McCaffrey Anne Statek 04 Miasto, które walczyło

Annę McCaffrey S. M. Stirling



MIASTO, KTÓRE WALCZYŁO



Przełożyła Beata Jankowska-Rosadzińska

PROLOG

- Jak długo? - zapytał zrozpaczony Amos ben Sierra

Nueva.

- Następne czterdzieści pięć minut, sir - odpowiedział

technik bezbarwnym głosem, świadczącym o jego koncent-

racji.

Amos dotknął czujnika w uchu i odwrócił się ku niskim

wzgórzom. Porastał je sosnowy las, a przynajmniej było tak

jeszcze przed godziną, gdyż teraz płonął. Słupy ognia, pod-

sycanego żywicą, osiągały wysokość' pięćdziesięciu metrów.

Najeźdźcy sami odcięli sobie drogę wybuchem ognia wznie-

conego z samolotu. Wydawało się, że fakt, iż przyczyniają

się do strat we własnych oddziałach, jest im całkiem obojętny.

Betheliański arystokrata zgrzytał zębami z wściekłości na tę

wielkopańską pogardę i, niestety, racja była po jego stronie.

Inwazji Kolnari największy opór stawiali Strażnicy Świą-

tyni i planetarna policja Bethelu. Byli tą nieliczną garstką,

która nie odebrała inwazji jako kary za grzechy bezbożnego

młodego Amosa ben Sierry Nueva i jego zwolenników. Na-

tomiast wierni skutecznie nadstawiali gardła pod pirackie

noże. Całe szczęście, że Amos i jego zwolennicy byli przy-

gotowani do walki, choć spodziewali się raczej, że pewnego

dnia przyjdą po nich Strażnicy.

- Wszystko przygotowane, mój bracie - oznajmił męż-

czyzna siedzący obok Amosa na tylnym siedzeniu pikapa.

Joseph ben Said był obywatelem, gorzej, draniem ze slum-

sów Keriss, ale też pierwszym zwolennikiem Amosa, który

dowiódł największej lojalności. Amos przypomniał sobie rów-

nież o jego umiejętnościach.

- Zabierz mnie prosto do bunkra - polecił i uciął protes-

ty Josepha obcesowym machnięciem ręką.

Gdy kierowca odpalił silniki i poprowadził pojazd w dół

brudnej drogi, kanonier pochylił się za zamontowaną na ob-

rotnicy wyrzutnią rakietową. Był niedoświadczony, tak jak

wszyscy. Drugie Objawienie w tajemnicy trenowało ze zgro-

madzoną bronią, przygotowując się na Drugi Exodus do Al

Miny. Oficjalna policja Świątyni utrzymywała, że nie ma

potrzeby ryzykować poza Bethelem, skoro po trzech wiekach

dzielnego wychowania Wybrani wciąż byli rzadkością na

początkowym obszarze układu. Nie było czasu na zdobycie

prawdziwych umiejętności w posługiwaniu się niszczyciel-

skimi narzędziami, które były ich zabezpieczeniem na wy-

padek, gdyby Starsi użyli siły. nie chcąc dopuścić do po-

wstania układu innych zamieszkanych planet systemu Saffron.

Przed nimi ogień pulsował i ryczał. Sosny były rodzimą

odmianą. Nazywano je drzewami-świecznikami. O tej porze

roku stawały się wyjątkowo łatwo palne, a powietrze było

gęste od ciężkiego żywicznego dymu. Tuman kurzu trysnął

spod samochodu, gdy zakręcali za bunkrem, zarzuconym obe-

cnie maszynami rolniczymi i przykrytym nie przerobionymi

odpadami. Kierowca wycofał i nie wyłączając silników, osa-

dził pojazd na sprężystej osłonie, tak by linia celowania

kanomera przebiegała tuż nad szczytem wzniesienia.

- Dobra robota - powiedział Amos, klepiąc go po ra-

mieniu, po czym wyskoczył i schylił się, by wejść do bunkra.

Do jednej ze ścian przytwierdzono ekran, który pokazywał

obszar w zasięgu kilometra od czujnika umieszczonego przy

drodze. Pół tuzina mężczyzn i kobiet w kombinezonach i czap-

kach mówiło do komunikatorów lub pochylało się nad sche-

matem rozłożonym na prowizorycznym stole. Powietrze

w bunkrze przesycone było chrzęszczącym napięciem, do-

tkliwszym dla nerwów niż huczenie płonącego lasu dla uszu.

Amos skinął głową... oficerowi, przypomniał sobie. Nie byli

już przyjaciółmi ani wasalami, lecz wojownikami.

- Nadchodzą- oznajmiła Rachel bint Damscus.

Jej szczerą kościstą twarz pokrywała maska opanowania.

Była specjalistką od infosystemów. co było niezwykłą rzad-

kością na Bethelu, gdzie większość kobiet trzymała się tra-

dycyjnych kobiecych dziedzin, jak medycyna czy literatura.

Joseph ukłonił się jej.

- Dobrze się miewasz, pani? - zapytał.

Odpowiedziała krótkim skinieniem, po czym odwróciła się

do Amosa.

- Uderzyli w las rodzajem broni zapalającej pośredniego

rażenia, a teraz przeprawiają się przezeń. Mają pojazdy me-

chaniczne. Te z charakterystycznymi cechami termojądro-

wych cząstek neutrino, wyglądają na dosyć ciężkie.

- Prawdopodobnie nie wiedzą, jak powszednie są tu złe

ognie - stwierdził Amos. Pracował, aż zaschło mu w ustach.

W pojazdach Bethelu stosowano baterie akumulatorowe.

Rachel dobrze się trzymała, lepiej, niż oczekiwał. Znając

jej gwałtowne usposobienie, spodziewał się wybuchu histerii.

Poza tym cierpiała na klaustrofobię, więc przebywanie w bun-

krze stanowiło dla niej dodatkowe obciążenie psychiczne.

Musiała skupiać całą siłę woli. by zwalczyć lęk. za co należało

się jej szczególne uznanie.

- Myśleli, że płomienie zamaskują ich podejście - po-

wiedział głośno.

W pierwszej zasadzce zabili kilku najeźdźców z piechoty.

Wystarczyło parę godzin, by sprawdzić, jak obcy reagują na

wyzwanie - odpowiedzieli natychmiast z przytłaczającą siłą.

Amos odchrząknął i zapytał spokojnie:

- Jak daleko są od kopalni?

- Dwa kilometry i zbliżają się z prędkością dwudziestu

kilometrów na godzinę. Mam ich na ekranie.

Obraz drżał, choć ekran przytwierdzony był do ściany.

Oznaczało to. ze coś wstrząsnęło ziemią pod czujnikiem,

mimo iż przymocowali go do solidnej skały. Przed nimi po

obu stronach rozciągały się wzgórza. Wszystko, prócz wąs-

kiego strumienia i wiodącej wzdłuż mego drogi, płonęło, aż

do podnóża masywnych, granitowych pochyłości. Na niżej

położonych stokach wśród płonących drzew przesuwały się

matowo połyskujące kształty, trudne do odróżnienia od tła.

jakby ich powierzchnie przystosowywały się do koloru oto-

czenia niczym kameleon. Można było dostrzec kontury nis-

kich kopuł z długą bronią, sterczącą w kierunku płyt. lufami

zbudowanymi ze zwojów lub pierścieni oraz czymś w rodzaju

falowodu albo elektromagnetycznej wyrzutni rakietowej.

Jeden z walczących pojazdów obrócił się wokół własnej

osi. Na końcu lufy pojawił się błysk, równie jasny jak pło-

7

mienie. Gdy czujnik został zamieniony w plazmę, obraz na

monitorze nieznacznie zaszedł mgłą, a potem odzyskał klaro-

wność, jak system kompensowany przez poszerzanie wyjścia

z innych systemów.

- Dobrze, to da nam klucz do czułości ich detektorów -

powiedział Joseph. Pochylił się do przodu. - Czy wszyscy

już stamtąd wyszli?

- Wycofują się na pokład wyrzutni. Nie ma nikogo w pro-

mieniu piętnastu kilometrów - odpowiedziała Rachel. - My

jesteśmy najbliżej.

- Więc zrób to - polecił Amos.

Dotknęła pulpitu sterowniczego. Monitor rozbłysnął białym

światłem i zgasł. Pół sekundy później aktyniczny błysk prze-

świetlił bunkier i odbił się od tylnego wejścia, lecz pozostał

dość jasny, by przyciemnić ich ochronne gogle. Po kilku

uderzeniach serca rozległ się grzmot, jakby Bóg skierował na

nich swój gniew; ziemię przeszył potężny wstrząs i zalała ją

fala żaru. Z powodu powstałego ciśnienia huczało im

w uszach.

- A więc Kenss zostafo unicestwione - mruknęła do

siebie Rachel. Przez moment sprawiała wrażenie nieobec-

nej. - Tarnik widział to. Powiedział, że błysk był jak miecz

Boga, a fale miały kilometr wysokości, gdy załamały się nad

górami półwyspu.

- Wynosimy się stąd - rzekł spokojnie Amos, spogląda-

jąc na zegarek wpięty w rękaw. Nie było nic więcej do

powiedzenia. W Kenss, stolicy Bethelu, mieszkała rodzina

Rachel, jak również większość żyjących krewnych Amosa

i Josepha, jeśli miał jakichś. - Spotkamy się za czterdzieści

minut przy wahadłowcu. - Zamilkł na moment. - Rachel?

- Tak, sir?

- Dobra robota. Bardzo dobra.

Kiedy opuścili bunkier, słup obłoku spłaszczył się już

wysoko w stratosferze.

ROZDZIAŁ 1

"SSS". Czujnik przeglądu AI przefiltrował wiadomość

z przestrzeni międzygwiezdnej i przesłał ją do kontrolera

Stacji SSS-900.

- Znowu syczymy, co? - mruknął z roztargnieniem Si-

meon do podprogramu i ponownie skupił uwagę na symula-

torze.

Napoleon zepchnął właśnie Brytyjczyków na północ od

Nottingham. Ranni, wyczerpani żołnierze rozpierzchli się po

polach, na których obozowała pobita armia, gdy spadł deszcz

i szare niebo pociemniało nad rozdeptanymi, błotnistymi po-

lami. W oddali, na pofałdowanym obszarze, gdzie ciała poleg-

łych leżały wokół zniszczonego działa, wciąż migotały ogniki.

To kobiety chodziły z latarniami, szukając swoich mężów

i synów.

Posłaniec przybył do namiotu Wellesley z wiadomościa-

mi o powstaniach jakobmów w Birmingham i Manchesterze

oraz o wylądowaniu irlandzkich rebeliantów. W otwartym

skrzydle namiotu stał mężczyzna z dużym, dziobatym nosem.

Przemoknięty milicjant zasalutował niezgrabnie i, mrużąc

oczy przed deszczem, podał mu przesyłki.

- Do diabła z tym - mruknął mężczyzna z dużym nosem,

wracając do stołu, na którym leżała rozłożona mapa, i roz-

winął ciężkie, zalakowane papiery. - Jaka szkoda. Gdybyśmy

wygrali tę ostatnią bitwę... Gdyby ciocia miała wąsy, toby

była wujkiem. Ale tak niewiele brakowało, tak bardzo nie-

wiele. - Spojrzał na posłańca. - Poinformujesz jego wyso-

kość, że musi wraz z rodziną królewską natychmiast wsiąść

na statek do Indii. To - sięgnął po raporty schowane w pro-

wizorycznym biurku - dla wicekróla Arnolda w Kalkucie.

- Poddaję się - powiedział komputer.

- Oczywiście - odparł zarozumiale Simeon.



Przełączył podstawowe ognisko wizualne z symulacji z po-

wrotem na spoczynek i spojrzał na dużą holotablicę. Był to

wspaniały model używany w grach wojennych. Przedstawiał

mapę Anglii zasypaną symbolami jednostek. Przez powięk-

szenie poszczególnych sektorów można było uzyskać coraz

więcej szczegółów, aż do ożywionych modeli żołnierzy i koni.

Albo czołgów i artylerii do kilku innych gier. Skoncentrował

się na koniu, który ze zmęczenia opierał się o swego sąsiada

w linii pikiety, oraz na twarzy ziewającego posterunkowego

z wystającymi zębami,

ccc

- Co to jest? - zapytał Simeon.

Odpowiedź napłynęła do jego świadomości z obwodów

w postaci ścisłej wiązki sygnału modulowanych fal podprzes-

trzeni. przechwyconej przez jedną z odbiorczych boi na obrze-

żach systemu. Podprogram ocenił sygnał jako przypuszczalnie

interesujący.

Hmm, pomyślał. Dziwne. Mógł to być po prostu ostatni

zanikający hałas przeciekającej miniosobliwości, zanim się

¦otworzy. Obiekty dążyły do grupowania się w tym obszarze,

pełnym gwiazd trzeciej generacji i czarnych dziur, jednak

to wyglądało na sygnał. Problem polegał na tym, że niczego

nie było w tym kierunku. Niczego zarejestrowanego jako

zamieszkane przez więcej niż dwieście źródeł światła. Był

pewien, że w strefie operacyjnej Stacji Kosmicznej Simeon-

-900-X nie ma komunikacji. Musiałby zauważyć, gdyby coś

się w niej pojawiło. Jeśli ktoś go wzywał, pewnie spróbuje

jeszcze raz.

Leniwie przejrzał listę kontrolną funkcji stacji. Urządzenie

regulacji składu powietrza oczywiście działało bez zarzutu.

Czerwona kontrolka nie sygnalizowała żadnych wahań. Na

orbicie połączono sto siedemdziesiąt dwa statki różnego ro-

dzaju - od liniowca "Altair" do holowników. Dwadzieścia

siedem megaton różnych mineralnych proszków znajdowało

się w tranzycie, chłodni lub było poddane obróbce w celu

uzyskania ubocznych wytworów SSS-900-X. W hali konstru-

owano dwa nowe holowniki. Centralne wybory były w toku,

a radzie stacji sektora trzeciego przewodziła Anita de Chong-

-Markowitz. "Śmierć w Dwudziestym Pierwszym" wciąż

utrzymywała się na pozycji najlepszego hologramu miesiąca.

Simeon zaśmiał się w duchu szyderczo, lecz pobrzmiewała

w tym śmiechu również tęsknota. Poważni naukowcy nie

mogli obserwować historycznych dramatów, ponieważ fabry-

kanci nie dokonaliby swego odkrycia.

Dalsze zagłębianie się w szczegóły nie było konieczne.

Simeon, człowiek z kapsuły, wraz ze złączami tworzył SSS-

-900-X. Odrobina świadomości przypominała o nie rozwinię-

tym ciele znajdującym się wewnątrz tytanowej skorupy w cen-

tralnej kolumnie spoczynku. To On był stacją i żadne słabości

czy niepowodzenia nie miały nic wspólnego z bólem, napię-

ciem i sprawami osobistymi. Dopóki jego zmysł kinestetyczny

pozostawał skoncentrowany, był metalową rurą kilometrowej

długości, z dwoma olbrzymimi globami zbliżonymi do jej

końców.

Akurat przyleciał Altair. Simeon przycumował statek ze

zwykłą sprawnością, lecz bez dokładnego zbadania go, co na-

leżało do jego zwyczajów. Rozmyślnie odwrócił uwagę od

wysiadających pasażerów, odmawiając studiowania ich twa-

rzy, a szczególnie twarzy kobiet.

Na tym statku znajdowała się następczyni Radona, mięś-

niowca Simeona. Znał tylko jej świadectwo pracy i nazwis-

ko - Channa Hap. Prawdopodobnie pochodziła z Hawking

Alpha Proxima, gdyż Hap było popularnym nazwiskiem wśród

urodzonych w tej starożytnej i bogatej wspólnocie. Jednak nie

miał całkowitej pewności. Tak bardzo sprzeciwiał się przejś-

ciu Radona na emeryturę, że nie interesował się znalezieniem

jego następcy.

- No, koniec dąsów - powiedział do siebie. - Czas

się uporać z programem. - Przywołał podprogram, żeby

usunąć zgłoszenia kandydatów. Był to zaledwie techniczny

manewr, który nie miał nic wspólnego z pobudkami oso-

bistymi.

Nie chciał jej, ale teraz byli na siebie skazani.

Liniowce dokowały w północnym przedłużeniu bieguno-

wym dwóch złączonych globów tworzących stację. Rura miała

kilometr długości i pół szerokości, uzupełnianie zasilania oraz

komorę rozładunkowy wyposażoną tak, że mogła zadowolić

zbiorową próżność mieszkańców stacji - było to pomiesz-

czenie o długości i szerokości dwudziestu metrów, wysokości

piętnastu metrów, podzielone ściankami. Zarówno ściany, jak

i podłoga wyłożone były egzotycznymi kamieniami wydoby-

tymi w kosmosie. Znajdowały się tam także komputery infor-

macyjne i wszystko, czego potrzebował gość. aby się czuć

jak w domu.

- Jestem Channa Hap - powiedziała kobieta do jednego

z tych urządzeń. - Potrzebuję wskazówek, by dotrzeć do

ośrodka dowodzenia.

A więc to ona. Pociągła twarz z wystającymi kośćmi

policzkowymi i średniej długości, kręcone, ciemne włosy.

- Jest pani oczekiwana, panno Hap - odpowiedział ter-

minal. Miał łagodny, opanowany głos, będący syntezą głosów

kilku ulubionych aktorów Simeona. Niektórzy z nich żyli

w dwudziestym czwartym wieku. - Życzy sobie pani środka

transportu?

- Jeśli me ma pośpiechu, to się przejdę. Muszę przywyk-

nąć do nowego domu.

- Proszę tędy.

Skinęła głową. Simeon zatrzymał obraz i studiował jej

wysoką, atletyczną sylwetkę. Ubrana z prostotą w kombinezon,

ale ma prezencję, stwierdził. Jeśli ktoś lubi łagodne łuki

i subtelne okrągłości, to uzna jej sylwetkę za ładną. Słowem: lis.

W zadziwiająco krótkim czasie dzwonek u drzwi zasyg-

nalizował prośbę o wpuszczenie.

- Wejdź - powiedział Simeon, równie zdenerwowany,

jak podczas spotkania ze swym pierwszym mięśniowcem,

i drzwi się rozsunęły.

Kiedy Channa weszła, zbliżył się do wziernika na odleg-

łość, którą uważał za normalną w trakcie rozmowy. Dawało

mu to przewagę, odkąd ludzie z kapsuł nie mogli zachować

psychologicznie wygodnego dystansu. Kobieta miała delikat-

ne, regularne rysy twarzy, poważne, ciemne oczy i czarne,

kręcone włosy porządnie upięte w niebanalny sposób. Boha-

terka z filmów wideo. Idealna! Chyba zmienię do niej stosu-

nek, pomyślał. Włączył ekran ze swoją własną "twarzą", którą

wyobrażał sobie jako zabójczo ładną: opalona, z blizną pozo-

stałą po pojedynku z Heidelbergiem, spokojnymi, szarymi

oczyma, krótko ostrzyżonymi blond włosami oraz w czapce

fana Centauri Jets.

- Hubba-hubba! - powiedział głośno.

Ciemne oczy kobiety rozszerzyły się nieznacznie.

- Przepraszam?

Roześmiał się.

- To określenie ze slangu starożytnej Ziemi. Oznacza

"seksowną babkę".

- Rozumiem.

Było to powiedziane tak ostrym tonem, że Simeon niemal

słyszał, jak odbija się echem na pokładzie.

O rany, pomyślał, naprawdę dobrze mi idzie.

- Hmm, uważam je za komplement.

Dlaczego nie przysłali mi mięsniowca mężczyzny? - zadał

sobie pytanie, nie pamiętając o swej formalnej prośbie męskim

zobowiązaniu.

- Tak, oczywiście - odpowiedziała chłodno. - Tylko

nie jest to rodzaj komplementu, który lubię.

Ma miły głos, pomyślał niespokojnie Simeon. Szkoda, że

wygląda na dziwkę.

- A jaki rodzaj komplementów lubisz? - zapytał tonem

wymuszonej wesołości, którym niełatwo było kierować przez

głośnik cyfrowy.

- Te, które dotyczą mojej zdolności szybkiego uczenia

się, mojej sprawności oraz potwierdzają, że dobrze wykonuję

swoją pracę - rzekła, przechodząc w głąb pokoju i zajmując

miejsce przed jego kolumną. Dopóki nie skończyła mówić,

nie patr/yła prosto na niego.

- Komplement, którym obdarzyłabyś serwomechanizm,

gdybyś miała taki zwyczaj - podsumował.

- Właśnie. - Uśmiechnęła się słodko i założyła ręce.

- Ma pani interesujące nastawienie, panno Hap - powie-

dział, kładąc lekki nacisk na dawny sposób wyrażania szacunku.

Jeśli chce, bym go okazał oficjalnie, to uczynię to oficjalnie. -

Większość kobiet, z którymi pracowałem, nie miała nic prze-

ciwko okazjonalnym komplementom na temat ich wyglądu.

Nieznacznie uniosła brwi i podniosła wyżej głowę.

- Może, jeśli miały ci coś do zarzucenia, pomijały to

milczeniem, jakby było częścią nastawienia.

Krzyczałbym, gdybym mógł, pomyślał Simeon. Przez te

ostatnie tygodnie bez Telia Radona czuł się bardzo samotny.

Zaczął sobie wyobrażać, jak wesoło będzie mu z nowym

mięśniowcem, ze będzie miał z kim porozmawiać... Jak mogli

przydzielić mu tę... lodową księżniczkę? Wiedzieli, że jest

skory do ustępstw, pewnie, ale udzielił im bardzo dokładnych

wskazówek w kwestii tego, czego szuka u mięśmowca. Nie-

stety, Channa Hap nie posiadała żadnej z wymienionych przez

niego cech. Czyżby ktoś z ośrodka wykorzystywał jego dob-

roduszność, mając nadzieję, że zrobi z mą porządek albo może

pozbędzie się jej?

- Twoje nastawienie uważam za dość interesujące -

mruknęła, mrużąc oczy. - Sprawdzałeś ostatnio poziom swo-

ich hormonów?

- To raczej osobista uwaga... - Może chcą. żebym

wyrzucił ją przez śluzę powietrzną, kiedy nikt nie będzie

patrzył.

- "Seksowna babka'', co? - Uśmiechnęła się kpiąco,

unosząc brew.

- To był komplement, który miał cię rozluźnić. Spraw-

dzałaś ostatnio poziom własnych hormonów?

Zapadła cisza.

Po chwili kobieta usiadła i spojrzała na niego ze spokojem.

- Posłuchaj, nawet jeśli ci się nie podoba, /e skierowano

tutaj właśnie mnie, to z praktycznego punktu widzenia musi-

my się pogodzić z faktem, że chwilowo jesteśmy na siebie

skazani. Potrzebujesz mięśniowca. więc jestem tu. Jestem

dobrze przeszkolona, doświadczona i pracowita. Nie musimy

się kochać, aby razem pracować.

- Prawda, ale zachowywanie dystansu wobec kogoś, kogo

widzisz codziennie, jest męczące. Byłoby o wiele łatwiej,

gdybyśmy mogli zostać przyjaciółmi. Słuchaj, dlaczego nie prze-

kreślimy po prostu tego, co się dotąd zdarzyło i nie zaczniemy

od nowa? Co ty na to?

Zacisnęła usta, a potem uśmiechnęła się.

- Jestem gotowa, ale zaczniemy powoli i na razie darujmy

sobie osobiste uwagi. Dobrze? - Skinęła głową w jego stronę

i uniosła brew. - Ty zaczynasz.

__ Cześć, musisz być Channa Hap. Witaj na SSS-900-C.

__ Dziękuję. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- Nie, zawsze mam czas dla ład... kolegów. - Zauważył,

że jej oczy zwęziły się nieznacznie. - Wyglądasz na spra-

wną...

- Dobra, niech ci będzie, jesteś taki stalowy i w ogóle.

- Zabawne, to samo mógłbym powiedzieć o tobie.

Wstała.

- No nie, nic z tego nie będzie.

- Mój błąd. Nie powinienem był tego mówić. Słuchaj,

musisz być zmęczona po podróży. Dlaczego nie uspokoisz

się, nie rozejrzysz, nie odpoczniesz trochę? Wszystko mogło-

by wyglądać inaczej.

- To nie ma nic wspólnego z moim zmęczeniem czy

twoimi hormonami...

- Co się tak uczepiłaś moich hormonów?

- Zamknij się i słuchaj. - Channa posłała mu spojrzenie,

które niemal poczuł fizycznie. Przerwała i siadając, założyła

ręce na piersiach. - Po prostu słuchaj - powiedziała poważ-

nie. - Myślę, że będzie lepiej, jak wyłożymy karty na stół.

Jeszc/e nie przestudiowałam do końca twoich kartotek -

przyznała i uśmiechnęła się zmęczona. - Po prostu nie mog-

łam się do tego zmusić. Ale i tak sporo o tobie wiem. -

Odchyliła się lekko do tyłu i skrzyżowała długie nogi. -

Wiem, że masz niezłe wpływy i sporo kontaktów w ośrodku

administracji. Wiem też, że odwoływałeś się do nich w spra-

wie zastępstwa twojego mięśniowca. - Spojrzała na niego

surowo. - Stałeś się sławny na niemal wszystkich poziomach.

Trochę się pogubił. Narobił szumu, kiedy wysłali Telia

Radona na emeryturę, ale co to miało wspólnego z nią?

- Na wypadek gdybyś się zastanawiał, dlaczego wycią-

gam tę sprawę... - kontynuowała. Rety, pomyślał Simeon, to

przerażające! To niemożliwe, żeby potrafiła czytać w mo-

ich myślach. A może jednak? - ...pewnie zainteresuje cię, że

mam własne kontakty w administracji. Powiedzieli mi, że przed-

stawiłeś listę kwalifikacji, którym raczej trudno sprostać.

Faktycznie, byłam jedyną kandydatką, która ich zdaniem pa-

sowała do tej charakterystyki, z małym wyjątkiem, bo podob-

no brakuje mi c/terech lat do wymaganego wieku.

- Cóż, widzisz...

- Przepraszam, jeszcze nie skończyłam. Powiedziano mi

także, że przeglądałeś moje akta, szukając czarnych plam,

a kiedy ci się to nie udało, starałeś się znaleźć choćby cienie,

które mógłbyś uznać za czarne plamy...

- Hej! Nie wiem, z kim rozmawiałaś...

- Wytrzymaj ze mną jeszcze kilka chwil - zażądała

Channa, unosząc palec. - Potem będziesz mógł mówić. Ni-

gdzie się me wybieram. - Mrużąc oczy, przez moment wpat-

rywała się w jego podobiznę na ekranie, a kiedy zachował

milczenie, skinęła głową. - Powiedziano mi, że potrafisz

zepsuć dzień prawie każdemu urzędnikowi administracji,

wspominając moje imię. Wrażenie, które zdajesz się pozo-

stawiać za sobą jak dym, przywodzi na myśl przysłowie, że

me ma dymu bez ognia. I zaczynam dochod/ić do wniosku,

że skoro ty, znany i szanowany mózg, tak usilnie sprzeciwiasz

się mojemu przydziałowi na SSS-9OO, mimo że spełniam

wszystkie postawione przez ciebie warunki, prócz jednego, to

rzeczywiście musi być ze mną coś nie w porządku. I to po-

ważnie.

- Och! - Szczerze mówiąc, nie pomyślał o tym. Tak był

zajęty ratowaniem Telia od przymusowej emerytury, że inne

rozważania nie miały dla niego znaczenia. Channa Hap nigdy

nie zaprzątała jego myśli jako osoba.

- Powiedziałam sobie, że prawdopodobnie nie chodzi

o mnie osobiście - kontynuowała Channa. Boże, pomyślał

Simeon, sposób, w jaki wdziera się w moje myśli, jest niesa-

mowity! - Postanowiłam się me uprzedzać. Gdybyś tylko

powitał mnie jak profesjonalistkę, myślę, że mogłabym zapo-

mnieć o całym zamieszaniu. Ale już twoje pierwsze słowa

wskazywały, że nie zauważasz różnicy między komplemen-

tem a wulgarnym pochlebstwem, osobistym przytykiem, a na

dodatek starasz się uwolnić ode mnie.

- Poczekaj chwilę! - przerwał jej Simeon. Otworzyła

usta, by mówić dalej, lecz nie dopuścił jej do słowa. - Teraz

moja kolej. Myślę, że już najwyższy czas. Zgad/asz się? -

Uniosła brwi i rozłożyła ręce w geście przyzwolenia. - Nie

wiem, kim jest twój informator, ale wszystko pokręcił. Za-

kładam, że wystarczająco dobrze znasz system, by zdać sobie

sprawę, iż każdy brany pod uwagę kandydat był dokładnie

testowany. Stacja kosmiczna wielkości małego miasta wyma-

ga wszechstronności. Zakładam, że jesteś wystarczająco doj-

rzała, by wiedzieć, że dwadzieścia sześć lat to bardzo młody

wiek na to stanowisko. Tell miał trzydzieści osiem lat, kiedy

tu przyjechał, i teraz też szukałem kogoś w tym wieku. Nie

sądzę, żebym postępował nierozsądnie, podkreślając ważność

SSS-900. Przypuszczam, że dla kogoś niedoinformowanego

dogłębne badanie mogło wyglądać na próbę zdyskredytowania

cię, ale daję słowo, że ani wtedy, ani teraz nie miałem takiego

zamiaru. Jeśli moje powitanie było trochę zbyt poufałe, to

przepraszam. Nie miałem pojęcia, o jakie ciemne sprawki

mnie podejrzewasz. To szczera prawda, panno Hap.

Uśmiechnęła się uprzejmie i pokiwała głową.

- Mhm. To całkiem czarujące wyjaśnienie wskazuje, iż

przypuszczasz, że mój informator jest czyjąś sekretarką. -

Pokręciła głową ze smutkiem. - Nie.

Chyba posunąłem się trochę za daleko, pomyślał Simeon.

- Hmm...

- Możesz być spokojny - zapewniła go. - Jestem bar-

dzo dobra w tym, co robię. Jak wiesz, mam prawie idealne

wyniki... - Rzeczywiście, masz idealne wyniki, pomyślał

Simeon z politowaniem. - ...więc, czy zrobimy postępy, czy

nie, stacja me ucierpi. I obiecuję, że nie zniknę tak po prostu,

gdy już się do mnie przyzwyczaisz, ponieważ wiem z dobrego

źródła, że po tym, co zrobiłeś dla mojej kariery i reputacji,

musiałabym dac łapówkę i przeczekać na drugorzędnym przy-

dziale w najpodlejszej placówce górniczej, na asteroidzie

w najdalszym zakątku badanej galaktyki. A teraz chciałabym

obejrzeć moją kwaterę - oznajmiła, wstając.

- Jasne... tylko...- Simeon otworzył drzwi do kwatery

mięśniowca- ...tylko się uspokój. Rozwiążemy ten problem,

panno Hap. Zobaczysz. Nie jestem taki zły, jak ci się zdaje.

Przemyślę twoje uwagi i zobaczę, czy uda mi się wszystko

naprawić. W porządku?

Spojrzała na otwarte drzwi, na Simeona i znów na drzwi

- nie - westchnęłaa, podchodząc do nich.- Myślę

że będzie lepiej, jeśli przez chwilę zostawisz wszystko w spo-

koju.

- Panno Hap! - zawołał Simeon. Odwróciła się. - Kie-

dy nowy mięśmowiec przybywa na pokład, protokół stacji

zaleca małe informacyjne zebranie szefów wydziału. Zaaran-

żowałem je na dzisiejszy wieczór, na dwudziestą. To znaczy,

jeśli czujesz się na siłach.

Przytaknęła i uśmiechnęła się.

- Sądzę, że to wspaniały pomysł.

Drzwi pokoju zasunęły się za nią.

ROZDZIAŁ 2

,__ Nie mogę utrzymać go poziomo! Nie mogę utrzymać

go poziomo!

Amos ben Sierra Nueva pochylił się do przodu, zaciskając

dłonie na krawędzi konsolety,'jakby przez wiązkę łączności

mógł przekazać moc trafionemu transportowcowi.



- Nie panikuj, Shintev - powiedział stanowczo, lecz

spokojnie. - Jesteś blisko celu, weź się w garść.

Wyglądało na to, że panika jest hasłem dnia. Na mostku

"Exodusa" - przez trzysta lat mniejszej podstacji ośrodka

kontroli - panował kompletny chaos, gdy technicy, dokonu-

jąc cudów improwizacji, usiłowali uruchomić statek. Kiedy

zatrzasnęli stalową rurę z koncentrycznymi zasilaczami kap-

suły Guiyona, przez szparę w komorze ciśnień dobywał się

syk. Żadne z dużych drzwi ładowni nie dawały się otworzyć,

więc musieli przycumować transportowce ziemia-statek na

zewnątrz staroświeckiego obiektu i dostać się do niego przez

luk roboczy. Powietrze było rozrzedzone i zimne, zamglone

przez oświetlenie awaryjne, przesycone zapachem strachu,

potu i spalonej instalacji.

- Wspaniale, sir. Myślę, że wrogowie nas odkryli - roz-

legł się głos z kąta.

- Sądzisz?

- Nie jestem pewny! - skarżył się technik, bliski łez. -

Przemieszczają się... tak! Odkryli nas!

Amos gwałtownie odwrócił głowę. Na kanale łączności

z ostatnim wahadłowcem rozbrzmiewał tylko długi pisk o wy-

sokiej częstotliwości. Amos spojrzał na monitor i zobaczył

twarz wbitą w czujnik, rozpłaszczoną na nim przez siłę od-

środkową. Obraz strzępów mięsa spływającego krwią powoli

wypełnił cały ekran.

- Zginęli. - Amos przerwał nagłą ciszę. - Odcumować

pozostałe wahadłowce. Przygotować się do zwiększenia mocy.

Rozległy się protesty załogi, że nie są gotowi.

- Silniki gotowe do odpalenia - oznajmił Guiyon spo-

kojnym, niskim głosem. - A to na razie wystarczy.

Amos przełączył na ręczne sterowanie.

- Przygotować się do akceleracji! Akceleracja za dziesięć

sekund od punktu. Punkt!

Plamka światła rozkwitła na jednym z zewnętrznych pól.

- Dostali Shinteva - szepnął ktoś.

Pozaorbitalny myśliwiec, podskakując w powietrzni tropo-

sfery jak ciśnięty na wodę kamień, znalazł się wystarczająco

blisko, by wypuścić pocisk samonaprowadzający na wahad-

łowiec, który znalazł się poza kontrolą.

- Rób swoje - warknął Amos. Później będzie c/as na

modlitwy i na łzy, dodał w myślach.

Pod wpływem siły napierającej na przestarzały statek, w ka-

dłubie rozległy się trzaski i skrzypienie. Na zewnętrznej po-

włoce ukazały się dźwigary i konstrukcje zginające się i łamią-

ce pod naciskiem, do którego nie były przystosowane. Wahad-

łowce ziemia-orbita odleciały, a w przestrzeni zostało kilka

postaci w skafandrach kosmicznych.

Przeklęci głupcy, pomyślał Amos, odwracając wzrok. Prze-

cież zostali ostrzeżeni! A on był obarczony odpowiedzialnoś-

cią za tyle istnień...

Wielki, otoczony chmurami kształt Bethelu zaczął się kur-

czyć we wstecznym monitorze. Widoczną powierzchnię pla-

nety zaciemniały kurz i płomienie z pojazdów bojowych.

Przyspieszenie wcisnęło go w fotel, gdy odczytywał liczby

migoczące na monitorach.

- Guiyon!- odezwał się.- Poruszamy się za wolno!

- Spokojnie, Amos. Próbuję... Tak, otwieram zbiorniki

systemu regulacji powietrza. - Dziesiątki tysięcy kiloton wo-

dy zostały wyrzucone za burtę. - To nam pomoże. I zatrzyma

wroga.

- Ilu nas ściga?

- Pięć statków średnich rozmiarów. Myślę, że to zwiado-

wcy. Żaden me zajmuje pozycji ani nie wykazuje chęci do

pościgu.

_- Będziemy w stanie pr/eciąc im drogę?

_- Nie wiem. Musiałbym przycisnąć silniki, a wtedy będą

straty wśród pasażerów.

__ Rób to, co musisz.

Nacisk na jego ciało wzrastał, aż poczuł go w kościach.

Starodawne kompensatory nie radziły sobie z takim przecią-

żeniem. To, którego teraz doświadczali, mogło ich zmiażdżyć.

Połowa wszechświata zniknęła w błysku ognia z dysz na-

pędowych "Exodusa". Kadłub nie skrzypiał już, tylko trzesz-

czał, a od czasu do czasu rozlegały się odgłosy pękania ele-

mentów, które się osłabiły lub rozregulowały w czasie długich

lat. jakby stacja orbitalna rozsypywała się pod wpływem

ciśnienia i niszczyła osłony rufowe. Jakieś dziecko bez przer-

wy wzywało swoją matkę.

- Co możemy zrobić? - zapytał Amos.

- Niewiele, dopóki nie uporamy się z przeciążeniem -

odpowiedział Guiyon. - Chyba modlić się, jeśli masz taki

zwyczaj.

Jeden po drugim, głosy zbiegów łączyły się we wspólnej

pieśni.

Patsy Sue Coburn omiotła spojrzeniem odzianą w jedwab

Channę Hap. Channa sączyła szampana i uprzejmie słuchała

oficera medycznego, który odciągnął ją w kąt, by opowiedzieć

historię, która najwyraźniej obfitowała w ostre akcje. W po-

koju roiło się od ważnych osobistości stacji, przedstawicieli

wydziałów, szefów departamentu, reprezentantów spółek, ka-

pitanów statków handlowych, dziwnych artystów zabawiają-

cych gości. Na wysokości ramienia unosiły się tace pełne

napojów, kanapek i środków pobudzających. Wszyscy wyda-

wali się podekscytowani rozmowami, jakie odbywali już setki

razy. jakby dzięki nowemu mięśniowcowi stare tematy zys-

kały na atrakcyjności. Patsy Sue poczuła ciepło obecności

Floriana Gusky, zanim jeszcze jej ucho uchwyciło miękkie

brzmienie jego niskiego głosu.

- No i co sądzisz o tej nowej?

Patsy spojrzała na niego kątem zielonych oczu i odrzuciła

do tyłu długie blond włosy. Gusky miał mocno zarysowaną

91

szczękę, gruby kark i masywne ramiona, co złośliwie pod-

kreślało cechy jego charakteru. Był potężnym mężczyzną i za

takiego się uważał. Był entuzjastą Odrodzonych Gier, szcze-

gólnie rugby. Sprawiał wrażenie chętnego do zajęcia się Chan-

ną. Albo do potraktowania jej ostrogami, pomyślała. - Są-

dzę, że jest bardzo elegancka - odpowiedziała Patsy. I spra-

wia, że chciałabym być nieco bardziej opanowana, dodała

w duchu.

Swoje kształty Junony wcisnęła w ciasny, czerwony gorset

z głębokim dekoltem i wąską spódnicę. Platynowe blond

włosy - rozjaśnione z pomocą nowoczesnej technologii -

przeplotła sznurami czarnych pereł.

- Myślę, że jest snobką - powiedział zdecydowanie Gu-

sky.

- Wygląda na nieprzystępną - przyznała Patsy. Kto by

nie był. rzucony na głębokie wody?

- Wydaje się płytka.

- O co ci chodzi? Patrzysz na kobietę, jakbyś myślał, że

pod suknią ma nogi karalucha. Nigdy nie posądzałam cię

0 wyciąganie pochopnych wniosków. Wiesz coś o niej?

Wpatrywał się ponuro w swego drinka.

- Nie... tylko... Simeon jest okropnie spokojny.- Spoj-

rzał na nią z powagą w brązowych oczach. - To do niego

niepodobne.

Uśmiechnęła się szyderczo i odrzuciła na bok jasną grzywkę.

- Cóż. w końcu się przyzwyczai - powiedziała. - On

1 Tell Radon byli razem przez wiele dekad. Może tęskni za

nim i nie ma ochoty uczestniczyć w przyjęciu.

Gus przytaknął, zaciskając wargi.

- Tak, albo może chce dać jej szansę, by mogła zabłysnąć.

Przez moment oboje wpatrywali się w swoje stopy, po czym

jednocześnie podnieśli głowy i powiedzieli:

- Simeon? - Kwybuchnęli śmiechem.

Na ekranie, obok nich, pojawiła się znajoma postać.

- Wołaliście mnie?

- Ach! O, cześć, Sim, ee... my...

- Właśnie mówiliśmy, że jesteś dziś nienaturalnie cichy -

dokończył Gus.

- Cóż. ponieważ większość mojej starej załogi jest na

przyjęciu, spadła na mnie podwójna liczba obowiązków -

odpowiedział obojętnie Simeon. - Wybaczcie mi - dodał

i zniknął.

Patsy i Gus popatrzyli na siebie zdumieni, a potem od-

wrócili się. by ponownie przyjrzeć się Channie Hap. którą

właśnie przedstawiano specjaliście od załadunku.

Gus pokręcił głową.

_- Co ona mu zrobiła?

.__ Postawiła go w stan gotowości - roześmiała się Patsy.

- Dobrali się jak w korcu maku - mruknął Gus.

- Co/ - westchnęła Patsy i zamyślona zmrużyła zielone

oczy. - Ta kobieta ma styl, Gus. Możemy na tym skorzystać.

Kiedyż to na przyjęciu u Simeona dostałeś ostatnio coś poza

piwem i precelkami?

Gus spojrzał na nią zdumiony.

- Co to ma znaczyć? Chcesz powiedzieć, że można cię

przekupić porządnymi kanapkami?

- Nie. Może czekoladowymi truflami, ale na pewno nie

syntetyzowanymi rybimi jajami na karbowaflach. - W od-

powiedzi na jego żachnięcie kontynuowała poważniej. -

Chciałam powiedzieć, że to miejsce przypomina bardziej

chłopięcy obóz mz centrum kultury, nauki i biznesu, którym

mogłoby być. Ta kobieta porządnie nami potrząśnie, ale może

wyjdzie nam to na dobre. Robi się tu coraz bardziej inte-

resująco.

Mężczyzna przybrał groźną minę. lecz Patsy podeszła do

Channy, by pochwalić jej wybór Drugiej Suity Rovolodorusa

jako podkładu muzycznego.

- Cieszę się. że ci się podoba - odpowiedziała Channa.

Na jej ustach gościł subtelny, aczkolwiek sztuczny uśmiech

kogoś, kto ostatnich kilka godzin spędził, stawiając czoło

pochlebcom. - Choć jesteś z Larabie. prawda?

- Wyjechałam stamtąd- odpowiedziała Patsy.- Nie

lubiłam rodzimej muzyki. Miałam dość Krzyku Górników

i innych pionierskich rytmów wygrywanych przez Simeona.

Bez urazy.

- Nie obraziłem się - rozległ się w powietrzu głos

i umilkł.

Następny uśmiech Channy był bardziej szczery.

- Nie myślałam, że dowódca służby ochrony środowiska

może byc zwolennikiem /mian - powiedziała.

- Mam dość obserwowania hodowli glonów - stwier-

dziła Patsy i obie się roześmiały. - Może dlatego miałam

czterech mężów pod rząd; chciałam pokazać, że nie jestem

jednokomórkowym organizmem.

- Dobranoc! - zawołała Channa. kiedy drzwi się zatrzas-

nęły za ostatnim odjeżdżającym gościem.

Pusty owalny pokój wydawał się teraz jeszcze większy.

Trójwymiarowe ekrany na ścianach pokazywały spokojne

podwodne sceny z tropikalnymi rybami.

Odwróciła się ku postaci Simeona wyświetlonej na ekranie

kolumny. Tam właśnie znajdowało się ciało mózgu i należa-

ło do dobrego tonu, by mięśniowcy zwracali się bezpośrednio

do niego, chociaż mózg mógł ich słyszeć z jakiejkolwiek

części stacji. Channa stała, studiując uważnie wielki sinozjań-

ski gobelin, który gustownie udrapowano w poprzek kolumny.

- Pięknie wygląda - stwierdziła w końcu. - Podziwia-

łam go przez cały wieczór. - Założyła ręce za plecami

i powoli podeszła bliżej. - Dziękuję, Simeonie - powiedzia-

ła łagodnie. - To przyjęcie było bardzo przyjemne, a gest

dobrze przemyślany.

Ty też byłaś wesoła, kiedy trochę się rozluźniłaś, pomyślał

Simeon zaskoczony. Gdybym tylko zdołał cię utrzymać w ta-

kim nastroju, moglibyśmy poczynić postępy.

- Cóz, każdy jest bardziej zrelaksowany na takich przy-

jęciach, zapomina o oficjalnej pozycji - rzekł. - Poznałaś

ich od strony towarzyskiej, a niedługo poznasz ich od strony

profesjonalnej.

Pokiwała głową.

- Zanim tu przyszli, miałam wystarczająco dużo czasu,

by zajrzeć do ich kartotek. Nie chciałam popełnić z nimi tego

samego błędu, co z tobą.

- Nie czytałaś moich kartotek?

- Nie - odparła z łobuzerskim błyskiem w oczach. -

Chciałam mieć niespodziankę.

- Więc udało mi się - stwierdził.

Roześmiała się.

__Przypuszczam, że mamy ze sobą coś wspólnego. Oby-

dwoje umiemy nadrabiać miną. Dobranoc, Simeome.

Zanim weszła do swego pokoju, uśmiechnęła się i ostatni

raz pomachała ręką w stronę kolumny.

Ma miły śmiech, pomyślał Simeon, gdy drzwi się zasunęły

za nią-

Uff, odetchnęła Channa.

Zastanawiała się chwilę, a potem wyjęła z torby przybory

toaletowe.

Kiedy się okazało, ze czujniki w ścianach nie zostały

włączone, zrobiło jej się wstyd, że była taka bezwzględna

wobec Simeona.

- Nie ma szansy na naprawienie go? - zapytał Amos

ben Sierra Nueva.

- Absolutnie żadnej - zawyrokował technik. - Z całym

szacunkiem, sir - dodał, ścierając smar z policzka.

Wycofali się z korytarza i zamknęli właz. Wokół rozlegało

się trudne do wychwycenia brzęczenie. Amos jako jedyny

wśród zbiegów wiedział, że to zły znak. Nierównomierny

napęd nie był niespodzianką, skoro przez trzy wieki statek

funkcjonował jako stacja orbitalna. To cud, że silniki w ogóle

działały, a było to zasługą inżynierów Światów Centralnych.

Podwójnym cudem było, że tak długo wytrzymali pod niena-

turalnym naciskiem prędkości podprzestrzeni utrzymywanej

mimo ostrzegawczej czerwonej linii. Dokonał tego Guiyon.

- Po prostu będziemy musieli zaoszczędzić na tlenie -

oznajmił stanowczo Amos.

- Przestać oddychać? - zapytał technik.

- Hibernacja - odpowiedział Amos. - To zmniejszy zu-

życie tlenu przynajmniej o połowę. Statek został tak zaprojek-

towany, że może go obsługiwać mała załoga. W razie potrzeby

Guiyon mógłby sam go poprowadzić.

Na brązowej skórze mężczyzny błyszczał pot, ale nie tylko

od czołgania się wzdłuż nie używanych korytarzy. Wracając

na pokład dowodzenia. Amos zmuszał się. by oddychać nor-

malnie. Czuł ciężar w piersiach, choć wykrycie w/rostu stę-

żenia dwutlenku węgla w powietrzu było jeszcze niemożliwe.

Czysto psychologiczne złudzenie, upomniał się surowo.

- Nie ma żadnej szansy na naprawienie mechanizmu -

poinformował zgromadzoną grupę dowodzenia. Kilka osób

jęknęło. - Jeśli utrzymamy obecne tempo, to wyczerpiemy

dostępne zapasy powietrza w dwóch trzecich drogi do naszego

miejsca przeznaczenia.

- Dlaczego statek me był utrzymywany w należytym

stanie? - ktoś niemal krzyknął.

- Ponieważ była to stacja orbitalna z nieograniczonymi

zapasami i zbiornikiem glonów! - odpalił Amos, ale zaraz

odzyskał panowanie nad sobą. - Z konieczności musieliśmy

się pozbyć nadmiaru wody w zbiornikach, ponieważ w mo-

mencie, gdy istotna była prędkość, stanowiła ona zbyt duże

obciążenie. Straciliśmy też większość zapasów, kiedy ścigali

nas wrogowie. Tak wygląda nasza sytuacja- oznajmił ze

spokojem. - Musimy sobie z nią poradzić. Od tego zależy

życie setki istot i istnienie Bethelu.

Wszyscy przytaknęli. Jeśli po opuszczeniu przez nich swia-

ta zostali jacyś świadkowie, to nawet w tak rozległej prze-

strzeni, jak system Saffrona. nie mieli szans ukrycia się przed

flotą Kolnari. Mogli jedynie zatrzeć swoje ślady w taki sam

sposób, jak na Bethelu.

- A co... co z hibernacją? - zapytała Rachel, oblizując

wargi.

- Musimy rozważyć tę możliwość - odpowiedział

Amos. - Guiyon?

Głos mózgu, jak zawsze, brzmiał nieludzko odległe. Miał

za sobą cztery wieki doświadczenia i zdolności, którymi nie

mógłby się poszczycić ktoś o niższym ilorazie inteligencji.

Amos zadrżał lekko. Obrzydzenie było najłagodniejszym

uczuciem, jakim ich wrogowie darzyli istoty takie jak Guiyon.

Opanuj się, zganił się w duchu. Guiyon uratuje nas wszystkich.

Jest naszą jedyną nadzieją. Nie czas na stare antypatie.

- Skrajne wyjście z sytuacji- powiedział Guiyon.-

Ale możliwe. Powinniśmy zebrać całą załogę w jednym lub

dwóch pomieszczeniach, z pozostałych wypompować atmo-

sferę z powrotem do rezerwy i natychmiast rozpocząć pro-

ces hibernacji. - Zamilkł na chwilę. - Nie jesteśmy od-

powiednio wyposażeni... Wewnętrzny system kontroli tem-

peratury jest bard/o niepewny. Zachodzi ryzyko strat w lu-

dziach.

__ Zrób to - zdecydował Amos władczym tonem. Wy-

czuł, że inni się odprężyli. Nadal byli zagrożeni, lecz ktoś

podjął za nich decyzję. Gdybym tylko był obdarowany charyz-

matem władzy, pomyślał, krzywiąc się. Przypuszczam, że

odpowiedzialność musi mieć gdzieś kres. - I mech Bóg ma

nad nami litość.

- Amen.

Amos poczekał, aż wszyscy się rozeszli, by przekazać

decyzje reszcie uciekinierów.

- Wrogowie? - zapytał łagodnie.

- Cztery statki - odpowiedział Guiyon. - Jeden zawró-

cił. Myślę, że z powodu problemów z silnikami; miały przer-

wy w emisji. Reszta powoli nas dogania. Wykorzystują silniki

powyżej dopuszczalnych granic, nigdy nie projektowano ich

do takiego użytku. Według mojej oceny, gonią nas tak daleko,

ponieważ statki Kolnan wyposażone są w dodatkowe zbior-

niki paliwa i silniki podświetlnego manewru, a poza tym ich

systemy napędowe nie mają ograniczeń.

- Czy wystarczy nam czasu, by dotrzeć do Bazy Rigel?

- Obliczenie tego jest niemożliwe - odparł Guiyon. Jego

głos powoli nabierał żywszych tonów, jak zardzewiała ma-

szyneria, która powoli rozgrzewa się po długim zastoju. -

Zbyt wiele zależy od różnorodnych czynników: gęstości masy

w środowisku międzygwiezdnym, działań wroga i tego, co

nas czeka. Wciąż mamy kilka możliwych miejsc przeznacze-

nia, lecz mogły nastąpić zmiany od ostatniej aktualizacji. Moje

dane są bardzo stare.

- Będzie, jak Bóg zechce - powiedział z zadumą Amos.

- Rzeczywiście.

Wejścia awaryjnego sterowania zasyczały wskutek wpro-

wadzenia przez nie danych. Wzdłuż nerwów Guiyona prze-

biegał rwący ból wywołany naprężeniem struktury statku.

Zżerał go niepokój, gdy sektor po sektorze pustoszał, po-

grążając się w odrętwieniu.

Większą część rozety ścigających go statków Kolnari

zasłaniał blask własnych strumieni napędowych Exodusa.

Grad cząstek energetycznych ich broni promieniującej son-

dował i wżerał się w elementy napędowe przestarzałej, roz-

padającej się jednostki latającej. Duch wspomnień statku -

z czasów, gdy był młody i silny - nawiedził Guiyona,

wzmacniając jego reakcje. Jego własne zapasy pokarmu

i tlenu malały alarmująco i za każdym razem wychylenie

wskaźników do poprzedniej pozycji zabierało awaryjnej re-

gulacji więcej czasu.

Guiyon wiedział, że nie dotrą do Bazy Rigel. Ani on, ani

statek nie byli w stanie tego dokonać. A nawet jeśli by im

się udało, z całą pewnością było to niemożliwe dla delikat-

ników znajdujących się na pokładzie. Muszę wybrać alter-

natywne miejsce przeznaczenia, pomyślał.

Jeśli takie istnieje.

ROZDZIAŁ 3

__ Czy naprawdę konieczna jest osobista kontrola, panno

Hap? - zapytał dowódca systemów wykrywania. - Mamy

wirtualny system dalekiego zasięgu - dodał usłużnie.

- Nie mogący zastąpić rąk - odpowiedziała Channa ze

skrywaną radością. Podeszła do luku, westchnęła i wśliznęła

się w wąski korytarz. - Poda mi pan narzędzia?

Dwie godziny później, gdy Channa kończyła spis kontrolny,

dowódca stał sztywno. Jego naturalnie brązowa skóra po-

szarzała i zdawał się lekko drżeć.

- ...odchylenia wynoszą więcej niż trzydzieści procent

dopuszczalnej normy - oznajmiła energicznie.

- Panno Hap - odezwał się nieszczęsny biurokrata, pró-

bując się bronić. - Te systemy dalekiego zasięgu są tylko

zapasowe. Nie używano ich, odkąd SSS została oddana do

eksploatacji!- Uniosła brew, więc dodał pośpiesznie: -

Poza tym nie mam pełnej załogi, a...

- Dowódco Doak - przerwała mu. - Regularne osobiste

kontrole są zwykłą procedurą w przypadku wszystkich urzą-

dzeń tego typu. Nie obchodzi mnie, czy sprzęt jest rzadko

używany. Systemy rezerwowe są niezbędne w wyjątkowych

sytuacjach, a wtedy muszą natychmiast podjąć funkcje, do

których zostały zaprojektowane. I nie obchodzą mnie pańskie

uwagi. Mechanizm zrobi, co mu pan każe, bez względu na

to, czy będzie to właściwa decyzja, czy nie. Od doświad-

czonych techników oczekuje się wyczucia sprzętu. Pańscy

ludzie, jak widać, nie wykazują się nim w dostatecznym

stopniu. Rozumiemy się?

- Tak, panno Hap - odpowiedział tępo.

Dziwka, wyczytała w jego oczach. Świetnie, pomyślała,

odwracając się i krocząc żwawo do drzwi. Ty masz prawo do

opinii o mnie, a ja mam prawo oc/ekiwać od ciebie wyko-

nywania twoich zadań.

- Bez względu na to, co mówią inni, panno Hap, myślę,

ze zamierza pani odwalić kawał dobrej roboty.

Słowa te padły z ust kobiety, która była jednym z techników

łączności. Channa uśmiechnęła się do mej uprzejmie.

- Szczerze mówiąc, panno... - spojrzała na jej plakietkę

z nazwiskiem- ...Foss, to, co pani myśli, najmniej mnie

obchodzi. Interesuje mnie tylko jakość pani pracy, której w tej

chwili pam nie wykonuje. - Podążyła dalej w dół korytarza.

- Przepraszam - powiedział Simeon do Channy, gdy

znalazła się poza zasięgiem słuchu kobiety.

- Tak?

- Czy musiałaś być dla niej taka okropna?

- Simeon, byłoby nieprofesjonalnie z mojej strony, gdy-

bym pozwoliła ludziom w ten sposób się podhzywać. My

możemy rozliczać dowódcę sekcji, ale mieszanie się do łań-

cucha dowództwa jest niedopuszczalne, wywołuje niesnaski

i stwarza problemy moralne. Może nie zamierzam być tu

bardzo długo, ale nie chciałabym zostawić tego bałaganu,

żeby ktoś inny się z nim borykał. Takie rzeczy trzeba dusić

w zarodku.

- Duszenie duszeniem, ale ty ścięłaś ją z nóg.

- Ach, tak. Uważasz, że byłam nieuprzejma.

- Bo byłaś! Faktycznie, byłaś otwarcie okrutna.

Channa stała chwilę z rękami na biodrach i zamyślona

patrzyła w dół. Potem otrząsnęła się i skrzyżowała ramiona.

- Simeon, zauważyłam, że Tell Radon był tutaj jeszcze

przez dwanaście lat po osiągnięciu przeciętnego wieku eme-

rytalnego.

- Nie był przygotowany do odejścia - odpowiedział nie-

pewnie Simeon.

- Ale sześć lat temu złożył rezygnację.

- Zmienił zdanie i wycofał ją. Nie zamierzałem zmuszać

go do odejścia. Był moim przyjacielem.

- Uhm. Cóż, kiedy przeglądałam raporty spotkań z ostat-

nich kilku lat, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, ze każdy się

zachowywał, jakby Radona tam nie było. W rzadkich wypad-

kach. gdy włączał się do współpracy, natychmiast to kwes-

tionowano. Czy słowa: "Czy to jest słuszne, Simeome" nie

brzmią znajomo?

__ Do czego zmierzasz?

__ Do zasadniczej różnicy w stylach naszego działania,

Simeonie. Kiedy ja jestem okrutna, to po to, żeby zapobiec

późniejszemu, większemu bólowi. Natomiast ty jesteś okrutny,

by osiąsnąć własne cele.

- Co?!

- Z pewnością wiesz, że szacunek do przyjaciela może

prowadzić do obu tych możliwości? Może Tell Radon został,

ponieważ ty byś tak wolał? Przez dłuższy czas zajmowałeś

się tutejszymi sprawami na swój własny sposób. Nie wyob-

rażam sobie, żebyś szukał kogoś nowego, by wszystko ci

popsuł. Jakiegoś obcego, który mógł chcieć pokierować spra-

wami po swojemu, zamiast wykonywać mile, gładkie, ruty-

nowe działania, wypracowane przez ciebie.

- Skąd wytrzasnęłaś tę bzdurę?

Wzruszyła ramionami.

- Właśnie. Albo to jest bzdura, albo tak przywykłeś do

widoku codziennego upokarzania Telia, że przestałeś to za-

uważać. I prawdopodobnie on czuł to samo.

- Ja go znam, Hap, a ty nie. Gdyby Tell miał problem,

powiedziałby coś. Dlaczego miałby cierpieć w milczeniu,

skoro wiedział, że może do mnie przyjść?

- Zaglądałeś do raportów?

- Nie muszę do niczego zaglądać. Byłem tam.

- Wiesz, że potwierdzą to, co powiedziałam.

Ty pokryta corycium dziwko! - pomyślał wściekły.

- Nie jesteś przypadkiem uprzedzona? Myliłaś się co do

mnie, odkąd powiedzieliśmy sobie "dzień dobry". Pozwól, że

coś ci powiem, wszechwiedząca. Z raportów nie możesz

uzyskać dobrego wrażenia o Tellu. Nienawidził tych prze-

klętych spotkań. "Do diabła", zwykł mówić, "te głupawe

spotkania roztapiają mi mózg". Rzadko odzywał się na nich.

Po prostu nie były w jego stylu.

- A kiedy już się odezwał, kwestionowanie każdej jego

uwagi należało do zwyczaju?

- Twoje pytanie zabrzmiało jak ciężki zarzut.

Channa zagryzła dolną wargę.

- Simeon, raporty potwierdzają, że to, co widziałam, jest

łatwe do zauważenia, nie ulegające wątpliwości, jasne i oczy-

wiste. Przegląd raportów ze spotkań mógłby okazać się dla

ciebie pouczający.

Po chwili refleksji cos otworzyło się w Simeome jak oko

i ujrzał gorzki grymas ust Telia Radona. Tell określał go

zawsze jako "trucie gazem", ale...

- Prowadzisz brudną walkę. Channo - powiedział.

Zaczerwieniła się, lecz wyraz jej twarzy pozostał wrogi.

- Jestem wściekła- wyznała szczerze. - Moja kariera

jest w powijakach, ponieważ chciałeś, żeby on został. Więc

kiedy zobaczyłam... - Znów zagryzła wargę, a potem kon-

tynuowała spokojniej: - Musisz być ostrożny, używając przy

mnie takich wyrażeń, jak "ścięłaś ją z nóg" i "byłaś okrutna".

Ujawniają chęć pozbycia się mnie.

- Tak... zapamiętam to. - Umilkł na moment. - Wiesz,

jeśli naprawdę tak ci zależy na wydostaniu się stąd, to cofnę

twoją prośbę o przeniesienie do punktu wyjścia. Odkąd nie

dostałem tego. o co prosiłem ostatnim razem, sądzę, że wciąż

są mi winni kilka przysług...

- O me. Ostatnim razem, kiedy cofnąłeś kogoś do punktu

wyjścia, to ja oberwałam nożem w plecy. Dziękuję ci bardzo.

Gdy teraz o tym pomyślę, wolę dać ośrodkowi administracji

mnóstwo czasu, by zapomniano o tym zamieszaniu i roli. jaką

w nim odegrałam. Będziesz na mnie skazany przynajmniej

przez kilka lat, lepiej przyzwyczaj się do tego. A wracając do

tematu pomijania pewnych spraw...

- Tak?

Co tym razem? - pomyślał. Czyżby na sprzęcie oświe-

tleniowym był kurz?

- W jednym z rufowych pomieszczeń technicznych spot-

kałam się twarzą w twarz z małym chłopcem.

Cisza.

- Co? Żadnego komentarza? Czy to znaczy, że wiesz

0 nim? W końcu jesteś w stanie przejrzeć wszystkie zakątki

stacji. - W ciszy, która nastąpiła, Channa podeszła do ściany

1 oparła się o mą. - Uciekł, zanim zdążyłam zareagować.

Ale wiesz, co jest naprawdę dziwne? W kartotekach nie ma

nic o tym dzieciaku. - Cisza przedłużała się. - Simeon?! -

zawołała nieco szorstko.

__ Mały chłopiec?

__ Tak. Simeonie, mniej więcej dwunastoletni. W rufowym

mieszczeniu S1imkowym. które o ile wiem. jest obszarem

zamkniętym. Dzieciak, który wygląda i pachnie jak szczeniak

z błot Sondee. Czyim jest dzieckiem? Co możesz mi o nim

powiedzieć? Nawet nie próbuj wmówić mi. że nic nie wiesz.

Dzieciaki nie pokrywają się taką warstwą brudu w ciągu jednej

nocy. Wyglądał też. jakby regularnie jadał, i to nie byle co,

więc ktoś opiekuje się nim... przynajmniej w minimalnym

stopniu.

Nie sądzę, żeby mówienie jej: ..Jesteś pociągająca, kiedy

się złościsz'' było teraz najlepszym wyjściem, pomyślał Si-

meon. Zatrzymał jej obraz i dokładnie badał pod kątem zmian

temperatury oraz rozszerzania /renie. Była zła raczej z po-

wodu porzuconego dziecka niż na niego. Stanowiło to miłą

odmianę.

Poza tym mógł z tej sprawy wyciągnąć korzyści.

- Nazywa siebie Joat - wyznał z westchnieniem Sime-

on. - Nie wiem, jak długo tu jest. Sam odkryłem go przypad-

kowo. Jest wspaniałym mechanikiem. Na obszar/e, który

uważa za własną przestrzeń życiową, nie są potrzebne żadne

naprawy. Prawdopodobnie był to jedyny powód, który skłonił

mnie do zbadania sprawy. To znaczy, wokół jest dość pisz-

czących mechanizmów, więc dlaczego zwracać uwagę właśnie

na ten. który jest cicho? Zauważyłem, że ostatniej naprawy

w tym sektorze dokonano dwa lata temu. Zaciekawił mnie

fakt. że przez tyle czasu nic się tam nie zdarzyło, więc

wybrałem się na przeszpiegi, używając przenośnych urządzeń

podsłuchowych noszonych przez personel i podglądając jego

oczami. Poprzez włączenie moich receptorów dźwięku mo-

głem czasami usłyszeć delikatne skrobanie i ruch. lecz wy-

stępował tam swego rodzaju naturalny hałas, który te dźwięki

zagłuszał. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby wszystko

w tej przestrzeni funkcjonowało idealnie, z wyjątkiem moich

czujników, więc postanowiłem działać przez zaskoczenie,

zaprzestałem kontroli, az w końcu stracił czujność i sam

wszedł w moje pole widzenia. Kiedy się odezwałem po raz

pierwszy, natychmiast zniknął. Minęło dużo czasu, zanim

nakłoniłem go do rozmowy. Zwróć uwagę, że powiedziałem

"rozmowy". Nie udało mi się zdobyć jego zaufania. Jest

niesamowicie ostrożny. Nie mogę uwierzyć, że był tak nie-

zdarny, iż pozwolił ci się zobaczyć.

- Dwa lata?

Dotarcie do stosownych informacji zostawiam tobie, nad-

gorliwa suko.

- Powiedziałem, że ostatnią naprawę zarejestrowano dwa

lata temu. A przynajmniej była to ostatnia, o której wiedzia-

łem. Co mogę powiedzieć? Gdzieś od dwóch lat do dwóch

miesięcy, kto wie?

- Kim on jest, Simeonie?

- Jego historia zaczyna się od ucieczki z frachtowca. Joat

powiedział mi, że kapitan wygrał statek w karty od jego wuja.

Wiem, wiem, tego typu rzeczy są nielegalne, ale zdarzają się

w ich środowisku. Frachtowiec odleciał niespodziewanie w nie-

znanym kierunku, unosząc chłopca. Joatowi nigdy nie było

lekko w życiu, lecz kapitan, od którego uciekł, był oczywiście

uosobieniem brutalności.

Channa zmarszczyła nos.

Brzmi to jak jedna z powieści Dickensa.

- Tak, cóż, większość rzeczy zmienia... - urwał w pół

zdania. - Co zamierzasz zrobić? - zapytał ostrożnie.



W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że Channa napadnie

na niego. Nie zrobiła tego. Czyżby chciała spowodować zala-

nie pomieszczenia, by wypłukać stamtąd biednego dzieciaka?

- Musimy go stamtąd wydostać. Nie możemy zostawić

małego chłopca w zastrzeżonej przestrzeni. To jest, w najlep-

szym przypadku, nielegalne i pod każdym względem nie-

odpowiedzialne.

- On został do głębi zraniony i przestraszony, Channo.

Nie chce przebywać wśród ludzi. Nawet mnie ledwie toleruje.

Bardziej lubi mechanizmy, niz ludzi i uważam go za trudny

przypadek. Poza tym nawet ja nie potrafię go znaleźć, jeśli

sam nie będzie tego chciał. Może powinniśmy zostawić go

w spokoju? Jest tam, gdzie chce być.

Channa popatrzyła na niego z otwartymi ustami.

- Simeon, żadne dziecko nie chce być samo w ciemnym

i zimnym pomieszczeniu silnikowym, czy gdziekolwiek się

ukryło- Potrzebuje opieki i ma do niej pełne prawo.

- W zasadzie zgadzam się z tobą, ale sądzę, że on

potrzebuje więcej czasu. Wezmę na siebie odpowiedzialność.

__ Co to znaczy?

__ Wezmę na siebie całkowitą odpowiedzialność za to, co

się z nim stanie.

Channa rozjaśniła się.

- Naprawdę?

__ Tak, naprawdę.

__ Dobrze - powiedziała. - Zasięgnę informacji na te-

mat procedury adopcji i możemy załatwić tę sprawę.

- Co?! - Zawsze krzyczę "co?" do tej kobiety. Zaczy-

nam czuć się. jak zwariowana papuga, stwierdził Simeon.

- A co miałeś na myśli, mówiąc, że weźmiesz na siebie

odpowiedzialność?

- Że jeśli coś pójdzie źle, to będę za to odpowiadał. -

Przysięgam, dodał w duchu, że gdybym miał włosy, powyry-

wałbym je sobie. Jednak delikatnicy mają trochę przewagi.

Ale w co ta... ta... baba próbuje mnie wrobić?

- Wspaniale! Jeśli zostanie zabity lub okaleczony, przyj-

miesz na siebie winę? - Jakie to wspaniałomyślne z twojej

strony! - Simeon próbował zaprotestować, lecz Channa nie

dopuściła go do głosu. - Przy okazji, powinieneś wiedzieć,

ze zapamiętałam, co mówiłeś, nawet jeśli sam nie uważałeś

za stosowne tego zrobić. Obiecuję ci, Simeonie, że będę się

na to powoływać zawsze, kiedy spróbujesz mnie uciszyć lub

przeforsować swoje zdanie. Z tej jednej sprawy nie wykręcisz

się, kolego. Nie pozwolę ci.

- O czym ty mówisz? Nie wpakowałem go w tę sytuację.

Chcę pomóc dzieciakowi. Do diabła, pomagam mu. Po prostu

nie widzę potrzeby przepędzania go stamtąd. Fakt, że zoba-

czyłaś go, może oznaczać, iż jest prawie gotowy, by wyjść

z własnej woli. Dlatego jestem przeciwny zmuszaniu go.

Rany, ależ ty jesteś wrogo nastawiona! Tak bardzo chcesz

wierzyć, iż wszystko, co najgorsze, dotyczy właśnie mnie, że

za każdym razem, gdy z tobą rozmawiam, czuję, jak moje

obwody się rozregulowują. Czy naprawdę jestem takim par-

szywym draniem? Albo - i tu zmienił ton z żałosnego na

pełen wigoru - czy naprawdę jesteś najmniej chętną do

współpracy, najtrudniejszą do zniesienia kobietą, jaką kiedy-

kolwiek spotkałem?

- Och, Simeome - odpowiedziała, przeciągając sło-

wa. - Nie masz pojęcia, jak trudną potrafię być współ-

pracowniczką. Jeśli chcesz się dowiedzieć, to sprzeciwiaj mi

się dalej.

Umysł Simeona przeszył chłód. Czyżby znaczyło to. że

dotąd była łagodna? O rany!

- Jesteś bliski zostania ojcem, Simeome. A to oznacza

całkowitą odpowiedzialność za dziecko. Gratuluję, to chło-

piec. Jeśli się nie pomyliłeś.

- Nie pozwolą mi adoptować dzieciaka.

- Dlaczego nie? Byłeś dokładnie przetestowany na ró-

wnowagę emocjonalną, masz odpowiedzialną pracę. Nawet

zdajesz się bardzo przejmować jego uczuciami. Myślisz, że

przyszli rodzice stoją już w kolejce, by zaopiekować się

takim zranionym dzieckiem w jego wieku? Sądzę, że masz

bardzo duże szansę. - Zatarła dłonie. - Więc... popracujmy

nad tym.

Martan eleganckim gestem podał menu i oddalił się z ukło-

nem.

Channa szeroko otwartymi oczyma rozejrzała się po ską-

panej w mdłym świetle eleganckiej restauracji "Perymetr". Na

stołach płonęły nawet świeczki z prawdziwego wosku pszcze-

lego, co świadczyło o materialnej zamożności.

Nie ma nic przyjemniejszego, jak wydawanie cudzych pie-

niędzy, pomyślała. Jej pobyt w "Perymetrze" był opłacony

przez administrację. Zapoznanie się z jedną z turystycznych

atrakcji stacji wydawało jej się logiczne.

Najlepsza restauracja na SSS-900 znajdowała się poniżej

północnego bieguna przedłużenia cumowniczego. Jedną ścia-

nę lokalu tworzyła płyta z syntetycznego, przejrzystego me-

talu. Na zewnątrz przetaczały się olbrzymie, jasne gwiazdy.

Widoczne były też gwiazdy stałe i mroźny łuk Mgławicy

Głowy Żmii oraz jasne, ruchome punkty światła - holowniki

i wahadłowce. Podłogę restauracji wyłożono gładkimi, czar-

nymi kamieniami połączonymi kwadratami złota- SSS-900

wytwarzała sporo złota jako produkt uboczny. [Stoliki były

wykonane z prawdziwego, cennego drewna. Przykryte śnież-

nobiałymi obrusami.] Kelnerzy płynnie poruszali się między

nimi, pobrzękując cicho srebrną zastawą. Z tac unosiły się

smakowite zapachy dań. Orkiestra grała dyskretnie bardzo

stare, sentymentalne utwory.

__ Gwiazdy i komety. Małe bogactwo tej placówki! -

powiedziała Channa. - Słyszałam o "Perymetrze", ale jakoś

nigdy nie przypuszczałam, że tu przyjdę.

__ Cóż - uśmiechnęła się Patsy. - Stacja Hawking nie

jest asteroidalnym ośrodkiem górniczym. Przynajmniej nie z ro-

dzaju tych, w których nasz uświęcony Simeon zatapia swe

zęby.

- No, nie... ale kiedy byłam w domu, nie mogłam po-

zwolić sobie na coś takiego. Nie miałam też czasu. Gdy

otrzymałam stopień akademicki i zaczęłam przyjmować przy-

działy, większość czasu spędzałam na placówkach. I to gor-

szych niż Simeona.

Kelner napełnił szklanki wodą. położył im na kolanach

serwetki i przyniósł ciepłe bułki ora/ mięciutkie masło. Wszy-

stko, prócz szczotkowania zębów i masażu stóp, pomyślała

Channa. Było to trochę rozleniwiające. Koszt utrzymania

ludzi, którzy to wszystko robili, musiał być ogromny!

- Nigdy nie jadłabym tutaj, gdyby posiłek nie był wli-

czony w bilet stacji - przyznała szeptem Patsy podczas

przerwy w obsłudze. - Albo gdyby nie nasze spotkanie.

Towarzystwo drugiej kobiety jest bardziej relaksujące, bo

można, nie obrażając jej, skoncentrować się na jedzeniu.

- Gdyby ten posiłek nie był bezpłatny, mnie też by tu nie

było. - Uśmiechnęły się do siebie.

- Dziękuję za zaproszenie - powiedziała Patsy. - Myś-

lałam, że zaprosisz tego technika medycznego, z którym

rozmawiałaś ostatniej nocy.

- Proszę! - jęknęła Channa. - Chciałabym zjeść ten

posiłek, a nie będę w stanie, jeśli przypomnę sobie tego

człowieka. Słyszałaś jego anegdoty?

- Wszystkie - odpowiedziała Patsy, przytakując uroczy-

ście. - Masz u mnie punkt, moja damo. Chaundra jest dość

rmlym facetem, ale dla mnie również jego dowcipy są trochę

ciężko strawne.

- Poza tym mamy podobny gust, jeśli chod/i o muzykę.

Zawsze jest o czym rozmawiać z kimś. kto lubi taką samą

muzykę.

No i rozmawiały o wszystkim, począwszy od gerariskich

ballad ludowych, a skończywszy na osiemnastowiecznych

ziemskich kompozytorach. Próbowały nawet skojarzyć per-

sonel stacji z różnymi typami muzyki.

- Simeon? Proste, dzikie rytmy, me ulega wątpliwości -

oznajmiła stanowczo Channa.

Patsy roześmiała się.

- Daj spokój. Channa, jest w mm jakaś niezbadana głębia.

Wcale nie jest taki prosty. To tylko przepisy ośrodka gór-

niczego wycisnęły na mm swoje piętno. No. wiesz, jego

publiczny wizerunek to taki szorstki twardziel.

- Cóż. - Channa zajrzała do menu. Kiedy przesuwała

palcem w dół strony, pojawiały się hologramy dań. - Zacznę

od tych grumawnów w ognistym sosie. Potem klarowna zupa.

Smażona na rożnie zębatka jumbuka ze Świata Matki Hutton...

Dobry Boże, mają tu wszystko! Marchew, sałatę... Na deser

mieszane słodkie pieczywo z kawą Port Royal i brandy Cas-

tiliari.

- Brzmi nieźle. Ja też skuszę się na jumbuka. ale... hmm.

Najpierw zjem zupę z bagiennego pora. Wino?

- Zwykle nie...- zaczęła Channa.

- Czy mogę coś zasugerować? - Przy ich stoliku pojawił

się Martan. Pojawił się. pomyślała Channa, jakby wyskoczył

z jakiejś hipotetycznej podprzestrzem. - Proponuję zacząć od

Mon'rachu rocznik '97. w półlitrowej butelce. Do głównego

dania najlepszy będzie Hosborg butelkowany w osiemdziesią-

tym piątym.

- Jasne - powiedziała Channa i odetchnęła zadowolo-

na. - Wiesz, przyglądałam się ..Perymetrowi", odkąd powie-

dzieli mi, że SSS-900 będzie...

- Teraz SSS-900-C, panno Hap.

Channa oblała się rumieńcem.

- ...będzie moją następną placówką.

Podano pierwsze potrawy. Pozwijane parami, różowe gru-

mawny leżały na polanym sosem i pachnącym szafranem ryżu.

Channa wypiła łyk schłodzonego wina o delikatnym zapachu

fiołków, a potem nabiła grumawna na dwuzębny widelec.

__. Sporo się dziś napracowałam - mruknęła do siebie.

Otworzyła usta i...

Armia konfederacka przedzierała się przez lasy i pola na

północ od Indianapolis. Za nią. nad płonącymi miastami,

wznosiły się ku niebu słupy dymu. Silniki Diesla wyły z wysił-

ku, gdy gładkie kształty niszczycielskich czołgów miażdżyły

krzaki i wysokie na dwanaście stóp łodygi kukurydzy, rosnące

obok płonących szczątków wiejskiego domu i stodół. Długie,

dziewięćdziesięciomilimetrowe lufy czołgów zwróciły się ku

cienkim liniom konwojów Unii i uderzyły z boku. gdy tamci

usiłowali odwrócić się frontem. Przy każdym potężnym od-

rzucie, towarzyszącym wystrzałowi z działa, bojowe pojazdy

cofały się po własnych śladach, a powietrze przesycał gorzki

zapach kordytu. Gdy smugacz i działa wystrzeliły pociski

eksplodujące w purpurowe kule ognia, w niebieskich szere-

gach zapanował chaos. Najbardziej wysunięty na północ czołg

rozerwało tak. że wieżyczka wzleciała na sto metrów w po-

wietrze i spłaszczyła się jak patelnia.

W ślad za bojowymi pojazdami podążali ludzie w szarych

mundurach ze skierowanymi w przód półautomatycznymi ka-

rabinami. Niektórzy oficerowie uzbrojeni byli w miecze.

Gdzieniegdzie powiewały sztandary Konfederacji.

- Teraz! - zawołał generał Fitzroy Anson-Hugh Beaure-

gard III przez duży megafon zawieszony na pancerzu jego

pojazdu.

Jego czołg był nieznacznie cofnięty za linię bojową. Głowa

i ramiona generała wystawały ponad kopułę tanku. Wieżycz-

ka, mimo iż była masywnym odlewem, gładko obracała się na

pierścieniu nośnym łożyska. Błysk wystrzału z długiego działa

przesłonił generałowi widok akurat w momencie, gdy salwa

oddana przez artylerię przemknęła nad jego głową. Wzdłuż

drogi czarne błoto tryskało ku niebu, przybierając kształty

wysokich topól. Inna eksplozja wstrząsnęła ziemią i poprze-

wracała ciężkie pojazdy jak dziecinne modele przy nieuważ-

nym kroku. Pocisk wystrzelony z czołgu dowódcy trafił w gą-

sienicę samobieżnegodziała Unionistów.

Generał pokiwał głową i powiedział:

- Nic nie zatrzyma nas tak blisko jezior.

Nic nie powstrzyma ich od połączenia się z Korpusem

Brytyjskiej Gwardii Pancernej, zmierzającej na południowy

wschód od okupowanego Detroit...

- Poddaję się - powiedział Florian Gusky i podniósł

przyłbicę hełmu symulacyjnego. Westchnął ciężko, wziął łyk

piwa i rozejrzał się po pokoju, jakby był zdziwiony, że jest sam

na sam z Simeonem, oderwany od świata i wojny, których nigdy

nie było. Jego twarz nieznacznie błyszczała od potu. Poruszył

grubymi mięśniami ramion, by pozbyć się uczucia napięcia.

- Mogłeś rozegrać to do końca - powiedział wizerunek

Simeona z ekranu nad pulpitem.

- Nie było sensu. Dwa razy zbiłeś mój cel w tej symulacji,

i to z obu stron: Unii i Konfederacji.

- Szansę były nierówne - stwierdził Simeon z nieco

mniejszym entuzjazmem, co nie uszło uwagi Gusa.

Pokiwał głową. Ostatnim razem wygrał walkę między Ce-

zarem a Rommlem o Kartaginę, gdy Simeon dowodził uzbro-

jonymi we włócznie zastępami Cezara przeciwko jego ciężkiej

artylerii. Jednak nawet wtedy poniósł poważne straty.

- Gdzie ona jest? - zapytał Gus. Nie musiał wymieniać

nazwiska.

- Je obiad w "Perymetrze".

Gus ze zdziwienia uniósł brwi.

- W "Perymetrze"? Pewnie odebrała wypłatę.

,,Perymetr" przyciągał dwa rodzaje gości: bogatych i sta-

cjonariuszy przepuszczających sześciomiesięczną pensję

w ciągu jednej nocy.

Simeon roześmiał się.

- Na koszt administracji. Jest z nią Patsy.

- Tak, Patsy ją lubi - odpowiedział Gus takim tonem,

jakby uważał to za dowód poważnej skazy charakteru Patsy,

o którą jej nie podejrzewał. - Widzisz je?

__Jasne.

__ Co robią?

.__ Rozmawiają.

__ O nas?

__ Nie wiem. Nie podsłuchuję. O, teraz się śmieją.

__. W porządku, rozmawiają o nas - zawyrokował Gus.

__. Rany, Gus, wróćmy do gry.

W głosie Simeona zabrzmiał żałosny ton. Gus sięgnął po

hełm, lecz zamiast go założyć, skrzywił się znudzony.

- Czy to nie czas na ćwiczenia? - spytał zamyślony.

- Dopiero co je odbyliśmy. Cztery godziny temu, pa-

miętasz?

- Kiedy byłem w marynarce wojennej, mieliśmy ćwicze-

nia czasami sześć razy dziennie - odpowiedział Gus.

Wiedział, że Simeon bardzo chce objąć służbę w marynarce

wojennej. Tylko kilka pływających jednostek dowódczych

wykorzystywało ludzi z kapsuł i Simeon na razie się nie liczył.

Tymczasem dużą wagę przykładał do doświadczeń Gusa, jako

oficera kierowania ogniem na fregacie patrolującej. Jakiś czas

temu Florian Gusky ciężką pracą dochrapał się stopnia dowód-

cy regionalnej ochrony Namakuri-Singh, dużej fabryki sys-

temów sterowania - lecz Simeon miał fałszywe pojęcie woj-

skowego romantyzmu. I prawdziwy talent, mówił sobie Flo-

rian, nie zazdroszcząc mózgowi jego zdolności.

- Wiem, że dopiero odbyliśmy - namawiał dalej Gus. -

Ale ważne jest, by ogłaszać alarmy w nieprzewidywalnych

odstępach czasu. No i będziemy mieli satysfakcję.

- Cóż...

- Chciałbym widzieć ich miny.

- Skoro tak stawiasz sprawę...

Channa właśnie zaczynała jeść, gdy zawyły syreny. Nigdy

dotąd nie słyszała tak nieprzyjemnego, powtarzającego się

dźwięku. Ruchy kelnerów, przywodzące na myśl figury z me-

nueta, straciły swą elegancję, gdy pomagając gościom, spra-

wnie skierowali się do wyjść. Z podłogi, wzdłuż zewnętrznej

ściany, wysunęły się ciężkie płyty i rozbłysły wszystkie

światła.

WYRWA W KOMORZE CIŚNIEŃ! - oznajmił nieprzy-

jemnie brzmiący męski głos. - PERSONEL RATUNKOWY

NA SWOJE MIEJSCA. ZABEZPIECZYĆ WSZYSTKIE

PODSTACJE PÓL OCHRONNYCH.

Patsy stała i patrzyła z żalem na swój ledwie tknięty posiłek.

- A niech to! To już drugi raz w ciągu tej zmiany! - Ze

złością rzuciła serwetką. - Simeon zabawia się w ćwiczenia

jak chłopiec kopiący mrowisko po to, by zobaczyć uciekające

mrówki.

- Simeon! - krzyknęła Channa.

- Tak?- Wycie syreny niemal ich zagłuszyło.

- Czy to prawdziwy alarm, czy tylko ćwiczenia?

- Wybacz, mój mięśniowcu, ale chyba nie sądzisz, że

udzielę ci tej informacji. - W głosie mózgu dało się słyszeć

rozbawienie.

- Jeśli myślisz, że zrezygnuję z najlepszego posiłku, jaki

kiedykolwiek przede mną postawiono, tylko dlatego, że masz

takie widzimisię, to się grubo mylisz. Przerwij to!

Gdy syrena nagle ucichła, ludzie zatrzymali się i rozglądali

zdezorientowani.

- Powiedz im, że już po wszystkim, Simeon. Nie każ im

tak stać.

- To były ćwiczenia - przemówił Simeon kobiecym gło-

sem, którego używał do takich wypowiedzi. - Wracajcie na

swoje miejsca. To były ćwiczenia.

- Porozmawiamy o tym później - zapewniła go Channa

lodowatym tonem.- Nadużywanie próbnych alarmów jest

niebezpieczne, nieodpowiedzialne i w ogóle niedopuszczalne.

A niech to diabli, pomyślał Simeon, zrezygnowany, dla-

czego cię posłuchałem, Gus? Nie sądzę, kolego, żeby spo-

dobał ci się wyraz ich twarzy po tym wszystkim. Przynaj-

mniej mnie to nie bawi. Zastanawiał się, co może zrobić,

by uniemożliwić jej uzyskanie nad nim władzy na przyszły

tydzień.

Patsy usiadła powoli i szeroko otwartymi oczyma wpat-

rywała się w zarumienioną twarz Channy.

- Naprawdę go nie lubisz? - zapytała odrobinę zasko-

czona.

Channa spojrzała na mą łagodnie.

\

.__ Dlaczego tak myślisz?

Patsy pokręciła głową.

__. Odnoszę takie wrażenie.

Channa westchnęła i uśmiechnęła się gorzko.

__ Nie o to chodzi. Widzisz, zawsze chciałam pracować

na powierzchni planety. Uwielbiam czuć wiatr we włosach

i deszcz na twarzy. Uwielbiam pluskać się w oceanie i czuć

ziemię pod stopami. Przez ostatnie dwa lata ubiegałam się

o taki właśnie przydział. - Rzuciła Patsy badawcze spoj-

rzenie. - Byłaś kiedyś w Senalgal?

Patsy przytaknęła i uśmiechnęła się ciepło do swoich wspo-

mnień.

- Jasne, ze byłam. Spędziłam tam mój pierwszy miesiąc

miodowy. Wspaniałe miejsce! Piękne plaże, ciepły ocean,

wszędzie kwiaty i pyszne jedzenie. Chciałabym tam mieszkać,

chociaż krótko - westchnęła. - A więc?

- Jak możesz sobie wyobrazić, konkurencja była nie-

wiarygodna. Zostałam poddana dwunastu wywiadom, łącz-

nie z tym z Itą Secand, zarządcą miejskim Kelty, z którą

miałam pracować. Boże! Co ja bym oddała, żeby z mą

pracować! Jest dowcipna, czarująca, pomysłowa. Czułam,

że tyle mogłabym się od niej nauczyć. W końcu zostało nas

tylko dwoje, ja i jeszcze ktoś. - Pokręciła głową. - Nigdy

się nie dowiedziałam, kim był ten drugi kandydat, ale czu-

łam, że wybór był bardzo trudny. I nagle, po dwunastu

latach służby, Tell Radon stwierdził, że właśnie teraz musi

przejść na emeryturę! I ten słodki, mały rodzynek, który

prawie miałam w garści, wyśliznął mi się tak szybko, że

nie zostawił nawet śladu na moich polakierowanych paz-

nokciach. "Urodziłaś się i wychowałaś na stacji", powie-

dzieli mi. "Jesteś idealna do tego przydziału. To bardzo

ważne i prestiżowe stanowisko", zapewniali. Brrr! Kiedy

skończyli, mogłam tylko splunąć.

Patsy popatrzyła na chmurną twarz Channy.

- Masz rację, to nieuczciwe. Wygląda na to, że twoje

zdolności obracają się przeciwko tobie, zamiast ci pomagać.

Ale może odbijesz to sobie trochę na Simeonie? - Uśmiech-

nęła się i uniosła dłoń, odmierzając milimetr między kciukiem

a palcem wskazującym. - Hej, przydałoby mu się. Myślę -

dodała, kładąc rękę na piersi - że potrzebujemy cię bardziej

niż Senalgal. To znaczy Senalgal pozostanie szczególnym

miejscem, ktokolwiek będzie nim rządził, prawda? A stacja,

cóż, może być tylko wielką fabryką z niewłaściwymi ludźmi

w zarządzie. Nie potrzebujesz Ity Secand, żeby uczyła cię,

jak być dowcipną i pomysłową, bo już taka jesteś. Potrzebu-

jemy tu kogoś takiego jak ty. Nie żartuję.

Channa oblała się rumieńcem, uśmiechnęła się i pociągnęła

łyk wina, by ukryć zakłopotanie.

- Dziękuję. Zabrzmiało to całkiem tak, jakbyś rzucała mi

wyzwanie - mruknęła i zmieniła temat. - Kim był ten duży,

przystojny, siwy facet, z którym rozmawiałaś ostatniej nocy?

Jakoś me miałam okazji go poznać.

- Florian Gusky?

- Florian?

- Nazywamy go Gus.

- Rozumiem dlaczego.

Patsy uśmiechnęła się ciepło.

- Jest całkiem zabawny. To emerytowany nawigator ma-

rynarki wojennej. Historie, które opowiada... Mówię ci.

- Rozumiem, że jest gadułą - wtrąciła Channa z uśmie-

chem.

- Nie aż takim. Sama się przekonasz - odpowiedziała

Patsy. - Muszę przyznać, że go lubię. Po prostu uwielbiam

słuchać, jak mówi. Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że będę

robiła to, co on. Wiesz, że wstąpię do marynarki wojennej

i uwolnię wszechświat od czyniących zło, jak jakiś srogi

hologramowy bohater. - Westchnęła. - Ale jestem tutaj, i to

jako zwykły pastuch glonów.

- Pastuch glonów? - zapytała zaskoczona Channa. - To

glony wędrują w stadach?

- Och, wiesz, co mam na myśli. Zamiast robić cos ryzy-

kownego, oglądam tylko kadzie z tym buzującym świństwem.

Nie można przy tym dostać wrzodów z podniecenia. - Znów

westchnęła. - Czasem pragnę prawdziwego nieszczęś-

cia. Czegoś specjalnego.

Channa spojrzała na nią poważnie.

- Uważaj, czego sobie życzysz - powiedziała. - Bo

możesz to dostać.

Channa, pogwizdując, wypełniała formularze dotyczące adop-

cji Sprawiała wrażenie zadowolonej i pogodzonej z całym

światem. Dźwięk denerwował Simeona, więc skorzystał z mo-

zliwości, ze jego świadomość może zmienić miejsce pobytu.

Jednak wracał co chwilę, aby sprawdzić, czy coś się zmieniło,

i utwierdzał się w gniewie.

__ Sprawiasz wrażenie szczęśliwej - powiedział w końcu.

Hap. Happy*. Założę się, że to popsułoby jej humor, pomyślał.

__ Lubię wypełniać formularze - odpowiedziała. - Co-

raz lepiej mi to idzie.

Ma się rozumieć, pomyślał Simeon. Kiedy została mięśmo-

wcem, wszechświat stracił wielkiego rewidenta podatkowego.

- Wypełnianie twojej strony nie stanowi problemu -

oznajmiła. - Całe twoje życie jest w kartotece. Ale wkrótce

będę musiała porozmawiać z dzieckiem.

- Ja mogę to zrobić - zaczął się bronić. Mógłbym rów-

nież wypełnić te przeklęte formularze, dodał w myślach.

Zajęłoby mi to przynajmniej o połowę mniej czasu i nie

robiłbym przy tym tego wstrętnego hałasu.

Odwróciła się, żeby spojrzeć na kolumnę, w której się

znajdował.

- Simeon... zgadzam się z tobą, że to delikatna sprawa. -

Przerwała i bezradnie rozłożyła ręce. - Muszę... musimy

zabrać go do lekarza. Musimy udowodnić za pomocą wzorów

siatkowych i analiz genetycznych, że on w ogóle istnieje.

Wiesz, jakie są urzędy: nie ma papierów, me ma dzieciaka.

Musimy przeprowadzić z nim zarejestrowaną rozmowę, więc

powinien się pokazać, dojrzeć do wyjścia z pomieszczeń

technicznych do realnego świata - dokończyła jednym tchem.

- Dobrze, porozmawiam z nim.

- Simeon - zawahała się. - Dlaczego nie przedstawisz

nas sobie? To znaczy, możesz przedyskutować z nim kwestię

adopcji. Mogę stać w pobliżu, poza zasięgiem jego wzroku,

dopóki me zechce mnie poznać.

Jest skłonna do pojednania, zauważył. Co się za tym kryje?

Stłumił gniew i odpowiedział obojętnym tonem:

- Jasne, dlaczego nie?

happy - (ang) szczęśliwa (przyp. tłum).

Z miejsca, w którym siedziała oparta o zimną przegrodę,

Channa mogła słyszeć ich rozmowę.

- Chcesz mnie adoptować? - pytał z niedowierzaniem

młody głos. Pobrzmiewała w nim wieloletnia nadzieja.

- Tak - odpowiedział Simeon, zdumiony odkryciem, że

ten pomysł zaczyna mu się podobać.

Nagle, nie wiadomo skąd, w polu widzenia Simeona poja-

wiła się głowa Joata.

- Nie możesz tego zrobić - stwierdził chłopiec /. cał-

kowitym przekonaniem w głosie. - Nie pozwolą ci adopto-

wać dziecka. Nie jesteś prawdziwy.

- Jak to, nie jestem prawdziwy? - spytał zaskoczony

Simeon.

Na młodej twarzy Joata pojawił się zabawny wyraz zdzi-

wienia.

- Przykro mi, że muszę cię sprowadzić na ziemię, ale kto

pozwoli komputerowi adoptować dziecko?

- Skąd przyszedł ci do głowy pomysł, że jestem kom-

puterem? - zapytał dość ostrym tonem Simeon.

Channa przygryzła mięsistą część swojej dłoni. Ten dzie-

ciak nie oszczędza go, pomyślała. Biedny mózg. Chociaż jak

na kogoś, czyją godność obrażono, nieźle sobie radzi... Prze-

łknęła ślinę, powstrzymując się od wybuchu śmiechu, gdyż

podobna reakcja byłaby zdecydowanie nie ma miejscu.

- Sam mi to powiedziałeś - poinformował go Joat.

W jego głosie czaiła się rozpacz. - Powiedziałeś: "W is-

tocie jestem stacją", a to oznacza, że jesteś maszyną. Sły-

szałem o sztucznej inteligencji i systemach adresowych

głosu.

Dla obojga obserwatorów jego głos brzmiał pojednawczo,

lecz wyraz twarzy zdradzał wewnętrzny niepokój, że może

ten komputer stracił rozum.

I prawdopodobnie uważa, że byłoby bardzo interesujące,

gdyby komputer stacji utraci! funkcje, pomyślał zrozpaczony

Simeon. Dzieciaki!

Odnotował, że kiedy Joat zdołał zapanować nad swoim

głosem, wyraz twarzy zdradzał jego prawdziwe uczucia. Si-

meon zastanawiał się, czy chłopiec umiałby zachować tę

dwoistość w obecności kogoś mającego przewagę wzrokową.

Nie żeby on, Simeon, me posiadał tej cechy. Wręcz przeciw-

nie jak wkrótce przekonał się Joat.

__ Joat, myślę, że czas zmienić ten pogląd. W pobliżu jest

ktoś, kogo chciałbym, żebyś poznał. Jest znana jako mięśnio-

wiec i jest moim ruchomym partnerem.

Pomyślałby kto, że to prawda, dodał w myślach.

Na twarzy Joata pojawił się wyraz czujności.

__ Nie chcę nikogo pognać - mruknął ponuro, ostrożnie

rozglądając się dookoła. - Powiedziałeś: ona? - zawahał

się - Nie, nikogo nie chcę poznać.

- Ale, w pewnym sensie, już się poznaliśmy! - zawołała

Channa.

Joat zniknął natychmiast.

- Odszedł - oznajmił Simeon.

- Nie - zaprzeczyła Channa. - Jest w pobliżu. Joat?

Simeon jest prawdziwą osobą. Tak prawdziwą, jak ty czy ja.

Ale jest połączony ze stacją w taki sposób, że stanowi ona

jakby przedłużenie jego ciała. Chętnie ci to wyjaśnię.

Żadnej reakcji, lecz mogła niemal wyczuć zainteresowanie

dziecka ukrytego gdzieś w wąskim przejściu.

- Umieszczenie ludzi w kapsułach to środek pozwalający

poszkodowanym przez los żyć możliwie najnormalniejszym

życiem. Początkowo ograniczano się do tworzenia sterowania

cyfrowego czy tez wzmocnień ciała. Rozszerzeniem tych

pomysłów było zamknięcie całego ciała w kapsule. Niektórzy

myślą, że jest to tylko ludzki mózg i dlatego nazywają ich

"mózgami". Ta popularna opinia jest prymitywna i fałszywa.

Takie odczłowieczeme jest niedozwolone. Simeon jest tam

ciałem, duszą i... - przerwała, gdyż zdała sobie sprawę, że może

zepsuć wyjaśnienie, wyrażając osobisty pogląd - ...i sercem.

Simeon jest prawdziwą osobą, posiadającą naturalne ciało, ale

jest również tą stacją-miastem. Po prostu zamiast spacerować

po niej, ma czujniki, które zbierają dla mego informacje, a on

kontroluje wszystkie funkcje stacji ze swego centralnego sta-

nowiska.

- Gdzie... - Joat przerwał, starając się uchwycić myśl -

•on jest? To jest on?

- Jestem mężczyzną, tak samo jak ty - odpowiedział

Simeon, przychylając się do takiej definicji ludzi z kapsuł,

lecz chcąc podkreślić swoją płeć. Zauważył, że jego głos

zabrzmiał nieco niżej niż baryton, którego zwykle używał.

Cóż, dlaczego nie?

- Aha!

- Zamiast wydawać rozkazy podwładnym - kontynuo-

wała Channa - mówić im, żeby sprawdzili system regulacji

składu powietrza albo śluzę powietrzną numer 40, lub za-

rządzić wiercenie awaryjne, może zrobić to sam, i to o wiele

szybciej i dokładniej niż jakakolwiek osoba spoza kapsuły.

- I nie potrzebuję snu, więc cały czas jestem na zawo-

łanie. - Simeon me mógł się powstrzymać od zabrania

głosu.

- Nigdy nie śpisz? - zapytał Joat, wcale nie przerażony

tym faktem.

- Nie potrzebuję odpoczynku, chociaż iubię się odprężyć

i mam hobby...

- Nie teraz, Simeome, choć... - najwyraźniej Channa

uśmiechnęła się w tym momencie- ... przyznaję, że czym

cię to bardziej ludzkim.

- Byłeś człowiekiem... to znaczy, czy byłeś... czy żyłeś

tak jak my? - zapytał Joat.

- Jestem człowiekiem, Joat, a nie mutantem czy huma-

noidem - rzekł Simeon uspokajająco. - Ale coś się stało,

kiedy się urodziłem, i nigdy nie byłbym w stanie chodzić,

mówić ani nawet żyć zbyt długo, gdyby me opracowano

procesu kapsulacji. Zwykle właśnie niemowlęta stają się lu-

dźmi z kapsuł. Jesteśmy bardziej przystosowani psychicznie

do naszej sytuacji niż dorośli. Choć czasami niedojrzałe płcio-

wo ofiary wypadków dobrze funkcjonują jako ludzie z kapsuł.

Przede mną jeszcze długie i bardzo użyteczne życie. I mimo

wszystko jestem człowiekiem.

- Bardzo ludzkim - dodała Channa dziwnym głosem.

Simeon nie lubił zbytnio wtrącania się, ale przynajmniej

powiedziała coś właściwego.

- I to ty kierujesz miastem?

- Tak, mając natychmiastowy dostęp do każdej skom-

puteryzowanej cząstki tej olbrzymiej i wielofunkcyjnej stacji

kosmicznej, również do zewnętrznych urządzeń sygnalizacyj-

nych w sieci kontrolującej wloty i wyloty.

__Sądziłem, że mózgi kierują tylko statkami - powie-

dział Joat po długim namyśle.

__Oczywiście, niektóre tak - wyjaśnił łaskawie Sime-

on __Ale ja zostałem specjalnie wybrany i wytrenowany do

tej odpowiedniej pracy. - Zignorował delikatne parsknięcie

Channy, które przypomniało mu, że swoją karierę kierowniczą

zaczynał od mniej prestiżowego przydziału. - Rozumiesz

teraz, że jestem człowiekiem?

__ Chyba tak - odpowiedział Joat bez entuzjazmu. - Czy

byłeś w tej skorupie od niemowlęcia?

__ Nie mógłbym być nigdzie indziej - oznajmił dumnie

Simeon, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiała nuta szcze-

rości, której żaden człowiek z kapsuły nie musiał nigdy

udawać.

Zapadło dłuższe milczenie.

- Więc to nieprawda, co słyszałem? - zaczął ostrożnie

Joat.

- To zależy, co słyszałeś - powiedziała Channa.

- Że osierocone dzieci wkładają w pudełka?

- Absolutnie nie! - zaprzeczyli zgodnym chórem Chan-

na i Simeon.

- To jedna z rzeczy, które ludzie mówią, żeby prze-

straszyć dzieci - stwierdziła zdecydowanie Channa. - Pro-

gram nie akceptuje idealnie zdrowych ciał. Zacznijmy od tego,

że koszty medyczne i edukacji są niesamowicie wysokie. Jak

również koszty utrzymania ludzi z kapsuł. Jednak jest to

lepsze niż całkowite pozbawienie świadomości życia tylko

dlatego, że ciało nie może normalnie funkcjonować. Nie

sądzisz?

Odpowiedzią na pytanie była cisza.

- A jeżeli słyszałeś o zabieraniu mózgów bezdomnym, to

również jest to bujda.

- Jesteście pewni?

- Jesteśmy pewni! - odpowiedzieli zgodnie Channa i Si-

meon.

- I powinieneś wiedzieć - kontynuowała Channa - że

musiałam spędzić cztery lata w akademii, żeby się nauczyć,

jak postępować z ludźmi z kapsuł wszystkich typów.

Simeon wiedział, że to kolejne uderzenie w niego. Czy ona

nigdy nie przestanie? Jedno było pewne - niedoinformowa-

nie Joata umocniło Simeona w postanowieniu adoptowania

chłopca i zapewnienia mu takiego bezpieczeństwa, żeby za-

pomniał o tych makabrycznych rzeczach.

- I bez względu na to, co ci mówiono o flocie kosmicznej,

Światy Centralne nie zniewalają ludzi - powiedziała z nacis-

kiem Channa. - Sam pomysł sprawia, że ciarki przechodzą

mi po plecach.

- Nawet kryminalistów?

- Szczególnie kryminalistów - roześmiała się cicho

Channa. - Możesz być absolutnie pewny, że Światy Cent-

ralne sprawdzają, czy ludzie z kapsuł są psychologicznie

uwarunkowani do wysoce etycznego i moralnego życia.

- Co to znaczy etyczny? - zapytał Joat.

- To kodeks postępowania - wyjaśnił Simeon. - Rze-

telność, uczciwość, wywiązywanie się z obowiązków, osobista

integralność najwyższego stopnia.

- I jesteś właścicielem tej stacji? - zapytał Joat drżącym

ze strachu głosem.

Channa zaśmiała się zaskoczona takim przypuszczeniem.

- Chciałbym - powiedział żarliwie Simeon.

- Pamiętasz, że wspomniałam, iż stworzenie i wytreno-

wanie człowieka z kapsuły jest bardzo kosztowne? Nie żar-

towałam. Od czasu ukończenia nauki Simeon spłaca ogromny

dług Światom Centralnym.

- Hmm. Myślałem, że powiedziałaś, iż me są niewol-

nikami.

- Nie są. Każdy człowiek z kapsuły ma prawo spłacie

swój dług i stać się wolnym agentem. Wielu ludzi z kapsuł

kierujących statkami tak zrobiło i potem byli właścicielami

samych siebie. W przypadku szefa stacji, jakim jest na przy-

kład Simeon, dług jest często umarzany przez korporację;

można potem pracować na kontrakcie.

- Spłaciłeś swój dług, Simeonie?

- Nie, choć moje kontraktowe wynagrodzenie jest dość

szczodre. Ale, jak już wspomniałem, mam hobby...

- Na przykład jakie? - zainteresował się Joat.

- Mam kolekcję wielkich mieczy i sztyletów, oryginalny

sztandar z okresu wojny domowej i pułkowego orzełka.

__ O rany! A masz jakieś strzelby?



No tak, faceci! - pomyślała Channa.

__Tak- odpowiedział gorliwie Simeon.- Prawdziwą

flintę Brown Bess i M-22. I jeden z pierwszych przenośnych

laserów, jakie produkowano!

.__ Nie żartuj! - zawołał Joat, najwyraźniej zapominając

na moment o obecności Channy. Jego głos brzmiał donośniej,

jakby chłopiec wyszedł ze swej kryjówki. - Wszystkie ro-

dzaje starej broni?

- W rzeczy samej. Nawet romański gladius.

.- Co to takiego?

- Dobre pytanie - przytaknęła Channa.

- Krótki miecz. Ma ponad trzy tysiące lat. - Simeon

zamilkł na chwilę. - Oczywiście może być reprodukcją. Jeśli

nawet, to i tak jest w wyjątkowo dobrym stanie, jak na tak

leciwe dzieło sztuki. Prześledziłem przynajmniej pięćset lat

jego historii. Z dokumentów wynika, że najpierw był włas-

nością legendarnego kolekcjonera Pawgittiego, a potem od-

kopano go z ruin jego willi.

Godzinę później Channa poczuła ucisk w gardle. Jego

wiedza jest zadziwiająca, stwierdziła. Joat prawdopodobnie

umknął formalnej edukacji, lecz miał sporo wiadomości na

tematy, które go interesowały. Obudziła się w niej złość.

To zbrodnia, żeby umysł taki jak Joata był traktowany jak

chwast w kącie działki. Chłopiec nie zamierzał pokazywać,

że wie więcej od niej, lecz w jego głosie słychać było

prawdziwy głód wiedzy. Podchodził coraz bliżej... Wreszcie

dojrzała mały, skulony cień i błysk jego oczu, gdy odwrócił

głowę.

- Broń jest zaledwie częścią tego, co zbierałem przez

lata- mówił Simeon.- Mam wspaniałe gry strategiczne;

całe makiety...

Channa była wstrząśnięta. Czyżby Simeon chciał adopto-

wać dziecko, by mieć partnera do gier? Po chwili zdała sobie

sprawę, że próbował tylko przekupić chłopca.

- Nie słyszałam dotąd, aby człowiek z kapsuły adoptował

dziecko, ale sądzę, że byłoby to korzystne dla ciebie, Joat.

Z pewnością oznaczałoby to bezpieczeństwo i zdobycie włas-

nego miejsca, nie musiałbyś przekradać się z jednej kryjówki

do drugiej, kiedy przychodzą tu ekipy kontrolne. Jadłbyś

regularne posiłki i mógłbyś pójść do szkoły inżynieryjnej.

Z zimnej ciemności dobiegło ciche "tak".

- Przemyśl to dzisiejszej nocy - powiedział Simeon. -

Jutro możesz przyjść i dokładnie obejrzeć pokój, który dla

ciebie przeznaczyłem. Może zjemy obiad z Channą i jeszcze

trochę o tym porozmawiamy.

- Tak. - Tym razem zabrzmiało to wyraźniej.

- Dobrze - stwierdził Simeon zadowolony. - Jeśli masz

jeszcze dzisiaj jakieś pytania, po prostu zadaj je, a ja na nie

odpowiem.

ROZDZIAŁ 4

To zaszczyt zdobyć zaufanie dziecka, myślał Simeon,

szczególnie, jeśli przeszło tyle, co ten dzieciak. Chyba nigdy

nie byłem taki szczęśliwy. Intuicja podpowiadała mu, że

uczucie przybliżyło mu znaczenie słowa "rozbawiony", co

w jego mniemaniu oznaczało tyle, co uśmiechnięty. Odkąd

Joat wprowadził się do swego pokoju, Simeon starał się lepiej

zrozumieć światopogląd delikatników.

Oczywiście, zdarzały się niespodzianki...

Joat, po raz pierwszy widziany w pełnym dziennym świetle,

nie zrobił dobrego wrażenia. Był mały, jak na swój wiek,

kościsty z powodu wychudzenia, z olbrzymimi niebieskimi

oczyma w twarzy pokrytej wszelkimi odcieniami szarości, aż

do czerni, przez brudów i olej maszynowy. Strąki wystrzępio-

nych mysiobrązowych włosów sterczały we wszystkie strony.

Nosił o wiele za duże ubranie, pasujące raczej na dorosłego -

w którym poobcinał rękawy i nogawki. W powietrzu, wokół

chłopca, unosił się podejrzany, ostry odór.

- Nigdy nie słyszałam imienia Joat - zaczęła ostrożnie

Channa. - Ono nie wskazuje, skąd pochodzisz. Na przykład

ja używam "Hap" jako nazwiska, ponieważ urodziłam się na

Stacji Hawking Alpha Proxima.

- Mam na imię Joat - odpowiedział chłopiec, zaczepnie

wysuwając do przodu podbródek. - Sam je sobie nadałem.

Znaczy tyle, co "człowiek, który na wszystkim trochę się

rozumie", bo to właśnie robię, wszystko po trochu.

- Więc to jest pseudonim - stwierdziła Channa. - Może

w takim razie skrócimy go do formy "Jack"?*

Joat spojrzał na nią z chłodną pogardą.

* "Człowiek, który na wszystkim się trochę rozumie" po angielsku

brzmi "jack of all trades", stąd skrócona forma ,Jack" (przyp. tłum.).

- Dlaczego? Przecież to imię chłopca.

- Jesteś... dziewczynką? - zapytał Simeon. Dobywając

dźwięk "dzi" z głębi przepony, zdołał wysylabizować całe

słowo.

- Co w tym złego? Ona też jest dziewczynką! - oznaj-

miła Joat, wskazując obronnym gestem Channę.

Channa stłumiła atak śmiechu i pośpieszyła z zapew-

nieniem:

- Hej, to dobrze, że jesteś dziewczynką. Tylko że... cały

ten brud...- zawahała się- ...skutecznie to maskuje -

dokończyła.

- Jest świetnym przebraniem - potwierdziła dumnie Jo-

at. - Lepiej, jak ludzie me wiedzą, że jest się dziewczyną.

Unika się kłopotów. Ale kiedy powiedziałaś, że będę musiała

pójść do lekarza- przerwała, by spojrzeć na Channę, która

przytaknęła - uznałam, że najlepiej zdradzić wam prawdę,

byście potem nie byli zdziwieni. - Uśmiechnęła się nieśmiało

i popatrzyła na kolumnę Simeona. - Naprawdę nie wie-

działeś?

- Nie miałem pojęcia - odrzekł zdziwiony, a Joat za-

chichotała z zadowolenia. - Hmm. Na podstawie studiów

biologicznych, które zaliczyłem, niełatwo mi określić płeć

kogoś... ubranego lub przebranego.

- Ja zawsze mogę ją określić - oznajmiła Joat, wyrażając

pogardę dla jego ignorancji.

- Jesteś delikatnikiem.

- Jesteś pewien, że nie jesteś komputerem?

- Tak, jestem pewien. I przestań mnie drażnić!

Joat uśmiechnęła się bez cienia skruchy. Simeon próbował

określić nieznane uczucie, które go ogarnęło. Kołatanie w klat-

ce piersiowej? - pomyślał zdziwiony.

- Dlaczego nie odpowiedzieli prosto z mostu? - zdener-

wował się Simeon tydzień później. - Wszystko wysłałem.

Wszystkie formularze były prawidłowo wypełnione.

- Taka jest biurokracja- odpowiedziała Channa.

- Ach tak? I to ma mnie uspokoić? - złościł się Simeon,

a po chwili dodał: - Dlaczego w pokoju Joat zawsze panuje

nieporządek? Dwa razy dziennie wysyłam tam obsługę i nadal

jest w stanie maksymalnej entropii.

__ To się nazywa ,.młodość", Simeonie - wyjaśniła spo-

kojnie Channa. - Cale szczęście, że przynajmniej uspokoiła

się w szkole.

Podobizna Simeona zadrżała. Joat, po umyciu, okazała się

całkiem ładna, choć zmarszczyła nos, kiedy jej o tym wspo-

mniał. Wciąż była nieufna w stosunku do niego, jak i do

Channy. Nie powstały jeszcze między nimi głębsze więzy.

- Wdaje się w bójki - stwierdził Simeon.

Trzeba przyznać, że walczyła bardzo nieczysto. Simeon

zadrżał ponownie na samą myśl o miejscach, w których

lądowały jej ciosy, kopniaki i uszczypnięcia.

- Uważa się widocznie za potencjalną ofiarę - odpowie-

działa Channa. - Nie sądzę, by kiedykolwiek przebywała

z kimś w jej wieku. Pewnie nie zna lokalnych zwyczajów.

Jest kimś z zewnątrz... po prostu dzieckiem. Mamy szczęście,

że w ogóle potrafi właściwie się zachowywać wśród innych

ludzi.

Na moment zapadła przykra cisza. Channa me dopowie-

działa swej myśli do końca: ,,a kiedy cię poznała, me sądziła,

że jesteś człowiekiem".

- Nauczyła się codziennego mycia - przypomniał z na-

dzieją Simeon.

- Och, Joat ma dobre chęci - uśmiechnęła się Chan-

na. - Nawet jeśli jej zasady etyczne są niezwykłe, to przynaj-

mniej jest konsekwentna w ich stosowaniu. Potrzebuje tylko

odrobiny bezpieczeństwa i szansy.

- Chyba każdy tego potrzebuje?

Simeon promieniał satysfakcją z postępów Joat. Bycie oj-

cem jest cudowne, myślał, obdarzając Channę ciepłym spoj-

rzeniem. Muszę jej podziękować.

Po raz pierwszy, odkąd przyjechała, Simeon zajrzał do jej

kwatery i był zaskoczony, jak w tak krótkim czasie - nieca-

łych dwóch tygodni, choć wydawało się, że było ich więcej -

zmieniła się spartańska izba zajmowana przez Telia Radona.

Channa pomalowała ściany na delikatny różowawy odcień,

a w zainstalowanych na stałe projektach ramowych umieściła

obrazy w płomiennych kolorach, przedstawiające romantyczne

!

sceny autorstwa prerafaelitów. Almy-Tademy i Maxfielda

Parisha. Prócz nich na ścianach wisiały też reprodukcje no-

woczesnego Mmtoro. Na łóżku, przykrytym perłowoszarą

satyną, leżały haftowane brzoskwiniowe, szare i niebieskie

poduszki.

- Muszę powiedzieć, Channo - stwierdził z wyraźnym

zadowoleniem w głosie - że podoba mi się to, co zrobiłaś

z tym pokojem.

Channa wyłoniła się z łazienki w błękitnym jedwabnym

szlafroku wykończonym koronką i ze szczotką w dłoni. Prze-

szła bez słowa do głównego pokoju, zatrzymała się przed

kolumną Simeona i skrzyżowała ramiona. Jej oczy miotały

błyskawice. Simeon spojrzał na nią i wszystkie jego ciepłe

uczucia zmieniły się w zimny popiół. Może gdyby nic nie

powiedział, odeszłaby. nie artykułując tego, co płonęło w jej

oczach.

Jej ciało było sztywne, choć ramiona drgały, a usta ot-

wierała kilkakrotnie. Lepiej, żeby powiedział coś. co po-

wstrzymałoby jej wybuch.

- Masz bardzo romantyczne zamiłowania - odezwał się,

używając najbardziej przymilnego tonu, na jaki było go stać.

Wydawało się, że wściekłość płonąca w jej oczach zmalała

o jeden lub dwa stopnie. - Chociaż twoje łóżko wygląda

zadziwiająco. Jak bryła lodu. - Sam nie wiedział, dlaczego

nie umilkł w porę. Może z czystej niegodziwości, w odwecie

za jej komentarze?

Trafiona! - pomyślał, gdy zdumiona zamrugała oczyma.

Trafiona prosto w serce! Lecz po chwili Channa wzięła

głęboki oddech.

- Nie sądzę, żeby konieczne było mówienie tego teraz -

oznajmiła, cedząc każde słowo. - Ale skoro muszę, zrobię

to. Ponieważ żyliśmy na nieprzyjaznej stopie i nie ufałam ci,

przeszukałam moją kwaterę pod kątem aktywnych skane-

rów. - Skrzyżowała ramiona. - Proszę - kontynuowała

z naciskiem - żebyś nigdy więcej nie wchodził do mojego

pokoju bez pukania i bez zaczekania na moje wyraźne po-

zwolenie. Czy to jest jasne, Simeonie?

- Przepraszam, Channo. Oczywiście, masz rację. Po tych

wszystkich latach z Tellem przestałem dbać o dobre maniery.

- A jeśli chodzi o mój gust... - zawahała się.

Och, proszę, pomyślał Simeon. chociaż raz. ten jeden raz,

zamknij się i nic nie mów.

- ...to me twoja sprawa. - Spojrzała na niego. - Biorąc

pod uwagę twoje upodobania w kwestii dekoracji wnętrza -

wskazała jego kolekcję mieczy i sztyletów - powiedziała-

bym, że nie jesteś właściwą osobą, by robić złośliwe uwagi

o moim smaku.

- Ależ stwierdziłem, że twój pokój mi się podoba. Na-

prawdę mi się podoba!

- Co ktoś o takim chorobliwym zauroczeniu skłonnoś-

ciami ludzkości do rytualnych mordów może w ogóle wie-

dzieć o romantyzmie? - ciągnęła beztrosko.

Simeon był zbity z tropu.

- Nigdy... nie myślałem o moim zainteresowaniu historią

wojen jak o "chorobliwym zauroczeniu". Jestem szczerze

zafascynowany strategią i taktyką militarną, ale żeby nazywać

to stanem chorobliwym... cóż, romantyczność i chorobliwe

zauroczenie mają długie i interesujące pokrewieństwo.

Channa westchnęła z rezygnacją.

- Powiedzmy, że oba te stany mogą być chorobliwe,

a romantyczność i militaryzm łączy to. że czynią kochanków

kiepskimi w łóżku.

- Channo, wielu największych romantyków w historii

pochodziło ze środowiska wojskowego. Czy słowo "wojow-

nik" nie nasuwa romantycznych skojarzeń?

Zniechęcona pokręciła głową.

- Nie mnie!

- Nawet "rycerze w lśniących zbrojach"?

Jęknęła.

- Posłuchaj, Simeome, jest późno i jestem zmęczona.

Powiedzmy sobie wprost, że nie lubię, gdy ktokolwiek i kie-

dykolwiek narusza moją prywatność. - Wykrzywiła usta

w smutnym uśmiechu. - Ale sądzę, że /byt gwałtownie

zareagowałam, gdy wyśmiałeś moje dekoracje.

- W przyszłości, zanim napadniesz na człowieka, po-

czekaj, aż rzeczywiście zostaniesz wyśmiana.

- Przepraszam.

- Romantyczność ma swoje miejsce - mruknął.

Uśmiechnęła się sardonicznie i uniosła jedną brew.

- Z całym szacunkiem, Simeome. wątpię, by romantycz-

ność mieściła się w zakresie twego pojmowania. Prawdziwa,

szczera uczuciowość, delikatność i sentymentalizm - to

wszystko jest, za przeproszeniem, poza twoim zasięgiem.

W jej głosie pobrzmiewało bardziej wyzwanie niż szczery

żal. więc przystąpił do obrony.

- Dlatego, że jestem człowiekiem z kapsuły? - zapytał,

tłumiąc wściekłość. Channa zmieszała się.

- Nie, oczywiście, że me! - wyjąkała, zaraz jednak

oprzytomniała i pogroziła mu szczotką do włosów. - Co za

ohydny, zły, nieuczciwy chwyt! Doskonale wiesz, że nigdy

nawet tak me pomyślałam! Miałam na myśli tylko to, że odkąd

się poznaliśmy, wciąż upierasz się przy demonstrowaniu albo

swej wrażliwości, albo idealizmu, albo... delikatności. A teraz

jeszcze romantyzmu. Myślę, że doświadczasz surowej, pry-

mitywnej, zwierzęcej namiętności, która nie może współist-

nieć z romantycznością.

- Pozwól, że coś ci powiem, panno Hap. Jestem w pełni

świadomy, iż romantyczność dotyczy umysłu, duszy i serca.

Wiem, że nie jest rzeczą fizyczną. Pamiętasz Heloizę i Abe-

larda...

- Parę wielkich wojowników, tak? - zapytała, uśmie-

chając się.

Czego w dzisiejszych czasach uczą ich na uniwersyte-

cie? -- westchnął.

- Nie, moja pani. Widzę, że muszę rozwiać twoje wąt-

pliwości. Wystawiasz mnie na próbę. - Uniosła twarz ku

niemu. - Będę się do ciebie zalecał, belle damę sans merci,

i zdobędę twoje serce.

Channa była tak zaskoczona, że roześmiała się głośno.

- Daj spokój. Mogę lubić romantyczne dekoracje, ale nie

jestem łzawą sentymentalistką i wcale nie jestem wrażliwa.

- Ach, więc nie ulegasz amorom, tak?

- Nawet nie zamierzam odpowiadać na to pytanie. Dob-

ranoc, Simeome.

- Dobranoc, Channo - odpowiedział cicho, gdy wyszła.

nie dodając już ani słowa.

Niewrażliwa dziecinka Happy? - pomyślał. No, to przy-

gotuj się. kochanie, bo wkraczasz w najlepszy okres swego

życia! Chcesz romantyczności? Dam ci romantyczność. mała

damo, w tak subtelnych i sprytnych porcjach, że me będziesz

zdawała sobie sprawy, iż jesteś adorowana przez kochanka-

-widmo.

Przystąpił do opracowania strategii. Delikatnicy mogą wy-

korzystać atut fizycznej atrakcyjności, lecz w jego sytuacji

jest to, oczywiście, niemożliwe.

Jak zacząć, zastanawiał się. Przypuszczam, że w przypadku

Channy mógłbym zacząć od zgodnej współpracy i dziewięt-

nastowiecznych manier. Lepiej zajrzę do kodeksu moralnego

Stacji Hawking Alpha Proxima i sprawdzę, jakie są ich dwor-

skie obyczaje. Nie ma nic gorszego niż niewłaściwe prezenty.

Hmm... Ahaaa! Muzyka! W końcu jej uroki potrafią roztkliwić

dziką bestię... albo kobietę. W tym wypadku odnosi się to do

obu. Muszę po prostu znaleźć dostęp do jej muzycznego

repertuaru, przez co nie naruszę jej prywatności, co najwyżej

kolekcję płyt...

- Hej. Simeon. co się dzieje? - zapytała Joat, odwracając

się od talerza, by spojrzeć na jego kolumnę.

