśl, jak odzew na modlitwę.
A potem: Nie. Ocaliłem nielicznych, którzy inaczej też by
umarli. I może Bethel jeszcze istnieje, a przynajmniej to, co
z niego zostało.
- Nigdy nie zaniedbałem wykonania zadania, które mi
powierzono - rzekł ponuro. Składając pokłon przed kolumną
Simeona, dotknął czoła i serca dwoma palcami. - Czy bę-
dziesz tak dobry i przekażesz moje przeprosiny pani, która
właśnie wyszła?
- Nie, ale chętnie pokażę ci, jak ją wezwać, żebyś mógł
sam jej to powiedzieć. - Simeon zauważył, że jabłko Adama
młodzieńca podskoczyło, jakby z trudem przełknął ślinę.
- Oczywiście - odrzekł Amos, siląc się na uśmiech. -
Pewnie tak będzie najlepiej.
ROZDZIAł 13
To jest gorsze niż spotkanie kapitanów, pomyślał Simeon.
Było absolutnie zdumiewające, że tak mało plotek przedo-
stało się do wiadomości publicznej. Fakt ten budził nadzieję,
że przeprowadzenie całego planu mogło się udać. Personel
SSS-900-C miał niesamowity instynkt, który pozwalał im
trzymać buzie zamknięte, gdy milczenie było cenniejsze niż
złoto.
Jednak nie na tym spotkaniu, na którym wszyscy się prze-
krzykiwali - potępiając Channę i Amosa - i nikt nie słuchał,
co mówili.
Spotkanie odbywało się w największej sali zebrań na stacji.
Dzięki ci, Ghu, że ta sala nie jest wystarczająco duża, by
pomieścić całą populację stacji, pomyślał z ulgą Simeon.
Rozsądni zostali w swoich kwaterach, oglądając to widowisko
na holo. Natomiast załoga kierująca teraz stacją później będzie
mogła wyrazić swój osąd. Dlatego też nie kłopotałem się
włączaniem dźwięku z ekranów w prywatnych kwaterach,
pomyślał zmęczony. Wystarczy przekrój opinii obecnych tu-
taj. Zawsze mogę wyłączyć fonię... Nie, to bezużyteczne.
Skontaktował się z Channą przez aplikator wszczepiony za
jej uchem.
- To był błąd. Powinniśmy poinformować ich doradców,
którzy poinformowaliby swoich pomocników i tak dalej. To
spotkanie może spowodować, że panika osiągnie punkt kry-
tyczny. - Z jakiegoś powodu wrzask na sali wzmógł się. -
A ten hałas tak wstrząśnie stacją, że rozsypie się na kawałki
i zaoszczędzi kłopotu tym przeklętym piratom.
- Zawsze z perspektywy wyraźniej widzi się wszystkie
aspekty - powiedziała łagodnie. - Wydają mi się bardziej
rozzłoszczeni niż przerażeni. Przywykłam do zapachu strachu
bardziej niż bym chciała, ale tutejsze otoczenie ma inną woń.
Oczywiście, nie słyszę, co mówią, bo krzyczą jeden przez
drugiego.
Simeon za pomocą mikrofonów kierunkowych wychwycił
z tego harmideru kilka zdań:
,,...te przeklęte osły z tego statku kolonialnego..."
"...Tak. Jak wiele sposobów zamierzają wypróbować, żeby
nas zabić..."
"...gdzie jest ta przeklęta Flota? Oto, co chcę wiedzieć.
Gnębią nas podatkami i..."
"...to jest szalone. Nawet nie wiedzą, co się stanie? Tym-
czasem ja siedzę tu, tracąc pieniądze... czego od nas ocze-
kują?"
- CZEGO OD WAS OCZEKUJEMY? - zapytał Sime-
on, zagłuszając wszystko.
Dodał do tego serię infradźwięków mających ogłuszyć
ich i zastraszyć. Ku jego zadowoleniu hałas ucichł jak ręką
odjął.
- Na początek zamknijcie się i posłuchajcie! - powie-
dział zdecydowanym tonem. - Oczekujemy, że weźmiecie
stan wyjątkowy poważnie, posłuchacie instrukcji i wypełnicie
je. - Zamilkł na moment, aby sens jego słów dotarł do
zebranych. - Na tym spotkaniu dowiecie się wszystkiego,
co trzeba, na temat zachowania się w czasie przewidzianego
stanu wyjątkowego. Pamiętajcie, że nie możecie rozpoznać
czegoś, o czym nie macie pojęcia. Zaczynając od tej sprawy,
przypominam wam, że plotka pomaga wrogowi, a nie wam
czy mnie i tej stacji. Jeśli usłyszycie coś, co uznacie za
plotkę, zameldujcie o tym dowódcy swojego oddziału; to
ta sama osoba, która kieruje waszą drużyną ewakuacyjną
w czasie zwykłego alarmu. Jeśli informacja będzie prawdziwa
i będzie dotyczyła waszego bezpieczeństwa, on będzie o tym
wiedział. A nawet gdyby o niczym nie słyszał, może skon-
taktować się ze mną, by to sprawdzić. Wtedy albo potwierdzę,
albo zaprzeczę. Możecie być pewni, że powiem wam prawdę.
Pamiętajcie, żeby nie rozsiewać plotek. Spodziewamy się,
iż przez krótki czas stacja będzie okupowana przez siły
wroga, który ma bardzo złą reputację z powodu kosmicznego
piractwa.
Echel Mckie, miejscowy redaktor wiadomości, pomachał
obiema rękami, by zwrócić na siebie uwagę. Simeon udzielił
mu głosu.
- Piraci?- przemówił mężczyzna.- Posłuchaj, Sime-
onie, czy to nie jest kolejna z twoich przeklętych gier?
- Absolutnie nie. To zagrożenie jest realne jak śmierć.
Przybędą tutaj za niecałe trzy dni. Zawiadomiliśmy Światy
Centralne i Flotę Wojenną, które zapewniły nas. że rozpoczęły
już misję ratunkową. Jednak nie zdołają przybyć tutaj przed
piratami. Dlatego ta stacja i jej personel muszą zastosować
taktykę, dzięki której zyskają możliwie jak najwięcej czasu;
dzięki której pozostaną przy życiu! - Ten argument uciszył
ostatnie pomruki.
- Dlaczego nie powiedziano nam o tym wcześniej? Wszy-
stkie statki odleciały, a my utknęliśmy tutaj! - Twarz Echela
stanowiła studium ciężkiej obrazy.
Channa wystąpiła na przód podium.
- Nie powiedziano wam, ponieważ wykorzystaliśmy na-
dającą się przestrzeń statków, by ewakuować dzieci i cho-
rych - powiedziała energicznie. - Czy ma pan coś przeciw-
ko temu, panie Mckie?
- Jak już powiedziałem - kontynuował Simeon - nie
tylko spodziewamy się okupowania stacji, ale wręcz mamy
nadzieję, że tak się stanie. - Znów zamilkł, by sprawdzić,
czy pojęli tę różnicę. Był dumny ze swoich ludzi! Jak jeden
zrozumieli sytuację! Zaszokowane, blade twarze świadczyły
o tym, że zaakceptowali to, czego w końcu nie musiał mó-
wić. - A teraz posłuchajcie. Oto rozkazy kierownika waszej
stacji. Nie stawiajcie bezpośredniego oporu. Współpracujcie,
kiedy to konieczne, ale nie zgłaszajcie się do niczego na
ochotnika. Spodziewamy się, że większość wrogów nie będzie
mówiła standardem, więc kiedy tylko będziecie mogli, uda-
wajcie, że nie rozumiecie. Kiedy nie będziecie mogli milczeć,
udzielajcie tak zawiłych odpowiedzi, jak to możliwe. Jeśli nie
będziecie czegoś wiedzieć, dajcie im to do zrozumienia, ale
nie mówcie, kto może udzielić im odpowiedzi. W miarę
możliwości pozostawajcie w swoich kwaterach. Trzymajcie
swoje skafandry ratunkowe gotowe do użytku. Słuchajcie
raczej informacji przekazywanych wam przez dowódców wa-
szych grup niż tego, co możecie usłyszeć przez wideo. Pa-
miętajcie, że w przeciwieństwie do piratów, jesteśmy po
waszej stronie. Na koniec - oznajmił - to jest Simeon-
-Amos. - Amos wstał i ukłonił się uprzejmie. - Jedyny
Simeon na tej stacji. Jest współkierownikiem, wraz z Channą
Hap. Termin "Simeon" oznacza współkierownika. Mamy dłu-
gą tradycję nadawania tego imienia wszystkim męskim kie-
rownikom stacji na cześć jednego z pierwszych mężczyzn
zajmujących to stanowisko. Na tej stacji nie ma i nigdy nie
było mózgu ani mięśniowca. Ludzie z kapsuł są wykorzys-
tywani tylko na statkach. - Przerwał, studiując ponure twa-
rze, by ocenić ich reakcję. - Jeśli nie dowiedzą się o moim
istnieniu, będę mógł dalej kierować nie osłabioną stacją.
Oczywiście, pozostając w ukryciu. Jeżeli odłączą mnie od
stacji, a zrobią to na pewno, gdy dowiedzą się o mnie, wszyscy
znajdziemy się w kłopocie. Tak więc od teraz przez cały czas
trwania stanu wyjątkowego nie istnieję. To jest Simeon-Amos,
wasz współkierownik stacji.
Amos uśmiechnął się i skinął głową. Przez mom*ent pano-
wała cisza przed burzą. Potem twarze obecnych zaczęły od-
zwierciedlać ich uczucia - lekkie oszołomienie, niedowie-
rzanie, sceptycyzm.
- Ten... ten przybłęda z zacofanego świata ma nami
kierować podczas stanu wyjątkowego? - odezwał się ktoś
z poczuciem wyższości charakterystycznym dla urodzonych
w kosmosie.
Amos podniósł wyżej głowę i spojrzał w dół wzdłuż linii
swego klasycznego greckiego nosa. Jego oczy błyszczały
dumą dziesięciu pokoleń arystokratów.
- Ma udawać, że kieruje stacją - odpowiedział Sime-
on. - Co więcej, zgłosił się na ochotnika, żeby nadstawiać
za mnie karku! A nie, żeby pełnić rolę, którą większość z was
dostałaby przez przypadek - dodał. Kilka głosów przyznało
mu rację. - Tak więc, zanim ktokolwiek wyrazi wątpliwości
odnośnie do kierowniczych kwalifikacji Simeona-Amosa,
chciałbym wam pokazać go w akcji. Taśma jest autentyczna.
Sprawdziłem. - Nikt nie mógł zrobić tego lepiej niż mózg.
Simeon wyświetlił im fragmenty wydobyte z plików Gui-
yona. Zaczynały się od momentu, gdy ściana rozbłysła nie-
znośną jasnością, a potem zmniejszyła się, ukazując wojsko
w czarnych, bojowych pancerzach, przemierzające ulicę mię-
dzy płonącymi, ceglano-drewnianymi budynkami. Kamera
umieszczona była nisko - w oknie sutereny lub zagłębieniu
w ziemi. Po drugiej stronie ulicy zwisała z okna ludzka postać.
Krew spływała po murze długimi, czarnymi strugami, tworząc
na chodniku kałużę. Leżały tam też zwłoki dziecka, którego
roztrzaskana czaszka sugerowała, iż rzucono nim o ścianę.
Ekran zgasł nagle, po czym znów rozbłysł, ukazując bar-
dziej zamgloną scenę.
Nagrany głos Amosa przedzierał się przez huk płomieni.
"Teraz"! krzyczał.
Obraz zatrząsł się, gdy ziemia zadrżała i płonące ściany
zwaliły się w poprzek ulicy, przygniatając czarne postacie
zwałami cegieł, płonącego drewna i szkła. Inne postacie,
sądząc po prostych, prowizorycznych mundurach - Bethelia-
nie, rzuciły się do przodu. Obrońcy byli gotowi, gdy tylko
pierwsze spychacze zaczęły odgarniać gruz z ich drogi. Amos
prowadził ich bez cienia wątpliwości z przemysłowym nożem
strumieniowym w dłoniach. Zanurzył go w masywnie od-
lanym hełmie, który wystawał spod ruin. Zarówno hełm, jak
i głowa eksplodowały i momentalnie wyparowały.
Ekran ponownie przygasł i inna scena pojawiła się na nim
z wyjątkową ostrością. Przedstawiała dworek otoczony geo-
metrycznie rozplanowanymi ogrodami. Na jego ścianie wid-
niało tylko kilka wypalonych śladów, a piechota najeźdźcy
stała spokojnie. Obraz wydawał się lekko wypukły, jakby
został powiększony przez kamerę dalekiego zasięgu. Uzbro-
jone pojazdy bojowe zatrzymały się na murawie w odległości
trzech mil, z lufami skierowanymi na zewnątrz, tworząc wzór
,,w jodełkę" - oraz z lżejszą bronią górnych pokładów, nie-
spokojnie śledzącą niebo. Statek powietrzny przeleciał tuż nad
nimi. Wylądowały duże, opancerzone postacie. Pancerz jednej
z nich naznaczony był zestawem znaków w formie krzywych
tworzących ostre kąty.
Kiedy grupa młodych kobiet w długich togach została
wypchnięta przez frontowe drzwi dworku, nastąpiło zbliżenie.
Wiele z nich niosło tłumoki. Uklękły pod lufami wrogów.
Jedna z nich otworzyła skrzynkę, którą przyniosła. Uśmiech-
nęła się i gestem wskazała wypełniające ją miniaturowe,
kryształowe flakoniki. Potem otworzyła jeden, powąchała
i wyciągnęła w stronę wojownika w przyozdobionym pan-
cerzu. Z wyglądu mogła mieć około szesnastu standardowych
lat i była bardzo piękna. Miała klasyczne rysy podobne do
Amosa. Pirat podniósł obie rękawice ochronne do hełmu, zdjął
go i włożył pod pachę, po czym pochylił się, by powąchać.
Pozbawiona maski twarz była naznaczona wiekiem, a zgru-
biała skóra nosiła ślady uszkodzeń popromiennych. Mężczyz-
nę cechował pokaźny wzrost i przerzedzone, jasne włosy,
kontrastujące z ciemną karnacją. Uśmiechnął się.
Złe spojrzenie, pomyślał Simeon, oglądając tę scenę. Sły-
szałem już to określenie, lecz nigdy, aż do teraz, me widziałem
prawdziwej, odpowiadającej mu ekspresji.
Ujęcie twarzy pirata było krótkie, jednak wystarczające, by
dostrzec, iż kiedy nachylił się, między jego brwiami pojawiła
się czerwona kropka. Niecałą sekundę później jego głowa
eksplodowała i wyparowała.
Ciało, usztywnione pancerzem, pozostało w pozycji piono-
wej, a z odciętego karku wysokim łukiem tryskała krew.
Dziewczyna ze skrzynką perfum stała w fontannie krwi
i uśmiechała się, tym razem szczerze, dopóki mny wojownik
nie podszedł do mej i nie ścisnął jej głowy w potężnej
rękawicy ochronnej. Skóra i różowe kości rozprysły się, uwal-
niając szarą masę. Pozostałe dziewczęta złożyły ręce i śpie-
wały, gdy broń plazmowa zmieniała je w proch i parę.
Ktoś z obecnych nie zdołał opanować mdłości. Kilka in-
nych osób łkało.
- W przypadku śmierci tego Kolnari roszczę sobie prawo
tylko do umiejętności strzeleckich - powiedział Amos z ar-
chaicznym akcentem, dodającym powagi jego czystemu gło-
sowi. - Dzielność należy przypisywać mojej siostrze. Sahrah
dowodziła dziewiczymi ochotniczkami. Nie wiedziałem, co
planowała. Próbowałem dotrzeć do dworku przed wrogiem.
Myśleliśmy... myśleliśmy, że martwy pies był czterdziesty lub
pięćdziesiąty w klasyfikacji obowiązującej wśród piratów. -
Wszystkie głowy zwróciły się ku memu. Pokłonił się lekko. -
Taki byl Bethel, kiedy przybyli do nas Kolnari - powie-
dział. - Mają dusze... - użył niestandardowego słowa.
- Szczurów - podpowiedział Simeon.
__ ...szczurów w ludzkim ciele. Zabijają dla samej przy-
mności zabijania Gwałcą, torturują i kradną, a to, czego nie
mogą ukraść, brukają.
Na ekranie pojawił się kolejny hologram.
.__ Keriss - wyjaśnił Amos.
Panowała absolutna cisza. Holo przedstawiał miasto poło-
żone nad zatoką, po obu stronach rzeki. Zabudowania -
niższe niż w światach pozostających pod wpływem architek-
tonicznych stylów Światów Centralnych i pomalowane na
jaskrawe kolory - otaczały obszerne ogrody. W centrum
mieściły się wyższe budynki oraz jeden, górujący nad mias-
tem, z wieżami i kopułami.
- Świątynia- objaśnił Amos.- Tuż przed końcem
znajdował się tam zdalnie sterowany nadajnik wiadomości.
Nagle rozbłysło»białe światło. Miasto zostało unicestwione,
gdy przetoczył się przez nie nabrzmiewający grzywacz fali
uderzeniowej. Zwolnione tempo nadało tej scenie przerażający
wdzięk. Pod wpływem żaru drzewa stawały w płomieniach
i chwilę później rozsypywały się w drzazgi - właściwie nie
były to już nawet drzazgi. Poziom wody w zatoce zaczął się
podnosić i wytworzyła się fala wyższa niż wzgórza.
- Tak umarło Keriss - wyszeptał Amos.
- Tym razem nie bawię się w próbny alarm - oznajmił
Simeon monotonnym głosem. - Jeśli ktokolwiek ma jeszcze
wątpliwości, niech się odezwie. - Pośród zaległej ciszy od-
powiedziało mu echo własnych słów. - Czy ktokolwiek uwa-
ża, że ma lepsze predyspozycje niż Simeon-Amos, by mnie
zastąpić? - Nikt się nie zgłosił. - Ten stan wyjątkowy jest
ze wszech miar prawdziwy. Dopóki nie nadejdzie pomoc,
będziemy musieli polegać na sobie. Wierzę, że potrafimy tego
dokonać - powiedział przekonująco. - Gdybyście nie byli
dość odważni i niezależni, każdy na swój sposób, w ogóle nie
byłoby was na stacji. Tkwilibyście na jakiejś planecie, pró-
bując dociec, jak pozbyć się robaków z waszych warzyw.
Wywołało to więcej chichotu, niż zasługiwało, pomyślał,
ale musieli uwolnić się od napięcia.
Channa wstała z nieodłącznym notatnikiem w dłoni.
- O drugiej odbędzie się spotkanie członków rady -
oznajmiła. - A o czwartej spotkanie dowódców grup ewa-
kuacyjnych. Później grupy ewakuacyjne spotkają się w porach
wyznaczonych przez ich dowódców. Nie podejmiemy teraz
dyskusji, ponieważ jesteśmy na etapie wstępnym. Dziękuję za
współpracę. Panie i panowie, zamykam spotkanie.
- Dobra, posłuchajcie, wy zasrane przybłędy! - ryknął
Gus.
Poziom hałasu w komorze rozładunkowej opadł dość szyb-
ko. Trudno temu zaprzeczyć, pomyślał. Około pięćdziesięciu
ludzi pracujących przy załadunku spoglądało na niego, jakby
to on wymyślił to zagrożenia. Za ich plecami, w wewnętrznym
doku, majaczyły kształty holowników. Sylwetki górników
stojących w ich cieniu wydawały się olbrzymie. Paliła się
tylko jedna, górna lampa, której mdłe światło padało na
zgromadzonych pilotów i załogę. Zgodnie z sugestią Simeona
Gus zorganizował to spotkanie tak, by poczuli się grupą.
- Wiecie, co się dzieje - powiedział Gus, nadając swemu
głosowi silne brzmienie bez podnoszenia go. - Wszystkie
nasze statki przystosowane do lotów międzygwiezdnych zo-
stały odesłane.
- Nie wszystkie - oznajmiła jedna z górniczek, przecią-
gając dłonią po upiornie wytatuowanej głowie.
- Daj spokój, Shabla. Jesteś w stanie przebyć może z dzie-
sięć lat świetlnych, szukając minerałów, ale to nie pozwoli ci
dotrzeć nawet do najbliższego systemu.
Wzruszyła ramionami, uśmiechając się kpiąco do swych
sąsiadów.
- Jedyne, co nam pozostało, to holowniki i kilka gór-
niczych jednostek wywiadowczych - powiedział Gus. - To
niewiele w stosunku do statków wojennych klasy fregatowej.
- To o niczym nie świadczy - odezwał się ktoś inny. -
Chyba, że każesz nam ich staranować. - Mężczyzna nie
przemyślał tego pomysłu, zanim go podsunął.
Taranowanie było kompletnie poza dyskusją. Jeśli rozbijesz
coś, co zmierza w twoim kierunku, na mniejsze kawałki, to
tylko pomnożysz swoje kłopoty. Musiałbyś wysadzić je tak, by
został z nich gaz lub uniknąć zderzenia z nimi, zanim znów
byłbyś bezpieczny. Wszyscy rozumieli tę zasadę i ograniczenia.
__ Taranowanie nie wchodzi w rachubę - odpowiedział
Gus kręcąc głową i uśmiechając się do nich chytrze. - Nie
wtedy, kiedy me mamy szans z bronią rażącą promieniami,
którą skierowaliby na nas. Ale... - poczekał, aż na ekranie
za jego plecami ukaże się schemat standardowego holow-
nika-- •• co ma holownik? Duży silnik pracujący w normal-
nej przestrzeni i zespół silników dużej mocy oraz pole holo-
wania. Górnicze jednostki wywiadowcze posiadają prócz tego
laser do pobierania próbek. Tak więc pakowanie się w ciężkie
rozgrywki ze statkami wojennymi jest bez sensu. - W po-
mieszczeniu dało się słyszeć jednogłośne westchnienie
ulgi - Ale... - tu znacząco uniósł palec - jest coś, co
możemy zrobić.
Kiedy naniósł na ekran konieczne zmiany, chytre uśmiechy
znikły z ich twarzy, ustępując miejsca ponurym minom. Nawet
wyjaśnienie strategii nie poprawiło im nastrojów.
- Hej, poczekaj - odezwała się Shabla. - Mam męża,
obecnie nawet dwóch, w tej konserwie. Chcesz, żebym zo-
stawiła ich tutaj, gdy to miejsce zostanie przejęte?
- Właśnie - odpowiedział Gus, wytrzymując jej spojrze-
nie. - Co, do cholery, mogłabyś tutaj dla nich zrobić? Nad-
stawić za nich karku? Wzniecić pożar w korytarzu i wysadzić
komorę ciśnień? Na zewnątrz mamy szansę zrobienia czegoś
wartościowego dla wszystkich naszych bliskich. Każdy z nas,
albo prawie każdy, ma tutaj kogoś. Przynajmniej tyle możemy
dla nich zrobić. Kto jest ze mną?
Okrzyk bardziej przypominał wycie.
On jest naprawdę o wiele atrakcyjniejszy, kiedy się o to
nie stara, pomyślała Channa ponuro. I kiedy naprawdę pra-
cuje - co właśnie robił.
- I to było tak dawno - mruknęła do siebie.
Amos odwrócił się, by na nią spojrzeć, i z zainteresowaniem
uniósł brwi.
- Coś cię martwi, Channo? - Uśmiechnął się. - To jest,
oprócz wiszącej nad nami groźby śmierci.
Uśmiechnęła się do niego z zazdrością. Musiał o tym
wspomnieć, pomyślała, właśnie wtedy, kiedy inne sprawy
r
zaczynały pochłaniać mnie wystarczająco, żebym o tym nie
myślała. Ale skoro wszyscy możemy umrzeć, to dlaczego
nie pójść na całego?
- Zaczyna to do mnie docierać. Czuję się taka... taka
samotna.
Jego oczy zapłonęły z podniecenia i poczuła przyjemne
ciepło napływające do podbrzusza. Kiedy uśmiechnęła się za-
chęcająco, Amos wstał ze swego miejsca i przysiadł się
do niej tak, że ich uda dotykały się lekko. Ujął jej dłoń w obie
ręce.
Ooo, pomyślała. Gdyby tę scenę pokazano na hologramie,
w domu nie byłoby suchego miejsca.
- Nie jesteś sama! J a jestem tutaj - powiedział głosem
pełnym sympatii.
Godzinę później sprawy posunęły się do tego stopnia, że
ramię w ramię udali się do kwatery Channy. I niech diabli
porwą opinię Simeona, pomyślała. Zamierzam się zabawić
Byli już w trzech czwartych rozebrani i w jeszcze większym
stopniu rozgrzani, gdy Simeon zimitował dźwięk pukania do
drzwi i zawołał z pokoju wypoczynkowego:
- Simeonie-Amosie, Rachel jest tutaj! - Jego głos
brzmiał absolutnie obojętnie, lecz Channę opanowało wraże-
nie, że wychwytuje w nim stłumiony chichot.
- Co?! - krzyknął cicho Amos i natychmiast oboje usie-
dli wyprostowani.
- Tutaj? - zapytała Channa. - Co rozumiesz przez "tu-
taj"?
- Jest na korytarzu, na zewnątrz - odpowiedział Simeon
rozbawiony. - Czy mam ją wpuścić?
- Chwileczkę - powiedział z rozpaczą Amos, wyskaku-
jąc z łóżka i w szalonym pośpiechu zbierając ubranie.
- To jest moje - wtrąciła Channa, porywając ze sterty
spódnicę.
Amos wypadł z pokoju, otworzył drzwi swojej kwatery,
wrzucił do niej ubrania i pobiegł do drzwi. Uświadomiwszy
sobie, że jest w samych slipach, cofnął się do swojego pokoju,
chwycił togę i, wracając do pokoju wypoczynkowego, usiło-
wał wciągnąć ją przez głowę. Rękawy sprawiały wrażenie tak
poplątanych, że zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem toga
nie ożyła i celowo nie stawia oporu. W rezultacie Amos
szamotał się, wydając okrzyki rozpaczy.
Channa wywróciła oczami, westchnęła i podążyła do ła-
zienki.
- Zimny prysznic - powiedziała do armatury. Jakby był
mi potrzebny, pomyślała. Wystarczy, że Rachel zjawiła się
pod drzwiami.
Amos odetchnął głęboko, gdy wreszcie udało mu się za-
łożyć togę.
- Dlaczego jestem taki zaniepokojony? - zapytał same-
go siebie. - Nie muszę tłumaczyć się ze swoich czynów. Nie
ma nade mną żadnego zwierzchnictwa.
Z drugiej strony, Rachel mogła urządzić niefortunną scenę.
Przynajmniej nie będzie ciężko obrażonego ojca, brata, wuja
czy kuzyna, chętnych do wtargnięcia tu ze strzelbą myśliwską
i odstrzelenia gorszącego wyposażenia.
Otworzył drzwi. Odskoczył do tyłu w samą porę, by unik-
nąć ciosu pięści Rachel wymierzonego w drzwi pokoju wy-
poczynkowego.
- Rachel!
Stała, spoglądając na niego. Oddychała szybko, jej nozdrza
trzepotały, a bladooliwkowa skóra była zroszona potem.
- Co tutaj robisz? - zażądała wyjaśnienia.
Spojrzał na nią zaskoczony.
- Doskonale wiesz, co tutaj robię - odpowiedział. Od-
zyskał już panowanie nad sobą na tyle, by mówić z typową
dla siebie łagodną władczością; zauważył, że zachwiało to jej
pewnością siebie. - Mieszkam w kwaterach kierownika, po-
nieważ mam być współkierownikiem stacji. Przez cały czas
uczę się bardzo pilnie, aby być godnym tego honoru. Mówiłem
wam o tym. Mówiłem każdemu. - Jego oczy wyrażały szcze-
rą niewinność.
Kobieta zmrużyła oczy.
- To prawda, Amosie, że powiedziałeś o tym każdemu.
Ale nie powiedziałeś mnie!
- No już dobrze - rzekł uspokajająco. - Uspokój się,
wejdź. - Delikatnie położył ręce na jej ramionach i skierował
ją ku kanapie. - Siadaj!
Rachel zerknęła najpierw na niego, a potem na kanapę,
jakby podejrzewała jakiś podstęp. Wreszcie ostrożnie spoczęła
na wyłożonej poduszkami powierzchni. Patrząc na Amosa.
poklepała miejsce obok siebie.
- Ty też usiądź - zażądała.
- Chcesz coś przekąsić?
- Nie. Chcę usłyszeć wyjaśnienie.
Przysunął sobie krzesło z prostym oparciem i usiadł na-
przeciw niej. Otworzyła szerzej oczy i usiadła wyprostowana,
sprawiając wrażenie jeszcze bardziej obrażonej niż przedtem.
- Przepraszam, jeśli cię obraziłem - powiedział Amos. -
Ale byłem bardzo zajęty. - Nie dodał głośno, iż ona również
powinna być zajęta pomaganiem przy rozlokowaniu Be-
thelian i wprowadzaniu ich w tymczasowe role. - Zdradzi-
łem Josephowi nasze plany i zakładałem, że wszystko ci
wyjaśni.
- Ach! - odezwała się sarkastycznie. - Powiedziałeś
Josephowi! Więc oczywiście nie było potrzeby oświecenia
mnie! Wyjawił mi z waszych planów tylko to, co chciał.
i miało mi to wystarczyć. A potem mogłam pójść spać,
wiedząc, że ze spokojnym sercem wprowadziłeś się do tej
obmierzłej dziwki o czarnej duszy!
- Rachel bint Damscus! - wybuchnął ostro. - Zapo-
minasz się!
Uniosła obie pięści nad głową i krzyczała:
- To nie ja zabawiam się z pogańskimi córkami, co jest
czynem zakazanym przez każdą Biblię! Ani Joseph nie
jest upoważniony do mówienia mi. co robimy. To twoje
prawo, tylko twoje! Czyż nie mieliśmy się zaręczyć?
Popatrzył na nią zaszokowany.
- Nie- odparł zdziwiony do głębi. - Co podsunęło ci
ten pomysł?
Rachel zamrugała oczyma.
- Nie?
- Nie - powtórzył, jednocześnie przecząco kręcąc gło-
wą.
Kolory odpłynęły z jej twarzy, a oczy rozszerzyły się tak.
że mógł zobaczyć białka otaczające tęczówkę. Zaczerpnęła
powietrza i wypuściła je przez nos. wydając przy tym dźwięk
przypominający rozdzieranie jedwabiu. Drżała na całym ciele.
Próbowała mówić, lecz z jej gardła wydobywały się tylko
urywane dźwięki.
- Uwiodła cię - zdołała w końcu wyrzucić z siebie
ochrypłym głosem.
- Nie - odrzekł i ponownie pokręcił głową, machając
obiema rękami w geście potwierdzającym zaprzeczenie, lecz
jednocześnie spuścił oczy, unikając jej spojrzenia.
- Od czasu naszego pierwszego spotkania wiedziałam, że
jesteś mój. Mój! - stwierdziła ochryple.
- Nie - zaprzeczył po raz kolejny. - Jesteś przeznaczo-
na Josephowi, który zawsze cię kochał. Uszczęśliwi cię i prze-
de wszystkim chce ciebie. - Starał się nadać swemu głosowi
delikatne brzmienie. Stała się niezrównoważona, pomyślał
zrozpaczony. Że też akurat teraz musiało się to zdarzyć!
Myślał, że miała tylko trochę większe skłonności do histerii
niż wiele przedstawicielek jej płci, lecz coś ją odmieniło.
Może uraz po ataku, a może dawki narkotyku, który zmuszeni
byli zażywać w czasie podróży.
Jej oczy rozszerzały się coraz bardziej, aż wokół tęczówek
ukazały się niemal całe białka. Amos słyszał już o podobnych
zjawiskach, ale nigdy ich nie widział, prócz jednego razu, gdy
prastary pustelnik wszedł w trans i przepowiadał przyszłość.
Powinienem bardziej uważać na zajęciach z zakresu udzie-
lania pierwszej pomocy, pomyślał ze smutkiem. Może wtedy
wiedziałbym, jak poradzić sobie z jej niezrównoważeniem.
Cokolwiek doprowadziło ją do takiego stanu, wiele poświę-
ciła, podążając za mną. Była niezastąpiona w ostatnich dniach
chaotycznych zmagań na Bethelu. Moja droga przyjaciółko,
zawiodłem cię.
- On mnie chce - wybełkotała niskim głosem. - A ty
nie? - Wykrzywiła usta, a potem zagryzła wargę, kręcąc
głową i potakując na przemian.
Nagle poderwała się i wybiegła za drzwi, zanim Amos
zdążył wstać z krzesła.
Chwycił się za włosy i szarpał je obiema rękami.
- Och! Simeonie, co ja zrobiłem? - zapytał.
- Powiedziałbym, że spławiłeś Rachel.
Amos westchnął, a potem jęknął.
- Nie - odparł zrozpaczony. - Zrobiłem coś znacznie
gorszego. Dałem się odwieść od zrobienia czegoś, co uważa-
łem za właściwe. W głębi serca wiedziałem, że powinna być
ewakuowana, ale Joseph prosił, żebym pozwolił jej zostać.
Może udzieliłem ci dzisiaj złej odpowiedzi, przyjacielu. Może
nie jestem w stanie zagrać tej roli, skoro tak łatwo nakłonić
mnie, abym postępował wbrew własnemu osądowi.
- Myślałeś, że Joseph będzie w stanie utrzymać ją
w ryzach?
- Tak. Miałem nadzieję, że kiedy Joseph będzie trzymał
się blisko niej i okazywał jej zainteresowanie, Rachel zwró-
ci się bardziej ku niemu, a tym samym oddali się ode mnie.
- To nie było złe rozumowanie - stwierdził szczerze
Simeon. - Odesłanie jej mogło spowodować zerwanie nici
łączącej ją z rzeczywistością.
Amos sprawiał wrażenie zdruzgotanego.
- Całkiem słusznie stwierdziłeś, że jesteś starszy ode
mnie, a także pod wieloma względami mądrzejszy. Dzisiaj ja
powinienem okazać się mądrzejszy. - Zatroskany pokręcił
głową i jak starzec powlókł się do swego pokoju.
Hmm, pomyślał Simeon, co za interesujący wieczór! Wy-
gląda na to, że prognoza dla prawdziwej miłości jest... niezbyt
pomyślna. Cudowny materiał do rozdrażnienia Channy. Aż
kusi, żeby zobaczyć jej reakcję. Ale nie! Musi skoncentrować
się na ważniejszych sprawach. Takich jak Rachel. Dziewczyna
uciekła od Amosa, jakby straciła rozum. Lepiej mieć ją na
oku, powiedział do siebie. I powinien zająć się nią doktor
Chaundra, jeśli będzie miał czas. Większość ostrych chorób
psychicznych jest wywoływana zachwianiem równowagi che-
micznej, którą można wyregulować przez rozsądne zastoso-
wanie neutralizujących środków chemicznych.
Doktor Chaundra usiadł zmęczony przy swoim pulpicie
i, stawiając filiżankę kawy w bezpiecznym miejscu, przywołał
wykaz swojej poczty. Od dwóch dni nie miał okazji do
niej zajrzeć. W tym czasie zdarzyło się dwadzieścia pięć
prób samobójstwa, w tym cztery wśród Bethelian, którzy
wybrali budzące grozę, starodawne metody. Jedna z kobiet
po prostu się powiesiła! Akurat ta metoda była dobra pod
jednym względem - łatwiej było przywrócić ofiarę do życia,
chociaż czasowe pozbawienie tlenu mogło doprowadzić do
utraty pamięci, no i musiałby zastosować pobudzanie ner-
wowe. Poza tym widok nabrzmiałej, posiniałej twarzy z wy-
suniętym językiem sprawiał nieprzyjemne wrażenie.
Doktor zaaplikował sobie środek uspokajający. Tylko jed-
ną, najmniejszą dawkę, bo jedynie bogowie wiedzieli, jakie
będzie jego działanie w połączeniu z dużą dawką kofeiny,
którą spożył. Musiał kontynuować znienawidzony projekt wi-
rusowy, chociaż był lekarzem, a nie rzeźbiarzem genów!
Niepokoiło go rozmyślne czynienie wirusa bardziej szkod-
liwym, gdyż było to niemal jednoznaczne z wykorzystywa-
niem medycyny jako broni. Chaundra wyrósł na planecie, na
której fizyczne osobiste porachunki były dość powszechne.
Jego własna rodzina pozostawała wierna pacyfistycznej tra-
dycji, w czym utwierdziła go praktyka lekarska.
Przynajmniej Seld jest poza zasięgiem tego wszystkiego,
pomyślał z ulgą.
Pierwsza wiadomość okazała się kolejnym powodem do
zażycia środków uspokajających - maszyny syntezy organi-
cznej miały pracować nadliczbowo. Czyżby piraci zauważyli
panujący tutaj nadnaturalny spokój? Doktor uśmiechnął się do
siebie smutno i kazał maszynie pokazać następną wiadomość.
Ku jego zdziwieniu oznaczona była jako osobista. Zaczął
czytać.
Serce zamarło mu w piersiach i poczuł wyraźny ból, lecz
wydawało mu się to odległe i nieważne. Pociemniało mu
w oczach, jakby zagłębiał się w tunelu. Upłynęły długie
minuty, zanim był w stanie mówić.
- Simeon? Simeon! - zdołał w końcu wychrypieć.
- O co chodzi, Chaundra? - Nie podoba mi się jego
wygląd. Brzmienie głosu doktora było dla Simeona tak nie-
pokojące, że włączył wizję. Doktor był widocznie zmęczony,
co, biorąc pod uwagę ogrom pracy, którą wykonywał, było
normalnym stanem, tym bardziej, że Chaundra miał skłonno-
ści do przepracowywania się. Gdyby Simeon posiadał zdol-
ności odczuwania zmęczenia, to w tej chwili rozebrano by go
na części. Ciemny mężczyzna o drobnej budowie miał po-
szarzałą twarz i czoło zroszone potem. Simeon uruchomił
program diagnostyczny. Niedobrze. Skrajny stres zagrażający
zdrowiu człowieka. Chaundra me był już młody, a w czasie
swojej kariery wielokrotnie musiał znosić wrogość otoczenia.
Nie wspominając już o bieżących problemach.
- Ta wiadomość... - Chaundra zmusił się, by wskazać
swój ekran.
Drogi Tato - przeczytał Simeon. Dlaczego to, do licha,
me uruchomiło programów mojego obserwatora? Na Boga,
za to obedrę Joat ze skóry!
Przepraszam, ale nie mogłem polecieć. Mam nadzieję, ze
zrozumiesz i wybaczysz mi, lecz gdyby coś miało ci się stać,
a mnie by tutaj nie było, nigdy bym sobie nie wybaczył. Muszę
tu zostać, ponieważ mama nie może. Kocham cię. Seld.
- Och! - Simeon zamilkł pełen współczucia dla Chaun-
dry. - Ale przecież wsadziłeś go na...
- Nie - przerwał mu Chaundra bezbarwnym głosem. -
Czekał w kolejce. Był już prawie w śluzie. Potem otrzymałem
sygnałową wiadomość, kodem oznaczającym, że sprawa jest
bardzo pilna. Seld wiedział, że muszę zareagować. Rozumiał
to. Uściskaliśmy się, powiedzieliśmy sobie do widzenia i zo-
stawiłem go tam. - Słabo skinął ręką, niezdolny do więk-
szego wysiłku. - Praktycznie był już na statku. Jak, do diabła,
mogło się to zdarzyć?
- Przykro mi, ale chyba wiem. I to aż za dobrze! -
odrzekł Simeon. - Spróbuję się dowiedzieć, gdzie w tej
chwili znajduje się ten niegodziwy łobuz. - Nie miał na myśli
Selda, lecz nie wyjaśnił bliżej swego określenia. Po chwili
przerwy odezwał się zakłopotany: - Nie mogę go znaleźć,
więc gdziekolwiek jest, dobrze się ukrył. To powinno być
pewnym pocieszeniem, Chaundra - oznajmił łagodnym, uspo-
kajającym tonem. - Skoro ja nie mogę go znaleźć, to tym
bardziej me uda się to oczekiwanym przez nas gościom.
Niemniej będę nadal szukał. Możesz na mnie liczyć!
Będę patrzył każdym okiem, jakie posiadam, pomyślał
ponuro Simeon. Jak taki dobrze ułożony, dobrze wychowany
Seld mógł dać się wciągnąć w zwariowany plan Joat? Jaką
rolę ma w mm odegrać ten dzieciak? I to ja ponoszę winę za
tę sytuację i ból serca Chaundry. Joat tak rwała się do nauki,
że nie widział powodu, by ograniczać dostęp jej terminalu do
schematów. A była wystarczająco zbuntowana, zanim stan
wyjątkowy zmusił ją do ukrycia się. Nie miał pojęcia, do
czego teraz była zdolna.
Na mojej stacji buszuje uczony-idiota, pomyślał z goryczą.
Dojrzalszy o dziesięć lat w dziedzinie postępowej inżynierii
technicznej, lecz o moralności pięciolatka. Egoizm małych
dzieci może być czarujący pod warunkiem, że nie są dość
silne, by narobić większych szkód. Natomiast w przypadku
osób prawie dorosłych, możliwości przekraczają wszelkie
granice.
- Ale Seld jest gdzieś tutaj! - krzyknął Chaundra. -
Według zegara wiadomość została wprowadzona dziesięć go-
dzin po odlocie jego statku!
- Wiem, widzę. Nie martw się, Chaundra. Znajdę go.
- Wiem, że go w końcu znajdziemy. Martwię się jednak,
gdzie on się schował. To jest dla niego niebezpieczne! Rozu-
miesz? Serce mi pęka ze strachu, że mój syn mógł umrzeć.
Simeon przeprowadził kolejne, szybkie przeszukiwanie sta-
cji, tym razem uwzględniając apartamenty opustoszałe w wy-
niku ewakuacji.
- Wciąż szukam. Jest wiele miejsc, w których mógł się
ukryć i w których nawet ja me umiem go znaleźć - powie-
dział, żeby uspokoić Chaundrę. - Jest dużym, silnym dzie-
ciakiem, który potrafi sam sobie radzić. - Jak każdy z nas,
dodał w duchu. Nie widział powodu do wyróżniania kogokol-
wiek na stacji, lecz nie było sensu przypominać teraz o tym
Chaundrze.
- Nie - powiedział doktor przez zaciśnięte zęby. - On
nie jest "dużym, silnym dzieciakiem" i nie umie sam sobie
radzić. Nigdy nie będzie silny. Po zarazie, która zabrała jego
matkę, pozostało uszkodzenie nerwu.
- Uszkodzenie nerwu?- zapytał nieufnie Simeon.
Regeneracja tkanki nerwowej była starą i dobrze znaną
technologią. Bez niej istnienie ludzi z kapsuł byłoby nie-
możliwe. Tą samą techniką podłączano ich systemy nerwowe
do mechanizmu, który utrzymywał ich przy życiu i którym
kierowali.
Chaundra potrząsnął głową.
- Zrobiłem, co mogłem, by ominąć to uszkodzenie, ale
jeśli za bardzo obciąży miejsce naprawy... - Głos zamarł mu
w gardle, a kiedy podniósł głowę ku receptorom Simeona,
ukazała się twarz starca. - To była mała klinika, rozumiesz?
Mary była technikiem medycznym, a ja lekarzem. Nowy
kontynent w nowym świecie kolonialnym. Będąc na przy-
działach badawczych, mieliśmy sporo do zrobienia. Potem
ludzie zaczęli umierać. Nic nie mogłem zrobić... zarządzili
kwarantannę. Kwarantannę - w tych czasach! Kiedy odkry-
łem, co się stało, dla Mary było już za późno. Wirus... był
hybrydem. Rodzimym wirusem analogowym połączonym
z mutantem terrańskiego szczepu bakteryjnego zapalenia móz-
gu. Rodzimy wirus stanowił otoczkę dla terrańskiego, więc
system odpornościowy me mógł rozpoznać go i się bronić.
Element terrański dał mu zdolność pasożytowania na naszym
DNA. Seld był na granicy śmierci. Potrzebował trzech lat
terapii, by móc chodzić, rozmawiać i poruszać się tak jak
teraz. - Chaundra odwrócił się, podnosząc z pulpitu różne
przedmioty i odkładając je z powrotem. - Ale nigdy nie
będzie silny. Jeśli go schwytają, będzie równie bezradny, jak
ktoś o połowę od mego młodszy. Może dostać konwulsji: stres
przyspiesza powstawanie uszkodzeń. To jest błędne koło. Jak
sądzisz, dlaczego przyjąłem tę posadę? Seld przez cały czas
musi mieć dostęp do pierwszorzędnych urządzeń medycznych.
Nie może być narażony na skrajny stres, bo efekty mogą
okazać się tragiczne. Prawdopodobnie nie dożyje dojrzałego
wieku.
Chaundra skurczył się w fotelu i ukrył głowę w dłoniach.
Złość, a nawet niepokój wyparowały z niego w jednej chwili.
- Później się upewnimy, czy mu się nic nie stało - po-
wiedział ponuro Simeon. - Najpierw znajdźmy go. Praw-
dopodobnie jest z Joat.
- Seld wspominał o niej - rzekł Chaundra stłumionym
głosem. - Ma wielu przyjaciół, ale ona wydaje się... inna.
- Bo jest inna. I także nie odleciała. Tak więc płyniemy
na tej samej łodzi.
Chaundra potarł brodę. Pokrywał ją szorstki zarost, co było
dość niezwykłe, gdyż normalnie był zadbanym człowiekiem.
- Tak - przyznał Chaundra i zaśmiał się sardonicznie. -
A łódź jest bliska zatonięcia.
- Niekoniecznie - odpowiedział Simeon z pełnym prze-
konaniem. - Seld ma pewną przewagę.
- Czyżby?
- Tak. Ma Joat, a ona posiada tak silny instynkt samoza-
chowawczy, ze nawet gdyby reszta stacji wyleciała w powie-
trze, znajdzie sposób, by pozostać przy życiu... a także utrzy-
mać przy życiu Selda. W rzeczywistości z nią jest dużo bez-
pieczniejszy, niz mógłby być gdziekolwiek indziej. Tak więc
nie martwiłbym się o jego bezsilność czy stres. Chociaż nie-
nawidzę jak diabli przyznawać się do tego, me przychodzi
mi na mysi nikt bardziej odpowiedni do czuwania nad nim
niż Joat!
- Seld! - zawołał Simeon. - Seld Chaundra, wyjdź tam,
gdzie mogę cię widzieć.
Joat pojawiła się na wizji, przecierając oczy.
- Czego tak wrzeszczysz, Simeonie? - zapytała, zie-
wając.
- Przyślij go, Joat. Wiem, że tam jest.
Joat skrzyżowała ramiona i, choć zaspana, rzuciła mu
wyzywające spojrzenie.
- Ojciec martwi się o ciebie, Seld - mówił dalej Sime-
on. - Odesłał cię, żebyś był bezpieczny. Dobrze wiesz, że
tak naprawdę nie zabije cię za to, że zostałeś, chociaż na to
zasługujesz.
Seld pojawił się obok Joat, która dała mu szturchańca
w ramię.
- Mówiłam ci, żebyś został poza polem widzenia!
- Wiem - powiedział, zwieszając głowę. - Ale nie mo-
gę pozwolić, żebyś nadstawiała za mnie karku. Mamie by się
to nie spodobało. Przynajmniej tak twierdzi mój ojciec. -
Wzruszył ramionami i posłał jej słaby uśmiech.
Joat przewróciła oczami.
- Rób, co chcesz - oznajmiła szorstko i zniknęła.
- W każdym razie - odezwał się Simeon - nie widzę
potrzeby, abyście żyli w takich warunkach. Czy nie lepiej
spać wygodnie, dopóki można, i jeść to, co wszyscy? Bo
z pewnością nie zostawimy tych smakołyków piratom. Pro-
ponuję, żebyście ukryli się dopiero wtedy, kiedy przybędą.
Do tego czasu, Seld, pozwól swojemu ojcu cieszyć się twoim
towarzystwem. Potrzebuje go. Oszczędź swoje zapasy, Joat.
Jedz z nami. Mamy lepsze pożywienie. Na razie.
Wychwycił jej pogardliwe westchnienie, a po chwili weszła
w jego pole widzenia - wciąż z założonymi rękami i wyzy-
wającą miną.
Na jej widok Simeon znów poczuł przypływ ciepła. Nigdy
nie byłem taki, jak ta smarkula, pomyślał, ale Joat sprawia, że
rozpiera mnie duma.
- Dobra, dziwolągi, chodźcie.
ROZDZIAŁ 14
- Olbrzymia masa - wyszeptała Baila. - Przynajmniej
kilka megaton.
- Nie musisz zniżać głosu - powiedział Belazir, a kilku
członków załogi mostka aż podskoczyło, co rozbawiło go
jeszcze bardziej. - Posuwamy się naprzód skrycie, lecz fale
dźwiękowe nie rozchodzą się w próżni.
Odwrócił się do schematycznych monitorów dalekiego za-
sięgu. Rzeczywiście robi wrażenie, pomyślał. W oddali znaj-
dowała się największa konstrukcja swobodnie unoszącą się
w przestrzeni, jaką kiedykolwiek widział. Bliźniacze globy -
każdy o przynajmniej tysiącu metrów średnicy - połączone
szeroką rurą. Na północnej i południowej osi widniało więcej
rur przeznaczonych najwyraźniej dla dokujących, dużych stat-
ków, chociaż w tej chwili nie było żadnego. Wokół stacji
unosił się niewiarygodny gąszcz materiałów: sypkiej rudy,
gigantycznych, elastycznych balonów wypełnionych najróż-
niejszymi substancjami, sieci wychwytujących promieniowa-
nie, środków produkcji.
Wielka, ale słaba, stwierdził. Jak olbrzymi kawał mięsa
upieczonego w sosie własnym i natartego czosnkiem, czeka-
jącego na poćwiartowanie na mniejsze porcje. Cel był tak
cenny, że Belazir miał problemy z uwierzeniem w jego real-
ność. Zaakceptował go umysłowo, podczas gdy jego emocje
wzrastały z minuty na minutę, jak dreszcze wywołane przy-
jemnością bliską orgazmowi. Przeciągnął się jak kot ruszający
na łowy. Każdy we flotylli mógł wyjść z tego jako bohater.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten rodzynek mógł
umknąć - nie Kolnari, a już na pewno nie kiedy to on
dowodzi flotyllą Kolnari! I on, Belazir t'Marid Kolaren, bę-
dzie kimś więcej niż bohaterem. Zyska silną pozycję w linii
dziedziczenia po Chalku t'Marid.
Szkoda, że jest taka duża, dumał. To wstyd być zmuszonym
do porzucenia części łupu. - Westchnął na myśl, że oczywiś-
cie musieliby zniszczyć to, czego nie zdołają zabrać.
W skład flotylli wchodziły statki wojenne, a nie trans-
portowce. Nawet gdyby mieli czas na sprowadzenie ciężkich
holowników z floty Klanu, i tak mogliby przetransportować
zaledwie jedną dziesiątą dóbr znajdujących się na stacji tych
rozmiarów. Z drugiej strony, ekstaza wywołana całkowitym
zniszczeniem prowadziła do szczególnego rodzaju euforii:
świadomości, iż tak wielki dorobek, stworzony ogromną pra-
cą, obracają w niwecz.
- Torpeda informacyjna do floty? - zapytał Seng.
- Odgadujesz moje myśli, Seng - powiedział Belazir. -
Przygotuj się do natychmiastowej transmisji, gdy tylko zaciś-
memy pięść na naszej ofierze.
Wiadomość przesłana wraz ze zdobytym statkiem hand-
lowym zaalarmowałaby flotę Klanu. Jednak transportowce nie
mogły jeszcze przybyć na Bethel, a tym bardziej wylądować
na mm. Przystosowane do lotów w głąb kosmosu mogły
zmienić kurs, omijając Bethel, żeby asystować jemu. Ostroż-
nie szacując, lot z systemu Saffron trwałby dziesięć dni,
a załadunek dwa lub trzy, w zależności od tego, ile statków
Ojciec Chalku zdecyduje się przysłać. Potem nastąpi radosny
proces destrukcji - cudownie rozległy, nie pozostawiający
nic większego od żwiru.
Może wezmą również jeńców nadających się jako wy-
kwalifikowana siła robocza. Z jednej strony stacji widoczna
była olbrzymia prostokątna konstrukcja stoczni, a to oznacza-
ło, iż znajdą tam cennych niewolników na sprzedaż.
Belazir z trudem powstrzymał się od zatarcia rąk.
- Och, jakąż niespodziankę kryje ich magazyn - wes-
tchnął.
- Właśnie - podchwycił Serig.
Jego oczy i zęby błyszczały w mdłym niebieskim oświet-
leniu mostka, a głos stał się ochrypły, jak głos człowieka
schwytanego w szpony pożądania. Belazir zdał sobie sprawę.
że tak właśnie było. Metaforycznie i dosłownie.
- Trzymaj swoją żądzę na wodzy, przyjacielu - powie-
dział rozbawiony. - Bo to dobry niewolnik, lecz kiepski
mistrz. - Po czym zwrócił się do Baili: - Jaki jest ruch
przylotów?
- Żaden, wielki lordzie.
- Żaden? - Belazir uniósł brew.
Ciekawe, pomyślał, stacja kosmiczna zbudowana w ob-
szarze prawie pozbawionym ruchu. Stara i opuszczona? Czy
może nowa i jeszcze rzadko używana? Lekki chłód zakłócił
doskonałe uczucie przyjemności. Pojawiła się alternatywa -
mógł zostać bohaterem, który przyniesie niewyobrażalne bo-
gactwo, lub nieśmiertelnym łajdakiem, który zdradzi istnienie
Klanu wrogowi silniejszemu od nich.
Potrząsnął głową, sycząc z niezadowolenia. Niemożliwe.
Statek handlowy załadowany był cennymi towarami i dopiero
co opuścił stację.
- Wskaźniki?
- Wielki lordzie, promieniowanie naturalne odpowiada
dużej liczbie odlotów w ciągu ostatnich pięciu dni. - Baila
zawahała się. - Panie, trudno być całkiem pewnym z powodu
gęstości tutejszego środowiska międzygwiezdnego. Odkształ-
cenia podprzestrzeni następują bardzo szybko...
Belazira przeszył dreszcz, jakby czyjeś lodowate palce
musnęły jego skórę wzdłuż kręgosłupa. Gwałtownie podsko-
czył mu poziom hormonów.
- Chcę informacji, a me tłumaczeń! - powiedział
oschle. - Przygotować pocisk samonaprowadzający.
Jeśli przeklęci bethehanscy tchórze ostrzegli stację - tym
samym skłaniając do ucieczki kursujące tu normalnie statki --
zniszczą ją i natychmiast odlecą. Był prawie pewien, że
w czasie pościgu uszkodził ich sprzęt łączności, ale "prawie"
to za mało. Gdzie się podziali, skoro uciekli? Czyżby stacja
wykonała całą robotę za niego? Bogata stacja miałaby powód,
by zachować ostrożność wobec nieoczekiwanych gości.
- Kontynuować nie postrzeżone zbliżanie się.
Oznaczało to lot balistyczny ze zgaszonymi silnikami. Zwol-
nili tak, że zbliżenie się do stacji mogło im zająć lata, ale za
to byli całkiem bezpieczni, zachowując przyzwoity dystans.
W każdej chwili mogli odpalić silniki i szybko osiągnąć
prędkość nadświetlną. Była to modyfikacja taktyki, którą Klan
wykorzystywał czasami przeciwko statkom handlowym na
kresach systemu słonecznego. Znajdowali się wystarczająco
blisko, by prędkość światła nie przeszkadzała w wykryciu
celu. Przez krótką chwilę zastanawiał się nad powrotem na
FTL na kilka parseków", żeby sprawdzić, czy są w stanie
wykryć ślady przylotów i odlotów sprzed ponad tygodnia.
Potem potrząsnął głową, odrzucając ten plan. Sygnał słabł
w miarę zwiększania odległości, a jego własny ślad mógł
zdradzić ich obecność. Rezygnacja stacji z roli informatora
podprzestrzem narażała Klan na śmiertelne ryzyko.
Poświęcenie czasu na rozważenie problemu ze wszystkich
stron nie usprawiedliwiało bezczynności. Uderz z całej siły.
a potem sprawdź, czy było inne wyjście z sytuacji - brzmiała
zasada Kolnari.
- Zobacz, czy uda ci się wychwycić coś z ich obwodów
retransmisji sygnałów - polecił.
W tak gęstym pyle nawet lokalne sygnały operacyjne wy-
magają wzmocnienia.
- Wiadomość, wielki lordzie - oznajmiła Baila.
- Chcę ją usłyszeć.
Energiczny, kobiecy głos natychmiast wypełnił centrum
sterowania.
- Ostrzeżenie dla statków, ostrzeżenie dla statków. Na
SSS-900-C obowiązuje kwarantanna drugiej klasy. Powta-
rzam: kwarantanna drugiej klasy. Radzimy przelatującym stat-
kom pod żadnym pozorem nie korzystać w tych warunkach
z tutejszego portu.
Dalej odczytała listę obcych statków, w większości nie
znanych t'Mandowi.
- Pobyt ludzkich gości został ograniczony do przystoso-
wanych doków oraz przylegających do nich sektorów rozryw-
kowych. Radzimy kontynuować lot do następnego portu.
Ostrzeżenie...
Wiadomość zaczęła powtarzać się. więc Baila wyłączyła ją.
- Panie, z dalszych badań wynika, że między nami a sta-
cją znajdują się dwa złomowiska. Bliższe stacji składa się
z naturalnych cząstek żelaza. Prawdopodobieństwo występo-
wania na wpół przetworzonych materiałów asteroidalnych
parsek - ok 3.26 lat świetlnych (przyp. red.)
wynosi plus dziewięćdziesiąt siedem procent. Drugie, bliższe
Panny Młodej, składa się z metalu i wspaniale poszatkowa-
nych elementów kadłuba statku. Według komputera masa
metalowego złomu odpowiada masie statku-ofiary.
Dotknęła kilku kontrolek i liczne monitory ukazały scenę
rozpadania się na wpół stopionego metalu na kawałki, z któ-
rych żaden nie miał większych rozmiarów niż metr szerokości
lub długości. Większość tworzyła mgłę metalowych cząstek.
Belazir zmrużył oczy. Kwarantanna wyjaśniłaby nieobec-
ność statków. Sugerowały to zarówno analizy Baili. jak i los
statku-ofiary, o którym wiedział, że był przestarzały i albo
rozsypał się pod wpływem przeciążenia, albo został znisz-
czony przez stację. Pierwsza hipoteza była bardziej praw-
dopodobna, gdyż me wykryli na stacji żadnej broni. Nie
ulegało wątpliwości, że prawdę o losie statku betheliariskich
zbiegów znaleźliby w rejestrach stacji.
- Twoja opinia? - zwrócił się Belazir do oficera broni.
- Wielki lordzie - zaczął mężczyzna, odtwarzając praw-
dopodobny przebieg zdarzeń. - Masa szczątków powstała
zdecydowanie w wyniku załamania się ultrawysokiej tem-
peratury. Profil całkowicie odpowiada nagłemu uwolnieniu się
energii z głównej, wewnętrznej jednostki napędowej bardzo
dużego statku. Inne fragmenty... - przywołał na ekran od-
powiedni obraz- ... wskazują na rozbicie silnym podmu-
chem. Mogło to być także rezultatem bezpośrednich uderzeń
głowic energii chemicznej lub wtórnej propagacji w momencie
wybuchu silnika. Fala uderzeniowa przeszła przez kadłub...
- Znam to zjawisko - przerwał mu oschle Belazir. Oficer
broni skurczył się w sobie. Belazir t'Marid miał na myśli swój
pierwszy kosmiczny przydział, zanim urodził się młodszy
szlachetnego rodu. - Kontynuuj badania i analizy. Informuj
mnie o anomaliach.
- Oni wylecieli w powietrze - stwierdził Serig.
- Zaraz po przybyciu tutaj? Jaki wygodny przypadek -
odrzekł Belazir i zagryzł kciuk. - Czy nie zbyt wygodny?
- Może. Ale spodziewaliśmy się, że ich silniki w każdej
chwili mogą doprowadzić do katastrofy. Systemy chłodzenia
trochę się zmieniły w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
- Prawda. Jednak wciąż uważam, że to zbieg okoliczności.
- Pierwszy raz jest zbiegiem okoliczności - powiedział
Serig tonem mędrca- drugi zrządzeniem losu...
- ...a trzeci działaniem wroga- dokończył zirytowany
Belazir. - Zgadza się. Ale żeby w tym samym czasie na
stacji wybuchła zaraza?
- Skundlone rasy mają słabe ciała, panie - zauważył.
Belazir przyznał mu rację. Nasienie Kolnara było silne.
