Arthur Conan Doyle Srebrna Gwiazda

Arthur ConanDoyle



"Przygody Sherlocka Holmesa"

Srebrna gwiazda



* * *

- Obawiam się, Watsonie, że będę musiał wyjechać - powiedział Holmes, kiedy

zasiedliśmy do śniadania.

- Wyjechać? Dokąd?

- Do King" s Pyland w Dartmoor.

Nie zdziwiło mnie to. Zastanawiałem się nawet, dlaczego dotąd nie zainteresował

się tą nadzwyczajną sprawą, o której mówiła cała Anglia. Od świtu mój przyjaciel

chodził po pokoju ze spuszczoną głową i zmarszczonymi brawiami, raz po raz

nabijając fajkę mocnym czarnym tytoniem, nie reagując na moje pytania. Gazety

przejrzał jedynie pobieżnie i cisnął je w kąt. Doskonale wiedziałem, co kryje

się pod jego milczeniem. Tylko jedna sprawa mogła zmusić jego umysł do wytężonej

pracy, a było nią zniknięcie faworyta wyścigów konnych o puchar Wessexu i

morderstwo jego trenera. Kiedy więc oznajmił, że wybiera się na miejsce

zdarzenia, odetchnąłem z ulgą.

- Chętnie z tobą pojadę. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

- Wyświadczysz mi tym wielką przysługę, mój drogi Watsonie, i myślę, że nie

będzie to stracony czas, bowiem pewne aspekty tej sprawy zapowiadają się

niezwykle ciekawie. Mamy akurat tyle czasu, by złapać pociąg na dworcu

Paddington, a po drodze opowiem ci, co wiem o tej sprawie. Byłbym wdzięczny,

gdybyś zabrał ze sobą polową lornetkę.

-

Godzinę później siedzieliśmy w przedziale pierwszej klasy pociągu zmierzającego

w kierunku Exeter. Holmes zagłębił się w lekturze nabytych na dworcu gazet. Oder

- Dobrze jedziemy - oznajmił, patrząc w okno, a potem na zegarek. - Prędkość

pociągu wynosi w tej chwili pięćdziesiąt trzy i pół mili na godzinę.

- Nie zauważyłem słupów milowych - odparłem.

- Ani ja. Ale słupy telegraficzne są ustawione w odległości sześćdziesięciu

jardów od siebie, więc rachunek jest prosty. Chyba słyszałeś o zamordowaniu

Johna Strakera i zniknięciu Srebrnej Gwiazdy.

- Czytałem o tym w "Telegraph" i "Chronicie".

- To jedna z tych spraw, w których sztuka dedukcji powinna służyć raczej

analizowaniu istniejących faktów niż szukaniu nowych. Tragedia jest tak

niezwykła i dotyczy tak wielu osób, że cierpimy na nadmiar domysłów i hipotez.

Trudność polega na tym, by oddzielić niepodważalne fakty od spekulacji

reporterów. Potem, mając już solidne podstawy, będziemy musieli się zastanowić,

jakie należy wyciągnąć wnioski i na czym opiera się cała tajemnica. We wtorek

wieczorem otrzymałem telegram z zaproszeniem do współpracy od pułkownika Rossa,

właściciela konia, i od inspektora Gregory'ego, który zajmuje się tą sprawą.

- We wtorek wieczorem?! - wykrzyknąłem. - A dziś jest czwartek. Czemu w takim

razie nie pojechałeś wczoraj?

- Ponieważ, mój drogi Watsonie, popełniłem błąd, który zdarza się często, wbrew

temu, co mógłby sądzić ktoś, kto zna mnie tylko z twoich pamiętników. Po prostu

nie mogłem uwierzyć w to, że najpiękniejszy koń w Anglii może długo pozostawać w

ukryciu, zwłaszcza w tak rzadko zamieszkanej okolicy jak północne Dartmoor. Z

godziny na godzinę oczekiwałem wieści, że się odnalazł i że sprawca porwania

jest również mordercą Johna Strakera. Jednak kiedy minął kolejny dzień i okazało

się, że poza aresztowaniem młodego Fitzroya Simpsona niczego nie zrobiono,

doszedłem do wniosku, iż nadszedł czas, bym wkroczył do akcji. Sądzę jednak, że

wczorajszy dzień nie był stracony.

- Masz już jakąś koncepcję?

- W każdym razie zebrałem podstawowe fakty. Przedstawię ci je, bo nic tak nie

rozjaśnia w głowie, jak podzielenie się myślami z drugą osobą. Nie będziesz też

mógł ze mną współpracować, jeśli nie poznasz całej sprawy.

Odchyliłem się na poduszki, zaciągając cygarem, podczas gdy Holmes pochylił się

w przód i rozpoczął swą opowieść.

- Srebrna Gwiazda pochodzi od Somomy i jest równie wspaniała, jak jej sławny

przodek. Ma teraz pięć lat i zdobyła już wszystkie nagrody na wyścigach,

przynosząc sławę właścicielowi, pułkownikowi Rossowi. Do chwili zniknięcia była

faworytem gonitwy o puchar Wessexu. Stawiano na nią trzy do jednego. Zawsze była

głównym faworytem wyścigów i nigdy nie zawiodła swych kibiców, dlatego stawiano

na nią olbrzymie sumy. To oczywiste, że byli też tacy, którym zależało, by

Srebrna Gwiazda nie stanęła na starcie w przyszły wtorek.