- Dzieje się. moja droga? - odpowiedział pytaniem.

- Tak. Nagle zrobiłeś się tak uprzejmy, że omal się me

rozpłyniesz, a Channa wygląda, jakby dopiero co natknęła się

na starą padlinę.

Channa nagle parsknęła, a ponieważ usta miała pełne kawy.

którą akurat piła, rezultat był dość widowiskowy. Kiedy pry-

chała i kaszlała. Joat w milczeniu podała jej chusteczkę.

- Masz bujną wyobraźnię- odpowiedział Simeon nie-

mile dotknięty. - Nic ci nie jest, Channo? - zapytał, zmie-

niając ton na łagodniejszy, niemal miękki.

- Czy Simeonowi coś stało się? - zapytała Patsy.

Znajdowały się w cieniu pompy rotodynamicznej, której

wibracje zagłuszały rozmowę.

- Dlaczego? - zdziwiła się Channa.

- Tak, na wszystko się zgadza.

- A, oto ci chodzi...

Kobieta z Larabie wzruszyła ramionami.

- Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, Chan.

Ale jeśli już to robisz, to sprawdź stopień ich zużycia.

Claren, szef administracji, uderzył w ostatni klawisz.

- To są zestawienia dotyczące ostatnich pięciu lat -

powiedział. - Zauważysz, że płynność kadr jest za duża, ale

na stacji tranzytowej trudno utrzymać ludzi.

Channa nachmurzyła się.

- Myślałam, że tutaj będzie to łatwiejsze - przyznała. -

Duże miasto niesie więcej korzyści.

- Ale też łatwiej je opuścić - zauważył Claren i skinął

w kierunku olbrzymiego terminalu pasażerskiego.

- Powinniśmy się postarać o rozwój działalności kultural-

nej i społecznej - zdecydowała. - Koszty można pokryć

z rezerwy budżetowej, a działalność bez wątpienia się opłaci.

Wokół jest mnóstwo kopalń i sektorów badawczych, z powodu

których SSS-900-C została utworzona w centrum bogatego

w minerały układu słońc piątej generacji. Pracujący tam ludzie

potrzebują możliwości aktywnego spędzania wolnego czasu tak

samo, jak ich sprzęt i statki potrzebują konserwacji. "Perymetr"

jest kopalnią złota dla swych właścicieli i stacji, lecz jest jedyną

prawdziwą atrakcją. Gdyby przybysze z zewnątrz mogli znaleźć

zatrudnienie i zaopatrywać się w różne towary, od tanich po

drogie, nie musieliby podróżować dalej w kierunku Centrum.

Cała ta przestrzeń byłaby bliższa zostania częścią Światów

Centralnych, a nie tylko prymitywną granicą strefy.

- No właśnie, panno Hap - przyznał Claren. Był my-

szowatym, małym człowieczkiem z rzedniejącymi, czarnymi

włosami zaczesanymi na tył głowy, ubranym jak karykatura

biurokraty, przytwierdzona pasem do oprawy bloku klawi-

szy. - Powtarzam to od lat.

- Co o tym sądzisz, Simeonie? - zapytała Channa.

- Brzmi nieźle - odpowiedział uprzejmie kierownik

miasta.

Claren rozkaszlał się gwałtownie. Jeden z jego unoszących

się w powietrzu asystentów pospieszył ze szklanką wody.

Channa poczekała, aż się uspokoi.

__Zaskoczył cię, co?

- Zaskoczył? Mnie? Nie, nie, coś dzieje się z moim

gardłem. Pewnie przez to suche powietrze. - Pospiesznie przeł-

knął kolejny łyk wody na poparcie tej tezy. - A tutaj... -

zręcznie przebierał palcami po klawiaturze - ...mamy plany,

gotowe do realizacji...

- Proszę odpowiedzieć na pytanie, administratorze Cla-

ren - przerwała mu stanowczo, lecz spokojnie. Mogła być

nowicjuszem, lecz potrafiła rozpoznać niemą prośbę o zakoń-

czenie kontroli.

- Cóż, kilkakrotnie odkładano te projekty - oznajmił

Claren. - Jakoś nigdy nie było sprzyjających waruków, by

je zrealizować. Az do teraz. Moja droga, to przyjemność

pracować z kimś, kto potrafi docenić planowanie na przy-

szłość i jest tak zdecydowany.

- Zmieniliśmy zdanie, prawda, Simeome? - oznajmiła

Channa, gdy Claren umilkł.

- Ta stacja, ze względu na jej położenie, me była prze-

znaczona do takich ambitnych projektów. Brakowało bodź-

ca- odpowiedział gładko Simeon.- Tell był awanturni-

kiem, jak ja. Żaden z nas nie miał motywacji do koordyno-

wania takich przedsięwzięć. A już na pewno tutaj.

Channa odwróciła się, podświadomie wyczuwając, że coś

przemknęło w powietrzu za jej plecami. Była to taca szybująca

na wysokości łokcia. Kopulasta pokrywa rozsunęła się, uka-

zując schłodzone kieliszki i zamrożoną, nie odkorkowaną

butelkę wina dobrego rocznika. Na białej serwetce leżała

samotna czerwona róża. Usta kobiety zacisnęły się w wąską

linię, a kiedy zauważyła, że Claren przygląda się jej uważnie,

zarumieniła się. Stłumiła w sobie chęć ciśmęcia butelką

w czujnik łączący Simeona z tym biurem.

- No, to wypijmy za sukces tego przedsięwzięcia, Cla-

ren - powiedziała, siląc się na swobodę, i zaczęła napełniać

kieliszki. Nie bez ironii uniosła kieliszek w stronę czujnika

i wypiła, mile zaskoczona wytrawnym, orzeźwiającym sma-

kiem.

- Hmm. Niezłe! Nie wiedziałam, że stać cię na taki gest,

Simeonie.

- Mam kilka zalet - odpowiedział, żałując, że nie ma

w biurze Clarenajego podobizny, by mógł miłym uśmiechem

wyrazić swoje uczucia.

Channa dopiła kieliszek i odstawiła go na tacę.

- Jeśli przetransferuje pan plany do mojego terminalu,

administratorze Claren, przejrzę je w wolnym czasie. - Po

czym energicznie wymaszerowała z biura.

Gdy dotarła do ich wspólnego pokoju wypoczynkowego,

była wzburzona.

- Założę się, iż uważasz, że byłeś subtelny! Subtelny jak

zderzenie z asteroidem, ty...

Simeon roztropnie pozostawił ekran zgaszony, tak że nie

miała na czym skoncentrować swojej złości. Potem zaczęła

się wsłuchiwać w dźwięki wypełniające pokój.

Simeon z rozkoszą obserwował, jak wyraz złości na jej

twarzy zmienia się stopniowo w zdumienie, a w końcu w ocza-

rowanie - w miarę jak rytmiczne dźwięki reticulańskiej me-

lodii wypełniały pokój. Właściwie nie była to melodia, lecz

długie, niskie, senne dźwięki. Jakiś temat przywodzący na

myśl ciszę głębokiego lasu i rosę opadającą jak płynny dia-

ment w promieniach słońca sączących się przez liście.

Channa przez moment zastygła w bezruchu. Drgnęła nie-

znacznie, gdy drzwi zamknęły się z wyraźnym sykiem, za-

kłócając perfekcję dźwięków, których słuchała. Potem, stąpa-

jąc ostrożnie, jakby obawiała się, że szelest ubrania lub szur-

nięcie buta o dywan spowoduje, iż straci cenną sekundę

skomplikowanej muzyki, która ją otaczała, podeszła do krzes-

ła. Usiadła wolno, płynnym ruchem. Chłonąc muzykę, zda-

wała się ledwie oddychać.

A więc moje pierwsze wrażenie było właściwe, pomyślał

Simeon, obserwując Channę. Ona jest lisem! Później, gdy

przyjrzał się jej bliżej, nie był już taki pewny. Miała wpół-

przymknięte oczy, błyszczące od łez, a zdolność ostrego

widzenia pozwoliła mu dostrzec, że twarz kobiety odprężyła

się, wygładziła. Teraz nie wygląda tak lisio! Raczej... napraw-

dę słodko.

Kiedy dźwięki muzyki rozpłynęły się w spokojną ciszę,

siedziała nieruchomo. Potem zamknęła oczy i odchyliła się

do tyłu. składając ręce przed sobą. Kiedy wreszcie uniosła

powieki, oczy jej błyszczały.

__ Och, Simeonie... - odezwała się ochrypłym głosem. -

Za to mogę ci wybaczyć wiele sztuczek! Mogłabym cię nawet

pocałować. Z wdzięczności, oczywiście. To było takie piękne.

Dziękuję. - Uśmiechnęła się.

- Polecam się - odpowiedział, modulując głos tak, by

pobrzmiewał w mm "uśmiech". - A wiesz przypadkiem, co

to było? - Uważał to za mało prawdopodobne, ale nie zdra-

dził tego brzmieniem głosu.

- Nigdy nie miałam okazji słuchać czegoś podobnego -

odpowiedziała, przecierając oczy. - Ale musiała to być reti-

culańska melodia.

- Zgadza się - przytaknął z satysfakcją. - Założę się,

że nie zgadniesz, kto ją wykonał? - Starał svę, aby nie

wyczuła w jego głosie próżności.

- Skąd mogę wiedzieć, kto śpiewał? A jeszcze mniej, kto

by to potrafił, prócz Reticulan, a om są po drugiej stronie

galaktyki. Och! To me była chyba... - powiodła dokoła

zaskoczonym wzrokiem - Helva? Przypuszczalnie potrafiła-

by tak zaśpiewać. Ale... ty... i Helva, statek, który śpiewa?

- Żaden mny. - Simeona ucieszyła jej reakcja.

- Znasz ją?

- Rzeczywiście, znam - pozwolił sobie powiedzieć to

z nie skrywaną dumą. - Teraz składa oficjalne wizyty, a po-

tem... - nie mógł odmówić sobie znaczącej pauzy dla lep-

szego efektu - ...odwiedzi mnie. Dyskutujemy i wymieniamy

się współczesną muzyką ze wszystkich stron galaktyki. Stąd

pochodzi kilka nagrań pieśni Reticulan, które my, ludzie

z kapsuł, bardzo lubimy. A tę, którą słyszałaś, po prostu mi

podarowała. - Wspomnienie radości, której doświadczył,

otrzymując taki dar, zabarwiło jego głos wzruszeniem.

Channa uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- W końcu odczytałeś moją osobistą taśmę, prawda?

- Cóż, chciałbym powiedzieć, że jestem tylko barzdo

spostrzegawczy, ale rzeczywiście wspomniano tam, iż muzyka

należy do twoich zainteresowań. Pomyślałem więc, że to

szczególne nagranie sprawi ci przyjemność.

- Oooch - powiedziała głosem drżącym od śmiechu. -

Muzyka ma swoje uroki? Jak stwierdziłeś niedawno - w jej

głosie pobrzmiewała kombinacja sarkazmu i zafrasowania -

masz kilka talentów. - Po chwili dodała wesoło: - Czy

także śpiewasz? O tym nie wspomniano w twoich persona-

liach.

Simeon odchrząknął, wydając dźwięk mający oznaczać

przeczenie.

- Nie jestem podobny do Helvy i nie roszczę sobie prawa

do zostania muzycznym talentem. Słucham tego, co lubię, lecz

nie wiem, czy coś mi się podoba, dopóki tego nie usłyszę.

- Więc co jeszcze słyszałeś i podobało ci się? - zapytała,

odprężona przy dźwiękach pięknej pieśni. - Oprócz rocka,

rzecz jasna?

- W rzeczywistości nie przepadam za wrzaskami - wy-

znał zakłopotany. - Wiesz, po prostu przyzwyczaiłem się do

nich. Chłopcy przydzieleni do pasa wydobywczego począt-

kowo nie grali nic innego. Większość tego, co lubię, zalicza

się do muzyki klasycznej i operowej.

- Mam podobny gust- powiedziała, uśmiechając się do

jego kolumny z przejęciem, którego wcześniej u niej nie

zauważył. - Cóż, skoro Helva polubiła cię na tyle, by poda-

rować ci to wspaniałe reticulańskie nagranie, a ty rzeczywiście

przyznajesz się, że wolisz muzykę klasyczną i operową, to

może powinniśmy zawrzeć rozejm?

- Rozejm? A potrzebujemy takowego?

Zmrużyła oczy.

- Można by powiedzieć, że tak. Były między nami pewne

tarcia. - Uśmiechnęła się krzywo. - Podobne zainteresowa-

nia muzyczne mogą stworzyć najtrwalszą więź między nami.

W połowie szkoły średniej zdałam sobie sprawę, że moi

najlepsi przyjaciele byli chórzystami, tak jak ja. - Pochyliła

się w stronę kolumny, po raz pierwszy zdobywając się wobec

niego na taką poufałość. - Zabawialiśmy się obsadzaniem

ról duchami operowymi.

- Co robiliście?!

- Wybieraliśmy temat i kompozytora, a potem obsadzaliś-

my role. Zasada mówiła, że kompozytor i obsada należą do

krainy zmarłych.

__ Naprawdę? Jakie to dziwne! - Simeon zamilkł, aby

rozważyć pomysł. - Mów dalej.

__ Zaczynaliśmy od tytułu opery. Powiedzmy, Rasputin.

Słyszałeś o nim? - Jej wesoły ton brzmiał nieco wyzywająco.

__ Oczywiście. Często przypisuje mu się pośredni wpływ

na powodzenie rewolucji.

Skłoniła się w stronę jego kolumny ze zgryźliwą uwagą:

- Wiedziałbyś o nim, gdyby wywołał wojnę, prawda?

- Mamy zawrzeć rozejm czy nie?

- Racja - przyznała, unosząc obie dłonie w geście ka-

pitulacji.

- Kto napisał tego Rasputinal

- Verdi - odpowiedziała natychmiast. - Taki wspaniały

temat przemawiałby do ciebie równie mocno, jak tamte szcze-

gólne czasy. Prawda? Teraz powiedz mi, kto powinien zagrać

główną rolę.

Simeon wydobył ze swych plików niezbędne historyczne

informacje.

- Na dostępnych podobiznach Rasputin ma ogromne oczy

0 przeszywającym spojrzeniu, więc potrzebujemy śpiewaka,

który jest silny fizycznie i zdolny dopasować się do takiej

dramatycznej roli. Co powiesz na Tląca Suca. tenora Sondee?!

- No... zgadzam się z tobą, że ma przenikliwe spojrzenie

1 duże oczy. Ale czy nie sądzisz, że ma ich o kilka za dużo?

Poza tym jest tylko na emeryturze, a nie martwy.

Simeon przeszukiwał plik wstecz.

- A Placido Domingo?

- Znam go! Żyl w czasie błogosławionym dla wielkich

tenorów. Jest idealny! Wysoki, szczupły, duże brązowe oczy

i co za głos! Świetny wybór, Simeonie!

- I nie żyje.

- Przypominam sobie - powiedziała, wstając nagle i te-

atralnym gestem kładąc rękę na gardle. - Trują go i śpie-

wa! - Rozrzuciła szeroko ramiona. - Sztyletują go - przy-

cisnęła pięść do brzucha, po czym znów rozłożyła ramiona -

i śpiewa! Tropią go - zamachała rękami, jakby rozpaczliwie

uderzała nimi o wodę, a potem obie dłonie złożyła na sercu -

i śpiewa! Strzelają do niego. - Zatoczyła się ku kolumnie

Simeona i oparła o nią plecami.

- Channo, chyba musiał czasem przerywać śpiew.

Uniosła palec.

- Niskim głosem śpiewa: "już po wszystkim". - We

wspaniałej artystycznej pozie osunęła się w dół kolumny. -

I umiera. - Głowa opadła jej na piersi, a ręce zwisały

bezwładnie.

Zadzwonił com i na ekranie specjalisty od łączności, Keri

Holen, ukazał się obraz Channy siedzącej w dość dziwnej

pozycji u stóp kolumny Simeona.

- Och! Co się sta... To znaczy, panno Hap! Simeon, czy

nic jej nie jest?

Channa natychmiast zerwała się na równe nogi, gestykulu-

jąc uspokajająco.

- Wszystko w porządku - powiedziała, spokojnie po-

prawiając bluzkę. - O co chodzi?

- Eee... Wiadomość od panny Dorgan z Ośrodka Opieki

nad Dzieckiem w Centralnych. Jeśli termin odpowiada, to

proponuje spotkanie dzisiaj o szesnastej.

- Idealnie, podziękuj jej - odezwał się Simeon i przerwał

połączenie.

- Dziękuję mocom, że to nie była sama panna Dorgan -

powiedziała nerwowo Channa.

- Podoba mi się to "jeśli termin odpowiada" - stwierdził

Simeon. - Channo, czy odpowiedziałaś kiedyś: "nie, choler-

nie nie odpowiada"?

Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.

- Nie, jak dotąd nie. Ale w mojej służbie nie powinno

się to zdarzyć!

Simeon nerwowo przyglądał się Joat. Zastanawiał się, czy

nie powinni ubrać jej inaczej. Wszystkie dzieci w jej wieku

noszą takie same, bezkształtne ciuchy w oszałamiających

kombinacjach kolorystycznych, ale rozsądek zalecałby cos

innego na tego rodzaju spotkanie. Com zadzwonił.

Za późno, pomyślał Simeon. Channa wygląda na opano-

waną, lecz ona zawsze tak wygląda. Dziwne, ile wrogości

potrafi okazać w ten powściągliwy, chłodny sposób. Tak,

Channa jest wspaniała. Joat siedzi z rękami złożonymi na

kolanach. Biedny dzieciak, tak mocno zaciska dłonie, że aż

pobielały jej kostki. Po/a tym wygląda na opanowaną. Ja też

czuję się wspaniale, pomyślał. Jestem niespokojny, ale czuję

się wspaniale.

Panna Dorgan obserwowała ich z ekranu jak nauczycielka

taksująca klasę delikwentów, potem obdarzyła ich powściąg-

liwym, urzędowym uśmiechem. Miała siwe, krótko obcięte

włosy, uczesane z surową prostotą. Ubrana była w dodający

powagi, granatowy kostium i schludną, białą bluzkę. Żadnej

biżuterii. Tło za jej plecami było oficjalne, nie złagodzone

żadnym lżejszym akcentem.

Założę się, że krochmali swój stanik, pomyślał Simeon.

Przypomniał sobie, iż podobny wyraz twarzy u Patsy Sue

oznaczał pełnię władzy nad kimś.

Panna Dorgan skinęła głową Channie, a następnie przenios-

ła zimne spojrzenie małych oczu na Joat.

- Witaj, moja droga- powiedziała słodkim głosem. -

Jestem panna Dorgan. twój kurator.

Pod wpływem wzbudzonej c/ujności twarz Joat stężała,

a całe ciało zadrżało. Simeona zdziwiło nagłe ochłodzenie się

jego płynów pokarmowych, lecz nie śmiał odciągać elektro-

retinogramu swej uwagi od toczącej się sprawy. Nie śmiał

nawet dodać odwagi Joat, która mruknęła w odpowied/i

ledwie słyszalne "witaj".

- Tak, moja droga, uzyskałaś na testach imponującą licz-

bę punktów. Wiedziałaś o tym?

- Nie- padła prawie niedosłyszalna odpowiedź.

Panna Dorgan spojrzała na coś poniżej dolnej krawędzi

ekranu, na którym po chwili pojawiła się jej prawa ręka.

Prawdopodobnie przyciskała guzik, by przewinąć dalej zapis

w kartotece.

- Jakkolwiek w wielu przedmiotach jesteś znacznie opóź-

niona w stosunku do swojej grupy wiekowej. Z wyjątkiem

matematyki i przedmiotów z dziedziny mechaniki, w których

wyróżniasz się pozytywnie. - Ostatnie zdanie wypowiedziała

ze szczerym entuzjazmem. - Nie masz pojęcia, jakie poru-

szenie wywołałaś w pewnych kręgach. Sadzę, moja droga, że

możesz teraz liczyć na dużo promienmejszą przyszłość, niż

oczekiwałaś.

Simeon odezwał się po raz pierwszy, dotrzymując obiet-

nicy, którą złożył swej protegowanej.

- Joat chce studiować inżynierię. Z pewnością zgodzi się

pani, że dziewczynka ma niezwykły talent w tej dziedzinie.

Wystudiowany uśmiech panny Dorgan zamarł, a ścięgna

jej szyi naprężyły się, gdy niepewnie rozejrzała się po pokoju.

- Jesteś... człowiekiem z kapsuły?- Najwyraźniej to

słowo z trudem przeszło przez jej ściągnięte usta, jakby mogło

je skalać. Jej spojrzenie wędrowało między Channą a Joat,

jakby w nadziei, że męski głos mógł dobywać się z gardła

jednej z nich.

- Tak. Jestem Simeon, SSS-900-C. Ubiegam się o adop-

towanie Joat jako pełnoprawnej córki i krewnej.

Panna Dorgan delikatnie zaczesała dłonią do tyłu kosmyk

włosów.

- Tak, jeśli o to chodzi - uniosła brwi, jakby była za-

skoczona, że w ogóle się odezwał - to chyba zdajesz sobie

sprawę, że inni przyszli rodzice złożyli zamówienia na dzieci

tak uzdolnione jak Joat. Zwykle dajemy pierwszeństwo pa-

rom. - Ostatnie słowo panna Dorgan wypowiedziała z lekkim

naciskiem. Nerwowo dotknęła palcami kołnierzyka. -

W przypadku Joan...

- Joat - poprawili ją jednocześnie Joat. Simeon i Channa

- Joat - powtórzyła. - Pokazałam jej kartotekę inżynie-

rowi sieci kwantowej, który jest profesorem mojego znajome-

go, i natychmiast wyraził zainteresowanie dziewczynką. Moż-

liwość wykształcenia kogoś tak obiecującego przyjął z praw-

dziwym entuzjazmem. Jest też żonaty z poetką. Taka sytuacja

byłaby bardzo korzystna dla dziecka.

Sirneon zauważył, że Joat zbladła.

- Jako kierownik stacji, jestem doskonale zaznajomiony

z rozmaitymi dziedzinami nauki, włącznie z aktualnościami

ze świata sztuki, więc jestem zdolny do wykształcenia jej

w każdej interesującej ją specjalności. Spokojnie, Joat. Panna

Gorgon wspomniała tylko o możliwościach.

Pani kurator odchrząknęła głośno.

- Moje nazwisko, kierowniku stacji, Simeonie, brzmi Dor-

gan, przez "d". A propos nazwisk, przypominam sobie, Joat.

że gdzieś w podaniu... ach, tu jest. wspomniano, iż twoje imię

jest skrótem od "jack of all trades", gdzie "Jack" jest odmianą

niedocenionego imienia "Jill". Jak byś się czuła, gdyby na-

zywano cię Jill'?

.- Tak samo, jak czułabym się, gdyby nazywano mnie

gównem - odpowiedziała Joat, będąca teraz w każdym calu

dzieckiem korytarzy, toczącym wojnę, pełnym pogardy

i złym. - I nie reagowałabym, bo to nie jest moje imię.

- Joat! - upomniała ją Channa.

- Simeonie, Channo, nie rozumiecie?! - zawołała Joat,

a jej niebieskie oczy błyszczały pogardą. - To wszystko jest

żartem! Ta cała panna Organ...

- Dorgan, jeśli łaska.

- ...ta dziwka już podjęła decyzję. Po co tracimy czas na

rozmowę z mą?

- Uspokój się, Joat - odezwał się Simeon. - Nie wy-

ciągajmy pochopnych wniosków. Panno Dorgan, chociaż mam

nieograniczone połączenia komunikacyjne, mój czas jest do-

kładnie zaplanowany. Władze zapewniały mnie, że będzie to

zaledwie formalność. Może więc przejdziemy od razu do sed-

na sprawy?

Policzki panny Dorgan zaróżowiły się nieznacznie. Ode-

tchnęła głęboko, wydając ciche westchnienie.

- Nie mogę uwierzyć, że upierasz się przy tym podaniu,

wiedząc, iż ludzka para jest zainteresowana dzieckiem. Co

innego, gdyby nikt jej nie chciał, ale w tej sytuacji nie ma

powodu. Po pierwsze, weszła w bardzo wrażliwe stadium

rozwoju i me sądzę, by ktoś taki jak ty mógł zauważyć, przez

co dziewczynka przechodzi.

- Czy dlatego, że Simeon jest mężczyzną? - zapytała

cicho Channa.

- Dlatego, że jest człowiekiem z kapsuły. Droga panno

Hap, jako profesjonalny mięśmowiec, z pewnością została pani

zaznajomiona z cechami tych osób. Chyba nie zaprzec/y pa-

ni, że są praktycznie innym gatunkiem? Niezdolnym do praw-

dziwego zrozumienia czegoś takiego, jak na przykład nieogra-

niczone poruszanie się? Jak miałby się opiekować ruchliwym,

dorastającym dzieckiem? - Pytania panny Dorgan były czys-

to retoryczne, lecz obcesowość sformułowań wzburzyła Chan-

nę, która az zazgrzytała zębami.

- No. Joat- powiedział Simeon, przeciągając słowa, jak

to miała w zwyczaju Patsy Sue. - Chyba miałaś rację. Panna

Gorgona podjęła decyzję, zanim nas zobaczyła.

- Dorgan - przypomniała mu pani kurator, mocno ak-

centując ,,d".

- Mówiłam ci - stwierdziła Joat. - Ta panna Organ

z góry już zdecydowała.

- Dorgan. Dorgan. DORGAN!

- Przestańcie! Wszyscy troje. - Channa przeniosła spoj-

rzenie z kolumny Simeona na purpurową twarz Joat, aż

w końcu zatrzymała je na reprezentantce Ośrodka Opieki nad

Dzieckiem. - Ma pani bardzo dziwne wyobrażenie o ludziach

z kapsuł, panno Dorgan. przez "d". Radzę, żeby na drugi raz

pani dobrze się zastanowiła, zanim wyrazi swoje zacofane

poglądy. Szczególnie urażona czuję się faktem, że odmawia

pani Simeonowi prawdziwego człowieczeństwa. Nigdy nie

spotkałam człowieka z kapsuły, który nie byłby przynajmniej

tak zdolny i odpowiedzialny, jak delikatnik. I bezdyskusyjnie

bardziej etyczny! Pani uwagi wskazują na uprzedzenie, które,

pozwolę sobie przypomnieć, jest ścigane przez prawo.

Panna Dorgan uniosła podbródek.

- Nie ma potrzeby, absolutnie nie ma potrzeby, panno

Hap. uciekać się do gróźb. Niewątpliwie pod wpływem długo-

letniej współpracy z takimi osobami przestała pani uważać je

za... nienormalne. - Zanim Channa zdążyła odpowiedzieć na

tę obelgę, pani kurator uśmiechnęła się dufnie. - Obawiam

się, że dla dobra dziecka będę musiała odmówić prośbie.

Poczynię przygotowania do przetransportowania jej do Świa-

tów Centralnych, gdzie po krótkim pobycie w naszym punkcie

pomocy sierotom, zostanie niewątpliwie adoptowana przez

odpowiednią rodzinę. - Wciąż uśmiechając się, prze-

rwała połączenie.

- Co?! - Simeon prawie krzyknął w ciszę, która na-

stąpiła. - Chyba nie zamierzasz pozwolić, żeby miała ostat-

nie słowo w tej sprawie'.'

- A me ma? Czy nie zatroszczyła się nawet o ten punkt

pomocy sierotom? - zauważyła rozgoryczona Joat. - Wie-

działam, ze tak będzie. Mówiłam, że tak się stanie, ale wy.

dwa wyszkolone mózgi, byliście tacy paskudnie pewni sie-

bie - Zaśmiała się szyderczo z własnych słów. - Wiedzie-

liście tylko, dokąd iść i 7. kim porozmawiać, i co urobić. Ale

wiecie co? NIC nie rozumiecie? Coście osiągnęli - zapytała,

a jej oczy zaczęły wypełniać się łzami. - Wszystko zawsze

szło po waszej myśli. Wy wszystko dostawaliście. - Zaczęła

łkać. - Skorupy, edukację, jedzenie, mieszkanie. Nie od-

bierają wam tego, co obiecają. A zobaczcie, co mi zrobiliście!

Teraz wiedzą, że istnieję i gdzie jestem, i przylecą, żeby mnie

złapać! Pewnie mnie weźmie ten inżynier sieci kwanto-

wej i wykorzysta do pracy. Bo on jest człowiekiem i profe-

sorem, 1 ma układy z tą babą. Wpakowaliście mnie w to, ale

nie jestem pewna, czy mnie z tego wyciągniecie. Nie chcę

z nikim nigdzie jechać! - Jej głos osiągnął poziom krzyku,

zanim odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.

- Joat! - Channa ruszyła za nią, lecz Simeon zamknął jej

drzwi przed nosem. - Simeon! - zawołała l niedowierzaniem.

- Pozwól jej iść. Channo. Co mogłabyś teraz zrobić?

Zamknąć ją w pokoju, aż po nią przybędą? - Channa skuliła

się po tych słowach, jak pod ciosem. - Potrzebuje czasu

i prywatności. Potrzebuje poczucia, że odzyskała pewność.

Zostaw ją samą.

- Mogę zrobić kilka rzeczy, Simeonie. Nie zamierzam

pozwolić, żeby ta kobieta wygrała. Możemy udać się do jej

zwierzchników w Ośrodku Opieki nad Dzieckiem. Możemy

zaapelować do SOPIM-u i ZMM o pomoc. Nagrałeś to spot-

kanie, prawda?

Roześmiał się zadowolony, widząc jej bojowe nastawienie.

- Tak, nagrałem, i za jej postawę naślę na La Gorgone

Związek Mniejszości Mutantów oraz Stowarzyszenie Ochrony

Praw Inteligentnych Mniejszości! Dobra myśl. Channo. Zaraz

zawiadomię ich o tym incydencie. Wiesz, to mogłoby nawet

być zabawne.

Późną nocą Simeon zauważył, że w pokoju Channy pali

się światło. Pilnie trzymał się swej obietnicy, lecz przez szparę

pod drzwiami sączyła się łatwo dostrzegalna poświata. No,

przynajmniej dla kogoś z takimi skanerami fotonowymi jak

moJe, poprawił się. Niemniej, przestrzegał ustalonej zasady.

Channa usłyszała dźwięk dzwonka i po chwili zaskoczenia

zawołała:

- Kto tam?!

Głos Simeona, o starannie dobranym, niskim brzmieniu,

dobiegł z pokoju wypoczynkowego.

- Mogę wejść?

Dziewczyna uśmiechnęła się i odłożyła na bok czytnik,

z którego właśnie korzystała.

- Tak, proszę.

Leżała na łóżku, sprawiając wrażenie zmęczonej i sennej.

Simeonowi przyszło na myśl, że sama wygląda prawie jak

dziecko.

- Nie możesz spać? - zapytał.

Potrząsnęła głową.

- Rozmyślałam o Joat, samej tam na dole, w ciemności.

- Joat śpi od kilku godzin.

- Skąd wiesz? Może nadal zalewa się gorzkimi łzami po

tym, czego się dowiedzieliśmy.

- Wiem, ponieważ mogę słyszeć ciche chrapanie Joat

dochodzące z jednej z jej ulubionych kryjówek.

- Nie włączyła swojego eliminatora dźwięków?

- Nie. Przecież była zdenerwowana!

- Nie, raczej rozsądna. Fakt, iż nie chciała nas martwić,

świadczy o tym, że staje się coraz bardziej cywilizowana. -

Channa roześmiała się z ulgą. - Jest takim dobrym dziec-

kiem. Naprawdę nie zasłużyła na los, który gotuje jej ta

Gorgona. Posłuchaj, Simeonie, mózg i mięśniowiec są uzna-

wani przez Światy Centralne jako para. Nasze kontakty trwają

zwykle o wiele dłużej niż czcze małżeństwa. Jeśli zostanę,

powiedzmy na dziesięć lat, i zwrócimy się o przyznanie nam

wspólnej opieki, to większość zastrzeżeń tej Gorgony zostanie

podważona.

- Wspólna opieka? Hmm, Gorgona nie może powiedzieć,

że kobieta mięśniowiec nie nadaje się do tej roli. Uaktywniłem

linie comu, żeby się dowiedzieć, kogo jeszcze skrzywdzo

w Ośrodku Opieki nad Dzieckiem z powodu uprzedzeń panny

Dorgan. Nie zniósłbym, gdybyś na próżno zdecydowała się na

takie poświęcenie. Panna Gorgona nie zmieni nas w kamienie, co

najwyżej walka z biurokracją zmieni nasze mózgi w owsiankę.

Channa prychnęła pogardliwie.

__Nie mogę powiedzieć, że nie chciałabym być gdzie

indziej.

__Wiem, słyszałem o Senalgalu. Przykro mi, Channo.

Wiem, jak to jest, kiedy traci się przydział, za który oddałoby

się duszę.

Zdziwiona uniosła brwi.

- Co to było w twoim przypadku, jeśli mogę spytać?

Miasto na planecie, statek zwiadowczy? Albo może mierzyłeś

wyżej i chciałeś całej planety?

-- Mam miasto, mniej więcej. Zdecydowanie nie interesuje

mnie statek zwiadowczy. Przebywanie w nim doprowadza do

klaustrofobii, a możliwości jego mięśniowca są ograniczone.

Lubię współpracować z wieloma ludźmi. Cieszą mnie kom-

promisy różnych osobowości i sytuacje, które na stacji tych

rozmiarów są większym wyzwaniem. Uwielbiam wyzwania.

- Nie miasto, nie statek. Więc jednak planeta?

- Nie, nie chciałbym tak dużej odpowiedzialności. Życie

na planecie jest zbyt osiadłe. Jednak bardziej odpowiadałby

mi statek, bo mógłbym przynajmniej krążyć dokoła.

- Ach! - powiedziała, kojarząc zainteresowania, którym

poświęcał się w czasie wolnym od pracy, i jedyny przydział

na statek, jaki do nich pasował. - Statek dowódczy Floty

Kosmicznej. - Zadarła głowę. - Czekasz w kolejce, by

dostać się na któryś z nich?

- Teoretycznie tak. Złożyłem podanie i jaką otrzymałem

odpowiedź? "Jesteś zbyt ważny tam, gdzie jesteś" - zaczął

śpiewnym tonem. - "Idealnie pasujesz tam, gdzie jesteś,

i nie mamy nikogo innego, wytrenowanego równie dobrze

jak ty, na tak wysoce wyspecjalizowane stanowisko". Zawsze

uważałem SSS-900-C za przejściowy przydział - dodał

skwaszony.

- Czterdzieści lat jest okresem przejściowym.

- Dla ludzi z kapsuł, oczywiście, że tak.

- Może wcale nie jesteśmy aż tak bardzo niedopaso-

wani. - Zamilkła na moment, a potem dodała swawolnym

tonem: - Z Joat osładzającą mi życie nie uważałabym po-

zostania tutaj za wielkie poświęcenie. No, rzeczywiście! "Dla

dobra dziecka" zabrać ją! Jak jakąś paczkę! - Wyjrzała

ze swego pokoju w stronę jego kolumny. - Myślisz, że mamy

szansę zmienić decyzję Dorgan?

Simeon nie przyznałby się. że nie wie, jak radzić sobie z tą

sprawą. Z drugiej strony, czuł, że głęboko w nim coś zaczyna

się rozwijać.

- Jako partner/y mamy szansę. Doceniam twoje dobre

chęci, Channo. Ale czy nie uważasz, droga damo, że powinnaś

się jeszcze z tym przespać?

- Mm- westchnęła. - Ale jestem niespokojna, a... -

powiodła palcem po krawędzi czytnika- ...tutaj nie ma nic,

co naprawdę chciałabym przeczytać.

- Więc - powiedział, przyciemniając trochę światła -

wyrecytuję dla ciebie wiersz na dobranoc. Połóż się wygod-

nie. - Uśmiechając się, poczekał, aż wróciła do łóżka i po-

prawiła poduszkę i narzuty, po czym zaczął: - "My, którzy

pieśniami skracamy twą wędrówkę...'' - Dziewczyna zam-

knęła oczy i stopniowo odpłynęła w sen, a Simeon recytował

dalej:

- "...miękko wśród ciszy biją dzwony

Wzdłuż złotej drogi do Samarkandy"'.

ROZDZIAŁ 5

Channa wkroczyła do pokoju wypoczynkowego, kierując

się prosto do stołu i czekającej na nim porannej kawy. Fala

dźwięków uderzyła ją jak prawdziwa, morska fala. Miała

wrażenie, że zanurza się w jaspisowozielonej ścianie, która

schwytała ją i unosi z powrotem ku plaży.

Rozpoznała Marsz triumfalny z Władczyni Ganimeda Usera.

Kiedy zdała sobie sprawę, że nieświadomie dostosowała

krok do tempa marsza, zatrzymała się z uśmiechem w pół

taktu.

- Czy to znaczy, że awansowałam dzisiaj na królową?

- Faktycznie, po twojej niespokojnej nocy zdecydowa-

łem, że jakiś mocny rytm będzie pasował.

- Do tego pewnie wstałam prawą nogą - odpowiedziała,

tłumiąc chichot.

Simeon był zadowolony. Ostatniej nocy ich stosunki na-

prawdę przekroczyły punkt krytyczny. Byli na najlepszej dro-

dze do uporządkowania spraw między sobą.

- A więc dzień dobry, Simeome - rzekła z psotnym

uśmieszkiem.

- I nawzajem dobrego dnia, jak powiedziałaby Patsy Sue.

Wdzięczny uśmiech Channy zbladł powoli i zachmurzyła

się.

- Uznałabym ten ranek za naprawdę dobry, gdybym mo-

gła jak najszybciej zobaczyć Joat i porozmawiać z nią. Bardzo

się martwię, że straciła zaufanie do nas. bo to zniszczyłoby

postępy, jakie z nią poczyniliśmy.

- Chciałbym ułatwić ci kontakt z nią, Channo. ale nie

wiem, gdzie teraz jest. Wczesnym rankiem włączyła swój

eliminator dźwięków i zniknęła. Nie sądzę, by wyjechała -

dodał szybko, gdy na twarzy Channy pojawił się wyraz nie-

pokoju. - I to z dwóch powodów. Po pierwsze, doskonale

zna przejścia między powłokami stacji, a jest ona wystar-

czająco duża, by w razie konieczności mogła co godzinę

zmieniać kryjówkę. I po drugie, żaden z rozładowanych dzisiaj

statków me należy do typu, na który mogłaby się zabrać lub

nająć. Wszystkie czujniki nastawiłem na jej zastrzeżone wzory

i dyskretnie zmieniłem klucz personalny.

Channa skinęła głową i podeszła do konsolety, ustawiając

monitor w swoją stronę.

- Więc lepiej zabierzmy się do pracy. SOPIM powinien

być poruszony informacjami, które przesłałeś im minionej

nocy. - Simeon zachichotał nerwowo, podzielając jej niepo-

kój. Przebiegła palcami po konsolecie. - Podejrzewam, że

Ośrodkowi Opieki nad Dzieckiem nie spodoba się. że trafi na

ich listę celów.

- Listę celów? - powtórzył przestraszony. - Więc w ten

sposób załatwiają sprawy? - Nie życzył pannie Dorgan fi-

zycznej krzywdy.

- SOPIM tępi na humanocentryczny szowinizm w taki

sposób, że najgorszy ksenofob szybko staje się bardzo toleran-

cyjną osobą. Mają pieniądze i są niezmordowani w zapew-

nianiu ochrony. Dorgan oczerniła ludzi z kapsuł, więc... cóż.

ZMM każe SOPIM-owi zaaranżować darcie pierza.

- Darcie pierza? - Simeon przeszukał swój leksykon.

- Staromodny sposób na spędzenie produktywnego

i uspołecznionego wieczoru - wyjaśniła z roztargnieniem.

- Aha! Przypuszczam, że niewiele możemy zrobić, do-

póki nie skontaktują się z nami.

Sądząc po głosie, Simeon był nieszczęśliwy.

- Nie możemy wkroczyć z palnikami laserowymi i spalić

Ośrodka Opieki nad Dzieckiem na żużel, jeśli to masz na

myśli - odpowiedziała półgębkiem. - Gdyby stacja była

w pełni niezależna, poradzilibyśmy sobie sami. więc skoncen-

trujmy się na sprawach stacji, zgoda? - Odchrząknęła. -

Przejrzałam twoje sprawozdania, Simeome i muszę powie-

dzieć, że jest w nich kilka dziwnych pozycji. Na przykład,

odnośnie do sektora czwartego zamieściłeś adnotację ..sprzęt".

Będziesz musiał wyrażać się bardziej precyzyjnie. Samo

"sprzęt'' to za mało.

- Dlaczego? Księgowym to wystarcza - rzekł dowcip-

nym tonem.

- Nie jestem księgową, tylko twoją partnerką. Mógłbyś

wyjaśnić, co rozumiesz przez "sprzęt?

- Tylko to. Channo. że kupuję rzeczy, które mnie inte-

resują. Mnie. Simeona, a me mózg kierujący stacją. - Mniej-

sza o to. że wydało się, dlaczego me spłacił Światom Cent-

ralnym swego długu, gorzej, że wyszedł na pasożyta. Ale czy

to jej sprawa?

Daleko w kosmosie przyrządy ostrzegawcze Simeona -

pierścień czujników uprzedzających o zbliżającym się trans-

porcie - zaczęły transmitować informację, która wskazywała,

iż bardzo duży obiekt kieruje się w ich stronę. Sądząc po

niewielkiej pulsacji prądu, którą wywoływał w podprzestrzeni,

był bardzo duży albo bardzo szybki, albo się odznaczał

obiema tymi cechami naraz. Simeon podzielił swą uwagę

między Channę a sygnały alarmowe i wysłał informacyjny

impuls w kierunku zakłóceń. Obowiązywały ścisłe zasady

zbliżania się do stacji. Czynienie tego cichaczem łamało

połowę z nich i niezmiennie powodowało ograniczenie za-

ufania.

- ODPOWIEDZ NA POZDROWIENIE - nadał Sime-

on. - ODPOWIEDZ NATYCHMIAST.

- Mieliśmy w ciągu dwóch tygodni uporać się z tą in-

spekcją i kontrolą rachunków - usłyszał stanowczy, choć

brzmiący ugodowo głos Channy. - Musimy mieć wszystko

w dobrym stanie i na wysoki połysk, partnerze.

Był wdzięczny, że delikatnie napomknęła o swej obietnicy

odzyskania Joat. ale nie było czasu na szczegóły.

- Nie mam wszystkiego na wysoki połysk - mruknął

żartobliwie. - Ale tam na zewnątrz mam coś bardzo nie-

zwykłego, co zbliża się do mnie, nie przestrzegając protokołu.

W tym momencie dotarła do niego wizualna informacja.

Obiekt zniknął z międzygwiezdnego tranzytu i zbliżył się do...

Wielki Ghu, 17c! Był to olbrzymi pojazd, którego profil nie

pasował do żadnego ze znanych ludzkich statków. Główny

kadłub miał sferyczny kształt, lecz pokrywały go liczne pęk-

nięcia oraz dźwigary i kratownice. Niektóre z nich wyglądały

tak, jakby zostały odcięte wiązkami energii, a miejsca cięć

były poszarpane. Ludzie na ogół nie posługują się tak nie-

chlujnie narzędziami do cięcia. Natomiast wrogowie - tak.

Simeon przekazał standardową prośbę o identyfikację i po-

stawił zatoki holownicze w stan gotowości.

- I me robię z tego problemu - mówił dalej do Chan-

ny. - Jednak inspektorzy mogą się czepiać, kiedy przylecą.

Channa jęknęła.

- Nawet dla ciebie było to niepełne sprawozdanie. Jesteś

niepoważny, Simeome. Znasz charakter tych inspekcji: naj-

pierw wyrok, potem przesłuchanie.

- Innymi słowy, ścięliby nam głowy, gdyby mogli dosięg-

nąć mojej.

- I zmusiliby nas do biegu tak szybkiego, aż mieliby

wrażenie, że stoimy w miejscu. Ale tej zdolności także nie

posiadasz. Pierwszy raz z tobą...

- Och, Channo... wzdychaj, w/dychaj.

- Simeome, wiem, gdzie są regulatory poziomu twoich

hormonów - ostrzegła.

- Dobra, dobra, przepraszam. Co najgorszego mogą mi

zrobić? Odesłać mnie do asteroidalnego czyśćca? Jak powie-

działem, tylko przejściowo jestem tu na służbie.

Channa uruchomiła skaner.

- Pod hasłem ,.sprzęt" jest dwanaście pozycji! Chcesz,

żeby to był przejściowy przydział? Cóż, twoje życzenie może

się spełnić.

- To nie jest życzenie, moja droga. Nigdy me mówiłem,

że chciałbym, aby przenieśli mnie gdzieś indziej. Jak sprytnie

wywnioskowałaś poprzedniego wieczoru, mam ściśle sprecy-

zowane pragnienie. Gdybym miał dość znajomości, kierował-

bym statkiem dowodzenia i prowadził gwiezdne wojny na

Perymetrze Osiowym. Ale... - westchnął znacząco - ...kto

jeszcze wierzy w marzenia?

- Ty, ze wszystkimi swoimi grami wojennymi i taktycz-

nymi snami na jawie.

Zbliżający się statek wciąż nie odpowiadał, ani nie wytracał

szybkości w takim tempie, jak powinien. W istocie, ktokol-

wiek nim dowodził, zbyt długo czekał z rozpoczęciem tego

manewru. Błysk energii napędowych powinien przesłaniać

cały ten kwadrat, a strumień cząstek neutrino ledwie wy-

starczać do sterowania. Simeon doszedł do nieprzyjemnego

wniosku.

__ Ej, Channo. Mamy obiekt, obcy, zbliżający się w celu

zrobienia z nas siekanki, jeśli nie będziemy ostrożni. Chcesz

zobaczyć?

Simeon włączył główny ekran, na którym widoczny był

lecący w ich stronę intruz. Zaskoczenie i strach sparaliżowały

ją tyiko na ułamek sekundy. Potem reagowała już właściwie.

- Zaalarmuję straż obwodu - powiedziała, wymazując

poprzedni program i wprowadzając nowy.

- Świetnie! - pochwalił ją, choć za pośrednictwem

dwóch źródeł ogłosił już stan wyjątkowy. - Jestem zajęty

obliczaniem, jak zamortyzować uderzenie tej wielkiej kupy

złomu sypiącej w naszą stronę. Mam nadzieję, że wiedzą,

gdzie są hamulce. - Miło mieć mięśniowca, z którym można

dzielić pracę w krytycznej sytuacji. Personel stacji powinien

przywyknąć do wykonywania jej poleceń.

Channa wcisnęła przycisk alarmowy, a następnie przywo-

łała wyostrzenie obrazu obiektu, który dla niej wyglądał jak

ciemna plama na tle czerni kosmosu.

- Nie zapowiedziany przylot! - Przesłała obraz persone-

lowi obwodowej kontroli ruchu, zwracając jego uwagę na

właściwy wektor i nakazując wprowadzenie zmian w roz-

kładzie przylotów.

- Skąd wiesz, że sypie w naszą stronę? - zapytała spo-

kojnym głosem, do którego przywykł, gdy jej palce muskały

kontrolki. - Z kosmosu nie dociera żaden dźwięk.

Simeon wyczuł w jej pozornie obojętnym tonie delikatne

drżenie strachu.

- Jeśli mówię, że sypie - odpowiedział - to znaczy, że

sypie.

- Ci z kontroli ruchu mówią, że też nigdy przedtem nie

widzieli czegoś takiego i...- przerwała i oblizała wargi -

¦ ••że to zamierza przeciąć właściwy tor ruchu.

Simeon przejął pełną kontrolę nad tablicami kontroli ruchu.

Mógł zareagować prędzej niż jakikolwiek człowiek nie zam-

knięty w skorupie i zarządzić konieczne zmiany w rozkładzie

lotów. Jednocześnie nawiązywał łączność z tuzinami statków

i naprowadzał je na nowe kursy.

Nagle Channa zaczęła przeklinać.

- Niech diabli wydrą im oczy i wnętrzności! Ci przeklęci

cywile zadają pytania, zamiast postępować zgodnie z obowią-

zującym planem awaryjnym. Teraz widzisz, dlaczego byłam

przeciwna twoim fałszywym alarmom. Nikt nie zwraca naj-

mniejszej uwagi na prawdziwy alarm! Masz, co chciałeś,

dowcipnisiu!

- Włączę wizję na wszystkich publicznych ekranach. Bę-

dą wiedzieli, że to nie są ćwiczenia - oznajmił Simeon

głosem zmienionym ze złości. - I że obiekt leci prosto na

nas. Nie sądzę, żeby się zatrzymał.

Nie przypuszczałem, że potrafisz żartować, kiedy jesteś

przestraszona, choć to działa jak adrenalina, pomyślał Simeon.

Channa zamarła, gdy obcy statek wypełnił ekran.

- Nie włączyłeś osłony odpychającej? Zrób to. na litość

boską! - Przycisnęła wypukły guzik tylko ułamek sekundy

po Simeonie.

Joat zacisnęła zęby i wytarła rękawem oczy i nos. Jeszcze

niedawno była to dobra i czysta koszula. Niema, powiedziała

do siebie srogo. Niema, niema, niema suka, niemy przedmiot.

Tak właśnie mówił o tobie kapitan. Szczególnie, kiedy był

pijany. Wtedy zawsze był gorszy.

Ponownie skupiła uwagę na małym komputerze, najlep-

szym, jaki kiedykolwiek udało jej się ukraść - prawdziwym

Spuglishu. Podłączony był do systemu stacji za pomocą urzą-

dzenia przeskokowego. które uniemożliwiało stacji zlokalizo-

wanie jej.

Wprowadziła dane dotyczące planów statku, odlotów i sys-

temu zewnętrznego. Maszyny nie kłamały! Można było ufać

maszynom, a jeśli nie robiły tego, czego się oczekiwało, to nie

dlatego, że kłamały. Matematyce i maszynom można wierzyć.

Żałosne łkanie wyrwało się z jej ust. I łzy pokąpały na

ekran. Zacisnęła zęby na dłoni, aż ból i smak własnej krwi

pozwoliły jej się opanować. Potem wytarła urządzenie rąb-

kiem koszuli. Maszyny nie zawodzą.

- Odloty - powiedział komputer. - Posłuchaj, Joat. nie

musisz stąd wyjeżdżać. Zaufaj mi, mamy...

__. Nie! - wrzasnęła dziewczynka.

Wepchnęła startery do kieszeni i ruszyła w dół kanału,

lawirując między występami i wspornikami. Poruszała się

zręcznie, choć bez wdzięku.

Nikt więcej mnie już nie zdradzi, myślała. Przyzwyczaili

mnie do regularnego jedzenia, szkoły i wszystkiego, a potem

zdradzili! Ta myśl krążyła jej w głowie tak uporczywie,

że dźwięk syreny dopiero po chwili przeniknął do jej świa-

domości.

- A niech to - szepnęła, wsłuchując się w świdrujący

hałas.

Potem zawróciła, coraz szybciej pokonując tę samą drogę.

Zostawiła komputer, a bez mego nie mogła się dowiedzieć,

co się naprawdę dzieje.

Jej skafander kosmiczny również tam został. Sprawa wy-

glądała poważnie.

- TO NIE SĄ ĆWICZENIA! POWTARZAM, TO NIE

SĄ ĆWICZENIA!

Słowom rozbrzmiewającym w korytarzach i przestrzennych

salach nie towarzyszyły melodramatyczne syreny Simeona,

których zwykle używał.

- Zbędny personel proszony o zgłoszenie się w zabez-

pieczonych obszarach. Zgłosić się w zabezpieczonych ob-

szarach. Przygotować się na przerwanie integralności powłoki.

Tym razem cywile SSS-9OO-C posłuchali, szybko założyli

skafandry, zebrali dzieci i ulubione zwierzaki i skierowali się

do centralnej komory lub schronów. Załogi rzuciły się do

swoich statków i gdy tylko cumy zostały zwolnione, a włazy

zamknięte, każdy z nich wysłał Simeonowi sygnał "wszyscy

na pokładzie'". Rezerwowe załogi stawiły się na przydzielo-

nych im posterunkach. Pacjenci szpitalni, którzy nie mogli się

poruszać, zostali umieszczeni w pojedynczych, niezależnie

zasilanych urządzeniach podtrzymujących życie. Wszystko

odbyło się błyskawicznie. Większość mieszkańców SSS-900-C

mogła już tylko czekać, wyobrażając sobie, że gdy najeźdźca

uderzy w ich stację, zostanie ona zgnieciona jak jajko.

Simeon pracował jak szalony, odwołuiąc wszelkie pojazdy

z kursu zbliżającego się statku, nie licząc się z tym, że statki

ze zwykłymi, nie zamkniętymi w skorupach pilotami ledwie

mogły się zmieścić w ułamku sekundy, który dawał im na

wykonanie manewru. Jak dotąd wszystko było w porządku -

nikomu tam na zewnątrz nie była dzisiaj pisana śmierć. Przez

moment Simeon myślał, że można wyhamować obcego, łecz

płomień energii trysnął i zgasł. Stracił tylko siedem procent

względnej prędkości, obliczył ponuro. Za mało.

- Dlaczego nie zaprogramowali zdolności poruszania się?

- Kto? - zapytała Channa z roztargnieniem. - Gdzie9

- We mnie! W tej stacji! Nie mogę się zgiąć! Nie mam

żadnej brom, żeby zdmuchnąć go z mojej drogi. Nie mogę

nawet odbić takiej masy. Wszystko, co mogę, to patrzeć. Czy

którykolwiek z posiadanych przeze mnie laserów wystarczyłby,

aby zmienić tor lotu meteoru o pokaźnych rozmiarach? W najle-

pszym wypadku mogę rozgrzać trochę jego kadłub, ale żeby to

zrobić, muszę poczekać, aż znajdzie się w moim zasięgu! Do

diabła! Ta stacja jest jak sparaliżowany statek kosmiczny!

- Ej! Widziałeś to?!- krzyknęła Channa. Rozpędzona

masa zdawała się rozmyślnie skręcać w bok od zwykłego

asteroidalnego pojazdu górniczego. Sam pilot-górnik prawdopo-

dobnie nie mógłby wykonać tego manewru. - Patrz tam! -

zawołała podekscytowana. - Widziałeś? Zmienił odrobinę

kurs, żeby minąć ten prom. On jest sterowany.

- Ale przez co? - zapytał Simeon. Dokonał obliczeń

balistycznych tych manewrów. Odchylenia od toru były oczy-

wiście minimalne. - Przemieszcza się tak szybko, że żaden

ludzki pilot nie mógłby teraz zatrzymać go bez starty przytom-

ności. Nie odpowiadają na radiowe komunikaty. Ignorują

ostrzegawcze sygnały świetlne. Cholera, może myślą, że ich

witamy. Dobrze by było!

- Znowu hamują, Simeonie - oznajmiła Channa, spog-

lądając znad swojego monitora na główny wizjer, zanim

wróciła do innych prac pomocniczych, które wzięła na siebie.

- Tak, tym razem dłużej. Nie, przestaje... nie, znowu

hamuje. Natężenie wyzwolonej energii... Boże, ale oni nie

wytracają wystarczająco prędkości! I nadal są na kursie ko-

lizyjnym! - Jego głos brzmiał strasznie. - Najwyraźniej

chcą mnie zniszczyć!

__Nie widzę żadnego u/brojenia - odpowiedziała Chan-

na, nie przerywając pracy.

__ Kto może to stwierdzić w tej mieszaninie prętów,

skrzyń i gówna! Poza tym już sam ten obiekt jest bronią. -

Simeon miał tylko jedną szansę, i aby ją maksymalnie wy-

korzystać, musiał wybrać najwłaściwszy moment. - Nawet

nie założyłaś skafandra, partnerko. Przynajmniej schroń się

w trzonie mojej kolumny, Channo.

Potrząsnęła głową.

__ Nie, dopóki jestem w trakcie ewakuowania cudzoziem-

skiego sektora. Poza tym tych Letheanian mogę dość łatwo

przestraszyć, jeśli nie pojawię się w pełnym rynsztunku.

Zdołała w końcu skontaktować się z kierownikiem kon-

tyngentu Lethe. Ci ludzie byli takimi formalistami, że nawet

wyjątkowe sytuacje wymagały krótkiej ceremonii. Gdyby

Channa nie dopełniła tego obowiązku i bez ogródek wyjaśniła

im sytuację, raczej umarliby, niż dopuścili do złamania pro-

tokołu.

- Joat! - wykrzyknęła Channa, gdy wreszcie przerwała

połączenie.

- Ma skafander - uspokoił ją Simeon. - To była pier-

wsza rzecz, jaką jej dałem. Prawdopodobnie już go zało/yła.

A dlaczego ty tego nie zrobiłaś?

Pobiegła do gabinetu, w którym przechowywała swój ska-

fander kosmiczny, i zaczęła się w niego wciskać.

- Chodź do mnie, Channo - powiedział dziwnie roz-

bawionym tonem. - Chodź, dotknij twardego, męskiego jądra

mojej głęboko ukrytej istoty.

- Z jakiej powieści to wytrzasnąłeś? Spróbuj innej formy.

- Kiedy będę miał więcej doświadczenia i czasu, kocha-

nie, ale spójrzmy, jakie znaki stopu udało mi się zorganizować.

Pozornie znikąd zjawiały się trzy satelity komunikacyjne

i zagrodziły drogę nadlatującemu statkowi. Dwa uderzyły

w niego od przodu, a jeden bardziej z tyłu. Cale konstrukcje

nośne i zewnętrzna powłoka bezpańskiego statku stanęły

w białych płomieniach, które rozprzestrzeniły się w kręgi

z doskonałością charakterystyczną dla stanu nieważkości. Ob-

cy statek me zwolnił - jego masa miała zbyt dużą energię

kinetyczną - lecz jego wektor trochę się zmienił.

- Satelity telekomunikacyjne nie służą do tego celu! -

wykrzyknęła Channa.

W jej głosie wyczuwało się napięcie, a czujniki Simeona

wychwytywały bicie jej serca i analizowały ketony wydzielane

przez jej wilgotną od potu skórę. Strach kontrolowany, pomyś-

lał Simeon. Ta dama ma silną wolę.

- To mój mały wynalazek - odpowiedział nie bez próż-

ności.

- Nic gorszego nie mogłeś wynaleźć, ty szalony pyszałku.

Bez tych satelitów przez całe tygodnie będziemy odcięci od

połowy wszechświata.

- Channo, gdybym tego me zrobił, bylibyśmy na stałe

odcięci od całego wszechświata. Poza tym taktyka satelitarna

podziałała!

Channa spojrzała na główny monitor i przekonała się, ze

wyświetlany wektor przebiega teraz lekko po skosie.

- Niewystarczająco - mruknęła. - Proszę, me używaj

więcej naszych satelitów komunikacyjnych jako kul bilar-

dowych, Simeonie. Jeśli przeżyjemy, będą nam potrzebne

bardziej niż kiedykolwiek.

- O rany... - mruknął Simeon.

- O rany?- powtórzyła zaniepokojona.

To znaczy, że o mało nie przegapiłem zagrożenia, Channo,

pomyślał.

- SS Conrad- kontynuował głośno. - Opróżnij swoje

komory ładunkowe i wynoś się z tego sektora. Znajdujesz się

dokładnie na drodze zbliżającego się statku.

- Niewykonalne, SSS-900-C. Mam pełne obciążenie.

Spółka dobierze mi się do tyłka, jeśli stracę ładunek.

- Spółka będzie musiała odbyć seans spirytystyczny, żeby

to osiągnąć, bo jeśli zostaniesz tam, gdzie jesteś, to masz

szansę stać się nieśmiertelny. Ratuj się!

- Szybko! - krzyknęła Channa. - Jest mniej niż dwa

tysiące kilometrów od ciebie. Już, do diabła!

- Nie mam wyboru!- krzyknął pilot i odłączył człon,

w którym znajdowały się kwatery załogi i sekcja kontrolna

statku, od dużo większych sekcji ładowni.

Patrzyli, jak mała kapsuła przemieszcza się z zamierającą

prędkością przed pozornie zamkniętym dziobem dziwnego

statku.

__ Osiądź na poziomie stacji - instruował Simeon. -

Dziewięćdziesiąt stopni, prosto w dół.

__ Osiąść? Chcesz, żebym się zatrzymał? Przecież ten drań

leci prosto na mnie! Oszalałeś?

__ To twoja jedyna szansa, chłopie. Kapsuła ma płytkie

dno, ale na Ghu, jest szeroka! Pokaż, jakim jesteś pilotem!

A nie, jaka zostanie z ciebie plama.

Mały statek posłusznie zwiększył prędkość, przebijając się

pod właściwym kątem na swój poprzedni wektor. Jego tor

ruchu zmieniał się, najpierw powoli, a potem coraz szybciej,

jak krzywa wykresu przecinająca ekran komputera. Był opa-

dającą powoli jasną plamą na tle większej, zbliżającej się do

nich masy.

- O cholera, o cholera - szeptał rozpaczliwie kapitan. -

Zatrzymać się?

Intruz był mniej niż kilometr od kapsuły, która wyglądała

jak biały punkt na tle czarnego kadłuba obcego. W połowie

kilometra ominęła przednią krawędź nadlatującego olbrzyma

i pilot wybuchnął dzikim śmiechem.

- Leć dalej - rozkazał ostro Simeon, żeby kapitan usły-

szał go pomimo ataku histerii. - Jest bliski uderzenia w twój

statek towarowy. Zasuwaj, dopóki nie powiem, że możesz się

zatrzymać.

- To jest ruda- wydyszał kapitan, choć jego głos

brzmiał raczej, jakby płakał. - Ruda żelaza. Węglan nik-

lowo-żelazowy w dziesięciokilowych kulach.

- Cholera! - zaklął Simeon, gdy intruz z majestatyczną

powolnością uderzył w statek towarowy. Jedna trzecia przodu

jego kadłuba zniknęła w kuli ognia, do czego w dużej mierze

przyczynił się ładunek statku towarowego. Wyzwolona ener-

gia i analiza spektrograficzna sporo powiedziałyby Simeonowi

o tej kompozycji, lecz w tej samej chwili z rozerwanych

ładowni posypały się na jego stację miliony szczególnych

meteorów. Był to wspaniały przykład newtonowskiej fizyki -

oddziaływanie i reakcja.

Zderzenie zmniejszyło prędkość przemieszczania się ob-

cego statku, lecz fragmenty jego kadłuba i ładunek pociągnęły

go za sobą. Simeon śledził niezliczone trajektorie rozrzuco-

nych szczątków ładunku z rozbitego frachtowca i przekazywał

informacje statkom znajdującym się w ich zasięgu, kierując

je na coraz bardziej niemożliwe tory lotu. Odpowiedzialność

za śledzenie i zniszczenie większych brył rudy za pomocą

laserów stacji przydzielił komputerowi. Rozproszenie obiek-

tów, kiedy miał je przed sobą, nie sprawiało problemów ale

piekielnie trudne było kontrolowanie tych z drugiej strony,

więc Simeon polecił komputerowi obliczenie, na ile mógł

sobie z tym poradzić.

Nagle zdał sobie sprawę, że Channa wpatruje się z napię-

ciem w monitor.

- Hej, Hap, Happy, kochanie, wejdź do trzonu kolumny.

- Dlaczego? - zapytała. - Przecież statek się zatrzy-

muje.

- Zwalnia- poprawił ją. - Ale jeśli dalej będzie robił

to w tym tempie, to przełamie stację i odbędziesz podróż

w jedną stronę do mgławicy. Potrzebujemy cię tutaj, więc

schroń się ze mną w kolumnie, kochanie.

- Sam się schroń - odpowiedziała. - Juz prawie cał-

kowicie wytracił prędkość.

Na rufie opadającego i topiącego się kadłuba intruza zgasł

ostatni błysk energii. Jednostki napędowe i stateczniki sterow-

nicze były rozgrzane do białości i otoczone mgiełką tytano-

wo-rutylowego monowłókna.

- Więc jednak udało mu się - powiedział łagodnie

Simeon.

Channa wydała okrzyk euforii i oparła się o kolumnę.

Chciała zetrzeć pot pokrywający jej twarz, lecz rękawica

skafandra stuknęła w czołową część hełmu.

- Wciąż wygląda na wymarły - stwierdził Simeon, od-

czuwając głęboką ulgę. - Moim zdaniem jest to bardziej

stacja niż statek.

Popatrzywszy na jego kolumnę, Channa uderzyła w wyłącz-

nik i czerwone światła ostrzegawcze przestały błyskać. Sime-

on łagodnym, ojcowskim tonem zaczął ogłaszać alarm żółty.

Channa zdjęła hełm i skontaktowała się z kierownikiem Lethe,

żeby odnowić zwykłe, formalne stosunki.

Kiedy wreszcie oderwali się od najróżniejszych czynności

porządkowych, Channa spojrzała na nadsyłane elektronicznie

wiadomości i roześmiała się.

- Na Boga, ależ jesteśmy obrzydliwym gatunkiem. Zer-

knij na to.

Simeon odczytał wiadomości i również się roześmiał.

-- Nie zdążyłem nawet wypłukać z mojego systemu nad-

miaru adrenaliny, a oni już skarżą się, że stracili ładunek

i ubezpieczenie. Kocham ludzką rasę. Zawsze bardziej przej-

mujemy się sprawami trywialnymi niż poważnymi zagroże-

niami.

- A nawet nie zażegnaliśmy jeszcze niebezpieczeństwa,

prawda?

- Tak, śmiertelnego niebezpieczeństwa. Ten grat mógł

nas zmiażdżyć. Ruda spowoduje wiele kłopotów, i to kosztow-

nych, więc utrzymujmy przez chwilę alarm żółty.

Dawało to możliwość niedopuszczenia osób nieupoważ-

nionych do wewnętrznych, w większości przemysłowych sek-

torów oraz skłoniło wszystkich do pozostania w skafandrach

z hełmami i meoddalania się od schronów. Oczywiście, mega-

kredyty pieniędzy, z których większość płacił Lloyds Inter-

stellar, były stracone.

Channa badała obcy statek na ekranie.

- Następne pytanie brzmi: kto lub co jest na pokładzie?

- Jak dotąd nie wykryłem istnienia pilota-kapitana, który

złamał przepisy. O ile w ogóle coś z niego zostało - dodał

Simeon. - Wysłałem tuzin sond, żeby zdobyć niezbędne

informacje. O! Wejście!

Główny ekran zbladł, a potem wyświetlił schemat obcego

statku, który po ekstrapolacji komputerów, zmienił się w trój-

wymiarowy model.

- A więc tak wyglądał, zanim zaczął uderzać w różne

obiekty, stapiając przyrządy sterownicze - mruknął Simeon,

gdy razem z rmęśmowcem badał obły kształt ukryty w gmat-

waninie żelastwa. - A teraz zdejmę to, co nie wydaje się

częścią oryginalnej konstrukcji.

W rezultacie powstał model, który nie przypominał już

spalonej na żużel rumy, toczącej się powoli przez kosmos.

Channa pochyliła się do przodu i ściągnęła brwi na widok nie

znanego projektu. Nie ulegało wątpliwości, że pojazd był

olbrzymi. Przynajmniej osiemdziesiąt kiloton masy, oceniła,

z dziwacznymi grodziami i śluzami powietrznymi, staromod-

nymi wentylatorami chłodzącymi wokół równika...

- To wygląda na konstrukcję opracowaną przez człowie-

ka - powiedziała zamyślona. - Tyle, że nigdy nie widziałam

podobnego modelu ani o takim me słyszałam. Na początku ery

lotów międzygwiezdnych ludzka cywilizacja była zjednoczo-

na i statki przez nią wybudowane odznaczały się rodzinnym

podobieństwem.

- Faktycznie, wygląda to na dzieło człowieka - zgodził

się Simeon. - Ale w historycznych plikach Janesa o statkach

kosmicznych całej galaktyki, obejmujących ostatnie stulecie,

nie mogę znaleźć mc podobnego. Skład również jest dziwny:

matryca metal-włókno metalowe, stop żelaza. Projekt nie dający

się porównać z żadnym z ostatnich dwóch stuleci. Hmmm.

- Masz coś?

- To. - Wywołał obraz obok zrekonstruowanego statku

- Zbliżony, ale jeszcze nie cygaro - stwierdziła Channa.

- To ostatni z linii ciężkich transportowców. Ten akurat

był transportowcem kosmicznej floty wojennej Światów Cen-

tralnych. Zaprojektowali go Dauvigishipili i Synowie. Produ-

kowali wiele statków wojennych, uruchamianych na stacjach

poza systemem Nowego Lieutas. Popatrz, niektóre przywykły

do roli obiektów historycznych. O, tutaj.

Obraz zmienił się, przedstawiając kolejnego krewniaka.

- Transportowiec kolonialny - wyjaśnił Simeon. - Prze-

stali je budować około trzystu lat temu, więc ten może mieć

jakieś czterysta. Oryginalna pojemność wynosiła dziesięć ty-

sięcy kolonistów, oczywiście w stanie hibernacji, łącznie

z trzydziestoosobową załogą. Wtedy roiło się od małych

kolonu. Ludzie szukali miejsc, w których mogliby praktyko-

wać swoje dziwne religie, jakby nie chcieli, żeby Światy

Centralne ich podsłuchiwały. Te kolonie, które przetrwały,

nadal nieźle się trzymają. Czy zaskakuje cię fakt, że statek

tej kategorii nazywano pojazdem Manifestu Przeznaczenia'7

Kilka późniejszych modeli miało mózgi kontrolujące, zanim

Światy Centralne, z powodów humanitarnych, położyły kres

tej praktyce. Niektóre z tych mniejszych kultów były... -

zrobił nieznaczną przerwę, by zajrzeć do swego leksykonu -

zboczone! Hmm, założę się, że ten statek został przerobiony

na stację orbitalną. Spójrz na cały ten sprzęt!

- Twój rodzaj ,,sprzętu"? - zapytała Channa otwarcie.

- Drobne urządzenia - poprawił ją mocnym, dodającym

mu powagi głosem. - Połączone od wewnątrz: sprzęt obser-

wacyjny, sprzęt transmisyjny, zwykły i przeznaczony do użyt-

ku na orbicie. To znaczy, kto próbowałby latać statkiem

z całym tym wystającym złomem? Skoro linia działania ciągu

nie przechodzi przez środek masy i statek jest mewyważony,

to jak można nim wystartować?

Channa przywołała transmisje kolejnych sond, zawierające

ujęcia beczkowatego kadłuba zarejestrowane przez obwodowe

czujniki, więc mogli zobaczyć spustoszenie spowodowane

zderzeniem i zbyt gwałtownym przyspieszeniem.

- Musieli mieć jakiś powód do tego bezprawnego wtarg-

nięcia - powiedziała i zatrzymała obraz przedstawiający

szczątki radaru i anten radiowych. - Wygląda mi to na

zniszczone w czasie bitwy.

- Hmmm. - Simeon błyskawicznie przeprowadził bliż-

sze badania i porównał z wojennymi rejestrami ze swoich

plików. - Masz rację, moja Channo. Antena transmisyjna

została odcięta, więc nie mogli odpowiedzieć na nasze powi-

tania. Ktokolwiek wystrzelił te pociski, znał ten sprzęt i ich

najbardziej odsłonięte punkty. Widzisz na kadłubie plamy

w kształcie gwiazd? I te długie postrzępione zniekształce-

nia w tylnej jego części? To mogły być miotacze promieni

o dalekim zasięgu. Trudno powiedzieć, bo ślady są zbyt

pomieszane. - Mówił wolniej, chłodnym tonem. - Do diab-

ła, Channo, takie miotacze promieni wchod/ą w skład wojen-

nego uzbrojenia. Naprawdę dobry towar. - O rany, chłopie,

to nie ma nic wspólnego z symulacją, pomyślał. - Ktoś

próbował zniszczyć ten statek.

- A ofiary były wystarczająco zdesperowane, by lecieć

pomimo groźby oślepnięcia i kompletnego ogłuchnięcia -

podsumowała Channa. - Nie było to bezpieczne przedsię-

wzięcie, nawet w rozległej przestrzeni międzygwiezdnej. Moje

następne inteligentne pytanie brzmi: czy uciekli? Lub czy

nadal są ścigani?

- Wyprzedziłem cię, partnerko - odpowiedział dumny

/. siebie, że wcześniej przyszły mu do głowy te pytania. -

Jak dotąd nie odkryłem mc podążającego tym samym wek-

torem.- Obydwoje odetchnęli z ulgą.- Albo... nie, byli

oślepieni. Pościg mógł zrezygnować dawno temu, a oni nie

dowiedzieliby się o tym. Jednak lepiej ustalić, kto i dlaczego

ich zaatakował. Jeśli, co mało prawdopodobne, ktoś tam

przeżył, żeby przedstawić nam fakty. Nie mam altruistycznych

skłonności. Z tego, co wiemy, wynika, że mogą być piratami

albo porywaczami, którzy uciekali przed pościgiem floty

Światów Centralnych. Tak czy inaczej, przelecieli tak blisko,

że omal nie roztrzaskali nas na kawałeczek.

- Kawałeczki - poprawiła go Channa. - I raczej nie

biorę w rachubę, że zajmowali się czymś nielegalnym. Coś

naprawdę śmiertelnego i groźnego musiało popchnąć ich do

ucieczki statkiem nie nadającym się do lotów kosmicznych.

Coś, co nagle pojawiło się na ich planecie. Z jakiego innego

powodu nie traciliby czasu na odcięcie tej masy trzymającej

się statku? Może ich słońce stało się nową. Tak czy inaczej -

powiedziała ożywiona - jeśli na pokładzie są ludzie, to na

pewno są w złym stanie, więc co zrobisz, żeby ich uratować

lub... pojmać?

Odchrząknął.

- Moja Channo. jesteś ruchomą połową w tej spółce.

Pamiętasz? Więc idź i bądź moim mięśniowcem. I zachowaj

ostrożność!

Znieruchomiała.

- Ach tak. Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś! - Po

chwili dodała łamiącym się głosem: - Jakoś nie sądziłam,

że z tym przydziałem będą wiązały się tego rodzaju obo-

wiązki.

- Cóż, a jednak! - powiedział, nadając swemu głosowi

melodyjne brzmienie. - Bez powodu nie pakowałbym cię

w ten niezgrabny skafander.

Channa sięgnęła po hełm.

- Zuch dziewczyna! - stwierdził łaskawie Simeon, ale

zignorowała go. - Aha, Channo?

- Co?

- Zanim zamkniesz hełm. włącz swój aplikator.

__ Aha! - Dotknęła włącznika umieszczonego tuż za

uchem Był to styk odpowiadający tylko jej indywidualnej bio-

energii- - Odbierasz?

__ Sprawdzam.

,__ Czy teraz mogę iść? - zapytała uprzejmie.

__ Sprawdzam.

__ I współpracuj, Simy. kochanie.

Mam go - mruknęła do siebie Joat, gdy wydobyła kom-

puter z zacienionej szczeliny i włączyła go palcami odzia-

nymi w niezgrabne rękawice skafandra kosmicznego. Joat

dobrze znała próbne alarmy stacji, lecz kierując się wła-

snym instynktem przeżycia, założyła skafander, gdy tylko

syrena ogłosiła czerwony alarm. Poza tym miała okazję

sprawdzić, jak szybko jest w stanie wskoczyć w to dzi-

wactwo.

Głośny okrzyk "łał" był jej reakcją na zgłoszoną przez

komputer gotowość do działania. System włączał jakieś trudne

dane, przetwarzając je i przekazując Simeonowi w sposób,

w jaki transferował dane z czujników, choć nigdy w takim

zagęszczeniu czy złożoności.

- Ciężko odczytać! - Joat starała się nadążać najlepiej,

jak umiała, lecz prędkość była zbyt wielka. - Mam - ode-

tchnęła zadowolona, gdy główny komputer zaczął kodować

dane również dla swojej małej przyjaciółki. Trochę czasu

zabrało mu lepsze dostrojenie, usunięcie zakłóceń i przekaza-

nie jej wizualnego i dźwiękowego materiału. Joat odskoczyła

zdumiona, uderzając głową w metalową pr/egrodę, lecz zig-

norowała ból, gdy tylko zdała sobie sprawę, cu zdobyła.

Hej, przecież to od Channy. Dziwne, bardzo dziwne, po-

myślała. Odbieram to, co ona widzi. Musi mieć aplikator,

żeby się podłączyć tak bezpośrednio do Simeona. To, co

widziała Channa. sprawiło, że uczucia Joat wobec niej znacz-

nie złagodniały. Channa nie była galaretą, jak brzmiało jej

prywatne określenie tkanki organicznej.

- Ciosy rozbijające holosystem każdego dnia - mruknęła

Joat, wlepiając spojrzenie w miniaturowy ekran.

Zwinęła się w wygodniejszej pozycji, podłożyła skradzioną

poduszkę, żeby znowu me rozbić sobie głowy, nogi oparła

0 podporę dachu tunelu, wetknęła słuchawkę w wylot hełmu

1 całą uwagę skupiła na akcji.

- Przygodowy holo w czasie rzeczywistym! - Idealny,

pomimo falujących linii w dole trójwymiarowego obrazu,

które musiały powstawać pod wpływem oddychania i innych

oznak życia. - Idź, Channo, idź!

ROZDZIAŁ 6

Dzięki temu, że urodziła się i wychowała na stacji kosmicz-

nej, Channa odbyła pierwszy kosmiczny spacer, gdy tylko

była wystarczająco du/a, by pasował na nią młodzieżowy

skafander. Ale na tym kończyło się podobieństwo między

czasami na Stacji Hawkmg Alpha Proxima a jej obecną

sytuacją.

Teoretycznie wiedziała, że SSS-900-C znajduje się na

obrzeżach Mgławicy Shiva. Krzyżowały się tutaj szlaki han-

dlowe, którymi przewożono obrobione rudy, istotne dla pro-

dukcji rdzeni napędowych. Kiedy statek, którym przyleciała,

zbliżał się do stacji w kształcie hantli, z wielkim zaintereso-

waniem obserwowała proces cumowania na ekranie zamon-

towanym w kabinie. Jednak teoria i tamten widok z całkowicie

bezpiecznego pokładu statku nie przygotowały jej na wielki

łuk perłowej mgły, która wypełniała jej płytkę wizyjną. Mgła

żarzyła się różnokolorowymi promieniami protosłońc.

- Widowiskowe, prawda? - zapytała Patsy.

Channa ocknęła się spłoszona.

- A ty co robisz na zewnątrz?

- Ten holownik jest moją stacją pogotowia ratunkowe-

go - odpowiedziała, uśmiechając się szeroko w bańkowatym

hełmie. - Hodowla glonów wytrzyma trochę beze mnie.

Małe, hałaśliwe bękarty. A poza tym jestem naprawdę dobrym

pilotem holownika.

- Wierzę, proszę pani - powiedziała Channa, salutując

do hełmu. Do czego zmierza Simeon, zastanawiała się. Ma

pod rozkazami swego rodzaju flotę. - Chodźmy - powie-

działa do Patsy.

Kolejno wśliznęły się do ciasnej kabiny holownika i pod-

łączyły zasilanie skafandrów do systemu statku. Holowniki

były małymi pojazdami z urządzeniami napędowymi i sterów-

niczymi wymagającymi minimalnej kontroli. Miały kształt

klina z polami holowniczymi i pneumatyczną komorą dla

rozbitków, tak więc dodatkowo pełniły rolę statków ratowni-

czych. Przedział dokowy i sama kabina pozostawały otwarte

dla próżni, lecz Channa poczuła lekkie drgania, gdy Patsy

uruchomiła silnik i wystartowała. Kiedy znalazły się poza

polem grawitacyjnym stacji, nastąpiło zwykłe dezorientujące

przechylenie statku. Teraz jedynym obciążeniem było przy-

spieszenie i olbrzymia masa stacji o dzwonowatym kształcie

została pod nimi zamiast z tyłu. Zmysły podpowiadały jej, że

w polu grawitacyjnym wznosiły się pionowo, a potem nagle tor

ich lotu zmienił się na poziomy, więc się zmusiła do ignorowa-

nia różnic poziomów, a skoncentrowała się na wszechstronnej

czujności, która była bardziej użyteczna w kosmosie.

- Wchodzimy na właściwy wektor - powiedziała Patsy

do mikrofonu umieszczonego wewnątrz hełmu.

Inne holowniki były dryfującymi plamkami światła, og-

nikami na czarnym tle. Taka właśnie analogia przyszła Chan-

me do głowy, gdy okrążały dryfujący kadłub intruza. Był

naprawdę duży. Na dziobie znajdowała się jakaś postrzępiona

plątanina, a rufa nadal jarzyła się biało-czerwono, powoli

wypromiemowując żar w próżnię.

- Dane? - odezwała się Channa.

Swędził ją nos, co zdarzało się zawsze, gdy miała założony

hełm.

Odpowiedział jej głos Simeona.

- Główny układ elektroenergetyczny wysiadł, gdy spalili

urządzenie napędowe - rzekł. - Uważajcie na to. A przy

okazji, wykryłem promieniowanie gamma, prawdziwy eks-

ponat muzealny. Główne wewnętrzne pole grawitacyjne jest

wyłączone. Pośrodku statku zlokalizowałem wciąż działające

systemy pomocnicze, ślady pary wodnej i atmosfery. Możliwe,

że jest tam komora z ciągle działającym urządzeniem pod-

trzymującym życie.

Channa ponownie zbadała mostek statku. Przyrządami do-

stępnymi w kabinie holownika były zaledwie wymyślone

wykrywacze ruchu.

- Nic me mogę złapać - stwierdziła sfrustrowana. -

Czy przegapiłam coś?

- Niewiele - odparł Simeon. - Jest tam za dużo brudu,

który będzie zakłócał odczyty. Zobaczysz, jak dostaniesz się

na pokład.

- W porządku - powiedziała i spojrzała w dół na równik

kadłuba, gdzie powinny być zlokalizowane przegrody dla

wahadłowców. - Podjedźmy tam, Patsy.

Channa skierowała wskaźnik świetlny na kadłub. Opadały

stopniowo, aż starodawny statek wypełnił połowę nieba.

- Nie budują już takich jak ten - stwierdziła Patsy, gdy

spostrzegły wlot do komory dla wahadłowców, która miała

co najmniej dwieście metrów długości i była wystarczająco

duża, by zmieścił się w niej mały liniowiec.

- Nie muszą - odpowiedziała Channa. Sprawiała wraże-

nie nieobecnej. Dziś jednostki napędowe były o wiele tańsze

i bezpieczniejsze, a poza tym statki tych rozmiarów wyszły

już z użycia. - Komuś się nie podobały.

Z tej odległości uszkodzenia kadłuba zdawały się ogromne.

Rozgrzany metal stopił się wokół krawędzi rozcięć, osiągając

konsystencję żużlu. Gdy wleciały w głąb komory, stwierdziły

jednak, że jakimś cudem uszkodzenia nie naruszyły kon-

strukcji.

- Musieli przeżyć - mruknęła Channa. - Cudem unik-

nęli śmierci, szczęściarze.

- Chyba że umarli z radości - zakpił Simeon.

- To tutaj - mruknęła Patsy, gdy wreszcie wprowadziła

holownik do mniejszej przegrody dla wahadłowców i próbo-

wała otworzyć wrota, stosując kilka standardowych kodów

wywoławczych. - Simeonie, czy biblioteka wie, jakiego ko-

du użyć w przypadku takiego starego statku? Na zwykłe nie

otrzymuję żadnej odpowiedzi.

- 317, 3175?

- Próbowałam i nic.

Simeon podał jeszcze kilka kodów.

- Nic nie działa - stwierdziła rozczarowana. - Czy mo-

gli je zamknąć?

- Trudno powiedzieć, dopóki się nie upewnimy, czy zwa-

riowali, czy nie. Spróbujcie w innej przegrodzie. Ta mogła

być sterowana od wewnątrz.

Patsy wycofała holownik i sprowadziła w dół masywnej

burty, aż dotarły do kolejnych wrót. Niestety, te również nie

zareagowały na próby otwarcia.

- To śmieszne - powiedziała doprowadzona do rozpa-

czy. - Skoro weszli do środka, to musi gdzieś być jakieś

działające wejście!

- Biorąc pod uwagę widoczne uszkodzenia, może po-

szczęści się wam z jakimś lukiem pomocniczym. Jest ich

blisko setka, a przegród dla wahadłowców tylko sześć. Spró-

bujcie któregoś na śródokręciu.

- Dobry pomysł - przyznała, czując przypływ optymiz-

mu. - A czego tym razem użyjemy jako otwieracza do

puszek? Nie chcemy przecież, zęby rozbitkowie umarli ze

starości, zanim się do nich dostaniemy.

Pierwszy z luków, który próbowały otworzyć, uchylił się

na pół metra. Simeon patrzył na niego oczyma Channy przez

aplikator podłączony bezpośrednio do jej nerwu wzrokowego.

- Nie jesteście duże, ale nie jesteście też aż tak małe -

oznajmił poważnie.

- Lądujemy - postanowiła Patsy. - Kontakt. - W mo-

mencie zetknięcia się powierzchni holownika i dużego ka-

dłuba rozległ się szczęk metalu.

- A ja spróbuję dojść do wejścia. Myślę, że jest wystar-

czająco szerokie - powiedziała Channa do Simeona.

- Tylko bądź bardzo ostrożna, moja Channo...

- Na litość Ghu, Simeonie, spacerowałam w kosmosie,

odkąd skończyłam pięć lat. Jestem człowiekiem o lepkich

stopach.

- Tak, ale me sądzę, żeby twoja stacja doświadczyła ataku

wroga. A jest nim ta latająca kupa złomu! Może zrzucić cię

z kadłuba... albo rozgnieść cię na nim.

- Rzeczywiście wiesz, jak dodać dziewczynie odwagi.

Idę, Simeonie, i koniec.

Mrucząc do siebie o tytanowych idiotach i osłach cier-

piących na agorafobię, przygotowała się do opuszczenia ho-

lownika. Patsy Sue przynajmniej uśmiechnęła się radośnie

i zacisnęła kciuki.

- Musimy się dowiedzieć, co lub kto jest w środku.

- Żaden problem - odrzekła Patsy, sięgając do skrzynki

na narzędzia umieszczonej pod siedzeniem pilota.

Kiedy w jej ręce pojawił się czarny pistolet łukowy o brzyd-

kim kształcie, Channa osłupiała.

- Nie są zabronione? - zapytała, rozglądając się dokoła.

Patsy pokiwała lufą.

__ Nie, me na Larabie.

Channa pokręciła głową, po czym się podniosła i wysiadła.

__. Wiesz, Simeonie, przeszłam szkolenie mięśniowców.

Prowadziłam już akcję ratunkową.

- Ile razy?

- Raz. Brak doświadczenia czynił mnie tylko bardziej

ostrożną. Potrafię to zrobić, Simeonie. Kiedy będę w środku,

może uda mi się otworzyć luk do końca. Skieruj inne ho-

lowniki, żeby były w pobliżu, gdybym potrzebowała po-

mocy.

Patsy wymachiwała pistoletem łukowym, aby przyzwyczaić

się do jego wagi.

- Przypuszczalnie się przyda - dodała wesoło Chan--

na. - Odbierasz jakieś pozytywne oznaki życia, partnerze? -

zapytała, gdy wprawnie przytrzymując się klamry, podryfo-

wała ku kadłubowi, na którym utrzymywały ją bezpiecznie

lepkie powierzchnie butów.

- Według moich czujników nikt nie jest przytomny. Ale

mógłby być...

- Przestań mnie pocieszać - zażartowała. - Masz w po-

gotowiu ekipę medyczną?

- Dopiero co się poznaliśmy - powiedział z żalem.

Channa zatrzymała się, ujęta nutą wzruszenia w jego głosie.

- Jesteś najbardziej pokrętną kreaturą, jaką kiedykolwiek

miałam nieszczęście spotkać - oznajmiła chłodno, przytwie-

rdzając do swego skafandra szpulę włókna światłowodowe-

go. - Popatrz, nie jestem kompletną idiotką. Holownik bę-

dzie mnie osłaniał z jednej strony i jestem tylko dwa kroki

od luku.

- Ja? Pokrętny? Oczekuje się ode mnie, żebym powstrzy-

mywał mojego mięśniowca od ryzykowania swym puszystym

łebkiem.

Ostrożnie odrywając but, zrobiła pierwszy krok w stronę

luku, a potem drugi. Następnie uwolniła obie stopy i spokojnie

poszybowała ku otworowi, by zbadać go dokładniej. Ma-

gnetyczny uchwyt wbudowany w lewe przedramię jej skafan-

dra szarpnął, wywołując wrażenie lekkiego popchnięcia. Wy-

strzelona tarcza stykowa, ciągnąca za sobą pojedyncze włók-

no, uderzyła w drzwi przegrody. Następnie Channa urucho-

miła szpulę, która nawijając włókno, przyciągnęła ją do luku.

Patsy podążyła za nią, wywijając koziołka, dzięki któremu

wylądowała w odległości mniejszej niż na wyciągnięcie ra-

mienia od przyjaciółki.

- Popisałaś się - przyznała Channa.

- Nie jesteś jedyną osobą z doświadczeniem w spacerach

kosmicznych- odpowiedziała Patsy. Choć jej głos brzmiał

wesoło, trzymała pistolet łukowy w pogotowiu, gdy zaglądała

do wpółotwartego luku. - Właz do sektora ratunkowego.

Niewiele brakuje, żebyśmy dostały się do środka. Przygotuj

się.

Channa oblizała wyschnięte wargi. To wina powietr/a

w skafandrze, przekonywała samą siebie. Zawsze jest zbyt

suche.

- Po prostu jesteś zazdrosny o mnie, Bellonę Rockjaw,

bohaterkę pogranicza kosmosu - powiedziała głośno do Si-

meona.

- W tym się z tobą zgadzam, Channo - odrzekł tęsknie.

Channa parsknęła, tłumiąc wybuch śmiechu, po czym stę-

kając z wysiłku, próbowała się przedostać przez wąski otwór.

- Nie utknij - poradził jej.

Channa zaczęła chichotać.

- Nie rozśmieszaj mnie - upomniała go. - I przestań

czytać w moich myślach. - W końcu przecisnęła się z nie-

miłym uczuciem wywołanym tarciem metalu o plastyk. Zna-

lazła się w komorze, w której przechowywano starodawny

sprzęt różnego rodzaju. Były tam zapasy żywności, wieszaki

na skafandry i puste uchwyty narzędziowe. Tylko pojedynczy

pasek oświetlał ponure wnętrze. W bocznej ścianie komory

zauważyła masywną, niezgrabnie wyglądającą śluzę powie-

trzną, a obok niej rząd mrugających wskaźników. - Kilka

systemów nadal działa - stwierdziła. - Patsy, zaprzyj się

o ramę i sprawdź, czy będziesz w stanie odsunąć właz.

- Nigdy się przez niego nie przecisnę - mruknęła starsza

kobieta. - Chciałabym też być taka płaska.

__ Ona nie jest płaska! - zaprotestował gwałtownie Simeon.

Channa uśmiechnęła się, ale Patsy była zajęta przymierza-

niem się do otworu i przymocowaniem swego włókna we-

wnątrz luku. Dopiero gdy się z tym uporała, chwyciła brzeg

ramy obiema rękami i z całej siły pociągnęła w górę, lecz

właz nie ustąpił ani na milimetr.

__ Nic z tego. Zaklinował się. Masz płytkę polaryzują-

cą? - zapytała Patsy.

- Zwykłą.

__ Trudno. Spróbuję czegoś subtelnego.

Wycofała się, uniosła pistolet łukowy i strzeliła cztery razy.

W próżni emisja niebieskobiałego aktymcznego światła była

bezdźwięczna, lecz mgła cząstek metalu eksplodowała na

zewnątrz jak połyskujące toroidalne komory próżniowe ze-

środkowane na punktach celowania. Patsy z satysfakcją po-

kiwała głową, okręciła się, by zaprzeć się nogami o właz

i zacisnęła dłonie na dwóch uchwytach wystających tuż obok

z kadłuba. Channa usłyszała, że przyjaciółka stęknęła z wysił-

ku i drzwi poszybowały w kosmos.

- Odznaczasz się niezwykłą subtelnością- powiedziała

Channa.

- Nie wyobrażaj sobie za dużo - odrzekła Patsy, udając,

że zdmuchuje dym dobywający się z lufy pistoletu łukowe-

go. - Znalazłaś coś?

Channa stała przy śluzie powietrznej i pochylała się nad

dotykowym polem kontaktowym.

- Niewiele. Simeonie, czy dobrze nas słyszysz?

- Głośno i wyraźnie, odkąd Patsy usunęła z drogi właz

do luku. Jednak gdy wejdziesz głębiej, sygnał może zostać

wytłumiony. Może powinnyście poczekać? Do waszej pozycji

zbliżają się jeszcze cztery holowniki.

Channa, nie bez bolesnego poczucia winy, zignorowała jego

prośbę. Ale, do diabła, okazja jest nie do odparcia, przyznała

w duchu. Została wyszkolona jako administrator, partner,

wykrywacz i eliminator usterek, lecz przez większość czasu

wykonywała zadania rutynowe. Nie nudne, bo gdyby ją nu-

dziły, nie pełniłaby funkcji mięśniowca. Z drugiej strony, nie

wybrano by jej, gdyby wjej profilu psychologicznym nie było

zamiłowania do poszukiwania przygód.

- Patsy, możesz to rozciągnąć/ - zapytała, przechodząc

nad szpulą.

Optyczne włókno oprawione było w tkane włókno wol-

framowe, 7 półprzewodnikowymi płytkami receptorów roz-

ruchu. Niewiele grubsze od nitki, wytrzymywało ciężar

kilku ton. Przytwierdzone do ściany za nimi, zwiększyłoby

zasięg aplikatora Channy, jak i nadajnika, w który wy-

posażony był skafander Patsy. Używając punktowego pod-

grzewacza, wmontowanego w konstrukcję rękawicy jej ska-

fandra, Patsy przyspawala zewnętrzny koniec włókna do

kadłuba tuż przy luku.

- Gotowi? - zapytała Channa, biorąc głęboki oddech

- Pewnie. - Patsy stanęła za nią z pistoletem łukowym.

- Jestem gotowy - potwierdził Simeon.

Blok klawiszy zamigotał na zielono i bursztynowo.

- Chyba daje znać, że ma jakieś trudności z atmosferą -

stwierdziła Channa. - Wymaga określonego ciśnienia. -

Podłączyła rząd czujników do powierzchni.

- Mają kłopot - powiedział Simeon. - Słyszysz ten

zgrzyt? - Channa potrząsnęła głową, a po chwili poczuła, ze

włączył c/ujniki akustyczne jej hełmu, które przekazały cichy

dźwięk, przypominający zgrzytanie zębami.

- Co to jest?

- Główne wewnętrzne jednostki napędowe - odpowie-

dział Simeon. - Źródło energii wygasło, ale one nadal są

nadprzewodzące. Stosowali twarde stopy. Budowali je tak,

żeby wytrzymały więcej, niż zakładano.

- To znaczy?

- To znaczy... że aby zatrzymać ten wrak, pilot zużył całą

energię, jaka mu została. Zewnętrzne elementy jednostek

napędowych stopiły się, zanim energia wygasła. Natomiast

wewnętrzne właśnie się rozpadają.

- Złe wieści - stwierdziła Patsy.

- Topi się? - zapytała Channa bojaźliwie.

Energia potrzebna do poruszania tych megaton między

gwiazdami była ogromna.

Simeon nasłuchiwał przez moment.

- Jeszcze nie, ale wkrótce. Wpadnę w panikę, kiedy hałas

będzie znacznie lepiej słyszalny. Kobiety, otwórzcie tę we-

wnętrzną śluzę! Przyślę wam posiłki. Zostało wam około

trzydziestu minut, potem musicie się stamtąd wynosić.

Wreszcie śluza rozsunęła się i mogły wejść dalej. Kiedy

zamknęła się za nimi z sykiem, pozostały w hełmach. Channa

spojrzała na wskaźniki umieszczone na rękawie jej skafandra

i odczytała wyniki analizy.

__ Zawartość tlenu w powietrzu spada, a dwutlenku węgla

wzrasta. Nekrotyczne ketony albo innymi słowy - produkty

rozpadu promieniotwórczego. Nie chciałabym być zmuszona

do oddychania tym gównem. Czy ktoś może wdychać to i żyć?

- To zależy od naturalnej tolerancji - odpowiedziała

Patsy. - Dalej może nie być tak źle. - Jako specjalistka od

zachowania środowiska naturalnego, znała parametry. - Ich

filtry widocznie chwilowo nie nadążają z powodu zbyt dużego

stężenia nekrotycznych ketonów.

Otworzyły kolejną wewnętrzną śluzę i nie znajdowały się

już w bezdźwięcznej próżni - zewnętrzne czujniki ich ska-

fandrów retransmitowały syk. Na nieszczęście, zgrzyt stał się

wyraźmejszy. Od jego wysokich tonów dostały gęsiej skórki.

Channa spojrzała w dół długiego korytarza, naznaczonego

wiekiem i skąpanego w mdłym, niebieskim świetle lamp

awaryjnych.

Dokoła bzyczały muchy, Patsy rozgniotła jedną z nich na

ścianie.

- Dmuchówki - stwierdziła po dokładniejszych oględzi-

nach. W jej głosie dało się wyczuć lekkie drżenie. - Miałam

je na fermie.

- Według czujników są jedynymi żyjącymi tutaj istota-

mi - powiedziała Channa. - Chodźmy.

Palce doktora Chaundry przebiegały po klawiaturze. Robił

notatki. Ten mężczyzna o smagłej skórze, drobnych kościach

odznaczał się precyzją uczonego.

- Mówisz, że maksymalnie pięćdziesiąt?

Simeon cofnął się do danych implantacyjnych, wypełnia-

jących inną część jego świadomości. Channa oddychała cięż-

ko, z przyspieszonym biciem serca, a poziom kwasów żo-

łądkowych wskazywał, że powstrzymuje mdłości. Simeon

nie był zaskoczony. To, co zobaczyła, jego także rozstroiło

psychicznie.

- Krótkoterminowa, improwizowana próba przebywania

w stanie hibernacji - powiedziała, panując nad głosem, by

raport brzmiał obiektywnie. Popatrzył na gmatwaninę połą-

czonego sprzętu, otaczającego żywych i martwych. - Praw-

dopodobnie miała na celu zmniejszenie zużycia powietrza, ale

ciężki sprzęt zawiódł.

W ostatniej komorze znajdowali się w większości martwi,

z zapadniętymi oczyma i wyschniętymi wargami, odsłaniają-

cymi wyszczerzone zęby. A także larwy much. Martwe dzieci

zastygły przytulone do martwych matek. Niektóre poczwarki

stwarzały straszne pozory życia, poruszając nabrzmiałymi,

sczerniałymi członkami. Elastyczne sieci, przytrzymujące ży-

wych i martwych na siennikach rozłożonych na podłodze lub

na pryczach, były chyba jedynym przejawem miłosierdzia.

Najwyraźniej ktoś przewidział, że mogą wysiąść wewnętrzne

pola grawitacyjne. Simeon wyobraził sobie wejście do jednej

z tych komór i znalezienie gnijących ciał, unoszących się

swobodnie...

- Ten... - zaczęła Channa, przełykając ślinę i pochylając

się nad ciałem, które nadal żyło lub dopiero co umarło.

Dryfujące larwy przykleiły się z mokrym plaśnięciem do

powierzchni jej płytki czołowej i pozostały tam, wijąc się.

Channa przełknęła głośno, jakby miała zaraz zwymiotować,

po czym zmusiła się, by je zetrzeć.

Jakiś głuchy dźwięk odbił się echem w spokojnym po-

wietrzu.

- Co to było?

Simeon ponownie rozszczepił swoje pole widzenia. Statek

ratowniczy zawisł tuż przy kadłubie, wyrzucił pocisk ciągnący

za sobą gruby wąż i przyłączył się do systemu pomp -

pokładowego systemu wtłaczającego, który przebił kadłub

i się uszczelnił.

- Harpun powietrzny - wyjaśnił Simeon. - Za sekundę

zaczniemy pompowanie.

- Miło słyszeć - powiedziała Patsy z głębi korytarza.

Rozległ się trzask jej pistoletu łukowego i hermetyczne drzwi

otworzyły się. - Jeszcze jedna komora. I mniej więcej to samo.

__Z pięćdziesięcioma żyjącymi nie powinniśmy mieć kło-

polu - mówił doktor do Simeona z bezpiecznego, czystego

biura szpitala pokładowego. Chaundra podał komputerowi

komendę zbliżenia i przeglądał analizę oznak życia wydruko-

waną tuż obok wychudzonej twarzy zbiega. - Stopniowa

hibernacja. Stara cząstkowa metoda- dodał. - Bardzo nie-

bezpieczne dozowanie związane z pozbawianiem tlenu. Pro-

wadzi do odwodnienia i wygłodzenia, ale najczęstszym po-

wodem zgonów jest niewystarczająca ilość powietrza.

Hmm. - Zamrugał oczyma. - Fizyczny typ? Czasami w od-

izolowanych koloniach występuje genetyczna odmienność.

Muszę sprawdzić. Ci wyglądają na rasę południowoeuropej-

ską: archaiczny typ, bardzo czysty. Powinniśmy ewakuować

ich stamtąd najszybciej, jak to możliwe.

- Pracuję nad tym - poinformował go Simeon bezna-

miętnie. Nigdy więcej nie chcę w taki sposób oglądać rekon-

strukcji pola bitwy, pomyślał.

Przez uszy Channy słyszał rozlegający się w korytarzu

odgłos kroków, charakterystyczny dla zastępujących grawita-

cję przylepnych powierzchni butów skafandra. Ochotnicy we-

szli dość żwawo, z pneumatycznymi kapsułami ratowniczymi

w dłoniach, i zatrzymali się jak wryci. Jeden z nich przez

moment próbował opanować reakcje organizmu, lecz w końcu

poddał się ostremu i niebezpiecznemu w zamkniętym hełmie

atakowi torsji. Towarzysze zdjęli mu hełm, lecz odór, który

uderzył go w nozdrza, tylko pogorszył jego stan. Tak więc

nieszczęsny ochotnik trafił do pierwszej kapsuły.

- Ruszać się! - rozkazała Channa. Jedynie Simeon zdo-

łał wychwycić drżenie w jej głosie, pozostające poza zasię-

giem normalnych uszu. - Żywi są oznaczeni plamami żółci

z regeneratora ładunkowego. Zastosujcie pokarm plazmowy,

odtrutki ratunkowe i zabierzcie ich stąd. Tych da się od-

ratować. No już!

Początkowo ociągając się, a później odzyskując sprawność

ruchów, ludzie ze stacji ruszyli do pracy. Channa uciekła na

korytarz, musiała odetchnąć. I tak długo wytrzymała. Simeon

był do głębi wdzięczny, że nie próbowała rozwierać uszczel-

nień skafandra, kiedy podłączyli wąż doprowadzający powie-

trze. Usunięcie odoru z tego statku zabrałoby kilka próż-

niowych miesięcy, a więc o wiele więcej czasu, niż pozostało

temu pojazdowi. Wypalenie do końca wewnętrznych elemen-

tów napędowych przynajmniej by go oczyściło.

- Ile jeszcze? - zapytała Channa.

- Nie mniej niż godzina i nie więcej niż trzy - odpo-

wiedział. - Myślę, że hipotezę o piratach możemy odrzu-

cić.

Channa skinęła sztywno. Rzeczywiście, na statku było zbyt

dużo rodzin i dzieci. Ciała unoszące się w następnej komorze

opadły, a lekarze krzątali się przy trojgu żyjących, przed

umieszczeniem ich w kapsułach ratunkowych.

- Panno Hap, jestem Tez Kle! - Sondee miał na rękawie

skafandra opaskę asystenta lekarza.

Channa spojrzała na niego zaskoczona. Niewielu obcych

wybierało jako specjalizację medycynę Terran. Oczywiście

Sondee był raczej humanoidem, jeśli pominąć jego czworo

oczu - parę dużych i umiejscowionych tam, gdzie powinny

być oraz parę dodatkowych, nad spiralnymi wyrostkami, które

służyły jako uszy - a także brak jakichkolwiek rysów twarzy

prócz otworów nozdrzy i ust przypominających przyssawkę.

Sondee mieli miłe głosy, charakteryzujące się dużo szerszą

skalą wokalną i łatwiej poddające się modulacji niż ludzkie.

- Jesteś dowodzącym? - Przytaknął. - Pozwól, że ci

pomogę - powiedziała.

Pierwszą osobą, którą się zajęła, był słabo umięśniony

mężczyzna o szczerej twarzy i rudo-czarnych włosach. Uwol-

niła go z przytrzymującej sieci, podniosła, a następnie we-

pchnęła do worka odpowiadającego długości ciała, który zam-

knęła hermetycznie i w którym włączyła urządzenie pod-

trzymujące życie. Wydawało się, że ciało mężczyzny powoli

zmienia kolor. Channa odwróciła się do jego sąsiada i za-

marła.

- Channa, twoje funkcje życiowe wykonują najdziwniej-

szy taniec, na jaki je stać. W czym problem? - zapytał

Simeon.

Leżący przed nią mężczyzna miał blisko dwa metry wzros-

tu, szerokie ramiona i szczupłe uda. Słowem, zbudowany

i umięśniony jak atleta. Miał czysty, idealnie klasyczny profil,

z mocno zarysowanym podbródkiem i zmysłowymi ustami.

Na lekko wystające kości policzkowe padał cień długich,

ciemnych rzęs okalających skośne oczy. Długie, czarne włosy

o błękitnym połysku odsłaniały wysokie, świadczące o in-

teligencji czoło i opadały mu prawie do ramion.

Channa przyłapała się na tym, że westchnęła z podziwu.

Ten kolos jest tak przystojny, że nawet w tym stanie dobrze

wygląda, pomyślała.

- No, no! - zawołał Simeon. - Bardzo ładnie, Channo,

ale jeżeli nie wsadzisz tego Adonisa do worka, to przybierze

bardzo nieciekawy odcień błękitu.

- Ach... racja.

Odpięła mężczyznę i zamknęła w hermetycznym worku,

który razem z sąsiednim, pociągnęła za sobą do śluzy, gdzie

przekazała je czekającym technikom medycznym. Ładownię

transportowca ratowniczego wypełniły unoszące się i potrą-

cające wzajemnie kapsuły. Channa i dowódca techników me-

dycznych stali w śluzie, sprawdzając czujniki nastawione na

bicie serc ratowanych.

- Chyba mamy wszystkich - powiedział Tez Kle. - Nie

zdołaliśmy uratować wszystkich. Zostawiliśmy tych, co do

których byliśmy pewni, że nie możemy im pomóc - dodał

przepraszająco.

- Nic więcej nie mogłeś zrobić - odrzekła Channa. -

Nie mamy już czasu. Chodźmy - dodała, klepiąc go po

ramieniu. - Mam na zewnątrz holownik. - Zamknęła za nim

śluzę i czekała niecierpliwie, aż pilot zrobi to samo na ze-

wnątrz. - Do diabła, chciałabym się dostać na mostek.

- Spróbuj z Patsy - odpowiedział Simeon. - Każdy bit

danych będzie pomocny. Właśnie naprowadzam holowniki,

żeby odepchnęły ten wrak od stacji, i to szybko.

Channa gwałtownie uniosła głowę.

- Nadal jest dla ciebie niebezpieczny?

- Nie na tyle, żeby pewien mózg nie mógł nim pokiero-

wać - zażartował Simeon. - Rób swoje, mięśniowcu.

Spojrzała na wyświetlacz informacji przymocowany na wy-

sokości jej talii i przestudiowała plan wnętrza statku, który

zdołała odtworzyć z jego własnych banków danych, równie

archaicznych, jak same dane.

- Spróbuję tędy - zdecydowała, siłując się z dźwignią

kolankową włazu. - Ta droga byłaby prostsza, jeśli jest

otwarty. A jeśli nie, to natychmiast pomówię z Patsy.

- Potrzebuję kilku ludzi do holowników i do prac saper-

skich - ogłosił Simeon. - Zadanie będzie niebezpieczne.

Hala montażowa poniżej zatoki dokowej południowego

bieguna była pełna ochotników, którzy nie byli wcześniej

potrzebni lub nie mieli kwalifikacji medycznych, by wyru-

szyć z pierwszą ekipą. Wszyscy wystąpili krok do przodu.

Pomimo powagi sytuacji Simeon zdobył się na gorzki we-

wnętrzny uśmiech. Ich reakcja na wyzwanie potwierdza

teorie zawarte nawet w najstarszych książkach dotyczących

psychologii militarnej, pomyślał. Ludzie bardzo niechętnie

przyznają się do strachu w obecności innych, a szczególnie

swoich przyjaciół. Wybrał kilku. Wszyscy byli już w skafan-

drach i z hełmami pod pachą. W skład grupy wchodził

oczywiście Gus, sześciu bardziej doświadczonych pilotów

wahadłowców oraz sześciu ekspertów górniczych od materia-

łów wybuchowych.

- Dziękuję wam i reszcie także dziękuję.

Gdy w montażowni pozostali tylko uczestnicy wyprawy,

Simeon krótko i zwięźle zapoznał ich z sytuacją.

- Temu statkowi grozi wybuch. Praca silników, sądząc

po brzmieniu, jest krańcowo nieregularna, a wskaźniki już

dawno sygnalizowały stan krytyczny. Wydostaliśmy ze statku

tych, którzy przeżyli, lecz musimy odciągnąć go od stacji

wystarczająco daleko, by eksplodując, me pociągnął nas za

sobą. To nie jest jedyny problem. Musimy mieć pewność, że

rozpadnie się na możliwie najmniejsze kawałki i że rozprysną

się one we właściwy, a więc bezpieczny dla nas sposób.

Ludzie od materiałów wybuchowych uśmiechnęli się do

siebie.

- Najłatwiejsza rzecz na świecie, Simeonie - powiedział

ich rzecznik, uśmiechając się półgębkiem. - Pod warunkiem,

że wiadomo, jak to zrobić.

- A my wiemy - dodał inny, poufale klepiąc rzecznika

po plecach.

- To świetnie, chłopcy! A wy, piloci holowników, czy

możecie połączyć swoje umiejętności i wysilić trochę silniki,

żeby odciągnąć ten wrak możliwie najdalej od nas?

-- Do diabła, Simeonie! - odezwał się Gus. - Powinie-

neś wiedzieć, że oddanie ci tej drobnej przysługi nie sprawi

nam kłopotu.

- Będę wszystko obserwował i postaram się ostrzec was

w porę, żebyście zdążyli się wycofać. - Zamilkł na moment,

zaniepokojony ich całkowitym lekceważeniem potencjalnego

niebezpieczeństwa. - Czy wystarczająco wyjaśniłem sytuację?

Gus uśmiechnął się.

- Nie mogłaby być jaśniejsza- rzekł, wykonując szero-

kimi ramionami zamach, który miał być odpowiedzią na

wyzwanie. - I nie mamy czasu na dalsze paplanie!

Przerwał im głos Patsy. Simeon przywołał jej wizyjną

transmisję na jeden z tamtejszych monitorów. Znów tkwiła

na siedzeniu pilota w swoim holowniku.

- Moi drodzy, czy nie rozpiera was przypadkiem chęć

udowodnienia swojej męskości? Masz już jeden holownik na

miejscu, Simeonie. Mnie też policz.

Gus spuścił z tonu.

- Posłuchaj, Patsy, jesteśmy w bardzo głębokim...

- Bardzo głębokim gównie - dokończyła i uśmiechnęła

się do niego. - Znasz to słowo, Gus.

Wszyscy się roześmiali. Simeon przyjrzał im się i zdławił

falę gorzkiego żalu. Wojskowy dowódca, jakiegokolwiek

wzrostu, prowadzi swoje oddziały, stojąc na czele, a nie

z niedostępnej tytanowej kolumny. Nie martw się, pomyślał.

Jeśli przegrają, dzięki tej tytanowej kolumnie będziesz jedy-

nym, który pozostanie, by opowiedzieć, co się stało. To

znaczy, jeśli potrafisz żyć z tą świadomością.

- Będę miał oko na ich jednostkę napędową i ostrzegę

was, gdyby zrobiło się zbyt niebezpiecznie - obiecał Simeon.

Niemal równocześnie hełmy zakryły twarze małej grupy

śmiałków.

- To zabiera więcej czasu, niż jest warte - powiedziała

Channa z niezadowoleniem, po raz ostatni uderzając pięścią

w pulpit operatora.

Drzwi rozwarły się.

- Do diabła! A ja myślałam, że to była miejscowa legen-

da - zdumiała się. - Czy to działa twoim zdaniem?

- Czy dysponując serwomechanizmem, uderzasz mnie

kluczem francuskim, żeby zmusić mnie do pracy? - zapy-

tał. - Chyba nie. Mostek powinien być tam na dole. I po-

spiesz się.

- Jak pokierujemy demontażem? - zapytała, przecho-

dząc przez na pół otwarte drzwi i ruszając w dół korytarza.

Smuga światła latarki umieszczonej na jej hełmie ginęła

w ciemności. Na szczęście w tym sektorze me było żadnych

ciał.

- Wysłałem grupę zaopatrzoną w materiały wybuchowe,

żeby wysadziła statek - zawahał się. Zawodziły go nerwy,

co próbował zatuszować żartem: - Na kawałki. Zupełnie

niegroźne dla stacji kawałeczki. Byłoby haniebne, absolutnie

haniebne, zostać podziurawionym przez latające gruzy, po tym

jak przeżyliśmy dzisiejszy ranek, nie sądzisz? Ach, holowniki

ochotników są już na miejscu, gotowe do zmagań. O! Wy-

trąciły go z orbitalnego bezwładu.

We wnętrzu umierającego statku ruch ten był całkowicie

niewyczuwalny.

- Kto dowodzi grupą? - zapytała Channa.

- Gus.

- Patsy mówiła, że Gus jest dobrym pilotem - skomen-

towała. - Dołączę do mej, gdy tylko tutaj skończę. Czy wciąż

stoi przy luku?

- Tak. Czeka, żeby cię zabrać i dostarczyć prosto na

stację wraz z informacjami, które zdobędziesz.

- Mogę przekazać ci informacje, pomocniku Sim, ale

najpierw muszę je znaleźć.

Potknęła się o jakąś stertę na korytarzu, ale odzyskała

równowagę.

- Ty i Patsy wrócicie prosto tutaj. Nie mogę pozwolić,

żeby mój mięśmowiec nadstawiał karku, kiedy...

- Simeonie, od mięśmowców oczekuje się właśnie nad-

stawiania karków za ich mózgi - stwierdziła rozsądnie. -

A jeśli ty, stacja, znajdujesz się w niebezpiecznej sytuacji, to

moim obowiązkiem jest zmniejszyć to niebezpieczeństwo, na

ile tylko jest to możliwe. Tym razem mogę to zrobić, poma-

gając w odciągnięciu od ciebie tego wraku. Czy wyraziłam się

wystarczająco jasno?

.__ Nie podoba mi się to - mruknął niezadowolony. -

Głupie ryzyko.

- Dziękuję za twoje zaangażowanie, ale, Simeonie...

- Tak?

- Nie próbuj zakazywać mi wykonania zadania, z powodu

którego tutaj jestem. Dotarło?

- Prosto w czoło, kochanie!

- Nie całkiem tam, gdzie celowałam, ale dotrze - zapew-

niła go Channa.

- Czy mogę cię prosić o przekazanie danych wprost do

mojej pamięci, jeśli przedostaniesz się na mostek tego stat-

ku? - zapytał żałośnie.

- A niby po co penetruję ten bliski wybuchu wrak? -

odpowiedziała Channa. - Patsy, słyszysz mnie?

- Witaj na złomowisku, Channo - usłyszała wesoły głos

Patsy.

- Chyba nie chcesz, żeby przydarzył mi się jakiś wy-

padek?

Patsy roześmiała się.

- Wypluj to słowo, dziewczyno.

- Właśnie coś zauważyłam - powiedziała Channa, zwal-

niając kroku.

- Co?

- Papier. Skąd tu tyle papieru? - Kartki szybowały ko-

rytarzem i pod wpływem statycznego przyciągania przyklejały

się do odrapanych ścian.

- Ta rupieciarnia musi być pełna urządzeń tak starych,

że aż wydają się egzotyczne - odezwał się Simeon.

- Magazyn papieru? - spytała z powątpiewaniem.

- Może cofnęli się w rozwoju.

- Czy ten statek mógł być pilotowany przez człowieka

z kapsuły? - zapytała Channa, nagle dochodząc do wnios-

ków, które powinny być bardziej oczywiste zarówno dla niej,

jak i dla Simeona. Jeśli wyprowadziła go z równowagi tym...

- Wysoce nieprawdopodobne - odrzekł łaskawie. - Wte-

dy statki mózgowe nie były takie powszechne. Wszystkie te

małe, zacofane kolonie były literalnie strzałami w ciemno, zbyt

ryzykownymi, by nas tam wykorzystać. Dla pewności przejdź

jeszcze kawałek dalej i sprawdź pomieszczenie sterownicze.

- Tak jest - odpowiedziała i zaczęła posuwać się dalej,

omijając cieknące rury i iskrzące chwilami urządzenia kontrol-

ne, uszkodzone w wyniku przeciążeń wywołanych katastrofal-

nym hamowaniem.

- Papier - stwierdziła zdziwiona, żałując, że nie może

dotknąć cennej substancji gołymi rękami.

- I książki! Przynajmniej wydaje mi się, że widziałem je,

kiedy spojrzałaś w tamten kąt. Nie, bardziej na prawo. Tak!

Książki!

- Nie ma czasu na ich przeglądanie - powiedziała sta-

nowczo.

- Racja- przyznał.- To odruch antykwariusza, prze-

praszam.

- Jestem w pomieszczeniu sterowniczym - poinformo-

wała go.

Było olbrzymie i okrągłe. Większość pulpitów sterowni-

czych powleczona była plastykiem, który wyglądał na sztywny

ze starości. Zmontowane w pośpiechu, prowizoryczne urzą-

dzenia awaryjne przywróciły kilku pulpitom zdolność funk-

cjonowania. Przechodząc pod gmatwaniną wiszących kabli,

które tworzyły jakiś niezrozumiały wzór, musiała się pochylić.

W mdłym świetle zobaczyła urządzenia awaryjnego sterowa-

nia, przymocowane taśmą do pulpitów. Cały pomost wyglądał

na zrekonstruowany z szalonym oddaniem.

- Gnu! I oni lecieli tym czymś?! - wykrzyknął Simeon.

Musieli być szaleni, pomyślał i skoncentrował się na dźwię-

kach dochodzących z silnika. - Rejestr - przypomniał

jej. - Chociaż wątpię, by wśród wyposażenia znalazło się

coś wyjątkowego. Bank danych też zdemontuj. Chcemy wszy-

stkich informacji, jakie możemy zdobyć.

- Powiedz mi, jak wydobyć informacje z tego archaicz-

nego bałaganu, a uczynię to - odpowiedziała, oglądając je-

dno stanowisko pracy po drugim i próbując ustalić, które może

mieć dostęp do głównej bazy danych.

- Żeby znaleźć coś porównywalnego, musiałem daleko

się cofnąć w moich plikach - stwierdził. - Do zdekodowa-

nia są tylko trzy wieki niszczenia, ale... ach, spróbuj przy

drugim stanowisku, tym z prawej strony, chyba jedynym,

którego nie próbowali używać.

Wyciągnęła z rękawicy liniowy przekaźnik informacji i przy-

cisnęła nad powierzchnią induktora. Sąsiedni ekran ożył i zalał

się tasiemcowymi ciągami symboli.

- O rany, o rany - mruczał Simeon.

- Jakieś problemy, Sim?

- Nic, czym stary Simeon nie potrafiłby pokierować -

odpowiedział. - Ale kod jest bardzo stary i najwyraźniej dla

wtajemniczonych, a ja me mam w pliku nic, czego nie

mógłbym ewentualnie odszyfrować.

- Nie bądź taki skromny - mruknęła, spoglądając na

swój ręczny chronometr. Mnóstwo czasu, pomyślała. Przynaj-

mniej taką mam nadzieję.

- Właśnie uruchamiam interfejs i ładuję dane do swojej

pamięci, żeby zdekodować je w wolnym czasie - poinfor-

mował ją Simeon. - Gąski, gąski do domu!.

- Co takiego powiedziałeś?

- To stare powiedzenie - odrzekł uprzejmie.

- Niewątpliwie jeszcze jeden nawyk antykwariusza -

stwierdziła chytrze.

- Trafiony. Dobra, mam go - oznajmił. - Wynoś się

stamtąd.

- Niech diabli wezmą tego grata! - powiedziała Patsy

z pasją.

Holownik zaprezentował przestarzałemu, kolonialnemu sta-

tkowi swoją powierzchnię rufową. Channa uważnie, za po-

mocą wizji i pola magnetycznego, poszukiwała miejsca,

w którym mogłaby przymocować swoje uchwyty.

- Tutaj decydującym czynnikiem jest czas, panno Hap. -

Głos Gusa brzmiał trochę gniewnie. Zajęcie przez dodatkowy

holownik właściwej pozycji w rzędzie innych maszyn zabrało

więcej czasu, niż przewidywano.

- Już się ustawiłam, panie Gusky. Szukam płaskiego

miejsca wśród tych rozporek. Rozumiem, że powodem pańs-

kiej irytacji jest bałagan. Czekajcie, chyba coś widzę. To

jest... - Spojrzała ponownie i powiększyła obraz. - A niech

to wszyscy diabli! - krzyknęła.

- Cholera! - głos Simeona zagłuszył jej własny.

Po dłuższej chwili rozległy się przekleństwa innych.

- Nie wierzę - wyszeptała Channa.

Patsy domagała się wyjaśnień.

- W co? Co widzisz?

- To jest kapsuła. Tam jest człowiek z kapsuły, przymo-

cowany do kadłuba.

- Jesteś pewna?- wtrącił się Gus.- Posłuchaj, wszy-

scy są na miejscach. Musimy odciągnąć ten wrak od sta-

cji...

- PRZYCUMUJ TO, GUSKY! - ryknął Simeon tak, /e

omal nie popękały im bębenki w uszach, po czym nastąpiła

chwila ciszy. - Sprawdź to, Channo. Natychmiast!

- Tak jest - odpowiedziała Channa i wskazała Patsy,

gdzie ma osadzić holownik. - Tak, panie Gusky, to z całą

pewnością jest człowiek z kapsuły. Oczywiście, nie wygląda

tak jak ci, których zwykł pan widywać, ale mięśniowcy

potrafią rozpoznawać ich wszystkich.

Miała nadzieję, że Simeon nigdy już nie zechce tak zary-

czeć. Liczba decybeli nie mieściła się na skali przyrządu

pomiarowego. Oczywiście, jego reakcja była zrozumiała -

przynajmniej dla niej. Gdyby mózgi miały zbiorowe koszmary

nocne, to na pewno dotyczyłyby one odcięcia ich od sprzętu

i pozostawienia bezradnymi. Połączony z przewodami i me-

chanizmami człowiek z kapsuły był kolejnym krokiem ku

nieśmiertelności, nowoczesnym półbogiem tego świata. Od-

cięty od tego wszystkiego, był jedynie kaleką. Mielonka

w puszce, jak mówi okrutny żart. Ani Simeon, ani ona nie

byli zdolni do porzucenia człowieka z kapsuły.

- Gus, dlaczego nie przystępujesz do holowania? - ode-

zwała się Channa. - Patsy i ja wydostaniemy tego człowieka

z kapsuły.

Zaczepiła uchwyt tuż nad kapsułą i najszybciej, jak było

to możliwe, przyciągnęła do niej holownik. Zbliżając się,

obserwowała kapsułę na monitorze.