Musiało być, aby przeżyć tak długo na planecie o warunkach
nie sprzyjających istnieniu ludzi i dalej dewastowanej przez
zbyt wiele wieków lekkomyślnego rozwoju i ciągłą wojnę za
pomocą każdej nuklearnej, chemicznej oraz biologicznej broni,
jaką zdołała wyprodukować ludzka pomysłowość. Uciekając
po przegranej walce, Klan przestrzegał tradycji pozbywania się
każdego dziecka, które wykazywało podatność na infekcję.
Fakt sparaliżowania wroga przez zarazę, która nie stanowiła
zagrożenia dla Kolnan, był prawdziwym zrządzeniem losu.
- Utrzymać pozycję. Skontaktuj się ze zrzeszonymi.
- Tak jest, wielki lordzie.
Belazir spojrzał na oficera łączności. Twarz kobiety jaśniała
z podniecenia. Uśmiechnął się. Była młoda, a to był początek
jej pracy. Doskonale pamiętał to przenikliwe, przepełnione
pożądaniem uczucie. Uśmiechnął się ponuro, gdyż teraz,
w dojrzałym wieku trzydziestu lat, czuł, że połowa jego życia
już minęła.
- Wszyscy kapitanowie potwierdzają przyjęcie twoich
rozkazów, wielki lordzie. Wchodzimy na pozycję.
- Wspaniale - powiedział, oglądając się na schemat.
Już wydałaś okrzyk cierpienia, bogata i piękna stacjo,
pomyślał mściwie. Cały wszechświat sprzysiągł się przeciwko
Klanowi - przeciwko wszystkim ludziom Kolnara i ich dzie-
ciom. Wkrótce będziesz piszczeć.
Channa odwróciła się od pulpitu.
- Cześć, Joat, witaj w domu - powiedziała.
Dziewczynka pozdrowiła ją wyrażającym ulgę, nieśmiałym
uśmiechem.
- Uhm... chciałabym wziąć prysznic.
- Nawet powinnaś z niego skorzystać - odrzekła Chan-
na, pociągając nosem. - Kiedy skończysz, chcę cię komuś
przedstawić.
- Ach, znów jesteśmy w rod/inie - stwierdził beztrosko
Simeon.
- Zamknij się, ty konserwo - odpowiedziała Channa
dobrodusznie, rzucając pękiem poszarpanej tkaniny w sam
środek kolumny. - Jak tam wyglądamy?
Wprowadziła klucz, by uruchomić blok zapasowej pamięci.
- Hm. Nieźle. Dobrze, a jak zamkniemy rufowe wejścia?
Na ekranie pokazał się schemat kilku pokładów.
- Gdybyś nie znała nowoczesnych metod produkcji, wy-
glądałyby dla ciebie jak zwykłe elementy konstrukcyjne.
- Dobrze, dobrze. I co nam to daje?
- Około tysiąca ludzi możemy upchnąć po kątach. Mam
na myśli listę "b", czyli tych, dla których me starczyło miejsca,
by ich ewakuować.
- Mam nadzieję, że nikogo niezbędnego - powiedziała.
Uzgodnili, że muszą pozwolić zasadniczej załodze zaryzyko-
wać, gdyż jej nieobecność prowokowałaby do zadawania pytań.
- Nie, ale znacznie zmniejszy to liczbę potencjalnych
ofiar. Poza tym da nam szansę rozrzucenia po całej stacji
załogi, która przyda nam się późfiiej. Ach, Simeon-Amos.
Przywódca Bethelian miał zaczerwienione oczy, lecz jego
uśmiech sprawił, że serce Channy zalało przyjemne ciepło.
- Myślę, że pojąłem podstawową strukturę administracyj-
ną - oznajmił. - Wcale nie jest taka niezwykła.
Channa w zdumieniu uniosła brew.
- Stacja z serii 900 nie jest niezwykła dla człowieka
z zacofanego świata?
Amos tylko rozłożył ręce i potrząsnął głową, wprawiając
w kołysanie czarne jak węgiel loki sięgającej do ramion
grzywy. Poniżej wyrazistej linii brwi błyszczały niebieskie
oczy.
Wpatrzona w niego Channa zmusiła się do skupienia uwagi
na jego słowach.
- W każdej wielkiej organizacji występują pewne stałe
elementy - wyjaśnił. - Władza centralna, urzędnicy stoją-
cy na czele różnych departamentów, struktura spotkań mających
na celu koordynowanie działalności, procedury podejmowania
rutynowych decyzji i tak dalej. Nie różni się to aż tak bardzo
od sposobu władania mojej rodziny na Bethelu. My też byliś-
my zasadniczo koordynatorami działalności wielu niezależ-
nych przedsiębiorstw. Oczywiście, nie ma tu ranczerów czy
farmerów, ale obie społeczności posiadają górnictwo, fabryki,
edukację, kulturę...
- Kulturę? - Joat wróciła do pokoju gościnnego, wycie-
rając ręcznikiem mokre włosy. O dziwo, miała na sobie coś
odpowiedniejszego niż bezkształtne, uszyte z kolorowych ła-
tek kombinezony, które były obecnie modne wśród młodzieży
na SSS-900-C. - Chodzi o hologramy, gry zręcznościowe
i inne rzeczy?
- Nooo...- Amos zawahał się. Miał na myśli raczej
pieśni chóralne i tradycyjny taniec. - Ogólna idea jest
taka sama.
Służący podali wieczorny posiłek. Simeon zaprogramował
ich, żeby przestrzegali rytualnych zasad narzuconych przez
betheliańską religię, choć Amos okazał się dość elastyczny.
Channa łamała sobie głowę nad kilkoma szczegółami, które
znalazła w betheliańskim tekście. Na przykład, jak na Boga
zamierzali sprawdzić, czy żaden z produktów nie był dotykany
przez miesiączkującą kobietę?
Usiedli. Amos wymamrotał modlitwę, a Joat, o dziwo,
odczekała sekundę, zanim chwyciła najbliższą miseczkę. Sta-
rała się nie jeść zbyt hałaśliwie, lecz jej umiejętności pozo-
stawiały jeszcze wiele do życzenia. Z pełnymi ustami wypy-
tywała Amosa o Bethel.
- Brzmi nudnie - stwierdziła w końcu.
- Ja też tak myślałem - odpowiedział Amos, podsuwając
jej bliżej miseczkę z duszonym prosem. Zgarnęła sobie trochę
na talerz, polała kwaśną śmietaną i posypała szczypiorkiem.
- Joat, to naprawdę nie pasuje do plastrów ananasa -
delikatnie zwróciła jej uwagę Channa.
- Dlaczego nie? - zapytała Joat, odwracając się do niej
z mlecznym wąsem nad górną wargą.
Gdy Channa szukała odpowiedzi, dziewczynka oblizała się
z satysfakcją i odwróciła się, z powrotem skupiając uwagę na
Amosie.
- Ukrycie tego całego sprzętu było bardzo sprytne ze
strony Channy - powiedziała rozważnie. - Tylko głupcy nie
trzymają swoich zapasów w ukryciu.
- To brzmi jak strategia- stwierdził poważnie Amos.
Najwyraźniej dobrze radzi sobie z dziećmi, pomyślała
Channa, rozgrzebując jedzenie widelcem. Dziewczyny nie
sprawiają mu kłopotu. Przynajmniej te niedojrzałe.
Simeon zaczął nucić do jej wewnętrznego ucha starodawną
pieśń: "Przez zatłoczony pokój..."
- Zamknij się - zgromiła go tą samą drogą.
- To miejsce ma więcej tajnych przejść, niż możesz sobie
wyobrazić - mówiła Joat. - Wcale nie jak statek. Naprawdę.
Z każdego miejsca na stacji możesz się wszędzie dostać, pod
warunkiem, że wiesz którędy. Niektóre przejścia są strasznie
ciasne, ale możliwe do przebycia, jeśli jest się zwinnym.
- Myślałem o tej stacji bardziej jak o statku kosmicz-
nym - odpowiedział uprzejmie Amos.
Channa widziała, jak jego wargi poruszają się bezgłośnie,
na przykład kiedy slang Joat wprawiał go w zakłopotanie. Nie
było w tym nic dziwnego, gdyż połowa wyrażeń była autor-.,
stwa Joat.
- Różni się wielkością - wyjaśnił Simeon. - Poza tym
na stacji me ma ograniczeń masy, ponieważ nie planowano,
by SSS-900-C miała gdzieś polecieć. Zewnętrzna powłoka
została zaplanowana przy założeniu naturalnego rozwoju do
kilkuset tysięcy ludzi, maksymalnie. Odkryliśmy, że przyrost
naturalny jest najlepszym sposobem tworzenia prawdziwej
wspólnoty, w przeciwieństwie do wspólnoty zmiennej, charak-
terystycznej dla statku pasażerskiego.
- To ma sens - powiedział Amos zamyślony. - W po-
siadłościach ziemskich mojej rodziny miasta powstawały
podobnie. Można zaplanować każdy detal, a w danym miejscu
nie ma życia. Ale kiedy wuj Habib decyduje się otworzyć
sklep tytoniowy obok cukierni cioci Scali lub siodłowni brata
Falkena, a ten pociągnie za sobą lodziarnię i tak dalej, to
miasto staje się żyjącym i wydajnym bitem.
- Dlaczego tak śmiesznie mówisz? - zapytała Joat.
- A dlaczego ty tak śmiesznie mówisz? - odparował
Amos i oboje się roześmiali. - Ponieważ Bethel bardzo długo
był odcięty. Nie docierały do nas nawet dane z innych świa-
tów, dlatego sposób mówienia naszych ludzi zmienił się tro-
chę, a te zmiany różniły się od zachodzących w Światach
Centralnych, które miały kontakt z innymi światami i kul-
turami.^
- Światy Centralne? - zapytała Joat. - Och, jesteście
zacofani... przepraszam... poza granicą. Rozumiesz.
- Może dla ciebie, ale nie dla mnie. - Zamilkł na mo-
ment. - Myślę, Joat, że ktoś prócz ciebie powinien znać te
twoje ukryte przejścia.
- Powinieneś je zobaczyć! - zawołała z entuzjaz-
mem. - Nie uwierzyłbyś, ile ich jest!
- Bardzo chciałbym to zobaczyć - stwierdził poważ-
nie. - Ale niewiele czasu zostało mi na naukę. - Mina jej
zrzedła. - Jednak nadal uważam, że to bardzo ważne, aby
inni zaufani ludzie, prócz ciebie i Simeona, poznali twoje
tajne przejścia. Czy zechciałabyś pokazać je mojemu przyja-
cielowi Josephowi?
- Jest twoim zastępcą, co?
- Moim bratem i prawą ręką- odpowiedział poważnie
Amos.
- W porządku, jeśli me jest paskudnie gburowaty.
Amos zrezygnował z próby interpretacji tej uwagi i spojrzał
na wizerunek Simeona na ekranie.
- Gburowaty - wyjaśnił mózg swoim najbardziej profe-
sorskim tonem - czyli zachowujący się odpychająco. W tym
kontekście: "paskudnie gburowaty", to znaczy purytański,
konwencjonalny, nudny, bez wyobraźni.
- Nie, nie - zaprzeczył Amos. - Prawdę mówiąc to
kawał diabła. Joseph był dokowym rzezimieszkiem, kiedy go
poznałem.
Twarz Joat rozpogodziła się, a uroczy uśmiech ujął jej rok
lub nawet dwa lata ciężkiego życia, które niegdyś wiodła, tak
że wyglądała na dwanaście.
- Pewnie! Z radością oprowadzę Josepha. Kiedy tylko
zechcesz.
- Dziękuję. A teraz muszę wracać do nauki. - Westchnął
teatralnie i wstał.
- Wiem, jak się czujesz - powiedziała Joat, z rezygnacją
potrząsając głową.
- Podbił ją. - Channa przekazała swą myśl Simeono-
wi. - Ciekawe, jak tego dokonał?
- Joat nie jest już zagubionym dzieckiem - zauważył
Simeon, kontaktując się z nią tą samą drogą. - Przygotowa-
liśmy dla niego grunt. Bycie uroczym nie boli. Poza tym on
jej słucha. Myślę, że w naturalny sposób interesuje się ludźmi,
pomimo niesamowitych, socjoreligijnych bzdur, które wcis-
nęli mu do głowy.
- Masz rację - przyznała głośno Channa i wpatrzyła się
rozmarzona w zamknięte obecnie drzwi kwatery Amosa.
No, Simeonie-Amosie, pomyślał Simeon, podbiłeś obie
dziewczyny. Drobna obserwacja, ale czy prywatnie wolno mu
zajmować się takimi drobiazgami?
- Oczywiście, że mam rację - odpowiedziała Joat. Na-
łożyła sobie więcej kawałków ananasa i pacnęła porcję lo-
dów. - Swawoliłaś już z nim w pościeli?
- Joat! - warknęła rozeźlona Channa i wytargała ją za
ucho.
- Uważaj! - zawołała Joat, pocierając obolały płatek
ucha. - Doniosę na ciebie Gorgonie. - Uśmiechnęła się
niewinnie. - Wiem wszystko na ten temat.
- Mogłaś widzieć, choć ja nie pozwoliłabym ci na to
nawet przez ułamek sekundy, ale nie rozumiesz, co widziałaś.
A poza tym jesteś niewychowana.
- To prawda - przyznała Joat.
- Nie powinnaś zgrywać takiej dumnej z powodu tego
braku - wtrącił Simeon.
- Dlaczego nie? - zapytała Joat. - Jeśli jest się dobrze
wychowanym, to nie można robić wielu przyjemnych rzeczy.
Mój Boże, pomyślała Channa, spoglądając znad ekranu
swego notesu.
Wszyscy wyglądali okropnie, ale doktor Chaundra wydawał
się wyjątkowo stary i wyczerpany. Trochę zaskoczyło to
Channę, gdyż uważała go za jednego z tych, którzy potrafią
zapanować nad strachem.
- Proszę bardzo - powiedział z goryczą, podnosząc ma-
ły, syntetyczny pojemnik.
Channa odruchowo spojrzała na pudełko - standardowy
model dozownika kapsułek, po czym uważniej przyjrzała się
mężczyźnie.
- Dobrze się pan czuje, doktorze? - zapytała zaniepo-
kojona.
Co prawda, na stacji byli inni lekarze, ale tylko jeden
Chaundra. Pomijając czynniki osobiste, był też jedynym
specjalistą mającym doświadczenie w badaniu pochodzenia
wirusów.
- Jestem zmęczony, to wszystko - odpowiedział. Obcy
akcent w jego głosie miał dziwniejsze niż zwykle, melodyjne
brzmienie. Stał przez moment przy jej biurku, patrząc na
pudełko, które przyniósł, po czym usiadł naprzeciw niej. -
Są gotowe - oznajmił, wskazując pudełko.
Channa dotknęła otworu dozownika i żelatynowa kapsułka
wypełniona przejrzystym płynem wypadła jej na dłoń.
- Wirus.
- Tak - mruknął Chaundra. - Ja, który jestem leka-
rzem, stworzyłem dla was broń.
- Niezbyt śmiertelną broń do samoobrony - poprawiła
go delikatnie.
- Mam nadzieję, że nie jest śmiercionośna. Celem jest
nietypowa genetycznie populacja, więc jak mogę być pewny?
Nie mam nawet pewności, czy nikt ze stacji nie umrze od tego!
- Prawdopodobieństwo... - zaczął Simeon uspokajają-
cym tonem.
- ...jest znikome, tak, rzeczywiście - powiedział Chaun-
dra, a potem westchnął. - Nie ma sensu narzekać po fakcie.
Zrobiliśmy tyle, że każdy mężczyzna i kobieta na stacji
dostaną po pięć kapsułek. Nie potrafię wyobrazić sobie żad-
nego nieszczęśnika, który potrzebowałby ich więcej. Jedyne,
co będziecie musieli zrobić, to rozgryźć je. Nie połykajcie
i nie wdychajcie tego, dopóki jakiś Kolnari nie podejdzie do
was całkiem blisko. Wirus jest zakaźny, nawet jeśli kapsułka
zostanie połknięta, rozumiesz, ale bardziej przy bezpośrednim
kontakcie. Jeśli pirat zechce cię pocałować, koniecznie pozwól
mu na to.
- Uch! - zawołała Channa, krzywiąc się z obrzydze-
niem.
- Zawiadomiłem już dowódców grup, żeby zgłosili się
w klinice po odbiór dozowników i rozprowadzili kapsułki
wśród swoich ludzi - poinformował Simeon.
- Przypomnij im - poprosił Chaundra - że każdy, kto
użyje kapsułki, powinien najszybciej, jak to możliwe, zgłosić
się do kliniki po szczepionkę. Nasi ludzie otrzymają bardzo
słabą dawkę, ale ich... hmm... ofiary naprawdę poważnie
zachorują.
- Symptomy? - zapytała Channa.
- Ból głowy, mdłości, biegunka, gorączka, możliwe ma-
jaki. - Wzdrygnął się. - Muszę wracać do mojego labora-
torium. Tyle jeszcze trzeba zrobić, a tak mało czasu nam
zostało.
- Ty potrzebujesz przede wszystkim snu - powiedziała
poważnie Channa. - Połóż się do łóżka na przynajmniej sześć
godzin.
- To rozkaz, Chaundra - dodał Simeon. - Od teraz aż
do jutra rana jesteś zdjęty ze służby.
- Tak, oczywiście - przytaknął Chaundra z roztargnie-
niem. - Ochotnicy... - kontynuował - będą je mieć w szpi-
talu, gdy tylko pojawią się piraci. Możemy przyspieszyć atak...
- Idź do łóżka! - Channa chwyciła go za ramiona i po-
trząsnęła lekko, zwracając w końcu na siebie jego uwagę.
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Ach... - uśmiechnął się. - Dobry pomysł. Hmm... -
Zatrzymał się w drzwiach i zamrugał oczami. - Ach, tak.
Joat... Spotkałem małą Joat. Jest trochę... dojrzalsza, niż są-
dziłem. - Ściągnął brwi, jakby koncentrował się na jakiejś
myśli. - Myślicie, ze wszystko będzie w porządku, jeśli będą
razem? To znaczy, ona i Seld.
Channa zamrugała oczami. Lepiej me wspominać o nie-
których faktach z życia Joat, pomyślała.
- Nie widzę problemu - powiedział Simeon, lekko roz-
bawiony. - Będą pod dobrym nadzorem, a poza tym żadne
z nich nie jest dojrzałe fizycznie.
- Nie jesteś właściwie przygotowany do roli ojca córki -
rzekł Chaundra z sowią mądrością.
- Cóż, jestem jej ojcem, albo raczej będę, kiedy uzupeł-
nimy dokumenty. Prawdę mówiąc, Chaundra, myślę, że mo-
żerny polegać na poczuciu odpowiedzialności Joat. Ufam jej.
Może kierować się własnym kodeksem etycznym, ale w prze-
strzeganiu go jest bardziej konsekwentna niż wielu dorosłych,
których spotkałem, dlatego się nie martwię.
Chaundra westchnął.
- Za każdym razem, kiedy ktoś mówi mi, że się nie
martwi, chciałbym w to wierzyć. Om są w wieku przejś-
ciowym i nie mogą ufać nawet sobie. Do diabła! - zaklął,
rozrzucając szeroko ramiona. - Z powodu napięcia panują-
cego na tej stacji nawet dorośli nie mogą sobie wierzyć, więc
jak oczekiwać tego od tych dzieciaków?
Channa poczuła, że się rumieni.
- Jedyne, co możemy zrobić, to uprzedzić problem i po-
rozmawiać z nimi; i być najlepszej myśli. A jeśli są aż tak
rozwinięci - ku swemu zaskoczeniu nie potrafiła zmusić się
do podobnego spojrzenia na sprawę - to i tak znajdą czas
i miejsce, w którym nie będziemy mogli im przeszkodzić,
więc nie zamartwiajmy się na zapas.
Całkiem nowy rodzaj problemów, pomyślała. Naprawienie
szkód wyrządzonych psychoseksualnemu rozwojowi Joat zaj-
mie, prawdopodobnie, wiele lat. Obecnie dziewczyna potrze-
bowała Selda jako przyjaciela, a nie partnera do łóżka. Nie-
wątpliwie był jej przyjacielem, ale... Channa pamiętała także,
jacy byli chłopcy w jego wieku. Istnieje większe niebez-
pieczeństwo, dodała w myślach, że Joat złamie mu rękę. Ona
potrzebuje po prostu przyjaciela. Jeszcze jedna rzecz martwiła
Channę i spędzała jej sen z powiek. Mianowicie, czy ktokol-
wiek powiedział Joat o medycznych problemach Selda? Za-
chowanie tajemnicy, pomyślała. Seld miał do niej prawo.
- Hej! - zawołał Simeon. - Juuhuu! Channa! Chaundra.
Oboje jesteście zmęczeni. Kiedy się prześpicie, wszystko
ujrzycie w innym świetle. Idźcie spać. Zajmiemy się kapsuł-
kami i zorganizujemy ochotników. Nie martwcie się o to.
Chaundra westchnął ponownie i zrobił kwaśną minę.
- Amatorzy - mruknął. - Zachowujesz się nielogicznie,
Simeonie. Nie możesz unikać takich problemów, udając, że
nie istnieją. - Ramiona mu opadły. - Chcę, żeby Seld dzi-
siaj po pracy przyprowadził ją ze sobą do domu. - Machnął
na do widzenia i wyszedł.
- Nielogicznie- powtórzył Simeon zadumany.
Dziwne, znając jej przeszłość, doskonale widział, że seks
był ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślałaby Joat w charakterze
czynności rekreacyjnej. Był to najpowszechniejszy symptom
szczególnej formy urazu, jakiego doznała. A on nadal się
niepokoił. Ojcostwo.
- Nie chcę o tym mówić - oznajmiła Channa i żwawo
pomaszerowała z powrotem do swego biura. Usiadła i jednym
palcem okręciła pudełko z kapsułkami. - Pomyślałam, że
byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli wypróbować je wcześ-
niej. - Spojrzała na kolumnę Simeona.
- Tak, byłoby. Ale i tak już narażamy naszych ludzi na
ryzyko. Nie chcę odwalać roboty za wroga. Rozumiesz?
- Mhm. Prawda. Co będzie, jeśli uda nam się przekonać
ich, że to jest gorsze niż w rzeczywistości?
- Trudno powiedzieć; nie znamy ich fizjologii, próbek
tkanki... Ach. mówisz o oszustwie, prawda, Happy?
- Oczywiście wszystko zależy od ich cech psychicznych.
I nie jestem szczęśliwa.
- Cóż - powiedział Simeon z powątpiewaniem. - Ra-
porty psychologa Floty Wojennej nie są zbyt szczegółowe. Te
grupy odszczepieńców są zwykle nietypowe. Ogólnie mówiąc,
w raportach określono Kolnari jako skrajnie agresywnych
wobec tych, których uznają za słabych. Są skłonni do zdrady,
lecz chętnie robią interesy z dorównującymi im potęgą. Poza
tym charakteryzują się poddańczą uległością wobec zwierzch-
ników - dopóki nie zawiodą oni swoich ludzi, co jest oznaką
słabości.
- Och, gościnność musi leżeć u podstaw ich kultury! -
zakpiła Channa. - Muszą mieć świra na punkcie pozycji
społecznej i dążenia do władzy. Pewnie rywalizują między
sobą.
- Założę się. Wracając do raportów, są także przesądni.
Znają trochę zagadnień naukowych, ale nie są uczonymi, jeśli
wiesz, co mam na myśli.
- Chyba tak. A więc do czego zmierzasz?
- Możemy zmodyfikować niektóre holoprojektory,
oprócz kamer ochrony, i wyświetlać "halucynacje" wspoma-
gające objawy tych, którzy mieliby wirusa. A do tego halu-
cynacje słuchowe to żaden problem. Mógłbym je nadawać,
aż wszyscy zgłupieją.
- Och, naprawdę?
- Taaak - zdawał się szeptać jej prosto do ucha. - I to
bez używania twojego aplikatora.
- Super! - zawołała, dotykając ucha. - Jak to zrobiłeś?
- Po prostu głosem: heterodynowe fale ze źródła wie-
lokrotnego. Wymaga ćwiczenia, ale jak widzisz, efekt jest
tego wart.
Potrząsnęła głową z szeroko otwartymi oczyma.
- Jeśli uda ci się połączyć to z jakimś efektem wizualnym,
to już pierwszego dnia uciekną na swoje statki.
- Nie mogę tak zrobić. Będzie lepiej, jeśli doznają oma-
mów osobno, inaczej mogłoby to wzbudzić podejrzenie. Prze-
dyskutuję to z Joat. Ta dziewczyna jest fontanną pomysłów.
Channa drgnęła i powstrzymała się od zapytania, jakiego
rodzaju pomysłów. Komentarze Chaundry niemal widzialnie
napłynęły do jej świadomości.
- Nie martw się, ona jest dobrym dzieckiem - powie-
dział z naciskiem Simeon.
- Nie chcę o tym myśleć.
- Na serio martwisz się o zdrowie umysłowe Rachel,
prawda?
Amos i Channa siedzieli wygodnie na kanapie. Simeon
taktownie usunął swój wizerunek z ekranu kolumny, zastępu-
jąc go uderzająco realistycznym, trzaskającym ogniem. W ja-
kiś sposób udało mu się nawet odtworzyć zapach płonącego
cedrowego drewna. Amos musiał upewnić się poprzez dotyk,
że ogień nie jest prawdziwy.
- Tak, jest zdecydowanie niezrównoważona - powie-
dział. Ramiona opadły mu bezradnie. - Wśród wszystkich
innych problemów jeszcze tym muszę się martwić! To jest
takie... takie mało znaczące.
- Ludzie potrafią być niepospolicie małostkowi - od-
powiedziała filozoficznie Channa. Szczególnie ta rozhistery-
zowana dziwka Rachel. - Kiedy dokładniej się przyjrzysz,
przekonasz się, że wiele "ważnych spraw" toczyło się wokół
błahostek. Zaczynając od Harmodiosa, a kończąc na Anstogej-
tonie. - Amos zamrugał oczyma. - To dwaj starożytni Gre-
cy. Nieważne. Krótko mówiąc, rząd został obalony z powodu
trójkąta miłosnego.
Amos westchnął i sięgnął po swoją szklaneczkę brandy.
- Mnie ona wcale nie interesuje, a mój najlepszy przyja-
ciel oddałby za nią życie - stwierdził, potrząsając głową. -
Channo...
- Tak?
- Wiem tutaj - dotknął swej głowy - że ten jej wymysł
me ma ze mną nic wspólnego. Ale tutaj... - dotknął serca -
...nic na to nie poradzę; czuję jednak, że w jakimś sensie
muszę ponosić za to winę. Byłem przewodnikiem duchowym.
Ty powiedziałabyś: kaznodzieją. O tak, wiedziałem, że poło-
wa kobiet w tych tłumach była we mnie zakochana. I co
z tego? Nigdy nie dotknąłbym żadnej z nich, ponieważ byłoby
to niehonorowe i zaprzepaściłoby moją sprawę pewniej niż
jakiekolwiek inne wykroczenie. Ludzie na Bethelu są... nie-
ugięci w tych sprawach. Jakże ta kobieta musi być zde-
sperowana i samotna! To smutne.
Channa poklepała go po ramieniu i uśmiechnęła się uspo-
kajająco.
- Z tego co mówisz wynika, że nie jest tak źle. Jeśli
ty chcesz siebie winić, to co mają powiedzieć wszyscy
charyzmatyczni politycy i gwiazdy holo? Jej... obsesja mogła
się pogłębić przez te narkotyki, chociaż nie reaguje na
leki. Simeonie, czy ktoś rozmawiał o tym z Chaundrą?
- Jeszcze nie - odpowiedział po dłuższej przerwie, dając
jej tym samym do zrozumienia, że nie słuchał. - Postano-
wiłem mieć ją na oku - oznajmił Amos, dodając niechęt-
nie: - Opieka duchowa, leczenie dusz. Według naszej religii
tylko poświęceni mogą uleczyć ludzką duszę.
- Mhm. - Twoja religia jest podszyta wiatrem, pomyś-
lała. Oczywiście, przekonywanie o tym Amosa nie miało
sensu. Ludzie nie powinni być zmuszani do przyjmowa-
li i a religii. Powinni mieć wolny wybór. - Może lepiej po-
wiadommy Chaundrę, że Rachel nie reaguje na leczenie.
Możliwe, iż potrzebuje silniejszych środków uspokajających.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Kiedy pojawią się piraci, będziesz
miał nadmiar problemów, których nie będziesz mógł za-
niedbać.
- Channo, ja mogę mieć na oku więcej niż jedną sprawę
w tym samym czasie - wtrącił niespodziewanie Simeon. -
Simeonie-Amosie?
Mężczyzna pokiwał głową.
- Zgadzam się z Channą. Porozmawiam o tym z dok-
torem. To moje brzemię i mój obowiązek. Ja to zrobię. -
Wstał i z przygarbionymi ramionami zniknął w swoim pokoju.
Channa pokręciła głową.
- Myślałby kto, że wysyła ją na egzekucję.
- Kto wie, jak jego ludzie zapatrują się na leczenie
psychiatryczne? Wydaje się, że spowiedź jest głównym ele-
mentem ich religii. Dla niego traktowanie jej jako medycznego
przypadku może być jednoznaczne z bluźnierstwem.
- Hmm. - Odwróciła się i zezem spojrzała na kolum-
nę. - Przy okazji, nie próbuj mi wmówić, że nie ucieszyła
cię okazja przerwania mojej randki, Simeonie. Znam cię już
wystarczająco dobrze.
- W porządku. - W jego głosie pobrzmiewało rozba-
wienie.
Uśmiechnęła się smętnie.
- Tylko niech ci to nie wejdzie w nawyk, dobrze?
- W życiu nie ma żadnych gwarancji, Channo.
- Ach, nie ma? Jeśli kiedykolwiek dojdę do wniosku, że
aranżujesz więcej takich małych przerw w moim życiu miłos-
nym, to gwarantuję, tak, j a gwarantuję, że pożałujesz tego.
- Hej, bądź rozsądna, Channo! Co niby miałem zrobić
z szalejącą Rachel? Nawet nie wpuściłem jej do pokoju
wypoczynkowego, a wiesz, że mogłem to uczynić.
Channa wzruszyła ramionami i zapiszczała ze złości.
- Naprawdę myślałem, by nie mówić wam, że Rachel
dobija się do drzwi. Ale zrozumiałem, że wtedy chwyciłaby
laser i utorowała sobie drogę do środka. No i, oczywiście,
gdyby przyłapała was in flagranti, nie skończyłaby na wycię-
ciu drzwi.
- Och, dziękuję ci, Simeonie. Zachowałeś się jak bohater,
ratując mnie od losu gorszego niż sama śmierć. Uważaj się za
objętego ramionami i uślinionego w ekstazie wdzięczności.
- To niewiele jak dla "osłaniającego tyły", nieprawdaż?
Channa wstała i ruszyła do swego pokoju.
- Rzeczywiście, Simeonie osłaniający tyły.
- Dlaczego? Co ja takiego zrobiłem?
Odwróciła się na pięcie i wyrzuciła ręce w górę.
- Wystrychnięto mnie na dudka, zgadza się? Wystrych-
nięto mnie na dudka i jestem sfrustrowana! - Drzwi zatrzas-
nęły się za nią.
Simeon uciekł od ciężkiej atmosfery w jedyny dostępny dla
niego sposób, czyli wyłączając swoje czujniki w pokoju wy-
poczynkowym.
Do licha, pomyślał, delikatnicy są dziwni.
ROZDZIAŁ 15
- Nic, wielki lordzie. Nic, prócz tej samej informacji
ostrzegawczej.
Belazir syknął przez zęby.
- Żadnych efektów z monitorowania wewnętrznej komu-
nikacji?
- Nie, wielki lordzie.
Tym razem w głosie Baili zabrzmiała lekka nuta urazy. To
nie był jakiś cichy zakątek, ani półbarbarzyńska speluna,
w których do wewnętrznej łączności używa się elektroma-
gnetycznych sygnałów. To była wyszukana instalacja Światów
Centralnych, które zamierzali zaatakować. Posiadała ona we-
wnętrzny zespół obwodów optycznych. Czego oczekiwał od
niej wielki lord? Że poleci na stację, palnikiem utoruje sobie
drogę i podłączy się pod linię?
Wszyscy jesteśmy zniecierpliwieni, pomyślał Belazir. Klan
działał pod wpływem nagłego impulsu - napadał na ofiarę,
grabił ją do czysta i leciał dalej. Przez długi czas osiągali
w ten sposób wspaniałe rezultaty.
- Żadnych innych statków?
- Żadnych, od czasu tamtego frachtowca, który potwier-
dził przyjęcie ich sygnału ostrzegawczego i zmienił kurs -
odpowiedziała.
- Serig.
- Rozkazuj, panie. - W ustach Seriga było to coś więcej
niż rutynowa formuła. Lekko drżał w oczekiwaniu na pole-
cenie.
- Dolecimy tam dokładnie za półtorej godziny od końca
następnego dziennego cyklu. - Oznaczało to około trzech
godzin standardowego czasu terrańskiego, ponieważ Kolnar
obracał się dużo wolniej niż ojczyzna ludzi. - Wszystkie
pojazdy, wystrzelić równocześnie swoje pociski samonapro-
wadzające, a potem rozpocząć zakłócanie podprzestrzeni. Du-
siciel i Wiek Ciemności zostaną na zwiadzie bojowym, gotowe
do wsparcia nas ogniem, jeśli będzie to konieczne. Panna
Młoda i Rekin wlecą górnym i dolnym biegunem osi i wezmą
siłą dok, a potem opanują stację. Tutaj... - wdrukował pole-
cenie i schemat SSS-900-C pokrył się kolorowymi, zakodo-
wanymi planami operacyjnymi - ... są sektory, które wyma-
gają zabezpieczenia. Poruszajcie się szybko! Wszelkie oznaki
oporu tłumcie z miażdżącą siłą. Kiedy opór zmaleje, wejdzie
piechota, zabezpieczy te pokłady i wysadzi w przestrzeń. Ja
będę z drugą falą w północnym biegunie osi.
- Tak jest.
- Kapitan Poi nie ma lądować, dopóki cel nie zostanie
w pełni zabezpieczony. Takie są moje rozkazy. Powtórz jej
to, przekazując wiadomość.
- Słyszę i jestem posłuszny, wielki lordzie - powiedział
Serig, który robił notatki. - Zwarta wiązka promieni?
- Oczywiście.
- Czy mogę poprowadzić atakującą grupę?
Belazir i jego zausznik wymienili identyczne wilcze uśmie-
chy.
- Oczywiście.
- Cieszę się, że pokazałaś mi to wszystko, Joat - oznaj-
mił z powagą Joseph ben Said.
Joat spojrzała w dół szybu pomiędzy własnymi nogami -
odkąd oboje zaczęli się wspinać, był to jedyny sposób, by
zobaczyć twarz Betheliańczyka - i uśmiechnęła się skupiona.
Zatrzymali się na skrzyżowaniu z dwoma szybami zawiera-
jącymi przewody zasilania, więc mogła udzielić mu wskazó-
wek. Objął grubym ramieniem szczebel drabinki i zajrzał
w dół innych szybów.
- Szybko się uczysz - stwierdziła. - Hej, i w wąskich
przejściach też dałeś sobie radę.
Na szczerej twarzy Josepha pojawił się wyraz zachwytu.
- Joat, moja przyjaciółko, tam, gdzie wyrosłem, ktoś albo
szybko się uczył, albo umierał. Poza tym wiele czasu spędzi-
łem w takich wąskich miejscach - dodał z uśmiechem. -
I były to raczej kanały i tunele niż przewody wentylacyjne,
ale wyglądały podobnie.
- Tak, przypuszczam, że mamy ze sobą wiele wspól-
nego - powiedziała. Ty biedny bękarcie, dodała do siebie.
Wolała nie mówić tego głośno, gdyż najwyraźniej ci obcy
byli czuli na punkcie języka.
- Ale jestem zaskoczony, że wolno ci się poruszać z taką
swobodą, podczas gdy każdy sektor może zostać odcięty
i pozbawiony powietrza - kontynuował Joseph. Pstryknął
znacząco grubymi palcami, po czym wyjął nóż o długim
ostrzu, aby ściąć stwardnienie na dłoni. - Poza tym znajdują
się tu urządzenia dokonujące konserwacji, również te stero-
wane centralnie.
- Zgadza się. Rzeczy tego rodzaju powinieneś obejrzeć
od podstaw - postanowiła Joat. - Chodź za mną.
Wspięli się, zapierając plecami i nogami o przeciwległe
ściany szybu, a potem wczołgali się do nieco szerszego kanału
łączącego.
- Widzisz? To jest stempel - objaśniła, wodząc palcem
wzdłuż krawędzi ośmiokątnego otworu, gdzie przecinały się
dwa szyby.
- Aha! - Joseph wyjrzał trochę dalej. - Widzę... Gruba
blacha?
- Nie, chodzi mi o zaostrzone kliny blokujące. Nigdy nie
wchodź tam, kiedy się zbliżają. Tam, gdzie nie powinno być
ludzi, me mają ciśnieniowych hamulców bezpieczeństwa,
więc przecięłyby cię na pół.
Joseph przytaknął i rozglądał się dalej.
- A to? - Dotknął lekkiego wybrzuszenia.
- Drzwiczki kontrolne. Patrz.
Joat odpięła od paska klucz elektroniczny i dotknęła drzwi-
czek. Wybrzuszenie cofnęło się w głąb ściany. Wewnątrz
mieściły się wskaźniki, blok klawiszy oraz gniazdo wejściowe
do bazy danych. Wyginała się, aż jej plecak znalazł się na
podłodze między jej kolanami, następnie wyciągnęła ze swego
spuglisha przyłącze i włączyła do gniazda.
Maszyna zaświeciła. "Cześć, Joat - wydrukowała. - Si-
meon odszedł!"
- Co to jest? - zapytał Joseph, zafascynowany.
- Kiedyś myślałam, że to Simeon - odpowiedziała, szyb-
ko wystukując palcami taptaptiptiptip. - Ale to nie on. To
tylko coś bardzo zbliżonego do programu AI, kierującego
głównymi komputerami stacji. Taki oszust. Rozumiesz? Bar-
dzo łatwo można się nabrać, że to prawdziwa osoba, ale to
tylko sprytny kawałek złomu, który ja potrafię przechytrzyć.
Kiedy myśli, że jesteś Simeonem, staje się posłuszny jak
zwierzę.
Na ekranie pojawił się wydruk: "Cześć, Simeonie. O co
chodzi, szefie? Hum? Hum?"
Palce Joat sprawnie przebiegały po klawiaturze. "Nic wiel-
kiego", wydrukowała. "Aktualizacja «Wstydu dla mnie»"
dodała.
"Nie znam tego dobrze, partnerze - odpowiedziała maszy-
na. - Uhyip".
Joat przygryzła koniec języka, by się lepiej skoncentrować.
Wreszcie odchyliła się do tyłu i westchnęła, pstrykając pal-
cami obu rąk.
- Widzisz, myśli, że jestem Simeonem - powiedziała.
- "Wstyd dla mnie"? - zapytał Joseph.
- "Oszukaj mnie raz - zacytowała Joat - wstyd dla
ciebie. Oszukaj mnie drugi raz, wstyd dla mnie".
Śmiech Josepha wyrażał uznanie. Joat poczuła satysfakcję,
że docenia ją prawdziwy zawodowiec. Seld był miły, ale nie
był... Cóż, nie dorastał w tak szczególnych warunkach, jak
Joseph. Znała wielu ludzi z taką przeszłością, lecz Joseph był
pierwszym, którego polubiła i któremu zaufała.
- A więc manipulujesz systemem przez główny kom-
puter? - raczej stwierdził, niż zapytał.
- No, nie cały czas. Co za dużo, to niezdrowo. To chyba
oczywiste. To jest zdecentralizowany system węzłowy, sku-
piający tysiące małych komputerów, z których każdy możesz
wykorzystać, jeśli potrafisz się do niego włamać. A nikt nie
potrafi się włamać tak, jak majster do wszystkiego*.
Joseph położył rękę na jej ramieniu. Joat zesztywniała
i spojrzała na nią.
* W oryginale - akronim: pierwsze litery wyrażenia jack-of-all-trades
tworzą imię Joat.
Mężczyzna zabrał ją bez pośpiechu, ale i bez ociągania się.
- Jak to rozgryzłaś? - zapytał z podziwem, wskazując
na jej spuglisha.
- Dzięki tacie - odpowiedziała. Przeklęty świntuch. -
Ale więcej nauczyłam się od drania, który wygrał mnie od
mojego wuja. Był sprytny, naprawdę sprytny, kiedy nie był
pijany albo... No, kiedy był trzeźwy. Znałam jego sposoby
grzebania w każdym systemie. Nigdy nie został przyłapany,
prócz jednego razu.
- Przez kogo? - spytał Joseph.
Joat odwróciła się twarzą do mego i przez moment nie była
to wcale twarz dziecka.
- Przeze mnie - odpowiedziała cicho. - Zapomniał
o mnie, a ja złamałam jego system. Myślą, że on nadal żyje.
Wypadł przez śluzę, gnojek. Komputer jego statku stwierdził,
że wszystko jest w porządku.
- Cóż - rzekł Joseph, uśmiechając się chłodno. - Jeśli
to wystarczyło do oficjalnych raportów, to mi też wystarczy.
A teraz pokaż mi jeszcze raz, jak rozprzęgasz lokalne pod-
systemy.
- Tak, jakby były czymś fizycznym - wyjaśniła Joat,
demonstrując od początku. - Musisz...
- Cieszę się, że zostaliście przyjaciółmi - powiedział
Amos.
Joat i Joseph weszli, śmiejąc się hałaśliwie i poklepując
wzajemnie po ramionach.
Joseph uśmiechnął się do swego przywódcy i pokłonił się
z ręką na sercu.
- Mój bracie, uczyniłeś mi wielki zaszczyt, przedsta-
wiając mnie tej młodej czarodziejce - powiedział.
- Jesteście braćmi, chłopaki? - zapytała nagle Joat.
- Nie - zaprzeczyli równocześnie Channa, Simeon
i Amos.
- Ach, me? - Joat przyglądała im się kolejno, lekko
marszcząc brwi, a potem potrząsnęła głową, odsuwając od
siebie ten problem. - Wspaniale spędziliśmy czas! - zawo-
łała. - Joe szybko chwyta, jak na dorosłego.
- Jak na dorosłego? - powtórzył Amos, unosząc brew.
- No, rozumiesz - wyjaśniła uprzejmie Joat. - Jak na
kogoś, kto jest stary.
Amos zacisnął wargi. Był o rok starszy od Josepha.
- Cieszę się, że go doceniłaś - powiedział oschle.
- Tak, rzeczywiście. - Joat zachmurzyła się. - Mogę
cię o coś zapytać?
- O wszystko, przybrana córko Channy - odrzekł Amos.
- Większość dorosłych dziwi się, gdy dzieciaki znają się
na poważnych sprawach, a wy nie. Dlaczego?
Amos zamrugał oczyma.
- Masz... ile, dwanaście lat?
- Mniej więcej. Trudno określić, kiedy wiele lat świetl-
nych spędziło się w stanie hibernacji.
- Kiedy byłem w twoim wieku, kierowałem rodzinnymi
majątkami - powiedział Amos. - Oczywiście, nie robiłbym
tego, gdyby żył mój ojciec. Synowie biedniejszych ludzi
trafiają do terminu w wieku dwunastu lat, wykonują codzienne
prace i płacą za swoje utrzymanie. Czy powinienem być
zaskoczony, że w twoim przypadku jest podobnie?
Joat rozpromieniła się.
- Nareszcie! - wykrzyknęła, odwracając się triumfalnie
do Channy. - Mówiłam ci, że więcej się nauczę, wykonując
prawdziwą pracę!
- Co ja takiego powiedziałem? - zapytał Amos, cofając
się pod wpływem spojrzenia, którym zmierzyła go Channa.
- Obiecałam, że pójdę złapać Selda - powiedziała Joat,
połykając resztę śniadania i wpychając kawałki owoców
w kieszenie bezkształtnego kombinezonu. - Dobra, wszy-
stko.
- Jeśli mowa o Chaundrach - odezwała się Channa,
znacząco spoglądając na Amosa- muszę lecieć. Uff, kolejne
spotkania. Nie zapomnij.
Joseph poczekał, aż znów zapadła cisza, i popatrzył z troską
na Amosa.
- Coś ci dolega, mój bracie?
Amos spojrzał na swój talerz.
- Nie - odpowiedział.
Gestem poprosił Josepha, by usiadł, a sam stał z rękami
założonymi za plecami.
- Nic mi nie jest. To dotyczy Rachel. - Uniósł dłoń, by
uprzedzić protest Josepha. - Pozwól mi skończyć. Przyszła
tu minionej nocy, wzburzona, oszalała. Upierała się, że byliś-
my zaręczeni. Joseph, jej oczy! Były dzikie, cała się trzęsła...
i była taka blada. - Spojrzał na przyjaciela. - Nasza Rachel
rozsypuje się na kawałki na naszych oczach. Zamierzam
powiedzieć Chaundrze to, co tobie, i jeśli zdecyduje, że Rachel
wymaga leczenia, to zostanie mu poddana.
Joseph przytaknął sztywno, zasłaniając twarz dłonią. Jego
ramiona drgnęły konwulsyjnie. Po chwili uspokoił się.
- Jestem ci wdzięczny, że podzieliłeś się ze mną swoimi
myślami - powiedział. - Choć występujesz teraz w roli
jej ojca.
- Nie mamy tutaj Uzdrowiciela Dusz, Josephie - rzekł
Amos z głębokim poczuciem winy.
- Więc Rachel musi utracić intymność swej duszy, obnaża-
jąc ją przed poganinem, kimś z zewnątrz - odpowiedział Joseph.
- Nie sądziłem, że jesteś taki pobożny.
Joseph westchnął i zmęczony pokręcił głową.
- To niezwykłe, jak zakorzeniona jest nauka z dzieciń-
stwa. W końcu odkryłem, że ja też jestem synem Świątyni.
- Jeśli naprawdę jesteś przeciwny tej procedurze, to nie
będę jej zmuszał - oznajmił Amos.
Joseph wstał i uścisnął go po bratersku.
- Dziękuję - odparł. - Ale nawet jeśli moje serce się
buntuje, rozum mówi mi, że masz rację... przeklętą rację. To
twoja irytująca cecha, Amosie ben Sierra Nueva.
- Już mi to mówiono - zakpił. - Jednak dla mnie nie
jest ona irytująca, bracie. Chciałbyś być przy niej?
Joseph zawahał się, a potem potrząsnął głową.
- Nie - powiedział po chwili. - Skoro ona jest... to nie
byłoby przyjemne. Będę kontynuował swoją pracę. - Wy-
krzywił usta w uśmiechu. - Praca jest prawdziwym miłosier-
dziem bożym, jak powiedział Prorok. Nie?
- Za każdym razem, kiedy powracam do jego słów, znaj-
duję w nich coraz więcej prawdy - odpowiedział poważnie
Amos, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela. - Prawda jest
zbyt ważna dla okowów dogmatu. Idź w pokoju.
- Żeby przygotować się do wojny - zauważył Joseph.
Amos zaśmiał się smętnie.
- Jaka szkoda, że Starsi myśleli, iż oznacza to samotną
walkę duchową- westchnął Joseph.
- Prorok był zadziwiająco praktycznym człowiekiem -
zauważył Amos. - Zamierzam z nim rywalizować.
- Już to robisz. I świetnie ci idzie - odpowiedział Joseph
i pokłonił się, co było rzadkim zachowaniem między nimi.
- Zabierzmy Selda Chaundrę - zaproponowała Joat, gdy
Joseph dogonił ją przy windzie. - Mamy się ukryć, kiedy
pojawią się piraci, więc on również powinien to wszystko
zobaczyć.
- Nie mam nic przeciwko temu - odpowiedział uprzej-
mie Joseph.
- Czy ty i Simeon-Amos walczycie ze sobą o coś? -
zapytała wprost.
- Nie. - Joseph wzruszył ramionami. - Obaj jesteśmy
źli na to, co jest i nie może ulec zmianie.
- Tak, takie jest życie - zauważyła Joat.
Dotarli do głównego korytarza i zdjęli ze ściany dwa
przenośniki ludzi. Joseph, stając na dysku, patrzył na niego
z powątpiewaniem. Kiedy ten cicho oderwał się od podłogi,
mężczyzna zacisnął dużą dłoń na uchwycie. Joat pokazała mu
adres, który należało zakodować, aby dotrzeć do domu Chaun-
drów. Małe dryfujące dyski ruszyły z miejsca, zręcznie lawi-
rując wśród panującego ruchu i przywołując windy, gdy ich
trasa wiodła na wyższe pokłady.
Seld osobiście otworzył im drzwi.
- Cześć - powiedział nieco nerwowo.
- Cześć, to jest Joseph ben Said - rzekła Joat, wskazując
stojącego obok niej śniadego mężczyznę. - Simeon-Amos
zaproponował, żebym go oprowadziła i pomyślałam, że może
chciałbyś pójść z nami.
- Och, bardzo! - zawołał z zapałem, który wyparował
w następnej chwili. - Nie mogę. Jestem uziemiony.
- Co jesteś? - zdziwiła się.
Seld zaczerwienił się po cebulki kasztanowych włosów.
- Mam karę. Nie mogę opuszczać naszej kwatery.
Wyraz twarzy Joat stanowił mieszaninę rozbawienia i prze-
rażenia. Cieszę się, że nie mam rodziców, pomyślała. Nie
pozwolę wepchnąć się w miejsce, w którym nie będę chciała
być.
- Rany, Seld, twój tata wpada z jednej skrajności w drugą.
Najpierw na siłę chce cię odesłać, a teraz zabrania ci się stąd
ruszać. - Przerażona potrząsnęła głową. - Nie możesz wy-
grać, grając w ten sposób. Chodź z nami - dodała, kiwając
na niego głową.
- Nie mogę - powtórzył, spoglądając nerwowo na Jo-
sepha.
Bethelianin skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył w su-
fit, wygwizdując leniwe tony.
- On jest w porządku - zapewniła go Joat. - Dlaczego
nie możesz?
- Bo tata zadzwoni, żeby mnie sprawdzić.
Joat wywróciła oczy.
- Więc włącz automatyczną sekretarkę. Jeśli zadzwoni,
będziesz mógł oddzwonić i nie przyłapie cię na gorącym
uczynku. Seld, skoro tata tak martwi się o twoje bezpieczeńs-
two, to powinien się martwić jeszcze bardziej, jeśli nie bę-
dziesz znał stacji od podszewki. Hej! Jeśli to naprawdę cię
niepokoi, możemy poprosić o pomoc Simeona albo Josep-
ha...?- Błagalnie popatrzyła mu w oczy.
Joseph rozłożył ramiona.
- Wierzę, że to przekonałoby twojego ojca... - Urwał ze
wzrokiem utkwionym w korytarzu za plecami Joat. - Rac hel?
Rachel bint Damscus zatrzymała się, mierząc go od stóp
do głów chłodnym spojrzeniem.
- O, Joseph ben Said. Zastanawiam się, co tym razem
przede mną ukrywasz?
Poczuł się przyparty do muru.
- O czym mówisz, moja pani?
- Nie twoja, wieśniaku - rzuciła mu w twarz, akcentując
ostatnie słowo. Jej oczy ciskały błyskawice. - Amos powie-
dział mi, że wydelegował cię z wiadomością, iż przeprowadził
się do tej chudej, bladolicej flądry. Ale ty, oczywiście, wolałeś
mi tego nie mówić. Dlaczego?
- Jesteśmy w stanie wojny - odrzekł krótko. - Czas
ucieka. Rachel bint Damscus, przedstawiam ci Joat - powie-
dział, wskazując dziewczynę. - Przybraną córkę Simeona.
Przedstawiam ci także Selda Chaundrę.
Rachel spojrzała na młodych ludzi, jak na parę gryzoni.
- Simeon...? - powtórzyła, wyłapując to, co było dla niej
ważne.
- Tak - syknął, przybliżając się do niej. Nie teraz, mówił
jego wyraz twarzy. Oszczędź te dzieci.
- Kim jest ten "Simeon", do którego wszyscy zwracają
się z takim szacunkiem?
- On i Channa kierują stacją - wyjaśniła Joat.
- Ach! - zawołała Rachel, spoglądając na nią z fał-
szywym uśmieszkiem. - Więc jesteś także przybraną córką
prostytutki?
Joseph wykonał błyskawiczny ruch ręką, blokując w poło-
wie drogi cios, który Joat zadała tym, co akurat trzymała
w dłoni.
- Rzuć to - polecił. - Natychmiast rzuć to, Joat.
Przez chwilę Joat walczyła z jego chwytem, lecz w końcu
musiała się poddać. Uścisk, w którym zamknięta była jej
pięść, posiadał nieubłaganą solidność mechanicznego chwy-
taka. Bethelianin drugą ręką wyrwał z jej dłoni małe, kwad-
ratowe pudełko.
- Broń? - zapytał, oglądając je uważnie. - Nie uderzaj
bez zastanowienia, Joat. A tym bardziej w złości. To zawsze
wywołuje problemy. - Oddał jej gadżet. - Poczekaj.
Na twarzy Rachel malowało się przerażenie pomieszane
z upokorzenniem. Kiedy Joseph chwycił ją za ramię i odciąg-
nął w głąb korytarza, poczerwieniała z furii.
- Zabierz ręce z mojego ramienia, wieśniaku! - krzy-
knęła.
Joseph zignorował to, podobnie jak jej próby stawiania
oporu.
- Pozwól mi odejść! - wrzasnęła.
Przypadkowi przechodnie odwrócili się na dźwięk jej głosu.
Joseph rzucił szybkie spojrzenie w górę i w dół korytarza.
Nie znalazł tam ustronnego zakątka, gdzie mógłby poroz-
mawiać z Rachel. Uwolnił jej ramię i przemówił łagodnym,
niskim głosem.
- Moja pani, me jesteś sobą. Środki hibernacyjne wpły-
nęły na twoją... równowagę. Proszę, chodź ze mną do szpitala
i...
- Tak! Z powrotem do pogańskiego lekarza, żeby mógł
nafaszerować mnie narkotykami, otruć mnie, pozwalając
wspaniałemu Amosowi tarzać się między udami tej flei, tej
prostytutki...
Wyciągnął rękę w błagalnym geście. Rachel uderzyła w mą
z pogardą, jakby rozprawiała się z pająkiem.
- Nie dotykaj mnie, ty wieśniaku, alfonsie! Niedobrze mi
się robi na twój widok. Nie dotykaj mnie!
Uderzyła ponownie i z dźwięcznym plaśnięciem trafiła go
w twarz. Uderzała raz za razem. Głowa Josepha odchylała się
tylko nieznacznie na grubym, muskularnym karku, chociaż
z nosa i kącika ust kapała mu krew. Przy czwartym uderzeniu
chwycił jej rękę. Szarpała się z nim, próbując się uwolnić
z nieubłaganego uścisku. Wykręcił jej rękę, ukazując krwa-
wiące przecięcia na kostkach, które potłukła sobie o jego zęby
i kości.
- Moja pani - powiedział, kładąc kres jej przeraźliwym
wrzaskom. - Bij mnie, jeśli chcesz, ale poranisz sobie rękę,
używając jej w ten sposób. Masz, weź to.
Uczynił nieznaczny ruch wolną, prawą dłonią i pojawił się
w niej nóż - krótki sztylet o ostrzu w kształcie liścia, z prostą,
obciągniętą skórą rękojeścią, wyglądający na wystarczająco
ostry, by ciąć z łatwością. Rachel wrzasnęła i znów się
szarpnęła, lecz Joseph wykonał kolejny ruch ręką, wyciągając
rękojeść. Czekał, patrząc jej w oczy. Zapadła cisza, przery-
wana tylko gwałtownym, ciężkim oddechem Rachel. Dokoła
tłoczyli się gapie. Ich głosy stopiły się w pomruk. Rachel
wyszarpnęła mu się wreszcie i po chwili zmknęła za zakrętem,
w bocznym przejściu.
Joseph odprowadził ją zamyślonym spojrzeniem i schował
nóż do pochwy przypiętej na przegubie ręki, po czym, wy-
cierając twarz chusteczką, wrócił do młodzieży.
- Chyba jej me lubię - oznajmiła lakonicznie Joat.
- Przepraszam - odrzekł spokojnie Joseph. - Lady Ra-
chei była trochę zdenerwowana. Cierpi z powodu stresu i ubo-
cznych reakcji na lek.
- Ona jest świrnięta - stwierdziła bezpardonowo Joat.
On jest w niej zabujany, pomyślała. Do licha! Co za strata.
Ludzie powinni rozmnażać się jak bakterie, przez podział
komórek. To byłoby bardziej higieniczne. Nawet takie rów-
niachy jak Joe stają się dziwni, gdy ogarnia ich gorączka.
Joseph posłał jej chmurne spojrzenie.
- Negatywna reakcja, jak powiedziałem.
- Tak, świrnięta, jak powiedziałam... W porządku, zapo-
mnij o tym. Jak zrobiłeś ten numer z nożem?
- W pochwie jest zamontowana sprężyna - wyjaśnił
Joseph, z wyraźną ulgą przyjmując zmianę tematu.
Odgiął nadgarstek i pokazał im mechanizm.
Joat zerknęła na Selda, napotykając jego oczy. Pokręcił
głową, w milczeniu przyznając jej rację. Dorośli! Są dużymi
dziećmi.
Channa rzuciła się na kanapę, kryjąc twarz w poduszkach.
- Nienawidzę latania- oznajmiła z teatralnym jękiem.
- Hah! - brzmiał kpiący komentarz Simeona. - Nazy-
wasz to lataniem? Za czasów mojego dziadka...
- Za czasów twojego dziadka - przerwała mu, siada-
jąc - latali, prawdopodobnie na wolną kartę, przez podprzes-
trzeń i piętnastostopowe zaspy śniegu, i to w pełni lata,
bombardowani przez żądlące owady wielkości frachtowca do
pr/ewozu rudy, tylko po to, by pożyczyć filiżankę cukru od
sąsiada mieszkającego w odległości trzech lat świetlnych.
Ja - powiedziała, wskazując siebie delikatną dłonią i unosząc
brew- ... nie jestem taka śmiała. I nienawidzę latania.
- Przypuszczalnie nie miałbym takich problemów - sko-
mentował Simeon.
- Nie! - przyznała.
- Więc powinienem okazać ci współczucie i zrozumie-
nie - zasugerował.
- Pewnie, a ja, oczywiście, przyjmuję je z wdzięcznością,
jak cudowny balsam na moją zranioną duszę.
- Biedne dziecko.
- Ach! - westchnęła. - Cóż! Czuję się lepiej. Co no-
wego na domowym froncie?
- Najwyraźniej Joat przyczyniła się do uziemienia Selda
do czasu, aż skończy dwadzieścia jeden lat.
- Jak tego dokonała?
- Chaundra ukarał go aresztem domowym, a ona namó-
wiła go do zwiedzania stacji z nią i Josephem.
- Biedny Seld. Co na to Joat?
- Och, stwierdziła, że to wszystko jej wina, że otrzymała
pocałunek śmierci czy coś...
- Areszt domowy Selda jest jej winą?
- Nie, nie. To wszystko jest jej winą. W chwili, kiedy
postanowiliśmy ją adoptować. Bethel został zaatakowany,
dlatego Amos uciekł, piraci ścigali go i teraz stacja jest
zagrożona. Widzisz, logiczna kolejność zdarzeń. To jeden zjej
depresyjnych nastrojów.
Miały charakter przejściowy, lecz trudno było przewidzieć,
jak długo potrwają.
- Nie mogę zaprzeczyć - powiedziała, tłumiąc śmiech. -
Taka kolejność zdarzeń jest logiczna.
Wciąż się śmiali, kiedy wszedł Amos.
- Co wywołało taką wesołość? - zapytał z uśmiechem.
Channa popatrzyła na jego przystojną twarz i przez moment
wydawało jej się, że stacja stanęła w miejscu.
- Zgroza bycia dwunastolatkiem - odpowiedział Simeon.
Amos wzruszył ramionami.
- Rozumiem - rzekł, przewracając oczami. - Z per-
spektywy wszystkie te momenty okazują się przemijające
i zabawne. Ja, na przykład, zakochałem się w kucharce. Kiedy
to minęło, doszedłem do wniosku, że zostałem natchniony
religijnie... i nigdy nie wyleczyłem się z tego.
Channa najpierw mimowolnie parsknęła, spojrzała na nie-
go, żeby się upewnić, a potem wybuchnęla niepohamowanym
śmiechem.
- Przynajmniej me traktujesz siebie zbyt poważnie -
stwierdziła, wycierając oczy grzbietem dłoni.
- Nie mogę sobie na to pozwolić - odpowiedział Amos.
kłaniając się z dłonią na piersiach. - Zbyt wielu innych to
robi. Gdyby ich prorok nie potrafił śmiać się z siebie teraz
i później, byliby zgubieni.
- Moja młodość była gorsza- orzekł Simeon. Odwrócili
się i spojrzeli na kolumnę. - Wyobraźcie sobie moją czystą,
nieskalaną, młodą osobę wciśniętą między zahartowanych
asteroidowych górników.
- To z pewnością zostawiło swoje piętno - powiedziała
oschle Channa.
- Nikt nie ucieka, nie będąc napiętnowanym - stwierdził
mądrze Amos.
- I nikt nie wydostaje się żywy - dodali wszyscy jedno-
cześnie.
- Mówicie o stacji? - zapytała ze zgrozą Joat. wyłaniając
się ze swego pokoju.
- Nie. me - pospieszyła z odpowiedzią Channa. - O ży-
ciu. - A dokładniej o życiu nastolatki, ale me wdawajmy się
teraz w szczegóły.
Joat zaczęła buszować na biurku Channy, z trzaskiem
odkładając przedmioty.
- To takie głupie! - powiedziała, stukając w ekran wy-
świetlający notatki organizacyjne.
- Co jest głupie? - zapytał łagodnie Simeon.
Czasami ten ton drażnił Joat tak bardzo, że zapominała.
0 co jej chodziło. Jednak tym razem była zbyt skoncen-
trowana.
- Chodzi mi o Selda- wyjaśniła. - To znaczy, to może
być ostatni tydzień naszego życia, a Seld jest zamknięty
w swoim pokoju! Co za wspaniały sposób zakończenia żywo-
ta! Rozumiecie?
Nikt jej nie odpowiedział. Channa i Amos unikali jej
wzroku. Na jej twarzy na moment pojawił się wyraz rozpaczy
1 spróbowała z innej strony.
- Posłuchajcie, potrzebuję go - oznajmiła poważnie. -
On naprawdę jest całkiem dobry, na swój młodzieńczy sposób.
Hej? Chcę pomóc. Rozumiecie? Dlatego pomyślałam, że mo-
żemy, ja i Seld... - Urwała, składając razem czubki palców,
i spojrzała w górę, zagryzając wargę. - Pomyślałam, że
moglibyśmy zrobić kilka tych przerywaczy sygnałów, których
używam - wyrzuciła z siebie jednym tchem.
- Masz na myśli te, które uniemożliwiają mi wid/enie
i słyszenie cię?
- Tak - Joat sprawiała wrażenie zafascynowanej włas-
nymi paznokciami. - Te.
- Joat, możesz je robić w laboratorium inżynieryjnym
Wszyscy będą szczęśliwi, mogąc ci pomóc. Jeśli zbierzemy
wystarczająco dużo ludzi składających elementy, możemy ich
nawet sporo wykonać w czasie, który nam pozostał.
- Nie - zaprotestowała Joat i usiadła, patrząc prosto na
kolumnę Simeona. - To znaczy, podoba mi się pomysł praco-
wania w laboratorium inżynieryjnym. Nie mam nic przeciwko
temu. Ale przerywacz sygnału jest moim pomysłem i nie
zamierzam oddać go tak po prostu. Wiem, że jestem tylko
dzieciakiem, ale wiem też, że wy tego nie produkujecie.
- Nie pozwolę nikomu ukraść praw do twojego wynalaz-
ku, Joat. Będę czuwał nad twoimi interesami. Daję ci na to
moje słowo.
- Dziękuję - powiedziała po prostu. Zapadła dziwnie
uroczysta cisza. Po chwili Joat dodała: - Wiesz, rozmiesz-
czenie na stacji zbyt wielu takich urządzeń chyba nie jest
dobrym pomysłem. To znaczy, im więcej ich będzie, tym
bardziej prawdopodobne, że piraci znajdą je i usuną. I co
wtedy?
- Ważna kwestia - zauważyła rozsądnie Channa.
- Dlatego... - Joat złączyła nogi i potarła palcami wzdłuż
ud- ...pomyślałam, że ja i Seld możemy zrobić wystar-
czająco dużo przerywaczy dla was - odwróciła się, by wska-
zać Amosa, a potem Channę - oraz dla tylu radnych czy
dowódców drużyn, dla ilu zdołamy. - Popatrzyła na twarze
dorosłych, sprawdzając ich miny, po czym odwróciła się do
kolumny Simeona. - Co ty na to?
- Powiedziałbym, że jesteś handlarzem bez serca, szan-
tażystką i technowiedźmą. No dobrze, porozmawiam z Chaun-
drą i sądzę, że pozwoli Seldowi asystować w autoryzowanym
projekcie. Ale następnym razem wykaż więcej rozsądku, Joat.
Kiedy cię adoptuję, ty też będziesz miała pewne ograniczenia.
Aha, i nie zmuszaj go do zbyt ciężkiej pracy. On nie jest... -
Simeon próbował dyplomatycznie dokończyć to zdanie -
...takim wytrzymałym typem.
- Wiem - powiedziała łagodnie, uroczyście kiwając gło-
wą. - Obiecuję, że będę się nim opiekować. - Uśmiechnęła
się lekko do siebie i wstała. - No, to dobranoc wszystkim.
- Dobranoc - odpowiedzieli.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Amos spojrzał ciepło na
Channę, po czym spuścił oczy.
- Ja też jestem zmęczony, a tyle jeszcze mam do na-
uczenia się.
- Naucz się, ile zdołasz - poradziła mu Channa. - A re-
sztę graj na wyczucie.
- I nie zapominaj, że zawsze możesz poprosić mnie o po-
moc - wtrącił Simeon. - Channo, może dasz mu teraz guzik
kontaktowy?
- Tak. - Z szuflady biurka wyjęła małe pudełko i podała
je Amosowi.
- Chyba powinniśmy dać jeden Joat i Seldowi - zasu-
gerował Simeon.
Channa przytaknęła.
Amos z zaciekawieniem oglądał pudełeczko.
- Ten gadżet pozwoli mi widzieć to, co ty, słyszeć to,
co ty oraz dyskretnie porozumiewać się z tobą- wyjaśnił
Simeon.
- Jest taki mały - powiedział Amos, oglądając maleńki
wynalazek.
- Ale jest skuteczny - odparł Simeon przez guzik.
Przerażony Amos upuścił go.
- Znakomicie działa! - roześmiał się, podnosząc urzą-
dzenie. - Dziękuję, Simeonie.
Channa zawahała się.
- Do zobaczenia rano - rzekła w końcu.
- Nie mogę się już doczekać - odpowiedział, kłaniając
się jej.
Channa ziewnęła szeroko i spojrzała na wskaźnik czasu.
Znów wieczór! Prawie czas na obiad. Miejmy nadzieję, że
okaże się weselszy niż śniadanie, które upłynęło w atmosferze
pracy.
Bogowie, minął kolejny dzień? Gdzie są wszyscy?
- Amos jest w drodze i powinien tu być za kilka se-
kund - poinformował ją Simeon. - Joat buszuje w labora-
torium inżynieryjnym i chichocze wraz z Seldem jak szalona.
0 ile wiem, planowała wrócić na posiłek.
Channa przeciągnęła się.
- Potrzebuję przerwy. - Opadła na fotel i powiedzia-
ła: - Puść, proszę, Hebrides Suitę.
Simeon słuchał przez moment.
- Ładna - przyznał.
- Jedna z moich ulubionych. Moja prababka powiedziała
mi kiedyś, że we frazach tej muzyki kryje się dusza ziemskich
oceanów. Kochałam ją od dawna.
- Twoja prababka pochodziła z Ziemi, Channo?
- Nie, ale była tam. O, to jest mój ulubiony fragment...
trochę głośniej, Sim.
Uniosła dłoń palcami do góry, aby pokazać, że powinien
robić coraz głośniej. Drzwi otworzyły się przed Amosem,
który cofnął się, jakby pod naporem muzyki.
Channa roześmiała się na widok jego przerażonej miny
1 dała znak Simeonowi, żeby ściszył.
- Przepraszam! - zawołała.
Amos ostrożnie zajrzał do pokoju.
- O rety! - powiedział. - Channo, słuchanie tak głośnej
muzyki jest niebezpieczne. Uszkodzisz sobie słuch.
- Nie przesadzaj, Simeonie-Amosie. Nikt jeszcze nie
stracił słuchu od muzyki klasycznej.
- A Beethoven? - podsunął Simeon.
- Ha! Wy, mężczyźni, zawsze trzymacie sztamę - stwier-
dziła i poszła do aneksu kuchennego po kawę. Dodała do niej
likieru śmietankowego i kożuszek ubitej śmietanki od krowy
rasy Jersey, a potem pociągnęła łyk na próbę. - Uhm! Dob-
re! - Chociaż, kiedy się uczyłam, skąd się bierze oryginalna
śmietanka od krowy rasy jersey, prawie przepadł mój lunch,
dodała w duchu. Simeon szybko poznał jej gust.
- Hmm, to jest coś, dla czego mógłbym stracić głowę -
oznajmił.
- Mmmh?
- Kawa, jedzenie, wszyscy, którzy siadają w "Perymet-
rze" do obiadu, mówią: "Ach! Ładnie pachnie!", potem na-
stępuje okrzyk: "Mmm! To jest wyśmienite!", a ja me znam
przyczyny tych zdań. Zapach i smak... myślicie, ze mogliby
zaopatrzyć mnie w jeden z tych zmysłów? Och, potrafię wyczuć
smak, kiedy czegoś brakuje w chemosyntetycznych roślinach,
a także zapach smugi jonowej, ale to nie to samo. Ludzie
z Centrum Medycznego czasami są wprost nieludzko praktyczni.
- Dlaczego nie powiesz o tym Joat - zasugerowała
Channa.
- O czym ma mi powiedzieć? - zapytała Joat, wchodząc
w tym momencie.
- Właśnie mówiłem, że jestem pozbawiony możliwości
spróbowania, a nawet powąchania kawy, a wszyscy twierdzą,
że tak ładnie pachnie. Nie wiem w ogóle, co to znaczy. Po
prostu nie potrafię sobie tego wyobrazić. Mam nieznośne
uczucie, że pozbawiono mnie jednej z przyjemności życio-
wych. Jakkolwiek świadomość, że każdy mógłby grzebać
w moim neutralnym interfejsie jest wystarczająca, by to prag-
nienie pozostało zaledwie tęsknotą.
Channa i Amos wymienili spojrzenia, co nie uszło uwagi
Simeona.
- To straszne - powiedziała współczująco Joat. - Cho-
ciaż, może gdybyś dal mi swoje...
- Seks...- kontynuował z lubością Simeon- ...seks
dostarcza sporo duchowej przyjemności. Założę się, że z mojej
wyobraźni czerpię prawie tyle samo seksualnej przyjemności,
co inni z realnych doświadczeń.
Joat zrobiła kpiącą minę.
- Odnosi się to raczej do twoich marzeń, Simeonie, ale
i to byłoby za dużo powiedziane - oznajmiła sprytnie Chan-
na, wracając do swego biurka. - Co tam masz? - zapytała,
wskazując pudełko, które Joat trzymała w ręce.
- Och, to coś dla was.
Joat otworzyła pudełko, pokazując dwa krótkie, połyskujące
pręciki długości może trzech centymetrów, z kryształami na
jednym końcu. Popatrzyła wyczekująco na Channę.
Channa wzięła do ręki jeden z przedmiotów i uważnie
obejrzała. Pośrodku pręcika znajdowała się mała przerwa,
a w niej wąska rurka łącząca obie połówki. Ostrożnie dotknęła
kryształu, po czym pytająco zerknęła na Joat.
- Ładne - stwierdziła zakłopotana nieznajomością prze-
znaczenia urządzenia.
Joat roześmiała się.
- Seld powiedział, że powinniśmy robić je do sklepu
z biżuterią. Niestety, nie mieliśmy czasu na sprawdzenie
skuteczności ich działania. Swój włożyłam w pochwę w bu-
cie. - Podciągnęła nogawkę i odgięła cholewkę buta, aby
pokazać im łebek identycznej różdżki.
- Jak działa to twoje dzieło sztuki? - zapytał Amos,
biorąc drugi egzemplarz.
- Zsuń obie połówki tak, żeby się stykały.
Amos wykonał polecenie. Kiedy połówki zetknęły się,
tworząc gładką powierzchnię, rozległo się pstryknięcie. Męż-
czyzna spojrzał na Channę i Joat, a potem na siebie samego.
- Czy to... czy to działa?
- Jego zapytaj - Joat wskazała kciukiem kolumnę Si-
meona.
- Simeon?
Simeon nie odpowiedział, ponieważ nie usłyszał pytania.
Widział jednak, jak Amos zniknął w okamgnieniu i doświad-
czał bardzo nieprzyjemnych uczuć z powodu jego zniknięcia.
Nagle stracił pewność, czy chce, aby ktokolwiek prócz Joat
posiadał tę zdolność. Takie zniknięcia kosztowały go dużo
nerwów.
- Oczywiście, me słyszy - powiedziała Channa z zado-
woleniem.
Zsunęła swój pręcik i również zniknęła z zasięgu wzroku
i słuchu Simeona.
Amos pochylił się do niej.
- Już widzę więcej możliwości wykorzystania tego cac-
ka. - Jego roześmiane oczy patrzyły na mą znacząco, prze-
pełnione ciepłem.
- Seld i ja skończyliśmy dzisiaj siedem takich jak to -
poinformowała Simeona Joat. - Jutro złożymy więcej. Zna-
leźliśmy już części, których potrzebujemy. W czym prob-
lem? - zapytała Joat, słysząc jęk Simeona.
- Przepraszam, Joat, siedem naprawdę wystarczy, tym
bardziej, że i tak nie możemy ich dać wszystkim. Prawda,
Channo? Channo? Hop, hop, szukam cię!
Channa uśmiechnęła się triumfalnie do Amosa.
- On naprawdę nie może nas widzieć - stwierdziła, a po-
tem ostrożnie rozsunęła pręcik.
- Jak miło, że wpadłaś - rzekł Simeon skwaszonym
tonem. Niech mnie diabli, jeśli dam wam poznać, jak bardzo
mnie to niepokoi, dodał w duchu.
- Przepraszam - mruknęła Channa. "Wiem, że to cię
niepokoi", dodała drogą subwokalną. Jakimś sposobem Sim
powiązał tę uwagę z odcięciem go od wejścia sensorycznego.
"Mnie? Czy jestem teraz wejściem sensorycznym?", odpo-
wiedział pytaniem. Channa zwróciła się do Joat: - Czy trzeba
to mieć przy sobie, żeby działało? Czy wystarczy, jeśli,
powiedzmy, położę to obok siebie na biurku?
- Powinien sprawić, że znikniesz, jeśli będziesz bardzo
blisko niego. Oczywiście, nie znikniesz naprawdę. To działa
bardziej na zasadzie lokalnej komendy pominięcia, dzięki
której czujnik nie zarejestruje twojej obecności. Rozumiesz?
Prawdę mówiąc, nie sprawdzałam tego dokładnie. - Mach-
nęła rękami, ganiąc samą siebie za to niedopatrzenie. -
Potrzebuję do tego więcej teorii i sprzętu.
- Cóż, jestem pod wrażeniem, Joat. - Channa klasnęła
w dłonie. - Uczcijmy to i poślijmy po obiad. - Wzięła
pręcik z rąk Amosa i rozsunęła go.
- Wiecie co? - powiedział Simeon, gdy Amos znów się
pojawił. - Ten wynalazek Joat może być największym od
czasów wytrycha darem dla włamywaczy.
Channa zamarła, a potem spojrzała na Joat. Dziewczyna
starała się wyglądać słodko i niewinnie, a jednocześnie tajem-
niczo. To była prawda. Na stacji publiczne dystrybutory były
oczywiście pod nadzorem. Mimo to, zdarzały się tajemnicze
włamania do nich. Wyglądało na to, że Joat pracowała lepiej
niż inni. Oczywiście, gdyby pomysł został opublikowany,
wprowadzono by środki zaradcze. Nic dziwnego, że Joat
chciała zachować swego asa w całkowitym sekrecie.
Cóż, szepnął jej do ucha Simeon, ona kradnie! Jak, twoim
zdaniem, zdołała przeżyć, zanim się nią zajęłaś?
- Jest obosieczny, jak moje sztylety - zgodził się
Amos. - Ale przyda się, a ja chętnie przetestuję swój eg-
zemplarz. - Uśmiechnął się do Channy.
Popatrzyła na kolumnę Simeona.
- Po prostu pomyśleliśmy, że będziemy mogli uchronić
przed tobą swoje sekrety, Sim. Jak to zniesiesz?
Amos ostrożnie, na palcach, wyszedł z pokoju Joat.
- Śpi - szepnął. - Przykryłem ją kocem.
Channa pokręciła głową. Podświadomość Joat zdawała się
wiedzieć, komu ufać.
Tego wieczoru \po raz pierwszy dziewczyna zapadła w głę-
boki, spokojny sen dziecka. Poza tym miała za sobą ciężki,
choć triumfalny dzień.
- Myślałam, że nigdy me będzie miała dosyć twoich
opowieści o Bethelu - powiedziała. Zresztą ja też, pomyś-
lała. Behtel nie był zurbanizowany w sposób tak wyszukany
jak Senelgal, lecz Amos potrafił uczynić swój świat i swój
sposób życia czymś... pięknym, zdecydowała. Oczywiście,
był elokwentnym mężczyzną, no i opisywał to, co naprawdę
kochał. Opisał to, za czym zawsze tęskniła na planetarnej
posadzie - ogrom, różnorodność, pełnię życia oddychające-
go świata.
- Dla mnie znaczyło to tyle samo, co dla niej - od-
powiedział Amos, odchylając się do tyłu na sofie, wzniósł
twarz do sufitu i zamknął oczy. - Mówię i widzę to, czego
nigdy już me będzie.
Położyła dłoń na jego ręce.
- Bethel będzie znowu wolny i piękny. Kolnar zniszczył
tylko powierzchnię, a nie naturę planety.
- Tak. Tak, wierzę... muszę w to wierzyć. - Ich ręce
splotły się. Miał piękne dłonie o długich palcach, mocne
i sprężyste.
Od jazdy konnej, pomyślała. Sport, o którym ona przedtem
tylko czytała. Simeon dostarczył jej hologram, na którym
jazda konna wyglądała na bardziej niebezpieczną i ekscytującą
niż pilotowanie mmiwahadłowca.
- Jednak kiedy wrogowie odlecą, rany... i tak dalej. Po-
trzebujemy zmian, my musimy się zmienić. Bardziej niż
sądziłem czy życzyłem sobie, a byłem najmłodszym rebelian-
tem, radykałem, niszczycielem posągów. Przynajmniej tak
mnie nazywali. - Odwrócił się do niej. - Ogrom przyszłego
zadania przeraża mnie, obezwładnia. Jednak z pomocą...
No, wspaniale, pomyślała. "Zagubiony książę pięknej, eg-
zotycznej planety poszukuje pomocniczki /towarzyszki/ ko-
chanki do asystowania przy ratowaniu / rekonstrukcji. Pożą-
dany inteligentny, operatywny zarządca z silnym poczuciem
obowiązku. Zapewni miłość i przywiązanie na całe życie, plus
pałace, majątki ziemskie, interesujące doświadczenia. Zgła-
szać się do Amosa ben Sierra Nueva". Jak to było? Kusisz
mnie, Szatanie?
Amos, milcząc, usiadł obok niej i położył jej na kolanach
pudełko Joat. Jednocześnie obdarzył ją znaczącym spojrze-
niem. Channa otworzyła pudełko i każde z nich wzięło pręcik
zakończony kryształem. Następnie spojrzeli na kolumnę Si-
meona z identycznymi uśmiechami spiskowców i równocześ-
nie zsunęli połówki pręcików.
Amos pochylił się i pocałował ją. Channa pogładziła jego
ciemne włosy i delikatnie ujęła dłonią tył jego głowy.
- Niezłe urządzenie. Nareszcie sami - powiedział ochryp-
łym głosem.
- Tak - zgodziła się. - Wspaniałe. - I dodaje pikan-
terii, pomyślała. Jak wymykanie się na wagary w latach
szkolnych.
Simeon widział, jak drzwi pokoju Channy otworzyły się
i zamknęły, choć nikogo nie było w pobliżu. Stłumił wybuch
gniewu. Przecież powiedział im, że wyłączy kamery, jeśli o to
poproszą. Ale nie, po prostu poszli i wykluczyli go z gry bez
słowa...
Do czego zmierza wszechświat, myślał zirytowany. Na
dodatek to prezent od dziecka!
Dziecko, które sprezentowało mi technoswędzenie, a nie
mogę się nawet podrapać. Starał się zająć czymś innym, lecz
jego uwaga jak bumerang powracała do dręczących luk w re-
jestrach. Przyzwyczaił się do tego, że wiedział o wszystkim,
co się działo. Wcześniej skonstruowane przez Joat maszyny
emitujące szumy własne i odciągacze uwagi były mniej iry-
tujące w porównaniu z jej najnowszym wynalazkiem. Oczy-
wiście, przedtem nie miała dostępu do laboratorium inżynie-
ryjnego.
Prawdopodobnie ten dzieciak urodził się z mikronarzę-
dziem w dłoni, pomyślał.
Jak rozpracować funkcjonowanie różdżek? W końcu Joat
udzieliła mu wskazówki. Pewnie, że to geniusz, ale Simeon
jest człowiekiem z kapsuły, z całą potęga komputerową i ol-
brzymim doświadczeniem.
Poza tym z natury nie jestem w stanie oprzeć się wyzwaniu,
pomyślał uszczęśliwiony. Zdarza się, że jedynem sposobem
na uwolnienie się od pokusy jest uleganie jej.
To nie do wiary, powiedział do siebie piętnas'cie minut
później. Sprzęt skonstruowany przez najlepsze umysły Świa-
tów Centralnych unieruchomiony przez małolatę! To potwier-
dza jego opinię na temat jakości umysłów zatrudnionych
w biurach Światów Centralnych. Simeon długo uważał za cud
to, że nie przerobiono go na wielbłąda, skoro w komisjach
zasiadali tacy projektanci. Teraz on podejmie to wyzwanie.
Channa wyprężyła ciało, wychodząc Amosowi naprzeciw.
Jej dłonie pieściły gładką, jedwabistą skórę jego pleców.
Kiedy całował jej szyję, westchnęła uszczęśliwiona, gotowa
na...
Och, Chaaaannooo, wiiidzę cięęę.
Dziewczyna aż zakrztusiła się z wrażenia.
Amos uniósł głowę znad zgięcia jej szyi. Mieszanina za-
kłopotania i czułości, malująca się na jego twarzy, wyglądała
bardzo głupio, nie wspominając o tym, że budziła wstręt.
Simeon roześmiał się.
Okropność, pomyślała Channa. Simeon nie mógł tego nie
zauważyć. Roześmiała się, balansując między wściekłością
a bezsilną wesołością. Amos podskakiwał na jej ciele wstrzą-
sanym wybuchami śmiechu. Męczeński wyraz jego twarzy
sprawił, że całkiem straciła nad sobą kontrolę.
- Channo - rzekł zrozpaczony, przewracając się na bok
i trzymając ją w ramionach. - Channo, kochanie... dobrze
się czujesz?
Próbowała mówić, zapewnić go, że nie postradała zmysłów.
- Sim... Sim... on... hehe... hehehe*- musiała unikać
słowa "he".- Sim...- łapała oddech- ...mój aplikator...
he... hehe, hmh- odchrząknęła- ...może nas widzieć.
Zamilkła, dysząc, i patrzyła, jak na jego twarzy wyraz troski
zastępuje wściekłość. Nagle przeraziła się. To był mężczyzna
przyzwyczajony do rekompensowania sobie obrazy, a jego
ego otrzymało właśnie straszliwy, upokarzający cios.
- Simeon! - ryknął Amos.
Drzwi cofnęły się przed nim, gdy popędził na łeb na szyję,
a chłodniejszy podmuch z pokoju wypoczynkowego przy-
prawił ją o gęsią skórkę.
Amos chwycił pierwszą rzecz, która nawinęła mu się pod
rękę - wazę - i cisnął nią w kolumnę Simeona.
- Ty sukinsynu! - ryczał. - Ty brudny kundlu!
Channa pojawiła się w drzwiach swego pokoju owinięta
w prześcieradło. Nigdy przedtem nie widziałam nagiego, pod-
nieconego mężczyzny w szale wściekłości, pomyślała oszo-
łomiona. Och, naprawdę nie powinnam była mu przerywać.
Mężczyźni tak bardzo skupiają się na tym szczególnym mo-
mencie!
- Jak mogłeś zrobić coś tak podłego! Nie masz ani odro-
biny przyzwoitości?! - wrzeszczał dalej Amos.
- Co tu się, do diabła, dzieje? - zapytała Joat i za-
trzymała się, zbita z tropu widokiem miotającego się nago
Amosa.
Mężczyzna dał nura po prześcieradło, którym owinięta była
Channa i przez chwilę zacięcie o nie walczyli. Amos starał
się osłonić narożnikiem biodra.
- Wracaj do łóżka, Joat, to cię nie dotyczy - powiedział,
prostując się. Jego głos przesiąknięty był czystą, szaloną
złością. Na Bethelu nagość była tabu, a on nagle i przenikliwie
uświadomił sobie, że stoi nagi przed dwunastoletnią dziew-
czynką.
- Nie wyładowuj się na niej, Simeonie-Amosie, to na
mnie jesteś wściekły - upomniał go Simeon.
Amos okręcił się, zwalniając chwyt na prześcieradle.
* he - (ang.) on: występuje tutaj gra słów - "he" jako "on'' prze-
chodzi w chichot (przyp. tłum).
- Mało prawdopodobne, żebym o tym zapomniał! - wy-
cedził przez zaciśnięte zęby.
- Ładne jaja - mruknęła Joat, w dość nietypowy sposób
wyrażając uznanie.
Channa i Amos odwrócili się i popatrzyli na nią.
- Hej, wiara - powiedziała, oblewając się rumieńcem. -
Jestem młoda! I normalna.
- Co z was za ludzie? - mruknął zaszokowany Amos. -
Wasze dzieci mrugają znacząco, wasi ludzie z kapsuł są
podglądaczami... - Jego spojrzenie spoczęło na Channie. -
A ty jaki rodzaj perwersji uprawiasz?
- Ja? Chwileczkę, Simeome-Amosie, ja też jestem tu
ofiarą.
- Nie sądzę. Ty uznałaś to za zabawne, ale ja nie!
Odwracając się do nich plecami, rozwścieczony poszedł do
swojej kwatery. Drzwi zasunęły się za nim cicho.
- Oho! - zawołała entuzjastycznie Joat. - Co to jest
podglądacz?
Usta Channy złagodniały w uśmiechu.
- Podglądacz, Joat, to sukinsyn, który ma wstrętne myśli
i wtyka nos w prywatne sprawy.
- Aha. To jak Dorgan-Organ z Ośrodka Opieki nad Dzie-
ckiem.
Auuu, jęknął Simeon.
Channa pokiwała głową.
- Obiecuję, że jutro ci to wyjaśnię, ale teraz muszę
porozmawiać z Simeonem.
- O rety - powiedziała Joat. - Byłeś już kiedyś w po-
ważnych tarapatach, Simeonie? - W drodze do swego pokoju
poklepała jego kolumnę. - Niegrzeczny, niegrzeczny!
Channa podciągnęła wyżej prześcieradło i usiadła w jednym
z foteli. Złożyła ręce na kolanach i, nic nie mówiąc, przygryzła
dolną wargę.
- Hmm - odezwał się Simeon. - Nadal jest wściekły.
Rzuca przedmiotami po pokoju.
- Przestań go szpiegować! - krzyknęła Channa ziryto-
wana.
- Nie muszę szpiegować. Tylko posłuchaj.
Rzeczywiście, nawet przez drzwi było słychać odgłosy
uderzania przedmiotów o ściany. Potem zapadła złowieszcza
cisza. Po minucie z pokoju wyłonił się Amos - całkiem
ubrany - i bez słowa, nie oglądając się za siebie, opuścił
kwaterę. Channa poderwała się i zrobiła krok w jego stronę.
- Hej! Nie możesz tak za nim iść! Poza tym dokąd on
się wybiera?
- Przypuszczam, że ten pokaz twojej czujności był wy-
nikiem naszego własnego błędu - powiedziała Channa,
uśmiechając się drwiąco. - Rzuciliśmy ci wyzwanie i poka-
załeś, co potrafisz.
Simeon jęknął cicho.
- Ja raczej pozytywnie podsumowałbym ten wieczór. Te-
raz wiem, że mogę kontaktować się z tobą, nawet kiedy ich
czujniki nie są w stanie cię wykryć.
- Tak, właśnie taki wniosek wypływa z dzisiejszego eks-
perymentu - przytaknęła zmęczona. - Z pewnością tak wy-
tłumaczę to Simeonowi-Amosowi, kiedy zobaczę go następ-
nym razem. Jeśli w ogóle go zobaczę.
- Przepraszam, Channo - powiedział żałośnie Simeon
po chwili niezręcznego milczenia. - Zostałem wyłączony
z gry.
- Owszem. Do tego szczególnego zajęcia wymagane jest
zaproszenie.
- Wiem, że to trudne dla was, ludzi, kiedy stosunek
zostaje przerwany.
Uniosła brew.
- Mam ci powiedzieć?
- No, nieee - rzekł z nadzieją.
- Jesteś świnią, Simeonie, skończoną, brudną świnią. Jeśli
chcesz wiedzieć, poszukaj sobie tego w tekście medycznym
pod hasłem "pornografia". - Nagle wybuchła rozpaczliwym
śmiechem. - O, Boże, on nigdy więcej nie odezwie się do
mnie. Gdzie on jest?
- Wciąż w windzie. Przypuszczam, że idzie do Josepha.
Rozmowa z przyjacielem to dla mego najlepsze lekarstwo.
Może upiją się razem i będą narzekać, jak źle traktują ich
kobiety ich życia.
- Ta kobieta jego życia traktowała go wspaniale, dopóki
ty się nie pojawiłeś.
- Czy to moja wina, że z niego taki prowincjusz?
- Prowincjusz! - zawołała Channa. - Simeonie, użyłeś
niewłaściwego słowa. Mężczyzna, każdy mężczyzna, jeśli nim
jest, obrazi się z powodu szpiegowania go podczas uprawiania
miłości. A ty obrzucasz go wyzwiskami i uważasz, że to
wszystko jego wina, a nie twoja, tak?
- Nie - odparł spokojnie. - Nadal ponoszę odpowie-
dzialność za to, co zrobiłem. Nie spierajmy się o Simeona-
-Amosa, Channo.
Odchyliła głowę na oparcie fotela.
- Dobrze, nie spierajmy się o niego. Nie mamy czasu. -
Kątem oka spojrzała na jego kolumnę. - Ale o ile dobrze
sobie przypominam, broniłeś go nie tak dawno temu.
- Może się myliłem.
- Nie, nie myliłeś się. I wiesz o tym równie dobrze jak
ja. Wywieramy na niego ogromną presję, podczas gdy on
przyleciał tutaj już z ogromnym obciążeniem. Sim, on stracił
wszystko, cały świat, rodzinę, przyjaciół. Obwinia siebie za
doprowadzenie piratów do naszych drzwi. Teraz zaharowuje
się, żeby nas od nich uratować. Powinniśmy się bardzo starać,
żeby nie czynić z niego obiektu naszych małych gierek.
- Może i tak.
- Ponieważ, Simeonie, jeśli nie stać cię na to, to nie
jesteś osobą, za którą cię uważałam. A jeśli nią nie jesteś,
to nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, kiedy już będzie
po wszystkim.
- Channa!
- Przemyśl to, Simeonie. Masz sześćdziesiąt osiem lat.
Dorośnij!
Następnego ranka Amos wrócił do pracy blady i uprzejmy,
zachowywał jednak dystans. Simeon skorzystał z okazji, aby
przeprosić i przekonać Bethelianina o swej szczerości, obie-
cując, że nigdy więcej nie zrobi czegoś takiego. Amos przyjął
przeprosiny z taką samą pełną rezerwy grzecznością, jak
wcześniej wyjaśnienia Channy, a potem zamknął się w swoim
pokoju.
Rozmowa przy obiedzie była tego wieczoru tak menatural-
na, że nawet Joat to zauważyła. Było jeszcze wcześnie, gdy
Channa została sama, siedząc przy tytanowej kolumnie.
- Simeome, porozmawiasz ze mną?
- Ach, więc teraz prosisz, zamiast żądać.
- Twój urok mnie rozbroił - uśmiechnęła się kpiąco. -
Poza tym nudzę się i naprawdę bardzo pragnę twojego towa-
rzystwa.
- Jesteś pewna, że to mojego towarzystwa pragniesz?
- Rety! Wczorajszej nocy byłam podniecona! Dziś wie-
czorem się nudzę. To dwie różne rzeczy, chłopie.
- Myślę, że na twoim miejscu wolałbym być napalony.
- Więc byłbyś idiotą - powiedziała lekceważąco.
- Ale nie nudziłbym się.
- Simeome, boję się - rzekła po chwili milczenia. -
Możemy zginąć.
- Tak - odparł. - Ja też się boję, Happy. Naprawdę się
boję. Nie zostało nam wiele czasu. - Umilkł na moment,
a potem dodał bardziej ożywionym głosem: - To była aluzja.
- Cóż! - Pokiwała głową. - Było, minęło. Amos po-
trzebuje kogoś milszego niż takiej rozrywkowej babki jak ja.
- Channo! - zawołał Simeon, śmiejąc się, a potem nagle
spoważniał. - Nie nazwałbym cię rozrywkową babką.
- Przecież już to zrobiłeś.
- Ale to było, zanim cię poznałem - przyznał. - Rachel
jest rozrywkową babką. Ty jesteś po prostu trochę wybu-
chowa.
- Wybuchowa?
- Tak.
- Może jestem napalona - zamyśliła się. - Na wszyst-
kie męskie organy rozrodcze, które wkradają się do tej roz-
mowy. Ale wiesz, że nie bez przyczyny. Dość tego, Simeonie,
powiedz coś, żebym poczuła się lepiej.
- Hmm, co myślisz o tym...
"Ponura córka Głosu Boga!
Obowiązku! Jeśli imię twe miłość...
Kiedy puste strachy obezwładniają;
Od próżnych pokus uwolniony..."
- Daj spokój!
- Co, nie podoba ci się? Niewłaściwy nastrój?
- Ty to powiedziałeś - odrzekła przez zaciśnięte zę-
by. - Ponury głos obowiązku właśnie wdziera się w moje
myśli.
- Prawda. Hmm. Inny nastrój. Dobra, a to:
"Zdrowy sen nocą; studium i swoboda
zmieszane razem; słodka rozrywka;
I niewinność, która znajduje zadowolenie
w medytacji".
- Stajesz się chorobliwie sarkastyczny, Sim. Nie chcesz
mi pomóc?
- Przepraszam, spróbuję jeszcze raz.
"Jestem lwem i jego legowiskiem!
Jestem strachem, który mnie przeraża!
Jestem pustynią rozpaczy!
I nocą agonii!
Noc czy dzień, cokolwiek nadchodzi,
Muszę iść przez ten pustynny ląd.
Dopóki me przezwyciężę swego strachu i me przywołam
Lwa, by lizał mą dłoń".
Milczała przez dłuższą chwilę. Po jej oddechu mógł stwier-
dzić, że nie jest zła, więc czekał, aż przemyśli to, co usłyszała.
W końcu westchnęła.
- Całkiem dobrze mnie znasz, pomimo krótkiej znajomo-
ści, Sim.
- Channo, on cię nie odtrąci. Potrzebuje cię tak bardzo,
jak ty jego. Wykręciłem wam numer, przyznaję. Moim jedy-
nym wytłumaczeniem... - uśmiechnęła się do niego zmęczo-
na- ...jest fakt, że nie zostałem odpowiednio wyposażony
do właściwego rozumienia tej sfery życia. Dlaczego macie
być nieszczęśliwi osobno, skoro razem możecie być o wiele
szczęśliwsi?
- Po ostatniej nocy? I nie zapominaj, Simeome, że już
raz mu odmówiłam, a on do tego nie przywyk1
- Co to jest? Zawody sportowe? Zdobyte punkty, strzały
wolne i karne?
Roześmiała się.
- Czasami. Zależy od tego, z kim grasz.
- Zajmij się historią wojenną, Channo. To o wiele łat-
wiejsze pod względem psychologicznym.
- Nie wtedy, kiedy masz dużą szansę stania się jej częś-
cią - westchnęła.
- Na rany Chrystusa, Happy, rusz tyłek z kanapy i idź
zapukać do jego drzwi! Wiesz, że tego chcesz. No, dalej, bądź
uczciwa.
- Najpierw zamierzam się przebrać - oznajmiła ponuro,
podążając do swojego pokoju. - I nie nazywaj mnie Hap-
py - rzuciła przez ramię.
Dlaczego miałbym cię posłuchać, Channo, skoro zauważy-
łem, że ilekroć nazwę cię "Happy", robisz to, co ci każę. Nie
zrezygnuję z takiej przewagi.
- Gotowa?! - zawołał.
- Co o tym myślisz?
Włączył kamerę w jej pokoju. Miała na sobie prosty, czarny
kombinezon, w którym, jego zdaniem, wyglądała korzystnie.
- Uda ci się.
Channa z ponurą miną podeszła do drzwi.
- "Oto jestem, wzgardzona zalotnica". Pomyśleć, że
uczyłam się tego, kiedy byłam w wieku Joat.
Drzwi rozsunęły się. Za progiem stał Amos z uniesioną
ręką, gdyż właśnie zamierzał zapukać. Wymienili spojrzenia.
Po chwili podeszli do siebie i dotknęli się. Amos wszedł do
pokoju i drzwi się zasunęły.
Roztapiają się w zakłopotaniu, które oznacza pierwszy krok
we wspinaczce na szczyty namiętności.
Simeon kazał komputerowi przetransponować tę myśl na
ludzki głos. Kiedy już wróciła, wypowiedziana ujmującym
głosem spikera, człowiek z kapsuły włączył Bolerc Ravela -
wywołującą skojarzenia falę dźwięków, które nasilały się
i stawały coraz intensywniejsze i głośniejsze, aż do namiętnej,
wibrującej kulminacji. Na stole narad wyświetlał sceny przed-
stawiające palmy miotane wiatrem i fale bijące o gościnny
brzeg, pociągi huczące w tunelach, dzikie bestie ryczące
w puszczach i ludzi lepiących na kołach garncarskich wieczys-
te, falliczne symbole z mokrej gliny.
- Idealne - stwierdził i nagrał program na twardy dysk.
Pokazywanie tego w najbliższym czasie nie byłoby taktow-
ne, ale któregoś dnia będą starsi i dojrzalsi. Zakładając,
oczywiście, że przeżyją następne tygodnie. Ludzie z kapsuł
mają dużo czasu do wypełnienia. Słuchał, jak muzyka faluje,
wznosi się i opada.
Błogosławię was, moje dzieci, pomyślał, zwracając się do
Amosa i Channy. A teraz jeszcze raz sprawdzę mostek pomoc-
niczy, który wkrótce będzie podrobionym, prawdziwym cen-
trum dowodzenia SSS-900-C toczącej walkę z Kolnari.
ROZDZIAŁ 16
- Hej, Simeonie - odezwał się obserwator kontroli ru-
chu.
- Tak, Jukę?
- Sądzę, że coś tu mamy.
Simeon skupił większą uwagę na czujnikach. Między in-
nymi z tego właśnie powodu żaden komputer nie mógł
zastąpić koloidalnego mózgu. Pomijając przyrodzony brak nie-
śmiałości, oczywiście. Komputery wspaniale zbierają i segre-
gują dane, ale tak naprawdę nigdy nie będą umiały inter-
pretować ich w taki sposób, jak człowiek.
I nie mają interfejsu, takiego jak między człowiekiem
z kapsuły i jego przedłużeniem, pomyślał pyszałkowato
Simeon.
- Tak, coś jest - powiedział głośno. - Ale co?
- Żadnych oznak napędu neutrino - odpowiedział Jukę
Cielpied. Był nowicjuszem, młodym mężczyzną z jasną czup-
ryną. - Ale ta masa tam jest i kieruje się do... Święci Pańscy!
Nagle senne odrętwienie działu łączności i nawigacji ustą-
piło miejsca aktywności.
- Sygnatury pocisku, wielu pocisków, wystrzelone!
Simeon zmówił chotyczną modlitwę. To było t o. Mogli
mieć nie więcej niż trzydzieści sekund życia.
- Zaczynamy nadawać SOS - rozkazał. - Zakłócona
transmisja radiowa! Silniki impulsowe.
- O rany, teraz odbieram oznaki napędu silnikowego -
stwierdził Jukę. - Po prostu wskoczyli bezpośrednio, a potem
poruszali się równomiernie. Cztery. Duże silniki. Charakterys-
tyka mocy dla mas większych nawet niż holownik.
- Silniki statków wojennych - orzekł ponuro Simeon.
Pociski nadlatywały ze wszystkich stron. Użył lasera prze-
ciwmeteorowego, który po kilku sekundach zwęglił się i eks-
plodował widowiskową fontanną parującego syntetyku i me-
talu.
- Strumień cząstek neutralnych - stwierdził Simeon. -
A oto raport zniszczeń. Dzięki Mocom, że chociaż nie uderzyli
w zamieszkany sektor. Czerwony alarm. Cały personel do
stacji pogotowia ratunkowego.
Tym razem nie było zamieszania. T o działo się naprawdę.
Simeon włączył swoje czujniki w pokoju wypoczynkowym
i nasłuchiwał, mając nadzieję, że sprawy nie zaszły za daleko
od momentu, gdy uprzejmie ich zostawił. Niestety, sądząc po
cichych odgłosach dochodzących z kwatery Channy, była to
płonna nadzieja.
Ona nigdy nie uwierzy, że tego nie zaplanowałem, pomy-
ślał. Do ich przybycia została godzina, czujniki pokazały statki
zbliżające się z normalnym przyspieszeniem kosmicznym. Ale
jeśli jej nie powiem, znajdę się w takim samym śmierdzącym
bagnie, tyle że w nieco innej sytuacji. W o wiele poważniej-
szej sytuacji. Dobra, co będzie, to będzie, zdecydował i wydał
dźwięk imitujący pukanie do drzwi.
Channa zamarła, a Amos zwolnił.
- Zabiję go - powiedziała.
Amos zachichotał i pocałował ją. Jęknęła, gdy poruszył
biodrami.
- Może zapytaj najpierw, czego chce?- poradził jej.
- O CO CHODZI?
- No, wróg jest już w zasięgu czujników. Cztery ciężko
uzbrojone statki. Przewidywany czas przybycia: za czterdzie-
ści jeden minut. Przepraszam, ale musieliście dowiedzieć
się o tym!
Channa przyciągnęła Amosa do siebie ramionami i nogami.
- Mamy... dość czasu- wydyszała.- I jeśli... prze-
staniesz, to cię zabiję.
Kadłub stacji zadźwięczał jak gigantyczny dzwon, gdy
odłamek pocisku uderzył w podprzestrzenną antenę. Auten-
tyczne alarmy zawyły żałośnie. Posłusznie czekając z wyłą-
czonymi czujnikami, Simeon mógł pomylić wysoki krzyk
Channy z sygnałem alarmowym.
- Informuj nas! - zawołała kilka minut później.
Informuj po cichu, pomyślał Simeon, lecz nie powiedział
tego głośno. Zaczął wykonywać polecenie, używając skupio-
nego strumienia, by przebić się przez hałas prysznica.
Korytarze były zatłoczone. Dryfujące dyski pędziły przez
puste przestrzenie i, przechylając się, manewrowały wśród
mieszkańców stacji udających się do swych sektorów-schro-
nów. Ciszę wypełnił nie spokój, lecz napięcie tak wielkie, że
Channa miała wrażenie, iż jej włosy zaczną iskrzyć. Złapała
uchwyt i spojrzała w bok, na Amosa. Jego twarz była ponura
i obca - kamienne oblicze okolone falującymi puklami czar-
nych włosów.
- Przykro mi - po raz dziesiąty szepnął Simeon do
Channy przez jej aphkator. - Chciałbym, żeby to się nigdy
nie zdarzyło.
- Och, daj spokój, Simeonie. Daleka jestem od obwiniania
cię za to, że reszta wszechświata me zorganizuje się dla mojej
wygody.
- Pewnie! Przepraszam!
Uśmiechnęła się.
- A tak na przyszłość, kumplu, jeśli chodzi o dawną
muzykę, wolę Carmina Burana niż syreny alarmowe.
Statki wojenne wroga były teraz wyraźnie widoczne. Si-
meon powiększał obraz, analizował go i wyświetlał wyniki
na dużym ekranie w zapasowej izbie kontrolnej. Pokój miał
zwykły kształt litery "C", olbrzymi ekran w części mieszkal-
nej, blok stanowisk oraz pulpity sterownicze. Przez ostatnich
kilka dni załoga próbowała wywabić lekko stęchły zapach
z nie używanego wyposażenia. Wentylatory działały na okrąg-
ło, by usunąć zapach potu wyciśniętego przez napięcie panu-
jące na stacji. Przy większości foteli widoczne były plamy po
kawie i krążki pozostawione przez kubki.
- To jest wróg- powiedział ponuro Amos.
Kształt statków zdecydowanie różnił się od zwykłego, jajo-
watego. Były bardzo wydłużone, z trójkątnymi skrzydłami na
całej długości kadłubów wyglądającymi jak lotki strzały. Na
bokach widniały napisy, nabazgrane kanciastym i krzywym
pismem.
- Tak, oto styl floty Kolnari - rzekł Simeon i nastawił
komputer na nazwy. - Fonetycznie: Dusiciel, Panna Młoda,
Wiek Ciemności, Rekin.
- Skąd taki dziwny kształt? - zdziwiła się Patsy, po-
chylając się do przodu. - Dlaczego nie jak w twoim przypad-
ku, najkorzystniejszy z możliwych?
- Jest dostosowany do gwałtownego przejścia przez at-
mosferę - wyjaśnił kpiąco Simeon. - Statki Służby Ku-
rierskiej są podobne do tych. Sądzę jednak, że Kolnari
w inny sposób wykorzystują możliwości manewrowe swoich
statków. Na przykład spadając na miasto planetarne, by
je ograbić. Raczej nie można tu mówić o samodzielnym
projektowaniu. Prawdopodobnie budują lub przebudowują
zdobyte kadłuby, gdy tylko nadarzy im się okazja. Ale
to wciąż jest klasyczny typ. Powiedziałbym, że coś w ro-
dzaju grubo ciosanej fregaty Floty Wojennej, chociaż ma
większy kadłub. Na pokładzie musi być co najmniej stu-
osobowa załoga. - Przez chwilę studiował uzbrojenie, po
czym zagwizdał. - A z takim uzbrojeniem muszą spać
na zmianę.
- Cieszę się, że w końcu masz szansę oddać się swemu
hobby - powiedziała krótko Channa.
- Nie oddaję się swemu hobby - zaprzeczył. Dziwne,
pomyślał, ale to prawda.
- Zbliżają się - oznajmił Jukę, oblizując wargi. - Dwa
okrążają stację po orbicie, wzdłuż naszego równika. Dwa inne
zbliżają się do biegunów. Zbliżają się szybko. Do diabła!
Zewnętrzne ekrany zaparowały pod wpływem strumienia
energii powstałego w wyniku nagłego hamowania. Gdy cząs-
tki energetyczne spadły na zewnętrzne pola ochronne, zawyły
syreny alarmowe.
Czyjś ryk przeszył kadłub, aż zadrżała cała stacja. Słowa
były zniekształcone przez szorstki sposób ich wymawiania
oraz kiepski akcent. Brzmiały jak ryk rozwścieczonego boga.
- "PODDAJCIE SIĘ, BRUDNE ROBALE!"- Omal
nie popękały im bębenki w uszach. - "NIEWOLNICY NA-
SIENIA WIELKIEGO KLANU KOLNARA. LUDZIE I NIE-
LUDZIE, JESTEŚCIE NASZĄ WŁASNOŚCIĄ. NATYCH-
MIAST ZAPRZESTAĆ ZEWNĘTRZNEGO SONDOWA-
NIA!"
- Co... - zaczął ktoś.
Potem światła przygasły na sekundę. Wszyscy jęknęli, gdy
ciśnienie zafalowało, a temperatura wzrosła zauważalnie. Za
falą ciśnienia przez kadłub przeszła rosnąca fala drgań. Bloki
bursztynowych świateł rozbłysły czerwienią.
- Trafieni! Zostaliśmy trafieni! - krzyczała Patsy zza
swojego pulpitu kontroli środowiska. - Strata ciśnienia, N-7
przez 11!
Simeona swędziały ręce, oczywiście, w sensie metaforycz-
nym. Musiał się wycofać i pozwolić doprowadzającym go do
szału, wolno reagującym delikatnikom kierować jego stacją,
jego ciałem. Jedyne, co mógł zrobić, to natychmiast odciąć
wszystkie aktywne czujniki zewnętrzne. Oczywiście, oprócz
jednego, który właśnie wyparował wraz z sektorem kadłuba.
- Tylko bierne skanery- powiedział Jukę.- To... to
był strumień wysokoenergetycznych cząstek.
- Tutaj Chaundra. - Nadajnik kombinezonu próżniowe-
go nadawał jego głosowi lekko szorstkie brzmienie. - Od-
dział ratowniczy jest już na miejscu. Wszyscy przebywający
tutaj ludzie byli w kombinezonach. Jak dotąd, żadnych nie-
szczęśliwych wypadków. Będą problemy z promieniowaniem
w wyniku wtórnego opadu gamma, który nastąpił, gdy stru-
mień uderzył w materię.
Channa potwierdziła jego raport. Uszkodzenia mogły być
dużo poważniejsze. Byłyby, gdyby statek wojenny zbliżył się
do nich nie zauważony. Ekran włączył się, ukazując umun-
durowane postacie posuwające się wewnętrznym korytarzem,
lecz w próżni wyglądały jak plamy jasnego światła o roz-
mazanych konturach.
Znów zagrzmiał głos:
- "BĄDŹCIE POSŁUSZNI. NIE BĘDZIE WIĘCEJ ŁA-
GODNYCH OSTRZEŻEŃ. PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO POJ-
MANIA PRZEZ WIELKI KLAN KOLNARI, BRUDNE RO-
BALE".
- Pocałujcie nas w dupę, przeklęci maniacy - mruknęła
Channa.
Amos rzucił jej szybkie spojrzenie, a potem, w geście
poparcia, podniósł rękę z kciukiem zwróconym ku górze.
- Wciąż się zbliżają - wyszeptał Jukę. Podczerwień i in-
ne bierne receptory ciągle działały. - Zbliżają się do tuneli
dokowych, a dokładniej - do środka pierścieni dokowych.
- Szybko - powiedział Simeon do wewnętrznego ucha
Channy. - Zabierzcie wszystkich z tuneli.
- Cały personel z północnego i południowego bieguna
pierścieni dokowych, do rdzenia! Ruszać się! - wydawała
rozkazy Channa. Potem zwróciła się do Simeona: "Dlaczego"?
- Podsłuchałem, że zamierzają sforsować dok.
Panna Młoda podleciała do tunelu dokowego tak blisko,
że nagle wydała się Belazirowi mała. Mężczyzna, wraz z oso-
bistą strażą, czekał niecierpliwie w korytarzu prowadzącym
do wyjściowego tunelu pokładowego. Wewnątrz hełmu, na
dolnej obręczy, miał zasilany zewnętrznie, cienki ekran. Przy-
swajanie informacji wymagało długiego treningu podzielności
uwagi. Na tle olbrzymiego kadłuba celu jego statek wyglądał
jak maleńki jasny punkt.
- Teraz - powiedział. Przecież nóż też jest mniejszy od
człowieka, pomyślał radośnie.
Seng wystąpił naprzód i pacnął opancerzoną dłonią w prze-
grodę, tuż przy śluzie bojowej. Komorę wypełniła grupa
desantowa. Pokład zadrżał pod ich stopami. Przez zewnętrzny
wizjer hełmu Belazir widział harmonijkową konstrukcję tu-
nelu pokładowego, uzbrojonego na całej długości. Haki i ucię-
te belki wystawały z krawędzi jak zęby głodnego potwora.
Gdy tunel uderzył w ścianę stacji, metaliczny dźwięk odbił
się echem w całym statku. Potem rozległ się szczęk broni,
którą piraci wycinali owalny otwór przez kadłub, kanały
i wewnętrzną powłokę. Zawsze w ten sposób wdzierali się do
pojazdu wroga.
Powietrze zaświstało w otworze, gdyż na Pannie Młodej
ciśnienie było Wyższe niż na stacji.
- Naprzód! - krzyknął Serig.
Pierwsza grupa ruszyła, popychając przed sobą dryfującą
platformę wyposażoną w broń energetyczną.
- Tempo, tempo!
Seng podążył za nimi. Belazir ugryzł się w język, tłumiąc
chęć natychmiastowego przejęcia dowództwa. Zamiast tego
zamroził złącza swego pancerza i przywołał na ekran obraz
z receptorów Seriga, mając w ten sposób możliwość zobacze-
nia tego, co on.
- Och, gładko im to poszło - powiedział Simeon z prze-
rażeniem.
Channa chrząknęła pytająco, przerywając dławiącą ciszę,
panującą w pokoju dowodzenia.
- Zacznijmy od tego, że noszą ciężkie polowe zbroje -
rzekł, wywołując wewnętrzne trzaski.
Kolnari mieli na sobie energetyczme zasilane, metalowe
kombinezony, masywniejsze i gładsze niż miękkie, matowe,
czarne kombinezony floty Światów Centralnych. Z bliska
wyglądali bardziej masywnie niż we wspomnieniach Amosa
z Bethelu, groźniej. Pokład drgał pod ich ciężarem, choć
poruszali się z płynną precyzją i uderzającą szybkością wy-
nikającą z długiej praktyki. Grupy trzy- i więcej osobowe
zabezpieczyły połączenia korytarzy. Po nich wkroczyli tech-
nicy, próbujący przejąć kontrolę nad kolejnymi urządzeniami.
- Spójrzcie, w jaki sposób działają - kontynuował upar-
cie Simeon. - Patrzcie. - Wyświetlił schemat stacji. - Ener-
gia, atmosfera, łączność. Zajęli się tym, zanim weszli na
pokład. - A ta broń plazmowa, którą noszą jak karabiny, we
Flocie Wojennej wymaga wieloosobowej obsługi, dodał do
siebie.
- Tak - przyznała Channa. - Mnie też się tak wydaje.
Zrobili to wcześniej. Tylko gdzie?- I czy tamta stacja
umarła? Czy kiedykolwiek słyszałam o martwej stacji? Z cho-
robliwą fascynacją obserwowała, jak oddziały wkraczały, za-
jmując kolejne korytarze. - Oczywiście, kierują się tutaj.
- Żadnego oporu - zameldował Serig.
Albo są mądrymi tchórzami, albo po prostu są mądrzy,
pomyślał Belazir.
- Zabezpieczyć centrum sterowania! - rozkazał. - Poi?
Na ekranie wewnątrz hełmu pojawiła się miniatura pokrytej
bliznami twarzy dowódcy Rekina.
- Moi ludzie nie napotkali żadnego oporu - oznajmi-
ła. - Wszystkie cele opanowane zgodnie z planem. Mamy
ich w garści.
- Dobrze, kapitanie - powiedział. Ufał Poi bez zastrze-
żeń. Nie miała ambicji, by wspiąć się powyżej swej obecnej
pozycji. Wielu równych mu rangą i wiekiem było niebez-
piecznymi rywalami - rywalami z definicji, a niebezpiecz-
nymi, jeśli przeżyli, by wspiąć się tak wysoko. - Teraz
zniszczymy ich kamienny spokój. Serig! Kiedy zajmiesz ich
centrum sterowania, obserwuj i czekaj. Dołączę tam do ciebie.
- Rozkaz, panie - rzekł Serig i razem ze swoją grupą
desantową sforsował kolejne drzwi.
Jego czujniki wskazały komorę pełną postaci w prostych,
próżniowych kombinezonach. Kilka było w dziecięcych roz-
miarach. Komora wyglądała na schron ratunkowy - wzmoc-
niony i położony blisko jądra stacji. Ludzie poddali się zbroj-
nej przemocy Kolnari jak trawa falująca na wietrze. Serig był
do głębi usatysfakcjonowany widokiem ich uniżoności.
- Fuj!- stwierdził ze wstrętem.- Tutaj są nieludzie!
Otworzymy ogień, panie?
- Nie, Serig - odpowiedział cierpliwie Belazir. Oczywiś-
cie, zdolni doświadczać uczuć nieludzie byli gorsi niż brudne
robactwo. Nie zrodzili się z Boskiego Nasienia, jak Kol-
nari. - Zniszczymy to miejsce razem ze wszystkim. Czyżbyś
zapomniał, Serig? Do tego czasu musi ono funkcjonować.
- Korzę się przed tobą, wielki lordzie - powiedział Serig
oficjalnie. W ich języku było to tylko jedno słowo. - Kon-
tynuujemy zgodnie z planem.
- Uff - westchnęła Channa.
Leżeli wszyscy z twarzami w miękkiej, na szczęście, wy-
kładzinie i rękami skrępowanymi na plecach. Kolnari, odkąd
kazali innym położyć się na podłodze, nie poruszali się ani
nie odzywali, jeśli nie liczyć szarpaniny z jednym członkiem
załogi stacji. Innych w razie oporu dźgali lufami broni plaż-
mowej. Tak właśnie potraktowali Channę, która doszła do
wniosku, że żaden z nich nie mówi standardem, no może
oprócz dowódcy ze złotymi dystynkcjami na ramieniu. Miał
ten sam kiepski akcent, co wzmocniony głos, który wstrząsnął
stacją.
Tupot żelaznych podeszew butów odbijał się echem w ko-
rytarzu na zewnątrz. Wszedł jeszcze jeden oddział Kolnari.
Widziała tylko ich nogi i ciężki przedmiot, niesiony przez
dwóch ostatnich, na który udało jej się przelotnie rzucić
okiem. Usłyszała głos kogoś mówiącego w rytmicznym języku
najeźdźców i "nogi z ładunkiem" położyły coś z drugiej strony
głównego pulpitu łączności. Rozległ się metaliczny szczęk,
potem minuta brzęczenia o wysokiej częstotliwości i ponow-
nie nastała cisza.
Po chwili znów usłyszała szczęk metalu i stuknięcia. Zdej-
mują zbroje, pomyślała, obserwując parę bosych stóp.
- Możesz uklęknąć - powiedział ktoś w standardzie,
z dużo lepszym akcentem niż ten pierwszy. Albo tłumacz,
albo wielki szef. Sądząc po władczym tonie, raczej ten ostatni.
Pokażmy się tym, którzy kiedyś tutaj dowodzili.
- Słuchaj! - wrzasnął pierwszy głos i kopnięto ją w bok.
Channa jęknęła i uklękła, przysiadając na piętach. Potem
podniosła oczy i z trudem wciągnęła powietr/e.
Wódz piratów był najpiękniejszym człowiekiem, jakiego
kiedykolwiek widziała. Miał sto dziewięćdziesiąt centyme-
trów wzrostu, lecz był tak idealnie proporcjonalny, że wyda-
wał się niższy. Jego skóra była czarna - nie ciemno-
brązowa, zwykle błędnie nazywana czarną, lecz naprawdę
atramentowoczarna. Wspaniale umięśniony, stał i poruszał się
z gracją rasowego konia. Widziała niemal całe jego ciało,
gdyż pod pancerzami piraci nosili tylko obcisłe slipy w ko-
lorze skóry i pasy z oporządzeniem. Twarz wodza charak-
teryzowała się taką samą boską doskonałością, jak jego ciało;
miał wystające kości policzkowe, lekko orli nos, pełne usta,
skośne, żółte oczy oraz długą grzywę blond włosów, spiętą
z tyłu klamrą ozdobioną srebrnymi, opalizującymi piórami.
Channa zamrugała oczyma, potrząsnęła głową i zmusiła się
do spojrzenia na innych. Oprócz dwóch, którzy nadal mieli
na sobie zbroje, reszta wyglądała przerażająco podobnie. Były
r
wśród nich dwie kobiety o takich samych rysach twarzy
i smukłych ciałach. Nawet ich piersi wyglądały jak wyrzeź-
bione w hebanie... Oczywiście, różniły się wyrazem twarzy.
Pirat stojący obok wodza czyścił paznokcie krótkim, ostrym
nożem. Popatrzył na nią i uśmiechnął się. Channa spuściła
wzrok.
O rany, pomyślał Simeon, obserwując reakcje innych. Zo-
staliśmy zaatakowani przez Krańcowo Przerażające Elfy z Pie-
kła. Au! To boli! Coś nim wstrząsnęło.
Jeden z szeregowców stojących za plecami Channy dotknął
pasa. Puste pancerze odwróciły się i odmaszerowały jak na-
kręcane golemy, by ustawić się pod ścianami.
Au! Sygnały bólu napłynęły z komputera poszerzającego
zakres zmysłów Simeona. Awaryjne ręczne sterowanie. Skie-
rował swą uwagę do wewnątrz.