__Jest /wrócony twarzą do wewnątrz. Przynajmniej to

zrobili dobrze.

__ Dobrze? - oburzył się Simeon. - Dobrze zrobili?

Tym razem nic nie zrobili dobrze. Co za pieprzony spec od

mózgów to zrobił? Ten człowiek został umieszczony na ze-

wnątrz kadłuba! Coś mogło się stać jemu czy jej! Dranie,

dranie, dranie. Zdejmijcie go stamtąd!

Channa wychwyciła zimną pasję w głosie Simeona i po-

znała inny aspekt jego osobowości, zwykle maskowany przez

nieufne zachowanie lub chłopięcy entuzjazm. Ludzie z kapsuł

byli równie zindywidualizowani, jak normalni. Dlaczego uwa-

żała, że jest płytki, a nawet trywialny? Z powodu jego fas-

cynacji starożytnymi wojnami i bronią?

- Robię, co mogę, Simcome - powiedziała. - Gusky,

wkraczaj do akcji. Zejdziemy ci z drogi. To me zabierze nam

dużo czasu.

- Lepiej, żeby tak było - odpowiedział były oficer Floty

Wojennej. W jego głosie wciąż można było wyczuć urazę. -

Wilco, ruszamy.

Fala przyspieszenia była słaba, lecz zdecydowana. Potężny

pojazd zaczął się przemieszczać. Channa przymocowała do

swego skafandra linę zabezpieczającą i zsunęła się w dół

skorodowanej powierzchni kadłuba, po czym zaczęła torować

sobie drogę przez doprowadzającą do szaleństwa dżunglę

stopionych promieniami dźwigarów. Światło charakteryzowa-

ło się absolutną, kosmiczną bielą, lecz piana występująca tam,

gdzie skondensował się wyparowujący metal, wydawała się

me na miejscu.

Za bardzo przyzwyczaiłam się do nowych, funkcjonalnych

urządzeń, powiedziała do siebie, koncentrując się na precyzyj-

nych ruchach rąk i nóg. Do jej świadomości wdarła się obawa,

że ryzykuje życie dwojga żyjących ludzi dla człowieka z kap-

suły, który mógł już dawno umrzeć. Wyszkolenie mięśniowca

zagłuszyło ten strach, zanim do końca zdała sobie z niego

sprawę. Nie wolno zostawić człowieka z kapsuły, nie wtedy,

gdy mięśniowiec może go zabrać.

- Czy mózg jest w porządku? - zapytała Patsy.

- Jeszcze nie mogę tego stwierdzić - odpowiedziała

Channa.

Z jej lewej strony błysnęło światło i metal zadźwięczał pod

stopami.

- Co to było? - Ledwie powstrzymała się od krzyku.

- Ruda żelaza - wyjaśnił Gus. - Uformowana w kuliste

bryłki. Rozpraszają się stożkowo od miejsca zderzenia. Tu

jest mnóstwo tego gówna, więc pośpiesz się.

Spieszę się, śpieszę, pomyślała Channa. Kapsuła miała

kształt metalowego jaja przeciętego przez środek, z gmat-

waniną przewodów zasilających i urządzeniami telemetrycz-

nymi zamontowanymi na otwartych drzwiczkach kontrolnych.

Pojawiły się kolejne trzy błyski światła, wywołane uderzenia-

mi rudy w opuszczony kadłub z siłą setek tysięcy kilogramów

na centymetr kwadratowy, a po nich cała seria. Odłamki

z powolnym wdziękiem poszybowały w kosmos.

- Channo... - zaczął Simeon. Zamiast gniewu w jego

głosie pojawił się strach o nią. Wbrew chłodnej rezerwie, którą

Channa narzuciła swoim uczuciom, spłynęła na nią fala ciepła.

- Muszę sobie jakoś poradzić - powiedziała i zamoco-

wała własny uchwyt na szczycie kapsuły, tuż obok łap.

- Jest inaczej zaprojektowana niż moja - odezwał się

Simeon. - Właśnie badam, gdzie możesz przyłożyć ciężki

magnes bez przerwania jakichkolwiek czynności życiowych.

- Świetnie - odpowiedziała z roztargnieniem. - Wyglą-

da to, jakby powiązali tuzin stalowych lin i przyspawali je,

żeby utrzymywały kapsułę. Jedna wielka improwizacja!

Simeon obserwował jej ręce, gdy używając małego lasera,

przecinała kolejną z lin mocujących kapsułę. Kiedy uporała

się z tym, kapsuła odpadła od kadłuba, pozostawiając luźne

liny kołyszące się jak korzenie w szklance wody. Boże,

wygląda tak bezbronme, pomyślał bezsilnie.

Channa przebiegła wzrokiem imię kodowe wybite na kap-

sule, więc mógł je odczytać. PMG-266-S, niski numer mózgu

z czasów gwałtownego postępu. Guiyon. Imię wypływają-

ce z głębi pamięci, gdzie spoczywały wszystkie imiona jego

gatunku. Rodzaj kierowniczy, niegdyś pracujący dla minister-

stwa ds. kolonizacji. Kiedy spłacił swój kontrakt, zachował

się arogancko i zerwał kontakt. Pustelnik.

- Jest z serii dwusetek - powiedział do Channy. - Teraz

przyłóż uchwyt pośrodku górnej części.

Używając zdalnie sterowanego urządzenia, opuściła 7 ho-

lownika jeden z mniejszych uchwytów i ostrożnie zamocowała

go według wskazówek Simeona. Potem wróciła do odcinania

reszty lin. Właśnie pracowała nad przedostatnią, gdy kawałek

rudy wielkości kamyka uderzył w tył jej hełmu tak mocno,

że odrzucił ją w bok i przepalił jej regulator powietrza. W miej-

scu uderzenia małego meteoru Simeon zobaczył pęcherzyki

stopionego plastyku. Zewnętrzny czujnik z holownika poka-

zywał blask rozgrzanego do białości metalu.

- Channa! - zawołał Simeon.

Odczyty medyczne wskazywały na utratę przytomności.

Przeprogramował wyposażenie skafandra na ręczne sterowa-

nie 1 nakazał wstrzyknięcie końskiej dawki stymulatorów, by

zyskać na czasie.

- Auuu... - jęknęła Channa i otrząsnęła się.

Następnie podciągnęła się na linie zabezpieczającej, az

dotknęła stopami powierzchni statku. W jej płytce czołowej

rozbłysło czerwone światło i pojawiła się informacja:

"System regulacji powietrza uszkodzony. Rezerwy wystar-

czy tylko na dziesięć minut".

Po chwili na tym samym miejscu pojawił się zegar od-

liczający minuty. 10.00, potem 09.59... Sekundy mijały nie-

ubłaganie.

- Channo, nic ci nie jest? Przysłać kogoś po ciebie?

- Nie! - zaprotestowała rozdrażniona. - Bądź gotowy

do wciągania.

- Channo, wejdź do środka - rozkazał.

- Prawie skończyłam - odpowiedziała oburzona.

- Natychmiast - nalegał.

Zignorowała go. Patrzył, jak jej ręce sięgają po ostatnią

linę. Z innego rzutu zobaczył archaiczny statek odholowywa-

ny ze wzrastającą prędkością.

- Channa! Natychmiast pakuj swój tyłek do holownika!

- Zamknij się! - warknęła.

Opadła ostatnia lina i uwolniona kapsuła zakołysała się.

Dopiero wtedy Simeon zobaczył, że przewód doprowadzający

substancje pokarmowe był uszkodzony. Och, nie, pomyślał

zrozpaczony.

08.38.

Channa zaczęła odłączać wejściowe przewody kapsuły.

Niezgrabne rękawice skafandra utrudniały pracę, jednak jej

zręc/ne dłonie poruszały się z troskliwą delikatnością. Zam-

knęła zawór uszkodzonego przewodu.

- Może nie być tak źle - mruknęła. - Mógł mieć we-

wnętrzną rezerwę. Prawdopodobnie przewód uległ uszkodze-

niu, kiedy zahamowali.

Potem włączyła zdalne sterowanie, by ostrożnie przyciąg-

nęli ją razem z kapsułą do holownika, podczas gdy ona,

trzymając się zewnętrznych łap i używając nóg, chroniła

kapsułę przed przypadkowymi uderzeniami o wystające ele-

menty. Kapsułę przejęły haki ratownicze znajdujące się na

wierzchołku masywnego kima. Mechaniczne kleszcze zam-

knęły się na twardym stopie, wywierając na niego stały nacisk.

06.58.

Channa odwróciła się, okręciła wokół poręczy i zsunęła na

siedzenie operatora.

- Podłącz swój skafander! - poleciła Patsy, uprzedzając

Simeona o nanosekundy.

- Nie mogę. To jest standardowy skafander EVA z za-

worem wejściowym przepuszczającym tylko w jedną stronę.

Ruszaj, musimy pomóc w odholowaniu tego wraku!

- Sprzeciw - odezwał się Simeon. - Zawracaj do stacji,

Patsy.

- Sprzeciw - odpowiedziała z kolei Channa. - Jeśli nie

odciągniemy tego kadłuba wystarczająco daleko, to nie będzie

stacji, na którą będziemy mogli wrócić.

Patsy zagryzła wargę i dotknęła steru. Holownik wy-

strzelił w górę, popchnięty łagodną siłą przyspieszenia tak.

że w ciągu kilku sekund opuszczony statek skurczył się

z zasłaniającego niebo kolosa do rozmiarów dziecięcej za-

bawki.

- Ustaw pole holownicze - poleciła. - Możemy im po-

móc, wznosząc się, ale kiedy już to zrobimy, lecimy do domu,

dziewczyno.

Channa rozpoczęła operację. Pojazd został zaprojektowany

do długich, powolnych holowań po prostej, a me do takich

szaleńczych wyścigów z nieszczęściem. Channa musiała kom-

pensować nierówne pociągnięcia, które mogły rozerwać kon-

strukcję holownika, i w miarę możliwości intuicyjnie wy-

krywać słabe punkty kadłuba holowanego obiektu. Któż wie-

dział, jakie elementy konstrukcyjne uległy wewnątrz uszko-

dzeniu? Nic dobrego nie wynikłoby z wyrwania dużego seg-

mentu... Gigantyczny statek zaczął nieznacznie maleć.

Rzuciła okiem na wskaźniki.

__ Nienawidzę tych zegarowych przyrządów - powie-

działa z dziką pasją. - Musiał je stworzyć jakiś sadysta. Chcę

wiedzieć, kiedy skończy mi się powietrze.

- Przestań gadać - rozkazał Simeon. - Marnujesz tlen.

Kiedy ten zegar odmierzy kolejnych trzydzieści sekund, wra-

caj na stację!

Komenda Gusa zagłuszyła rozmowę.

- Zsynchronizować hamowanie i poddać się mojej kon-

troli, kiedy Patsy zwolni swój hol.

Channa wtypowała komendę.

- Uwaga. Pięć sekund.

Gdy mały pojazd zakołysał się, Patsy zaklęła ordynarnie.

Następnie zawróciła, omijając statek. Gdy tylko zaczęła wy-

tracać prędkość, przestrzeń za mmi zbladła. Zanim mogły

wrócić do stacji, musiały wyrwać się z szyku w kształcie

litery V.

- Dajcie mi pierwszeństwo - rzuciła przez otwarty ob-

wód. - Wszyscy z drogi, bo me hamuję!

Hamowanie przeszło z powrotem w przyspieszenie. Channa

sapnęła, protestując, gdy jej żebra zwarły się z płucami.

04.11.

Monolog Simeona przybrał histeryczny ton. Z wysiłkiem,

który prawie zagłuszył strach, zmusił swój umysł do nie-

odliczama czasu.

Mów do niej, pomyślał. Utrzymuj z nią kontakt.

- ...ten rodzaj rozwiązania był szaleństwem. Składniki

pokarmowe mogły być wydzielone na podróż. Zależy, kiedy

przewód doprowadzający uległ uszkodzeniu. Mogę być za to

odpowiedzialny. Mogło się to zdarzyć, kiedy uderzyłem

w nich satelitami. Jak sądzisz? Nie, nie odpowiadaj, oszczę-

dzaj powietrze. Wiem, że nie będziemy w stanie tego stwier-

dzić, dopóki go me zbadamy. Co to za ludzie? - zapytał

chyba już po raz dwudziesty. - Czy mogli być piratami,

którzy ukradli mózg? W takim razie, dlaczego nie zabrali go

do środka? Wejście? Jasne, że tak musiało być. Po prostu nie

mogli przecisnąć go przez właz. Mimo wszystko człowiek

z kapsuły jest cennym nabytkiem. Pewnie uważasz, że gdyby

musieli zostawić go na zewnątrz, to staraliby się lepiej go

chronić. To musiał być rodzaj kary wymierzony przez sektę

religijną, której członkami byli chorzy umysłowo. No, Światy

Centralne nigdy nie przydzieliłyby mózgu takiej grupie. To

nie miałoby sensu. - Znów zaczął przeklinać. - Hej. Chan-

no, przestań przewracać w ten sposób oczami. Doprowadzisz

mnie do szału. - Denerwujące go, koliste ruchy jej oczu

nabrały szybszego tempa. - Dobrze już, dobrze, zmienię

temat. O rany, odebrać kobiecie zdolność mówienia... -

Channa zamknęła oczy. - Żartowałem. - Jej oczy pozostały

zamknięte. - Zbliżacie się do stacji. Musisz widzieć, dokąd

lecisz. Przypomnij sobie, jak jest tam na zewnątrz. - Żadnej

zmiany. - W porządku, przepraszam. To była głupia, pros-

tacka uwaga i żałuję jej. Nawet nie miałem tego na myśli.

Brzydki żart. w porządku?

Otworzyła oczy.

03.01.

Znajdowała się w połowie drogi między opuszczonym stat-

kiem kolonistów a stacją.

- Z moich obliczeń wynika, że powietrza zabraknie ci

na trzy minuty przed dotarciem do stacji - powiedział

Simeon. - O ile wybierzecie najprostszą drogę, która na

nieszczęście wiedzie przez największe zagęszczenie odłam-

ków rudy.

- Cholera! - syknęła Patsy. - Powiedz mi, co mam

robić!

Channa zdobyła się na westchnienie, marnując bezcenny

tlen.

- A jak wybiorę bezpieczną drogę?

- Wtedy zabraknie ci czterech minut i ośmiu sekund.

- Będziemy postępować bezpiecznie. Nie chcemy, żeby

w kapsule było pełno dziur.

Simeon milczał przez moment, przekazując pilotowi in-

strukcje pozwalające uniknąć najgorszej chmury rozproszo-

nych bryłek rudy.

-- Miałaś więcej odwagi niż rozumu. Channo.

Patsy przymrużyła jedno oko i roześmiała się.

- Nie powiem, żeby mi się to podobało. - Otworzyła

oko. - A teraz trzymaj się, bo zasuwamy jak oparzony

pancernik.

Oddech Channy zaczął się rwać. Na razie uczucie braku

powietrza było tylko złudzeniem psychologicznym, lecz nie-

potrzebnie traciła tlen.

O, Boże, nie pozwól jej umrzeć, pomyślał. Ta kapsuła wisi

na zewnątrz. Czy masa holownika jest wystarczająca, by

osłonić ją przed gruzami?

Wystarczyło, żeby jeden kawałek rudy uderzył w nią pod

kątem prostym i całe poświęcenie mięśniowca poszłoby na

marne. Simeon wiedział, że Channa jest bliska zaprzestania

walki o przetrwanie. Ludzie mogli przeżyć kilka minut bez

tlenu, a czasami kilka godzin w zimnej wodzie. Czas umie-

rania mózgu nie był określony, lecz pozbawienie tlenu mogło

spowodować uszkodzenie go.

Pomimo szczerego i silnego niepokoju o Channę myśli

Simeona nieubłaganie powracały do kapsuły... do Guiyona.

Jest sam w ciemności, tłumaczył sobie, a Channa ma Patsy

i mnie. Deprywacja sensoryczna mogła sprawić, iż każda

sekunda wydawała się subiektywną godziną, a urządzenia

rezerwowe utrzymywałyby człowieka z kapsuły w stanie świa-

domości, dopóki me zużyłyby ostatnich cennych molekuł

składników pokarmowych. Simeon rozpaczliwie pragnął

oszczędzić mu tego koszmaru.

- Boli mnie głowa- wydyszała Channa.- Boh.-

Zwiesiłaby głowę na piersi, gdyby nie to szalone przyspie-

szenie.

Dyszała głośno i nie miało to nic wspólnego z zaburzeniami

psychosomatycznymi. To instynkt podpowiadał jej, że się

dusi. Odczyty wskazywały na podniesiony poziom adrenaliny,

co mogło się okazać szkodliwe. Odruchy starsze niż jej odlegli

przodkowie, płazy, przygotowywały ciało do walki o uwol-

nienie się od wszystkiego, co pozbawiało je powietrza.

- Trzymaj się, Channo, trzymaj się - powtarzał Sime-

on.- Nie możecie lecieć szybciej?- zapytał zniecierpli-

wiony.

- Nie, jeśli nie chcesz, żeby z tego holownika została tylko

plama w doku załadunkowym - odpowiedziała ponuro Patsy.

- Czy bezwładność nie jest wspaniała? - mruknął do

siebie Gusky, ponownie spoglądając na wskaźniki. Lecieli

niezbyt szybko, bo niebezpiecznie trzeszcząca resztka kadłuba

nadal ważyła wiele kiloton.

- Czysty paradoks - powiedział jeden z górników, któ-

rzy zgłosili się na ochotnika. - Chcę odciągnąć ten złom tak

daleko, jak tylko mogę, a jednocześnie chciałbym być jak

najdalej od niego.

- Hej, hej - odezwał się Gusky. - Numer trzeci, nie

wyłamuj się z szyku.

- Jaki jest nasz margines bezpieczeństwa, Gus?

- To zależy od tego, kiedy Simeon każe nam zwolnić

cumy i uciekać. - Naprawdę bardzo żałuje, że uległem two-

jemu szaleństwu, Simeonie!, pomyślał, a potem głośno do-

dał: - Chciałbym oddalić się na bezpieczny dystans od stacji,

zanim porzucimy ten wrak. Ale co mogę wam powiedzieć?

Jeśli wybuchnie bez ostrzeżenia, jeśli saperzy nie spełnią

naszych oczekiwań, jeśli nie oddalimy się wystarczająco da-

leko, zanim... w istocie nie sądzę, żebyśmy mieli margines

bezpieczeństwa.

- Przepraszam, że zapytałem.

- Uhm.

- Przygotować się do porzucenia wraku za minutę i sie-

dem sekund. Zaczynam odliczanie. Uszczelnij go, Gus.

- Aha! - wtrącił jeden z górników, którzy zakładali

ładunki wybuchowe. - Wrak musi pozostać w tym samym

położeniu. Jeśli wpadnie w korkociąg, ładunki nie będą nawet

w połowie tak skuteczne, jak powinny.

- Zrozumiałem - rozległ się głos Simeona. Nie było

czasu na łączenie się z każdym z osobna. Powinni byli

naprawdę uważnie słuchać. - Czy wszyscy odbierają sygnał?

Potwierdzili chórem. Gusky oblizał pot z górnej wargi.

Nigdy nie powiedział Simeonowi, że w rzeczywistości jego

pięcioletnia służba we Flocie Wojennej upłynęła całkowicie

spokojnie - na patrolach, ćwiczeniach, paradach i wyprawach

kartograficznych. Najbardziej szarpiącymi nerwy momentami

były mecze piłki ręcznej i niespodziewane inspekcje.

- Ty zaciągnij hamulec, zgoda? - powiedział.

- Nie ma sprawy, chłopie - odpowiedział Simeon. Jego

głos brzmiał mniej ludzko i bardziej bezbarwnie niż zwykle.

- Nie cierpię jak mówisz takim spokojnym głosem.

Mam inne sprawy na głowie, pomyślał Simeon, a głośno

odrzekł:

- Uderzenie bryłki rudy uszkodziło skafander Channy.

Jest pozbawiona powietrza.

- Ach! - Do licha, znowu strzeliłem gafę. Gus był

zły na siebie. - Przepraszam.

- Przygotuj się.

Holowniki ustawione dokoła wielkiego, obszarpanego in-

truza wyglądały jak odnóża rozgwiazdy, przyłączone niewi-

dzialnymi więzami pól kotwicznych. Gusky nastawił rufowy

ekran na dwudziestopięciokrotne powiększenie. Kiedy pola

zwolniły cumy, wydawało się, że obraz kadłuba zniknął

w punktowym źródle światła w czasie krótszym niż jedno

uderzenie serca. Holowniki oddalały się od porzuconego wra-

ku z całą mocą swych potężnych silników. Chwilę później

kurcząca się kropka opuszczonego statku rozbłysła bezbarw-

nym ogniem.

- Fiu - odezwał się przejęty.

Wybuch ładunku rozerwał resztki na pół stopionej komory

silnikowej i rdzenia. Te części statku przyłączone do modułu

mocy, które nie wyparowały, zamieniły się w superszybkie

szrapnele lecące we wszystkie strony. Jednak w tej odległości

od stacji nie stanowiły zagrożenia. Silny podmuch jest mniej

niebezpieczny, kiedy nie występuje w atmosferze, w której

może się rozprzestrzeniać. Wtedy nie ma nic, co przeniosłoby

falę uderzeniową, poza rzeczywistymi gazami eksplozji, a one

szybko się rozpraszają. Przy minimalnym szczęściu eksplozja

odrzuciłaby dalej to, co znajdowało się na lewo od kadłuba.

- Kiedy to... - zaczął Gusky.

Ekran pobielał, podobnie jak jego płytka czołowa i przednie

otwory kabiny wahadłowca. Za jego plecami drugi pilot poder-

wał rękę w bezużytecznym odruchu. Nawet z rufy intensyw-

ność światła była oślepiająca.

- Udało się? - zapytał Gusky, gdy odzyskał zdolność

widzenia, co nie uspokoiło go zbytnio.

Połowa czujników i urządzeń ostrzegawczych umieszczo-

nych na pulpicie błyskała na czerwono.

- Przykro mi. - Tym razem głos Simeona brzmiał prze-

praszająco. - Ten statek... silniki były takie stare, parametry

różniły się... Promieniowanie wtórne jest o wiele silniejsze,

niż przypuszczałem.

- Dzięki - odrzekł z przekąsem Gusky. - W porządku,

ludzie, meldujcie się.

- W rdzeniach napędowych mam zaburzenie, którego nie

mogę opanować - zawiadomił go natychmiast jeden z ocho-

tników. - Przypuszczam, że to indukcja. Pogarsza się.

- Pozwól mi to zobaczyć - odpowiedział Gusky, za-

skoczony własnym spokojem. Jednak było to lepsze niż cze-

kanie. Nie pozostawiało mu czasu na martwienie się. - W po-

rządku, masz tam sprzężenie zwrotne, które osiągnęło stan

krytyczny. Ustaw przyrządy na maksymalne przyspieszenie,

dziewięćdziesiąt stopni do ekliptyki z jednominutowym opóź-

nieniem, a potem katapultuj się.

- Hej, to mój holownik! - zaprotestował żałośnie ocho-

tnik.

- Za dziesięć minut będzie twoją kulą rozżarzonego ga-

zu - uśmiechnął się ponuro Gusky. - Albo gorącym gazem

zawierającym ciebie. Decyduj się.

- Stacja pokryje wszelkie koszty - wtrącił Simeon.

- Lobachevsky i Wong, jesteście najbliżej - powiedział

Gusky.- Zabierzcie ich!- Czujniki Gusky'ego zarejes-

trowały, że nieszczęśni ochotnicy opuścili pokład na lekkim

sprzęcie, a ich pojazd odleciał w głąb kosmosu, sterowany

przez autopilota. - Pozostali, prześlijcie mi trochę danych.

- Tak jest, admirale - padła krótka odpowiedź. Wszyscy

posłusznie przekazali meldunki.

- Dobrze, Lobachevsky, Wong, wasz statek jest sprawny.

Weźcie tych z wyczerpanym napędem na hol i pomalutku

wracamy. - Z wartym kilka milionów holownikiem, który

właśnie zmienił się w kupę złomu. Nudna rutyna stała się

raptem bardzo atrakcyjna, jako sposób życia, dodał w myś-

lach. Gry wojenne są wystarczająco ekscytujące.

Dotknął steru, by przyjąć kurs lotu do stacji.

-- Simeonie, co z nami?

- Ujmijmy to w ten sposób, Gus. Żaden z was nie umrze,

ale też niektórzy przez pewien czas odcierpią swoje. Szpital

będzie zatłoczony. - Po tych słowach nastąpiła długa pau-

za. .- Gratulacje.

Gus wyszczerzył zęby w uśmiechu kryjącym ulgę po do-

piero co przeżytym strachu. Każdy, kto żyje w kosmosie, boi

się dekompresji, przez którą wielu nabawiło się agorafobii.

Z kolei ci, którzy dużo pracują w skafandrach typu EVA lub

służą na statkach wojennych, cierpią na podobny lęk przed

promieniowaniem, które jest dodatkowym zagrożeniem, zabi-

jającym skrycie.

- Do usług - odpowiedział wielkolud. - Co z Channą?

Do rozmowy wtrąciła się Patsy.

- Chciała się wyróżnić. Hej, Gus - kontynuowała leni-

wie - sądzisz, że ludzie będą nas za to szanować?

Gusky włączył wizję. Miał podwójny obraz - u góry

z komory dokowej, gdzie na pomostach stały holowniki,

i u dołu drugi - z samego pojazdu. Na obu widział Channę

wynoszoną na dryfujących noszach.

- Uff! Cieszę się, że jej się powiodło.

- O rany, robisz się sentymentalny.

Gusky pokiwał głową. Na stacji Channa zachowywała się

jak rozwrzeszczana dziwka, pomyślał, ale kiedy przyszło co

do czego, stanęła na wysokości zadania. To był najgorszy stan

wyjątkowy, jakiemu SSS-900 stawiła czoło w czasie jego

pobytu tutaj. SSS-900-C, poprawił się.

- Nie - odpowiedział. - Nigdy nie szanowałem nikogo,

kto wydawał rozkazy, chowając się na tyłach.

Roześmiała się.

- Hej! Może zafundują nam kurację wypoczynkową w ja-

kimś ładnym miejscu. Możemy pojechać razem - zapropo-

nowała.

- Jeśli obie nasze części wciąż będą trzymały się razem,

kiedy będzie już po wszystkim, to masz tę randkę jak w banku,

Patsy.

- Juhuu! - zawołała entuzjastycznie.

Hej, pierwsza baza!, pomyślał Gusky. Po trzydziestu mie-

siącach przekomarzań równie rytualnych, jak gry wojenne z Si-

meonem. Pewnie jeśli nie będą mi dokuczać wymioty, to w szpi-

talu szybko się ze mną uporają. Doktor Chaundra wierzy

w skuteczność terapii wstrząsowej. W pewnych kręgach jest

znany jako "Chaundra Zabiję lub Wyleczę".

- Potrzebuję drinka - stwierdził uroczyście.

- Ja stawiam - odpowiedziała Patsy.

ROZDZIAŁ 7

Channę obudziło przenikliwe zawodzenie o wysokiej częs-

totliwości.

Silniki!, pomyślała. Wciąż jestem w opuszczonym statku!

Muszę się stąd wydostać!

Ciężko dysząc, uniosła głowę i zaraz z jękiem opuściła ją

z powrotem. Wszystkiemu winien ten fatalny ból głowy,

pomyślała, jest nie do wytrzymania.

Sufit miał uspokajający bladoniebieski odcień, taki sam jak

otaczające ją parawany. Na stoliku obok łóżka stał wazon

z kwiatami, a z drugiej strony przenośna aparatura,szemrząca

cicho i od czasu do czasu przesuwająca czujnik ponad jej

ciałem. Na wieszaku w nogach łóżka zobaczyła roboczy

kombinezon, kurtkę i pasek. W powietrzu unosił się delikatny,

przyjemny zapach cedru.

Szpital, pomyślała. Otoczenie nie pozostawiało wątpli-

wości.

Zawodzenie nasilało się, przechodząc czasami w przeni-

kliwy skowyt. Mam nadzieję, że pożyję wystarczająco długo,

aby zabić sprawcę tego hałasu, pomyślała.

W końcu nie wytrzymała.

- Kto tam jest?

- Ja, Channo - powiedział Simeon aksamitnym głosem.

Channa westchnęła i znów zamknęła oczy. Odpoczywała,

a-jej ciało zaczynało się oswajać z faktem, że przeżyła i nie

grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Jest to bardzo trudne, jeśli

ktoś się pogrążył w otchłani nieświadomości, nie licząc na

ponowne przebudzenie.

- Witaj z powrotem wśród żywych - zabrzmiał przy-

milny głos o śpiewnym akcencie. Jednocześnie usłyszała

jakiś ruch.

Otworzyła oczy i ujrzała pochylonego nad sobą doktora

Chaundrę. Tym razem, zamiast wyrazu szczerego entuzjazmu,

jaki okazywał podczas spotkań towarzyskich, gdy mówił

o swojej specjalności, na jego twarzy gościł zdawkowy

uśmiech profesjonalisty. Channa zdobyła się na niewykonalną

próbę jednoczesnych uśmiechów i grymasów bólu.

- Moja głowa - powiedziała zachrypniętym głosem,

z wysiłkiem unosząc drżącą rękę, by potrzeć czoło.

- Zaaplikuję ci coś. Otwórz usta - odpowiedział.

Zasyczał pulweryzatolr i poczuła w gardle chłód.

Niemal natychmiast ból wdzierający się do jej mózgu zmalał.

- O, Ghu! Lepiej. - Oblizała wyschnięte wargi.

- Nie, zaledwie zablokowałem ból - poinformował ją

z pedantyczną dokładnością. - Uszkodzenie organiczne jest

minimalne, ale minie kilka dni, zanim się zagoi.

- Mogę się napić? - Pytająco uniosła brew.

Chaundra napełnił szklankę wodą z karafki stojącej przy

łóżku, włożył słomkę i podał jej.

Ssała chciwie przez słomkę, uważając na pozycję głowy,

aż wreszcie oddała mu puste naczynie.

- Jeszcze - zażądała.

Spełnił jej prośbę, a ona błyskawicznie wypiła wszystko do

dna. Znów rozległo się zawodzenie. Channa ściągnęła brwi.

- Kim jest ta ciężko ranna?

Na twarzy Chaundry pojawił się grymas.

- Należy do ludzi, których ewakuowaliśmy ze statku.

Przebudziła się jako pierwsza. Nie wiemy, kim jest. Odkąd

się obudziła, nie robi nic, tylko wrzeszczy. A jeśli chodzi

o odpowiedź na drugą część twojego pytania, to nie jest ciężko

ranna. Jest odwodniona, co prawdopodobnie wywołuje ból

głowy podobny do twojego i miała krwotok z nosa spowo-

dowany nagłym hamowaniem.

Rozległ się szczególnie gwałtowny krzyk i dźwięk roz-

sypujących się metalowych przedmiotów. Głosy mamrotały

uspokajające słowa.

- Jeśli może wrzeszczeć z takim bólem głowy, z jakim

ja się obudziłam, to jest szalona - stwierdziła Channa.

Chaundra pokiwał głową.

- Istnieje i taka możliwość, ale czuję, że ona daje upust

histerii będącej ubocznym skutkiem hibernacji i że wkrótce

jej przejdzie. - Westchnął. - Efektem najwcześniejszych

metod było czasami zniesienie podstawowych zahamowań.

- Nie możesz jej czegoś dać? - zapytał Simeon przez

ścienny głośnik. - Ten wrzask jest naprawdę dokuczliwy.

- Nie - odrzekł dowódca medyczny. - Albo raczej wo-

lałbym nie robić tego natychmiast. Mocno się narkotyzowali,

prawdopodobnie po to, aby zmniejszyć zużycie tlenu. Nie

mam pojęcia, przez jak długi czas, ale sądząc po ich fizycznej

kondycji, musiało to trwać zbyt długo. - Znów westchnął

swoim zwyczajem. - Naprawdę wolałbym me wprowadzać

nic więcej do jej organizmu. Szczególnie, że wiele substancji,

które spożywali, przekroczyło zalecany okres trwałości lub

wcale nie ma na nich daty.

- Mówią, że jeśli ktoś wpada w histerię, to zwykłe ude-

rzenie w... - zaczął Simeon.

- Uważam - przerwał mu Chaundra - że ma to więcej

wspólnego z ulżeniem frustracji słuchających niż cierpieniu

pacjenta. - Uśmiechnął się znacząco.

- Jesteś święty, doktorze - powiedziała Channa. Tak

naprawdę był spokojnym wdowcem z zamiłowaniem do chi-

rurgii, ale mniejsza o to. - Ja jednak me jestem. Więc

chciałabym się stąd wydostać, zanim wpadnę w szał.

Uśmiechnął się i dotknął automatu, który zaczął przesuwać

nad nią więcej sond, wkłuwając się w dwa czy trzy wrażliwsze

miejsca. Chaundra pokiwał głową, przeglądając niemal na-

tychmiastowe odczyty.

- Tak, możesz wstać.

Podniosła się, wzdychając z zadowolenia.

- Czy obudził się już ktoś, z kim można się porozumieć?

- Tak, młody mężczyzna. Nadal jest bardzo osłabiony,

więc nie pozwoliliśmy mu jeszcze wstać. Chce pomóc tej

dziewczynie.

- Nie można położyć go na noszach albo posadzić w fo-

telu i przepchnąć tutaj?- zapytał Simeon.- To mogłoby

pomóc im obojgu.

- To zależy od tego, jak on się czuje - odpowiedział

doktor.

- Może pomogłoby jej samo zobaczenie go - zasugero-

wała Channa.

- Można spróbować - zgodził się Chaundra, chwycił

wolny fotel i ruszył do drzwi. - Z tobą już skończyłem -

oznajmił, więc Channa podążyła za nim, naciągając na siebie

szlafrok.

Wspomniany mężczyzna był owym pięknym młodzianem,

którego osobiście zapakowała do worka. Simeon patrzył, jak

źrenice Channy rozszerzają się i doszedł do wniosku, że

zareagowała nawet bardziej entuzjastycznie niż przedtem na

statku. Feromony, powiedział do siebie mądrze. I troszkę

rozterek.

Młody mężczyzna podniósł się na łokciu. Na jego zgrab-

nym czole połyskiwały kropelki potu. Patrzył na nich jasno-

niebieskimi oczami wyrażającymi cierpienie.

- Proszę, pozwólcie mi do niej iść - błagał.

Od razu zwróciła uwagę na jego głos, ciepły baryton,

i wytworny akcent. Posługiwał się standardowym językiem,

chociaż samogłoski wymawiał w archaiczny sposób.

Z wyrazu twarzy Channy Simeon wywnioskował, że za-

brałaby go nawet do piekła, gdyby sobie tego zażyczył.

Najchętniej od razu pozbyłby się tego mężczyzny ze stacji.

Chłopcy lubią sprawiać mi więcej kłopotów niż piękne

kobiety, pomyślał Simeon. Z drugiej strony, jeśli przymknie

buzię tej krzykaczce, to wciągnę go na listę płac.

Channa i Chaundra pomogli Adonisowi usiąść w fotelu

i zawieźli go do posłania, na którym leżała młoda kobieta.

Mężczyzna ujął jej dłoń i zaczął głaskać.

Miała czarne, sięgające do pasa włosy i bladą twarz o re-

gularnych rysach i wystających kościach policzkowych. Gdy

spojrzała na niego, jej ciemnoniebieskie oczy otoczone dłu-

gimi, złocistymi rzęsami, były niemal czarne. Wreszcie prze-

stała wyć i na moment zapadła błoga cisza. Potem otworzyła

oczy tak szeroko, że wokół tęczówek pokazały się białka

i zanim Channa lub Chaundra zdążyli ją powstrzymać, chwy-

ciła karafkę stojącą na stoliku obok i zamachnęła się na

mężczyznę.

- To twoja wina! Mogłeś mnie zabić! Prawie umarłam1

Metalowa karafka trafiła w jego skroń z głuchym trzaś-

męciem. Młody mężczyzna osunął się z fotela, podczas gdy

dziewczyna niezadowolona z ciosu, który właśnie zadała,

usiłowała wspiąć się na barierkę zabezpieczającą bok jej

posłania, wrzeszcząc, że to jego wina, wszystko jego wina.

Potem z takim samym wigorem zaczęła lamentować.

- Mój kochany, mój kochany, co om ci zrobili?!

Asystent Chaundry i siostra przełożona doskoczyli do po-

słania, tworząc zgrany zespół. Pracując w tym szpitalu, wi-

dzieli wielu górników zażywających różne rozrywkowe che-

mikalia, nie wspominając o pospolitym, staromodnym etanolu,

więc wiedzieli, co robić. Asystent wykręcił dziewczynie ręce,

a pielęgniarka błyskawicznie zrobiła jej zastrzyk. Niemal

natychmiast zapadła w stan nieświadomości.

- Doktorze - powiedział stanowczo Simeon. - Skrępuj

tę dziewczynę, dopóki nie wróci do rozumu. Pretensje niech

kieruje do mnie.

- Masz to jak w banku - odrzekł Chaundra.

Pielęgniarki przypięły nieprzytomną kobietę do posłania,

lecz były zbyt wielkimi profesjonalistkami, by okazać choćby

cień mściwości, kiedy zaciskały pasy. Chaundra pochylił się

nad mężczyzną.

- Będzie miał guza, ale wkrótce powinien odzyskać przy-

tomność - stwierdził, unosząc jedną powiekę pacjenta.

- Będę w mojej kwaterze, doktorze - oznajmiła Channa

i zebrawszy swoje ubrania, zmęczona podążyła do windy.

Kiedy do niej weszła, oparła się o ścianę i zamknęła oczy.

- Dobrze się czujesz?- spytał zaniepokojony Simeon.

Uśmiechnęła się.

- Bardzo dobrze, dziękuję. - Otworzyła oczy i wypros-

towała się, przeciągając zdrętwiałe ramiona. - Wciąż chce

mi się pić, jestem głodna. Żyję. - Wtem jej oczy rozszerzyły

się z przerażenia. - Jak mogłam zapomnieć? Czy mózg

przeżył?

- Nie - odpowiedział Simeon po chwili milczenia.

Channa osunęła się na podłogę i ukryła twarz w dłoniach.

Kiedy podniosła głowę, miała zaciśnięte usta. Moment później

zapytała już spokojnie:

- Udało ci się dowiedzieć czegoś o naszych rozbitkach?

- Nie tyle, ile miałem nadzieję, ale dowiedziałem się

czegoś o człowieku z kapsuły. To był kierownik planetarny

Guiyon. Ostatnio przydzielony na planetę kolonialną, nazy-

waną Bethel, krążącą po orbicie słońca GK 728, znanego

lokalnie jako Saffron. Poinformowałem Światy Centralne o je-

go... śmierci. I to nie z samego poczucia obowiązku. Przeka-

zali mi wszystko, co mieli w rejestrze. Po zakończeniu pier-

wszego kontraktu po prostu został na placówce. Najwyraźniej

nie było innego powodu niż fakt, że lubił ładny, żółty kolor

Saffronu. Bethel jest pozornie mało wyróżniającą się kolonią

0 niewielkiej populacji, położoną nieco w bok od przetartego

szlaku. Jej mieszkańcy mają trochę ksenofobiczne poglądy.

Na przykład nie chcą handlować z meludźmi. Te zasady

zostały ustanowione około trzystu lat temu przez ściśle do-

braną grupę o wspólnej orientacji religijnej. Hmmm. - Za-

myślił się. - W ciągu trzystu lat na fundamentach tamtej

religii mogły się rozwinąć liczne paskudne odłamy. Zbiegowie

mogli zostać wypędzeni. Mogli też wyjechać dobrowolnie, by

stworzyć inną bazę dla swojej sekty. Nie mam tej infor-

macji - kontynuował cicho. - Guiyon musiał tam być bar-

dzo, bardzo długo. Długi czas i długa droga, by umrzeć w ten

sposób, samotnie w ciemności. - Ostatnie słowa wypowie-

dział niemal szeptem i Channa poczuła łzy napływające jej

do oczu. Opłakiwanie mózgu zarezerwowano dla mięśniowca.

Ona posiadała tę zdolność, Simeon nie.

Wysiadła z windy, weszła do pokoju wypoczynkowego

1 osłabiona opadła na najbliższy wygodny fotel. Odchyliła

głowę do tyłu i zamknęła oczy, pozwalając łzom płynąć. Przez

dłuższy czas zarówno ona, jak i Simeon zachowywali mil-

czenie.

- Co z danymi, które wydostaliśmy z mostku? - zapytała

w końcu, ocierając łzy wierzchem dłoni. - Czy ich baza

danych była pusta?

- Cóż, nie potrafię tych danych odczytać - odpowiedział

Simeon. Prócz zmartwienia w jego głosie pobrzmiewało także

zakłopotanie. - Kody są bardzo stare. Faktycznie to może

nie być kod, ale język. Taki, którego me mam w pamięci, co

oznacza, że musiał zaniknąć przed epoką lotów kosmicznych

i nawet wtedy był w ograniczonym użyciu.

Channa parsknęła śmiechem. Z całej siły starała się go

stłumić, aż w końcu jęknęła.

- Aż boję się o to zapytać, ale...- dla uspokojenia

spojrzała na jego kolumnę. - Co z, ludźmi, których uratowa-

liśmy? Pomijając tę krzykaczkę.

- Z pięćdziesięciu, których znaleźliśmy żywych, czter-

dziestu dotarło do stacji.

- O, Ghu! - zawołała i pochyliła się do przodu, krzyżu-

jąc ramiona na kolanach i wspierając na nich czoło. - Nie

mieliśmy c/asu, żeby policzyć zmarłych, prawda? Do diabła!

Mogliśmy przynajmniej to zrobić! - Z powrotem odchyliła

się do tyłu i z goryczą rozejrzała się po pokoju, jakby jego

komfortowy wygląd sprawiał jej przykrość.

- Wiem - odezwał się Simeon. - Chyba zawiodłem.

- Nie ty jeden - odpowiedziała i załkała. Mocno przycis-

nęła dłoń do ust, żeby nie wydobył się z nich już ani jeden

podobny dźwięk. Po chwili znów odezwała się pewniejszym

głosem: - A stacja?

- Wyszła z tego cało - odrzekł i złożył jej raport, wy-

starczająco długi, by zdołała się opanować.

Były to dobre wiadomości dotyczące braku rannych wśród

personelu stacji, braku rzeczywistych uszkodzeń konstrukcji

w obrębie stacji i szlaku - z jednym, godnym uwagi wyjąt-

kiem, którym był transportowiec pełen rudy. Zameldował, ze

nadlatujące statki - na wszelki wypadek - zostały prze-

rzucone na dalszy kraniec stacji i otrzymały zaproszenie na

przyjęcie, przekazywane przez ochotniczych pilotów holow-

ników każdemu, kto chciał przyjść. Dopóki nie skończył,

Channa walczyła, by utrzymać oczy otwarte.

- Nigdy nie sądziłam, że nadejdzie dzień, w którym będę

zbyt wycieńczona, by pozwolić sobie na rozpustę - powie-

działa zachrypniętym głosem. - Chyba się starzeję.

- Utnij sobie drzemkę, dzieciaku - poradził Simeon,

powracając do młodzieńczego sentymentu. - Teraz ja będę

umierał. To znaczy, w przenośni. Myślę, że to lekka przesada

oczekiwać rozrywkowego nastroju po kimś, kogo dwie go-

dziny wcześniej przywrócono do życia. Pamiętaj, że przy-

słowie mówi: "Dzisiaj pohulam. zjem i wypiję, bo kto wie,

czy jutra dożyję". Ale ty jesteś usprawiedliwiona.

Channa zdobyła się na nikły uśmiech.

Wygląda okropnie, pomyślał zatroskany, i prawdopodobnie

dokładnie tak się czuje.

- A może bym w twoim imieniu posłał coś na dół,

szampana czy coś w tym rodzaju?

- O, świetny pomysł - odrzekła z entuzjazmem.

- A ty musisz coś zjeść. Doktor Chaundra powiedział, że

wtedy poczujesz się lepiej, że oddali to nawrót bólu głowy.

- Bardzo chętnie.

Wstała i chwiejnym krokiem poszła do małej kuchni, by

poszukać czegoś najłatwiejszego do przygotowania. Zaglądała

do szafki, me rejestrując nawet, na co patrzy, gdy nagle drzwi

pokoju wypoczynkowego otwor/.yły się. Potykając się, wyszła

z kuchni, by sprawdzić, kto przyszedł. Zobaczyła Martana we

własnej osobie i gromadę kelnerów krzątających się w głów-

nym pokoju.

- Ach, moja droga i dzielna mademoisellel - Trzasnął

obcasami i ukłonił się w pas. - Witamy. My, z restauracji

"Perymetr", chcielibyśmy podziękować ci za niezwykłą od-

wagę, która ocaliła stację. - Pełnym wdzięku gestem wskazał

wózek zastawiony jedzeniem. - Wiem, że to bardzo skromny

wyraz naszego szacunku, ale wkładamy serce we wszystko, co

przygotowujemy, a sądzę, że tego wieczoru nawet przeszliśmy

siebie - i nasze potrawy, tak jak nasza wdzięczność, nie mają

sobie równych. - Znów się ukłonił, tym razem w kładąc

prawą dłoń na sercu.

Przez moment Channa uśmiechała się do niego tępo, aż

wreszcie zdołała zebrać myśli na tyle, by powiedzieć mu, że

jest bardzo uprzejmy.

Podał jej ramię i poprowadził do krzesła. Jego podwładni

natychmiast przystąpili do akcji. Stół był już nakryty obrusem,

zastawa ułożona, kieliszek napełniony winem, serwetka roz-

łożona, i na talerzu Channy pojawiło się jedzenie. Sam wystrój

stołu był dziełem sztuki. Simeon rozpoznał, że carre d'agneau

Mistral z truflami Terran, przyrządzone według przepisu Es-

coffiera, znakomitego mistrza Martana.

Założę się, że przeżuliby to dla niej, gdyby ich o to

poprosiła, pomyślał rozbawiony.

- Ach, monsieur Simeon. - Z piersi Martana wyrwało

się tragiczne westchnienie, a twarz przybrała pusty wyraz

charakterystyczny dla delikatmków, kiedy zwracają się do

kogoś niewidzialnego. - Jakże chcielibyśmy złożyć ci podob-

ny hołd.

Simeon wyświetlił swój wizerunek na ekranie kolumny,

uśmiechnął się z wdzięcznością i ukłonił nieznacznie.

- Przychodząc z takimi intencjami do mojego mięśnio-

wca, monsieur, czynisz zaszczyt zarówno mi, jak i stacji. Nie

jestem w stanie wyrazić mojej wdzięczności.

Channa otworzyła szeroko oczy, gdyż usta miała pełne

smakołyków.

Ha! Pomyślał triumfalnie. Nie spodziewałaś się po mnie

czegoś takiego, co, Happy? To się nazywa dyplomacja.

- Zastanawiam się - zwrócił się poufnie do Martana -

czy nie moglibyście posprzątać później? Panna Hap jest wy-

czerpana, a chciałbym jeszcze wdrożyć ją w sprawy stacji,

zanim uda się na spoczynek...

- Oczywiście - odpowiedział serdecznie Martan.

Dając znaki dłońmi, zebrał swoich zaczarowanych służą-

cych i cała grupa wyszła równie sprawnie, jak weszła.

Channa sączyła wino z wyrazem błogości na twarzy.

- Bądź ostrożna - upomniał ją Simeon. - Wiem, że

chce ci się pić, ale woda byłaby lepszym wyborem.

- Tak, tatuśku. - Podniosła widelec i znów zabrała się

do jedzenia, przeżuwając z lubością. - Wielka szkoda, że nie

możesz skosztować jedzenia. Zapewniam cię, że to jagnię jest

wyśmienite. - Wywróciła oczami. - A więc wdrażaj mnie

w sprawy stacji. Co jeszcze można dodać do dzisiejszych

radosnych wiadomości?

- Rzeczywiście nic prócz tego, że komputer wreszcie

przetrawił dla mnie program translacji - odpowiedział. -

Tak jak sądziłem, był to wymarły język Czuwaszów, cokol-

wiek to jest. AI odtworzyła go z wyrazów zapożyczonych ze

znanych języków, lecz ostrzega mnie, że w słownictwie i naj-

pewniej w znaczeniu są luki.

- Co Światy Centralne mówią o katastrofie? - Channa

ziewnęła szeroko. - Czy nie straciliśmy zbyt dużo zdolności

telekomunikacyjnych?

- Przekazałem im opis wydarzeń i okoliczności ponow-

nego pojawienia się... Guiyona. Bardziej interesowało ich, czy

nadal jestem zdolny do działania. A jestem. Oczywiście ocze-

kują pełnego raportu, ale mam nadzieję włączyć do niego

więcej informacji na temat statku. Mogą poczekać. Najważ-

niejsze już wiedzą.

- Żadnych wiadomości o Joat?

- Nic szczególnego - odpowiedział z westchnieniem. -

Kiedy wszyscy włożyli skafandry, niemożliwością było roz-

poznać, kto jest kto. Nie wszystkie skafandry mają plakietki

z nazwiskami i oznaczeniami umiejętności. Nie słyszałem

żadnego dźwięku z sektora technicznego.

- Chcę być pewna, ze mc jej nie jest! - wybuchnęła

Channa. - Otwórz odpowiedni kanał łączności i powiedz jej,

że musimy wiedzieć, czy zrobiła, co trzeba. Jedno zawszone

"tak" i będę zadowolona. - Ponownie ujęła widelec, ale

ledwie skubała jedzenie na talerzu, siedząc z nadąsaną miną.

Simeon ukłonił się jej z miłym, ale ironicznym uśmiechem.

Channa, kiedy była zmęczona, zdumiewająco przypominała

Joat. Jemu również ulżyło, gdy otrzymał szybką odpowiedź

na wysłane dyskretne pytanie, choć zastanowił go dziwny,

przytłumiony ton Joat.

- Zrobiła, co trzeba. Powiedziałem jej, że wystarczy jedno

słowo potwierdzenia, a ona odpowiedziała mi dwoma. Cytuję:

..Jestem O.K.", koniec cytatu. Powinnaś spróbować odpocząć,

Channo. - Zamilkł na moment. - Nie, poczekaj minutę. Coś

dodała. No. no? Cytuję: "Powiedz Channie. że wykonała

kawał dobrej roboty".

Odczuwając niewypowiedzianą ulgę, Channa odsunęła stół.

Świadomość, że Joat jest bezpieczna, uwolniła ją od napięcia,

które tak długo utrzymywało ją na chodzie. Jak robot skiero-

wała się do swojej kwatery.

- Simeon - powiedziała, zatrzymując się w drzwiach

i oglądając przez ramię na jego kolumnę. Jej głowa jakby

mimowolnie oparła się o chłodną, metalową płytę.

- Pamiętaj, że jestem twoim mięsniowcem i jesteś zobowią-

zany informować mnie o każdym niefortunnym zdarzeniu. Tak?

- Tak, proszę pani - odrzekł łagodnie.

Skinęła zdecydowanym, gwałtownym ruchem, oznaczają-

cym: ..byłoby lepiej dla ciebie" i weszła do swojej kwatery.

Łóżko wabiło nieodparcie. Pozostało jej senne wspomnienie

krótkiej szarpaniny ze szpitalnym szlafrokiem, po której wśliz-

nęła się do łóżka i naciągnęła przykrycie. Cicha muzyka

ukołysała ją do snu.

- Dzień dobry - powitał ją Simeon następnego dnia. -

Wyglądasz na wypoczętą - dodał.

Szybko się uczę, pogratulował sobie. Nie powiedziałem, że

wczoraj wieczorem wyglądała, jakby wróciła z piekła, ani

nawet, że dziś wygląda dużo lepiej. Nabieram wrażliwości,

pomyślał dufnie, nie dopuszczając do siebie myśli, że to

zasługa Channy. Mam nadzieję, że nie zniszczy to mojego

stylu.

- Czuję się wypoczęta - potwierdziła trochę zaskoczo-

na. - I dziwię się, że w ogóle obudziłam się po wczorajszym

dniu. Chyba nie pozwoliłeś mi zaspać? - zapytała podej-

rzliwie.

Cała Channa! Nie zmieniła się przez noc, pomyślał roz-

bawiony.

- Nie mam nic nowego do zakomunikowania. Nadal ana-

lizuję język, ale prawdopodobnie więcej wyciągniemy z pa-

sażerów statku niż z rejestrów.

- Jak oni się czują? Czy jeszcze ktoś się obudził?

- Doktor Chaundra mówi, że ten biedny drań, którego

uziemiła rozwrzeszczana Walkiria, jest ich przywódcą. Nazy-

wa się Amos ben Sierra Nueva, a Walkiria to Rachel bint

Damscus. Wiedziałem, że będziesz chciała dopasować nazwis-

ka do twarzy - dodał pospiesznie, używając liczby mnogiej,

gdyż nie chciał, żeby wyróżnianie mężczyzny w jakikolwiek

sposób przyciągnęło jej uwagę. - Doktor mówi, że będą

w stanie dołączyć do nas na spotkaniu.

- Kto jeszcze?

- Zastępca Amosa. Facet nazywa się Joseph ben Said.

Channa pociągnęła łyk kawy i zadała kolejne pytanie:

- Kiedy możemy się ich spodziewać?

- Mniej więcej za godzinę mamy spotkanie z oficerami

stacji. Chaundra też przyjdzie, o ile ktoś z jego pacjentów nie

będzie w stanie krytycznym. Kiedy zakończymy to spotkanie,

wezwę Sierrę Nuevę i tego Josepha.

- Zrób mi tę łaskę i nazywaj go Amosem, dobrze? -

poprosiła Channa. - Sierra Nueva brzmi jak nazwa jednego

z tych tańców, które mają doprowadzać krew do wrzenia

i rozbudzać seksualne pożądanie.

- Wedle życzenia. Nie chcemy przecież, żeby na całej

stacji rozhulały się zakazane namiętności, prawda?

- Cóż - powiedziała, szczerząc zęby i znacząco unosząc

brwi. - O tym moglibyśmy podyskutować.

No, no, Channo, ma belle, co też ci się marzy. Miejmy

nadzieję, że "dojrzałość" przywróci ci rozsądek.

W korytarzu zauważył gościa i otworzył drzwi, zanim

chłopiec zdążył zadzwonić. Był to wysoki, szczupły dwunas-

tolatek o ciemnej, szczupłej twarzy i zielonych oczach. Jego

brązowe włosy miały rudawy odcień. Przez moment stał

zaskoczony z otwartymi ustami, tworzącymi idealne "o".

- Wejdź - zaprosił go Simeon.

Channa podniosła głowę znad wyświetlacza swego notesu

i potwierdziła zaproszenie.

- Tego, cześć - powiedział dzieciak nerwowo. Simeon

zauważył, że chłopiec chodził z pałką. - Jestem Seld Chaun-

dra. Jestem z Joat w jednej klasie.

- O, cieszę się - odezwał się Simeon, chcąc mu pomóc.

- Tak. - Wolną ręką Seld pocierał nogawkę spodni. -

Hm... czy ona jest tutaj?

- W tej chwili jej nie ma - odpowiedziała Channa,

podpierając brodę pięścią. - Przekażemy jej wiadomość. -

Przynajmniej tak sądzę, dodała w myślach. - A co się sta-

ło?

- Och, nic- przecząco pokręcił głową.- Po prostu...

No, nie była dzisiaj w klasie i martwiłem się, że mogła

wczoraj zostać sama albo coś.

- To bardzo miło z twojej strony - stwierdziła Channa

z aprobatą. - Ale dobrze zniosła wczorajszy dzień!

- Powiemy jej, że pytałeś o nią, Seld - obiecał Simeon.

- Czy jutro będzie w szkole?

- Całkiem możliwe - skłamał Simeon. - Przekażemy

jej, że pytałeś o nią i powiemy, żeby skontaktowała się z tobą.

Czy ma twój kod wywoławczy?

- Tak, proszę pana, ma, proszę pana. - Jak wszyscy

urodzeni na stacji młodzieńcy Seld był przyzwyczajony do

Simeona mówiącego przez najbliższy głośnik, ale miał na tyle

dobre maniery, że ukłonił się w stronę kolumny. - Prze-

praszam, że przeszkadzałem. - Pomachał do Channy i wy-

cofał się przez drzwi.

- No proszę! - odezwała się Channa z zadowoleniem. -

Masz świetny pretekst: kumpla, który martwi się o jej dobre

samopoczucie.

- Myślisz, że to wystarczy, by wywabić ją z powrotem?

- Jestem przekonana, że to podziała - odpowiedziała po

zastanowieniu. - Kiedy jesteś pewien, że nikt się o ciebie

nie martwi, łatwo popaść w depresję i uczucie beznadziejno-

ści. No, dalej - rzekła, uśmiechając się zachęcająco do jego

kolumny. - Powiedz jej, że Seld był tutaj, zmartwiony, że

mogła zostać ranna, i że szukał jej w klasie.

- Tak, Seld jest w porządku - stwierdziła Joat. - Cho-

ciaż, w pewnym sensie, jest trochę dziecinny, wiesz?

- Ujmując rzecz chronologicznie - powiedział ostrożnie

Simeon - sama jesteś dzieckiem.

Joat zaśmiała się z goryczą.

- Nigdy nie miałam czasu ani szansy, żeby mm być. Więc

teraz jest jakby trochę za późno, aby oczekiwać, że będę

zachowywać się jak dziecko.

W zaimprowizowanym gnieździe na skrzyżowaniu kanałów

zapadła cisza, lecz dziewczynka słyszała leciutkie westchnie-

nie żalu wydawane przez Simeona.

Mięczak, pomyślała, ulegając smutnemu wzruszeniu. Cho-

ciaż jest... czym? Mielonką w puszce? To miły facet, zde-

cydowała. Potrzebuje kogoś, kto by się nim opiekował. Oprócz

Channy Hap. Channa jest jego mięśniowcem, ale wczoraj

zdawała się opiekować wszystkimi innymi zamiast nim.

- Tak, Seld nie jest złym osco. Na swój dziecięcy sposób

wie, jak obchodzić się z klawiaturą, choć me potrafi godnie

walczyć.

- Mówi, że w szkole tęsknią za tobą - odpowiedział bez

związku.

Joat znów parsknęła ponurym śmiechem.

- Na pewno nie ta dziwka Louise Koprekn.

- Musisz przyznać, Joat. że wpychanie jej twarzy do

muszli klozetowej było lekką przesadą.

- Powiedziała, że cuchnę.

- Bo cuchnęłaś. Przedtem! Zanim uznałaś, że regularne

kąpiele nie są takim dziwnym zwyczajem.

Dziewczynka wysunęła buntowniczo dolną wargę, po czym

odwróciła się do klawiatury i kolekcji rozmaitych elektronicz-

nych odpadków, które Simeon usiłował zidentyfikować.

- Co tam kombinujesz? - zapytał.

- Riffler.

- Ośmielę się zapytać, co to jest riffler?

- Ultradźwiękowe urządzenie, które rozsadza naczy-

nia. - Słysząc pytające mruknięcie Simeona, wyjaśniła: -

Wywołuje pękanie naczyń włosowatych, wiesz, tak jak na-

tychmiastowe, naprawdę niezdrowe opalanie się.

- Co takiego?! - zawołał, lecz zaraz zmodyfikował swój

ton na bardziej konwersacyjny poziom. - Wiesz, że nie

planowaliśmy wywlekać cię z kryjówki.

- Ciebie nie brałam pod uwagę.

- Nie... no... nie wypróbowałaś tego, prawda?

- Jeszcze me.

- To skąd będziesz wiedzieć, że działa?

- Będzie działać! - Z jej odpowiedzi biła niezachwiana

pewność.

- Czy to jest...

- Nikogo nie zabije, ale z pewnością sprawi, że zastano-

wią się dwa razy, zanim pójdą za mną.

- Ach, rozumiem.

Jego czujniki wizyjne uchwyciły cień szyderczego uśmie-

chu, gdy Joat pochylała głowę, by kontynuować swoją pracę.

- Jeszcze kilka spraw - powiedziała zagadkowo.

Znów zapadła cisza. Rozmowa z Joat przypomniała Sime-

onowi film dokumentalny o łapaniu pstrągów rękami, który

kiedyś widział. Aby polowanie zakończyło się sukcesem.

trzeba było wykazać bardzo dużo cierpliwości.

- Wygląda na to. że zbliżają się kłopoty - stwierdziła

obojętnie.

- Kłopoty mamy już za sobą - odpowiedział Simeon. -

Posłuchaj, Joat, przepraszam, że nie sprawdziłem, jak sobie

radziłaś w czasie alarmu, ale...

__ Nie było potrzeby. Dałeś mi skafander, pamiętasz? To

wszystko, czego potrzebowałam - odrzekła rozsądnie. -

Coś zagrażało tobie, stacji, wszyscy byliśmy w poważnych

tarapatach. Zgadza się? Lepiej, że poświęciłeś swój czas na

wyciągnięcie nas z tego.

- Wykazujesz nadzwyczaj realistyczne podejście do spra-

wy, Joat - oznajmił Simeon, otwarcie wyrażając podziw dla

jej niezależności, która jednocześnie martwiła go.

- Nie jestem wymoczkiem - odpowiedziała Joat z satys-

fakcją. - Kłopoty nie przemijają w okamgnieniu, lecz przy-

tłaczają cię kilobajtowymi ładunkami. Będę na to przygoto-

wana. - Poklepała riffler.

- Jestem tego pewien - odrzekł łagodnie.

- Uhm. Do zobaczenia na obiedzie.

- Na obiedzie? - Wydawał się zaskoczony, co ją ucie-

szyło. - Ach, tak, do zobaczenia - dodał, starając się. by

zabrzmiało to naturalnie.

Joat zagwizdała sobie bezgłośnie, gdy wyczuła, że od-

wróciła uwagę Simeona - przynajmniej większą jej część.

Włączyła wytwarzacz białego szumu i urządzenie szyfrujące.

Nie miała już całkowitej pewności, że działają, gdyż Simeon

mógł dokładnie obejrzeć jej wynalazki i zneutralizować je.

Chociaż w ostatnich dniach nie bardzo miał czas niepokoić

się o mą. obarczony wieloma innymi sprawami. Nawet mózg

miał pewne ograniczenia.

Nie życzyła sobie publiczności podczas montowania ma-

teriału, który zebrała, gdy Channa badała statek-intruza. Naj-

Cierw zekranowała to, co właśnie tego dnia nadeszło z danych

Światów Centralnych. Program nocnego stróża, który Joat

wprowadziła, wyciął je i automatycznie przełożył na jej

system.

Wyciągnąwszy się wygodnie, otworzyła puszkę napoju po-

dobnego do piwa. Unikała prawdziwych alkoholi, ponieważ

sprawiały, że czuła się oszołomiona i ociężała. Ułamała duży

kawałek czekolady z orzechami i uśmiechając się, rozkoszo-

wała się nią tak samo. jak rozgrywającą się sceną. Tłum

otoczył urzędowy budynek i wymachiwał transparentami za-

wierającymi te same hasła, które wykrzykiwano. Chwilami

brzmiało to naprawdę groźnie.

"Dorgan obskurantka! Precz z Dorgan! Dorgan obskurant-

ka! Precz z Dorgan!''

Parterowe okna zostały powybijane, choć szereg uzbrojo-

nych policjantów trzymał demonstrantów SOPIM-u w szachu.

Następnie wizję przeniesiono do pokoju, w którym panna

Dorgan z Ośrodka Opieki nad Dzieckiem gestykulowała dzi-

ko, sprawiając wrażenie wymiętej i przestraszonej.

- I kategorycznie zaprzeczam, jakobym powiedziała, że

ludzie z kapsuł są wynaturzonymi szkaradztwami bez prawa

do życia! - skarżyła się żałośnie. - Albo że chce mi się

wymiotować na ich widok!

Joat roześmiała się szyderczo. Kiedy dorośnie, zostanie

inżynierem systemowym, albo może nawet mięśniowcem, ale

redagowanie- na przykład transmisji nagranych rozmów

przekazywanych do SOPIM-u i ZMM - było przyjemnym

hobby. Channa miała dobry pomysł, lecz dorośli nie wyka-

zywali entuzjazmu do wprowadzenia go w życie.

- Jak mówił nauczyciel - mruknęła, wpychając do ust

kolejny kawał czekolady - musiałem pożegnać się ze swoim

dobrym wychowaniem i nauczyć się wyrażać.

- Chce mi się krzyczeć z radości - oznajmił Joseph.

Amos westchnął i osunął się na fotel. Na prośbę Josepha,

tutejszy lekarz - dość dziwny człowiek - przeniósł go do

małej kwatery z prywatnym pokojem dziennym.

Pozornie prywatnym, napomniał się, gdyż mogli być pod-

słuchiwani. Znajdowało się tu wiele niezwykłych rzeczy, jak

na przykład miękkie syntetyki na ścianach, które mogły zmie-

nić odcień lub nagle zmienić się w ekrany. Rozkazał, by sceny

kosmiczne przeistoczyły się w coś spokojniejszego i holograf

przybrał formę neutralnej, brązowej masy. która również go

drażniła. To, co wydawało się gładkim, gołym plastykiem,

rzeczywiście nim było.

- Trudno uwierzyć, że jesteśmy bezpieczni -powiedział.

nrzecierając dłonią twarz, którą pokrywał już dość szorstki

zarost. - Szczerze mówiąc, mój bracie, nie wierzyłem, że się

kiedyś obudzimy.

__ Ani ja - odpowiedział Joseph, kręcąc się niespokojnie.

Tutejsza grawitacja była nieco większa niż na Bethelu, gdzie

ledwie się ją zauważało. - Ale nie wiemy, czy jesteśmy

uratowani... również od Kolnan.

Amos obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.

- Nie?

- Mózg... Guiyon - poprawił się Joseph, gdy Amos zmar-

szczył brwi- ...powiedział, ze to...

Przerwał, gdy Amos mocno zacisnął wargi. Sierra Nueva

pamiętał, że Guiyon ich uratował, a nawet więcej. Był pier-

wszym, który wysłuchał jego młodzieńczych wątpliwości bez

lęku i zadawania mu pokuty. Tylko rodzicom pochodzącym

z linii Proroka wolno było rozmawiać z zarządcą planety,

pomyślał Amos. Teraz Amos był mężczyzną, na którym

polegało wielu ludzi.

- On... - zaczął znów Joseph, wykonując nieznaczny

gest dłońmi - ...zamierzał zabrać nas do Bazy Rigel, a to nie

jest Rigel.

- Nie - przyznał Amos. - To jest SSS-900-C. I nikt

tutaj me kwapi się do wysłuchania naszych wyjaśnień.

- To zrozumiałe, sir. Czy uwierzyłbyś natychmiast zbie-

gom, którzy zbliżyli się tak, że omal cię nie zniszczyli, jeśli

nawet o tym nie wiedzieli? Jednak są rzeczy, których nie

można przemilczeć.

- Tak - powiedział wolno Amos. - Po pierwsze, to nie

jest baza militarna.

- Tak więc, mój bracie, są to ludzie nastawieni pokojo-

wo. - Amos spojrzał na niego z powątpiewaniem, więc

kontynuował: - Pamiętaj, ze wychowałem się w porcie. Po-

znałem więcej handlarzy i ich zwyczajów, niż ci się zdaje.

Tutejsi, dzięki własnej etyce, jeśli me betheliariskim cłom, są

szanowanymi kupcami i kosmicznymi podróżnikami. Ich por-

ty mogą stać się łatwymi celami.

Popatrzyli na siebie, nawiedzeni myślą, której żaden z nich

nie miał odwagi wypowiedzieć pierwszy. Amos zebrał się

w sobie. Szacowni, etyczni ludzie zasługiwali na prawdę.

- Nie wiemy, czy Kolnan nadal nas ścigają - wyszeptał

Amos. Jego żołądek skurczył się, wywołując mdłości. Zapew-

nienie bezpieczeństwa tej garstce, która przeżyła, mogło ściąg-

nąć zagrożenie na ich wybawicieli. Powinniśmy z nimi poroz-

mawiać!

ROZDZIAŁ 8

- W ogólnym rozrachunku, całkiem sprawnie wyszliśmy

z tej opresji - stwierdził szef administracji, Claren, i ponow-

nie przebiegł piórem po ekranie swego notatnika, by się upewnić,

że niczego nie przegapił.

Pochylając głowę, Channa starała się ukryć ziewnięcie.

Spotkania były żywiołem Clarena. Kiedy miał sposobność

przedstawienia mnym swoich wykresów i statystyk, wprost

tryskał entuzjazmem i pęczniał z dumy. Całkiem jak pospolita

dziewczyna poproszona do tańca przez szkolnego amanta,

skrytykowała go w myślach.

- Nasze kredyty zmalały o trzy miliony - zauważyła

Channa, sięgając po karafkę z wodą.

Dwóch dowódców sekcji poderwało się, by napełnić jej

szklankę, co dobitnie świadczyło, że wieści o jej wyczynach

już się rozeszły. W takcie spotkania miała być przerwa na

posiłek, więc na stole przygotowano już zastawę. Gusky,

również obecny, wyglądał trochę blado - zarówno z powodu

leków, jak i samej narady. Występował nie tylko we własnym

interesie, lecz był też przedstawicielem sekcji - wydawało

się, że został ponownie wybrany dzięki niedawnej, korzystnej

reklamie.

Patsy piłowała paznokieć.

- Ktoś musi pokryć wydatki - zauważyła. - Na przy-

kład uległ zniszczeniu sprzęt od Namakuri-Singh, która to

firma nie jest znana jako organizacja dobroczynna.

- Ja też mam straty, do czego zresztą mnie upoważniłeś,

Simeonie - wtrącił Gusky.

- Nie ja osobiście, lecz stacja! - upomniał go ostro

Simeon. Mózgi bywają przewrażliwione na punkcie osobis-

tego długu, jaki muszą spłacić za wcześniejszą opiekę i eduka-

cje. - Nikt me może powiedzieć, że me zrobiłem wszyst-

kiego, co możliwe, by zminimalizować szkody. Strata holow-

ników była nieunikniona i stacja jest moralnie zobowiązana

do zrekompensowania szkód ich właścicielom. Środki na ten

cel, Claren, uzyskamy od Lloyda, powołując się na klauzulę

"siły wyższej".

- Tak, tak, oczywiście - mruknął Claren, robiąc szybkie

notatki.

- Inne nieuniknione straty i zniszczenia, o których dzisiaj

dyskutowaliśmy, zostaną pokryte z rezerwy budżetowej.

- Naprawdę? - zapytał smętnie Gus.

- Tak - przytaknął ponuro Claren.

- W dobrej sprawie - dodał z ożywieniem Simeon.

- W związku z roszczeniami wobec Lloyda - odezwał

się Gus - będziemy się użerać z biurokratami, z biurokratycz-

nymi buchalterami. Z rządowymi biurokratycznymi buchal-

terami, za którymi stoją prawnicy.

- "Śmiało! Do boju!..."- zaintonował Simeon.

- Możemy też odwołać się do ich przyzwoitości, do-

broduszności i wrodzonej szczodrości! - zasugerował Gus.

Nawet Claren się z tego roześmiał.

Channa wzdrygnęła się.

- Więc powinniśmy być przygotowani na oskarżenia do-

tyczące niegospodarności i na załamywanie rąk nad kosztami

każdego wzmocnienia, rygla i łączenia. - Po chwili dodała

nosowym głosem: - Nie przyszło ci do głowy, że 17,3

sekundy dodatkowej kompensacji odniosłoby równie dobry

skutek, jak 17,7 sekundy?

Szef administracji Claren zapewnił ich, że jego zapisy

zostaną dokładnie sprawdzone, wszystkie formularze należy-

cie wypełnione i na czas dostarczone do właściwych biur.

- Nie posunę się aż tak daleko, by zagwarantować szybką

czy nawet wczesną zapłatę - powiedział, pozwalając sobie

na bardzo słaby uśmiech. - Ponieważ będziemy mieli do

czynienia z departamentami, nad którymi nie mam kontroli,

ale mogę wam obiecać, że zrobię co w mojej mocy, a to

rzeczywiście jest już bardzo dużo.

Rozległ się pomruk aprobaty.

- Przynajmniej możemy zdecydować o natychmiastowym

rozpoczęciu wypłat z funduszu na nieprzewidziane wydatki

prywatnym osobom, które ucierpiały z powodu zniszczeń

i strat - oznajmiła Channa. - A poza tym musimy się zająć

naprawieniem uszkodzonych funkcji stacji. Claren. porozum się,

najszybciej, jak potrafisz, z towarzystwem ubezpieczeniowym.

- Powodzenia - powiedział kpiąco właściciel towarzystwa

górniczego. - Zauważyłem, że zawsze z większym entuzja-

zmem podchodzą do zbierania premii niż wypłacania należności.

Ta uwaga wywołała kolejną falę chichotu. Channa odwróciła

się do kolumny i wizerunku Simeona.

- Czy w kontrakcie stacji nie ma stosownej klauzuli, która

gwarantuje natychmiastowe naprawy w wypadku znacznych

uszkodzeń wewnątrz stacji?

- Hmmm. - Hologram znieruchomiał na moment, po

czym Simeon uśmiechnął się.- Tak, istotnie... doraźne wy-

datki na zachowanie integralności stacji oraz ratowanie życia,

zgodnie z głównym kontraktem stacji, są pokrywane przez

Lloyda. Tak więc jesteśmy w stanie pokryć wszystkie koszty.

- Wspaniale - stwierdził Claren, przebiegając palcami

po klawiaturze swego komputera.

- Simeonie, jeszcze jeden drobiazg dotyczący ćwiczeń -

odezwała się Patsy. - Oczekiwano od nas, że wiemy, co robić

w razie alarmu. Jednak kiedy ogłoszono prawdziwy, bardzo

dużo ludzi biegało w kółko jak oparzeni. Należałoby ich

ukarać, upomnieć, żeby lepiej uważali w czasie ćwiczeń.

- Ukarać? Ach, tak, ukarać. Świetnie. Dobra uwaga, Pat-

sy - odpowiedział Simeon. - A ci, którzy są dłużej na stacji

i powinni lepiej znać zasady postępowania, zasłużyli na cięż-

szą karę. Zaboli ich kieszeń, to zaraz polepszy im się pamięć.

Niepokoi mnie tylko, dlaczego nie wiedzieli, co robić.

Ogłaszałem te ćwiczenia - chociaż zawsze narzekaliście na

nie - wystarczająco często, żeby każdy wiedział, dokąd iść

i co robić. Zawsze sprawdzano nazwiska na spisach, więc

dlaczego, do diabła, biegali w kółko, odbijając się od ścian?

- Och, to dotyczy tylko grupy ludzi, którzy wpadli w pa-

nikę, Simeonie - rzekła Patsy. - Większość z nas była tam,

gdzie powinna. I jeden Bóg wie, że zrobiliśmy wszystko, jak

należało, czyż nie?

- Uważam, że to nie tylko ich wina - wtrąciła Chan-

n&- - Powinniśmy skontrolować grupę przywódców. Pewnie

automatycznie odhaczali nazwiska na swoich listach, be?

sprawdzania, czy każdy jest na swojej pozycji i zna swoje

zadania.

- Trzeba to ustalić - odezwał się Gus. - Skoro tak, są

współodpowiedzialni za sytuację.

- W takim razie to oni powinini ponieść karę - powie-

dział z oburzeniem Chaundra.

- Wspólna odpowiedzialność' Właśnie! - stwierdził Si-

meon. - Tak jak w przypadku zespołów mózg-mięśniowiec.

Decyzja została podjęta jednogłośnie.

- Zróbmy przerwę na lunch - zaproponował ktoś. - Jest

trzynasta.

- Popieram - odpowiedziała Channa. - Myślę, że po-

winniśmy napełnić żołądki, zanim usłyszymy, co nasi goście

mają do powiedzenia. Flota Kosmiczna dała do zrozumienia,

że mają nam do opowiedzenia serię upiornych przygód. Jakieś

sprzeciwy? A więc odkładamy sprawę.

Trochę inna niż zeszłego wieczoru, co, Happy?, pomyślał

Simeon, obserwując, jak Channa gryzie cienką kanapkę.

Miał nadzieję, że porównywała ten posiłek z ucztą, którą

przygotowywał dla niej Martan. Pokładowa kantyna nie do-

równywała poziomem ,.Perymetrowi'", chociaż Gus utrzymy-

wał, że robią znośną wieczorną pizzę.

- Więc poinformuj nas krótko, Simeonie. co wiesz o na-

szych przybyszach - poprosił Gus.

Simeon odchrząknął.

- Baza danych opisuje ich jako zamkniętą grupę wyznaw-

ców religii, sięgającej korzeniami judaizmu, sufizmu i buddyzmu.

- O rany! Strasznie to skomplikowane. Ale czy oni wierzą

w Boga? - zapytała Patsy.

Wokół stołu rozległy się kpiące ,,ochy", którym towarzy-

szyły zdziwione spojrzenia i mądre potakiwania.

- Prawdopodobnie czczą węże i poślubiają swoje rodzeń-

stwo albo mają inny prymitywny zwyczaj - powiedziała

Vickers, dowódca ochrony stacji. Była to niska i raczej krępa

kobieta z Nowej Fundlandii. - Buddyści, powiedziałeś? Nie

ulega wątpliwości, że niemal nas zmiażdżyli. Ta rasa niewiele

wie o sprzęcie mechanicznym.

.__ Poczekaj chwilkę. - Doktor Chaundra uniósł dłoń

w geście protestu. - Przede wszystkim, nie widziałem żad-

nych medycznych oznak niebezpiecznej endogamii*. Spra-

wiali wrażenie, że nie pojmują wskazówek czy naszych

rozkazów, ale trzeba wziąć pod uwagę, że wszyscy byli

oszołomieni swoimi przeżyciami. Potrzebują odpoczynku, by

odzyskać siły, ale poza tym są zdrowi. Wykazują małą

różnorodność genetyczną, lecz jest wśród nich kilka jedno-

stek zupełnie odmiennych. Grupa jest rozwinięta ponad prze-

ciętną. Jedno czy dwoje może mieć zaburzenia zachowania

związane z wydzielaniem gruczołów wewnętrznych, co jest

skutkiem działania narkotyków hibernacyjnych. W codzien-

nym życiu również nadużywali narkotyków. Betheliański

przywódca jest wykształconym i inteligentnym człowiekiem.

Chociaż - kontynuował trochę nachmurzony - nie był zbyt

rozmowny.

- Na nieszczęście edukacja i inteligencja nie zawsze idą

w parze - skomentował Simeon. Nie chodzi o to, że z góry

nastawiam się na scenariusz w stylu "fanatycy religijni prze-

pędzają heretyków", ale ta wersja pasuje trochę do tego, co

zdołałem odszyfrować z pamięci Guiyona, do zwrotów takich,

jak: "Przeklęci kamiennogłowi Starsi, którzy powiedzieli, że

za niemoralność i zwątpienie wśród młodych spotka ich kara",

"powiedział im, że ich dzieci miały prawo do życia", "nie-

którzy z nich mogli nas zdradzić ze strachu"', "uciekliśmy

najlepiej, jak mogliśmy" i najsmutniejszy ze wszystkich: "mu-

siałem ich zostawić na pewną śmierć".

Patsy odłożyła swoją kanapkę.

- Nie jestem już głodna.

- Ani ja - skrzywiła się Channa. - Czas uzyskać te

informacje z wiarygodnego źródła.

Masz na myśli tego ogiera, zauważył bardzo dyskretnie

Simeon.

Amosowi ben Sierra Nueva towarzyszył niższy, przysadzis-

ty mężczyzna, którego znaleziono obok niego na statku. Dwaj

strażnicy Yickers służyli im dyskretnie - ich zadaniem było

endogamia - (genet.) kojarzenie krewmacze (przyp. red.).

raczej popychanie dryfujących foteli niż pilnowanie siedzą-

cych na nich mężczyzn.

Są słabi jak kociaki, pomyślał Simeon, nie wspominając

0 braku uzbrojenia, miejsca, do którego mogliby się udać,

1 sposobu, w jaki mogliby to uczynić. Personel stacji wy-

kształcił dość szczególny sposób na przetrwanie: obłędne

przekonanie, że nic i nikt nie może zagrozić ich stacji. Każda

stacja- nieważne, w jakim stanie sprawności i świadomości

bezpieczeństwa - byia całkowicie bezbronna. Czy w swej

prostocie ducha przyjął na pokład terrorystów uciekających

przed ,,kamiennogłowyrm" Starszymi? Nie, niemożliwe, obec-

ność Guiyona przeczyła takiej możliwości.

Gdy fotele wypompowały zawartość poduszek powietrz-

nych i miękko osiadły na podłodze, dwaj obcy, z beznamięt-

nymi wyrazami twarzy, popatrzyli na zebranych wokół stołu.

Simeon usłyszał, że Patsy bardzo cicho, niemal bezgłośnie,

mruczy pod nosem. Skoncentrował się na niej, zwiększając

czułość swoich receptorów.

"Ależ on jest piękny - szeptała. - Co za uroda, własnym

oczom nie wierzę..."

Oczywiste zainteresowanie Patsy akurat tym mężczyzną

ucieszyło Simeona, pomyślał, że może pozbędzie się cał-

kowicie innego problemu. Jeśli uroki Patsy podbiją Amosa,

Simeon będzie mógł odetchnąć. Potem pochwycił ukradkowe

spojrzenie Channy na klasyczny profil Amosa, lekko nazna-

czony troską, co tylko dodawało mu Jowiszowej wzniosłości

Zauważywszy wymianę spojrzeń między obcymi, Simeon

zastanawiał się, czy niski, muskularny mężczyzna jest przy-

jacielem Amosa.

- Doktor Chaundra mówi, że me powinniśmy was mę-

czyć - odezwał się Simeon, rozpoczynając spotkanie. - Ale

bylibyśmy wdzięczni, gdybyście wyjaśnili nam kilka szcze-

gółów.

Amos drgnął, a jego oczy rozszerzyły się, gdy nagle

u szczytu stołu ujrzał kolumnę i zsyntezowaną twarz Simeona.

A więc wie o ludziach z kapsuł, lecz jest zaskoczony, znaj-

dując tutaj jednego z nich, pomyślał.

- Jesteśmy wdzięczni za pomoc - zaczął formalnie

Amos, po czym skłonił głowę, dotykając dłonią czoła i ser-

ca __ Jestem Amos ben Sierra Nueva, a mój towarzysz to

Joseph ben Said. - Niski mężczyzna powtórzył gest Amosa.

Widząc to, Gusky delikatnie ściągnął brwi i poruszył pal-

cami- Simeon odczytał wiadomość: "Ten niższy to twardy

orzech".

Mózg przyjął tę ocenę. Są rzeczy, których może nauczyć

tylko osobiste doświadczenie. Amos kontynuował, przerywa-

jąc chwilami, jakby szukał odpowiednich słów, lecz ogólnie

mówił coraz płynmej, a w jego niebieskich oczach pojawił

się ciepły blask szczerości.

- Pochodzimy z kolonii na Bethelu. W obliczu waszej

szlachetności czuję się zobowiązany wyjawić, że ciąży na nas

straszliwe fatum, jesteśmy ścigani przez wcielone zło.

- ...wcielone zło?- zapytała niepewnie Channa.

Fatum? Zło?, zastanawiał się Simeon. Archaiczna składnia

sprawiała, że wypowiedź mężczyzny brzmiała nienaturalnie,

jak z historycznej hologry. Do licha, o czym on mówi?

O diabłach? Więc winą za całe nieszczęście można obarczać

siły nadprzyrodzone? Rozległ się szmer, gdy wszyscy siedzący

dokoła stołu pochylili się do przodu. Oczekiwali, że usłyszą

o czymś już bezpiecznym, należącym do przeszłości, a nie o no-

wym zagrożeniu dla stacji. Wrażeń z wczorajszej akcji wy-

starczy im na długo.

- Właśnie, pani, jesteście w poważnym niebezpieczeń-

stwie. - Ujrzał zaskoczone i przerażone miny obecnych. -

Guiyon nic wam nie powiedział? - zapytał zrozpaczony.

- Guiyon nie żyje - odpowiedział Simeon i zobaczył, że

obaj mężczyźni zamarli wstrząśnięci żalem. Za tę reakcję jego

opinia na ich temat zmieniła się i dał im trochę czasu na

odzyskanie równowagi. - Baza danych na statku jest cała,

ale nieczytelna. Może wy nam wszystko wyjaśnicie? - za-

proponował spokojnie.

- Nie żyje? - Pociągła twarz Amosa zbladła pomimo

jasnooliwkowej karnacji. - Ale jak to możliwe? Był czło-

wiekiem z kapsuły, nieśmiertelnym. Ach, pewnie dlatego nie

jesteśmy w Bazie Rigel albo innej placówce Światów Cen-

tralnych, gdzie mieliśmy nadzieję otrzymać wsparcie.

- Dostarczył was tutaj, na SSS-900-C, stację kosmiczną

położoną wiele lat świetlnych od Bazy Rigel.

- Jak nieśmiertelny może umrzeć? - zapytał cicho Jo-

seph, unosząc ręce w błagalnym geście.

- Przewód doprowadzający substancje pokarmowe został

przecięty, a nie było zapasowego... - Simeon zamilkł, a Be-

thelianie na moment skłonili głowy, oddając cześć zmarłe-

mu. - Jeśli wziąć pod uwagę stan waszego naprawdę ar-

chaicznego pojazdu, i tak dobrze się sprawił, wywożąc was

tak daleko.

Amos spojrzał na towarzysza. Wyraz napięcia nie zniknął

z surowej, kamiennej twarzy mężczyzny, który powoli dwu-

krotnie, jakby przyzwalająco, skinął głową. Amos zawahał

się, odchrząknął i zadzierając podbródek, przemówił wprost

do Simeona:

- Jest nawet gorzej, niż sobie wyobrażałem. Guiyon mu-

siał być naprawdę zrozpaczony. Czy możecie się bronić?

- Cóż, przed twoim statkiem, który wymknął się spod

kontroli, obroniliśmy się z całkiem zadowalającym skut-

kiem - odpowiedział Simeon. - Co masz na myśli?

Amos pochylił się do przodu, opierając się na poręczach

fotela. Jego oczy zabłysły dziko.

- Powiem wam - rzekł z pasją, omiatając spojrzeniem

zebranych wokół stołu. - My z Bethelu jesteśmy spokojnymi

ludźmi. - Jego pięści zetknęły się i zacisnęły. - Zupełnie

bezbronnymi. - Usta wykrzywił mu ból. - Zostaliśmy za-

atakowani z nieba rozciągającego się nad naszą spokojną

planetą. Nie wiemy, jak liczycie godziny dnia albo tygodnia,

miesiąca czy roku. Nie wiem. jak długo byliśmy nieprzytomni

we śnie. Uciekaliśmy z naszego rodzimego świata cztery razy

po dwadzieścia pięć godzin, zanim zażyłem narkotyk. A nim

to zrobiłem, Guiyon powiedział mi, że jego zdaniem będziemy

mieli dobrych pięć dni wyprzedzenia. A więc dziewięć dni

po dwadzieścia pięć godzin, czyli dwieście dwadzieścia pięć

godzin.

- Czy pańska godzina ma sześćdziesiąt minut, panie Sier-

ra Nueva? - zapytała Patsy.

Spoglądając na nią beznamiętnie, powoli skinął głową.

Simeon przywołał hologram Bethelu. odtworzony z bazy

danych Obsługi Pomiarowej.

- Tak wyglądał nasz świat przed tą ucieczką - wyjaśnił

Amos ze smutkiem, obserwując obraz przesuwający się na

ekranie. - Tutaj była nasza stolica - wskazał miejsce, w któ-

rym dwie wielkie rzeki wpadały do zatoki. - Nazywaliśmy

ją Kenss, czyli miejscem, w którym wylądowali Pielgrzymi

i wznieśli Świątynię. Kolnari... - Przerwał, zaciskając oczy.

Jego twarz zmieniła się w maskę bólu.

Informacja, podpowiedział milcząco Simeon, czując, że

komputer rozpoczął pracę. Potem, kiedy ponownie przesłuchał

wypowiedź Amosa, wyczuł zachwianie psychiczne. Miasto

Keriss było - czas przeszły. Gus również to wychwycił i jego

źrenice się rozszerzyły.

- Zażądali bezwarunkowego poddania się - mówił

Amos. Jego twarz nie zdradzała już żadnych emocji. - Przez

podstępny atak zniszczyli nasze orbitalne środowisko, naszą

komunikację, wszystko, co mogliśmy wykorzystać, by we-

zwać pomoc. - Splótł palce drżących rąk tak mocno, że az

pobielały mu kostki. - Zebrała się Rada Starszych - ciągnął

dalej. - Doszli do wniosku, że to nieszczęście było karą za

wzrastającą niemoralność młodszego pokolenia. Moją! -

Dźgnął się palcami w pierś. - I takich jak ja, którzy chcieli

tylko trochę więcej wolności, którzy chcieli tylko otrzymać

odpowiedzi na rozsądne pytania. Nie wysłuchaliby mnie, cho-

ciaż jestem męskim potomkiem w linii samego Proroka.

Pogrążony w gorzkich wspomnieniach, Amos nie zauważył,

jakie zaskoczenie wywołały jego słowa.

Ach, patrylmealny* system pochodzenia, domyślił się Si-

meon.

- Dziękuję Wszystkowiedzącemu za Guiyona, za to, że

kiedy ostatnim razem opuściłem izbę rady, przemówił do

mnie. "Uciekaj", powiedział. "Dokąd? Jak?", zapytałem. Wte-

dy powiedział mi o statku kolonialnym, który przywiózł nas

na Bethel. Przez trzysta lat używaliśmy go w charakterze stacji

meteorologicznej i retransmisyjnej, nic więcej. Zebrałem tych,

którzy mogli za mną podążyć. - Znów splótł ręce. - A Ko-

lnan... Kiedy Starsi odmówili poddania się, użyli broni ter-

mojądrowej!

* patrilinealny - pochodzący w prostej linii od męskiej głowy rodu

(przyp. red).

Na tę szokującą wiadomość dokoła stołu rozległ się pomruk

oburzenia. Nikt od dawna nie stosował broni termojądrowej.

Z pewnością nie w sektorze odpowiadającym przed Światami

Centralnymi.

- Mordercy! Grabieżcy! Piraci! - wyrzucił z siebie

Amos i przetarł twarz dłońmi.

Kolejny pomruk. SSS-900-C leżała w bardzo spokojnym

sektorze. Zarówno ludzie, jak i inne zamieszkałe tu gatunki,

nie stosowali przemocy. Osadnicy byli w większości dobrze

zintegrowanymi typami, a nawet trochę hałaśliwymi i weso-

łymi, lecz nie bardziej niż pozwalały granice przyzwoitości.

Piractwo było historycznym fenomenem czy absolutnym wy-

jątkiem, jak w przypadku odległego Arm.

Amos kontynuował mocnym głosem, który robił jeszcze

większe wrażenie, ponieważ brzmiał spokojnie.

- Wtedy zginęło dziesięciu naszych ludzi, którzy byli

naszymi przywódcami. Kolnan oznajmili, że musimy skapi-

tulować albo znowu uderzą. Transmitowali tę wiadomość

z ciemnego ekranu. Atakowaliby raz za razem, az zostalibyś-

my starci z powierzchni do ostatniego człowieka. Słyszeliśmy

tylko ten nieubłagany głos. Tchórze! Nie pokazali nam nawet

swych twarzy. Dali nam dwie godziny na podjęcie decyzji.

No i zaczęło się. To było bardzo trudne. Musieliśmy zdecy-

dować, kogo możemy zabrać. - Gdy mówił dalej, policzki

oblał mu rumieniec wstydu. - Najpierw zabraliśmy Guiyona

z jego kolumny. Nie mogliśmy otworzyć głównych drzwi

komory. Ach, ależ byliśmy głupi, naiwni, nie wyszkoleni!

Zdołaliśmy zgromadzić zapasy i odłączyć Guiyona, zebraliś-

my naszych ludzi, nie zauważeni dotarliśmmy do statku i wte-

dy - z jego gardła wydobył się histeryczny śmiech - drzwi

nie chciały się otworzyć! Niektórzy przebąkiwali, że Starsi

mieli rację, iż zostaliśmy ukarani za nasze grzechy. Potem

Joseph...- Amos położył smukłą dłoń na krótkim ramieniu

mężczyzny - ...otworzył jedną z pomocniczych śluz powie-

trznych. Tylko że okazała się za mała dla kapsuły Guiyona.

Upierał się, że nie musi przebywać wewnątrz, że trzeba tylko

przymocować go do kadłuba przy mostku, żeby synapsy jego

mózgu mogły zostać podłączone do pulpitu sterowania. Musiał

powiedzieć nam wszystko, co należało zrobić. Tak mało

wiedzieliśmy o tych sprawach. - Kolejne pełne goryczy pry-

chmęcie. - I tak bardzo się baliśmy. Nikt z nas nie wiedział

nic o nawigacji przestrzennej. Pilotowałem statek, ale tylko

mały i nigdy poza księżycami Bethelu. Przestrzeń poza księ-

życami Bethelu - tu uczynił ręką szeroki gest - me była

odpowiednia dla Bethelian. Tak więc nic nie wiedzieliśmy

o świecie poza naszym małym systemem. Guiyon kierował

zewnątrzsystemowym handlem, który był dozwolony na Be-

thelu...

Zamilkł, przełykając z trudem, więc Chaundra podał mu

szklankę wody. Amos podziękował skinieniem i wypił, zanim

na nowo podjął opowieść.

- Guiyon nie śmiał ryzykować zabrania nas na jedną

z bliższych kolonii, gdyż obawiał się sprowadzenia tych po-

tworów na planetę bezbronną podobnie jak nasza. Zamiast

tego możemy ich sprowadzić na jeszcze bardziej bezbronną

stację kosmiczną - zaśmiał się żałośnie. - Na planecie mogą

być przynajmniej bezpieczne kryjówki. Nie wiem, dlaczego

znaleźliśmy się tutaj, a me w Bazie Rigel. Guiyon musiał

ponownie zmienić kurs. Kiedy zdecydowałem się zażyć nar-

kotyk, mieliśmy na karku cztery diabły. Guiyon uważał, że

to dobrze uzbrojone statki wojenne. I sprowadziliśmy je tutaj,

do was, którzy ocaliliście garstkę naszych ludzi, zbiegłych

z pięknej niegdyś planety. - Zwiesił głowę i przygarbił

ramiona, w wyrazie zupełnej rozpaczy.

Przerażającą ciszę przerwały szybko przybierające na sile

okrzyki: "przywieźli tu kłopoty", "sprowadzili do nas diab-

ły?", "ale my jesteśmy bezbronni". Simeon zawył, modulując

głos, i wszyscy natychmiast umilkli.

- Dziękuję - powiedział ironicznie, gdy zapadła ci-

sza. - Guiyon przywiózł ich tutaj, ponieważ po pierwsze,

silniki były bliskie wybuchu, po drugie, umierali szybciej

niż przypuszczał, a po trzecie, SSS-900-C leży mimo wszystko

na głównym szlaku w tym kwadrancie strefy wpływów

Światów Centralnych. Czy teraz możemy spokojniej zbadać

problem?

- Jako dowódca ochrony jesteś zobowiązana nas bro-

nić - zwrócił się Claren do May Vickers.

Yickers popatrzyła na mężczyznę.

- Pistoletami na pociski ogłuszające? - zapytała ironi-

cznie. - Jestem oficerem policji z półetatowymi pomocni-

kami. Zamykam pijanych górników i uważam, żeby wew-

nętrzne spory nie wymknęły się spod kontroli. Nigdy nie

miałam do czynienia z diabłami i nie chcę mieć nic wspól-

nego z czterema statkami wojennymi. - Skrzyżowała

ramiona na masywnej klatce piersiowej i spojrzała demonst-

racyjnie na Simeona.

- Czy istnieje możliwość, że ich zgubiliście? - zapytał

Chaundra.

Obaj Bethelianie pokręcili ponuro głowami.

- Mało prawdopodobne, żeby oślepiony wróg mógł po-

dążać za wami, kiedy Guiyon rozgrzewał silniki i zostawił

jonową smugę - stwierdził Simeon.

- Żaden statek wojenny nie mógłby tego dokonać -

przytaknął Gus.

- Jeśli nie mogli zobaczyć smugi, to tym bardziej nie

zobaczyliby przelatującego statku, nawet gdyby dawał im

znaki. - Patsy pomachała ramionami jak sygnalistka. - Nie

można stwierdzić z całym przekonaniem, że sobie z tym

poradzili.

- Moje banki danych nie zawierają żadnych informacji

o grupie czy systemie gwiezdnym znanym jako Kolnari -

oznajmił Simeon. - Rozumiem, że krótko mieliście do czy-

nieni z tymi ludźmi. Czy słyszeliście o nich na Bethelu, zanim

was zaatakowali?

Amos zaprzeczył, kręcąc głową.

- Guiyon słyszał od kilku handlarzy, którzy przybyli na

Bethel, pogłoski o bandzie maruderów w Arm. Jemu też Starsi

zakazali opowiadać komukolwiek, prócz nich, jakie wiadomo-

ści handlarze przywieźli ze świata poza Bethelem. Na statku

powiedział mi - Amos zmarszczył brwi, próbując przypo-

mnieć sobie dokładnie słowa, jakich użył człowiek z kap-

suły - że uderzyli tak szybko, iż żaden alarm me zdążył

zadziałać. Że właśnie dzięki temu unikają wykrycia przez siłę

wystarczająco wielką, by się im przeciwstawiła.

- Na przykład Światy Centralne - wtrąciła Channa z go-

rzkim grymasem.

Amos przytaknął.

- Pierwsza fala ataku wymierzona była w nasze powie-

trze, porty kosmiczne oraz instalacje komunikacyjne. Nie

spodziewano się, że uderzenie będzie aż tak miażdżące.

Prawdopodobnie postanowili nie pokazywać się nam, dopóki

nie zostały zniszczone wszystkie właściwości naszej prze-

strzeni kosmicznej. Wszystko, co o nich wiemy, odkryliśmy,

dopiero uciekając przed nimi. Podążają za nami, żeby znisz-

czyć dowód unicestwienia Bethelu, ich ostatniej zbrodni. Będą

zabijać. Nie ulega wątpliwości - dodał z pogardą - że

odczuwają niepokój, będąc w sile tylko czterech, zamiast

trzystu.

- Trzystu?- zapytał Simeon.

- Trzystu statków. Tak powiedział mi Guiyon. Widział,

jak się zbliżały, ale Starsi zabronili mu o tym mówić, dopóki

nie zdecydowali, co robić.

Gus zagwizdał.

- Ludzie, jeśli oni posiadają trzysta statków wojennych,

to nie tylko my mamy problem, ale cały ten sektor. - Flota

Wojenna była znacznie większa, lecz znajdowała się w roz-

proszeniu.

- Miałeś ostatnio jakieś wieści z Centralnych, Sime-

onie? - zapytała Channa.

- Zasadniczo niewiele poza wyrazami uznania za... no...

coś w stylu: "Eee, jest bardzo źle, ale jesteście wystarczająco

wyposażeni, żeby sobie z tym poradzić, a kiedy uzupełnicie

raporty, zobaczymy, co możemy zrobić". Ale to, oczywiście,

dotyczy wczorajszych wydarzeń. Dzisiejsze mogą zmusić ich

do działania.

Przynajmniej taką mam nadzieję, pomyślał Simeon. Trzysta

statków! Cholera! Wysłał do Centralnych sygnał "MAYDAY"

z nadzieją, że nie będzie musiał zbyt długo czekać na kon-

kretną wiadomość.

- Jakim rodzajem uzbrojenia dysponują? - zapytał Gus,

podczas gdy reszta przywódców stacji siedziała, starając się

nie patrzeć na siebie, a szczególnie omijać w/rokiem Amosa

i Josepha.

Amos zbladł jeszcze bardziej, nawet błękit jego oczu stracił

swój intensywny odcień. Mężczyzna po prostu siedział pełen

rezygnacji. Natomiast Joseph po kolei obrzucał każdego do-

wódce stacji krytycznym spojrzeniem, a z jego pełnych ust

nie znikał lekki uśmieszek.

Simeon widział, że początkowe oszołomienie jego ludzi

ustępowało miejsca przerażeniu. Gus zwalczył to uczucie

dzięki wyuczonemu odruchowi, lecz pozostali zbliżali się

powoli do krawędzi paniki.

- Musicie mieć jakąś broń - powiedział Joseph, opiera-

jąc nagle ramiona na stole i kierując świdrujący wzrok na

każdą twarz po kolei. - My walczyliśmy, a mieliśmy dużo

mniej niż wy, którzy wczoraj odciągnęliście wrak do swojej

stacji. Czym wysadziliście go na kawałki? Macie tego więcej?

Bo to jest już coś. To jest więcej, niż mieliśmy my, kiedy

widzieliśmy nasze statki palone na żużel. Nasze miasto... -

Urwał i bezsilnie uderzył pięściami w stół. - Przekazaliśmy

wam ostrzeżenie. My nie otrzymaliśmy żadnego!

Amos chwycił przyjaciela za nadgarstki.

- Uspokój się, mój bracie - powiedział łagodnie.

- O, jesteście braćmi? - podchwyciła Patsy, mile za-

skoczona, i zaczęła się im przyglądać, szukając rodzinnego

podobieństwa.

- Nie krwi, lecz umysłów - wyjaśnił Amos, dotykając

skroni palcem wskazującym.

- U-uhmm! - Patsy oblała się rumieńcem i zacisnęła

usta w wąską linię.

- Wysłałem wiadomość do Światów Centralnych -

oznajmił Simeon ożywionym tonem, który, miał nadzieję,

brzmiał, jakby panował nad sytuacją. - Konsultują się z wy-

sokim oficerem Kosmicznej Floty Wojennej, żeby zdecydo-

wać, co robić. Sądziłem, że powiedzą mi, co już zrobili, albo

co my możemy zrobić. Powinienem przewidzieć tę dobrze

wyćwiczoną dyplomatyczno-biurokratyczno-rządową rozgry-

wkę, uzupełnianą sporami prawników. Każdy, kto ma coś do

powiedzenia na ten temat, musi zostać sprawdzony i mieć

sposobność wyrażenia swojej opinii w trzech wersjach. Amos,

wierz mi, chłopie, wiem dokładnie, co czujesz do Starszych.

Dobrą wiadomością jest, że Flota Wojenna zamierza szybko

działać, tylko że w pobliżu nie ma żadnych jednostek. Naj-

bliższa znajduje się osiemnaście dni stąd. To znaczy zakła-

dając, że oficer dzisiaj wyda rozkaz wstrzymania ruchu, a nie

po zakończeniu tej akademickiej debaty, bo w tym wypadku

już nie istniejemy. W najlepszym razie możemy się spodzie-

wać trzynastu szczęśliwych dni oczekiwania z gołymi tar-

czami na kopniaka z obutej nogi. Tą najbliższą jednostką Floty

Wojennej jest patrolowa korweta, tylko przez grzeczność

pełniąca rolę statku wojennego.

- Więc musicie odlecieć! - Amos nagląco wychylił się

do przodu. - Nie możecie łudzić się nadzieją, że ich poko-

nacie. Musicie opuścić to miejsce.

- Świetny pomysł - zgodził się Simeon - w zasadzie.

Tylko że stacja me może się poruszać. I dlatego jest stacją.

Stoi w miejscu. Rozumiesz?

- Przestań ze mnie wrednie szydzić - odpowiedział

Amos z urażoną godnością. - Nie mam pojęcia o stacjach

kosmicznych czy twoich umiejętnościach. Ale to ja mam

rację. Skoro sama stacja nie może się przemieszczać, to muszą

to zrobić przebywający w niej ludzie.

- Za taką radę - przerwał mu Gus - masz u mnie punkt.

Powinniśmy ewakuować tylu ludzi, ilu zdołamy, a więc dzieci,

chorych, zbędny personel. Każdego, kogo możemy lub kto

wyrazi chęć wyjazdu.

- Według moich obliczeń - powiedział Simeon, kończąc

je w tej samej chwili - gdy weźmiemy pod uwagę liczbę

statków znajdujących się obecnie we mnie lub obok mnie,

powinniśmy być w stanie ewakuować ponad tysiąc dusz. Nie

licząc załogi.

Przez moment trwała cisza. Tysiąc był ułamkiem wiecznie

zmieniającej się populacji stacji.

Amos, wahając się, przerwał milczenie.

- Ilu ludzi mieszka na stacji? - zapytał.

- Około piętnastu tysięcy - odpowiedziała ponuro Chan-

na. - Nasza populacja się powiększa. Simeonie, czy bierzesz

pod uwagę wykorzystanie pustych komór ładunkowych

i umieszczenie w nich ludzi w skafandrach? - Była to de-

speracka procedura, mogąca wywołać fatalne skutki.

- Racja, w ten sposób możemy ewakuować kilkaset ludzi

więcej. - Chociaż, ze względu na reakcję przeciętnego deli-

katnika na długotrwałe przebywanie w ciasnych, ograniczo-

nych przestrzeniach, prawdopodobnie nie znajdziemy wielu

ochotników do podróżowania w ten sposób, skomentował

w duchu. - Ale zanim podsunęłaś ten pomysł - kontynuował

Simeon - nawet me zapytałem kapitanów o ich poglądy na

temat takiego... wyjścia. W najlepszym razie możemy potrakto-

wać je jako propozycję. Nie możemy powstrzymać od wyjazdu

tych, którzy nie są fizycznie przypisani do stacji, jednak na razie

cała sprawa nie może wyjść po/a ściany tego pokoju. Uważam,

że zanim wciągniemy w nią kogoś więcej, powinniśmy mieć do

zaprezentowania przynajmniej jeden plan. a jeszcze lepiej kilka.

- Plany ewakuacyjne? - zapytał Chaundra. marszcząc

brwi.

- Tak. te oraz plany walki dla stacji - odpowiedział

Simeon.

Wokół stołu nastąpiło pewne ożywienie. Nic widocznego,

a jednak zmiana w stosunku ludzi do sprawy była niemal

namacalna.

- To twoja działka, Simeonie - powiedziała uprzejmie

Channa. - Nawet jeśli nie jest to urząd wojskowy.

- Walczyć - odezwał się Joseph, a jego ciemne oczy

zabłysły odrodzoną nadzieją. - Tak, to właśnie chcielibyśmy

robić, ale jak? Mówiliście, że nie macie brom. Zresztą nie

dadzą wam nawet szansy zmierzenia się w walce. Uderzą

znienacka i rozbiją was w puch jednym atakiem.

- Użyjemy podstępu. - Rany. ich język jest zaraźliwy,

pomyślał Simeon. - Powiedzieliście, że ci ludzie są piratami,

pamiętacie?

- Tak - potwierdził Amos. - Kiedy wysunęli wstępne

żądania dotyczące kapitulacji, wspomnieli o wydaniu mate-

riałów, maszyn i siły roboczej. To piraci, lecz mówili, jakby

byli ludźmi, narodem. Czasami nazywali siebie Wielkim Kla-

nem. Innym razem Boskim... - z obrzydzeniem wykrzywił

usta- ...Boskim Nasieniem Kolnara.

- Dobrze - powiedział Simeon z ożywieniem. To tylko

kolejny egzotyczny scenariusz, zapewniał samego siebie. Za-

sady gry, doświadczenie... nie pękaj. Tysiące razy robiłeś takie

rzeczy. - Więc są po prostu kryminalistami, a me praw-

dziwym, zdyscyplinowanym, wyszkolonym strategicznie woj-

skiem. Bardziej przypominają partyzantów. Wpadają, grabią,

co się da, i wypadają. Ścigają was tylko dlatego, że moglibyś-

cie rozgłaszać wiadomości na ich temat, ale przede wszystkim

chodzi im o łup. Spróbujmy więc za pomocą dóbr material-

nych ostudzić ich mordercze zapały. Zgoda?

Wszyscy oficerowie stacji zastanawiali się nad tą propozy-

cją. W końcu Gus powoli skinął głową.

- Jeśli celem tych ludzi jest powiększenie swego teryto-

rium, a sądząc / opisu, tak właśnie musi być, to jakim łupem

byłaby dla nich SSS-900-C! Jaki przemysł macie... mieliście

na Bethelu? - zwrócił się do Amosa i Josepha.

- Nieźle rozwinięty - odpowiedział Amos, w zamyśle-

niu pocierając dłonią zarośniętą szczękę. - Mogliśmy za-

chować sprzęt i przetwarzać niektóre składniki w ramach

produkcji wewnątrzsystemowej. Handlowaliśmy rzadkimi

produktami żywnościowymi i cząsteczkami organicznymi, że-

by zakupić inne drobiazgi, których potrzebowaliśmy. Han-

dlarze przyjeżdżali może raz w ciągu generacji. Ostatni tylko...

Joseph zaklął jednocześnie z Gusem. Patsy i Simeonem.

Channa pstryknęła palcami.

- Musieli być... jak to się mówi?

- Łącznikami - podpowiedziała Patsy, która dysponowa-

ła zapasem takich archaicznych określeń.

- Szpiegami! - wyrzucił z siebie Joseph. W jego oczach

zakręciły się łzy, łzy czystej wściekłości.

- Zawsze znajdzie się ktoś, kogo można kupić - po-

wiedział Simeon, nadając swemu hologramowemu wizerun-

kowi rysy mędrca. Mniej więcej coś takiego mówią taśmy

informacyjne, ale nigdy nie musiałem stosować tej taktyki,

dodał w myślach.

Joseph energicznie pokiwał głową.

- Znałem kilku, którzy sprzedaliby własne matki i oj-

ców... no, może ojców nie... za dwie butelki araku.

- Proszę, wróćmy do naszej obecnej sytuacji - odezwał

się Gus z kamienną twarzą.

Amos potrząsnął głową, wywołując miękki ruch długich,

czarnych loków.

- Mamy... mieliśmy trochę sprzętu technicznego wysokiej

klasy, większość skoncentrowana była w Keriss.

- A więc zależy im na sprzęcie, możliwe, że również na

wykwalifikowanej sile roboczej - stwierdził Simeon. - To

musi być to. Założę się, że większość z tych trzystu statków to

transportery, latające fabryki i inne tego rodzaju. Nie są

samowystarczalni, nawet jeśli posiadają własną bazę lub sys-

tem gwiezdny.

- W każdym razie są to ludzie, którzy wolą kraść, niż

pracować - podsumował Gus, a ponieważ nikt się nie sprze-

ciwiał, dodał: - I nas tez będą chcieli okraść.

SSS-900-C była centrum konserwacyjnym i naprawczym.

Dysponowała również rzadkimi materiałami przeznaczonymi

dla stoczni i ogólnie używanymi do budowy statków. Byłaby

cenną zdobyczą.

- Przede wszystkim musimy odwrócić ich uwagę od sa-

mej stacji - zwrócił się do dwóch zbiegłych przywódców. -

Inaczej mogą z łatwością wśliznąć się tu i podłożyć kilka

ładunków dużej mocy. Mój plan wymaga z waszej strony

poświęcenia, o które me śmiem was prosić.

- Proś - odpowiedział spokojnie Amos. - Tonący łapie

się nawet brzytwy. Muszę dowieść, że jestem wart poświęce-

nia Guiyona. Mów!

- Chcę zwabić ich łupem zbyt cennym, by z niego zrezy-

gnowali i wykorzystać ich zachłanność. Zarekwirujemy jeden

ze statków towarzystwa, którymi podróżują sprzedawcy z ofer-

tą dla bogatych klientów, i wypakujemy go mnóstwem rzeczy,

którym ci dranie nie będą w stanie się oprzeć. Obiecamy im

dużo więcej łatwo dostępnych...

- Na przykład jakich? - zapytała podejrzliwie Channa.

- Materiał technologiczny, ulepszenia w oprogramowaniu

komputerów, najnowsze udoskonalenia dotyczące wydajności

paliwa. Dołożymy do tego luksusowe fabryki, perfumy, biżu-

terię, egzotyczne delikatesy...

- Przekupstwo tylko spotęguje ich pragnienie ograbienia

stacji! - krzyknął Joseph, na pół wstając z fotela.

- Spokojnie, mój bracie - ułagodził go Amos. - Pamię-

taj, że drapieżniki nie jedzą trawy. Trzeba zaryzykować, żeby

zwabić je w pułapkę.

- Słuchaj, przecież nie zabija się dojnej krowy - wtrącił

Gus.

- Jasne że nie, tak samo nie zjada się całej świni na raz -

dodała Patsy.

Simeon omal nie roześmiał się głośno, widząc zakłopotanie

malujące się na twarzy Amosa i Josepha. Dobrze, Patsy,

pomyślał- Pamiętaj, że nabrali cię, zwracając się do siebie per

mój bracie" i nie pozwól im sądzie, że jesteśmy większymi

ciemniakami niż oni.

Chaundra wyjaśnił żart i tylko nieznacznie uniósł brew, gdy

Joseph zapytał:

- Co to jest świnia?

Channa była zdziwiona. Spodziewała się, że mieszkańcy

świata rolniczego rozpoznają nazwę ważnego wiejskiego

zwierzęcia. Nawet ona, chociaż pobieżnie, orientowała się, ze

hodowla tych zwierząt jest źródłem naturalnego białka.

- Czy nie wyda im się trochę dziwne, że jeden facet

sprzedaje tyle różnych rzeczy? - zapytała Patsy.

- Nie, jeśli będzie typem pośrednika, importer-eksporter,

a nie przedstawicielem producenta - odpowiedział Sime-

on. - Wcale nie jest tak trudno oszukać ludzi, Patsy.

- Ale my nie mamy żadnej z rzeczy, które wymieniłeś -

powiedział Amos zakłopotany. - Nie mamy ubrań ani biżu-

terii, ani innych przedmiotów. O jakie poświęcenie chciałeś

nas prosić?

- Potrzebujemy kogoś, kogo umieścimy na jachcie, który

wyślemy w przestrzeń, jednak nie zamierzam wykorzystywać

żywego człowieka. Chciałbym wysłać jednego z waszych

ludzi, którzy zmarli w czasie przeprawy ze statku na stację.

Najlepiej kogoś, kto zmarł wskutek szkodliwego wpływu

środowiska. Byłoby to najlepsze wytłumaczenie jego pobytu

poza stacją na tym luksusowym jachcie, transmitującym pro-

pozycję ogromnej nagrody dla tego, kto go uratuje.

Amos i Joseph wyglądali na zaszokowanych. Przez chwilę

siedzieli nieruchomo, potem powoli się odwrócili, aż ich spoj-

rzenia się spotkały.

- Wykluczone! - zawołał Joseph i z wściekłością zacis-

nął usta. - To. o co prosisz, jest podłym świętokradztwem!

Channa zerknęła na kolumnę Simeona, jakby wzywała

pomocy, a potem sama brnęła dalej, nie bawiąc się w dyplo-

mację.

- Czy dlatego, że macie jakieś mocno zakorzenione zwy-

czaje pogrzebowe?

¦ i

- Taak! - wysyczał Joseph. - Czcimy naszych zmar-

łych, grzebiemy ich i szanujemy ich miejsca spoczynku.

- Cóż - odezwał się Simeon. - Na stacji nie mamy

miejsca, żeby grzebać naszych zmarłych, a przewożenie ich

z powrotem na rodzinne planety jest niewiarygodnie drogie.

Nie można tez po prostu pochować ich w przestrzeni, ponie-

waż stanowiliby zagrożenie nawigacyjne. Tutaj poddajemy

naszych zmarłych kremacji.

- A prochy?- zapytał Amos.

- Nie ma żadnych prochów, chyba że na speqalne ży-

czenie.

Amos skłonił głowę.

- My poprosimy o prochy naszych zmarłych. Może pe-

wnego dnia będziemy mogli zwrócić ich Bethelowi. A jeśli

chodzi o twoją... prośbę o ciało jednego z naszych, to myślę,

mój bracie - tu zwrócił się do Josepha - że propozycję

przysłużenia się żywym powinniśmy uważać raczej za za-

szczyt niż świętokradztwo. Kogokolwiek wybierzemy, z pe-

wnością byłby zadowolony, iż może pomóc tym. którzy

przeżyli.

- To jest złe! - zawołał Joseph. - I ja się sprzeciwiam!

- Mój bracie - wycedził Amos przez zaciśnięte zęby. -

Jeśli łowisz na wędkę z prostym haczykiem, złapią się na

niego tylko te ryby. które bardzo tego chcą. Bądź rozsądny

albo wszyscy zginiemy. To jedyna nadzieja, szansa, którą nam

dano. Jeśli udaremnimy tę pułapkę, to potem om zniszczą

stację i dołączymy do naszych przyjaciół, którzy są martwi;

wtedy wszyscy możemy na zawsze pozostać nie pogrzeba-

ni. - Patrzył na swego towarzysza, dopóki ten po dłuższej

chwili nie spuścił oczu i nie przytaknął. Wówczas powiedział

do Simeona: - Wybierz spośród naszych zmarłych braci

osobę najbardziej nadającą się do tego podstępu.

- Dziękuję - odrzekł prosto Simeon. Inni zasiadający

wokół stołu również wymamrotali podziękowania.

- W porządku - mruknęła Channa, wracając do bardziej

naglących spraw. - Piraci podlatują do tego opuszczonego

jachtu kosmicznego i słyszą wiadomość: "Pomocy, pomocy,

mój system podtrzymywania życia wysiadł, auu, umieram,

uratujcie mnie. a nagrodzę was bilionami kredytów".

- Zgadza się.

.- Wyślą do niego sygnał, lecz nie otrzymają odpowiedzi,

więc po prostu wtargną na pokład.

- Zgadza się.

- Znajdą... kogoś tam. zmarłego kilka dni wcześniej

w wyniku szkodliwych warunków otoczenia.

- Zgadza się.

- Dlaczego po prostu nie zatkają nosów i nie odlecą?

- Cóż, po pierwsze, chciwość leży w naturze piratów. Tak

więc zarzucamy jacht pudłami pełnymi próbek, wyraźnie

oznaczonych próbek, to znaczy wyraźnie oznaczonych jako

pochodzące z SSS-900-C. Po drugie, nikt me lubi wracać do

swojego starszego oficera i mówić: "To była kompletna strata

czasu, sir", ponieważ źle wyglądałby w oczach swego kapi-

tana. Sądzę więc, że możemy oczekiwać, iż przynajmniej

pobieżnie przeszukają statek. Po trzecie, postanowiłem wybrać

najbogatszy jacht w okolicy, więc wystąpi także czynnik

ciekawości. Ci chłopcy prawdopodobnie nie widzieli czegoś

takiego, krążącego poza systemami. Przypuszczalnie będą po

nim pełzać, powtarzając: "Nie mogę w to uwierzyć! Patrz na

to! Jaki luksus!" Jeden z tych czynników przyciągnie ich

uwagę do ekranu comu; ujrzą na nim raport, który nasz

sprzedawca wprowadzał w momencie, gdy dotknęło go nie-

szczęście. Będzie brzmiał mniej więcej tak: ,.O cudowny dniu,

właśnie dokonałem największej w mojej karierze sprzedaży

na SSS-900-C. Obiecałem im dostawę w ciągu najwyżej

czternastu dni. Macierzysty urząd zatwierdził datę dostawy

i listę towarów. Hura! Hura!" I tutaj nastąpi wydruk, na widok

którego zacząłbym się ślinić i chciałbym zmienić się w pirata.

- Brzmi to rozsądnie - potwierdził Gus. - Ale nie po-

doba mi się pomysł wycofania choćby jednego statku prze-

znaczonego do próby ewakuacji.

- Rozumiem, Gus, ale myślę, że poświęcenie tuzina ludzi,

którzy mogliby być ewakuowani na jachcie jest usprawie-

dliwione w porównaniu z ponad piętnastoma tysiącami ryzy-

kujących na stacji - odpowiedział Simeon, a widząc, że

wszyscy słuchają go bardzo uważnie, kontynuował: - A te-

raz, żeby przygotować resztę stacji na wtargnięcie piratów,

chcę, aby cały sprzęt, na którego utratę nie możemy sobie

pozwolić, został odłączony i ukryty; to, czego nie można

przenieść, trzeba zamaskować lub rozmontować tak, by nie

były widoczne żadne części zapasowe. Wszystkie wykazy

w terminalach komputerowych będą zmienione. Zamierzam

tak je pomieszać i uczynić tak trudnymi do zrozumienia, jak

to tylko możliwe, żeby każdy przybysz z zewnątrz, używający

naszego sprzętu, zrobił jak najwięcej okropnych i przynoszą-

cych szkodę błędów. Będziemy potrzebowali wielu grup ra-

towniczych, więc cały czas muszą być w pogotowiu.

Stół otaczało dwadzieścia ponurych twarzy.

- Chwileczkę - powiedziała powoli Channa. - Sugeru-

jesz, że pozwolimy tym... tym diabłom okupować stację?

- Nie możemy ich powstrzymać - wyjaśnił cierpliwie

Simeon. - Nie jesteśmy w stanie powstrzymać prawdziwego

statku wojennego od wpakowania pocisku w równik stacji

i wysadzenia w próżnię piętnastu tysięcy ludzi. Mnie też się

to nie podoba, Channo, ale musimy powstrzymać ich od

zrobienia zbyt wielu szkód, dopóki nie dotrze tu Flota Wojen-

na, a wiemy, że na to potrzeba czasu. Jeśli uda nam się zająć

ich wystarczająco długo, Flota Wojenna będzie mogła ich

schwytać, a to rozwiąże nasz problem. Kiedy zrobią kilka

ważkich błędów, będą woleli wykorzystać naszych ludzi.

W końcu dlaczego mieliby łamać sobie głowy, próbując na-

uczyć się, jak kierować stacją, którą tylko okupują, dopóki

nie ograbią jej do czysta? Chcę, żeby kluczowe pozycje

zajmowali nasi ludzie, a nie oni. Prawdziwa kontrola nad

stacją musi pozostać w naszych rękach. Jestem gotów zary-

zykować, by uzyskać tę przewagę.

- Cóż - powiedziała ostrożnie Channa. - To brzmi roz-

sądnie.

- Doktorze Chaundra, dla ciebie mam propozycję, za

którą mnie znienawidzisz.

- Chcesz, żebym uczynił ludzi chorymi.

- Krótko mówiąc. Jesteś bardzo domyślny

- Zakładam, że wiesz, iż nie zostałem lekarzem, dlatego

że cieszy mnie patrzenie na ludzkie cierpienia- oznajmił

spokojnie. - Nie będę zabijał. A swoją drogą, komu i dla-

czego miałbym to robić?

- Chciałbym mieć możliwość ogłoszenia kwarantanny

drugiej klasy, żeby zniechęcić ich do wchodzenia do kwater

mieszkalnych. Nie jesteśmy w stanie całkowicie trzymać ich

na dystans, jeśli nie ogłosimy, że na stacji panuje śmiertelna

choroba; a jeśli nie zdołamy utrzymać ich na dystans, równie

dobrze możemy sami wysadzić to miejsce i oszczędzić im

pocisku. Chciałbym zobaczyć szpital usłany ochotnikami ję-

czącymi z autentycznego cierpienia. Ale, co najważniejsze,

chcę, żeby każdy pirat, który wejdzie na zamieszkany obszar,

wyszedł z niego z jakąś infekcją. Prędko dojdą do wniosku, że

powinni ograniczyć swoje kontakty z mieszkańcami stacji do

holorzutów.

Chaundra uśmiechnął się przewrotnie.