- Simeon? - wezwała go bezgłośnie Channa. Żadnej
odpowiedzi. - Simeon! - Cisza.
- Jestem lord kapitan Belazir t'Marid Kolaren- oznaj-
mił spokojnie wódz piratów. - Teraz, prawem podboju, pan
tej stacji. Mam w garści wasze istnienia i mogę je oszczędzić
lub zgnieść, jeśli zechcę. Kto tutaj dowodził, zanim przy-
byliśmy?
ROZDZIAŁ 17
PomocyszefiepomocyszefieauauauAU!
Simeon nigdy nikomu nie mówił o systemie AL No, niko-
mu, prócz Telia Radona. Oczywiście, byl bezpośrednio połą-
czony z komputerami. Mógł "pamiętać" zawartość banków
informacji i wykorzystywać ich pojemność w taki sam sposób,
jak możliwości własnego ludzkiego mózgu. Program AI był
czymś więcej. Był najbardziej wyszukanym programem po tej
stronie Centralnych. On i Tell spędzili wiele szczęśliwych
godzin na rozbudowywaniu go. Simeon potrzebował najlep-
szego. Nawet człowiek z kapsuły mógł wykonywać równo-
cześnie ograniczoną liczbę prac, a wiele z nich było zbyt
rutynowych, by wciąż je nadzorować. Zwykły człowiek ma
mózg przystosowany do kierowania pracą serca, płuc i innymi
czynnościami fizjologicznymi, świadomość odpowiedzialną
za myślenie oraz podświadomość, której zadaniem jest ostrze-
ganie i oczyszczenie umysłu. Natomiast Simeon miał AL
Pomocy! Szefie!
Oczywiście, niemożliwością było konkretne stwierdzenie,
co dzieje się w systemie AI, tak samo jak nie można obejrzeć
uszkodzonego neuronu w mózgu. Simeon postanowił przed-
stawić go w formie boiska, wyposażonego atrybuty własnych
marzeń.
- Tutaj, chłopcze! - zawołał.
Stał - w rzeczywistym świecie AI miał ciało delikatni-
ka - na trawiastej równinie, odgrodzonej od ścieżki wysokim,
kolczastym żywopłotem. Doświadczał w pełni wszystkich
uczuć prócz zapachu i smaku. Ta część krajobrazu była
doświadczeniem pamięciowym i podstawowym oprogramo-
waniem kontrolnym, a przede wszystkim była analogiczna do
fizycznego świata. Zarówno uczucie, jak i reakcja zostały
automatycznie przełożone przez podprogram na algorytmy.
- Tutaj, chłopcze! - zagwizdał ostro. - Tutaj jestem,
chłopcze!
Zza narożnika wyskoczył pies. Był to pies jego marzeń -
duży, rudy i kudłaty, z oklapniętymi uszami i zimnym, mok-
rym nosem. On także był wytworem pierwszorzędnego pro-
gramu sztucznej inteligencji SSS-900-C.
Otaczał go rój os - dużych, agresywnych owadów ze
skrzydłami o rozpiętości jednego metra. Z ich pyszczków wiły
się długie, różowe języki. Przez cały czas trzaskały i zgrzytały
strzępiastymi zębami, umiejscowionymi wzdłuż boków
szczęk. Na bokach psa widniały tuziny krwawych ran. Jedna
z os uczepiła się jego łba, wsuwając język do ucha zwierzęcia.
Szefie! Pomocy!
Szczekanie psa słabło. Simeon postąpił krok do przodu,
a podłoże zadrżało pod wpływem jego złości. Jednak gdzieś
w zakamarkach jego umysłu czaił się strach. Piraci podłączyli
coś do pulpitu łączności i teraz wiedział już, co to było -
wyspecjalizowany komputer bojowy, zaopatrzony w programy
niszczące i samoodtwarząjące się. Gdyby opanowali jego
sprzęt komputerowy, byłby zgubiony.
Przekręcił sobie czapkę do tyłu i zagestykulował. W jego
ręce pojawił się żarzący się na zielono, zaczarowany kij,
a sama dłoń nagle została przyodziana w stalową rękawicę,
stanowiącą element pokrywającej go zbroi. Drugą stalową
rękawicą chwycił osę uczepioną psiego łba i zmiażdżył ją.
Długi język zatrzepotał, gdy oderwał go od mózgu. Następnie
rozległ się trzask łamanych kości.
A więc jestem zdana na siebie, pomyślała Channa.
- Jestem Channa Hap, dowódca stacji - powiedziała. -
A to mój kolega, Simeon-Amos.
Dowódca Kolnari pozostał nieruchomy jak posąg z błysz-
czącego hebanu. Jego kompan chwycił ją za przód kom-
binezonu i postawił na nogi. Palce jak stalowe pręty uderzyły
ją w ramię, klatkę piersiową i biodro. Kiedy wreszcie ją puścił,
upadła twarzą do podłogi. Ból, który potężną falą przepłynął
przez jej ciało, sprawił, że zacisnęła zęby i poczuła się miękka,
jakby nie miała kości.
Przez kilka minut była zbyt osłabiona, by zrobić cokolwiek.
Amos podniósł się do połowy, gdy nagle mężczyzna, który
uderzył Channę, odwrócił się i niby przypadkiem trafił go
w głowę. Towarzyszył temu dźwięk przypominający uderze-
nie mokrą deską o beton. Amosa odrzuciło dwa metry w tył,
po czym upadł pod niebezpiecznym kątem. Inny pirat nogą
przekulnął go do boku Channy. Amos leżał z błyszczącymi
oczyma, oddychając chrapliwie i krwawiąc z nosa i ust.
Channa zdusiła w sobie przemożną chęć przytulenia się do
niego. Ich życie zależało od jej zdrowego rozsądku.
- Brudne robaki zwracają się do Boskiego Nasienia Kol-
nara per "wielki lordzie" - oznajmił zastępca dowódcy.
Położył stopę na karku Channy i wcisnął jej twarz w grubą
wykładzinę, która pokrywała podłogę. - A kiedy lord kapitan
Belazir zwraca się do nich, odpowiadają "mistrzu i boże".
Kij ci w oko, mistrzu i boże, pomyślała Channa.
- Mistrzu i boże - zdołała wykrztusić słowa stłumione
przez syntetyczną wykładzinę.
Belazir życzliwie skinął głową, a na jego wyrzeźbionych
ustach pojawił się nikły uśmiech.
- Pozwól jej jeszcze raz podnieść się na kolana. Ignoran-
cja nie stanowi usprawiedliwienia, ale wiele wyjaśnia. Rozu-
miesz? - zwrócił się do Channy.
- Doskonale rozumiem, mistrzu i boże - powiedziała do
dowódcy Kolnari. - Ty jesteś dobrym piratem, a on jest złym
piratem, tak?
Belazir zachmurzył się na moment, a kiedy uchwycił sens
je słów, odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się radośnie.
- Nie, nie - zaprzeczył, gestem powstrzymując swego
towarzysza. Dzika agresja, malująca się na twarzy tego mę-
żczyzny, wydawała się nie do pohamowania, a jednak wycofał
się posłusznie. - Wcale nie rozumiesz roli mojego dobrego
Seriga. Podnieście się na kolana, brudne robaki - zwrócił
się do pozostałych skulonych postaci. - Wymieńcie swoje
funkcje.
Światła zamigotały. Belazir rozejrzał się błyskawicznie.
Jeden z Kolnari powiedział coś znad mechanizmu podłączo-
nego do terminalu łączności.
Channa poczuła, że wnętrzności ściska jej strach starszy
i głębszy niż ten przed piratami. Coś zakłócało podstawowe
funkcje stacji.
Pies leżał, dysząc, i wyraźnie dochodził do siebie, lecz
o wiele wolniej, niż powinien. Osy leżały zmiażdżone lub
brzęczały wrogo, zachowując dystans. Przed zbliżeniem się
powstrzymywała je wielka, brązowa tarcza Simeona. Na jej
powierzchni widniały koncentryczne pierścienie postaci -
wielkich bohaterów: Armstronga, da Luisa i Helvy. W końcu
pies przyczołgał się, skamląc, i zaczął lizać kostki Simeona.
Dobrze lepiej kaiimodejść! Szefie.
Simeon zbadał psa, który nie wykazywał żadnych trwałych
uszkodzeń, choć miał trochę luk w pamięci.
- Wstań - polecił. - Biegnij.
Biegnij!
- Zmień taktykę - polecił Simeon. - Graj. - Podał mu
dokładne dane.
Graj!
Żywopłoty roztapiały się i zmieniały, gdy pies biegł z dłu-
gimi uszami, powiewając w promieniach popołudniowego
słońca. Z długiego korytarza w labiryncie pamięci dochodził
nowy dźwięk. Długie, surowe "raaaaaaaaaaaa", jak... co było
na tym starożytnym hologramie? Jak piła łańcuchowa! Potem
zza rogu wyłoniła się bestia wywołująca ten hałas.
Ojej, pomyślał Simeon. Program ślimakowy.
Kreatura rozciągnęła się na całą długość. Na końcu miała
szaro-różową mackę, pokrytą łuskami o ostrych brzegach.
Miała dwa metry grubości, nie kończące się, złożone z seg-
mentów ramię zbudowane z twardego, włóknistego mięśnia,
ociekającego kwaśnym śluzem. Tam, gdzie przeszła, dymiła
naga ziemia. Każda kropla śluzu zmieniała kurz w pulsujące
kule wielkości pięści, przypominające wilgotne cysty. Kiedy
te pękały, wypełzały z nich długojęzyczne osy, rozkładały
skrzydła i wzbijały się w powietrze, dołączając do brzęczącej
chmury otaczającej ślimaka. Nagle łeb potwora wzniósł się
ku górze i otworzył jak mięsisty kwiat. Wiło się w nim
dwadzieścia splątanych pseudostrączków, a z końca każdego
z nich patrzyło oko bez powieki. W miejscu, z którego
wychodziły, znajdował się kompleks paszcz - jedna w dru-
giej - a każda uzbrojona w diamentowe, pożółkłe zęby
w kształcie stożka, które kręciły się, zaciskały i ocierały
wzajemnie o swoje twarde powierzchnie w przeciągłym, wro-
gim ryku.
- Rozpoznasz je za pomocą ich programów - powiedział
Simeon i nagle pożałował, że zamieszkał w rzeczywistości,
którą stworzył tak podobną do prawdziwego życia. Mógł zmie-
nić inscenizację, lecz to pozbawiłoby go i tak niewielkiej
przewagi - znajomości terenu. Dopóki istniała matryca, in-
truz musiał grać na jego zasadach.
- Ci ludzie nie zasługują na Odznaki Społecznej Użytecz-
ności - stwierdził zdecydowanie i zrobił krok do przodu,
podnosząc tarczę. Centralne przyznały Odznaki Społecznej
Użyteczności wielu niepodobnym do ludzi, lecz tak naprawdę
rozszerzyło to granicę możliwości obdarowanych.
- Chodź tutaj, ty draniu! - zawołał agresywnie. -
Nikt nie będzie ranił mojego psa!
Program ślimakowy uderzył. Simeon jęknął, tupnął stopami
w podłoże i zaparł się ramieniem o tarczę. Dane-kły wbijały
się w nią, szarpiąc z odgłosem kojarzącym się zę smażeniem
bekonu, stłumionym przez chmury zielonej pary. Wymachiwał
kijem, trafiając jednookie macki i ogromne osy. Przez dłuższy
czas toczyła się między nimi bitwa obfitująca w skoki, uniki
i fortele. Ociekająca śluzem, zaciskająca się paszcza wciąż
stanowiła zagrożenie. Chce połknąć cały mój wzór i zasymi-
lować go w jednym łyku! Macki alarmująco wiły się dokoła
jego głowy. Swoimi sondami rozpracowaliby Programy Kon-
troli Sterowania, pomyślał i dalej strącał osy z powietrza
i rozdeptywał je; każde trafione oko macki eksplodowało
fontanną czarnego, gęstego soku jak gigantyczna, dojrzała
figa. W końcu ślimak cofnął się na moment. Simeon zrobił
zwód i ostro natarł na wroga.
Muszę wytrącić go z równowagi pomyślał, zapierając się
piętami i słuchając przeraźliwego pisku potwora. Miał wra-
żenie, że każdy mięsień jego "ciała" jest obolały, lecz spra-
wiało mu to jeszcze większą satysfakcję. Świadomość, iż
ślimak zdezorganizował sekcję kodu wzmagała jego satysfak-
cję z widoku krwi, czy raczej wydzielmy i fruwających
w powietrzu strzępów mięsa. Ponownie rozległo się wycie,
ale tym razem bliżej.
- To za pociętą i spaloną kolekcję danych - rzucił Simeon,
jednocześnie zadając cios. Co za maniacy uwolnili coś takiego
wewnątrz systemu informacyjnego? To musiało być niszczące.
Ewentualnie postaram się, by myślało, że wygrywa. Od-
izoluję to w zewnętrznych podsystemach komputera, trzy-
mając podstawowe klucze sterujące poza granicami, które
ślimak uważa za krańce całego systemu. Inaczej dokonałby
spustoszeń w całym systemie, jak larwy w gnijącym mięsie.
Włącznie z jego własnym umysłem, chyba że popełni samo-
bójstwo, zrywając wszystkie połączenia między swoim or-
ganicznym mózgiem a systemem danych.
Wyobraźnia niefortunnie nasunęła mu obraz ze statku ucie-
kinierów - unoszące się w powietrzu ciała martwych Bethelian.
Prędzej sam wyciągnę wtyczkę niż dam się pokonać, po-
myślał ponuro. Teoretycznie samozniszczenie stacji było nie-
możliwe. W praktyce prawdopodobnie mógł to uczynić. Zwy-
ciężę lub umrę, dodał w duchu.
- Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! - wył ślimak.
- Jak powiedziałaby Channa, kij ci w oko - wydyszał
Simeon, skręcając za narożnik i ponownie zajmując pozycję.
Ciernie i liście latały w powietrzu, gdy dane-ślimak pró-
bowały uderzyć prosto w niego. Wtem rozległo się głośne
plaśnięcie i żałosny krzyk bólu. Ślimak zaorał w kamienną
podmurówkę płotu, co zmusiło go do obejścia narożnika.
Wydawał się większy. Z kłapiących paszcz płynęła spieniona,
różowa krew. Część zębów roztrzaskała się o kamień, lecz
zregenerowały się na oczach Simeona. Zbliżający się ślimak
wprawiał podłoże w drżenie. Simeon słyszał za plecami war-
czenie AI, przygotowującej nowe blokady i podstępy.
- Naprzód! Po zwycięstwo! - ryknął Simeon. Nie myśl
o innych. Skup się.
- Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Tym razem, gdy światła zamigotały, poczuli przytłaczającą
siłę grawitacji. Belazir odwrócił się do techników i dobrze
kontrolowanym warknięciem wyraził swoje zniecierpliwienie.
- Co znowu?
- Wielki lordzie, napotkaliśmy niespodziewany opór.
Uważamy, że ślimak z powodzeniem penetrował programy
kontroli sterowania, ale wymknęły mu się. Robimy postępy,
lecz AI jest wyjątkowo ruchliwa... odpowiednik...
Belazir przerwał im gestem.
- Interesują mnie rezultaty, a nie nafaszerowane żargo-
nem wymówki. Macie mieć jądro w garści, i to szybko.
Odwrócił się z powrotem do swych więźniów. Jakież oni
mają czytelne twarze, pomyślał. Stwierdzał to po każdym
nowym zwycięstwie. Ci, którzy przeżyli dłużej, z czasem
uczyli się maskować uczucia.
Napłynęły raporty dotyczące aktywów i zaopatrzenia stacji.
Lepiej niż oczekiwałem, pomyślał triumfalnie. Dużo lepiej.
Niewyobrażalne bogactwo! Dzięki tym środkom można zbu-
dować pancerniki i w krótkim czasie zrealizować plany
w komputerach Klanu.
Największą słabością Wielkiego Klanu był brak dużych,
specjalnie skonstruowanych statków wojennych. Byli w stanie
zbudować fregaty, ale większe jednostki mogli uzyskać jedy-
nie przez zmodyfikowanie zdobytych statków. Nie połatany
statek handlowy mógł rywalizować z prawdziwą jednostką
bojową. Statek wojenny był czymś więcej niż pojazdem wy-
posażonym w broń i systemy obrony - był oddzielnym or-
ganizmem, niemal żyjącym własnym życiem. Czy zostawić
stocznię? Frustracja była równie dręcząca, jak euforyczna była
satysfakcja z zajęcia stacji i niszczenia jej. Z drugiej strony,
posiadanie takiego sprzętu pozwoliłoby na przeskoczenie kil-
ku szczebli w wielkim planie rozprzestrzeniania się Boskiego
Nasienia Kolnara i wzrostu potęgi Klanu.
- Najgorsze było upokorzenie, które Klan musiał znosić
tak długo. Galaktyka ludzi obfitowała w smaczne kąski, jed-
nak flota Klanu musiała się ukrywać poza granicami światów
i zadowalać się odpadkami - światami przygranicznymi,
nędznymi osiedlami ubogich wygnańców, takimi jak Bethel.
Kryli się jak szakale, nawet kiedy wyruszali ze swych posiad-
łości w pradawnym, rodzimym świecie. Zjadali resztki, pod-
czas gdy przed nimi znajdowały się suto zastawione stoły. To
było nie do zniesienia!
Jego zadowolenie ulotniło się w jednej chwili.
- Zachowaliście należytą ostrożność? - zapytał, dając
upust złości.
Technik skłonił głowę.
- Oczywiście, wielki lordzie. Żadne podejrzane dane nie
przedostają się przez kryształ z tego systemu zachowawczego
do naszych maszyn. Wszystkie takie kryształy są najpierw
analizowane do ostatniego bajta informacji. Nasze duplikato-
we programy zapasowe są czujne i wyłapią każdą sprzeczność
informacji.
Belazir skinął głową.
- Kontynuować - polecił, zadowolony, że zastosowano
elementarne środki ostrożności. Będziecie cierpieć, o jakże
będziecie cierpieć, myślał z nienawiścią o wszechświecie.
Pewnego dnia wszyscy oni będą się wić w jego garści. -
Masz wstępny raport?
- Pozytywny, wielki lordzie - odpowiedział technik.
Dlaczego technicy nie używają nigdy prostego słowa w sy-
tuacjach, w których z trudem można znieść ich przeklęty
slang? Głos technika wyrwał Belazira z zamyślenia.
- W trakcie pierwszej penetracji, zanim AI zareagowała,
zdobyliśmy rejestry wiadomości. Żadnych nierutynowych in-
formacji dla Światów Centralnych, poza jedną dotyczącą przy-
bycia i samodestrukcji dużego, tajemniczego statku. Zostało
trochę szczątków. Centralne oznajmiły, że przejrzą ich pliki.
Szczerząc w uśmiechu białe zęby, Belazir zniżył się do
skinienia w odpowiedzi.
- Wspaniale! Rozkaz brzmi: wystrzelić pocisk informa-
cyjny. Wezwać wszystkie transportowce, które są im zbędne,
a także ekipę do demontażu.
Wciąż uśmiechając się, popatrzył na swoich wojowników.
- Dobra robota. Uczcimy to w wolnym czasie, wysysając
ofiarę i obgryzając ją do kości. Personel, dopracować wstępny
plan najszybciej, jak to możliwe, i sprawnie załadować wszy-
stko na transportowce, gdy tylko przybędą.
Mniejsza część cennnego łupu przypadnie oczywiście zwy-
cięskiej flotylli. Będzie musiał ustalić priorytety - priorytety,
które umożliwią Pannie Młodej, jako pierwszej, najlepszy
wybór, a Wiekowi Ciemności t'Varaka, jako ostatniemu, oczy-
wiście, najgorszy.
Część jego uwagi skupiona była na Serigu przesłuchującym
więźniów. Podniósł głowę, śmiejąc się z dowcipu oficera
egzekucyjnego.
- Mówi- przetłumaczył brudnemu robakowi, któremu
Serig dokuczał - że zbada twoje wewnętrzne środowisko,
oficerze systemów środowiskowych Coburn.
Nie, upomniała ją w myślach Channa. Nie stawiaj oporu,
Patsy!
Na szerokiej, jasnej twarzy kobiety wystąpiły czerwone
plamy, świadczące o jej wściekłości. Pirat wsunął dłoń pod
jej bluzkę i znacząco ścisnął pierś.
Patsy splunęła mu w twarz.
Channa poderwała się, lecz Belazir dźgnął ją palcem stopy
dokładnie w obolały brzuch tak, że upadła z powrotem na
podłogę. Pirat ujął jej ucho w silne, chwytne palce stopy
i zmusił ją do odwrócenia głowy.
- Patrz, brudny robaku - powiedział z wyraźną przyjem-
nością. - I naucz się nie przeciwstawiać Wielkiemu Klanowi.
Za jej plecami powstało zamieszanie, gdy Amos ponownie
usiłował wstać. Kolnan wbiła obcas w jego plecy powyżej
nerek i mężczyzna upadł ze stłumionym okrzykiem bólu. Nikt
więcej się nie poruszył.
Simeome, pomyślała zrozpaczona. Simeonie!
Serig dotknął twarzy, po której spływały plwociny, i po-
wiedział coś w swoim języku. Inni Kolnari śmiali się głośno
lub uśmiechali szyderczo, spoglądając z błyskiem zaintereso-
wania w oczach. Patsy wykorzystała nieuwagę mężczyzny, by
kopnąć go w podbrzusze. Jego pięść spadła na jej uniesioną
stopę z odgłosem przypominającym uderzenie drewnianego
młotka w skałę. Z ust Patsy wyrwał się przenikliwy jęk bólu.
Mając skrępowane ręce, straciła równowagę i runęła plecami
na stolik do kawy. Kolnari roześmiał się, zrywając swój pas
wraz ze slipami i odrzucając je na bok. Potem przyszła kolej
na ubranie kobiety, które zdarł z niej, jakby było z papieru.
I Mili
Przez cały czas unieruchamiał ją jedną ręką, zaciskając palce
na jej żuchwie. W końcu cofnął się i stanął jak rozwiązły
grecki posąg.
- Na podłogę - powiedział w standardzie. - Rozłóż się.
Tak, pomyślał Belazir, spoglądając na Channę. W końcu
ta będzie moja. Ale nie od razu. Subtelnie.
Jako dziecko Belazir t'Marid doprowadzał do rozpaczy
swoje matki i opiekunki. Nigdy- ani biciem, ani zamyka-
niem w gorącym rdzeniu - nie wypleniły u niego paskudnego
nawyku bawienia się "jedzeniem".
ROZDZIAŁ 18
Simeon, dysząc, upadł na ziemię. Na szczycie odległego
wzgórza kolejne skrzydło zamku legło w gruzach pod wpły-
wem wstrząsów. Ślimak ryknął triumfalnie i pełznął dalej
dokoła centralnej wieży. Na tle ciemniejszego nieba tańczyły
płomienie. Drobna postać stała na blankach ponad potworem,
wymachując kijem, który błyszczał opalizującą zielenią. Si-
meon, bliski mdłości przełączył punkty widzenia w samą porę,
by zobaczyć otwartą gardziel, która pochłonęła jego pseudo-
konstrukcyjny duplikat. Kłapiące zęby rozerwały go na strzę-
py. Iluzja rozmyła się, a ostatnią rzeczą, jaką z niej zobaczył,
była oślepiająca jasność i komenda "włączonywyłączonyw-
łączonywyłączonywłączonywyłączony", kiedy kod został roz-
bity i "zrozumiany" przez najeźdźcę.
Ho, ho, pomyślał, drżącą ręką przekręcając daszek czapki
z powrotem do przodu. To powinno go zatrzymać. Przynaj-
miej na chwilę. Ślimak mógł pozostać tutaj, wciąż próbując
i testując, dopóki bojowy komputer Kolnari będzie podłączony
do systemu SSS-900-C. Gdyby zniszczył program i oczyścił
swój system, zaalarmowałby wrogów. Natychmiast wysłaliby
następnego ślimaka, tyle że z odmienną konfiguracją. A tego
już znał, pomimo jego umiejętności samoprzetwarzama się!
Wycofując się ostrożnie i zacierając na piasku ślady swoich
stóp, zniknął z wysadzonego w powietrze krajobrazu popio-
łów, gdzie z ziemi, tuż za przeszukującymi ją osami, wyrastały
pęcherze.
"Rycerz powróci! do domu z poszukiwań;
Przybył ubłocony i zmęczony.
Z opuszczoną tarczą i herbem,
Bez chorągwi, potłuczony i chromy..."
Channa płakała. Taka była pierwsza myśl Simeona, gdy
powróciła jego "druga" świadomość. Wszystko było trochę
mroczne, ale wystarczająco wyraźnie widział wnętrze pokoju
wypoczynkowego. Channa siedziała na sofie obok Amosa,
z głową wspartą na jego ramieniu, opłakując niedawne nieszczę-
ście. Oboje wyglądali na poobijanych, jakby wyrzucono ich
z pędzącego pojazdu. Amos drżał z bólu przy każdym ruchu.
- Channa! - zawołał Simeon, gdy mikrosekundowe ska-
nowanie upewniło go, że pokój jest bezpieczny. Do systemu
ochrony Kolnari i ich monitorujących komputerów wprowa-
dził nieszkodliwą scenę. - Channa, nic ci nie jest?
- Gdzie byłeś?! - wrzasnęła Channa, zrywając się na
równe nogi. - Gdzie byłeś, Simeonie?
- Byłem...
Simeon przeglądał szybko zapis na głównym kanale. Pod
koniec sekwencji Channa klęczała przy boku Patsy, próbując
zatamować krwotok skrawkami jej ubrania.
- Proszę, mistrzu i boże, czy mogę wezwać lekarza?
- Oczywiście - odpowiedział przywódca piratów. - Je-
steśmy rozsądnymi ludźmi. - Uśmiechnął się szeroko. - Jak
widzisz, myliłaś się. To ja jestem "złym piratem". Serig jest
gorszym.
Simeon wrócił do rzeczywistości. Poczuł, że jego auto-
matyczne podajniki ograniczyły przepływ hormonów i wy-
dzielanie adrenaliny z gruczołów oraz przefiltrowały krew.
Mimo to nigdy jeszcze nie był tak bliski omdlenia.
- Ja... o Boże, Boże- szepnął.- Cholera.- W lek-
sykonie nie znalazł odpowiedniejszego słowa.
- Gdzie byłeś, Simeonie? - powtórzyła pytanie.
- Walczyłem - odpowiedział. - Channo, wprowadzili
program ślimakowy do systemu stacji. Musiałem walczyć. To
był... jest... potwór. Gdybym tego nie zrobił, dokopałby się
prosto do mojego mózgu i pożarł mnie. Byłbym pod ich
kontrolą i powiedziałbym im wszystko, co chcieliby wiedzieć.
Nie mógłbym nawet sam się zniszczyć!
- Rozumiem - odrzekła Channa. - I tak nie mógłbyś
nic dla nas zrobić. Przepraszam.
Odeszła szybko do swojej kwatery. Po chwili usłyszał
plusk wody.
Amos wstał, zaciskając lewą dłoń na prawej pięści.
- Choćby byli złodziejami od samego urodzenia, zapłacą za
to - rzekł cicho, niemal do siebie. - Za Patsy, za Keriss,
za moją siostrę i dom mojego ojca i za wszystko, co zrobili,
na żywą duszę Boga, zapłacą co do grosza.
Wróciła Channa. Rysy jej twarzy wydały się Simeonowi
ostrzejsze niż kiedykolwiek. Skinęła na Amosa i odwróciła
się ku kolumnie.
- Jakie szkody poniosłeś? - zapytała oficjalnym tonem.
- Na razie niewielkie - odpowiedział Simeon. - Mam
zdolność do podziału uwagi i sprawny system, którego zada-
niem jest tylko obserwowanie i czekanie. Ten program ślima-
kowy zmienia się jak retrowirus: gatunek, który nigdy nie
rezygnuje. Mógłbym go wymazać... gdybym śmiał. Poza tym
straciłem około jednej trzeciej pamięci i zdolności oblicze-
niowej. W tej chwili można określić je mianem "okupowanego
terytorium". Jeśli dopisze nam szczęście, ich komputer pomy-
śli, że to już wszystko, co mógł znaleźć. Jest potężny i wy-
specjalizowany. Nie podłączyli jeszcze do stacji swoich po-
kładowych komputerów. Prawdopodobnie obawiają się, że
włamalibyśmy się do ich systemu. Jednak muszę być napraw-
dę ostrożny - kontynuował. - Każda akcja, którą prze-
prowadzę na terytorium uznanym przez nich za bezpieczne,
musi być doskonale zamaskowana. Mogę włamać się do ich
banków danych. Lecz nawet ja nie zdołam dokonać rzeczy
niemożliwych.
Zmrużyła oczy.
- Czy mógłbyś szybko przejąć te funkcje?
- Zabrałoby mi to od kilku sekund do kilku minut. Bardzo
prędko zorientowaliby się, a ten bojowy komputer, który
podłączyli, mógłby... hmm. Przemyślmy to, prawdopodobnie
jego też byłbym w stanie przejąć. Ale wiedzieliby o tym.
- Po fakcie to żaden problem... Możemy zwołać naradę?
- Jasne, mam ich ludzi na stałym podglądzie.
- Musimy się pospieszyć - powiedziała.
Simeon przyznał jej rację.
- Nasi ludzie będą bardzo poruszeni - stwierdził. Jestem
tego pewien. -Musimy opanować sytuację. Chociaż zebranie
ich wszystkich zabierze trochę czasu.
- Dobrze. Wezwijmy, hmm, Chaundrę, dowódców sek-
torów i... - zaczął Amos.
- Wszyscy poszli - rzekł Seld Chaundra niskim, zatros-
kanym głosem. - Jesteś pewna, że powinniśmy to zrobić,
Joat? Joseph powiedział...
- Joe może minutę poczekać, więc ty też możesz, mar-
chewkowa buzio - szepnęła. - No, to zaczynamy?
Skinął głową i ponownie pochylił się nad dwoma modułami
i podnośnikiem przytwierdzonym ponad nimi do głównego
kanału. Przejście było tak wąskie, że dorosły musiałby być
karłem, żeby się przez nie przecisnąć, lecz znajdowało się
dokładnie nad wejściem do szpitala.
- Słuchaj - odezwał się Seld. Nie oglądając się, posuwał
się naprzód. Wciąż oddychał ciężko po wysiłku związanym
z czołganiem się w głównym kanale wentylacyjnym. - Słu-
chaj, może panna Coburn nie chce jeszcze z nikim rozmawiać?
Przecież to wydarzyło się niecały dzień temu i...
- Tak, ja też widziałam transmisję - odpowiedziała.
Właściwie tylko ona, bo Seld zemdlał. Lekarstwa nie uodpar-
niały go przecież na wszystko.- Zostań tutaj.
Poczołgała się dalej, odpychając od siebie ręcznie sterowa-
ny, lokalny czujnik sensoryczny. Dla gołego oka poszycie
kanału stanowiła tafla podobna do innych. Jedyna różnica
polegała na tym, że była wybiórczo przepuszczalna i dużo
cieńsza. Posłusznie ustąpiła pod naciskiem i Joat zajrzała do
zaciemnionego pokoju. Znajdowało się w nim jedno dryfujące
łóżko, będące standardowym umeblowaniem, i postać leżąca
pod prześcieradłem. Joat zwinęła się w kłębek i powoli prze-
koziołkowała przez otwór, trzymając się brzegu czubkami
palców, a potem zeskoczyła na podłogę.
- Nie śpisz? - zapytała, podchodząc do łóżka. - To
ja, Joat.
Coburn leżała nieruchomo z otwartymi oczyma i próbowała
przebić wzrokiem ciemność. Joat zapaliła małą latarkę, oświe-
tlając swoją twarz. Sprawiła sobie bardzo drogi kombinezon
wykonany z regularnych włókien świetlnych. Simeon sprowa-
dził go dla niej, ponieważ był modny, a poza tym przy
odrobinie inwencji twórczej można było zmienić jego kolor
na imitujący barwę otoczenia. Obecnie była to cętkowana
szarość węgla drzewnego. Na twarz Joat padał słaby blask
z umieszczonej pod brodą latarki.
- Odejdź, Joat - powiedziała kobieta bezbarwnym gło-
sem. Jej pokryta bandażami twarz wyglądała staro. - Nie
potrzebuję więcej współczucia. Zostaw mnie samą.
- Wspaniale, ponieważ wcale nie to chcę ci dać - od-
rzekła Joat. Zbliżyła twarz do twarzy Patsy, a z jej oczu
wyzierała taka sama pustka. - Pozwól, że opowiem ci coś o so-
bie. - I opowiedziała jej krótko i zwięźle wszystko o swoim
ojcu, wujku i kapitanie. - Tak więc wiem, jak to jest, panno
Coburn - kontynuowała. - Zapomnij o tym, co mówili inni.
Oni gówno wiedzą. Za to Joat dokładnie wie, co czujesz. I,
jak powiedziałam, wcale nie potrzebujesz teraz współczucia.
Wiem, czego potrzebujesz.
Patsy powoli podniosła się na łokciu.
- I co by to miało być?
Joat odwróciła się w milczeniu i otworzyła swój plecak,
po czym ręką odzianą w rękawiczkę wyjęła z niego pas
z kaburą i pistolet łukowy Patsy Sue Coburn.
- Zemsta - szepnęła Joat z całkowitym spokojem. -
A będzie możliwa dzięki temu...
Magazyn leków posiadał własny podobwód kontroli, co
czyniło go dobrym miejscem na tajne spotkanie. Był chłodny,
jasny i zatłoczony. Ściany stanowiły skrzynie z szarego me-
talu, obrysowane fluorescencyjną farbą.
Odpowiednie, pomyślała Channa. Odzwierciedla stan na-
szego morale.
- Mam dwustu pięćdziesięciu siedmiu ludzi zakażonych
wirusem - oznajmił Chaundra. - Symptomy są wyraźne,
lecz nie zagrażające życiu, dopóki są podłączeni do aparatury.
Przyjąłem także sześćdziesięciu czterech pacjentów z różnego
rodzaju urazami i ranami. Jak dotąd żadnych przypadków
śmiertelnych. Jedna czy dwie osoby są w stanie krytycznym,
ale powinny z tego wyjść. Wśród poszkodowanych znajduje
się kilku moich asystentów, którzy zostali zaatakowani przez
Kolnari przychodzących skontrolować naszych "chorych".
Najwyraźniej ten widok napawa ich wstrętem i... podnieca
jednocześnie. Pobili kilku pacjentów.
Wysoka cena za odstraszenie ich wirusem, pomyślała
Channa.
- A Patsy? - zapytała głośno.
Panna Coburn nie chciała rozmawiać ani z nią, ani z nikim
innym, co było zrozumiałe. Mimo to, dodała Channa w duchu,
jest moją przyjaciółką i chcę wiedzieć, jak się czuje.
- Ona nie ma połamanych kości, prócz stopy. Złożyłem
ją operacyjnie, oklejając kości syntetyczną powłoką, mocniej-
szą niż oryginalny materiał, by nadać im właściwy kształt do
zrośnięcia się, uzupełniłem ubytek krwi i połączyłem plazmą
wszystkie naczynia tkanki miękkiej. Panna Coburn porusza
się, choć z pewnym... fizycznym... dyskomfortem. Z pomocą
zwykłych stymulatorów wzrostu całkowity powrót do zdrowia
nie powinien trwać dłużej niż tydzień. - Nerwowo oblizał
wargi. - Jednak nie dam grosza za jej stan psychmczny.
Obawiam się katatonii. Podałem jej zwykłe leki psychotropo-
we, ale umysł jest czymś więcej niż tylko mózgiem i jego
składem chemicznym.
Channa sztywno pokiwała głową.
- Coś jeszcze?
- Tak. Mam teraz... sporo próbek tkanki Kolnari. Są
sprawy, które powinniśmy przedyskutować na osobności.
Amos powiódł spojrzeniem po twarzach wyświetlonych na
ekranie.
- Kontynuujcie plan - polecił. - Jeśli wróg będzie zmu-
szał was do pracy, udawajcie tak głupich, jak to tylko moż-
liwe. Popełniajcie tyle błędów, ile tylko macie odwagę. A po-
nad wszystko - zachowajcie tyle rozmontowanego na części
sprzętu, ile zdołacie.
- Kiedy zaczniemy walkę? - wypalił ktoś. - Ty i Si-
meon mówiliście o dobrej walce, o Cochisie i Vietgongu... -
... congu, poprawił w duchu Simeon - ... a jak dotąd robimy
tylko uniki!
- Nasz wirus już działa - odpowiedział Simeon. - Oni
zaczęli się zarażać. Rozpocząłem psychologiczne operacje.
Najważniejsze jest rozszyfrowanie ich języka. - Ten punkt
wywołał poruszenie. - Jest trochę podobny do jednego z tych
w pliku ankietowym... oba są mieszaniną sinhala-tamil, ale...
w każdym razie zrozumiałem, że wezwali tu sześćdziesiąt
jednostek.
- O rany! - zawołał mężczyzna. - To większość z nich!
- Spokojnie - upomniała go Channa. - To oznacza, że
me zamierzają ograbić stacji ze wszystkiego, co mogą zała-
dować na swoje statki wojenne, a potem wysadzić jej. Nie
można zabić krowy, a potem ją doić. Minie przynajmniej
tydzień, zanim przybędą transportowce. Powinno ich być
około sześćdziesięciu. Wiecie, ile czasu zabiera nam załado-
wanie sześćdziesięciu frachtowców jednorodną rudą, kiedy
staramy się szybko pracować. Wyobraźcie sobie, ile czasu
zabierze rozmontowanie i załadowanie sprzętu, gdy wszyscy
będą się wlekli noga za nogą. Pomyślcie, że większość wro-
gów jest tutaj i zostanie schwytana, gdy przybędzie Flota.
- A to oznacza - dodał Amos, uśmiechając się dziko -
że możemy sporo zrobić w okresie przejściowym. Nie martw-
cie się, przyjaciele. Oni też będą cierpieć, poznają strach
i ból.
Rozległy się okrzyki wyrażające satysfakcję.
Dopóki nie odczuwamy potrzeby odegrania się za zniewagę
i upokorzenie, pomyślał Simeon, uważamy rewanż za coś
prymitywnego. A teraz sam pozwolił, by zawładnęło nim to
prymitywne pragnienie.
Amos podniósł rękę.
- Poczekajcie. Chcemy zwabić ich na stację tylu, ilu się
da w granicach bezpieczeństwa, a potem stopniowo wykań-
czać. Jednak nie możemy ryzykować, że ludzie, którzy sporo
wiedzą o naszych planach i całej stacji, w przypadku zdemas-
kowania mogliby nie wytrzymać przesłuchań. Brak działania
ma być przykrywką dla moich specjalnych rozkazów. Personel
wykonawczy zostanie wyposażony dodatkowo w samobójcze
zęby i profile psychologiczne, które umożliwią ich użycie
w ostateczności. Czekajcie na rozkazy. Mamy wspaniałego
generała...- skinął w stronę Simeona- ...i musimy go
słuchać.
Zapadła cisza.
- Spróbujemy przykrócić ich okrucieństwo - oznajmiła
Channa. - Powiemy, że zmniejsza ono wydajność pracy, co
nie jest dalekie od prawdy. Nie załamujcie się! Wytrzymacie!
Jeszcze zobaczymy ich wszystkich usmażonych! Rozłączcie
się.
Twarze znikały z ekranu jedna po drugiej, az została tylko
twarz Chaundry.
- Złe wieści, doktorze? - raczej stwierdziła, niż zapytała.
To spotkanie było czymś ulotnym, skradzionym czasem,
kiedy każdy z nich miał być w drodze do innej części stacji.
Mogli na chwilę oszukać czujniki, ale nikt nie byłby w stanie
wytłumaczyć swej obecności w dwóch miejscach jednocześ-
nie, tym bardziej, że jedno z nich bacznie śledziły oczy wroga.
Umożliwiał to jedynie fakt, że przebywało tam ponad pięt-
naście tysięcy załogi stacji i mniej niż jedna dziesiąta tej liczby
Kolnari. No i niewłaściwa obsługa komputerów kontrolnych,
o których najeźdźcy mieli niewielkie pojęcie.
Channa obserwowała ponurą twarz Chaundry.
- O co chodzi? - zapytała.
Przetarł twarz dłońmi i wzruszył ramionami.
- To nie działa - powiedział głosem świadczącym o wy-
czerpaniu.
- Co me działa? - zapytał Amos, zniecierpliwiony.
- Wirus- wyjaśnił Chaundra. - Są zainfekowani... ale
prawie wcale ich to me niepokoi.
- Cholera! - zaklęła Channa. Miała nadzieję, że choroba
zdziesiątkuje Kolnari. - Nie ma żadnego efektu?
- Średni ból głowy, mdłości, dziennie jeden do dwóch
przypadków biegunki. W sumie, mniej niż doświadczyli nasi
ludzie po szczepionce uodparniającej. Dotknięte chorobą jed-
nostki są bardziej zakłopotane niż wystraszone, a ich towa-
rzysze śmieją się z nich. - Chaundra zrezygnowany wzruszył
ramionami. - Jestem za porzuceniem tego planu. Nasi ludzie
są gwałceni, bici, poniżani i łapią infekcję, podczas gdy
Kolnari świetnie się bawią. Przetestowałem próbki ich tkan-
ki... system odpornościowy Kolnari ma niewiele wspólnego
z ludzkim. Gdyby kilka ze zgwałconych ofiar nie było w ciąży,
zwątpiłbym, czy Kolnari są ludźmi. Nie, inaczej. Czy są
ludzkiego pochodzenia. Ich czyny z pewnością zaprzeczają
temu - zauważył z goryczą.
- W ciąży? - zapytała Channa, zbita z tropu.
- Stwierdziłem ciąże pozamaciczne, w jajowodach. Jest
to efekt spóźnionego działania środków antykoncepcyj-
nych. - Zanim zaczęły przeciwdziałać, ciało wytworzyło
własny system odpornościowy, traktując spermę jak obcą
substancję. - Channo, wygląda na to, że piraci mają w sobie
sole metali i inne rodzaje substancji skażających, przez co
powinni być bezpłodni. Tymczasem ich plemniki są większe
i wykazują większą ruchliwość niż normalnie. Reszta ich or-
ganów jest zbudowana w ten sam sposób. Reakcja ich prze-
ciwciał... ich ciała wykorzystują trucizny do zabijania bak-
teryjnych i wirusowych infekcji. Ich DNA zawiera rezerwy
i samoregenerujące się mechanizmy, jakich nigdy dotąd nie
widziałem - odporne na promieniowanie i wirusowe zaka-
żenia.
- Nie chce mi się wierzyć, by te zwierzęta były nadludź-
mi - oznajmił Amos.
- No i me są - przyznał Chaundra. - Na podstawie
DNA stwierdziłem, że żyją krócej niż my. Wyobrażam sobie,
że stopień degeneracji w średnim wieku jest znaczny i szybko
postępuje, aż nagle cały system zawodzi. Mają też inne nie-
korzystne cechy, na przykład, nie mogą żyć bez dioksyny
i arszemku domieszanych do jedzenia. Brak tych czynników
to dla nich to samo, co dla nas szkorbut.
Umilkł.
- Coś jeszcze ukrywasz, doktorze - stwierdziła spokoj-
nie Channa. Amos usiadł bardziej wyprostowany, zerkając to
na kobietę, to znowu na ekran. - Powiedz nam!
Bingo, pomyślał Simeon, skupiając się na rozszerzonych
źrenicach i oddechu Chaundry.
- Jest pewna możliwość - powiedział doktor, odwraca-
jąc wzrok od kamery. - Inny wirus. - Nastąpiła długa pau-
za. - Ten, który zabił Mary. Jest nieporównywalnie złośliw-
szy. Możliwość najgorszej naturalnej... nienaturalnej choroby,
jaką kiedykolwiek odkryto.
Amos wysunął głowę do przodu.
- Dlaczego nie wspomniałeś o nim wcześniej? - zapytał
szorstko.
- Ponieważ zabił moją żonę! - zawołał nagle Chaund-
ra. - Ponieważ zabija mojego syna! - Zabrzmiało to jeszcze
bardziej przerażająco. Po chwili opanował się i dodał spokoj-
niej i racjonalniej: - Ponieważ przysiągłem sobie, że ta
brudna choroba nie zabije więcej żadnego człowieka. Jednak
Kolnari nie zaliczam już do ludzi.
- Nadal uważam - oznajmiła Channa - że wykorzys-
tywanie wirusa jest dobrym planem. Wrogowie posiadają
niewielkie umiejętności medyczne, a Chaundra jasno objaśnił,
dlaczego ich nie potrzebują. Są medycznymi ignorantami. Nie
mają pojęcia o niczym, prócz leczenia ran i złamań kości.
Odnoszę wrażenie, że po prostu... spisują na straty każdego,
kto cierpi na coś więcej.
Chaundra zadumał się. Wreszcie profesjonalne kompeten-
cje przeważyły nad osobistymi uprzedzeniami.
- Nie mam żywego wirusa, rozumiecie. Ale mam infor-
macje w minikrysztale. Białko nie stanowi problemu, repli-
kator może je natychmiast wyprodukować. Gorzej z modyfi-
kacjami... tak. Jakiego rodzaju chorobę macie na myśli?
- Coś okaleczającego - powiedziała Channa.
- Coś fatalnego - dodał Amos.
- Jeśli to możliwe - zgodziła się Channa. - Ale przy-
najmniej coś wyraźnie czyniącego niezdolnym, wstrętnego,
przerażającego. Coś upośledzającego umysł? Chcemy ich
przerazić, a cóż jest bardziej przerażającego niż szaleństwo?
- Tym razem muszę zaprotestować - wtrącił się Sime-
on. - Naprawdę chcecie, żeby stacja była pełna szalonych
Kolnari? To znaczy, bardziej szalonych, niż już są?
- Nie, nie, chwileczkę - odezwał się Chaundra i zamilkł
na moment. - Jak sugerowała Channa, naszym celem mogą
być tylko ci, którzy złapią wirusa, a jest ich niewielu, gdyż
antyciała reagują bardzo szybko. Trzeba wykorzystać agresję
Kolnari. Wystarczy ich zranić i przy tej okazji zainfekować
nowym wirusem. Wirusy połączyłyby się, lecz rozwijałyby
się osobno. Potrzebny jest bliski kontakt, a mógłbym go
zwiększyć, zabezpieczając naszych ludzi. Wszystko odbyłoby
się w tajemnicy, pod pretekstem normalnego leczenia. Jestem
pewien, że można to zrobić.
- Więc zrób to - powiedziała Channa, a kiedy wizerunek
doktora zniknął z ekranu, dodała: - Jeden wirus zadba o drugi!
Wizerunek Simeona pokiwał głową, potwierdzając jej sło-
wa. Odkąd miał związane ręce, stał się mniej ruchliwy niż
zwykle.
- To jest wojna psychologiczna. Partyzancka wojna za-
wsze taka była. Musimy ich zdemoralizować, a co ważniejsze,
utrzymać nasze własne morale.
Albo nasi ludzie pękną i ktoś pójdzie do Kolnari, pomyśleli,
choć żadne z nich nie powiedziało tego głośno.
- Skoro o tym mowa - odezwał się Amos, wstając.
- Musisz? - zapytała spokojnie Channa.
- Tak, muszę - rzekł, podchodząc do niej i podnosząc
jej dłoń do ust. Gest wydał się o wiele naturalniejszy niż za
pierwszym razem, mniej sceniczny.
- To nie podziała zbyt długo - westchnęła Channa, gdy
już wyszedł.
- Nie musi - odpowiedział Simeon. - Tylko wystar-
czająco długo.
- Przygotuj się, Seld - szepnęła Joat.
- Jestem gotowy - odszepnął.
Był blady i strasznie się pocił.
Jej dłoń spoczęła na diafragmie oddzielającej kanał wen-
tylacyjny od korytarza. Drugą ręką ujęła przyrząd działający
na sprężynę, ustawiając go tak, by czerwony punkt celownika
znalazł się dokładnie nad plamą w korytarzu. Patsy czekała
niżej, na skrzyżowaniu korytarzy, z ręką ukrytą we wnęce
ściany. Trzymała w niej pistolet łukowy, którego nie będą
potrzebować, jeśli wszystko dobrze pójdzie.
Lecz jeśli ich plan się nie powiedzie, to prawdopodobnie
umrą w ciągu następnych dwudziestu sekund. Umrą szybko,
jeśli będą mieć szczęście.
- To jeden z nich - informował Seld. - Nadal tylko
jeden. - Spoglądał na miniekran podłączony do kamer sys-
temu ochrony. - Ciągle się zbliża.
Dało się słyszeć człapanie bosych stóp. Kolnari szedł szyb-
ko, ale nie biegł. Piraci w ogóle zdawali się chodzić na piętach,
przez większość czasu lekkim półtruchtem. Na widok Patsy
mężczyzna zwolnił.
- Kto idzie?! - zawołał.
Mieszkańcy stacji nie pełniący istotnych funkcji zobowią-
zani byli do przebywania w swoich kabinach. Kiedy ją roz-
poznał, uśmiechnął się. To ta pierwsza zdobycz Seriga, spa-
cerująca tutaj samotnie. Ruszył w jej stronę, przyspieszając,
gdy zniknęła za rogiem.
Wojownik zatrzymał się i odwrócił w momencie, gdy Joat
otworzyła diafragmę. Jego szybkość była zatrważająca, lecz
Joat pociągnęła za spust przyrządu w tym samym momencie,
w którym spadła płyta. Za jej plecami rozległo się pstryk-
nięcie, co oznaczało, że Seld włączył wytłumiacz sygnału.
Przez kolejnych kilka minut kamery systemu ochrony poka-
zywały pusty korytarz. Bezpieczny, dopóki nie przyjrzy mu
się ludzki obserwator. Nawet sprawdzenie plików wykazałoby
błędy nagrania wystarczająco naturalne, by przypisano je
spustoszeniu, jakie Kolnari poczynili w komputerach stacji.
Strzałki dosięgły Kolnari w momencie, gdy naciskał spust
swojej broni. Sto tysięcy wolt przepłynęło przez cienkie jak
nitki, nadprzewodnikowe druciki. Mężczyzną wstrząsnęły
konwulsje. Z pistoletu plazmowego trysnął strumień powietrza
gorącego jak słońce. W dosłownym znaczeniu tego słowa. Był
to zminiaturyzowany laser, wyzwalający reakcję termojąd-
rową cząstek ciężkiego wodoru, zogniskowanych przez pola
magnetyczne. W normalnych warunkach mięśnie i refleks
pirata wystarczyłyby, żeby trafił w cel. Teraz strumień super-
gorącego gazu wirował wokół jego bezwładnego ciała, wgry-
zał się w syntetyczne ściany i kanałami wdzierał się do
znajdujących się za nimi pustych izb. Kiedy naruszył zewnęt-
rzną powłokę, rozległ się syk i rozbrzęczały się alarmy ciś-
nieniowe.
Joat drgnęła. Tego nie było w planie.
- Szybko - ponagliła przyjaciół.
Wyskoczyła na korytarz i podniosła broń pirata.
- Tutaj - sapnęła, chwiejąc się pod ciężarem ciała, które
razem z Seldem próbowali wciągnąć do kanału.
Zgięła ramię Kolnari, chwyciła mocno i pociągnęła go
w górę, ale ślizgała się na piętach. Bezwładne ciało było
ciężkie - cięższe, niż powinno być ciało mężczyzny odzia-
nego tylko w slipy i pas. Patsy dopadła do nich błyskawicznie.
- To nie on - zauważyła.
- Od czegoś trzeba zacząć - odpowiedziała Joat. -
Dalej!
Wspólnymi siłami dowlekli ciało do śluzy powietrznej
znajdującej się za rogiem i wyrzucili je przez nią.
- Spotkamy się na N-7a x L - wydyszala Joat, biegnąc
z powrotem do otwartej diafragmy. - Potrzebujemy czegoś
stamtąd.
- Będę tam - zapewniła ją Patsy.
- To się uda - zapewniał Joseph. - Przynajmniej raz -
zawyrokował. - Joat jest dziwnym dzieckiem, ale wszystkie
jej pomysły się sprawdzają.
Amos pokiwał głową z powątpiewaniem. Nigdy nie miałem
powodu, by wątpić w twoje opinie na temat skuteczności
przemocy, pomyślał. I była to pocieszająca myśl. Z drugiej
strony, żaden człowiek nie jest nieomylny, a nawet Joseph
był amatorem, jeśli chodziło o wojnę.
Znajdowali się w niższym parku równikowym, przy cen-
tralnym rdzeniu górnego globu stacji. Zgodnie z prawem
Światów Centralnych każda stale zamieszkana placówka mu-
siała posiadać miejsca nie wyposażone w kamery. Do takich
właśnie należał park, w którym zebrała się większość trudnych
do zniesienia typów, przebywających na SSS-900-C. Jego
powierzchnia wynosiła kilkaset hektarów, a część zapasów
wody stacji wykorzystywano na utworzenie jezior i stawów.
Obecnie panowała tam noc, co najwyraźniej fascynowało
Kolnari. Amos potrafił ich zrozumieć. Widok tego miejsca
rozdzierał mu serce jak widok Bethelu czy raczej wspomnienie
o nim. W powietrzu unosiły się dziwne zapachy, a krajobraz
wydał mu się bardziej zielony i świeższy niż jałowe wzgórza
posiadłości Sierra Nueva, mniej surowy niż nawadniane nizi-
ny. Dziwne ptaki - czy może były to małe zwierzęta? -
świergotały i z szelestem buszowały w zaroślach. Pochodził
spoza tego świata, i te pola były mu obce.
- Przyszli - powiedział Joseph. - Żeby zostać - dodał.
Skrył się w cieniu krzaków, pochylił nisko i poruszał ze
zręcznością, której nauczył się w zaułkach, gdy był dzieckiem,
a w późniejszych latach na terenach łowieckich w posiadłoś-
ciach swego przywódcy.
Bóg nie był całkiem niesprawiedliwy. Okazało się, że
Kolnari nie mieli tak dobrego słuchu, jak normalni ludzie.
Aby wykorzystać go w pełni, potrzebowali gęściejszego po-
wietrza rodzimego świata. Amos przyczaił się z cierpliwością
myśliwego czekającego na ofiarę.
Boże moich ojców, bądź ze mną, modlił się żarliwie.
Wesprzyj moje ramię przeciwko dzieciom Piekielnych Ust.
- Cześć, psie bobki, co was tu przyniosło w tę jasną
noc? - rozległ się czysty, dźwięczny głos Josepha. - Zmę-
czyło was jazgotanie matek czy szukanie owiec?
Amosa przeszył dreszcz strachu. Liczyli na niedoświad-
czenie wroga w partyzanckiej taktyce walki, na jego arogan-
cję. Było to niebezpiecznie bliskie posądzenia Kolnari o głu-
potę, a to oznaczałoby prawdziwe niebezpieczeństwo.
Odgłos kroków przybliżył się. Był to ciężki trucht Josepha
i lżejsze, szybsze kroki ludzi urodzonych na piekielnej pla-
necie. Joseph przemknął między drzewami ze spuszczoną
głową, umiejętnie wykorzystując ręce i nogi. Ścigający,
w przeciwieństwie do niego, kroczyli z wolna, bez wysiłku,
jak na księżycu o słabej grawitacji. Ich oczy i opuszczone
ostrza błyszczały w świetle gwiazd, a ruchy posiadały wdzięk
łabędzi wzbijających się do lotu. Byli piękni i przerażający,
a strach Amosa nie miał nic wspólnego z długimi nożami,
które trzymali w dłoniach.
Cofnął się o krok. Kolnari zatrzymali się z taką gwałtow-
nością, że aż stopami zaryli w ziemię. Odwrócili głowy, by
namierzyć go z dokładnością radaru wieżyczki strzeleckiej,
pozostającego pod kontrolą komputera. Joat liczyła się z tym,
projektując swoje urządzenie. Skaner wykrył skład ich oczu.
Urządzenie, które przyniósł przypasane do piersi, rozgrzało
się do czerwoności i nie był w stanie dłużej utrzymać go przy
sobie. Piratów odrzuciło, jakby wpadli w ścianę żelaza. Wrza-
snęli, jakby to żelazo było rozpalone do białości, wypuścili
z rąk noże i oszalali z bólu rozdrapywali sobie twarze.
Krzyczcie, psy, pomyślał Amos ucieszony. Krzyczcie, jak
krzyczał Bethel, jak krzyczała Patsy, brudne robaki.
Krzyki bólu nie przyciągały niczyjej uwagi na SSS-900-C -
przynajmniej nie wtedy, kiedy znajdowała się w garści Wiel-
kiego Klanu Kolnari.
Tuziny mężczyzn i kobiet wyłoniły się z cienia z obnażoną
bronią. Amos sięgnął przez ramię na plecy i dobył z pochwy
długą, zagiętą szablę. Towarzyszył temu metaliczny dźwięk
wywołany pocieraniem stali o stal. Tak długo ćwiczył ten ruch
podczas tańca z szablami, że stał się on równie nieświadomy,
jak oddychanie. Kolnari odwrócili głowy w jego stronę. Z ich
zniszczonych oczu zostały tylko krwawoczerwone krążki, a po
policzkach spływały krwawe łzy. Jęczeli w agonii, ale ruszyli
w jego stronę z zębami obnażonymi w grymasie bólu i dzikiej
wściekłości.
- Szybko, ale ostrożnie - powiedział Amos do pozo-
stałych, gdy zbliżali się do swych ofiar.
Po wszystkim będą musieli wyrzucić ubrania i przejść
odkażanie.
Joseph wraz z sześcioma stacjonariuszami zaszedł oślepio-
nych piratów od tyłu. W jego dłoniach połyskiwały dwa noże.
- Teraz! - rozkazał Amos.
ROZDZIAŁ 19
- Czy mogę przedstawić wyniki autopsji, wielki lor-
dzie? - zapytał medyk piskliwym głosem eunucha.
Belazir t'Marid spojrzał na ciała zapakowane w osobne
worki. Osobne worki, lecz któż mógł wiedzieć, co w nich
było? W jednym worku mogło być za mało kawałków,
a w drugim za dużo.
- Kreatura- powiedział do eunuchów i uderzył pięścią
najbliższego. - Kiedy ludzie mają czaszki roztrzaskane sil-
nym ciosem, tak jak ci tutaj, wyłupione oczy, tak jak ci,
poderżnięte gardła, jak ci tutaj, a ich ciała pocięto na kawałki,
tak jak te, to ogólnie mówiąc, wiadomo, jak umarli. W takich
wypadkach autopsja jest zbyteczna.
Jego głos brzmiał jak zwykle uprzejmie, lecz medyk-nie-
wolnik z każdym jego słowem pochylał się coraz bardziej
uniżenie, jakby smagany biczem. Na koniec stać go było
jedynie na łkanie.
- Przestań - powiedział Belazir. - Interesuje mnie tam-
ten.
Medyk przeciągnął worki zawierające części ciał dwóch
martwych Kolnari i pospieszył do nietkniętego przypadku.
Względnie nietkniętego. Przesunął dłonią wzdłuż opakowania
i materiał zrobił się całkiem przeźroczysty.
- Cokolwiek go zabiło, był przerażony - zauważył Be-
lazir, zwracając się do Seriga i nie odrywając wzroku od
wytrzeszczonych, błyszczących oczu zmarłego. - Potwór? -
zapytał, nie kryjąc napięcia.
- To nie jest pewne, wielki lordzie. Oczywiście, śmiertel-
ne porażenie prądem czy wybuchowa dekompresja byłyby
równie fatalne w skutkach. Tutaj utkwiła strzała. Wyżej, od
ramienia do żuchwy, ciągnie się wypalona rana. Otrzymał ją
od tyłu, gdy odwracał się, by stawić czoło temu, co go zabiło.
- Oślepiająco oczywiste - stwierdził dowcipnie Bela-
zir. - Idź. Zakonserwuj ciała.
- I co proponujesz zrobić, t'Marid? - odezwał się trzeci
Kolnari.
- Zrobić, lordzie kapitanie t'Varak? - Belazir odwrócił
się do niego z miną wyrażającą absolutną grzeczność.
Obecność t'Varaka dostarczała przyjemnej rozrywki. Ro-
dzimy wróg zawsze jest zabawniejszy niż obcy, gdyż łatwiej
przewidzieć jego posunięcia. Znużony wskazał dłonią trawę
mieniącą się od chłodnej rosy i hologram umieszczony wy-
soko ponad ich głowami, przedstawiający ziemskie, błękitne
niebo usiane chmurami. Temperatura była dużo niższa od
preferowanej przez Kolnari, ale potrafili oni bez specjalnych
problemów znieść nawet jeszcze o wiele niższą, poniżej zera.
Żaden z nich nie potrzebował zakładać nic poza slipami
i pasem na wyposażenie. Aby podkreślić swój status społecz-
ny, szlachetnie urodzeni nosili długie, rozpięte pod szyją,
jedwabne togi, srebrną biżuterię i naturalne, ogniste opale.