- Trędowaty, nieczysty, nieczysty - mamrotał monoton-

nie brzmiącym głosem. Oprócz Simeona Patsy była jedyną

osobą przy stole, która zrozumiała jego intencję. Po chwili

Chaundra pokręcił głową. - Za mało czasu, żeby podrobić

tę szczególną chorobę. No cóż! Poszukam odpowiedniego

wirusa. Spróbujemy, ale... musimy mieć nadzieję, że... Kol-

nari? nie mają odpowiednich leków i żadnych równie dobrych

środków.

- Patsy - zaczął Simeon.

- Tak, kochanie?

- Jak tylko zbierzemy trochę danych o fizycznej naturze

tych diabłów, byłbym wdzięczny, gdybyś zaproponowała ja-

kieś zarodniki albo zanieczyszczenia, albo mieszankę gazów,

które dałyby się we znaki naszym nieproszonym gościom.

A jeśli uda ci się zgnębić tylko ich statki, a oszczędzić stację,

to nawet bardziej mi się to spodoba.

- Och, Simeonie, moja szanso! Kochasz mnie, cukie-

reczku?

- Od pierwszego wejrzenia i na zawsze, kwiatuszku.

- Och, rumienię się! - Sięgnęła do klawiatury. - Aler-

gie byłyby niezłe. Są dość specyficzne w grupach o małej

różnorodności genetycznej. Tak! Zacznę, gdy tylko zdobę-

dziemy próbki tkanki.

- A teraz poważnie - powiedziała Channa. - Możemy

ewakuować ludzi albo niebezpieczne zapasy, jak na przykład

górnicze materiały wybuchowe, ale nie i ludzi i zapasy.

- Właśnie do tego zmierzałem. Będziemy musieli zo-

stawić trochę zapasów, inaczej dziwnie by to wyglądało.

W końcu jesteśmy ośrodkiem zaopatrzeniowym. Jednak

chciałbym pozbyć się albo ukryć gdzieś niektóre szczególne

towary. Powinniśmy zostawić jakieś cztery procent poniżej

najmniejszych rezerw, jakie kiedykolwiek zarejestrowaliśmy.

Posiadamy rejestry wskazujące, że jesteśmy w trakcie zała-

dunku statków; dodatkowych czterech procent materiałów

wybuchowych brakuje, ponieważ zużyliśmy je na wysadzenie

statku zbiegów. - Simeon nie widział powodu, aby dawać

Kolnari broń. - To samo chciałbym zrobić z zapasami żyw-

ności i lekarstw. Jakieś pytania?

- Tak - odezwał się jeden z oficerów zaopatrzenia. -

Gdzie mielibyśmy wsadzić to wszystko, a szczególnie mate-

riały wybuchowe?

- Powiem wam gdzie - odrzekł Simeon. - Kiedy już

zbierzecie wszystko razem. Teraz zastanówmy się. jakich

zapasów będą potrzebowały statki ewakuacyjne i chciałbym,

żebyście zaczęli gromadzić te "smakołyki", za pomocą któ-

rych zwabimy drapieżnika.

- Wedle rozkazu!

- My też chcielibyśmy pomóc - oznajmił poważnie

Amos. - Rozkazuj, a będziemy ci służyć najlepiej, jak po-

trafimy.

Niedobitki wieśniaków, ranczerów i studentów z planety

na średnim poziomie rozwoju technologicznego, pomyślał

Simeon. Jestem pewien, że znajdziemy dla was dużo pracy.

- To dla nas wielki wstyd, że ściągnęliśmy na was nie-

szczęście - kontynuował Amos. - Byłoby lepiej, gdybyśmy

wszyscy umarli...

- Zamknij się! - warknęła Channa, po czym dodała

podniesionym tonem: - Jak śmiesz mówić coś takiego?

Wszyscy żywi są cenni. Tak myślał Guiyon. Uznał, że musi

ocalić tylu z was, ilu będzie w stanie, i zrobił to. Przestań bić

się w piersi, bo nabawisz się tylko siniaków. Sądząc po tym,

co wiemy, ci dranie pewnie i tak dotarliby do nas, jak nie tą

drogą, to inną.

- Byliście zwiastunami złej nowiny i chociaż tacy nie są

mile widziani, chciałbym teraz powiedzieć, że ja. Simeon,

SSS-900-C, jestem wdzięczny wam, a szczególnie... Guiyo-

nowi. Gdybyście wszyscy zginęli na Bethelu, nikt w tym

sektorze nie dowiedziałby się o Kolnari i ich sposobie dzia-

łania. - Simeon zamilkł na moment. - Wnioskuję, że stosują

taktykę spalonej ziemi? - Kiedy obaj Betheliame spojrzeli

na niego zakłopotani, wyjaśnił uprzejmie: - Zacierają wszel-

kie ślady świadczące o ich bytności? O tym, że ktokolwiek

był na danej planecie? Hmm. Tak myślałem. Nie mogą zo-

stawić klucza do zagadki, jeśli chcą kontynuować swoje dzieło

niszczenia.

Simeon wychwycił dziwny dźwięk, który dobył się z gardła

Josepha, i dokonał szybkiego powiększenia twarzy mężczyz-

ny. Potwierdziło ono, iż Bethelianin szczerzył zęby w szyder-

czym uśmiechu. Niebieskie oczy Amosa zmatowiały pod

wpływem bólu wywołanego myślą o zagładzie.

Jak dotąd ta koncepcja zaświtała w umysłach trzech czy

czterech stacjonariuszy i, sądząc po wyrazie ich twarzy,

wstrząsnęła nimi. Piractwo i grabienie były wystarczająco złe,

ale ci Kolnari prawdopodobnie posunęli się do wielokrotnych

aktów ludobójstwa.

- Światy Centralne i Flota Wojenna otrzymują co godzinę

aktualne dane. - Simeon zamierzał ich uspokoić, zapewnia-

jąc, że SSS-900 bije na głowę Kolnari. - Jeśli nawet nie

pokryją szkód, kiedy dokonamy rozliczenia, to przynajmniej

Bethel zostanie pomszczony. Ocaliliście nie tylko siebie, ale

również nas i to, co zostało z waszego świata.

- "Ten, który walczy i..."- Channa dyplomatycznie

zmieniła nieco stare przysłowie- "... ucieka, żyje, by wal-

czyć następnego dnia". Umieranie byłoby tylko... - Zama-

chała rękami, nie znajdując właściwych słów.

- Byłoby bezsensownym samobójstwem - dokończył za

nią Simeon. - I pozwoliłoby Kolnari wyprzątać pokład. -

Zauważył lekki grymas na twarzy Channy, wywołany jego

wyrażeniem, zapożyczonym z terminologii gier wojennych.

- Właśnie. I nie możesz pozwolić tym... - Znów szukała

wystarczająco okropnego określenia.

- Sukinsynom o czarnych sercach? - podpowiedział Si-

meon. Ładna kombinacja swobody i tradycyjnego epitetu,

pomyślał zadowolony z siebie.

- Dziękuję... sukinsynom o czarnych sercach na dalsze

zabijanie i grabienie. Więc jeśli chcesz życzyć komuś śmierci,

to życz jej właśnie im - dokończyła Channa, w uniesieniu

uderzając pięścią w stół.

Amos uśmiechnął się smutno.

- Swoją płomienną mową spaliłaś moją słabość, piękna

pani. Skieruję moją nienawiść przeciwko naszemu wspólnemu

wrogowi.

- Świetnie! Cieszę się, że to ustaliliśmy. A teraz chciał-

bym odroczyć spotkanie - oznajmił Simeon. - Channa i ja

musimy w ciągu dwóch godzin skontaktować się z kapitanami

statków i wy też macie mnóstwo do zrobienia. I jeszcze jedna

prośba. Chciałbym co sześć godzin otrzymywać od każdego

z was raporty. Jeśli napotkacie jakiekolwiek trudności, w każ-

dej chwili możecie się ze mną skontaktować. Amos, bądź tak

dobry i towarzysz doktorowi Chaundrze do kostnicy, by wy-

brać naszą przynętę. Pomoże ci także w przygotowaniu n a -

1 e ż y t e g o pogrzebu dla innych ofiar.

Amos uroczyście skinął głową. Chaundra ze współczuciem

położył dłoń na ramieniu młodego mężczyzny, uruchomił

dryfujący fotel i razem opuścili pomieszczenie. Fotel Josepha,

uruchomiony przez jednego ze strażników, ruszył w drogę

powrotną do szpitala. Oficerowie stacji rozeszli się pospiesz-

nie i żadnemu nie przyszło do głowy plotkować czy komen-

tować spotkanie. Tylko Channa została, błądząc niewidzącymi

oczyma gdzieś w przestrzeni.

- Cofam to, co kiedyś powiedziałem.

- Co takiego? - oprzytomniała.

- W tej chwili jestem głęboko i absolutnie wdzięczny, że

zdecydowałaś się studiować wojnę, zamiast czytać romanse.

ROZDZIAŁ 9

- Tam leci jeszcze jeden - powiedział ponuro Simeon.

Punkt przepłynął przez przestrzeń, której obraz Simeon

wyświetlił na jednej ze ścian pokoju wypoczynkowego; od-

dalał się od SSS-900-C i kierował ku strefie niskiej masy i jej

międzygwiezdnemu tranzytowi.

- Jak się dowiedzieli? - zapytała Channa.

- To Sen Heroda. Jest niezależny. To jeden z tych ro-

dzinnych statków handlowych, buszujących po okolicy i zbie-

rający rzeczy, których jakość nie dorównuje ilości. Nie muszą

być informowani o kłopotach. Potrafią je wyczuć.

- Uważam, że to zrozumiałe. Utopili swoje oszczędności

w statkach, które zapewniają im środki utrzymania. - Channa

westchnęła pobłażliwie. - A co z innymi?

- Powinni być... - przerwał. - Na Ghu!

Channa także usłyszała tupot butów na korytarzu i obróciła

się w fotelu w momencie, gdy pół tuzina różnie ubranych

postaci wkroczyło do pokoju spotkań.

Mogliby wchodzić szybciej, pomyślał Simeon, obserwując

kapitanów, którzy wchodzili kolejno - parami, w grupkach

lub pojedynczo. Najbardziej pstrokata załoga, jaka kiedykol-

wiek tu zawitała, stwierdził. Ich kombinezony zaprojektowano

tak, by były wygodne mimo ciężaru ekwipunku. Jednakże swą

indywidualność zwykle wyrażali przez upodobanie do tan-

detnych ozdób. Na przykład kobieta o ogolonej i wytatuowa-

nej czaszce nosiła wyjątkowo jaskrawy odcień błękitu z ró-

żowawym połyskiem, który nie był ani trochę twarzowy, co

najwyżej rzucający się w oczy. Dwaj nieludzie pasowali jak

ulał do tych przebierańców. Wiedzą, że coś się święci, stwier-

dził Simeon, ale przynajmniej przyszli posłuchać, nie jak ci,

którzy uciekli.

Co tam, do diabła, westchnął Simeon. Wykorzystamy to,

co mamy, i cieszmy się, że mamy choć tyle.

Kiedy kapitanowie zaczęli zapełniać pokój, Channa, stano-

wczo zbyt elegancka w jasnoniebieskim kostiumie, podeszła

do szczytu stołu konferencyjnego. Odczekała minutę, a kiedy

nikt więcej się nie zjawił, otworzyła notes umieszczony na

podium i popatrzyła na zgromadzonych, czekając, aż się uspo-

koją. Szczególnie po tym, jak przy wejściu pojawiła się para

półetatowych policjantów Vicker z maskami tlenowymi, mio-

taczami gazu, jak również pistoletami udarowymi oraz szyb-

kostrzelnymi karabinami. Channa zanotowała, że musi przy-

pomnieć Vicker, iż wroga jeszcze tu nie ma i aby dodatkowo

nie robiła wrogów z innych.

- Dziękuję wszystkim za przybycie - odezwała się.

Prawdopodobnie zastanawiacie się, dlaczego was tu dzisiaj

wezwaliśmy, pomyślał Simeon, uprzedzając słowa Channy.

- Niewątpliwie zastanawiacie się, dlaczego was tutaj po-

prosiliśmy - powiedziała Channa.

No, blisko, choć nie dosłownie.

- Jestem Channa Hap, mięśniowiec Simeona. W związku

ze stanem wyjątkowym, ogłoszonym na stacji SSS-900-C,

powołujemy się na rozdział drugi, artykuł drugi karty stacji.

Próbowała go odczytać, aby każdy wiedział, że stacja ma

prawo dysponować ich pojazdami, lecz zagłuszył ją niespo-

dziewanie głośny ryk, dobywający się z tych kilku gardeł,

wspomaganych przez nieludzi. Jedyne, co dało się słyszeć, to

wyrwane z kontekstu ,,ze względu na" czy "kapitan powie-

dział".

Pozwól im wyrzucić to z siebie, pomyślał Simeon. Ich

reakcja była zrozumiała - złamanie harmonogramu byłoby

kosztowne, szczególnie dla małych towarzystw i niezależnych

kupców. Miejmy nadzieję, ze później będą bardziej chętni

do współpracy. W każdym razie miał nad nimi wszystkimi

kontrolę, zarówno dlatego, że ich statki były połączone ze

stacją, jak i dlatego, że kapitanowie brali udział w tym

spotkaniu. Tak więc nikt nie mógł odlecieć bez przydziału.

Żaden z obecnych tu kapitanów nie miał w sobie uncji

altruizmu, lecz weksle stacji obowiązywały wszędzie na ich

szlakach. Były dobrym zabezpieczeniem, jednak z psycho-

logicznego punktu widzenia, żaden weksel ani ubezpieczenie,

które być może zostanie wypłacone w przyszłości, nie dają

takiego komfortu, jak gotówka.

W końcu zaczęli się kręcić. Simeon nastawił natężenie

swego głosu na niemal bolesny poziom.

- Proszę usiąść.

Mechaniczny ryk wypełnił pokój. Simeon celowo dodał

infradźwięki, które powinny sprawić, że ludzie poczują się

niepewni i przestraszeni.

- Teraz, kiedy już przyciągnąłem waszą uwagę - powie-

dział, przestawiając swój głos na bardziej znośny poziom -

chciałbym wam przypomnieć, że właśnie ogłosiliśmy stan

wyjątkowy. - Przerwał i badał wyzywające, zagniewane twa-

rze. - Stacja spodziewa się wkrótce ataku.

Rozległ się kolejny ryk, tym razem przerażenia.

- Zamknijcie się! - Znów zamilkł na moment. - Dzię-

kuję bardzo. Sprawa dotyczy nas wszystkich. Tylko że wy,

jeśli zachowacie spokój, odlecicie bezpiecznie, a to jest wię-

cej, niż reszta z nas może się spodziewać. Proszę, pamiętajcie

o tym. A teraz przejdźmy do sedna sprawy - kontynuo-

wał. - Zamierzamy ewakuować wszystkich, których może-

my. Oczywiście, najpierw dzieci poniżej dwunastu lat i ko-

biety w ciąży. Jest ich około ośmiuset. - Nie było to tak

wiele, ale na frachtowcach albo wcale nie istniały pomiesz-

czenia pasażerskie, albo miały bardzo ograniczoną powierz-

chnię. Umieszczenie na nich takiej ilości osób czyniło kilku-

tygodniową podróż niewygodną, lecz przynajmniej pozwoliło-

by im przeżyć. - Chcę też zredukować pożywienie stacji,

więc radzę skorzystać z okazji i zaopatrzyć się. - Tym razem

rozległ się pomruk uznania. - Jednakże w tej chwili nie mogę

zagwarantować wam pełnego odszkodowania za ładunek lub

nie dostarczone towary. Chciałbym, i prawdopodobnie uda mi

się. uzyskać to odszkodowanie, ale nie mogę go wam za-

gwarantować.

- Chwileczkę, do cholery! - ryknął krępy kapitan o twarzy

buldoga. - Kto atakuje stacje? Jesteśmy oddaleni o trzy mie-

siące czasu tranzytowego od jakichkolwiek kłopotów, a to, co

mówisz, świadczyłoby, ze mniej.

- Piraci - odpowiedział krótko Simeon i to jedno słowo

wystarczyło, zęby nieugięci kapitanowie, a nawet jeden nie-

człowiek, pobledli.

Zauważywszy ręce sięgające do pasków, przy których,

zgodnie z regulaminem stacji, nie mieli zwykle noszonej

broni, czekał, aż posypią się oskarżenia i kontroskarżenia.

Tym razem Channa przywołała ich do porządku.

- SIADAĆ! - ryknęła, nastawiwszy swój mikrofon na

maksymalną moc.

- Zakładam - powiedział słodko Simeon - że nie bę-

dzie więcej bałaganu, jaki wydarzył się przed chwilą i nie

będziemy tracić cennego czasu? Wracając do wyjaśnień, czte-

ry ciężko uzbrojone statki pirackie ścigały statek kolonistów,

który... no... przyleciał tu wczoraj. Od rozbitków uzyskaliśmy

pewne informacje o napastnikach. Wynika z nich, że ci piraci

zniszczą stację natychmiast albo ograbią ze wszystkich cen-

nych przedmiotów i urządzeń, a potem zniszczą. Musimy

ewakuować możliwie jak najwięcej ludzi, lecz będzie to

kropla w morzu, nawet z waszą szczodrą pomocą, której nam

nie odmówicie. Przykro mi, ale musimy uratować tyle osób,

ile zdołamy.

- Przykro ci? - Buldog znów zerwał się na równe no-

gi. - Tobie jest przykro! Chcesz, żebym zostawił mój ładu-

nek piratom i jest ci przykro? Cóż, mi też jest przykro, bo

twoim "przykro mi" nie zapłacę żadnych rachunków!

- Kapitanie... Bolist- rzekła Channa stanowczym to-

nem, sprawdzając listę na ekranie swego notatnika. - Chce

pan powiedzieć, że ładunek... soli chemicznych jest dla pana

ważniejszy niż ocalenie życia czterdzieściorgu dzieciom, które

mogłyby zmieścić się na pokładzie pańskiego pojazdu?

Mężczyzna spuścił głowę jak byk szykujący się do natarcia.

- Panno Hap, ja i moi ludzie pracowaliśmy czterdzieści

lat, by wejść w posiadanie Gung Ho. Nadal spłacamy pożycz-

kę. Utrata głównego ładunku może nas zrujnować, ponieważ

jeśli nie dostarczymy go do Kobawaslo et Filles, będziemy

musieli pokryć straty. I znów będziemy zaczynać od zera. Do

diabła, lubię dzieciaki, ale każdy chce żyć.

- A więc, kapitanie, będzie pan zadowolony, gdy się pan

dowie, ze dzieci są dużo lżejsze niż sole chemiczne. Zamiana

jednych na drugie powinna umożliwić panu wydostanie się

z niebezpiecznej strefy w doskonałym czasie. - Channa ob-

darzyła go miłym uśmiechem i wytrzymała jego spojrzenie,

dopóki nie spuścił oczu. - Tak, pani ma pytanie? - zwróciła

się do ogolonej, wytatuowanej pani kapitan, która podskoczyła

na równe nogi, wymachując obiema rękami, aby uciszyć

sąsiadów.

Zapytała, jak poradzić sobie z ciężarnymi kobietami, które

zaczną rodzić na jej statku, ale uspokoiły ją zapewnienia, że

jej grupie będzie towarzyszył doświadczony lekarz.

W końcu wszyscy skapitulowali, choć dziewięciu kapita-

nów poprosiło o kilka godzin zwłoki na oznaczenie bojami

ładunków, które nie ulegną zniszczeniu, co najwyżej zużyciu,

i wyrzucenie ich w przestrzeń.

- Uff! - westchnął Simeon, gdy kapitanowie wyszli. -

To było nieprzyjemne.

- Nieporównywalnie - odpowiedziała Channa ponuro.

- Nieporównywalnie do czego?

- Do oznajmienia tego wszystkiego stacji - wyjaśniła.

- Aha!

- Nabierasz mnie, Joat - stwierdził lekceważąco Seld

Chaundra. - Piraci! Myślisz, że kim jestem? Uczniakiem?

Tak, odpowiedziała w duchu Joat, a głośno dodała:

- Przysięgam, że nie kłamię.

Znajdowali się w kwaterze Selda złożonej z sypialni i gabi-

netu i oddzielonej od pokoi jego ojca sąsiadujących z głównym

szpitalem w Północnej Sferze. Gabinet zapchany był modelami

statków i holoplakatami, z których większość pochodziła z ka-

talogów podróżniczych, ale było też kilka z seriali przygodo-

wych. Joat szczególnie podobał się ten przedstawiający chrabą-

szczookiego mężczyznę wrzeszczącego w jednej z uzębionych

paszczy trzygłowego potwora, który wymachiwał swą ofiarą

nad zgliszczami płonącego budynku. Intrygujące było to, że

mężczyzna przypominał kapitana, który wygrał ją od wuja.

- Daj mi jeszcze jedną tabliczkę czekolady - rzekła.

Seld rzucił ją z kanapy, na której się wyciągnął. Joat złapała

czekoladę w locie i upuściła opakowanie na podłogę. Seld

drgnął, ale nic nie powiedział.

- Jak możesz jeść tyle tych rzeczy? - zapytał, gdy pa-

łaszowała ją łapczywie.

- Jem je wtedy, gdy mam do nich dostęp - odpowie-

działa z pełnymi ustami. Znów drgnął. Niedowiarek, po-

myślała. - W każdym razie wkrótce mają tu być.

- Jaaasne.

Nagle Seld został przytłoczony do oparcia kanapy. Z jego

gardła wyrwał się zdławiony krzyk, gdy szczupłe, silne ręce

Joat. skrzyżowane w nadgarstkach, chwyciły jego kurtkę tuż

poniżej gardła. Kościste pięści boleśnie uciskały mu krtań.

Nie mógł oddychać, gdyż na dodatek klęczała mu na brzuchu.

- Posłuchaj, niedowiarku...

- Nie jestem niedowiarkiem! - wy sapał.

- ...nie nabieram cię! Sam sprawdź.

Pozwoliła mu wstać, pomaszerować do biurka i wcisnąć

guzik na odbiorczej płycie ekranu, który rozbłysł, ukazując

pomieszczenie sterownicze, kolumnę Simeona oraz otaczają-

cych go, rozgorączkowanych kapitanów.

Seld słuchał z otwartymi ustami.

- Piraci- potwierdził cicho.- Hej! To jest tajne na-

granie, ukradłaś je!

- Nie, tylko pożyczyłam i skopiowałam.

- Nielegalne kopiowanie jest kradzieżą, Joat. A podsłu-

chiwanie służbowych spotkań jest... - Zgubił wątek, me

mogąc przypomnieć sobie nazwy wykroczenia, choć wiedział,

iż taka istnieje.

Paskudny mięczak, pomyślała. Kiedy mówi takie rzeczy,

zachowuje się całkiem jak jego ojciec. Choć i tak jego ojciec

był dużo milszy niż jej własny. Jej wspomnienia związane

z ojcowską opieką należały do gatunku tych, z powodu któ-

rych człowiek budzi się w środku nocy zlany potem. Miejmy

nadzieję, że umarł już od koszmarnego dymu Jelebu. Jej wuj

był jeszcze gorszy, kiedy przejął nad mą opiekę, ale przynaj-

mniej wiedziała, że już nie żyje. Odsuwała od siebie podobne

myśli, uważając je za stratę czasu.

- W porządku, jestem szczeniakiem Sondee, podsłuchi-

waczem i złodziejem danych, ale może posłuchaj, co mówią,

dobra?

Seld zamrugał oczami i wykonał polecenie przyjaciółki.

- A niech mnie - szepnął. - Zostaniemy zaatakowani

przez piratów. Hej, Joat, to jest jak holo - dodał z błyskiem

w oczach.

Joat kopnęła go.

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał ciężko obrażony.

- Ponieważ lubię cię, głupolu - odpowiedziała.

- Naprawdę? - zdziwił się i dodał z drżeniem w głosie: -

Świetnie to okazujesz, dziwolągu.

- Sam jesteś dziwoląg. To nie jest holo, Seld. Ci piraci,

ci Kolnari, istnieją naprawdę. Połowa ludzi znajdujących się

na pokładzie tego statku, który prawie zderzył się ze stacją,

była martwa, dziecinko. Byli martwi, skończeni, odlecieli

w poświacie do ostatniej przystani, nie żyją. Seld, mówimy

o prawdziwej zbrodni. Możemy mieć poważne kłopoty - ty,

ja. Simeon, Channa, twój tata.

- Tak - przytaknął słabo. Wyglądał na przerażonego. -

Ale co możemy zrobić? - Seld wypowiedział te słowa

drżącym głosem, choć bardzo się starał ukryć przed Joat swój

wielki strach.

- Podejdź bliżej i posłuchaj mamy - rzekła Joat. -

Simeon ma kilka pomysłów, ale ja mam ich więcej.

Rachel bint Damscus usiadła na brzegu łóżka i wzdrygnęła

się. Pod łóżkiem niczego nie było. Nawet nóg. Posłanie

utrzymywał w górze rodzaj pola nośnego. Spoglądając na

trzymaną w ręce pigułkę, zadrżała ponownie. Dziwny, ciemny

mężczyzna, którego nazywali doktorem Chaundrą, dał jej tę

pigułkę, mówiąc, że lepiej się po niej poczuje. Ale ona nie

chciała czuć się lepiej. Chciała odczuwać ból, ponieważ do-

wodził on, że wciąż żyła.

Rozejrzała się po małej kabinie. W kącie zauważyła umy-

walkę. Doskoczyła do niej i wrzuciła pigułkę do kanału,

zmagając się z nieznanym urządzeniem, az wreszcie poleciał

strumień wody. Potem wspięła się z powrotem na łóżko

z upokarzającą świadomością, że cienka szpitalna koszula

ledwie osłania jej ciało.

Chcę do domu, pomyślała z rozpaczą. Ale dom był daleko,

dalej niż wszystkie lata świetlne między tym znienawidzonym

miejscem a słońcem Saffron. Dom był w Kenss... A Kenss

zostało zatrute pyłem unoszącym się na nieboskłonach Be-

thelu. Mamo, pomyślała. Ojcze. Maleńka siostro Delilah.

Większość uciekinierów z Bethelu pochodziła z ziem Sierra

Nueva. Członkowie rodziny byli w prostej linii potomkami

Proroka, członkami Synodu Patriarchów przez dwadzieścia

pokoleń. Posiadali na własność miasto Elkbre i dziesiątki tysięcy

kilometrów kwadratowych otaczających je terenów. I zawsze

byli rodziną oświeconą bardziej niż reszta. Tak więc Drugie

Objawienie rozprzestrzeniło się tam szeroko. Rachel dołączyła

do niego później. Po tym, jak usłyszałam przemowę Amosa,

wspomniała, ukrywając twarz w dłoniach. Był jak przybyły

ponownie Prorok. Nowy głos, zdejmujący z ich barków nieznoś-

ny, uporczywy ciężar przymierza. I jest taki piękny...

Drzwi kabiny otworzyły się. Joseph wszedł pierwszy, z jed-

ną ręką włożoną za połę kurtki, jak miał w zwyczaju. Za mm

wkroczył Amos i Rachel rzuciła się w jego ramiona, ściskając

go dziko. Upłynęła dłuższa chwila, zanim wyczuła zakłopo-

tanie, z jakim poklepał ją po plecach. Wycofała się, szczelniej

owijając się w koszulę, co tylko podkreśliło jej skąpość.

Dziewczyna spłonęła rumieńcem, wbijając wzrok w podłogę

- Przepraszam, ekscelencjo - powiedziała.

Odpowiedział przyzwalającym gestem.

- Nie musisz być taka oficjalna. Rachel. Dobrze się

czujesz?

- Czuję ulgę - rzekła. - Mówili tylko, że wrócisz, ale

nie powiedzieli, dokąd cię zabrali i dlaczego. Gdzie byłeś? -

Wpatrzyła się w niego z niepokojem.

- Joseph i ja spotkaliśmy się z kierownictwem stacji -

oznajmił po chwili wahania. - Zorganizowaliśmy pogrzeb

dla tych. którzy umarli w czasie podróży.

Odwróciła się, by oszczędzić mu zakłopotania.

- Im nie można ufać.

- Co masz na myśli, Rachel? - Jego głos brzmiał nie-

pewnie, ale i surowo.

- Już nic - odpowiedziała ponuro, zwieszając głowę.

Potem boleśnie zacisnęła palce na jego nadgarstku. - Cho-

ciaż, kto wie? Om są mezamerin. Obcy. W starożytnym

języku liturgicznym: poganie.

__ Rachel. nie zaczynaj papugować Starszych - powie-

dział gniewnie Joseph. po czym juz z większą delikatnością

położył rękę na jej ramieniu. - Wzięłaś lekarstwo? - za-

pytał.

__ Tak - odpowiedziała szorstko, strząsnęła jego dłoń

i z westchnieniem zwróciła się do Amosa: - Przepraszam,

eksce... Amosie.

Znów zalała ją fala wspomnień - zatłoczona komora i wy-

wołujący mdłości, słodki smak w ustach, będący efektem

działania zastrzyku hibernacyjnego.

- Ja... myślałam, ze umarłam, kiedy się tu obudziłam -

powiedziała. - Mój ojciec... mówiłam ci?

- Nie - odrzekł Amos. biorąc ją za rękę. W jego dużych,

ciemnoniebieskich oczach pojawił się nagle wyraz współ-

czucia. - Przeklął cię?

- Tak. Kiedy opuściłam dom. żeby podążyć za tobą.

rzucił na mnie klątwę Patriarchy: piekła, godnego pogardy

odrodzenia i ponownego potępienia, na zawsze.

Słysząc to. Amos pobladł. Choć jego ojciec był niezado-

wolony z. syna. a nawet zatrwożony jego odstąpieniem od

wyznawanej dotąd religii, nie posunął się do klątwy. Może

nastąpiłoby to. gdyby nie umarł, kiedy Amos był zaledwie

nastolatkiem. A gdybym został przeklęty?, myślał Amos.

Może przez to. że zabrakło ojca. zostałem przywódcą Dru-

giego Objawienia. Jakąż odwagę wykazali moi zwolennicy,

narażając się dla mnie na klątwę!

- Myślałam, że rzeczywiście zostałam przeklęta- szep-

nęła. - Odkąd obudziłam się... ja... naprawdę nie czuję się

sobą. Amosie.

- To normalny objaw - stwierdził, poklepując ją po

policzku .- Wkrótce poczujesz się lepiej.

- I powiedziałeś im. co nas ściga? - zapytała, wyrzuca-

jąc z siebie słowa, gdyż jego dotyk dodał jej odwagi, by je

wymówić. - Mają jakieś środki obronne?

Joseph zastanawiał się przez, moment, patrząc w bok. po

czym roześmiał się z goryczą.

- Środki obronne'7 Ci ludzie są jak odsłonięci jak srom

ladacznicy.

Rachel, zaszokowana, aż zachłysnęła się powietrzem.

- Zapominasz się, Joseph - upomniał go Amos, gdy

Rachel przylgnęła do jego boku, instynktownie szukając u nie-

go ochrony. - I to w obecności damy.

Mężczyzna skłonił się.

- Proszę o wybaczenie, ekscelencjo - odpowiedział ofi-

cjalnym tonem. - Pani - dodał z głębokim ukłonem.

- Powtórzę twoje własne słowa, mój bracie. Nie naśladuj

Starszych - rzekł Amos. Uszło jego uwagi, że Rachel ze-

sztywniała.

- Czy to prawda? - zapytała. - Nie mają żadnych środ-

ków obronnycii?

Amos skinął głową i zacisnął usta w wąską Imię.

- Tak. To spokojni ludzie, tak jak my. Na szczęście są

w kontakcie z Flotą Wojenną Światów Centralnych. A na

nieszczęście Kolnan będą tutaj, zanim nadejdzie pomoc.

Rachel westchnęła ciężko.

- Jak możemy stąd odlecieć?

- Nie możemy - odpowiedział Amos, wykluczając szan-

sę ucieczki. - Są tutaj statki, ale małe i nie przystosowane

do przewozu pasażerów. Dzieci i towarzyszące im osoby oraz

słabsi zostaną ewakuowani. Reszta musi zostać tutaj i postarać

się zająć wroga.

- Rozpoznają nas! - zaprotestowała drżącym głosem.

Joseph potrząsnął głową i zwrócił się do niej oficjalnie:

- Nie sądzę, pani bmt Damscus. Nie w tym miejscu

i wśród tutejszych mieszkańców. Już zdążyliśmy zobaczyć

więcej ras ludzkich, niż mogłem sobie wyobrazić. Roi się tutaj

od różnych odmieńców - wydął usta z dezaprobatą - jak

również od nieludzi.

Oczy Rachel stawały się coraz większe. Na Bethel najważ-

niejszą przyczyną exodusu było postanowienie Proroka, by

nie kalać czystej krwi przez udział w kongresie z nieludźmi.

Nieludzka inteligencja była wytworem Szejtana, czy to umie-

szczona w ciele, czy w maszynie.

- Oni nie są tu władcami - uspokoił ją Joseph. - Nasza

garstka zginie wśród tak wielu i tak różnorodnych postaci, że

Kolnari nie rozpoznają, kim jesteśmy. Diabły muszą wierzyć,

że zaatakowały bez ostrzeżenia, że stacja nie zdoła wezwać

żadnej pomocy. Wtedy będą czekać i spokojnie ucztować.

Potem przybędą statki wojenne, by nas uratować i odwieźć

z powrotem na nasz biedny Bethel.

- Tak- westchnęła zadumana. - Nie myślałam o... po-

wrocie.

.- W pewnym sensie rozpętaliśmy wojnę - zaczął Amos,

a dziewczyna obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Teraz

musimy spróbować ją przeżyć. Rachel, moja siostro, dołączysz

do innych kobiet i dzieci? Proszę. Przebudziły się i będą

zagubione i przerażone. Przygotuj je na pozostanie tutaj.

- Będę posłuszna, Amosie.

Rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że w swym obecnym

stroju nie może pokazać się nawet wśród kobiet i dzieci jej

własnej grupy.

Joseph otworzył jedną z szafek i podał jej duży, bezkształt-

ny szlafrok. Rachel podziękowała mu skinieniem głowy, ubra-

ła się i wyszła. Okrycie okazało się o wiele za duże i sute

fałdy ciągnęły się za nią po ziemi.

- Ona i ja mamy ze sobą coś wspólnego - oznajmił

Joseph z goryczą, opadając na swój dryfujący fotel. Nawet

jego spory ciężar nie spowodował zachwiania fotela na polu

nośnym. Amos odnotował ten fakt w pamięci.

Muszę zrobić szybki przegląd, pomyślał. Dowiedzieć się,

jakie technologie powstały w czasie naszej izolacji na Bethelu.

To, co utrzymuje fotel w powietrzu, można by przetworzyć,

by uniosło większe ciężary.

- Co macie ze sobą wspólnego? - zapytał towarzysza.

- Oboje mamy dążenia przewyższające nasze stany -

odpowiedział Joseph. Amos, zdziwiony, zamrugał oczyma.

- Och! - powiedział po chwili. - A ja myślałem, że

poświęca się dla sprawy.

- Też, ale chodzi jej przede wszystkim o ciebie.

- Choćbyśmy przestrzegali starych zwyczajów, nie pojął-

bym jej nawet za drugą żonę - oznajmił, lekceważąco wzru-

szając ramionami. - A ponieważ nie mam jeszcze pierwszej,

w ogóle nie ma o czym mówić. - Następnie, unosząc jedną

brew, dodał: - Joseph, a ty nie uderzyłeś w zaloty?

- A był na to czas? - rzucił retoryczne pytanie, a potem

westchnął: - Amos, możesz sobie wyobrazić mnie proszą-

cego jej ojca o pozwolenie? Bez względu na nią, nazwałby

mnie bękartem prostytutki i portowego napaleńca. I byłaby to

prawda.

Amos zaśmiał się ponuro i szturchnął swego towarzysza

w ramię.

- Joseph, mój bracie, jesteś zuchwałym człowiekiem, któ-

ry niejeden raz ocalił mi życie, ale zdarza się, że pozwalasz,

by twoje pochodzenie zaślepiło cię tak samo, jak ograniczo-

nego umysłowo Starszego. - Kiedy Joseph spojrzał na niego

niepewnie, poczuł konieczność wyjaśnień. - Gdzie mieszkał

ojciec Rachel? - zapytał.

- W Keriss... ach! Rozumiem.

- Gdzie mieszkała większość Starszych?

- W Keriss. A ci, którzy mieszkali gdzie indziej, przybyli

do miasta na spotkanie rady - przyznał Joseph. - Miałeś

czas na myślenie, co?

- Ktoś musi to robić - odpowiedział Amos. - My, na-

leżący do drugiego Objawienia, planowaliśmy wyjście, ucie-

czkę z niewoli zwyczajów, które przeminęły bezpłodnie

w swej niezmienności. Kiedy wrócimy na Bethel. o ile w ogóle

to nastąpi, wspierani przez Kosmiczną Flotę Wojenną, nie-

wiele pozostanie nie zmienione po tym, co zrobili Kolnari.

Bóg dał nam ostrą lekcję. Jeśli nie znamy wszechświata, to

niekoniecznie wszechświat nie wie o nas. A na Bethelu...

ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi, i to na samym

końcu. Teraz - wyszczerzył zęby w uśmiechu - zgodnie

z prawem, ja zajmuję miejsce jej ojca. I tym sposobem daję

ci oficjalne pozwolenie na zaloty, a jako posag podaruję jej

Ranczo Gazeli nad Bliźniaczymi Źródłami.

Joseph zawtórował swemu przywódcy śmiechem.

- Mogę spróbować, ale wątpię, by zauważyła moje ist-

nienie - powiedział. - Jej zgoda może być równie odległa,

jak ranczo. - Zamilkł na moment. - Chociaż właśnie tam

zamieszkałbym z nią. gdybyśmy się pobrali i wygrali naszą

sprawę. Myślę, że jest silniejsza niż jej się wydaje, a przeko-

nanie do nowych zwyczajów, które głosisz, rodzi się w jej

głowie, a nie tutaj - wskazał na serce. - Jako pani na

włościach, byłaby tam szczęśliwa. Nie tkwiłaby wśród obcych.

ROZDZIAŁ 10

Odkrycie. Ślad statku.

Belazir t'Marid wyjrzał z symulatora, na którego ekranie

przeprowadzał zajęcia taktyczne.

- Jaka sygnatura? - zapytał.

- Bardzo wyraźny ślad jonowy - odpowiedziała Bai-

la. - Może być sprzed kilku tygodni.

Belazir przeczesał dłonią długą grzywę blond włosów i za-

klął w duchu. Drugi w ciągu dwóch dni, pomyślał. Dostali

się w często przemierzaną przestrzeń, mimo że ich dane

wskazywały na małe zasiedlenie lub wręcz pustkowie w tym

rejonie. Raporty kilkusetletniego Wielkiego Pomiaru nie za-

wierały żadnych wzmianek o zamieszkanych planetach, choć

była tu mgławica z potencjalnie cennymi minerałami. Teraz

musi tu być regularny ruch, może nawet naturalne siedliska

albo małe kolonie kosmiczne. Niebezpieczne, bardzo niebez-

pieczne.

Nadejdzie czas, kiedy Kolnari nie będą musieli się kryć jak

śmieciarze na obrzeżach znanego kosmosu. Ale ten czas jesz-

cze nie nadszedł.

- Zredukować szybkość - polecił. - Impulsowa wiado-

mość dla zrzeszonych statków. Utrzymać formację na nowym

wektorze. - Ta forma komunikowania się miała tak mały

zasięg, że była niewykrywalna. - Nie ma nic więcej na

monitorach podprzestrzeni?

- Mnóstwo linii komunikacyjnych, przebiegających tuż

obok siebie, ale w większości zaszyfrowanych - odpowie-

dział oficer informacyjny.

Belazir pokiwał głową. Perfekcyjne kody były dostępne dla

każdego, kto miał przyzwoite komputery.

- A ofiara? - zapytał.

Baila wzruszyła ramionami. Była niemal tak dobrze uro-

dzona, jak Belazir, dlatego podobne przejawy swobody ucho-

dziły jej bezkarnie. Również dlatego, iż była córką oficera

sztabowego, Chalku.

- Ślad jest mocny i gorący - powiedziała kobieta. -

Coraz szybciej zbliżamy się do niego. Ślady deterioracji,

jakich można się spodziewać z bardzo przeciążonych starych

silników: cząstki z zewnętrznych dysz napędowych i systemu

chłodzenia. Nie mógł wytrzymać zbyt długo.

- Zbyt długo, zbyt długo! Powtarzasz to od kilku dni! -

warknął Belazir, podrywając się z miejsca.

Młodszy oficer spuścił oczy pod władczym spojrzeniem

kapitana. Belazir usiadł z powrotem, zadowolony, że odzyskał

posłuch.

- Nadaj do wszystkich pojazdów - polecił. - Maksy-

malna czujność. Uderzamy ostro i odlatujemy. Plazma nie

zostawia śladów.

- Tato, nie polecę - powiedział stanowczo Seld Chaun-

dra do swego ojca.

Szef departamentu medycznego SSS-900-C spojrzał zasko-

czony. Przez moment, machinalnie kontynuując pakowanie

rzeczy syna na podróż, próbował dopasować słowa do kon-

tekstu, który powoli nabierał sensu. W końcu pokręcił głową.

Był bardzo zmęczony. Odkąd dwa dni temu powiadomiono

stację o zagrożeniu, zapanował absolutny chaos - w pełnym

tego słowa znaczeniu. Szpital pełen był poszkodowanych,

poczynając od efektów nieostrożności, przez ofiary wybu-

chów, do prób samobójstwa.

- Nie sprawiaj teraz kłopotów, synu - powiedział. -

Jest zbyt wiele do zrobienia.

- Nie polecę, tato - powtórzył Seld.

Bogowie, przypomina swoją matkę, pomyślał doktor z roz-

paczą. Dokładnie tak samo zaciskała usta, gdy postanowiła

bronić swoich zasad. I jej też, kiedy tak wyglądała, nigdy nie

mogłem przekonać, że popełnia błąd. Na szczęście nie musiał

przekonywać swego syna, który wciąż był niepełnoletni.

- Polecisz - oznajmił Chaundra. - Bo ja chcę, żebyś

poleciał.

- A ja chcę zostać!

Chaundra chwycił syna za ramię i delikatnie nim potrząsnął.

- Jesteś wszystkim, co mam, Seld. Jesteś najważniejszy

w moim życiu i muszę zapewnić ci bezpieczeństwo - po-

wiedział, po czym sięgnął po najsilniejszy atut: - Tego chcia-

łaby twoja matka.

Temperament rudowłosego Selda dał o sobie znać i po raz

pierwszy w swym dwunastoletnim życiu chłopak sprzeciwił

się ojcu.

- Nie, nie chciałaby! Powiedziałaby to, co ja chcę po-

wiedzieć. Że jesteś wszystkim, co mam, i jeśli ty możesz być

w niebezpieczeństwie, to muszę zostać z tobą!

Przyciągnął syna do siebie i zamknął w uścisku, by ukryć

łzy, które nagle zabłysły w jego oczach. Potem opadł na swój

fotel, zakrywając oczy dłońmi.

- Tak - stwierdził niskim głosem. - To właśnie by

powiedziała. Ale - wskazał Selda palcem - mówiłaby o so-

bie, a nie o tobie.

- Tato...

- Spakowałem jedną zmianę ubrań, dwie zmiany bielizny

i jedną rzecz - uniósł palec dla podkreślenia znaczenia -

z którą rozstania nie mógłbyś znieść. Wrócę za pół godziny,

żeby odprowadzić cię na statek.

- Tato!

- Za pół godziny.

Wstał i wyszedł. Zdarzają się sytuacje, kiedy mężczyzna

musi wypłakać się w samotności.

- Joat! - zawołał Simeon, doprowadzony do rozpa-

czy. - Odpowiedz mi! Nie chciałbym być zmuszony do

wysłania kogoś, żeby cię stamtąd wywlókł.

Gdzieś z głębi przewodu wentylacyjnego dobiegło go ciche

echo śmiechu. Przeklęty tunelowy szczur, pomyślał zrozpa-

czony. Tak ustawiła czujnik w swoim pokoju, że wykazywał

jej obecność i Simeon nadal próbował dociec, jak to zrobiła.

- Wiesz, że nie znaleźliby mnie.

- Daj spokój, Joat. Musisz polecieć. Channa spakowała

trochę twoich rzeczy. Spotka się z tobą przy śluzie. Jesteś

jedną z tych szczęściar, które nie mus/ą zakładać kombine-

zonu i spędzie całej podróży pod pokładem.

- Phi. Robiłam to już kiedyś.

- Ale teraz nie musisz. No, chodź! Odlatują za piętnaście

minut.

- Nie polecę.

- Może coś przeoczyłem? Piratów, ciężkie uzbrojenie,

prawie pewną śmierć i zniszczenie? Wspomniałem już o tym?

- Potrzebujesz mnie- oznajmiła po prostu.

- Taak - powiedział powoli po chwili milczenia. - Ale

myślę, że przezjakis czas powinienem poradzić sobie bez ciebie.

Joat pojawiła się na wizji, szczerząc zęby.

- Jesteś taki delikatny - stwierdziła i pokręciła głową. -

Potrzebujesz mnie, ponieważ żaden dorosły, prócz ciebie, nie

zna tej stacji tak jak ja. - Dufnie skrzyżowała ramiona na

piersiach. - To jest również mój dom i chcę brać udział

w bronieniu go. Poza tym nie zamierzam poddać się tej

Gorgonie. - Jeśli nadal żyje. dodała w duchu. Ci demons-

tranci wyglądali bojowo.- Tak więc zostaję tutaj!

- Joat, czy warto ryzykować życie z powodu panny Dor-

gan i sierocińca?

- Wierz mi, że tak! - Powaga, z jaką to powiedziała,

sprawiła, że Simeon mimo woli zachichotał.

- Posłuchaj. Joat, koniec żartów. Channa i ja będziemy

walczyć o nasze życie. Jeśli na dodatek będziemy musieli

martwić się o ciebie, może się zdarzyć, że popełnimy niewiel-

ki błąd, który nas zabije. Nie możemy pozwolić sobie na

rozterki związane z dzieckiem.

Wargi Joat zbielały.

- Walczysz nieczysto - wyszeptała.

- Walczę, zęby wygrać - odpowiedział Simeon.

- Ja też! - krzyknęła. - I jak dotąd przeżyłam, zgadza

się? - Zamilkła na moment, oddychając ciężko. Potem łobu-

zerski uśmiech powrócił na jej twarz. - Mam instynkt do

tego typu spraw. Zaufaj mi. - Cofnęła się o krok i zniknęła.

Chciałbym wiedzieć, jak to zrobiła, pomyślał Simeon. Mo-

głoby się to przydać, kiedy zjawią się Kolnari.

- Channa oczekuje cię na pokładzie statku! - zawołał

do niej.

- Powiedz jej, że się z nią zobaczę- dobiegł go skądś

głos Joat.

- Jest! To statek! Wykryliśmy statek! Kapitan na mostek!

Belazir t'Marid klęczał między udami swej żony, trzymając

w dłoniach jej pięty.

- A niech to diabli!- zaklął, zrywając się z posłania

i sięgając po ubranie. Kobieta - jego druga żona, a trzecia

kuzynka- zaklęła bezgłośnie, wyskakując z łóżka na drugą

stronę.

- Przeklnij ich, Boskie Nasienie - powiedziała, skacząc

na jednej nodze, podczas gdy drugą wkładała w skórzany

kombinezon.

- Łatwo ci mówić - warknął, zmagając się z kosmicz-

nym pancerzem; założenie go w stanie podniecenia okazało

się upokarzająco trudne. Wreszcie odezwał się podniesionym

głosem: - Stanowiska bojowe, pełna gotowość. Informować

mnie o sytuacji.

- Pojedynczy pojazd zbliża się naszą trajektorią w nor-

malnej przestrzeni.

- W normalnej przestrzeni? - powtórzył.

Drzwi rozsunęły się z sykiem, gdy wychodził ze swojej

kwatery, znajdującej się na rufie.

- Tak jest - potwierdził Serig, kiedy Belazir wkroczył

na mostek. Podczas gdy kapitan spał, oficer operacyjny czuwał

we wrogiej przestrzeni. Teraz wstał z fotela dowódcy. Był to

mężczyzna przypominający trolla, atletycznie umięśniony, ale

o tyle niższy od Belazira, ze wyglądał przy nim, jakby przy-

kucnął. - Przekazuję ci mostek, panie.

- Przejmuję. - Belazir poczuł niezrozumiałe zadowole-

nie, gdy wśliznął się w powłokę zabezpieczającą i pozwolił

rękom opaść na stery. Ten zimny, plastykowy celownik sta-

nowi moj kolejny problem, pomyślał, zaciskając wargi. -

Dane?

- Pojazd o masie nie przekraczającej jednej kilotony. -

Na mostku pojawiła się grupa bojowa, a okrągłe pomiesz-

czenie rozjaśniło się, gdy pulpity sterownicze przeszły w stan

gotowości. - Sygnatura neutrino wskazuje na silniki klasy

cywilnej, w tej chwili działające balistycznie. Może posiadać

energię lub broń kinetyczną, ale nie wykryłem żadnych wy-

rzutni głowic termojądrowych.

- Interesujące - powiedział spokojnie Belazir. - Seng.

- Na rozkaz, panie.

- Przyjrzymy mu się bliżej. Przygotuj się do wejścia

w normalną przestrzeń. Zawiadom flotyllę.

- Panie...

- Tak, tak. Podstawowe zadanie. Przemieszczamy się szyb-

ko i mamy czas. Poza tym, jeśli my odkryliśmy ten statek,

to on też mógł nas odkryć.

Flota Kolnan miała najlepsze urządzenia, jakie udało jej

się ukraść lub skopiować, lecz me było wiadome, na ile

poprawiono osiągi w rejonach pozostających w bliskim kon-

takcie z regularnymi stoczniami. Już wcześniej w historii

Klanu spotykało ich kilka paskudnych niespodzianek podob-

nych do tej.

- A jeśli tak, to mamy dodatkowy powód, by śledzić go

i upewnić się, że nikomu nic nie powiedzą.

- Przygotować się do przejścia. - Dzwonek alarmowy

zadźwięczał i umilkł. - Trzydzieści sekund, zaczynam od-

liczanie.

Skręcanie w materii wszechświata. Widok na zewnętrznych

ekranach nie zmienił się - komputery kompensowały go

w czasie wyjścia z nadprzestrzeni - ale powróciło subtelne

poczucie rzeczywistości, coś w zakamarku umysłu.

- Panie - zabrzmiał obok Belazira głos Senga. - Mamy

statek na elektromagnetycznych detektorach. Żadnej odpowie-

dzi na pozdrowienie. Użyjemy kinetyki?

Ich względne prędkości wynosiły tysiące kilometrów na

sekundę, więc pewny strzał uderzyłby z nuklearną siłą.

- Jeszcze nie - odpowiedział Belazir po namyśle. - Daj

mi go na wizję.

Obraz pojawił się przed nim kilka sekund później. Wtedy

uwidoczniło się zacofanie, które zamknęło ich we wszech-

świecie Einsteina. Ich oczom ukazała się spłaszczona sferoida,

całkiem mały statek. Sądząc po rozmiarach zewnętrznych

jednostek napędowych, był dość szybki, a poza tym solidnie

wykonany i prawie nowy. I kompletnie nieuzbrojony, o ile

wierzyć detektorom. Z pewnością nie był tak przystosowany

do raptownych tranzytów w atmosferze, jak tych samych

rozmiarów statek wojenny Kolnan.

- Mają mały laser - stwierdził Serig. - Z typu tych do

rozbijania meteorytów. Poza tym nic więcej.

- Czy on jest martwy?

- Kabina jest na szesnastu stopniach - odpowiedział

i sięgnął do pulpitu. Obraz na ekranach rozdwoił się. Na

zdublowanym wizerunku statku pojawiły się pstrokate kolory

charakterystyczne dla badania podczerwienią, mającego po-

kazać zmiany temperatury.

- Żadnej odpowiedzi na pozdrowienie - rozważał Be-

lazir, skubiąc dolną wargę. - Zbyt interesujące, by to po-

minąć. Wszystkie statki, ustalić prędkość względną zero i za-

trzymać się.

- Wielki lordzie - odezwał się oficer łączności. - Wiek

Ciemności odpowiada imperatywnym kodem.

- Przełącz go.

Belazir pokiwał głową. Dokładnie tego się spodziewał. Na

ekranie ukazała się twarz bardzo podobna do mego.

- Aragiz t'Varak- powiedział mężczyzna.

Przywitał się z nim jak równy z równym, pełnym osobistym

i subklanowym imieniem. W kontaktach towarzyskich była to

poprawna forma, gdyż t'Varakowie stanowili jeden ze szla-

chetnych rodów Wielkiego Klanu, lecz w kontaktach służ-

bowych taka forma była uchybieniem. Jeden z problemów

rodzinnego biznesu.

- T'Varak - odpowiedział Belazir, przypominając mu

o tym.

W przypadku kontaktu towarzyskiego odpowiedziałby wła-

snym pełnym imieniem.

- Dlaczego się zatrzymujemy? - zapytał mężczyzna,

a ponieważ Belazir czekał w milczeniu, dodał: - Sir.

- Ponieważ jest tu potencjalny łup o olbrzymiej warto-

ści - wyjaśnił uprzejmie Belazir. - chcemy się do niego

dobrać.

- Pocisk jest szybki. - A Ojciec Chalku jest niecier-

pliwy, niedopowiedziana myśl była wystarczająco jasna.

- Pocisk jest rozrzutnością - odpowiedział Belazir

i uśmiechnął się szyderczo. Aragiz wydawał się lekko zanie-

pokojony. - Ale twój sprzeciw został przyjęty. W związku

z tym ty i twój statek nie będziecie domagać się udziału

w trofeach.

Twarz Aragiza zastygła w wyra/.ie nieodgadmonej kamien-

nej maski. Głupiec, pomyślał kapitan Panny Młodej. Wszyscy

z Wieku będą to obserwować, gdy Panna Młoda przekaże im

bezpośrednią transmisję z oczyszczania statku. Nietknięty ła-

dunek mógł okazać się bardzo cennym łupem, a co dopiero

nowy, szybki statek, nadający się do przerobienia na rodzinny

środek transportu lub transportowiec desantowy. Niezależnie

od tego, jak dobrze był urodzony lub jak bardzo bezwzględny,

kapitan nie mógł pozwolić sobie na zbytnie lekceważenie

interesu załogi. Nie wspominając już krewnych, którzy za-

jmowali większość stanowisk dowódczych.

T'Varak właśnie ostro zredukował szansę utrzymania swej

pozycji. Ręka Belazira ucięła zarówno jego protesty, jak

i łączność między statkami.

- Serig - powiedział, pozwalając sobie na nieco ponury

uśmiech satysfakcji. - Przejmiesz grupę desantową. Jedna

szalupa, trzech wojowników. Przez cały czas pełen podgląd.

Serig wyszczerzył białe zęby, kontrastujące z jego hebano-

wą cerą. Pochodząc z mniej szlachetnego rodu, mógł jawnie

okazać zadowolenie z pognębienia t'Varaka.

- Może na pokładzie będzie jakaś dziwka - powiedział.

Śluza obróciła się i otworzyła.

Serig na Marid skinął za siebie, na swoich trzech kom-

panów. Czuł się dobrze - swobodny, spokojny i szybki -

a broń plazmowa leżała mu w rękach, jakby była przedłuże-

niem jego ciała. Nic nie wpływało na mego tak doskonale,

jak napięcie tuż przed walką - nawet seks, bogactwo czy

satysfakcjonująca zemsta. Świadomość, że jego pan będzie

obserwował przebieg akcji przez czujniki hełmu, była dodat-

kową premią. Cokolwiek zdziała, nie będzie to kolejnym

małym bajtem w chaotycznym młynie zniszczenia na ol-

brzymią skalę. Będzie to wyłącznie jego akcja - obserwowana

przez dowódców i oficerów wszystkich czterech statków.

- Teraz!

Trzy postacie w ciemnych pancerzach bojowych szybko

i sprawnie wtargnęły do śluzy. Pokład zadźwięczał pod ich

butami, gdy wylądowały w polu wewnętrznym.

- Nadal żadnej reakcji - oznajmił Serig. - Pole wynosi

36 GK. - Była to grawitacja Kolnari. Według starego ludz-

kiego standardu wynosiła 1.0 G Terry. - Wypierające.

Serig opadł na podłogę, dotykając jej w trzech punktach:

palcami lewej ręki, palcami obu stóp i zgiętymi kolanami.

Dwaj wojownicy pozostali po drugiej stronie śluzy powietrz-

nej. Wewnętrzne drzwi miały standardowy, okrągły kształt,

ze szwem pośrodku, gdzie schodziły się skrzydła. Powietrze

w śluzie zasyczało. Matowe w próżni światło nabrało cieplej-

szej, żółtej barwy, bardziej przypominającej tę. którą widział

na kilku planetach, chociaż flota Kolnari wciąż stosowała

rażącą jaskrawość ich zanikającego rodzimego świata.

- Naprzód!

Skrzydła rozsunęły się. W tym samym momencie Serig

skoczył do przodu z pistoletem plazmowym gotowym do

strzału. Ujrzał pojedynczy, ośmiokątny korytarz, pięć metrów

dalej rozgałęziający się w kształcie litery T. Opadł na podłogę

tuż przed rozgałęzieniem i przycisnął kciuk do rękojeści swej

broni. Wystrzelona długa, sztywna nić rozciągała się, badając

przstrzeń, jednocześnie przekazując obraz na płytkę Seriga.

Z północy na południe wzdłuż głównej osi statku, przebiegał

równie pusty korytarz. Również ośmiokątny, o średnicy dwóch

metrów, z dolną częścią ścian bocznych i sufitem pokrytymi

syntetycznym tworzywem, wytłaczanymi, syntetycznymi brze-

gami, które połyskiwały z regularną częstotliwością, oraz umiesz-

czonymi we wnękach włazami. Zarówno na końcu północ-

nego, jak i południowego korytarza znajdowały się drzwi

z blokami klawiszowymi.

Zgodnie z wymogami ostrożności sekundę później dwójka,

która dotąd trzymała się z tyłu, przeskoczyła obok Seriga,

zwracając się w przeciwne strony. Chwilę czekali w mil-

czeniu.

- Nic - powiedział Serig, podnosząc się na nogi i wcho-

dząc w osiowy korytarz. Spojrzał na wskaźniki umieszczone

na rękawicy.

- Powietrze odpowiada terrańskiemu standardowi. -

Rzadsze niż kolnarskie, ale z większą zawartością tlenu,

a mniejszą siarki i ozonu. Rodzimy świat miał więcej ozonu

na powierzchni i trochę w stratosferze. - Lekko obniżony

poziom tlenu, wysoki poziom produktów rozpadu promienio-

twórczego. Nie chciałbym być zmuszony do oddychania tym.

- Kontynuować - rozległ się głos Belazira.

- Rozkaz, panie - odpowiedział Serig. W języku kolnar-

skim cały zwrot zawierał się w jednym słowie. - Ruszamy

w górę osiowego korytarza.

Prawie wszystkie zbudowane przez ludzi statki miały na

północnym biegunie półkole, gdzie mieścił się mostek. Se-

rig kierował swymi podwładnymi, używając ręcznych sy-

gnałów. Posuwali się od jednego przedziału do następnego,

otwierając każdy i sprawdzając jego wnętrze za pomocą ni-

ci wizyjnej.

- Czujniki nie wykrywają obecności życia - zameldował

Serig. Zbliżali się do centrum sterowania małego statku,

przestrzegając zasady, by zawsze dwóch osłaniało jednego

narażającego się. - Te izby wyglądają na nie używane obec-

nie, prywatne kabiny, panie.

- Znakomicie - odpowiedział mu głos Belazira. A więc

na tym statku są urządzenia regulujące mieszankę powietrza.

Właz na północnym końcu ustąpił na taki sam przypadkowy

kod cyfrowy, jak zewnętrzne wejście. Pomieszczenie sterow-

nicze miało kształt półkuli. Spośród trzech foteli tylko jeden

okazał się zajęty. Kokon hibernacyjny, otaczający ciało pilota,

był zamknięty tylko do połowy, a więc nie działał.

Serig zbliżył się, by obejrzeć ciało.

- Miałeś rację. Kobieta - powiedział oschle Belazir.

- Nie uznałbym jej za pociągającą - odpowiedział za-

stępca dowódcy. - Tshakiz, pobierz próbkę tkanki. - Był

wdzięczny za przefiltrowane, pozbawione zapachu powietrze,

które przepływało przez jego hełm.

Skrawek zgniłego ciała ześliznął się z sondy. Serig odwrócił

wzrok, powoli i ostrożnie dotykając sterów. Ciszę przerwał

przenikliwy głos oficera medycznego. Był to zawód o niskim

prestiżu, a mężczyzna był wykastrowanym synem zniewolonej

matki.

- Obiekt nie żyje w przybliżeniu od czterech dni - oznaj-

mił. - Proszę, zbadajcie to dokładnie, moi wielcy lordowie.

Jeden z wojowników odpiął od paska czujnik i powoli

przesunął nim nad zwłokami od czubka głowy aż po palce

stóp. Na minutę zapadła cisza.

- Wstępna analiza: śmierć w wyniku przedawkowania

narkotyku hibernacyjnego, połączonego z głodem tlenowym

i odwodnieniem, spowodowanymi przez niedomknięcie się

kokonu.

Serig pokiwał głową. Na jednoosobowych statkach pilot

stosował zwykle hibernację, polegając na systemach AI, któ-

re w czasie długich, międzygwiezdnych tranzytów wyręczały

go w prostej i nudnej pracy. Trochę ryzykowne, ale za to

pozwalało zaoszczędzić kawał życia.

- Systemy statku są czynne - stwierdził Serig. - Proszę

o kryptografię. - Wetknął wtyczkę w gniazdko i czekał, aż

potężne maszyny na Pannie Młodej rozpracują programy

zabezpieczające wrogiego statku. - Gotowe. Mam kontrolę

nad komputerem. - Jakie to było proste, pomyślał. Komputer

nie miał prawie żadnych zabezpieczeń, a...

- Och! Panie? System hibernacyjny był rozmyślnie

uszkodzony.

- Co za niegodziwość - odpowiedział Belazir i obaj

zachichotali. - Dlaczego?

- Chwileczkę, panie. Tak, na szczątki Zastraszającej Ma-

tki! To jest kurier handlowy. Kobieta była agentką jakiegoś

domu handlowego, podróżującą z próbkami. Chwali się do-

konaniem "sprzedaży życia" na ostatnim przystanku, stacji

łącznikowej oznaczonej jako SSS-900-C. Pewnie zafundował

jej to jakiś rywal.

- To była sprzedaż j ej życia- stwierdził Belazir.

Tym razem Serig usłyszał śmiech także za sobą. Odwrócił

się gwałtownie do podwładnych.

- Nikt nie kazał wam zaprzestać pracy - rzucił ostro. -

Boskie Nasienie Kolnara! Panie, doszedłem do wykazu ła-

dunku!

Kiedy przetransmitował liczby i dane na wojenny statek

Kolnari, usłyszał głuchy jęk Belazira, jakby ten otrzymał cios

w brzuch. W wykazie znalazły się komputery i części kom-

puterowe, oprogramowanie techniczne, systemy produkcyjne,

narkotyki, luksusowe produkty spożywcze, wina. jedwabie...

- I, panie! Ładownie mają pełną kontrolę klimatyczną!

Wyposażenie do przewożenia delikatnego ładunku? To

podnosiło wartość pojazdu dla Klanu. Ładownie posiadające

urządzenia kontroli klimatycznej łatwo i tanio mogły zostać

przerobione tak, by mogły przebywać w nich rodziny lub

zahibernowane wojsko.

- Kapitanie t'Varak, mam nadzieję, że jest pan zadowo-

lony. - Głos Belazira brzmiał sardonicznie. W odpowiedzi

dało się słyszeć tylko zgrzytanie zębami. Jeden z pozostałych

kapitanów zaryzykował komentarz: - Czy nie wygląda to

zbytnio jak odpowiedź na modlitwę? - mruknął. - Osobiś-

cie większość swoich poświęcam mojemu bożkowi i przod-

kom oraz pojazdom Boskiego Nasienia, ale... - ..Bożek po-

maga najsilniejszej pięści", brzmiał dalszy ciąg porzekadła.

- W innych okolicznościach, Zhengirze t'Marid, mógł-

bym się z tobą zgodzić - odpowiedział chłodno Belazir. -

Ale kto mógł wiedzieć, kuzynie, że zaatakujemy tutaj? Tylko

ci, których ścigamy, a oni prą naprzód w rozpadającym

się kadłubie pozbawionym zdolności komunikowania się, od-

kąd wysadziliśmy im nadajniki. Serig- powiedział rozka-

zującym tonem. - Zabezpiecz statek. Usuń zwłoki i uruchom

systemy podtrzymywania życia. Czy rezerwy są wystarcza-

jące?

- Więcej niż wystarczające. Panie - odpowiedział Serig,

tłumiąc radosne tony w swym głosie. O bogowie! O rany!,

myślał. Czuł. że awans ma zapewniony. Mój pan jest ze mnie

zadowolony, stwierdził. Musi być, skoro daje swemu przyrod-

niemu bratu, bękartowi, taką szansę. Ludzie niskiego rodu za

mniejsze zasługi otrzymywali pełne szlachectwo. - Tu jest

mnóstwo powietrza- kontynuował- o dużej wilgotności.

Pilot nigdy się nie obudził, by je wymienić.

- Dobrze. Poczekaj na zespół od konfiskaty - będzie nim

dowodzić Alyze t'Marid - a potem wracajcie. I to szybko!

Jak się nie uporacie z tym w niecałą godzinę, będę z ciebie

pasy darł.

Alyze była trzecią żoną dowódcy. Serig podejrzewał, iż

może być w ciąży, a Belazir pragnął utrzymać ją poza zasię-

giem najmniejszego nawet niebezpieczeństwa, czyhającego na

nich w czasie pogoni. W zamyśleniu pokiwał głową. Ten

dobry, szlachetny sposób myślenia stanowił dowód dwoistości

natury Boskiego Nasienia.

- Słyszę i jestem posłuszny, panie - powiedział Serig.

A ta SSS-900-C również będzie na drodze naszego pościgu,

pomyślał. W ramach przeprosin zapalę mojemu osobistemu

bożkowi dziesięć świeczek.

Kiedy dowiedział się, że mają ruszać w pogoń - misję

pozbawioną łupu i honoru - podczas gdy ich towarzysze

i ludzie z klanu plądrowali Bethel. kopnął ze złości małego

bożka tak, że ten przeleciał przez całą kabinę. Wyglądało na

to, że jego reakcja była przedwczesna.

I

ROZDZIAŁ 11

- Mówiłam ci - odezwała się Joat.

- Tak - odpowiedział Seld Chaundra, odwracając głowę.

Na poziomach tranzytowych SSS-900-C nadal panował

chaos, a panika, którą usiłowano stłumić, była nie do opano-

wania. Patrzyli na zastępy zapłakanych dzieci, ponaglanych

i rozdzielanych przez kobietę trzymającą w ramionach nie-

mowlę. Wężyk pędraków trzymał się liny, którą powiązano

kilku protestujących wyrostków.

Joat i Seld stali z boku w cieniu przedziału wejściowego.

Na północnym biegunie globu było większe zapotrzebowanie

na urządzenia pompujące i dokujące oraz sprzężone zasilanie.

Programy gospodarcze pracowały nadliczbowe, nasycając po-

wietrze zapachami sosny, soli morskiej i dzikich kwiatów.

Jednak nadal czuło się odór wymiocin, nie zmienionych pie-

luch i strachu. Zewsząd dobiegały okrzyki przerażenia. Para

nastolatków cofnęła się gwałtownie, gdy mijał ją mężczyzna

z opaską półetatowego policjanta na rękawie.

- Jestem wstrętny, że tak porzucam ojca- powiedział

Seld zduszonym głosem. - On mnie zabije, Joat.

- Nie, piraci mogą cię zabić, a on może ci najwyżej

przetrzepać skórę.

Chłopak spojrzał na nią zaszokowany.

- Tata nigdy mnie nie bije!

- Więc masz bardzo dobrego tatę. I nie porzucasz go, tylko

zostajesz razem z nim. To właśnie zamierzasz zrobić, prawda?

- Tak. - Odwrócił twarz do ściany. - Nie mogę lecieć.

Moja mama... - powiedział zmienionym głosem. - Nigdy

więcej jej nie widziałem... obudziłem się i jej już... nie było.

Zaskoczona własną reakcją, gdyż generalnie nie lubiła do-

tykać ludzi, Joat niezgrabnie objęła go ramieniem. Seld, łka-

jąc, przylgnął do niej na moment.

.__ Przepraszam, że się rozpłakałem - rzekł po chwili.

Potem zdał sobie sprawę z niedźwiedziego uścisku, w jakim

się znajdował, i wyrwał się.

__ W porządku - odpowiedziała Joat. Jakoś to będzie,

pomyślała i zaraz wróciła myślami do bardziej praktycznych

spraw. - Potrzebujesz chusteczki?

- Dzięki. - Głośno wydmuchał nos w zaoferowany przez

przyjaciółkę skrawek materiału, po czym oddał go jej. - Co

teraz zrobimy?

- Znikamy z widoku. Channa zachowuje się jak rakieta

balistyczna. Ukryć się przed nią jest niemal tak trudno, jak

przed Simeonem. Nawet gorzej, bo nie mogę podregulować

jej czujników.

- Jest tam - wskazał Seld.

Joat rozejrzała się szybko. Hałas przybrał na sile wokół

wysokiej, szczupłej postaci Channy Hap. Tylko dzięki eskor-

cie personelu ochrony Vickers uniknęła wciągnięcia w tłum.

W ręce trzymała torbę podróżną z żaglowego płótna. Joat

rozpoznała wystające z jednej strony łapy pluszowego misia.

- I to tyle na razie - powiedziała. - Chodźmy.

Channa wkroczyła do pokoju wypoczynkowego, otworzyła

drzwi pokoju Joat i z całej, siły rzuciła płócienną torbą o prze-

ciwległą ścianę. Był to teraz jedyny ślad nieporządku w po-

sprzątanym pokoju. Następnie zatrzasnęła drzwi, podeszła

sztywno do swojego pulpitu, usiadła i zaczęła przeglądać

wiadomości, przygarbiając się pod wpływem każdej odmowy.

- To nie moja wina - odważył się w końcu powiedzieć

Simeon.

Odwróciła się powoli, by spojrzeć na jego kolumnę.

Och, cieszę się, że to jest tytanowo-krystaliczne, pomyślał.

Gdyby tylko podobny stan był osiągalny dla duszy.

Równie powoli i cicho Channa odwróciła się z powrotem

do swego pulpitu.

Simeon przesłał jej wiadomość, która brzmiała: "Przykro

mi, że musiałaś przejść przez tę scenę w komorze wyładun-

kowej".

Channa syknęła z irytacji i pacnęła dłonią w ekran. Natych-

miast pojawił się na nim drżący realistycznie wizerunek Si-

meona.

Nie chciany uśmiech złagodził linię jej ust.

- Mogłam tam być z wielu powodów: by przekazać im

słowa zachęty, życzyć powodzenia, uścisnąć dłonie, okazać

solidarność. - Zacisnęła pięść w geście potwierdzającym jej

słowa. - Ale byłabym o wiele bardziej wiarygodna, gdybym

me stała tam z torbą podróżną w ręce. Widziałeś podejrzliwe

spojrzenia, którymi mnie obrzucali? Prawdopodobnie połowa

ewakuowanych myśli, że jestem na którymś ze statków. Mo-

głeś coś powiedzieć, szepnąć mi do ucha choć jedno słowo

ostrzeżenia, to rzuciłabym tę przeklętą torbę! - Ponownie

spojrzała na jego kolumnę. - Dlaczego jej tam nie było?

- Bo nie przyszła- rzekł cicho Simeon. - Powiedziała,

że się z tobą zobaczy. Sądziłem, że miała na myśli ten dok.

- Naprawdę?

- Cóż, taką miałem nadzieję- powiedział Simeon.-

Zrobiłem, co w mojej mocy, żeby ją tam sprowadzić. Nacis-

nąłem każdy emocjonalny guzik, jaki mogłem. Manipulowa-

łem bezwstydnie, a wiesz, na co mnie stać w tej dziedzinie.

- Stary, elokwentny Simeon znów się pomylił, tak?

- Nie mogę po prostu wyjść z mojej skorupy, upolować

jej i zmusić do czegokolwiek, Channo. Nie zmieniłaby zdania.

Powiedziała mi, że nigdy nie znajdziemy jej w piętnaście

minut i miała rację. Nawet ty musisz się z tym pogodzić.

Próbę manipulowania Joat można porównać do ssania płyn-

nego wodoru przez słomkę.

- Rzeczywiście! - westchnęła Channa. - Ale stanie tam

z tą torbą było dla mnie paskudnie kłopotliwe. Poza tym

naprawdę chciałam zapewnić jej bezpieczeństwo.

- Wiem, jak się czujesz - uspokajał ją. - Poczucie

zastępczego rodzicielstwa jest dość silne.

I to był twój pomysł, przypomniał sobie. Dziwne, ale nie

odczuwał pokusy, by powiedzieć jej o tym. Doszedł do wnios-

ku, że podoba mu się ta rola.

Przetarła dłońmi zaczerwienione oczy.

- Przepraszam.

Pierwszy raz, pomyślał.

- Przyjmuję przeprosiny.

- Zaanonsujcie mnie - powiedział do drzwi Amos ben

Sierra Nueva.

Kiedy zadźwięczały cicho, wiedział, że w tym samym

momencie na ekranie w środku pojawił się jego wizerunek.

Nadal trochę nerwowo reagował na podobne urządzenia. Na

Bethelu nigdy nie stosowano takich wyszukanych urządzeń

elektronicznych. Drzwi robiono zwykle z pospolitego, praw-

dziwego drewna. Uśmiechnął się lekko do siebie. Tutaj drew-

no było luksusem nie do pomyślenia, a najbardziej postępowa

technologia - istotą powszedniego życia. Ktoś w ostatniej

minucie wrzucił bagaż do wahadłowca, więc przynajmniej

mógł się odpowiednio ubrać. Deprymowało go. iż wyglądał

jak jakiś zbieracz bawełny z zacofanego kraju: luźne, czarne

spodnie wciśnięte w buty, pasek ze srebrnych ogniw podkreś-

lający wąskie biodra i rozpięta toga uwydatniająca jego sze-

rokie ramiona. Gdy wszedł, ukłonił się ceremonialnie, uchy-

lając przed Channą nakrycia głowy.

- Wejdź. - Głos Channy sprawiał wrażenie znudzonego

i zmęczonego, lecz twarz rozjaśnił szczery, powitalny

uśmiech.

Dobrze, pomyślał i zrewanżował się jej uśmiechem. Nawet

w tej beznadziejnej godzinie przyjemnie było zostać obdarzo-

nym uśmiechem przez tak egzotyczną i atrakcyjną kobietę.

Następnie pokłonił się kolumnie. Simeonowi, poprawił się

i zmusił do zaakceptowania tej myśli. Jednocześnie starał się nie

myśleć o bladej, zdeformowanej istocie, umieszczonej wśród

rurek i neuronowych obwodów. Kiedykolwiek nasuwał mu

się ten obraz, zbierało mu się na mdłości. Obawiał się, że

Simeon mógł wykryć jego reakcję. Wyobrażał sobie, że czło-

wiek z kapsuły posiada liczne receptory, które utrudniają lub

wręcz uniemożliwiają okłamanie go. Nigdy nie myślał w ten

sposób o Guiyonie. Guiyon, jego współczujący głos, towarzy-

szył mu od najwcześniejszych dni. Guiyon był moim przyja-

cielem, pomyślał Amos.

- Przepraszam, że przeszkadzam - zaczął. - Ale teraz,

kiedy nąjkonieczniejsze prace zostały już wykonane, chciał-

bym przypomnieć o moim pragnieniu uczestniczenia w zbli-

żającej się bitwie.

- Zapewniam cię, że kiedy nasze plany będą bardziej

konkretne, /najdzie się w nich miejsce dla ciebie - powie-

dział Simeon.

Usta Amosa drgnęły. To znaczy, kiedy obmyślisz coś, co

potrafimy zrobić, dopowiedział sobie.

- Nie jesteśmy wyćwiczeni jak żołnierze - rzekł, w/ru-

szając ramionami z przepraszającym uśmiechem. - I pocho-

dzimy z zacofanego świata. Ale... - podniósł palec - ...po-

myślałem o czymś, co oboje, będąc tak blisko sprawy,

mogliście przeoczyć. - Przeniósł spojrzenie z Simeona na

Channę i z powrotem. - Jest to coś, o czym wspomniał mi

Guiyon. Powiedział: "Jestem jednym z najcenniejszych wynalaz-

ków Światów Centralnych. Kolnari nie mają we flocie statków

kierowanych przez mózgi i nie zamierzam być pierwszym".

- Och! - mruknęła Channa.

- Do diabła - odezwał się Simeon. - Wiedziałem

o tym, ale nie pomyślałem. Mózgi bardzo rzadko występują

w zacofanych krajach.

- Właśnie - potwierdził z zapałem Amos. - Musimy

ukryć fakt istnienia Simeona. Albo pierwszą rzeczą, jaką

zrobią Kolnari, będzie odcięcie jego kapsuły i odesłanie jej

na jeden z ich statków. Nie można do tego dopuścić.

- Rzeczywiście nie można - potwierdził Simeon. Wszy-

scy troje wiedzieli, co z tego wyniknie. Jeśli Kolnari dostaną

w swoje ręce mózg - na dodatek wyuczony strategii -

natychmiast zmienią się z wędrownej paczki lumpów w pier-

wszorzędne zagrożenie.

- Simeon nigdy nie... - zaczęła gorąco Channa, po czym

umilkła.

- Tak. - Głos Simeona zabrzmiał równie bezbarwnie,

jak robotycznego podprogramu. Istniały tuziny nieprzyjem-

nych sposobów zmuszenia zniewolonego mózgu do kapitula-

cji. Najskuteczniejszym, a zarazem najgorszym, było odcięcie

zewnętrznych receptorów, co oznaczałoby deprywację sen-

soryczną w ciągu najwyżej kilku dni. - Mam skłonności do

zapominania, jak... bezradny jestem przez większość czasu -

kontynuował. - Zapominam, że jestem, mówiąc wprost,

kaleką.

- Nie jesteś! - wybuchnęła Channa.

Amos aż zamrugał oczami. Końcówki rdzawobrązowych

włosów kobiety wydawały się najeżone. Nie chciałbym, aby

ta dama rozzłościła się na mnie, pomyślał Bethelianin z sza-

cunkiem.

Zmusiła się do odzyskania spokoju.

.- W porównaniu z tobą to my jesteśmy kalekami, Sime-

onje - stwierdziła. - Posiadasz setkę zdolności, których nam

brakuje.

- Dziękuję - odrzekł normalniejszym tonem. - Ale na-

dal to, co powiedział Amos, pozostaje prawdą. Za wszelką

cenę nie możemy pozwolić, aby Kolnari dostali mnie w swoje

ręce.

Świadomość ewentualnej konieczności samozniszczenia

wypłynęła w umysłach 1 mięśniowca, i mózgu, jak jakiś

potwor wyłaniający się z głębin oceanu, z unoszącą się przed

nim falą zimnej, czarnej wody.



Amos odkaszlnął.

- Myślę, że jest sposób. Możemy ich oszukać. Przekonać,

że na tej stacji nie ma mózgu sterującego. O ile... - wargi

mężczyzny odsłoniły jego zęby w paskudnym, szyderczym

uśmiechu - ... w ogóle tacy barbarzyńcy, jak Kolnari wiedzą

0 istnieniu takich osób. - Widząc, że Channa zamierza coś

powiedzieć, powstrzymał ją uniesieniem dłoni. - Domyślam

się, że uważasz, iż imię Simeona pojawia się na zbyt wielu

dokumentach, nowych hologramach i innych takich, abyśmy

mogli ukryć jego istnienie? A także, że ktoś się pomyli

1 wspomni jego imię, dając w ten sposób powód do pytań.

Dlatego... - pokłonił się nieznacznie, wymachując połą płasz-

cza- ...przyszedłem zaproponować siebie jako fałszywego

Simeona. Żeby ich oszukać - dodał i popatrzył na nich

wyczekująco. - Czy to nie jest dobry pomysł?

- To jest... - zaczęła Channa 1 spojrzała na niego błysz-

czącymi oczyma. - Do diabła, to wspaniały pomysł! -

Poderwała się i ściskała go przez moment. Potem zaczęła

chodzić. - Jeśli uda nam się wdrożyć zastępcę do pracy.

- Cóż, to mi zakrawa na samobójstwo - stwierdził Si-

meon, choć musiał rozważyć tę możliwość jako swoją jedyną

opcję. - Pominąłeś jeden mały szczegół, Amosie. Jestem

tutaj od czterdziestu lat, a ty ile masz, dwadzieścia osiem?

- Ważny punkt do rozważenia - przyznał. - Ale jak już

zwróciłeś uwagę, mało prawdopodobne, by Kolnan, przeby-

wający na tej stacji, spędzali czas na przeglądaniu jej historii.

Nie będą mieli powodu, by nie zaakceptować mnie jako

pomocnika Channy. Jeśli czujesz, że to takie ważne, zawsze

możemy powiedzieć im, iż Simeon to tytuł, a wtedy ja mogę

się nazywać Simeon-Amos.

- Tak - przytaknęła entuzjastycznie Channa. - Mo-

glibyśmy utrzymywać, że to tradycyjny tytuł. Honorowe sta-

nowisko nazywane tak na cześć pierwszej osoby, która je

zajmowała! Dlaczego mieliby to sprawdzać, jeśli powiemy,

że tak jest i zawsze było? Poza tym ten podstęp utrudniłby

włamanie się do wielu akt personalnych. I to jest jego główny

plus. Szczególnie dla ludzi, którzy przebywali tutaj tylko

chwilowo. Sfałszowanie takich akt jest jak próba wyciągnięcia

z wieży jednej karty. Każda zmiana oznacza więcej zmian,

które bardzo szybko wymknęłyby się spod kontroli.

- Są jeszcze przejezdni - powiedział Simeon zamyślo-

ny. - Większości z nich nie obchodzi, kto czym kieruje,

dopóki mają zapewnioną wygodę. Odesłaliśmy prawie wszy-

stkich zorientowanych, więc podstęp mógłby się udać. -

Simeon zaczął rozwijać koncepcję oszustwa. - Hmm, wiecie,

moglibyśmy wykorzystać to stare, zapasowe centrum kie-

rowania, które było na czasie, kiedy budowano stację. Zanim

zostałem tutaj zainstalowany. Te apartamenty nie wyglądają

na biuro. Moglibyśmy mówić, że to kwatera mieszkalna.

- Ach! Wiec akceptujesz moją kandydaturę na oszusta! -

krzyknął Amos. - Wspaniale! Wprowadzę się tutaj, gdy tylko

będziecie mnie potrzebować. Do tego czasu chciałbym pozo-

stać z moimi ludźmi. Jeśli nie masz nic przeciwko towarzys-

twu w swoich pięknych pokojach - zwrócił się szybko do

Channy, uświadomiwszy sobie, że mógł obrazić ją swoją

zarozumiałością.

- Powiadomimy cię, kiedy - powiedziała lekko oszo-

łomiona.

- Oczywiście - odpowiedział.

Ujął jej dłoń i pocałował delikatnie, po czym uśmiechnął

się w kierunku Simeona i wyszedł.

Channa przez moment wpatrywała się w zamknięte drzwi,

a potem odwróciła się do Simeona.

- Przepraszam, czy zaakceptowaliśmy jego kandydaturę?

- No, nie całkiem, ale nie powiedzieliśmy "nie".

- Zauważyłam i zastanawiam się. dlaczego?

Simeona trochę rozbawił fakt, ze Channę zawojowała inna

osobowość.

- Hmm. Może dlatego, że zgadzamy się z nim? Albo... -

dodał chytrze- ... w twoim przypadku, Happy kochanie,

mogły zadecydować feromony.

Channa powstrzymała się od riposty i rzuciła w kolumnę

poduszką.

- Bądź poważny. To jest dobry pomysł, nawet jeśli nie

wpadłam na niego pierwsza. Trzeba ochronić cię przed Kolnari.

- Tak - zgodził się okropnie zakłopotany tą prawdą. -

Nie widzę jednak powodu, by nie przyjąć jego kandydatury.

Może fakt, że między nami będzie ktoś z zewnątrz, utrzyma

nas, że tak powiem, w gotowości do działania.

- Tak jak powiedziałam, to jest dobry pomysł, ale wra-

cając do drugiej sprawy, dlaczego właśnie on? - jęknęła. -

Będzie musiał nauczyć się wielu rzeczy w bardzo krótkim

czasie, aby sprawiał wrażenie obeznanego z tym, co będzie

robił. Sama wciąż mam problemy z poruszaniem się tutaj,

a przecież nie tylko wychowałam się na stacji, ale miałam też

czas na przestudiowanie planu SSS-9OO, zanim tu przyjecha-

łam. Dlaczego nie ktoś ze stacji? Ktoś, kogo znamy i do kogo

mamy zaufanie?

- Myślę, że możemy mieć do niego zaufanie, Channo -

odpowiedział Simeon zamyślony.

- Ach! Na czym oparte?- zapytała wyzywająco, opie-

rając ręce na biodrach.

- Autorytet zwykle wynika z charakteru, Channo. Obser-

wowałem go, kiedy przebywał ze swoimi ludźmi i nie ulega

wątpliwości, ze jest odpowiedzialnym człowiekiem. Patrzyli

na niego tak, jak ludzie patrzą na kogoś, na kim mogą polegać.

Sądzę, że jest to niezwykła reakcja, biorąc pod uwagę wstrząs,

który wszyscy przeżyli, a szczególnie Amos. Nie zapominaj,

że poszedł z Chaundrą do kostnicy. A teraz przyszedł do nas

z tym... realnym, jak sądzę... planem. Gorzej postąpilibyśmy,

nie przyjmując jego propozycji. Poza tym kogo jeszcze mamy

do wyboru?

- Skoro pytasz, to brałam pod uwagę Gusa.

- A kto będzie Gusem, kiedy Gus będzie mną? - Patrzył,

jak krzyżuje ramiona na piersi i otwarcie okazuje niezadowo-

lenie. - Gdybyśmy poszli tą drogą, moglibyśmy skończyć na

zmienianiu imion wszystkich obecnych na stacji. W końcu

sami pogubilibyśmy się w tym wszystkim.

Channa roześmiała się, nagle wyobrażając sobie korytarze

pełne ludzi sprawdzających tabliczki identyfikacyjne, by do-

wiedzieć się, kim są tego dnia.

- Poza tym lubię Gusa- dodał Simeon.

- Co to ma do rzeczy? - zapytała. - Aha!

Ktokolwiek przedstawi się jako kierownik stacji, najpraw-

dopodobniej będzie najbardziej narażony. Lubiła Gusa, lecz

pomimo tak krótkiej znajomości lubiła także Amosa. Nieza-

przeczalnie przyjemniej było na niego popatrzeć i przeszedł

już kilka kręgów piekielnych. Z drugiej strony, ktoś musiał

to zrobić. Jeśli będzie przy nim i pokieruje nim rozważnie -

a przebywanie w pobliżu Amosa nie było nieprzyjemne -

może przebrną przez to wszystko bez naprawdę poważnych

wpadek.

- W porządku - powiedziała, unosząc ręce w geście

kapitulacji. - Przetasowanie ludzi rzeczywiście mogłoby

okazać się trudniejsze niż nauczenie jednego obcego zarządza-

nia stacją. Przynajmniej w wystarczającym stopniu, by oszu-

kać tych bandytów. Ale jeśli przyczyni się do klęski, będziesz

to miał na swojej wzmocnionej głowie, mój dzielny mózgu.

- Przyjmuję twoje wyzwanie, mój piękny mięśniowcu.

Czy mogę wprowadzić go w temat dziś wieczorem?

Przez moment Channa wyglądała, jakby przypadkiem poł-

knęła coś w zbyt dużym kawałku.

- Ach, oczywiście. Musimy jak najszybciej rozpocząć

jego naukę, prawda?

Amos zachmurzył się. Tak samo atrakcyjnie, jak się uśmie-

chał, zauważył Simeon.

Do licha. Kiedy to się skończy, mógłby zarabiać mega-

kredyty jako gwiazdor wideo, występując w filmach histo-

rycznych Singari Entertainments.

- Ale ja chciałem zostać z moimi ludźmi - powiedział.

- Wiem - odpowiedział Simeon. - Nie możemy jednak

ryzykować, że zostaną rozpoznani. Dlatego rozproszymy gru-

pę. Najlżej rannych umieścimy w ich własnych kwaterach,

a resztę rozdzielimy. Chyba rozumiesz, że najlepiej zrobić to

natychmiast.

Młody mężczyzna założył ręce za plecami.

- Tak, rozumiem. Wszystko, w różnym stopniu, będzie

dziwne dla Kolnari. Nasza dziwność będzie jedną anomalią

więcej.

- Nie jesteście aż tacy dziwni. - Simeon czuł się zobo-

wiązany, by go o tym zapewnić. Tylko trochę zbyt przystojni,

jak na mój gust, dodał w duchu. A może bycie tak przystojnym

jest dziwniejsze, niż mi się zdaje?

Winda otworzyła się na korytarz prowadzący do kwater

Simeona i Channy. Kobieta stała w otwartych drzwiach pokoju

wypoczynkowego, by powitać Amosa. Wyciągnęła do niego

rękę, przywołując na twarz oficjalny uśmiech. Czule ujął jej

dłoń w obie swoje, ukłonił się z wdziękiem i złożył na mej

delikatny pocałunek, przez cały czas patrząc kobiecie w oczy.

Channa uniosła jedną brew i uśmiechnęła się krzywo, cofając

rękę i gestem zapraszając go do środka.

- Wiem, że chciałeś zostać z innymi - powiedziała. -

Ale jest wiele rzeczy, w które musimy cię wprowadzić, więc

powinniśmy zacząć jak najszybciej. Poza tym Simeon już ci

wspomniał, że jeszcze tego wieczoru twoi ludzie przeprowa-

dzą się do własnych kwater.

- Tak, mówił mi o tym - odpowiedział miękko Amos.

Patrzył na nią z gorliwą uwagą, którą odbierała jako nad-

mierną poufałość.

- A ta będzie twoja - oznajmiła, otwierając drzwi, naj-

bardziej oddalone od jej własnych.

Wszedł, rozejrzał się i znów założył ręce za plecami.

- Jest bardzo ładna- powiedział, kiwając głową.

Otworzył szafę, w której nie było nic prócz kilku wie-

szaków.

- Jedną z rzeczy, które musimy zrobić, jest dopasowanie

cię do twojej nowej pozycji - wyjaśniła Channa, wciąż stojąc

w progu.

Uśmiechnął się do niej.

- Tak, potrzebuję wszystkiego. Betheliańskie ubrania nie

byłyby odpowiednie.

Przeszedł przez pokój i stanął tuż obok niej. Zauważyła,

/e Bethelianie tak robią. Towarzysko zachowywali niewielki

dystans i byli bardzo taktownymi ludźmi.

- Cieszyłbym się, gdybyś mogła mi wybrać coś stoso-

wnego.

Spuściła oczy.

- Może, jeśli czas pozwoli. Chociaż pokierują tobą eks-

perci w dziedzinie męskiej mody, jakim ja nie jestem. -

Wpadłaś, dziewczyno!, powiedziała do siebie.

Drzwi zadźwięczały i Simeon je otworzył.

- Posłałem po obiad. Wątpię, abyś znalazł czas na jedze-

nie, Amosie, więc pozwoliłem sobie złożyć zamówienie dla

dwojga- oznajmił.

- Nie lubisz gotować? - zapytał Amos ze zdziwieniem,

zwracając się do Channy.

- Nie, kiedy mam ważniejsze rzeczy do zrobienia -

odpowiedziała. - Ale nie należy to do moich hobby.

- No tak, niewątpliwie twoi służący są doświadczeni. -

Ton jego głosu sugerował, iż pani domu powinna doglądać ich

osobiście.

Brawo, Amosie, pomyślał Simeon, coraz bardziej rozba-

wiony. Przekonał się już, jak niewiele wiadomo o kulturze

Bethelian, i nie sądził, by spodobała się ona Channie. Skoro

posuwasz się tak daleko, dlaczego nie poprosisz jej, żeby

usiadła na podłodze i wyszorowała twoje zmęczone stopy,

a następnie odpoczęła na tyłach domu, kiedy mężczyźni będą

omawiać interesy, zakpił, choć zachowanie obcego było raczej

powodem do zmartwienia niż kpin. Nie znoszę przyznawać

się do pomyłek, pomyślał, ale może Channa miała rację. Ten

plan nosił piętno klęski. Zapomniałem wziąć pod uwagę, ze

Amos pochodzi z odizolowanego i prawdopodobnie - będę

uprzejmy - staromodnego świata. A niech to! Dlaczego miał-

bym być uprzejmy?! To świat zacofany kulturalnie. Wszystkie

ich przygotowania były mieszaniną improwizacji. Czyżby ta

miała okazać się jedną za dużo?

Amos rzucił szybkie spojrzenie na kolumnę Simeona i tro-

chę przestraszony zwrócił się do Channy.

- Obraziłem cię. Proszę, wybacz mi. Nie miałem takiego

zamiaru. - Uśmiechnął się do niej żałośnie i westchnął: -

Najwyraźniej muszę nauczyć się więcej, niż sobie wyobraża-

łem. Nawet moja mowa... im dłużej rozmawiamy, tym bar-

dziej dociera do mojej świadomości, jak archaicznie musi dla

was brzmieć. Wybacz, ale my z Bethelu nie przywykliśmy

do obcowania z obcymi, mającymi inne zwyczaje. Odosob-

nienie było jedyną rzeczą, która nie podobała mi się w domu.

Do diabła, pomyślał Simeon. On nie jest głupi. Faktycznie

potrafi się dostosować.

Channa z profesjonalnym uśmiechem zaprosiła go gestem,

by zajął miejsce przy stole.

- A więc zaczynajmy - powiedziała.

Skrzywiła się z niesmakiem za jego plecami, lecz szybko

znów przywołała na twarz uśmiech, gdy Amos odsunął dla

niej krzesło i spojrzał na nią wyczekująco. Wyszczerzyła zęby

w uśmiechu i wskazała mu jego miejsce.

- Po pierwsze - powiedziała - musisz się nauczyć, ze

jesteśmy tutaj o wiele mniej ceremonialni. Dobre maniery

zachowujemy w oficjalnym towarzystwie.

- Ale - uśmiechnął się. siadając - piękna kobieta za-

wsze powinna być traktowana jak drogocenny gość.

Channa nałożyła sobie porcję z półmiska i podała go

Amosowi, puszczając niemal, zanim zdążył go chwycić.

- Pochlebca. Nie jestem brzydka, ale nie jestem też wiel-

ką pięknością.

Amos był tak zaskoczony, że omal nie upuścił gorącego

półmiska, którego zawartość zsunęła się niebezpiecznie blisko

brzegu, parząc mu kciuk. Odstawił go pospiesznie i przez

moment ssał oparzony palec.

- Nie, naprawdę - powiedział, wymachując ręką, aby ją

ochłodzić. - Myślę, że jesteś bardzo atrakcyjna. - Nie ule-

gało wątpliwości, że jego duże, bladomebieskie oczy wyrażały

szczerość. Zauważyła, że miał długie, podwijające się rzę-

sy. - Oczywiście, w obcym, egzotycznym stylu - dodał

z figlarnym błyskiem w oczach.

- Cóż, ty też jesteś bardzo przystojny, Amosie - od-

powiedziała poważnie.

- Lubię piękne kobiety - rzekł, a w jego wzroku kryło

się subtelne wyzwanie.

- O, a ja nie lubię atrakcyjnych mężczyzn - oznajmiła

z przekonaniem. W rzeczywistości nie aprobuję ich, a to nie

jest dokładnie to samo, usprawiedliwiła się przed sobą. -

Bywają zepsuci, zapatrzeni w siebie i w ogóle więcej z nimi

kłopotów, niż są tego warci. A teraz zjedzmy, zanim wszystko

wystygnie. Mamy mnóstwo do zrobienia i niewiele czasu

i energii do stracenia. - Posłała mu znaczące spojrzenie. -

Jestem pewna, że na płaszczyźnie służbowej będziemy się

wspaniale rozumieli.

- Oczywiście - odpowiedział Amos z obojętnym uśmie-

chem. ¦

- Czy nie powinnaś zacząć nazywać go Simeonem-Amo-

sem, Channo? - wtrącił Simeon, zanim atmosfera oziębiła

się jeszcze bardziej.

- Dobry pomysł - przytaknęła Channa.

Amos, na ile Simeon mógł to stwierdzić, był trochę na-

dąsany.

Aha, pomyślał człowiek z kapsuły. Z takim wyglądem,

rozumem, wrodzonym wdziękiem i wysoką pozycją praw-

dopodobnie przywykł do kobiet ulegających każdej jego za-

chciance. I, jak zauważył łaskawie, Bethelianin miał niewiele

ponad dwadzieścia lat. Wszystkie teksty źródłowe podają, że

delikatnicy - na tym etapie ich żałośnie krótkiego okresu

rozwoju - są wysoce podatni na wpływy hormonalne.

Stawiam dziewięć do dziesięciu, powiedział do siebie, że

w ciągu tygodnia wydepczą ścieżkę w dywanie leżącym

między drzwiami ich pokoi. Nagle ta myśl wydała mu się

dziwnie nieprzyjemna. Odpędził ją od siebie i zagłębił się w dzie-

więtnastu milionach spraw, z którymi Amos powinien się

zapoznać w związku z zarządzaniem stacją.

ROZDZIAŁ 12

- Do licha! - mruknął do siebie Simeon. - Channo?

Nie śpisz?

- Zawsze potrafisz określić, kiedy nie śpię, więc po co

pytasz?

- Ponieważ tak jest uprzejmie - odpowiedział.

- O co chodzi? - W jej głosie znać było znużenie, spała

tylko trzy godziny.

- Znalazłem coś o naszych spodziewanych i nieproszo-

nych gościach.

Wiadomość obudziła ją na dobre. Usiadła na łóżku, zapaliła

światła i wyłączyła spokojną muzykę, którą puściła sobie

do snu.

- Koniec spania- oznajmiła. - Mów dalej.

- Otrzymałem przekaz od Centralnych. Musiałem się tro-

chę namęczyć, żeby uzyskać te informacje, choć jest ich

niewiele. Planeta nazywana Kolnar położona jest daleko, da-

leko, daleko stąd. Mniej więcej czterdzieści razy tak daleko

jak słońce Saffron, a po spiralnym ramieniu galaktyki jeszcze

dalej.

Channa ściągnęła brwi.

- Pewnie nie należała do uprzywilejowanych, zasiedlo-

nych w drugiej lub trzeciej fali.

Simeon odchrząknął.

- To była pierwsza fala.

Channa zagwizdała cicho.

- Zaraz na początku międzygwiezdnej kolonizacji?

- Przymusowej kolonizacji - sprostował. - Właśnie

działa program translacyjny... O, mam tu cały zestaw wyrzut-

ków społecznych: Kosmetyczna Czerwonawa Tarcza Khimiru,

Olbrzymie Pasiaste Koty Temilu, Nowa Rada Mężczyzn,

Ogólnokrajowa Partia Zmartwychwstałych Aryjsko-Germań-

skich Pracowników Zrzeszonych, Synowie Chaki, Lumine-

scencyjny Chodnik, Towarzystwo Darwina-Wilsona...

- Co w tym jest takiego zabawnego? - zapytała, wy-

chwyciwszy w jego głosie skrywany śmiech.

- Musiałabyś być historykiem, żeby zrozumieć, moja

zmysłowa partnerko - powiedział rozbawiony. - A wraca-

jąc do raportów, wysłali około dziesięciu tysięcy tych śmieci

i około trzech tysięcy dotarło na miejsce przeznaczenia.

- Zaszkodziła im podróż?

- Wewnętrzne walki o władzę - wyjaśnił Simeon. - Na

pięści, zęby i miękkie plastykowe kubki, dopóki nie zdobyli

czegoś więcej. Potem, kiedy dotarli na miejsce, zdali sobie

sprawę, że lepiej jest się rozmnożyć.

- Jakim rodzajem planety jest Kolnar?

- Nazywano ją "Piekielną Dziurą". Z raportów wynika, że

tak było łatwiej dla wrażliwych sumień. Społeczeństwo mogło

utrzymywać, że planeta zabiła winnych, którzy na to zasłużyli.

1,6 systemu nawigacyjnego, gorące słońce, ogromne stężenie

metali ciężkich, powietrze rzadkie, lecz o małej zawartości

tlenu, nadaktywna i bardzo trująca biosfera. Brak warstwy

ozonowej. Wulkanizm, trudne do przewidzenia zmiany klimaty-

czne... aż dziesięć stacji rozrządowych! Od tamtego czasu nie

odwiedzano jej więcej. Kiedy kilka wieków później dotarł tam

Wielki Pomiar, cała ekipa spłonęła. Najwyraźniej tubylcy

rozpętali akurat wojnę nuklearną, która zdarzała się tam mniej

więcej raz na czterdzieści lat, i statek trafił na jedną z nich.

Opisy ich fizycznych typów pokrywają się z tym, co mówi

Amos i inni. Kilkakrotnie nawiązywano z nimi kontakt, ale

wygląda na to, że dopiero ten incydent z pomiarem przypomniał

im, iż reszta wszechświata nadal istnieje. Na nieszczęście.

- Na nieszczęście?

- Cóż, mam adnotacje na temat piractwa, rozboju, akcji

policyjnych, zbrodni wojennych i agresji. A także wejścia

do plików dotyczących ludobójstwa, niewolnictwa, patologii

kulturalnej, ksenofobii i uwstecznienia społecznego. Są też,

oczywiście, gniazda potomków prawdziwych społecznych de-

wiantów, rozprzestrzenione obecnie w licznych systemach.

W małych asteroidowych koloniach, jaskiniach pirackich, nie-

zmierzonych światach.

- Nie brzmi to zachęcająco. Podaj mi ich charakterystykę.

- Pomijając fakt, że nie są zbyt przyjemni? Ciemna skóra

jest efektem adaptacji klimatycznej - głównie działania ultra-

fioletu - a kolor włosów i oczu jest uwarunkowany genetycz-

nie, jak można oczekiwać w przypadku małej populacji po-

czątkowej. Rozmnażają się jak... hmm, króliki. Dojrzałość

płciową osiągają w wieku ośmiu lat i zawsze rodzą bliźnięta

lub trojaczki. Ponadto podrasa Kolnari wydaje się mieć bardzo

skuteczne systemy immunologiczne. Są nadzwyczaj silni

i szybcy. Cóż, po istotach żyjących na takiej planecie można

się spodziewać dobrego refleksu, gdyż z kiepskim nie prze-

żyłyby. W ciemnościach potrafią widzieć jak koty i wykazują

zadziwiającą odporność na promieniowanie jonizujące. Na

Kolnarze jest tyle opadów i naturalnego promieniowania, że

przystosowali się do niego genetycznie. Naukowcy nie wyra-

żają zgodnej opinii, czy ich paranoja jest wrodzona, czy tylko

uwarunkowana kulturowo.

- Myślę, że trudno będzie się od nich uwolnić.

- Są jak karaluchy - oznajmił Simeon, rozmyślnie zmie-

niając znaczenie jej słów. - Kilka pokoleń temu jeden typ

z Floty Kosmicznej powiedział, że jedynym sposobem roz-

wiązania problemu Kolnari byłoby zrzucenie z orbity bomb

antymaterii, ale nawet wtedy nie można by mieć absolutnej

pewności, że zniszczyło się ich wszystkich.

- Bardzo przygnębiający wniosek, dziękuję. Czy mogę

teraz trochę odpocząć?

Później, tej samej nocy, wciąż nie mogąc zasnąć, Channa

cicho zawołała go po imieniu.

- Powinnaś spać, Channo.

- Wiem, ale najpierw muszę coś wyjaśnić. Porozmawiasz

ze mną? - Cisza zawisła w powietrzu. Channa wzięła głębszy

oddech i mówiła dalej: - Wiem, że nie byłam tak dobrym

mięśniowcem, jak...

- Stara historia - przerwał jej Simeon. - Pokierowałaś

piekielnym stanem wyjątkowym lepiej, niż potrafiłaby więk-

szość innych. Oczywiście, że mogę cię wysłuchać. Co za-

prząta twoje myśli?

- On - powiedziała, jakby to jedno słowo wystarczało

za wyjaśnienie problemu.

- Aha! Nie spełnił twoich oczekiwań, tak?

Westchnęła.

- Nie, przeciwnie. Aż za bardzo. Jest... Obawiam się, że

nie będę w stanie z nim pracować.

Wcale mnie to nie dziwi?, pomyślał Simeon.

- Dlaczego? - zapytał głośno. - Co jest nie w porządku?

- Masz na myśli, co oprócz tego, że jest próżnym, popęd-

liwym egoistą? To, że ani trochę nie wierzy w moje kom-

petencje i przypuszczam, iż będę musiała walczyć, by po-

wstrzymać go od próby uzurpowania mojej pozycji. Miałeś

rację, że należy do ludzi chętnie biorących na siebie od-

powiedzialność. I nie ma szacunku dla kobiet.

- Co sprawiło, że tak sądzisz? - Posłuchajmy, jak do-

chodzisz do tego trudnego wniosku. Simeon cieszył się z wy-

zwania, jakim było prześledzenie jej toku myślenia.

- Simeonie, on oczekiwał, że będę dla niego gotować!

O, tak, oczywiście, wybrnął z tego. Zawsze gotów jest prze-

praszać za "odmienne zwyczaje". Ale tak naprawdę, w głębi

serca, wcale w to nie wierzy. Pojęcie "zwyczajów" ogranicza

się dla niego do tego, czy ktoś siedzi na podłodze, czy na

krześle itp. Nie pojmuje różnicy między fundamentalnymi

podstawami kultury.

- Channo, kochanie moje, na Bethelu nie istniały żadne

fundamentalne różnice. Kłótnia, do której doszło między nim

a Starszymi... trudno pojąć, o co dokładnie w niej chodziło,

ale wydaje się to niezwykle ważne dla niego.

-' Och, rozumiem jego punkt widzenia - odpowiedziała

Channa, uderzając pięścią w poduszkę. - I nie wygląda

na głupiego. Przeciwnie, jest inteligentny i zauważa istotę

spraw, ale to czyni go jeszcze bardziej irytującym. Poczynania

głupca można by ignorować. Co więcej, nagle się okazało,

że żyje na mój koszt. Jestem tylko trochę zdziwiona, że

nie poprosił o możliwość obejrzenia innych pokoi, żeby wy-

brać ten, który najbardziej mu odpowiada. - Na jej twarzy

wykwitł rumieniec.

Nie uszło to uwagi Simeona. W końcu on także widział

w ciemności.

.- Zaskoczył cię tak samo, jak pojawienie się jego statku,

prawda?

-- Do diabła, zgadza się - mruknęła, wypuszczając z płuc

powietrze. -Lubię atrakcyjne kobiety -powiedziała, przesad-

nie naśladując sposób mówienia i akcent Amosa. - Jak przypusz-

czasz, co by zrobił, gdyby musiał współpracować z nieatrakcyj-

ną kobietą? Przyniósłby torbę, żeby założyć jej na głowę? Nie

znoszę takich mężczyzn! - Zabębniła w łóżko obiema pięścia-

mi, podkreślając w ten sposób szczerość swego wyznania.

- Myślałem, że cię pociąga - rzekł Simeon spokojnym,

lekko zaciekawionym tonem.

- Tak - przyznała zrozpaczona. - I tego najbardziej nie

cierpię.

- Trochę się pogubiłem. Jak może cię pociągać ktoś, kogo

nie znosisz?

- Nie wiem - odpowiedziała ponuro.

- Feromony? - podsunął jej chytrze Simeon.

- Może. To się zdarza - westchnęła.

Tajemnicze feromony znów zaatakowały, pomyślał. Cza-

sami się cieszę, że jestem człowiekiem z kapsuły. Przynaj-

mniej mogę regulować dawkowanie swoich hormonów. Myśl

o nieprzewidywalnym zakłóceniu jego biochemii przez czyn-

niki emocjonalne była bardzo denerwująca.

- Chcesz powiedzieć - zaczął ostrożnie - że zdarzało

ci się to wcześniej?

Przez jej twarz przemknął wyraz rozdrażnienia.

- Nie tylko mnie. To zdarza się bardzo wielu ludziom.

Simeon milczał jak zaklęty i czekał cierpliwie.

Dziewczyna westchnęła zrezygnowana.

- Był profesorem ekonomii, najlepszym ze wszystkich

ludzi! Wpadłam jak śliwka w kompot. A najdziwniejsze, że

nigdy go nie lubiłam. Wręcz przeciwnie. Był dość atrakcyjny,

lecz sarkastyczny, leniwy i złośliwy - uff! - otrząsnęła się

z odrazą. - Nigdy nie był taki wobec mnie, ale czułam się za-

kłopotana, kiedy traktował w ten sposób innych studentów.

Pewnego dnia, gdy tak siedziałam i patrzyłam na niego,

powiedziałam sobie: "jestem w nim zakochana"'. -Otworzyła

szerzej oczy i uniosła ręce, obrazując ogarniające ją unie-

sienie, po czym pozwoliła im opaść z powrotem na łóżko.

- Więc... jesteś zakochana... w Simeonie-Amosie?

- Nie! Oczywiście, że nie! Powiedziałam, że byłam za-

kochana w moim profesorze, a nie w Simeonie-Amosie. Są

dwoma różnymi przypadkami. - Zaczęła się śmiać. - Teraz

jestem starsza i mądrzejsza, prawdziwy Simeonie.

- I bardziej przygnębiona, kochanie.

Zachichotała.

- Nie jestem przygnębiona.

- Naturalnie, ty i Amos będziecie musieli przebrnąć przez

okres dopasowywania się - oznajmił poważnie. - Jednak on

naprawdę chce pomóc. I zamierza bardzo pilnie pomagać. Poha-

mowanie jego skłonności rzeczywiście może się okazać długotrwa-

łym procesem. Spróbuj go trochę przykrócić, Channo. on jest ofiarą

wrodzonej kultury. Poza tym wszystkim nam zagraża śmierć.

- Mhm. Powiedz to podświadomości, która groźbę śmier-

ci interpretuje jako powód do jeszcze większego zainteresowa-

nia. Chciałabym, żeby ten kryzys był już za nami. - Westchnę-

ła zmęczona. - Może ich tam nie ma. Może dali sobie spokój

i wrócili na Bethel. I kiedy przyleci do nas flota, będziemy

musieli tylko uzupełnić raport.

- Nie zakładałbym się o to, dziecinko.

- Muszę mięknąć - zauważyła - skoro pozwalam ci

mówić do mnie "kochanie" i "dziecinko" i... Nawet "zmys-

łowa partnerka" uszła ci na sucho, prawda?

- Tak. Zbieram punkty. A może mnie lubisz?

- Nie liczyłabym na to - odpowiedziała kpiąco. - Do-

branoc, Simeonie.

- Dobranoc, Channo.

- O Boże. tylko nie jeszcze jedno zebranie - mruknęła

do siebie Channa, zaciskając zęby.

W jednej ręce trzymała notatnik, który właśnie studiowała,

a w drugiej filiżankę kawy. Gorącej jak piekło, czarnej jak

śmierć, słodkiej jak miłość. Zwykle nie piła w ten sposób

kofeiny, jednak po nie przespanej nocy potrzebowała od-

powiedniej dawki, aby popchnąć ciało do działania, a po coś

silniejszego musiałaby pójść do doktora Chaundry.

- Po co narady? - mamrotała do siebie, wchodząc do

windy na końcu korytarza. - Dlaczego nie mogę po prostu

wysłać zakodowanego komunikatu?

- Dzień dobry, kochanie - powitała ją Patsy.

Channę tak zaskoczyła obecność dwóch innych osób w win-

dzie, że omal nie wylała sobie gorącej kawy na rękę. Gus

w samą porę uspokajająco chwycił ją za łokieć.

- Dlaczego zebrania? - powtórzył. - Ponieważ oni są

cywilami i nie przywykli do przeciwstawiania się militarnemu

zagrożeniu. Trzeba im wciąż powtarzać tę samą informację, aż

jej realność dotrze do ich świadomości.

Winda zatrzymała się z sykiem.

- Na szczęście mi nie trzeba niczego zbyt często po-

wtarzać, więc mogę zaraz zająć się swoją pracą - oznaj-

mił. - Do zobaczenia później, moje panie.

Channa spojrzała na Patsy. Starsza od niej kobieta stała

oparta w kącie windy, z zamkniętymi oczyma i sennym

uśmiechem na ustach.

- Patsy?

Z ociąganiem otworzyła jedno oko, a kiedy przeciągała się

znużona, jej oblicze rozjaśnił słodki uśmiech.

- Tak?

- Wyglądasz na wyczerpaną, jak ja. Nie wyspałaś się?

Patsy otworzyła szeroko oczy i melodramatycznie poruszy-

ła brwiami.

- Rzeczywiście, niewiele spałam - przyznała z entuzja-

zmem. - Chyba, że chodzi ci o "spanie" w eufemistycznym

znaczeniu.

- Ach! Gus?

- Con mucho Gusto! - zachichotała Patsy. - Czytałam

o tym. Wiesz, że w czasie kryzysu ludzie się schodzą? Zapytaj

Simeona, to ci powie.

- Nie pozwalam sobie na pytanie Simeona o prywatne

sprawy. Podejrzewam, że jest chorobliwie zafascynowany tym

tematem. Poza tym wiem, co masz na myśli.

- Oho! Słyszałam o twoim pięknym współlokatorze -

powiedziała Patsy, mrugając do niej. - Hubba hubba- do-

dała, szturchając Channę łokciem.

Channa odchrząknęła, założyła światłopis za ucho i pociąg-

nęła łyk kawy. Okropna, pomyślała.

- Simeon powiedział mi, że "hubba hubba" znaczy ,.sek-

sowna babka".

- Naprawdę? Coż, skoro on tak mówi, to prawdopodobnie

tak jest. Nie - roześmiała się. - Naprawdę, oznacza to po

prostu coś seksownego, cokolwiek seksownego. Coś, co przy-

ciąga wzrok. - Wspięła się na pałce i kilkakrotnie stuknęła

obcasami. - Myślę, że Simeon-Amos jest seksowny - rzek-

ła, drażniąc się z przyjaciółką.

- Dla ciebie teraz każdy bałwan jest seksowny - od-

powiedziała impulsywnie Channa.

- Tak, trzeba wykorzystać...

- Patsy!

- Wyluzuj się, dziewczyno! Zbyt wrażliwym, wypadają

włosy. Nie wiesz o tym? - zakpiła i pomachała do Channy,

wysiadając na swoim piętrze.

- Do diabła - zaklęła Channa, opierając się o ścianę,

która zachowała ciepło ciała Patsy. - Upłynęło sporo czasu,

odkąd szłam do pracy z takim uśmiechem.

- Wielki Lordzie, nie mogę określić, czy pojazd, który

ścigamy, opuścił terytorium stacji, czy nie - powiedziała

Baila.

Belazir w zamyśleniu postukał palcem w dolną wargę.

- Dlaczego? - zapytał łagodnie.

Oficer techniczny przełknęła ślinę.

- Panuje tu za duży ruch, panie. Indywidualne ślady giną

na tle gmatwaniny.

Belazir uniósł brwi, co było jedyną zewnętrzną oznaką

chłodnego namysłu. Według ich kalkulacji sposób, w jaki

ścigany statek przeciążał swoje silniki, już dawno powinien

doprowadzić do wybuchu, po którym zostałaby tylko kula

plazmy i fragmenty kadłuba. Zakładając, że w dawnych cza-

sach statki budowano tak, by przetrwały, mogli wciąż... Jeśli

dzięki nieprzewidzianemu szczęściu dotarli najpierw do uczęsz-

czanej strefy, mogła zdarzyć się rzecz nie do pomyślenia.

A wtedy Klan byłby w niebezpieczeństwie. On sam byłby

nawet w większym niebezpieczeństwie - grożącym mu ze

strony reszty Klanu.

- Komputer - odezwał się rozkazującym tonem, którym

ściągał na siebie uwagę. - Ekstrapolacja: wektor ofiary, nasta-

wiony w kierunku z ostatniego, określonego położenia do

możliwego miejsca przeznaczenia, na podstawie uaktualnionych

danych pochodzących z pamięci zdobytego statku handlowego.

Wykres możliwości został wyświetlony w obwodzie trój-

wymiarowym.

- Teraz wyeliminuj wszystkie, które wymagałyby więcej

niż czterech dni lotu z ostatniego, znanego położenia.

Zgasły wszystkie, prócz jednej.

- Ach, więc ta stacja- powiedział. W każdym razie był

to najprawdopodobniejszy sektor poszukiwań. - Musimy

kontynuować pościg. Jakieś uwagi? - zapytał pozostałych

kapitanów, obecnych dzięki hologramowi.



Właściwie widoczne były tylko owale ich twarzy na tle

zacienionych powłok mostków, podobnych do tego na Pannie

Młodej.

Aragiz t'Varak z Wieku Ciemności, Zhengir t'Marid z Ru-

mala - co w starym języku znaczy tyle, co Dusiciel - i Poi

t'Veng z Rekina, stara i odrażająca, jedyna kobieta wśród

nich, jedyny niezależny dowódca we flocie Klanu. Wrogowie

i rywale. Umiejętność nakłonienia ich do zgodnego działania

była kolejnym testem narzuconym Belazirowi przez Ojców

Klanu. To, co nas nie zabija, czyni nas silniejszymi, przypo-

mniał sobie.

- Kapitanowie i krewni - odezwał się Belazir. - Macie

dane. Musimy zdecydować, czy kontynuować pościg, czy

przerwać. Osobiście jestem za kontynuowaniem.

Twarz Aragiza, wroga i zacięta, wysunęła się do przodu,

napinając się jak orzeł schwytany w sidła.

- Gdybyś nie zatrzymywał się, by grabić, bylibyśmy bli-

żej ofiary - rzucił ostro.

Poi przerwała mu parsknięciem.

- To nie ma nic do rzeczy. Musimy prowadzić dalej misję.

Belazir skinął głową.



- Nie podoba mi się to - dodała po chwili gardłowym,

grzmiącym głosem. Była znana jako sprytny i ostrożny do-

wódca. - Trochę podejrzanie mi to wygląda. - Gest jej

okaleczonej pazurem dłoni wyrażał niepewność.

Belazir rozpatrywał jej uwagę. Co powiedział ten dostawca,

którego Klan ograbił przy jakiejś okazji? "Są zuchwali piraci

i starzy piraci, ale nie ma zuchwałych i starych piratów".

- Bilans ryzyka jest jasny. Musimy się dowiedzieć, czy

ofiara dotarła do tej stacji; żeby to zrobić, musimy ją zająć.

- A jeśli tam dotarli? - zapytał Aragiz.

- Zabijamy, wysyłamy do floty torpedę informacyjną

i uciekamy - odpowiedziała Poi. - Mając nawet tak niewiel-

kie, tygodniowe wyprzedzenie, możemy zgubić Flotę Wojen-

ną wśród gwiazd i pyłu. Nie tracimy nic z wyjątkiem czasu.

- I wysiłku, jaki włożyliśmy w pokonanie Bethelu! -

warknął Aragiz. - Zatrzymanie się z powodu tego statku

handlowego...

- Nie ma nic do rzeczy i nie pochłonęło wiele czasu! -

przerwał mu Belazir. - W każdym razie jest pewna szansa,

że nic nie przeżyło na statku-ofierze, nim dotarł on do tej stacji.

Jeśli rzeczywiście do niej dotarł. W takim wypadku naszym

celem jest sama stacja.

- Aha! - odezwał się Zhengir. Był bliskim krewnym

i niezbyt gadatliwym człowiekiem. - Ten cel to wielka

okazja.

- Ryzykowna- stwierdziła Poi, pocierając brodę.

- Szybko wejdziemy w zasięg ich czujników i wystrze-

limy hiperszybki pocisk antyradarowy, który pozbawi ich łącz-

ności - powiedział Belazir. - Wykorzystamy nasze silniki,

by zakłócić podprzestrzen na czas potrzebny do zbliżenia się

do stacji. Dla tych, którzy przybędą później zbadać sprawę,

będzie to wyglądało naturalnie. Parująca czarna dziura, czy

coś takiego.

- Hm!

Poi przetarła dłonią okropne blizny pokrywające połowę jej

twarzy. Odkąd zabiegi kosmetyczne stały się łatwiej dostępne,

Belazir podejrzewał, że zachowała te blizny z czystego sen-

tymentu. Dzięki nim nawet największy arogant rzadko pamię-

tał, że Poi jest kobietą. Zawdzięczała je pazurom zwierzęcia,

które później udusiła gołymi rękami. Jego wygarbowaną skórę

nosiła upiętą wokół ramion.

- Hmm - mruknęła znowu. - To byłaby strategia mini-

malnego ryzyka. Jednak nie dowiemy się, czy ofiara dotarła

do stacji, jeśli ją zniszczymy. Musimy mieć pewność, że nie

wysłali żadnego ostrzeżenia przed naszym atakiem. Z drugiej

strony, szybki nalot z zaskoczenia ujawniłby prawdę i mo-

glibyśmy podjąć odpowiednie kroki.

- Zabierając ze sobą wszystko, co znajduje się na stacji -

zakpił Belazir z uśmiechem skąpca na twarzy. Chciwość

rozgorzała w nich, gdy tylko uświadomili sobie, jakim dro-

biazgiem w porównaniu ze stacją pełną cennych urządzeń był

statek handlowy.

- W zależności od tego, co zastaniemy, możemy nawet

mieć czas na wezwanie transportowców Klanu, by odholowały

łup. Już samo to, co załadujemy na nasze fregaty, sprawi, że

nalot będzie wart więcej niż odrobina naszego czasu.

Zgodzili się z nim wszyscy prócz Aragiza. Belazir spojrzał

na niego, marszcząc czoło. Po skrytykowaniu swego dowódcy

za opieszałość w pościgu, Aragiz nie mógł teraz przyznać mu

racji.

- Więc atakujemy - zawyrokował Belazir. Pozostali

przytaknęli. - Przekazuję taktyczne instrukcje. Potwierdzić

odbiór.

Wśród instruktorów Simeona-Amosa były też kobiety.

Oho, pomyślał Simeon. Szczupła, pospolita, powściągliwa

do absurdu Flimma Torkin wyraźnie się zarumieniła, gdy

Simeon-Amos pochylił się nad jej dłonią.

Jej uśmiech zamarł kilka minut później. Mężczyzna chciał

czynić jej dalsze awanse, lecz:

- Panie Sierra Nueva...

- Simeon-Amos - poprawił ją.

- Czy będzie pan uprzejmy wysłuchać, co mam do po-

wiedzenia? Jako szef stacji powinien pan mieć jakąś wiedzę

na temat funkcji naszego systemu komunikacji.

- Przepraszam - powiedział skromnie.

Zapowiada się interesująco, dumał Simeon. Reszta sesji

poszła dużo bardziej gładko, chociaż kilka razy Amos nie-

świadomie nazwał szefa systemów nama.

Niestandardowy termin, stwierdził Simeon i uruchomił

komputer, który kilka nanosekund później - na podstawie

li

języków innych niż standard, którego używali pierwsi osad-

nicy na Bethelu, i obserwacji zbiegów - podał jego do-

mniemane pochodzenie.

Nama: ciotka, ciocia. Prawdopodobne znaczenia: żeński

autorytet kształtowany od dzieciństwa, pielęgniarka, nauczy-

cielka na poziomie początkowym.