Sięgające ramion włosy układali w błyszczące fale, spięte
z tyłu grzebieniami z kości słonia morskiego i cennego metalu
oraz ostrymi jak noże piórami ptaków Kolnari.
Belazir przeciągnął się. Jego togę charakteryzowała surowa
prostota. Była oślepiająco biała z wykończeniami w kolorze
indygo i złota.
- Zamierzam rozkoszować się pięknem tego miejsca. Jas-
nym i tragicznym, ponieważ wkrótce wyparuje, jakby nigdy
go nie było. - Przytoczył klasyczny cytat na temat przemi-
jania i śmierci.
Aura wściekłości biła od Aragiza t'Varaka jak żar od
rozgrzanego metalu. Mógłby być bliźniakiem Belazira, gdyby
nie złota, zamiast srebrnej, klamra na włosach i rozłoszczona
mina. Belazir t'Marid nigdy nie pokazywał wrogowi swojej
frustracji.
- Trzech moich ludzi nie żyje, t'Marid- powiedział
Aragiz.
- Nie żyją! - zgodził się Belazir spokojnym tonem. -
Jeden zabity z zasadzki, a dwóch pozostałych w walce wręcz
z brudnymi robakami. Oczywiście, okazali się niewiele lepsi
od samego brudnego robactwa, skoro tak nieostrożnie dali się
podejść. To lepiej dla Klanu, że zostali wyeliminowani, zanim
spłodzili potomków. - Albo zanim spłodzili ich więcej. Kol-
nari dojrzewali wcześnie. - Pochłonięci przez wszechświat,
nie zostawią synów okrytych hańbą rozsiewania słabości
wśród Boskiego Nasienia.
Przez moment myślał, że Aragiz go zaatakuje, chociaż to
on był dowódcą, miał Seriga u boku i uzbrojoną załogę
Panny Młodej za plecami. Gdyby tak zrobił, oznaczałoby
to, że jest lepiej wyselekcjonowany z Boskiego Nasienia.
Oczywiście, to był czuły punkt każdego Kolnari. Na Be-
thelu stary Azlek t'Varak zdjął hełm o kilka sekund za
wcześnie i przez swój pośpiech stracił głowę. Był to skan-
dal rzucający cień na prestiż i honor wszystkich jego sy-
nów- także Aragiza t'Varaka. T'Varakowie zawsze byli
gorącogłowi, pomyślał Belazir, rozbawiony dwuznacznością
swoich słów. Azlek miał pięćdziesiąt lat, a to wystarczający
wiek na starcze spowolnienie. Aragiz powinien dobrze
0 tym wiedzieć, a tymczasem ledwie zdawał sobie z tego
sprawę.
- Powinieneś lepiej kontrolować te brudne robaki - po-
wiedział Aragiz przymilnym tonem. - Zabij kilkuset. Stu za
jednego.
- T'Varak, t'Varak- mruknął Belazir. Schylił się i ze-
rwał kwiatek, po czym głęboko wciągnął jego zapach. -
W tym wielkim, ociekającym tłuszczem kąsku, który Klan
1 Ojciec Chalku, dzięki ostatniej wiadomości, zamierza włożyć
do swych zawsze głodnych ust, jest ponad piętnaście tysięcy
brudnych robaków. I gdyby podejrzewali, że niemal wszyscy
umrą, kiedy zrobimy swoje, niejeden z nich dokonałby aktów
sabotażu na stacji i pozbawił Klan tej uczty. Rozpacz nawet
brudne robaki czyni odważnymi. Ich tchórzostwo rodzi się
z nadziei. Każdy czymś się łudzi.
Śpiewający ptak zapikował tuż obok Belazira. Mężczyzna
machnął ręką jak packą na muchy i schwytał drobne stwo-
rzenie. Podsunął je Aragizowi pod nos, a miękkie piórka
łaskotały jego skórę w rytmie bicia ptasiego serca.
- Mam ich w garści, kuzynie - kontynuował. - Czy
mam otworzyć ją... - wprowadził słowa w czyn - ...i po-
zwolić im odejść? - Ptak odleciał.
- Krew żąda krwi - powiedział Aragiz. - Pomścij naszą
krew albo nie jesteś przywódcą Klanu.
- Zew krwi może poczekać kilka dni - odrzekł Belazir
twardym tonem, stając twarzą w twarz z rywalem. - Aż
przybędą transportowce - dodał niedbale. - Osiem dni na
załadunek i odlot, a potem popatrzymy, jak ta stacja znika
w błysku ognia. Wiadomość Ojca Chalku dotycząca powie-
rzenia mi na czas tej akcji zwierzchnictwa nad całym Wielkim
Klanem już nadeszła, prawda?
- Tak - musiał przyznać Aragiz. - Ciesz się z tego,
kuzynie, ciesz się, i to bardzo!
- Możesz być tego pewny - odpowiedział Belazir dwu-
znacznie. - A teraz, lordzie kapitanie, załaduj na swój statek
wybrany łup. Zabawiaj się razem ze swoimi wojownikami,
kiedy będziecie przebywać wśród brudnych robaków, dopóki
nie spadnie wydajność ich niewolniczej pracy. - Zniżył głos
do szeptu. - Nie przeszkadzaj mi, t'Varak. Przynajmniej,
dopóki nie możesz przynieść Klanowi łupu takiego, jak ten.
- Nie. Jeszcze nie.
Belazir odprowadził go wzrokiem.
- Pamiętaj, Serig - powiedział. - Nigdy nie wolno nie
doceniać wroga.
- Masz na myśli Aragiza, prawda? - zapytał Serig nie-
ufnie.
Belazir odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się wesoło.
- Nie, nie. Powinienem to dokładnie określić. Nigdy nie
wolno nie doceniać nawet takich wrogów, jak brudne robac-
two. A to właśnie robi ten głupiec. Stacja ma dwóch dowód-
ców, którzy dysponują trzystuprocentową przewagą nad cał-
kowitą sumą zdolności biednego Aragiza. On stosuje technikę
tunglora.
Dla młodych Kolnari, którzy nigdy nie widzieli rodzimego
świata, była to metafora. W morzach Kolnaru żyło monstrum,
które koncentrowało obfitość transuranowców z wody mors-
kiej w wyspecjalizowanych wnętrznościach. Wsysało wodę
i wtryskiwało do rozgrzanej komory, z której ostatecznie
wyrzucało ją tyłem jako strumień napędowy. Masą tunglor
dorównywał niemal Pannie Młodej i podobnie jak ona atako-
wał, podrywając się z głębiny na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt
węzłów; taranował cel metalowo-szafirowo-włókiennym dzio-
bem, nigdy me zbaczając z najkrótszego kursu. Przodkowie
Belazira zapracowali na swoje arystokratyczne pochodzenie,
polując na tungłory, by zebrać pluton na broń i urządzenia
napędowe.
- Ty zachowujesz się dokładnie tak samo, kiedy wymu-
szasz na nich swoją przyjemność - oznajmił Belazir i z po-
zorną naganą poklepał towarzysza po karku.
Seng uśmiechnął się nieśmiało.
- Bo to nie są kobiety. - Pominął "panie" w tym szcze-
gólnym przypadku, jakim jest męska rozmowa. - A jak
weźmiesz tę Channę?
- Z powolną ostrożnością, głupcze, tak jak powinno się
smakować wszystkie prawdziwe przyjemności: wino, kobietę
i zemstę. I na Pannie Młodej, kiedy już odlecimy - od-
powiedział Belazir.
Serig uniósł brwi, wyrażając zaskoczenie.
- Myślisz, że jest warta rodzenia niewolników, panie?
- I to wielu. - Męskie potomstwo byłoby kastrowane, jak
uczyniono z medykiem, żeńskie płodziłoby Boskie Nasienie.
W czwartym lub piątym pokoleniu, po uważnym przetestowa-
niu, mogliby stać się Kolnan najniższej kasty. - Będę potrzebo-
wał przyjemności, aby się zrelaksować po naszej pracy - dodał.
Serig pokiwał głową, nie domagając się dalszych wyjaś-
nień. Musieli zniszczyć stację i natychmiast odlecieć na Be-
thel. Flota Wojenna Światów Centralnych może wyłonić się
zza tych gwiazd, gdy tylko dowie się o zniszczeniu SSS-9OO-
-C. Klan miał do pokonania długą, długą drogę, by przeczekać
wśród me zaludnionych, me zbadanych systemów, aż zasy-
miluje ten skarb i zbierze siły, by go wykorzystać. Jeśli miało
się odpowiednie narzędzia, puste systemy obfitowały w suro-
wce i energię, a wszechświat był niewyobrażalnie rozległy.
Ta wyprawa byłaby gigantycznym krokiem przybliżającym
Klan do wspaniałego dnia, w którym brudne robactwo Świa-
tów Centralnych pójdzie w rozsypkę, a Boskie Nasienie stanie
się potęgą, która będzie się rozmnażać i zdobywać jeden świat
po drugim. Długi lot, jaki ich czeka, będzie nudny.
- Zostaw mnie teraz - polecił Belazir. - Dopilnuj przy-
gotowań do załadunku transportowców, a ja porozmawiam
z dwoma brudnymi robakami.
Za każdym razem, gdy więźniowie przechodzili przez ja-
kieś drzwi, strażnicy Kolnari popychali ich, jakby nie potrafili
pozwolić im na samodzielne przekroczenie progu. Dotąd
Channa i Amos zdołali utrzymać się na nogach, co zdawało
się inspirować piratów do silniejszych popchnięć. Channa
zastanawiała się, czy nie założyli się, które z nich upadnie
pierwsze. Takie traktowanie irytowało ją, a Amosa, pomimo
wytrzymałości wynikającej ze szlachetnego urodzenia, musia-
ło doprowadzać do szału.
Ostatnie drzwi prowadziły na pokład natury -jeden z klej-
notów SSS-900-C.
Amos wyprostował się, niemal uśmiechnął. Pokład liczył
kilkaset hektarów, na których znajdowały się jeziora, kilka
małych kompleksów leśnych i łąki. Strumień wił się z sawan-
ny, przez prerię i klasyczny wiejski ogród przydomowy -
mieszczący się tuż przy wejściu - aż do miniaturowego lasu
deszczowego. Czaple kroczące w nadrzecznej trzcinie polo-
wały na rybę, która wyskoczyła po ważkę. W powietrzu unosił
się aromatyczny zapach zieleni. W pewnej odległości pasło się
stado małych jeleni. Wszędzie rozbrzmiewał śpiew ptaków.
Normalnie odbywały się tu pikniki i rozbrzmiewały dziecięce
głosy. Teraz mierzono do nich z broni plazmowej.
- Służcie przyjemności wielkiego lorda, brudne robaki -
powiedział głośno Kolnari.
Rety, pomyślała Channa, czując ucisk w żołądku. Nie brzmi
to dobrze. Przedyskutowała z Amosem sposób postępowania
podczas przesłuchania, ale miała wątpliwości co do jego
umiejętności panowania nad sobą.
Jeśli o mnie chodzi, przeżyję to, co muszę i zatańczę na
ich grobach, pomyślała kpiąco. Jako jedna z pierwszych miała
zarazić się nowym wirusem.
- Pośpiesz się, dziecinko - szepnął w jej uchu Simeon
cwaniackim tonem, który nadawał swemu głosowi w momen-
tach napięcia. - Pamiętaj, że nie mam tam zainstalowanych
czujników, więc będą nam musiały wystarczyć aplikatory.
Jestem z wami i będę na bieżąco tłumaczył wszystko, co piraci
powiedzą w tej swojej paplaninie. W porządku? A sądząc ze
struktury ich języka, zwrot, którego właśnie użyli, znaczy tyle,
co ,,stari naprzeciw i skoncentruj się".
- Odebrałam - potwierdziła bezgłośnie.
Błyskawicznie odskoczyli pod ścianę, gdyż dowódca Kol-
nari przeszedł, jakby zamierzał ich stratować. Przez moment
Channa myślała, że to był Belazir, lecz szybko wychwyciła
kilka subtelnych różnic, które powiedziały jej, że to nie on.
Głos Simeona potwierdził jej spostrzeżenie. Kilka minut póź-
niej nadszedł Serig. Oboje, Channa i Amos, spuścili oczy, by
ukryć swoje uczucia.
- Uważać, brudne robaki - rzekł strażnik.
- Och, robi mi się niedobrze, kiedy słyszę to określenie -
oznajmiła bezgłośnie Channa.
- Tobie, mnie i Simeonowi-Amosowi także - przyznał
Simeon.
Bethelianin miał w uchu guzik, ale nie był w stanie wy-
chwycić dźwięku na subwokalnym poziomie. Kolnari nie
słyszeli tak dobrze na marginesach słyszalności i nie mieli
powodu, by używać urządzeń wyczulających słuch.
Belazir umieścił swoje stanowisko dowodzenia pod olbrzy-
mim dębem. Próżnował, siedząc spokojnie w bujanym fotelu.
Jego włosy zdobił wieniec ze świeżych, dzikich kwiatów. Plamy
cienia przesuwały się po jego gładkiej skórze i ubraniu z bezcen-
nego jedwabiu. Nieco z boku stał przenośny pulpit sterowniczy
i stół zasypany elektronicznymi notatkami, wydrukami i drob-
nymi urządzeniami. Znalazło się tam również trochę dzieł
sztuki, które Simeon rozpoznał jako zabrane z galerii i muzeum.
Jednej rzeczy Channa nie pamiętała, a mózg nie potrafił
nazwać. Była to rzeźba z kości w jaskrawych kolorach: łódź
podwodna z kłami? Napędzana strumieniem energii ryba-ig-
lica? Cokolwiek to było, wyglądało na równie bezlitośnie
szybkie, jak pikujący jastrząb.
- Ach, twoje oczy zabłysły na widok tunglora- zauwa-
żył uprzejmie Belazir. Jak zawsze czysto fizyczna obecność
mężczyzny zelektryzowała ją.- To z rodzimego świata...
z Kolnaru.
Stojący za nimi strażnik wyciągnął rękę, by zmusić ich do
padnięcia na twarze.
- Nie, na jedno kolano - powiedział spokojnie Belazir.
Wystarczyło tych kilka dni, by jego standard poprawił się. -
Chcielibyście coś przekąsić?
Wskazał stół po swej drugiej stronie, zastawiony jedzeniem
i butelkami wina, dostarczonymi przez restaurację "Perymetr".
Młoda kelnerka też była z "Perymetru", na co wskazywał jej
strój.
- Nie, mistrzu i boże - odpowiedzieli zgodnie Amos
i Channa.
Belazir uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Kelnerka włożyła
w nią szklankę z wodnego szkła, wypełnioną ulubioną more-
lową brandy Martana. Wypił ją dziesięcioma łykami i Channa
przeżyła chwilę dzikiej nadziei.
- Nie ciesz się - powiedział żałośnie Simeon. - Spraw-
dziliśmy z Chaundrą. Oni tak szybko trawią etanol, że będzie
tylko lekko wstawiony.
- Cóż - rzekł pirat głosem brzmiącym jak spiżowy
dzwon. - Jest pewna sprawa dotycząca ataku na Boskie
Nasienie Kolnara.
- Myślę, że me jest tym zbytnio zasmucony - odezwał
się Simeon. - Bicie serca całkowicie w normie odpowiada-
jącej Kolnari, żadnego rozszerzenia źrenic. Można przypusz-
czać, że ofiary pochodziły z któregoś z pozostałych statków.
Rozegraj to uprzejmie, ale zdecydowanie.
- Mistrzu i boże - powiedziała Channa. - Zbrodniarze
zostaną odnalezieni i ukarani.
- Rozśmieszyłaś go tym, Happy. Pod maską powagi
umiera ze śmiechu - zauważył bezgłośnie Simeon.
- Przetransmitowałam kilka apeli wzywających do po-
słuszeństwa, mistrzu i boże - kontynuowała Channa.
- Ach, tak. Zauważyłem, że to zawsze ty, a me twój
kompan... kolega?
- Simeon-Amos jest... - Umilkła, gdy Kolnari wskazał
dłonią, że Simeon-Amos powinien sam odpowiedzieć.
- Jestem młodszy, mistrzu i boże - odrzekł Amos ze
wzrokiem utkwionym w ziemię.
- Popatrz na mnie. Simeonie-Amosie. - Ich spojrzenia
spotkały się na kilka długich sekund. Potem Belazir znowu
skinął ręką, przenosząc uwagę na Channę. - Dobrze. Ponie-
waż jeszcze przez jakiś czas mamy utrzymywać stację w gar-
ści, to te akty głupoty muszą ustać.
- Kłamie jak z nut, dziecinko - wtrącił Simeon.
- Przysłałaś wiadomość, domagając się audiencji, Chan-
nahap - mówił dalej Belazir. Wstał, jak czarna fontanna
naznaczona białym złotem. Luźne rękawy powiewały u jego
ramion jak skrzydła. Popatrzy! na nią z wysokości swoich
prawie dwóch metrów. - Mów.
- Mistrzu i boże - powiedziała tonem tak pozbawionym
wszelkich uczuć, na jaki było ją stać. - Twoje wojsko za-
chowuje się jak... - zamilkła, szukając odpowiedniego sło-
wa- ... horda rottweilerów.
- Teraz już całkiem tarza się ze śmiechu, Channo. -
Simeon był wściekły.
Belazir skrzyżował ramiona.
- Czyżby to był komplement? - zapytał.
Channa podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Kąsają- rzekła niewzruszona, tuszując wstręt.- Ką-
sają przez cały czas.
- Brud... wybrani nie powinni sprzeciwiać się swojemu
przeznaczeniu - oznajmił Belazir. - To nasz zwyczaj, kiedy
napotkamy opór.
- Nikt nie stawia oporu!- zaoponowała Channa ostro,
po czym zmusiła się do uśmiechu. - Czy powinniśmy się
odgryźć?
Przez linię stojących za Belazirem uzbrojonych żołnierzy
i grupę oficerów z piórami i klejnotami we włosach przeszedł
szmer. Szlachetnie urodzony uciszył ich gwałtownym potrząś-
nięciem głową.
- Nie polecałbym tego - odpowiedział sardonicznie. -
Zwyczaj, na który się powołuję, nakazuje cieszyć się owocami
zwycięstwa. Z pewnością nawet ty musisz znać ten najstarszy
zwyczaj. Wygłoś jeszcze jedno przemówienie. Określ ich
obowiązki. Namów do ciężkiego, szczerego wysiłku dla za-
dośćuczynienia zbrodniom. Wtedy będą traktowani jak pra-
cownicy, a nie jak dzikusy.
- Mistrzu i boże, kiedy za bardzo poobijasz owoc, zepsuje
się! Problem polega na tym, że stu moich ludzi przebywa
w szpitalu, gdzie zostali pozszywani do kupy i leczą rany
zadane przez twoich ludzi - i różne inne. A najpierw było
ich trzystu, nie licząc tych, których wychlostano.
- Czy są szczepieni?
Nie przeciw drgawkom, krzykom i budzeniu się z powodu
nocnych koszmarów, pomyślała. Kolnari mieli bicze, które
w jakiś sposób działały na system nerwowy.
- Mistrzu i boże... - jakkolwiek próbowała, me mogła
powstrzymać się od sarkazmu - ... z tego powodu ważne
stanowiska pracy pozostają puste. To nie jest planeta. Nie
pokieruje sobą sama. Wszystko musi być zrobione bezbłędnie.
Znużenie prowadzi do błędu, błąd do niepowodzenia, a nie-
powodzenie może prowadzić do śmierci. Rozkazuj mi, jak
chcesz, ale nie mogę dokonać niemożliwego.
- To nie jest właściwy ton - powiedział. Nagle znalazł
się o wiele bliżej, palcem wskazującym i kciukiem ujął jej
podbródek. - Absolutnie. Zrozumiałaś, Channahap?
- Tak - mruknęła. - Tak, zrozumiałam. - Wydawało
się, że czas płynął wolniej. Mężczyzna uśmiechnął się.
- Wspaniale. Jednak twoje uwagi, w przeciwieństwie do
sposobu, w jaki je wyraziłaś, są rozsądne. Rozkażę, żeby moje
wojska były... delikatniejsze wobec swoich niewolników. To
tyle w kwestii, jak podkreśliłaś z naciskiem, właściwego
stosunku do ich obowiązków.
Oczy Channy rozszerzyły się.
Tym razem roześmiał się naprawdę.
- Tak- zapewnił ją.- To też jest nasz zwyczaj. Ci
z was, którzy nas zadowolą lub będą użyteczni, opuszczą to
miejsce na naszych statkach. - Obserwował jej reakcję na
wiadomość o tym przywileju.
- Pospaceruj ze mną - polecił, biorąc ją pod rękę.
Szarpnęła się lekko pod wpływem tego kontaktu, jakby
dotknęła przewodu pod napięciem.
Amos ruszył za nimi. Napędzana zdalnie rękawica zamknę-
ła się na jego czaszce tak delikatnie, że nie zgniotłaby nawet
jajka. Identyczna rękawica zmiażdżyła czaszkę jego siostry.
W koronach drzew wiatr poruszał liśćmi w tańcu, który
kontrastował ze spokojem stojących pod mmi ludzi.
- Dziwny sposób trwonienia sił - stwierdził Belazir,
wskazując otaczający ich krajobraz. Z jego ust wyrwał się
chichot. - Lepiej wykorzystać siły na tworzenie broni.
- A myśli, że kto zbudował te statki i broń, które krad-
ną? - szepnął Simeon w jej uchu.
Channa obu odpowiedziała wzruszeniem ramionami.
- Pięknie tutaj - oświadczył Belazir.
Wodził dłonią po jej karku tak delikatnie, że zaledwie
opuszkami palców dotykał jej włosów. Zadrżała mimowolnie.
- Nie jestem Serigiem - wtrącił, muskając ją palcami
wzdłuż kręgosłupa. - Tu jest jak na Ziemi, nieprawdaż?
- Mniej więcej - odrzekła Channa. Gdy Simeon udzielił
jej stosownej informacji, nieświadomie odchyliła głowę, by
spojrzeć na Belazira. - Niektóre rośliny i organizmy po-
chodzą z planety Rigel 4, ale dają się połączyć.
- To jest jak oglądanie się w przeszłość - stwierdził.
Zatrzymali się poza zasięgiem wzroku ludzi znajdujących się
przy stołach. Spojrzał w niebo. - Komputer. Noc.
Konstelacje północnej hemisfery Ziemi rozbłysły jak nigdy
w rzeczywistości, odkąd ludzie nauczyli się wykorzystywać
do oświetlenia elektryczność.
- Tak - westchnął t'Marid, spoglądając na fałszywe nie-
bo. - Bardzo piękne, ale sprawia wrażenie zbyt otwartego.
Jakby ciało mogło wpaść w nie i zostać wessane w bezkresny
kosmos.
O, słabość, pomyślała Channa. Wielu urodzonych w kos-
mosie cierpiało na lekką agorafobię. Ta informacja mogłaby
być użyteczna, gdyby Belazir urodził się w kosmosie.
Przywołała na twarz stosowny uśmiech.
- To wrażenie nazywa się zawrotem głowy. Doświad-
czałam go od czasu do czasu, kiedy przebywałam na planecie.
Urodziłam się i wychowałam na stacji kosmicznej, więc lepiej
czuję się pod sufitem.
- Coś w tym rodzaju- przyznał. - Ale także... Kom-
puter. Noc na Kolnarze. Z Mandapore.
Channa jęknęła zaszokowana zmianą. Ciemne niebo nad
ich głowami zniknęło, a jego miejsce zajęła płonąca księży-
cowo chmura, pełna kolorowych świateł i rozciągająca się od
horyzontu po horyzont. Channa zamrugała oczami i zdała
sobie sprawę, że światło było dużo jaśniejsze niż terrańskie
niebo. Ten fenomen nie był już niebem, lecz sufitem przeci-
nającym niebiosa.
- Kilkakrotnie silniejsze niż pełna jasność Księżyca -
potwierdził Simeon.
Na północy stalowoniebieskie, białe i perłowe zorze rozta-
czały kręgi szersze niż światy. Niżej, na horyzoncie, wulkan
wyglądał jak żarzący się, ogarnięty burzą ognia stożek, zasila-
ny przez własny, naturalny reaktor atomowy. Coś gigantycz-
nego i uskrzydlonego prześliznęło się na tle obcych konstela-
cji, ścigane przez mniejsze obiekty, które nurkowały i szarpały
olbrzyma wygrywającego skomplikowaną pieśń nieszczęścia.
- Nigdy nie widziałem tego nieba - powiedział zamyś-
lony. - Ani w rzeczywistości, ani tak dobrej symulacji, jak
ta. - Wydał drugą komendę i powróciła ziemska noc. - Ta
jest spokojniejsza.
- Ach... Ptakom nie spodoba się, jeśli będziesz w ten
sposób zmieniał dzień w noc - zauważyła Channa. - Lepiej
cofnij komendę, kiedy będziesz wychodził. Mistrzu i boże -
dodała z roztargnieniem.
Spojrzał na nią zaskoczony.
- Ptakom nie spodoba się to? - zapytał rozbawiony. -
Channahap, jesteś zadziwiająca. Ptakom nie spodoba się to,
owady będą zaniepokojone... czy to aż taki problem?
- Przywieźliśmy je tutaj w całkowicie sztuczne środowis-
ko. Jeśli chcemy, żeby rozwijały się prawidłowo, to spoczywa
na nas odpowiedzialność za dostarczenie im wszystkiego,
czego potrzebują. Są częścią tego wszystkiego - oznajmiła,
szerokim gestem wskazując otoczenie. - Bez ptaków i owa-
dów byłoby to sterylną makietą pozbawioną życia. Dlatego
musimy troszczyć się o ich potrzeby.
Pokiwał głową.
- Zostawię noc tak jak jest, a za dwanaście godzin wstanie
świt. Sytuacja zmieniła się. Nawet ptaki muszą zdawać sobie
z tego sprawę.
Channa nie zareagowała na tę jawną arogancję.
- Oczywiście, takie jest najwyższe prawo - kontynuo-
wał. - Obowiązujące na Ziemi, na Kolnarze, w całym wszech-
świecie.
Channa mruknęła pytająco.
- Przystosowanie! Albo adaptujesz się do nowych wa-
runków, albo umierasz bezpotomnie. Nasienie... geny, jak
wy to nazywacie... są rzeczywistością, która leży u podstaw
tego wszystkiego. Czerpiąc energię z Martwego Świata,
dojrzewając w złożonym procesie adaptacji. To wszyst-
ko... - szybkim ruchem ręki schwytał ważkę i po sekun-
dzie wypuścił ją- ... faluje na powierzchni, pod którą
znajduje się Nasienie dążące do odtworzenia się. Wszystkie
istoty, wszystkie świadomości, wszystkie wojny i handel,
i sztuka, i nauka są zaledwie falami na niezmiennym mo-
rzu. - Uśmiechnął się miło. - A najlepiej przystosowane
jest, oczywiście, Boskie Nasienie Komara. Natomiast z tego
Nasienia najlepiej przystosowany jest Wielki Klan. Oto, dla-
czego pragniecie się z nim związać. Z powodu jego nie-
śmiertelności.
- Nie zgadzam się. Mistrzu i boże.
- Nie, ty nie. Może twój umysł, ale on jest zaledwie
nośnikiem... genu. Przyjrzyj się, kiedy wrócimy. Twój Sime-
on-Amos będzie wściekły. To dość naturalne, ponieważ
chciałby, abyś wybrała nieśmiertelność pochodzącą z jego
nasienia. - Westchnął i zawrócił w kierunku stołów ukrytych
za linią drzew. Chociaż raczej się nie śpieszył, musiała przy-
spieszyć kroku, żeby za nim nadążyć. Dosyć przyjemnego
próżnowania i filozofowania. Do pracy!
- Simeome, dlaczego moi zaczarowani książęta zamie-
niają się w ropuchy? - zapytała bezgłośnie Channa. Kiedy
podążali w dół korytarza na przenośniku dla ludzi, Amos stał
obok niej sztywny, zachowując dystans. - Czy on naprawdę
jest zazdrosny? To śmieszne, w tych okolicznościach!
- To może być mimowolna reakcja. Twoja dziewczyna,
gawędząc, idzie z Lucyferem na spacer do lasu...
- To absurd!
- Uderz mnie, Channo, ale ja nigdy cię nie zaatakuję.
Przysięgam!
- Ani nie podniecisz. Miło wiedzieć, że wciąż można czuć
się z kimś bezpiecznie.
- Aj! Kopnij mnie jeszcze raz, Channo; sądzę, że pewna
część mojego ego pozostaje nie draśnięta.
- To najstraszniejszy sukinsyn, jakiego kiedykolwiek
miałam nieszczęście spotkać - powiedziała głośno.
Amos przytaknął w milczeniu.
- Simeon-Amos?
- Tak, Channo?
- Przytul mnie, dobrze? - Kiedy objął ją ramieniem,
przylgnęła do jego ciepłego boku dającego mocne oparcie. -
Dziękuję - rzekła.
- Za co? - zapytał chłodno.
- Za to, że nie jesteś naprawdę zielony i pokryty brodaw-
kami i że nie jesz much.
- Dzieciaki? - Tym razem głos Simeona dotarł do oboj-
ga. - Właśnie dowiedziałem się czegoś.
- Czego? - zapytał Amos.
- Złe wiadomości dla Bethelu.
Betheliamn znów zesztywniał. Ściągnięta twarz; prawdo-
podobnie tak właśnie wyglądałaby, gdyby leżał na łożu śmier-
ci, dożywszy sędziwego wieku, co było mało prawdopodobne.
- Czego się dowiedziałeś? - powtórzył Amos. Tym ra-
zem zabrzmiało to jak rozkaz.
- Te nic niewarte worki flaków - nawet w rewanżu nie
użyję określenia "brudne robaki" - planują ograbić mnie do
czysta, a potem wysadzić.
To zrozumaiałe, że Simeon był przygnębiony, skoro utoż-
samiał się z SSS-900-C.
- To jest zła wiadomość dla ciebie - zauważył Amos,
przygotowując się na równie złe wieści dla Bethelu.
- Ale jeśli to zrobią, Flota Wojenna Światów Centralnych
dowie się o tym. Światy Centralne roześlą flotylle po całym
sektorze; będą ich szukać za każdą kosmiczną skałą. Dla
pewności sprawdzą każdy nie zamieszkany system. System
Saffronu, chociaż paskudnie odległy, jest zaznaczony na ma-
pach. A Kolnari wiedzą o tym, nie? Więc poświęcą szansę
ograbienia Bethelu w zamian za stację. To znaczy, muszą
opuścić oba miejsca, i to szybko. Tak więc dlaczego nie
mieliby postąpić z Bethelem tak samo jak ze mną, kiedy będą
odlatywać? Także wysadzić go i zatrzeć wszystkie ślady,
których nie mieli czasu usunąć? Te typy to świnie, ale nie są
głupi.
- Tak, rozumiem - powiedział Amos, ledwie poruszając
wargami. - Wnikliwa analiza strategii. Dziękuję ci, Sime-
onie.
Nie ma za co, pomyślał ponuro mózg. Amos przynajmniej
może się pocieszać świadomością, że Flota Wojenna uratuje
tych, którzy przeżyli w jego rodzimym świecie, bez względu
na to, czy wygra, czy przegra tutaj, na SSS-900-C.
- Nie możemy nic zrobić w tej sprawie? - zapytała
Channa, gdy weszli do pokoju gościnnego.
- Niewiele ponad to, co już robimy - odpowiedział Si-
meon. - Ale na koniec zanosi się na bardzo napiętą akcję.
Musimy być przygotowani, za wszelką cenę. Każda minuta
może się liczyć.
Keri Holen próbowała czytać, lecz od pewnego czasu była
na tej samej stronie i wciąż nie miała pojęcia o jej treści. To
takie błache, pomyślała. Dopóki jej życie, życie jej przyjaciół
i rodziny nie znalazło się w niebezpieczeństwie, nie wiedziała,
co to banalność. Nie było to coś, co miałoby związek z utrzy-
maniem się przy życiu, ze zwycięstwem.
Z drugiej strony, nic dobrego nie przyjdzie mi z dener-
wowania się, stwierdziła. Dlaczego zgłosiłam się na ochot-
nika, pytała samą siebie. Cóż, i tak sporo ryzykuję, a musimy
wprowadzić drugiego wirusa, pomyślała.
Sfrustrowana, rzuciła czytnik na leżącą obok poduszkę,
wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Wtem cicho zadźwięczał
dzwonek i na ściennym ekranie wykwitła twarz Simeona.
- Kolnari są na waszym terenie - powiedział, ostrzega-
jąc wszystkich ochotników znajdujących się w zagrożonym
sektorze. - Umieśćcie kapsułki z wirusem na miejscu. Nie
panikujcie. Nie dyskutujcie z nimi, bo was skrzywdzą. Pa-
miętajcie, umieśćcie kapsułki w ustach, rozgryźcie je i po-
starajcie się nie połknąć. Powodzenia- dodał żarliwie.
Keri wpadła do gabinetu, gdzie przechowywała swój zapas
wśród innych leków. Ręce trzęsły się jej tak bardzo, że kiedy
wreszcie zdołała otworzyć buteleczkę, kapsułki wysypały się
z niej jak konfetti. Z jękiem rzuciła się na kolana, aby je
pozbierać i odłożyć na miejsce, zanim przybędą Kolnari.
Włożyła jedną do ust, zatrzymując ją między policzkiem
a dziąsłem.
Wróciła do części mieszkalnej i stała, obserwując drzwi
oraz owijając palce paskiem szlafroka. Czuła puls bijący
w wargach i czubkach palców, całkiem jak po wyczerpującym
biegu.
Drzwi otworzyły się.
Boże, pomyślała, rozgryzając kapsułkę. Jest ich czterech!
Kapsułka rozpuściła się, uwalniając chłodny płyn. Keri uśmiech-
nęła się szeroko i pozwoliła szlafrokowi zsunąć się na
podłogę.
- Witam w moim gabinecie. - Powiedział pająk do mu-
chy, dodała w duchu.
ROZDZIAŁ 20
Mazkira weszła do windy i wybrała numer poziomu. Wy-
twórnia elementów górniczych była niezwykle cennym skar-
bem dla Klanu. Posiadając ją, mogliby - w razie potrzeby -
oczyszczać różne materiały o decydującym znaczeniu, po-
chodzące z nie zamieszkanych asteroidów. Poza tym przyjem-
nie było męczyć tego brudnego robaka, operatora, w najróż-
niejsze sposoby. Uśmiechnęła się szyderczo. Wtem mina jej
zrzedła. wyczuła go. Powietrze w kabinie było aż gęste
od jego zapachu, który był o wiele intensywniejszy niż po-
winien, skoro człowiek ten zaledwie przechodził obok kabiny
kilka razy dziennie.
Spojrzała w górę... na cylinder wrębiarki do skał i widoczną
ponad nim uśmiechniętą twarz Kevina Duanea.
- Zjedz to, dziwko! - warknął i uruchomił wrębiarkę.
Przeciął kobietę Kolnari od góry do dołu i, uśmiechając się,
patrzył, jak dwie połówki, skwiercząc i marszcząc się, opadają
na podłogę.
Kiedy winda dotarła na jego poziom, odsunął pokrywę
luku. Tunel kontrolny znajdował się dokładnie tam, gdzie
wskazała Joat.
Gdy wręczył jej wrębiarkę, uniosła pytająco brew. Uśmie-
chnął się do niej i uczynił gest znaczący tyle, co "brawo"!
Nagle winda osunęła mu się spod nóg, tak że zatrzymał się na
łokciach, zapierając się stopami o gładką powierzchnię ścian.
Podciągnął się cal po calu, choć szerokie ramiona utrudniały
mu manewrowanie. Daleko w dole słyszał powracającą windę.
- Pospiesz się! - zawołała Joat, wsuwając wrębiarkę do
tunelu kontrolnego i odwracając się, by wciągnąć go za koszulkę.
Jednak zdołała, tylko ściąnąć mu ją przez głowę. Ramiona
Kevina były prawie unieruchomione przez mocny materiał.
- Zatrzymaj! - zawołał. - Zatrzymaj ją!
- Pospiesz się! - krzyknęła i wycofała się, by zrobić mu
miejsce. - Albo winda rozsmaruje twoje ścierwo aż po szczyt
stacji.
Większa część jego ciała znajdowała się już w tunelu, lecz
wydawało się, że nie zdoła wciągnąć stóp. Wpadł w panikę
i zaczął uderzać kolanami w boczne ściany tunelu. Przestrzeń
była zbyt wąska, żeby mógł przełożyć lub podkurczyć nogi.
W panice złapał się nóg Joat i szarpnął. Jej palce ześliznęły
się po gładkim metalu, gdy daremnie starała się zatrzymać
w miejscu.
Szarpnięcie okazało się wystarczająco silne, by znalazł się
cały w tunelu. Bok przejeżdżającej windy otarł się zaledwie
o zelówki jego butów.
Kevin ukrył głowę w ramionach i zachichotał histerycznie.
Joat patrzyła na niego przez moment, po czym uśmiechnęła
się i szepnęła:
- Hura! Kolejny punkt dla nas.
- Tak? - odezwał się Belazir, spoglądając znad ekranu
notatnika.
To znowu medyk. Kolnari powstrzymał się od chęci kop-
nięcia go. Jeśli uderzysz posłańca, wiadomości przestaną
przychodzić. Z drugiej strony, jego czas był bezcenny.
Szczególnie teraz, kiedy przybyły transportowce i trwał zała-
dunek.
Ta myśl przywróciła mu dobry humor. Sześćdziesiąt stat-
ków, czyli jedna piąta floty Klanu, pozostawała pod jego
komendą. Nie tylko transportowce, ale także platforma bojowa
oraz kilka statków-wytwórni. Było to warte tyle samo, co
proklamowanie go przez Chalku sukcesorem. A nawet więcej,
odkąd znacznie wzrosły jego szansę na wystarczająco długie
życie, aby tego zażądać. Oficjalne ogłoszenie podobnej decy-
zji mogło doprowadzić takie zakute pały, jak Aragiz t'Varak,
do rozpaczy.
- Wielki lordzie, jest pewien... problem.
- Mój czy twój, kreaturo? - zapytał Belazir, lekko znie-
cierpliwiony.
Załadunek postępował zbyt wolno.
- Wielki lordzie, dopadła nas pozbawiająca sił choroba.
- Co?! - Jednym skokiem znalazł się tuż przy eunuchu.
- Nie, proszę! Nie krzywdź mnie. To tylko stary Veskis,
nastawiacz kości. Proszę, mój wielki lordzie.
Nozdrza orlego nosa Belazira zadrgały.
- Mów.
- Ponad sześćdziesięciu chorych wojowników potrzebuje
pomocy lekarskiej, wielki lordzie. Nigdy me widzieliśmy
czegoś podobnego. - Przełknął ślinę. - Wielki lordzie, nie
wiemy, jak leczyć tę chorobę!
Belazir właśnie skończył obfity posiłek, który teraz ciążył
mu w żołądku niczym gorący ołów. To niemożliwe, pomyślał.
Przebiegł palcami po klawiaturze notatnika, przywołując naj-
nowsze pliki. Tak, ponad trzydziestu wojowników załamało
się lub popełniło samobójstwo z powodu infekcji. Ci ostatni
należeli do najcięższych przypadków. Skoro kolejnych sześć-
dziesięciu zgłosiło zachorowanie, to musiało być wielu takich,
którzy tego nie zrobili.
- Jak przebiega choroba? - zapytał Belazir.
- U niektórych szybko, wielki lordzie. Gorączka, utrata
kontroli nad nerwami, osłabienie, mdłości. U innych ma ła-
godniejszy przebieg. Jeszcze inni szybko i całkowicie wracają
do zdrowia. Z ich krwi mógłbym prędko wyprodukować
szczepionkę.
- Zrób to - rozkazał Belazir. - Jak najszybciej. - Na
tyle szybko, by uniknąć zniszczenia mojego triumfu, pomyś-
lał. - Czekaj.
Znów przebiegł palcami po klawiaturze notatnika. Więk-
szość zachorowań wystąpiła wśród ludzi nie posiadających
stałego zajęcia. Największe straty poniósł statek t'Varaka.
Belazir łamał sobie głowę nad tym. co wiedział o chorobach.
A wiedział niewiele, gdyż Kolnari rzadko dotykały choroby -
raczej ulegali wypadkom. Rozważał problem, sprawdzał banki
danych i znów myślał.
- Rozkazy - powiedział w końcu. - Izolować zainfe-
kowanych. - To znaczy tych, których było wolno. Szlachet-
nie urodzonego można było zabić, ale nie przetrzymywać
w odosobnieniu. - To może... - zawahał się. - Może mieć
związek z chorobą nękającą brudne robaki. - To odrażające,
żeby choroba uderzyła w Boskie Nasienie mocniej niż w mar-
ne brudne robactwo. - Macie unikać zainfekowanych brud-
nych robaków. Idź, przekaż rozkazy.
Należałoby popędzić ich batem, pomyślał, spoglądając na
ekran notatnika. Załadunek postępuje o wiele za wolno. Chal-
ku dał mu ostateczny termin, po upływie którego mieli po-
rzucić wszystko, co zostało, zabić mieszkańców stacji i od-
lecieć. Gdyby łup okazał się dużo mniejszy, niż obiecał,
z bohatera stałby się kozłem ofiarnym. Nawet jeśli w ostatecz-
nym rozrachunku zdołałby zebrać więcej bogactw niż jakikol-
wiek inny Kolnan, osiągnięcie i prestiż byłyby oceniane
zgodnie z wcześniejszymi oczekiwaniami.
- Czas - mruknął. Tracili czas, a wraz z nim margines
bezpieczeństwa. Wstał. - Komputer. Kolnar, księżyc na Ma-
ndapore.
Biało-mebieskie światło przeszyło park, rażąc nawet Bela-
zira, zanim jego źrenice skurczyły się do rozmiarów łebka od
szpilki.
Jekit nor Varak wałęsał się po korytarzach. Nie miał na
sobie zasilanej zbroi. Brakowało im kombinezonów, które
odpowiadałyby zaostrzonym wymogom. Patrolowanie miało
wspomóc przestrzeganie godziny policyjnej i zapobiec sabo-
tażowi, który stawał się problemem. Jekit był w elastycznym
kombinezonie, wyposażonym w nadajnik audiowizualny i pis-
tolet plazmowy. Korytarze w tym sektorze pogrążone były
w mroku, co jego wyczulonym na podczerwień oczom dawało
przewagę nad brudnymi robakami.
Jakbym tego potrzebował, pomyślał. Jego głównym wro-
giem była nuda, wynikająca z niezmienności i identyczności
korytarzy. Dziesięć kroków w lewo i skręcić na chybił trafił.
Potem truchcikiem do końca, sprawdzając, czy pieczęcie na
drzwiach są nienaruszone. Przylgnąć do ściany i czekać.
Regularnie wykonywał te czynności, zmuszając do pracy
każdy mięsień rozciągnięty na mocnych, elastycznych koś-
ciach jego ciała. Nie miał nic więcej do roboty, a mimo to
bardzo szybko się męczył. Prawdopodobnie z powodu piekiel-
nie słabej grawitacji, w której przyszło mu żyć na tej stacji.
Z ulgą przyjąłby powrót na statek do standardowej grawitacji
Kolnara.
Chociaż otrzymywał rekompensatę. Na przykład Keriholen.
Jekit zacisnął zęby, kiedy przypomniał sobie, jak ją wzięli -
on i jego bracia. Od pierwszej okazji zdarzyło się to już
wiele razy.
Warta zachodu, pomyślał. Sprężysta jak węgorz i nie-
zmordowana jak prawdziwa kobieta. Szlachetnie urodzeni
zabierali tyle kobiet, że nie starczało ich dla zwykłych oby-
wateli. On i jego czterej bracia - byli pięcioraczkami -
mieli tylko dwie żony, które były wspólne, i tylko ośmioro
dzieci.
Jekit pocił się. Otarł twarz rękawem i przeliczył kroki,
próbując usunąć z umysłu tego typu myśli. Przynajmniej
dopóki nie zakończy patrolu. Wbrew temu, co pokazywały
mierniki, było mu gorąco. Miał dziwne uczucie w żołądku.
Może zagrabione jedzenie było niedobre, chociaż Boskie Na-
sienie mogło jeść praktycznie wszystko, co było organicznego
pochodzenia.
Simeon obserwował pirata. Ten Jekit nadawał się idealnie.
Złapał wirusa Mark-II, był zbyt wielkim ignorantem, by o tym
wiedzieć - i prawie zasypiał z nudy. Mała niespodzianka
dobrze zrobi jego krążeniu.
Sprawdził, gdzie znajduje się zmiana warty - dziesięciu
żołnierzy i dowódca plutonu. Mnóstwo świadków, stwierdził.
Też idealnie. Kluczem było właściwe wymierzenie czasu.
Zanim dotarli do Jekita, zmienili tylko dwóch strażników.
Chcesz krzywdzić moich ludzi co, Jekit, pomyślał Simeon.
Dobrze, zobaczymy teraz, jak ci się spodoba mała zamiana ról.
Zaczął szeptać. Słowa rozbrzmiewały wystarczająco głoś-
no, by były słyszalne, lecz nie na tyle, by stały się zrozumiałe.
Były to po prostu bezsensowne sylaby wymawiane z intonacją
przypominającą język Kolnari, minuta po minucie, nie mono-
tonnie, lecz z przemieszaniem wyższych i niższych tonów, to
znów z przerwami w całkiem przypadkowych odstępach.
Simeon wzmocnił ich głośność, aż bezsens słów stawał się
drażniący, na granicy słyszalności. Dołączenie infradźwięków
gwarantowało, że włosy wzdłuż kręgosłupa staną Jekitowi
dęba, choć Kolnari nie mieli owłosionego ciała.
Oskubani jak gęsi, zakpił Simeon. Jekit postąpił krok,
zatrzymał się, potrząsnął głową, po czym wyjął z kabury
pistolet plazmowy i odbezpieczył go.
Czy to paskudztwo nie ma nerwów, zapytał sam siebie
sfrustrowany Simeon. Dodał obrazy przebłyskujące na granicy
widzialności. Pirat, odkąd czujniki wykazały, że jego tem-
peratura przekroczyła normalną o pięć procent i nadal rośnie,
prawdopodobnie miał halucynacje nawet bez pomocy Sime-
ona. Pot zalewał mu twarz, co rzadko się zdarzało, gdyż
metabolizm Kolnari nie pozwalał na utratę wilgoci.
Simeon stworzył mniej przezroczysty obraz. O, to poderwie
go na równe nogi, pomyślał.
- Rahkest! - szepnął wystarczająco głośno, by został
zrozumiany.
W języku Kolnari znaczyło to "umieraj".
- Kto tam jest? - zawołał Jekit, mierząc dokoła z pis-
toletu. - Kto idzie? Odpowiedz!
Teraz Simeon imitował konwersację dwóch głosów - męs-
kiego i kobiecego - szepczących gwałtownie. Sprawił, że
szepty odbijały się echem w korytarzach, pokojach, salach
i galeriach. Raz rozbrzmiewały za zakrętem, raz ponad głową
pirata, to znów tuż za jego plecami.
Jekit odwrócił się gwałtownie, wznosząc broń.
- Brudne robaki! - krzyknął.
Gdy jego palec spoczął na cynglu, czujnik zamigotał ostrze-
gawczo.
Pluton wysiadł z windy na poziomie Jekita i maszerował,
a raczej biegł truchtem jak sfora wilków w stronę jego pos-
terunku. Dowódca, mimo że był w zbroi, utrzymywał ten sam
krok. Stuk- stuk- stuk, rozlegało się o pół tonu niżej.
Kolnari przywarł plecami do ściany. Simeon wytłumił od-
głos kroków zasilanej zbroi, zastępując go uderzeniami w bę-
ben zgranymi z gorączkowym biciem serca wojownika. Męż-
czyzna dziko trząsł głową w tył i w przód, a wokół bur-
sztynowych źrenic pokazały się białe obwódki.
Z prawej strony, za zakrętem, zza którego powinien nadejść
jego zmiennik, rozległ się głos:
- Jekit! - zawołał jego oficer. - Rusz się, próżniaku!
Zamelduj się.
Jekit omal nie jęknął z ulgi, gdy otworzył usta, by od-
powiedzieć. Kiedy już to zrobił, zdał sobie sprawę, że coś
wytłumiło, zneutralizowało jego słowa. Nawet krzyk pozostał
takim samym, niewyraźnym jękiem.
- Dostaniesz baty, leniuchu pozbawiony nasienia - do-
biegało go ostrzeżenie oficera.
Jekit przyczaił się i ruszył wzdłuż ściany w stronę głosu.
W połowie drogi zatoczył się i chwyciły go torsje. Był
kompletnie zbity z tropu. Nigdy przedtem nie zdarzyło mu
się, żeby zwrócił jedzenie.
Zza zakrętu dobiegał odgłos kroków zbliżającego się plu-
tonu zmiany warty. Usłyszał za sobą cichy syk i odwrócił się.
Wrzasnął, ujrzawszy potwora z rodzimej legendy - dwu-
dziestookiego ślimaka ze zgrzytającymi, koncentrycznymi pa-
szczami, tak grubego, że przewyższał stojącego mężczyznę.
- Ancha! - wrzasnął i strzelił. - Rozcieracz. - Z jego
refleksem me było jeszcze tak źle i strumień nuklearnego
ognia przebił potwora.
Rany, pomyślał Simeon. Byłem pewien, że program ślima-
kowy jest wzorowany na czymś pochodzącym z Kolnara.
A więc to nazywa się "rozcieracz"! Odpowiednie określenie.
"Rozcieracz" zniknął. Za nim stała postać w zasilanej zbroi,
powoli przechylająca się do tyłu. Cała górna część torsu
zniknęła. Pluton podążający za dowódcą przypadł do ziemi
i również otworzył ogień. Lima światła dotknęła prawego
ramienia Jekita i pistolet plazmowy wypadł mu z dłoni.
Wygłuszająca zasłona opadła z jego uszu tak nagle, że usłyszał
nawet cichy zgrzyt towarzyszący automatycznemu wprowa-
dzeniu kolejnych cząstek ciężkiego wodoru do komory broni.
Strumień plazmy uderzył w Jekita i jego nogi zniknęły od
kolan w dół.
Nadal był rozpalony. Rany jeszcze nie zaczęły boleć, po-
nieważ szok podziałał jak znieczulenie. Czuł jednak ciężki
odór smażonego mięsa, ból głowy... Mężczyźni podbiegli,
żeby go ratować. Byłoby z nimi krucho, gdyby zmarł przed
przesłuchaniem.
Świetnie, pomyślał Simeon. Słuchanie Jekita, potężnego
wojownika, wyjaśniającego, dlaczego tak się zachowywał,
powinno być zabawne. No, kto następny?
Belazir i Aragiz uklękli przed Poi t'Veng, ubraną w czarną
togę i kaptur sędziego. W mdłym świetle widoczny był tylko
żółty blask jej oczu. Belazir przyklęknął z wdziękiem. T'Veng
była niższa rangą i urodzeniem, ale wybiła się dzięki swym
zdolnościom. Była tylko kobietą, oczywiście, lecz tutaj miało
to mniejsze znaczenie niż na Kolnarze. W kosmosie byli
środowiskiem zamkniętym jak w twierdzy. Ogólnie mówiąc,
albo przetrwasz, albo zginiesz. Aragiz uklęknął, drżąc z na-
pięcia. Piżmowy zapach jego gniewu denerwował Belazira.
- Dowiaduję się - przemówiła w końcu Poi - że Jekit
nor Varak, wolny wojownik podklanu t' Varak, otworzył ogień
do członka klanu, przebywając na wrogim terenie i nie będąc
uprzednio zaatakowanym.
Pobyt na wrogim terenie był jedynym wytłumaczeniem, lecz
motywy nie miały żadnego znaczenia w świetle prawa Kolnari.
- Zabił szlachetnie urodzonego oficera podklanu t'Mand.
Zniszczył zasilaną zbroję. Oto werdykt sądu Wielkiego Klanu.
Na następnym spotkaniu wszystkich jednostek t'Varak odda
Belazirowi t'Mandowi czterysta jednostek obligacji Klanu lub
dobra tej samej wartości bezstronnie oszacowane. Odda także
pięć kobiet w wieku rozpłodowym, ale które jeszcze me
rodziły, pochodzących z klasy średniej lub wyższych rangą,
w pełni wykształconych. Dodatkowo Belazir t'Marid może iść
między konkubiny i żony Aragiza t'Varaka i w każdej z nich
raz zasiać swoje nasienie. Aragiz t'Varak uczyni podobnie
wśród kobiet Belazira t'Manda. Wyrok jest prawomocny.
Pokłonili się jak jeden tak nisko, że czołami dotknęli
podłogi. Dobry wyrok, pomyślał Belazir. Uczciwy, mądry,
a przede wszystkim pożyteczny. Odwieczny problem t'Vara-
ków polegał na tym, że ich geny nie były tak blisko związane
nasieniem, jak reszta rodzin Wielkiego Klanu. W rodzimym
świecie byli najemnikami bez ziemi i mieli pecha przyłączyć
się do Wielkiego Klanu tuż przed wojną, która rozerwała
połowę kontynentu i zakończyła się bezładną ucieczką tych,
którzy przeżyli. Teoretycznie, najemnicy nie byli narażeni na
banicję czy zagładę ze strony zwycięskiej arystokracji. Mogli,
jak wieśniacy i obywatele, złożyć zwycięzcom przysięgę lojal-
ności. Jednak teorie mają tendencję do zagubienia się w blasku
zwycięstwa, chociaż...
Oczywiście, Aragiz t'Varak prawdopodobnie nie patrzył na
to w ten sposób. Wciąż żywił nadzieję, że świadomość bliż-
szego pokrewieństwa zmniejszy wrogość.
Aragiz wstał i wyszedł bez słowa. Kompletny brak stylu,
pomyślał Belazir. Grzywna była drobnostką w porównaniu
z majątkiem zagarniętym na stacji. Poza tym obaj mieli już po
sześćdziesięcioro czy siedemdziesięcioro dzieci. Pozostawało
mu mieć nadzieję, że t' Varak ćwiczy intelekt i nie jest zakażony.
Rozbłysły światła i Poi zdjęła kaptur, co zmieniło ją z sę-
dziny w jeszcze jedną, zwyczajną szlachetnie urodzoną.
- Głupiec - powiedziała.
Nie potrzebowała dodawać, kogo konkretnie ma na myśli.
Wszedł Serig. Rozsiedli się wygodnie.
- Załadunek idzie zbyt wolno - stwierdził Belazir.
- To prawda, panie - odpowiedział Serig.
- W porządku - szepnął Simeon w uchu Channy. - Jest
na pozycji.
Dok załadunkowy w tunelu dokowym południowego bie-
guna był bardziej zatłoczony niż kiedykolwiek w ciągu ponad
siedemdziesięciu lat istnienia stacji. Przede wszystkim za-
gracało go wyposażenie fabryki urządzeń elektronicznych,
mieszczącej się dwa poziomy niżej, rozmontowane tak, by
można przewieźć je windami towarowymi. Załadunek byłby
łatwiejszy, gdyby rozmontowali je na jeszcze mniejsze ele-
menty i zapakowali w skrzynie, tylko że wtedy zbyt łatwo
byłoby o sabotaż. O tym, jak łatwo, świadczyły egzekucje
członków załogi stacji, które miały miejsce po inspekcji Kol-
nan. Delikatne urządzenia elektroniczne...
Dziwne, pomyślała Channa, ostentacyjnie spoglądając na
ekran notatnika. Śmiertelne wypadki, a było ich niemało, nie
ściągnęły na nich żadnych represji. Kolnari zwiększyli tylko
liczbę patroli, jakby w ten sposób chcieli dokuczyć mieszkań-
com stacji.
Channa zwróciła się do pirata-technika. Jeszcze dziwniej-
sze, pomyślała. Nie sądziła, że piraci mają techników. Wy-
glądali tak samo jak niebezpieczni wojownicy i szlachetnie
urodzeni, ale byli bardziej energiczni.
- Pani - powiedziała skromnie, co powoli zaczynało
wchodzić jej w nawyk. - Tutaj jest następny ładunek.
Akceptujesz go?
Kolnari obejrzała urządzenie. Była to syntetyczno-metalo-
wa maszyna o wrzecionowatym kształcie, długości trzech
metrów i średnicy jednego metra; z półwytłaczanymi komo-
rami o molekularnym kształcie i półmodułach. Na obu koń-
cach wrzeciona znajdowały się zaczepy dopasowane do pier-
ścienia nośnego łożyska. Poniżej była kołyska z widocznymi
sześcioma ramionami i dwudziestocentymetrową podstawą.
Kolnari powiedziała do swojej grupy coś w rodzimym
języku - w klasie techników zdecydowanie przeważały ko-
biety - i zabrali się do pracy, włączając swoje infosystemy
i przenośny przekaźnik mocy, żeby doprowadzić urządzenie
do stanu gotowości.
- Wszystko w porządku - powiedziała do niej piratka,
odsyłając ją machnięciem ręki. - Przynieś następne, brudny
robaku.
Dok załadunkowy miał wymiary sto metrów na dwieście
na trzy. Dwa transportowce Klanu umocowano przy zewnę-
trznych śluzach. W dwóch trzecich drogi na pokład wrogowie
namalowali czerwoną linię, za którą stał pluton w zasilanych
zbrojach. Ponad wojownikami unosiły się rękojeści małych
zdalnie sterowanych pistoletów, broni przeciw żywym celom,
ciężkie karabiny, z których można było strzelać bez narażania
na niebezpieczeństwo samej stacji. Oczywiście, broń była
bardzo groźna dla każdego, kto nie miał na sobie bojowej
zbroi. Po stronie linii należącej do stacji pracowali cywile,
podzieleni na grupy nadzorowane przez kilku Kolnari. Po
stronie linii należącej do doku przebywały tylko załogi Klanu.
Na odcinku między pozycją wyjściową a linią były trzy punkty
kontrolne - pierwszy, gdzie rozmontowywano wyposażenie,
drugi, w którym przejmowała je ekipa przeładunkowa stacji,
i trzeci, w którym wyposażenie było przygotowywane do
przerzucenia przez linię.
Jeśli w którymś z punktów kontrolnych wykryto usterkę,
ludzie zajmujący się danym sprzętem byli chłostani na śmierć
elektrycznym biczem. Spadek poniżej określonej normy kosz-
tował dziesięć batów, co drastycznie zmniejszało wydajność
grupy, ale jednocześnie było bardzo przekonującą motywacją
do pracy.
Metoda była pomysłowa i sprawdzała się nadzwyczaj dobrze.
- Tak, są w potrzasku - mruknął znowu Simeon.
Channa zmuszała się, by nie patrzeć w oczy Kolnari.
Jakkolwiek Simeon to robił, nie była to prosta holograficzna
projekcja. Może zwarta wiązka promieni na siatkówce oka...
Amos pogwizdywał wesoło, kołysząc dźwigiem. Boże, my-
ślała Channa, teraz jest nawet bardziej pociągający, niż zanim
został pobity. Zgłosili się na ochotnika. Zarejestrowane obrazy
biczowania wyprowadziły ich z równowagi. Ktoś musiał od-
budować zaufanie. Dla Kolnari wyglądało to tak, jakby
dowódcy dawali przykład entuzjastycznego posłuszeństwa.
Joseph pokłonił się nisko, podając kontrolerowi podkładkę pod
kołyskę. Na plecach jego kombinezonu widniał napis: "Wła-
dza Brudnych Robaków OK". Był to jeden z pomysłów
Simeona, mający na celu podbudowanie morale.
Kołyska powędrowała za czerwoną linię, w kierunku łado-
wni transportowca, omijając techników Kolnari. Linia od-
dzielała pola grawitacyjne - ze standardową grawitacją na
samej linii, wzrastającą szybko do 1.6 przy opuszczonej ram-
pie wejściowej. Grupa robotników przemknęła przez tłum
i między łańcuchami czekających dźwigów. Rozległo się wy-
cie, gdy cztery lekkie ramiona kołyski - nagle okazało się,
że były tylko cztery - urwały się. Grupa Kolnari doskoczyła,
nie okazując strachu, lecz dźwig został uszkodzony. Posypały
się iskry i, mimo że nie był już obciążony, runął na płyty
pokładu. Urządzenie zsunęło się z pękniętej kołyski prosto na
ugięte nogi dowódcy, kiedy próbowała ona podeprzeć plecami
ciężar dziesięć razy większy od jej własnego.
Alarmy piratów rozdzwoniły się jak wściekłe, wygrywane
przez wiatr kuranty. Channa zamarła, podobnie jak inni.
A więc doprowadzili do technicznej usterki. Kolnari podnieśli
uszkodzone urządzenie i umieścili na podkładce z włókna
uszczelniającego. Stękali przy tym z wysiłku, ale obchodzili
się z maszyną z matczyną czułością. Technik leżała z połama-
nymi kośćmi, wystającymi przez ciemną skórę kolan, zbroczo-
na tryskającą z nich krwią, z białkami oczu połyskującymi
wokół miodowych tęczówek. Szybujące pistolety spadły jak
drapieżne ptaki. Channa uświadomiła sobie, że patrzy w wylot
lufy jednego z nich, a z pewnością spotkało to każdego z grupy,
która doprowadziła zepsutą maszynę do krawędzi linii Kolnari.