- Nie poszło aż tak źle - skomentował Amos, gdy Flim-

ma wyszła.

- Szybko się uczysz - powiedział Simeon, co było praw-

dą, ale i uprzejmą zachętą.

Tymczasem Simeon zajęty był rozdzielaniem przydziałów.

Zastępczyni szefa energetyki była naprawdę właściwą osobą,

by udzielić instrukcji Amosowi. Fakt, że Holene Jagarth nie

miała jeszcze trzydziestu lat, był bez znaczenia, przynajmniej

dla Simeona i każdego, kto miał do czynienia z nią jako

specjalistką od kontrolowanej termonuklearnej reakcji plaz-

mowej .

Dwadzieścia minut później wstała, przez moment milczała

złowieszczo, po czym odwróciła się do kolumny.

- Porozmawiaj z nim, Simeonie. Albo przyślij go do mnie

jak będę miała czas na rozrywkę, ale tymczasem mam sporo

pracy! - oznajmiła Holene krótko i zwięźle, odwróciła się

na pięcie i ruszyła w kierunku korytarza.

Amos zamrugał oczami ze zdziwienia.

- Co jej się stało? - zapytał żałośnie.

- Cóż - westchnął Simeon, obserwując, jak Amos obra-

ca się w stronę szkoleniowego schematu, którego używali. -

Zastanawiam się. Czy mógłbyś mi powiedzieć, jaką rolę

odgrywały kobiety w społeczeństwie Bethelu?

- Rolę? - Wydawało się, że pytanie było dla niego

niemal bezsensowne. - Są matkami, oczywiście. Córkami,

siostrami, żonami. Zajmują się domem, wychowują dzieci,

oddają się takimi spokojnym zajęciom, jak leczenie, malowa-

nie, pisanie powieści i poezji. - Spojrzał zakłopotany. -

O co ci chodzi?

- Domyślam się, że kobiety zajmowały niższą pozycję na

Bethelu.

- Niższą? Nie, oczywiście, że nie! Bethel był dotychczas

bardzo mało zaludniony. Dlatego, naszym zdaniem, rodzenie

i wychowywanie dzieci jest największym zaszczytem, jakiego

kobieta może dostąpić. Szanujemy nasze matki i czujemy,

że kobiety i dzieci są po to, aby je chronić i karmić. -

Zachmurzył się, lekko dotknięty. - Są wyjątkowe przypadki,

takie jak Channa. I nigdy me należałem do tych, którzy

uważali, ze kobiety powinny trzymać się wewnętrznych pokoi

i zachowywać milczenie w obecności mężczyzn. To staro-

modne i śmieszne poglądy. Na początku część moich wspó-

lników w Nowym Objawieniu była kobietami! Czuję się,

jakbyś mówił mi, że okazywanie szacunku jest nieuprzej-

mością.

- Wcale nie - zaprzeczył spokojnie Simeon. - Ale są-

dzę, że mylisz szacunek z protekcjonalnością. - Twarz Amo-

sa przybrała taki sam ponury wyraz, jak podczas obiadu

z Channą. - Trochę mniej cmokania w rękę, Simeonie-

-Amosie, bo sprawiasz na nich wrażenie, jakbyś żądał władzy

z powodu swojej płci.

- Nie, nie! - zawołał Amos, jednocześnie unosząc ręce

w geście zaprzeczenia. - Jeśli jestem obdarzony charyzma-

tem władzy, to z powodu mojej pozycji na Bethelu. Z racji

urodzenia jestem młodszym członkiem rządzącej rady. Oczy-

wiście, zarządzałem rodzinnymi majątkami ziemskimi. Przez

kilka lat byłem administratorem. Chociaż... - uśmiechnął

się- ...zauważyłem, że kobiety różnie reagują na moje roz-

kazy. Nie przeczę, że łatwiej pracuje mi się z mężczyzna-

mi. - Niedbale wzruszył ramionami. - Między mężczyz-

nami nie istnieje problem uwiedzenia

To jest całkiem logiczne, pomyślał Simeon. Może potrze-

buje jakiegoś potwierdzenia swojego ego, które utracił, odkąd

brutalnie wyrwano go z jego świata.

- Czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie zachowałeś się

wobec mnie protekcjonalnie? - zapytał chłodno mózg. -

Wychodzisz z założenia, iż obcowanie z tobą jest dla każdego

przyjemnością! Ja jestem częścią tej kultury. Ty nie. Ja znam

tych ludzi, ty nie. Kierowałem tą stacją i kieruję, odkąd tylko

istnieje, i będę kierował jeszcze wiele wieków po twojej

śmierci. A ty będziesz kierował nią tylko podczas tego stanu

wyjątkowego, tak jak zaproponowałeś. Więc posłuchaj! Trak-

tujesz swoje instruktorki, jakby były kompetentne tylko do

momentu, kiedy ktoś prawdziwy, to znaczy mężczyzna, nie

przybędzie, aby przejąć wszystko w swoje ręce. Cóż, tak się

składa, że tutejsi specjaliści są kobietami! Zostało nam nie-

wiele czasu, więc powiem ci prosto z mostu: musisz się

dostosować do naszych warunków. Potrzebujemy cię jako

jednego z nas. Dlatego ważne jest, abyś na razie zapomniał

0 Bethelu. Wiem, o jak wiele cię prosimy, Simeonie-Amo-

sie - zakończył mniej surowym, pełnym zrozumienia gło-

sem. - Ale ty chcesz, byśmy powierzyli ci tysiące istnień.

Amos westchnął ciężko. Jego oczy rozszerzyła mieszanina

zakłopotania i zdumienia.

O rany, pomyślał Simeon. Channa miała rację. Faktycznie,

mam wrażliwość burzącego pocisku. Siedemdziesięciu sied-

miu zwolenników Amosa umarło, uciekając z Bethelu. I jeśli

rzeczywiście był takim sumiennym przywódcą, za jakiego

Simeon go uważał, to prawdopodobnie maszerowali nocą

w jego snach, pytając: "Dlaczego?"

- Przepraszam - powiedział Simeon. - Źle się wyrazi-

łem. Posłuchaj, musimy wiedzieć, czy jesteś w stanie to

zrobić. Musimy to wiedzieć już teraz. Będziesz współpracował

z Channą, pod jej dowództwem, codziennie. Nie chcę tracić

czasu. Jeśli będziemy musieli zastąpić cię kimś, kto nie ma

takich samych uprzedzeń, jak ty, to możemy sobie pozwolić

na najwyżej sześć godzin opóźnienia. A więc możesz czy nie?

Amos podparł palcami czoło. Moi ludzie polegali na mnie

1 umarli, przebiegło mu przez myśl, jak odzew na modlitwę.

A potem: Nie. Ocaliłem nielicznych, którzy inaczej też by

umarli. I może Bethel jeszcze istnieje, a przynajmniej to, co

z niego zostało.

- Nigdy nie zaniedbałem wykonania zadania, które mi

powierzono - rzekł ponuro. Składając pokłon przed kolumną

Simeona, dotknął czoła i serca dwoma palcami. - Czy bę-

dziesz tak dobry i przekażesz moje przeprosiny pani, która

właśnie wyszła?

- Nie, ale chętnie pokażę ci, jak ją wezwać, żebyś mógł

sam jej to powiedzieć. - Simeon zauważył, że jabłko Adama

młodzieńca podskoczyło, jakby z trudem przełknął ślinę.

- Oczywiście - odrzekł Amos, siląc się na uśmiech. -

Pewnie tak będzie najlepiej.

ROZDZIAł 13

To jest gorsze niż spotkanie kapitanów, pomyślał Simeon.

Było absolutnie zdumiewające, że tak mało plotek przedo-

stało się do wiadomości publicznej. Fakt ten budził nadzieję,

że przeprowadzenie całego planu mogło się udać. Personel

SSS-900-C miał niesamowity instynkt, który pozwalał im

trzymać buzie zamknięte, gdy milczenie było cenniejsze niż

złoto.

Jednak nie na tym spotkaniu, na którym wszyscy się prze-

krzykiwali - potępiając Channę i Amosa - i nikt nie słuchał,

co mówili.

Spotkanie odbywało się w największej sali zebrań na stacji.

Dzięki ci, Ghu, że ta sala nie jest wystarczająco duża, by

pomieścić całą populację stacji, pomyślał z ulgą Simeon.

Rozsądni zostali w swoich kwaterach, oglądając to widowisko

na holo. Natomiast załoga kierująca teraz stacją później będzie

mogła wyrazić swój osąd. Dlatego też nie kłopotałem się

włączaniem dźwięku z ekranów w prywatnych kwaterach,

pomyślał zmęczony. Wystarczy przekrój opinii obecnych tu-

taj. Zawsze mogę wyłączyć fonię... Nie, to bezużyteczne.

Skontaktował się z Channą przez aplikator wszczepiony za

jej uchem.

- To był błąd. Powinniśmy poinformować ich doradców,

którzy poinformowaliby swoich pomocników i tak dalej. To

spotkanie może spowodować, że panika osiągnie punkt kry-

tyczny. - Z jakiegoś powodu wrzask na sali wzmógł się. -

A ten hałas tak wstrząśnie stacją, że rozsypie się na kawałki

i zaoszczędzi kłopotu tym przeklętym piratom.

- Zawsze z perspektywy wyraźniej widzi się wszystkie

aspekty - powiedziała łagodnie. - Wydają mi się bardziej

rozzłoszczeni niż przerażeni. Przywykłam do zapachu strachu

bardziej niż bym chciała, ale tutejsze otoczenie ma inną woń.

Oczywiście, nie słyszę, co mówią, bo krzyczą jeden przez

drugiego.

Simeon za pomocą mikrofonów kierunkowych wychwycił

z tego harmideru kilka zdań:

,,...te przeklęte osły z tego statku kolonialnego..."

"...Tak. Jak wiele sposobów zamierzają wypróbować, żeby

nas zabić..."

"...gdzie jest ta przeklęta Flota? Oto, co chcę wiedzieć.

Gnębią nas podatkami i..."

"...to jest szalone. Nawet nie wiedzą, co się stanie? Tym-

czasem ja siedzę tu, tracąc pieniądze... czego od nas ocze-

kują?"

- CZEGO OD WAS OCZEKUJEMY? - zapytał Sime-

on, zagłuszając wszystko.

Dodał do tego serię infradźwięków mających ogłuszyć

ich i zastraszyć. Ku jego zadowoleniu hałas ucichł jak ręką

odjął.

- Na początek zamknijcie się i posłuchajcie! - powie-

dział zdecydowanym tonem. - Oczekujemy, że weźmiecie

stan wyjątkowy poważnie, posłuchacie instrukcji i wypełnicie

je. - Zamilkł na moment, aby sens jego słów dotarł do

zebranych. - Na tym spotkaniu dowiecie się wszystkiego,

co trzeba, na temat zachowania się w czasie przewidzianego

stanu wyjątkowego. Pamiętajcie, że nie możecie rozpoznać

czegoś, o czym nie macie pojęcia. Zaczynając od tej sprawy,

przypominam wam, że plotka pomaga wrogowi, a nie wam

czy mnie i tej stacji. Jeśli usłyszycie coś, co uznacie za

plotkę, zameldujcie o tym dowódcy swojego oddziału; to

ta sama osoba, która kieruje waszą drużyną ewakuacyjną

w czasie zwykłego alarmu. Jeśli informacja będzie prawdziwa

i będzie dotyczyła waszego bezpieczeństwa, on będzie o tym

wiedział. A nawet gdyby o niczym nie słyszał, może skon-

taktować się ze mną, by to sprawdzić. Wtedy albo potwierdzę,

albo zaprzeczę. Możecie być pewni, że powiem wam prawdę.

Pamiętajcie, żeby nie rozsiewać plotek. Spodziewamy się,

iż przez krótki czas stacja będzie okupowana przez siły

wroga, który ma bardzo złą reputację z powodu kosmicznego

piractwa.

Echel Mckie, miejscowy redaktor wiadomości, pomachał

obiema rękami, by zwrócić na siebie uwagę. Simeon udzielił

mu głosu.

- Piraci?- przemówił mężczyzna.- Posłuchaj, Sime-

onie, czy to nie jest kolejna z twoich przeklętych gier?

- Absolutnie nie. To zagrożenie jest realne jak śmierć.

Przybędą tutaj za niecałe trzy dni. Zawiadomiliśmy Światy

Centralne i Flotę Wojenną, które zapewniły nas. że rozpoczęły

już misję ratunkową. Jednak nie zdołają przybyć tutaj przed

piratami. Dlatego ta stacja i jej personel muszą zastosować

taktykę, dzięki której zyskają możliwie jak najwięcej czasu;

dzięki której pozostaną przy życiu! - Ten argument uciszył

ostatnie pomruki.

- Dlaczego nie powiedziano nam o tym wcześniej? Wszy-

stkie statki odleciały, a my utknęliśmy tutaj! - Twarz Echela

stanowiła studium ciężkiej obrazy.

Channa wystąpiła na przód podium.

- Nie powiedziano wam, ponieważ wykorzystaliśmy na-

dającą się przestrzeń statków, by ewakuować dzieci i cho-

rych - powiedziała energicznie. - Czy ma pan coś przeciw-

ko temu, panie Mckie?

- Jak już powiedziałem - kontynuował Simeon - nie

tylko spodziewamy się okupowania stacji, ale wręcz mamy

nadzieję, że tak się stanie. - Znów zamilkł, by sprawdzić,

czy pojęli tę różnicę. Był dumny ze swoich ludzi! Jak jeden

zrozumieli sytuację! Zaszokowane, blade twarze świadczyły

o tym, że zaakceptowali to, czego w końcu nie musiał mó-

wić. - A teraz posłuchajcie. Oto rozkazy kierownika waszej

stacji. Nie stawiajcie bezpośredniego oporu. Współpracujcie,

kiedy to konieczne, ale nie zgłaszajcie się do niczego na

ochotnika. Spodziewamy się, że większość wrogów nie będzie

mówiła standardem, więc kiedy tylko będziecie mogli, uda-

wajcie, że nie rozumiecie. Kiedy nie będziecie mogli milczeć,

udzielajcie tak zawiłych odpowiedzi, jak to możliwe. Jeśli nie

będziecie czegoś wiedzieć, dajcie im to do zrozumienia, ale

nie mówcie, kto może udzielić im odpowiedzi. W miarę

możliwości pozostawajcie w swoich kwaterach. Trzymajcie

swoje skafandry ratunkowe gotowe do użytku. Słuchajcie

raczej informacji przekazywanych wam przez dowódców wa-

szych grup niż tego, co możecie usłyszeć przez wideo. Pa-

miętajcie, że w przeciwieństwie do piratów, jesteśmy po

waszej stronie. Na koniec - oznajmił - to jest Simeon-

-Amos. - Amos wstał i ukłonił się uprzejmie. - Jedyny

Simeon na tej stacji. Jest współkierownikiem, wraz z Channą

Hap. Termin "Simeon" oznacza współkierownika. Mamy dłu-

gą tradycję nadawania tego imienia wszystkim męskim kie-

rownikom stacji na cześć jednego z pierwszych mężczyzn

zajmujących to stanowisko. Na tej stacji nie ma i nigdy nie

było mózgu ani mięśniowca. Ludzie z kapsuł są wykorzys-

tywani tylko na statkach. - Przerwał, studiując ponure twa-

rze, by ocenić ich reakcję. - Jeśli nie dowiedzą się o moim

istnieniu, będę mógł dalej kierować nie osłabioną stacją.

Oczywiście, pozostając w ukryciu. Jeżeli odłączą mnie od

stacji, a zrobią to na pewno, gdy dowiedzą się o mnie, wszyscy

znajdziemy się w kłopocie. Tak więc od teraz przez cały czas

trwania stanu wyjątkowego nie istnieję. To jest Simeon-Amos,

wasz współkierownik stacji.

Amos uśmiechnął się i skinął głową. Przez mom*ent pano-

wała cisza przed burzą. Potem twarze obecnych zaczęły od-

zwierciedlać ich uczucia - lekkie oszołomienie, niedowie-

rzanie, sceptycyzm.

- Ten... ten przybłęda z zacofanego świata ma nami

kierować podczas stanu wyjątkowego? - odezwał się ktoś

z poczuciem wyższości charakterystycznym dla urodzonych

w kosmosie.

Amos podniósł wyżej głowę i spojrzał w dół wzdłuż linii

swego klasycznego greckiego nosa. Jego oczy błyszczały

dumą dziesięciu pokoleń arystokratów.

- Ma udawać, że kieruje stacją - odpowiedział Sime-

on. - Co więcej, zgłosił się na ochotnika, żeby nadstawiać

za mnie karku! A nie, żeby pełnić rolę, którą większość z was

dostałaby przez przypadek - dodał. Kilka głosów przyznało

mu rację. - Tak więc, zanim ktokolwiek wyrazi wątpliwości

odnośnie do kierowniczych kwalifikacji Simeona-Amosa,

chciałbym wam pokazać go w akcji. Taśma jest autentyczna.

Sprawdziłem. - Nikt nie mógł zrobić tego lepiej niż mózg.

Simeon wyświetlił im fragmenty wydobyte z plików Gui-

yona. Zaczynały się od momentu, gdy ściana rozbłysła nie-

znośną jasnością, a potem zmniejszyła się, ukazując wojsko

w czarnych, bojowych pancerzach, przemierzające ulicę mię-

dzy płonącymi, ceglano-drewnianymi budynkami. Kamera

umieszczona była nisko - w oknie sutereny lub zagłębieniu

w ziemi. Po drugiej stronie ulicy zwisała z okna ludzka postać.

Krew spływała po murze długimi, czarnymi strugami, tworząc

na chodniku kałużę. Leżały tam też zwłoki dziecka, którego

roztrzaskana czaszka sugerowała, iż rzucono nim o ścianę.

Ekran zgasł nagle, po czym znów rozbłysł, ukazując bar-

dziej zamgloną scenę.

Nagrany głos Amosa przedzierał się przez huk płomieni.

"Teraz"! krzyczał.

Obraz zatrząsł się, gdy ziemia zadrżała i płonące ściany

zwaliły się w poprzek ulicy, przygniatając czarne postacie

zwałami cegieł, płonącego drewna i szkła. Inne postacie,

sądząc po prostych, prowizorycznych mundurach - Bethelia-

nie, rzuciły się do przodu. Obrońcy byli gotowi, gdy tylko

pierwsze spychacze zaczęły odgarniać gruz z ich drogi. Amos

prowadził ich bez cienia wątpliwości z przemysłowym nożem

strumieniowym w dłoniach. Zanurzył go w masywnie od-

lanym hełmie, który wystawał spod ruin. Zarówno hełm, jak

i głowa eksplodowały i momentalnie wyparowały.

Ekran ponownie przygasł i inna scena pojawiła się na nim

z wyjątkową ostrością. Przedstawiała dworek otoczony geo-

metrycznie rozplanowanymi ogrodami. Na jego ścianie wid-

niało tylko kilka wypalonych śladów, a piechota najeźdźcy

stała spokojnie. Obraz wydawał się lekko wypukły, jakby

został powiększony przez kamerę dalekiego zasięgu. Uzbro-

jone pojazdy bojowe zatrzymały się na murawie w odległości

trzech mil, z lufami skierowanymi na zewnątrz, tworząc wzór

,,w jodełkę" - oraz z lżejszą bronią górnych pokładów, nie-

spokojnie śledzącą niebo. Statek powietrzny przeleciał tuż nad

nimi. Wylądowały duże, opancerzone postacie. Pancerz jednej

z nich naznaczony był zestawem znaków w formie krzywych

tworzących ostre kąty.

Kiedy grupa młodych kobiet w długich togach została

wypchnięta przez frontowe drzwi dworku, nastąpiło zbliżenie.

Wiele z nich niosło tłumoki. Uklękły pod lufami wrogów.

Jedna z nich otworzyła skrzynkę, którą przyniosła. Uśmiech-

nęła się i gestem wskazała wypełniające ją miniaturowe,

kryształowe flakoniki. Potem otworzyła jeden, powąchała

i wyciągnęła w stronę wojownika w przyozdobionym pan-

cerzu. Z wyglądu mogła mieć około szesnastu standardowych

lat i była bardzo piękna. Miała klasyczne rysy podobne do

Amosa. Pirat podniósł obie rękawice ochronne do hełmu, zdjął

go i włożył pod pachę, po czym pochylił się, by powąchać.

Pozbawiona maski twarz była naznaczona wiekiem, a zgru-

biała skóra nosiła ślady uszkodzeń popromiennych. Mężczyz-

nę cechował pokaźny wzrost i przerzedzone, jasne włosy,

kontrastujące z ciemną karnacją. Uśmiechnął się.

Złe spojrzenie, pomyślał Simeon, oglądając tę scenę. Sły-

szałem już to określenie, lecz nigdy, aż do teraz, me widziałem

prawdziwej, odpowiadającej mu ekspresji.

Ujęcie twarzy pirata było krótkie, jednak wystarczające, by

dostrzec, iż kiedy nachylił się, między jego brwiami pojawiła

się czerwona kropka. Niecałą sekundę później jego głowa

eksplodowała i wyparowała.

Ciało, usztywnione pancerzem, pozostało w pozycji piono-

wej, a z odciętego karku wysokim łukiem tryskała krew.

Dziewczyna ze skrzynką perfum stała w fontannie krwi

i uśmiechała się, tym razem szczerze, dopóki mny wojownik

nie podszedł do mej i nie ścisnął jej głowy w potężnej

rękawicy ochronnej. Skóra i różowe kości rozprysły się, uwal-

niając szarą masę. Pozostałe dziewczęta złożyły ręce i śpie-

wały, gdy broń plazmowa zmieniała je w proch i parę.

Ktoś z obecnych nie zdołał opanować mdłości. Kilka in-

nych osób łkało.

- W przypadku śmierci tego Kolnari roszczę sobie prawo

tylko do umiejętności strzeleckich - powiedział Amos z ar-

chaicznym akcentem, dodającym powagi jego czystemu gło-

sowi. - Dzielność należy przypisywać mojej siostrze. Sahrah

dowodziła dziewiczymi ochotniczkami. Nie wiedziałem, co

planowała. Próbowałem dotrzeć do dworku przed wrogiem.

Myśleliśmy... myśleliśmy, że martwy pies był czterdziesty lub

pięćdziesiąty w klasyfikacji obowiązującej wśród piratów. -

Wszystkie głowy zwróciły się ku memu. Pokłonił się lekko. -

Taki byl Bethel, kiedy przybyli do nas Kolnari - powie-

dział. - Mają dusze... - użył niestandardowego słowa.

- Szczurów - podpowiedział Simeon.

__ ...szczurów w ludzkim ciele. Zabijają dla samej przy-

mności zabijania Gwałcą, torturują i kradną, a to, czego nie

mogą ukraść, brukają.

Na ekranie pojawił się kolejny hologram.

.__ Keriss - wyjaśnił Amos.

Panowała absolutna cisza. Holo przedstawiał miasto poło-

żone nad zatoką, po obu stronach rzeki. Zabudowania -

niższe niż w światach pozostających pod wpływem architek-

tonicznych stylów Światów Centralnych i pomalowane na

jaskrawe kolory - otaczały obszerne ogrody. W centrum

mieściły się wyższe budynki oraz jeden, górujący nad mias-

tem, z wieżami i kopułami.

- Świątynia- objaśnił Amos.- Tuż przed końcem

znajdował się tam zdalnie sterowany nadajnik wiadomości.

Nagle rozbłysło»białe światło. Miasto zostało unicestwione,

gdy przetoczył się przez nie nabrzmiewający grzywacz fali

uderzeniowej. Zwolnione tempo nadało tej scenie przerażający

wdzięk. Pod wpływem żaru drzewa stawały w płomieniach

i chwilę później rozsypywały się w drzazgi - właściwie nie

były to już nawet drzazgi. Poziom wody w zatoce zaczął się

podnosić i wytworzyła się fala wyższa niż wzgórza.

- Tak umarło Keriss - wyszeptał Amos.

- Tym razem nie bawię się w próbny alarm - oznajmił

Simeon monotonnym głosem. - Jeśli ktokolwiek ma jeszcze

wątpliwości, niech się odezwie. - Pośród zaległej ciszy od-

powiedziało mu echo własnych słów. - Czy ktokolwiek uwa-

ża, że ma lepsze predyspozycje niż Simeon-Amos, by mnie

zastąpić? - Nikt się nie zgłosił. - Ten stan wyjątkowy jest

ze wszech miar prawdziwy. Dopóki nie nadejdzie pomoc,

będziemy musieli polegać na sobie. Wierzę, że potrafimy tego

dokonać - powiedział przekonująco. - Gdybyście nie byli

dość odważni i niezależni, każdy na swój sposób, w ogóle nie

byłoby was na stacji. Tkwilibyście na jakiejś planecie, pró-

bując dociec, jak pozbyć się robaków z waszych warzyw.

Wywołało to więcej chichotu, niż zasługiwało, pomyślał,

ale musieli uwolnić się od napięcia.

Channa wstała z nieodłącznym notatnikiem w dłoni.

- O drugiej odbędzie się spotkanie członków rady -

oznajmiła. - A o czwartej spotkanie dowódców grup ewa-

kuacyjnych. Później grupy ewakuacyjne spotkają się w porach

wyznaczonych przez ich dowódców. Nie podejmiemy teraz

dyskusji, ponieważ jesteśmy na etapie wstępnym. Dziękuję za

współpracę. Panie i panowie, zamykam spotkanie.

- Dobra, posłuchajcie, wy zasrane przybłędy! - ryknął

Gus.

Poziom hałasu w komorze rozładunkowej opadł dość szyb-

ko. Trudno temu zaprzeczyć, pomyślał. Około pięćdziesięciu

ludzi pracujących przy załadunku spoglądało na niego, jakby

to on wymyślił to zagrożenia. Za ich plecami, w wewnętrznym

doku, majaczyły kształty holowników. Sylwetki górników

stojących w ich cieniu wydawały się olbrzymie. Paliła się

tylko jedna, górna lampa, której mdłe światło padało na

zgromadzonych pilotów i załogę. Zgodnie z sugestią Simeona

Gus zorganizował to spotkanie tak, by poczuli się grupą.

- Wiecie, co się dzieje - powiedział Gus, nadając swemu

głosowi silne brzmienie bez podnoszenia go. - Wszystkie

nasze statki przystosowane do lotów międzygwiezdnych zo-

stały odesłane.

- Nie wszystkie - oznajmiła jedna z górniczek, przecią-

gając dłonią po upiornie wytatuowanej głowie.

- Daj spokój, Shabla. Jesteś w stanie przebyć może z dzie-

sięć lat świetlnych, szukając minerałów, ale to nie pozwoli ci

dotrzeć nawet do najbliższego systemu.

Wzruszyła ramionami, uśmiechając się kpiąco do swych

sąsiadów.

- Jedyne, co nam pozostało, to holowniki i kilka gór-

niczych jednostek wywiadowczych - powiedział Gus. - To

niewiele w stosunku do statków wojennych klasy fregatowej.

- To o niczym nie świadczy - odezwał się ktoś inny. -

Chyba, że każesz nam ich staranować. - Mężczyzna nie

przemyślał tego pomysłu, zanim go podsunął.

Taranowanie było kompletnie poza dyskusją. Jeśli rozbijesz

coś, co zmierza w twoim kierunku, na mniejsze kawałki, to

tylko pomnożysz swoje kłopoty. Musiałbyś wysadzić je tak, by

został z nich gaz lub uniknąć zderzenia z nimi, zanim znów

byłbyś bezpieczny. Wszyscy rozumieli tę zasadę i ograniczenia.

__ Taranowanie nie wchodzi w rachubę - odpowiedział

Gus kręcąc głową i uśmiechając się do nich chytrze. - Nie

wtedy, kiedy me mamy szans z bronią rażącą promieniami,

którą skierowaliby na nas. Ale... - poczekał, aż na ekranie

za jego plecami ukaże się schemat standardowego holow-

nika-- •• co ma holownik? Duży silnik pracujący w normal-

nej przestrzeni i zespół silników dużej mocy oraz pole holo-

wania. Górnicze jednostki wywiadowcze posiadają prócz tego

laser do pobierania próbek. Tak więc pakowanie się w ciężkie

rozgrywki ze statkami wojennymi jest bez sensu. - W po-

mieszczeniu dało się słyszeć jednogłośne westchnienie

ulgi - Ale... - tu znacząco uniósł palec - jest coś, co

możemy zrobić.

Kiedy naniósł na ekran konieczne zmiany, chytre uśmiechy

znikły z ich twarzy, ustępując miejsca ponurym minom. Nawet

wyjaśnienie strategii nie poprawiło im nastrojów.

- Hej, poczekaj - odezwała się Shabla. - Mam męża,

obecnie nawet dwóch, w tej konserwie. Chcesz, żebym zo-

stawiła ich tutaj, gdy to miejsce zostanie przejęte?

- Właśnie - odpowiedział Gus, wytrzymując jej spojrze-

nie. - Co, do cholery, mogłabyś tutaj dla nich zrobić? Nad-

stawić za nich karku? Wzniecić pożar w korytarzu i wysadzić

komorę ciśnień? Na zewnątrz mamy szansę zrobienia czegoś

wartościowego dla wszystkich naszych bliskich. Każdy z nas,

albo prawie każdy, ma tutaj kogoś. Przynajmniej tyle możemy

dla nich zrobić. Kto jest ze mną?

Okrzyk bardziej przypominał wycie.

On jest naprawdę o wiele atrakcyjniejszy, kiedy się o to

nie stara, pomyślała Channa ponuro. I kiedy naprawdę pra-

cuje - co właśnie robił.

- I to było tak dawno - mruknęła do siebie.

Amos odwrócił się, by na nią spojrzeć, i z zainteresowaniem

uniósł brwi.

- Coś cię martwi, Channo? - Uśmiechnął się. - To jest,

oprócz wiszącej nad nami groźby śmierci.

Uśmiechnęła się do niego z zazdrością. Musiał o tym

wspomnieć, pomyślała, właśnie wtedy, kiedy inne sprawy

r

zaczynały pochłaniać mnie wystarczająco, żebym o tym nie

myślała. Ale skoro wszyscy możemy umrzeć, to dlaczego

nie pójść na całego?

- Zaczyna to do mnie docierać. Czuję się taka... taka

samotna.

Jego oczy zapłonęły z podniecenia i poczuła przyjemne

ciepło napływające do podbrzusza. Kiedy uśmiechnęła się za-

chęcająco, Amos wstał ze swego miejsca i przysiadł się

do niej tak, że ich uda dotykały się lekko. Ujął jej dłoń w obie

ręce.

Ooo, pomyślała. Gdyby tę scenę pokazano na hologramie,

w domu nie byłoby suchego miejsca.

- Nie jesteś sama! J a jestem tutaj - powiedział głosem

pełnym sympatii.

Godzinę później sprawy posunęły się do tego stopnia, że

ramię w ramię udali się do kwatery Channy. I niech diabli

porwą opinię Simeona, pomyślała. Zamierzam się zabawić

Byli już w trzech czwartych rozebrani i w jeszcze większym

stopniu rozgrzani, gdy Simeon zimitował dźwięk pukania do

drzwi i zawołał z pokoju wypoczynkowego:

- Simeonie-Amosie, Rachel jest tutaj! - Jego głos

brzmiał absolutnie obojętnie, lecz Channę opanowało wraże-

nie, że wychwytuje w nim stłumiony chichot.

- Co?! - krzyknął cicho Amos i natychmiast oboje usie-

dli wyprostowani.

- Tutaj? - zapytała Channa. - Co rozumiesz przez "tu-

taj"?

- Jest na korytarzu, na zewnątrz - odpowiedział Simeon

rozbawiony. - Czy mam ją wpuścić?

- Chwileczkę - powiedział z rozpaczą Amos, wyskaku-

jąc z łóżka i w szalonym pośpiechu zbierając ubranie.

- To jest moje - wtrąciła Channa, porywając ze sterty

spódnicę.

Amos wypadł z pokoju, otworzył drzwi swojej kwatery,

wrzucił do niej ubrania i pobiegł do drzwi. Uświadomiwszy

sobie, że jest w samych slipach, cofnął się do swojego pokoju,

chwycił togę i, wracając do pokoju wypoczynkowego, usiło-

wał wciągnąć ją przez głowę. Rękawy sprawiały wrażenie tak

poplątanych, że zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem toga

nie ożyła i celowo nie stawia oporu. W rezultacie Amos

szamotał się, wydając okrzyki rozpaczy.

Channa wywróciła oczami, westchnęła i podążyła do ła-

zienki.

- Zimny prysznic - powiedziała do armatury. Jakby był

mi potrzebny, pomyślała. Wystarczy, że Rachel zjawiła się

pod drzwiami.

Amos odetchnął głęboko, gdy wreszcie udało mu się za-

łożyć togę.

- Dlaczego jestem taki zaniepokojony? - zapytał same-

go siebie. - Nie muszę tłumaczyć się ze swoich czynów. Nie

ma nade mną żadnego zwierzchnictwa.

Z drugiej strony, Rachel mogła urządzić niefortunną scenę.

Przynajmniej nie będzie ciężko obrażonego ojca, brata, wuja

czy kuzyna, chętnych do wtargnięcia tu ze strzelbą myśliwską

i odstrzelenia gorszącego wyposażenia.

Otworzył drzwi. Odskoczył do tyłu w samą porę, by unik-

nąć ciosu pięści Rachel wymierzonego w drzwi pokoju wy-

poczynkowego.

- Rachel!

Stała, spoglądając na niego. Oddychała szybko, jej nozdrza

trzepotały, a bladooliwkowa skóra była zroszona potem.

- Co tutaj robisz? - zażądała wyjaśnienia.

Spojrzał na nią zaskoczony.

- Doskonale wiesz, co tutaj robię - odpowiedział. Od-

zyskał już panowanie nad sobą na tyle, by mówić z typową

dla siebie łagodną władczością; zauważył, że zachwiało to jej

pewnością siebie. - Mieszkam w kwaterach kierownika, po-

nieważ mam być współkierownikiem stacji. Przez cały czas

uczę się bardzo pilnie, aby być godnym tego honoru. Mówiłem

wam o tym. Mówiłem każdemu. - Jego oczy wyrażały szcze-

rą niewinność.

Kobieta zmrużyła oczy.

- To prawda, Amosie, że powiedziałeś o tym każdemu.

Ale nie powiedziałeś mnie!

- No już dobrze - rzekł uspokajająco. - Uspokój się,

wejdź. - Delikatnie położył ręce na jej ramionach i skierował

ją ku kanapie. - Siadaj!

Rachel zerknęła najpierw na niego, a potem na kanapę,

jakby podejrzewała jakiś podstęp. Wreszcie ostrożnie spoczęła

na wyłożonej poduszkami powierzchni. Patrząc na Amosa.

poklepała miejsce obok siebie.

- Ty też usiądź - zażądała.

- Chcesz coś przekąsić?

- Nie. Chcę usłyszeć wyjaśnienie.

Przysunął sobie krzesło z prostym oparciem i usiadł na-

przeciw niej. Otworzyła szerzej oczy i usiadła wyprostowana,

sprawiając wrażenie jeszcze bardziej obrażonej niż przedtem.

- Przepraszam, jeśli cię obraziłem - powiedział Amos. -

Ale byłem bardzo zajęty. - Nie dodał głośno, iż ona również

powinna być zajęta pomaganiem przy rozlokowaniu Be-

thelian i wprowadzaniu ich w tymczasowe role. - Zdradzi-

łem Josephowi nasze plany i zakładałem, że wszystko ci

wyjaśni.

- Ach! - odezwała się sarkastycznie. - Powiedziałeś

Josephowi! Więc oczywiście nie było potrzeby oświecenia

mnie! Wyjawił mi z waszych planów tylko to, co chciał.

i miało mi to wystarczyć. A potem mogłam pójść spać,

wiedząc, że ze spokojnym sercem wprowadziłeś się do tej

obmierzłej dziwki o czarnej duszy!

- Rachel bint Damscus! - wybuchnął ostro. - Zapo-

minasz się!

Uniosła obie pięści nad głową i krzyczała:

- To nie ja zabawiam się z pogańskimi córkami, co jest

czynem zakazanym przez każdą Biblię! Ani Joseph nie

jest upoważniony do mówienia mi. co robimy. To twoje

prawo, tylko twoje! Czyż nie mieliśmy się zaręczyć?

Popatrzył na nią zaszokowany.

- Nie- odparł zdziwiony do głębi. - Co podsunęło ci

ten pomysł?

Rachel zamrugała oczyma.

- Nie?

- Nie - powtórzył, jednocześnie przecząco kręcąc gło-

wą.

Kolory odpłynęły z jej twarzy, a oczy rozszerzyły się tak.

że mógł zobaczyć białka otaczające tęczówkę. Zaczerpnęła

powietrza i wypuściła je przez nos. wydając przy tym dźwięk

przypominający rozdzieranie jedwabiu. Drżała na całym ciele.

Próbowała mówić, lecz z jej gardła wydobywały się tylko

urywane dźwięki.

- Uwiodła cię - zdołała w końcu wyrzucić z siebie

ochrypłym głosem.

- Nie - odrzekł i ponownie pokręcił głową, machając

obiema rękami w geście potwierdzającym zaprzeczenie, lecz

jednocześnie spuścił oczy, unikając jej spojrzenia.

- Od czasu naszego pierwszego spotkania wiedziałam, że

jesteś mój. Mój! - stwierdziła ochryple.

- Nie - zaprzeczył po raz kolejny. - Jesteś przeznaczo-

na Josephowi, który zawsze cię kochał. Uszczęśliwi cię i prze-

de wszystkim chce ciebie. - Starał się nadać swemu głosowi

delikatne brzmienie. Stała się niezrównoważona, pomyślał

zrozpaczony. Że też akurat teraz musiało się to zdarzyć!

Myślał, że miała tylko trochę większe skłonności do histerii

niż wiele przedstawicielek jej płci, lecz coś ją odmieniło.

Może uraz po ataku, a może dawki narkotyku, który zmuszeni

byli zażywać w czasie podróży.

Jej oczy rozszerzały się coraz bardziej, aż wokół tęczówek

ukazały się niemal całe białka. Amos słyszał już o podobnych

zjawiskach, ale nigdy ich nie widział, prócz jednego razu, gdy

prastary pustelnik wszedł w trans i przepowiadał przyszłość.

Powinienem bardziej uważać na zajęciach z zakresu udzie-

lania pierwszej pomocy, pomyślał ze smutkiem. Może wtedy

wiedziałbym, jak poradzić sobie z jej niezrównoważeniem.

Cokolwiek doprowadziło ją do takiego stanu, wiele poświę-

ciła, podążając za mną. Była niezastąpiona w ostatnich dniach

chaotycznych zmagań na Bethelu. Moja droga przyjaciółko,

zawiodłem cię.

- On mnie chce - wybełkotała niskim głosem. - A ty

nie? - Wykrzywiła usta, a potem zagryzła wargę, kręcąc

głową i potakując na przemian.

Nagle poderwała się i wybiegła za drzwi, zanim Amos

zdążył wstać z krzesła.

Chwycił się za włosy i szarpał je obiema rękami.

- Och! Simeonie, co ja zrobiłem? - zapytał.

- Powiedziałbym, że spławiłeś Rachel.

Amos westchnął, a potem jęknął.

- Nie - odparł zrozpaczony. - Zrobiłem coś znacznie

gorszego. Dałem się odwieść od zrobienia czegoś, co uważa-

łem za właściwe. W głębi serca wiedziałem, że powinna być

ewakuowana, ale Joseph prosił, żebym pozwolił jej zostać.

Może udzieliłem ci dzisiaj złej odpowiedzi, przyjacielu. Może

nie jestem w stanie zagrać tej roli, skoro tak łatwo nakłonić

mnie, abym postępował wbrew własnemu osądowi.

- Myślałeś, że Joseph będzie w stanie utrzymać ją

w ryzach?

- Tak. Miałem nadzieję, że kiedy Joseph będzie trzymał

się blisko niej i okazywał jej zainteresowanie, Rachel zwró-

ci się bardziej ku niemu, a tym samym oddali się ode mnie.

- To nie było złe rozumowanie - stwierdził szczerze

Simeon. - Odesłanie jej mogło spowodować zerwanie nici

łączącej ją z rzeczywistością.

Amos sprawiał wrażenie zdruzgotanego.

- Całkiem słusznie stwierdziłeś, że jesteś starszy ode

mnie, a także pod wieloma względami mądrzejszy. Dzisiaj ja

powinienem okazać się mądrzejszy. - Zatroskany pokręcił

głową i jak starzec powlókł się do swego pokoju.

Hmm, pomyślał Simeon, co za interesujący wieczór! Wy-

gląda na to, że prognoza dla prawdziwej miłości jest... niezbyt

pomyślna. Cudowny materiał do rozdrażnienia Channy. Aż

kusi, żeby zobaczyć jej reakcję. Ale nie! Musi skoncentrować

się na ważniejszych sprawach. Takich jak Rachel. Dziewczyna

uciekła od Amosa, jakby straciła rozum. Lepiej mieć ją na

oku, powiedział do siebie. I powinien zająć się nią doktor

Chaundra, jeśli będzie miał czas. Większość ostrych chorób

psychicznych jest wywoływana zachwianiem równowagi che-

micznej, którą można wyregulować przez rozsądne zastoso-

wanie neutralizujących środków chemicznych.

Doktor Chaundra usiadł zmęczony przy swoim pulpicie

i, stawiając filiżankę kawy w bezpiecznym miejscu, przywołał

wykaz swojej poczty. Od dwóch dni nie miał okazji do

niej zajrzeć. W tym czasie zdarzyło się dwadzieścia pięć

prób samobójstwa, w tym cztery wśród Bethelian, którzy

wybrali budzące grozę, starodawne metody. Jedna z kobiet

po prostu się powiesiła! Akurat ta metoda była dobra pod

jednym względem - łatwiej było przywrócić ofiarę do życia,

chociaż czasowe pozbawienie tlenu mogło doprowadzić do

utraty pamięci, no i musiałby zastosować pobudzanie ner-

wowe. Poza tym widok nabrzmiałej, posiniałej twarzy z wy-

suniętym językiem sprawiał nieprzyjemne wrażenie.

Doktor zaaplikował sobie środek uspokajający. Tylko jed-

ną, najmniejszą dawkę, bo jedynie bogowie wiedzieli, jakie

będzie jego działanie w połączeniu z dużą dawką kofeiny,

którą spożył. Musiał kontynuować znienawidzony projekt wi-

rusowy, chociaż był lekarzem, a nie rzeźbiarzem genów!

Niepokoiło go rozmyślne czynienie wirusa bardziej szkod-

liwym, gdyż było to niemal jednoznaczne z wykorzystywa-

niem medycyny jako broni. Chaundra wyrósł na planecie, na

której fizyczne osobiste porachunki były dość powszechne.

Jego własna rodzina pozostawała wierna pacyfistycznej tra-

dycji, w czym utwierdziła go praktyka lekarska.

Przynajmniej Seld jest poza zasięgiem tego wszystkiego,

pomyślał z ulgą.

Pierwsza wiadomość okazała się kolejnym powodem do

zażycia środków uspokajających - maszyny syntezy organi-

cznej miały pracować nadliczbowo. Czyżby piraci zauważyli

panujący tutaj nadnaturalny spokój? Doktor uśmiechnął się do

siebie smutno i kazał maszynie pokazać następną wiadomość.

Ku jego zdziwieniu oznaczona była jako osobista. Zaczął

czytać.

Serce zamarło mu w piersiach i poczuł wyraźny ból, lecz

wydawało mu się to odległe i nieważne. Pociemniało mu

w oczach, jakby zagłębiał się w tunelu. Upłynęły długie

minuty, zanim był w stanie mówić.

- Simeon? Simeon! - zdołał w końcu wychrypieć.

- O co chodzi, Chaundra? - Nie podoba mi się jego

wygląd. Brzmienie głosu doktora było dla Simeona tak nie-

pokojące, że włączył wizję. Doktor był widocznie zmęczony,

co, biorąc pod uwagę ogrom pracy, którą wykonywał, było

normalnym stanem, tym bardziej, że Chaundra miał skłonno-

ści do przepracowywania się. Gdyby Simeon posiadał zdol-

ności odczuwania zmęczenia, to w tej chwili rozebrano by go

na części. Ciemny mężczyzna o drobnej budowie miał po-

szarzałą twarz i czoło zroszone potem. Simeon uruchomił

program diagnostyczny. Niedobrze. Skrajny stres zagrażający

zdrowiu człowieka. Chaundra me był już młody, a w czasie

swojej kariery wielokrotnie musiał znosić wrogość otoczenia.

Nie wspominając już o bieżących problemach.

- Ta wiadomość... - Chaundra zmusił się, by wskazać

swój ekran.

Drogi Tato - przeczytał Simeon. Dlaczego to, do licha,

me uruchomiło programów mojego obserwatora? Na Boga,

za to obedrę Joat ze skóry!

Przepraszam, ale nie mogłem polecieć. Mam nadzieję, ze

zrozumiesz i wybaczysz mi, lecz gdyby coś miało ci się stać,

a mnie by tutaj nie było, nigdy bym sobie nie wybaczył. Muszę

tu zostać, ponieważ mama nie może. Kocham cię. Seld.

- Och! - Simeon zamilkł pełen współczucia dla Chaun-

dry. - Ale przecież wsadziłeś go na...

- Nie - przerwał mu Chaundra bezbarwnym głosem. -

Czekał w kolejce. Był już prawie w śluzie. Potem otrzymałem

sygnałową wiadomość, kodem oznaczającym, że sprawa jest

bardzo pilna. Seld wiedział, że muszę zareagować. Rozumiał

to. Uściskaliśmy się, powiedzieliśmy sobie do widzenia i zo-

stawiłem go tam. - Słabo skinął ręką, niezdolny do więk-

szego wysiłku. - Praktycznie był już na statku. Jak, do diabła,

mogło się to zdarzyć?

- Przykro mi, ale chyba wiem. I to aż za dobrze! -

odrzekł Simeon. - Spróbuję się dowiedzieć, gdzie w tej

chwili znajduje się ten niegodziwy łobuz. - Nie miał na myśli

Selda, lecz nie wyjaśnił bliżej swego określenia. Po chwili

przerwy odezwał się zakłopotany: - Nie mogę go znaleźć,

więc gdziekolwiek jest, dobrze się ukrył. To powinno być

pewnym pocieszeniem, Chaundra - oznajmił łagodnym, uspo-

kajającym tonem. - Skoro ja nie mogę go znaleźć, to tym

bardziej me uda się to oczekiwanym przez nas gościom.

Niemniej będę nadal szukał. Możesz na mnie liczyć!

Będę patrzył każdym okiem, jakie posiadam, pomyślał

ponuro Simeon. Jak taki dobrze ułożony, dobrze wychowany

Seld mógł dać się wciągnąć w zwariowany plan Joat? Jaką

rolę ma w mm odegrać ten dzieciak? I to ja ponoszę winę za

tę sytuację i ból serca Chaundry. Joat tak rwała się do nauki,

że nie widział powodu, by ograniczać dostęp jej terminalu do

schematów. A była wystarczająco zbuntowana, zanim stan

wyjątkowy zmusił ją do ukrycia się. Nie miał pojęcia, do

czego teraz była zdolna.

Na mojej stacji buszuje uczony-idiota, pomyślał z goryczą.

Dojrzalszy o dziesięć lat w dziedzinie postępowej inżynierii

technicznej, lecz o moralności pięciolatka. Egoizm małych

dzieci może być czarujący pod warunkiem, że nie są dość

silne, by narobić większych szkód. Natomiast w przypadku

osób prawie dorosłych, możliwości przekraczają wszelkie

granice.

- Ale Seld jest gdzieś tutaj! - krzyknął Chaundra. -

Według zegara wiadomość została wprowadzona dziesięć go-

dzin po odlocie jego statku!

- Wiem, widzę. Nie martw się, Chaundra. Znajdę go.

- Wiem, że go w końcu znajdziemy. Martwię się jednak,

gdzie on się schował. To jest dla niego niebezpieczne! Rozu-

miesz? Serce mi pęka ze strachu, że mój syn mógł umrzeć.

Simeon przeprowadził kolejne, szybkie przeszukiwanie sta-

cji, tym razem uwzględniając apartamenty opustoszałe w wy-

niku ewakuacji.

- Wciąż szukam. Jest wiele miejsc, w których mógł się

ukryć i w których nawet ja me umiem go znaleźć - powie-

dział, żeby uspokoić Chaundrę. - Jest dużym, silnym dzie-

ciakiem, który potrafi sam sobie radzić. - Jak każdy z nas,

dodał w duchu. Nie widział powodu do wyróżniania kogokol-

wiek na stacji, lecz nie było sensu przypominać teraz o tym

Chaundrze.

- Nie - powiedział doktor przez zaciśnięte zęby. - On

nie jest "dużym, silnym dzieciakiem" i nie umie sam sobie

radzić. Nigdy nie będzie silny. Po zarazie, która zabrała jego

matkę, pozostało uszkodzenie nerwu.

- Uszkodzenie nerwu?- zapytał nieufnie Simeon.

Regeneracja tkanki nerwowej była starą i dobrze znaną

technologią. Bez niej istnienie ludzi z kapsuł byłoby nie-

możliwe. Tą samą techniką podłączano ich systemy nerwowe

do mechanizmu, który utrzymywał ich przy życiu i którym

kierowali.

Chaundra potrząsnął głową.

- Zrobiłem, co mogłem, by ominąć to uszkodzenie, ale

jeśli za bardzo obciąży miejsce naprawy... - Głos zamarł mu

w gardle, a kiedy podniósł głowę ku receptorom Simeona,

ukazała się twarz starca. - To była mała klinika, rozumiesz?

Mary była technikiem medycznym, a ja lekarzem. Nowy

kontynent w nowym świecie kolonialnym. Będąc na przy-

działach badawczych, mieliśmy sporo do zrobienia. Potem

ludzie zaczęli umierać. Nic nie mogłem zrobić... zarządzili

kwarantannę. Kwarantannę - w tych czasach! Kiedy odkry-

łem, co się stało, dla Mary było już za późno. Wirus... był

hybrydem. Rodzimym wirusem analogowym połączonym

z mutantem terrańskiego szczepu bakteryjnego zapalenia móz-

gu. Rodzimy wirus stanowił otoczkę dla terrańskiego, więc

system odpornościowy me mógł rozpoznać go i się bronić.

Element terrański dał mu zdolność pasożytowania na naszym

DNA. Seld był na granicy śmierci. Potrzebował trzech lat

terapii, by móc chodzić, rozmawiać i poruszać się tak jak

teraz. - Chaundra odwrócił się, podnosząc z pulpitu różne

przedmioty i odkładając je z powrotem. - Ale nigdy nie

będzie silny. Jeśli go schwytają, będzie równie bezradny, jak

ktoś o połowę od mego młodszy. Może dostać konwulsji: stres

przyspiesza powstawanie uszkodzeń. To jest błędne koło. Jak

sądzisz, dlaczego przyjąłem tę posadę? Seld przez cały czas

musi mieć dostęp do pierwszorzędnych urządzeń medycznych.

Nie może być narażony na skrajny stres, bo efekty mogą

okazać się tragiczne. Prawdopodobnie nie dożyje dojrzałego

wieku.

Chaundra skurczył się w fotelu i ukrył głowę w dłoniach.

Złość, a nawet niepokój wyparowały z niego w jednej chwili.

- Później się upewnimy, czy mu się nic nie stało - po-

wiedział ponuro Simeon. - Najpierw znajdźmy go. Praw-

dopodobnie jest z Joat.

- Seld wspominał o niej - rzekł Chaundra stłumionym

głosem. - Ma wielu przyjaciół, ale ona wydaje się... inna.

- Bo jest inna. I także nie odleciała. Tak więc płyniemy

na tej samej łodzi.

Chaundra potarł brodę. Pokrywał ją szorstki zarost, co było

dość niezwykłe, gdyż normalnie był zadbanym człowiekiem.

- Tak - przyznał Chaundra i zaśmiał się sardonicznie. -

A łódź jest bliska zatonięcia.

- Niekoniecznie - odpowiedział Simeon z pełnym prze-

konaniem. - Seld ma pewną przewagę.

- Czyżby?

- Tak. Ma Joat, a ona posiada tak silny instynkt samoza-

chowawczy, ze nawet gdyby reszta stacji wyleciała w powie-

trze, znajdzie sposób, by pozostać przy życiu... a także utrzy-

mać przy życiu Selda. W rzeczywistości z nią jest dużo bez-

pieczniejszy, niz mógłby być gdziekolwiek indziej. Tak więc

nie martwiłbym się o jego bezsilność czy stres. Chociaż nie-

nawidzę jak diabli przyznawać się do tego, me przychodzi

mi na mysi nikt bardziej odpowiedni do czuwania nad nim

niż Joat!

- Seld! - zawołał Simeon. - Seld Chaundra, wyjdź tam,

gdzie mogę cię widzieć.

Joat pojawiła się na wizji, przecierając oczy.

- Czego tak wrzeszczysz, Simeonie? - zapytała, zie-

wając.

- Przyślij go, Joat. Wiem, że tam jest.

Joat skrzyżowała ramiona i, choć zaspana, rzuciła mu

wyzywające spojrzenie.

- Ojciec martwi się o ciebie, Seld - mówił dalej Sime-

on. - Odesłał cię, żebyś był bezpieczny. Dobrze wiesz, że

tak naprawdę nie zabije cię za to, że zostałeś, chociaż na to

zasługujesz.

Seld pojawił się obok Joat, która dała mu szturchańca

w ramię.

- Mówiłam ci, żebyś został poza polem widzenia!

- Wiem - powiedział, zwieszając głowę. - Ale nie mo-

gę pozwolić, żebyś nadstawiała za mnie karku. Mamie by się

to nie spodobało. Przynajmniej tak twierdzi mój ojciec. -

Wzruszył ramionami i posłał jej słaby uśmiech.

Joat przewróciła oczami.

- Rób, co chcesz - oznajmiła szorstko i zniknęła.

- W każdym razie - odezwał się Simeon - nie widzę

potrzeby, abyście żyli w takich warunkach. Czy nie lepiej

spać wygodnie, dopóki można, i jeść to, co wszyscy? Bo

z pewnością nie zostawimy tych smakołyków piratom. Pro-

ponuję, żebyście ukryli się dopiero wtedy, kiedy przybędą.

Do tego czasu, Seld, pozwól swojemu ojcu cieszyć się twoim

towarzystwem. Potrzebuje go. Oszczędź swoje zapasy, Joat.

Jedz z nami. Mamy lepsze pożywienie. Na razie.

Wychwycił jej pogardliwe westchnienie, a po chwili weszła

w jego pole widzenia - wciąż z założonymi rękami i wyzy-

wającą miną.

Na jej widok Simeon znów poczuł przypływ ciepła. Nigdy

nie byłem taki, jak ta smarkula, pomyślał, ale Joat sprawia, że

rozpiera mnie duma.

- Dobra, dziwolągi, chodźcie.

ROZDZIAŁ 14

- Olbrzymia masa - wyszeptała Baila. - Przynajmniej

kilka megaton.

- Nie musisz zniżać głosu - powiedział Belazir, a kilku

członków załogi mostka aż podskoczyło, co rozbawiło go

jeszcze bardziej. - Posuwamy się naprzód skrycie, lecz fale

dźwiękowe nie rozchodzą się w próżni.

Odwrócił się do schematycznych monitorów dalekiego za-

sięgu. Rzeczywiście robi wrażenie, pomyślał. W oddali znaj-

dowała się największa konstrukcja swobodnie unoszącą się

w przestrzeni, jaką kiedykolwiek widział. Bliźniacze globy -

każdy o przynajmniej tysiącu metrów średnicy - połączone

szeroką rurą. Na północnej i południowej osi widniało więcej

rur przeznaczonych najwyraźniej dla dokujących, dużych stat-

ków, chociaż w tej chwili nie było żadnego. Wokół stacji

unosił się niewiarygodny gąszcz materiałów: sypkiej rudy,

gigantycznych, elastycznych balonów wypełnionych najróż-

niejszymi substancjami, sieci wychwytujących promieniowa-

nie, środków produkcji.

Wielka, ale słaba, stwierdził. Jak olbrzymi kawał mięsa

upieczonego w sosie własnym i natartego czosnkiem, czeka-

jącego na poćwiartowanie na mniejsze porcje. Cel był tak

cenny, że Belazir miał problemy z uwierzeniem w jego real-

ność. Zaakceptował go umysłowo, podczas gdy jego emocje

wzrastały z minuty na minutę, jak dreszcze wywołane przy-

jemnością bliską orgazmowi. Przeciągnął się jak kot ruszający

na łowy. Każdy we flotylli mógł wyjść z tego jako bohater.

Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten rodzynek mógł

umknąć - nie Kolnari, a już na pewno nie kiedy to on

dowodzi flotyllą Kolnari! I on, Belazir t'Marid Kolaren, bę-

dzie kimś więcej niż bohaterem. Zyska silną pozycję w linii

dziedziczenia po Chalku t'Marid.

Szkoda, że jest taka duża, dumał. To wstyd być zmuszonym

do porzucenia części łupu. - Westchnął na myśl, że oczywiś-

cie musieliby zniszczyć to, czego nie zdołają zabrać.

W skład flotylli wchodziły statki wojenne, a nie trans-

portowce. Nawet gdyby mieli czas na sprowadzenie ciężkich

holowników z floty Klanu, i tak mogliby przetransportować

zaledwie jedną dziesiątą dóbr znajdujących się na stacji tych

rozmiarów. Z drugiej strony, ekstaza wywołana całkowitym

zniszczeniem prowadziła do szczególnego rodzaju euforii:

świadomości, iż tak wielki dorobek, stworzony ogromną pra-

cą, obracają w niwecz.

- Torpeda informacyjna do floty? - zapytał Seng.

- Odgadujesz moje myśli, Seng - powiedział Belazir. -

Przygotuj się do natychmiastowej transmisji, gdy tylko zaciś-

memy pięść na naszej ofierze.

Wiadomość przesłana wraz ze zdobytym statkiem hand-

lowym zaalarmowałaby flotę Klanu. Jednak transportowce nie

mogły jeszcze przybyć na Bethel, a tym bardziej wylądować

na mm. Przystosowane do lotów w głąb kosmosu mogły

zmienić kurs, omijając Bethel, żeby asystować jemu. Ostroż-

nie szacując, lot z systemu Saffron trwałby dziesięć dni,

a załadunek dwa lub trzy, w zależności od tego, ile statków

Ojciec Chalku zdecyduje się przysłać. Potem nastąpi radosny

proces destrukcji - cudownie rozległy, nie pozostawiający

nic większego od żwiru.

Może wezmą również jeńców nadających się jako wy-

kwalifikowana siła robocza. Z jednej strony stacji widoczna

była olbrzymia prostokątna konstrukcja stoczni, a to oznacza-

ło, iż znajdą tam cennych niewolników na sprzedaż.

Belazir z trudem powstrzymał się od zatarcia rąk.

- Och, jakąż niespodziankę kryje ich magazyn - wes-

tchnął.

- Właśnie - podchwycił Serig.

Jego oczy i zęby błyszczały w mdłym niebieskim oświet-

leniu mostka, a głos stał się ochrypły, jak głos człowieka

schwytanego w szpony pożądania. Belazir zdał sobie sprawę.

że tak właśnie było. Metaforycznie i dosłownie.

- Trzymaj swoją żądzę na wodzy, przyjacielu - powie-

dział rozbawiony. - Bo to dobry niewolnik, lecz kiepski

mistrz. - Po czym zwrócił się do Baili: - Jaki jest ruch

przylotów?

- Żaden, wielki lordzie.

- Żaden? - Belazir uniósł brew.

Ciekawe, pomyślał, stacja kosmiczna zbudowana w ob-

szarze prawie pozbawionym ruchu. Stara i opuszczona? Czy

może nowa i jeszcze rzadko używana? Lekki chłód zakłócił

doskonałe uczucie przyjemności. Pojawiła się alternatywa -

mógł zostać bohaterem, który przyniesie niewyobrażalne bo-

gactwo, lub nieśmiertelnym łajdakiem, który zdradzi istnienie

Klanu wrogowi silniejszemu od nich.

Potrząsnął głową, sycząc z niezadowolenia. Niemożliwe.

Statek handlowy załadowany był cennymi towarami i dopiero

co opuścił stację.

- Wskaźniki?

- Wielki lordzie, promieniowanie naturalne odpowiada

dużej liczbie odlotów w ciągu ostatnich pięciu dni. - Baila

zawahała się. - Panie, trudno być całkiem pewnym z powodu

gęstości tutejszego środowiska międzygwiezdnego. Odkształ-

cenia podprzestrzeni następują bardzo szybko...

Belazira przeszył dreszcz, jakby czyjeś lodowate palce

musnęły jego skórę wzdłuż kręgosłupa. Gwałtownie podsko-

czył mu poziom hormonów.

- Chcę informacji, a me tłumaczeń! - powiedział

oschle. - Przygotować pocisk samonaprowadzający.

Jeśli przeklęci bethehanscy tchórze ostrzegli stację - tym

samym skłaniając do ucieczki kursujące tu normalnie statki --

zniszczą ją i natychmiast odlecą. Był prawie pewien, że

w czasie pościgu uszkodził ich sprzęt łączności, ale "prawie"

to za mało. Gdzie się podziali, skoro uciekli? Czyżby stacja

wykonała całą robotę za niego? Bogata stacja miałaby powód,

by zachować ostrożność wobec nieoczekiwanych gości.

- Kontynuować nie postrzeżone zbliżanie się.

Oznaczało to lot balistyczny ze zgaszonymi silnikami. Zwol-

nili tak, że zbliżenie się do stacji mogło im zająć lata, ale za

to byli całkiem bezpieczni, zachowując przyzwoity dystans.

W każdej chwili mogli odpalić silniki i szybko osiągnąć

prędkość nadświetlną. Była to modyfikacja taktyki, którą Klan

wykorzystywał czasami przeciwko statkom handlowym na

kresach systemu słonecznego. Znajdowali się wystarczająco

blisko, by prędkość światła nie przeszkadzała w wykryciu

celu. Przez krótką chwilę zastanawiał się nad powrotem na

FTL na kilka parseków", żeby sprawdzić, czy są w stanie

wykryć ślady przylotów i odlotów sprzed ponad tygodnia.

Potem potrząsnął głową, odrzucając ten plan. Sygnał słabł

w miarę zwiększania odległości, a jego własny ślad mógł

zdradzić ich obecność. Rezygnacja stacji z roli informatora

podprzestrzem narażała Klan na śmiertelne ryzyko.

Poświęcenie czasu na rozważenie problemu ze wszystkich

stron nie usprawiedliwiało bezczynności. Uderz z całej siły.

a potem sprawdź, czy było inne wyjście z sytuacji - brzmiała

zasada Kolnari.

- Zobacz, czy uda ci się wychwycić coś z ich obwodów

retransmisji sygnałów - polecił.

W tak gęstym pyle nawet lokalne sygnały operacyjne wy-

magają wzmocnienia.

- Wiadomość, wielki lordzie - oznajmiła Baila.

- Chcę ją usłyszeć.

Energiczny, kobiecy głos natychmiast wypełnił centrum

sterowania.

- Ostrzeżenie dla statków, ostrzeżenie dla statków. Na

SSS-900-C obowiązuje kwarantanna drugiej klasy. Powta-

rzam: kwarantanna drugiej klasy. Radzimy przelatującym stat-

kom pod żadnym pozorem nie korzystać w tych warunkach

z tutejszego portu.

Dalej odczytała listę obcych statków, w większości nie

znanych t'Mandowi.

- Pobyt ludzkich gości został ograniczony do przystoso-

wanych doków oraz przylegających do nich sektorów rozryw-

kowych. Radzimy kontynuować lot do następnego portu.

Ostrzeżenie...

Wiadomość zaczęła powtarzać się. więc Baila wyłączyła ją.

- Panie, z dalszych badań wynika, że między nami a sta-

cją znajdują się dwa złomowiska. Bliższe stacji składa się

z naturalnych cząstek żelaza. Prawdopodobieństwo występo-

wania na wpół przetworzonych materiałów asteroidalnych

parsek - ok 3.26 lat świetlnych (przyp. red.)

wynosi plus dziewięćdziesiąt siedem procent. Drugie, bliższe

Panny Młodej, składa się z metalu i wspaniale poszatkowa-

nych elementów kadłuba statku. Według komputera masa

metalowego złomu odpowiada masie statku-ofiary.

Dotknęła kilku kontrolek i liczne monitory ukazały scenę

rozpadania się na wpół stopionego metalu na kawałki, z któ-

rych żaden nie miał większych rozmiarów niż metr szerokości

lub długości. Większość tworzyła mgłę metalowych cząstek.

Belazir zmrużył oczy. Kwarantanna wyjaśniłaby nieobec-

ność statków. Sugerowały to zarówno analizy Baili. jak i los

statku-ofiary, o którym wiedział, że był przestarzały i albo

rozsypał się pod wpływem przeciążenia, albo został znisz-

czony przez stację. Pierwsza hipoteza była bardziej praw-

dopodobna, gdyż me wykryli na stacji żadnej broni. Nie

ulegało wątpliwości, że prawdę o losie statku betheliariskich

zbiegów znaleźliby w rejestrach stacji.

- Twoja opinia? - zwrócił się Belazir do oficera broni.

- Wielki lordzie - zaczął mężczyzna, odtwarzając praw-

dopodobny przebieg zdarzeń. - Masa szczątków powstała

zdecydowanie w wyniku załamania się ultrawysokiej tem-

peratury. Profil całkowicie odpowiada nagłemu uwolnieniu się

energii z głównej, wewnętrznej jednostki napędowej bardzo

dużego statku. Inne fragmenty... - przywołał na ekran od-

powiedni obraz- ... wskazują na rozbicie silnym podmu-

chem. Mogło to być także rezultatem bezpośrednich uderzeń

głowic energii chemicznej lub wtórnej propagacji w momencie

wybuchu silnika. Fala uderzeniowa przeszła przez kadłub...

- Znam to zjawisko - przerwał mu oschle Belazir. Oficer

broni skurczył się w sobie. Belazir t'Marid miał na myśli swój

pierwszy kosmiczny przydział, zanim urodził się młodszy

szlachetnego rodu. - Kontynuuj badania i analizy. Informuj

mnie o anomaliach.

- Oni wylecieli w powietrze - stwierdził Serig.

- Zaraz po przybyciu tutaj? Jaki wygodny przypadek -

odrzekł Belazir i zagryzł kciuk. - Czy nie zbyt wygodny?

- Może. Ale spodziewaliśmy się, że ich silniki w każdej

chwili mogą doprowadzić do katastrofy. Systemy chłodzenia

trochę się zmieniły w ciągu ostatnich trzydziestu lat.

- Prawda. Jednak wciąż uważam, że to zbieg okoliczności.

- Pierwszy raz jest zbiegiem okoliczności - powiedział

Serig tonem mędrca- drugi zrządzeniem losu...

- ...a trzeci działaniem wroga- dokończył zirytowany

Belazir. - Zgadza się. Ale żeby w tym samym czasie na

stacji wybuchła zaraza?

- Skundlone rasy mają słabe ciała, panie - zauważył.

Belazir przyznał mu rację. Nasienie Kolnara było silne.

Musiało być, aby przeżyć tak długo na planecie o warunkach

nie sprzyjających istnieniu ludzi i dalej dewastowanej przez

zbyt wiele wieków lekkomyślnego rozwoju i ciągłą wojnę za

pomocą każdej nuklearnej, chemicznej oraz biologicznej broni,

jaką zdołała wyprodukować ludzka pomysłowość. Uciekając

po przegranej walce, Klan przestrzegał tradycji pozbywania się

każdego dziecka, które wykazywało podatność na infekcję.

Fakt sparaliżowania wroga przez zarazę, która nie stanowiła

zagrożenia dla Kolnan, był prawdziwym zrządzeniem losu.

- Utrzymać pozycję. Skontaktuj się ze zrzeszonymi.

- Tak jest, wielki lordzie.

Belazir spojrzał na oficera łączności. Twarz kobiety jaśniała

z podniecenia. Uśmiechnął się. Była młoda, a to był początek

jej pracy. Doskonale pamiętał to przenikliwe, przepełnione

pożądaniem uczucie. Uśmiechnął się ponuro, gdyż teraz,

w dojrzałym wieku trzydziestu lat, czuł, że połowa jego życia

już minęła.

- Wszyscy kapitanowie potwierdzają przyjęcie twoich

rozkazów, wielki lordzie. Wchodzimy na pozycję.

- Wspaniale - powiedział, oglądając się na schemat.

Już wydałaś okrzyk cierpienia, bogata i piękna stacjo,

pomyślał mściwie. Cały wszechświat sprzysiągł się przeciwko

Klanowi - przeciwko wszystkim ludziom Kolnara i ich dzie-

ciom. Wkrótce będziesz piszczeć.

Channa odwróciła się od pulpitu.

- Cześć, Joat, witaj w domu - powiedziała.

Dziewczynka pozdrowiła ją wyrażającym ulgę, nieśmiałym

uśmiechem.

- Uhm... chciałabym wziąć prysznic.

- Nawet powinnaś z niego skorzystać - odrzekła Chan-

na, pociągając nosem. - Kiedy skończysz, chcę cię komuś

przedstawić.

- Ach, znów jesteśmy w rod/inie - stwierdził beztrosko

Simeon.

- Zamknij się, ty konserwo - odpowiedziała Channa

dobrodusznie, rzucając pękiem poszarpanej tkaniny w sam

środek kolumny. - Jak tam wyglądamy?

Wprowadziła klucz, by uruchomić blok zapasowej pamięci.

- Hm. Nieźle. Dobrze, a jak zamkniemy rufowe wejścia?

Na ekranie pokazał się schemat kilku pokładów.

- Gdybyś nie znała nowoczesnych metod produkcji, wy-

glądałyby dla ciebie jak zwykłe elementy konstrukcyjne.

- Dobrze, dobrze. I co nam to daje?

- Około tysiąca ludzi możemy upchnąć po kątach. Mam

na myśli listę "b", czyli tych, dla których me starczyło miejsca,

by ich ewakuować.

- Mam nadzieję, że nikogo niezbędnego - powiedziała.

Uzgodnili, że muszą pozwolić zasadniczej załodze zaryzyko-

wać, gdyż jej nieobecność prowokowałaby do zadawania pytań.

- Nie, ale znacznie zmniejszy to liczbę potencjalnych

ofiar. Poza tym da nam szansę rozrzucenia po całej stacji

załogi, która przyda nam się późfiiej. Ach, Simeon-Amos.

Przywódca Bethelian miał zaczerwienione oczy, lecz jego

uśmiech sprawił, że serce Channy zalało przyjemne ciepło.

- Myślę, że pojąłem podstawową strukturę administracyj-

ną - oznajmił. - Wcale nie jest taka niezwykła.

Channa w zdumieniu uniosła brew.

- Stacja z serii 900 nie jest niezwykła dla człowieka

z zacofanego świata?

Amos tylko rozłożył ręce i potrząsnął głową, wprawiając

w kołysanie czarne jak węgiel loki sięgającej do ramion

grzywy. Poniżej wyrazistej linii brwi błyszczały niebieskie

oczy.

Wpatrzona w niego Channa zmusiła się do skupienia uwagi

na jego słowach.

- W każdej wielkiej organizacji występują pewne stałe

elementy - wyjaśnił. - Władza centralna, urzędnicy stoją-

cy na czele różnych departamentów, struktura spotkań mających

na celu koordynowanie działalności, procedury podejmowania

rutynowych decyzji i tak dalej. Nie różni się to aż tak bardzo

od sposobu władania mojej rodziny na Bethelu. My też byliś-

my zasadniczo koordynatorami działalności wielu niezależ-

nych przedsiębiorstw. Oczywiście, nie ma tu ranczerów czy

farmerów, ale obie społeczności posiadają górnictwo, fabryki,

edukację, kulturę...

- Kulturę? - Joat wróciła do pokoju gościnnego, wycie-

rając ręcznikiem mokre włosy. O dziwo, miała na sobie coś

odpowiedniejszego niż bezkształtne, uszyte z kolorowych ła-

tek kombinezony, które były obecnie modne wśród młodzieży

na SSS-900-C. - Chodzi o hologramy, gry zręcznościowe

i inne rzeczy?

- Nooo...- Amos zawahał się. Miał na myśli raczej

pieśni chóralne i tradycyjny taniec. - Ogólna idea jest

taka sama.

Służący podali wieczorny posiłek. Simeon zaprogramował

ich, żeby przestrzegali rytualnych zasad narzuconych przez

betheliańską religię, choć Amos okazał się dość elastyczny.

Channa łamała sobie głowę nad kilkoma szczegółami, które

znalazła w betheliańskim tekście. Na przykład, jak na Boga

zamierzali sprawdzić, czy żaden z produktów nie był dotykany

przez miesiączkującą kobietę?

Usiedli. Amos wymamrotał modlitwę, a Joat, o dziwo,

odczekała sekundę, zanim chwyciła najbliższą miseczkę. Sta-

rała się nie jeść zbyt hałaśliwie, lecz jej umiejętności pozo-

stawiały jeszcze wiele do życzenia. Z pełnymi ustami wypy-

tywała Amosa o Bethel.

- Brzmi nudnie - stwierdziła w końcu.

- Ja też tak myślałem - odpowiedział Amos, podsuwając

jej bliżej miseczkę z duszonym prosem. Zgarnęła sobie trochę

na talerz, polała kwaśną śmietaną i posypała szczypiorkiem.

- Joat, to naprawdę nie pasuje do plastrów ananasa -

delikatnie zwróciła jej uwagę Channa.

- Dlaczego nie? - zapytała Joat, odwracając się do niej

z mlecznym wąsem nad górną wargą.

Gdy Channa szukała odpowiedzi, dziewczynka oblizała się

z satysfakcją i odwróciła się, z powrotem skupiając uwagę na

Amosie.

- Ukrycie tego całego sprzętu było bardzo sprytne ze

strony Channy - powiedziała rozważnie. - Tylko głupcy nie

trzymają swoich zapasów w ukryciu.

- To brzmi jak strategia- stwierdził poważnie Amos.

Najwyraźniej dobrze radzi sobie z dziećmi, pomyślała

Channa, rozgrzebując jedzenie widelcem. Dziewczyny nie

sprawiają mu kłopotu. Przynajmniej te niedojrzałe.

Simeon zaczął nucić do jej wewnętrznego ucha starodawną

pieśń: "Przez zatłoczony pokój..."

- Zamknij się - zgromiła go tą samą drogą.

- To miejsce ma więcej tajnych przejść, niż możesz sobie

wyobrazić - mówiła Joat. - Wcale nie jak statek. Naprawdę.

Z każdego miejsca na stacji możesz się wszędzie dostać, pod

warunkiem, że wiesz którędy. Niektóre przejścia są strasznie

ciasne, ale możliwe do przebycia, jeśli jest się zwinnym.

- Myślałem o tej stacji bardziej jak o statku kosmicz-

nym - odpowiedział uprzejmie Amos.

Channa widziała, jak jego wargi poruszają się bezgłośnie,

na przykład kiedy slang Joat wprawiał go w zakłopotanie. Nie

było w tym nic dziwnego, gdyż połowa wyrażeń była autor-.,

stwa Joat.

- Różni się wielkością - wyjaśnił Simeon. - Poza tym

na stacji me ma ograniczeń masy, ponieważ nie planowano,

by SSS-900-C miała gdzieś polecieć. Zewnętrzna powłoka

została zaplanowana przy założeniu naturalnego rozwoju do

kilkuset tysięcy ludzi, maksymalnie. Odkryliśmy, że przyrost

naturalny jest najlepszym sposobem tworzenia prawdziwej

wspólnoty, w przeciwieństwie do wspólnoty zmiennej, charak-

terystycznej dla statku pasażerskiego.

- To ma sens - powiedział Amos zamyślony. - W po-

siadłościach ziemskich mojej rodziny miasta powstawały

podobnie. Można zaplanować każdy detal, a w danym miejscu

nie ma życia. Ale kiedy wuj Habib decyduje się otworzyć

sklep tytoniowy obok cukierni cioci Scali lub siodłowni brata

Falkena, a ten pociągnie za sobą lodziarnię i tak dalej, to

miasto staje się żyjącym i wydajnym bitem.

- Dlaczego tak śmiesznie mówisz? - zapytała Joat.

- A dlaczego ty tak śmiesznie mówisz? - odparował

Amos i oboje się roześmiali. - Ponieważ Bethel bardzo długo

był odcięty. Nie docierały do nas nawet dane z innych świa-

tów, dlatego sposób mówienia naszych ludzi zmienił się tro-

chę, a te zmiany różniły się od zachodzących w Światach

Centralnych, które miały kontakt z innymi światami i kul-

turami.^

- Światy Centralne? - zapytała Joat. - Och, jesteście

zacofani... przepraszam... poza granicą. Rozumiesz.

- Może dla ciebie, ale nie dla mnie. - Zamilkł na mo-

ment. - Myślę, Joat, że ktoś prócz ciebie powinien znać te

twoje ukryte przejścia.

- Powinieneś je zobaczyć! - zawołała z entuzjaz-

mem. - Nie uwierzyłbyś, ile ich jest!

- Bardzo chciałbym to zobaczyć - stwierdził poważ-

nie. - Ale niewiele czasu zostało mi na naukę. - Mina jej

zrzedła. - Jednak nadal uważam, że to bardzo ważne, aby

inni zaufani ludzie, prócz ciebie i Simeona, poznali twoje

tajne przejścia. Czy zechciałabyś pokazać je mojemu przyja-

cielowi Josephowi?

- Jest twoim zastępcą, co?

- Moim bratem i prawą ręką- odpowiedział poważnie

Amos.

- W porządku, jeśli me jest paskudnie gburowaty.

Amos zrezygnował z próby interpretacji tej uwagi i spojrzał

na wizerunek Simeona na ekranie.

- Gburowaty - wyjaśnił mózg swoim najbardziej profe-

sorskim tonem - czyli zachowujący się odpychająco. W tym

kontekście: "paskudnie gburowaty", to znaczy purytański,

konwencjonalny, nudny, bez wyobraźni.

- Nie, nie - zaprzeczył Amos. - Prawdę mówiąc to

kawał diabła. Joseph był dokowym rzezimieszkiem, kiedy go

poznałem.

Twarz Joat rozpogodziła się, a uroczy uśmiech ujął jej rok

lub nawet dwa lata ciężkiego życia, które niegdyś wiodła, tak

że wyglądała na dwanaście.

- Pewnie! Z radością oprowadzę Josepha. Kiedy tylko

zechcesz.

- Dziękuję. A teraz muszę wracać do nauki. - Westchnął

teatralnie i wstał.

- Wiem, jak się czujesz - powiedziała Joat, z rezygnacją

potrząsając głową.

- Podbił ją. - Channa przekazała swą myśl Simeono-

wi. - Ciekawe, jak tego dokonał?

- Joat nie jest już zagubionym dzieckiem - zauważył

Simeon, kontaktując się z nią tą samą drogą. - Przygotowa-

liśmy dla niego grunt. Bycie uroczym nie boli. Poza tym on

jej słucha. Myślę, że w naturalny sposób interesuje się ludźmi,

pomimo niesamowitych, socjoreligijnych bzdur, które wcis-

nęli mu do głowy.

- Masz rację - przyznała głośno Channa i wpatrzyła się

rozmarzona w zamknięte obecnie drzwi kwatery Amosa.

No, Simeonie-Amosie, pomyślał Simeon, podbiłeś obie

dziewczyny. Drobna obserwacja, ale czy prywatnie wolno mu

zajmować się takimi drobiazgami?

- Oczywiście, że mam rację - odpowiedziała Joat. Na-

łożyła sobie więcej kawałków ananasa i pacnęła porcję lo-

dów. - Swawoliłaś już z nim w pościeli?

- Joat! - warknęła rozeźlona Channa i wytargała ją za

ucho.

- Uważaj! - zawołała Joat, pocierając obolały płatek

ucha. - Doniosę na ciebie Gorgonie. - Uśmiechnęła się

niewinnie. - Wiem wszystko na ten temat.

- Mogłaś widzieć, choć ja nie pozwoliłabym ci na to

nawet przez ułamek sekundy, ale nie rozumiesz, co widziałaś.

A poza tym jesteś niewychowana.

- To prawda - przyznała Joat.

- Nie powinnaś zgrywać takiej dumnej z powodu tego

braku - wtrącił Simeon.

- Dlaczego nie? - zapytała Joat. - Jeśli jest się dobrze

wychowanym, to nie można robić wielu przyjemnych rzeczy.

Mój Boże, pomyślała Channa, spoglądając znad ekranu

swego notesu.

Wszyscy wyglądali okropnie, ale doktor Chaundra wydawał

się wyjątkowo stary i wyczerpany. Trochę zaskoczyło to

Channę, gdyż uważała go za jednego z tych, którzy potrafią

zapanować nad strachem.

- Proszę bardzo - powiedział z goryczą, podnosząc ma-

ły, syntetyczny pojemnik.

Channa odruchowo spojrzała na pudełko - standardowy

model dozownika kapsułek, po czym uważniej przyjrzała się

mężczyźnie.

- Dobrze się pan czuje, doktorze? - zapytała zaniepo-

kojona.

Co prawda, na stacji byli inni lekarze, ale tylko jeden

Chaundra. Pomijając czynniki osobiste, był też jedynym

specjalistą mającym doświadczenie w badaniu pochodzenia

wirusów.

- Jestem zmęczony, to wszystko - odpowiedział. Obcy

akcent w jego głosie miał dziwniejsze niż zwykle, melodyjne

brzmienie. Stał przez moment przy jej biurku, patrząc na

pudełko, które przyniósł, po czym usiadł naprzeciw niej. -

Są gotowe - oznajmił, wskazując pudełko.

Channa dotknęła otworu dozownika i żelatynowa kapsułka

wypełniona przejrzystym płynem wypadła jej na dłoń.

- Wirus.

- Tak - mruknął Chaundra. - Ja, który jestem leka-

rzem, stworzyłem dla was broń.

- Niezbyt śmiertelną broń do samoobrony - poprawiła

go delikatnie.

- Mam nadzieję, że nie jest śmiercionośna. Celem jest

nietypowa genetycznie populacja, więc jak mogę być pewny?

Nie mam nawet pewności, czy nikt ze stacji nie umrze od tego!

- Prawdopodobieństwo... - zaczął Simeon uspokajają-

cym tonem.

- ...jest znikome, tak, rzeczywiście - powiedział Chaun-

dra, a potem westchnął. - Nie ma sensu narzekać po fakcie.

Zrobiliśmy tyle, że każdy mężczyzna i kobieta na stacji

dostaną po pięć kapsułek. Nie potrafię wyobrazić sobie żad-

nego nieszczęśnika, który potrzebowałby ich więcej. Jedyne,

co będziecie musieli zrobić, to rozgryźć je. Nie połykajcie

i nie wdychajcie tego, dopóki jakiś Kolnari nie podejdzie do

was całkiem blisko. Wirus jest zakaźny, nawet jeśli kapsułka

zostanie połknięta, rozumiesz, ale bardziej przy bezpośrednim

kontakcie. Jeśli pirat zechce cię pocałować, koniecznie pozwól

mu na to.

- Uch! - zawołała Channa, krzywiąc się z obrzydze-

niem.

- Zawiadomiłem już dowódców grup, żeby zgłosili się

w klinice po odbiór dozowników i rozprowadzili kapsułki

wśród swoich ludzi - poinformował Simeon.

- Przypomnij im - poprosił Chaundra - że każdy, kto

użyje kapsułki, powinien najszybciej, jak to możliwe, zgłosić

się do kliniki po szczepionkę. Nasi ludzie otrzymają bardzo

słabą dawkę, ale ich... hmm... ofiary naprawdę poważnie

zachorują.

- Symptomy? - zapytała Channa.

- Ból głowy, mdłości, biegunka, gorączka, możliwe ma-

jaki. - Wzdrygnął się. - Muszę wracać do mojego labora-

torium. Tyle jeszcze trzeba zrobić, a tak mało czasu nam

zostało.

- Ty potrzebujesz przede wszystkim snu - powiedziała

poważnie Channa. - Połóż się do łóżka na przynajmniej sześć

godzin.

- To rozkaz, Chaundra - dodał Simeon. - Od teraz aż

do jutra rana jesteś zdjęty ze służby.

- Tak, oczywiście - przytaknął Chaundra z roztargnie-

niem. - Ochotnicy... - kontynuował - będą je mieć w szpi-

talu, gdy tylko pojawią się piraci. Możemy przyspieszyć atak...

- Idź do łóżka! - Channa chwyciła go za ramiona i po-

trząsnęła lekko, zwracając w końcu na siebie jego uwagę.

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Ach... - uśmiechnął się. - Dobry pomysł. Hmm... -

Zatrzymał się w drzwiach i zamrugał oczami. - Ach, tak.

Joat... Spotkałem małą Joat. Jest trochę... dojrzalsza, niż są-

dziłem. - Ściągnął brwi, jakby koncentrował się na jakiejś

myśli. - Myślicie, ze wszystko będzie w porządku, jeśli będą

razem? To znaczy, ona i Seld.

Channa zamrugała oczami. Lepiej me wspominać o nie-

których faktach z życia Joat, pomyślała.

- Nie widzę problemu - powiedział Simeon, lekko roz-

bawiony. - Będą pod dobrym nadzorem, a poza tym żadne

z nich nie jest dojrzałe fizycznie.

- Nie jesteś właściwie przygotowany do roli ojca córki -

rzekł Chaundra z sowią mądrością.

- Cóż, jestem jej ojcem, albo raczej będę, kiedy uzupeł-

nimy dokumenty. Prawdę mówiąc, Chaundra, myślę, że mo-

żerny polegać na poczuciu odpowiedzialności Joat. Ufam jej.

Może kierować się własnym kodeksem etycznym, ale w prze-

strzeganiu go jest bardziej konsekwentna niż wielu dorosłych,

których spotkałem, dlatego się nie martwię.

Chaundra westchnął.

- Za każdym razem, kiedy ktoś mówi mi, że się nie

martwi, chciałbym w to wierzyć. Om są w wieku przejś-

ciowym i nie mogą ufać nawet sobie. Do diabła! - zaklął,

rozrzucając szeroko ramiona. - Z powodu napięcia panują-

cego na tej stacji nawet dorośli nie mogą sobie wierzyć, więc

jak oczekiwać tego od tych dzieciaków?

Channa poczuła, że się rumieni.

- Jedyne, co możemy zrobić, to uprzedzić problem i po-

rozmawiać z nimi; i być najlepszej myśli. A jeśli są aż tak

rozwinięci - ku swemu zaskoczeniu nie potrafiła zmusić się

do podobnego spojrzenia na sprawę - to i tak znajdą czas

i miejsce, w którym nie będziemy mogli im przeszkodzić,

więc nie zamartwiajmy się na zapas.

Całkiem nowy rodzaj problemów, pomyślała. Naprawienie

szkód wyrządzonych psychoseksualnemu rozwojowi Joat zaj-

mie, prawdopodobnie, wiele lat. Obecnie dziewczyna potrze-

bowała Selda jako przyjaciela, a nie partnera do łóżka. Nie-

wątpliwie był jej przyjacielem, ale... Channa pamiętała także,

jacy byli chłopcy w jego wieku. Istnieje większe niebez-

pieczeństwo, dodała w myślach, że Joat złamie mu rękę. Ona

potrzebuje po prostu przyjaciela. Jeszcze jedna rzecz martwiła

Channę i spędzała jej sen z powiek. Mianowicie, czy ktokol-

wiek powiedział Joat o medycznych problemach Selda? Za-

chowanie tajemnicy, pomyślała. Seld miał do niej prawo.

- Hej! - zawołał Simeon. - Juuhuu! Channa! Chaundra.

Oboje jesteście zmęczeni. Kiedy się prześpicie, wszystko

ujrzycie w innym świetle. Idźcie spać. Zajmiemy się kapsuł-

kami i zorganizujemy ochotników. Nie martwcie się o to.

Chaundra westchnął ponownie i zrobił kwaśną minę.

- Amatorzy - mruknął. - Zachowujesz się nielogicznie,

Simeonie. Nie możesz unikać takich problemów, udając, że

nie istnieją. - Ramiona mu opadły. - Chcę, żeby Seld dzi-

siaj po pracy przyprowadził ją ze sobą do domu. - Machnął

na do widzenia i wyszedł.

- Nielogicznie- powtórzył Simeon zadumany.

Dziwne, znając jej przeszłość, doskonale widział, że seks

był ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślałaby Joat w charakterze

czynności rekreacyjnej. Był to najpowszechniejszy symptom

szczególnej formy urazu, jakiego doznała. A on nadal się

niepokoił. Ojcostwo.

- Nie chcę o tym mówić - oznajmiła Channa i żwawo

pomaszerowała z powrotem do swego biura. Usiadła i jednym

palcem okręciła pudełko z kapsułkami. - Pomyślałam, że

byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli wypróbować je wcześ-

niej. - Spojrzała na kolumnę Simeona.

- Tak, byłoby. Ale i tak już narażamy naszych ludzi na

ryzyko. Nie chcę odwalać roboty za wroga. Rozumiesz?

- Mhm. Prawda. Co będzie, jeśli uda nam się przekonać

ich, że to jest gorsze niż w rzeczywistości?

- Trudno powiedzieć; nie znamy ich fizjologii, próbek

tkanki... Ach. mówisz o oszustwie, prawda, Happy?

- Oczywiście wszystko zależy od ich cech psychicznych.

I nie jestem szczęśliwa.

- Cóż - powiedział Simeon z powątpiewaniem. - Ra-

porty psychologa Floty Wojennej nie są zbyt szczegółowe. Te

grupy odszczepieńców są zwykle nietypowe. Ogólnie mówiąc,

w raportach określono Kolnari jako skrajnie agresywnych

wobec tych, których uznają za słabych. Są skłonni do zdrady,

lecz chętnie robią interesy z dorównującymi im potęgą. Poza

tym charakteryzują się poddańczą uległością wobec zwierzch-

ników - dopóki nie zawiodą oni swoich ludzi, co jest oznaką

słabości.

- Och, gościnność musi leżeć u podstaw ich kultury! -

zakpiła Channa. - Muszą mieć świra na punkcie pozycji

społecznej i dążenia do władzy. Pewnie rywalizują między

sobą.

- Założę się. Wracając do raportów, są także przesądni.

Znają trochę zagadnień naukowych, ale nie są uczonymi, jeśli

wiesz, co mam na myśli.

- Chyba tak. A więc do czego zmierzasz?

- Możemy zmodyfikować niektóre holoprojektory,

oprócz kamer ochrony, i wyświetlać "halucynacje" wspoma-

gające objawy tych, którzy mieliby wirusa. A do tego halu-

cynacje słuchowe to żaden problem. Mógłbym je nadawać,

aż wszyscy zgłupieją.

- Och, naprawdę?

- Taaak - zdawał się szeptać jej prosto do ucha. - I to

bez używania twojego aplikatora.

- Super! - zawołała, dotykając ucha. - Jak to zrobiłeś?

- Po prostu głosem: heterodynowe fale ze źródła wie-

lokrotnego. Wymaga ćwiczenia, ale jak widzisz, efekt jest

tego wart.

Potrząsnęła głową z szeroko otwartymi oczyma.

- Jeśli uda ci się połączyć to z jakimś efektem wizualnym,

to już pierwszego dnia uciekną na swoje statki.

- Nie mogę tak zrobić. Będzie lepiej, jeśli doznają oma-

mów osobno, inaczej mogłoby to wzbudzić podejrzenie. Prze-

dyskutuję to z Joat. Ta dziewczyna jest fontanną pomysłów.

Channa drgnęła i powstrzymała się od zapytania, jakiego

rodzaju pomysłów. Komentarze Chaundry niemal widzialnie

napłynęły do jej świadomości.

- Nie martw się, ona jest dobrym dzieckiem - powie-

dział z naciskiem Simeon.

- Nie chcę o tym myśleć.

- Na serio martwisz się o zdrowie umysłowe Rachel,

prawda?

Amos i Channa siedzieli wygodnie na kanapie. Simeon

taktownie usunął swój wizerunek z ekranu kolumny, zastępu-

jąc go uderzająco realistycznym, trzaskającym ogniem. W ja-

kiś sposób udało mu się nawet odtworzyć zapach płonącego

cedrowego drewna. Amos musiał upewnić się poprzez dotyk,

że ogień nie jest prawdziwy.

- Tak, jest zdecydowanie niezrównoważona - powie-

dział. Ramiona opadły mu bezradnie. - Wśród wszystkich

innych problemów jeszcze tym muszę się martwić! To jest

takie... takie mało znaczące.

- Ludzie potrafią być niepospolicie małostkowi - od-

powiedziała filozoficznie Channa. Szczególnie ta rozhistery-

zowana dziwka Rachel. - Kiedy dokładniej się przyjrzysz,

przekonasz się, że wiele "ważnych spraw" toczyło się wokół

błahostek. Zaczynając od Harmodiosa, a kończąc na Anstogej-

tonie. - Amos zamrugał oczyma. - To dwaj starożytni Gre-

cy. Nieważne. Krótko mówiąc, rząd został obalony z powodu

trójkąta miłosnego.

Amos westchnął i sięgnął po swoją szklaneczkę brandy.

- Mnie ona wcale nie interesuje, a mój najlepszy przyja-

ciel oddałby za nią życie - stwierdził, potrząsając głową. -

Channo...

- Tak?

- Wiem tutaj - dotknął swej głowy - że ten jej wymysł

me ma ze mną nic wspólnego. Ale tutaj... - dotknął serca -

...nic na to nie poradzę; czuję jednak, że w jakimś sensie

muszę ponosić za to winę. Byłem przewodnikiem duchowym.

Ty powiedziałabyś: kaznodzieją. O tak, wiedziałem, że poło-

wa kobiet w tych tłumach była we mnie zakochana. I co

z tego? Nigdy nie dotknąłbym żadnej z nich, ponieważ byłoby

to niehonorowe i zaprzepaściłoby moją sprawę pewniej niż

jakiekolwiek inne wykroczenie. Ludzie na Bethelu są... nie-

ugięci w tych sprawach. Jakże ta kobieta musi być zde-

sperowana i samotna! To smutne.

Channa poklepała go po ramieniu i uśmiechnęła się uspo-

kajająco.

- Z tego co mówisz wynika, że nie jest tak źle. Jeśli

ty chcesz siebie winić, to co mają powiedzieć wszyscy

charyzmatyczni politycy i gwiazdy holo? Jej... obsesja mogła

się pogłębić przez te narkotyki, chociaż nie reaguje na

leki. Simeonie, czy ktoś rozmawiał o tym z Chaundrą?

- Jeszcze nie - odpowiedział po dłuższej przerwie, dając

jej tym samym do zrozumienia, że nie słuchał. - Postano-

wiłem mieć ją na oku - oznajmił Amos, dodając niechęt-

nie: - Opieka duchowa, leczenie dusz. Według naszej religii

tylko poświęceni mogą uleczyć ludzką duszę.

- Mhm. - Twoja religia jest podszyta wiatrem, pomyś-

lała. Oczywiście, przekonywanie o tym Amosa nie miało

sensu. Ludzie nie powinni być zmuszani do przyjmowa-

li i a religii. Powinni mieć wolny wybór. - Może lepiej po-

wiadommy Chaundrę, że Rachel nie reaguje na leczenie.

Możliwe, iż potrzebuje silniejszych środków uspokajających.

Spójrzmy prawdzie w oczy. Kiedy pojawią się piraci, będziesz

miał nadmiar problemów, których nie będziesz mógł za-

niedbać.

- Channo, ja mogę mieć na oku więcej niż jedną sprawę

w tym samym czasie - wtrącił niespodziewanie Simeon. -

Simeonie-Amosie?

Mężczyzna pokiwał głową.

- Zgadzam się z Channą. Porozmawiam o tym z dok-

torem. To moje brzemię i mój obowiązek. Ja to zrobię. -

Wstał i z przygarbionymi ramionami zniknął w swoim pokoju.

Channa pokręciła głową.

- Myślałby kto, że wysyła ją na egzekucję.

- Kto wie, jak jego ludzie zapatrują się na leczenie

psychiatryczne? Wydaje się, że spowiedź jest głównym ele-

mentem ich religii. Dla niego traktowanie jej jako medycznego

przypadku może być jednoznaczne z bluźnierstwem.

- Hmm. - Odwróciła się i zezem spojrzała na kolum-

nę. - Przy okazji, nie próbuj mi wmówić, że nie ucieszyła

cię okazja przerwania mojej randki, Simeonie. Znam cię już

wystarczająco dobrze.

- W porządku. - W jego głosie pobrzmiewało rozba-

wienie.

Uśmiechnęła się smętnie.

- Tylko niech ci to nie wejdzie w nawyk, dobrze?

- W życiu nie ma żadnych gwarancji, Channo.

- Ach, nie ma? Jeśli kiedykolwiek dojdę do wniosku, że

aranżujesz więcej takich małych przerw w moim życiu miłos-

nym, to gwarantuję, tak, j a gwarantuję, że pożałujesz tego.

- Hej, bądź rozsądna, Channo! Co niby miałem zrobić

z szalejącą Rachel? Nawet nie wpuściłem jej do pokoju

wypoczynkowego, a wiesz, że mogłem to uczynić.

Channa wzruszyła ramionami i zapiszczała ze złości.

- Naprawdę myślałem, by nie mówić wam, że Rachel

dobija się do drzwi. Ale zrozumiałem, że wtedy chwyciłaby

laser i utorowała sobie drogę do środka. No i, oczywiście,

gdyby przyłapała was in flagranti, nie skończyłaby na wycię-

ciu drzwi.

- Och, dziękuję ci, Simeonie. Zachowałeś się jak bohater,

ratując mnie od losu gorszego niż sama śmierć. Uważaj się za

objętego ramionami i uślinionego w ekstazie wdzięczności.

- To niewiele jak dla "osłaniającego tyły", nieprawdaż?

Channa wstała i ruszyła do swego pokoju.

- Rzeczywiście, Simeonie osłaniający tyły.

- Dlaczego? Co ja takiego zrobiłem?

Odwróciła się na pięcie i wyrzuciła ręce w górę.

- Wystrychnięto mnie na dudka, zgadza się? Wystrych-

nięto mnie na dudka i jestem sfrustrowana! - Drzwi zatrzas-

nęły się za nią.

Simeon uciekł od ciężkiej atmosfery w jedyny dostępny dla

niego sposób, czyli wyłączając swoje czujniki w pokoju wy-

poczynkowym.

Do licha, pomyślał, delikatnicy są dziwni.

ROZDZIAŁ 15

- Nic, wielki lordzie. Nic, prócz tej samej informacji

ostrzegawczej.

Belazir syknął przez zęby.

- Żadnych efektów z monitorowania wewnętrznej komu-

nikacji?

- Nie, wielki lordzie.

Tym razem w głosie Baili zabrzmiała lekka nuta urazy. To

nie był jakiś cichy zakątek, ani półbarbarzyńska speluna,

w których do wewnętrznej łączności używa się elektroma-

gnetycznych sygnałów. To była wyszukana instalacja Światów

Centralnych, które zamierzali zaatakować. Posiadała ona we-

wnętrzny zespół obwodów optycznych. Czego oczekiwał od

niej wielki lord? Że poleci na stację, palnikiem utoruje sobie

drogę i podłączy się pod linię?

Wszyscy jesteśmy zniecierpliwieni, pomyślał Belazir. Klan

działał pod wpływem nagłego impulsu - napadał na ofiarę,

grabił ją do czysta i leciał dalej. Przez długi czas osiągali

w ten sposób wspaniałe rezultaty.

- Żadnych innych statków?

- Żadnych, od czasu tamtego frachtowca, który potwier-

dził przyjęcie ich sygnału ostrzegawczego i zmienił kurs -

odpowiedziała.

- Serig.

- Rozkazuj, panie. - W ustach Seriga było to coś więcej

niż rutynowa formuła. Lekko drżał w oczekiwaniu na pole-

cenie.

- Dolecimy tam dokładnie za półtorej godziny od końca

następnego dziennego cyklu. - Oznaczało to około trzech

godzin standardowego czasu terrańskiego, ponieważ Kolnar

obracał się dużo wolniej niż ojczyzna ludzi. - Wszystkie

pojazdy, wystrzelić równocześnie swoje pociski samonapro-

wadzające, a potem rozpocząć zakłócanie podprzestrzeni. Du-

siciel i Wiek Ciemności zostaną na zwiadzie bojowym, gotowe

do wsparcia nas ogniem, jeśli będzie to konieczne. Panna

Młoda i Rekin wlecą górnym i dolnym biegunem osi i wezmą

siłą dok, a potem opanują stację. Tutaj... - wdrukował pole-

cenie i schemat SSS-900-C pokrył się kolorowymi, zakodo-

wanymi planami operacyjnymi - ... są sektory, które wyma-

gają zabezpieczenia. Poruszajcie się szybko! Wszelkie oznaki

oporu tłumcie z miażdżącą siłą. Kiedy opór zmaleje, wejdzie

piechota, zabezpieczy te pokłady i wysadzi w przestrzeń. Ja

będę z drugą falą w północnym biegunie osi.

- Tak jest.

- Kapitan Poi nie ma lądować, dopóki cel nie zostanie

w pełni zabezpieczony. Takie są moje rozkazy. Powtórz jej

to, przekazując wiadomość.

- Słyszę i jestem posłuszny, wielki lordzie - powiedział

Serig, który robił notatki. - Zwarta wiązka promieni?

- Oczywiście.

- Czy mogę poprowadzić atakującą grupę?

Belazir i jego zausznik wymienili identyczne wilcze uśmie-

chy.

- Oczywiście.

- Cieszę się, że pokazałaś mi to wszystko, Joat - oznaj-

mił z powagą Joseph ben Said.

Joat spojrzała w dół szybu pomiędzy własnymi nogami -

odkąd oboje zaczęli się wspinać, był to jedyny sposób, by

zobaczyć twarz Betheliańczyka - i uśmiechnęła się skupiona.

Zatrzymali się na skrzyżowaniu z dwoma szybami zawiera-

jącymi przewody zasilania, więc mogła udzielić mu wskazó-

wek. Objął grubym ramieniem szczebel drabinki i zajrzał

w dół innych szybów.

- Szybko się uczysz - stwierdziła. - Hej, i w wąskich

przejściach też dałeś sobie radę.

Na szczerej twarzy Josepha pojawił się wyraz zachwytu.

- Joat, moja przyjaciółko, tam, gdzie wyrosłem, ktoś albo

szybko się uczył, albo umierał. Poza tym wiele czasu spędzi-

łem w takich wąskich miejscach - dodał z uśmiechem. -

I były to raczej kanały i tunele niż przewody wentylacyjne,

ale wyglądały podobnie.

- Tak, przypuszczam, że mamy ze sobą wiele wspól-

nego - powiedziała. Ty biedny bękarcie, dodała do siebie.

Wolała nie mówić tego głośno, gdyż najwyraźniej ci obcy

byli czuli na punkcie języka.

- Ale jestem zaskoczony, że wolno ci się poruszać z taką

swobodą, podczas gdy każdy sektor może zostać odcięty

i pozbawiony powietrza - kontynuował Joseph. Pstryknął

znacząco grubymi palcami, po czym wyjął nóż o długim

ostrzu, aby ściąć stwardnienie na dłoni. - Poza tym znajdują

się tu urządzenia dokonujące konserwacji, również te stero-

wane centralnie.

- Zgadza się. Rzeczy tego rodzaju powinieneś obejrzeć

od podstaw - postanowiła Joat. - Chodź za mną.

Wspięli się, zapierając plecami i nogami o przeciwległe

ściany szybu, a potem wczołgali się do nieco szerszego kanału

łączącego.

- Widzisz? To jest stempel - objaśniła, wodząc palcem

wzdłuż krawędzi ośmiokątnego otworu, gdzie przecinały się

dwa szyby.

- Aha! - Joseph wyjrzał trochę dalej. - Widzę... Gruba

blacha?

- Nie, chodzi mi o zaostrzone kliny blokujące. Nigdy nie

wchodź tam, kiedy się zbliżają. Tam, gdzie nie powinno być

ludzi, me mają ciśnieniowych hamulców bezpieczeństwa,

więc przecięłyby cię na pół.

Joseph przytaknął i rozglądał się dalej.

- A to? - Dotknął lekkiego wybrzuszenia.

- Drzwiczki kontrolne. Patrz.

Joat odpięła od paska klucz elektroniczny i dotknęła drzwi-

czek. Wybrzuszenie cofnęło się w głąb ściany. Wewnątrz

mieściły się wskaźniki, blok klawiszy oraz gniazdo wejściowe

do bazy danych. Wyginała się, aż jej plecak znalazł się na

podłodze między jej kolanami, następnie wyciągnęła ze swego

spuglisha przyłącze i włączyła do gniazda.

Maszyna zaświeciła. "Cześć, Joat - wydrukowała. - Si-

meon odszedł!"

- Co to jest? - zapytał Joseph, zafascynowany.

- Kiedyś myślałam, że to Simeon - odpowiedziała, szyb-

ko wystukując palcami taptaptiptiptip. - Ale to nie on. To

tylko coś bardzo zbliżonego do programu AI, kierującego

głównymi komputerami stacji. Taki oszust. Rozumiesz? Bar-

dzo łatwo można się nabrać, że to prawdziwa osoba, ale to

tylko sprytny kawałek złomu, który ja potrafię przechytrzyć.

Kiedy myśli, że jesteś Simeonem, staje się posłuszny jak

zwierzę.

Na ekranie pojawił się wydruk: "Cześć, Simeonie. O co

chodzi, szefie? Hum? Hum?"

Palce Joat sprawnie przebiegały po klawiaturze. "Nic wiel-

kiego", wydrukowała. "Aktualizacja «Wstydu dla mnie»"

dodała.

"Nie znam tego dobrze, partnerze - odpowiedziała maszy-

na. - Uhyip".

Joat przygryzła koniec języka, by się lepiej skoncentrować.

Wreszcie odchyliła się do tyłu i westchnęła, pstrykając pal-

cami obu rąk.

- Widzisz, myśli, że jestem Simeonem - powiedziała.

- "Wstyd dla mnie"? - zapytał Joseph.

- "Oszukaj mnie raz - zacytowała Joat - wstyd dla

ciebie. Oszukaj mnie drugi raz, wstyd dla mnie".

Śmiech Josepha wyrażał uznanie. Joat poczuła satysfakcję,

że docenia ją prawdziwy zawodowiec. Seld był miły, ale nie

był... Cóż, nie dorastał w tak szczególnych warunkach, jak

Joseph. Znała wielu ludzi z taką przeszłością, lecz Joseph był

pierwszym, którego polubiła i któremu zaufała.

- A więc manipulujesz systemem przez główny kom-

puter? - raczej stwierdził, niż zapytał.

- No, nie cały czas. Co za dużo, to niezdrowo. To chyba

oczywiste. To jest zdecentralizowany system węzłowy, sku-

piający tysiące małych komputerów, z których każdy możesz

wykorzystać, jeśli potrafisz się do niego włamać. A nikt nie

potrafi się włamać tak, jak majster do wszystkiego*.

Joseph położył rękę na jej ramieniu. Joat zesztywniała

i spojrzała na nią.

* W oryginale - akronim: pierwsze litery wyrażenia jack-of-all-trades

tworzą imię Joat.

Mężczyzna zabrał ją bez pośpiechu, ale i bez ociągania się.

- Jak to rozgryzłaś? - zapytał z podziwem, wskazując

na jej spuglisha.

- Dzięki tacie - odpowiedziała. Przeklęty świntuch. -

Ale więcej nauczyłam się od drania, który wygrał mnie od

mojego wuja. Był sprytny, naprawdę sprytny, kiedy nie był

pijany albo... No, kiedy był trzeźwy. Znałam jego sposoby

grzebania w każdym systemie. Nigdy nie został przyłapany,

prócz jednego razu.

- Przez kogo? - spytał Joseph.

Joat odwróciła się twarzą do mego i przez moment nie była

to wcale twarz dziecka.

- Przeze mnie - odpowiedziała cicho. - Zapomniał

o mnie, a ja złamałam jego system. Myślą, że on nadal żyje.

Wypadł przez śluzę, gnojek. Komputer jego statku stwierdził,

że wszystko jest w porządku.

- Cóż - rzekł Joseph, uśmiechając się chłodno. - Jeśli

to wystarczyło do oficjalnych raportów, to mi też wystarczy.

A teraz pokaż mi jeszcze raz, jak rozprzęgasz lokalne pod-

systemy.

- Tak, jakby były czymś fizycznym - wyjaśniła Joat,

demonstrując od początku. - Musisz...

- Cieszę się, że zostaliście przyjaciółmi - powiedział

Amos.

Joat i Joseph weszli, śmiejąc się hałaśliwie i poklepując

wzajemnie po ramionach.

Joseph uśmiechnął się do swego przywódcy i pokłonił się

z ręką na sercu.

- Mój bracie, uczyniłeś mi wielki zaszczyt, przedsta-

wiając mnie tej młodej czarodziejce - powiedział.

- Jesteście braćmi, chłopaki? - zapytała nagle Joat.

- Nie - zaprzeczyli równocześnie Channa, Simeon

i Amos.

- Ach, me? - Joat przyglądała im się kolejno, lekko

marszcząc brwi, a potem potrząsnęła głową, odsuwając od

siebie ten problem. - Wspaniale spędziliśmy czas! - zawo-

łała. - Joe szybko chwyta, jak na dorosłego.

- Jak na dorosłego? - powtórzył Amos, unosząc brew.

- No, rozumiesz - wyjaśniła uprzejmie Joat. - Jak na

kogoś, kto jest stary.

Amos zacisnął wargi. Był o rok starszy od Josepha.

- Cieszę się, że go doceniłaś - powiedział oschle.

- Tak, rzeczywiście. - Joat zachmurzyła się. - Mogę

cię o coś zapytać?

- O wszystko, przybrana córko Channy - odrzekł Amos.

- Większość dorosłych dziwi się, gdy dzieciaki znają się

na poważnych sprawach, a wy nie. Dlaczego?

Amos zamrugał oczyma.

- Masz... ile, dwanaście lat?

- Mniej więcej. Trudno określić, kiedy wiele lat świetl-

nych spędziło się w stanie hibernacji.

- Kiedy byłem w twoim wieku, kierowałem rodzinnymi

majątkami - powiedział Amos. - Oczywiście, nie robiłbym

tego, gdyby żył mój ojciec. Synowie biedniejszych ludzi

trafiają do terminu w wieku dwunastu lat, wykonują codzienne

prace i płacą za swoje utrzymanie. Czy powinienem być

zaskoczony, że w twoim przypadku jest podobnie?

Joat rozpromieniła się.

- Nareszcie! - wykrzyknęła, odwracając się triumfalnie

do Channy. - Mówiłam ci, że więcej się nauczę, wykonując

prawdziwą pracę!

- Co ja takiego powiedziałem? - zapytał Amos, cofając

się pod wpływem spojrzenia, którym zmierzyła go Channa.

- Obiecałam, że pójdę złapać Selda - powiedziała Joat,

połykając resztę śniadania i wpychając kawałki owoców

w kieszenie bezkształtnego kombinezonu. - Dobra, wszy-

stko.

- Jeśli mowa o Chaundrach - odezwała się Channa,

znacząco spoglądając na Amosa- muszę lecieć. Uff, kolejne

spotkania. Nie zapomnij.

Joseph poczekał, aż znów zapadła cisza, i popatrzył z troską

na Amosa.

- Coś ci dolega, mój bracie?

Amos spojrzał na swój talerz.

- Nie - odpowiedział.

Gestem poprosił Josepha, by usiadł, a sam stał z rękami

założonymi za plecami.

- Nic mi nie jest. To dotyczy Rachel. - Uniósł dłoń, by

uprzedzić protest Josepha. - Pozwól mi skończyć. Przyszła

tu minionej nocy, wzburzona, oszalała. Upierała się, że byliś-

my zaręczeni. Joseph, jej oczy! Były dzikie, cała się trzęsła...

i była taka blada. - Spojrzał na przyjaciela. - Nasza Rachel

rozsypuje się na kawałki na naszych oczach. Zamierzam

powiedzieć Chaundrze to, co tobie, i jeśli zdecyduje, że Rachel

wymaga leczenia, to zostanie mu poddana.

Joseph przytaknął sztywno, zasłaniając twarz dłonią. Jego

ramiona drgnęły konwulsyjnie. Po chwili uspokoił się.

- Jestem ci wdzięczny, że podzieliłeś się ze mną swoimi

myślami - powiedział. - Choć występujesz teraz w roli

jej ojca.

- Nie mamy tutaj Uzdrowiciela Dusz, Josephie - rzekł

Amos z głębokim poczuciem winy.

- Więc Rachel musi utracić intymność swej duszy, obnaża-

jąc ją przed poganinem, kimś z zewnątrz - odpowiedział Joseph.

- Nie sądziłem, że jesteś taki pobożny.

Joseph westchnął i zmęczony pokręcił głową.

- To niezwykłe, jak zakorzeniona jest nauka z dzieciń-

stwa. W końcu odkryłem, że ja też jestem synem Świątyni.

- Jeśli naprawdę jesteś przeciwny tej procedurze, to nie

będę jej zmuszał - oznajmił Amos.

Joseph wstał i uścisnął go po bratersku.

- Dziękuję - odparł. - Ale nawet jeśli moje serce się

buntuje, rozum mówi mi, że masz rację... przeklętą rację. To

twoja irytująca cecha, Amosie ben Sierra Nueva.

- Już mi to mówiono - zakpił. - Jednak dla mnie nie

jest ona irytująca, bracie. Chciałbyś być przy niej?

Joseph zawahał się, a potem potrząsnął głową.

- Nie - powiedział po chwili. - Skoro ona jest... to nie

byłoby przyjemne. Będę kontynuował swoją pracę. - Wy-

krzywił usta w uśmiechu. - Praca jest prawdziwym miłosier-

dziem bożym, jak powiedział Prorok. Nie?

- Za każdym razem, kiedy powracam do jego słów, znaj-

duję w nich coraz więcej prawdy - odpowiedział poważnie

Amos, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela. - Prawda jest

zbyt ważna dla okowów dogmatu. Idź w pokoju.

- Żeby przygotować się do wojny - zauważył Joseph.

Amos zaśmiał się smętnie.

- Jaka szkoda, że Starsi myśleli, iż oznacza to samotną

walkę duchową- westchnął Joseph.

- Prorok był zadziwiająco praktycznym człowiekiem -

zauważył Amos. - Zamierzam z nim rywalizować.

- Już to robisz. I świetnie ci idzie - odpowiedział Joseph

i pokłonił się, co było rzadkim zachowaniem między nimi.

- Zabierzmy Selda Chaundrę - zaproponowała Joat, gdy

Joseph dogonił ją przy windzie. - Mamy się ukryć, kiedy

pojawią się piraci, więc on również powinien to wszystko

zobaczyć.

- Nie mam nic przeciwko temu - odpowiedział uprzej-

mie Joseph.

- Czy ty i Simeon-Amos walczycie ze sobą o coś? -

zapytała wprost.

- Nie. - Joseph wzruszył ramionami. - Obaj jesteśmy

źli na to, co jest i nie może ulec zmianie.

- Tak, takie jest życie - zauważyła Joat.

Dotarli do głównego korytarza i zdjęli ze ściany dwa

przenośniki ludzi. Joseph, stając na dysku, patrzył na niego

z powątpiewaniem. Kiedy ten cicho oderwał się od podłogi,

mężczyzna zacisnął dużą dłoń na uchwycie. Joat pokazała mu

adres, który należało zakodować, aby dotrzeć do domu Chaun-

drów. Małe dryfujące dyski ruszyły z miejsca, zręcznie lawi-

rując wśród panującego ruchu i przywołując windy, gdy ich

trasa wiodła na wyższe pokłady.

Seld osobiście otworzył im drzwi.

- Cześć - powiedział nieco nerwowo.

- Cześć, to jest Joseph ben Said - rzekła Joat, wskazując

stojącego obok niej śniadego mężczyznę. - Simeon-Amos

zaproponował, żebym go oprowadziła i pomyślałam, że może

chciałbyś pójść z nami.

- Och, bardzo! - zawołał z zapałem, który wyparował

w następnej chwili. - Nie mogę. Jestem uziemiony.

- Co jesteś? - zdziwiła się.

Seld zaczerwienił się po cebulki kasztanowych włosów.

- Mam karę. Nie mogę opuszczać naszej kwatery.

Wyraz twarzy Joat stanowił mieszaninę rozbawienia i prze-

rażenia. Cieszę się, że nie mam rodziców, pomyślała. Nie

pozwolę wepchnąć się w miejsce, w którym nie będę chciała

być.

- Rany, Seld, twój tata wpada z jednej skrajności w drugą.

Najpierw na siłę chce cię odesłać, a teraz zabrania ci się stąd

ruszać. - Przerażona potrząsnęła głową. - Nie możesz wy-

grać, grając w ten sposób. Chodź z nami - dodała, kiwając

na niego głową.

- Nie mogę - powtórzył, spoglądając nerwowo na Jo-

sepha.

Bethelianin skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył w su-

fit, wygwizdując leniwe tony.

- On jest w porządku - zapewniła go Joat. - Dlaczego

nie możesz?

- Bo tata zadzwoni, żeby mnie sprawdzić.

Joat wywróciła oczy.

- Więc włącz automatyczną sekretarkę. Jeśli zadzwoni,

będziesz mógł oddzwonić i nie przyłapie cię na gorącym

uczynku. Seld, skoro tata tak martwi się o twoje bezpieczeńs-

two, to powinien się martwić jeszcze bardziej, jeśli nie bę-

dziesz znał stacji od podszewki. Hej! Jeśli to naprawdę cię

niepokoi, możemy poprosić o pomoc Simeona albo Josep-

ha...?- Błagalnie popatrzyła mu w oczy.

Joseph rozłożył ramiona.

- Wierzę, że to przekonałoby twojego ojca... - Urwał ze

wzrokiem utkwionym w korytarzu za plecami Joat. - Rac hel?

Rachel bint Damscus zatrzymała się, mierząc go od stóp

do głów chłodnym spojrzeniem.

- O, Joseph ben Said. Zastanawiam się, co tym razem

przede mną ukrywasz?

Poczuł się przyparty do muru.

- O czym mówisz, moja pani?

- Nie twoja, wieśniaku - rzuciła mu w twarz, akcentując

ostatnie słowo. Jej oczy ciskały błyskawice. - Amos powie-

dział mi, że wydelegował cię z wiadomością, iż przeprowadził

się do tej chudej, bladolicej flądry. Ale ty, oczywiście, wolałeś

mi tego nie mówić. Dlaczego?

- Jesteśmy w stanie wojny - odrzekł krótko. - Czas

ucieka. Rachel bint Damscus, przedstawiam ci Joat - powie-

dział, wskazując dziewczynę. - Przybraną córkę Simeona.

Przedstawiam ci także Selda Chaundrę.

Rachel spojrzała na młodych ludzi, jak na parę gryzoni.

- Simeon...? - powtórzyła, wyłapując to, co było dla niej

ważne.

- Tak - syknął, przybliżając się do niej. Nie teraz, mówił

jego wyraz twarzy. Oszczędź te dzieci.

- Kim jest ten "Simeon", do którego wszyscy zwracają

się z takim szacunkiem?

- On i Channa kierują stacją - wyjaśniła Joat.

- Ach! - zawołała Rachel, spoglądając na nią z fał-

szywym uśmieszkiem. - Więc jesteś także przybraną córką

prostytutki?

Joseph wykonał błyskawiczny ruch ręką, blokując w poło-

wie drogi cios, który Joat zadała tym, co akurat trzymała

w dłoni.

- Rzuć to - polecił. - Natychmiast rzuć to, Joat.

Przez chwilę Joat walczyła z jego chwytem, lecz w końcu

musiała się poddać. Uścisk, w którym zamknięta była jej

pięść, posiadał nieubłaganą solidność mechanicznego chwy-

taka. Bethelianin drugą ręką wyrwał z jej dłoni małe, kwad-

ratowe pudełko.

- Broń? - zapytał, oglądając je uważnie. - Nie uderzaj

bez zastanowienia, Joat. A tym bardziej w złości. To zawsze

wywołuje problemy. - Oddał jej gadżet. - Poczekaj.

Na twarzy Rachel malowało się przerażenie pomieszane

z upokorzenniem. Kiedy Joseph chwycił ją za ramię i odciąg-

nął w głąb korytarza, poczerwieniała z furii.

- Zabierz ręce z mojego ramienia, wieśniaku! - krzy-

knęła.

Joseph zignorował to, podobnie jak jej próby stawiania

oporu.

- Pozwól mi odejść! - wrzasnęła.

Przypadkowi przechodnie odwrócili się na dźwięk jej głosu.

Joseph rzucił szybkie spojrzenie w górę i w dół korytarza.

Nie znalazł tam ustronnego zakątka, gdzie mógłby poroz-

mawiać z Rachel. Uwolnił jej ramię i przemówił łagodnym,

niskim głosem.

- Moja pani, me jesteś sobą. Środki hibernacyjne wpły-

nęły na twoją... równowagę. Proszę, chodź ze mną do szpitala

i...

- Tak! Z powrotem do pogańskiego lekarza, żeby mógł

nafaszerować mnie narkotykami, otruć mnie, pozwalając

wspaniałemu Amosowi tarzać się między udami tej flei, tej

prostytutki...

Wyciągnął rękę w błagalnym geście. Rachel uderzyła w mą

z pogardą, jakby rozprawiała się z pająkiem.

- Nie dotykaj mnie, ty wieśniaku, alfonsie! Niedobrze mi

się robi na twój widok. Nie dotykaj mnie!

Uderzyła ponownie i z dźwięcznym plaśnięciem trafiła go

w twarz. Uderzała raz za razem. Głowa Josepha odchylała się

tylko nieznacznie na grubym, muskularnym karku, chociaż

z nosa i kącika ust kapała mu krew. Przy czwartym uderzeniu

chwycił jej rękę. Szarpała się z nim, próbując się uwolnić

z nieubłaganego uścisku. Wykręcił jej rękę, ukazując krwa-

wiące przecięcia na kostkach, które potłukła sobie o jego zęby

i kości.

- Moja pani - powiedział, kładąc kres jej przeraźliwym

wrzaskom. - Bij mnie, jeśli chcesz, ale poranisz sobie rękę,

używając jej w ten sposób. Masz, weź to.

Uczynił nieznaczny ruch wolną, prawą dłonią i pojawił się

w niej nóż - krótki sztylet o ostrzu w kształcie liścia, z prostą,

obciągniętą skórą rękojeścią, wyglądający na wystarczająco

ostry, by ciąć z łatwością. Rachel wrzasnęła i znów się

szarpnęła, lecz Joseph wykonał kolejny ruch ręką, wyciągając

rękojeść. Czekał, patrząc jej w oczy. Zapadła cisza, przery-

wana tylko gwałtownym, ciężkim oddechem Rachel. Dokoła

tłoczyli się gapie. Ich głosy stopiły się w pomruk. Rachel

wyszarpnęła mu się wreszcie i po chwili zmknęła za zakrętem,

w bocznym przejściu.

Joseph odprowadził ją zamyślonym spojrzeniem i schował

nóż do pochwy przypiętej na przegubie ręki, po czym, wy-

cierając twarz chusteczką, wrócił do młodzieży.

- Chyba jej me lubię - oznajmiła lakonicznie Joat.

- Przepraszam - odrzekł spokojnie Joseph. - Lady Ra-

chei była trochę zdenerwowana. Cierpi z powodu stresu i ubo-

cznych reakcji na lek.