Wojownicy ruszyli w ich stronę. Nie specjaliści w zbrojach,
lecz załoga dozorująca wydajność pracy. Jeden z wojowników
wyciągnął zza pasa elektryczny bicz. Channa zamknęła oczy,
ale smagnięcie nie nastąpiło. Słyszała, że mężczyzna wymam-
rotał w języku Kolnari odpowiedniki "Tak jest".
Kiedy otworzyła oczy, Amos i Joseph kołysali się na
piętach, jakby przygotowywali się do skoku.
- Pytał wielkiego szefa - wyjaśnił Simeon, używając jej
aplikatora. - Belazir kazał mu sprawdzić rejestry kontrolne.
Kolnari wykonał polecenie, wyrywając jej notatnik, a na-
stępnie odchodząc, by sprawdzić stan rannej kobiety, na którą
dotąd nikt nie zwracał uwagi. Mimo że była wrogiem, Channa
poczuła litość, patrząc na białe drzazgi i dreszcze bólu, które
przebiegały przez kościstą, owalną twarz rannej.
- Mówi, że dźwig był wyregulowany na średni ciężar,
kiedy go przeglądała - informował Simeon na bieżąco. -
Mężczyzna sprawdza. Belazir mówi, że to nie twoja wina.
Pot spływał Channie po plecach. Zaczęła się już odprężać,
gdy wojownik wyciągnął nóż. Zaklęła pod nosem. Technik
zamknęła oczy i pochyliła głowę. Mężczyzna zadał jej szybki
cios w kark i już nie żyła.
- No, załatwione - powiedziała do Simeona.
- Co masz na myśli?
- Nie jestem całkiem pewna.
Urządzenie musiało wrócić do składu maszyn, dwa pozio-
my wyżej, aby je naprawiono. Maszyny wymagające wy-
produkowania części, które były uszkodzone, nie mogły być
rozmontowane, dopóki nie ukończono pracy.
Belazir wysłał eskadrę lekkich krążowników do nowego
kwadratu i usiadł. Tak, pomyślał. Zdumiewające. Channahap
Tl
walczyła z nim, aż dotarli do martwego punktu w tej strategicz-
nej grze. Wygrała jedną z wcześniejszych rund. Bardzo, bardzo
dobry gracz. Niewielu starszych oficerów Kolnari mogło spra-
wić się lepiej, a przecież turnieje gier wojennych były jednym
z głównych sposobów, w jaki wypełniali swój wolny czas.
- Channahap dobrze sobie radzi? - zauważył Serig. Zaj-
rzał ponad ramieniem dowódcy na ekran przedstawiający
zbiornik na wodę Panny Młodej, a potem przebieg otwierania
go, pokazany tuż obok na mniejszym ekranie. - Rzeczywiście
dobrze.
Belazir przytaknął. Co za kobieta, pomyślał entuzjastycz-
nie. Od pewnego czasu przestał zwracać się do niej per brudny
robaku. Bitwa na zwłokę i kłamstwa, którą mu wypowiedziała,
była równie zręczna i podstępna, jak gry wojenne. Naprawdę
szkoda, że Channahap nie jest z Boskiego Nasienia. A jeszcze
bardziej szkoda, że nie przeżyje zbyt wielu lat w środowisku
statków Klanu. Rzadko zdarzało się, by powietrze, jedzenie
i woda Kolnari odpowiadały potrzebom życiowym obcych.
Z pewnością podobnie było z przodkami Kolnari, zanim się
przystosowali.
Ale dopóki będzie żyła, będę się z nią wspaniale bawił.
- A teraz te raporty - zwrócił się do Seriga. - Zawierają
brednie o niewinności. Co to ma znaczyć?
- Wspaniałe pytanie, mój panie. Powinienem zadać je tym
brudnym robakom.
- Uważasz to za rezultat działań wroga?
- Takie wytłumaczenie wydaje mi się rozsądne, mój pa-
nie. Albo nieświadomie wpływają na wojsko, albo mogą coś
wiedzieć o tych zjawiskach.
Belazir rozważał drugą możliwość.
- Albo mogą nic nie wiedzieć. Równie dobrze może to
być jakiś sabotażowy plan Aragiza, choć trudno w to uwie-
rzyć. Albo uboczny skutek tej... choroby.
- Tak czy inaczej, źle wpływa na morale, mój panie.
A sama choroba może być rodzajem broni.
Belazir pokiwał głową.
- No dobrze. Weź pięciu niewolników wybranych na
chybił trafił, ale żadnych niezbędnych dla prawidłowego funk-
cjonowania stacji, i poddaj ich torturom.
- Tylko pięciu, mój panie? - Łagodny głos Senga wy-
rażał zdziwienie.
- To mało odporni i wrażliwi ludzie - odpowiedział
Belazir. - Pięciu całkowicie wystarczy. Większa liczba mo-
głaby wywołać panikę. Na razie pozwólmy reszcie brudnych
robaków zachować spokój, zadowolenie z siebie i współ-
pracować z nami. Panikować pozwolimy im później i sami
wybierzemy porę. Wyciągnij z tej piątki informacje, których
potrzebujemy o tym... zjawisku. Jeśli nie będą nic wiedzieć,
weź następnych.
- Mam to transmitować?
- Nie, nie, Serig. Jeśli ujawnimy naszą ignorancję, to tym
samym przyznamy, że jest coś, czego nasi wojownicy się boją.
Jeżeli to rzeczywiście jest efekt działania wroga, to dowiedzą
się, czego szukamy... albo pomęczymy następnych pięciu.
Serig pokłonił się w pas.
- Bardzo dobrze, mój panie.
Belazir z powrotem skupił uwagę na grze.
- Dlaczego? - zapytała Channa.
- Zabierz ręce z mojego biurka i stań na baczność -
powiedział spokojnie Belazir, kierując w jej stronę wąskie
ostrze sztyletu.
Wpatrywał się w nią, dopóki nie zastosowała się do jego
polecenia.
- Dwoje z tych ludzi prawdopodobnie umrze - wyszep-
tała, dysząc ciężko. - Mistrzu i boże. Oni byli torturowani.
- Oczywiście, że tak. Taki wydałem rozkaz.
- Ale dlaczego?
Wstał, obszedł powoli biurko, stanął tuż za nią, a potem
powiedział jej cicho do ucha:
- Jesteśmy zdobywcami. Nie wyjaśniamy naszych poczy-
nań. To nie jest gra taka jak ta, w którą gramy w waszej
kwaterze, kochana Channo, to rzeczywistość.
Ostrożnie złożyła ręce przed sobą i spuściła oczy.
- Przepraszam za moją porywczość - odrzekła pokor-
nie. - Nauczono mnie poważnie traktować swoje obowiązki,
przez co czasami jestem popędliwa. Dlatego też muszę zapy-
tać o tę okropną sprawę. Nie mogę uwierzyć, że bawi cię
robienie takich rzeczy. - Rzuciła mu przez ramię błagalne
spojrzenie. - Proszę, nie krzywdź moich ludzi.
- A ja nie mogę uwierzyć, że wstawiasz się za kłam-
cami - oznajmił i przez moment studiował jej twarz. - Moi
żołnierze... - kontynuował, jakby zamyślony - ...mówią
o "rzeczach", które widzą kątem oka, o "głosach" mruczących
coś ledwie słyszalnie.
- Co to ma wspólnego z nami?
Obszedł ją dokoła i przysiadł na rogu biurka.
- Może nic, a może wszystko. To właśnie chciałbym
wiedzieć.
- A nie przyszło ci nigdy na myśl, że może coś w mie-
szance gazów, którą oddychamy, wywołuje takie objawy
u twoich ludzi? Albo że te "rzeczy" widziane kątem oka mogą
być inwazją owadów...
- O nie, sądząc z raportów, były zbyt olbrzymie jak na
owady.
- A więc jakieś inne robactwo.
- Wątpliwe.
- No a co z moją pierwszą sugestią? Może nasza atmo-
sfera wam nie odpowiada?
- Możliwe.
- Może więc wysłałbyś kilku ochotników do naszego
centrum medycznego na testy?
Belazir roześmiał się.
- Nie. Wiem, że to wirus. Jednak nie interesuje nas
lekarstwo na niego. Jeśli doprowadzi do tego, że żołnierze
staną się bezużyteczni, sami ich zabijemy. Dopóki nie zagraża
tej misji, nie podejmiemy żadnych środków zaradczych.
Channa aż otworzyła usta, zaszokowana jego postawą.
- Nie staliśmy się boskim Nasieniem - kontynuował -
poprzez niańczenie słabych. Jakkolwiek śmierć ludzi, w któ-
rych wyszkolenie zainwestowało się tyle kapitału i czasu, jest
niewygodna. Kiedy wrócimy, sami rozprzestrzenimy wirusa,
całkiem rozmyślnie, wśród dzieci Wielkiego Klanu. Jeśli ta
choroba jest waszym dziełem, oddajecie nam przysługę...
Podobnie jak ci, którzy napadają naszych żołnierzy w kory-
tarzach. Dzięki temu kategoria niedoskonałego Nasienia zo-
staje zredukowana. "Ach, ona jest wspaniała - wyrecytował
cicho w swoim języku. - Jej krok jest uderzeniem pioruna.
W prawej ręce trzyma miecz płomienia, w lewej cierń bólu.
Jej głos jest zawodzeniem północnego wiatru. W jej oczach
płoną komety, zwiastuny cudu, a włosy są burzą o północy.
Między jej udami wiedzie droga do Raju. Patrzę na nią i moja
moc rośnie, już szaleję bez spełnienia". - Pochylił się bliżej
i Channa poczuła na wargach jego oddech.
No, pomyślał Simeon, ten ostatni kawałek raczej wdzięcz-
nie podsumowuje moje związki z Channą. Przetłumaczył jej
na bieżąco.
- Dokonałaś prawdziwego podboju, Happy.
- To nie jest śmieszne - odpowiedziała bez użycia głosu.
Kolnari dotknął jej lekko czubkiem sztyletu, po czym
wrócił na swój fotel, pozostawiając ją drżącą tam, gdzie stała,
i zlizał ze stali kroplę jej krwi.
- Może powinienem zabrać cię ze sobą, kiedy odleci-
my - rzekł rozbawiony. - Zamiast nudy dałbym ci powód
do walki. Zasługujesz na zmianę. - Uśmiechnął się. - Mo-
żesz odejść.
Channa odwróciła się i odeszła na drżących nogach. Kiedy
wreszcie znalazła się w windzie, dała upust swej rozpaczy.
- Naprawdę mam ochotę go zabić, Simeonie. Jestem
w stanie wyobrazić sobie, jak bym to zrobiła i myślę, że
bawiłoby mnie to. - Zamilkła. - Widzisz, jak złe towarzy-
stwo psuje moją moralność?
- Co sądzisz o tym poemacie?
- Nie słuchałam.
- Myślę, że próbował ci pochlebić.
- "Jej głos jest zawodzeniem północnego wiatru"?
- Myślałem, że nie słuchałaś.
- No, akurat to wychwyciłam. - Zaśmiała się słabo. -
Nigdy nie mów kobiecie, że jej głos przypomina ci zawodze-
nie. Nie zyskasz tym żadnego punktu.
- Ważna informacja, Channo, dziękuję.
- Och... kocham cię, Simeonie. Utrzymujesz mnie przy
zdrowych zmysłach. A Księciu Ciemności...
- ...kij w oko. - Ja też cię kocham, Channo, i doprowa-
dzasz mnie do szaleństwa.
ROZDZIAŁ 21
Na hologramie czołgu zapłonął kolejny punkt światła.
- Zniszczyłaś mój pancernik - stwierdził Belazir zasko-
czony i rozbawiony. Spojrzał na nią. Spociła się tak, że pasma
czarnych włosów przykleiły się jej do czoła. Kolnari był
spokojny, jak zwykle po wypiciu kolejnej musującej wody
pachnącej chlorkiem metalu.
- W sumie... - przeliczył szybko. - Siedemdziesiąt pięć
wygranych dla mnie i trzy dla ciebie. No, dobrze. - Zaklaskał
w dłonie i służący przynieśli jego sprzęt. - Dosyć przyjem-
ności. Praca czeka.
- Dobrze, ludzie - powiedział Simeon. Głosy zamar-
ły. - Mamy mało czasu. Wiecie, że licho nie śpi.
Ekrany umilkły, a wtedy niewielkie grono mężczyzn i ko-
biet zasiadło dokoła stołu w pokoju wypoczynkowym.
- Zamierzają uwinąć się w jeden dzień - mówił dalej
Simeon.
- Jeden? - wtrącił Amos. - Oznaczali więcej przed-
miotów, niż byliby w stanie załadować na statek w ciągu
jednego dnia.
- Zaufaj mi. Podsłuchałem ich. Zrobili to, żeby nas oszu-
kać. Ze mną prawie im się udało! Tylko ich najwyżsi rangą
wiedzą o tym planie.
- Od kiedy? - wyszeptała Patsy.
- Od szesnastu dni - odpowiedział Simeon.
Doktor Chaundra przełknął ślinę.
- Stu ludzi nie żyje. Wielu z nich było... szczepionych
w najróżniejsze sposoby. Dłużej tego nie zniesiemy.
- Będziemy musieli. Jeszcze jeden dzień i będziemy
uratowani albo wszyscy zginiemy.
- A Flota Wojenna? - zapytał Joseph.
- Dzisiaj przekroczyła granice systemu - odpowiedział
Simeon. Jego wizerunek uniósł dłoń, by zapobiec zbędnej
paplaninie. - Jest dobrze zamaskowana. Gdybym nie miał
kodów rozpoznawczych, nigdy bym jej nie wykrył. Tak,
flotylla zbliża się i wkrótce powinna tu być. Jednak musimy
mieć plan, przygotować się na najgorsze. - Milczał przez
chwilę, zanim mógł mówić dalej. - Czyli na wypadek, gdyby
Flota nie dotarła tutaj na czas. Musimy trafić w cel najlepiej,
jak potrafimy. Ludzie Kolnari są w rozsypce, a statki zacu-
mowane. Planują utrzymać ten stan aż do ostatniej minuty.
Ustaliłem kilka wyznaczników, dzięki którym dowiem się,
gdy ten moment nadejdzie.
Channa przełknęła ślinę i pokiwała głową. Jednym z tych
wyznaczników mogło być przyjście Belazira, żeby zabrać ją
na Pannę Młodą.
- Platforma bojowa zostanie odcumowana jako pierwsza.
Kiedy to zrobią, będziemy musieli rozpocząć nasze powstanie!
Jeśli uda nam się wyciąć ich wystarczająco wielu i zatrzymać
statki zadokowane, to mam kilka planów taktycznych, żeby
nie mogli wysadzić stacji.
Amos skinął ponuro.
- Cena... liczba poświęconych istnień będzie bardzo wy-
soka. Jednak nie ma żadnej alternatywy.
- Nie jesteśmy w stanie długo walczyć - stwierdził
Joseph. - W najlepszym wypadku zyskamy trochę na czasie.
Oni mają broń, zbroje, organizację. I nie muszą się obawiać
zniszczeń na stacji. Wykorzystają swoje statki patrolowe, by
sforsować doki przez kadłub, a wtedy znajdziemy się w po-
trzasku. Nie mamy prawdziwej broni.
- Ile razy udawaliśmy powstanie? - zapytał Amos, przecie-
rając twarz dłonią. - Czterdzieści, pięćdziesiąt? Niejednokrotnie
wygrywaliśmy, bez względu na to, czy ty dowodziłeś, czy ja.
Simeon przytaknął.
- Lepiej umrzeć na stojąco niż na klęczkach - powie-
dział. Wygłoszona przez niego błyskotliwa myśl wywołała
ponure uśmiechy. Większość obecnych widziała nagrania
z warszawskiego getta. - Mogę im pomieszcać dużo bardziej,
niż przypuszczają - kontynuował. - Mamy też trochę broni.
Wszyscy spojrzeli na kolumnę.
- Mikesun? - Simeon oddał głos reprezentantowi sektora.
Mężczyzna był wychudzony i wyczerpany jak ktoś, kto
pracował w ciasnej kwaterze przez długi czas.
- Rozpakowałem je i przygotowałem - powiedział. -
Około tysiąca. Plus ładunki wybuchowe, które kazałeś nam
przygotować.
Nagle jego dłonie znalazły się w kręgu światła. Trzymał
w nich karabin. Olbrzymi, bryłowata wyglądający przedmiot,
który wszyscy rozpoznali.
- Gdzie do... gdzie je zdobyłeś, Simeonie?- zapytała
Channa.
- No... - Zauważyła, że był trochę zakłopotany. - Cóż,
wiecie, jak lubię kolekcjonować sprzęt. Były tanie... a statek
potrzebował paliwa i nie miał kredytu. I po prostu spodobał
mi się pomysł posiadania własnego arsenału. "Któregoś dnia
możemy potrzebować tego rodzaju sprzętu", pomyślałem.
Czyż me miałem racji?
- Tak. I błogosławię cię za to - powiedziała, ponieważ
tak wielką ulgę poczuła na widok prawdziwej broni.
Ktoś zaklął.
- Dlaczego nie mieliśmy ich przedtem? Moi ludzie ata-
kowali patrole Kolnan gołymi rękami...
- Ponieważ nie mogliśmy pozwolić, żeby zbyt szybko
potraktowali nas poważnie! - odpowiedziała ostro Chan-
na. - Jakiekolwiek prawdziwe uzbrojenie zaalarmowałoby
ich. Aż do ostatniego momentu musimy narobić tyle szkód,
ile jesteśmy w stanie, bez takiego wsparcia. Nie będą się
spodziewali, że mamy karabiny. Również dla naszej strony
będzie to niespodzianką i szokiem.
Amos pochylił się do przodu.
- Jak będą rozprowadzane? - zapytał cieplejszym tonem
niż zwykle, gdy zwracał się do mózgu.
- Pamiętacie, kiedy powiedziałem, że w zabezpieczonych
sektorach umieściłem trochę sprzętu, który może się przydać?
Patsy i Joat też zgromadziły co nieco, przekradając się kana-
łami wentylacyjnymi.
- Z tysiącem karabinów... - zaczął Amos i wzruszył
ramionami, ogarnięty nagłym poczuciem beznadziejności.
Joseph przytaknął.
- Hmm. Jakiej są marki? - zapytała Patsy z błyskiem
dawnego zainteresowania w oczach.
- Fabryka Ursinanan - odpowiedział Simeon. - Ciem-
na rasa dużych i owłosionych osobników, zawsze domagają-
cych się obowiązku odbywania służby wojskowej.
- To może tylko przedłużyć agonię i odwlec to, co
nieuniknione - stwierdził Amos. - Zbyt duża dysproporcja
sił. - Po chwili otrząsnął się. - Jednak lepiej umrzeć wal-
cząc.
- Do diabła, lepiej wygrać i żyć - powiedział Simeon.
- Tymczasem - rzekł Amos, przenosząc spojrzenie z ek-
ranu na ekran- przyciśnijcie ich mocniej. Nie są w stanie
oprzeć się wyzwaniu słabszego przeciwnika, nawet gdy logi-
cznie byłoby się wycofać. Podejmijcie większe ryzyko.
Cóż, ryzykuje w takim samym stopniu, jak reszta, pomyś-
lała Channa. Jak prawdziwy, mały dowódca. Kiepskie po-
czucie humoru było ewidentnym dowodem jej wyczerpania.
- Monitory ochronne odcięte - oznajmiła Joat.- Teraz ty.
Seld podszedł do elektronicznych drzwiczek kontrolnych
i zaczął przy nich majstrować, aż wreszcie wmontował włas-
noręcznie przygotowany kryształ. W rezultacie obraz miał być
zakłócony w taki sam sposób, jak praca komputerów ochrony
po wprowadzeniu przez piratów programu ślimakowego. Znie-
kształcały one w sposób wybiórczy wizerunki Joat i Selda,
sprawiając, że wydawali się wyżsi, ciemniejsi...
Joat poszła w przeciwnym kierunku i stanęła na czatach na
końcu korytarza.
Kiedy skończył, dołączył do niej i klepnął ją w ramię.
- Czas - szepnął.
- Jeszcze sekundę.
Otworzyła plecak i wyjęła podajnik monokrystalicznego
włókna. Nić miała średnicę molekuły, ale była niewiarygodnie
mocna. Cieńsza niż najcieńsze ostrze noża, stanowiła praw-
dziwe zagrożenie dla gołych rąk.
- Co chcesz z tym zrobić? - zapytał zdziwiony. - Myś-
lałem, że coś montowałaś.
I
- Stań z boku, a zobaczysz - odpowiedziała, poruszając
brwiami.
Uklękła przy ścianie i, używając małego lasera będącego
częścią podajnika, przylutowała końcówkę berylowego, mo-
nokrystalicznego włókna do płyty na wysokości kolan.
W miejscu, w którym dotknęła ściany, pozostała lepka plama.
Rozwinęła niewidoczne włókno i przytwierdziła jego drugi
koniec do przeciwległej ściany korytarza, dokładnie zapamię-
tując, którędy przebiega.
Seld zbladł.
- Nie możesz... wiesz, czym to grozi!
- Jasne - odrzekła dufnie. - Stara J-O-A-T zamierza
nadać nowe znaczenie wyrażeniu "podciąć nogi".
- Nie możesz - zaprotestował i chwycił ja za ramię. -
Przyznaję, że są draniami, ale są... są też czującymi istotami.
Nie możesz okaleczyć ich w ten sposób. - Jego głos znów
przybrał barwę charakterystyczną dla głosu jego ojca, ale drżał
z napięcia. U nasady jego rudobrązowych włosów pokazały
się kropelki potu. - To jest podłe! Co ty sobie myślisz?
Wyrwała ramię z jego uścisku.
- Myślę o tym, co zrobili. O tym, że torturowali ludzi.
O tym, co zrobili Patsy i twojemu przyjacielowi Jukę'owi.
Myślę o zemście.
Oblizał wargi.
- Nie w ten sposób. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Nie mogłabyś po prostu... zabić ich w czystej grze? Daj
spokój, Joat.
Odepchnęła go ramieniem i przymocowała następne włók-
no, tym razem na poziomie pasa wysokiego dorosłego czło-
wieka.
- Sim mówi - odezwała się, rozciągając jeszcze trzy
włókna - że pocięcie ich jest lepsze niż zabijanie. Robi na
nich bardziej wstrząsające wrażenie i uświadamia im, że
muszą być ostrożniej si.
- Jeśli będziemy robić takie rzeczy, to czym będziemy
się od nich różnić?
- Tym, że mieszkamy tutaj i nie robimy tego dla zaba-
wy! - warknęła, odwracając się do niego. - Albo żeby zbić
na tym majątek!
Nagle Seld osunął się po ścianie.
- Seld? - Jej twarz złagodniała nagle, a głos zmienił
się. - Seld, dobrze się czujesz? Potrzebujesz swoich leków?
- Nic mi nie jest. Ja tylko... po prostu nie lubię, kiedy
jesteś taka, Joat. A naprawdę cię lubię. Wiesz?
Czasami sama siebie nie lubię, pomyślała Joat. Odwróciła
się i wydęła usta doprowadzona do rozpaczy.
- Nie napadaj na mnie, Seld, dlatego że sytuacja pogarsza
się, zanim zmieni się na lepszą. Jeśli się zmieni. - Zawsze
wszystko zmienia się na gorsze.
Uniósł głowę z kolan.
- Jeśli mam wkrótce umrzeć, to chcę umierać czysty -
odpowiedział. - Daj mi swoją kapsułkę V.
- Dlaczego?
- Zgubiłem swoją.
- Dobrze.
Zdecydowali, że zażyją kapsułki, gdyby weszli w bliższy
kontakt z Kolnari. Joat nie zamierzała dopuścić do takiej
sytuacji, jednak gdyby do niej doszło, nie sądziła, by udało
jej się przeżyć. Seld schował kapsułkę do kieszeni i poszedł
swoją drogą.
Dziewczyna zacisnęła usta i przymocowała nowe włókno
u wylotu bocznego korytarza, mniej więcej na wysokości
głowy Kolnari.
Potem przeszła pod nim, dla pewności pochylając się dużo
niżej, podkradła się na palcach do pierwszej linii. Zatrzymała
się w pobliżu i nasłuchiwała.
No, chodźcie, wieprze, pomyślała. Ruszcie się. Powinni być
zdziwieni, że odpowiedź zabiera pierwszemu patrolowi tyle
czasu. Stała przy odsuniętej płycie i słuchała, lecz docierało
do niej jedynie bicie własnego serca, które tłukło się w jej drobnej
piersi, jakby chciało się z niej wyrwać. W końcu jej wyczulony
słuch wychwycił odgłos kroków. Naliczyła pięć osób i zaczę-
ła się wycofywać ku drugiej linii. Weszła w boczny kory-
tarz w momencie, gdy usłyszała okrzyk "Stój!" w języku
Kolnari.
Świetnie, pomyślała, co zobaczyli tylko kombinezon! Nie
krzyknęli: "Stój, brudny robaku!"
Padło kilka strzałów z lekkiej broni i dowódca plutonu
wyszczekał rozkaz wstrzymania ognia i ścigania zbiega. Dys-
tyngowanie długie kroki piratów zadudniły o podłogę.
Ich wrzaski odbiły się echem w zamkniętej przestrzeni
korytarzy. Joat wychyliła się zza narożnika, za którym przy-
kucnęła. Po tym, co zobaczyła, złośliwy uśmieszek zniknął
z jej twarzy. Dwóch żołnierzy Kolnari leżało na podłodze
w małym stawie krwi, jeden przewieszony przez ultramocny
niewidzialny drut, który odciął im nogi i otworzył mężczyznę
na wysokości pępka aż do kręgosłupa jak kokon motyla. Na
jej oczach ciało upadło na podłogę przecięte na pół i było
tyle, tyle krwi i wnętrzności we wszystkich kolorach i różowo-
purpurowe płuco...
Kobieta Kolnari sięgnęła do swoich odciętych nóg i prze-
cięła rękę do połowy nadgarstka. Dwa palce wisiały bezwład-
nie, gdy przycisnęła ramię do siebie i krzyczała i krzyczała -
nie z bólu czy przerażenia, lecz z czystego uczucia grozy
wywołanego czymś niewidzialnym, co ją zabiło.
- Ale kolorowo - szepnęła Joat do siebie.
Jej słowa w odniesieniu do tego, co zobaczyła, były tak
nie na miejscu, że poczuła, iż wzbiera w niej histeryczny
chichot. Coś ostrzegło ją, że tego rodzaju chichot byłby bardzo
trudny do opanowania, gdyby pozwoliła mu przejść przez
gardło, więc pohamowała się. W szczupłej, bladej twarzy jej
oczy wyglądały jak wielkie spodki.
Na drugim końcu korytarza Joat znajdowała się jedna
z ukrytych wind Simeona. Zanim weszła do niej, rzuciła
szpulę drutu, która potoczyła się po korytarzu. Z tyłu słyszała
krzyki następnego plutonu wrogów. Sądząc po dźwiękach,
szukali drutów za pomocą luf swojej broni. Rozległ się po-
dwójny głuchy stuk, gdy jakiś nieostrożny Kolnari zbyt szybko
skręcił w boczny korytarz i odciął sobie głowę na ostatniej
pułapce.
Poruszając się żwawo, Joat wysiadła z windy trzy poziomy
wyżej i weszła do korytarza kontrolnego, przeznaczonego do
napraw elektrycznych. Stamtąd przedostała się do jednego
z małych szybów wentylacyjnych i - szybko i sprawnie -
przeczołgała się do większej, otwartej przestrzeni, będącej
centralnym punktem układu szybów. Tutaj była bezpieczna.
Mieściła się tu jedna z jej baz - z siennikiem i pudłami
zapasów, a także narzędziami podwędzonymi z laboratorium
inżynieryjnego. Jeśli można nazwać "podwędzonym" coś, co
chętnie ci oddają. Pracownicy laboratorium nazywali Joat
"duszą SSS-900-C" lub Gremlinem Simeona.
Żołądek Joat zbuntował się gwałtownie. Robot przyjechał,
szczękając i popiskując do siebie, i uprzątnął nieczystości.
Joat położyła się, wtulając twarz w ramiona, i rozpłaka-
ła się gorzko. Nie pamiętała, by kiedykolwiek z jej piersi
wyrwał się taki długi, spazmatyczny szloch.
- Joat... kochanie, skrzywdzili cię? - Głos Simeona
brzmiał miękko i ciepło, jak niejasne wspomnienie czegoś, co
kiedyś ją ujęło.
Uniosła twarz zaczerwienioną od płaczu, lecz o zbielałych
wargach.
- Nie jestem taka twarda, jak myślałam - powiedziała,
łkając.- Nie sądziłam... cholera, nie! Muszę mieć serce
z kamienia. Oto ja, Joat-morderczyni! Słyszałeś, jak przeko-
nywałam Selda do słuszności tego pomysłu? - Odkaszlnęła
i otarła oczy wierzchem dłoni.- On mnie znienawidzi!
Nienawidzę samej siebie! To było takie... - Rzuciła się na
materac i zaczęła tłuc w niego pięściami. Przeraźliwie żałosny
płacz odbił się echem w korytarzu.
- Ciii, już dobrze, już dobrze.
- Chcę do domu!
- Joat. Joat, kochanie. Jestem z tobą. Jesteś w domu. Ze
mną zawsze będziesz miała dom. Ja cię nie nienawidzę, Joat.
Nie jesteś zła, kochanie. Tylko czasami lepsza część ciebie
nie lubi tego, co robi twoja gorsza część, i to właśnie ci się
przytrafiło.
Robot przytoczył się i okrył ją kocem. Simeon zaczął nucić,
kierując dźwięki wprost do jej uszu, gdyż otuliła się kocem
tak, że wystawały spod niego tylko kosmyki włosów.
- Chcę do Channy.
Nie mogę jej objąć, pomyślał Simeon. Ale mogę śpiewać...
- Masz czelność nazywać mnie kłamcą? - zapytał Be-
lazir.
- Moi ludzie zostali zabici - odpowiedział Aragiz t'Va-
rak. - Ochrona zarejestrowała Kolnari zastawiających pułap-
kę. Pewnie myśleli, że zrzucą winę na brudne robactwo.
Wiedziałem, że brudne robaki me mogły...
- Zarzucasz mi kłamstwo, t'Varak?
Kapitan zamilkł, targany między niechęcią cofnięcia oskarże-
nia a niemożliwością ataku, Belazira nie krępowało nic takiego.
- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, mój prostolinijny
kuzynie, że brudne robaki mogły podszyć się pod Klan? Że
są zdolni odgrywać się na naszych ludziach tak samo. jak my
na ich?
- Nazywasz mnie ofiarą oszustwa brudnego robactwa?
- Mówię, że mnie nudzisz, lordzie kapitanie Aragizie
t'Varak. Nudzisz mnie ponad granice wytrzymałości. Nudzisz
mnie tak, że nie da się tego wyrazić słowami. Twoja egzys-
tencja czyni wszechświat nudnym ponad wszelką miarę!
Twarz Aragiza złagodniała w serdecznym uśmiechu.
- Kiedy?
- Kiedy wypełnimy wyrok lorda kapitana Poi t'Veng. Na
pięści. - Pojedynek na śmierć i życie według starego zwy-
czaju, w nabijanych stalą rękawicach.
- A teraz - mówił dalej Belazir - zabieraj swoich ludzi
i całą resztę na swój statek. - Na twarzy drugiego kapitana
pojawił się wyraz podejrzliwości. - Tak. wiem, że zbierałeś
swoich wojowników. Tutaj nie ma czasu na waśnie rodowe.
t'Varak. Uwierz mi.
Ekran zgasł. Serig postąpił krok naprzód i uniósł brew.
- Panie, on jest głupcem, jak go nazwałeś. Chociaż od-
ruchy ma całkowicie w porządku.
- Możliwe - odpowiedział Belazir. - Mówiłem prawdę.
To, że muszę nazywać go kuzynem, naprawdę doprowa-
dza mnie do szału. - Pokiwał głową. - Dzisiaj triumfujemy,
Serig. Z przeszkodami, ale mimo wszystko triumfujemy.
Więc...
Straż dokowa skontaktowała się z mostkiem.
- Wielki lord/ie, przyprowadziliśmy kobietę brudnego
robaka utrzymującą, że ma dla ciebie informacje.
Serig zachichotał. Mnóstwo kobiet brudnego robactwa
przychodziło do doku i pytało o Belazira. Wielki lord wziął
kilka z nich, a pozostałe przekazał Sengowi albo załodze.
- Nie, poczekaj - powiedział Belazir. - Jakie informacje?
- O konspiracji, w której uczestniczą przywódcy brud-
nych robaków, i o statku-ofierze, panie.
- Przysłać ją tutaj. - Belazir spojrzał na Senga i wzru-
szył ramionami. - Dlaczego nie?
Nie czekali długo.
- Chciałabym rozmawiać z tobą na osobności, mistrzu -
powiedziała kobieta, patrząc znacząco na Seriga.
- Jestem szlachetny wobec kobiet - oznajmił Belazir.
Szczera prawda, jeśli były poza jego zasięgiem. - Tak szla-
chetny, że nie słyszałem cię. brudny robaku.
Kobieta zamrugała oczyma i z trudem przełknęła ślinę,
spoglądając raz na jednego, raz na drugiego.
- O... oni więzili mnie. mistrzu i bbbb... - Nawet teraz
nie była w stanie zmusić się do wypowiedzenia blużmerstwa
do końca. Kiedy Belazir spojrzał na nią, jak wilk na jagnię,
zrozumiała, że musi wziąć się w garść.
- ... boże - dokończyła, niepewna, czy było to obsceni-
czne oddanie honoru, którego się domagali, czy modlitwa. -
Ja... mam informację - wyjąkała i przyłożyła dłoń do twarzy.
Uciekłam im, pomyślała. Oni musieli naprawdę konspirować
przeciw niej, jak również przeciw Amosowi. Trzymali ją
z dala od mego. Załkała cicho. Pamiętała jego wyznania
miłości, obietnice... i koszmar odrzucenia, zawodu. Oczy
w kolorze mosiądzu wpatrywały się w nią wyczekująco.
- Nazywam się Rachel bint Damscus. Jestem z Bethelu.
Byłam na statku, który ścigaliście. Czterdzieścioro z nas
przeżyło i schroniło się na tej stacji.
Żaden z Kolnari nie poruszył się ani nie odezwał.
- Więc jesteś z Bethelu? - Belazir oparł głowę na pięści,
wodząc palcem po dolnej wardze. - Odwróć głowę. Wstań.
Pochyl się. Jeszcze raz usiądź. Możliwe - powiedział zamy-
ślony, zwracając się do Senga. - Trochę podobna do rasy
brudnych robaków, tutaj jest wiele odmian.
- Mało prawdopodobne, panie.
Belazir pokiwał głową. Byli prawie gotowi do odlotu. Jeśli
nawet oszukano ich, to co z tego? Powróciło do niego wspo-
mnienie uderzenia w twarz wizerunku bożka Panny Młodej.
Może jednak stare zwyczaje miały realną moc...
Patrzyła na niego. Belazir stwierdził, że w wyrazie jej oczu
było coś dziwnego. Jej wargi i palce drżały, lecz nie z powodu
przerażenia. Zawsze potrafił to rozpoznać. Może to jakieś
zaburzenia nerwowe? Pochylił się do przodu i wciągnął w noz-
drza powietrze. To nie był zapach zdrowego człowieka.
- Powiedziałam prawdę. - Jej słowom towarzyszyło po-
jedyncze, gwałtowne skinienie głową. - Mistrzu i boże.
- Dlaczego mi to mówisz? Z pewnością wiesz, że to
niebezpieczne?
Kobieta zaczęła się trząść z gniewu, a jej oczy wypełniły
się łzami.
- Ona... ta czarnowłosa suka o czarnym sercu uwiodła
mojego narzeczonego! Obiecała mu władzę! Ale kłamała.
Odgrywa dla niej głupka, robi, co mu każe, śpi w jej łóż-
ku... - Głos załamał jej się i zamilkła. Kilka razy przełknęła
ślinę, zanim mogła znowu mówić. - Ten, którego przed-
stawili wam jako Simeona-Amosa, naprawdę nazywa się
Amos i jest przywódcą, który przywiózł nas tutaj z Bethelu.
Prawdziwy Simeon jest człowiekiem z kapsuły, czymś, co
nazywają mózgiem, i to on nadal kieruje tą stacją.
- Człowiekiem z kapsuły? - Belazir t'Marid zamknął na
moment oczy.- Ach! Słyszeliśmy o tym, ale nigdy nie
widzieliśmy.
Serig pochylił się do niego.
- Panie, to rodzaj proteinowego komputera, nie? Ale nasz
ślimak pokonał ich system i trzyma go w garści. Czy wobec
tego nie wiedzielibyśmy?
- To wyjaśniałoby anomalie - powiedział Belazir, zbie-
rając fakty, dzięki którym uwierzył w niemożliwe. - I... ach!
Jestem takim samym głupcem, jak Aragiz t'Varak!
- Na pewno nie, panie - zaprzeczył Serig zaskoczo-
ny. - Nie w swój najgorszy dzień. Nie w mój najgorszy
dzień. Nie w najgorszy dzień w życiu tego tu brudnego robaka.
- Byłem bliski straty. Przeoczenia potencjalnie najcen-
niejszego łupu na tej stacji!
- Człowiek z kapsuły jest aż tyle wart?
- Ma znaczenie strategiczne - odpowiedział Belazir. -
Chodź, przyjrzymy się temu. W każdym razie, już czas.
Jego spojrzenie ponownie spoczęło na brudnym robaku.
w
Doszedł do wniosku, że jest maniaczką w stanie depresji,
wahającą się między zdrowym, normalnym przerażeniem
a egzaltowanym stanem absolutnej ufności w jego zaintere-
sowanie, w jego pomoc. Jakby był pionkiem w jej grze...
- Wariatka - stwierdził. - Chociaż... Może jestem próż-
ny, ale mała Channahap jest zbyt dobra w grach wojennych.
Zapuszkowany mózg podłączony do wielkich komputerów
i ich banków danych, tak? - Uniósł brew, patrząc na Rachel.
- Mogę tylko powiedzieć, co słyszałam - paplała kobie-
ta, pragnąc, by jej uwierzono. - Powiedziano mi, że to są
ludzie, których włożono w pudła jeszcze jako noworodki
i którzy potem stali się jakby komputerami. - Wyłamywała
palce i rzucała rozpaczliwe spojrzenia raz na jednego męż-
czyznę, raz na drugiego. - Mówię prawdę. Spiskują przeciw-
ko tobie, mistrzu i boże!
Belazir uśmiechnął się, uprzejmie przyznając jej rację.
- Oczywiście, że tak. - Przynajmniej co do tego byli
zgodni. Wstał. - Chodź, pójdziemy i porozmawiamy z nimi.
Niech Baila zawiadomi Channęhap, że zobaczę się z nią w jej
biurze - dodał, zwracając się do Seriga. - Powiedz jej, żeby
był tam również Simeon-Amos.
- Channo - odezwał się Simeon, przerywając jej pra-
cę. - Belazir t'Drań podąża tą drogą z Rachel na holu. Nie
wiem, co się dzieje, ale sprawia wrażenie ponurego i jedno-
cześnie zadowolonego.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się dzwonek i na
ekranie ukazała się twarz Baili.
- Channohap- powiedziała.- Lord kapitan t'Marid
jest w drodze do twojego biura. Oczekuj go tam. Żąda też
obecności Simeona-Amosa. Wykonać. - Ekran zgasł.
- Cholera - zaklęła Channa i zamyślona zastukała pal-
cami w blat. - Masz rację, Simeome, to me wygląda dobrze.
Mam dość tej dziewczyny. Doprowadza mnie do szału.
- Masz rację co do stanu jej umysłu, Channo. Nasza
Rachel jest szalona, nawet nie po prostu szalona, lecz rzeczy-
wiście wariatka, świe...
- Sim!
- W porządku, polecę Chaundrze, żeby opisał ją jako
przypadek swego rodzaju szaleństwa. Uprzedź Simeona-Amo-
sa, a ja zajmę się resztą.
- Już się robi. Simeonie-Amosie - rzuciła przez mter-
kom. - Przyjdź tutaj.
- I wiesz co, Channo?
- Tak?
- Myślę, że się zaczęło. Platforma bojowa właśnie uru-
chamia napęd obowiązujący w strefie stacji. Mamy prawdziwą
okazję zadania im silnego ciosu, jeśli uda nam się pozbawić
Belazira łączności z jego ludźmi. To może mieć wielkie
znaczenie.
Channa przytaknęła. Była przygotowana na dokonanie pró-
by morderstwa na Pannie Młodej, mimo małego prawdopo-
dobieństwa skuteczności akcji. Strach wydawał się jej czymś
odległym - nie było na mego czasu.
- Simeonie-Amosie - zaczęła, kiedy wszedł do pokoju
gościnnego. - Belazir idzie tu z Rachel. - Jego twarz zamar-
ła. - Nie ma czasu na dyskusję, oto co musimy zrobić.
Skrzynie z cichym chlupotem wynurzyły się z głębokiej na
metr, zielonej wody basenów glonowych i teraz ociekały na me-
talowych kratownicach przejść. Statki posiadały zamknięty
system rur i zbiorników, ale ten układ - otwarte, metalowe
prostokąty ułożone jak tace- był dla stacji wydajniejszy
Pracownicy systemów środowiskowych poruszali się szybko,
bez marnowania sił czy zbędnych rozmów. W tym sektorze
nie było wesoło, odkąd wróciła do nich szefowa, ale mieli
pewną satysfakcję, gdy zdjęli próżniowe pokrywy i broń
wędrowała z ręki do ręki wśród ponad stu techników, urzęd-
ników i laborantów.
Patsy Sue Coburn obejrzała wydobyte karabiny i przewie-
siła jeden przez ramię. Ursyniańska broń była pistoletem
maszynowym wielkości człowieka. Następnie wyłowiła z ba-
senu swój pistolet łukowy i rozerwała plastykową błonę.
- Czekałam na to - szepnęła.
Jeśli Kolnari przemierzają po raz ostatni swoją zwykłą
trasę, to powinni dotrzeć tu za jakieś pół godziny.
Załoga stłoczyła się wokół dowódców udzielających szyb-
kiej lekcji posługiwania się karabinami tak, by osiągnąć jak
najlepsze efekty. Na szczęście było to proste - nastawić
tarczę na pozycję zgodnie z ruchem wskazówek zegara i od-
bezpieczyć spust. Ustawić lufę na cel i pociągnąć spust.
Szybkostrzelna broń z lekkim odrzutem na krótkich dystan-
sach powinna się sprawdzić.
I jest wszystkim, co mamy, przypomniała samej sobie.
Odczuwała całkowity spokój. Właściwie, była spokojna, od-
kąd się obudziła i zobaczyła twarz Joat, majaczącą przed jej
oczyma jak twarz ducha w plamie światła. Towarzyszyło temu
przeczucie, że gdyby nie zachowała spokoju, to byłoby bar-
dzo, bardzo źle.
Chyba mogę na to poczekać, powiedziała do siebie. Inni
spojrzeli na mą.
- Poczekajcie, aż się zbliżą - powtórzyła cierpliwie po
raz setny. - Simeon będzie utrzymywał nas w kontakcie. -
Mam nadzieję, ze postępuję właściwie, pomyślała. - Kiedy
wejdą, otwórzcie ogień, a potem przejdźcie kanałem osiowym
G-8 i uderzcie na nich. Amos będzie w pobliżu. A jeśli me
on, to ja.
Skinęła im chłodno i przełożyła karabin przez plecy, uwal-
niając ręce do wspinaczki po drabince wiodącej między zbior-
nikami do wejścia do systemu wentylacyjnego, gdzie miała
spotkać się z Joat. Początkowo wspinaczka nie była trudna,
a później Patsy podążała największymi na stacji kanałami.
Krąg twarzy pozostał w dole i stawał się coraz mniejszy wśród
prostokątnych basenów oraz kolorowego labiryntu rur do-
prowadzających pokarm, wodę i odprowadzających odpady.
Amos stal obojętnie za Channą, z rękami założonymi do
tyłu. Kiedy wszedł Belazir. padli na kolana. Kolnari zajął
miejsce /.a biurkiem Channy i gestem nakazał jej usiąść. Pluton
żołnierzy stłoczył się w małym biurze. TMarid rzucił rozkaz
w swoim języku i wszyscy, oprócz dwóch, wycofali się.
Rachel stanęła obok jego krzesła. Spojrzała na Channę, po
czym odwróciła wzrok, zaciskając pięści. Natomiast do Amo-
sa uśmiechnęła się drżąco.
Jak powiedziałby Sim, ktoś się wyłamuje, pomyślała Chan-
na. Wygląda na to, że chce go uratować.
Channa złożyła ręce na piersiach.
- Mistrzu i boże, czemu zawdzięczam tę zaszczytną wizytę?
Belazir uśmiechnął się i wskazał ręką Rachel.
- Otrzymałem interesującą informację.
- Powiedziałam mu wszystko! - krzyknęła Rachel ze
złością.
Channa i Amos popatrzyli na nią zaskoczeni, a potem
pokręcili głowami i zwrócili się do Belazira.
- Wszystko? - zapytała Channa.
- Powiedziała mi, że ona i czterdzieścioro innych przeżyli
podróż z Bethelu i że ten mężczyzna - wysunął podbródek
w stronę Amosa - jest jej narzeczonym. Mówi, że on udaje
Simeona, a prawdziwy Simeon w rzeczywistości jest mózgiem
w pojemniku czy czymś takim, który kieruje tą stacją i oporem
wobec Wielkiego Klanu. - Złożył ręce i przyglądał się jej
spokojnie. - Jeśli to prawda, przewiduję pewne trudności.
Channa całą siłą woli powstrzymywała się od uśmiechu,
szeroko otwierając oczy w wyrazie niedowierzania. Nie takiej
reakcji się spodziewał.
- Simeome-Amosie - odezwała się w końcu. - Zawia-
dom, proszę, doktora Chaundrę, że Rachel się znalazła i po-
proś, aby przyszedł i zabrał ją. Uprzedź go, że może potrze-
bować jakiegoś chemicznego środka obezwładniającego.
Belazir uniósł brew.
Channa spojrzała na niego, oczekując, by zezwolił Amo-
sowi wykonać jej polecenie. TMarid skinął palcami. Amos
skłonił głowę i poszedł do swojego biura, aby skontaktować
się z doktorem.
- Ona znowu kłamie, panie - rzekła Rachel, ale zaraz
umilkła, gdy Belazir po raz drugi machnął ręką.
Channa przybrała minę pobłażliwej wyrozumiałości.
- Ta młoda kobieta jest chora umysłowo. Nie trzymamy
jej w odosobnieniu, ponieważ zwykle jest nieszkodliwa, po-
dobnie jak jej fantazje. To tragiczny przypadek, bardzo oporny
na psychoterapię.
- Wstrętna suko... - zaczęła Rachel, gwałtownie postę-
pując do przodu.
Belazir gestem wydał rozkaz strażnikom, którzy natych-
miast podeszli do Rachel i zamknęli jej usta mocnym ude-
rzeniem.
- Kim ona jest? - zapytał.
- Nie wiemy dokłanie - odpowiedziała Channa. - Zo-
stała tutaj podrzucona, prawdopodobnie przez jakiś statek
handlowy, który zatrzymał się u nas przelotem. Nie miała
żadnego identyfikatora. Nikt nie zgłosił się z żadnymi infor-
macjami o niej. Doktor nie jest pewien, czy jej obłęd jest
rezultatem zażywania narkotyków, czy urazu. Twierdzi, że
jedynym sposobem upewnienia się w stu procentach jest
zrobienie autopsji, która oczywiście jest wykluczona. Zwykle
jest słodka, a w najgorszym razie średnio dokuczliwa. Może
warunki... - Channa zrobiła niejasny ruch dłonią, sugerujący,
że okupacja mogła spotęgować jej mezrównoważenie. Rozluź-
niona, przechyliła się do tyłu na krześle, sprawiając wrażenie
swobodnej. - Może fakt, że jest świadoma... no, bieżących
wydarzeń, oznacza postęp, mistrzu i boże. Musiała przeglądać
kasety z wiadomościami i stąd te fantazje o Bethelu.
- Ona kłamie! - wybuchnęła Rachel.
Rzuciła się na Channę, lecz zatrzymało ją szarpnięcie, gdy
jeden ze strażników chwycił ją za długie włosy. Jej maska
wściekłości nie zmieniła się nawet pod wpływem bólu. Wal-
czyła zacięcie, dopóki Amos nie wrócił do pokoju. Potem się
poddała.
- Amos - błagała, łkając. - Pomóż mi!
Popatrzył na nią ze współczuciem.
- Oczywiście, że ci pomogę, Rachel - odparł. Jego miły
głos brzmiał szczerze. - Wszyscy chcemy ci pomóc. - Po-
chylił się bliżej Channy. - Doktor jest w drodze, panno Hap.
- Nie!- krzyknęła Rachel.- Nie! Jak możesz mi to
robić? Ona cię wykorzystuje, kochany! Nie zdradzaj mnie!
Proszę... - Łzy zaczęły spływać wzdłuż jej długiego nosa. -
Proszę... proszę.
Channa poczuła ucisk w żołądku. Ona rzeczywiście osza-
lała. Prawdopodobnie jest to uleczalne szaleństwo, jak w więk-
szości przypadków. Irytacja ustąpiła miejsca litości i poczuciu
zagrożenia ze strony Kolnari przywiązującego wagę do opo-
wieści Rachel.
Współczucie Amosa było boleśnie realne.
- Chodź, chodź - mówił Amos uspokajająco. - Jesteś
chora, Rachel. Tatuś wezwie doktora, żeby cię wyleczył.
Możesz zabrać ze sobą Simintę - dodał i wcisnął jej w ręce
lalkę, którą przyniósł.
Na moment Rachel przestała płakać i popatrzyła na niego
zmieszana.
- Co? - odezwała się w końcu. - Jesteś moim narze-
czonym, a nie ojcem! - Spojrzała na lalkę, a potem cisnęła
ją na podłogę i podeptała. - Przestań ze mnie szydzić.
Amos poruszył się niespokojnie.
- Moja obecność ją drażni. Czy wybaczysz mi, panie,
dopóki nie przyjdzie doktor Chaundra?
- Tak byłoby najlepiej - przyznała Channa, zwracając
się do Belazira.
T'Marid powiódł oczyma po całej trójce.
- Tatuś? - zapytał powątpiewająco, po czym uśmiechnął
się z przymusem.
Channa westchnęła.
- W zeszłym tygodniu myślała, że ma pięć lat i że Simeon-
-Amos jest jej ojcem. Ilekroć wychodził z pokoju, zaczynała
płakać. Z jakiegoś powodu ma kompletnego bzika na jego
punkcie. Chaundra przypuszcza, że może przypominać męż-
czyznę, który ją nam podrzucił. Nie wiemy.
- Kłamie! - wrzasnęła Rachel. - Kłamie!
- Doktor powinien już tu być - powiedział Amos, wy-
raźnie niepocieszony. Podniósł lalkę i starannie posadził ją na
krześle. - Później będzie się martwić, jeśli jej tu nie znajdzie.
- Możesz iść - rzekł Belazir, nie odrywając oczu od
Channy.
Do pokoju wkroczył Chaundra. Podszedł do płaczącej dzie-
wczyny i delikatnie dotknął jej ramienia.
- Biedna Rachel - powiedział uspokajająco. - Biedna
mała dziewczynka.
- Doktorze - odezwał się ostro t'Marid. Chaundra od-
wrócił się i stanął mocno wyprostowany, ze spuszczonym
wzrokiem. - Czy to jest pana pacjentka?
- Tak, mistrzu i boże.
- Mój czas jest zbyt cenny, abym tracił go na wymysły
tej wariatki. Jeśli jest tak chora, jak na to wygląda... nie,
nieważne. Możesz odejść. Czekaj. Masz kartotekę jej choro-
by? Chcę ją zobaczyć.
- Tak, mistrzu i boże, ale nie mogę przywołać jej przez
ten komputer. Medyczne rejestry są w zamkniętym systemie,
co pozwala chronić prywatność pacjenta.
Belazir odprawił go niecierpliwym gestem.
- Serig - powiedział. - Zajrzyj do nich, a potem wracaj
na Pannę Młodą i kontynuuj to, co zaplanowaliśmy. Wkrótce
dołączę do ciebie.
Serig pokłonił się nisko.
- Rozkaz, panie - rzekł, lekko odsłaniając zęby w zim-
nym uśmiechu. - Lala też?
- Idź, zuchwalcze - warknął Belazir.
Rachel wzięła głęboki oddech i zdawała się walczyć z włas-
ną godnością. Powoli mięśnie jej twarzy przestały drgać.
- Oni kłamią, mistrzu i boże, zobaczysz. To ja mówię
prawdę.
Na koniec, kiedy Serig odwrócił ją i pchnął między łopatki,
krzyknęła i pobiegła kawałek, aby uniknąć upadku. Drzwi
otworzyły się przed nią z sykiem.
- Idź - warknął Belazir i Chaundra podążył za Kolnari
i dziewczyną.
Belazir i Channa przyglądali się sobie wzajemnie w pełnej
napięcia ciszy, która teraz zapadła.
- Każ wrócić swojemu człowiekowi - powiedział
w końcu.
Channa przycisnęła guzik interkomu.
- Simeonie-Amosie, czy mógłbyś tu przyjść?
- Ta Rachel jest w tobie zakochana- zauważył t'Marid
z błyskiem rozbawienia w żółtych oczach.
- Przyznam - odpowiedział z goryczą Amos - że za-
czynam się niecierpliwić jej popisami.
Kolnari uniósł brew.
- Pewnego dnia - poinformowała go Channa - doszła
do przekonania, że Simeon-Amos jest Bogiem i krążyła po
stacji, próbując przekonać ludzi, żeby go czcili. Obcowanie
z nią jest dla nas bardzo trudnym doświadczeniem, ale szcze-
gólny nacisk wywiera na Simeona-Amosa.
^
- Simeon-Amos jest oczywiście ofiarą podobnego bzika
na twoim punkcie, Channahap - stwierdził Belazir. - A to
wystarczająco mocny argument, by uwierzyć w twoją wersję.
- Tak, mistrzu i boże - odpowiedziała Channa. Zamknę-
ła oczy. Simeon?, zapytała subwokalnie.
Jest w połowie przekonany, ale nadal się zastanawia -
wyjaśnił Simeon. - Niecierpliwi się. Channo, zaczyna się.
Za nie więcej niż dwadzieścia minut piraci ogłoszą alarm.
Otworzyła oczy.
- Simeonie-Amosie - odezwała się. - Może zajrzałbyś
do głównego magazynu?
- Jak sobie życzysz - odparł po długiej sekundzie wa-
hania.
- Teraz - rozkazał Simeon.
Ślimak podniósł głowę z ruin zamku, lustrując równinę
pokrytą fumarolami wulkanicznymi i połyskującą niebiesko
lawą. Patrolowały ją długojęzyczne osy. Łuki błyskawic ry-
sowały strzępiaste wzory ponad kraterem i kanionem.
Rozległ się grzmot, a następnie głośniejsze od niego szcze-
kanie i sklepienie niebieskie rozwarło się. Ślimak stanął dęba,
nie kończący się, dłuższy niż czas, nasycony swoim pokarmem.
To Simeon doprowadził do pęknięcia sklepienia i nowe
niebo rozciągnęło się ponad zniszczonym krajobrazem. Świat-
ło zmieniło się z bezlitośnie białego w jasnożółte, słoneczne.
Osy spadły, skręciły się i zdechły. Obok niego kroczył trzy-
głowy pies wielkości słonia. Simeon wzniósł kij i uderzył.
Rozcieracz zaatakował i koncentryczna paszcza zwarła się
na końcówce broni. W następnej chwili cofnęła się, gdy
drewno zmieniło się w obręcz, która rozszerzała się, wpycha-
jąc rzędy zębów do tyłu. Potwór potrząsał łbem, próbując się
uwolnić, ale trzygłowy pies przygwoździł go do ziemi. Pło-
nący zielonym żarem krąg poszerzał się coraz bardziej, aż
paszcza stała się przejściem.
W rękach Simeona pojawiły się skalpel i narzędzia do
kruszenia lodu. Wznosząc je, wszedł w paszczę ślimaka.
- Tutaj Sim! - krzyknął. - Otwórz szeroko.
Na pomocniczym pokładzie dowodzenia SSS-900-C tech-
nik Kolnari właśnie sięgał do tylnej obudowy komputera
bojowego, gdy zwrócił uwagę na urządzenia ostrzegawcze.
- Panie! - krzyknął. - Wskaż...
W tym momencie eksplodował samozapalający ładunek
wbudowany w podstawę komputera. Detonacja nie była silna,
ale wystarczająca by zniszczyć czułe mechanizmy wewnętrz-
ne. Spłaszczony dysk wyszczerbionej obudowy ściął piratowi
głowę.
Jego towarzysz zareagował z precyzją tygrysa. Dobył broni
i dopadł do drzwi, które zatrzasnęły się z hukiem, zmuszając
wojownika do odskoczenia z powrotem do komory sterowa-
nia. Była pusta i bezpieczna dla niego, lecz nie posiadała
innego wyjścia. Kolnari obracał się wokół własnej osi, nacis-
kając spust karabinu plazmowego i strzelając z biodra w pul-
pity sterownicze.
- Niegrzeczny - powiedział głos z powietrza.
Z otworów wentylacyjnych dobył się syk. Kolnari zachwiał
się, dotknięty pierwszą falą gazu. Jego ostatnim czynem było
wyrwanie zza pasa granatu, odbezpieczenie go i staranne
przyłożenie do własnej głowy.
- Do diabła - mruknął Simeon.
Zniszczenia okazały się znaczne i wyposażenie chwilowo
nie nadawało się do użytku. Wziął odpowiednik głębokiego
oddechu i skoncentrował się. Wiele rzeczy należało zrobić
jednocześnie.
- Pozwól mi wstać - poprosiła Channa, gładząc plecy
Belazira.
- Jeszcze przez chwilę nie - powiedział leniwie. - Po-
spieszyłem się. Mamy jeszcze pięć minut.
Jego ciało było suche, w przeciwieństwie do mokrego od
potu ciała Channy, ale o wiele cieplejsze z powodu szybszego
metabolizmu jego rasy.
- Więc zostajemy? - westchnęła mu do ucha.
- Nie - odpowiedział. - Domyślałaś się?
- Że zabierzesz mnie ze sobą albo że dzisiejszy dzień
będzie dniem odlotu? I jednego, i drugiego. - Przeszył ją
dreszcz. - A teraz, proszę. Muszę zabrać kilka rzeczy.
- Będę cię dobrze traktował - rzekł Belazir i stoczył się
z niej. - Pospiesz się.
Leżał rozleniwiony na sofie, patrząc, jak Channa znika
w swojej sypialni. Pamiętny dzień, pomyślał. Poczynając od
odarcia dziewczyny z ubrania, gdy tylko zostali sami, bo naj-
lepiej wziąć zaliczkę z góry. Kolnari skoncentrował się na
wewnętrznym poczuciu czasu. Dwadzieścia minut, stwierdził.
Niezwykle szybko. I zmieścił się w planie dnia. Mężczyzna
uśmiechnął się do siebie, przeczesując palcami i odrzucając do
tyłu kosmyki białych włosów. Jutro jawiło mu się jako droga
ognia, krwi i złota.
- Jesteśmy blisko kwatery Channy? - zapytał Joseph.
Skradali się jak lamparty kanałem wentylacyjnym szeroko-
ści ramion Josepha, co utrudniało im poruszanie się. Posuwa-
jąca się za nimi Patsy miała mniej kłopotu, gdyż była dużo
węższa w ramionach.
- Tak... - Joat zawahała się. - Wiesz, prawdę mówiąc,
nie przechodziłam nigdy tą drogą. Próbowałam ukrywać się
przed Simeonem. - Znów zawahała się. - Myślę, że jesteśmy
tuż nad głównym korytarzem prowadzącym do szybu windy.
- Chyba lepiej sprawdzę - powiedział Joseph z powścią-
gliwym uśmiechem. - Dobrze się czujesz, Joat, moja przy-
jaciółko?
- Tak. - Uśmiechnęła się do niego przez ramię. -
Tylko... doznałam lekkiego wstrząsu, to wszystko. Dobrze się
czuję.
Dotknęła przyłącza i swojego gniazda. Błona pod nimi
zrobiła się przezroczysta. Chaundra nie spojrzał w górę. Zamiast
tego obejrzał się za siebie, potrząsnął głową i poszedł dalej.