- Ona jest świrnięta - stwierdziła bezpardonowo Joat.

On jest w niej zabujany, pomyślała. Do licha! Co za strata.

Ludzie powinni rozmnażać się jak bakterie, przez podział

komórek. To byłoby bardziej higieniczne. Nawet takie rów-

niachy jak Joe stają się dziwni, gdy ogarnia ich gorączka.

Joseph posłał jej chmurne spojrzenie.

- Negatywna reakcja, jak powiedziałem.

- Tak, świrnięta, jak powiedziałam... W porządku, zapo-

mnij o tym. Jak zrobiłeś ten numer z nożem?

- W pochwie jest zamontowana sprężyna - wyjaśnił

Joseph, z wyraźną ulgą przyjmując zmianę tematu.

Odgiął nadgarstek i pokazał im mechanizm.

Joat zerknęła na Selda, napotykając jego oczy. Pokręcił

głową, w milczeniu przyznając jej rację. Dorośli! Są dużymi

dziećmi.

Channa rzuciła się na kanapę, kryjąc twarz w poduszkach.

- Nienawidzę latania- oznajmiła z teatralnym jękiem.

- Hah! - brzmiał kpiący komentarz Simeona. - Nazy-

wasz to lataniem? Za czasów mojego dziadka...

- Za czasów twojego dziadka - przerwała mu, siada-

jąc - latali, prawdopodobnie na wolną kartę, przez podprzes-

trzeń i piętnastostopowe zaspy śniegu, i to w pełni lata,

bombardowani przez żądlące owady wielkości frachtowca do

pr/ewozu rudy, tylko po to, by pożyczyć filiżankę cukru od

sąsiada mieszkającego w odległości trzech lat świetlnych.

Ja - powiedziała, wskazując siebie delikatną dłonią i unosząc

brew- ... nie jestem taka śmiała. I nienawidzę latania.

- Przypuszczalnie nie miałbym takich problemów - sko-

mentował Simeon.

- Nie! - przyznała.

- Więc powinienem okazać ci współczucie i zrozumie-

nie - zasugerował.

- Pewnie, a ja, oczywiście, przyjmuję je z wdzięcznością,

jak cudowny balsam na moją zranioną duszę.

- Biedne dziecko.

- Ach! - westchnęła. - Cóż! Czuję się lepiej. Co no-

wego na domowym froncie?

- Najwyraźniej Joat przyczyniła się do uziemienia Selda

do czasu, aż skończy dwadzieścia jeden lat.

- Jak tego dokonała?

- Chaundra ukarał go aresztem domowym, a ona namó-

wiła go do zwiedzania stacji z nią i Josephem.

- Biedny Seld. Co na to Joat?

- Och, stwierdziła, że to wszystko jej wina, że otrzymała

pocałunek śmierci czy coś...

- Areszt domowy Selda jest jej winą?

- Nie, nie. To wszystko jest jej winą. W chwili, kiedy

postanowiliśmy ją adoptować. Bethel został zaatakowany,

dlatego Amos uciekł, piraci ścigali go i teraz stacja jest

zagrożona. Widzisz, logiczna kolejność zdarzeń. To jeden zjej

depresyjnych nastrojów.

Miały charakter przejściowy, lecz trudno było przewidzieć,

jak długo potrwają.

- Nie mogę zaprzeczyć - powiedziała, tłumiąc śmiech. -

Taka kolejność zdarzeń jest logiczna.

Wciąż się śmiali, kiedy wszedł Amos.

- Co wywołało taką wesołość? - zapytał z uśmiechem.

Channa popatrzyła na jego przystojną twarz i przez moment

wydawało jej się, że stacja stanęła w miejscu.

- Zgroza bycia dwunastolatkiem - odpowiedział Simeon.

Amos wzruszył ramionami.

- Rozumiem - rzekł, przewracając oczami. - Z per-

spektywy wszystkie te momenty okazują się przemijające

i zabawne. Ja, na przykład, zakochałem się w kucharce. Kiedy

to minęło, doszedłem do wniosku, że zostałem natchniony

religijnie... i nigdy nie wyleczyłem się z tego.

Channa najpierw mimowolnie parsknęła, spojrzała na nie-

go, żeby się upewnić, a potem wybuchnęla niepohamowanym

śmiechem.

- Przynajmniej me traktujesz siebie zbyt poważnie -

stwierdziła, wycierając oczy grzbietem dłoni.

- Nie mogę sobie na to pozwolić - odpowiedział Amos.

kłaniając się z dłonią na piersiach. - Zbyt wielu innych to

robi. Gdyby ich prorok nie potrafił śmiać się z siebie teraz

i później, byliby zgubieni.

- Moja młodość była gorsza- orzekł Simeon. Odwrócili

się i spojrzeli na kolumnę. - Wyobraźcie sobie moją czystą,

nieskalaną, młodą osobę wciśniętą między zahartowanych

asteroidowych górników.

- To z pewnością zostawiło swoje piętno - powiedziała

oschle Channa.

- Nikt nie ucieka, nie będąc napiętnowanym - stwierdził

mądrze Amos.

- I nikt nie wydostaje się żywy - dodali wszyscy jedno-

cześnie.

- Mówicie o stacji? - zapytała ze zgrozą Joat. wyłaniając

się ze swego pokoju.

- Nie. me - pospieszyła z odpowiedzią Channa. - O ży-

ciu. - A dokładniej o życiu nastolatki, ale me wdawajmy się

teraz w szczegóły.

Joat zaczęła buszować na biurku Channy, z trzaskiem

odkładając przedmioty.

- To takie głupie! - powiedziała, stukając w ekran wy-

świetlający notatki organizacyjne.

- Co jest głupie? - zapytał łagodnie Simeon.

Czasami ten ton drażnił Joat tak bardzo, że zapominała.

0 co jej chodziło. Jednak tym razem była zbyt skoncen-

trowana.

- Chodzi mi o Selda- wyjaśniła. - To znaczy, to może

być ostatni tydzień naszego życia, a Seld jest zamknięty

w swoim pokoju! Co za wspaniały sposób zakończenia żywo-

ta! Rozumiecie?

Nikt jej nie odpowiedział. Channa i Amos unikali jej

wzroku. Na jej twarzy na moment pojawił się wyraz rozpaczy

1 spróbowała z innej strony.

- Posłuchajcie, potrzebuję go - oznajmiła poważnie. -

On naprawdę jest całkiem dobry, na swój młodzieńczy sposób.

Hej? Chcę pomóc. Rozumiecie? Dlatego pomyślałam, że mo-

żemy, ja i Seld... - Urwała, składając razem czubki palców,

i spojrzała w górę, zagryzając wargę. - Pomyślałam, że

moglibyśmy zrobić kilka tych przerywaczy sygnałów, których

używam - wyrzuciła z siebie jednym tchem.

- Masz na myśli te, które uniemożliwiają mi wid/enie

i słyszenie cię?

- Tak - Joat sprawiała wrażenie zafascynowanej włas-

nymi paznokciami. - Te.

- Joat, możesz je robić w laboratorium inżynieryjnym

Wszyscy będą szczęśliwi, mogąc ci pomóc. Jeśli zbierzemy

wystarczająco dużo ludzi składających elementy, możemy ich

nawet sporo wykonać w czasie, który nam pozostał.

- Nie - zaprotestowała Joat i usiadła, patrząc prosto na

kolumnę Simeona. - To znaczy, podoba mi się pomysł praco-

wania w laboratorium inżynieryjnym. Nie mam nic przeciwko

temu. Ale przerywacz sygnału jest moim pomysłem i nie

zamierzam oddać go tak po prostu. Wiem, że jestem tylko

dzieciakiem, ale wiem też, że wy tego nie produkujecie.

- Nie pozwolę nikomu ukraść praw do twojego wynalaz-

ku, Joat. Będę czuwał nad twoimi interesami. Daję ci na to

moje słowo.

- Dziękuję - powiedziała po prostu. Zapadła dziwnie

uroczysta cisza. Po chwili Joat dodała: - Wiesz, rozmiesz-

czenie na stacji zbyt wielu takich urządzeń chyba nie jest

dobrym pomysłem. To znaczy, im więcej ich będzie, tym

bardziej prawdopodobne, że piraci znajdą je i usuną. I co

wtedy?

- Ważna kwestia - zauważyła rozsądnie Channa.

- Dlatego... - Joat złączyła nogi i potarła palcami wzdłuż

ud- ...pomyślałam, że ja i Seld możemy zrobić wystar-

czająco dużo przerywaczy dla was - odwróciła się, by wska-

zać Amosa, a potem Channę - oraz dla tylu radnych czy

dowódców drużyn, dla ilu zdołamy. - Popatrzyła na twarze

dorosłych, sprawdzając ich miny, po czym odwróciła się do

kolumny Simeona. - Co ty na to?

- Powiedziałbym, że jesteś handlarzem bez serca, szan-

tażystką i technowiedźmą. No dobrze, porozmawiam z Chaun-

drą i sądzę, że pozwoli Seldowi asystować w autoryzowanym

projekcie. Ale następnym razem wykaż więcej rozsądku, Joat.

Kiedy cię adoptuję, ty też będziesz miała pewne ograniczenia.

Aha, i nie zmuszaj go do zbyt ciężkiej pracy. On nie jest... -

Simeon próbował dyplomatycznie dokończyć to zdanie -

...takim wytrzymałym typem.

- Wiem - powiedziała łagodnie, uroczyście kiwając gło-

wą. - Obiecuję, że będę się nim opiekować. - Uśmiechnęła

się lekko do siebie i wstała. - No, to dobranoc wszystkim.

- Dobranoc - odpowiedzieli.

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Amos spojrzał ciepło na

Channę, po czym spuścił oczy.

- Ja też jestem zmęczony, a tyle jeszcze mam do na-

uczenia się.

- Naucz się, ile zdołasz - poradziła mu Channa. - A re-

sztę graj na wyczucie.

- I nie zapominaj, że zawsze możesz poprosić mnie o po-

moc - wtrącił Simeon. - Channo, może dasz mu teraz guzik

kontaktowy?

- Tak. - Z szuflady biurka wyjęła małe pudełko i podała

je Amosowi.

- Chyba powinniśmy dać jeden Joat i Seldowi - zasu-

gerował Simeon.

Channa przytaknęła.

Amos z zaciekawieniem oglądał pudełeczko.

- Ten gadżet pozwoli mi widzieć to, co ty, słyszeć to,

co ty oraz dyskretnie porozumiewać się z tobą- wyjaśnił

Simeon.

- Jest taki mały - powiedział Amos, oglądając maleńki

wynalazek.

- Ale jest skuteczny - odparł Simeon przez guzik.

Przerażony Amos upuścił go.

- Znakomicie działa! - roześmiał się, podnosząc urzą-

dzenie. - Dziękuję, Simeonie.

Channa zawahała się.

- Do zobaczenia rano - rzekła w końcu.

- Nie mogę się już doczekać - odpowiedział, kłaniając

się jej.

Channa ziewnęła szeroko i spojrzała na wskaźnik czasu.

Znów wieczór! Prawie czas na obiad. Miejmy nadzieję, że

okaże się weselszy niż śniadanie, które upłynęło w atmosferze

pracy.

Bogowie, minął kolejny dzień? Gdzie są wszyscy?

- Amos jest w drodze i powinien tu być za kilka se-

kund - poinformował ją Simeon. - Joat buszuje w labora-

torium inżynieryjnym i chichocze wraz z Seldem jak szalona.

0 ile wiem, planowała wrócić na posiłek.

Channa przeciągnęła się.

- Potrzebuję przerwy. - Opadła na fotel i powiedzia-

ła: - Puść, proszę, Hebrides Suitę.

Simeon słuchał przez moment.

- Ładna - przyznał.

- Jedna z moich ulubionych. Moja prababka powiedziała

mi kiedyś, że we frazach tej muzyki kryje się dusza ziemskich

oceanów. Kochałam ją od dawna.

- Twoja prababka pochodziła z Ziemi, Channo?

- Nie, ale była tam. O, to jest mój ulubiony fragment...

trochę głośniej, Sim.

Uniosła dłoń palcami do góry, aby pokazać, że powinien

robić coraz głośniej. Drzwi otworzyły się przed Amosem,

który cofnął się, jakby pod naporem muzyki.

Channa roześmiała się na widok jego przerażonej miny

1 dała znak Simeonowi, żeby ściszył.

- Przepraszam! - zawołała.

Amos ostrożnie zajrzał do pokoju.

- O rety! - powiedział. - Channo, słuchanie tak głośnej

muzyki jest niebezpieczne. Uszkodzisz sobie słuch.

- Nie przesadzaj, Simeonie-Amosie. Nikt jeszcze nie

stracił słuchu od muzyki klasycznej.

- A Beethoven? - podsunął Simeon.

- Ha! Wy, mężczyźni, zawsze trzymacie sztamę - stwier-

dziła i poszła do aneksu kuchennego po kawę. Dodała do niej

likieru śmietankowego i kożuszek ubitej śmietanki od krowy

rasy Jersey, a potem pociągnęła łyk na próbę. - Uhm! Dob-

re! - Chociaż, kiedy się uczyłam, skąd się bierze oryginalna

śmietanka od krowy rasy jersey, prawie przepadł mój lunch,

dodała w duchu. Simeon szybko poznał jej gust.

- Hmm, to jest coś, dla czego mógłbym stracić głowę -

oznajmił.

- Mmmh?

- Kawa, jedzenie, wszyscy, którzy siadają w "Perymet-

rze" do obiadu, mówią: "Ach! Ładnie pachnie!", potem na-

stępuje okrzyk: "Mmm! To jest wyśmienite!", a ja me znam

przyczyny tych zdań. Zapach i smak... myślicie, ze mogliby

zaopatrzyć mnie w jeden z tych zmysłów? Och, potrafię wyczuć

smak, kiedy czegoś brakuje w chemosyntetycznych roślinach,

a także zapach smugi jonowej, ale to nie to samo. Ludzie

z Centrum Medycznego czasami są wprost nieludzko praktyczni.

- Dlaczego nie powiesz o tym Joat - zasugerowała

Channa.

- O czym ma mi powiedzieć? - zapytała Joat, wchodząc

w tym momencie.

- Właśnie mówiłem, że jestem pozbawiony możliwości

spróbowania, a nawet powąchania kawy, a wszyscy twierdzą,

że tak ładnie pachnie. Nie wiem w ogóle, co to znaczy. Po

prostu nie potrafię sobie tego wyobrazić. Mam nieznośne

uczucie, że pozbawiono mnie jednej z przyjemności życio-

wych. Jakkolwiek świadomość, że każdy mógłby grzebać

w moim neutralnym interfejsie jest wystarczająca, by to prag-

nienie pozostało zaledwie tęsknotą.

Channa i Amos wymienili spojrzenia, co nie uszło uwagi

Simeona.

- To straszne - powiedziała współczująco Joat. - Cho-

ciaż, może gdybyś dal mi swoje...

- Seks...- kontynuował z lubością Simeon- ...seks

dostarcza sporo duchowej przyjemności. Założę się, że z mojej

wyobraźni czerpię prawie tyle samo seksualnej przyjemności,

co inni z realnych doświadczeń.

Joat zrobiła kpiącą minę.

- Odnosi się to raczej do twoich marzeń, Simeonie, ale

i to byłoby za dużo powiedziane - oznajmiła sprytnie Chan-

na, wracając do swego biurka. - Co tam masz? - zapytała,

wskazując pudełko, które Joat trzymała w ręce.

- Och, to coś dla was.

Joat otworzyła pudełko, pokazując dwa krótkie, połyskujące

pręciki długości może trzech centymetrów, z kryształami na

jednym końcu. Popatrzyła wyczekująco na Channę.

Channa wzięła do ręki jeden z przedmiotów i uważnie

obejrzała. Pośrodku pręcika znajdowała się mała przerwa,

a w niej wąska rurka łącząca obie połówki. Ostrożnie dotknęła

kryształu, po czym pytająco zerknęła na Joat.

- Ładne - stwierdziła zakłopotana nieznajomością prze-

znaczenia urządzenia.

Joat roześmiała się.

- Seld powiedział, że powinniśmy robić je do sklepu

z biżuterią. Niestety, nie mieliśmy czasu na sprawdzenie

skuteczności ich działania. Swój włożyłam w pochwę w bu-

cie. - Podciągnęła nogawkę i odgięła cholewkę buta, aby

pokazać im łebek identycznej różdżki.

- Jak działa to twoje dzieło sztuki? - zapytał Amos,

biorąc drugi egzemplarz.

- Zsuń obie połówki tak, żeby się stykały.

Amos wykonał polecenie. Kiedy połówki zetknęły się,

tworząc gładką powierzchnię, rozległo się pstryknięcie. Męż-

czyzna spojrzał na Channę i Joat, a potem na siebie samego.

- Czy to... czy to działa?

- Jego zapytaj - Joat wskazała kciukiem kolumnę Si-

meona.

- Simeon?

Simeon nie odpowiedział, ponieważ nie usłyszał pytania.

Widział jednak, jak Amos zniknął w okamgnieniu i doświad-

czał bardzo nieprzyjemnych uczuć z powodu jego zniknięcia.

Nagle stracił pewność, czy chce, aby ktokolwiek prócz Joat

posiadał tę zdolność. Takie zniknięcia kosztowały go dużo

nerwów.

- Oczywiście, me słyszy - powiedziała Channa z zado-

woleniem.

Zsunęła swój pręcik i również zniknęła z zasięgu wzroku

i słuchu Simeona.

Amos pochylił się do niej.

- Już widzę więcej możliwości wykorzystania tego cac-

ka. - Jego roześmiane oczy patrzyły na mą znacząco, prze-

pełnione ciepłem.

- Seld i ja skończyliśmy dzisiaj siedem takich jak to -

poinformowała Simeona Joat. - Jutro złożymy więcej. Zna-

leźliśmy już części, których potrzebujemy. W czym prob-

lem? - zapytała Joat, słysząc jęk Simeona.

- Przepraszam, Joat, siedem naprawdę wystarczy, tym

bardziej, że i tak nie możemy ich dać wszystkim. Prawda,

Channo? Channo? Hop, hop, szukam cię!

Channa uśmiechnęła się triumfalnie do Amosa.

- On naprawdę nie może nas widzieć - stwierdziła, a po-

tem ostrożnie rozsunęła pręcik.

- Jak miło, że wpadłaś - rzekł Simeon skwaszonym

tonem. Niech mnie diabli, jeśli dam wam poznać, jak bardzo

mnie to niepokoi, dodał w duchu.

- Przepraszam - mruknęła Channa. "Wiem, że to cię

niepokoi", dodała drogą subwokalną. Jakimś sposobem Sim

powiązał tę uwagę z odcięciem go od wejścia sensorycznego.

"Mnie? Czy jestem teraz wejściem sensorycznym?", odpo-

wiedział pytaniem. Channa zwróciła się do Joat: - Czy trzeba

to mieć przy sobie, żeby działało? Czy wystarczy, jeśli,

powiedzmy, położę to obok siebie na biurku?

- Powinien sprawić, że znikniesz, jeśli będziesz bardzo

blisko niego. Oczywiście, nie znikniesz naprawdę. To działa

bardziej na zasadzie lokalnej komendy pominięcia, dzięki

której czujnik nie zarejestruje twojej obecności. Rozumiesz?

Prawdę mówiąc, nie sprawdzałam tego dokładnie. - Mach-

nęła rękami, ganiąc samą siebie za to niedopatrzenie. -

Potrzebuję do tego więcej teorii i sprzętu.

- Cóż, jestem pod wrażeniem, Joat. - Channa klasnęła

w dłonie. - Uczcijmy to i poślijmy po obiad. - Wzięła

pręcik z rąk Amosa i rozsunęła go.

- Wiecie co? - powiedział Simeon, gdy Amos znów się

pojawił. - Ten wynalazek Joat może być największym od

czasów wytrycha darem dla włamywaczy.

Channa zamarła, a potem spojrzała na Joat. Dziewczyna

starała się wyglądać słodko i niewinnie, a jednocześnie tajem-

niczo. To była prawda. Na stacji publiczne dystrybutory były

oczywiście pod nadzorem. Mimo to, zdarzały się tajemnicze

włamania do nich. Wyglądało na to, że Joat pracowała lepiej

niż inni. Oczywiście, gdyby pomysł został opublikowany,

wprowadzono by środki zaradcze. Nic dziwnego, że Joat

chciała zachować swego asa w całkowitym sekrecie.

Cóż, szepnął jej do ucha Simeon, ona kradnie! Jak, twoim

zdaniem, zdołała przeżyć, zanim się nią zajęłaś?

- Jest obosieczny, jak moje sztylety - zgodził się

Amos. - Ale przyda się, a ja chętnie przetestuję swój eg-

zemplarz. - Uśmiechnął się do Channy.

Popatrzyła na kolumnę Simeona.

- Po prostu pomyśleliśmy, że będziemy mogli uchronić

przed tobą swoje sekrety, Sim. Jak to zniesiesz?

Amos ostrożnie, na palcach, wyszedł z pokoju Joat.

- Śpi - szepnął. - Przykryłem ją kocem.

Channa pokręciła głową. Podświadomość Joat zdawała się

wiedzieć, komu ufać.

Tego wieczoru \po raz pierwszy dziewczyna zapadła w głę-

boki, spokojny sen dziecka. Poza tym miała za sobą ciężki,

choć triumfalny dzień.

- Myślałam, że nigdy me będzie miała dosyć twoich

opowieści o Bethelu - powiedziała. Zresztą ja też, pomyś-

lała. Behtel nie był zurbanizowany w sposób tak wyszukany

jak Senelgal, lecz Amos potrafił uczynić swój świat i swój

sposób życia czymś... pięknym, zdecydowała. Oczywiście,

był elokwentnym mężczyzną, no i opisywał to, co naprawdę

kochał. Opisał to, za czym zawsze tęskniła na planetarnej

posadzie - ogrom, różnorodność, pełnię życia oddychające-

go świata.

- Dla mnie znaczyło to tyle samo, co dla niej - od-

powiedział Amos, odchylając się do tyłu na sofie, wzniósł

twarz do sufitu i zamknął oczy. - Mówię i widzę to, czego

nigdy już me będzie.

Położyła dłoń na jego ręce.

- Bethel będzie znowu wolny i piękny. Kolnar zniszczył

tylko powierzchnię, a nie naturę planety.

- Tak. Tak, wierzę... muszę w to wierzyć. - Ich ręce

splotły się. Miał piękne dłonie o długich palcach, mocne

i sprężyste.

Od jazdy konnej, pomyślała. Sport, o którym ona przedtem

tylko czytała. Simeon dostarczył jej hologram, na którym

jazda konna wyglądała na bardziej niebezpieczną i ekscytującą

niż pilotowanie mmiwahadłowca.

- Jednak kiedy wrogowie odlecą, rany... i tak dalej. Po-

trzebujemy zmian, my musimy się zmienić. Bardziej niż

sądziłem czy życzyłem sobie, a byłem najmłodszym rebelian-

tem, radykałem, niszczycielem posągów. Przynajmniej tak

mnie nazywali. - Odwrócił się do niej. - Ogrom przyszłego

zadania przeraża mnie, obezwładnia. Jednak z pomocą...

No, wspaniale, pomyślała. "Zagubiony książę pięknej, eg-

zotycznej planety poszukuje pomocniczki /towarzyszki/ ko-

chanki do asystowania przy ratowaniu / rekonstrukcji. Pożą-

dany inteligentny, operatywny zarządca z silnym poczuciem

obowiązku. Zapewni miłość i przywiązanie na całe życie, plus

pałace, majątki ziemskie, interesujące doświadczenia. Zgła-

szać się do Amosa ben Sierra Nueva". Jak to było? Kusisz

mnie, Szatanie?

Amos, milcząc, usiadł obok niej i położył jej na kolanach

pudełko Joat. Jednocześnie obdarzył ją znaczącym spojrze-

niem. Channa otworzyła pudełko i każde z nich wzięło pręcik

zakończony kryształem. Następnie spojrzeli na kolumnę Si-

meona z identycznymi uśmiechami spiskowców i równocześ-

nie zsunęli połówki pręcików.

Amos pochylił się i pocałował ją. Channa pogładziła jego

ciemne włosy i delikatnie ujęła dłonią tył jego głowy.

- Niezłe urządzenie. Nareszcie sami - powiedział ochryp-

łym głosem.

- Tak - zgodziła się. - Wspaniałe. - I dodaje pikan-

terii, pomyślała. Jak wymykanie się na wagary w latach

szkolnych.

Simeon widział, jak drzwi pokoju Channy otworzyły się

i zamknęły, choć nikogo nie było w pobliżu. Stłumił wybuch

gniewu. Przecież powiedział im, że wyłączy kamery, jeśli o to

poproszą. Ale nie, po prostu poszli i wykluczyli go z gry bez

słowa...

Do czego zmierza wszechświat, myślał zirytowany. Na

dodatek to prezent od dziecka!

Dziecko, które sprezentowało mi technoswędzenie, a nie

mogę się nawet podrapać. Starał się zająć czymś innym, lecz

jego uwaga jak bumerang powracała do dręczących luk w re-

jestrach. Przyzwyczaił się do tego, że wiedział o wszystkim,

co się działo. Wcześniej skonstruowane przez Joat maszyny

emitujące szumy własne i odciągacze uwagi były mniej iry-

tujące w porównaniu z jej najnowszym wynalazkiem. Oczy-

wiście, przedtem nie miała dostępu do laboratorium inżynie-

ryjnego.

Prawdopodobnie ten dzieciak urodził się z mikronarzę-

dziem w dłoni, pomyślał.

Jak rozpracować funkcjonowanie różdżek? W końcu Joat

udzieliła mu wskazówki. Pewnie, że to geniusz, ale Simeon

jest człowiekiem z kapsuły, z całą potęga komputerową i ol-

brzymim doświadczeniem.

Poza tym z natury nie jestem w stanie oprzeć się wyzwaniu,

pomyślał uszczęśliwiony. Zdarza się, że jedynem sposobem

na uwolnienie się od pokusy jest uleganie jej.

To nie do wiary, powiedział do siebie piętnas'cie minut

później. Sprzęt skonstruowany przez najlepsze umysły Świa-

tów Centralnych unieruchomiony przez małolatę! To potwier-

dza jego opinię na temat jakości umysłów zatrudnionych

w biurach Światów Centralnych. Simeon długo uważał za cud

to, że nie przerobiono go na wielbłąda, skoro w komisjach

zasiadali tacy projektanci. Teraz on podejmie to wyzwanie.

Channa wyprężyła ciało, wychodząc Amosowi naprzeciw.

Jej dłonie pieściły gładką, jedwabistą skórę jego pleców.

Kiedy całował jej szyję, westchnęła uszczęśliwiona, gotowa

na...

Och, Chaaaannooo, wiiidzę cięęę.

Dziewczyna aż zakrztusiła się z wrażenia.

Amos uniósł głowę znad zgięcia jej szyi. Mieszanina za-

kłopotania i czułości, malująca się na jego twarzy, wyglądała

bardzo głupio, nie wspominając o tym, że budziła wstręt.

Simeon roześmiał się.

Okropność, pomyślała Channa. Simeon nie mógł tego nie

zauważyć. Roześmiała się, balansując między wściekłością

a bezsilną wesołością. Amos podskakiwał na jej ciele wstrzą-

sanym wybuchami śmiechu. Męczeński wyraz jego twarzy

sprawił, że całkiem straciła nad sobą kontrolę.

- Channo - rzekł zrozpaczony, przewracając się na bok

i trzymając ją w ramionach. - Channo, kochanie... dobrze

się czujesz?

Próbowała mówić, zapewnić go, że nie postradała zmysłów.

- Sim... Sim... on... hehe... hehehe*- musiała unikać

słowa "he".- Sim...- łapała oddech- ...mój aplikator...

he... hehe, hmh- odchrząknęła- ...może nas widzieć.

Zamilkła, dysząc, i patrzyła, jak na jego twarzy wyraz troski

zastępuje wściekłość. Nagle przeraziła się. To był mężczyzna

przyzwyczajony do rekompensowania sobie obrazy, a jego

ego otrzymało właśnie straszliwy, upokarzający cios.

- Simeon! - ryknął Amos.

Drzwi cofnęły się przed nim, gdy popędził na łeb na szyję,

a chłodniejszy podmuch z pokoju wypoczynkowego przy-

prawił ją o gęsią skórkę.

Amos chwycił pierwszą rzecz, która nawinęła mu się pod

rękę - wazę - i cisnął nią w kolumnę Simeona.

- Ty sukinsynu! - ryczał. - Ty brudny kundlu!

Channa pojawiła się w drzwiach swego pokoju owinięta

w prześcieradło. Nigdy przedtem nie widziałam nagiego, pod-

nieconego mężczyzny w szale wściekłości, pomyślała oszo-

łomiona. Och, naprawdę nie powinnam była mu przerywać.

Mężczyźni tak bardzo skupiają się na tym szczególnym mo-

mencie!

- Jak mogłeś zrobić coś tak podłego! Nie masz ani odro-

biny przyzwoitości?! - wrzeszczał dalej Amos.

- Co tu się, do diabła, dzieje? - zapytała Joat i za-

trzymała się, zbita z tropu widokiem miotającego się nago

Amosa.

Mężczyzna dał nura po prześcieradło, którym owinięta była

Channa i przez chwilę zacięcie o nie walczyli. Amos starał

się osłonić narożnikiem biodra.

- Wracaj do łóżka, Joat, to cię nie dotyczy - powiedział,

prostując się. Jego głos przesiąknięty był czystą, szaloną

złością. Na Bethelu nagość była tabu, a on nagle i przenikliwie

uświadomił sobie, że stoi nagi przed dwunastoletnią dziew-

czynką.

- Nie wyładowuj się na niej, Simeonie-Amosie, to na

mnie jesteś wściekły - upomniał go Simeon.

Amos okręcił się, zwalniając chwyt na prześcieradle.

* he - (ang.) on: występuje tutaj gra słów - "he" jako "on'' prze-

chodzi w chichot (przyp. tłum).

- Mało prawdopodobne, żebym o tym zapomniał! - wy-

cedził przez zaciśnięte zęby.

- Ładne jaja - mruknęła Joat, w dość nietypowy sposób

wyrażając uznanie.

Channa i Amos odwrócili się i popatrzyli na nią.

- Hej, wiara - powiedziała, oblewając się rumieńcem. -

Jestem młoda! I normalna.

- Co z was za ludzie? - mruknął zaszokowany Amos. -

Wasze dzieci mrugają znacząco, wasi ludzie z kapsuł są

podglądaczami... - Jego spojrzenie spoczęło na Channie. -

A ty jaki rodzaj perwersji uprawiasz?

- Ja? Chwileczkę, Simeome-Amosie, ja też jestem tu

ofiarą.

- Nie sądzę. Ty uznałaś to za zabawne, ale ja nie!

Odwracając się do nich plecami, rozwścieczony poszedł do

swojej kwatery. Drzwi zasunęły się za nim cicho.

- Oho! - zawołała entuzjastycznie Joat. - Co to jest

podglądacz?

Usta Channy złagodniały w uśmiechu.

- Podglądacz, Joat, to sukinsyn, który ma wstrętne myśli

i wtyka nos w prywatne sprawy.

- Aha. To jak Dorgan-Organ z Ośrodka Opieki nad Dzie-

ckiem.

Auuu, jęknął Simeon.

Channa pokiwała głową.

- Obiecuję, że jutro ci to wyjaśnię, ale teraz muszę

porozmawiać z Simeonem.

- O rety - powiedziała Joat. - Byłeś już kiedyś w po-

ważnych tarapatach, Simeonie? - W drodze do swego pokoju

poklepała jego kolumnę. - Niegrzeczny, niegrzeczny!

Channa podciągnęła wyżej prześcieradło i usiadła w jednym

z foteli. Złożyła ręce na kolanach i, nic nie mówiąc, przygryzła

dolną wargę.

- Hmm - odezwał się Simeon. - Nadal jest wściekły.

Rzuca przedmiotami po pokoju.

- Przestań go szpiegować! - krzyknęła Channa ziryto-

wana.

- Nie muszę szpiegować. Tylko posłuchaj.

Rzeczywiście, nawet przez drzwi było słychać odgłosy

uderzania przedmiotów o ściany. Potem zapadła złowieszcza

cisza. Po minucie z pokoju wyłonił się Amos - całkiem

ubrany - i bez słowa, nie oglądając się za siebie, opuścił

kwaterę. Channa poderwała się i zrobiła krok w jego stronę.

- Hej! Nie możesz tak za nim iść! Poza tym dokąd on

się wybiera?

- Przypuszczam, że ten pokaz twojej czujności był wy-

nikiem naszego własnego błędu - powiedziała Channa,

uśmiechając się drwiąco. - Rzuciliśmy ci wyzwanie i poka-

załeś, co potrafisz.

Simeon jęknął cicho.

- Ja raczej pozytywnie podsumowałbym ten wieczór. Te-

raz wiem, że mogę kontaktować się z tobą, nawet kiedy ich

czujniki nie są w stanie cię wykryć.

- Tak, właśnie taki wniosek wypływa z dzisiejszego eks-

perymentu - przytaknęła zmęczona. - Z pewnością tak wy-

tłumaczę to Simeonowi-Amosowi, kiedy zobaczę go następ-

nym razem. Jeśli w ogóle go zobaczę.

- Przepraszam, Channo - powiedział żałośnie Simeon

po chwili niezręcznego milczenia. - Zostałem wyłączony

z gry.

- Owszem. Do tego szczególnego zajęcia wymagane jest

zaproszenie.

- Wiem, że to trudne dla was, ludzi, kiedy stosunek

zostaje przerwany.

Uniosła brew.

- Mam ci powiedzieć?

- No, nieee - rzekł z nadzieją.

- Jesteś świnią, Simeonie, skończoną, brudną świnią. Jeśli

chcesz wiedzieć, poszukaj sobie tego w tekście medycznym

pod hasłem "pornografia". - Nagle wybuchła rozpaczliwym

śmiechem. - O, Boże, on nigdy więcej nie odezwie się do

mnie. Gdzie on jest?

- Wciąż w windzie. Przypuszczam, że idzie do Josepha.

Rozmowa z przyjacielem to dla mego najlepsze lekarstwo.

Może upiją się razem i będą narzekać, jak źle traktują ich

kobiety ich życia.

- Ta kobieta jego życia traktowała go wspaniale, dopóki

ty się nie pojawiłeś.

- Czy to moja wina, że z niego taki prowincjusz?

- Prowincjusz! - zawołała Channa. - Simeonie, użyłeś

niewłaściwego słowa. Mężczyzna, każdy mężczyzna, jeśli nim

jest, obrazi się z powodu szpiegowania go podczas uprawiania

miłości. A ty obrzucasz go wyzwiskami i uważasz, że to

wszystko jego wina, a nie twoja, tak?

- Nie - odparł spokojnie. - Nadal ponoszę odpowie-

dzialność za to, co zrobiłem. Nie spierajmy się o Simeona-

-Amosa, Channo.

Odchyliła głowę na oparcie fotela.

- Dobrze, nie spierajmy się o niego. Nie mamy czasu. -

Kątem oka spojrzała na jego kolumnę. - Ale o ile dobrze

sobie przypominam, broniłeś go nie tak dawno temu.

- Może się myliłem.

- Nie, nie myliłeś się. I wiesz o tym równie dobrze jak

ja. Wywieramy na niego ogromną presję, podczas gdy on

przyleciał tutaj już z ogromnym obciążeniem. Sim, on stracił

wszystko, cały świat, rodzinę, przyjaciół. Obwinia siebie za

doprowadzenie piratów do naszych drzwi. Teraz zaharowuje

się, żeby nas od nich uratować. Powinniśmy się bardzo starać,

żeby nie czynić z niego obiektu naszych małych gierek.

- Może i tak.

- Ponieważ, Simeonie, jeśli nie stać cię na to, to nie

jesteś osobą, za którą cię uważałam. A jeśli nią nie jesteś,

to nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, kiedy już będzie

po wszystkim.

- Channa!

- Przemyśl to, Simeonie. Masz sześćdziesiąt osiem lat.

Dorośnij!

Następnego ranka Amos wrócił do pracy blady i uprzejmy,

zachowywał jednak dystans. Simeon skorzystał z okazji, aby

przeprosić i przekonać Bethelianina o swej szczerości, obie-

cując, że nigdy więcej nie zrobi czegoś takiego. Amos przyjął

przeprosiny z taką samą pełną rezerwy grzecznością, jak

wcześniej wyjaśnienia Channy, a potem zamknął się w swoim

pokoju.

Rozmowa przy obiedzie była tego wieczoru tak menatural-

na, że nawet Joat to zauważyła. Było jeszcze wcześnie, gdy

Channa została sama, siedząc przy tytanowej kolumnie.

- Simeome, porozmawiasz ze mną?

- Ach, więc teraz prosisz, zamiast żądać.

- Twój urok mnie rozbroił - uśmiechnęła się kpiąco. -

Poza tym nudzę się i naprawdę bardzo pragnę twojego towa-

rzystwa.

- Jesteś pewna, że to mojego towarzystwa pragniesz?

- Rety! Wczorajszej nocy byłam podniecona! Dziś wie-

czorem się nudzę. To dwie różne rzeczy, chłopie.

- Myślę, że na twoim miejscu wolałbym być napalony.

- Więc byłbyś idiotą - powiedziała lekceważąco.

- Ale nie nudziłbym się.

- Simeome, boję się - rzekła po chwili milczenia. -

Możemy zginąć.

- Tak - odparł. - Ja też się boję, Happy. Naprawdę się

boję. Nie zostało nam wiele czasu. - Umilkł na moment,

a potem dodał bardziej ożywionym głosem: - To była aluzja.

- Cóż! - Pokiwała głową. - Było, minęło. Amos po-

trzebuje kogoś milszego niż takiej rozrywkowej babki jak ja.

- Channo! - zawołał Simeon, śmiejąc się, a potem nagle

spoważniał. - Nie nazwałbym cię rozrywkową babką.

- Przecież już to zrobiłeś.

- Ale to było, zanim cię poznałem - przyznał. - Rachel

jest rozrywkową babką. Ty jesteś po prostu trochę wybu-

chowa.

- Wybuchowa?

- Tak.

- Może jestem napalona - zamyśliła się. - Na wszyst-

kie męskie organy rozrodcze, które wkradają się do tej roz-

mowy. Ale wiesz, że nie bez przyczyny. Dość tego, Simeonie,

powiedz coś, żebym poczuła się lepiej.

- Hmm, co myślisz o tym...

"Ponura córka Głosu Boga!

Obowiązku! Jeśli imię twe miłość...

Kiedy puste strachy obezwładniają;

Od próżnych pokus uwolniony..."

- Daj spokój!

- Co, nie podoba ci się? Niewłaściwy nastrój?

- Ty to powiedziałeś - odrzekła przez zaciśnięte zę-

by. - Ponury głos obowiązku właśnie wdziera się w moje

myśli.

- Prawda. Hmm. Inny nastrój. Dobra, a to:

"Zdrowy sen nocą; studium i swoboda

zmieszane razem; słodka rozrywka;

I niewinność, która znajduje zadowolenie

w medytacji".

- Stajesz się chorobliwie sarkastyczny, Sim. Nie chcesz

mi pomóc?

- Przepraszam, spróbuję jeszcze raz.

"Jestem lwem i jego legowiskiem!

Jestem strachem, który mnie przeraża!

Jestem pustynią rozpaczy!

I nocą agonii!

Noc czy dzień, cokolwiek nadchodzi,

Muszę iść przez ten pustynny ląd.

Dopóki me przezwyciężę swego strachu i me przywołam

Lwa, by lizał mą dłoń".

Milczała przez dłuższą chwilę. Po jej oddechu mógł stwier-

dzić, że nie jest zła, więc czekał, aż przemyśli to, co usłyszała.

W końcu westchnęła.

- Całkiem dobrze mnie znasz, pomimo krótkiej znajomo-

ści, Sim.

- Channo, on cię nie odtrąci. Potrzebuje cię tak bardzo,

jak ty jego. Wykręciłem wam numer, przyznaję. Moim jedy-

nym wytłumaczeniem... - uśmiechnęła się do niego zmęczo-

na- ...jest fakt, że nie zostałem odpowiednio wyposażony

do właściwego rozumienia tej sfery życia. Dlaczego macie

być nieszczęśliwi osobno, skoro razem możecie być o wiele

szczęśliwsi?

- Po ostatniej nocy? I nie zapominaj, Simeome, że już

raz mu odmówiłam, a on do tego nie przywyk1

- Co to jest? Zawody sportowe? Zdobyte punkty, strzały

wolne i karne?

Roześmiała się.

- Czasami. Zależy od tego, z kim grasz.

- Zajmij się historią wojenną, Channo. To o wiele łat-

wiejsze pod względem psychologicznym.

- Nie wtedy, kiedy masz dużą szansę stania się jej częś-

cią - westchnęła.

- Na rany Chrystusa, Happy, rusz tyłek z kanapy i idź

zapukać do jego drzwi! Wiesz, że tego chcesz. No, dalej, bądź

uczciwa.

- Najpierw zamierzam się przebrać - oznajmiła ponuro,

podążając do swojego pokoju. - I nie nazywaj mnie Hap-

py - rzuciła przez ramię.

Dlaczego miałbym cię posłuchać, Channo, skoro zauważy-

łem, że ilekroć nazwę cię "Happy", robisz to, co ci każę. Nie

zrezygnuję z takiej przewagi.

- Gotowa?! - zawołał.

- Co o tym myślisz?

Włączył kamerę w jej pokoju. Miała na sobie prosty, czarny

kombinezon, w którym, jego zdaniem, wyglądała korzystnie.

- Uda ci się.

Channa z ponurą miną podeszła do drzwi.

- "Oto jestem, wzgardzona zalotnica". Pomyśleć, że

uczyłam się tego, kiedy byłam w wieku Joat.

Drzwi rozsunęły się. Za progiem stał Amos z uniesioną

ręką, gdyż właśnie zamierzał zapukać. Wymienili spojrzenia.

Po chwili podeszli do siebie i dotknęli się. Amos wszedł do

pokoju i drzwi się zasunęły.

Roztapiają się w zakłopotaniu, które oznacza pierwszy krok

we wspinaczce na szczyty namiętności.

Simeon kazał komputerowi przetransponować tę myśl na

ludzki głos. Kiedy już wróciła, wypowiedziana ujmującym

głosem spikera, człowiek z kapsuły włączył Bolerc Ravela -

wywołującą skojarzenia falę dźwięków, które nasilały się

i stawały coraz intensywniejsze i głośniejsze, aż do namiętnej,

wibrującej kulminacji. Na stole narad wyświetlał sceny przed-

stawiające palmy miotane wiatrem i fale bijące o gościnny

brzeg, pociągi huczące w tunelach, dzikie bestie ryczące

w puszczach i ludzi lepiących na kołach garncarskich wieczys-

te, falliczne symbole z mokrej gliny.

- Idealne - stwierdził i nagrał program na twardy dysk.

Pokazywanie tego w najbliższym czasie nie byłoby taktow-

ne, ale któregoś dnia będą starsi i dojrzalsi. Zakładając,

oczywiście, że przeżyją następne tygodnie. Ludzie z kapsuł

mają dużo czasu do wypełnienia. Słuchał, jak muzyka faluje,

wznosi się i opada.

Błogosławię was, moje dzieci, pomyślał, zwracając się do

Amosa i Channy. A teraz jeszcze raz sprawdzę mostek pomoc-

niczy, który wkrótce będzie podrobionym, prawdziwym cen-

trum dowodzenia SSS-900-C toczącej walkę z Kolnari.

ROZDZIAŁ 16

- Hej, Simeonie - odezwał się obserwator kontroli ru-

chu.

- Tak, Jukę?

- Sądzę, że coś tu mamy.

Simeon skupił większą uwagę na czujnikach. Między in-

nymi z tego właśnie powodu żaden komputer nie mógł

zastąpić koloidalnego mózgu. Pomijając przyrodzony brak nie-

śmiałości, oczywiście. Komputery wspaniale zbierają i segre-

gują dane, ale tak naprawdę nigdy nie będą umiały inter-

pretować ich w taki sposób, jak człowiek.

I nie mają interfejsu, takiego jak między człowiekiem

z kapsuły i jego przedłużeniem, pomyślał pyszałkowato

Simeon.

- Tak, coś jest - powiedział głośno. - Ale co?

- Żadnych oznak napędu neutrino - odpowiedział Jukę

Cielpied. Był nowicjuszem, młodym mężczyzną z jasną czup-

ryną. - Ale ta masa tam jest i kieruje się do... Święci Pańscy!

Nagle senne odrętwienie działu łączności i nawigacji ustą-

piło miejsca aktywności.

- Sygnatury pocisku, wielu pocisków, wystrzelone!

Simeon zmówił chotyczną modlitwę. To było t o. Mogli

mieć nie więcej niż trzydzieści sekund życia.

- Zaczynamy nadawać SOS - rozkazał. - Zakłócona

transmisja radiowa! Silniki impulsowe.

- O rany, teraz odbieram oznaki napędu silnikowego -

stwierdził Jukę. - Po prostu wskoczyli bezpośrednio, a potem

poruszali się równomiernie. Cztery. Duże silniki. Charakterys-

tyka mocy dla mas większych nawet niż holownik.

- Silniki statków wojennych - orzekł ponuro Simeon.

Pociski nadlatywały ze wszystkich stron. Użył lasera prze-

ciwmeteorowego, który po kilku sekundach zwęglił się i eks-

plodował widowiskową fontanną parującego syntetyku i me-

talu.

- Strumień cząstek neutralnych - stwierdził Simeon. -

A oto raport zniszczeń. Dzięki Mocom, że chociaż nie uderzyli

w zamieszkany sektor. Czerwony alarm. Cały personel do

stacji pogotowia ratunkowego.

Tym razem nie było zamieszania. T o działo się naprawdę.

Simeon włączył swoje czujniki w pokoju wypoczynkowym

i nasłuchiwał, mając nadzieję, że sprawy nie zaszły za daleko

od momentu, gdy uprzejmie ich zostawił. Niestety, sądząc po

cichych odgłosach dochodzących z kwatery Channy, była to

płonna nadzieja.

Ona nigdy nie uwierzy, że tego nie zaplanowałem, pomy-

ślał. Do ich przybycia została godzina, czujniki pokazały statki

zbliżające się z normalnym przyspieszeniem kosmicznym. Ale

jeśli jej nie powiem, znajdę się w takim samym śmierdzącym

bagnie, tyle że w nieco innej sytuacji. W o wiele poważniej-

szej sytuacji. Dobra, co będzie, to będzie, zdecydował i wydał

dźwięk imitujący pukanie do drzwi.

Channa zamarła, a Amos zwolnił.

- Zabiję go - powiedziała.

Amos zachichotał i pocałował ją. Jęknęła, gdy poruszył

biodrami.

- Może zapytaj najpierw, czego chce?- poradził jej.

- O CO CHODZI?

- No, wróg jest już w zasięgu czujników. Cztery ciężko

uzbrojone statki. Przewidywany czas przybycia: za czterdzie-

ści jeden minut. Przepraszam, ale musieliście dowiedzieć

się o tym!

Channa przyciągnęła Amosa do siebie ramionami i nogami.

- Mamy... dość czasu- wydyszała.- I jeśli... prze-

staniesz, to cię zabiję.

Kadłub stacji zadźwięczał jak gigantyczny dzwon, gdy

odłamek pocisku uderzył w podprzestrzenną antenę. Auten-

tyczne alarmy zawyły żałośnie. Posłusznie czekając z wyłą-

czonymi czujnikami, Simeon mógł pomylić wysoki krzyk

Channy z sygnałem alarmowym.

- Informuj nas! - zawołała kilka minut później.

Informuj po cichu, pomyślał Simeon, lecz nie powiedział

tego głośno. Zaczął wykonywać polecenie, używając skupio-

nego strumienia, by przebić się przez hałas prysznica.

Korytarze były zatłoczone. Dryfujące dyski pędziły przez

puste przestrzenie i, przechylając się, manewrowały wśród

mieszkańców stacji udających się do swych sektorów-schro-

nów. Ciszę wypełnił nie spokój, lecz napięcie tak wielkie, że

Channa miała wrażenie, iż jej włosy zaczną iskrzyć. Złapała

uchwyt i spojrzała w bok, na Amosa. Jego twarz była ponura

i obca - kamienne oblicze okolone falującymi puklami czar-

nych włosów.

- Przykro mi - po raz dziesiąty szepnął Simeon do

Channy przez jej aphkator. - Chciałbym, żeby to się nigdy

nie zdarzyło.

- Och, daj spokój, Simeonie. Daleka jestem od obwiniania

cię za to, że reszta wszechświata me zorganizuje się dla mojej

wygody.

- Pewnie! Przepraszam!

Uśmiechnęła się.

- A tak na przyszłość, kumplu, jeśli chodzi o dawną

muzykę, wolę Carmina Burana niż syreny alarmowe.

Statki wojenne wroga były teraz wyraźnie widoczne. Si-

meon powiększał obraz, analizował go i wyświetlał wyniki

na dużym ekranie w zapasowej izbie kontrolnej. Pokój miał

zwykły kształt litery "C", olbrzymi ekran w części mieszkal-

nej, blok stanowisk oraz pulpity sterownicze. Przez ostatnich

kilka dni załoga próbowała wywabić lekko stęchły zapach

z nie używanego wyposażenia. Wentylatory działały na okrąg-

ło, by usunąć zapach potu wyciśniętego przez napięcie panu-

jące na stacji. Przy większości foteli widoczne były plamy po

kawie i krążki pozostawione przez kubki.

- To jest wróg- powiedział ponuro Amos.

Kształt statków zdecydowanie różnił się od zwykłego, jajo-

watego. Były bardzo wydłużone, z trójkątnymi skrzydłami na

całej długości kadłubów wyglądającymi jak lotki strzały. Na

bokach widniały napisy, nabazgrane kanciastym i krzywym

pismem.

- Tak, oto styl floty Kolnari - rzekł Simeon i nastawił

komputer na nazwy. - Fonetycznie: Dusiciel, Panna Młoda,

Wiek Ciemności, Rekin.

- Skąd taki dziwny kształt? - zdziwiła się Patsy, po-

chylając się do przodu. - Dlaczego nie jak w twoim przypad-

ku, najkorzystniejszy z możliwych?

- Jest dostosowany do gwałtownego przejścia przez at-

mosferę - wyjaśnił kpiąco Simeon. - Statki Służby Ku-

rierskiej są podobne do tych. Sądzę jednak, że Kolnari

w inny sposób wykorzystują możliwości manewrowe swoich

statków. Na przykład spadając na miasto planetarne, by

je ograbić. Raczej nie można tu mówić o samodzielnym

projektowaniu. Prawdopodobnie budują lub przebudowują

zdobyte kadłuby, gdy tylko nadarzy im się okazja. Ale

to wciąż jest klasyczny typ. Powiedziałbym, że coś w ro-

dzaju grubo ciosanej fregaty Floty Wojennej, chociaż ma

większy kadłub. Na pokładzie musi być co najmniej stu-

osobowa załoga. - Przez chwilę studiował uzbrojenie, po

czym zagwizdał. - A z takim uzbrojeniem muszą spać

na zmianę.

- Cieszę się, że w końcu masz szansę oddać się swemu

hobby - powiedziała krótko Channa.

- Nie oddaję się swemu hobby - zaprzeczył. Dziwne,

pomyślał, ale to prawda.

- Zbliżają się - oznajmił Jukę, oblizując wargi. - Dwa

okrążają stację po orbicie, wzdłuż naszego równika. Dwa inne

zbliżają się do biegunów. Zbliżają się szybko. Do diabła!

Zewnętrzne ekrany zaparowały pod wpływem strumienia

energii powstałego w wyniku nagłego hamowania. Gdy cząs-

tki energetyczne spadły na zewnętrzne pola ochronne, zawyły

syreny alarmowe.

Czyjś ryk przeszył kadłub, aż zadrżała cała stacja. Słowa

były zniekształcone przez szorstki sposób ich wymawiania

oraz kiepski akcent. Brzmiały jak ryk rozwścieczonego boga.

- "PODDAJCIE SIĘ, BRUDNE ROBALE!"- Omal

nie popękały im bębenki w uszach. - "NIEWOLNICY NA-

SIENIA WIELKIEGO KLANU KOLNARA. LUDZIE I NIE-

LUDZIE, JESTEŚCIE NASZĄ WŁASNOŚCIĄ. NATYCH-

MIAST ZAPRZESTAĆ ZEWNĘTRZNEGO SONDOWA-

NIA!"

- Co... - zaczął ktoś.

Potem światła przygasły na sekundę. Wszyscy jęknęli, gdy

ciśnienie zafalowało, a temperatura wzrosła zauważalnie. Za

falą ciśnienia przez kadłub przeszła rosnąca fala drgań. Bloki

bursztynowych świateł rozbłysły czerwienią.

- Trafieni! Zostaliśmy trafieni! - krzyczała Patsy zza

swojego pulpitu kontroli środowiska. - Strata ciśnienia, N-7

przez 11!

Simeona swędziały ręce, oczywiście, w sensie metaforycz-

nym. Musiał się wycofać i pozwolić doprowadzającym go do

szału, wolno reagującym delikatnikom kierować jego stacją,

jego ciałem. Jedyne, co mógł zrobić, to natychmiast odciąć

wszystkie aktywne czujniki zewnętrzne. Oczywiście, oprócz

jednego, który właśnie wyparował wraz z sektorem kadłuba.

- Tylko bierne skanery- powiedział Jukę.- To... to

był strumień wysokoenergetycznych cząstek.

- Tutaj Chaundra. - Nadajnik kombinezonu próżniowe-

go nadawał jego głosowi lekko szorstkie brzmienie. - Od-

dział ratowniczy jest już na miejscu. Wszyscy przebywający

tutaj ludzie byli w kombinezonach. Jak dotąd, żadnych nie-

szczęśliwych wypadków. Będą problemy z promieniowaniem

w wyniku wtórnego opadu gamma, który nastąpił, gdy stru-

mień uderzył w materię.

Channa potwierdziła jego raport. Uszkodzenia mogły być

dużo poważniejsze. Byłyby, gdyby statek wojenny zbliżył się

do nich nie zauważony. Ekran włączył się, ukazując umun-

durowane postacie posuwające się wewnętrznym korytarzem,

lecz w próżni wyglądały jak plamy jasnego światła o roz-

mazanych konturach.

Znów zagrzmiał głos:

- "BĄDŹCIE POSŁUSZNI. NIE BĘDZIE WIĘCEJ ŁA-

GODNYCH OSTRZEŻEŃ. PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO POJ-

MANIA PRZEZ WIELKI KLAN KOLNARI, BRUDNE RO-

BALE".

- Pocałujcie nas w dupę, przeklęci maniacy - mruknęła

Channa.

Amos rzucił jej szybkie spojrzenie, a potem, w geście

poparcia, podniósł rękę z kciukiem zwróconym ku górze.

- Wciąż się zbliżają - wyszeptał Jukę. Podczerwień i in-

ne bierne receptory ciągle działały. - Zbliżają się do tuneli

dokowych, a dokładniej - do środka pierścieni dokowych.

- Szybko - powiedział Simeon do wewnętrznego ucha

Channy. - Zabierzcie wszystkich z tuneli.

- Cały personel z północnego i południowego bieguna

pierścieni dokowych, do rdzenia! Ruszać się! - wydawała

rozkazy Channa. Potem zwróciła się do Simeona: "Dlaczego"?

- Podsłuchałem, że zamierzają sforsować dok.

Panna Młoda podleciała do tunelu dokowego tak blisko,

że nagle wydała się Belazirowi mała. Mężczyzna, wraz z oso-

bistą strażą, czekał niecierpliwie w korytarzu prowadzącym

do wyjściowego tunelu pokładowego. Wewnątrz hełmu, na

dolnej obręczy, miał zasilany zewnętrznie, cienki ekran. Przy-

swajanie informacji wymagało długiego treningu podzielności

uwagi. Na tle olbrzymiego kadłuba celu jego statek wyglądał

jak maleńki jasny punkt.

- Teraz - powiedział. Przecież nóż też jest mniejszy od

człowieka, pomyślał radośnie.

Seng wystąpił naprzód i pacnął opancerzoną dłonią w prze-

grodę, tuż przy śluzie bojowej. Komorę wypełniła grupa

desantowa. Pokład zadrżał pod ich stopami. Przez zewnętrzny

wizjer hełmu Belazir widział harmonijkową konstrukcję tu-

nelu pokładowego, uzbrojonego na całej długości. Haki i ucię-

te belki wystawały z krawędzi jak zęby głodnego potwora.

Gdy tunel uderzył w ścianę stacji, metaliczny dźwięk odbił

się echem w całym statku. Potem rozległ się szczęk broni,

którą piraci wycinali owalny otwór przez kadłub, kanały

i wewnętrzną powłokę. Zawsze w ten sposób wdzierali się do

pojazdu wroga.

Powietrze zaświstało w otworze, gdyż na Pannie Młodej

ciśnienie było Wyższe niż na stacji.

- Naprzód! - krzyknął Serig.

Pierwsza grupa ruszyła, popychając przed sobą dryfującą

platformę wyposażoną w broń energetyczną.

- Tempo, tempo!

Seng podążył za nimi. Belazir ugryzł się w język, tłumiąc

chęć natychmiastowego przejęcia dowództwa. Zamiast tego

zamroził złącza swego pancerza i przywołał na ekran obraz

z receptorów Seriga, mając w ten sposób możliwość zobacze-

nia tego, co on.

- Och, gładko im to poszło - powiedział Simeon z prze-

rażeniem.

Channa chrząknęła pytająco, przerywając dławiącą ciszę,

panującą w pokoju dowodzenia.

- Zacznijmy od tego, że noszą ciężkie polowe zbroje -

rzekł, wywołując wewnętrzne trzaski.

Kolnari mieli na sobie energetyczme zasilane, metalowe

kombinezony, masywniejsze i gładsze niż miękkie, matowe,

czarne kombinezony floty Światów Centralnych. Z bliska

wyglądali bardziej masywnie niż we wspomnieniach Amosa

z Bethelu, groźniej. Pokład drgał pod ich ciężarem, choć

poruszali się z płynną precyzją i uderzającą szybkością wy-

nikającą z długiej praktyki. Grupy trzy- i więcej osobowe

zabezpieczyły połączenia korytarzy. Po nich wkroczyli tech-

nicy, próbujący przejąć kontrolę nad kolejnymi urządzeniami.

- Spójrzcie, w jaki sposób działają - kontynuował upar-

cie Simeon. - Patrzcie. - Wyświetlił schemat stacji. - Ener-

gia, atmosfera, łączność. Zajęli się tym, zanim weszli na

pokład. - A ta broń plazmowa, którą noszą jak karabiny, we

Flocie Wojennej wymaga wieloosobowej obsługi, dodał do

siebie.

- Tak - przyznała Channa. - Mnie też się tak wydaje.

Zrobili to wcześniej. Tylko gdzie?- I czy tamta stacja

umarła? Czy kiedykolwiek słyszałam o martwej stacji? Z cho-

robliwą fascynacją obserwowała, jak oddziały wkraczały, za-

jmując kolejne korytarze. - Oczywiście, kierują się tutaj.

- Żadnego oporu - zameldował Serig.

Albo są mądrymi tchórzami, albo po prostu są mądrzy,

pomyślał Belazir.

- Zabezpieczyć centrum sterowania! - rozkazał. - Poi?

Na ekranie wewnątrz hełmu pojawiła się miniatura pokrytej

bliznami twarzy dowódcy Rekina.

- Moi ludzie nie napotkali żadnego oporu - oznajmi-

ła. - Wszystkie cele opanowane zgodnie z planem. Mamy

ich w garści.

- Dobrze, kapitanie - powiedział. Ufał Poi bez zastrze-

żeń. Nie miała ambicji, by wspiąć się powyżej swej obecnej

pozycji. Wielu równych mu rangą i wiekiem było niebez-

piecznymi rywalami - rywalami z definicji, a niebezpiecz-

nymi, jeśli przeżyli, by wspiąć się tak wysoko. - Teraz

zniszczymy ich kamienny spokój. Serig! Kiedy zajmiesz ich

centrum sterowania, obserwuj i czekaj. Dołączę tam do ciebie.

- Rozkaz, panie - rzekł Serig i razem ze swoją grupą

desantową sforsował kolejne drzwi.

Jego czujniki wskazały komorę pełną postaci w prostych,

próżniowych kombinezonach. Kilka było w dziecięcych roz-

miarach. Komora wyglądała na schron ratunkowy - wzmoc-

niony i położony blisko jądra stacji. Ludzie poddali się zbroj-

nej przemocy Kolnari jak trawa falująca na wietrze. Serig był

do głębi usatysfakcjonowany widokiem ich uniżoności.

- Fuj!- stwierdził ze wstrętem.- Tutaj są nieludzie!

Otworzymy ogień, panie?

- Nie, Serig - odpowiedział cierpliwie Belazir. Oczywiś-

cie, zdolni doświadczać uczuć nieludzie byli gorsi niż brudne

robactwo. Nie zrodzili się z Boskiego Nasienia, jak Kol-

nari. - Zniszczymy to miejsce razem ze wszystkim. Czyżbyś

zapomniał, Serig? Do tego czasu musi ono funkcjonować.

- Korzę się przed tobą, wielki lordzie - powiedział Serig

oficjalnie. W ich języku było to tylko jedno słowo. - Kon-

tynuujemy zgodnie z planem.

- Uff - westchnęła Channa.

Leżeli wszyscy z twarzami w miękkiej, na szczęście, wy-

kładzinie i rękami skrępowanymi na plecach. Kolnari, odkąd

kazali innym położyć się na podłodze, nie poruszali się ani

nie odzywali, jeśli nie liczyć szarpaniny z jednym członkiem

załogi stacji. Innych w razie oporu dźgali lufami broni plaż-

mowej. Tak właśnie potraktowali Channę, która doszła do

wniosku, że żaden z nich nie mówi standardem, no może

oprócz dowódcy ze złotymi dystynkcjami na ramieniu. Miał

ten sam kiepski akcent, co wzmocniony głos, który wstrząsnął

stacją.

Tupot żelaznych podeszew butów odbijał się echem w ko-

rytarzu na zewnątrz. Wszedł jeszcze jeden oddział Kolnari.

Widziała tylko ich nogi i ciężki przedmiot, niesiony przez

dwóch ostatnich, na który udało jej się przelotnie rzucić

okiem. Usłyszała głos kogoś mówiącego w rytmicznym języku

najeźdźców i "nogi z ładunkiem" położyły coś z drugiej strony

głównego pulpitu łączności. Rozległ się metaliczny szczęk,

potem minuta brzęczenia o wysokiej częstotliwości i ponow-

nie nastała cisza.

Po chwili znów usłyszała szczęk metalu i stuknięcia. Zdej-

mują zbroje, pomyślała, obserwując parę bosych stóp.

- Możesz uklęknąć - powiedział ktoś w standardzie,

z dużo lepszym akcentem niż ten pierwszy. Albo tłumacz,

albo wielki szef. Sądząc po władczym tonie, raczej ten ostatni.

Pokażmy się tym, którzy kiedyś tutaj dowodzili.

- Słuchaj! - wrzasnął pierwszy głos i kopnięto ją w bok.

Channa jęknęła i uklękła, przysiadając na piętach. Potem

podniosła oczy i z trudem wciągnęła powietr/e.

Wódz piratów był najpiękniejszym człowiekiem, jakiego

kiedykolwiek widziała. Miał sto dziewięćdziesiąt centyme-

trów wzrostu, lecz był tak idealnie proporcjonalny, że wyda-

wał się niższy. Jego skóra była czarna - nie ciemno-

brązowa, zwykle błędnie nazywana czarną, lecz naprawdę

atramentowoczarna. Wspaniale umięśniony, stał i poruszał się

z gracją rasowego konia. Widziała niemal całe jego ciało,

gdyż pod pancerzami piraci nosili tylko obcisłe slipy w ko-

lorze skóry i pasy z oporządzeniem. Twarz wodza charak-

teryzowała się taką samą boską doskonałością, jak jego ciało;

miał wystające kości policzkowe, lekko orli nos, pełne usta,

skośne, żółte oczy oraz długą grzywę blond włosów, spiętą

z tyłu klamrą ozdobioną srebrnymi, opalizującymi piórami.

Channa zamrugała oczyma, potrząsnęła głową i zmusiła się

do spojrzenia na innych. Oprócz dwóch, którzy nadal mieli

na sobie zbroje, reszta wyglądała przerażająco podobnie. Były

r

wśród nich dwie kobiety o takich samych rysach twarzy

i smukłych ciałach. Nawet ich piersi wyglądały jak wyrzeź-

bione w hebanie... Oczywiście, różniły się wyrazem twarzy.

Pirat stojący obok wodza czyścił paznokcie krótkim, ostrym

nożem. Popatrzył na nią i uśmiechnął się. Channa spuściła

wzrok.

O rany, pomyślał Simeon, obserwując reakcje innych. Zo-

staliśmy zaatakowani przez Krańcowo Przerażające Elfy z Pie-

kła. Au! To boli! Coś nim wstrząsnęło.

Jeden z szeregowców stojących za plecami Channy dotknął

pasa. Puste pancerze odwróciły się i odmaszerowały jak na-

kręcane golemy, by ustawić się pod ścianami.

Au! Sygnały bólu napłynęły z komputera poszerzającego

zakres zmysłów Simeona. Awaryjne ręczne sterowanie. Skie-

rował swą uwagę do wewnątrz.

- Simeon? - wezwała go bezgłośnie Channa. Żadnej

odpowiedzi. - Simeon! - Cisza.

- Jestem lord kapitan Belazir t'Marid Kolaren- oznaj-

mił spokojnie wódz piratów. - Teraz, prawem podboju, pan

tej stacji. Mam w garści wasze istnienia i mogę je oszczędzić

lub zgnieść, jeśli zechcę. Kto tutaj dowodził, zanim przy-

byliśmy?

ROZDZIAŁ 17

PomocyszefiepomocyszefieauauauAU!

Simeon nigdy nikomu nie mówił o systemie AL No, niko-

mu, prócz Telia Radona. Oczywiście, byl bezpośrednio połą-

czony z komputerami. Mógł "pamiętać" zawartość banków

informacji i wykorzystywać ich pojemność w taki sam sposób,

jak możliwości własnego ludzkiego mózgu. Program AI był

czymś więcej. Był najbardziej wyszukanym programem po tej

stronie Centralnych. On i Tell spędzili wiele szczęśliwych

godzin na rozbudowywaniu go. Simeon potrzebował najlep-

szego. Nawet człowiek z kapsuły mógł wykonywać równo-

cześnie ograniczoną liczbę prac, a wiele z nich było zbyt

rutynowych, by wciąż je nadzorować. Zwykły człowiek ma

mózg przystosowany do kierowania pracą serca, płuc i innymi

czynnościami fizjologicznymi, świadomość odpowiedzialną

za myślenie oraz podświadomość, której zadaniem jest ostrze-

ganie i oczyszczenie umysłu. Natomiast Simeon miał AL

Pomocy! Szefie!

Oczywiście, niemożliwością było konkretne stwierdzenie,

co dzieje się w systemie AI, tak samo jak nie można obejrzeć

uszkodzonego neuronu w mózgu. Simeon postanowił przed-

stawić go w formie boiska, wyposażonego atrybuty własnych

marzeń.

- Tutaj, chłopcze! - zawołał.

Stał - w rzeczywistym świecie AI miał ciało delikatni-

ka - na trawiastej równinie, odgrodzonej od ścieżki wysokim,

kolczastym żywopłotem. Doświadczał w pełni wszystkich

uczuć prócz zapachu i smaku. Ta część krajobrazu była

doświadczeniem pamięciowym i podstawowym oprogramo-

waniem kontrolnym, a przede wszystkim była analogiczna do

fizycznego świata. Zarówno uczucie, jak i reakcja zostały

automatycznie przełożone przez podprogram na algorytmy.

- Tutaj, chłopcze! - zagwizdał ostro. - Tutaj jestem,

chłopcze!

Zza narożnika wyskoczył pies. Był to pies jego marzeń -

duży, rudy i kudłaty, z oklapniętymi uszami i zimnym, mok-

rym nosem. On także był wytworem pierwszorzędnego pro-

gramu sztucznej inteligencji SSS-900-C.

Otaczał go rój os - dużych, agresywnych owadów ze

skrzydłami o rozpiętości jednego metra. Z ich pyszczków wiły

się długie, różowe języki. Przez cały czas trzaskały i zgrzytały

strzępiastymi zębami, umiejscowionymi wzdłuż boków

szczęk. Na bokach psa widniały tuziny krwawych ran. Jedna

z os uczepiła się jego łba, wsuwając język do ucha zwierzęcia.

Szefie! Pomocy!

Szczekanie psa słabło. Simeon postąpił krok do przodu,

a podłoże zadrżało pod wpływem jego złości. Jednak gdzieś

w zakamarkach jego umysłu czaił się strach. Piraci podłączyli

coś do pulpitu łączności i teraz wiedział już, co to było -

wyspecjalizowany komputer bojowy, zaopatrzony w programy

niszczące i samoodtwarząjące się. Gdyby opanowali jego

sprzęt komputerowy, byłby zgubiony.

Przekręcił sobie czapkę do tyłu i zagestykulował. W jego

ręce pojawił się żarzący się na zielono, zaczarowany kij,

a sama dłoń nagle została przyodziana w stalową rękawicę,

stanowiącą element pokrywającej go zbroi. Drugą stalową

rękawicą chwycił osę uczepioną psiego łba i zmiażdżył ją.

Długi język zatrzepotał, gdy oderwał go od mózgu. Następnie

rozległ się trzask łamanych kości.

A więc jestem zdana na siebie, pomyślała Channa.

- Jestem Channa Hap, dowódca stacji - powiedziała. -

A to mój kolega, Simeon-Amos.

Dowódca Kolnari pozostał nieruchomy jak posąg z błysz-

czącego hebanu. Jego kompan chwycił ją za przód kom-

binezonu i postawił na nogi. Palce jak stalowe pręty uderzyły

ją w ramię, klatkę piersiową i biodro. Kiedy wreszcie ją puścił,

upadła twarzą do podłogi. Ból, który potężną falą przepłynął

przez jej ciało, sprawił, że zacisnęła zęby i poczuła się miękka,

jakby nie miała kości.

Przez kilka minut była zbyt osłabiona, by zrobić cokolwiek.

Amos podniósł się do połowy, gdy nagle mężczyzna, który

uderzył Channę, odwrócił się i niby przypadkiem trafił go

w głowę. Towarzyszył temu dźwięk przypominający uderze-

nie mokrą deską o beton. Amosa odrzuciło dwa metry w tył,

po czym upadł pod niebezpiecznym kątem. Inny pirat nogą

przekulnął go do boku Channy. Amos leżał z błyszczącymi

oczyma, oddychając chrapliwie i krwawiąc z nosa i ust.

Channa zdusiła w sobie przemożną chęć przytulenia się do

niego. Ich życie zależało od jej zdrowego rozsądku.

- Brudne robaki zwracają się do Boskiego Nasienia Kol-

nara per "wielki lordzie" - oznajmił zastępca dowódcy.

Położył stopę na karku Channy i wcisnął jej twarz w grubą

wykładzinę, która pokrywała podłogę. - A kiedy lord kapitan

Belazir zwraca się do nich, odpowiadają "mistrzu i boże".

Kij ci w oko, mistrzu i boże, pomyślała Channa.

- Mistrzu i boże - zdołała wykrztusić słowa stłumione

przez syntetyczną wykładzinę.

Belazir życzliwie skinął głową, a na jego wyrzeźbionych

ustach pojawił się nikły uśmiech.

- Pozwól jej jeszcze raz podnieść się na kolana. Ignoran-

cja nie stanowi usprawiedliwienia, ale wiele wyjaśnia. Rozu-

miesz? - zwrócił się do Channy.

- Doskonale rozumiem, mistrzu i boże - powiedziała do

dowódcy Kolnari. - Ty jesteś dobrym piratem, a on jest złym

piratem, tak?

Belazir zachmurzył się na moment, a kiedy uchwycił sens

je słów, odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się radośnie.

- Nie, nie - zaprzeczył, gestem powstrzymując swego

towarzysza. Dzika agresja, malująca się na twarzy tego mę-

żczyzny, wydawała się nie do pohamowania, a jednak wycofał

się posłusznie. - Wcale nie rozumiesz roli mojego dobrego

Seriga. Podnieście się na kolana, brudne robaki - zwrócił

się do pozostałych skulonych postaci. - Wymieńcie swoje

funkcje.

Światła zamigotały. Belazir rozejrzał się błyskawicznie.

Jeden z Kolnari powiedział coś znad mechanizmu podłączo-

nego do terminalu łączności.

Channa poczuła, że wnętrzności ściska jej strach starszy

i głębszy niż ten przed piratami. Coś zakłócało podstawowe

funkcje stacji.

Pies leżał, dysząc, i wyraźnie dochodził do siebie, lecz

o wiele wolniej, niż powinien. Osy leżały zmiażdżone lub

brzęczały wrogo, zachowując dystans. Przed zbliżeniem się

powstrzymywała je wielka, brązowa tarcza Simeona. Na jej

powierzchni widniały koncentryczne pierścienie postaci -

wielkich bohaterów: Armstronga, da Luisa i Helvy. W końcu

pies przyczołgał się, skamląc, i zaczął lizać kostki Simeona.

Dobrze lepiej kaiimodejść! Szefie.

Simeon zbadał psa, który nie wykazywał żadnych trwałych

uszkodzeń, choć miał trochę luk w pamięci.

- Wstań - polecił. - Biegnij.

Biegnij!

- Zmień taktykę - polecił Simeon. - Graj. - Podał mu

dokładne dane.



Graj!

Żywopłoty roztapiały się i zmieniały, gdy pies biegł z dłu-

gimi uszami, powiewając w promieniach popołudniowego

słońca. Z długiego korytarza w labiryncie pamięci dochodził

nowy dźwięk. Długie, surowe "raaaaaaaaaaaa", jak... co było

na tym starożytnym hologramie? Jak piła łańcuchowa! Potem

zza rogu wyłoniła się bestia wywołująca ten hałas.

Ojej, pomyślał Simeon. Program ślimakowy.

Kreatura rozciągnęła się na całą długość. Na końcu miała

szaro-różową mackę, pokrytą łuskami o ostrych brzegach.

Miała dwa metry grubości, nie kończące się, złożone z seg-

mentów ramię zbudowane z twardego, włóknistego mięśnia,

ociekającego kwaśnym śluzem. Tam, gdzie przeszła, dymiła

naga ziemia. Każda kropla śluzu zmieniała kurz w pulsujące

kule wielkości pięści, przypominające wilgotne cysty. Kiedy

te pękały, wypełzały z nich długojęzyczne osy, rozkładały

skrzydła i wzbijały się w powietrze, dołączając do brzęczącej

chmury otaczającej ślimaka. Nagle łeb potwora wzniósł się

ku górze i otworzył jak mięsisty kwiat. Wiło się w nim

dwadzieścia splątanych pseudostrączków, a z końca każdego

z nich patrzyło oko bez powieki. W miejscu, z którego

wychodziły, znajdował się kompleks paszcz - jedna w dru-

giej - a każda uzbrojona w diamentowe, pożółkłe zęby

w kształcie stożka, które kręciły się, zaciskały i ocierały

wzajemnie o swoje twarde powierzchnie w przeciągłym, wro-

gim ryku.

- Rozpoznasz je za pomocą ich programów - powiedział

Simeon i nagle pożałował, że zamieszkał w rzeczywistości,

którą stworzył tak podobną do prawdziwego życia. Mógł zmie-

nić inscenizację, lecz to pozbawiłoby go i tak niewielkiej

przewagi - znajomości terenu. Dopóki istniała matryca, in-

truz musiał grać na jego zasadach.

- Ci ludzie nie zasługują na Odznaki Społecznej Użytecz-

ności - stwierdził zdecydowanie i zrobił krok do przodu,

podnosząc tarczę. Centralne przyznały Odznaki Społecznej

Użyteczności wielu niepodobnym do ludzi, lecz tak naprawdę

rozszerzyło to granicę możliwości obdarowanych.

- Chodź tutaj, ty draniu! - zawołał agresywnie. -

Nikt nie będzie ranił mojego psa!

Program ślimakowy uderzył. Simeon jęknął, tupnął stopami

w podłoże i zaparł się ramieniem o tarczę. Dane-kły wbijały

się w nią, szarpiąc z odgłosem kojarzącym się zę smażeniem

bekonu, stłumionym przez chmury zielonej pary. Wymachiwał

kijem, trafiając jednookie macki i ogromne osy. Przez dłuższy

czas toczyła się między nimi bitwa obfitująca w skoki, uniki

i fortele. Ociekająca śluzem, zaciskająca się paszcza wciąż

stanowiła zagrożenie. Chce połknąć cały mój wzór i zasymi-

lować go w jednym łyku! Macki alarmująco wiły się dokoła

jego głowy. Swoimi sondami rozpracowaliby Programy Kon-

troli Sterowania, pomyślał i dalej strącał osy z powietrza

i rozdeptywał je; każde trafione oko macki eksplodowało

fontanną czarnego, gęstego soku jak gigantyczna, dojrzała

figa. W końcu ślimak cofnął się na moment. Simeon zrobił

zwód i ostro natarł na wroga.

Muszę wytrącić go z równowagi pomyślał, zapierając się

piętami i słuchając przeraźliwego pisku potwora. Miał wra-

żenie, że każdy mięsień jego "ciała" jest obolały, lecz spra-

wiało mu to jeszcze większą satysfakcję. Świadomość, iż

ślimak zdezorganizował sekcję kodu wzmagała jego satysfak-

cję z widoku krwi, czy raczej wydzielmy i fruwających

w powietrzu strzępów mięsa. Ponownie rozległo się wycie,

ale tym razem bliżej.

- To za pociętą i spaloną kolekcję danych - rzucił Simeon,

jednocześnie zadając cios. Co za maniacy uwolnili coś takiego

wewnątrz systemu informacyjnego? To musiało być niszczące.

Ewentualnie postaram się, by myślało, że wygrywa. Od-

izoluję to w zewnętrznych podsystemach komputera, trzy-

mając podstawowe klucze sterujące poza granicami, które

ślimak uważa za krańce całego systemu. Inaczej dokonałby

spustoszeń w całym systemie, jak larwy w gnijącym mięsie.

Włącznie z jego własnym umysłem, chyba że popełni samo-

bójstwo, zrywając wszystkie połączenia między swoim or-

ganicznym mózgiem a systemem danych.

Wyobraźnia niefortunnie nasunęła mu obraz ze statku ucie-

kinierów - unoszące się w powietrzu ciała martwych Bethelian.

Prędzej sam wyciągnę wtyczkę niż dam się pokonać, po-

myślał ponuro. Teoretycznie samozniszczenie stacji było nie-

możliwe. W praktyce prawdopodobnie mógł to uczynić. Zwy-

ciężę lub umrę, dodał w duchu.

- Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! - wył ślimak.

- Jak powiedziałaby Channa, kij ci w oko - wydyszał

Simeon, skręcając za narożnik i ponownie zajmując pozycję.

Ciernie i liście latały w powietrzu, gdy dane-ślimak pró-

bowały uderzyć prosto w niego. Wtem rozległo się głośne

plaśnięcie i żałosny krzyk bólu. Ślimak zaorał w kamienną

podmurówkę płotu, co zmusiło go do obejścia narożnika.

Wydawał się większy. Z kłapiących paszcz płynęła spieniona,

różowa krew. Część zębów roztrzaskała się o kamień, lecz

zregenerowały się na oczach Simeona. Zbliżający się ślimak

wprawiał podłoże w drżenie. Simeon słyszał za plecami war-

czenie AI, przygotowującej nowe blokady i podstępy.

- Naprzód! Po zwycięstwo! - ryknął Simeon. Nie myśl

o innych. Skup się.

- Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Tym razem, gdy światła zamigotały, poczuli przytłaczającą

siłę grawitacji. Belazir odwrócił się do techników i dobrze

kontrolowanym warknięciem wyraził swoje zniecierpliwienie.

- Co znowu?

- Wielki lordzie, napotkaliśmy niespodziewany opór.

Uważamy, że ślimak z powodzeniem penetrował programy

kontroli sterowania, ale wymknęły mu się. Robimy postępy,

lecz AI jest wyjątkowo ruchliwa... odpowiednik...

Belazir przerwał im gestem.

- Interesują mnie rezultaty, a nie nafaszerowane żargo-

nem wymówki. Macie mieć jądro w garści, i to szybko.

Odwrócił się z powrotem do swych więźniów. Jakież oni

mają czytelne twarze, pomyślał. Stwierdzał to po każdym

nowym zwycięstwie. Ci, którzy przeżyli dłużej, z czasem

uczyli się maskować uczucia.

Napłynęły raporty dotyczące aktywów i zaopatrzenia stacji.

Lepiej niż oczekiwałem, pomyślał triumfalnie. Dużo lepiej.

Niewyobrażalne bogactwo! Dzięki tym środkom można zbu-

dować pancerniki i w krótkim czasie zrealizować plany

w komputerach Klanu.

Największą słabością Wielkiego Klanu był brak dużych,

specjalnie skonstruowanych statków wojennych. Byli w stanie

zbudować fregaty, ale większe jednostki mogli uzyskać jedy-

nie przez zmodyfikowanie zdobytych statków. Nie połatany

statek handlowy mógł rywalizować z prawdziwą jednostką

bojową. Statek wojenny był czymś więcej niż pojazdem wy-

posażonym w broń i systemy obrony - był oddzielnym or-

ganizmem, niemal żyjącym własnym życiem. Czy zostawić

stocznię? Frustracja była równie dręcząca, jak euforyczna była

satysfakcja z zajęcia stacji i niszczenia jej. Z drugiej strony,

posiadanie takiego sprzętu pozwoliłoby na przeskoczenie kil-

ku szczebli w wielkim planie rozprzestrzeniania się Boskiego

Nasienia Kolnara i wzrostu potęgi Klanu.

- Najgorsze było upokorzenie, które Klan musiał znosić

tak długo. Galaktyka ludzi obfitowała w smaczne kąski, jed-

nak flota Klanu musiała się ukrywać poza granicami światów

i zadowalać się odpadkami - światami przygranicznymi,

nędznymi osiedlami ubogich wygnańców, takimi jak Bethel.

Kryli się jak szakale, nawet kiedy wyruszali ze swych posiad-

łości w pradawnym, rodzimym świecie. Zjadali resztki, pod-

czas gdy przed nimi znajdowały się suto zastawione stoły. To

było nie do zniesienia!

Jego zadowolenie ulotniło się w jednej chwili.

- Zachowaliście należytą ostrożność? - zapytał, dając

upust złości.

Technik skłonił głowę.

- Oczywiście, wielki lordzie. Żadne podejrzane dane nie

przedostają się przez kryształ z tego systemu zachowawczego

do naszych maszyn. Wszystkie takie kryształy są najpierw

analizowane do ostatniego bajta informacji. Nasze duplikato-

we programy zapasowe są czujne i wyłapią każdą sprzeczność

informacji.

Belazir skinął głową.

- Kontynuować - polecił, zadowolony, że zastosowano

elementarne środki ostrożności. Będziecie cierpieć, o jakże

będziecie cierpieć, myślał z nienawiścią o wszechświecie.

Pewnego dnia wszyscy oni będą się wić w jego garści. -

Masz wstępny raport?

- Pozytywny, wielki lordzie - odpowiedział technik.

Dlaczego technicy nie używają nigdy prostego słowa w sy-

tuacjach, w których z trudem można znieść ich przeklęty

slang? Głos technika wyrwał Belazira z zamyślenia.

- W trakcie pierwszej penetracji, zanim AI zareagowała,

zdobyliśmy rejestry wiadomości. Żadnych nierutynowych in-

formacji dla Światów Centralnych, poza jedną dotyczącą przy-

bycia i samodestrukcji dużego, tajemniczego statku. Zostało

trochę szczątków. Centralne oznajmiły, że przejrzą ich pliki.

Szczerząc w uśmiechu białe zęby, Belazir zniżył się do

skinienia w odpowiedzi.

- Wspaniale! Rozkaz brzmi: wystrzelić pocisk informa-

cyjny. Wezwać wszystkie transportowce, które są im zbędne,

a także ekipę do demontażu.

Wciąż uśmiechając się, popatrzył na swoich wojowników.

- Dobra robota. Uczcimy to w wolnym czasie, wysysając

ofiarę i obgryzając ją do kości. Personel, dopracować wstępny

plan najszybciej, jak to możliwe, i sprawnie załadować wszy-

stko na transportowce, gdy tylko przybędą.

Mniejsza część cennnego łupu przypadnie oczywiście zwy-

cięskiej flotylli. Będzie musiał ustalić priorytety - priorytety,

które umożliwią Pannie Młodej, jako pierwszej, najlepszy

wybór, a Wiekowi Ciemności t'Varaka, jako ostatniemu, oczy-

wiście, najgorszy.

Część jego uwagi skupiona była na Serigu przesłuchującym

więźniów. Podniósł głowę, śmiejąc się z dowcipu oficera

egzekucyjnego.

- Mówi- przetłumaczył brudnemu robakowi, któremu

Serig dokuczał - że zbada twoje wewnętrzne środowisko,

oficerze systemów środowiskowych Coburn.

Nie, upomniała ją w myślach Channa. Nie stawiaj oporu,

Patsy!

Na szerokiej, jasnej twarzy kobiety wystąpiły czerwone

plamy, świadczące o jej wściekłości. Pirat wsunął dłoń pod

jej bluzkę i znacząco ścisnął pierś.

Patsy splunęła mu w twarz.

Channa poderwała się, lecz Belazir dźgnął ją palcem stopy

dokładnie w obolały brzuch tak, że upadła z powrotem na

podłogę. Pirat ujął jej ucho w silne, chwytne palce stopy

i zmusił ją do odwrócenia głowy.

- Patrz, brudny robaku - powiedział z wyraźną przyjem-

nością. - I naucz się nie przeciwstawiać Wielkiemu Klanowi.

Za jej plecami powstało zamieszanie, gdy Amos ponownie

usiłował wstać. Kolnan wbiła obcas w jego plecy powyżej

nerek i mężczyzna upadł ze stłumionym okrzykiem bólu. Nikt

więcej się nie poruszył.

Simeome, pomyślała zrozpaczona. Simeonie!

Serig dotknął twarzy, po której spływały plwociny, i po-

wiedział coś w swoim języku. Inni Kolnari śmiali się głośno

lub uśmiechali szyderczo, spoglądając z błyskiem zaintereso-

wania w oczach. Patsy wykorzystała nieuwagę mężczyzny, by

kopnąć go w podbrzusze. Jego pięść spadła na jej uniesioną

stopę z odgłosem przypominającym uderzenie drewnianego

młotka w skałę. Z ust Patsy wyrwał się przenikliwy jęk bólu.

Mając skrępowane ręce, straciła równowagę i runęła plecami

na stolik do kawy. Kolnari roześmiał się, zrywając swój pas

wraz ze slipami i odrzucając je na bok. Potem przyszła kolej

na ubranie kobiety, które zdarł z niej, jakby było z papieru.

I Mili

Przez cały czas unieruchamiał ją jedną ręką, zaciskając palce

na jej żuchwie. W końcu cofnął się i stanął jak rozwiązły

grecki posąg.

- Na podłogę - powiedział w standardzie. - Rozłóż się.

Tak, pomyślał Belazir, spoglądając na Channę. W końcu

ta będzie moja. Ale nie od razu. Subtelnie.

Jako dziecko Belazir t'Marid doprowadzał do rozpaczy

swoje matki i opiekunki. Nigdy- ani biciem, ani zamyka-

niem w gorącym rdzeniu - nie wypleniły u niego paskudnego

nawyku bawienia się "jedzeniem".

ROZDZIAŁ 18

Simeon, dysząc, upadł na ziemię. Na szczycie odległego

wzgórza kolejne skrzydło zamku legło w gruzach pod wpły-

wem wstrząsów. Ślimak ryknął triumfalnie i pełznął dalej

dokoła centralnej wieży. Na tle ciemniejszego nieba tańczyły

płomienie. Drobna postać stała na blankach ponad potworem,

wymachując kijem, który błyszczał opalizującą zielenią. Si-

meon, bliski mdłości przełączył punkty widzenia w samą porę,

by zobaczyć otwartą gardziel, która pochłonęła jego pseudo-

konstrukcyjny duplikat. Kłapiące zęby rozerwały go na strzę-

py. Iluzja rozmyła się, a ostatnią rzeczą, jaką z niej zobaczył,

była oślepiająca jasność i komenda "włączonywyłączonyw-

łączonywyłączonywłączonywyłączony", kiedy kod został roz-

bity i "zrozumiany" przez najeźdźcę.

Ho, ho, pomyślał, drżącą ręką przekręcając daszek czapki

z powrotem do przodu. To powinno go zatrzymać. Przynaj-

miej na chwilę. Ślimak mógł pozostać tutaj, wciąż próbując

i testując, dopóki bojowy komputer Kolnari będzie podłączony

do systemu SSS-900-C. Gdyby zniszczył program i oczyścił

swój system, zaalarmowałby wrogów. Natychmiast wysłaliby

następnego ślimaka, tyle że z odmienną konfiguracją. A tego

już znał, pomimo jego umiejętności samoprzetwarzama się!

Wycofując się ostrożnie i zacierając na piasku ślady swoich

stóp, zniknął z wysadzonego w powietrze krajobrazu popio-

łów, gdzie z ziemi, tuż za przeszukującymi ją osami, wyrastały

pęcherze.

"Rycerz powróci! do domu z poszukiwań;

Przybył ubłocony i zmęczony.

Z opuszczoną tarczą i herbem,

Bez chorągwi, potłuczony i chromy..."

Channa płakała. Taka była pierwsza myśl Simeona, gdy

powróciła jego "druga" świadomość. Wszystko było trochę

mroczne, ale wystarczająco wyraźnie widział wnętrze pokoju

wypoczynkowego. Channa siedziała na sofie obok Amosa,

z głową wspartą na jego ramieniu, opłakując niedawne nieszczę-

ście. Oboje wyglądali na poobijanych, jakby wyrzucono ich

z pędzącego pojazdu. Amos drżał z bólu przy każdym ruchu.

- Channa! - zawołał Simeon, gdy mikrosekundowe ska-

nowanie upewniło go, że pokój jest bezpieczny. Do systemu

ochrony Kolnari i ich monitorujących komputerów wprowa-

dził nieszkodliwą scenę. - Channa, nic ci nie jest?

- Gdzie byłeś?! - wrzasnęła Channa, zrywając się na

równe nogi. - Gdzie byłeś, Simeonie?

- Byłem...

Simeon przeglądał szybko zapis na głównym kanale. Pod

koniec sekwencji Channa klęczała przy boku Patsy, próbując

zatamować krwotok skrawkami jej ubrania.

- Proszę, mistrzu i boże, czy mogę wezwać lekarza?

- Oczywiście - odpowiedział przywódca piratów. - Je-

steśmy rozsądnymi ludźmi. - Uśmiechnął się szeroko. - Jak

widzisz, myliłaś się. To ja jestem "złym piratem". Serig jest

gorszym.

Simeon wrócił do rzeczywistości. Poczuł, że jego auto-

matyczne podajniki ograniczyły przepływ hormonów i wy-

dzielanie adrenaliny z gruczołów oraz przefiltrowały krew.

Mimo to nigdy jeszcze nie był tak bliski omdlenia.

- Ja... o Boże, Boże- szepnął.- Cholera.- W lek-

sykonie nie znalazł odpowiedniejszego słowa.

- Gdzie byłeś, Simeonie? - powtórzyła pytanie.

- Walczyłem - odpowiedział. - Channo, wprowadzili

program ślimakowy do systemu stacji. Musiałem walczyć. To

był... jest... potwór. Gdybym tego nie zrobił, dokopałby się

prosto do mojego mózgu i pożarł mnie. Byłbym pod ich

kontrolą i powiedziałbym im wszystko, co chcieliby wiedzieć.

Nie mógłbym nawet sam się zniszczyć!

- Rozumiem - odrzekła Channa. - I tak nie mógłbyś

nic dla nas zrobić. Przepraszam.

Odeszła szybko do swojej kwatery. Po chwili usłyszał

plusk wody.

Amos wstał, zaciskając lewą dłoń na prawej pięści.

- Choćby byli złodziejami od samego urodzenia, zapłacą za

to - rzekł cicho, niemal do siebie. - Za Patsy, za Keriss,

za moją siostrę i dom mojego ojca i za wszystko, co zrobili,

na żywą duszę Boga, zapłacą co do grosza.

Wróciła Channa. Rysy jej twarzy wydały się Simeonowi

ostrzejsze niż kiedykolwiek. Skinęła na Amosa i odwróciła

się ku kolumnie.

- Jakie szkody poniosłeś? - zapytała oficjalnym tonem.

- Na razie niewielkie - odpowiedział Simeon. - Mam

zdolność do podziału uwagi i sprawny system, którego zada-

niem jest tylko obserwowanie i czekanie. Ten program ślima-

kowy zmienia się jak retrowirus: gatunek, który nigdy nie

rezygnuje. Mógłbym go wymazać... gdybym śmiał. Poza tym

straciłem około jednej trzeciej pamięci i zdolności oblicze-

niowej. W tej chwili można określić je mianem "okupowanego

terytorium". Jeśli dopisze nam szczęście, ich komputer pomy-

śli, że to już wszystko, co mógł znaleźć. Jest potężny i wy-

specjalizowany. Nie podłączyli jeszcze do stacji swoich po-

kładowych komputerów. Prawdopodobnie obawiają się, że

włamalibyśmy się do ich systemu. Jednak muszę być napraw-

dę ostrożny - kontynuował. - Każda akcja, którą prze-

prowadzę na terytorium uznanym przez nich za bezpieczne,

musi być doskonale zamaskowana. Mogę włamać się do ich

banków danych. Lecz nawet ja nie zdołam dokonać rzeczy

niemożliwych.

Zmrużyła oczy.

- Czy mógłbyś szybko przejąć te funkcje?

- Zabrałoby mi to od kilku sekund do kilku minut. Bardzo

prędko zorientowaliby się, a ten bojowy komputer, który

podłączyli, mógłby... hmm. Przemyślmy to, prawdopodobnie

jego też byłbym w stanie przejąć. Ale wiedzieliby o tym.

- Po fakcie to żaden problem... Możemy zwołać naradę?

- Jasne, mam ich ludzi na stałym podglądzie.

- Musimy się pospieszyć - powiedziała.

Simeon przyznał jej rację.

- Nasi ludzie będą bardzo poruszeni - stwierdził. Jestem

tego pewien. -Musimy opanować sytuację. Chociaż zebranie

ich wszystkich zabierze trochę czasu.

- Dobrze. Wezwijmy, hmm, Chaundrę, dowódców sek-

torów i... - zaczął Amos.

- Wszyscy poszli - rzekł Seld Chaundra niskim, zatros-

kanym głosem. - Jesteś pewna, że powinniśmy to zrobić,

Joat? Joseph powiedział...

- Joe może minutę poczekać, więc ty też możesz, mar-

chewkowa buzio - szepnęła. - No, to zaczynamy?

Skinął głową i ponownie pochylił się nad dwoma modułami

i podnośnikiem przytwierdzonym ponad nimi do głównego

kanału. Przejście było tak wąskie, że dorosły musiałby być

karłem, żeby się przez nie przecisnąć, lecz znajdowało się

dokładnie nad wejściem do szpitala.

- Słuchaj - odezwał się Seld. Nie oglądając się, posuwał

się naprzód. Wciąż oddychał ciężko po wysiłku związanym

z czołganiem się w głównym kanale wentylacyjnym. - Słu-

chaj, może panna Coburn nie chce jeszcze z nikim rozmawiać?

Przecież to wydarzyło się niecały dzień temu i...

- Tak, ja też widziałam transmisję - odpowiedziała.

Właściwie tylko ona, bo Seld zemdlał. Lekarstwa nie uodpar-

niały go przecież na wszystko.- Zostań tutaj.

Poczołgała się dalej, odpychając od siebie ręcznie sterowa-

ny, lokalny czujnik sensoryczny. Dla gołego oka poszycie

kanału stanowiła tafla podobna do innych. Jedyna różnica

polegała na tym, że była wybiórczo przepuszczalna i dużo

cieńsza. Posłusznie ustąpiła pod naciskiem i Joat zajrzała do

zaciemnionego pokoju. Znajdowało się w nim jedno dryfujące

łóżko, będące standardowym umeblowaniem, i postać leżąca

pod prześcieradłem. Joat zwinęła się w kłębek i powoli prze-

koziołkowała przez otwór, trzymając się brzegu czubkami

palców, a potem zeskoczyła na podłogę.

- Nie śpisz? - zapytała, podchodząc do łóżka. - To

ja, Joat.

Coburn leżała nieruchomo z otwartymi oczyma i próbowała

przebić wzrokiem ciemność. Joat zapaliła małą latarkę, oświe-

tlając swoją twarz. Sprawiła sobie bardzo drogi kombinezon

wykonany z regularnych włókien świetlnych. Simeon sprowa-

dził go dla niej, ponieważ był modny, a poza tym przy

odrobinie inwencji twórczej można było zmienić jego kolor

na imitujący barwę otoczenia. Obecnie była to cętkowana

szarość węgla drzewnego. Na twarz Joat padał słaby blask

z umieszczonej pod brodą latarki.

- Odejdź, Joat - powiedziała kobieta bezbarwnym gło-

sem. Jej pokryta bandażami twarz wyglądała staro. - Nie

potrzebuję więcej współczucia. Zostaw mnie samą.

- Wspaniale, ponieważ wcale nie to chcę ci dać - od-

rzekła Joat. Zbliżyła twarz do twarzy Patsy, a z jej oczu

wyzierała taka sama pustka. - Pozwól, że opowiem ci coś o so-

bie. - I opowiedziała jej krótko i zwięźle wszystko o swoim

ojcu, wujku i kapitanie. - Tak więc wiem, jak to jest, panno

Coburn - kontynuowała. - Zapomnij o tym, co mówili inni.

Oni gówno wiedzą. Za to Joat dokładnie wie, co czujesz. I,

jak powiedziałam, wcale nie potrzebujesz teraz współczucia.

Wiem, czego potrzebujesz.

Patsy powoli podniosła się na łokciu.

- I co by to miało być?

Joat odwróciła się w milczeniu i otworzyła swój plecak,

po czym ręką odzianą w rękawiczkę wyjęła z niego pas

z kaburą i pistolet łukowy Patsy Sue Coburn.

- Zemsta - szepnęła Joat z całkowitym spokojem. -

A będzie możliwa dzięki temu...

Magazyn leków posiadał własny podobwód kontroli, co

czyniło go dobrym miejscem na tajne spotkanie. Był chłodny,

jasny i zatłoczony. Ściany stanowiły skrzynie z szarego me-

talu, obrysowane fluorescencyjną farbą.

Odpowiednie, pomyślała Channa. Odzwierciedla stan na-

szego morale.

- Mam dwustu pięćdziesięciu siedmiu ludzi zakażonych

wirusem - oznajmił Chaundra. - Symptomy są wyraźne,

lecz nie zagrażające życiu, dopóki są podłączeni do aparatury.

Przyjąłem także sześćdziesięciu czterech pacjentów z różnego

rodzaju urazami i ranami. Jak dotąd żadnych przypadków

śmiertelnych. Jedna czy dwie osoby są w stanie krytycznym,

ale powinny z tego wyjść. Wśród poszkodowanych znajduje

się kilku moich asystentów, którzy zostali zaatakowani przez

Kolnari przychodzących skontrolować naszych "chorych".

Najwyraźniej ten widok napawa ich wstrętem i... podnieca

jednocześnie. Pobili kilku pacjentów.

Wysoka cena za odstraszenie ich wirusem, pomyślała

Channa.

- A Patsy? - zapytała głośno.

Panna Coburn nie chciała rozmawiać ani z nią, ani z nikim

innym, co było zrozumiałe. Mimo to, dodała Channa w duchu,

jest moją przyjaciółką i chcę wiedzieć, jak się czuje.

- Ona nie ma połamanych kości, prócz stopy. Złożyłem

ją operacyjnie, oklejając kości syntetyczną powłoką, mocniej-

szą niż oryginalny materiał, by nadać im właściwy kształt do

zrośnięcia się, uzupełniłem ubytek krwi i połączyłem plazmą

wszystkie naczynia tkanki miękkiej. Panna Coburn porusza

się, choć z pewnym... fizycznym... dyskomfortem. Z pomocą

zwykłych stymulatorów wzrostu całkowity powrót do zdrowia

nie powinien trwać dłużej niż tydzień. - Nerwowo oblizał

wargi. - Jednak nie dam grosza za jej stan psychmczny.

Obawiam się katatonii. Podałem jej zwykłe leki psychotropo-

we, ale umysł jest czymś więcej niż tylko mózgiem i jego

składem chemicznym.

Channa sztywno pokiwała głową.

- Coś jeszcze?

- Tak. Mam teraz... sporo próbek tkanki Kolnari. Są

sprawy, które powinniśmy przedyskutować na osobności.

Amos powiódł spojrzeniem po twarzach wyświetlonych na

ekranie.

- Kontynuujcie plan - polecił. - Jeśli wróg będzie zmu-

szał was do pracy, udawajcie tak głupich, jak to tylko moż-

liwe. Popełniajcie tyle błędów, ile tylko macie odwagę. A po-

nad wszystko - zachowajcie tyle rozmontowanego na części

sprzętu, ile zdołacie.

- Kiedy zaczniemy walkę? - wypalił ktoś. - Ty i Si-

meon mówiliście o dobrej walce, o Cochisie i Vietgongu... -

... congu, poprawił w duchu Simeon - ... a jak dotąd robimy

tylko uniki!

- Nasz wirus już działa - odpowiedział Simeon. - Oni

zaczęli się zarażać. Rozpocząłem psychologiczne operacje.

Najważniejsze jest rozszyfrowanie ich języka. - Ten punkt

wywołał poruszenie. - Jest trochę podobny do jednego z tych

w pliku ankietowym... oba są mieszaniną sinhala-tamil, ale...

w każdym razie zrozumiałem, że wezwali tu sześćdziesiąt

jednostek.

- O rany! - zawołał mężczyzna. - To większość z nich!

- Spokojnie - upomniała go Channa. - To oznacza, że

me zamierzają ograbić stacji ze wszystkiego, co mogą zała-

dować na swoje statki wojenne, a potem wysadzić jej. Nie

można zabić krowy, a potem ją doić. Minie przynajmniej

tydzień, zanim przybędą transportowce. Powinno ich być

około sześćdziesięciu. Wiecie, ile czasu zabiera nam załado-

wanie sześćdziesięciu frachtowców jednorodną rudą, kiedy

staramy się szybko pracować. Wyobraźcie sobie, ile czasu

zabierze rozmontowanie i załadowanie sprzętu, gdy wszyscy

będą się wlekli noga za nogą. Pomyślcie, że większość wro-

gów jest tutaj i zostanie schwytana, gdy przybędzie Flota.

- A to oznacza - dodał Amos, uśmiechając się dziko -

że możemy sporo zrobić w okresie przejściowym. Nie martw-

cie się, przyjaciele. Oni też będą cierpieć, poznają strach

i ból.

Rozległy się okrzyki wyrażające satysfakcję.

Dopóki nie odczuwamy potrzeby odegrania się za zniewagę

i upokorzenie, pomyślał Simeon, uważamy rewanż za coś

prymitywnego. A teraz sam pozwolił, by zawładnęło nim to

prymitywne pragnienie.

Amos podniósł rękę.

- Poczekajcie. Chcemy zwabić ich na stację tylu, ilu się

da w granicach bezpieczeństwa, a potem stopniowo wykań-

czać. Jednak nie możemy ryzykować, że ludzie, którzy sporo

wiedzą o naszych planach i całej stacji, w przypadku zdemas-

kowania mogliby nie wytrzymać przesłuchań. Brak działania

ma być przykrywką dla moich specjalnych rozkazów. Personel

wykonawczy zostanie wyposażony dodatkowo w samobójcze

zęby i profile psychologiczne, które umożliwią ich użycie

w ostateczności. Czekajcie na rozkazy. Mamy wspaniałego

generała...- skinął w stronę Simeona- ...i musimy go

słuchać.

Zapadła cisza.

- Spróbujemy przykrócić ich okrucieństwo - oznajmiła

Channa. - Powiemy, że zmniejsza ono wydajność pracy, co

nie jest dalekie od prawdy. Nie załamujcie się! Wytrzymacie!

Jeszcze zobaczymy ich wszystkich usmażonych! Rozłączcie

się.

Twarze znikały z ekranu jedna po drugiej, az została tylko

twarz Chaundry.

- Złe wieści, doktorze? - raczej stwierdziła, niż zapytała.

To spotkanie było czymś ulotnym, skradzionym czasem,

kiedy każdy z nich miał być w drodze do innej części stacji.

Mogli na chwilę oszukać czujniki, ale nikt nie byłby w stanie

wytłumaczyć swej obecności w dwóch miejscach jednocześ-

nie, tym bardziej, że jedno z nich bacznie śledziły oczy wroga.

Umożliwiał to jedynie fakt, że przebywało tam ponad pięt-

naście tysięcy załogi stacji i mniej niż jedna dziesiąta tej liczby

Kolnari. No i niewłaściwa obsługa komputerów kontrolnych,

o których najeźdźcy mieli niewielkie pojęcie.

Channa obserwowała ponurą twarz Chaundry.

- O co chodzi? - zapytała.

Przetarł twarz dłońmi i wzruszył ramionami.

- To nie działa - powiedział głosem świadczącym o wy-

czerpaniu.

- Co me działa? - zapytał Amos, zniecierpliwiony.

- Wirus- wyjaśnił Chaundra. - Są zainfekowani... ale

prawie wcale ich to me niepokoi.

- Cholera! - zaklęła Channa. Miała nadzieję, że choroba

zdziesiątkuje Kolnari. - Nie ma żadnego efektu?

- Średni ból głowy, mdłości, dziennie jeden do dwóch

przypadków biegunki. W sumie, mniej niż doświadczyli nasi

ludzie po szczepionce uodparniającej. Dotknięte chorobą jed-

nostki są bardziej zakłopotane niż wystraszone, a ich towa-

rzysze śmieją się z nich. - Chaundra zrezygnowany wzruszył

ramionami. - Jestem za porzuceniem tego planu. Nasi ludzie

są gwałceni, bici, poniżani i łapią infekcję, podczas gdy

Kolnari świetnie się bawią. Przetestowałem próbki ich tkan-

ki... system odpornościowy Kolnari ma niewiele wspólnego

z ludzkim. Gdyby kilka ze zgwałconych ofiar nie było w ciąży,

zwątpiłbym, czy Kolnari są ludźmi. Nie, inaczej. Czy są

ludzkiego pochodzenia. Ich czyny z pewnością zaprzeczają

temu - zauważył z goryczą.

- W ciąży? - zapytała Channa, zbita z tropu.

- Stwierdziłem ciąże pozamaciczne, w jajowodach. Jest

to efekt spóźnionego działania środków antykoncepcyj-

nych. - Zanim zaczęły przeciwdziałać, ciało wytworzyło

własny system odpornościowy, traktując spermę jak obcą

substancję. - Channo, wygląda na to, że piraci mają w sobie

sole metali i inne rodzaje substancji skażających, przez co

powinni być bezpłodni. Tymczasem ich plemniki są większe

i wykazują większą ruchliwość niż normalnie. Reszta ich or-

ganów jest zbudowana w ten sam sposób. Reakcja ich prze-

ciwciał... ich ciała wykorzystują trucizny do zabijania bak-

teryjnych i wirusowych infekcji. Ich DNA zawiera rezerwy

i samoregenerujące się mechanizmy, jakich nigdy dotąd nie

widziałem - odporne na promieniowanie i wirusowe zaka-

żenia.

- Nie chce mi się wierzyć, by te zwierzęta były nadludź-

mi - oznajmił Amos.

- No i me są - przyznał Chaundra. - Na podstawie

DNA stwierdziłem, że żyją krócej niż my. Wyobrażam sobie,

że stopień degeneracji w średnim wieku jest znaczny i szybko

postępuje, aż nagle cały system zawodzi. Mają też inne nie-

korzystne cechy, na przykład, nie mogą żyć bez dioksyny

i arszemku domieszanych do jedzenia. Brak tych czynników

to dla nich to samo, co dla nas szkorbut.

Umilkł.

- Coś jeszcze ukrywasz, doktorze - stwierdziła spokoj-

nie Channa. Amos usiadł bardziej wyprostowany, zerkając to

na kobietę, to znowu na ekran. - Powiedz nam!

Bingo, pomyślał Simeon, skupiając się na rozszerzonych

źrenicach i oddechu Chaundry.

- Jest pewna możliwość - powiedział doktor, odwraca-

jąc wzrok od kamery. - Inny wirus. - Nastąpiła długa pau-

za. - Ten, który zabił Mary. Jest nieporównywalnie złośliw-

szy. Możliwość najgorszej naturalnej... nienaturalnej choroby,

jaką kiedykolwiek odkryto.

Amos wysunął głowę do przodu.

- Dlaczego nie wspomniałeś o nim wcześniej? - zapytał

szorstko.

- Ponieważ zabił moją żonę! - zawołał nagle Chaund-

ra. - Ponieważ zabija mojego syna! - Zabrzmiało to jeszcze

bardziej przerażająco. Po chwili opanował się i dodał spokoj-

niej i racjonalniej: - Ponieważ przysiągłem sobie, że ta

brudna choroba nie zabije więcej żadnego człowieka. Jednak

Kolnari nie zaliczam już do ludzi.

- Nadal uważam - oznajmiła Channa - że wykorzys-

tywanie wirusa jest dobrym planem. Wrogowie posiadają

niewielkie umiejętności medyczne, a Chaundra jasno objaśnił,

dlaczego ich nie potrzebują. Są medycznymi ignorantami. Nie

mają pojęcia o niczym, prócz leczenia ran i złamań kości.

Odnoszę wrażenie, że po prostu... spisują na straty każdego,

kto cierpi na coś więcej.

Chaundra zadumał się. Wreszcie profesjonalne kompeten-

cje przeważyły nad osobistymi uprzedzeniami.

- Nie mam żywego wirusa, rozumiecie. Ale mam infor-

macje w minikrysztale. Białko nie stanowi problemu, repli-

kator może je natychmiast wyprodukować. Gorzej z modyfi-

kacjami... tak. Jakiego rodzaju chorobę macie na myśli?

- Coś okaleczającego - powiedziała Channa.

- Coś fatalnego - dodał Amos.

- Jeśli to możliwe - zgodziła się Channa. - Ale przy-

najmniej coś wyraźnie czyniącego niezdolnym, wstrętnego,

przerażającego. Coś upośledzającego umysł? Chcemy ich

przerazić, a cóż jest bardziej przerażającego niż szaleństwo?

- Tym razem muszę zaprotestować - wtrącił się Sime-

on. - Naprawdę chcecie, żeby stacja była pełna szalonych

Kolnari? To znaczy, bardziej szalonych, niż już są?

- Nie, nie, chwileczkę - odezwał się Chaundra i zamilkł

na moment. - Jak sugerowała Channa, naszym celem mogą

być tylko ci, którzy złapią wirusa, a jest ich niewielu, gdyż

antyciała reagują bardzo szybko. Trzeba wykorzystać agresję

Kolnari. Wystarczy ich zranić i przy tej okazji zainfekować

nowym wirusem. Wirusy połączyłyby się, lecz rozwijałyby

się osobno. Potrzebny jest bliski kontakt, a mógłbym go

zwiększyć, zabezpieczając naszych ludzi. Wszystko odbyłoby

się w tajemnicy, pod pretekstem normalnego leczenia. Jestem

pewien, że można to zrobić.

- Więc zrób to - powiedziała Channa, a kiedy wizerunek

doktora zniknął z ekranu, dodała: - Jeden wirus zadba o drugi!

Wizerunek Simeona pokiwał głową, potwierdzając jej sło-

wa. Odkąd miał związane ręce, stał się mniej ruchliwy niż

zwykle.

- To jest wojna psychologiczna. Partyzancka wojna za-

wsze taka była. Musimy ich zdemoralizować, a co ważniejsze,

utrzymać nasze własne morale.

Albo nasi ludzie pękną i ktoś pójdzie do Kolnari, pomyśleli,

choć żadne z nich nie powiedziało tego głośno.

- Skoro o tym mowa - odezwał się Amos, wstając.

- Musisz? - zapytała spokojnie Channa.

- Tak, muszę - rzekł, podchodząc do niej i podnosząc

jej dłoń do ust. Gest wydał się o wiele naturalniejszy niż za

pierwszym razem, mniej sceniczny.

- To nie podziała zbyt długo - westchnęła Channa, gdy

już wyszedł.

- Nie musi - odpowiedział Simeon. - Tylko wystar-

czająco długo.

- Przygotuj się, Seld - szepnęła Joat.

- Jestem gotowy - odszepnął.

Był blady i strasznie się pocił.

Jej dłoń spoczęła na diafragmie oddzielającej kanał wen-

tylacyjny od korytarza. Drugą ręką ujęła przyrząd działający

na sprężynę, ustawiając go tak, by czerwony punkt celownika

znalazł się dokładnie nad plamą w korytarzu. Patsy czekała

niżej, na skrzyżowaniu korytarzy, z ręką ukrytą we wnęce

ściany. Trzymała w niej pistolet łukowy, którego nie będą

potrzebować, jeśli wszystko dobrze pójdzie.

Lecz jeśli ich plan się nie powiedzie, to prawdopodobnie

umrą w ciągu następnych dwudziestu sekund. Umrą szybko,

jeśli będą mieć szczęście.

- To jeden z nich - informował Seld. - Nadal tylko

jeden. - Spoglądał na miniekran podłączony do kamer sys-

temu ochrony. - Ciągle się zbliża.

Dało się słyszeć człapanie bosych stóp. Kolnari szedł szyb-

ko, ale nie biegł. Piraci w ogóle zdawali się chodzić na piętach,

przez większość czasu lekkim półtruchtem. Na widok Patsy

mężczyzna zwolnił.

- Kto idzie?! - zawołał.

Mieszkańcy stacji nie pełniący istotnych funkcji zobowią-

zani byli do przebywania w swoich kabinach. Kiedy ją roz-

poznał, uśmiechnął się. To ta pierwsza zdobycz Seriga, spa-

cerująca tutaj samotnie. Ruszył w jej stronę, przyspieszając,

gdy zniknęła za rogiem.

Wojownik zatrzymał się i odwrócił w momencie, gdy Joat

otworzyła diafragmę. Jego szybkość była zatrważająca, lecz

Joat pociągnęła za spust przyrządu w tym samym momencie,

w którym spadła płyta. Za jej plecami rozległo się pstryk-

nięcie, co oznaczało, że Seld włączył wytłumiacz sygnału.

Przez kolejnych kilka minut kamery systemu ochrony poka-

zywały pusty korytarz. Bezpieczny, dopóki nie przyjrzy mu

się ludzki obserwator. Nawet sprawdzenie plików wykazałoby

błędy nagrania wystarczająco naturalne, by przypisano je

spustoszeniu, jakie Kolnari poczynili w komputerach stacji.

Strzałki dosięgły Kolnari w momencie, gdy naciskał spust

swojej broni. Sto tysięcy wolt przepłynęło przez cienkie jak

nitki, nadprzewodnikowe druciki. Mężczyzną wstrząsnęły

konwulsje. Z pistoletu plazmowego trysnął strumień powietrza

gorącego jak słońce. W dosłownym znaczeniu tego słowa. Był

to zminiaturyzowany laser, wyzwalający reakcję termojąd-

rową cząstek ciężkiego wodoru, zogniskowanych przez pola

magnetyczne. W normalnych warunkach mięśnie i refleks

pirata wystarczyłyby, żeby trafił w cel. Teraz strumień super-

gorącego gazu wirował wokół jego bezwładnego ciała, wgry-

zał się w syntetyczne ściany i kanałami wdzierał się do

znajdujących się za nimi pustych izb. Kiedy naruszył zewnęt-

rzną powłokę, rozległ się syk i rozbrzęczały się alarmy ciś-

nieniowe.

Joat drgnęła. Tego nie było w planie.

- Szybko - ponagliła przyjaciół.

Wyskoczyła na korytarz i podniosła broń pirata.

- Tutaj - sapnęła, chwiejąc się pod ciężarem ciała, które

razem z Seldem próbowali wciągnąć do kanału.

Zgięła ramię Kolnari, chwyciła mocno i pociągnęła go

w górę, ale ślizgała się na piętach. Bezwładne ciało było

ciężkie - cięższe, niż powinno być ciało mężczyzny odzia-

nego tylko w slipy i pas. Patsy dopadła do nich błyskawicznie.

- To nie on - zauważyła.

- Od czegoś trzeba zacząć - odpowiedziała Joat. -

Dalej!

Wspólnymi siłami dowlekli ciało do śluzy powietrznej

znajdującej się za rogiem i wyrzucili je przez nią.

- Spotkamy się na N-7a x L - wydyszala Joat, biegnąc

z powrotem do otwartej diafragmy. - Potrzebujemy czegoś

stamtąd.

- Będę tam - zapewniła ją Patsy.

- To się uda - zapewniał Joseph. - Przynajmniej raz -

zawyrokował. - Joat jest dziwnym dzieckiem, ale wszystkie

jej pomysły się sprawdzają.

Amos pokiwał głową z powątpiewaniem. Nigdy nie miałem

powodu, by wątpić w twoje opinie na temat skuteczności

przemocy, pomyślał. I była to pocieszająca myśl. Z drugiej

strony, żaden człowiek nie jest nieomylny, a nawet Joseph

był amatorem, jeśli chodziło o wojnę.

Znajdowali się w niższym parku równikowym, przy cen-

tralnym rdzeniu górnego globu stacji. Zgodnie z prawem

Światów Centralnych każda stale zamieszkana placówka mu-

siała posiadać miejsca nie wyposażone w kamery. Do takich

właśnie należał park, w którym zebrała się większość trudnych

do zniesienia typów, przebywających na SSS-900-C. Jego

powierzchnia wynosiła kilkaset hektarów, a część zapasów

wody stacji wykorzystywano na utworzenie jezior i stawów.

Obecnie panowała tam noc, co najwyraźniej fascynowało

Kolnari. Amos potrafił ich zrozumieć. Widok tego miejsca

rozdzierał mu serce jak widok Bethelu czy raczej wspomnienie

o nim. W powietrzu unosiły się dziwne zapachy, a krajobraz

wydał mu się bardziej zielony i świeższy niż jałowe wzgórza

posiadłości Sierra Nueva, mniej surowy niż nawadniane nizi-

ny. Dziwne ptaki - czy może były to małe zwierzęta? -

świergotały i z szelestem buszowały w zaroślach. Pochodził

spoza tego świata, i te pola były mu obce.

- Przyszli - powiedział Joseph. - Żeby zostać - dodał.

Skrył się w cieniu krzaków, pochylił nisko i poruszał ze

zręcznością, której nauczył się w zaułkach, gdy był dzieckiem,

a w późniejszych latach na terenach łowieckich w posiadłoś-

ciach swego przywódcy.

Bóg nie był całkiem niesprawiedliwy. Okazało się, że

Kolnari nie mieli tak dobrego słuchu, jak normalni ludzie.

Aby wykorzystać go w pełni, potrzebowali gęściejszego po-

wietrza rodzimego świata. Amos przyczaił się z cierpliwością

myśliwego czekającego na ofiarę.

Boże moich ojców, bądź ze mną, modlił się żarliwie.

Wesprzyj moje ramię przeciwko dzieciom Piekielnych Ust.

- Cześć, psie bobki, co was tu przyniosło w tę jasną

noc? - rozległ się czysty, dźwięczny głos Josepha. - Zmę-

czyło was jazgotanie matek czy szukanie owiec?

Amosa przeszył dreszcz strachu. Liczyli na niedoświad-

czenie wroga w partyzanckiej taktyce walki, na jego arogan-

cję. Było to niebezpiecznie bliskie posądzenia Kolnari o głu-

potę, a to oznaczałoby prawdziwe niebezpieczeństwo.

Odgłos kroków przybliżył się. Był to ciężki trucht Josepha

i lżejsze, szybsze kroki ludzi urodzonych na piekielnej pla-

necie. Joseph przemknął między drzewami ze spuszczoną

głową, umiejętnie wykorzystując ręce i nogi. Ścigający,

w przeciwieństwie do niego, kroczyli z wolna, bez wysiłku,

jak na księżycu o słabej grawitacji. Ich oczy i opuszczone

ostrza błyszczały w świetle gwiazd, a ruchy posiadały wdzięk

łabędzi wzbijających się do lotu. Byli piękni i przerażający,

a strach Amosa nie miał nic wspólnego z długimi nożami,

które trzymali w dłoniach.

Cofnął się o krok. Kolnari zatrzymali się z taką gwałtow-

nością, że aż stopami zaryli w ziemię. Odwrócili głowy, by

namierzyć go z dokładnością radaru wieżyczki strzeleckiej,

pozostającego pod kontrolą komputera. Joat liczyła się z tym,

projektując swoje urządzenie. Skaner wykrył skład ich oczu.

Urządzenie, które przyniósł przypasane do piersi, rozgrzało

się do czerwoności i nie był w stanie dłużej utrzymać go przy

sobie. Piratów odrzuciło, jakby wpadli w ścianę żelaza. Wrza-

snęli, jakby to żelazo było rozpalone do białości, wypuścili

z rąk noże i oszalali z bólu rozdrapywali sobie twarze.

Krzyczcie, psy, pomyślał Amos ucieszony. Krzyczcie, jak

krzyczał Bethel, jak krzyczała Patsy, brudne robaki.

Krzyki bólu nie przyciągały niczyjej uwagi na SSS-900-C -

przynajmniej nie wtedy, kiedy znajdowała się w garści Wiel-

kiego Klanu Kolnari.

Tuziny mężczyzn i kobiet wyłoniły się z cienia z obnażoną

bronią. Amos sięgnął przez ramię na plecy i dobył z pochwy

długą, zagiętą szablę. Towarzyszył temu metaliczny dźwięk

wywołany pocieraniem stali o stal. Tak długo ćwiczył ten ruch

podczas tańca z szablami, że stał się on równie nieświadomy,

jak oddychanie. Kolnari odwrócili głowy w jego stronę. Z ich

zniszczonych oczu zostały tylko krwawoczerwone krążki, a po

policzkach spływały krwawe łzy. Jęczeli w agonii, ale ruszyli

w jego stronę z zębami obnażonymi w grymasie bólu i dzikiej

wściekłości.

- Szybko, ale ostrożnie - powiedział Amos do pozo-

stałych, gdy zbliżali się do swych ofiar.

Po wszystkim będą musieli wyrzucić ubrania i przejść

odkażanie.

Joseph wraz z sześcioma stacjonariuszami zaszedł oślepio-

nych piratów od tyłu. W jego dłoniach połyskiwały dwa noże.

- Teraz! - rozkazał Amos.

ROZDZIAŁ 19

- Czy mogę przedstawić wyniki autopsji, wielki lor-

dzie? - zapytał medyk piskliwym głosem eunucha.

Belazir t'Marid spojrzał na ciała zapakowane w osobne

worki. Osobne worki, lecz któż mógł wiedzieć, co w nich

było? W jednym worku mogło być za mało kawałków,

a w drugim za dużo.

- Kreatura- powiedział do eunuchów i uderzył pięścią

najbliższego. - Kiedy ludzie mają czaszki roztrzaskane sil-

nym ciosem, tak jak ci tutaj, wyłupione oczy, tak jak ci,

poderżnięte gardła, jak ci tutaj, a ich ciała pocięto na kawałki,

tak jak te, to ogólnie mówiąc, wiadomo, jak umarli. W takich

wypadkach autopsja jest zbyteczna.

Jego głos brzmiał jak zwykle uprzejmie, lecz medyk-nie-

wolnik z każdym jego słowem pochylał się coraz bardziej

uniżenie, jakby smagany biczem. Na koniec stać go było

jedynie na łkanie.

- Przestań - powiedział Belazir. - Interesuje mnie tam-

ten.

Medyk przeciągnął worki zawierające części ciał dwóch

martwych Kolnari i pospieszył do nietkniętego przypadku.

Względnie nietkniętego. Przesunął dłonią wzdłuż opakowania

i materiał zrobił się całkiem przeźroczysty.

- Cokolwiek go zabiło, był przerażony - zauważył Be-

lazir, zwracając się do Seriga i nie odrywając wzroku od

wytrzeszczonych, błyszczących oczu zmarłego. - Potwór? -

zapytał, nie kryjąc napięcia.

- To nie jest pewne, wielki lordzie. Oczywiście, śmiertel-

ne porażenie prądem czy wybuchowa dekompresja byłyby

równie fatalne w skutkach. Tutaj utkwiła strzała. Wyżej, od

ramienia do żuchwy, ciągnie się wypalona rana. Otrzymał ją

od tyłu, gdy odwracał się, by stawić czoło temu, co go zabiło.

- Oślepiająco oczywiste - stwierdził dowcipnie Bela-

zir. - Idź. Zakonserwuj ciała.

- I co proponujesz zrobić, t'Marid? - odezwał się trzeci

Kolnari.

- Zrobić, lordzie kapitanie t'Varak? - Belazir odwrócił

się do niego z miną wyrażającą absolutną grzeczność.

Obecność t'Varaka dostarczała przyjemnej rozrywki. Ro-

dzimy wróg zawsze jest zabawniejszy niż obcy, gdyż łatwiej

przewidzieć jego posunięcia. Znużony wskazał dłonią trawę

mieniącą się od chłodnej rosy i hologram umieszczony wy-

soko ponad ich głowami, przedstawiający ziemskie, błękitne

niebo usiane chmurami. Temperatura była dużo niższa od

preferowanej przez Kolnari, ale potrafili oni bez specjalnych

problemów znieść nawet jeszcze o wiele niższą, poniżej zera.

Żaden z nich nie potrzebował zakładać nic poza slipami

i pasem na wyposażenie. Aby podkreślić swój status społecz-

ny, szlachetnie urodzeni nosili długie, rozpięte pod szyją,

jedwabne togi, srebrną biżuterię i naturalne, ogniste opale.

Sięgające ramion włosy układali w błyszczące fale, spięte

z tyłu grzebieniami z kości słonia morskiego i cennego metalu

oraz ostrymi jak noże piórami ptaków Kolnari.

Belazir przeciągnął się. Jego togę charakteryzowała surowa

prostota. Była oślepiająco biała z wykończeniami w kolorze

indygo i złota.

- Zamierzam rozkoszować się pięknem tego miejsca. Jas-

nym i tragicznym, ponieważ wkrótce wyparuje, jakby nigdy

go nie było. - Przytoczył klasyczny cytat na temat przemi-

jania i śmierci.

Aura wściekłości biła od Aragiza t'Varaka jak żar od

rozgrzanego metalu. Mógłby być bliźniakiem Belazira, gdyby

nie złota, zamiast srebrnej, klamra na włosach i rozłoszczona

mina. Belazir t'Marid nigdy nie pokazywał wrogowi swojej

frustracji.

- Trzech moich ludzi nie żyje, t'Marid- powiedział

Aragiz.

- Nie żyją! - zgodził się Belazir spokojnym tonem. -

Jeden zabity z zasadzki, a dwóch pozostałych w walce wręcz

z brudnymi robakami. Oczywiście, okazali się niewiele lepsi

od samego brudnego robactwa, skoro tak nieostrożnie dali się

podejść. To lepiej dla Klanu, że zostali wyeliminowani, zanim

spłodzili potomków. - Albo zanim spłodzili ich więcej. Kol-

nari dojrzewali wcześnie. - Pochłonięci przez wszechświat,

nie zostawią synów okrytych hańbą rozsiewania słabości

wśród Boskiego Nasienia.

Przez moment myślał, że Aragiz go zaatakuje, chociaż to

on był dowódcą, miał Seriga u boku i uzbrojoną załogę

Panny Młodej za plecami. Gdyby tak zrobił, oznaczałoby

to, że jest lepiej wyselekcjonowany z Boskiego Nasienia.

Oczywiście, to był czuły punkt każdego Kolnari. Na Be-

thelu stary Azlek t'Varak zdjął hełm o kilka sekund za

wcześnie i przez swój pośpiech stracił głowę. Był to skan-

dal rzucający cień na prestiż i honor wszystkich jego sy-

nów- także Aragiza t'Varaka. T'Varakowie zawsze byli

gorącogłowi, pomyślał Belazir, rozbawiony dwuznacznością

swoich słów. Azlek miał pięćdziesiąt lat, a to wystarczający

wiek na starcze spowolnienie. Aragiz powinien dobrze

0 tym wiedzieć, a tymczasem ledwie zdawał sobie z tego

sprawę.

- Powinieneś lepiej kontrolować te brudne robaki - po-

wiedział Aragiz przymilnym tonem. - Zabij kilkuset. Stu za

jednego.

- T'Varak, t'Varak- mruknął Belazir. Schylił się i ze-

rwał kwiatek, po czym głęboko wciągnął jego zapach. -

W tym wielkim, ociekającym tłuszczem kąsku, który Klan

1 Ojciec Chalku, dzięki ostatniej wiadomości, zamierza włożyć

do swych zawsze głodnych ust, jest ponad piętnaście tysięcy

brudnych robaków. I gdyby podejrzewali, że niemal wszyscy

umrą, kiedy zrobimy swoje, niejeden z nich dokonałby aktów

sabotażu na stacji i pozbawił Klan tej uczty. Rozpacz nawet

brudne robaki czyni odważnymi. Ich tchórzostwo rodzi się

z nadziei. Każdy czymś się łudzi.

Śpiewający ptak zapikował tuż obok Belazira. Mężczyzna

machnął ręką jak packą na muchy i schwytał drobne stwo-

rzenie. Podsunął je Aragizowi pod nos, a miękkie piórka

łaskotały jego skórę w rytmie bicia ptasiego serca.

- Mam ich w garści, kuzynie - kontynuował. - Czy

mam otworzyć ją... - wprowadził słowa w czyn - ...i po-

zwolić im odejść? - Ptak odleciał.

- Krew żąda krwi - powiedział Aragiz. - Pomścij naszą

krew albo nie jesteś przywódcą Klanu.

- Zew krwi może poczekać kilka dni - odrzekł Belazir

twardym tonem, stając twarzą w twarz z rywalem. - Aż

przybędą transportowce - dodał niedbale. - Osiem dni na

załadunek i odlot, a potem popatrzymy, jak ta stacja znika

w błysku ognia. Wiadomość Ojca Chalku dotycząca powie-

rzenia mi na czas tej akcji zwierzchnictwa nad całym Wielkim

Klanem już nadeszła, prawda?

- Tak - musiał przyznać Aragiz. - Ciesz się z tego,

kuzynie, ciesz się, i to bardzo!

- Możesz być tego pewny - odpowiedział Belazir dwu-

znacznie. - A teraz, lordzie kapitanie, załaduj na swój statek

wybrany łup. Zabawiaj się razem ze swoimi wojownikami,

kiedy będziecie przebywać wśród brudnych robaków, dopóki

nie spadnie wydajność ich niewolniczej pracy. - Zniżył głos

do szeptu. - Nie przeszkadzaj mi, t'Varak. Przynajmniej,

dopóki nie możesz przynieść Klanowi łupu takiego, jak ten.

- Nie. Jeszcze nie.

Belazir odprowadził go wzrokiem.

- Pamiętaj, Serig - powiedział. - Nigdy nie wolno nie

doceniać wroga.

- Masz na myśli Aragiza, prawda? - zapytał Serig nie-

ufnie.

Belazir odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się wesoło.

- Nie, nie. Powinienem to dokładnie określić. Nigdy nie

wolno nie doceniać nawet takich wrogów, jak brudne robac-

two. A to właśnie robi ten głupiec. Stacja ma dwóch dowód-

ców, którzy dysponują trzystuprocentową przewagą nad cał-

kowitą sumą zdolności biednego Aragiza. On stosuje technikę

tunglora.

Dla młodych Kolnari, którzy nigdy nie widzieli rodzimego

świata, była to metafora. W morzach Kolnaru żyło monstrum,

które koncentrowało obfitość transuranowców z wody mors-

kiej w wyspecjalizowanych wnętrznościach. Wsysało wodę

i wtryskiwało do rozgrzanej komory, z której ostatecznie

wyrzucało ją tyłem jako strumień napędowy. Masą tunglor

dorównywał niemal Pannie Młodej i podobnie jak ona atako-

wał, podrywając się z głębiny na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt

węzłów; taranował cel metalowo-szafirowo-włókiennym dzio-

bem, nigdy me zbaczając z najkrótszego kursu. Przodkowie

Belazira zapracowali na swoje arystokratyczne pochodzenie,

polując na tungłory, by zebrać pluton na broń i urządzenia

napędowe.

- Ty zachowujesz się dokładnie tak samo, kiedy wymu-

szasz na nich swoją przyjemność - oznajmił Belazir i z po-

zorną naganą poklepał towarzysza po karku.

Seng uśmiechnął się nieśmiało.

- Bo to nie są kobiety. - Pominął "panie" w tym szcze-

gólnym przypadku, jakim jest męska rozmowa. - A jak

weźmiesz tę Channę?

- Z powolną ostrożnością, głupcze, tak jak powinno się

smakować wszystkie prawdziwe przyjemności: wino, kobietę

i zemstę. I na Pannie Młodej, kiedy już odlecimy - od-

powiedział Belazir.

Serig uniósł brwi, wyrażając zaskoczenie.

- Myślisz, że jest warta rodzenia niewolników, panie?

- I to wielu. - Męskie potomstwo byłoby kastrowane, jak

uczyniono z medykiem, żeńskie płodziłoby Boskie Nasienie.

W czwartym lub piątym pokoleniu, po uważnym przetestowa-

niu, mogliby stać się Kolnan najniższej kasty. - Będę potrzebo-

wał przyjemności, aby się zrelaksować po naszej pracy - dodał.

Serig pokiwał głową, nie domagając się dalszych wyjaś-

nień. Musieli zniszczyć stację i natychmiast odlecieć na Be-

thel. Flota Wojenna Światów Centralnych może wyłonić się

zza tych gwiazd, gdy tylko dowie się o zniszczeniu SSS-9OO-

-C. Klan miał do pokonania długą, długą drogę, by przeczekać

wśród me zaludnionych, me zbadanych systemów, aż zasy-

miluje ten skarb i zbierze siły, by go wykorzystać. Jeśli miało

się odpowiednie narzędzia, puste systemy obfitowały w suro-

wce i energię, a wszechświat był niewyobrażalnie rozległy.

Ta wyprawa byłaby gigantycznym krokiem przybliżającym

Klan do wspaniałego dnia, w którym brudne robactwo Świa-

tów Centralnych pójdzie w rozsypkę, a Boskie Nasienie stanie

się potęgą, która będzie się rozmnażać i zdobywać jeden świat

po drugim. Długi lot, jaki ich czeka, będzie nudny.

- Zostaw mnie teraz - polecił Belazir. - Dopilnuj przy-

gotowań do załadunku transportowców, a ja porozmawiam

z dwoma brudnymi robakami.

Za każdym razem, gdy więźniowie przechodzili przez ja-

kieś drzwi, strażnicy Kolnari popychali ich, jakby nie potrafili

pozwolić im na samodzielne przekroczenie progu. Dotąd

Channa i Amos zdołali utrzymać się na nogach, co zdawało

się inspirować piratów do silniejszych popchnięć. Channa

zastanawiała się, czy nie założyli się, które z nich upadnie

pierwsze. Takie traktowanie irytowało ją, a Amosa, pomimo

wytrzymałości wynikającej ze szlachetnego urodzenia, musia-

ło doprowadzać do szału.

Ostatnie drzwi prowadziły na pokład natury -jeden z klej-

notów SSS-900-C.

Amos wyprostował się, niemal uśmiechnął. Pokład liczył

kilkaset hektarów, na których znajdowały się jeziora, kilka

małych kompleksów leśnych i łąki. Strumień wił się z sawan-

ny, przez prerię i klasyczny wiejski ogród przydomowy -

mieszczący się tuż przy wejściu - aż do miniaturowego lasu

deszczowego. Czaple kroczące w nadrzecznej trzcinie polo-

wały na rybę, która wyskoczyła po ważkę. W powietrzu unosił

się aromatyczny zapach zieleni. W pewnej odległości pasło się

stado małych jeleni. Wszędzie rozbrzmiewał śpiew ptaków.

Normalnie odbywały się tu pikniki i rozbrzmiewały dziecięce

głosy. Teraz mierzono do nich z broni plazmowej.

- Służcie przyjemności wielkiego lorda, brudne robaki -

powiedział głośno Kolnari.

Rety, pomyślała Channa, czując ucisk w żołądku. Nie brzmi

to dobrze. Przedyskutowała z Amosem sposób postępowania

podczas przesłuchania, ale miała wątpliwości co do jego

umiejętności panowania nad sobą.

Jeśli o mnie chodzi, przeżyję to, co muszę i zatańczę na

ich grobach, pomyślała kpiąco. Jako jedna z pierwszych miała

zarazić się nowym wirusem.

- Pośpiesz się, dziecinko - szepnął w jej uchu Simeon

cwaniackim tonem, który nadawał swemu głosowi w momen-

tach napięcia. - Pamiętaj, że nie mam tam zainstalowanych

czujników, więc będą nam musiały wystarczyć aplikatory.

Jestem z wami i będę na bieżąco tłumaczył wszystko, co piraci

powiedzą w tej swojej paplaninie. W porządku? A sądząc ze

struktury ich języka, zwrot, którego właśnie użyli, znaczy tyle,

co ,,stari naprzeciw i skoncentruj się".

- Odebrałam - potwierdziła bezgłośnie.

Błyskawicznie odskoczyli pod ścianę, gdyż dowódca Kol-

nari przeszedł, jakby zamierzał ich stratować. Przez moment

Channa myślała, że to był Belazir, lecz szybko wychwyciła

kilka subtelnych różnic, które powiedziały jej, że to nie on.

Głos Simeona potwierdził jej spostrzeżenie. Kilka minut póź-

niej nadszedł Serig. Oboje, Channa i Amos, spuścili oczy, by

ukryć swoje uczucia.

- Uważać, brudne robaki - rzekł strażnik.

- Och, robi mi się niedobrze, kiedy słyszę to określenie -

oznajmiła bezgłośnie Channa.

- Tobie, mnie i Simeonowi-Amosowi także - przyznał

Simeon.

Bethelianin miał w uchu guzik, ale nie był w stanie wy-

chwycić dźwięku na subwokalnym poziomie. Kolnari nie

słyszeli tak dobrze na marginesach słyszalności i nie mieli

powodu, by używać urządzeń wyczulających słuch.

Belazir umieścił swoje stanowisko dowodzenia pod olbrzy-

mim dębem. Próżnował, siedząc spokojnie w bujanym fotelu.

Jego włosy zdobił wieniec ze świeżych, dzikich kwiatów. Plamy

cienia przesuwały się po jego gładkiej skórze i ubraniu z bezcen-

nego jedwabiu. Nieco z boku stał przenośny pulpit sterowniczy

i stół zasypany elektronicznymi notatkami, wydrukami i drob-

nymi urządzeniami. Znalazło się tam również trochę dzieł

sztuki, które Simeon rozpoznał jako zabrane z galerii i muzeum.

Jednej rzeczy Channa nie pamiętała, a mózg nie potrafił

nazwać. Była to rzeźba z kości w jaskrawych kolorach: łódź

podwodna z kłami? Napędzana strumieniem energii ryba-ig-

lica? Cokolwiek to było, wyglądało na równie bezlitośnie

szybkie, jak pikujący jastrząb.

- Ach, twoje oczy zabłysły na widok tunglora- zauwa-

żył uprzejmie Belazir. Jak zawsze czysto fizyczna obecność

mężczyzny zelektryzowała ją.- To z rodzimego świata...

z Kolnaru.

Stojący za nimi strażnik wyciągnął rękę, by zmusić ich do

padnięcia na twarze.

- Nie, na jedno kolano - powiedział spokojnie Belazir.

Wystarczyło tych kilka dni, by jego standard poprawił się. -

Chcielibyście coś przekąsić?

Wskazał stół po swej drugiej stronie, zastawiony jedzeniem

i butelkami wina, dostarczonymi przez restaurację "Perymetr".

Młoda kelnerka też była z "Perymetru", na co wskazywał jej

strój.

- Nie, mistrzu i boże - odpowiedzieli zgodnie Amos

i Channa.

Belazir uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Kelnerka włożyła

w nią szklankę z wodnego szkła, wypełnioną ulubioną more-

lową brandy Martana. Wypił ją dziesięcioma łykami i Channa

przeżyła chwilę dzikiej nadziei.

- Nie ciesz się - powiedział żałośnie Simeon. - Spraw-

dziliśmy z Chaundrą. Oni tak szybko trawią etanol, że będzie

tylko lekko wstawiony.

- Cóż - rzekł pirat głosem brzmiącym jak spiżowy

dzwon. - Jest pewna sprawa dotycząca ataku na Boskie

Nasienie Kolnara.

- Myślę, że me jest tym zbytnio zasmucony - odezwał

się Simeon. - Bicie serca całkowicie w normie odpowiada-

jącej Kolnari, żadnego rozszerzenia źrenic. Można przypusz-

czać, że ofiary pochodziły z któregoś z pozostałych statków.

Rozegraj to uprzejmie, ale zdecydowanie.

- Mistrzu i boże - powiedziała Channa. - Zbrodniarze

zostaną odnalezieni i ukarani.

- Rozśmieszyłaś go tym, Happy. Pod maską powagi

umiera ze śmiechu - zauważył bezgłośnie Simeon.

- Przetransmitowałam kilka apeli wzywających do po-

słuszeństwa, mistrzu i boże - kontynuowała Channa.

- Ach, tak. Zauważyłem, że to zawsze ty, a me twój

kompan... kolega?

- Simeon-Amos jest... - Umilkła, gdy Kolnari wskazał

dłonią, że Simeon-Amos powinien sam odpowiedzieć.

- Jestem młodszy, mistrzu i boże - odrzekł Amos ze

wzrokiem utkwionym w ziemię.

- Popatrz na mnie. Simeonie-Amosie. - Ich spojrzenia

spotkały się na kilka długich sekund. Potem Belazir znowu

skinął ręką, przenosząc uwagę na Channę. - Dobrze. Ponie-

waż jeszcze przez jakiś czas mamy utrzymywać stację w gar-

ści, to te akty głupoty muszą ustać.

- Kłamie jak z nut, dziecinko - wtrącił Simeon.

- Przysłałaś wiadomość, domagając się audiencji, Chan-

nahap - mówił dalej Belazir. Wstał, jak czarna fontanna

naznaczona białym złotem. Luźne rękawy powiewały u jego

ramion jak skrzydła. Popatrzy! na nią z wysokości swoich

prawie dwóch metrów. - Mów.

- Mistrzu i boże - powiedziała tonem tak pozbawionym

wszelkich uczuć, na jaki było ją stać. - Twoje wojsko za-

chowuje się jak... - zamilkła, szukając odpowiedniego sło-

wa- ... horda rottweilerów.

- Teraz już całkiem tarza się ze śmiechu, Channo. -

Simeon był wściekły.

Belazir skrzyżował ramiona.

- Czyżby to był komplement? - zapytał.

Channa podniosła głowę i spojrzała na niego.

- Kąsają- rzekła niewzruszona, tuszując wstręt.- Ką-

sają przez cały czas.

- Brud... wybrani nie powinni sprzeciwiać się swojemu

przeznaczeniu - oznajmił Belazir. - To nasz zwyczaj, kiedy

napotkamy opór.

- Nikt nie stawia oporu!- zaoponowała Channa ostro,

po czym zmusiła się do uśmiechu. - Czy powinniśmy się

odgryźć?

Przez linię stojących za Belazirem uzbrojonych żołnierzy

i grupę oficerów z piórami i klejnotami we włosach przeszedł

szmer. Szlachetnie urodzony uciszył ich gwałtownym potrząś-

nięciem głową.

- Nie polecałbym tego - odpowiedział sardonicznie. -

Zwyczaj, na który się powołuję, nakazuje cieszyć się owocami

zwycięstwa. Z pewnością nawet ty musisz znać ten najstarszy

zwyczaj. Wygłoś jeszcze jedno przemówienie. Określ ich

obowiązki. Namów do ciężkiego, szczerego wysiłku dla za-

dośćuczynienia zbrodniom. Wtedy będą traktowani jak pra-

cownicy, a nie jak dzikusy.

- Mistrzu i boże, kiedy za bardzo poobijasz owoc, zepsuje

się! Problem polega na tym, że stu moich ludzi przebywa

w szpitalu, gdzie zostali pozszywani do kupy i leczą rany

zadane przez twoich ludzi - i różne inne. A najpierw było

ich trzystu, nie licząc tych, których wychlostano.

- Czy są szczepieni?

Nie przeciw drgawkom, krzykom i budzeniu się z powodu

nocnych koszmarów, pomyślała. Kolnari mieli bicze, które

w jakiś sposób działały na system nerwowy.

- Mistrzu i boże... - jakkolwiek próbowała, me mogła

powstrzymać się od sarkazmu - ... z tego powodu ważne

stanowiska pracy pozostają puste. To nie jest planeta. Nie

pokieruje sobą sama. Wszystko musi być zrobione bezbłędnie.

Znużenie prowadzi do błędu, błąd do niepowodzenia, a nie-

powodzenie może prowadzić do śmierci. Rozkazuj mi, jak

chcesz, ale nie mogę dokonać niemożliwego.

- To nie jest właściwy ton - powiedział. Nagle znalazł

się o wiele bliżej, palcem wskazującym i kciukiem ujął jej

podbródek. - Absolutnie. Zrozumiałaś, Channahap?

- Tak - mruknęła. - Tak, zrozumiałam. - Wydawało

się, że czas płynął wolniej. Mężczyzna uśmiechnął się.

- Wspaniale. Jednak twoje uwagi, w przeciwieństwie do

sposobu, w jaki je wyraziłaś, są rozsądne. Rozkażę, żeby moje

wojska były... delikatniejsze wobec swoich niewolników. To

tyle w kwestii, jak podkreśliłaś z naciskiem, właściwego

stosunku do ich obowiązków.

Oczy Channy rozszerzyły się.

Tym razem roześmiał się naprawdę.

- Tak- zapewnił ją.- To też jest nasz zwyczaj. Ci

z was, którzy nas zadowolą lub będą użyteczni, opuszczą to

miejsce na naszych statkach. - Obserwował jej reakcję na

wiadomość o tym przywileju.

- Pospaceruj ze mną - polecił, biorąc ją pod rękę.

Szarpnęła się lekko pod wpływem tego kontaktu, jakby

dotknęła przewodu pod napięciem.

Amos ruszył za nimi. Napędzana zdalnie rękawica zamknę-

ła się na jego czaszce tak delikatnie, że nie zgniotłaby nawet

jajka. Identyczna rękawica zmiażdżyła czaszkę jego siostry.

W koronach drzew wiatr poruszał liśćmi w tańcu, który

kontrastował ze spokojem stojących pod mmi ludzi.

- Dziwny sposób trwonienia sił - stwierdził Belazir,

wskazując otaczający ich krajobraz. Z jego ust wyrwał się

chichot. - Lepiej wykorzystać siły na tworzenie broni.

- A myśli, że kto zbudował te statki i broń, które krad-

ną? - szepnął Simeon w jej uchu.

Channa obu odpowiedziała wzruszeniem ramionami.

- Pięknie tutaj - oświadczył Belazir.

Wodził dłonią po jej karku tak delikatnie, że zaledwie

opuszkami palców dotykał jej włosów. Zadrżała mimowolnie.

- Nie jestem Serigiem - wtrącił, muskając ją palcami

wzdłuż kręgosłupa. - Tu jest jak na Ziemi, nieprawdaż?

- Mniej więcej - odrzekła Channa. Gdy Simeon udzielił

jej stosownej informacji, nieświadomie odchyliła głowę, by

spojrzeć na Belazira. - Niektóre rośliny i organizmy po-

chodzą z planety Rigel 4, ale dają się połączyć.

- To jest jak oglądanie się w przeszłość - stwierdził.

Zatrzymali się poza zasięgiem wzroku ludzi znajdujących się

przy stołach. Spojrzał w niebo. - Komputer. Noc.

Konstelacje północnej hemisfery Ziemi rozbłysły jak nigdy

w rzeczywistości, odkąd ludzie nauczyli się wykorzystywać

do oświetlenia elektryczność.

- Tak - westchnął t'Marid, spoglądając na fałszywe nie-

bo. - Bardzo piękne, ale sprawia wrażenie zbyt otwartego.

Jakby ciało mogło wpaść w nie i zostać wessane w bezkresny

kosmos.

O, słabość, pomyślała Channa. Wielu urodzonych w kos-

mosie cierpiało na lekką agorafobię. Ta informacja mogłaby

być użyteczna, gdyby Belazir urodził się w kosmosie.

Przywołała na twarz stosowny uśmiech.

- To wrażenie nazywa się zawrotem głowy. Doświad-

czałam go od czasu do czasu, kiedy przebywałam na planecie.

Urodziłam się i wychowałam na stacji kosmicznej, więc lepiej

czuję się pod sufitem.

- Coś w tym rodzaju- przyznał. - Ale także... Kom-

puter. Noc na Kolnarze. Z Mandapore.

Channa jęknęła zaszokowana zmianą. Ciemne niebo nad

ich głowami zniknęło, a jego miejsce zajęła płonąca księży-

cowo chmura, pełna kolorowych świateł i rozciągająca się od

horyzontu po horyzont. Channa zamrugała oczami i zdała

sobie sprawę, że światło było dużo jaśniejsze niż terrańskie

niebo. Ten fenomen nie był już niebem, lecz sufitem przeci-

nającym niebiosa.

- Kilkakrotnie silniejsze niż pełna jasność Księżyca -

potwierdził Simeon.

Na północy stalowoniebieskie, białe i perłowe zorze rozta-

czały kręgi szersze niż światy. Niżej, na horyzoncie, wulkan

wyglądał jak żarzący się, ogarnięty burzą ognia stożek, zasila-

ny przez własny, naturalny reaktor atomowy. Coś gigantycz-

nego i uskrzydlonego prześliznęło się na tle obcych konstela-

cji, ścigane przez mniejsze obiekty, które nurkowały i szarpały

olbrzyma wygrywającego skomplikowaną pieśń nieszczęścia.

- Nigdy nie widziałem tego nieba - powiedział zamyś-

lony. - Ani w rzeczywistości, ani tak dobrej symulacji, jak

ta. - Wydał drugą komendę i powróciła ziemska noc. - Ta

jest spokojniejsza.

- Ach... Ptakom nie spodoba się, jeśli będziesz w ten

sposób zmieniał dzień w noc - zauważyła Channa. - Lepiej

cofnij komendę, kiedy będziesz wychodził. Mistrzu i boże -

dodała z roztargnieniem.

Spojrzał na nią zaskoczony.

- Ptakom nie spodoba się to? - zapytał rozbawiony. -

Channahap, jesteś zadziwiająca. Ptakom nie spodoba się to,

owady będą zaniepokojone... czy to aż taki problem?

- Przywieźliśmy je tutaj w całkowicie sztuczne środowis-

ko. Jeśli chcemy, żeby rozwijały się prawidłowo, to spoczywa

na nas odpowiedzialność za dostarczenie im wszystkiego,

czego potrzebują. Są częścią tego wszystkiego - oznajmiła,

szerokim gestem wskazując otoczenie. - Bez ptaków i owa-

dów byłoby to sterylną makietą pozbawioną życia. Dlatego

musimy troszczyć się o ich potrzeby.

Pokiwał głową.

- Zostawię noc tak jak jest, a za dwanaście godzin wstanie

świt. Sytuacja zmieniła się. Nawet ptaki muszą zdawać sobie

z tego sprawę.

Channa nie zareagowała na tę jawną arogancję.

- Oczywiście, takie jest najwyższe prawo - kontynuo-

wał. - Obowiązujące na Ziemi, na Kolnarze, w całym wszech-

świecie.

Channa mruknęła pytająco.

- Przystosowanie! Albo adaptujesz się do nowych wa-

runków, albo umierasz bezpotomnie. Nasienie... geny, jak

wy to nazywacie... są rzeczywistością, która leży u podstaw

tego wszystkiego. Czerpiąc energię z Martwego Świata,

dojrzewając w złożonym procesie adaptacji. To wszyst-

ko... - szybkim ruchem ręki schwytał ważkę i po sekun-

dzie wypuścił ją- ... faluje na powierzchni, pod którą

znajduje się Nasienie dążące do odtworzenia się. Wszystkie

istoty, wszystkie świadomości, wszystkie wojny i handel,

i sztuka, i nauka są zaledwie falami na niezmiennym mo-

rzu. - Uśmiechnął się miło. - A najlepiej przystosowane

jest, oczywiście, Boskie Nasienie Komara. Natomiast z tego

Nasienia najlepiej przystosowany jest Wielki Klan. Oto, dla-

czego pragniecie się z nim związać. Z powodu jego nie-

śmiertelności.

- Nie zgadzam się. Mistrzu i boże.

- Nie, ty nie. Może twój umysł, ale on jest zaledwie

nośnikiem... genu. Przyjrzyj się, kiedy wrócimy. Twój Sime-

on-Amos będzie wściekły. To dość naturalne, ponieważ

chciałby, abyś wybrała nieśmiertelność pochodzącą z jego

nasienia. - Westchnął i zawrócił w kierunku stołów ukrytych

za linią drzew. Chociaż raczej się nie śpieszył, musiała przy-

spieszyć kroku, żeby za nim nadążyć. Dosyć przyjemnego

próżnowania i filozofowania. Do pracy!

- Simeome, dlaczego moi zaczarowani książęta zamie-

niają się w ropuchy? - zapytała bezgłośnie Channa. Kiedy

podążali w dół korytarza na przenośniku dla ludzi, Amos stał

obok niej sztywny, zachowując dystans. - Czy on naprawdę

jest zazdrosny? To śmieszne, w tych okolicznościach!

- To może być mimowolna reakcja. Twoja dziewczyna,

gawędząc, idzie z Lucyferem na spacer do lasu...

- To absurd!

- Uderz mnie, Channo, ale ja nigdy cię nie zaatakuję.

Przysięgam!

- Ani nie podniecisz. Miło wiedzieć, że wciąż można czuć

się z kimś bezpiecznie.

- Aj! Kopnij mnie jeszcze raz, Channo; sądzę, że pewna

część mojego ego pozostaje nie draśnięta.

- To najstraszniejszy sukinsyn, jakiego kiedykolwiek

miałam nieszczęście spotkać - powiedziała głośno.

Amos przytaknął w milczeniu.

- Simeon-Amos?

- Tak, Channo?

- Przytul mnie, dobrze? - Kiedy objął ją ramieniem,

przylgnęła do jego ciepłego boku dającego mocne oparcie. -

Dziękuję - rzekła.

- Za co? - zapytał chłodno.

- Za to, że nie jesteś naprawdę zielony i pokryty brodaw-

kami i że nie jesz much.

- Dzieciaki? - Tym razem głos Simeona dotarł do oboj-

ga. - Właśnie dowiedziałem się czegoś.

- Czego? - zapytał Amos.

- Złe wiadomości dla Bethelu.

Betheliamn znów zesztywniał. Ściągnięta twarz; prawdo-

podobnie tak właśnie wyglądałaby, gdyby leżał na łożu śmier-

ci, dożywszy sędziwego wieku, co było mało prawdopodobne.

- Czego się dowiedziałeś? - powtórzył Amos. Tym ra-

zem zabrzmiało to jak rozkaz.

- Te nic niewarte worki flaków - nawet w rewanżu nie

użyję określenia "brudne robaki" - planują ograbić mnie do

czysta, a potem wysadzić.

To zrozumaiałe, że Simeon był przygnębiony, skoro utoż-

samiał się z SSS-900-C.

- To jest zła wiadomość dla ciebie - zauważył Amos,

przygotowując się na równie złe wieści dla Bethelu.

- Ale jeśli to zrobią, Flota Wojenna Światów Centralnych

dowie się o tym. Światy Centralne roześlą flotylle po całym

sektorze; będą ich szukać za każdą kosmiczną skałą. Dla

pewności sprawdzą każdy nie zamieszkany system. System

Saffronu, chociaż paskudnie odległy, jest zaznaczony na ma-

pach. A Kolnari wiedzą o tym, nie? Więc poświęcą szansę

ograbienia Bethelu w zamian za stację. To znaczy, muszą

opuścić oba miejsca, i to szybko. Tak więc dlaczego nie

mieliby postąpić z Bethelem tak samo jak ze mną, kiedy będą

odlatywać? Także wysadzić go i zatrzeć wszystkie ślady,

których nie mieli czasu usunąć? Te typy to świnie, ale nie są

głupi.

- Tak, rozumiem - powiedział Amos, ledwie poruszając

wargami. - Wnikliwa analiza strategii. Dziękuję ci, Sime-

onie.

Nie ma za co, pomyślał ponuro mózg. Amos przynajmniej

może się pocieszać świadomością, że Flota Wojenna uratuje

tych, którzy przeżyli w jego rodzimym świecie, bez względu

na to, czy wygra, czy przegra tutaj, na SSS-900-C.

- Nie możemy nic zrobić w tej sprawie? - zapytała

Channa, gdy weszli do pokoju gościnnego.

- Niewiele ponad to, co już robimy - odpowiedział Si-

meon. - Ale na koniec zanosi się na bardzo napiętą akcję.

Musimy być przygotowani, za wszelką cenę. Każda minuta

może się liczyć.

Keri Holen próbowała czytać, lecz od pewnego czasu była

na tej samej stronie i wciąż nie miała pojęcia o jej treści. To

takie błache, pomyślała. Dopóki jej życie, życie jej przyjaciół

i rodziny nie znalazło się w niebezpieczeństwie, nie wiedziała,

co to banalność. Nie było to coś, co miałoby związek z utrzy-

maniem się przy życiu, ze zwycięstwem.

Z drugiej strony, nic dobrego nie przyjdzie mi z dener-

wowania się, stwierdziła. Dlaczego zgłosiłam się na ochot-

nika, pytała samą siebie. Cóż, i tak sporo ryzykuję, a musimy

wprowadzić drugiego wirusa, pomyślała.

Sfrustrowana, rzuciła czytnik na leżącą obok poduszkę,

wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Wtem cicho zadźwięczał

dzwonek i na ściennym ekranie wykwitła twarz Simeona.

- Kolnari są na waszym terenie - powiedział, ostrzega-

jąc wszystkich ochotników znajdujących się w zagrożonym

sektorze. - Umieśćcie kapsułki z wirusem na miejscu. Nie

panikujcie. Nie dyskutujcie z nimi, bo was skrzywdzą. Pa-

miętajcie, umieśćcie kapsułki w ustach, rozgryźcie je i po-

starajcie się nie połknąć. Powodzenia- dodał żarliwie.

Keri wpadła do gabinetu, gdzie przechowywała swój zapas

wśród innych leków. Ręce trzęsły się jej tak bardzo, że kiedy

wreszcie zdołała otworzyć buteleczkę, kapsułki wysypały się

z niej jak konfetti. Z jękiem rzuciła się na kolana, aby je

pozbierać i odłożyć na miejsce, zanim przybędą Kolnari.

Włożyła jedną do ust, zatrzymując ją między policzkiem

a dziąsłem.

Wróciła do części mieszkalnej i stała, obserwując drzwi

oraz owijając palce paskiem szlafroka. Czuła puls bijący

w wargach i czubkach palców, całkiem jak po wyczerpującym

biegu.

Drzwi otworzyły się.

Boże, pomyślała, rozgryzając kapsułkę. Jest ich czterech!

Kapsułka rozpuściła się, uwalniając chłodny płyn. Keri uśmiech-

nęła się szeroko i pozwoliła szlafrokowi zsunąć się na

podłogę.

- Witam w moim gabinecie. - Powiedział pająk do mu-

chy, dodała w duchu.

ROZDZIAŁ 20

Mazkira weszła do windy i wybrała numer poziomu. Wy-

twórnia elementów górniczych była niezwykle cennym skar-

bem dla Klanu. Posiadając ją, mogliby - w razie potrzeby -

oczyszczać różne materiały o decydującym znaczeniu, po-

chodzące z nie zamieszkanych asteroidów. Poza tym przyjem-

nie było męczyć tego brudnego robaka, operatora, w najróż-

niejsze sposoby. Uśmiechnęła się szyderczo. Wtem mina jej

zrzedła. wyczuła go. Powietrze w kabinie było aż gęste

od jego zapachu, który był o wiele intensywniejszy niż po-

winien, skoro człowiek ten zaledwie przechodził obok kabiny

kilka razy dziennie.

Spojrzała w górę... na cylinder wrębiarki do skał i widoczną

ponad nim uśmiechniętą twarz Kevina Duanea.

- Zjedz to, dziwko! - warknął i uruchomił wrębiarkę.

Przeciął kobietę Kolnari od góry do dołu i, uśmiechając się,

patrzył, jak dwie połówki, skwiercząc i marszcząc się, opadają

na podłogę.

Kiedy winda dotarła na jego poziom, odsunął pokrywę

luku. Tunel kontrolny znajdował się dokładnie tam, gdzie

wskazała Joat.

Gdy wręczył jej wrębiarkę, uniosła pytająco brew. Uśmie-

chnął się do niej i uczynił gest znaczący tyle, co "brawo"!

Nagle winda osunęła mu się spod nóg, tak że zatrzymał się na

łokciach, zapierając się stopami o gładką powierzchnię ścian.

Podciągnął się cal po calu, choć szerokie ramiona utrudniały

mu manewrowanie. Daleko w dole słyszał powracającą windę.

- Pospiesz się! - zawołała Joat, wsuwając wrębiarkę do

tunelu kontrolnego i odwracając się, by wciągnąć go za koszulkę.

Jednak zdołała, tylko ściąnąć mu ją przez głowę. Ramiona

Kevina były prawie unieruchomione przez mocny materiał.

- Zatrzymaj! - zawołał. - Zatrzymaj ją!

- Pospiesz się! - krzyknęła i wycofała się, by zrobić mu

miejsce. - Albo winda rozsmaruje twoje ścierwo aż po szczyt

stacji.

Większa część jego ciała znajdowała się już w tunelu, lecz

wydawało się, że nie zdoła wciągnąć stóp. Wpadł w panikę

i zaczął uderzać kolanami w boczne ściany tunelu. Przestrzeń

była zbyt wąska, żeby mógł przełożyć lub podkurczyć nogi.

W panice złapał się nóg Joat i szarpnął. Jej palce ześliznęły

się po gładkim metalu, gdy daremnie starała się zatrzymać

w miejscu.

Szarpnięcie okazało się wystarczająco silne, by znalazł się

cały w tunelu. Bok przejeżdżającej windy otarł się zaledwie

o zelówki jego butów.

Kevin ukrył głowę w ramionach i zachichotał histerycznie.

Joat patrzyła na niego przez moment, po czym uśmiechnęła

się i szepnęła:

- Hura! Kolejny punkt dla nas.

- Tak? - odezwał się Belazir, spoglądając znad ekranu

notatnika.

To znowu medyk. Kolnari powstrzymał się od chęci kop-

nięcia go. Jeśli uderzysz posłańca, wiadomości przestaną

przychodzić. Z drugiej strony, jego czas był bezcenny.

Szczególnie teraz, kiedy przybyły transportowce i trwał zała-

dunek.

Ta myśl przywróciła mu dobry humor. Sześćdziesiąt stat-

ków, czyli jedna piąta floty Klanu, pozostawała pod jego

komendą. Nie tylko transportowce, ale także platforma bojowa

oraz kilka statków-wytwórni. Było to warte tyle samo, co

proklamowanie go przez Chalku sukcesorem. A nawet więcej,

odkąd znacznie wzrosły jego szansę na wystarczająco długie

życie, aby tego zażądać. Oficjalne ogłoszenie podobnej decy-

zji mogło doprowadzić takie zakute pały, jak Aragiz t'Varak,

do rozpaczy.

- Wielki lordzie, jest pewien... problem.

- Mój czy twój, kreaturo? - zapytał Belazir, lekko znie-

cierpliwiony.

Załadunek postępował zbyt wolno.

- Wielki lordzie, dopadła nas pozbawiająca sił choroba.

- Co?! - Jednym skokiem znalazł się tuż przy eunuchu.

- Nie, proszę! Nie krzywdź mnie. To tylko stary Veskis,

nastawiacz kości. Proszę, mój wielki lordzie.

Nozdrza orlego nosa Belazira zadrgały.

- Mów.

- Ponad sześćdziesięciu chorych wojowników potrzebuje

pomocy lekarskiej, wielki lordzie. Nigdy me widzieliśmy

czegoś podobnego. - Przełknął ślinę. - Wielki lordzie, nie

wiemy, jak leczyć tę chorobę!

Belazir właśnie skończył obfity posiłek, który teraz ciążył

mu w żołądku niczym gorący ołów. To niemożliwe, pomyślał.

Przebiegł palcami po klawiaturze notatnika, przywołując naj-

nowsze pliki. Tak, ponad trzydziestu wojowników załamało

się lub popełniło samobójstwo z powodu infekcji. Ci ostatni

należeli do najcięższych przypadków. Skoro kolejnych sześć-

dziesięciu zgłosiło zachorowanie, to musiało być wielu takich,

którzy tego nie zrobili.

- Jak przebiega choroba? - zapytał Belazir.

- U niektórych szybko, wielki lordzie. Gorączka, utrata

kontroli nad nerwami, osłabienie, mdłości. U innych ma ła-

godniejszy przebieg. Jeszcze inni szybko i całkowicie wracają

do zdrowia. Z ich krwi mógłbym prędko wyprodukować

szczepionkę.

- Zrób to - rozkazał Belazir. - Jak najszybciej. - Na

tyle szybko, by uniknąć zniszczenia mojego triumfu, pomyś-

lał. - Czekaj.

Znów przebiegł palcami po klawiaturze notatnika. Więk-

szość zachorowań wystąpiła wśród ludzi nie posiadających

stałego zajęcia. Największe straty poniósł statek t'Varaka.

Belazir łamał sobie głowę nad tym. co wiedział o chorobach.

A wiedział niewiele, gdyż Kolnari rzadko dotykały choroby -

raczej ulegali wypadkom. Rozważał problem, sprawdzał banki

danych i znów myślał.

- Rozkazy - powiedział w końcu. - Izolować zainfe-

kowanych. - To znaczy tych, których było wolno. Szlachet-

nie urodzonego można było zabić, ale nie przetrzymywać

w odosobnieniu. - To może... - zawahał się. - Może mieć

związek z chorobą nękającą brudne robaki. - To odrażające,

żeby choroba uderzyła w Boskie Nasienie mocniej niż w mar-

ne brudne robactwo. - Macie unikać zainfekowanych brud-

nych robaków. Idź, przekaż rozkazy.

Należałoby popędzić ich batem, pomyślał, spoglądając na

ekran notatnika. Załadunek postępuje o wiele za wolno. Chal-

ku dał mu ostateczny termin, po upływie którego mieli po-

rzucić wszystko, co zostało, zabić mieszkańców stacji i od-

lecieć. Gdyby łup okazał się dużo mniejszy, niż obiecał,

z bohatera stałby się kozłem ofiarnym. Nawet jeśli w ostatecz-

nym rozrachunku zdołałby zebrać więcej bogactw niż jakikol-

wiek inny Kolnan, osiągnięcie i prestiż byłyby oceniane

zgodnie z wcześniejszymi oczekiwaniami.

- Czas - mruknął. Tracili czas, a wraz z nim margines

bezpieczeństwa. Wstał. - Komputer. Kolnar, księżyc na Ma-

ndapore.

Biało-mebieskie światło przeszyło park, rażąc nawet Bela-

zira, zanim jego źrenice skurczyły się do rozmiarów łebka od

szpilki.

Jekit nor Varak wałęsał się po korytarzach. Nie miał na

sobie zasilanej zbroi. Brakowało im kombinezonów, które

odpowiadałyby zaostrzonym wymogom. Patrolowanie miało

wspomóc przestrzeganie godziny policyjnej i zapobiec sabo-

tażowi, który stawał się problemem. Jekit był w elastycznym

kombinezonie, wyposażonym w nadajnik audiowizualny i pis-

tolet plazmowy. Korytarze w tym sektorze pogrążone były

w mroku, co jego wyczulonym na podczerwień oczom dawało

przewagę nad brudnymi robakami.

Jakbym tego potrzebował, pomyślał. Jego głównym wro-

giem była nuda, wynikająca z niezmienności i identyczności

korytarzy. Dziesięć kroków w lewo i skręcić na chybił trafił.

Potem truchcikiem do końca, sprawdzając, czy pieczęcie na

drzwiach są nienaruszone. Przylgnąć do ściany i czekać.

Regularnie wykonywał te czynności, zmuszając do pracy

każdy mięsień rozciągnięty na mocnych, elastycznych koś-

ciach jego ciała. Nie miał nic więcej do roboty, a mimo to

bardzo szybko się męczył. Prawdopodobnie z powodu piekiel-

nie słabej grawitacji, w której przyszło mu żyć na tej stacji.

Z ulgą przyjąłby powrót na statek do standardowej grawitacji

Kolnara.

Chociaż otrzymywał rekompensatę. Na przykład Keriholen.

Jekit zacisnął zęby, kiedy przypomniał sobie, jak ją wzięli -

on i jego bracia. Od pierwszej okazji zdarzyło się to już

wiele razy.

Warta zachodu, pomyślał. Sprężysta jak węgorz i nie-

zmordowana jak prawdziwa kobieta. Szlachetnie urodzeni

zabierali tyle kobiet, że nie starczało ich dla zwykłych oby-

wateli. On i jego czterej bracia - byli pięcioraczkami -

mieli tylko dwie żony, które były wspólne, i tylko ośmioro

dzieci.

Jekit pocił się. Otarł twarz rękawem i przeliczył kroki,

próbując usunąć z umysłu tego typu myśli. Przynajmniej

dopóki nie zakończy patrolu. Wbrew temu, co pokazywały

mierniki, było mu gorąco. Miał dziwne uczucie w żołądku.

Może zagrabione jedzenie było niedobre, chociaż Boskie Na-

sienie mogło jeść praktycznie wszystko, co było organicznego

pochodzenia.

Simeon obserwował pirata. Ten Jekit nadawał się idealnie.

Złapał wirusa Mark-II, był zbyt wielkim ignorantem, by o tym

wiedzieć - i prawie zasypiał z nudy. Mała niespodzianka

dobrze zrobi jego krążeniu.

Sprawdził, gdzie znajduje się zmiana warty - dziesięciu

żołnierzy i dowódca plutonu. Mnóstwo świadków, stwierdził.

Też idealnie. Kluczem było właściwe wymierzenie czasu.

Zanim dotarli do Jekita, zmienili tylko dwóch strażników.

Chcesz krzywdzić moich ludzi co, Jekit, pomyślał Simeon.

Dobrze, zobaczymy teraz, jak ci się spodoba mała zamiana ról.

Zaczął szeptać. Słowa rozbrzmiewały wystarczająco głoś-

no, by były słyszalne, lecz nie na tyle, by stały się zrozumiałe.

Były to po prostu bezsensowne sylaby wymawiane z intonacją

przypominającą język Kolnari, minuta po minucie, nie mono-

tonnie, lecz z przemieszaniem wyższych i niższych tonów, to

znów z przerwami w całkiem przypadkowych odstępach.

Simeon wzmocnił ich głośność, aż bezsens słów stawał się

drażniący, na granicy słyszalności. Dołączenie infradźwięków

gwarantowało, że włosy wzdłuż kręgosłupa staną Jekitowi

dęba, choć Kolnari nie mieli owłosionego ciała.

Oskubani jak gęsi, zakpił Simeon. Jekit postąpił krok,

zatrzymał się, potrząsnął głową, po czym wyjął z kabury

pistolet plazmowy i odbezpieczył go.

Czy to paskudztwo nie ma nerwów, zapytał sam siebie

sfrustrowany Simeon. Dodał obrazy przebłyskujące na granicy

widzialności. Pirat, odkąd czujniki wykazały, że jego tem-

peratura przekroczyła normalną o pięć procent i nadal rośnie,

prawdopodobnie miał halucynacje nawet bez pomocy Sime-

ona. Pot zalewał mu twarz, co rzadko się zdarzało, gdyż

metabolizm Kolnari nie pozwalał na utratę wilgoci.

Simeon stworzył mniej przezroczysty obraz. O, to poderwie

go na równe nogi, pomyślał.

- Rahkest! - szepnął wystarczająco głośno, by został

zrozumiany.

W języku Kolnari znaczyło to "umieraj".

- Kto tam jest? - zawołał Jekit, mierząc dokoła z pis-

toletu. - Kto idzie? Odpowiedz!

Teraz Simeon imitował konwersację dwóch głosów - męs-

kiego i kobiecego - szepczących gwałtownie. Sprawił, że

szepty odbijały się echem w korytarzach, pokojach, salach

i galeriach. Raz rozbrzmiewały za zakrętem, raz ponad głową

pirata, to znów tuż za jego plecami.

Jekit odwrócił się gwałtownie, wznosząc broń.

- Brudne robaki! - krzyknął.

Gdy jego palec spoczął na cynglu, czujnik zamigotał ostrze-

gawczo.

Pluton wysiadł z windy na poziomie Jekita i maszerował,

a raczej biegł truchtem jak sfora wilków w stronę jego pos-

terunku. Dowódca, mimo że był w zbroi, utrzymywał ten sam

krok. Stuk- stuk- stuk, rozlegało się o pół tonu niżej.

Kolnari przywarł plecami do ściany. Simeon wytłumił od-

głos kroków zasilanej zbroi, zastępując go uderzeniami w bę-

ben zgranymi z gorączkowym biciem serca wojownika. Męż-

czyzna dziko trząsł głową w tył i w przód, a wokół bur-

sztynowych źrenic pokazały się białe obwódki.

Z prawej strony, za zakrętem, zza którego powinien nadejść

jego zmiennik, rozległ się głos:

- Jekit! - zawołał jego oficer. - Rusz się, próżniaku!

Zamelduj się.

Jekit omal nie jęknął z ulgi, gdy otworzył usta, by od-

powiedzieć. Kiedy już to zrobił, zdał sobie sprawę, że coś

wytłumiło, zneutralizowało jego słowa. Nawet krzyk pozostał

takim samym, niewyraźnym jękiem.

- Dostaniesz baty, leniuchu pozbawiony nasienia - do-

biegało go ostrzeżenie oficera.

Jekit przyczaił się i ruszył wzdłuż ściany w stronę głosu.

W połowie drogi zatoczył się i chwyciły go torsje. Był

kompletnie zbity z tropu. Nigdy przedtem nie zdarzyło mu

się, żeby zwrócił jedzenie.

Zza zakrętu dobiegał odgłos kroków zbliżającego się plu-

tonu zmiany warty. Usłyszał za sobą cichy syk i odwrócił się.

Wrzasnął, ujrzawszy potwora z rodzimej legendy - dwu-

dziestookiego ślimaka ze zgrzytającymi, koncentrycznymi pa-

szczami, tak grubego, że przewyższał stojącego mężczyznę.

- Ancha! - wrzasnął i strzelił. - Rozcieracz. - Z jego

refleksem me było jeszcze tak źle i strumień nuklearnego

ognia przebił potwora.

Rany, pomyślał Simeon. Byłem pewien, że program ślima-

kowy jest wzorowany na czymś pochodzącym z Kolnara.

A więc to nazywa się "rozcieracz"! Odpowiednie określenie.

"Rozcieracz" zniknął. Za nim stała postać w zasilanej zbroi,

powoli przechylająca się do tyłu. Cała górna część torsu

zniknęła. Pluton podążający za dowódcą przypadł do ziemi

i również otworzył ogień. Lima światła dotknęła prawego

ramienia Jekita i pistolet plazmowy wypadł mu z dłoni.

Wygłuszająca zasłona opadła z jego uszu tak nagle, że usłyszał

nawet cichy zgrzyt towarzyszący automatycznemu wprowa-

dzeniu kolejnych cząstek ciężkiego wodoru do komory broni.

Strumień plazmy uderzył w Jekita i jego nogi zniknęły od

kolan w dół.

Nadal był rozpalony. Rany jeszcze nie zaczęły boleć, po-

nieważ szok podziałał jak znieczulenie. Czuł jednak ciężki

odór smażonego mięsa, ból głowy... Mężczyźni podbiegli,

żeby go ratować. Byłoby z nimi krucho, gdyby zmarł przed

przesłuchaniem.

Świetnie, pomyślał Simeon. Słuchanie Jekita, potężnego

wojownika, wyjaśniającego, dlaczego tak się zachowywał,

powinno być zabawne. No, kto następny?

Belazir i Aragiz uklękli przed Poi t'Veng, ubraną w czarną

togę i kaptur sędziego. W mdłym świetle widoczny był tylko

żółty blask jej oczu. Belazir przyklęknął z wdziękiem. T'Veng

była niższa rangą i urodzeniem, ale wybiła się dzięki swym

zdolnościom. Była tylko kobietą, oczywiście, lecz tutaj miało

to mniejsze znaczenie niż na Kolnarze. W kosmosie byli

środowiskiem zamkniętym jak w twierdzy. Ogólnie mówiąc,

albo przetrwasz, albo zginiesz. Aragiz uklęknął, drżąc z na-

pięcia. Piżmowy zapach jego gniewu denerwował Belazira.

- Dowiaduję się - przemówiła w końcu Poi - że Jekit

nor Varak, wolny wojownik podklanu t' Varak, otworzył ogień

do członka klanu, przebywając na wrogim terenie i nie będąc

uprzednio zaatakowanym.

Pobyt na wrogim terenie był jedynym wytłumaczeniem, lecz

motywy nie miały żadnego znaczenia w świetle prawa Kolnari.

- Zabił szlachetnie urodzonego oficera podklanu t'Mand.

Zniszczył zasilaną zbroję. Oto werdykt sądu Wielkiego Klanu.

Na następnym spotkaniu wszystkich jednostek t'Varak odda

Belazirowi t'Mandowi czterysta jednostek obligacji Klanu lub

dobra tej samej wartości bezstronnie oszacowane. Odda także

pięć kobiet w wieku rozpłodowym, ale które jeszcze me

rodziły, pochodzących z klasy średniej lub wyższych rangą,

w pełni wykształconych. Dodatkowo Belazir t'Marid może iść

między konkubiny i żony Aragiza t'Varaka i w każdej z nich

raz zasiać swoje nasienie. Aragiz t'Varak uczyni podobnie

wśród kobiet Belazira t'Manda. Wyrok jest prawomocny.

Pokłonili się jak jeden tak nisko, że czołami dotknęli

podłogi. Dobry wyrok, pomyślał Belazir. Uczciwy, mądry,

a przede wszystkim pożyteczny. Odwieczny problem t'Vara-

ków polegał na tym, że ich geny nie były tak blisko związane

nasieniem, jak reszta rodzin Wielkiego Klanu. W rodzimym

świecie byli najemnikami bez ziemi i mieli pecha przyłączyć

się do Wielkiego Klanu tuż przed wojną, która rozerwała

połowę kontynentu i zakończyła się bezładną ucieczką tych,

którzy przeżyli. Teoretycznie, najemnicy nie byli narażeni na

banicję czy zagładę ze strony zwycięskiej arystokracji. Mogli,

jak wieśniacy i obywatele, złożyć zwycięzcom przysięgę lojal-

ności. Jednak teorie mają tendencję do zagubienia się w blasku

zwycięstwa, chociaż...

Oczywiście, Aragiz t'Varak prawdopodobnie nie patrzył na

to w ten sposób. Wciąż żywił nadzieję, że świadomość bliż-

szego pokrewieństwa zmniejszy wrogość.

Aragiz wstał i wyszedł bez słowa. Kompletny brak stylu,

pomyślał Belazir. Grzywna była drobnostką w porównaniu

z majątkiem zagarniętym na stacji. Poza tym obaj mieli już po

sześćdziesięcioro czy siedemdziesięcioro dzieci. Pozostawało

mu mieć nadzieję, że t' Varak ćwiczy intelekt i nie jest zakażony.

Rozbłysły światła i Poi zdjęła kaptur, co zmieniło ją z sę-

dziny w jeszcze jedną, zwyczajną szlachetnie urodzoną.

- Głupiec - powiedziała.

Nie potrzebowała dodawać, kogo konkretnie ma na myśli.

Wszedł Serig. Rozsiedli się wygodnie.

- Załadunek idzie zbyt wolno - stwierdził Belazir.

- To prawda, panie - odpowiedział Serig.

- W porządku - szepnął Simeon w uchu Channy. - Jest

na pozycji.

Dok załadunkowy w tunelu dokowym południowego bie-

guna był bardziej zatłoczony niż kiedykolwiek w ciągu ponad

siedemdziesięciu lat istnienia stacji. Przede wszystkim za-

gracało go wyposażenie fabryki urządzeń elektronicznych,

mieszczącej się dwa poziomy niżej, rozmontowane tak, by

można przewieźć je windami towarowymi. Załadunek byłby

łatwiejszy, gdyby rozmontowali je na jeszcze mniejsze ele-

menty i zapakowali w skrzynie, tylko że wtedy zbyt łatwo

byłoby o sabotaż. O tym, jak łatwo, świadczyły egzekucje

członków załogi stacji, które miały miejsce po inspekcji Kol-

nan. Delikatne urządzenia elektroniczne...



Dziwne, pomyślała Channa, ostentacyjnie spoglądając na

ekran notatnika. Śmiertelne wypadki, a było ich niemało, nie

ściągnęły na nich żadnych represji. Kolnari zwiększyli tylko

liczbę patroli, jakby w ten sposób chcieli dokuczyć mieszkań-

com stacji.

Channa zwróciła się do pirata-technika. Jeszcze dziwniej-

sze, pomyślała. Nie sądziła, że piraci mają techników. Wy-

glądali tak samo jak niebezpieczni wojownicy i szlachetnie

urodzeni, ale byli bardziej energiczni.

- Pani - powiedziała skromnie, co powoli zaczynało

wchodzić jej w nawyk. - Tutaj jest następny ładunek.

Akceptujesz go?

Kolnari obejrzała urządzenie. Była to syntetyczno-metalo-

wa maszyna o wrzecionowatym kształcie, długości trzech

metrów i średnicy jednego metra; z półwytłaczanymi komo-

rami o molekularnym kształcie i półmodułach. Na obu koń-

cach wrzeciona znajdowały się zaczepy dopasowane do pier-

ścienia nośnego łożyska. Poniżej była kołyska z widocznymi

sześcioma ramionami i dwudziestocentymetrową podstawą.

Kolnari powiedziała do swojej grupy coś w rodzimym

języku - w klasie techników zdecydowanie przeważały ko-

biety - i zabrali się do pracy, włączając swoje infosystemy

i przenośny przekaźnik mocy, żeby doprowadzić urządzenie

do stanu gotowości.

- Wszystko w porządku - powiedziała do niej piratka,

odsyłając ją machnięciem ręki. - Przynieś następne, brudny

robaku.

Dok załadunkowy miał wymiary sto metrów na dwieście

na trzy. Dwa transportowce Klanu umocowano przy zewnę-

trznych śluzach. W dwóch trzecich drogi na pokład wrogowie

namalowali czerwoną linię, za którą stał pluton w zasilanych

zbrojach. Ponad wojownikami unosiły się rękojeści małych

zdalnie sterowanych pistoletów, broni przeciw żywym celom,

ciężkie karabiny, z których można było strzelać bez narażania

na niebezpieczeństwo samej stacji. Oczywiście, broń była

bardzo groźna dla każdego, kto nie miał na sobie bojowej

zbroi. Po stronie linii należącej do stacji pracowali cywile,

podzieleni na grupy nadzorowane przez kilku Kolnari. Po

stronie linii należącej do doku przebywały tylko załogi Klanu.

Na odcinku między pozycją wyjściową a linią były trzy punkty

kontrolne - pierwszy, gdzie rozmontowywano wyposażenie,

drugi, w którym przejmowała je ekipa przeładunkowa stacji,

i trzeci, w którym wyposażenie było przygotowywane do

przerzucenia przez linię.

Jeśli w którymś z punktów kontrolnych wykryto usterkę,

ludzie zajmujący się danym sprzętem byli chłostani na śmierć

elektrycznym biczem. Spadek poniżej określonej normy kosz-

tował dziesięć batów, co drastycznie zmniejszało wydajność

grupy, ale jednocześnie było bardzo przekonującą motywacją

do pracy.

Metoda była pomysłowa i sprawdzała się nadzwyczaj dobrze.

- Tak, są w potrzasku - mruknął znowu Simeon.

Channa zmuszała się, by nie patrzeć w oczy Kolnari.

Jakkolwiek Simeon to robił, nie była to prosta holograficzna

projekcja. Może zwarta wiązka promieni na siatkówce oka...

Amos pogwizdywał wesoło, kołysząc dźwigiem. Boże, my-

ślała Channa, teraz jest nawet bardziej pociągający, niż zanim

został pobity. Zgłosili się na ochotnika. Zarejestrowane obrazy

biczowania wyprowadziły ich z równowagi. Ktoś musiał od-

budować zaufanie. Dla Kolnari wyglądało to tak, jakby

dowódcy dawali przykład entuzjastycznego posłuszeństwa.

Joseph pokłonił się nisko, podając kontrolerowi podkładkę pod

kołyskę. Na plecach jego kombinezonu widniał napis: "Wła-

dza Brudnych Robaków OK". Był to jeden z pomysłów

Simeona, mający na celu podbudowanie morale.

Kołyska powędrowała za czerwoną linię, w kierunku łado-

wni transportowca, omijając techników Kolnari. Linia od-

dzielała pola grawitacyjne - ze standardową grawitacją na

samej linii, wzrastającą szybko do 1.6 przy opuszczonej ram-

pie wejściowej. Grupa robotników przemknęła przez tłum

i między łańcuchami czekających dźwigów. Rozległo się wy-

cie, gdy cztery lekkie ramiona kołyski - nagle okazało się,

że były tylko cztery - urwały się. Grupa Kolnari doskoczyła,

nie okazując strachu, lecz dźwig został uszkodzony. Posypały

się iskry i, mimo że nie był już obciążony, runął na płyty

pokładu. Urządzenie zsunęło się z pękniętej kołyski prosto na

ugięte nogi dowódcy, kiedy próbowała ona podeprzeć plecami

ciężar dziesięć razy większy od jej własnego.

Alarmy piratów rozdzwoniły się jak wściekłe, wygrywane

przez wiatr kuranty. Channa zamarła, podobnie jak inni.

A więc doprowadzili do technicznej usterki. Kolnari podnieśli

uszkodzone urządzenie i umieścili na podkładce z włókna

uszczelniającego. Stękali przy tym z wysiłku, ale obchodzili

się z maszyną z matczyną czułością. Technik leżała z połama-

nymi kośćmi, wystającymi przez ciemną skórę kolan, zbroczo-

na tryskającą z nich krwią, z białkami oczu połyskującymi

wokół miodowych tęczówek. Szybujące pistolety spadły jak

drapieżne ptaki. Channa uświadomiła sobie, że patrzy w wylot

lufy jednego z nich, a z pewnością spotkało to każdego z grupy,

która doprowadziła zepsutą maszynę do krawędzi linii Kolnari.

Wojownicy ruszyli w ich stronę. Nie specjaliści w zbrojach,

lecz załoga dozorująca wydajność pracy. Jeden z wojowników

wyciągnął zza pasa elektryczny bicz. Channa zamknęła oczy,

ale smagnięcie nie nastąpiło. Słyszała, że mężczyzna wymam-

rotał w języku Kolnari odpowiedniki "Tak jest".

Kiedy otworzyła oczy, Amos i Joseph kołysali się na

piętach, jakby przygotowywali się do skoku.

- Pytał wielkiego szefa - wyjaśnił Simeon, używając jej

aplikatora. - Belazir kazał mu sprawdzić rejestry kontrolne.

Kolnari wykonał polecenie, wyrywając jej notatnik, a na-

stępnie odchodząc, by sprawdzić stan rannej kobiety, na którą

dotąd nikt nie zwracał uwagi. Mimo że była wrogiem, Channa

poczuła litość, patrząc na białe drzazgi i dreszcze bólu, które

przebiegały przez kościstą, owalną twarz rannej.

- Mówi, że dźwig był wyregulowany na średni ciężar,

kiedy go przeglądała - informował Simeon na bieżąco. -

Mężczyzna sprawdza. Belazir mówi, że to nie twoja wina.

Pot spływał Channie po plecach. Zaczęła się już odprężać,

gdy wojownik wyciągnął nóż. Zaklęła pod nosem. Technik

zamknęła oczy i pochyliła głowę. Mężczyzna zadał jej szybki

cios w kark i już nie żyła.

- No, załatwione - powiedziała do Simeona.

- Co masz na myśli?

- Nie jestem całkiem pewna.

Urządzenie musiało wrócić do składu maszyn, dwa pozio-

my wyżej, aby je naprawiono. Maszyny wymagające wy-

produkowania części, które były uszkodzone, nie mogły być

rozmontowane, dopóki nie ukończono pracy.

Belazir wysłał eskadrę lekkich krążowników do nowego

kwadratu i usiadł. Tak, pomyślał. Zdumiewające. Channahap

Tl

walczyła z nim, aż dotarli do martwego punktu w tej strategicz-

nej grze. Wygrała jedną z wcześniejszych rund. Bardzo, bardzo

dobry gracz. Niewielu starszych oficerów Kolnari mogło spra-

wić się lepiej, a przecież turnieje gier wojennych były jednym

z głównych sposobów, w jaki wypełniali swój wolny czas.

- Channahap dobrze sobie radzi? - zauważył Serig. Zaj-

rzał ponad ramieniem dowódcy na ekran przedstawiający

zbiornik na wodę Panny Młodej, a potem przebieg otwierania

go, pokazany tuż obok na mniejszym ekranie. - Rzeczywiście

dobrze.

Belazir przytaknął. Co za kobieta, pomyślał entuzjastycz-

nie. Od pewnego czasu przestał zwracać się do niej per brudny

robaku. Bitwa na zwłokę i kłamstwa, którą mu wypowiedziała,

była równie zręczna i podstępna, jak gry wojenne. Naprawdę

szkoda, że Channahap nie jest z Boskiego Nasienia. A jeszcze

bardziej szkoda, że nie przeżyje zbyt wielu lat w środowisku

statków Klanu. Rzadko zdarzało się, by powietrze, jedzenie

i woda Kolnari odpowiadały potrzebom życiowym obcych.

Z pewnością podobnie było z przodkami Kolnari, zanim się

przystosowali.

Ale dopóki będzie żyła, będę się z nią wspaniale bawił.

- A teraz te raporty - zwrócił się do Seriga. - Zawierają

brednie o niewinności. Co to ma znaczyć?

- Wspaniałe pytanie, mój panie. Powinienem zadać je tym

brudnym robakom.

- Uważasz to za rezultat działań wroga?

- Takie wytłumaczenie wydaje mi się rozsądne, mój pa-

nie. Albo nieświadomie wpływają na wojsko, albo mogą coś

wiedzieć o tych zjawiskach.

Belazir rozważał drugą możliwość.

- Albo mogą nic nie wiedzieć. Równie dobrze może to

być jakiś sabotażowy plan Aragiza, choć trudno w to uwie-

rzyć. Albo uboczny skutek tej... choroby.

- Tak czy inaczej, źle wpływa na morale, mój panie.

A sama choroba może być rodzajem broni.

Belazir pokiwał głową.

- No dobrze. Weź pięciu niewolników wybranych na

chybił trafił, ale żadnych niezbędnych dla prawidłowego funk-

cjonowania stacji, i poddaj ich torturom.

- Tylko pięciu, mój panie? - Łagodny głos Senga wy-

rażał zdziwienie.

- To mało odporni i wrażliwi ludzie - odpowiedział

Belazir. - Pięciu całkowicie wystarczy. Większa liczba mo-

głaby wywołać panikę. Na razie pozwólmy reszcie brudnych

robaków zachować spokój, zadowolenie z siebie i współ-

pracować z nami. Panikować pozwolimy im później i sami

wybierzemy porę. Wyciągnij z tej piątki informacje, których

potrzebujemy o tym... zjawisku. Jeśli nie będą nic wiedzieć,

weź następnych.

- Mam to transmitować?

- Nie, nie, Serig. Jeśli ujawnimy naszą ignorancję, to tym

samym przyznamy, że jest coś, czego nasi wojownicy się boją.

Jeżeli to rzeczywiście jest efekt działania wroga, to dowiedzą

się, czego szukamy... albo pomęczymy następnych pięciu.

Serig pokłonił się w pas.

- Bardzo dobrze, mój panie.

Belazir z powrotem skupił uwagę na grze.

- Dlaczego? - zapytała Channa.

- Zabierz ręce z mojego biurka i stań na baczność -

powiedział spokojnie Belazir, kierując w jej stronę wąskie

ostrze sztyletu.

Wpatrywał się w nią, dopóki nie zastosowała się do jego

polecenia.

- Dwoje z tych ludzi prawdopodobnie umrze - wyszep-

tała, dysząc ciężko. - Mistrzu i boże. Oni byli torturowani.

- Oczywiście, że tak. Taki wydałem rozkaz.

- Ale dlaczego?

Wstał, obszedł powoli biurko, stanął tuż za nią, a potem

powiedział jej cicho do ucha:

- Jesteśmy zdobywcami. Nie wyjaśniamy naszych poczy-

nań. To nie jest gra taka jak ta, w którą gramy w waszej

kwaterze, kochana Channo, to rzeczywistość.

Ostrożnie złożyła ręce przed sobą i spuściła oczy.

- Przepraszam za moją porywczość - odrzekła pokor-

nie. - Nauczono mnie poważnie traktować swoje obowiązki,

przez co czasami jestem popędliwa. Dlatego też muszę zapy-

tać o tę okropną sprawę. Nie mogę uwierzyć, że bawi cię

robienie takich rzeczy. - Rzuciła mu przez ramię błagalne

spojrzenie. - Proszę, nie krzywdź moich ludzi.

- A ja nie mogę uwierzyć, że wstawiasz się za kłam-

cami - oznajmił i przez moment studiował jej twarz. - Moi

żołnierze... - kontynuował, jakby zamyślony - ...mówią

o "rzeczach", które widzą kątem oka, o "głosach" mruczących

coś ledwie słyszalnie.

- Co to ma wspólnego z nami?

Obszedł ją dokoła i przysiadł na rogu biurka.

- Może nic, a może wszystko. To właśnie chciałbym

wiedzieć.

- A nie przyszło ci nigdy na myśl, że może coś w mie-

szance gazów, którą oddychamy, wywołuje takie objawy

u twoich ludzi? Albo że te "rzeczy" widziane kątem oka mogą

być inwazją owadów...

- O nie, sądząc z raportów, były zbyt olbrzymie jak na

owady.

- A więc jakieś inne robactwo.

- Wątpliwe.

- No a co z moją pierwszą sugestią? Może nasza atmo-

sfera wam nie odpowiada?

- Możliwe.

- Może więc wysłałbyś kilku ochotników do naszego

centrum medycznego na testy?

Belazir roześmiał się.

- Nie. Wiem, że to wirus. Jednak nie interesuje nas

lekarstwo na niego. Jeśli doprowadzi do tego, że żołnierze

staną się bezużyteczni, sami ich zabijemy. Dopóki nie zagraża

tej misji, nie podejmiemy żadnych środków zaradczych.

Channa aż otworzyła usta, zaszokowana jego postawą.

- Nie staliśmy się boskim Nasieniem - kontynuował -

poprzez niańczenie słabych. Jakkolwiek śmierć ludzi, w któ-

rych wyszkolenie zainwestowało się tyle kapitału i czasu, jest

niewygodna. Kiedy wrócimy, sami rozprzestrzenimy wirusa,

całkiem rozmyślnie, wśród dzieci Wielkiego Klanu. Jeśli ta

choroba jest waszym dziełem, oddajecie nam przysługę...

Podobnie jak ci, którzy napadają naszych żołnierzy w kory-

tarzach. Dzięki temu kategoria niedoskonałego Nasienia zo-

staje zredukowana. "Ach, ona jest wspaniała - wyrecytował

cicho w swoim języku. - Jej krok jest uderzeniem pioruna.

W prawej ręce trzyma miecz płomienia, w lewej cierń bólu.

Jej głos jest zawodzeniem północnego wiatru. W jej oczach

płoną komety, zwiastuny cudu, a włosy są burzą o północy.

Między jej udami wiedzie droga do Raju. Patrzę na nią i moja

moc rośnie, już szaleję bez spełnienia". - Pochylił się bliżej

i Channa poczuła na wargach jego oddech.

No, pomyślał Simeon, ten ostatni kawałek raczej wdzięcz-

nie podsumowuje moje związki z Channą. Przetłumaczył jej

na bieżąco.

- Dokonałaś prawdziwego podboju, Happy.

- To nie jest śmieszne - odpowiedziała bez użycia głosu.

Kolnari dotknął jej lekko czubkiem sztyletu, po czym

wrócił na swój fotel, pozostawiając ją drżącą tam, gdzie stała,

i zlizał ze stali kroplę jej krwi.

- Może powinienem zabrać cię ze sobą, kiedy odleci-

my - rzekł rozbawiony. - Zamiast nudy dałbym ci powód

do walki. Zasługujesz na zmianę. - Uśmiechnął się. - Mo-

żesz odejść.

Channa odwróciła się i odeszła na drżących nogach. Kiedy

wreszcie znalazła się w windzie, dała upust swej rozpaczy.

- Naprawdę mam ochotę go zabić, Simeonie. Jestem

w stanie wyobrazić sobie, jak bym to zrobiła i myślę, że

bawiłoby mnie to. - Zamilkła. - Widzisz, jak złe towarzy-

stwo psuje moją moralność?

- Co sądzisz o tym poemacie?

- Nie słuchałam.

- Myślę, że próbował ci pochlebić.

- "Jej głos jest zawodzeniem północnego wiatru"?

- Myślałem, że nie słuchałaś.

- No, akurat to wychwyciłam. - Zaśmiała się słabo. -

Nigdy nie mów kobiecie, że jej głos przypomina ci zawodze-

nie. Nie zyskasz tym żadnego punktu.

- Ważna informacja, Channo, dziękuję.

- Och... kocham cię, Simeonie. Utrzymujesz mnie przy

zdrowych zmysłach. A Księciu Ciemności...

- ...kij w oko. - Ja też cię kocham, Channo, i doprowa-

dzasz mnie do szaleństwa.

ROZDZIAŁ 21

Na hologramie czołgu zapłonął kolejny punkt światła.

- Zniszczyłaś mój pancernik - stwierdził Belazir zasko-

czony i rozbawiony. Spojrzał na nią. Spociła się tak, że pasma

czarnych włosów przykleiły się jej do czoła. Kolnari był

spokojny, jak zwykle po wypiciu kolejnej musującej wody

pachnącej chlorkiem metalu.

- W sumie... - przeliczył szybko. - Siedemdziesiąt pięć

wygranych dla mnie i trzy dla ciebie. No, dobrze. - Zaklaskał

w dłonie i służący przynieśli jego sprzęt. - Dosyć przyjem-

ności. Praca czeka.

- Dobrze, ludzie - powiedział Simeon. Głosy zamar-

ły. - Mamy mało czasu. Wiecie, że licho nie śpi.

Ekrany umilkły, a wtedy niewielkie grono mężczyzn i ko-

biet zasiadło dokoła stołu w pokoju wypoczynkowym.

- Zamierzają uwinąć się w jeden dzień - mówił dalej

Simeon.

- Jeden? - wtrącił Amos. - Oznaczali więcej przed-

miotów, niż byliby w stanie załadować na statek w ciągu

jednego dnia.

- Zaufaj mi. Podsłuchałem ich. Zrobili to, żeby nas oszu-

kać. Ze mną prawie im się udało! Tylko ich najwyżsi rangą

wiedzą o tym planie.

- Od kiedy? - wyszeptała Patsy.

- Od szesnastu dni - odpowiedział Simeon.

Doktor Chaundra przełknął ślinę.

- Stu ludzi nie żyje. Wielu z nich było... szczepionych

w najróżniejsze sposoby. Dłużej tego nie zniesiemy.

- Będziemy musieli. Jeszcze jeden dzień i będziemy

uratowani albo wszyscy zginiemy.

- A Flota Wojenna? - zapytał Joseph.

- Dzisiaj przekroczyła granice systemu - odpowiedział

Simeon. Jego wizerunek uniósł dłoń, by zapobiec zbędnej

paplaninie. - Jest dobrze zamaskowana. Gdybym nie miał

kodów rozpoznawczych, nigdy bym jej nie wykrył. Tak,

flotylla zbliża się i wkrótce powinna tu być. Jednak musimy

mieć plan, przygotować się na najgorsze. - Milczał przez

chwilę, zanim mógł mówić dalej. - Czyli na wypadek, gdyby

Flota nie dotarła tutaj na czas. Musimy trafić w cel najlepiej,

jak potrafimy. Ludzie Kolnari są w rozsypce, a statki zacu-

mowane. Planują utrzymać ten stan aż do ostatniej minuty.

Ustaliłem kilka wyznaczników, dzięki którym dowiem się,

gdy ten moment nadejdzie.

Channa przełknęła ślinę i pokiwała głową. Jednym z tych

wyznaczników mogło być przyjście Belazira, żeby zabrać ją

na Pannę Młodą.

- Platforma bojowa zostanie odcumowana jako pierwsza.

Kiedy to zrobią, będziemy musieli rozpocząć nasze powstanie!

Jeśli uda nam się wyciąć ich wystarczająco wielu i zatrzymać

statki zadokowane, to mam kilka planów taktycznych, żeby

nie mogli wysadzić stacji.

Amos skinął ponuro.

- Cena... liczba poświęconych istnień będzie bardzo wy-

soka. Jednak nie ma żadnej alternatywy.

- Nie jesteśmy w stanie długo walczyć - stwierdził

Joseph. - W najlepszym wypadku zyskamy trochę na czasie.

Oni mają broń, zbroje, organizację. I nie muszą się obawiać

zniszczeń na stacji. Wykorzystają swoje statki patrolowe, by

sforsować doki przez kadłub, a wtedy znajdziemy się w po-

trzasku. Nie mamy prawdziwej broni.

- Ile razy udawaliśmy powstanie? - zapytał Amos, przecie-

rając twarz dłonią. - Czterdzieści, pięćdziesiąt? Niejednokrotnie

wygrywaliśmy, bez względu na to, czy ty dowodziłeś, czy ja.

Simeon przytaknął.

- Lepiej umrzeć na stojąco niż na klęczkach - powie-

dział. Wygłoszona przez niego błyskotliwa myśl wywołała

ponure uśmiechy. Większość obecnych widziała nagrania

z warszawskiego getta. - Mogę im pomieszcać dużo bardziej,

niż przypuszczają - kontynuował. - Mamy też trochę broni.

Wszyscy spojrzeli na kolumnę.

- Mikesun? - Simeon oddał głos reprezentantowi sektora.

Mężczyzna był wychudzony i wyczerpany jak ktoś, kto

pracował w ciasnej kwaterze przez długi czas.

- Rozpakowałem je i przygotowałem - powiedział. -

Około tysiąca. Plus ładunki wybuchowe, które kazałeś nam

przygotować.

Nagle jego dłonie znalazły się w kręgu światła. Trzymał

w nich karabin. Olbrzymi, bryłowata wyglądający przedmiot,

który wszyscy rozpoznali.

- Gdzie do... gdzie je zdobyłeś, Simeonie?- zapytała

Channa.

- No... - Zauważyła, że był trochę zakłopotany. - Cóż,

wiecie, jak lubię kolekcjonować sprzęt. Były tanie... a statek

potrzebował paliwa i nie miał kredytu. I po prostu spodobał

mi się pomysł posiadania własnego arsenału. "Któregoś dnia

możemy potrzebować tego rodzaju sprzętu", pomyślałem.

Czyż me miałem racji?

- Tak. I błogosławię cię za to - powiedziała, ponieważ

tak wielką ulgę poczuła na widok prawdziwej broni.

Ktoś zaklął.

- Dlaczego nie mieliśmy ich przedtem? Moi ludzie ata-

kowali patrole Kolnan gołymi rękami...

- Ponieważ nie mogliśmy pozwolić, żeby zbyt szybko

potraktowali nas poważnie! - odpowiedziała ostro Chan-

na. - Jakiekolwiek prawdziwe uzbrojenie zaalarmowałoby

ich. Aż do ostatniego momentu musimy narobić tyle szkód,

ile jesteśmy w stanie, bez takiego wsparcia. Nie będą się

spodziewali, że mamy karabiny. Również dla naszej strony

będzie to niespodzianką i szokiem.

Amos pochylił się do przodu.

- Jak będą rozprowadzane? - zapytał cieplejszym tonem

niż zwykle, gdy zwracał się do mózgu.

- Pamiętacie, kiedy powiedziałem, że w zabezpieczonych

sektorach umieściłem trochę sprzętu, który może się przydać?

Patsy i Joat też zgromadziły co nieco, przekradając się kana-

łami wentylacyjnymi.

- Z tysiącem karabinów... - zaczął Amos i wzruszył

ramionami, ogarnięty nagłym poczuciem beznadziejności.

Joseph przytaknął.

- Hmm. Jakiej są marki? - zapytała Patsy z błyskiem

dawnego zainteresowania w oczach.

- Fabryka Ursinanan - odpowiedział Simeon. - Ciem-

na rasa dużych i owłosionych osobników, zawsze domagają-

cych się obowiązku odbywania służby wojskowej.

- To może tylko przedłużyć agonię i odwlec to, co

nieuniknione - stwierdził Amos. - Zbyt duża dysproporcja

sił. - Po chwili otrząsnął się. - Jednak lepiej umrzeć wal-

cząc.

- Do diabła, lepiej wygrać i żyć - powiedział Simeon.

- Tymczasem - rzekł Amos, przenosząc spojrzenie z ek-

ranu na ekran- przyciśnijcie ich mocniej. Nie są w stanie

oprzeć się wyzwaniu słabszego przeciwnika, nawet gdy logi-

cznie byłoby się wycofać. Podejmijcie większe ryzyko.

Cóż, ryzykuje w takim samym stopniu, jak reszta, pomyś-

lała Channa. Jak prawdziwy, mały dowódca. Kiepskie po-

czucie humoru było ewidentnym dowodem jej wyczerpania.

- Monitory ochronne odcięte - oznajmiła Joat.- Teraz ty.

Seld podszedł do elektronicznych drzwiczek kontrolnych

i zaczął przy nich majstrować, aż wreszcie wmontował włas-

noręcznie przygotowany kryształ. W rezultacie obraz miał być

zakłócony w taki sam sposób, jak praca komputerów ochrony

po wprowadzeniu przez piratów programu ślimakowego. Znie-

kształcały one w sposób wybiórczy wizerunki Joat i Selda,

sprawiając, że wydawali się wyżsi, ciemniejsi...

Joat poszła w przeciwnym kierunku i stanęła na czatach na

końcu korytarza.

Kiedy skończył, dołączył do niej i klepnął ją w ramię.

- Czas - szepnął.

- Jeszcze sekundę.

Otworzyła plecak i wyjęła podajnik monokrystalicznego

włókna. Nić miała średnicę molekuły, ale była niewiarygodnie

mocna. Cieńsza niż najcieńsze ostrze noża, stanowiła praw-

dziwe zagrożenie dla gołych rąk.

- Co chcesz z tym zrobić? - zapytał zdziwiony. - Myś-

lałem, że coś montowałaś.

I

- Stań z boku, a zobaczysz - odpowiedziała, poruszając

brwiami.

Uklękła przy ścianie i, używając małego lasera będącego

częścią podajnika, przylutowała końcówkę berylowego, mo-

nokrystalicznego włókna do płyty na wysokości kolan.

W miejscu, w którym dotknęła ściany, pozostała lepka plama.

Rozwinęła niewidoczne włókno i przytwierdziła jego drugi

koniec do przeciwległej ściany korytarza, dokładnie zapamię-

tując, którędy przebiega.

Seld zbladł.

- Nie możesz... wiesz, czym to grozi!

- Jasne - odrzekła dufnie. - Stara J-O-A-T zamierza

nadać nowe znaczenie wyrażeniu "podciąć nogi".

- Nie możesz - zaprotestował i chwycił ja za ramię. -

Przyznaję, że są draniami, ale są... są też czującymi istotami.

Nie możesz okaleczyć ich w ten sposób. - Jego głos znów

przybrał barwę charakterystyczną dla głosu jego ojca, ale drżał

z napięcia. U nasady jego rudobrązowych włosów pokazały

się kropelki potu. - To jest podłe! Co ty sobie myślisz?

Wyrwała ramię z jego uścisku.

- Myślę o tym, co zrobili. O tym, że torturowali ludzi.

O tym, co zrobili Patsy i twojemu przyjacielowi Jukę'owi.

Myślę o zemście.

Oblizał wargi.

- Nie w ten sposób. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Nie mogłabyś po prostu... zabić ich w czystej grze? Daj

spokój, Joat.

Odepchnęła go ramieniem i przymocowała następne włók-

no, tym razem na poziomie pasa wysokiego dorosłego czło-

wieka.

- Sim mówi - odezwała się, rozciągając jeszcze trzy

włókna - że pocięcie ich jest lepsze niż zabijanie. Robi na

nich bardziej wstrząsające wrażenie i uświadamia im, że

muszą być ostrożniej si.

- Jeśli będziemy robić takie rzeczy, to czym będziemy

się od nich różnić?

- Tym, że mieszkamy tutaj i nie robimy tego dla zaba-

wy! - warknęła, odwracając się do niego. - Albo żeby zbić

na tym majątek!

Nagle Seld osunął się po ścianie.

- Seld? - Jej twarz złagodniała nagle, a głos zmienił

się. - Seld, dobrze się czujesz? Potrzebujesz swoich leków?

- Nic mi nie jest. Ja tylko... po prostu nie lubię, kiedy

jesteś taka, Joat. A naprawdę cię lubię. Wiesz?

Czasami sama siebie nie lubię, pomyślała Joat. Odwróciła

się i wydęła usta doprowadzona do rozpaczy.

- Nie napadaj na mnie, Seld, dlatego że sytuacja pogarsza

się, zanim zmieni się na lepszą. Jeśli się zmieni. - Zawsze

wszystko zmienia się na gorsze.

Uniósł głowę z kolan.

- Jeśli mam wkrótce umrzeć, to chcę umierać czysty -

odpowiedział. - Daj mi swoją kapsułkę V.

- Dlaczego?

- Zgubiłem swoją.

- Dobrze.

Zdecydowali, że zażyją kapsułki, gdyby weszli w bliższy

kontakt z Kolnari. Joat nie zamierzała dopuścić do takiej

sytuacji, jednak gdyby do niej doszło, nie sądziła, by udało

jej się przeżyć. Seld schował kapsułkę do kieszeni i poszedł

swoją drogą.

Dziewczyna zacisnęła usta i przymocowała nowe włókno

u wylotu bocznego korytarza, mniej więcej na wysokości

głowy Kolnari.

Potem przeszła pod nim, dla pewności pochylając się dużo

niżej, podkradła się na palcach do pierwszej linii. Zatrzymała

się w pobliżu i nasłuchiwała.

No, chodźcie, wieprze, pomyślała. Ruszcie się. Powinni być

zdziwieni, że odpowiedź zabiera pierwszemu patrolowi tyle

czasu. Stała przy odsuniętej płycie i słuchała, lecz docierało

do niej jedynie bicie własnego serca, które tłukło się w jej drobnej

piersi, jakby chciało się z niej wyrwać. W końcu jej wyczulony

słuch wychwycił odgłos kroków. Naliczyła pięć osób i zaczę-

ła się wycofywać ku drugiej linii. Weszła w boczny kory-

tarz w momencie, gdy usłyszała okrzyk "Stój!" w języku

Kolnari.

Świetnie, pomyślała, co zobaczyli tylko kombinezon! Nie

krzyknęli: "Stój, brudny robaku!"

Padło kilka strzałów z lekkiej broni i dowódca plutonu

wyszczekał rozkaz wstrzymania ognia i ścigania zbiega. Dys-

tyngowanie długie kroki piratów zadudniły o podłogę.

Ich wrzaski odbiły się echem w zamkniętej przestrzeni

korytarzy. Joat wychyliła się zza narożnika, za którym przy-

kucnęła. Po tym, co zobaczyła, złośliwy uśmieszek zniknął

z jej twarzy. Dwóch żołnierzy Kolnari leżało na podłodze

w małym stawie krwi, jeden przewieszony przez ultramocny

niewidzialny drut, który odciął im nogi i otworzył mężczyznę

na wysokości pępka aż do kręgosłupa jak kokon motyla. Na

jej oczach ciało upadło na podłogę przecięte na pół i było

tyle, tyle krwi i wnętrzności we wszystkich kolorach i różowo-

purpurowe płuco...

Kobieta Kolnari sięgnęła do swoich odciętych nóg i prze-

cięła rękę do połowy nadgarstka. Dwa palce wisiały bezwład-

nie, gdy przycisnęła ramię do siebie i krzyczała i krzyczała -

nie z bólu czy przerażenia, lecz z czystego uczucia grozy

wywołanego czymś niewidzialnym, co ją zabiło.

- Ale kolorowo - szepnęła Joat do siebie.

Jej słowa w odniesieniu do tego, co zobaczyła, były tak

nie na miejscu, że poczuła, iż wzbiera w niej histeryczny

chichot. Coś ostrzegło ją, że tego rodzaju chichot byłby bardzo

trudny do opanowania, gdyby pozwoliła mu przejść przez

gardło, więc pohamowała się. W szczupłej, bladej twarzy jej

oczy wyglądały jak wielkie spodki.

Na drugim końcu korytarza Joat znajdowała się jedna

z ukrytych wind Simeona. Zanim weszła do niej, rzuciła

szpulę drutu, która potoczyła się po korytarzu. Z tyłu słyszała

krzyki następnego plutonu wrogów. Sądząc po dźwiękach,

szukali drutów za pomocą luf swojej broni. Rozległ się po-

dwójny głuchy stuk, gdy jakiś nieostrożny Kolnari zbyt szybko

skręcił w boczny korytarz i odciął sobie głowę na ostatniej

pułapce.

Poruszając się żwawo, Joat wysiadła z windy trzy poziomy

wyżej i weszła do korytarza kontrolnego, przeznaczonego do

napraw elektrycznych. Stamtąd przedostała się do jednego

z małych szybów wentylacyjnych i - szybko i sprawnie -

przeczołgała się do większej, otwartej przestrzeni, będącej

centralnym punktem układu szybów. Tutaj była bezpieczna.

Mieściła się tu jedna z jej baz - z siennikiem i pudłami

zapasów, a także narzędziami podwędzonymi z laboratorium

inżynieryjnego. Jeśli można nazwać "podwędzonym" coś, co

chętnie ci oddają. Pracownicy laboratorium nazywali Joat

"duszą SSS-900-C" lub Gremlinem Simeona.

Żołądek Joat zbuntował się gwałtownie. Robot przyjechał,

szczękając i popiskując do siebie, i uprzątnął nieczystości.

Joat położyła się, wtulając twarz w ramiona, i rozpłaka-

ła się gorzko. Nie pamiętała, by kiedykolwiek z jej piersi

wyrwał się taki długi, spazmatyczny szloch.

- Joat... kochanie, skrzywdzili cię? - Głos Simeona

brzmiał miękko i ciepło, jak niejasne wspomnienie czegoś, co

kiedyś ją ujęło.

Uniosła twarz zaczerwienioną od płaczu, lecz o zbielałych

wargach.

- Nie jestem taka twarda, jak myślałam - powiedziała,

łkając.- Nie sądziłam... cholera, nie! Muszę mieć serce

z kamienia. Oto ja, Joat-morderczyni! Słyszałeś, jak przeko-

nywałam Selda do słuszności tego pomysłu? - Odkaszlnęła

i otarła oczy wierzchem dłoni.- On mnie znienawidzi!

Nienawidzę samej siebie! To było takie... - Rzuciła się na

materac i zaczęła tłuc w niego pięściami. Przeraźliwie żałosny

płacz odbił się echem w korytarzu.

- Ciii, już dobrze, już dobrze.

- Chcę do domu!

- Joat. Joat, kochanie. Jestem z tobą. Jesteś w domu. Ze

mną zawsze będziesz miała dom. Ja cię nie nienawidzę, Joat.

Nie jesteś zła, kochanie. Tylko czasami lepsza część ciebie

nie lubi tego, co robi twoja gorsza część, i to właśnie ci się

przytrafiło.

Robot przytoczył się i okrył ją kocem. Simeon zaczął nucić,

kierując dźwięki wprost do jej uszu, gdyż otuliła się kocem

tak, że wystawały spod niego tylko kosmyki włosów.

- Chcę do Channy.

Nie mogę jej objąć, pomyślał Simeon. Ale mogę śpiewać...

- Masz czelność nazywać mnie kłamcą? - zapytał Be-

lazir.

- Moi ludzie zostali zabici - odpowiedział Aragiz t'Va-

rak. - Ochrona zarejestrowała Kolnari zastawiających pułap-

kę. Pewnie myśleli, że zrzucą winę na brudne robactwo.

Wiedziałem, że brudne robaki me mogły...

- Zarzucasz mi kłamstwo, t'Varak?

Kapitan zamilkł, targany między niechęcią cofnięcia oskarże-

nia a niemożliwością ataku, Belazira nie krępowało nic takiego.

- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, mój prostolinijny

kuzynie, że brudne robaki mogły podszyć się pod Klan? Że

są zdolni odgrywać się na naszych ludziach tak samo. jak my

na ich?

- Nazywasz mnie ofiarą oszustwa brudnego robactwa?

- Mówię, że mnie nudzisz, lordzie kapitanie Aragizie

t'Varak. Nudzisz mnie ponad granice wytrzymałości. Nudzisz

mnie tak, że nie da się tego wyrazić słowami. Twoja egzys-

tencja czyni wszechświat nudnym ponad wszelką miarę!

Twarz Aragiza złagodniała w serdecznym uśmiechu.

- Kiedy?

- Kiedy wypełnimy wyrok lorda kapitana Poi t'Veng. Na

pięści. - Pojedynek na śmierć i życie według starego zwy-

czaju, w nabijanych stalą rękawicach.

- A teraz - mówił dalej Belazir - zabieraj swoich ludzi

i całą resztę na swój statek. - Na twarzy drugiego kapitana

pojawił się wyraz podejrzliwości. - Tak. wiem, że zbierałeś

swoich wojowników. Tutaj nie ma czasu na waśnie rodowe.

t'Varak. Uwierz mi.

Ekran zgasł. Serig postąpił krok naprzód i uniósł brew.

- Panie, on jest głupcem, jak go nazwałeś. Chociaż od-

ruchy ma całkowicie w porządku.

- Możliwe - odpowiedział Belazir. - Mówiłem prawdę.

To, że muszę nazywać go kuzynem, naprawdę doprowa-

dza mnie do szału. - Pokiwał głową. - Dzisiaj triumfujemy,

Serig. Z przeszkodami, ale mimo wszystko triumfujemy.

Więc...

Straż dokowa skontaktowała się z mostkiem.

- Wielki lord/ie, przyprowadziliśmy kobietę brudnego

robaka utrzymującą, że ma dla ciebie informacje.

Serig zachichotał. Mnóstwo kobiet brudnego robactwa

przychodziło do doku i pytało o Belazira. Wielki lord wziął

kilka z nich, a pozostałe przekazał Sengowi albo załodze.

- Nie, poczekaj - powiedział Belazir. - Jakie informacje?

- O konspiracji, w której uczestniczą przywódcy brud-

nych robaków, i o statku-ofierze, panie.

- Przysłać ją tutaj. - Belazir spojrzał na Senga i wzru-

szył ramionami. - Dlaczego nie?

Nie czekali długo.

- Chciałabym rozmawiać z tobą na osobności, mistrzu -

powiedziała kobieta, patrząc znacząco na Seriga.



- Jestem szlachetny wobec kobiet - oznajmił Belazir.

Szczera prawda, jeśli były poza jego zasięgiem. - Tak szla-

chetny, że nie słyszałem cię. brudny robaku.

Kobieta zamrugała oczyma i z trudem przełknęła ślinę,

spoglądając raz na jednego, raz na drugiego.

- O... oni więzili mnie. mistrzu i bbbb... - Nawet teraz

nie była w stanie zmusić się do wypowiedzenia blużmerstwa

do końca. Kiedy Belazir spojrzał na nią, jak wilk na jagnię,

zrozumiała, że musi wziąć się w garść.

- ... boże - dokończyła, niepewna, czy było to obsceni-

czne oddanie honoru, którego się domagali, czy modlitwa. -

Ja... mam informację - wyjąkała i przyłożyła dłoń do twarzy.

Uciekłam im, pomyślała. Oni musieli naprawdę konspirować

przeciw niej, jak również przeciw Amosowi. Trzymali ją

z dala od mego. Załkała cicho. Pamiętała jego wyznania

miłości, obietnice... i koszmar odrzucenia, zawodu. Oczy

w kolorze mosiądzu wpatrywały się w nią wyczekująco.

- Nazywam się Rachel bint Damscus. Jestem z Bethelu.

Byłam na statku, który ścigaliście. Czterdzieścioro z nas

przeżyło i schroniło się na tej stacji.

Żaden z Kolnari nie poruszył się ani nie odezwał.

- Więc jesteś z Bethelu? - Belazir oparł głowę na pięści,

wodząc palcem po dolnej wardze. - Odwróć głowę. Wstań.

Pochyl się. Jeszcze raz usiądź. Możliwe - powiedział zamy-

ślony, zwracając się do Senga. - Trochę podobna do rasy

brudnych robaków, tutaj jest wiele odmian.

- Mało prawdopodobne, panie.

Belazir pokiwał głową. Byli prawie gotowi do odlotu. Jeśli

nawet oszukano ich, to co z tego? Powróciło do niego wspo-

mnienie uderzenia w twarz wizerunku bożka Panny Młodej.

Może jednak stare zwyczaje miały realną moc...

Patrzyła na niego. Belazir stwierdził, że w wyrazie jej oczu

było coś dziwnego. Jej wargi i palce drżały, lecz nie z powodu

przerażenia. Zawsze potrafił to rozpoznać. Może to jakieś

zaburzenia nerwowe? Pochylił się do przodu i wciągnął w noz-

drza powietrze. To nie był zapach zdrowego człowieka.

- Powiedziałam prawdę. - Jej słowom towarzyszyło po-

jedyncze, gwałtowne skinienie głową. - Mistrzu i boże.

- Dlaczego mi to mówisz? Z pewnością wiesz, że to

niebezpieczne?

Kobieta zaczęła się trząść z gniewu, a jej oczy wypełniły

się łzami.

- Ona... ta czarnowłosa suka o czarnym sercu uwiodła

mojego narzeczonego! Obiecała mu władzę! Ale kłamała.

Odgrywa dla niej głupka, robi, co mu każe, śpi w jej łóż-

ku... - Głos załamał jej się i zamilkła. Kilka razy przełknęła

ślinę, zanim mogła znowu mówić. - Ten, którego przed-

stawili wam jako Simeona-Amosa, naprawdę nazywa się

Amos i jest przywódcą, który przywiózł nas tutaj z Bethelu.

Prawdziwy Simeon jest człowiekiem z kapsuły, czymś, co

nazywają mózgiem, i to on nadal kieruje tą stacją.

- Człowiekiem z kapsuły? - Belazir t'Marid zamknął na

moment oczy.- Ach! Słyszeliśmy o tym, ale nigdy nie

widzieliśmy.

Serig pochylił się do niego.

- Panie, to rodzaj proteinowego komputera, nie? Ale nasz

ślimak pokonał ich system i trzyma go w garści. Czy wobec

tego nie wiedzielibyśmy?

- To wyjaśniałoby anomalie - powiedział Belazir, zbie-

rając fakty, dzięki którym uwierzył w niemożliwe. - I... ach!

Jestem takim samym głupcem, jak Aragiz t'Varak!

- Na pewno nie, panie - zaprzeczył Serig zaskoczo-

ny. - Nie w swój najgorszy dzień. Nie w mój najgorszy

dzień. Nie w najgorszy dzień w życiu tego tu brudnego robaka.

- Byłem bliski straty. Przeoczenia potencjalnie najcen-

niejszego łupu na tej stacji!

- Człowiek z kapsuły jest aż tyle wart?

- Ma znaczenie strategiczne - odpowiedział Belazir. -

Chodź, przyjrzymy się temu. W każdym razie, już czas.

Jego spojrzenie ponownie spoczęło na brudnym robaku.

w

Doszedł do wniosku, że jest maniaczką w stanie depresji,

wahającą się między zdrowym, normalnym przerażeniem

a egzaltowanym stanem absolutnej ufności w jego zaintere-

sowanie, w jego pomoc. Jakby był pionkiem w jej grze...

- Wariatka - stwierdził. - Chociaż... Może jestem próż-

ny, ale mała Channahap jest zbyt dobra w grach wojennych.

Zapuszkowany mózg podłączony do wielkich komputerów

i ich banków danych, tak? - Uniósł brew, patrząc na Rachel.

- Mogę tylko powiedzieć, co słyszałam - paplała kobie-

ta, pragnąc, by jej uwierzono. - Powiedziano mi, że to są

ludzie, których włożono w pudła jeszcze jako noworodki

i którzy potem stali się jakby komputerami. - Wyłamywała

palce i rzucała rozpaczliwe spojrzenia raz na jednego męż-

czyznę, raz na drugiego. - Mówię prawdę. Spiskują przeciw-

ko tobie, mistrzu i boże!

Belazir uśmiechnął się, uprzejmie przyznając jej rację.

- Oczywiście, że tak. - Przynajmniej co do tego byli

zgodni. Wstał. - Chodź, pójdziemy i porozmawiamy z nimi.

Niech Baila zawiadomi Channęhap, że zobaczę się z nią w jej

biurze - dodał, zwracając się do Seriga. - Powiedz jej, żeby

był tam również Simeon-Amos.

- Channo - odezwał się Simeon, przerywając jej pra-

cę. - Belazir t'Drań podąża tą drogą z Rachel na holu. Nie

wiem, co się dzieje, ale sprawia wrażenie ponurego i jedno-

cześnie zadowolonego.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się dzwonek i na

ekranie ukazała się twarz Baili.

- Channohap- powiedziała.- Lord kapitan t'Marid

jest w drodze do twojego biura. Oczekuj go tam. Żąda też

obecności Simeona-Amosa. Wykonać. - Ekran zgasł.

- Cholera - zaklęła Channa i zamyślona zastukała pal-

cami w blat. - Masz rację, Simeome, to me wygląda dobrze.

Mam dość tej dziewczyny. Doprowadza mnie do szału.

- Masz rację co do stanu jej umysłu, Channo. Nasza

Rachel jest szalona, nawet nie po prostu szalona, lecz rzeczy-

wiście wariatka, świe...

- Sim!

- W porządku, polecę Chaundrze, żeby opisał ją jako

przypadek swego rodzaju szaleństwa. Uprzedź Simeona-Amo-

sa, a ja zajmę się resztą.

- Już się robi. Simeonie-Amosie - rzuciła przez mter-

kom. - Przyjdź tutaj.

- I wiesz co, Channo?

- Tak?

- Myślę, że się zaczęło. Platforma bojowa właśnie uru-

chamia napęd obowiązujący w strefie stacji. Mamy prawdziwą

okazję zadania im silnego ciosu, jeśli uda nam się pozbawić

Belazira łączności z jego ludźmi. To może mieć wielkie

znaczenie.

Channa przytaknęła. Była przygotowana na dokonanie pró-

by morderstwa na Pannie Młodej, mimo małego prawdopo-

dobieństwa skuteczności akcji. Strach wydawał się jej czymś

odległym - nie było na mego czasu.

- Simeonie-Amosie - zaczęła, kiedy wszedł do pokoju

gościnnego. - Belazir idzie tu z Rachel. - Jego twarz zamar-

ła. - Nie ma czasu na dyskusję, oto co musimy zrobić.

Skrzynie z cichym chlupotem wynurzyły się z głębokiej na

metr, zielonej wody basenów glonowych i teraz ociekały na me-

talowych kratownicach przejść. Statki posiadały zamknięty

system rur i zbiorników, ale ten układ - otwarte, metalowe

prostokąty ułożone jak tace- był dla stacji wydajniejszy

Pracownicy systemów środowiskowych poruszali się szybko,

bez marnowania sił czy zbędnych rozmów. W tym sektorze

nie było wesoło, odkąd wróciła do nich szefowa, ale mieli

pewną satysfakcję, gdy zdjęli próżniowe pokrywy i broń

wędrowała z ręki do ręki wśród ponad stu techników, urzęd-

ników i laborantów.

Patsy Sue Coburn obejrzała wydobyte karabiny i przewie-

siła jeden przez ramię. Ursyniańska broń była pistoletem

maszynowym wielkości człowieka. Następnie wyłowiła z ba-

senu swój pistolet łukowy i rozerwała plastykową błonę.

- Czekałam na to - szepnęła.

Jeśli Kolnari przemierzają po raz ostatni swoją zwykłą

trasę, to powinni dotrzeć tu za jakieś pół godziny.

Załoga stłoczyła się wokół dowódców udzielających szyb-

kiej lekcji posługiwania się karabinami tak, by osiągnąć jak

najlepsze efekty. Na szczęście było to proste - nastawić

tarczę na pozycję zgodnie z ruchem wskazówek zegara i od-

bezpieczyć spust. Ustawić lufę na cel i pociągnąć spust.

Szybkostrzelna broń z lekkim odrzutem na krótkich dystan-

sach powinna się sprawdzić.

I jest wszystkim, co mamy, przypomniała samej sobie.

Odczuwała całkowity spokój. Właściwie, była spokojna, od-

kąd się obudziła i zobaczyła twarz Joat, majaczącą przed jej

oczyma jak twarz ducha w plamie światła. Towarzyszyło temu

przeczucie, że gdyby nie zachowała spokoju, to byłoby bar-

dzo, bardzo źle.

Chyba mogę na to poczekać, powiedziała do siebie. Inni

spojrzeli na mą.

- Poczekajcie, aż się zbliżą - powtórzyła cierpliwie po

raz setny. - Simeon będzie utrzymywał nas w kontakcie. -

Mam nadzieję, ze postępuję właściwie, pomyślała. - Kiedy

wejdą, otwórzcie ogień, a potem przejdźcie kanałem osiowym

G-8 i uderzcie na nich. Amos będzie w pobliżu. A jeśli me

on, to ja.

Skinęła im chłodno i przełożyła karabin przez plecy, uwal-

niając ręce do wspinaczki po drabince wiodącej między zbior-

nikami do wejścia do systemu wentylacyjnego, gdzie miała

spotkać się z Joat. Początkowo wspinaczka nie była trudna,

a później Patsy podążała największymi na stacji kanałami.

Krąg twarzy pozostał w dole i stawał się coraz mniejszy wśród

prostokątnych basenów oraz kolorowego labiryntu rur do-

prowadzających pokarm, wodę i odprowadzających odpady.

Amos stal obojętnie za Channą, z rękami założonymi do

tyłu. Kiedy wszedł Belazir. padli na kolana. Kolnari zajął

miejsce /.a biurkiem Channy i gestem nakazał jej usiąść. Pluton

żołnierzy stłoczył się w małym biurze. TMarid rzucił rozkaz

w swoim języku i wszyscy, oprócz dwóch, wycofali się.

Rachel stanęła obok jego krzesła. Spojrzała na Channę, po

czym odwróciła wzrok, zaciskając pięści. Natomiast do Amo-

sa uśmiechnęła się drżąco.

Jak powiedziałby Sim, ktoś się wyłamuje, pomyślała Chan-

na. Wygląda na to, że chce go uratować.

Channa złożyła ręce na piersiach.

- Mistrzu i boże, czemu zawdzięczam tę zaszczytną wizytę?

Belazir uśmiechnął się i wskazał ręką Rachel.

- Otrzymałem interesującą informację.

- Powiedziałam mu wszystko! - krzyknęła Rachel ze

złością.

Channa i Amos popatrzyli na nią zaskoczeni, a potem

pokręcili głowami i zwrócili się do Belazira.

- Wszystko? - zapytała Channa.

- Powiedziała mi, że ona i czterdzieścioro innych przeżyli

podróż z Bethelu i że ten mężczyzna - wysunął podbródek

w stronę Amosa - jest jej narzeczonym. Mówi, że on udaje

Simeona, a prawdziwy Simeon w rzeczywistości jest mózgiem

w pojemniku czy czymś takim, który kieruje tą stacją i oporem

wobec Wielkiego Klanu. - Złożył ręce i przyglądał się jej

spokojnie. - Jeśli to prawda, przewiduję pewne trudności.

Channa całą siłą woli powstrzymywała się od uśmiechu,

szeroko otwierając oczy w wyrazie niedowierzania. Nie takiej

reakcji się spodziewał.

- Simeome-Amosie - odezwała się w końcu. - Zawia-

dom, proszę, doktora Chaundrę, że Rachel się znalazła i po-

proś, aby przyszedł i zabrał ją. Uprzedź go, że może potrze-

bować jakiegoś chemicznego środka obezwładniającego.

Belazir uniósł brew.

Channa spojrzała na niego, oczekując, by zezwolił Amo-

sowi wykonać jej polecenie. TMarid skinął palcami. Amos

skłonił głowę i poszedł do swojego biura, aby skontaktować

się z doktorem.

- Ona znowu kłamie, panie - rzekła Rachel, ale zaraz

umilkła, gdy Belazir po raz drugi machnął ręką.

Channa przybrała minę pobłażliwej wyrozumiałości.

- Ta młoda kobieta jest chora umysłowo. Nie trzymamy

jej w odosobnieniu, ponieważ zwykle jest nieszkodliwa, po-

dobnie jak jej fantazje. To tragiczny przypadek, bardzo oporny

na psychoterapię.

- Wstrętna suko... - zaczęła Rachel, gwałtownie postę-

pując do przodu.

Belazir gestem wydał rozkaz strażnikom, którzy natych-

miast podeszli do Rachel i zamknęli jej usta mocnym ude-

rzeniem.

- Kim ona jest? - zapytał.

- Nie wiemy dokłanie - odpowiedziała Channa. - Zo-

stała tutaj podrzucona, prawdopodobnie przez jakiś statek

handlowy, który zatrzymał się u nas przelotem. Nie miała

żadnego identyfikatora. Nikt nie zgłosił się z żadnymi infor-

macjami o niej. Doktor nie jest pewien, czy jej obłęd jest

rezultatem zażywania narkotyków, czy urazu. Twierdzi, że

jedynym sposobem upewnienia się w stu procentach jest

zrobienie autopsji, która oczywiście jest wykluczona. Zwykle

jest słodka, a w najgorszym razie średnio dokuczliwa. Może

warunki... - Channa zrobiła niejasny ruch dłonią, sugerujący,

że okupacja mogła spotęgować jej mezrównoważenie. Rozluź-

niona, przechyliła się do tyłu na krześle, sprawiając wrażenie

swobodnej. - Może fakt, że jest świadoma... no, bieżących

wydarzeń, oznacza postęp, mistrzu i boże. Musiała przeglądać

kasety z wiadomościami i stąd te fantazje o Bethelu.

- Ona kłamie! - wybuchnęła Rachel.

Rzuciła się na Channę, lecz zatrzymało ją szarpnięcie, gdy

jeden ze strażników chwycił ją za długie włosy. Jej maska

wściekłości nie zmieniła się nawet pod wpływem bólu. Wal-

czyła zacięcie, dopóki Amos nie wrócił do pokoju. Potem się

poddała.

- Amos - błagała, łkając. - Pomóż mi!

Popatrzył na nią ze współczuciem.

- Oczywiście, że ci pomogę, Rachel - odparł. Jego miły

głos brzmiał szczerze. - Wszyscy chcemy ci pomóc. - Po-

chylił się bliżej Channy. - Doktor jest w drodze, panno Hap.

- Nie!- krzyknęła Rachel.- Nie! Jak możesz mi to

robić? Ona cię wykorzystuje, kochany! Nie zdradzaj mnie!

Proszę... - Łzy zaczęły spływać wzdłuż jej długiego nosa. -

Proszę... proszę.

Channa poczuła ucisk w żołądku. Ona rzeczywiście osza-

lała. Prawdopodobnie jest to uleczalne szaleństwo, jak w więk-

szości przypadków. Irytacja ustąpiła miejsca litości i poczuciu

zagrożenia ze strony Kolnari przywiązującego wagę do opo-

wieści Rachel.

Współczucie Amosa było boleśnie realne.

- Chodź, chodź - mówił Amos uspokajająco. - Jesteś

chora, Rachel. Tatuś wezwie doktora, żeby cię wyleczył.

Możesz zabrać ze sobą Simintę - dodał i wcisnął jej w ręce

lalkę, którą przyniósł.

Na moment Rachel przestała płakać i popatrzyła na niego

zmieszana.

- Co? - odezwała się w końcu. - Jesteś moim narze-

czonym, a nie ojcem! - Spojrzała na lalkę, a potem cisnęła

ją na podłogę i podeptała. - Przestań ze mnie szydzić.

Amos poruszył się niespokojnie.

- Moja obecność ją drażni. Czy wybaczysz mi, panie,

dopóki nie przyjdzie doktor Chaundra?

- Tak byłoby najlepiej - przyznała Channa, zwracając

się do Belazira.

T'Marid powiódł oczyma po całej trójce.

- Tatuś? - zapytał powątpiewająco, po czym uśmiechnął

się z przymusem.

Channa westchnęła.

- W zeszłym tygodniu myślała, że ma pięć lat i że Simeon-

-Amos jest jej ojcem. Ilekroć wychodził z pokoju, zaczynała

płakać. Z jakiegoś powodu ma kompletnego bzika na jego

punkcie. Chaundra przypuszcza, że może przypominać męż-

czyznę, który ją nam podrzucił. Nie wiemy.

- Kłamie! - wrzasnęła Rachel. - Kłamie!

- Doktor powinien już tu być - powiedział Amos, wy-

raźnie niepocieszony. Podniósł lalkę i starannie posadził ją na

krześle. - Później będzie się martwić, jeśli jej tu nie znajdzie.

- Możesz iść - rzekł Belazir, nie odrywając oczu od

Channy.

Do pokoju wkroczył Chaundra. Podszedł do płaczącej dzie-

wczyny i delikatnie dotknął jej ramienia.

- Biedna Rachel - powiedział uspokajająco. - Biedna

mała dziewczynka.

- Doktorze - odezwał się ostro t'Marid. Chaundra od-

wrócił się i stanął mocno wyprostowany, ze spuszczonym

wzrokiem. - Czy to jest pana pacjentka?

- Tak, mistrzu i boże.

- Mój czas jest zbyt cenny, abym tracił go na wymysły

tej wariatki. Jeśli jest tak chora, jak na to wygląda... nie,

nieważne. Możesz odejść. Czekaj. Masz kartotekę jej choro-

by? Chcę ją zobaczyć.

- Tak, mistrzu i boże, ale nie mogę przywołać jej przez

ten komputer. Medyczne rejestry są w zamkniętym systemie,

co pozwala chronić prywatność pacjenta.

Belazir odprawił go niecierpliwym gestem.

- Serig - powiedział. - Zajrzyj do nich, a potem wracaj

na Pannę Młodą i kontynuuj to, co zaplanowaliśmy. Wkrótce

dołączę do ciebie.

Serig pokłonił się nisko.

- Rozkaz, panie - rzekł, lekko odsłaniając zęby w zim-

nym uśmiechu. - Lala też?

- Idź, zuchwalcze - warknął Belazir.

Rachel wzięła głęboki oddech i zdawała się walczyć z włas-

ną godnością. Powoli mięśnie jej twarzy przestały drgać.

- Oni kłamią, mistrzu i boże, zobaczysz. To ja mówię

prawdę.

Na koniec, kiedy Serig odwrócił ją i pchnął między łopatki,

krzyknęła i pobiegła kawałek, aby uniknąć upadku. Drzwi

otworzyły się przed nią z sykiem.



- Idź - warknął Belazir i Chaundra podążył za Kolnari

i dziewczyną.

Belazir i Channa przyglądali się sobie wzajemnie w pełnej

napięcia ciszy, która teraz zapadła.

- Każ wrócić swojemu człowiekowi - powiedział

w końcu.

Channa przycisnęła guzik interkomu.

- Simeonie-Amosie, czy mógłbyś tu przyjść?

- Ta Rachel jest w tobie zakochana- zauważył t'Marid

z błyskiem rozbawienia w żółtych oczach.

- Przyznam - odpowiedział z goryczą Amos - że za-

czynam się niecierpliwić jej popisami.

Kolnari uniósł brew.

- Pewnego dnia - poinformowała go Channa - doszła

do przekonania, że Simeon-Amos jest Bogiem i krążyła po

stacji, próbując przekonać ludzi, żeby go czcili. Obcowanie

z nią jest dla nas bardzo trudnym doświadczeniem, ale szcze-

gólny nacisk wywiera na Simeona-Amosa.

^

- Simeon-Amos jest oczywiście ofiarą podobnego bzika

na twoim punkcie, Channahap - stwierdził Belazir. - A to

wystarczająco mocny argument, by uwierzyć w twoją wersję.

- Tak, mistrzu i boże - odpowiedziała Channa. Zamknę-

ła oczy. Simeon?, zapytała subwokalnie.

Jest w połowie przekonany, ale nadal się zastanawia -

wyjaśnił Simeon. - Niecierpliwi się. Channo, zaczyna się.

Za nie więcej niż dwadzieścia minut piraci ogłoszą alarm.

Otworzyła oczy.

- Simeonie-Amosie - odezwała się. - Może zajrzałbyś

do głównego magazynu?

- Jak sobie życzysz - odparł po długiej sekundzie wa-

hania.

- Teraz - rozkazał Simeon.

Ślimak podniósł głowę z ruin zamku, lustrując równinę

pokrytą fumarolami wulkanicznymi i połyskującą niebiesko

lawą. Patrolowały ją długojęzyczne osy. Łuki błyskawic ry-

sowały strzępiaste wzory ponad kraterem i kanionem.

Rozległ się grzmot, a następnie głośniejsze od niego szcze-

kanie i sklepienie niebieskie rozwarło się. Ślimak stanął dęba,

nie kończący się, dłuższy niż czas, nasycony swoim pokarmem.

To Simeon doprowadził do pęknięcia sklepienia i nowe

niebo rozciągnęło się ponad zniszczonym krajobrazem. Świat-

ło zmieniło się z bezlitośnie białego w jasnożółte, słoneczne.

Osy spadły, skręciły się i zdechły. Obok niego kroczył trzy-

głowy pies wielkości słonia. Simeon wzniósł kij i uderzył.

Rozcieracz zaatakował i koncentryczna paszcza zwarła się

na końcówce broni. W następnej chwili cofnęła się, gdy

drewno zmieniło się w obręcz, która rozszerzała się, wpycha-

jąc rzędy zębów do tyłu. Potwór potrząsał łbem, próbując się

uwolnić, ale trzygłowy pies przygwoździł go do ziemi. Pło-

nący zielonym żarem krąg poszerzał się coraz bardziej, aż

paszcza stała się przejściem.

W rękach Simeona pojawiły się skalpel i narzędzia do

kruszenia lodu. Wznosząc je, wszedł w paszczę ślimaka.

- Tutaj Sim! - krzyknął. - Otwórz szeroko.

Na pomocniczym pokładzie dowodzenia SSS-900-C tech-

nik Kolnari właśnie sięgał do tylnej obudowy komputera

bojowego, gdy zwrócił uwagę na urządzenia ostrzegawcze.

- Panie! - krzyknął. - Wskaż...

W tym momencie eksplodował samozapalający ładunek

wbudowany w podstawę komputera. Detonacja nie była silna,

ale wystarczająca by zniszczyć czułe mechanizmy wewnętrz-

ne. Spłaszczony dysk wyszczerbionej obudowy ściął piratowi

głowę.

Jego towarzysz zareagował z precyzją tygrysa. Dobył broni

i dopadł do drzwi, które zatrzasnęły się z hukiem, zmuszając

wojownika do odskoczenia z powrotem do komory sterowa-

nia. Była pusta i bezpieczna dla niego, lecz nie posiadała

innego wyjścia. Kolnari obracał się wokół własnej osi, nacis-

kając spust karabinu plazmowego i strzelając z biodra w pul-

pity sterownicze.

- Niegrzeczny - powiedział głos z powietrza.

Z otworów wentylacyjnych dobył się syk. Kolnari zachwiał

się, dotknięty pierwszą falą gazu. Jego ostatnim czynem było

wyrwanie zza pasa granatu, odbezpieczenie go i staranne

przyłożenie do własnej głowy.

- Do diabła - mruknął Simeon.

Zniszczenia okazały się znaczne i wyposażenie chwilowo

nie nadawało się do użytku. Wziął odpowiednik głębokiego

oddechu i skoncentrował się. Wiele rzeczy należało zrobić

jednocześnie.

- Pozwól mi wstać - poprosiła Channa, gładząc plecy

Belazira.

- Jeszcze przez chwilę nie - powiedział leniwie. - Po-

spieszyłem się. Mamy jeszcze pięć minut.

Jego ciało było suche, w przeciwieństwie do mokrego od

potu ciała Channy, ale o wiele cieplejsze z powodu szybszego

metabolizmu jego rasy.

- Więc zostajemy? - westchnęła mu do ucha.

- Nie - odpowiedział. - Domyślałaś się?

- Że zabierzesz mnie ze sobą albo że dzisiejszy dzień

będzie dniem odlotu? I jednego, i drugiego. - Przeszył ją

dreszcz. - A teraz, proszę. Muszę zabrać kilka rzeczy.

- Będę cię dobrze traktował - rzekł Belazir i stoczył się

z niej. - Pospiesz się.

Leżał rozleniwiony na sofie, patrząc, jak Channa znika

w swojej sypialni. Pamiętny dzień, pomyślał. Poczynając od

odarcia dziewczyny z ubrania, gdy tylko zostali sami, bo naj-

lepiej wziąć zaliczkę z góry. Kolnari skoncentrował się na

wewnętrznym poczuciu czasu. Dwadzieścia minut, stwierdził.

Niezwykle szybko. I zmieścił się w planie dnia. Mężczyzna

uśmiechnął się do siebie, przeczesując palcami i odrzucając do

tyłu kosmyki białych włosów. Jutro jawiło mu się jako droga

ognia, krwi i złota.

- Jesteśmy blisko kwatery Channy? - zapytał Joseph.

Skradali się jak lamparty kanałem wentylacyjnym szeroko-

ści ramion Josepha, co utrudniało im poruszanie się. Posuwa-

jąca się za nimi Patsy miała mniej kłopotu, gdyż była dużo

węższa w ramionach.

- Tak... - Joat zawahała się. - Wiesz, prawdę mówiąc,

nie przechodziłam nigdy tą drogą. Próbowałam ukrywać się

przed Simeonem. - Znów zawahała się. - Myślę, że jesteśmy

tuż nad głównym korytarzem prowadzącym do szybu windy.