Joat przeczołgała się kawałek i zamarła, ujrzawszy następne
dwie osoby. Rachel uciekła, lecz Serig z łatwością pochwycił ją
jedną ręką i cisnął o ścianę korytarza. Kobieta krzyknęła, dysząc
i chwytając się za gardło, jak ktoś, kto obudzony z jednego
koszmaru, wpadł w drugi.
- Nie rób tego, Joe, on cię zabije! - krzyknęła Joat
półgłosem, usiłując złapać Bethelianina za pas.
Nie zdążyła i wiedziała, że nie wyniknęłoby z tego nic
dobrego. Jej ręka nie utrzymałaby ciężaru mężczyzny. Zanim
zdążyła dokończyć zdanie, pokonał odległość dzielącą go od
wyjścia z kanału i zeskoczył na pokład. W rękach trzymał
noże - jeden długi i wąski, drugi krótki i zakrzywiony.
Kolnari zamierzył się ręką, by ponownie uderzyć Rachel,
gdy krzyknęła po raz drugi.
- Piracie - odezwał się Joseph za jego plecami.
Wojownik odepchnął kobietę z taką łatwością, jakby była
workiem wełny, aż uderzyła głucho o ścianę. Kolnari zamach-
nął się, by zadać przeciwnikowi cios otwartą dłonią, którym
roztrzaskałby solidne drzewo tekowe. Jednak zamiast na Jo-
sepha trafił na długi nóż, który Bethelianin trzymał w prawej
ręce. Żółte oczy Seriga zwęziły się z bólu, a szeroka struga
krwi zachlapała kremową ścianę i spłynęła po niej leniwie.
Wojownik Klanu cofnął się kilka kroków, poza zasięg ostrzy,
lecz jednocześnie oddalił się od porzuconego pasa z wyposa-
żeniem. Stał nagi i nieuzbrojony, z głęboką aż do kości raną
na przedramieniu. Nie śmiał nawet ucisnąć jej drugą ręką.
W powietrzu unosił się silny, chlorkowo-miedziowy zapach
krwi, która jakby wolniej sączyła się z rany. Superszybka
krzepliwość mogła go uratować... gdyby się nie przesilał.
- Chodź do mnie, piracie - powiedział cicho Joseph. -
Chodź, zobacz, jak walczyliśmy w Keriss.
Kolnari warknął i skoczył w bok, po czym wzbił się
w powietrze i odbił od górnej części ściany. W ślad za
zaciśniętą pięścią na Josepha runęło sto kilogramów mięśni
i kości. Skulona pod ścianą Rachel załkała rozpaczliwie, ale
Josepha już tam nie było. Przewidując taką taktykę, rzucił
się na plecy, trzymając noże ostrzami ku górze. Pirat złożył się
w powietrzu jak scyzoryk, ale mimo to, kiedy przetoczył
się i wstał, na jego piersi widniały kolejne dwa, długie cięcia.
Ruszając do przodu, wyszczerzył zęby w grymasie bólu.
Na tle kruczoczarnej skóry długie rany miały pomarańczowy
kolor, a wyciekająca z nich krew wstrząsająco głęboki odcień
umbry. Trzymał ramiona w górze - jedną dłoń miał zaciś-
niętą w pięść, a drugą otwartą płasko i usztywnioną.
- Chodź - szepnął Joseph. Rachel odzyskała pełną świa-
domość i wyraz jego twarzy zmroził ją. - Chodź do mnie,
no, chodź.
Noże zabarwiły się na czerwonopomarańczowo, a ich kra-
wędzie połyskiwały, gdy zataczał nimi małe, precyzyjne kręgi.
Teraz akcja potoczyła się błyskawicznie. Jeden z noży
poszybował w powietrzu i Joseph wywinął się bokiem. Drugi
nóż wciąż błyszczał wyzywająco w jego dłoni. Wojownik
Kolnari zachwiał się i drżał przez moment, a potem zamierzył
się stopą, by zadać ostateczny cios. Rachel rzuciła się do
przodu, chwytając na oślep. Jej ramiona owinęły się wokół
nogi, na której stał. Była jak pień drzewa, nie, jak element
stalowej maszyny, która odbiła ją w bok niczym gigantyczny
tłok. Jednak utrata krwi i niespodziewany ciężar pozbawiły
pirata równowagi. Zatoczył się wprost na Josepha. Przez
moment stali pierś w pierś, jak złączeni braterskim uściskiem.
Długopalce, czarne dłonie zacisnęły się na ramionach Josepha,
gotowe wykorzystać potężną siłę, by wyrwać mięśnie z jego
masywnego karku.
Potem zauważyła, że lewa ręka Betheliamna poruszyła się.
Prawa zwisała bezwładnie, lecz lewa napierała na bok Kolnari.
Coś w niej trzymał. Była to rękojeść noża, który zatopił
w ciele wroga. Zakrzywione ostrze, którego krawędzie prze-
cięłyby stal, wśliznęło się między żebra pirata, a jego mor-
derczy uścisk zmienił się w szalony wysiłek, pod wpływem
którego wygiął się w pałąk.
Obaj mężczyźni walczyli w milczeniu, oszczędzając od-
dech. Nagle z gardła Kolnari dobył się krzyk, zarówno roz-
paczy, jak i ostatecznej agonii, który zatonął w fontannie krwi,
gdy twarde jak diament ostrze noża rozpruło mu klatkę pier-
siową i utknęło w połowie. Osunął się na podłogę i skonał.
Joseph wyrwał nóż i schylił się. Zmusił prawą rękę do dzia-
łania, chwycił genitalia martwego pirata i odciął je jednym
pociągnięciem noża. Potem wcisnął je w otwarte usta trupa
i splunął w martwe oczy, wciąż otwarte jak blaknące bur-
sztynowe klejnoty.
Krew. Rachel wytarła usta, nagle uświadamiając sobie
obecność krwi - w ustach, na włosach, ciele, rozpryskaną na
ścianach i suficie korytarza, przyćmiewającą światło lamp;
większej ilości krwi nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Pokry-
wała Josepha od stóp do głów. Jego oczy patrzyły z krwawej
maski, nawet zęby miał czerwone.
Popatrzyła na zmasakrowane zwłoki.
- Seng - powiedziała. - Nazywał się Serig.
- Imię zdechłego psa umiera na kupie gnoju - warknął
Joseph. Potem odwrócił się do niej i jego oczy znów ożyły.
Zaciął się w połowie ukłonu, z trudem łapiąc oddech, ale po
chwili wykonał gest do końca. - Moja pani, czy jesteś ran-
na? - zapytał troskliwie.
Rachel dyszała ciężko i chwiała się na nogach, spoglądając
na zwłoki, a następnie na mężczyznę, którym pogardzała.
- Joseph! - krzyknęła, chwytając go za ramię. - Ja... -
Rzeczywistość zawirowała i rozszczepiła się, jakby szklana
powierzchnia między nią a jej myślami rozprysła się. -
Joseph- powiedziała łagodniej, jakby zdziwiona.- Coś
mi się stało. Ja... pamiętam rzeczy, które me mogły się
zdarzyć. Ja... - oblała się rumieńcem - ...pamiętam, że
byłam wobec ciebie taka okrutna, taka przewrotna. I, i ja... -
spojrzała na mego, potrząsając przecząco głową i jednocześnie
szepcząc z rosnącym przerażeniem - ...zdradziłam Amosa
przed Kolnari?
Dotknął jej policzka, obdarzając ją delikatną pieszczotą.
- Pani, byłaś chora. Zatrułaś się narkotykami hibemacyj-
nymi, które zażyliśmy. To nie twoja wina.
- Och! - westchnęła. - Och - i łkając, rzuciła się
w jego ramiona. - Proszę, wybacz mi. Jestem niegodna,
wstrętna, ale błagam cię, Josephie, me pogardzaj mną. Nie
opuszczaj mnie.
- Nigdy nie mógłbym tobą gardzić, moja pani - powie-
dział prosto. Poruszył ręką, za którą go chwyciła, lecz palce
miał martwe. - Chodź, mamy mało czasu. Musimy umieścić
cię w bezpiecznym miejscu, a ja mam dzisiaj dużo pracy.
- A więc pospieszmy się, Josephie - odrzekła.
Joat i Patsy zeskoczyły na dół, zatrzymując się na widok
ciała. Rozejrzały się czujnie, po czym podeszły bliżej. Joat
spojrzała na zwłoki kątem oka, ale kobieta wprost pożerała je
wzrokiem. Podniosła pistolet łukowy, a po chwili opuściła go
bezradnie.
- To on - szepnęła. - To on. I to załatwiony! - dodała
zmartwiona i oburzona. Joat przysunęła się do niej. Załatwił
chłopaka na amen, pomyślała z nowo odkrytą u siebie wraż-
liwością i próbowała zignorować odór. Ale też sam widok
tego drania doprowadzał ludzi do szaleństwa. Nie, żeby od-
czuwała żal z powodu jego śmierci, jednak...
- Przykro ci, że nie ty go dopadłaś? - zapytała, patrząc
na towarzyszkę.
Po raz pierwszy od tamtego okropnego wydarzenia Patsy
Sue Coburn rozpłakała się.
- Nie - odrzekła ochrypłym głosem. - Nie jest mi przy-
kro. Ani dlatego, że nie żyje, ani dlatego, że nie ja go zabiłam.
Przeciwnie, cieszę się, że ten drań nigdy nikogo już nie
skrzywdzi. Teraz mogę już o tym zapomnieć.
- Tak, to prawda- przyznała Joat, zatrzaskując drzwi
własnej pamięci. - Chodź, mamy jeszcze dużo do zrobienia.
Odwróciły się do Josepha i Rachel.
- Podsadźmy ją- zarządziła Joat. - Główny kanał bę-
dzie dla niej wystarczająco bezpieczną kryjówką, a my mo-
żemy posuwać się nim dalej.
- Simeon?! - zawołała cicho Channa. - Wróciłeś?!
- Częściowo. - Jego głos miał matowe brzmienie, choć
aplikator przekazywał go zawsze z takim samym natęże-
niem. - Tańczę na ostrzu noża, przerywając ich łączność
i zwalczając komputery pokładowe. Nie mogę izolować ich
w nieskończoność- powiedział ostrzej.- Dobrze się czu-
jesz?
- Chcesz wiedzieć? - zapytała, ubierając się w pośpie-
chu.
- Tak.
- To było ekscytujące jak diabli... i wymagało sporo
wysiłku. - Uśmiechnęła się łobuzersko. - A prawdę mó-
wiąc, gdybym tego nie zrobiła, to do końca życia zżerałaby
mnie ciekawość. Chciałabym jeszcze zobaczyć jego minę -
dodała, zapinając kombineznon pod szyją - kiedy zda sobie
sprawę, że nie wróciłam tymi drzwiami.
- Nagram to.
- I nie mów Amosowi.
Płyty sufitowe zrobiły się półprzeźroczyste i rozsunęły się.
W otworze ukazała się głowa Joat, a potem jej ciało przeko-
ziołkowało na dół.
- Tutaj jest przejście, którym możemy się przeczołgać do
węzła kanałów wentylacyjnych i przewodów elektrycznych.
Chodź.
Channa obejrzała luk w suficie i uśmiechnęła się kwaśno.
- Całkiem jak na holowideo - mruknęła.
- Tak, tylko o wiele mniejszy. - Joat uśmiechnęła się
kpiąco, po czym zaniepokojona przyjrzała się wysokiej
i szczupłej Channie. - Może okazać się dla ciebie za ciasny.
Innych musiałam zostawić u wylotu. Czy cierpisz na klau-
strofobię?
- A mam jakiś wybór?- odpowiedziała Channa pyta-
niem.
- Nie bardzo. Posuwaj się wzdłuż za pomocą dłoni i pal-
ców nóg. Nie próbuj używać kolan, bo w najlepszym przypad-
ku zsiniejesz z bólu.
- Mówisz tak, jakbyś znała to z własnego doświadczenia.
- Uhm, widziałam taki przypadek. Podsadzisz mnie?
Channa zebrała siły, splotła dłonie i podsadziła Joat do
otworu w suficie.
- Gotowe. - Głos Joat dochodzący z kanału zabrzmiał
głucho.
- Odsuń się. - Channa ugięła nogi w kolanach i pod-
skoczyła, chwytając brzegi otworu i podciągając się na drżą-
cych z wysiłku ramionach.
Kanał był tak wąski i ciasny, że ograniczał swobodę ru-
chów. Musiała na przemian oddychać i czołgać się. To było
wspaniałe.
ROZDZIAŁ 22
- W porządku - wycharczał Florian Gusky. - Leci-
my. - Zakaszlał. Czuł palący ból w płucach i gardle. System
doprowadzający powietrze nie był przystosowany do dwu-
tygodniowego zastoju. - Lecimy, dranie.
Osiem holowników i górniczy statek badawczy W Twoich
Snach uruchomiły swoje systemy. Właściwie holowników
było dziesięć, ale Lowbau i Wong od czterech dni nie od-
powiadali na zwartą wiązkę informacyjną. Gdyby coś było
nie w porządku z ich systemami podtrzymywania życia, żaden
z nich nie odezwałby się, akceptując śmierć w ciszy swych
pozbawionych energii statków, samotny w ciemności.
- Lecimy do domu - wyszeptał Gus.
Holowniki przemykały wśród gruzów, które zgromadziły
się wokół stacji. W duchu dziękował za to, że Simeon nigdy
nie był porządnym gospodarzem, a Channa nie zdążyła go
zmienić, zanim wpadli w kłopoty. Strumienie napędowe za-
rysowały połowę nieba. Przyspieszenie wcisnęło go w fotel
i już tylko kompensatory mogły kierować pojazdem. Znaj-
dujący się przed nim ekran przedstawiał hologramowy sche-
mat z zaznaczonym celem i wektorem lotu, a także pulsującym
punktem symbolizującym holownik, który musiał trafić w cel.
Łatwe zadanie dla jednostki militarnej, ale te holowniki zo-
stały zaprojektowane do mozolnego, powolnego ciągnięcia,
a nie do śmigania z dużą szybkością. Gusa nie obchodziło nic
poza wektorem, ładunkiem złomu i siedzącą mu na ogonie
rudą. Brzęczenie systemu napędowego przeszywało jego ciało,
przywracając mu rozsądek i nadzieję.
Jego umysł zdołał zarejestrować jasną iskrę, którą był
lecący wyżej holownik, pulsowanie wywołane detonacją sil-
w
nika, a na koniec jaśniejszy błysk zdestabilizowanego urzą-
dzenia napędowego.
- No, to powinno wystarczyć, aby dowiedzieli się, że tu
jesteśmy - mruknął. Kiedy poruszył głową w hełmie, boko-
brody otarły się o końcówki doprowadzające i mikrofon.
Zdawał sobie sprawę, że jego twarz nie wygląda ani niewinnie,
ani przyjemnie. Kiedy wprowadził korektę, holownik wzniósł
się. Boczny ekran wypełnił obraz stacji i bojowej platformy
Kolnari w kształcie najeżonego spodka, zadokowanej przy
tunelu północnego bieguna jak nabrzmiały od krwi, monstrual-
ny kleszcz.
- Jesteś moja! - zawołał Gus przez zaciśnięte usta. -
Cała moja!
Simeon stał w przejściu. Skała zadrżała wokół niego. Bom-
ba eksplodowała nieco powyżej miejsca, w którym stał. Od-
łamki kłuły go w oczy i z brzękiem odbijały się od jego zbroi.
Długą głowę, która przebiła się przez grad odłamków, po-
krywały szafirowe łuski, a oczy rozmieszczone były na całej
jej powierzchni, na kostnych wyrostkach, które zmieniły się
w gwoździe. Rozwarła się poczwórna paszcza, a każdy jej
pierścień okalały kły. Wysuwający się spomiędzy nich język
był zakończony metalowym grotem włóczni gotowej do ude-
rzenia.
Simeon zaatakował pierwszy, chwytając włócznię uzbrojo-
ną rękawicą i wyciągając ją, zanim poczwórna paszcza zdą-
żyła się zamknąć. A kiedy już to zrobiła, to na własnym
języku. Wysoki pisk bólu przebił uszy Simeona niczym igła.
Utrzymał miotającą się końcówkę, potem owinął trzy razy
wokół paszczy i szybko zaciągnął węzeł. Następnie cofnął się,
chwycił oburącz swój żarzący się kij baseballowy i zadał cios.
Program strażnika zadrżał, upadł, rozsypał się na metalowe
fragmenty, które zdezorientowane biegały tam i z powrotem,
a potem rozłożyły się całkowicie na dryfujące bajty.
- Następny - powiedział, podchodząc do okutych żela-
zem drzwi, które prawdopodobnie były wejściem do central-
nego procesora. - Rany, muszę opatentować ten interfejs
AI- dodał, ponownie zajmując pozycję. - To jest...
Bum! Dębowe deski popękały, a żelazne, okucia wygięły
się i zaskrzypiały.
- ...bardzo...
Bum!
- ...śmieszne.
- Panie, panie!
Dowódca Zgniatacza Serca, platformy bojowej Wielkiego
Klanu, odwrócił się na pięcie. Duży, okrągły pokój był teraz
w połowie pusty.
- Co? - warknął do oficera obserwatora infosystemów.
Nie teraz, zaklął w duchu. Zaplanował, że wyprowadzi
platformę z doku i odleci jako pierwszy, albo wyprzedzi
transportowce, które wyruszą na spotkanie z resztą Wielkiego
Klanu. Przedsięwzięcie wiązało się z ogromną odpowiedzial-
nością, a to było jego pierwsze samodzielne dowództwo.
- Panie, nasz system został zaatakowany!
- Program ślimakowy?
Chindik t'Marid był specjalistą w tej dziedzinie. Sam za-
projektował standardowy atak Klanu, wykorzystując ślimaka.
Pisał również programy gier, choć było to zaledwie hobby.
- Nie - odpowiedział technik. Jego palce tańczyły po
klawiaturze. - Coś po prostu toruje sobie drogę.
- Na bok.
Chindik wywołał grafik. Zagwizdał cicho. Coś z przeraża-
jącą siłą uderzyło w funkcje obronne, wypróbowując wszyst-
kie możliwości. Nie miał żadnych wskazówek lokalizacji
w rzeczywistej przestrzeni. Jego komputery wykorzystywały
wszystkie swoje umiejętności, by zatrzymać wroga poza swo-
im systemem. W polu widzenia była tylko jedna wroga in-
stalacja...
- Odetnij kable łączące nas ze stacją - polecił dowód-
ca. - Alarm bojowy dla wszystkich jednostek.
- Nie mogę odciąć kabli - odrzekł technik. - Retrak-
tory nie odpowiadają. Nie mamy też łączności z resztą flotylli.
- Cóż, więc... - zaczął Chindik, ale przerwał mu kolejny
okrzyk.
- Wykryłem obiekt! - zawołał operator czujników. -
Wiele obiektów. Sygnatury urządzeń napędowych. Blisko,
panie, blisko. Zbliżają się.
- Wektory ataku - zakomunikował komputer taktycz-
ny. - Pojazd jest atakowany.
- To nie są statki wojenne - stwierdził Chindik, ze
zdziwieniem i przerażeniem wpatrując się w ekran.
Obracał głowę w tę i z powrotem, zauważając coraz to
nowe obiekty atakujące ze wszystkich stron. Potem wrócił na
stanowisko dowódcy i utonął w fotelu.
- Alarm bojowy - zarządził. Sygnał alarmowy brzmiał
dziko i słodko zarazem. - Zająć pozycje bojowe. Użyć broni
0 energii krótkiego zasięgu. Zestrzelić wszystkie te graty, gdy
tylko znajdą się w naszym zasięgu. Brama?
- Panie? - Strażnicy dokowi odwrócili spojrzenia od
czujnika. - Panie, słyszymy...
- Cisza! Wysłać grupę bocznym lukiem i wysadzić prze-
wody łączące nas z kadłubem brudnych robaków.
- Panie?
- Wykonać!
Strażnicy rozbiegli się jak rtęć uderzona młotkiem.
- Wzmocnić transmisję - polecił Chindik. - Pięciomi-
nutowy sygnał, cała załoga zbiera się na Zgniataczu i od-
latujemy.
- Panie, próbowałem uruchomić procedurę rozprzęga-
nia. - Mostek zapełnił się, gdy wbiegła rezerwowa załoga
1 zajęła swoje stanowiska. - Według wskaźników działa, ale
skaner wizyjny nie rejestruje żadnej aktywności.
- Wyślij grupę inżynierów, żeby zrobili to ręcznie. Przy-
gotować silniki do manewru.
- Panie, wciąż jesteśmy fizycznie uwiązani.
- Wiem. Zaryzykujemy uszkodzenie i zerwiemy się. Na
jakim etapie jesteśmy?
- Sześć minut do gotowości, panie.
Zgrany zespół bojowy pracował sprawnie.
- Wróg zbliża się ze stałą prędkością. Przygotować się
do rozpoczęcia... Panie, potrzebujemy pola manewru! Są za
blisko dla pocisków przechwytujących.
- Zostały trzy minuty. Silniki. - Odwrócił się do pulpitu
łączności. - Połącz mnie z dowódcą!
- Zejść dwa pokłady niżej, użyć szybu awaryjnego. Zejść
dwa pokłady niżej, użyć szybu awaryjnego.
Głos Simeona rozbrzmiewał w korytarzu. Drzwi wszystkich
apartamentów mieszkalnych były otwarte. Mieszkańcy stacji
wychodzili najpierw pojedynczo, potem w grupach, wreszcie
dwudziestkami. Na skrzyżowaniu korytarzy stała grupa od-
powiedzialna za rozdzielanie broni. Ludzie przebiegali obok
nich i chwytali wszystko, co wciskano im w dłonie - kara-
biny, palniki spawalnicze, wiązki kruszących materiałów wy-
buchowych połączonych lontami z kalkulatorami, latarkami
i drobnymi przedmiotami. Twarze mieli ponure i ściągnięte;
albo uśmiechali się złośliwie, albo też mruczeli bezgłośnie.
Wejście Amosa odciągnęło kolejny ułamek uwagi Simeona.
- Channa? - zapytał Bethelianin. Kiedy wysunęła się zza
Josepha, krzyknął z ulgą: - Channa! - Mieli czas na jeden
krótki uścisk.
Jego oczy rozszerzyły się lekko, gdy zobaczył Josepha
zbroczonego zaschniętą krwią od kolan po szyję.
- W przeważającej części nie moja, bracie - uśmiechnął
się Joseph.
- Jesteś ranny.
- Pęknięte żebro. To nic.
Amos energicznie pokiwał głową.
- Na razie są zaskoczeni - powiedział do Channy. -
Ale to nie potrwa długo.
Konstrukcja stacji zadrżała pod ich stopami.
Belazir t'Marid cofnął się od drzwi. Rama krzesła wygięła
się w jego rękach, ale na powierzchni pokazały się tylko
załamania. Rzucił zniszczony mebel i rozejrzał się zwężonymi
oczyma.
Głupiec, zaklął w duchu i stłumił złość. Później będzie czas
na wzajemne oskarżanie się. Może... Sięgnął po swój pas
z oporządzeniem i wyjął z niego uniwersalne mikronarzędzie.
Gdzieś przy wejściu musiał być włącznik. Rzucił przez ramię
spojrzenie na zasłoniętą gobelinem tytanową kolumnę.
- Ty za to zapłacisz, mój przyjacielu - powiedział. -
A potrwa to bardzo długo.
- Kij ci w oko, mistrzu i boże- odpowiedział Simeon.
Boże, jakie wspaniale uczucie. Czekałem, żeby to powie-
dzieć. - Nieźle narozrabiałeś, ale dałeś się wyrolować. Za-
służyłeś sobie na miejsce w następnej edycji "Z paszcz zwy-
cięstwa".
Belazir odwrócił się z uśmiechem i wzruszył ramionami,
przystępując do pracy nad zewnętrznymi drzwiczkami kon-
trolnymi.
- Odczuwasz ból? - zapytał, kiedy zaczął otwierać je za
pomocą lasera stanowiącego wyposażenie narzędzia. - Mam
nadzieję, że tak. I to silny. - Użył cienkiej jak włos sondy.
- A w gry wojenne grałem znacznie poniżej mojego
poziomu - dodał Simeon.
- Barykada na następnym skrzyżowaniu, lordzie - za-
brzmiał w jej słuchawkach głos żołnierza.
Poi t'Veng wychwyciła go spośród innych głosów wypeł-
niających jej hełm, oddziałując na nie siłą woli, aż zaczęły
podporządkowywać się pewnemu schematowi.
- Takiz - zwróciła się do swego drugiego oficera.
Był jedną z sześciu stojących na skrzyżowaniu, postaci
odzianych w zasilane zbroje. Rozejrzał się. Korytarz przed
nimi zagradzały skrzynie. Gmatwanina rur i szczątków dryfu-
jącej broni była jeszcze rozgrzana do białości. Dwaj Kolnari
utorowali sobie drogę do zwężenia i zaczęli je porządkować.
Metal skwierczał, odkształcając się ponownie. Dokoła nich
zbierały się gęste opary, a szczątki broni skręcały się od gorąca.
- Takiz, kiedy się przedostaniemy, weź czterech ludzi
i jeszcze raz spróbuj ustalić ostatnią lokalizację lorda Belazira.
Wysil się maksymalnie.
Znaczyło to tyle, co: "przyprowadź go, albo nie wracaj".
- Rozkaz, lordzie Poi.
- Lordzie Poi, mamy oczyszczone przejście do głównego
korytarza osiowego.
- Dobrze - powiedziała. Pierwsza dobra wiadomość, od-
kąd się to zaczęło. - Raporty?
- Walki na wszystkich poziomach dokowych, lordzie.
Napływają dane.
Rzeczywiście, również z czujników wizyjnych. Przekaz
z czujnika zasilanej zbroi, kiedy jej właściciel wycofał się
do otwartego włazu klanowego transportowca, trwał tylko
sekundę. Mieszkańcy stacji strzelali zza barykad wzniesio-
nych z maszyn i skrzyń. Światła były zgaszone i rozjaśniony
obraz miał szklisty wygląd. Członek załogi, ubrany w mięk-
ki kombinezon, przebiegł przez pole bitwy. Z jego pistoletu
plazmowego padł kolejny strzał i prowizoryczna osłona eks-
plodowała wraz z ciałami przyczajonych za nią brudnych
robaków. Potem wszystkie urządzenia ostrzegawcze, działa-
jące niezależnie od wizji, rozbłysły czerwienią. Wewnętrzna
temperatura przekroczyła dwieście stopni, co nie było dobrą
wiadomością dla właściciela tej zbroi. Scenę zaczęła prze-
słaniać mgła, powstała z wiązki kostek dymnych rzuconych
w stronę śluzy powietrznej, i nagle transmisja wizji została
przerwana.
Źle. Z wielkim trudem, ale mogłaby wyprowadzić ten statek
z doku. Wyświetliła schemat na ścianie korytarza i studiowała
go w miarę napływania informacji. Coraz więcej złych wieści,
ale przynajmniej miała obraz sytuacji.
- Ogólna transmisja- zarządziła.- Lord Poi t'Veng,
przejmująca dowództwo pod nieobecność lorda Belazira. Za-
łoga, zameldować się na najbliższym statku. Przebywający na
zewnątrz, wysadzić wyjścia z komór ciśnieniowych i ewaku-
ować się na najbliższy statek.
Większość z nich była w kombinezonach, a maski ratun-
kowe - błony ze zminiaturyzowanym recyrkulatorem, do
pewnego stopnia chroniące twarz - były standardowym wy-
posażeniem. Dzięki temu Kolnari mógł przetrwać w próżni
około czterech minut, jeśli był wytrenowany i przygotowany.
- Wycofujemy się? - zapytał ktoś nerwowo.
- Nie, głupcze! - odpowiedziała. Oficer, który zadał to
karygodne pytanie, wciąż miał nietknięty oddział. Warto było
stracić czas na odpowiedź, gdyż potrzebowałby tej informacji,
gdyby sama poległa. - Patrz! Oni walczą, żeby nas tu za-
trzymać - podzieliła się z nim swoją oceną sytuacji. - A my
o przestrzeń bojową. Wypełniliśmy już swoją misję.
- Słyszę i jestem posłuszny, lordzie.
- Byłoby lepiej dla ciebie - mruknęła do siebie. Teraz,
kiedy blokada została usunięta, na skrzyżowaniu korytarzy
zebrało się więcej Kolnari.
- Utorujemy sobie drogę przez korytarz główny - po-
wiedziała. - Dittrek, czy ta barykada wciąż się utrzymuje?
- Tak, lordzie. Mam za mało ludzi, żeby zaatakować
ją ponownie.
- Przebij się przez ściany - poleciła. - I zaatakuj ich
z boku. Szybko.
- Tak jest, lordzie.
- Do doków - zwróciła się do pozostałych. - Za mną!
- Teraz! - mruknął do siebie Gus.
Zgodnie z poleceniem komputera holownik zwolnił swoje
pole holowania i przystąpił do bocznego ataku, wystarczająco
oddalając się od stacji.
Gus wypuścił z rąk stery i pchnął drążek głównej mocy.
Była to najbezpieczniejsza rzecz, jaką mógł w tej chwili
zrobić. Z dużą szybkością mknął wśród unoszących się
w przestrzeni gruzów i wraków innych holowników. Odczu-
wał taki spokój, że niemal mógłby zasnąć.
- Panie, zwiększam moc - poinformował dowódca Zgnia-
tacza Serca. W tym samym momencie przy pulpicie bojowym
rozległ się okrzyk wściekłości.
- Kinetyczne ślimaki na pokładzie. Przygotować się do
uderzenia. Baterie wewnętrznej obrony przełączone na auto-
matyczne sterowanie.
- Pełna moc manewrowa. Wzrasta.
Chindik t'Marid modlił się cicho do bożka platformy,
składając mu lekkomyślne obietnice. Wielki pojazd zadrżał
i odgłosy rozrywania odbiły się echem w jego kadłubie, gdy
wyrwali przeszkadzające im złącza jak korzenie wrośnięte
w ziemię. Najskuteczniejsza broń znajdowała się pod spodem
i wciąż wymierzona była w SSS-900-C. Nic nie mógł zro-
bić - ani on, ani nikt inny, poza systemami AI kierującymi
obroną przed atakiem z małej odległości; było to coś, co
przekraczało możliwości nawet Kolnari.
Trajektorie lotu przecinały się na ekranach. Nieobecnym
wzrokiem śledził ostatni atakujący pojazd, który w następnej
sekundzie wystrzelił promień. To niedorzeczne, biorąc pod
uwagę olbrzymi zasięg wysokoprędkościowych pocisków,
które zostały wystrzelone wbrew jego rozkazom. Gdy masyw-
ny dysk zwrócił zęby ku niebu, z każdą sekundą coraz więcej
promieni przecinało przestrzeń.
Brzdęk. Brzdęk. Czekał w napięciu. Nie krępowały go
już żadne więzy, a reszta nadlatującego złomu została za-
trzymana; albo chybiła, albo zamiast w platformę, trafiła
w stację.
- Obrona przeciwawaryjna!
Zapaliło się kilka lampek - od zielonej, przez bursztyno-
wą, do czerwonej. Włączył się ekran maszynowni.
- Panie... trafili w cewki wzbudzające FTL-u.
- Ile czasu zajmie naprawa?
- Tydzień, panie. To robota dla stoczni. - Kolnari prze-
bywający na mostku wymienili spojrzenia. Właśnie usłyszeli
swój wyrok śmierci.
- Ty - warknął Chindik do rezerwowego członka zało-
gi. - Weź to - wskazał bożka - i wyrzuć w przestrzeń.
- Mamy lorda Poi, panie.
Drzwi otworzyły się z sykiem. Belazir odskoczył z krzy-
kiem, jednocześnie wznosząc pistolet plazmowy.
- Panie! - zawołał mężczyzna z taką ulgą, że wydawał
się bliski płaczu.
Belazir zignorował go, dając nura w pustą zbroję, która
podążała za wojownikiem. Co dziwniejsze, była to jego
własna.
- Gdzie jest Serig? - zapytał ostro Belazir.
Oczekiwał, że zjawi się tutaj albo przejmie dowodzenie.
Sprawy nie powinny za bardzo wymknąć się im z rąk.
Zapachy i odgłosy walki dochodzące zza otwartych drzwi,
były oczywiste - głuche odgłosy eksplozji wstrząsających
stacją, odległy terkot pistoletów maszynowych, odór rozgrza-
nego metalu i ozonu. Belazir założył zbroję, odkładając pod-
łączenie cewników na później. Jeśli będę musiał oszczać sobie
nogę, to trudno, pomyślał. Mechanizm ożył z lekkim szarp-
nięciem i Kolnari z radością poruszył serwonapędzanymi
kończynami.
- Lord Serig nie żyje, wielki lordzie. Dowodzi lord Poi.
Mamy łączność.
Wiadomość ogłuszyła Belazira na moment. Serig nie żyje,
pomyślał, po czym wcisnął hełm.
- Lord Poi?
- Jestem! Nadchodzą raporty. - W większości donoszące
o klęsce. - Wyszli do nas ze ścian. Musieli ukrywać się tam
od początku okupacji.
Belazir sztywno skinął głową.
- Utrzymujemy statki - powiedziała Poi z ożywie-
niem. - Oprócz jednego transportowca, który był niewiary-
godnie spustoszony. Atakują doki i okrążają osłony naszych
wojsk.
- Kontynuować umacnianie osłon i przedzierać się na
statki - polecił. - W jakim są położeniu?
- Zgniatacz Serca jest wolny, ale ma uszkodzony FTL -
poinformowała Poi. - Mój Rekin też jest wolny i nie będę
sprowadzać go z powrotem. Połowa transportowców jest na
chodzie, ale kilka ma poważne uszkodzenia. Panna Młoda ma
prawie całą załogę, plus personel z innych statków. Jest pod
kontrolą w swoim doku, gotowa do odlotu.
- Wiek Ciemności!
- Jego dowódca wciąż nie odpowiada. - Po raz pierwszy
głos Poi zdradzał wzruszenie. - Wewnętrzny infosystem mo-
jej najmłodszej córki został spenetrowany, a założę się, że oni
nawet tego nie zauważyli - powiedziała, wypluwając ostatnie
słowo.
- Żadnych zakładów - uciął krótko Belazir. Sięgnął
przez ramię do tyłu, po broń udarową, i wpiął ją w uchwyt
wzdłuż swego prawego ramienia. Kratki celownicze rozbłysły
na jego płytce czołowej, gdy odwrócił się i nastawił czujnik
akustyczny i IR* na kolumnę, w której znajdował się mózg.
Ach, tak, pomyślał. To jest wewnętrzna struktura i właz.
- Lordzie Poi, kiedy już dotrzesz na Wiek Ciemności,
IR - (ang. information retrieval) wyszukiwanie informacji.
możesz objąć taktyczne dowództwo. Ja podążę na Pannę.
Mam tu jeszcze coś do załatwienia.
- Tędy - polecił Amos.
Wskazał na dwa wyłamane włazy prowadzące do kolistej
otwartej przestrzeni, której większość - jeszcze godzinę te-
mu - zajmowały kioski, sklepy, restauracje i inne zabudo-
wania. Teraz pokrywały ją tlące się ruiny, rozrzucone wśród
nich ciała i wraki serwomechanizmów, których mieszkańcy
stacji użyli w pierwszej fali walk.
- Cofają się od tego wejścia do drugiego na prawo.
- Przejdziemy podosiowym korytarzem E-9 i przebijemy
się przez ścianę - odpowiedziała Keri Holen. - To jeden
z ukrytych sektorów. Idziemy, brudne robaki - zwróciła się
do swego oddziału, będącego mieszaniną członków brygady
naprawczej stacji, uzbrojonych w swoje narzędzia pracy, oraz
zwykłych cywilów, uzbrojonych w cokolwiek. - Pokażmy
panom, co o nich myślimy. Za mną.
- Jak to zrobimy? - zapytała Channa Amosa, wyskaku-
jąc w górę i wypuszczając serię z karabinu.
Kiedy grupa desantowa przedzierała się naprzód, osłania-
jący ogień załogi stacji chłostał szyby wyjściowe. Barykada
przed nimi wykonana była z corycium, wzniesiona przez
serwomechanizmy obsługi, a pociski plazmowe spryskiwały
przód albo spawały metalowe elementy, czyniąc zaporę moc-
niejszą. Nawet jeśli tylko w szczelinach między elementami,
to jednak nadal musieli wystawiać się na strzały.
Amos i Channa przypadli do ziemi, gdy kolejna seria
pocisków uderzyła w metal. Poczuli, jak barykada zadrżała.
Wewnętrzna warstwa była ledwo ciepła, ale temperatura po-
nad zespawanymi powierzchniami wzrosła tak znacznie, że
zapiekła ich skóra. Pod wpływem odoru gorącego corycium
zaczęli kaszleć, a Channa pomyślała, że w zwyczajnych cza-
sach zmartwiłoby ją przebywanie w niezdrowych oparach.
Potem cała stacja zadrżała, a grawitacja zmieniła się zauwa-
żalnie.
Nic tak nie daje poczucia perspektywy jak pociski plazmo-
we, pomyślała.
- Niezbyt dobrze nam idzie, moja droga - stwierdził
Amos z roztargnieniem. Grupa z "Perymetru" czołgała się od
jednej osoby do drugiej z torbami kanapek i soku. Większość
personelu restauracji cofnęła się o dwie przecznice i pod
kierownictwem jednego z techników medycznych Chaundry
prowadziła punkt pierwszej pomocy dla rannych.
- Platforma bojowa i statki wojenne wspierają ich ogniem
od zewnątrz, a my nie możemy powstrzymać ich przed zjed-
noczeniem rozsypanych grup. To znaczy grup, które przeży-
ły. - Westchnął i uśmiechnął się do niej przez czarną chmurę
rozpylonego metalu. - Nie potrafię wyobrazić sobie milszego
towarzystwa w drodze do Boga niż twoje, Channo Hap -
dodał.
- Ja też cieszę się, że jesteś ze mną - odpowiedziała. -
Przykro mi, że w takich okolicznościach, ale się cieszę.
Wyciągnął rękę, by dotknąć jej ramienia. Nagle jej twarz
zamarła. Przeraził się, że ją trafili, ale po chwili rozpoznał
ten wyraz twarzy. Nawiązała kontakt z Simeonem. Z jej gardła
wyrwał się jęk.
- Amos! - wybuchnęła. - Oni zabierają Simeona z ko-
lumny!
Bethelianin zbladł. Bez swego wszystko widzącego dowód-
cy i szefa sztabu generalnego stacja była skazana na szybką
śmierć. Channa odwróciła się i zaczęła czołgać się z po-
wrotem. Chwycił ją za kostkę.
- Nic już nie możesz zrobić - syknął.
- Jestem jego mięśniowcem! Muszę! - krzyknęła i wy-
rwała mu się.
Amos popatrzył za nią i zaklął.
- Joseph! - zawołał. - Musimy odzyskać główny kory-
tarz osiowy, przynajmniej na moment... wzdłuż drogi do
centrum sterowania. Weź...
Ostatni przewód łączący Simeona ze stacją został wyrwany.
Nie! krzyknął Simeon w ciemności. Proces samozniszczenia
rozpoczął się zbyt późno. Flota Wojenna nie przyleciała,
a wrogowie wydostali się na wolność. Kiedy zabiorą go na
pokład swojego statku, stacja umrze.
Nie miał teraz nic. Nic, prócz pojedynczego czujnika i ukła-
du fonii, które stanowiły wewnętrzne wyposażenie jego kap-
suły. Zapasowe urządzenie podtrzymujące życie mogło za-
opatrywać go w pokarm przez kilka dni... lecz jedna ręka
mogła pogrążyć go w absolutnej ciemności, całkowitej izo-
lacji. Szaleństwo, śmierć bez łaski zapomnienia. Nie! krzyknął
w duchu.
Nadal widział Belazira pochylającego się nad kapsułą. Męż-
czyzna zdjął hełm, ujmując go dwiema rękami, i wyszczerzył
białe zęby w uśmiechu. Kapsuła zachwiała się, gdy wojownicy
zakuci w zasilane zbroje pochylili się ostrożnie i powoli
podnieśli olbrzymi ciężar, aż ich zbroje jęknęły w proteście.
Hełm z lekkim stuknięciem spoczął na górnej, przedniej części
kapsuły.
- To po to, żeby twoim ostatnim widokiem była moja
twarz - oznajmił dowódca Kolnari, sięgając do bloku klawi-
szy na zewnętrz kapsuły. - Kiedy ponownie zaczniesz wi-
dzieć, będziesz nazywał mnie mistrzem i bogiem... i dokładnie
to będziesz miał na myśli. - Dotknął palcem regulatorów. -
Założę się, Simeonie.
- Obyś zdechł!
Kolnari zachichotał.
- Niezbyt dobry pomysł - powiedział i wcisnął przycisk.
Drzwi do pokoju Channy otworzyły się i dziewczyna wesz-
ła z karabinem gotowym do strzału. Belazir niemal czuł na
swoim czole punkt celownika.
- Chcesz mnie jeszcze, Belazirze? - zapytała. - Lepiej
późno niż wcale. Oto jestem. - Lekko kiwnęła lufą. - Jest
nastawiony na rozpylanie. Fatalne w skutkach, więc odsuńcie
się od kapsuły.
Belazir uśmiechnął się do niej. Co za kobieta, pomyślał.
Zbiję ją, ale nie za mocno.
- Nas jest trzech - stwierdził, odsuwając się nieco. Cho-
ciaż, na nieszczęście, zdjąłem hełm, a ci dwaj są unierucho-
mieni ładunkiem, który niosą, dodał do siebie. - Jesteśmy
w zbrojach. Masz niewielkie szansę na zastraszenie nas tą
zabawką, i to w pojedynkę.
Patsy Sue Coburn przyszła za swoją przyjaciółką, a wyła-
niając się z kwatery, podniosła pistolet łukowy. Jej policzek
'
był ogniście czerwoną plamą, kolana krwawiły, a łokcie wy-
stawały przez dziury w kombinezonie, lecz jej uśmiech wyra-
żał prawdziwą przyjemność.
- Życie jest pełne niespodzianek, nieprawdaż? - powie-
działa, gdy Belazir warknął cicho. - Prawdziwa suka czasami
też.
Channa potrząsnęła głową, daremnie próbując usunąć
z oczu mokre od potu włosy.
- Jasne - oznajmiła. - Miałam zamiar was tylko prze-
straszyć. A teraz umieśćcie kapsułę z powrotem w głównej
kolumnie i podłączcie. Potem wszyscy trzej rzućcie hełmy
i przejdźcie tam. - Wskazała drzwi kwatery Amosa. - Spo-
dziewam się, że twoi piraci sporo za ciebie zapłacą.
- I trzymajcie ręce w górze - dorzucił głos z góry.
Kolnari zadarli głowy ku otworowi w suficie. Wystające
z niego głowa i ramiona były zbyt małe, jak na dorosłego
przedstawiciela długokościstej rasy. Broń wydawała się ogro-
mna w porównaniu z tą osóbką, lecz drobne ręce trzymały ją
pewnie, opartą o wewnętrzną ścianę i krawędź otworu. Męż-
czyzna widział czerwony punkt celowniczy, przesuwający się
ponad głowami trzech piratów.
- Ręce do góry - powtórzyło dziecko, unosząc lufę ka-
rabinu w geście potwierdzającym słowa.
Belazir obliczył kąty. Dobrze, pomyślał. Moja lewa ręka
jest niewidoczna.
- Pozostawiasz nam niewielki wybór - powiedział gło-
śno.
Co było prawdą. Jako pozbawiony honoru, nia miał żad-
nego wyboru. Poi t'Veng czy inny arystokrata Kolnari z radoś-
cią pozwoliliby raczej żywcem obedrzeć ze skóry Ojca Chalku
albo swoich własnych panów, niż zhańbić ich przez zapłacenie
okupu, a już tym bardziej za niego. Na takich warunkach sam
wolałby zostać obdarty ze skóry, niż żyć.
- Wynieście kapsułę - polecił żołnierzom. - Zostały
jeszcze tylko trzy kroki. - Podniósł ręce zakute w rękawice
i zamykając oczy, przyjął pozycję. Pokład zadudnił jak bęben.
Gdy żołnierze zrobili krok, tonowy ciężar ich zbroi dołączył
do ważącego trzykrotnie więcej tytanu i maszynerii... i kilku
kilogramów ciała, które nigdy nie widziało światła dziennego.
Trzy, odliczył i rzucił granat błyskowy. Zanim uderzył on
w kapsułę, wszyscy trzej Kolnari odskoczyli do tyłu. Belazir
zacisnął oczy, ale mimo to błysk go oślepił. Wybiegając,
usiłował założyć hełm, który chwycił po drodze, i uderzył
w futrynę drzwi. Karabin plazmowy wystrzelił jednocześnie
z granatem. Krótki krzyk i zapach dochodzący ze środka
potwierdziły, że nadal znajduje się w polu ostrzału.
Otworzył oczy, gdy tylko usłyszał szczęk blokującego pierś-
cienia hełmu. Bojowy system medyczny przesłonił jego oczy
mgłą, ale i tak wizja była poważnie uszkodzona. Uruchomił
czujnik akustyczny, by zlokalizować otaczające go przed-
mioty.
- Takiz! - zawołał.
- W pełni sprawny, panie - odpowiedział wojownik. -
Kintir nie żyje.
Zbiję ją bardzo poważnie, zdecydował Belazir. Mimo ośle-
pienia błyskiem zauważył, iż od drzwi padło kilka strzałów
z pistoletu łukowego, a jego wzmocniony komputerowo słuch
wychwycił ostrzegawczy szczęk zabezpieczenia karabinu pla-
zmowego. Tutaj również ściany były wzmocnione. Trudno
byłoby przebić się przez nie, a on nie miał zbyt wiele czasu.
Nie sądził, by te niezwykłe brudne robaki były zdolne same
wysadzić stację.
Urządzenie łączności zadźwięczało i na jednym z bocznych
ekranów pojawiła się twarz Baili albo raczej nieokreślona
ciemna plama. Jej głos był przerywany zakłóceniami, ale był
słyszalny.
- Wielki lordzie - powiedziała spokojnie. - Wykryliś-
my nadlatujące statki.
Nie! wrzasnął w duchu. Nie!
- Lordzie - odezwał się inny głos, należący do starszego
oficera piechoty. - Utrzymujemy kontratak w głównym ko-
rytarzu osiowym, ale nie mogę zagwarantować ci możliwości
wycofania się. Chyba że już teraz.
Belazir sapał przez jakieś dziesięć sekund.
- Będę tam za pięć minut albo wcale - oznajmił. - Bez
odbioru. Takiz, za mną. Kierujemy się do doków. - Dzięki
bożkowi, pomyślał z dziką ironią, że tunel dokowy północ-
nego bieguna jest tak blisko.
Oślepłam, pomyślała Channa. Skurczyła się, oczekując
chwytu zasilanej rękawicy. Patsy strzelała, stojąc obok niej.
- Uważaj, Pats- wydyszała Channa.
Wśród czerni pojawiły się czerwone przebłyski i jej czoło
przeszył kłujący ból. Podniosła wolną rękę i dotknęła oczu.
Wilgoć... łzy, tylko łzy. Oczy pod palcami wydawały się
normalne. Przez dłuższą chwilę bała się, że było to coś
w rodzaju tej straszliwej broni, którą skonstruowała Joat.
- W porządku, jestem ostrożna - powiedziała Patsy. -
Celowałam z mojego strzelającego żelastwa prosto w drzwi.
W tych blaszanych zbrojach nie mogą się cicho poruszać.
- Joat?
- Nic mi nie jest - odpowiedziała dziewczyna, ale jej
głos miał podejrzanie niskie brzmienie, przeczące słowom. -
Chociaż boli i nic nie widzę. Schodzę.
- Nie wchodź między mnie a drzwi! - rzekła ostro Patsy.
Channa upadła na kolana i posuwała się do przodu z wy-
ciągniętą przed siebie ręką. Dotknęła czegoś gorącego i syk-
nęła z bólu. Znowu ciepła wilgoć. Wytarła ręką w dywan
i spróbowała jeszcze raz. Gładka, tytanowa powierzchnia
kapsuły była jak błogosławieństwo. Kiedy sięgnęła do bloku
klawiszy, napotkała mniejszą dłoń. Uścisnęła ją mocno, a po-
tem nacisnęła klawisz.
- Nieeeeeeeeeeeee... - rozległ się przenikliwy krzyk, ale
zapasowe głośniki w wewnętrznej kapsule Simeona miały
ograniczoną moc. Zająknął się, zabełkotał, aż wreszcie wyre-
gulował swój głos.
- Dzię... kuję- powiedział. - Channa? Joat?- Patsy
weszła w jego pole widzenia. - Co się stało?
- Rzucił coś - odpowiedziała Channa. - Rozbłysło bia-
łe światło i teraz nic nie widzimy.
- Granat błyskowy - poinformował je Simeon. - Nie
martwcie się! To nie jest trwałe okaleczenie!
Channie ulżyło tak, że omal się nie rozpłakała. Usłyszała
echo swego westchnienia.
- Jak długo?
- No... jak blisko byłaś?
- Dwa do sześciu metrów i patrzyłam prosto w błysk.
- Och! - Zamilkł. - Obawiam się, że około jednego
dnia, pod warunkiem podawania leków - powiedział po
chwili. Przynajmniej w przypadku osoby, która znajdowała
się w odległości sześciu metrów. Natomiast martwię się o in-
nych. Długotrwała reakcja wywoływała zmiany.
- Och, wspaniale. Oni mogą cofnąć się do drzwi...
- Nie. Słyszę dudniące kroki ich zbroi oddalające się
w kierunku tunelu dokowego i odgłosy walki. Moje modlitwy
zostały wysłuchane i trzy piękne kobiety obejmują moją
kapsułę, ale czy mogłybyście mnie podłączyć? Proszę. To
ważne.
- Jedno jest pewne - powiedziała Joat. - Nie zdołamy
przenieść cię z powrotem.
Spochmurmał, słysząc drżenie w jej głosie, ale nie miał dla
niej pocieszenia.
- Mnóstwo kabli jest uszkodzonych - stwierdziła Chan-
na. - Jak oni?... - Taktownie zawiesiła głos.
Simeon znowu poczuł się poniżony.
- Nie, wszystko w porządku. - Z całą pewnością, dodał
w duchu. - Przecięli osłony kabli, a potem po prostu wyrwali
gniazda- powiedział. Odcinając moją siłę, mój wzrok, moje
czucie, odcinając mnie. - Problem polega na tym, że... są
zakodowane kolorystycznie. I receptory mogą być uszkodzo-
ne.
- Dopasuję je - oznajmiła, znikając z jego ograniczone-
go pola widzenia.
Jak delikatnicy wytrzymują z tylko jedną parą czujników
wizyjnych, zastanawiał się. Nawet w ciągu tych kilku minut
jego system kontroli został przeciążony do granic wytrzy-
małości.
Wróciła z podwójnym naręczem kabli, choć składały się
z włókien światłowodowych o ultrawysokiej gęstości zapisu
danych. Gniazda przewodów wyglądały jak pęk delikatnych
włosów.
- Och, och! - westchnął Simeon.
- Co rozumiesz przez "och, och!"?- zapytała Channa.
- Każdy wie, co oznacza "och, och!" - odpowiedział
Simeon.- Oznacza: "źle ze mną". Twoje dłonie...
- ...są za duże - dopowiedziała. - Do diabła!
- Ja mogę to zrobić - wtrąciła Joat.
- Nie widzisz, Joat.
- Channa też nie. Wiele razy pracowałam w ciemności.
Musiałam. Przynieś także ten pas z mikronarzędziami z labo-
ratorium inżynieryjnego.
- Dali ci jeden? - zdziwił się Simeon.
- Nie.
- Nie mów mi - powiedział szybko. - W porządku.
Ktoś powinien trzymać wartę. Usłyszę, jeśli ktoś będzie nad-
chodził i ostrzegę was. Patsy?
- Jasne - odrzekła i namacała drogę do drzwi.
- Ty trzymaj końce kabli, Channo.
- Od dawna chciałam poszarpać twój przewód. Sime-
onie - stwierdziła w przypływie wisielczego humoru. Simeon
poczuł, że serce mu podskoczyło, kiedy uśmiechnęła się do
niego.
- W porządku, pomacaj górę przedniej części kapsuły,
"człowieku, który na wszystkim trochę się rozumiesz" i mis-
trzyni tego trochę. - Drobne dłonie prześliznęły się w górę
po gładkiej powierzchni aż do okrągłego szczytu. - Stop -
powiedział, by powstrzymać jej palce od poplątania delikat-
nych jak włos drucików, wystających ze złączy receptora. -
Bądź moimi dłońmi, dzieciaku, a ja będę twoimi oczyma,
dobrze?
Dziewczyna wzięła głęboki oddech.
- Dobrze, co mam robić?
- Palcami prawej ręki odmierz dwa kroki do przodu
i jeden krok w lewo. Czujesz ten drut?
- Tak.
- Dojdź po nim do gniazda. Teraz lewą ręką...
Minutę później Simeon znów zawył. Tym razem był to
długi, wysoki pisk, brzmiący podobnie jak okrzyk Patsy, kiedy
w czasie rozgrywek kibicowała rodzimej drużynie.
- Przepraszam, przykro mi, Simeonie, nie chciałam cię
skrzywdzić, słowo honoru!
- Nie skrzywdziłaś mnie. - W pokoju wypoczynkowym
zabrzmiały fanfary, przeszły w marsz Souzy, a następnie
w wariacje Ganimeda Harpa.
- Podłączyłaś jego podajnik tlenu - stwierdziła Channa,
szalejąc z radości i szukając po omacku.
- To jest kawaleria! Ta-ta-tata-ta ra tat-teraaaa!
- Simeon!
- Czyżby stracił przytomność i nie mógł dojść do siebie?
Aragiz t'Varak próżnował, drzemiąc. Miał bardzo przyjem-
ny sen. Znów był na rodzimej planecie jako terytorialny lord
ze starych, archiwalnych opisów i jakimś cudem Belazir
t'Marid też tam był. Aragiz właśnie pokonał go w widowis-
kowej bitwie stoczonei pomiędzy tryskającymi, radioaktyw-
nymi gejzerami. Strzelał w kierunku fortecy z prymitywnej
broni rozrywającej, nabijanej ręcznie formowanym plutonem
i czarnym prochem, wyzwalającym reakcję łańcuchową. Be-
lazir płaszczył się, błagając o litość dla swojej linii Klanu,
ale wyprowadzili wszystkich i wymordowali na jego oczach.
Aragiz właśnie znalazł się na przyjęciu wydanym dla uczcze-
nia zwycięstwa, gdy przeszkodził mu oficer łączności.
- Wykryliśmy... Satelity zewnętrznego pierścienia wykry-
ły zbliżający się obiekt. Ma cechy statku.
Mostek Wieku Ciemności został postawiony w stan gotowo-
ści. Wszyscy czekali, nie mając nic do roboty, dopóki następna
jednostka nie zostanie wyprowadzona z doku, aby ją eskor-
tować do ustalonego miejsca spotkania. T'Varak wezwał całą
załogę na pokład, gotowy do odlotu.
- Kolejna kwoka do oskubania - stwierdził rozleni-
wiony.
Odczuwał zmęczenie. Pewnie przez tego chłopaka... jak
miał na imię ten brudny robak? Jukę. Miły, bystry szczeniak,
me jak tamten nieprzyjemny, który zachorował od pocałunku.
Aragiz wyrzucił z pamięci jego obraz, drżąc na całym ciele.
Nawet przez moment nie brał pod uwagę, że mógł się czymś
zarazić. Po prostu był to nieprzyjemny widok.
- Zająć pozycje bojowe. - Rozdzwoniły się alarmy,
przeraźliwe i ironiczne w swej łagodnej harmonii. - Podajcie
mi odczyt danych i poinformujcie o sytuacji dowódcę flotylli
i przebywających w pobliżu stacji.
Oficer przeanalizował rejestry czujników.
- Bardzo duża masa, wielki lordzie. Od siedemdziesięciu
do osiemdziesięciu kiloton.
- Prawdopodobnie transportowiec z rudą - stwierdził
kapitan. - Przyda się, jeśli źle nie skończy. - Klan zawsze
mógł wykorzystać...
- Łączność przerwana - poinformował oficer łączności.
- Znowu? - warknął Aragiz.
Bez polecenia nie mógł odłączyć się od stacji. Belazir, to
Złe Nasienie, wydał wyraźny rozkaz. Poza tym opieranie się
na współrzędnych nadlatującego transportowca mogło okazać
się złudne. Na dodatek głowa bolała go, jakby został ogłu-
szony uderzeniem i dopiero co odzyskał przytomność.
- Sprawdzić regulację temperatury - polecił.
Było gorąco. Pocił się, co rzadko mu się zdarzało, nawet
w czasie ćwiczeń bojowych w szc/.ytowej temperaturze Kołnaru.
- Tak, wielki... straciliśmy łączność ze statkiem patrolu-
jącym okolice stacji.
- Co? - Aragiz usiadł wyprostowany. - Kiedy?
- Jakiś czas temu. Odebraliśmy powtarzające się, ostatnie,
rutynowe pozdrowienia.
Kiedy to usłyszał, żołądek podskoczył mu do gardła. Nagle
przechylił się przez poręcz fotela i zwymiotował.
- Głupiec! - wrzasnął. - Alarm... - Zakrztusił się żół-
cią. Co się ze mną dzieje, pomyślał. Próbował wstać, ale
przeważyło go do tyłu i zsunął się po poręczy fotela dowódcy
prosto w kaluzę wymiocin.
Wśród załogi rozległy się okrzyki przerażenia. Monitory
telekomunikacyjne migotały. Jeden włączył się, ukazując
przyciśniętą do czujnika twarz Kolnari.
Oficer operacyjny spojrzał na drgające konwulsyjnie ciało
kapitana i przejął dowodzenie.
- Załoga, przygotować się do wejścia na statek. Wykonać
polecenie i...
- Odwołaj to - powiedział ktoś ochrypłym głosem.
Oficer zamknął oczy i omal nie krzyknął z wdzięczności.
Poi t'Veng wkroczyła w podziurawionej i w wielu miejscach
nadal dymiącej bojowej zbroi. Podążający za nią żołnierze
wyglądali podobnie. Jednak należała do linii t'Veng...
- Lordzie kapitanie - zaczął. Na pokładzie subklanowe-
go statku obowiązywała surowa dyscyplina.
- Powstanie - przerwała mu. - Nie mogłam się przedo-
stać się na "Rekina". Elektronicy ze stacji namieszali. wro-
gowie przejęli kontrolę. Stan wyjątkowy. Rozładuj swój sys-
tem i ogłoś odwrót - wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Patrzyła na niego, tracąc czas, aż podporządkował się
i zasalutował. Potem zasiadła w fotelu dowódcy i westchnęła
w duchu. Za każdym razem, gdy bożek wydawał się przynosić
Klanowi trochę szczęścia, zostawali zdziesiątkowani do gars-
tki bezdomnych zbiegów. Wszystkie systemy statku siadły;
zaczęły działać dopiero, kiedy włączyły się komputery rezer-
wowe. Wystarczyło jedno spojrzenie na odczyty wskaźników
kapitana, by zorientować się w sytuacji.
- Zmonitoruj zbliżający się obiekt - poleciła.
- Lordzie kapitanie, to jest frachtowiec. Czy nie powin-
niśmy pomóc w ponownym przejęciu stacji?
- Zamknij się. Założyłeś, że to frachtowiec. Jeszcze
raz sprawdź ten odczyt. Natychmiast! - ryknęła, aż zabolały
go bębenki w uszach. Naturalnie natężenie jej głosu zostało
spotęgowane przez system zbroi.
- Odczyt... To jakieś nietypowe odczyty, lordzie.
- Przekaż. - Przekazał jej nie przefiltrowane dane. -
Młody głupcze, one nie są nietypowe... to jest Flota!
Zamilkła na sekundę, by odpiąć broń boczną i wpompować
impuls energii w wijące się ciało Aragiza. Jego skamlenie
przeszkadzało jej.
- Rozłączenie awaryjne - zarządziła.
Poza tym od lat chciała go zabić. Należało go zlikwidować,
zanim zaczął chodzić.
- Tankujemy paliwo!
- Ruszaj!
Wykonał polecenie. Jego ręka spoczęła na sterze. Wiek
Ciemności zadrżał, gdy ładunek wybuchowy oderwał się od
północnego tunelu dokowego SSS-900-C. Za nimi trysnął
z doku strumień ognia, unosząc ze sobą szczątki ładunku
i ludzi. Poi przypuszczała, że byli wśród nich zarówno Kol-
nari, jak i brudne robaki.
- Transmisja radiofoniczna, ręczne sterowanie, Wielki
Klan Szuka Schronienia, Wielki Klan Szuka Schronienia.
Nadaj to w pętli na częstotliwości Klanu - poleciła.
Oczy oficera stawały się coraz większe. Był to rozkaz
ucieczki i rozproszenia się, by kilka lat później, z maksymalną
ostrożnością, zbliżyć się do ustalonych punktów spotkań.