- Chyba lepiej sprawdzę - powiedział Joseph z powścią-

gliwym uśmiechem. - Dobrze się czujesz, Joat, moja przy-

jaciółko?

- Tak. - Uśmiechnęła się do niego przez ramię. -

Tylko... doznałam lekkiego wstrząsu, to wszystko. Dobrze się

czuję.

Dotknęła przyłącza i swojego gniazda. Błona pod nimi

zrobiła się przezroczysta. Chaundra nie spojrzał w górę. Zamiast

tego obejrzał się za siebie, potrząsnął głową i poszedł dalej.

Joat przeczołgała się kawałek i zamarła, ujrzawszy następne

dwie osoby. Rachel uciekła, lecz Serig z łatwością pochwycił ją

jedną ręką i cisnął o ścianę korytarza. Kobieta krzyknęła, dysząc

i chwytając się za gardło, jak ktoś, kto obudzony z jednego

koszmaru, wpadł w drugi.

- Nie rób tego, Joe, on cię zabije! - krzyknęła Joat

półgłosem, usiłując złapać Bethelianina za pas.

Nie zdążyła i wiedziała, że nie wyniknęłoby z tego nic

dobrego. Jej ręka nie utrzymałaby ciężaru mężczyzny. Zanim

zdążyła dokończyć zdanie, pokonał odległość dzielącą go od

wyjścia z kanału i zeskoczył na pokład. W rękach trzymał

noże - jeden długi i wąski, drugi krótki i zakrzywiony.

Kolnari zamierzył się ręką, by ponownie uderzyć Rachel,

gdy krzyknęła po raz drugi.

- Piracie - odezwał się Joseph za jego plecami.

Wojownik odepchnął kobietę z taką łatwością, jakby była

workiem wełny, aż uderzyła głucho o ścianę. Kolnari zamach-

nął się, by zadać przeciwnikowi cios otwartą dłonią, którym

roztrzaskałby solidne drzewo tekowe. Jednak zamiast na Jo-

sepha trafił na długi nóż, który Bethelianin trzymał w prawej

ręce. Żółte oczy Seriga zwęziły się z bólu, a szeroka struga

krwi zachlapała kremową ścianę i spłynęła po niej leniwie.

Wojownik Klanu cofnął się kilka kroków, poza zasięg ostrzy,

lecz jednocześnie oddalił się od porzuconego pasa z wyposa-

żeniem. Stał nagi i nieuzbrojony, z głęboką aż do kości raną

na przedramieniu. Nie śmiał nawet ucisnąć jej drugą ręką.

W powietrzu unosił się silny, chlorkowo-miedziowy zapach

krwi, która jakby wolniej sączyła się z rany. Superszybka

krzepliwość mogła go uratować... gdyby się nie przesilał.

- Chodź do mnie, piracie - powiedział cicho Joseph. -

Chodź, zobacz, jak walczyliśmy w Keriss.

Kolnari warknął i skoczył w bok, po czym wzbił się

w powietrze i odbił od górnej części ściany. W ślad za

zaciśniętą pięścią na Josepha runęło sto kilogramów mięśni

i kości. Skulona pod ścianą Rachel załkała rozpaczliwie, ale

Josepha już tam nie było. Przewidując taką taktykę, rzucił

się na plecy, trzymając noże ostrzami ku górze. Pirat złożył się

w powietrzu jak scyzoryk, ale mimo to, kiedy przetoczył

się i wstał, na jego piersi widniały kolejne dwa, długie cięcia.

Ruszając do przodu, wyszczerzył zęby w grymasie bólu.

Na tle kruczoczarnej skóry długie rany miały pomarańczowy

kolor, a wyciekająca z nich krew wstrząsająco głęboki odcień

umbry. Trzymał ramiona w górze - jedną dłoń miał zaciś-

niętą w pięść, a drugą otwartą płasko i usztywnioną.

- Chodź - szepnął Joseph. Rachel odzyskała pełną świa-

domość i wyraz jego twarzy zmroził ją. - Chodź do mnie,

no, chodź.

Noże zabarwiły się na czerwonopomarańczowo, a ich kra-

wędzie połyskiwały, gdy zataczał nimi małe, precyzyjne kręgi.

Teraz akcja potoczyła się błyskawicznie. Jeden z noży

poszybował w powietrzu i Joseph wywinął się bokiem. Drugi

nóż wciąż błyszczał wyzywająco w jego dłoni. Wojownik

Kolnari zachwiał się i drżał przez moment, a potem zamierzył

się stopą, by zadać ostateczny cios. Rachel rzuciła się do

przodu, chwytając na oślep. Jej ramiona owinęły się wokół

nogi, na której stał. Była jak pień drzewa, nie, jak element

stalowej maszyny, która odbiła ją w bok niczym gigantyczny

tłok. Jednak utrata krwi i niespodziewany ciężar pozbawiły

pirata równowagi. Zatoczył się wprost na Josepha. Przez

moment stali pierś w pierś, jak złączeni braterskim uściskiem.

Długopalce, czarne dłonie zacisnęły się na ramionach Josepha,

gotowe wykorzystać potężną siłę, by wyrwać mięśnie z jego

masywnego karku.

Potem zauważyła, że lewa ręka Betheliamna poruszyła się.

Prawa zwisała bezwładnie, lecz lewa napierała na bok Kolnari.

Coś w niej trzymał. Była to rękojeść noża, który zatopił

w ciele wroga. Zakrzywione ostrze, którego krawędzie prze-

cięłyby stal, wśliznęło się między żebra pirata, a jego mor-

derczy uścisk zmienił się w szalony wysiłek, pod wpływem

którego wygiął się w pałąk.

Obaj mężczyźni walczyli w milczeniu, oszczędzając od-

dech. Nagle z gardła Kolnari dobył się krzyk, zarówno roz-

paczy, jak i ostatecznej agonii, który zatonął w fontannie krwi,

gdy twarde jak diament ostrze noża rozpruło mu klatkę pier-

siową i utknęło w połowie. Osunął się na podłogę i skonał.

Joseph wyrwał nóż i schylił się. Zmusił prawą rękę do dzia-

łania, chwycił genitalia martwego pirata i odciął je jednym

pociągnięciem noża. Potem wcisnął je w otwarte usta trupa

i splunął w martwe oczy, wciąż otwarte jak blaknące bur-

sztynowe klejnoty.

Krew. Rachel wytarła usta, nagle uświadamiając sobie

obecność krwi - w ustach, na włosach, ciele, rozpryskaną na

ścianach i suficie korytarza, przyćmiewającą światło lamp;

większej ilości krwi nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Pokry-

wała Josepha od stóp do głów. Jego oczy patrzyły z krwawej

maski, nawet zęby miał czerwone.

Popatrzyła na zmasakrowane zwłoki.

- Seng - powiedziała. - Nazywał się Serig.

- Imię zdechłego psa umiera na kupie gnoju - warknął

Joseph. Potem odwrócił się do niej i jego oczy znów ożyły.

Zaciął się w połowie ukłonu, z trudem łapiąc oddech, ale po

chwili wykonał gest do końca. - Moja pani, czy jesteś ran-

na? - zapytał troskliwie.

Rachel dyszała ciężko i chwiała się na nogach, spoglądając

na zwłoki, a następnie na mężczyznę, którym pogardzała.

- Joseph! - krzyknęła, chwytając go za ramię. - Ja... -

Rzeczywistość zawirowała i rozszczepiła się, jakby szklana

powierzchnia między nią a jej myślami rozprysła się. -

Joseph- powiedziała łagodniej, jakby zdziwiona.- Coś

mi się stało. Ja... pamiętam rzeczy, które me mogły się

zdarzyć. Ja... - oblała się rumieńcem - ...pamiętam, że

byłam wobec ciebie taka okrutna, taka przewrotna. I, i ja... -

spojrzała na mego, potrząsając przecząco głową i jednocześnie

szepcząc z rosnącym przerażeniem - ...zdradziłam Amosa

przed Kolnari?

Dotknął jej policzka, obdarzając ją delikatną pieszczotą.

- Pani, byłaś chora. Zatrułaś się narkotykami hibemacyj-

nymi, które zażyliśmy. To nie twoja wina.

- Och! - westchnęła. - Och - i łkając, rzuciła się

w jego ramiona. - Proszę, wybacz mi. Jestem niegodna,

wstrętna, ale błagam cię, Josephie, me pogardzaj mną. Nie

opuszczaj mnie.

- Nigdy nie mógłbym tobą gardzić, moja pani - powie-

dział prosto. Poruszył ręką, za którą go chwyciła, lecz palce

miał martwe. - Chodź, mamy mało czasu. Musimy umieścić

cię w bezpiecznym miejscu, a ja mam dzisiaj dużo pracy.

- A więc pospieszmy się, Josephie - odrzekła.

Joat i Patsy zeskoczyły na dół, zatrzymując się na widok

ciała. Rozejrzały się czujnie, po czym podeszły bliżej. Joat

spojrzała na zwłoki kątem oka, ale kobieta wprost pożerała je

wzrokiem. Podniosła pistolet łukowy, a po chwili opuściła go

bezradnie.

- To on - szepnęła. - To on. I to załatwiony! - dodała

zmartwiona i oburzona. Joat przysunęła się do niej. Załatwił

chłopaka na amen, pomyślała z nowo odkrytą u siebie wraż-

liwością i próbowała zignorować odór. Ale też sam widok

tego drania doprowadzał ludzi do szaleństwa. Nie, żeby od-

czuwała żal z powodu jego śmierci, jednak...

- Przykro ci, że nie ty go dopadłaś? - zapytała, patrząc

na towarzyszkę.

Po raz pierwszy od tamtego okropnego wydarzenia Patsy

Sue Coburn rozpłakała się.

- Nie - odrzekła ochrypłym głosem. - Nie jest mi przy-

kro. Ani dlatego, że nie żyje, ani dlatego, że nie ja go zabiłam.

Przeciwnie, cieszę się, że ten drań nigdy nikogo już nie

skrzywdzi. Teraz mogę już o tym zapomnieć.

- Tak, to prawda- przyznała Joat, zatrzaskując drzwi

własnej pamięci. - Chodź, mamy jeszcze dużo do zrobienia.

Odwróciły się do Josepha i Rachel.

- Podsadźmy ją- zarządziła Joat. - Główny kanał bę-

dzie dla niej wystarczająco bezpieczną kryjówką, a my mo-

żemy posuwać się nim dalej.

- Simeon?! - zawołała cicho Channa. - Wróciłeś?!

- Częściowo. - Jego głos miał matowe brzmienie, choć

aplikator przekazywał go zawsze z takim samym natęże-

niem. - Tańczę na ostrzu noża, przerywając ich łączność

i zwalczając komputery pokładowe. Nie mogę izolować ich

w nieskończoność- powiedział ostrzej.- Dobrze się czu-

jesz?

- Chcesz wiedzieć? - zapytała, ubierając się w pośpie-

chu.

- Tak.

- To było ekscytujące jak diabli... i wymagało sporo

wysiłku. - Uśmiechnęła się łobuzersko. - A prawdę mó-

wiąc, gdybym tego nie zrobiła, to do końca życia zżerałaby

mnie ciekawość. Chciałabym jeszcze zobaczyć jego minę -

dodała, zapinając kombineznon pod szyją - kiedy zda sobie

sprawę, że nie wróciłam tymi drzwiami.

- Nagram to.

- I nie mów Amosowi.

Płyty sufitowe zrobiły się półprzeźroczyste i rozsunęły się.

W otworze ukazała się głowa Joat, a potem jej ciało przeko-

ziołkowało na dół.

- Tutaj jest przejście, którym możemy się przeczołgać do

węzła kanałów wentylacyjnych i przewodów elektrycznych.

Chodź.

Channa obejrzała luk w suficie i uśmiechnęła się kwaśno.

- Całkiem jak na holowideo - mruknęła.

- Tak, tylko o wiele mniejszy. - Joat uśmiechnęła się

kpiąco, po czym zaniepokojona przyjrzała się wysokiej

i szczupłej Channie. - Może okazać się dla ciebie za ciasny.

Innych musiałam zostawić u wylotu. Czy cierpisz na klau-

strofobię?

- A mam jakiś wybór?- odpowiedziała Channa pyta-

niem.

- Nie bardzo. Posuwaj się wzdłuż za pomocą dłoni i pal-

ców nóg. Nie próbuj używać kolan, bo w najlepszym przypad-

ku zsiniejesz z bólu.

- Mówisz tak, jakbyś znała to z własnego doświadczenia.

- Uhm, widziałam taki przypadek. Podsadzisz mnie?

Channa zebrała siły, splotła dłonie i podsadziła Joat do

otworu w suficie.

- Gotowe. - Głos Joat dochodzący z kanału zabrzmiał

głucho.

- Odsuń się. - Channa ugięła nogi w kolanach i pod-

skoczyła, chwytając brzegi otworu i podciągając się na drżą-

cych z wysiłku ramionach.

Kanał był tak wąski i ciasny, że ograniczał swobodę ru-

chów. Musiała na przemian oddychać i czołgać się. To było

wspaniałe.

ROZDZIAŁ 22

- W porządku - wycharczał Florian Gusky. - Leci-

my. - Zakaszlał. Czuł palący ból w płucach i gardle. System

doprowadzający powietrze nie był przystosowany do dwu-

tygodniowego zastoju. - Lecimy, dranie.

Osiem holowników i górniczy statek badawczy W Twoich

Snach uruchomiły swoje systemy. Właściwie holowników

było dziesięć, ale Lowbau i Wong od czterech dni nie od-

powiadali na zwartą wiązkę informacyjną. Gdyby coś było

nie w porządku z ich systemami podtrzymywania życia, żaden

z nich nie odezwałby się, akceptując śmierć w ciszy swych

pozbawionych energii statków, samotny w ciemności.

- Lecimy do domu - wyszeptał Gus.

Holowniki przemykały wśród gruzów, które zgromadziły

się wokół stacji. W duchu dziękował za to, że Simeon nigdy

nie był porządnym gospodarzem, a Channa nie zdążyła go

zmienić, zanim wpadli w kłopoty. Strumienie napędowe za-

rysowały połowę nieba. Przyspieszenie wcisnęło go w fotel

i już tylko kompensatory mogły kierować pojazdem. Znaj-

dujący się przed nim ekran przedstawiał hologramowy sche-

mat z zaznaczonym celem i wektorem lotu, a także pulsującym

punktem symbolizującym holownik, który musiał trafić w cel.

Łatwe zadanie dla jednostki militarnej, ale te holowniki zo-

stały zaprojektowane do mozolnego, powolnego ciągnięcia,

a nie do śmigania z dużą szybkością. Gusa nie obchodziło nic

poza wektorem, ładunkiem złomu i siedzącą mu na ogonie

rudą. Brzęczenie systemu napędowego przeszywało jego ciało,

przywracając mu rozsądek i nadzieję.

Jego umysł zdołał zarejestrować jasną iskrę, którą był

lecący wyżej holownik, pulsowanie wywołane detonacją sil-

w

nika, a na koniec jaśniejszy błysk zdestabilizowanego urzą-

dzenia napędowego.

- No, to powinno wystarczyć, aby dowiedzieli się, że tu

jesteśmy - mruknął. Kiedy poruszył głową w hełmie, boko-

brody otarły się o końcówki doprowadzające i mikrofon.

Zdawał sobie sprawę, że jego twarz nie wygląda ani niewinnie,

ani przyjemnie. Kiedy wprowadził korektę, holownik wzniósł

się. Boczny ekran wypełnił obraz stacji i bojowej platformy

Kolnari w kształcie najeżonego spodka, zadokowanej przy

tunelu północnego bieguna jak nabrzmiały od krwi, monstrual-

ny kleszcz.

- Jesteś moja! - zawołał Gus przez zaciśnięte usta. -

Cała moja!

Simeon stał w przejściu. Skała zadrżała wokół niego. Bom-

ba eksplodowała nieco powyżej miejsca, w którym stał. Od-

łamki kłuły go w oczy i z brzękiem odbijały się od jego zbroi.

Długą głowę, która przebiła się przez grad odłamków, po-

krywały szafirowe łuski, a oczy rozmieszczone były na całej

jej powierzchni, na kostnych wyrostkach, które zmieniły się

w gwoździe. Rozwarła się poczwórna paszcza, a każdy jej

pierścień okalały kły. Wysuwający się spomiędzy nich język

był zakończony metalowym grotem włóczni gotowej do ude-

rzenia.

Simeon zaatakował pierwszy, chwytając włócznię uzbrojo-

ną rękawicą i wyciągając ją, zanim poczwórna paszcza zdą-

żyła się zamknąć. A kiedy już to zrobiła, to na własnym

języku. Wysoki pisk bólu przebił uszy Simeona niczym igła.

Utrzymał miotającą się końcówkę, potem owinął trzy razy

wokół paszczy i szybko zaciągnął węzeł. Następnie cofnął się,

chwycił oburącz swój żarzący się kij baseballowy i zadał cios.

Program strażnika zadrżał, upadł, rozsypał się na metalowe

fragmenty, które zdezorientowane biegały tam i z powrotem,

a potem rozłożyły się całkowicie na dryfujące bajty.

- Następny - powiedział, podchodząc do okutych żela-

zem drzwi, które prawdopodobnie były wejściem do central-

nego procesora. - Rany, muszę opatentować ten interfejs

AI- dodał, ponownie zajmując pozycję. - To jest...

Bum! Dębowe deski popękały, a żelazne, okucia wygięły

się i zaskrzypiały.

- ...bardzo...

Bum!

- ...śmieszne.

- Panie, panie!

Dowódca Zgniatacza Serca, platformy bojowej Wielkiego

Klanu, odwrócił się na pięcie. Duży, okrągły pokój był teraz

w połowie pusty.

- Co? - warknął do oficera obserwatora infosystemów.

Nie teraz, zaklął w duchu. Zaplanował, że wyprowadzi

platformę z doku i odleci jako pierwszy, albo wyprzedzi

transportowce, które wyruszą na spotkanie z resztą Wielkiego

Klanu. Przedsięwzięcie wiązało się z ogromną odpowiedzial-

nością, a to było jego pierwsze samodzielne dowództwo.

- Panie, nasz system został zaatakowany!

- Program ślimakowy?

Chindik t'Marid był specjalistą w tej dziedzinie. Sam za-

projektował standardowy atak Klanu, wykorzystując ślimaka.

Pisał również programy gier, choć było to zaledwie hobby.

- Nie - odpowiedział technik. Jego palce tańczyły po

klawiaturze. - Coś po prostu toruje sobie drogę.

- Na bok.

Chindik wywołał grafik. Zagwizdał cicho. Coś z przeraża-

jącą siłą uderzyło w funkcje obronne, wypróbowując wszyst-

kie możliwości. Nie miał żadnych wskazówek lokalizacji

w rzeczywistej przestrzeni. Jego komputery wykorzystywały

wszystkie swoje umiejętności, by zatrzymać wroga poza swo-

im systemem. W polu widzenia była tylko jedna wroga in-

stalacja...

- Odetnij kable łączące nas ze stacją - polecił dowód-

ca. - Alarm bojowy dla wszystkich jednostek.

- Nie mogę odciąć kabli - odrzekł technik. - Retrak-

tory nie odpowiadają. Nie mamy też łączności z resztą flotylli.

- Cóż, więc... - zaczął Chindik, ale przerwał mu kolejny

okrzyk.

- Wykryłem obiekt! - zawołał operator czujników. -

Wiele obiektów. Sygnatury urządzeń napędowych. Blisko,

panie, blisko. Zbliżają się.

- Wektory ataku - zakomunikował komputer taktycz-

ny. - Pojazd jest atakowany.

- To nie są statki wojenne - stwierdził Chindik, ze

zdziwieniem i przerażeniem wpatrując się w ekran.

Obracał głowę w tę i z powrotem, zauważając coraz to

nowe obiekty atakujące ze wszystkich stron. Potem wrócił na

stanowisko dowódcy i utonął w fotelu.

- Alarm bojowy - zarządził. Sygnał alarmowy brzmiał

dziko i słodko zarazem. - Zająć pozycje bojowe. Użyć broni

0 energii krótkiego zasięgu. Zestrzelić wszystkie te graty, gdy

tylko znajdą się w naszym zasięgu. Brama?

- Panie? - Strażnicy dokowi odwrócili spojrzenia od

czujnika. - Panie, słyszymy...

- Cisza! Wysłać grupę bocznym lukiem i wysadzić prze-

wody łączące nas z kadłubem brudnych robaków.

- Panie?

- Wykonać!

Strażnicy rozbiegli się jak rtęć uderzona młotkiem.

- Wzmocnić transmisję - polecił Chindik. - Pięciomi-

nutowy sygnał, cała załoga zbiera się na Zgniataczu i od-

latujemy.

- Panie, próbowałem uruchomić procedurę rozprzęga-

nia. - Mostek zapełnił się, gdy wbiegła rezerwowa załoga

1 zajęła swoje stanowiska. - Według wskaźników działa, ale

skaner wizyjny nie rejestruje żadnej aktywności.

- Wyślij grupę inżynierów, żeby zrobili to ręcznie. Przy-

gotować silniki do manewru.

- Panie, wciąż jesteśmy fizycznie uwiązani.

- Wiem. Zaryzykujemy uszkodzenie i zerwiemy się. Na

jakim etapie jesteśmy?

- Sześć minut do gotowości, panie.

Zgrany zespół bojowy pracował sprawnie.

- Wróg zbliża się ze stałą prędkością. Przygotować się

do rozpoczęcia... Panie, potrzebujemy pola manewru! Są za

blisko dla pocisków przechwytujących.

- Zostały trzy minuty. Silniki. - Odwrócił się do pulpitu

łączności. - Połącz mnie z dowódcą!

- Zejść dwa pokłady niżej, użyć szybu awaryjnego. Zejść

dwa pokłady niżej, użyć szybu awaryjnego.

Głos Simeona rozbrzmiewał w korytarzu. Drzwi wszystkich

apartamentów mieszkalnych były otwarte. Mieszkańcy stacji

wychodzili najpierw pojedynczo, potem w grupach, wreszcie

dwudziestkami. Na skrzyżowaniu korytarzy stała grupa od-

powiedzialna za rozdzielanie broni. Ludzie przebiegali obok

nich i chwytali wszystko, co wciskano im w dłonie - kara-

biny, palniki spawalnicze, wiązki kruszących materiałów wy-

buchowych połączonych lontami z kalkulatorami, latarkami

i drobnymi przedmiotami. Twarze mieli ponure i ściągnięte;

albo uśmiechali się złośliwie, albo też mruczeli bezgłośnie.

Wejście Amosa odciągnęło kolejny ułamek uwagi Simeona.

- Channa? - zapytał Bethelianin. Kiedy wysunęła się zza

Josepha, krzyknął z ulgą: - Channa! - Mieli czas na jeden

krótki uścisk.

Jego oczy rozszerzyły się lekko, gdy zobaczył Josepha

zbroczonego zaschniętą krwią od kolan po szyję.

- W przeważającej części nie moja, bracie - uśmiechnął

się Joseph.

- Jesteś ranny.

- Pęknięte żebro. To nic.

Amos energicznie pokiwał głową.

- Na razie są zaskoczeni - powiedział do Channy. -

Ale to nie potrwa długo.

Konstrukcja stacji zadrżała pod ich stopami.

Belazir t'Marid cofnął się od drzwi. Rama krzesła wygięła

się w jego rękach, ale na powierzchni pokazały się tylko

załamania. Rzucił zniszczony mebel i rozejrzał się zwężonymi

oczyma.

Głupiec, zaklął w duchu i stłumił złość. Później będzie czas

na wzajemne oskarżanie się. Może... Sięgnął po swój pas

z oporządzeniem i wyjął z niego uniwersalne mikronarzędzie.

Gdzieś przy wejściu musiał być włącznik. Rzucił przez ramię

spojrzenie na zasłoniętą gobelinem tytanową kolumnę.

- Ty za to zapłacisz, mój przyjacielu - powiedział. -

A potrwa to bardzo długo.

- Kij ci w oko, mistrzu i boże- odpowiedział Simeon.

Boże, jakie wspaniale uczucie. Czekałem, żeby to powie-

dzieć. - Nieźle narozrabiałeś, ale dałeś się wyrolować. Za-

służyłeś sobie na miejsce w następnej edycji "Z paszcz zwy-

cięstwa".

Belazir odwrócił się z uśmiechem i wzruszył ramionami,

przystępując do pracy nad zewnętrznymi drzwiczkami kon-

trolnymi.

- Odczuwasz ból? - zapytał, kiedy zaczął otwierać je za

pomocą lasera stanowiącego wyposażenie narzędzia. - Mam

nadzieję, że tak. I to silny. - Użył cienkiej jak włos sondy.

- A w gry wojenne grałem znacznie poniżej mojego

poziomu - dodał Simeon.

- Barykada na następnym skrzyżowaniu, lordzie - za-

brzmiał w jej słuchawkach głos żołnierza.

Poi t'Veng wychwyciła go spośród innych głosów wypeł-

niających jej hełm, oddziałując na nie siłą woli, aż zaczęły

podporządkowywać się pewnemu schematowi.

- Takiz - zwróciła się do swego drugiego oficera.

Był jedną z sześciu stojących na skrzyżowaniu, postaci

odzianych w zasilane zbroje. Rozejrzał się. Korytarz przed

nimi zagradzały skrzynie. Gmatwanina rur i szczątków dryfu-

jącej broni była jeszcze rozgrzana do białości. Dwaj Kolnari

utorowali sobie drogę do zwężenia i zaczęli je porządkować.

Metal skwierczał, odkształcając się ponownie. Dokoła nich

zbierały się gęste opary, a szczątki broni skręcały się od gorąca.

- Takiz, kiedy się przedostaniemy, weź czterech ludzi

i jeszcze raz spróbuj ustalić ostatnią lokalizację lorda Belazira.

Wysil się maksymalnie.

Znaczyło to tyle, co: "przyprowadź go, albo nie wracaj".

- Rozkaz, lordzie Poi.

- Lordzie Poi, mamy oczyszczone przejście do głównego

korytarza osiowego.

- Dobrze - powiedziała. Pierwsza dobra wiadomość, od-

kąd się to zaczęło. - Raporty?

- Walki na wszystkich poziomach dokowych, lordzie.

Napływają dane.

Rzeczywiście, również z czujników wizyjnych. Przekaz

z czujnika zasilanej zbroi, kiedy jej właściciel wycofał się

do otwartego włazu klanowego transportowca, trwał tylko

sekundę. Mieszkańcy stacji strzelali zza barykad wzniesio-

nych z maszyn i skrzyń. Światła były zgaszone i rozjaśniony

obraz miał szklisty wygląd. Członek załogi, ubrany w mięk-

ki kombinezon, przebiegł przez pole bitwy. Z jego pistoletu

plazmowego padł kolejny strzał i prowizoryczna osłona eks-

plodowała wraz z ciałami przyczajonych za nią brudnych

robaków. Potem wszystkie urządzenia ostrzegawcze, działa-

jące niezależnie od wizji, rozbłysły czerwienią. Wewnętrzna

temperatura przekroczyła dwieście stopni, co nie było dobrą

wiadomością dla właściciela tej zbroi. Scenę zaczęła prze-

słaniać mgła, powstała z wiązki kostek dymnych rzuconych

w stronę śluzy powietrznej, i nagle transmisja wizji została

przerwana.

Źle. Z wielkim trudem, ale mogłaby wyprowadzić ten statek

z doku. Wyświetliła schemat na ścianie korytarza i studiowała

go w miarę napływania informacji. Coraz więcej złych wieści,

ale przynajmniej miała obraz sytuacji.

- Ogólna transmisja- zarządziła.- Lord Poi t'Veng,

przejmująca dowództwo pod nieobecność lorda Belazira. Za-

łoga, zameldować się na najbliższym statku. Przebywający na

zewnątrz, wysadzić wyjścia z komór ciśnieniowych i ewaku-

ować się na najbliższy statek.

Większość z nich była w kombinezonach, a maski ratun-

kowe - błony ze zminiaturyzowanym recyrkulatorem, do

pewnego stopnia chroniące twarz - były standardowym wy-

posażeniem. Dzięki temu Kolnari mógł przetrwać w próżni

około czterech minut, jeśli był wytrenowany i przygotowany.

- Wycofujemy się? - zapytał ktoś nerwowo.

- Nie, głupcze! - odpowiedziała. Oficer, który zadał to

karygodne pytanie, wciąż miał nietknięty oddział. Warto było

stracić czas na odpowiedź, gdyż potrzebowałby tej informacji,

gdyby sama poległa. - Patrz! Oni walczą, żeby nas tu za-

trzymać - podzieliła się z nim swoją oceną sytuacji. - A my

o przestrzeń bojową. Wypełniliśmy już swoją misję.



- Słyszę i jestem posłuszny, lordzie.

- Byłoby lepiej dla ciebie - mruknęła do siebie. Teraz,

kiedy blokada została usunięta, na skrzyżowaniu korytarzy

zebrało się więcej Kolnari.

- Utorujemy sobie drogę przez korytarz główny - po-

wiedziała. - Dittrek, czy ta barykada wciąż się utrzymuje?

- Tak, lordzie. Mam za mało ludzi, żeby zaatakować

ją ponownie.

- Przebij się przez ściany - poleciła. - I zaatakuj ich

z boku. Szybko.

- Tak jest, lordzie.

- Do doków - zwróciła się do pozostałych. - Za mną!

- Teraz! - mruknął do siebie Gus.

Zgodnie z poleceniem komputera holownik zwolnił swoje

pole holowania i przystąpił do bocznego ataku, wystarczająco

oddalając się od stacji.

Gus wypuścił z rąk stery i pchnął drążek głównej mocy.

Była to najbezpieczniejsza rzecz, jaką mógł w tej chwili

zrobić. Z dużą szybkością mknął wśród unoszących się

w przestrzeni gruzów i wraków innych holowników. Odczu-

wał taki spokój, że niemal mógłby zasnąć.

- Panie, zwiększam moc - poinformował dowódca Zgnia-

tacza Serca. W tym samym momencie przy pulpicie bojowym

rozległ się okrzyk wściekłości.

- Kinetyczne ślimaki na pokładzie. Przygotować się do

uderzenia. Baterie wewnętrznej obrony przełączone na auto-

matyczne sterowanie.

- Pełna moc manewrowa. Wzrasta.

Chindik t'Marid modlił się cicho do bożka platformy,

składając mu lekkomyślne obietnice. Wielki pojazd zadrżał

i odgłosy rozrywania odbiły się echem w jego kadłubie, gdy

wyrwali przeszkadzające im złącza jak korzenie wrośnięte

w ziemię. Najskuteczniejsza broń znajdowała się pod spodem

i wciąż wymierzona była w SSS-900-C. Nic nie mógł zro-

bić - ani on, ani nikt inny, poza systemami AI kierującymi

obroną przed atakiem z małej odległości; było to coś, co

przekraczało możliwości nawet Kolnari.

Trajektorie lotu przecinały się na ekranach. Nieobecnym

wzrokiem śledził ostatni atakujący pojazd, który w następnej

sekundzie wystrzelił promień. To niedorzeczne, biorąc pod

uwagę olbrzymi zasięg wysokoprędkościowych pocisków,

które zostały wystrzelone wbrew jego rozkazom. Gdy masyw-

ny dysk zwrócił zęby ku niebu, z każdą sekundą coraz więcej

promieni przecinało przestrzeń.

Brzdęk. Brzdęk. Czekał w napięciu. Nie krępowały go

już żadne więzy, a reszta nadlatującego złomu została za-

trzymana; albo chybiła, albo zamiast w platformę, trafiła

w stację.

- Obrona przeciwawaryjna!

Zapaliło się kilka lampek - od zielonej, przez bursztyno-

wą, do czerwonej. Włączył się ekran maszynowni.

- Panie... trafili w cewki wzbudzające FTL-u.

- Ile czasu zajmie naprawa?

- Tydzień, panie. To robota dla stoczni. - Kolnari prze-

bywający na mostku wymienili spojrzenia. Właśnie usłyszeli

swój wyrok śmierci.

- Ty - warknął Chindik do rezerwowego członka zało-

gi. - Weź to - wskazał bożka - i wyrzuć w przestrzeń.

- Mamy lorda Poi, panie.

Drzwi otworzyły się z sykiem. Belazir odskoczył z krzy-

kiem, jednocześnie wznosząc pistolet plazmowy.

- Panie! - zawołał mężczyzna z taką ulgą, że wydawał

się bliski płaczu.

Belazir zignorował go, dając nura w pustą zbroję, która

podążała za wojownikiem. Co dziwniejsze, była to jego

własna.

- Gdzie jest Serig? - zapytał ostro Belazir.

Oczekiwał, że zjawi się tutaj albo przejmie dowodzenie.

Sprawy nie powinny za bardzo wymknąć się im z rąk.

Zapachy i odgłosy walki dochodzące zza otwartych drzwi,

były oczywiste - głuche odgłosy eksplozji wstrząsających

stacją, odległy terkot pistoletów maszynowych, odór rozgrza-

nego metalu i ozonu. Belazir założył zbroję, odkładając pod-

łączenie cewników na później. Jeśli będę musiał oszczać sobie

nogę, to trudno, pomyślał. Mechanizm ożył z lekkim szarp-

nięciem i Kolnari z radością poruszył serwonapędzanymi

kończynami.

- Lord Serig nie żyje, wielki lordzie. Dowodzi lord Poi.

Mamy łączność.

Wiadomość ogłuszyła Belazira na moment. Serig nie żyje,

pomyślał, po czym wcisnął hełm.

- Lord Poi?

- Jestem! Nadchodzą raporty. - W większości donoszące

o klęsce. - Wyszli do nas ze ścian. Musieli ukrywać się tam

od początku okupacji.

Belazir sztywno skinął głową.

- Utrzymujemy statki - powiedziała Poi z ożywie-

niem. - Oprócz jednego transportowca, który był niewiary-

godnie spustoszony. Atakują doki i okrążają osłony naszych

wojsk.

- Kontynuować umacnianie osłon i przedzierać się na

statki - polecił. - W jakim są położeniu?

- Zgniatacz Serca jest wolny, ale ma uszkodzony FTL -

poinformowała Poi. - Mój Rekin też jest wolny i nie będę

sprowadzać go z powrotem. Połowa transportowców jest na

chodzie, ale kilka ma poważne uszkodzenia. Panna Młoda ma

prawie całą załogę, plus personel z innych statków. Jest pod

kontrolą w swoim doku, gotowa do odlotu.

- Wiek Ciemności!

- Jego dowódca wciąż nie odpowiada. - Po raz pierwszy

głos Poi zdradzał wzruszenie. - Wewnętrzny infosystem mo-

jej najmłodszej córki został spenetrowany, a założę się, że oni

nawet tego nie zauważyli - powiedziała, wypluwając ostatnie

słowo.

- Żadnych zakładów - uciął krótko Belazir. Sięgnął

przez ramię do tyłu, po broń udarową, i wpiął ją w uchwyt

wzdłuż swego prawego ramienia. Kratki celownicze rozbłysły

na jego płytce czołowej, gdy odwrócił się i nastawił czujnik

akustyczny i IR* na kolumnę, w której znajdował się mózg.

Ach, tak, pomyślał. To jest wewnętrzna struktura i właz.

- Lordzie Poi, kiedy już dotrzesz na Wiek Ciemności,

IR - (ang. information retrieval) wyszukiwanie informacji.

możesz objąć taktyczne dowództwo. Ja podążę na Pannę.

Mam tu jeszcze coś do załatwienia.

- Tędy - polecił Amos.

Wskazał na dwa wyłamane włazy prowadzące do kolistej

otwartej przestrzeni, której większość - jeszcze godzinę te-

mu - zajmowały kioski, sklepy, restauracje i inne zabudo-

wania. Teraz pokrywały ją tlące się ruiny, rozrzucone wśród

nich ciała i wraki serwomechanizmów, których mieszkańcy

stacji użyli w pierwszej fali walk.

- Cofają się od tego wejścia do drugiego na prawo.

- Przejdziemy podosiowym korytarzem E-9 i przebijemy

się przez ścianę - odpowiedziała Keri Holen. - To jeden

z ukrytych sektorów. Idziemy, brudne robaki - zwróciła się

do swego oddziału, będącego mieszaniną członków brygady

naprawczej stacji, uzbrojonych w swoje narzędzia pracy, oraz

zwykłych cywilów, uzbrojonych w cokolwiek. - Pokażmy

panom, co o nich myślimy. Za mną.

- Jak to zrobimy? - zapytała Channa Amosa, wyskaku-

jąc w górę i wypuszczając serię z karabinu.

Kiedy grupa desantowa przedzierała się naprzód, osłania-

jący ogień załogi stacji chłostał szyby wyjściowe. Barykada

przed nimi wykonana była z corycium, wzniesiona przez

serwomechanizmy obsługi, a pociski plazmowe spryskiwały

przód albo spawały metalowe elementy, czyniąc zaporę moc-

niejszą. Nawet jeśli tylko w szczelinach między elementami,

to jednak nadal musieli wystawiać się na strzały.

Amos i Channa przypadli do ziemi, gdy kolejna seria

pocisków uderzyła w metal. Poczuli, jak barykada zadrżała.

Wewnętrzna warstwa była ledwo ciepła, ale temperatura po-

nad zespawanymi powierzchniami wzrosła tak znacznie, że

zapiekła ich skóra. Pod wpływem odoru gorącego corycium

zaczęli kaszleć, a Channa pomyślała, że w zwyczajnych cza-

sach zmartwiłoby ją przebywanie w niezdrowych oparach.

Potem cała stacja zadrżała, a grawitacja zmieniła się zauwa-

żalnie.

Nic tak nie daje poczucia perspektywy jak pociski plazmo-

we, pomyślała.

- Niezbyt dobrze nam idzie, moja droga - stwierdził

Amos z roztargnieniem. Grupa z "Perymetru" czołgała się od

jednej osoby do drugiej z torbami kanapek i soku. Większość

personelu restauracji cofnęła się o dwie przecznice i pod

kierownictwem jednego z techników medycznych Chaundry

prowadziła punkt pierwszej pomocy dla rannych.

- Platforma bojowa i statki wojenne wspierają ich ogniem

od zewnątrz, a my nie możemy powstrzymać ich przed zjed-

noczeniem rozsypanych grup. To znaczy grup, które przeży-

ły. - Westchnął i uśmiechnął się do niej przez czarną chmurę

rozpylonego metalu. - Nie potrafię wyobrazić sobie milszego

towarzystwa w drodze do Boga niż twoje, Channo Hap -

dodał.

- Ja też cieszę się, że jesteś ze mną - odpowiedziała. -

Przykro mi, że w takich okolicznościach, ale się cieszę.

Wyciągnął rękę, by dotknąć jej ramienia. Nagle jej twarz

zamarła. Przeraził się, że ją trafili, ale po chwili rozpoznał

ten wyraz twarzy. Nawiązała kontakt z Simeonem. Z jej gardła

wyrwał się jęk.

- Amos! - wybuchnęła. - Oni zabierają Simeona z ko-

lumny!

Bethelianin zbladł. Bez swego wszystko widzącego dowód-

cy i szefa sztabu generalnego stacja była skazana na szybką

śmierć. Channa odwróciła się i zaczęła czołgać się z po-

wrotem. Chwycił ją za kostkę.

- Nic już nie możesz zrobić - syknął.

- Jestem jego mięśniowcem! Muszę! - krzyknęła i wy-

rwała mu się.

Amos popatrzył za nią i zaklął.

- Joseph! - zawołał. - Musimy odzyskać główny kory-

tarz osiowy, przynajmniej na moment... wzdłuż drogi do

centrum sterowania. Weź...

Ostatni przewód łączący Simeona ze stacją został wyrwany.

Nie! krzyknął Simeon w ciemności. Proces samozniszczenia

rozpoczął się zbyt późno. Flota Wojenna nie przyleciała,

a wrogowie wydostali się na wolność. Kiedy zabiorą go na

pokład swojego statku, stacja umrze.

Nie miał teraz nic. Nic, prócz pojedynczego czujnika i ukła-

du fonii, które stanowiły wewnętrzne wyposażenie jego kap-

suły. Zapasowe urządzenie podtrzymujące życie mogło za-

opatrywać go w pokarm przez kilka dni... lecz jedna ręka

mogła pogrążyć go w absolutnej ciemności, całkowitej izo-

lacji. Szaleństwo, śmierć bez łaski zapomnienia. Nie! krzyknął

w duchu.

Nadal widział Belazira pochylającego się nad kapsułą. Męż-

czyzna zdjął hełm, ujmując go dwiema rękami, i wyszczerzył

białe zęby w uśmiechu. Kapsuła zachwiała się, gdy wojownicy

zakuci w zasilane zbroje pochylili się ostrożnie i powoli

podnieśli olbrzymi ciężar, aż ich zbroje jęknęły w proteście.

Hełm z lekkim stuknięciem spoczął na górnej, przedniej części

kapsuły.

- To po to, żeby twoim ostatnim widokiem była moja

twarz - oznajmił dowódca Kolnari, sięgając do bloku klawi-

szy na zewnętrz kapsuły. - Kiedy ponownie zaczniesz wi-

dzieć, będziesz nazywał mnie mistrzem i bogiem... i dokładnie

to będziesz miał na myśli. - Dotknął palcem regulatorów. -

Założę się, Simeonie.

- Obyś zdechł!

Kolnari zachichotał.

- Niezbyt dobry pomysł - powiedział i wcisnął przycisk.

Drzwi do pokoju Channy otworzyły się i dziewczyna wesz-

ła z karabinem gotowym do strzału. Belazir niemal czuł na

swoim czole punkt celownika.

- Chcesz mnie jeszcze, Belazirze? - zapytała. - Lepiej

późno niż wcale. Oto jestem. - Lekko kiwnęła lufą. - Jest

nastawiony na rozpylanie. Fatalne w skutkach, więc odsuńcie

się od kapsuły.

Belazir uśmiechnął się do niej. Co za kobieta, pomyślał.

Zbiję ją, ale nie za mocno.

- Nas jest trzech - stwierdził, odsuwając się nieco. Cho-

ciaż, na nieszczęście, zdjąłem hełm, a ci dwaj są unierucho-

mieni ładunkiem, który niosą, dodał do siebie. - Jesteśmy

w zbrojach. Masz niewielkie szansę na zastraszenie nas tą

zabawką, i to w pojedynkę.

Patsy Sue Coburn przyszła za swoją przyjaciółką, a wyła-

niając się z kwatery, podniosła pistolet łukowy. Jej policzek

'

był ogniście czerwoną plamą, kolana krwawiły, a łokcie wy-

stawały przez dziury w kombinezonie, lecz jej uśmiech wyra-

żał prawdziwą przyjemność.

- Życie jest pełne niespodzianek, nieprawdaż? - powie-

działa, gdy Belazir warknął cicho. - Prawdziwa suka czasami

też.

Channa potrząsnęła głową, daremnie próbując usunąć

z oczu mokre od potu włosy.

- Jasne - oznajmiła. - Miałam zamiar was tylko prze-

straszyć. A teraz umieśćcie kapsułę z powrotem w głównej

kolumnie i podłączcie. Potem wszyscy trzej rzućcie hełmy

i przejdźcie tam. - Wskazała drzwi kwatery Amosa. - Spo-

dziewam się, że twoi piraci sporo za ciebie zapłacą.

- I trzymajcie ręce w górze - dorzucił głos z góry.

Kolnari zadarli głowy ku otworowi w suficie. Wystające

z niego głowa i ramiona były zbyt małe, jak na dorosłego

przedstawiciela długokościstej rasy. Broń wydawała się ogro-

mna w porównaniu z tą osóbką, lecz drobne ręce trzymały ją

pewnie, opartą o wewnętrzną ścianę i krawędź otworu. Męż-

czyzna widział czerwony punkt celowniczy, przesuwający się

ponad głowami trzech piratów.

- Ręce do góry - powtórzyło dziecko, unosząc lufę ka-

rabinu w geście potwierdzającym słowa.

Belazir obliczył kąty. Dobrze, pomyślał. Moja lewa ręka

jest niewidoczna.

- Pozostawiasz nam niewielki wybór - powiedział gło-

śno.

Co było prawdą. Jako pozbawiony honoru, nia miał żad-

nego wyboru. Poi t'Veng czy inny arystokrata Kolnari z radoś-

cią pozwoliliby raczej żywcem obedrzeć ze skóry Ojca Chalku

albo swoich własnych panów, niż zhańbić ich przez zapłacenie

okupu, a już tym bardziej za niego. Na takich warunkach sam

wolałby zostać obdarty ze skóry, niż żyć.

- Wynieście kapsułę - polecił żołnierzom. - Zostały

jeszcze tylko trzy kroki. - Podniósł ręce zakute w rękawice

i zamykając oczy, przyjął pozycję. Pokład zadudnił jak bęben.

Gdy żołnierze zrobili krok, tonowy ciężar ich zbroi dołączył

do ważącego trzykrotnie więcej tytanu i maszynerii... i kilku

kilogramów ciała, które nigdy nie widziało światła dziennego.

Trzy, odliczył i rzucił granat błyskowy. Zanim uderzył on

w kapsułę, wszyscy trzej Kolnari odskoczyli do tyłu. Belazir

zacisnął oczy, ale mimo to błysk go oślepił. Wybiegając,

usiłował założyć hełm, który chwycił po drodze, i uderzył

w futrynę drzwi. Karabin plazmowy wystrzelił jednocześnie

z granatem. Krótki krzyk i zapach dochodzący ze środka

potwierdziły, że nadal znajduje się w polu ostrzału.

Otworzył oczy, gdy tylko usłyszał szczęk blokującego pierś-

cienia hełmu. Bojowy system medyczny przesłonił jego oczy

mgłą, ale i tak wizja była poważnie uszkodzona. Uruchomił

czujnik akustyczny, by zlokalizować otaczające go przed-

mioty.

- Takiz! - zawołał.

- W pełni sprawny, panie - odpowiedział wojownik. -

Kintir nie żyje.

Zbiję ją bardzo poważnie, zdecydował Belazir. Mimo ośle-

pienia błyskiem zauważył, iż od drzwi padło kilka strzałów

z pistoletu łukowego, a jego wzmocniony komputerowo słuch

wychwycił ostrzegawczy szczęk zabezpieczenia karabinu pla-

zmowego. Tutaj również ściany były wzmocnione. Trudno

byłoby przebić się przez nie, a on nie miał zbyt wiele czasu.

Nie sądził, by te niezwykłe brudne robaki były zdolne same

wysadzić stację.

Urządzenie łączności zadźwięczało i na jednym z bocznych

ekranów pojawiła się twarz Baili albo raczej nieokreślona

ciemna plama. Jej głos był przerywany zakłóceniami, ale był

słyszalny.

- Wielki lordzie - powiedziała spokojnie. - Wykryliś-

my nadlatujące statki.

Nie! wrzasnął w duchu. Nie!

- Lordzie - odezwał się inny głos, należący do starszego

oficera piechoty. - Utrzymujemy kontratak w głównym ko-

rytarzu osiowym, ale nie mogę zagwarantować ci możliwości

wycofania się. Chyba że już teraz.

Belazir sapał przez jakieś dziesięć sekund.

- Będę tam za pięć minut albo wcale - oznajmił. - Bez

odbioru. Takiz, za mną. Kierujemy się do doków. - Dzięki

bożkowi, pomyślał z dziką ironią, że tunel dokowy północ-

nego bieguna jest tak blisko.

Oślepłam, pomyślała Channa. Skurczyła się, oczekując

chwytu zasilanej rękawicy. Patsy strzelała, stojąc obok niej.

- Uważaj, Pats- wydyszała Channa.

Wśród czerni pojawiły się czerwone przebłyski i jej czoło

przeszył kłujący ból. Podniosła wolną rękę i dotknęła oczu.

Wilgoć... łzy, tylko łzy. Oczy pod palcami wydawały się

normalne. Przez dłuższą chwilę bała się, że było to coś

w rodzaju tej straszliwej broni, którą skonstruowała Joat.

- W porządku, jestem ostrożna - powiedziała Patsy. -

Celowałam z mojego strzelającego żelastwa prosto w drzwi.

W tych blaszanych zbrojach nie mogą się cicho poruszać.

- Joat?

- Nic mi nie jest - odpowiedziała dziewczyna, ale jej

głos miał podejrzanie niskie brzmienie, przeczące słowom. -

Chociaż boli i nic nie widzę. Schodzę.

- Nie wchodź między mnie a drzwi! - rzekła ostro Patsy.

Channa upadła na kolana i posuwała się do przodu z wy-

ciągniętą przed siebie ręką. Dotknęła czegoś gorącego i syk-

nęła z bólu. Znowu ciepła wilgoć. Wytarła ręką w dywan

i spróbowała jeszcze raz. Gładka, tytanowa powierzchnia

kapsuły była jak błogosławieństwo. Kiedy sięgnęła do bloku

klawiszy, napotkała mniejszą dłoń. Uścisnęła ją mocno, a po-

tem nacisnęła klawisz.

- Nieeeeeeeeeeeee... - rozległ się przenikliwy krzyk, ale

zapasowe głośniki w wewnętrznej kapsule Simeona miały

ograniczoną moc. Zająknął się, zabełkotał, aż wreszcie wyre-

gulował swój głos.

- Dzię... kuję- powiedział. - Channa? Joat?- Patsy

weszła w jego pole widzenia. - Co się stało?

- Rzucił coś - odpowiedziała Channa. - Rozbłysło bia-

łe światło i teraz nic nie widzimy.

- Granat błyskowy - poinformował je Simeon. - Nie

martwcie się! To nie jest trwałe okaleczenie!

Channie ulżyło tak, że omal się nie rozpłakała. Usłyszała

echo swego westchnienia.

- Jak długo?

- No... jak blisko byłaś?

- Dwa do sześciu metrów i patrzyłam prosto w błysk.

- Och! - Zamilkł. - Obawiam się, że około jednego

dnia, pod warunkiem podawania leków - powiedział po

chwili. Przynajmniej w przypadku osoby, która znajdowała

się w odległości sześciu metrów. Natomiast martwię się o in-

nych. Długotrwała reakcja wywoływała zmiany.

- Och, wspaniale. Oni mogą cofnąć się do drzwi...

- Nie. Słyszę dudniące kroki ich zbroi oddalające się

w kierunku tunelu dokowego i odgłosy walki. Moje modlitwy

zostały wysłuchane i trzy piękne kobiety obejmują moją

kapsułę, ale czy mogłybyście mnie podłączyć? Proszę. To

ważne.

- Jedno jest pewne - powiedziała Joat. - Nie zdołamy

przenieść cię z powrotem.

Spochmurmał, słysząc drżenie w jej głosie, ale nie miał dla

niej pocieszenia.

- Mnóstwo kabli jest uszkodzonych - stwierdziła Chan-

na. - Jak oni?... - Taktownie zawiesiła głos.

Simeon znowu poczuł się poniżony.

- Nie, wszystko w porządku. - Z całą pewnością, dodał

w duchu. - Przecięli osłony kabli, a potem po prostu wyrwali

gniazda- powiedział. Odcinając moją siłę, mój wzrok, moje

czucie, odcinając mnie. - Problem polega na tym, że... są

zakodowane kolorystycznie. I receptory mogą być uszkodzo-

ne.

- Dopasuję je - oznajmiła, znikając z jego ograniczone-

go pola widzenia.

Jak delikatnicy wytrzymują z tylko jedną parą czujników

wizyjnych, zastanawiał się. Nawet w ciągu tych kilku minut

jego system kontroli został przeciążony do granic wytrzy-

małości.

Wróciła z podwójnym naręczem kabli, choć składały się

z włókien światłowodowych o ultrawysokiej gęstości zapisu

danych. Gniazda przewodów wyglądały jak pęk delikatnych

włosów.

- Och, och! - westchnął Simeon.

- Co rozumiesz przez "och, och!"?- zapytała Channa.

- Każdy wie, co oznacza "och, och!" - odpowiedział

Simeon.- Oznacza: "źle ze mną". Twoje dłonie...

- ...są za duże - dopowiedziała. - Do diabła!

- Ja mogę to zrobić - wtrąciła Joat.

- Nie widzisz, Joat.

- Channa też nie. Wiele razy pracowałam w ciemności.

Musiałam. Przynieś także ten pas z mikronarzędziami z labo-

ratorium inżynieryjnego.

- Dali ci jeden? - zdziwił się Simeon.

- Nie.

- Nie mów mi - powiedział szybko. - W porządku.

Ktoś powinien trzymać wartę. Usłyszę, jeśli ktoś będzie nad-

chodził i ostrzegę was. Patsy?

- Jasne - odrzekła i namacała drogę do drzwi.

- Ty trzymaj końce kabli, Channo.

- Od dawna chciałam poszarpać twój przewód. Sime-

onie - stwierdziła w przypływie wisielczego humoru. Simeon

poczuł, że serce mu podskoczyło, kiedy uśmiechnęła się do

niego.

- W porządku, pomacaj górę przedniej części kapsuły,

"człowieku, który na wszystkim trochę się rozumiesz" i mis-

trzyni tego trochę. - Drobne dłonie prześliznęły się w górę

po gładkiej powierzchni aż do okrągłego szczytu. - Stop -

powiedział, by powstrzymać jej palce od poplątania delikat-

nych jak włos drucików, wystających ze złączy receptora. -

Bądź moimi dłońmi, dzieciaku, a ja będę twoimi oczyma,

dobrze?

Dziewczyna wzięła głęboki oddech.

- Dobrze, co mam robić?

- Palcami prawej ręki odmierz dwa kroki do przodu

i jeden krok w lewo. Czujesz ten drut?

- Tak.

- Dojdź po nim do gniazda. Teraz lewą ręką...

Minutę później Simeon znów zawył. Tym razem był to

długi, wysoki pisk, brzmiący podobnie jak okrzyk Patsy, kiedy

w czasie rozgrywek kibicowała rodzimej drużynie.

- Przepraszam, przykro mi, Simeonie, nie chciałam cię

skrzywdzić, słowo honoru!

- Nie skrzywdziłaś mnie. - W pokoju wypoczynkowym

zabrzmiały fanfary, przeszły w marsz Souzy, a następnie

w wariacje Ganimeda Harpa.

- Podłączyłaś jego podajnik tlenu - stwierdziła Channa,

szalejąc z radości i szukając po omacku.

- To jest kawaleria! Ta-ta-tata-ta ra tat-teraaaa!

- Simeon!

- Czyżby stracił przytomność i nie mógł dojść do siebie?

Aragiz t'Varak próżnował, drzemiąc. Miał bardzo przyjem-

ny sen. Znów był na rodzimej planecie jako terytorialny lord

ze starych, archiwalnych opisów i jakimś cudem Belazir

t'Marid też tam był. Aragiz właśnie pokonał go w widowis-

kowej bitwie stoczonei pomiędzy tryskającymi, radioaktyw-

nymi gejzerami. Strzelał w kierunku fortecy z prymitywnej

broni rozrywającej, nabijanej ręcznie formowanym plutonem

i czarnym prochem, wyzwalającym reakcję łańcuchową. Be-

lazir płaszczył się, błagając o litość dla swojej linii Klanu,

ale wyprowadzili wszystkich i wymordowali na jego oczach.

Aragiz właśnie znalazł się na przyjęciu wydanym dla uczcze-

nia zwycięstwa, gdy przeszkodził mu oficer łączności.

- Wykryliśmy... Satelity zewnętrznego pierścienia wykry-

ły zbliżający się obiekt. Ma cechy statku.

Mostek Wieku Ciemności został postawiony w stan gotowo-

ści. Wszyscy czekali, nie mając nic do roboty, dopóki następna

jednostka nie zostanie wyprowadzona z doku, aby ją eskor-

tować do ustalonego miejsca spotkania. T'Varak wezwał całą

załogę na pokład, gotowy do odlotu.

- Kolejna kwoka do oskubania - stwierdził rozleni-

wiony.

Odczuwał zmęczenie. Pewnie przez tego chłopaka... jak

miał na imię ten brudny robak? Jukę. Miły, bystry szczeniak,

me jak tamten nieprzyjemny, który zachorował od pocałunku.

Aragiz wyrzucił z pamięci jego obraz, drżąc na całym ciele.

Nawet przez moment nie brał pod uwagę, że mógł się czymś

zarazić. Po prostu był to nieprzyjemny widok.

- Zająć pozycje bojowe. - Rozdzwoniły się alarmy,

przeraźliwe i ironiczne w swej łagodnej harmonii. - Podajcie

mi odczyt danych i poinformujcie o sytuacji dowódcę flotylli

i przebywających w pobliżu stacji.

Oficer przeanalizował rejestry czujników.

- Bardzo duża masa, wielki lordzie. Od siedemdziesięciu

do osiemdziesięciu kiloton.

- Prawdopodobnie transportowiec z rudą - stwierdził

kapitan. - Przyda się, jeśli źle nie skończy. - Klan zawsze

mógł wykorzystać...

- Łączność przerwana - poinformował oficer łączności.

- Znowu? - warknął Aragiz.

Bez polecenia nie mógł odłączyć się od stacji. Belazir, to

Złe Nasienie, wydał wyraźny rozkaz. Poza tym opieranie się

na współrzędnych nadlatującego transportowca mogło okazać

się złudne. Na dodatek głowa bolała go, jakby został ogłu-

szony uderzeniem i dopiero co odzyskał przytomność.

- Sprawdzić regulację temperatury - polecił.

Było gorąco. Pocił się, co rzadko mu się zdarzało, nawet

w czasie ćwiczeń bojowych w szc/.ytowej temperaturze Kołnaru.

- Tak, wielki... straciliśmy łączność ze statkiem patrolu-

jącym okolice stacji.

- Co? - Aragiz usiadł wyprostowany. - Kiedy?

- Jakiś czas temu. Odebraliśmy powtarzające się, ostatnie,

rutynowe pozdrowienia.

Kiedy to usłyszał, żołądek podskoczył mu do gardła. Nagle

przechylił się przez poręcz fotela i zwymiotował.

- Głupiec! - wrzasnął. - Alarm... - Zakrztusił się żół-

cią. Co się ze mną dzieje, pomyślał. Próbował wstać, ale

przeważyło go do tyłu i zsunął się po poręczy fotela dowódcy

prosto w kaluzę wymiocin.

Wśród załogi rozległy się okrzyki przerażenia. Monitory

telekomunikacyjne migotały. Jeden włączył się, ukazując

przyciśniętą do czujnika twarz Kolnari.

Oficer operacyjny spojrzał na drgające konwulsyjnie ciało

kapitana i przejął dowodzenie.

- Załoga, przygotować się do wejścia na statek. Wykonać

polecenie i...

- Odwołaj to - powiedział ktoś ochrypłym głosem.

Oficer zamknął oczy i omal nie krzyknął z wdzięczności.

Poi t'Veng wkroczyła w podziurawionej i w wielu miejscach

nadal dymiącej bojowej zbroi. Podążający za nią żołnierze

wyglądali podobnie. Jednak należała do linii t'Veng...

- Lordzie kapitanie - zaczął. Na pokładzie subklanowe-

go statku obowiązywała surowa dyscyplina.

- Powstanie - przerwała mu. - Nie mogłam się przedo-

stać się na "Rekina". Elektronicy ze stacji namieszali. wro-

gowie przejęli kontrolę. Stan wyjątkowy. Rozładuj swój sys-

tem i ogłoś odwrót - wyrzuciła z siebie jednym tchem.

Patrzyła na niego, tracąc czas, aż podporządkował się

i zasalutował. Potem zasiadła w fotelu dowódcy i westchnęła

w duchu. Za każdym razem, gdy bożek wydawał się przynosić

Klanowi trochę szczęścia, zostawali zdziesiątkowani do gars-

tki bezdomnych zbiegów. Wszystkie systemy statku siadły;

zaczęły działać dopiero, kiedy włączyły się komputery rezer-

wowe. Wystarczyło jedno spojrzenie na odczyty wskaźników

kapitana, by zorientować się w sytuacji.

- Zmonitoruj zbliżający się obiekt - poleciła.

- Lordzie kapitanie, to jest frachtowiec. Czy nie powin-

niśmy pomóc w ponownym przejęciu stacji?

- Zamknij się. Założyłeś, że to frachtowiec. Jeszcze

raz sprawdź ten odczyt. Natychmiast! - ryknęła, aż zabolały

go bębenki w uszach. Naturalnie natężenie jej głosu zostało

spotęgowane przez system zbroi.

- Odczyt... To jakieś nietypowe odczyty, lordzie.

- Przekaż. - Przekazał jej nie przefiltrowane dane. -

Młody głupcze, one nie są nietypowe... to jest Flota!

Zamilkła na sekundę, by odpiąć broń boczną i wpompować

impuls energii w wijące się ciało Aragiza. Jego skamlenie

przeszkadzało jej.

- Rozłączenie awaryjne - zarządziła.

Poza tym od lat chciała go zabić. Należało go zlikwidować,

zanim zaczął chodzić.

- Tankujemy paliwo!

- Ruszaj!

Wykonał polecenie. Jego ręka spoczęła na sterze. Wiek

Ciemności zadrżał, gdy ładunek wybuchowy oderwał się od

północnego tunelu dokowego SSS-900-C. Za nimi trysnął

z doku strumień ognia, unosząc ze sobą szczątki ładunku

i ludzi. Poi przypuszczała, że byli wśród nich zarówno Kol-

nari, jak i brudne robaki.

- Transmisja radiofoniczna, ręczne sterowanie, Wielki

Klan Szuka Schronienia, Wielki Klan Szuka Schronienia.

Nadaj to w pętli na częstotliwości Klanu - poleciła.

Oczy oficera stawały się coraz większe. Był to rozkaz

ucieczki i rozproszenia się, by kilka lat później, z maksymalną

ostrożnością, zbliżyć się do ustalonych punktów spotkań.

Informacji o tych punktach nie było w żadnych plikach ani

krysztale, tylko w kilku żyjących mózgach. Była to ostatnia,

rozpaczliwa próba uchronienia Boskiego Nasienia, żeby mo-

gło odrodzić się ponownie.

- Zgniatacz Serca. Chmdik fMarid.

- Połącz.

- Lordzie Poi, akceptujesz moją decyzję?

- Tak.

- Napływają dane - poinformował ją dowódca obsługi

czujników.

Poi t'Veng ponownie spojrzała na monitor. Statki wojenne

Floty nadlatywały z podprzestrzeni jak tunglor przemierzający

morza Kolnaru. Olbrzymie masy z sygnaturami neutrino ogro-

mnych urządzeń napędowych, wdzierające się w strukturę

rzeczywistości.

- Transmisja na częstotliwości dowódczej! - oznajmi-

ła. - Następująca identyfikacja: Przypuszczalna klasyfikacja

wyłaniających się jednostek Floty- niszczyciele, sześć...

korekta, sześć niszczycieli plus trzy lekkie, jeden ciężki krą-

żownik i prawdopodobnie... potwierdzone, trzy statki desan-

towe. Wszystkie statki Klanu, zdać raport z położenia. Lordzie

fMarid?

- Koordynujemy nasze działania? - zapytał Chindik.

- Nie. Nie macie wewnątrzsystemowej, dodatkowej kom-

pensacji. Jak najdłużej wykorzystuj stację jako osłonę. Nie

będą ryzykować.

- Powtórzyć?

- Psychologia brudnego robaka. Ruszaj. Lordzie t'Marid?

- Tu fMarid - odezwał się znajomy głos. bardziej szor-

stki niż pamiętała. - Panna Młoda odcumowana. Możemy

cię osłaniać.

- Nie, z całym szacunkiem. Twoje Nasienie jest cenniej-

sze. - Tym bardziej że załoga tego statku jest pomiotem

t'Varaka. - Panna Młoda, Rekin i Dusiciel powinny osłaniać

transportowce.

- Zgadzam się - odpowiedział po chwili milczenia. -

Czekaj na nas z Przodkami, Poi t'Veng.

- Strzeż naszego Nasienia i Klanu, Belazirze t"Marid -

odrzekła i ponownie skoncentrowała się na czekającym ją

zadaniu.

Średnia grupa bojowa Floty Wojennej Światów Centralnych

zbliżała się do nich z siłą ognia kilkakrotnie przewyższającą

obecne możliwości Wielkiego Klanu. Poi walczyła już wcześ-

niej z Flotą i żywiła szacunek dla zdolności przeciwnika. Byli

niebezpiecznymi brudnymi robakami.

- Ster. Trzymać kurs - poleciła. - Śledzić współrzęd-

ne. - Podłączyła przewody zbroi do fotela. - Maksymalna

kompensacja.

- Lordzie kapitanie - odezwał się oficer operacyjny. -

To jest kurs na wrogą flotę. Co mamy tam zrobić? - Z jedną

w pełni obsadzoną fregatą, dodał w myślach.

- Zrobić? - Poi t'Veng parsknęła śmiechem. - Umrzeć,

głupcze!

Fotel dowódcy przechylił się do pozycji bojowej.

- Spróbujemy przedostać się do transportowców - po-

wiedziała. - Statki wojenne będą manewrować, żeby je chro-

nić. Walczymy tak, by maksymalnie zyskać na czasie. Jakieś

pytania?

- Rozkazuj nam, lordzie!

- Przygotować się do rozpoczęcia bitwy.

- Tłuką nas jak jajka - stwierdził Joseph. Amos przytak-

nął. Bez Simeona mieszkańcy stacji stracili przewagę wyni-

kającą z lepszej koordynacji działań. Był jedynym profe-

sjonalistą, jakiego mieli, a tymczasem Kolnari odzyskali rów-

nowagę.

- Simeon był... odważnym człowiekiem - powiedział

Amos. A gdyby był prawdziwym mężczyzną, byłby niebez-

piecznym rywalem, dodał do siebie. - I bardzo sprytnym.

Składam hołd jego pamięci. - Joseph przytaknął. Uścisnęli

sobie ręce. - Zegnaj, mój bracie.

- To naprawdę wzruszające - rozbrzmiał głos w jego

uchu.

Amos poderwał się i natychmiast z powrotem przypadł do

podłoża, gdyż kula trafiła w metal tuż obok jego twarzy.

- Simeon? - zapytał, łapiąc oddech.

- Nie, Duch Minionych Świąt Bożego Narodzenia - od-

powiedział mózg. - Wróciłem. I - kontynuował, bulgo-

cząc - jest tu jeszcze kilka innych osób.

Za barykadą ukształtował się hologram - postać w zielo-

nej, zasilanej zbroi o bardziej zwartej konstrukcji niż zbroje

Kolnari, do których Amos przywykł. W tle widoczny był

mostek olbrzymiej jednostki latającej i poruszające się na nim

postacie w wojennych kombinezonach. Kobieta i mężczyzna

obwieszony ekwipunkiem różnili się rangą.

- Admirał Questar-Benn - odezwała się kobieta. Godne

uwagi, że była w zaawansowanym średnim wieku, a mimo to

niezaprzeczalnie zdrowa i sprawna umysłowo.

- Komandor Tellm-Makie z bojowego krążownika San-

tayana - przedstawiła mężczyznę.

- O, Bóg jest Wielki, Bóg jest Miłosierny, Bóg jest

Jednością - mruczał Amos zdrętwiałymi wargami. - Be-

thel?

- Nie martw się. To jest duża flota wojenna. Zaatakowa-

liśmy ich, kiedy przygotowywali się do odlotu. Raporty do-

noszą o niewielu więcej zniszczeniach na planecie, odkąd ją

opuściłeś, jeśli jesteś Benisurem ben Sierra Nueva.

- Utrzymać ogień! - rzucił Joseph do ludzi na baryka-

dzie. - Możecie umrzeć zarówno jako zwycięzcy, jak i jako

pokonani.

Komandor zaśmiał się krótko.

- Głęboka prawda - stwierdził. - Simeonie, panno Hap

i wy wszyscy, wykonaliście bardzo dobrą robotę. Rzeczywiś-

cie heroiczną. Nie spodziewaliśmy się znaleźć niczego prócz

ciał i szczątków stacji.

- Niewiele brakowało- powiedział Simeon wzruszo-

ny. - Cholernie niewiele brakowało. - Wydawało się, że

para oficerów uznała to za zabawne.

- Oto mój zapis całej sprawy, od początku do końca -

odezwała się Channa i oficerowie odwrócili spojrzenia.

Najwyraźniej oglądali jej nagranie wideo. Amos wyszeptał

cichą skargę, a do obrazu z pokładu Santayany dołączyły

kolejne trzy hologramy.

- Nadal mamy na stacji wielu piratów - rzekła Channa.

- Czy powinniśmy się wycofać? - Przełknęła ślinę. - Wie-

lu naszych ludzi zostało rannych.

- Nie - odpowiedziała admirał, potrząsając głową. -

Daj im czas do namysłu w obliczu śmierci, a z pewnością

któryś z nich znajdzie sposób, by wysadzić stację. W trans-

portowcu mam regiment komandosów. Sforsujemy dok, gdy

tylko uporam się ze statkami wojennymi Kolnari. Ta platforma

bojowa może być groźnym przeciwnikiem.

Komandor wychylił się poza granice obrazu i rozmawiał

z kimś trzecim.

- Więc wyślij niszczyciele, żeby ją wyeliminowały!

- Nic nie ma końca, dopóki się nie skończy - odpowie-

działa Questar-Benn.

- Eee... nie, Questar-Benn? -zapytał przestraszony Si-

meon.

- Nie, jeśli masz na myśli Micayę - odrzekła oschle. -

Jestem nudna i szczera. - Rzuciła okiem na dane napływające

z SSS-900-C. - Dranie. Mordercze, podludzkie mutanty, świ-

nie. Może teraz urodzeni dusigrosze, arystokratyczne rodziny,

niekompetentni skorumpowani biurokraci, znajdujący schro-

nienie w Światach Centralnych, wyjmą kciuki z tyłków i po-

zwolą nam zrobić coś z Kolnarem i wszystkimi wyrzutkami.

- Madame - powiedział ostrzegawczo Tellin-Makie.

- Nie zależy mi na jeszcze jednej gwiazdce, Eddin -

odparła. - Mogę sobie pozwolić na mówienie prawdy bez

słodzenia jej wiadrem syropu. - Spojrzała na mieszkańców

stacji. - Oto, co chcemy, żebyście zrobili - kontynuowała

z ożywieniem.

Boże, pomyślał Amos. Dzięki ci. Za zwycięstwo i za kogoś,

kto zamiast niego powie, co robić. Przy wództwo jest ciężarem.

Podejrzewał, że Los może być bezlitosny. Przyszłość nie

wydawała się już tak atrakcyjna, jak kiedyś.

ROZDZIAŁ 23

- Nigdy przedtem nie rozumiałem, co miał na myśli -

powiedział Simeon, patrząc na olbrzymią komorę dokową,

w której znajdowali się tylko martwi, leżący w cichych rzę-

dach.

Lekarze i ich pacjenci odeszli do szpitala lub do punktów

pierwszej pomocy na statkach wojennych. Równie cisi byli

nieruchomi komandosi, trzymający wartę przy zwłokach żoł-

nierzy Floty Wojennej. Szwadron przy śluzie dokowej całą

uwagę skupił na mijających go, owiniętych całunami ciałach.

Cywile, rozglądający się wśród zwłok mieszkańców stacji,

byli niemal tak samo milczący, tylko kilku popłakiwało.

- Kto miał co na myśli? - zapytała Channa.

Opatrunki na oczach ukryła za ciemnymi okularami. Spra-

wiała wrażenie swobodnej, niemal wyniosłej, jak stojący obok

niej dwaj dowódcy Floty Wojennej i grupka najbliższych.

- Wellington - wyjaśnił Simeon. - "Nie wiem, co to

znaczy przegrać bitwę, ale z pewnością nic nie może być

bardziej bolesne niż zwycięstwo kosztem utraty tak wielu

przyjaciół". Powiedział to po bitwie pod Waterloo.

Admirał pokiwała głową.

- Pamiętam, kiedy odkryłam tę prawdę - odrzekła bar-

dzo spokojnie. - Jeśli masz odrobinę rozsądku, to nigdy tego

nie zapomnisz.

- To nieprawda! - zaprzeczyła Patsy Sue Coburn. Flo-

rian Gusky objął ją po koleżeńsku ramieniem, owiniętym

syntetycznym opatrunkiem. W pierwszej chwili zesztywniała,

ale potem zmusiła się, by podnieść rękę i poklepać je delikat-

nie. - Niczego się nie zapomina, tylko uczy się z tym żyć.

Chodź, Gus. Myślę, że jesteś mi winien drinka.

Channa odwróciła głowę w stronę, z której rozległy się

kroki.

- Tak - powiedziała z gorzkim uśmiechem. - Uczy-

my się z tym żyć. Lecz jeśli to jest bohaterstwo, to dlaczego

czuję się taka zbrukana?

- Ponieważ jesteś tutaj - odpowiedziała Questar-

-Benn. - Bohaterstwo jest czymś, czego gdzieś daleko do-

konuje ktoś inny. W osobistym odczuciu jest tragedią. - Jej

głos przybrał ostrzejszy ton. - A mogło być gorzej, dużo

gorzej. Mogliście być zdani tylko na siebie. Wygraliśmy.

Jesteście tutaj. I... - dodała łagodniej - ... jesteście bohate-

rami, przynajmniej w mediach. A tak przy okazji, oznacza to,

że możecie sami wypisać swoje bilety.

- Bilety? - zapytał Simeon.

- Zawsze marzyłeś o posadzie na statku wojennym, nie-

prawdaż? - zapytała. - Z tym, co masz w swoich karto-

tekach...

Simeon zawahał się. Joat stała obok Channy, cicha i spięta.

Na jej twarzy pojawił się dawny chłód.

Zawsze wszyscy ją zostawiali; albo oszukiwali, albo krzyw-

dzili, pomyślał.

- Nie jestem pewny, czy nadal pragnę kariery wojsko-

wej - rzekł głośno.

Admirał Questar-Benn z ożywieniem potrząsnęła głową.

- Tym bardziej kwalifikujesz się na tę posadę. Łowców

sławy usuwają z Akademii i musimy trwonić całe lata na

odwiedzenie ich od tego nonsensu.

- Poza tym mam córkę. - Natychmiastową i całkowicie

satysfakcjonującą go nagrodą był wyraz nadziei na twarzy

Joat. - Niemniej dziękuję. Może innym razem. - Niektóre

marzenia niełatwo zmienić w rzeczywistość, powiedział do

siebie. Widział, że pierś Joat unoszą głębsze oddechy, świad-

czące o pewności siebie, i że dziewczyna nie wykazuje chęci

zniknięcia.

- A ty ubiegałaś się o przydział na Senalgal? - zwrócił

się komandor do Channy.

- Nadal uważam, że to piękny świat - powiedziała, po-

woli potrząsając głową. - Ale nie jest moim domem. -

Wyciągnęła rękę do stojącej obok niej Joat i, dotykając pal-

cami twarzy dziewczyny, wyczuła jej lekki opór wobec takiej

pieszczoty. Nauka zaufania i bycia ludzkim nie przychodzi

szybko i łatwo. Ale trzeba od czegoś zacząć, bo inaczej nigdy

nie osiągnie się celu. - Poza tym Joat jest również moją

córką. I mam tu przyjaciół. Najlepszych, jakich można mieć.

Questar-Benn wyrzuciła ręce w górę.

- Simeonie, zamierzasz tu zostać przez bardzo długi czas.

Oferta nadal jest aktualna. Zostawię ją w rejestrze.

- Hej, Konserwo - powiedziała Joat trochę niepewnym

tonem, pomimo podniesionego głosu. - To znaczy ty, Si-

meonie.

- Wielki Ghu! Czy akurat ty, ze wszystkich ludzi, nie

możesz wymyślić dla mnie bardziej stosownego tytułu niż

"Konserwa"? - zapytał Simeon na wpół oburzonym tonem,

choć z ust Joat przyjąłby każde określenie podobnej natury.

- Pewnie, ale nie sądzę, żebyś chciał je poznać! -

Uśmiechnęła się łobuzersko.

- W każdym razie za kilka lat skończę szesnaście stan-

dardowych lat, a więc osiągnę wiek poborowy. I nie chcę,

żebyś obwiniał mnie o pokrzyżowanie twoich planów zawo-

dowych. I... i nie chciałabym, żeby przytrafiło się to jeszcze

komuś, wiesz?- Zwróciła się do admirała: - Myślę, że...

no, może generalicja mogłaby znaleźć dla mnie zajęcie?

Questar-Benn drgnęła.

- Prawdopodobnie sprowadzam grozę na jakiegoś prosto-

dusznego dowódcę, który w przyszłości będzie miał z tobą do

czynienia, młoda damo, ale tak. Byłabym bardzo zdziwiona,

gdybyśmy nie znaleźli zajęcia dla was wszystkich. - Powiod-

ła po obecnych przeszywającym spojrzeniem.

- Zatem możemy przyjąć tę ofertę - powiedział Simeon.

Choć był zbyt osłabiony, by cieszyć się myślą o zemście,

żaden stopień wyczerpania emocjonalnego nie mógł zniszczyć

potrzeby zrobienia czegoś z Kolnari. Może za tydzień, myś-

lał. - Ale teraz chciałbym prosić o łaskę, jeśli nie masz nic

przeciwko temu, admirale.

- Łaskę? Dla kogo?

- Dla przyjaciela - odpowiedział.

Pojawił się hologram chłopca w wieku Joat.

- Seld! - zawołała Joat. - Nie pozwolili mi zobaczyć

się z tobą! Powiedzieli, że jesteś chory!

Postać przytaknęła.

- Wiedziałaś o tym. Wiesz, że od dawna chorowałem -

odparł z cierpliwą rezygnacją. - Tylko przebiegało to bez-

objawowo. Widziałem to - spojrzał na swoje wątłe, osłabione

ciało, przypięte do łóżka w pozycji pionowej - ale nie

mogłem nic wyczuć ani zrobić. Naprawdę.

- Och, do diabła! - Joat przesunęła dłonią przez holo-

gram, jakby próbowała w jakiś sposób cofnąć wyniszczenie

organizmu przyjaciela.

- Lekarze floty wojennej podłączyli mnie do urządzenia

kontrolującego moje połączenia nerwowe, żeby utrzymać pra-

cę serca i innych narządów. Simeon też jest podłączony do

takiego urządzenia - dodał, zdobywając się na dumny

uśmiech.

Joat zamrugała oczami.

- Przepraszam - powiedziała słabym głosem. - Nie po-

winnam nazywać cię mięczakiem. Sama zasłużyłam na to

miano. Sądzę, że to moja wina. Oczekiwałam od ciebie więcej,

niż mogłeś, niż powinieneś robić!

- Nie - odrzekł Seld z hologramu. - To ja byłem głupi.

Mogłaś robić te wszystkie rzeczy, których ja nie mogłem

i byłem... do diabła, Joat, prędzej czy później i tak skończył-

bym w ten sposób. To okropne, ale wiedziałem o tym. Tata

wiedział, ale jednocześnie nie dopuszczał do siebie takiej

myśli. Miałem dużo czasu, żeby to przemyśleć.

Joat pokiwała głową. Nagle zmrużyła oczy.

- Te kapsułki miały być ostatecznym ciosem, prawda?

Dlaczego zażyłeś jedną?

- Ponieważ tak bardzo bałem się zobaczyć cię zabitą,

Joat. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Poza tym ten lord

Kolnari chwycił mnie naprawdę mocno. Potem... mówię ci,

to było okropne - Seld wywrócił oczy ze wstrętem - kiedy

mnie pocałował, dlatego zrobiło mi się niedobrze.

- I zwymiotowałeś prosto na niego! - Joat z uznaniem

pokiwała głową.

- Tak, kiedy dostałem ataku. Zdarzył się zupełnie przy-

padkowo, naprawdę, Jo. Tata mówi, że pożyję jeszcze naj-

wyżej dziesięć lat.

Joat obejrzała się na oficerów Floty Wojennej.

- Nie sądzę, żeby to było wystarczająco dużo. Czy nie

możecie zwiększyć jego szans? Czyż nie zasługuje na więcej

niż dziesięć lat? - zapytała łamiącym się głosem.

Questar-Benn drgnęła, a komandor utkwił wzrok w jakimś

przedmiocie.

- Nigdy się z tym me pogodzę - wyszeptał koman-

dor. - O jaką łaskę ci chodziło, Simeonie?

Channa gwałtownie podniosła głowę.

- Simeonie? Masz jakąś propozycję?

- Tak - potwierdził Simeon tonem świadczącym, że po-

winna o tym wiedzieć. Takim samym tonem nakazywał wszy-

stkim uwagę.- Rozpytywałem trochę i Alex Hypatia-1033

powiedziała mi o nowych kombinacjach, nad którymi pracuje

doktor Kennet Uhua-Sorg. Nikt me jest jeszcze w stanie

zregenerować osłon spirali nerwowej. Kenny Sorg wykonał

protezę... właściwie dla siebie, ale będzie odpowiadała rów-

nież osobistym wymogom Selda. Dzieciaku, jesteś za stary,

żeby zostać człowiekiem z kapsuły. Nigdy nie dostosujesz się

psychicznie. Kondycja Kenny'ego Sorga jest mniej więcej

taka sama, jak twoja i facet całkiem nieźle się trzyma.

Dla potwierdzenia swych słów Simeon wyświetlił hologram

mężczyzny podążającego korytarzem, lecz zbyt płynnie, by

można to nazwać "chodzeniem". To prawda, że "szedł" wy-

prostowany, ale jego ciało było obramowane smukłym szkie-

letem, który utrzymywał go w pozycji pionowej z nogami

opartymi na platformie podobnej do dryfujących dysków,

tylko dużo grubszej. Pomysłowa podstawa utrzymywała do-

pływ mocy i monitorowała sprzęt.

- Powiedziano mi, Seld, ze będziesz mógł używać rąk,

a podstawa jest wystarczająco wszechstronna, by zrobiła dla

twojego ciała tyle, co moja kapsuła dla mnie. Dopóki nie

będziesz próbował przeciskać się przez kanały wentylacyjne

albo wypadać głową w dół z roboczych włazów, powinieneś

przetrwać tak długo, jak większość delikatmków, człowieku-

-szkielecie!

Tym razem Simeon otrzymał wiele nagród: Joat skakała,

śmiejąc się radośnie, podczas gdy łzy strumieniem płynęły

jej po twarzy podobnie jak Channie, a Seld zapiał jak

kogut. Na twarzach admirała i komandora malował się wyraz

szczerej ulgi.

- Lubię widzieć alternatywne rozwiązania - powiedziała

Questar-Benn. - Oddamy więc do dyspozycji Selda i jego

ojca kurierski statek mózgowy, który przewiezie ich do Stacji

Medycznej Światów Centralnych, gdzie praktykuje obecnie

doktor Sorg. Czy to łaska, której pragnąłeś, Simeonie?

- Właśnie tak - odpowiedział mózg.

- Trzymaj się, Seldzie-Szkieleciku - mówiła Joat do

Selda. - Będziemy świętować razem. - Wychodząc, wesoło

pomachała mu na pożegnanie.

Wyczerpana, zarówno tym nieoczekiwanie szczęśliwym

rozwiązaniem, jak i ciężarem problemów, które wciąż wyma-

gały rozważenia, Channa opadła na swój dryfujący fotel.

- Jeszcze jedno się szczęśliwie udało - mruknęła na glos

dla pewności. - Simeonie, jestem zmęczona. Czy mógłbyś...?

Pozostali wymruczeli przeprosiny i odsunęli się. gdy Sime-

on wyprowadzał jej fotel.

- Jeszcze moment, Amosie ben Sierra Nueva - odezwała

się Questar-Benn. Amos odwrócił się zaskoczony, rzucając

niespokojne spojrzenie za znikającą Channą, ale nie miał innego

wyboru, jak skupić całą uwagę na admirale. - Gdybyś był tak

uprzejmy towarzyszyć komandorowi i mnie do naszej kwatery...

Ucieszył się, kiedy zaproponowali opuszczenie doku zała-

dunkowego, choć leżała tam jeszcze jedna osoba z jego

kurczącej się grupy Bethelian.

Admirał i komandor zauważyli zainteresowanie Amosa

wnętrzem ich statku flagowego i objaśnili mu wszystko, idąc

labiryntem korytarzy z roztargnieniem przyjmując pozdrowienia

mężczyzn i kobiet, którzy mijali ich zajęci swoimi sprawami.

Żaden ze statków Światów Centralnych nie miał większych

uszkodzeń, chociaż bitwa ze statkami wojennymi zdespero-

wanych Kolnari była, krótko mówiąc, sroga. Obejrzenie jed-

nego z pojazdów Światów Centalnych wystarczyło, by Amos

ponownie zdumiał się, jak Guiyon zdołał doprowadzić starego

"Exodusa" dokądkolwiek, a już tym bardziej do SSS-900-C.

Wzdychał zrozpaczony z powodu wszystkich problemów,

które napotka, przywracając swojej biednej, splądrowanej pla-

necie dawny stan i z powodu ekspertyzy, którą Światy Cen-

tralne przyjęły jako nie pozostawiającą wątpliwości.

- Jesteśmy na miejscu, Benisurze... - powiedział koman-

dor, a Amos ze stosowną pokorą poprawił go: "po prostu

Amos, sir". - Otrzymaliśmy aktualne dane o sytuacji na

Bethelu i potrzebujemy twojej pomocy.

W pokoju wypoczynkowym siedziało kilku mężczyzn i jed-

na kobieta. Dwoje najmłodszych - mężczyzna i kobieta

w wieku około dwudziestu lat - zerwało się na równe nogi,

gdy weszli admirał, komandor i ich gość.

- Oto on, moi państwo - rzekła Questar-Benn. - Beni-

sur ben Sierra Nueva, czyli Simeon-Amos, i deputowany

przywódca Bethelian.

- Nie, nie - zaprzeczył Amos, potrząsając głową i ręka-

mi. Nie chciał brać na swoje barki ciężaru związanego z tym

tytułem. Nie teraz.

- Jak zechcesz, młody człowieku - oznajmiła krótko

Questar-Benn. - Ale byłeś przywódcą dysydentów, a także

obrońcą Bethelu i potrzebujemy twojego wkładu w rozwiąza-

nie problemu. - A kiedy dalej próbował się wykręcać, przer-

wała mu, przedstawiając grupę. - Starszy doradca Agrum

z SOPIM-u, Fusto, przedstawiciel ZMM, obserwatorka Nils-

dotter oraz Losk Lentel, również pracujący dla ZMM. Sime-

onie, jesteś tutaj?

- Tak - odpowiedział Simeon głosem płynącym z urzą-

dzenia łączności.

Mógł mnie uprzedzić, pomyślał Amos skwaszony. Chociaż,

może robienie czegoś pospiesznie jest najlepsze. Przesłał im

pełne godności pozdrowienie, kładąc dłoń na sercu i głowie.

Młoda kobieta, obserwatorka, była jednocześnie zdziwiona

i oczarowana.

Nagle zdał sobie sprawę, że siedzi, a stewardzi roznoszą

napoje i zakąski. Może jestem lekko oszołomiony z głodu,

pomyślał Amos, czując się lepiej po łyku gorącego napoju

i kęsie z półmiska pełnego delikatesów, które mu podano.

- Sprawa jest całkiem prosta, ben Sierra Nueva... w po-

rządku, Amosie - zaczął starszy doradca. - Potrzebujemy

twojej pomocy, by uspokoić twoich ludzi, którzy zdołali ukryć

się przed Kolnari. Są przerażeni i nie chcą uwierzyć obcym

na słowo, chociaż wszędzie, gdzie to możliwe, wyświetlamy

hologramy przedstawiające żołnierzy Floty Wojennej biorą-

cych Kolnari do niewoli.

- I zmuszających ich do rozładowania wszystkich łupów,

jakie zagarnęli - dodał krzaczastobrewy Fusto.

Sprawiał wrażenie, jakby osobiście nadzorował tę operację

i był z niej zadowolony. Miał wąską twarz o blisko osadzo-

nych oczach, a jego głowa wydawała się nieproporcjonalnie

mała przy muskularnych, kontrastujących z nią ramionach.

- Moi ludzie przeżyli? - Amos próbował nie upadać na

duchu i pogodzić się ze swym nieuniknionym powrotem.

- Obliczono, że przeżyło piętnaście tysięcy...

Populacja... dawna populacja... tej stacji, pomyślał i nie był

w stanie stłumić jęku.

Obserwatorka błędnie to zinterpretowała i posłała mu

uśmiech pełen wielkiego smutku i zrozumienia.

- Twoi ludzie byli bardzo odważni i strasznie cierpieli.

My z SOPIM-u i ZMM - wskazała pozostałych - jesteśmy

upoważnieni do pomocy w odbudowie twojego świata...

Amos jęknął ponownie. Tyle było do zrobienia, a jego

ludzie poczuliby się urażeni bezprawnym wkroczeniem pogan,

bez względu na to, jak dobre mieliby oni intencje.

- Nie możemy, oczywiście, mieszać się do rządów żadnej

planety - powiedział Agrum, odchrząkując i posyłając ko-

biecie ostrzegawcze spojrzenie. - Ale humanitarna pomoc

z pewnością leży w naszej mocy i jesteśmy w stanie dostar-

czyć wszystkie zapasy i materiały potrzebne do stworzenia

przejściowej bazy.

Fusto posłał siedzącemu naprzeciw członkowi SOPIM-u

ponure spojrzenie spod krzaczastych brwi.

- ZMM wymaga od was, żebyście przeżyli o własnych

siłach, ale my zapobiegamy wyzyskowi grup mniejszościo-

wych. Przeważnie nawiązujemy kontakt z wyższym urzęd-

nikiem rządowym, najlepiej wybranym przez mniejszość dro-

gą głosowania, jednak twoja kandydatura na przedstawiciela

swych ludzi jest - zgodnie z opinią Simeona - naturalnym

i logicznym wynikiem biegu wypadków.

- Dziękuję ci za to, Simeome - wycedził Amos przez

zęby, mając nadzieję, że nikt, a szczególnie obserwatorka, go

nie usłyszał.

- Twoja planeta została zniszczona do samej gleby -

odezwał się komandor. - Dlatego powinniście przyjąć po-

moc, by zacząć od nowa. - Zrewanżował się urzędnikowi

ZMM miażdżącym spojrzeniem i uśmiechnął się do Amosa,

jakby chciał powiedzieć: "oni mają dobre sposoby, ale ciężkie

ręce". - Musimy zainstalować nadajnik - wzruszył ramio-

nami, jakby taka korzyść niewiele znaczyła - a inżynierowie

zainstalują temp w polu kosmicznym, które jest zaśmiecone

mnóstwem kadłubów. Niektóre z nich można wyremontować

dla potrzeb górnictwa księżycowego, do którego moglibyście

od razu powrócić.

Nadajnik i korzyści w kosmosie? Kolnan przetapiali zużyte

kadłuby na statki. Amos zaczął odczuwać mniejsze zniechę-

cenie, choć tylko w połowie wzybył się oporu.

- Humanitarna pomoc będzie wystarczająca, by twoi lu-

dzie przetrwali nadchodzącą zimę, korzystając ze schronień

preferowanych przez waszą kulturę... - kontynuował Agrum.

- Oczywiście, nie możemy wprowadzać na Bethelu zmian

kulturowych - wtrącił Fusto. - Ale władze Światów Cent-

ralnych nie wynagradzają personelu orbitalnego za konspiro-

wanie tubylczej integralności...

- Jeśli chcesz, możesz poprosić o dodatkowych kolonis-

tów swojego wyznania... - wtrąciła Nilsdotter.

- Dajcie odetchnąć chłopakowi - odezwał się nagle Si-

meon. - Dlaczego nie pozwolicie mu przeczytać raportów,

żeby wiedział, o czym mówicie, hmm?

- Oczywiście - zgodził się przedstawiciel SOPIM-u.

- Zapewniam cię, Stacjo Simeonie, że taka była nasza

intencja - bronił się przedstawiciel ZMM.

- A więc niech będzie - powiedziała admirał Questar-

-Benn, uśmiechając się zachęcająco do Amosa, gdy wręczyła

mu kilka plików dyskowych i zaprowadziła do innego pokoju,

gdzie mógł na osobności przetrawić informacje.

- Nic nie ma końca, dopóki się nie skończy - powie-

działa admirał do komandora, kiedy obserwowali opusz-

czające ich kwaterę delegacje, które czasami rywalizowały

ze sobą.

- A to nigdy się nie skończy - stwierdził Tellin-Makie,

nalewając im po porcji brandy w kwaterze na statku flago-

wym. - Nie miałem serca im przypominać, że to nie jest

jedyna banda Kolnari grasująca na wolności.

- A jeśli zostawi się parę, to znów się odrodzą - dodała

znudzona. - Oni wiedzą o tym. Podejrzewam, że właśnie

z tego powodu za parę lat będziemy mieli Simeona i resztę

na listach. Kolnari będą zagrożeniem, dopóki choć dwoje

z nich pozostanie przy życiu.

- Psychologowie zarzekają się, że da się ich zrehabilito-

wać. Do E-mc2- stwierdziła, pociągając łyk. - Przeklęte

karaluchy. Może to małe okrucieństwo przyniesie nam jakieś

korzyści - westchnęła.

- Chwilowo, dopóki ogół społeczeństwa nie przyzwyczai

się do tych drobnych okrucieństw - odpowiedział Tellin-

-Makie. - Potem możemy wrócić do sikania na stosy. Jednak

nie wydaje mi się, żeby Kolnari byli jedynym poważnym

problemem.

- Oby tak było. Oby tak było, przyjacielu.

Spojrzała na ekran pokazujący zewnętrzny widok na SSS-

-900-C. Serworoboty remontowe i postacie w skafandrach

wciąż pracowały nad kilkoma poważniejszymi uszkodzeniami,

chociaż upłynie pokolenie, zanim szkody zostaną w pełni

naprawione. Admirał odnotowała w pamięci, że może odwołać

pomoc inżynieryjną, skoro stacja posiada siłę roboczą.

- Chociaż, ogólnie biorąc, cieszę się, że nie mamy ich

problemów, biedni bohaterzy - oznajmiła.

- Amen.

- Tak, tak - przytaknął gorliwie Joseph, kiedy Amos

skończył opowiadać mu o pomocy obiecanej przez SOPIM

i ZMM, a sprowadzającej się nawet do zastąpienia Guiyona

Planetarnym Mózgiem. - Musimy wracać tak szybko, jak to

możliwe.

- Tak, ty i Rachel musicie.

- Rachel i ja? - powtórzył Joseph, wpatrując się w Amo-

sa z nagłym niepokojem.

- Tak, ponieważ trzeba przygotować grunt, zanim będzie-

my mogli przyjąć pomoc...

- Ale to ty, Amosie ben Sierra Nueva, musisz wrócić! -

Joseph nagle postarzał się na twarzy. - To twój obowiązek.

Oni potrzebują bohatera... i proroka.

Amos, z rękami założonymi do tyłu, zaciskając i otwierając

pięści, przemierzał w tę i z powrotem swój pokój w kwaterze

Simeona.

- Zgadza się, Josephie, oni potrzebują bohatera - powie-

dział, zatrzymując się przed przyjacielem. - Ale skoro ja nim

jestem, to ty też!

- Ja? - roześmiał się Joseph. - Jestem twoją prawą

ręką, z czego jestem dumny i twoim przyjacielem, z czego

jestem jeszcze dumniejszy. Ale to ty jesteś prorokiem, boha-

terem, jedynym, za którym ludzie pójdą.

Amos ujął go za ramiona.

- Jesteś moim bratem, tak prawdziwym, jakby urodziła

nas ta sama matka. - Joseph zamrugał oczyma, gdy Amos,

dla potwierdzenia swych słów, obdarzył go dotknięciem poli-

czków jak bliskiego krewnego. - I to ty wrócisz, podczas

gdy ja będę pertraktował z tymi poganami i upewnię się, że

pomoc, którą nam proponują, nie osłabi naszych ludzi, lecz

pozwoli im stać się tak silnymi, żeby już nigdy więcej nie

zaskoczył nas żaden lump. - Jak uratować ratowanego przed

ratującym?, pomyślał. - I... zastanawiam się - kontynuował

Amos głośno - zastanawiam się, czy to dobrze, żeby nowy

przywódca pochodził ze starej linii Proroka... aby Bóg uśmie-

chnął się do niego! Przez zbyt wiele pokoleń ludzie podążali

za starymi rodami. - Westchnął zrezygnowany. - A te do-

prowadziły ich do ruiny.

- Ty doprowadziłeś nas do wielkości! - zawołał Joseph

z przekonaniem. A nawet czegoś więcej, gdybyś mniej wątpił

w siebie, dodał w duchu. - Pokazałeś swoją siłę jako wol-

nomyśliciel, obrońca swojej planety, przebiegły strateg...

- Historia nie pokazuje wielu przywódców wojennych,

którzy mieliby taki sam talent przywódczy w czasie pokoju!

- Ale jesteś spokojnej natury, dopóki nie zostaniesz spro-

wokowany do obrony tego, co jest ci drogie - odpowiedział

Joseph. - Na przykład teraz poczuwasz się do obowiązku

bronienia nas przed tymi, którzy chcą nas chronić! - Joseph

uśmiechnął się ponuro. - To twarz Channy przesłania ci

drogę.

Amos rzucił mu tak srogie spojrzenie, że Joseph odwrócił

głowę i zwiesił ramiona.

- Nie mogę porzucić tych, wobec których przez całe

życie będziemy mieli dług wdzięczności. Jeżeli w tym jed-

nym przypadku obowiązek i honor mogą iść w parze, to

pozwól mi je połączyć. - Amos westchnął głęboko, rozdarty

między miłością a obowiązkiem. - Czy Simeon, Joat i Chan-

na mają być zaledwie rozdziałem w moim życiu, dlatego że

czternaście pokoleń temu Prorok został ojcem mojego pra-

prapradziada? Widzieliśmy na Bethelu, co z tego wynik-

nęło.

- Tak, Amosie, to prawda, widzieliśmy. I masz rację,

pragnąc być dłużnikiem wszystkich - Joseph delikatnie za-

akcentował to słowo - mieszkańców stacji, chociaż zapo-

trzebowanie na twoją szczególną rolę wygasło.

- Tak, to już się skończyło. W zamian muszę przyjąć

kilka innych ról i każdą z nich odegrać z honorem. - Nagle

uśmiechnął się do młodszego mężczyzny w sposób, który

zawsze pozwala wyciągnąć od rozmówcy pożądaną odpo-

wiedź. - Poza tym daję Rachel szansę odzyskania dobrego

imienia.

Joseph posłał mu równie srogie spojrzenie, jak to, które

przedtem rzucił mu Amos.

- Co przez to rozumiesz?

- W końcu z wykształcenia jest administratorem infosys-

temów. Jej obowiązkiem jest pomóc ci w wywołaniu naszych

ludzi z kryjówek i napisaniu raportów, które muszę otrzymać,

żebym wiedział, co jest najbardziej potrzebne. Z wami dwoj-

giem, ramię w ramię... tego właśnie pragniesz, nieprawdaż,

Josephie? Rachel u twego boku?

Młodszy mężczyzna roześmiał się i zarumienił, co zdawało

się wprawić go w jeszcze większe zakłopotanie.

- Wiesz, że tego właśnie pragnę, ale, Amosie, nie wiń jej

za to, co zrobiła.

- Nie winie - skłamał Amos. - Ale będzie potrzebo-

wała odkupienia we własnych oczach!

- O, tak - przyznał Joseph z westchnieniem. - Niepo-

koi się tym. Mówiła mi- kontynuował ciszej. - Mówi mi

też o tobie, ale mówi to mi.

- Więc idź do niej, Josephie, mój bracie, mój przyjacielu.

Gdybyś uparcie zmuszał mnie do nałożenia płaszcza przywód-

cy, wydałbym ci rozkaz. Ale przemyśl to, co ci powiedziałem,

bracie bohaterze. Wrócisz na Bethel jako mój brat i równy

mnie, a nie moim wasalom... nawet nie jako pierwszy wśród

moich wasali. Czas tej nieistotnej etykiety przeminął.

- Idę - powiedział Joseph. Odwrócił się na pięcie. -

Myślę, że ty też zasłużyłeś na odrobinę szczęścia. Może je

znajdziesz, z wolą Boga!

Channa uparła się przy powrocie do swojej kwatery, wy-

kazując, że ani Chaundra, ani jego personel nie mogą już nic

dla niej zrobić w szpitalu.

- Będę się tam o wiele lepiej czuła - powiedziała dok-

torowi. - Znam otoczenie. Simeon może mi przypominać,

gdzie kładę rzeczy, więc będę mogła znaleźć to, czego po-

trzebuję. Teraz już tylko czas może coś zmienić.

Kiedy Simeon ustawił jej dryfujący fotel przy udrapowa-

nym satyną łóżku, położyła się, nie widząc, nie odzywając

się, przetrawiając niedawne wydarzenia. Owszem, odczuwała

głęboką ulgę, że Seldowi odroczono wyrok śmierci. Ale zo-

stało do podjęcia tyle decyzji, które zawisły nad jej głową;

czuła ich przytłaczający, realny ciężar, mimo iż nie mogła ich

zobaczyć. Łza spłynęła jej po policzku, więc potarła nim

o szarą, satynową narzutę gestem, który - miała nadzieję -

zamaskował prawdziwy powód.

- Grosik za twoje myśli?

Ponieważ Simeon przybrał odpowiednio wesoły ton, uśmie-

chnęła się do niego blado, choć zastanawiała się, jak mógł

zauważyć coś tak małego, jak łza.

- Nie mam nic do sprzedania - odpowiedziała. - Zo-

stały tylko krążące dokoła strzępki myśli. Coś w stylu: Happy

kończy jako galaktyczny okruszek. To każdego może przy-

prawić o ból głowy.

- Boli cię głowa? - Natychmiast w jego głosie zabrzmia-

ła troska.

- Nie, nie - zaprzeczyła, potrząsając głową na poduszce.

- Posłuchaj, Channo, wyzdrowiejesz - powiedział zde-

cydowanym tonem, jak ktoś, kto mimo wszystko nie traci

nadziei, że jego oświadczenie jest zgodne z prawdą.

Energicznie skinęła głową, co było charakterystyczne dla

jej temperamentu i sposobu bycia.

- Tak, jestem tego pewna. - W jej głosie wyczuwało się

napięcie.

- Channo, przejrzałem każdy raport, jaki udało mi się

znaleźć na temat tego rodzaju tymczasowej ślepoty - konty-

nuował, przepajając swój głos pewnością. Oddałbym wszystko,

żeby móc trzymać cię w ramionach i pocieszać, ale wszystko

co mam, to kontakt głosowy. Rozmawiaj ze mną, Channo,

pomyślał. - Zdarzały się gorsze przypadki, a ty nadal będziesz

widzieć... przez moje receptory. Pamiętaj o tym, Channo. A ja

widzę naprawdę dobrze i wszystko, co potrzebuję!

Zerwała się i wpadła mu w słowo.

- Simeonie, oszczędź mi... - zaczęła gwałtownie. - Na-

prawdę mógłbyś to dla mnie zrobić?

- Jasne - odpowiedział, równie zaskoczony, co rozgnie-

wany. - Chyba mogłaś się o tym przekonać. Używałaś moich

receptorów przez ostatnie dwa tygodnie!

Znieruchomiała, zbita z tropu, a potem usta jej zadrżały

w uśmiechu.

- Naprawdę? - zapytała łamiącym się głosem. - Jestem

winna tobie i wszystkim przeprosiny za to, że zachowywałam

się jak litujący się nad sobą mięczak! - dodała ze smutkiem

po chwili milczenia.

- To zrozumiałe, musiałaś się przystosować.

- Ale nie musiałam warczeć na ciebie.

- Ach, to? Gdybyś nie warczała, nie wiedziałbym, jak

dowcipnie odpowiedzieć. Nie wyzbywaj się tego nawyku,

Channo kochanie.

Uśmiechnęła się wyraźniej.

- Na pewno nie wyzbędę się go.

- Dlatego, że lubisz wyzwania, nieprawdaż? I dlatego, że

w zasadzie jestem dobrym kompanem.

- I bardzo przyzwoitym.

- Bardzo dowcipnym i inteligentnym - przypomniał jej.

- I bardzo przystojnym.

- Naprawdę tak myślisz?

- O tak - odpowiedziała. - Szczególnie lubię twoją

bliznę odniesioną w pojedynku. Jest taka miła w dotyku.

- Dziękuję - powiedział ucieszony. - Jesteś pierwszą

osobą, która o niej wspomniała. Całe lata czekałem, aż ktoś

o nią zapyta. Czasami ludzie myślą, że to brud na obiektywie

projektora.

Uśmiechnęła się.

- Nieźle ci szło z tym kijem baseballowym.

Milczał przez moment, niepewny.

- Hm...

- Nie, naprawdę - zapewniła go. - Ta projekcja jest

idealnym portretem twojej osobowości. Nie jest oparta na

ekstrapolacji chromosomalnej, prawda?

- Nie - powiedział, nadając swojemu głosowi pozory

śmiechu. - To jestem ja taki, jaki chciałbym być. Nie zniósł-

bym, gdyby okazało się, że moja ekstrapolacja ma cofniętą

brodę i duży nos, więc nigdy nie próbowałem jej znaleźć. Jes-

tem Simeonem stworzonym przez samego siebie!

- Mądre - przyznała. - Bardzo mądre.

Drzwi otworzyły się i na progu stanął Amos.

- Channo! - zawołał namiętnym głosem.

Usiadła wyprostowana na łóżku, otwierając usta ze zdzi-

wienia.

- Myślałam, że odleciałeś.

Podszedł szybkim krokiem i wziął ją w ramiona.

- Jak mógłbym cię tak zostawić? - odpowiedział, gła-

dząc jej włosy.

Simeon przeklinał w duchu, że musi pozwolić Amosowi

zniweczyć efekt jego ciężkiej pracy. I to akurat teraz, kiedy

udało mi się rozweselić ją i przywrócić do prawie normalnego

dla niej stanu umysłu.

Channa podniosła rękę, odnalazła twarz Amosa i pochyliła

się, żeby go pocałować; roześmiała się, ponieważ trafiła

w kącik jego ust. I stopniowo odszukała satysfakcjonującą

ją pozycję.

- Chcesz mnie! - westchnął Amos po długim pocałunku.

Nie, ty ośle! Ona chce podwójne piwo i bilet na Śmierć

w dwudziestym pierwszym wieku. Och, gdybym tak miał ręce,

Amosie ben Sierra Nueva, żeby puknąć cię w głowę.

Channa nie odpowiedziała, tylko trzymała głowę tak, jakby

przez bandaże patrzyła na Amosa. Uśmiechnął się do niej

uśmiechem mężczyzny, który wierzy, że może dokonać wszy-

stkiego; uśmiechem, który sprawia, ze nadawca staje się

odbiorcą cudu.

- Przyszedłem prosić cię, żebyś została ze mną- oznaj-

mił, śmiejąc się.

- Naprawdę? - zapytała rozmarzonym tonem.

Znowu się pocałowali, ale tym razem dużo głębiej. Channa

utonęła w jego objęciach, wzdychając jak ktoś uwolniony od

bólu, z którego dotąd nie zdawał sobie sprawy.

- Kocham cię, Channo - powiedział.

- Kocham cię, Simeonie - mruknęła.

Amos zesztywniał. Channa podniosła ku niemu ślepą twarz

i jeszcze raz szepnęła ochrypłym głosem:

- Kocham cię.

Puścił ją i cofnął się. Zawahała się i odwróciła głowę z boku

na bok.

- Amos? O co chodzi? Czy ktoś tu jest?

- Tak - oznajmił sztywno. - Ktoś, kto wchodzi między

nas.

Channa zdziwiona, wyciągnęła na oślep jedną rękę, a drugą

oparła o pierś Amosa.

- Nikogo prócz nas tutaj nie ma. O czym mówisz?

- Mówię o Simeonie - wydyszał jego imię. - Właśnie

wyznałaś mu swoją miłość.

Wyraz jej twarzy zmienił się gwałtownie z radosnego

w zmartwiony.

- Ja... ja... - zaczęła zmieszana.

- Dżentelmen ze Sierra Nueva nie narzuca się. Przeszka-

dzam - powiedział, odtrącając jej ręce i zrywając się na

równe nogi. - Zostawiam was samych. - I wyszedł.

Channa spuściła nogi z łóżka i rzuciła się za nim. Poruszała

się niespodzianie szybko i zanim Simeon zdążył ją ostrzec,

uderzyła w ścianę tuż obok drzwi. Łkając, przeszła we właś-

ciwe miejsce i drzwi otworzyły się przed nią.

- Amos! Zaczekaj! - krzynęła i tym razem Simeon otwo-

rzył zewnętrzne drzwi, ale zatrzymała się w progu, by odzys-

kać orientację i usłyszała aż nazbyt wyraźnie, że winda się

zamyka.

- Amos! Nie odchodź! - krzyknęła, słysząc jak winda

ruszyła. Stała z głowa wspartą o metal, łkając cicho, aż

przylegające, syntetyczne bandaże przemokły od łez.

Amos oparł głowę o ścianę windy. Zrozpaczony głos Chan-

ny odbijał się echem w jego umyśle, lecz nie był w stanie

zagłuszyć jej szeptu: "Kocham cię, Simeonie".

- Dokąd się wybierasz? - zapytał go Simeon.

Mężczyzna wyprostował się i zazgrzytał zębami.

- Do doków - odpowiedział zdecydowanie. - Muszę

wracać na Bethel.

Simeon westchnął dramatycznie.

- A kto będzie pośredniczył między Bethelem a SOPIM-em

i ZMM? Kto będzie ratował ratowanych przed ratującym? -

Zaskoczył Amosa, wypowiadając jego własne myśli. - Ktoś

musi nimi kierować - kontynuował.

- Rachel może się tym zająć. Jest specjalistą info...

- Rachel! - ryknął Simeon z ironią. - Ona nie wiedzia-

łaby, jak nimi kierować. Skołowaliby ją. Właściwie już jest

skołowana.

- Mówią, że nie będą się mieszać...

- Mówią, mówią - przedrzeźniał go Simeon. - Używaj

własnego rozumu, Amosie, zamiast kierować się zdaniem

Josepha. On jest facetem, którego potrzebujesz na planecie,

żeby wywabił twoich ludzi z kryjówek. Ale, ty jesteś jedynym,

który potrafi utrzymać tutaj wszystko pod kontrolą!

- To moja sprawa, co zrobię - warknął Amos. - Ty też

nie masz prawa mieszać się... - W tym momencie zauważył,

że winda zatrzymała się. Skrzyżował ramiona.

- Zamierzasz więzić mnie tu, aż Joseph, Rachel i reszta

odlecą?

- Emocjonalnie byłeś więźniem, odkąd się tu znalazłeś.

Jak myślisz, po co zadawałbym sobie tyle trudu, żeby SOPIM

i ZMM zainteresowały się Bethelem?

- Rzeczywiście, ty. Ale admirał i komandor...

- Wysłuchali tego, co musiałem im powiedzieć, a to

więcej niż ty dokonałeś. Musisz tutaj zostać...

Obraza, oburzenie, wstręt i wściekłość odbijały się, niekon-

trolowane, na twarzy Amosa.

- No, wreszcie to przyznajesz.

- Przyznajesz, że chcesz zrobić ze mnie tylko seksualną

zabawkę! - krzyknął gwałtownie Bethelianin. - Namiastkę

siebie wobec Channy!

- Co takiego? - Głos Simeona odbił się w małej, zamknię-

tej komorze. - Masz chorą wyobraźnię! I prawdopodobnie

dlatego ta propozycja jest taka interesująca - dodał umiarkowa-

nym, na wpół rozbawionym tonem. - Ale ty to powiedziałeś,

nie ja. Jakkolwiek nie ze względu na mnie musisz tu być, lecz ze

względu na Channę. Ona naprawdę jest w tobie zakochana,

Amosie. Czy to nie może dotrzeć do tej twojej aroganckiej,

urodzonej do zarządzania majątkiem ziemskim głowy?

- Kocha mnie? Kocha mnie? Więc dlaczego obejmowała

mnie i mówiła: "kocham cię, Simeonie"?

- No rzeczywiście, może nie nazywała cię Simeonem-

-Amosem przez ostatnie, pełne napięcia dwa tygodnie, co?

- Cholera! - Amos pacnął się dłonią w czoło. Jego twarz

wyrażała skrajne przerażenie.

- Z pewnością to nie mnie, ani nie mój hologram, ani nie

moją kapsułę całowała w tym momencie! Odpuść jej trochę.

Do diabła, ona została oślepiona! Jest przerażona, wyczerpana,

znajduje się pod silną presją. Nie łam jej serca z powodu

przejęzyczenia!

- Przejęzyczenia?

- Przejęzyczenia! Ty egocentryczny, tępy, samolubny

draniu!

- Ale ty też ją kochasz! - Amos wymachiwał pięściami,

rozglądając się za celem, na którym mógłby wyładować swoją

frustrację i gniew.

- Tak, kocham ją. Równie mocno, jak ty. Nie, praw-

dopodobnie o wiele bardziej. Ona też jest we mnie trochę

zakochana, a ja wysoko cenię jej uczucie. Ale nie mogę jej

dotknąć, Amosie. Nie mogę jej objąć bez względu na to, jak

bardzo bym chciał. Więc co cię niepokoi?

- Że marzy o tobie i zastanawia się, jakby to było dobrze

znaleźć się w twoich ramionach. - Słowa, w których po-

brzmiewała zazdrość, odbiły się echem w zamkniętej prze-

strzeni windy i powróciły do Amosa. - Myślę, że kochając

się ze mną, chciałaby zamknąć oczy i słyszeć twój szept. Nie

będę ani jej, ani twoim narzędziem fantazji.

- Powiem ci, co ja myślę. Myślę, że jesteś głupim, pro-

wincjonalnym, małostkowym, zazdrosnym draniem. Pozwól,

że dam ci posmakować tego, przez co ona przechodzi, podczas

gdy ty wychodzisz i zostawiasz ją z tym samą.

Simeon zgasił światła w windzie. Nieprzenikniona ciem-

ność otoczyła Amosa na wystarczająco długo, by osiągnął

stan, w którym człowiek wyobraża sobie światła i kolory, żeby

się pocieszyć. Ludzkie oko nie jest przystosowane do funk-

cjonowania w kompletnej ciemności. Nawet w ciemną noc do

zamkniętych oczu dociera trochę światła z otoczenia.

Ciemność i ruch były dezorientujące.

I przerażające, przyznał przed sobą Bethelianin.

- Przestań - powiedział Amos spokojnie, lecz stanow-

czo. Simeon nie odpowiedział. - Powiedziałem, przestań. -

Do jego głosu wkradła się nuta niepokoju. Może to wypadek.

przeszło mu przez myśl powątpiewanie.

Simeon zatrzymał windę.

- Nieprzyjemne, prawda? - zapytał spokojnie.

- Tak - przyznał Amos ponuro. - Czy mógłbyś zapalić

światła? Proszę.

- Channa nie może - zauważył Simeon. - Możliwe, że

nigdy nie odzyska wzroku i będzie musiała otrzymać protezy

oczu, jeden z tych wynalazków, który montują w twarzy. Tak,

dla Channy świat już zawsze może wyglądać w ten sposób.

- Co mam zrobić twoim zdaniem? - zapytał Amos. -

Gdybym mógł, oddałbym jej własny wzrok.

- To bezpieczna propozycja - zauważył Simeon pogar-

dliwie. - Nie zaakceptowałaby takiej ofiary, nawet gdyby

była potrzebna.

- Więc czego chcesz ode mnie? - Teraz Amos już nie-

mal krzyczał, mocno uderzając się rękami w boki.

- Czegoś o wiele łatwiejszego. Obejmij ją. Po prostu weź

ją w ramiona i przytul. Wy, delikatnicy, potrzebujecie tego.

Ja nigdy tego nie doświadczyłem, więc nie mam za czym

tęsknić.

Amos zastanawiał się. Milczał.

- Zastawiłbym swoją kapsułę, gdybym mógł pocieszyć ją

fizycznie. Ale nie mogę. Mogę natomiast upewnić się, że

dostanie to, czego potrzebuje, od jedynej osoby, od której to

przyjmie. I pozwól, że powiem ci coś, zarozumialcze. Nie

chciałbym stać się delikatnikiem, nawet po to, by pocieszyć

Channę. W porównaniu z nami jesteście kalekami! Zdajesz

sobie z tego sprawę? Posiadamy zmysły i umiejętności, których

nie potraficie sobie nawet wyobrazić. Ale to prawda, na tej

jednej płaszczyźnie jestem o ciebie zazdrosny. Mimo to zaaran-

żowałem... tak, w swojej szlachetności... zaaranżowałem wszy-

stko tak, żebyś musiał zostać na tej stacji i kierować sprawami

Bethelian, jak przystało na ich przywódcę. Dzięki temu bę-

dziesz mógł również pocieszać kobietę, którą obaj kochamy.

Powiem szczerze! Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy,

Amosie. - W głosie Simeona zabrzmiała nuta bezsilności. -

Byłem z nią, odkąd została zabrana do szpitala. Nie opuściłem

jej. Kiedy budzi się, życzę jej dobrego dnia i to mój głos słyszy

wieczorem jako ostatni. Jestem tym, który bezpiecznie przepro-

wadzają przez pokój. Jestem tym, który mówi jej, że to, czego

szuka, znajduje się trochę na prawo. Jestem tym, który upewnia

się, czy dostała posiłki. Znosiłem jej ataki złego humoru

i litowania się nad sobą - i przemiawiałem do niej w momen-

tach paniki. Jestem z nią przez cały czas. A jednak kiedy ty...

nareszcie, muszę dodać... wszedłeś do pokoju, zareagowała,

jakbym nigdy nie istniał. Widziałeś ją? Zajaśniała, jak gwiazda,

która staje się nową. A ty bezwstydnie ją porzuciłeś!

Simeon zapalił światła i Amos mrugał przez chwilę, zanim

jego wzrok przyzwyczaił się do nowych warunków.

Drzwi otworzyły się i Channa podniosła głowę, nie do-

wierzając, że słyszy odgłos jego szybko zbliżających się

kroków.

- Och, Amosie! - Na wyczucie wyciągnęła ramiona w jego

stronę.

- Channo. - Amos ujął jej dłonie i pociągnął ją w swoje ra-

miona. Tylko ja mogę to robić, pomyślał z poczuciem posia-

dania i dumą, a także, pod wpływem tamtej chwili ciemności,

ze smutkiem, że Simeon nigdy tego nie pozna.

- Przepraszam. Wybacz mi - szeptał, gładząc jej włosy.

Channa łkała i próbowała przepraszać, wpadając mu w sło-

wa, lecz powstrzymał ją pocałunkiem.

Simeon odprowadził ich wzrokiem do pokoju gościnnego,

ale postanowił nie wchodzić tam za nimi. To będzie wystar-

czająco trudne, pomyślał. Może z czasem pogodzę się z tym.

Ale czyż nie rozegrałem wspaniałej partii?

- Przyszedłem powiedzieć ci, że muszę zostać na stacji

dłużej, niż myślałem - rzekł Amos. - Kiedy będę musiał

wrócić na Bethel...

- Zostajesz? - Radość na jej twarzy i w głosie upewniły

Amosajak żaden z argumentów Simeona, że Channa rzeczy-

wiście bardzo go kocha.

- Zostaję... na razie - odpowiedział, pieszczotliwie wo-

dząc palcem po jej pięknej twarzy. To też ja mogę robić, a on

nie, pomyślał.

- Na razie? - Nawrót jej głębokiego i szczerego strachu

chwycił go za serce.

- Muszę wrócić na Bethel - powiedział powoli. -

Mam tam zobowiązania.

- Ja mam je tutaj. Nie mogę zostawić Simeona ani Joat -

stwierdziła Channa żałośnie.

Amos wiedział, że miała na myśli także tę kwaterę, którą

znała pomimo swej ślepoty, oraz tę stację, którą w głębi serca

uważała za swój dom, tak jak on Bethel.

- Nie mogę ani zostawić moich ludzi, mojej planety, ani

prosić ciebie o takie poświęcenie - oznajmił, wykorzystując

siłę swej osobowości, aby ją przekonać.

Uśmiechnął się do niej, kciukami pieszcząc aksamitną skórę

jej skroni. Dotknęła palcami jego twarzy i odwzajemniła

uśmiech.

- Ale kilka razy w roku będę musiał wracać na tę stację

w interesie moich ludzi i mojego świata - kontynuował. -

To z pewnością będę mógł robić. - Wzruszył ramionami. -

Skoro moi ludzie nie potrafią obejść się bez swego proroka,

to muszę ich uczyć. Może nadejdzie dzień, kiedy nie będą

potrzebowali człowieka stojącego między nimi a Bogiem, a ja

będę wolny, by spokojnie hodować swoje konie i róże.

Twarz Channy zajaśniała.

- A ja będę mogła cię odwiedzać, prawda? - mruknęła.

- Z Joat - powiedział Amos, a potem dodał o wiele

bardziej przekonującym i pełnym miłości tonem: - Chociaż

nie jest dobrze dla dziecka, kiedy jest samo, bez rodzeństwa...

Channa wyczuła, że zmienił pozycję - oficjalnie przyklęk-

nął przed nią na jednym kolanie.

- Tak - roześmiała się, zanim zdążył przemówić, i po-

ciągnęła go w górę obiema rękami.

- W tej sytuacji powinienem poprosić twojego ojca o po-

zwolenie - oznajmił Amos, wstając i przyciągając ją bli-

żej. - Ale Simeon go zastąpił.

Dała mu lekkiego kuksańca w żebra.

- Porozmawiam z Simeonem w swoim imieniu.

- Więc oboje zwrócimy się do Simeona-ojca. Ale -

szenął jej Amos do ucha - jest jeden warunek.

- Jaki?

- Nie wolno ci nigdy więcej nazywać mnie Simeonem. -

Odchyliła głowę do tyłu i przytaknęła uroczyście. Delikatnie

dotknął jej podbródka. - Możesz jednak - mówił dalej, ten

jeden raz pragnąc, żeby Simeon ich słuchał - nazywać mnie

Persefoną.

EPILOG

Dreszcze ustępowały i ci, którzy przeżyli, powracali do

zdrowia, choć jedna czwarta załogi zmarła z powodu gorączki,

a jeszcze więcej oszalało.

Podczas gdy Panna Młoda leciała samotnie poza granice

układu, Belazir t'Marid leżał na zaciemnionym mostku, zacis-

kając zęby szczękające pod wpływem kolejnego ataku.

- Któregoś dnia... - szepnął.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anne McCaffrey Cykl Statki (4) Miasto, które walczyło
McCaffrey Anne Statek blizniaczy t 2
McCaffrey Anne Statek ktory zwyciezyl t 5
McCaffrey Anne Statek blizniaczy by barols
Mccaffrey Anne Pern 04 Śpiew Smoków
Lackey Mercedes, McCaffrey Anne Statek, który poszukiwał
McCaffrey Anne Statek 1 Statek, który śpiewał
McCaffrey Anne Statek ktory spiewal(1)
Mccaffrey Anne Pern 04 Śpiew Smoków 2
Statki 01 McCaffrey Anne Statek, który Śpiewał
Mccaffrey Anne Statek 03 Statek Który Poszukiwał
McCaffrey Anne JS 04 Śpiew Smoków
McCaffrey Anne Statek 1 Statek,który śpiewał
Mccaffrey Anne Statek 01 Statek, Który Spiewał
Anne McCaffrey Jezdzcy Smokow 04 Spiew Smokow
McCaffrey Anne & Nye Jody Lynn Statek 5 Statek,który zwyciężył
McCaffrey, Anne BB Ship 04 The City Who Fought with S M Stirling
McCaffrey Anne & Lackey Mercedes Statek 2 Statek,który poszukiwał
Statki 03 McCaffrey Anne & Lackey Mercedes Statek, który Poszukiwał

więcej podobnych podstron