Informacji o tych punktach nie było w żadnych plikach ani
krysztale, tylko w kilku żyjących mózgach. Była to ostatnia,
rozpaczliwa próba uchronienia Boskiego Nasienia, żeby mo-
gło odrodzić się ponownie.
- Zgniatacz Serca. Chmdik fMarid.
- Połącz.
- Lordzie Poi, akceptujesz moją decyzję?
- Tak.
- Napływają dane - poinformował ją dowódca obsługi
czujników.
Poi t'Veng ponownie spojrzała na monitor. Statki wojenne
Floty nadlatywały z podprzestrzeni jak tunglor przemierzający
morza Kolnaru. Olbrzymie masy z sygnaturami neutrino ogro-
mnych urządzeń napędowych, wdzierające się w strukturę
rzeczywistości.
- Transmisja na częstotliwości dowódczej! - oznajmi-
ła. - Następująca identyfikacja: Przypuszczalna klasyfikacja
wyłaniających się jednostek Floty- niszczyciele, sześć...
korekta, sześć niszczycieli plus trzy lekkie, jeden ciężki krą-
żownik i prawdopodobnie... potwierdzone, trzy statki desan-
towe. Wszystkie statki Klanu, zdać raport z położenia. Lordzie
fMarid?
- Koordynujemy nasze działania? - zapytał Chindik.
- Nie. Nie macie wewnątrzsystemowej, dodatkowej kom-
pensacji. Jak najdłużej wykorzystuj stację jako osłonę. Nie
będą ryzykować.
- Powtórzyć?
- Psychologia brudnego robaka. Ruszaj. Lordzie t'Marid?
- Tu fMarid - odezwał się znajomy głos. bardziej szor-
stki niż pamiętała. - Panna Młoda odcumowana. Możemy
cię osłaniać.
- Nie, z całym szacunkiem. Twoje Nasienie jest cenniej-
sze. - Tym bardziej że załoga tego statku jest pomiotem
t'Varaka. - Panna Młoda, Rekin i Dusiciel powinny osłaniać
transportowce.
- Zgadzam się - odpowiedział po chwili milczenia. -
Czekaj na nas z Przodkami, Poi t'Veng.
- Strzeż naszego Nasienia i Klanu, Belazirze t"Marid -
odrzekła i ponownie skoncentrowała się na czekającym ją
zadaniu.
Średnia grupa bojowa Floty Wojennej Światów Centralnych
zbliżała się do nich z siłą ognia kilkakrotnie przewyższającą
obecne możliwości Wielkiego Klanu. Poi walczyła już wcześ-
niej z Flotą i żywiła szacunek dla zdolności przeciwnika. Byli
niebezpiecznymi brudnymi robakami.
- Ster. Trzymać kurs - poleciła. - Śledzić współrzęd-
ne. - Podłączyła przewody zbroi do fotela. - Maksymalna
kompensacja.
- Lordzie kapitanie - odezwał się oficer operacyjny. -
To jest kurs na wrogą flotę. Co mamy tam zrobić? - Z jedną
w pełni obsadzoną fregatą, dodał w myślach.
- Zrobić? - Poi t'Veng parsknęła śmiechem. - Umrzeć,
głupcze!
Fotel dowódcy przechylił się do pozycji bojowej.
- Spróbujemy przedostać się do transportowców - po-
wiedziała. - Statki wojenne będą manewrować, żeby je chro-
nić. Walczymy tak, by maksymalnie zyskać na czasie. Jakieś
pytania?
- Rozkazuj nam, lordzie!
- Przygotować się do rozpoczęcia bitwy.
- Tłuką nas jak jajka - stwierdził Joseph. Amos przytak-
nął. Bez Simeona mieszkańcy stacji stracili przewagę wyni-
kającą z lepszej koordynacji działań. Był jedynym profe-
sjonalistą, jakiego mieli, a tymczasem Kolnari odzyskali rów-
nowagę.
- Simeon był... odważnym człowiekiem - powiedział
Amos. A gdyby był prawdziwym mężczyzną, byłby niebez-
piecznym rywalem, dodał do siebie. - I bardzo sprytnym.
Składam hołd jego pamięci. - Joseph przytaknął. Uścisnęli
sobie ręce. - Zegnaj, mój bracie.
- To naprawdę wzruszające - rozbrzmiał głos w jego
uchu.
Amos poderwał się i natychmiast z powrotem przypadł do
podłoża, gdyż kula trafiła w metal tuż obok jego twarzy.
- Simeon? - zapytał, łapiąc oddech.
- Nie, Duch Minionych Świąt Bożego Narodzenia - od-
powiedział mózg. - Wróciłem. I - kontynuował, bulgo-
cząc - jest tu jeszcze kilka innych osób.
Za barykadą ukształtował się hologram - postać w zielo-
nej, zasilanej zbroi o bardziej zwartej konstrukcji niż zbroje
Kolnari, do których Amos przywykł. W tle widoczny był
mostek olbrzymiej jednostki latającej i poruszające się na nim
postacie w wojennych kombinezonach. Kobieta i mężczyzna
obwieszony ekwipunkiem różnili się rangą.
- Admirał Questar-Benn - odezwała się kobieta. Godne
uwagi, że była w zaawansowanym średnim wieku, a mimo to
niezaprzeczalnie zdrowa i sprawna umysłowo.
- Komandor Tellm-Makie z bojowego krążownika San-
tayana - przedstawiła mężczyznę.
- O, Bóg jest Wielki, Bóg jest Miłosierny, Bóg jest
Jednością - mruczał Amos zdrętwiałymi wargami. - Be-
thel?
- Nie martw się. To jest duża flota wojenna. Zaatakowa-
liśmy ich, kiedy przygotowywali się do odlotu. Raporty do-
noszą o niewielu więcej zniszczeniach na planecie, odkąd ją
opuściłeś, jeśli jesteś Benisurem ben Sierra Nueva.
- Utrzymać ogień! - rzucił Joseph do ludzi na baryka-
dzie. - Możecie umrzeć zarówno jako zwycięzcy, jak i jako
pokonani.
Komandor zaśmiał się krótko.
- Głęboka prawda - stwierdził. - Simeonie, panno Hap
i wy wszyscy, wykonaliście bardzo dobrą robotę. Rzeczywiś-
cie heroiczną. Nie spodziewaliśmy się znaleźć niczego prócz
ciał i szczątków stacji.
- Niewiele brakowało- powiedział Simeon wzruszo-
ny. - Cholernie niewiele brakowało. - Wydawało się, że
para oficerów uznała to za zabawne.
- Oto mój zapis całej sprawy, od początku do końca -
odezwała się Channa i oficerowie odwrócili spojrzenia.
Najwyraźniej oglądali jej nagranie wideo. Amos wyszeptał
cichą skargę, a do obrazu z pokładu Santayany dołączyły
kolejne trzy hologramy.
- Nadal mamy na stacji wielu piratów - rzekła Channa.
- Czy powinniśmy się wycofać? - Przełknęła ślinę. - Wie-
lu naszych ludzi zostało rannych.
- Nie - odpowiedziała admirał, potrząsając głową. -
Daj im czas do namysłu w obliczu śmierci, a z pewnością
któryś z nich znajdzie sposób, by wysadzić stację. W trans-
portowcu mam regiment komandosów. Sforsujemy dok, gdy
tylko uporam się ze statkami wojennymi Kolnari. Ta platforma
bojowa może być groźnym przeciwnikiem.
Komandor wychylił się poza granice obrazu i rozmawiał
z kimś trzecim.
- Więc wyślij niszczyciele, żeby ją wyeliminowały!
- Nic nie ma końca, dopóki się nie skończy - odpowie-
działa Questar-Benn.
- Eee... nie, Questar-Benn? -zapytał przestraszony Si-
meon.
- Nie, jeśli masz na myśli Micayę - odrzekła oschle. -
Jestem nudna i szczera. - Rzuciła okiem na dane napływające
z SSS-900-C. - Dranie. Mordercze, podludzkie mutanty, świ-
nie. Może teraz urodzeni dusigrosze, arystokratyczne rodziny,
niekompetentni skorumpowani biurokraci, znajdujący schro-
nienie w Światach Centralnych, wyjmą kciuki z tyłków i po-
zwolą nam zrobić coś z Kolnarem i wszystkimi wyrzutkami.
- Madame - powiedział ostrzegawczo Tellin-Makie.
- Nie zależy mi na jeszcze jednej gwiazdce, Eddin -
odparła. - Mogę sobie pozwolić na mówienie prawdy bez
słodzenia jej wiadrem syropu. - Spojrzała na mieszkańców
stacji. - Oto, co chcemy, żebyście zrobili - kontynuowała
z ożywieniem.
Boże, pomyślał Amos. Dzięki ci. Za zwycięstwo i za kogoś,
kto zamiast niego powie, co robić. Przy wództwo jest ciężarem.
Podejrzewał, że Los może być bezlitosny. Przyszłość nie
wydawała się już tak atrakcyjna, jak kiedyś.
ROZDZIAŁ 23
- Nigdy przedtem nie rozumiałem, co miał na myśli -
powiedział Simeon, patrząc na olbrzymią komorę dokową,
w której znajdowali się tylko martwi, leżący w cichych rzę-
dach.
Lekarze i ich pacjenci odeszli do szpitala lub do punktów
pierwszej pomocy na statkach wojennych. Równie cisi byli
nieruchomi komandosi, trzymający wartę przy zwłokach żoł-
nierzy Floty Wojennej. Szwadron przy śluzie dokowej całą
uwagę skupił na mijających go, owiniętych całunami ciałach.
Cywile, rozglądający się wśród zwłok mieszkańców stacji,
byli niemal tak samo milczący, tylko kilku popłakiwało.
- Kto miał co na myśli? - zapytała Channa.
Opatrunki na oczach ukryła za ciemnymi okularami. Spra-
wiała wrażenie swobodnej, niemal wyniosłej, jak stojący obok
niej dwaj dowódcy Floty Wojennej i grupka najbliższych.
- Wellington - wyjaśnił Simeon. - "Nie wiem, co to
znaczy przegrać bitwę, ale z pewnością nic nie może być
bardziej bolesne niż zwycięstwo kosztem utraty tak wielu
przyjaciół". Powiedział to po bitwie pod Waterloo.
Admirał pokiwała głową.
- Pamiętam, kiedy odkryłam tę prawdę - odrzekła bar-
dzo spokojnie. - Jeśli masz odrobinę rozsądku, to nigdy tego
nie zapomnisz.
- To nieprawda! - zaprzeczyła Patsy Sue Coburn. Flo-
rian Gusky objął ją po koleżeńsku ramieniem, owiniętym
syntetycznym opatrunkiem. W pierwszej chwili zesztywniała,
ale potem zmusiła się, by podnieść rękę i poklepać je delikat-
nie. - Niczego się nie zapomina, tylko uczy się z tym żyć.
Chodź, Gus. Myślę, że jesteś mi winien drinka.
Channa odwróciła głowę w stronę, z której rozległy się
kroki.
- Tak - powiedziała z gorzkim uśmiechem. - Uczy-
my się z tym żyć. Lecz jeśli to jest bohaterstwo, to dlaczego
czuję się taka zbrukana?
- Ponieważ jesteś tutaj - odpowiedziała Questar-
-Benn. - Bohaterstwo jest czymś, czego gdzieś daleko do-
konuje ktoś inny. W osobistym odczuciu jest tragedią. - Jej
głos przybrał ostrzejszy ton. - A mogło być gorzej, dużo
gorzej. Mogliście być zdani tylko na siebie. Wygraliśmy.
Jesteście tutaj. I... - dodała łagodniej - ... jesteście bohate-
rami, przynajmniej w mediach. A tak przy okazji, oznacza to,
że możecie sami wypisać swoje bilety.
- Bilety? - zapytał Simeon.
- Zawsze marzyłeś o posadzie na statku wojennym, nie-
prawdaż? - zapytała. - Z tym, co masz w swoich karto-
tekach...
Simeon zawahał się. Joat stała obok Channy, cicha i spięta.
Na jej twarzy pojawił się dawny chłód.
Zawsze wszyscy ją zostawiali; albo oszukiwali, albo krzyw-
dzili, pomyślał.
- Nie jestem pewny, czy nadal pragnę kariery wojsko-
wej - rzekł głośno.
Admirał Questar-Benn z ożywieniem potrząsnęła głową.
- Tym bardziej kwalifikujesz się na tę posadę. Łowców
sławy usuwają z Akademii i musimy trwonić całe lata na
odwiedzenie ich od tego nonsensu.
- Poza tym mam córkę. - Natychmiastową i całkowicie
satysfakcjonującą go nagrodą był wyraz nadziei na twarzy
Joat. - Niemniej dziękuję. Może innym razem. - Niektóre
marzenia niełatwo zmienić w rzeczywistość, powiedział do
siebie. Widział, że pierś Joat unoszą głębsze oddechy, świad-
czące o pewności siebie, i że dziewczyna nie wykazuje chęci
zniknięcia.
- A ty ubiegałaś się o przydział na Senalgal? - zwrócił
się komandor do Channy.
- Nadal uważam, że to piękny świat - powiedziała, po-
woli potrząsając głową. - Ale nie jest moim domem. -
Wyciągnęła rękę do stojącej obok niej Joat i, dotykając pal-
cami twarzy dziewczyny, wyczuła jej lekki opór wobec takiej
pieszczoty. Nauka zaufania i bycia ludzkim nie przychodzi
szybko i łatwo. Ale trzeba od czegoś zacząć, bo inaczej nigdy
nie osiągnie się celu. - Poza tym Joat jest również moją
córką. I mam tu przyjaciół. Najlepszych, jakich można mieć.
Questar-Benn wyrzuciła ręce w górę.
- Simeonie, zamierzasz tu zostać przez bardzo długi czas.
Oferta nadal jest aktualna. Zostawię ją w rejestrze.
- Hej, Konserwo - powiedziała Joat trochę niepewnym
tonem, pomimo podniesionego głosu. - To znaczy ty, Si-
meonie.
- Wielki Ghu! Czy akurat ty, ze wszystkich ludzi, nie
możesz wymyślić dla mnie bardziej stosownego tytułu niż
"Konserwa"? - zapytał Simeon na wpół oburzonym tonem,
choć z ust Joat przyjąłby każde określenie podobnej natury.
- Pewnie, ale nie sądzę, żebyś chciał je poznać! -
Uśmiechnęła się łobuzersko.
- W każdym razie za kilka lat skończę szesnaście stan-
dardowych lat, a więc osiągnę wiek poborowy. I nie chcę,
żebyś obwiniał mnie o pokrzyżowanie twoich planów zawo-
dowych. I... i nie chciałabym, żeby przytrafiło się to jeszcze
komuś, wiesz?- Zwróciła się do admirała: - Myślę, że...
no, może generalicja mogłaby znaleźć dla mnie zajęcie?
Questar-Benn drgnęła.
- Prawdopodobnie sprowadzam grozę na jakiegoś prosto-
dusznego dowódcę, który w przyszłości będzie miał z tobą do
czynienia, młoda damo, ale tak. Byłabym bardzo zdziwiona,
gdybyśmy nie znaleźli zajęcia dla was wszystkich. - Powiod-
ła po obecnych przeszywającym spojrzeniem.
- Zatem możemy przyjąć tę ofertę - powiedział Simeon.
Choć był zbyt osłabiony, by cieszyć się myślą o zemście,
żaden stopień wyczerpania emocjonalnego nie mógł zniszczyć
potrzeby zrobienia czegoś z Kolnari. Może za tydzień, myś-
lał. - Ale teraz chciałbym prosić o łaskę, jeśli nie masz nic
przeciwko temu, admirale.
- Łaskę? Dla kogo?
- Dla przyjaciela - odpowiedział.
Pojawił się hologram chłopca w wieku Joat.
- Seld! - zawołała Joat. - Nie pozwolili mi zobaczyć
się z tobą! Powiedzieli, że jesteś chory!
Postać przytaknęła.
- Wiedziałaś o tym. Wiesz, że od dawna chorowałem -
odparł z cierpliwą rezygnacją. - Tylko przebiegało to bez-
objawowo. Widziałem to - spojrzał na swoje wątłe, osłabione
ciało, przypięte do łóżka w pozycji pionowej - ale nie
mogłem nic wyczuć ani zrobić. Naprawdę.
- Och, do diabła! - Joat przesunęła dłonią przez holo-
gram, jakby próbowała w jakiś sposób cofnąć wyniszczenie
organizmu przyjaciela.
- Lekarze floty wojennej podłączyli mnie do urządzenia
kontrolującego moje połączenia nerwowe, żeby utrzymać pra-
cę serca i innych narządów. Simeon też jest podłączony do
takiego urządzenia - dodał, zdobywając się na dumny
uśmiech.
Joat zamrugała oczami.
- Przepraszam - powiedziała słabym głosem. - Nie po-
winnam nazywać cię mięczakiem. Sama zasłużyłam na to
miano. Sądzę, że to moja wina. Oczekiwałam od ciebie więcej,
niż mogłeś, niż powinieneś robić!
- Nie - odrzekł Seld z hologramu. - To ja byłem głupi.
Mogłaś robić te wszystkie rzeczy, których ja nie mogłem
i byłem... do diabła, Joat, prędzej czy później i tak skończył-
bym w ten sposób. To okropne, ale wiedziałem o tym. Tata
wiedział, ale jednocześnie nie dopuszczał do siebie takiej
myśli. Miałem dużo czasu, żeby to przemyśleć.
Joat pokiwała głową. Nagle zmrużyła oczy.
- Te kapsułki miały być ostatecznym ciosem, prawda?
Dlaczego zażyłeś jedną?
- Ponieważ tak bardzo bałem się zobaczyć cię zabitą,
Joat. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Poza tym ten lord
Kolnari chwycił mnie naprawdę mocno. Potem... mówię ci,
to było okropne - Seld wywrócił oczy ze wstrętem - kiedy
mnie pocałował, dlatego zrobiło mi się niedobrze.
- I zwymiotowałeś prosto na niego! - Joat z uznaniem
pokiwała głową.
- Tak, kiedy dostałem ataku. Zdarzył się zupełnie przy-
padkowo, naprawdę, Jo. Tata mówi, że pożyję jeszcze naj-
wyżej dziesięć lat.
Joat obejrzała się na oficerów Floty Wojennej.
- Nie sądzę, żeby to było wystarczająco dużo. Czy nie
możecie zwiększyć jego szans? Czyż nie zasługuje na więcej
niż dziesięć lat? - zapytała łamiącym się głosem.
Questar-Benn drgnęła, a komandor utkwił wzrok w jakimś
przedmiocie.
- Nigdy się z tym me pogodzę - wyszeptał koman-
dor. - O jaką łaskę ci chodziło, Simeonie?
Channa gwałtownie podniosła głowę.
- Simeonie? Masz jakąś propozycję?
- Tak - potwierdził Simeon tonem świadczącym, że po-
winna o tym wiedzieć. Takim samym tonem nakazywał wszy-
stkim uwagę.- Rozpytywałem trochę i Alex Hypatia-1033
powiedziała mi o nowych kombinacjach, nad którymi pracuje
doktor Kennet Uhua-Sorg. Nikt me jest jeszcze w stanie
zregenerować osłon spirali nerwowej. Kenny Sorg wykonał
protezę... właściwie dla siebie, ale będzie odpowiadała rów-
nież osobistym wymogom Selda. Dzieciaku, jesteś za stary,
żeby zostać człowiekiem z kapsuły. Nigdy nie dostosujesz się
psychicznie. Kondycja Kenny'ego Sorga jest mniej więcej
taka sama, jak twoja i facet całkiem nieźle się trzyma.
Dla potwierdzenia swych słów Simeon wyświetlił hologram
mężczyzny podążającego korytarzem, lecz zbyt płynnie, by
można to nazwać "chodzeniem". To prawda, że "szedł" wy-
prostowany, ale jego ciało było obramowane smukłym szkie-
letem, który utrzymywał go w pozycji pionowej z nogami
opartymi na platformie podobnej do dryfujących dysków,
tylko dużo grubszej. Pomysłowa podstawa utrzymywała do-
pływ mocy i monitorowała sprzęt.
- Powiedziano mi, Seld, ze będziesz mógł używać rąk,
a podstawa jest wystarczająco wszechstronna, by zrobiła dla
twojego ciała tyle, co moja kapsuła dla mnie. Dopóki nie
będziesz próbował przeciskać się przez kanały wentylacyjne
albo wypadać głową w dół z roboczych włazów, powinieneś
przetrwać tak długo, jak większość delikatmków, człowieku-
-szkielecie!
Tym razem Simeon otrzymał wiele nagród: Joat skakała,
śmiejąc się radośnie, podczas gdy łzy strumieniem płynęły
jej po twarzy podobnie jak Channie, a Seld zapiał jak
kogut. Na twarzach admirała i komandora malował się wyraz
szczerej ulgi.
- Lubię widzieć alternatywne rozwiązania - powiedziała
Questar-Benn. - Oddamy więc do dyspozycji Selda i jego
ojca kurierski statek mózgowy, który przewiezie ich do Stacji
Medycznej Światów Centralnych, gdzie praktykuje obecnie
doktor Sorg. Czy to łaska, której pragnąłeś, Simeonie?
- Właśnie tak - odpowiedział mózg.
- Trzymaj się, Seldzie-Szkieleciku - mówiła Joat do
Selda. - Będziemy świętować razem. - Wychodząc, wesoło
pomachała mu na pożegnanie.
Wyczerpana, zarówno tym nieoczekiwanie szczęśliwym
rozwiązaniem, jak i ciężarem problemów, które wciąż wyma-
gały rozważenia, Channa opadła na swój dryfujący fotel.
- Jeszcze jedno się szczęśliwie udało - mruknęła na glos
dla pewności. - Simeonie, jestem zmęczona. Czy mógłbyś...?
Pozostali wymruczeli przeprosiny i odsunęli się. gdy Sime-
on wyprowadzał jej fotel.
- Jeszcze moment, Amosie ben Sierra Nueva - odezwała
się Questar-Benn. Amos odwrócił się zaskoczony, rzucając
niespokojne spojrzenie za znikającą Channą, ale nie miał innego
wyboru, jak skupić całą uwagę na admirale. - Gdybyś był tak
uprzejmy towarzyszyć komandorowi i mnie do naszej kwatery...
Ucieszył się, kiedy zaproponowali opuszczenie doku zała-
dunkowego, choć leżała tam jeszcze jedna osoba z jego
kurczącej się grupy Bethelian.
Admirał i komandor zauważyli zainteresowanie Amosa
wnętrzem ich statku flagowego i objaśnili mu wszystko, idąc
labiryntem korytarzy z roztargnieniem przyjmując pozdrowienia
mężczyzn i kobiet, którzy mijali ich zajęci swoimi sprawami.
Żaden ze statków Światów Centralnych nie miał większych
uszkodzeń, chociaż bitwa ze statkami wojennymi zdespero-
wanych Kolnari była, krótko mówiąc, sroga. Obejrzenie jed-
nego z pojazdów Światów Centalnych wystarczyło, by Amos
ponownie zdumiał się, jak Guiyon zdołał doprowadzić starego
"Exodusa" dokądkolwiek, a już tym bardziej do SSS-900-C.
Wzdychał zrozpaczony z powodu wszystkich problemów,
które napotka, przywracając swojej biednej, splądrowanej pla-
necie dawny stan i z powodu ekspertyzy, którą Światy Cen-
tralne przyjęły jako nie pozostawiającą wątpliwości.
- Jesteśmy na miejscu, Benisurze... - powiedział koman-
dor, a Amos ze stosowną pokorą poprawił go: "po prostu
Amos, sir". - Otrzymaliśmy aktualne dane o sytuacji na
Bethelu i potrzebujemy twojej pomocy.
W pokoju wypoczynkowym siedziało kilku mężczyzn i jed-
na kobieta. Dwoje najmłodszych - mężczyzna i kobieta
w wieku około dwudziestu lat - zerwało się na równe nogi,
gdy weszli admirał, komandor i ich gość.
- Oto on, moi państwo - rzekła Questar-Benn. - Beni-
sur ben Sierra Nueva, czyli Simeon-Amos, i deputowany
przywódca Bethelian.
- Nie, nie - zaprzeczył Amos, potrząsając głową i ręka-
mi. Nie chciał brać na swoje barki ciężaru związanego z tym
tytułem. Nie teraz.
- Jak zechcesz, młody człowieku - oznajmiła krótko
Questar-Benn. - Ale byłeś przywódcą dysydentów, a także
obrońcą Bethelu i potrzebujemy twojego wkładu w rozwiąza-
nie problemu. - A kiedy dalej próbował się wykręcać, przer-
wała mu, przedstawiając grupę. - Starszy doradca Agrum
z SOPIM-u, Fusto, przedstawiciel ZMM, obserwatorka Nils-
dotter oraz Losk Lentel, również pracujący dla ZMM. Sime-
onie, jesteś tutaj?
- Tak - odpowiedział Simeon głosem płynącym z urzą-
dzenia łączności.
Mógł mnie uprzedzić, pomyślał Amos skwaszony. Chociaż,
może robienie czegoś pospiesznie jest najlepsze. Przesłał im
pełne godności pozdrowienie, kładąc dłoń na sercu i głowie.
Młoda kobieta, obserwatorka, była jednocześnie zdziwiona
i oczarowana.
Nagle zdał sobie sprawę, że siedzi, a stewardzi roznoszą
napoje i zakąski. Może jestem lekko oszołomiony z głodu,
pomyślał Amos, czując się lepiej po łyku gorącego napoju
i kęsie z półmiska pełnego delikatesów, które mu podano.
- Sprawa jest całkiem prosta, ben Sierra Nueva... w po-
rządku, Amosie - zaczął starszy doradca. - Potrzebujemy
twojej pomocy, by uspokoić twoich ludzi, którzy zdołali ukryć
się przed Kolnari. Są przerażeni i nie chcą uwierzyć obcym
na słowo, chociaż wszędzie, gdzie to możliwe, wyświetlamy
hologramy przedstawiające żołnierzy Floty Wojennej biorą-
cych Kolnari do niewoli.
- I zmuszających ich do rozładowania wszystkich łupów,
jakie zagarnęli - dodał krzaczastobrewy Fusto.
Sprawiał wrażenie, jakby osobiście nadzorował tę operację
i był z niej zadowolony. Miał wąską twarz o blisko osadzo-
nych oczach, a jego głowa wydawała się nieproporcjonalnie
mała przy muskularnych, kontrastujących z nią ramionach.
- Moi ludzie przeżyli? - Amos próbował nie upadać na
duchu i pogodzić się ze swym nieuniknionym powrotem.
- Obliczono, że przeżyło piętnaście tysięcy...
Populacja... dawna populacja... tej stacji, pomyślał i nie był
w stanie stłumić jęku.
Obserwatorka błędnie to zinterpretowała i posłała mu
uśmiech pełen wielkiego smutku i zrozumienia.
- Twoi ludzie byli bardzo odważni i strasznie cierpieli.
My z SOPIM-u i ZMM - wskazała pozostałych - jesteśmy
upoważnieni do pomocy w odbudowie twojego świata...
Amos jęknął ponownie. Tyle było do zrobienia, a jego
ludzie poczuliby się urażeni bezprawnym wkroczeniem pogan,
bez względu na to, jak dobre mieliby oni intencje.
- Nie możemy, oczywiście, mieszać się do rządów żadnej
planety - powiedział Agrum, odchrząkując i posyłając ko-
biecie ostrzegawcze spojrzenie. - Ale humanitarna pomoc
z pewnością leży w naszej mocy i jesteśmy w stanie dostar-
czyć wszystkie zapasy i materiały potrzebne do stworzenia
przejściowej bazy.
Fusto posłał siedzącemu naprzeciw członkowi SOPIM-u
ponure spojrzenie spod krzaczastych brwi.
- ZMM wymaga od was, żebyście przeżyli o własnych
siłach, ale my zapobiegamy wyzyskowi grup mniejszościo-
wych. Przeważnie nawiązujemy kontakt z wyższym urzęd-
nikiem rządowym, najlepiej wybranym przez mniejszość dro-
gą głosowania, jednak twoja kandydatura na przedstawiciela
swych ludzi jest - zgodnie z opinią Simeona - naturalnym
i logicznym wynikiem biegu wypadków.
- Dziękuję ci za to, Simeome - wycedził Amos przez
zęby, mając nadzieję, że nikt, a szczególnie obserwatorka, go
nie usłyszał.
- Twoja planeta została zniszczona do samej gleby -
odezwał się komandor. - Dlatego powinniście przyjąć po-
moc, by zacząć od nowa. - Zrewanżował się urzędnikowi
ZMM miażdżącym spojrzeniem i uśmiechnął się do Amosa,
jakby chciał powiedzieć: "oni mają dobre sposoby, ale ciężkie
ręce". - Musimy zainstalować nadajnik - wzruszył ramio-
nami, jakby taka korzyść niewiele znaczyła - a inżynierowie
zainstalują temp w polu kosmicznym, które jest zaśmiecone
mnóstwem kadłubów. Niektóre z nich można wyremontować
dla potrzeb górnictwa księżycowego, do którego moglibyście
od razu powrócić.
Nadajnik i korzyści w kosmosie? Kolnan przetapiali zużyte
kadłuby na statki. Amos zaczął odczuwać mniejsze zniechę-
cenie, choć tylko w połowie wzybył się oporu.
- Humanitarna pomoc będzie wystarczająca, by twoi lu-
dzie przetrwali nadchodzącą zimę, korzystając ze schronień
preferowanych przez waszą kulturę... - kontynuował Agrum.
- Oczywiście, nie możemy wprowadzać na Bethelu zmian
kulturowych - wtrącił Fusto. - Ale władze Światów Cent-
ralnych nie wynagradzają personelu orbitalnego za konspiro-
wanie tubylczej integralności...
- Jeśli chcesz, możesz poprosić o dodatkowych kolonis-
tów swojego wyznania... - wtrąciła Nilsdotter.
- Dajcie odetchnąć chłopakowi - odezwał się nagle Si-
meon. - Dlaczego nie pozwolicie mu przeczytać raportów,
żeby wiedział, o czym mówicie, hmm?
- Oczywiście - zgodził się przedstawiciel SOPIM-u.
- Zapewniam cię, Stacjo Simeonie, że taka była nasza
intencja - bronił się przedstawiciel ZMM.
- A więc niech będzie - powiedziała admirał Questar-
-Benn, uśmiechając się zachęcająco do Amosa, gdy wręczyła
mu kilka plików dyskowych i zaprowadziła do innego pokoju,
gdzie mógł na osobności przetrawić informacje.
- Nic nie ma końca, dopóki się nie skończy - powie-
działa admirał do komandora, kiedy obserwowali opusz-
czające ich kwaterę delegacje, które czasami rywalizowały
ze sobą.
- A to nigdy się nie skończy - stwierdził Tellin-Makie,
nalewając im po porcji brandy w kwaterze na statku flago-
wym. - Nie miałem serca im przypominać, że to nie jest
jedyna banda Kolnari grasująca na wolności.
- A jeśli zostawi się parę, to znów się odrodzą - dodała
znudzona. - Oni wiedzą o tym. Podejrzewam, że właśnie
z tego powodu za parę lat będziemy mieli Simeona i resztę
na listach. Kolnari będą zagrożeniem, dopóki choć dwoje
z nich pozostanie przy życiu.
- Psychologowie zarzekają się, że da się ich zrehabilito-
wać. Do E-mc2- stwierdziła, pociągając łyk. - Przeklęte
karaluchy. Może to małe okrucieństwo przyniesie nam jakieś
korzyści - westchnęła.
- Chwilowo, dopóki ogół społeczeństwa nie przyzwyczai
się do tych drobnych okrucieństw - odpowiedział Tellin-
-Makie. - Potem możemy wrócić do sikania na stosy. Jednak
nie wydaje mi się, żeby Kolnari byli jedynym poważnym
problemem.
- Oby tak było. Oby tak było, przyjacielu.
Spojrzała na ekran pokazujący zewnętrzny widok na SSS-
-900-C. Serworoboty remontowe i postacie w skafandrach
wciąż pracowały nad kilkoma poważniejszymi uszkodzeniami,
chociaż upłynie pokolenie, zanim szkody zostaną w pełni
naprawione. Admirał odnotowała w pamięci, że może odwołać
pomoc inżynieryjną, skoro stacja posiada siłę roboczą.
- Chociaż, ogólnie biorąc, cieszę się, że nie mamy ich
problemów, biedni bohaterzy - oznajmiła.
- Amen.
- Tak, tak - przytaknął gorliwie Joseph, kiedy Amos
skończył opowiadać mu o pomocy obiecanej przez SOPIM
i ZMM, a sprowadzającej się nawet do zastąpienia Guiyona
Planetarnym Mózgiem. - Musimy wracać tak szybko, jak to
możliwe.
- Tak, ty i Rachel musicie.
- Rachel i ja? - powtórzył Joseph, wpatrując się w Amo-
sa z nagłym niepokojem.
- Tak, ponieważ trzeba przygotować grunt, zanim będzie-
my mogli przyjąć pomoc...
- Ale to ty, Amosie ben Sierra Nueva, musisz wrócić! -
Joseph nagle postarzał się na twarzy. - To twój obowiązek.
Oni potrzebują bohatera... i proroka.
Amos, z rękami założonymi do tyłu, zaciskając i otwierając
pięści, przemierzał w tę i z powrotem swój pokój w kwaterze
Simeona.
- Zgadza się, Josephie, oni potrzebują bohatera - powie-
dział, zatrzymując się przed przyjacielem. - Ale skoro ja nim
jestem, to ty też!
- Ja? - roześmiał się Joseph. - Jestem twoją prawą
ręką, z czego jestem dumny i twoim przyjacielem, z czego
jestem jeszcze dumniejszy. Ale to ty jesteś prorokiem, boha-
terem, jedynym, za którym ludzie pójdą.
Amos ujął go za ramiona.
- Jesteś moim bratem, tak prawdziwym, jakby urodziła
nas ta sama matka. - Joseph zamrugał oczyma, gdy Amos,
dla potwierdzenia swych słów, obdarzył go dotknięciem poli-
czków jak bliskiego krewnego. - I to ty wrócisz, podczas
gdy ja będę pertraktował z tymi poganami i upewnię się, że
pomoc, którą nam proponują, nie osłabi naszych ludzi, lecz
pozwoli im stać się tak silnymi, żeby już nigdy więcej nie
zaskoczył nas żaden lump. - Jak uratować ratowanego przed
ratującym?, pomyślał. - I... zastanawiam się - kontynuował
Amos głośno - zastanawiam się, czy to dobrze, żeby nowy
przywódca pochodził ze starej linii Proroka... aby Bóg uśmie-
chnął się do niego! Przez zbyt wiele pokoleń ludzie podążali
za starymi rodami. - Westchnął zrezygnowany. - A te do-
prowadziły ich do ruiny.
- Ty doprowadziłeś nas do wielkości! - zawołał Joseph
z przekonaniem. A nawet czegoś więcej, gdybyś mniej wątpił
w siebie, dodał w duchu. - Pokazałeś swoją siłę jako wol-
nomyśliciel, obrońca swojej planety, przebiegły strateg...
- Historia nie pokazuje wielu przywódców wojennych,
którzy mieliby taki sam talent przywódczy w czasie pokoju!
- Ale jesteś spokojnej natury, dopóki nie zostaniesz spro-
wokowany do obrony tego, co jest ci drogie - odpowiedział
Joseph. - Na przykład teraz poczuwasz się do obowiązku
bronienia nas przed tymi, którzy chcą nas chronić! - Joseph
uśmiechnął się ponuro. - To twarz Channy przesłania ci
drogę.
Amos rzucił mu tak srogie spojrzenie, że Joseph odwrócił
głowę i zwiesił ramiona.
- Nie mogę porzucić tych, wobec których przez całe
życie będziemy mieli dług wdzięczności. Jeżeli w tym jed-
nym przypadku obowiązek i honor mogą iść w parze, to
pozwól mi je połączyć. - Amos westchnął głęboko, rozdarty
między miłością a obowiązkiem. - Czy Simeon, Joat i Chan-
na mają być zaledwie rozdziałem w moim życiu, dlatego że
czternaście pokoleń temu Prorok został ojcem mojego pra-
prapradziada? Widzieliśmy na Bethelu, co z tego wynik-
nęło.
- Tak, Amosie, to prawda, widzieliśmy. I masz rację,
pragnąc być dłużnikiem wszystkich - Joseph delikatnie za-
akcentował to słowo - mieszkańców stacji, chociaż zapo-
trzebowanie na twoją szczególną rolę wygasło.
- Tak, to już się skończyło. W zamian muszę przyjąć
kilka innych ról i każdą z nich odegrać z honorem. - Nagle
uśmiechnął się do młodszego mężczyzny w sposób, który
zawsze pozwala wyciągnąć od rozmówcy pożądaną odpo-
wiedź. - Poza tym daję Rachel szansę odzyskania dobrego
imienia.
Joseph posłał mu równie srogie spojrzenie, jak to, które
przedtem rzucił mu Amos.
- Co przez to rozumiesz?
- W końcu z wykształcenia jest administratorem infosys-
temów. Jej obowiązkiem jest pomóc ci w wywołaniu naszych
ludzi z kryjówek i napisaniu raportów, które muszę otrzymać,
żebym wiedział, co jest najbardziej potrzebne. Z wami dwoj-
giem, ramię w ramię... tego właśnie pragniesz, nieprawdaż,
Josephie? Rachel u twego boku?
Młodszy mężczyzna roześmiał się i zarumienił, co zdawało
się wprawić go w jeszcze większe zakłopotanie.
- Wiesz, że tego właśnie pragnę, ale, Amosie, nie wiń jej
za to, co zrobiła.
- Nie winie - skłamał Amos. - Ale będzie potrzebo-
wała odkupienia we własnych oczach!
- O, tak - przyznał Joseph z westchnieniem. - Niepo-
koi się tym. Mówiła mi- kontynuował ciszej. - Mówi mi
też o tobie, ale mówi to mi.
- Więc idź do niej, Josephie, mój bracie, mój przyjacielu.
Gdybyś uparcie zmuszał mnie do nałożenia płaszcza przywód-
cy, wydałbym ci rozkaz. Ale przemyśl to, co ci powiedziałem,
bracie bohaterze. Wrócisz na Bethel jako mój brat i równy
mnie, a nie moim wasalom... nawet nie jako pierwszy wśród
moich wasali. Czas tej nieistotnej etykiety przeminął.
- Idę - powiedział Joseph. Odwrócił się na pięcie. -
Myślę, że ty też zasłużyłeś na odrobinę szczęścia. Może je
znajdziesz, z wolą Boga!
Channa uparła się przy powrocie do swojej kwatery, wy-
kazując, że ani Chaundra, ani jego personel nie mogą już nic
dla niej zrobić w szpitalu.
- Będę się tam o wiele lepiej czuła - powiedziała dok-
torowi. - Znam otoczenie. Simeon może mi przypominać,
gdzie kładę rzeczy, więc będę mogła znaleźć to, czego po-
trzebuję. Teraz już tylko czas może coś zmienić.
Kiedy Simeon ustawił jej dryfujący fotel przy udrapowa-
nym satyną łóżku, położyła się, nie widząc, nie odzywając
się, przetrawiając niedawne wydarzenia. Owszem, odczuwała
głęboką ulgę, że Seldowi odroczono wyrok śmierci. Ale zo-
stało do podjęcia tyle decyzji, które zawisły nad jej głową;
czuła ich przytłaczający, realny ciężar, mimo iż nie mogła ich
zobaczyć. Łza spłynęła jej po policzku, więc potarła nim
o szarą, satynową narzutę gestem, który - miała nadzieję -
zamaskował prawdziwy powód.
- Grosik za twoje myśli?
Ponieważ Simeon przybrał odpowiednio wesoły ton, uśmie-
chnęła się do niego blado, choć zastanawiała się, jak mógł
zauważyć coś tak małego, jak łza.
- Nie mam nic do sprzedania - odpowiedziała. - Zo-
stały tylko krążące dokoła strzępki myśli. Coś w stylu: Happy
kończy jako galaktyczny okruszek. To każdego może przy-
prawić o ból głowy.
- Boli cię głowa? - Natychmiast w jego głosie zabrzmia-
ła troska.
- Nie, nie - zaprzeczyła, potrząsając głową na poduszce.
- Posłuchaj, Channo, wyzdrowiejesz - powiedział zde-
cydowanym tonem, jak ktoś, kto mimo wszystko nie traci
nadziei, że jego oświadczenie jest zgodne z prawdą.
Energicznie skinęła głową, co było charakterystyczne dla
jej temperamentu i sposobu bycia.
- Tak, jestem tego pewna. - W jej głosie wyczuwało się
napięcie.
- Channo, przejrzałem każdy raport, jaki udało mi się
znaleźć na temat tego rodzaju tymczasowej ślepoty - konty-
nuował, przepajając swój głos pewnością. Oddałbym wszystko,
żeby móc trzymać cię w ramionach i pocieszać, ale wszystko
co mam, to kontakt głosowy. Rozmawiaj ze mną, Channo,
pomyślał. - Zdarzały się gorsze przypadki, a ty nadal będziesz
widzieć... przez moje receptory. Pamiętaj o tym, Channo. A ja
widzę naprawdę dobrze i wszystko, co potrzebuję!
Zerwała się i wpadła mu w słowo.
- Simeonie, oszczędź mi... - zaczęła gwałtownie. - Na-
prawdę mógłbyś to dla mnie zrobić?
- Jasne - odpowiedział, równie zaskoczony, co rozgnie-
wany. - Chyba mogłaś się o tym przekonać. Używałaś moich
receptorów przez ostatnie dwa tygodnie!
Znieruchomiała, zbita z tropu, a potem usta jej zadrżały
w uśmiechu.
- Naprawdę? - zapytała łamiącym się głosem. - Jestem
winna tobie i wszystkim przeprosiny za to, że zachowywałam
się jak litujący się nad sobą mięczak! - dodała ze smutkiem
po chwili milczenia.
- To zrozumiałe, musiałaś się przystosować.
- Ale nie musiałam warczeć na ciebie.
- Ach, to? Gdybyś nie warczała, nie wiedziałbym, jak
dowcipnie odpowiedzieć. Nie wyzbywaj się tego nawyku,
Channo kochanie.
Uśmiechnęła się wyraźniej.
- Na pewno nie wyzbędę się go.
- Dlatego, że lubisz wyzwania, nieprawdaż? I dlatego, że
w zasadzie jestem dobrym kompanem.
- I bardzo przyzwoitym.
- Bardzo dowcipnym i inteligentnym - przypomniał jej.
- I bardzo przystojnym.
- Naprawdę tak myślisz?
- O tak - odpowiedziała. - Szczególnie lubię twoją
bliznę odniesioną w pojedynku. Jest taka miła w dotyku.
- Dziękuję - powiedział ucieszony. - Jesteś pierwszą
osobą, która o niej wspomniała. Całe lata czekałem, aż ktoś
o nią zapyta. Czasami ludzie myślą, że to brud na obiektywie
projektora.
Uśmiechnęła się.
- Nieźle ci szło z tym kijem baseballowym.
Milczał przez moment, niepewny.
- Hm...
- Nie, naprawdę - zapewniła go. - Ta projekcja jest
idealnym portretem twojej osobowości. Nie jest oparta na
ekstrapolacji chromosomalnej, prawda?
- Nie - powiedział, nadając swojemu głosowi pozory
śmiechu. - To jestem ja taki, jaki chciałbym być. Nie zniósł-
bym, gdyby okazało się, że moja ekstrapolacja ma cofniętą
brodę i duży nos, więc nigdy nie próbowałem jej znaleźć. Jes-
tem Simeonem stworzonym przez samego siebie!
- Mądre - przyznała. - Bardzo mądre.
Drzwi otworzyły się i na progu stanął Amos.
- Channo! - zawołał namiętnym głosem.
Usiadła wyprostowana na łóżku, otwierając usta ze zdzi-
wienia.
- Myślałam, że odleciałeś.
Podszedł szybkim krokiem i wziął ją w ramiona.
- Jak mógłbym cię tak zostawić? - odpowiedział, gła-
dząc jej włosy.
Simeon przeklinał w duchu, że musi pozwolić Amosowi
zniweczyć efekt jego ciężkiej pracy. I to akurat teraz, kiedy
udało mi się rozweselić ją i przywrócić do prawie normalnego
dla niej stanu umysłu.
Channa podniosła rękę, odnalazła twarz Amosa i pochyliła
się, żeby go pocałować; roześmiała się, ponieważ trafiła
w kącik jego ust. I stopniowo odszukała satysfakcjonującą
ją pozycję.
- Chcesz mnie! - westchnął Amos po długim pocałunku.
Nie, ty ośle! Ona chce podwójne piwo i bilet na Śmierć
w dwudziestym pierwszym wieku. Och, gdybym tak miał ręce,
Amosie ben Sierra Nueva, żeby puknąć cię w głowę.
Channa nie odpowiedziała, tylko trzymała głowę tak, jakby
przez bandaże patrzyła na Amosa. Uśmiechnął się do niej
uśmiechem mężczyzny, który wierzy, że może dokonać wszy-
stkiego; uśmiechem, który sprawia, ze nadawca staje się
odbiorcą cudu.
- Przyszedłem prosić cię, żebyś została ze mną- oznaj-
mił, śmiejąc się.
- Naprawdę? - zapytała rozmarzonym tonem.
Znowu się pocałowali, ale tym razem dużo głębiej. Channa
utonęła w jego objęciach, wzdychając jak ktoś uwolniony od
bólu, z którego dotąd nie zdawał sobie sprawy.
- Kocham cię, Channo - powiedział.
- Kocham cię, Simeonie - mruknęła.
Amos zesztywniał. Channa podniosła ku niemu ślepą twarz
i jeszcze raz szepnęła ochrypłym głosem:
- Kocham cię.
Puścił ją i cofnął się. Zawahała się i odwróciła głowę z boku
na bok.
- Amos? O co chodzi? Czy ktoś tu jest?
- Tak - oznajmił sztywno. - Ktoś, kto wchodzi między
nas.
Channa zdziwiona, wyciągnęła na oślep jedną rękę, a drugą
oparła o pierś Amosa.
- Nikogo prócz nas tutaj nie ma. O czym mówisz?
- Mówię o Simeonie - wydyszał jego imię. - Właśnie
wyznałaś mu swoją miłość.
Wyraz jej twarzy zmienił się gwałtownie z radosnego
w zmartwiony.
- Ja... ja... - zaczęła zmieszana.
- Dżentelmen ze Sierra Nueva nie narzuca się. Przeszka-
dzam - powiedział, odtrącając jej ręce i zrywając się na
równe nogi. - Zostawiam was samych. - I wyszedł.
Channa spuściła nogi z łóżka i rzuciła się za nim. Poruszała
się niespodzianie szybko i zanim Simeon zdążył ją ostrzec,
uderzyła w ścianę tuż obok drzwi. Łkając, przeszła we właś-
ciwe miejsce i drzwi otworzyły się przed nią.
- Amos! Zaczekaj! - krzynęła i tym razem Simeon otwo-
rzył zewnętrzne drzwi, ale zatrzymała się w progu, by odzys-
kać orientację i usłyszała aż nazbyt wyraźnie, że winda się
zamyka.
- Amos! Nie odchodź! - krzyknęła, słysząc jak winda
ruszyła. Stała z głowa wspartą o metal, łkając cicho, aż
przylegające, syntetyczne bandaże przemokły od łez.
Amos oparł głowę o ścianę windy. Zrozpaczony głos Chan-
ny odbijał się echem w jego umyśle, lecz nie był w stanie
zagłuszyć jej szeptu: "Kocham cię, Simeonie".
- Dokąd się wybierasz? - zapytał go Simeon.
Mężczyzna wyprostował się i zazgrzytał zębami.
- Do doków - odpowiedział zdecydowanie. - Muszę
wracać na Bethel.
Simeon westchnął dramatycznie.
- A kto będzie pośredniczył między Bethelem a SOPIM-em
i ZMM? Kto będzie ratował ratowanych przed ratującym? -
Zaskoczył Amosa, wypowiadając jego własne myśli. - Ktoś
musi nimi kierować - kontynuował.
- Rachel może się tym zająć. Jest specjalistą info...
- Rachel! - ryknął Simeon z ironią. - Ona nie wiedzia-
łaby, jak nimi kierować. Skołowaliby ją. Właściwie już jest
skołowana.
- Mówią, że nie będą się mieszać...
- Mówią, mówią - przedrzeźniał go Simeon. - Używaj
własnego rozumu, Amosie, zamiast kierować się zdaniem
Josepha. On jest facetem, którego potrzebujesz na planecie,
żeby wywabił twoich ludzi z kryjówek. Ale, ty jesteś jedynym,
który potrafi utrzymać tutaj wszystko pod kontrolą!
- To moja sprawa, co zrobię - warknął Amos. - Ty też
nie masz prawa mieszać się... - W tym momencie zauważył,
że winda zatrzymała się. Skrzyżował ramiona.
- Zamierzasz więzić mnie tu, aż Joseph, Rachel i reszta
odlecą?
- Emocjonalnie byłeś więźniem, odkąd się tu znalazłeś.
Jak myślisz, po co zadawałbym sobie tyle trudu, żeby SOPIM
i ZMM zainteresowały się Bethelem?
- Rzeczywiście, ty. Ale admirał i komandor...
- Wysłuchali tego, co musiałem im powiedzieć, a to
więcej niż ty dokonałeś. Musisz tutaj zostać...
Obraza, oburzenie, wstręt i wściekłość odbijały się, niekon-
trolowane, na twarzy Amosa.
- No, wreszcie to przyznajesz.
- Przyznajesz, że chcesz zrobić ze mnie tylko seksualną
zabawkę! - krzyknął gwałtownie Bethelianin. - Namiastkę
siebie wobec Channy!
- Co takiego? - Głos Simeona odbił się w małej, zamknię-
tej komorze. - Masz chorą wyobraźnię! I prawdopodobnie
dlatego ta propozycja jest taka interesująca - dodał umiarkowa-
nym, na wpół rozbawionym tonem. - Ale ty to powiedziałeś,
nie ja. Jakkolwiek nie ze względu na mnie musisz tu być, lecz ze
względu na Channę. Ona naprawdę jest w tobie zakochana,
Amosie. Czy to nie może dotrzeć do tej twojej aroganckiej,
urodzonej do zarządzania majątkiem ziemskim głowy?
- Kocha mnie? Kocha mnie? Więc dlaczego obejmowała
mnie i mówiła: "kocham cię, Simeonie"?
- No rzeczywiście, może nie nazywała cię Simeonem-
-Amosem przez ostatnie, pełne napięcia dwa tygodnie, co?
- Cholera! - Amos pacnął się dłonią w czoło. Jego twarz
wyrażała skrajne przerażenie.
- Z pewnością to nie mnie, ani nie mój hologram, ani nie
moją kapsułę całowała w tym momencie! Odpuść jej trochę.
Do diabła, ona została oślepiona! Jest przerażona, wyczerpana,
znajduje się pod silną presją. Nie łam jej serca z powodu
przejęzyczenia!
- Przejęzyczenia?
- Przejęzyczenia! Ty egocentryczny, tępy, samolubny
draniu!
- Ale ty też ją kochasz! - Amos wymachiwał pięściami,
rozglądając się za celem, na którym mógłby wyładować swoją
frustrację i gniew.
- Tak, kocham ją. Równie mocno, jak ty. Nie, praw-
dopodobnie o wiele bardziej. Ona też jest we mnie trochę
zakochana, a ja wysoko cenię jej uczucie. Ale nie mogę jej
dotknąć, Amosie. Nie mogę jej objąć bez względu na to, jak
bardzo bym chciał. Więc co cię niepokoi?
- Że marzy o tobie i zastanawia się, jakby to było dobrze
znaleźć się w twoich ramionach. - Słowa, w których po-
brzmiewała zazdrość, odbiły się echem w zamkniętej prze-
strzeni windy i powróciły do Amosa. - Myślę, że kochając
się ze mną, chciałaby zamknąć oczy i słyszeć twój szept. Nie
będę ani jej, ani twoim narzędziem fantazji.
- Powiem ci, co ja myślę. Myślę, że jesteś głupim, pro-
wincjonalnym, małostkowym, zazdrosnym draniem. Pozwól,
że dam ci posmakować tego, przez co ona przechodzi, podczas
gdy ty wychodzisz i zostawiasz ją z tym samą.
Simeon zgasił światła w windzie. Nieprzenikniona ciem-
ność otoczyła Amosa na wystarczająco długo, by osiągnął
stan, w którym człowiek wyobraża sobie światła i kolory, żeby
się pocieszyć. Ludzkie oko nie jest przystosowane do funk-
cjonowania w kompletnej ciemności. Nawet w ciemną noc do
zamkniętych oczu dociera trochę światła z otoczenia.
Ciemność i ruch były dezorientujące.
I przerażające, przyznał przed sobą Bethelianin.
- Przestań - powiedział Amos spokojnie, lecz stanow-
czo. Simeon nie odpowiedział. - Powiedziałem, przestań. -
Do jego głosu wkradła się nuta niepokoju. Może to wypadek.
przeszło mu przez myśl powątpiewanie.
Simeon zatrzymał windę.
- Nieprzyjemne, prawda? - zapytał spokojnie.
- Tak - przyznał Amos ponuro. - Czy mógłbyś zapalić
światła? Proszę.
- Channa nie może - zauważył Simeon. - Możliwe, że
nigdy nie odzyska wzroku i będzie musiała otrzymać protezy
oczu, jeden z tych wynalazków, który montują w twarzy. Tak,
dla Channy świat już zawsze może wyglądać w ten sposób.
- Co mam zrobić twoim zdaniem? - zapytał Amos. -
Gdybym mógł, oddałbym jej własny wzrok.
- To bezpieczna propozycja - zauważył Simeon pogar-
dliwie. - Nie zaakceptowałaby takiej ofiary, nawet gdyby
była potrzebna.
- Więc czego chcesz ode mnie? - Teraz Amos już nie-
mal krzyczał, mocno uderzając się rękami w boki.
- Czegoś o wiele łatwiejszego. Obejmij ją. Po prostu weź
ją w ramiona i przytul. Wy, delikatnicy, potrzebujecie tego.
Ja nigdy tego nie doświadczyłem, więc nie mam za czym
tęsknić.
Amos zastanawiał się. Milczał.
- Zastawiłbym swoją kapsułę, gdybym mógł pocieszyć ją
fizycznie. Ale nie mogę. Mogę natomiast upewnić się, że
dostanie to, czego potrzebuje, od jedynej osoby, od której to
przyjmie. I pozwól, że powiem ci coś, zarozumialcze. Nie
chciałbym stać się delikatnikiem, nawet po to, by pocieszyć
Channę. W porównaniu z nami jesteście kalekami! Zdajesz
sobie z tego sprawę? Posiadamy zmysły i umiejętności, których
nie potraficie sobie nawet wyobrazić. Ale to prawda, na tej
jednej płaszczyźnie jestem o ciebie zazdrosny. Mimo to zaaran-
żowałem... tak, w swojej szlachetności... zaaranżowałem wszy-
stko tak, żebyś musiał zostać na tej stacji i kierować sprawami
Bethelian, jak przystało na ich przywódcę. Dzięki temu bę-
dziesz mógł również pocieszać kobietę, którą obaj kochamy.
Powiem szczerze! Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy,
Amosie. - W głosie Simeona zabrzmiała nuta bezsilności. -
Byłem z nią, odkąd została zabrana do szpitala. Nie opuściłem
jej. Kiedy budzi się, życzę jej dobrego dnia i to mój głos słyszy
wieczorem jako ostatni. Jestem tym, który bezpiecznie przepro-
wadzają przez pokój. Jestem tym, który mówi jej, że to, czego
szuka, znajduje się trochę na prawo. Jestem tym, który upewnia
się, czy dostała posiłki. Znosiłem jej ataki złego humoru
i litowania się nad sobą - i przemiawiałem do niej w momen-
tach paniki. Jestem z nią przez cały czas. A jednak kiedy ty...
nareszcie, muszę dodać... wszedłeś do pokoju, zareagowała,
jakbym nigdy nie istniał. Widziałeś ją? Zajaśniała, jak gwiazda,
która staje się nową. A ty bezwstydnie ją porzuciłeś!
Simeon zapalił światła i Amos mrugał przez chwilę, zanim
jego wzrok przyzwyczaił się do nowych warunków.
Drzwi otworzyły się i Channa podniosła głowę, nie do-
wierzając, że słyszy odgłos jego szybko zbliżających się
kroków.
- Och, Amosie! - Na wyczucie wyciągnęła ramiona w jego
stronę.
- Channo. - Amos ujął jej dłonie i pociągnął ją w swoje ra-
miona. Tylko ja mogę to robić, pomyślał z poczuciem posia-
dania i dumą, a także, pod wpływem tamtej chwili ciemności,
ze smutkiem, że Simeon nigdy tego nie pozna.
- Przepraszam. Wybacz mi - szeptał, gładząc jej włosy.
Channa łkała i próbowała przepraszać, wpadając mu w sło-
wa, lecz powstrzymał ją pocałunkiem.
Simeon odprowadził ich wzrokiem do pokoju gościnnego,
ale postanowił nie wchodzić tam za nimi. To będzie wystar-
czająco trudne, pomyślał. Może z czasem pogodzę się z tym.
Ale czyż nie rozegrałem wspaniałej partii?
- Przyszedłem powiedzieć ci, że muszę zostać na stacji
dłużej, niż myślałem - rzekł Amos. - Kiedy będę musiał
wrócić na Bethel...
- Zostajesz? - Radość na jej twarzy i w głosie upewniły
Amosajak żaden z argumentów Simeona, że Channa rzeczy-
wiście bardzo go kocha.
- Zostaję... na razie - odpowiedział, pieszczotliwie wo-
dząc palcem po jej pięknej twarzy. To też ja mogę robić, a on
nie, pomyślał.
- Na razie? - Nawrót jej głębokiego i szczerego strachu
chwycił go za serce.
- Muszę wrócić na Bethel - powiedział powoli. -
Mam tam zobowiązania.
- Ja mam je tutaj. Nie mogę zostawić Simeona ani Joat -
stwierdziła Channa żałośnie.
Amos wiedział, że miała na myśli także tę kwaterę, którą
znała pomimo swej ślepoty, oraz tę stację, którą w głębi serca
uważała za swój dom, tak jak on Bethel.
- Nie mogę ani zostawić moich ludzi, mojej planety, ani
prosić ciebie o takie poświęcenie - oznajmił, wykorzystując
siłę swej osobowości, aby ją przekonać.
Uśmiechnął się do niej, kciukami pieszcząc aksamitną skórę
jej skroni. Dotknęła palcami jego twarzy i odwzajemniła
uśmiech.
- Ale kilka razy w roku będę musiał wracać na tę stację
w interesie moich ludzi i mojego świata - kontynuował. -
To z pewnością będę mógł robić. - Wzruszył ramionami. -
Skoro moi ludzie nie potrafią obejść się bez swego proroka,
to muszę ich uczyć. Może nadejdzie dzień, kiedy nie będą
potrzebowali człowieka stojącego między nimi a Bogiem, a ja
będę wolny, by spokojnie hodować swoje konie i róże.
Twarz Channy zajaśniała.
- A ja będę mogła cię odwiedzać, prawda? - mruknęła.
- Z Joat - powiedział Amos, a potem dodał o wiele
bardziej przekonującym i pełnym miłości tonem: - Chociaż
nie jest dobrze dla dziecka, kiedy jest samo, bez rodzeństwa...
Channa wyczuła, że zmienił pozycję - oficjalnie przyklęk-
nął przed nią na jednym kolanie.
- Tak - roześmiała się, zanim zdążył przemówić, i po-
ciągnęła go w górę obiema rękami.
- W tej sytuacji powinienem poprosić twojego ojca o po-
zwolenie - oznajmił Amos, wstając i przyciągając ją bli-
żej. - Ale Simeon go zastąpił.
Dała mu lekkiego kuksańca w żebra.
- Porozmawiam z Simeonem w swoim imieniu.
- Więc oboje zwrócimy się do Simeona-ojca. Ale -
szenął jej Amos do ucha - jest jeden warunek.
- Jaki?
- Nie wolno ci nigdy więcej nazywać mnie Simeonem. -
Odchyliła głowę do tyłu i przytaknęła uroczyście. Delikatnie
dotknął jej podbródka. - Możesz jednak - mówił dalej, ten
jeden raz pragnąc, żeby Simeon ich słuchał - nazywać mnie
Persefoną.
EPILOG
Dreszcze ustępowały i ci, którzy przeżyli, powracali do
zdrowia, choć jedna czwarta załogi zmarła z powodu gorączki,
a jeszcze więcej oszalało.
Podczas gdy Panna Młoda leciała samotnie poza granice
układu, Belazir t'Marid leżał na zaciemnionym mostku, zacis-
kając zęby szczękające pod wpływem kolejnego ataku.
- Któregoś dnia... - szepnął.