Wiedziano o tym również w King's Pyland, gdzie mieści się stajnia pułkownika, i

podjęto wszelkie środki ostrożności. Trener John Straker był kiedyś dżokejem

pułkownika Rossa, póki nie utył. Przez pięć lat służył u pułkownika jako dżokej

i siedem jako trener, zyskując opinię pracowitego i uczciwego. Do pomocy miał

trzech stajennych. Stajnia nie jest duża, liczy sobie zaledwie cztery konie.

Jeden z tych chłopców pełnił wartę w stajni, a pozostali spali na strychu. Cała

trójka cieszyła się dobrą opinią. John Straker był żonaty i mieszkał w małym

domku, około dwustu jardów od stajni. Nie miał dzieci, w gospodarstwie pomagała

służąca. Powodziło mu się nieźle. Okolica jest odludna, ale jakieś pół mili w

kierunku północnym znajduje się kolonia domków zbudowanych przez pewnego

przesiębiorcę z Tavistock dla chorych i tych, którzy lubią czyste powietrze

Dartmoor. Tavistock leży dwie mile na zachód, a po drugiej stronie wrzosowiska,

w odległości również dwóch mil, mieści się stajnia wyścigowa Mapleton, należąca

do lorda Back-watera, prowadzona przez Silasa Browna. Poza tym okolica jest

dzika, odwiedzana jedynie przez wędrujących Cyganów. Tak oto

wyglądała sytuacja do zeszłego poniedziałku, kiedy nastąpiła katastrofa.

Tego wieczoru konie jak zwykle trenowano i napojono. Stajnię zamknięto o

dziewiątej. Dwaj pomocnicy poszli do domu trenera na kolację, a trzeci, Ned

Hunter, pozostał na straży. Kilka minut po dziewiątej służąca, Edith Baxter,

zaniosła mu do stajni kolację złożoną z baraniego gulaszu. Nie dała mu nic do

picia, bo do stajni jest doprowadzona woda. Poza tym na służbie wolno było pić

tylko wodę. Dziewczyna wzięła ze sobą latarnię, bo zapadł zmrok i ścieżka

prowadziła przez wrzosowisko.

Kiedy znajdowała się w odległości trzydziestu jardów od stajni, z ciemności

wyłonił się mężczyzna i kazał jej się zatrzymać. Gdy wszedł w krąg światła,

zobaczyła, że jest ubrany w szary tweedowy garnitur i beret. Miał też getry i

ciężką laskę zakończoną gałką. Zaskoczyła ją bladość twarzy nieznajomego i

nerwowe zachowanie. Jego wiek określiła na ponad trzydzieści lat.

"Możesz mi powiedzieć, gdzie jestem? - zapytał. - Już miałem tu przenocować,

kiedy zobaczyłem światło latarni".

"Jest pan niedaleko stajni wyścigowej King" s Pyland" - odparła.

"Naprawdę? Cóż za szczęśliwy traf! - wykrzyknął nieznajomy. - Pewnie niesiesz

kolację chłopcu stajennemu, który dyżuruje w stajni. Chciałabyś zarobić na nową

sukienkę? - Wyjął z kieszonki kamizelki złożoną kartkę papieru i podał

dziewczynie. - Daj to stajennemu, a będziesz miała najpiękniejszą sukienkę na

świecie".

Dziewczyna minęła bez słowa nieznajomego i pobiegła prosto do okna, przez które

zwykle podawała posiłki. Było otwarte, a Hunter siedział w środku przy małym

stole. Zaczęła mu opowiadać, co się stało, kiedy ponownie ukazał się nieznajomy.

"Dobry wieczór - powiedział do stajennego. - Chciałbym zamienić z tobą słowo".

Dziewczyna przysięga, że kiedy mówił, trzymał w dłoni kartkę papieru.

"Na jaki temat?" - zapytał pomocnik.

"Na temat sprawy, która pozwoli ci się wzbogacić - odparł tamten. - Wystawiacie

do gonitwy w Wessex dwa konie: Srebrną Gwiazdę i Bayarda. Odpowiedz mi szczerze,

a nie pożałujesz. Czy to prawda, że Bayard może prześcignąć Srebrną Gwiazdę i

dlatego wasza stajnia postawiła na niego?"

"A więc przyszedł pan tu na przeszpiegi! - krzyknął stajenny. - Pokażę panu, jak

się z takimi obchodzimy".

Pobiegł na drugi koniec stajni po psa, dziewczyna zaś rzuciła się pędem do domu.

Biegnąc, odwróciła się i zobaczyła, że nieznajomy zagląda przez okno do stajni.

Jednak chwilę później, kiedy Hunter wypadł z psem, już go nie było i chociaż

chłopak obiegł budynek dookoła, nie znalazł po nim śladu.

- Chwileczkę - przerwałem Holmesowi. - Czy ten chłopak zostawił w tym czasie

drzwi do stajni otwarte?

- Bardzo dobrze, Watsonie - mruknął mój towarzysz. - Ja również o tym

pomyślałem, dlatego wczoraj wysiałem telegram doDartmoor z prośbą o wyjaśnienie.

Chłopak zamknął drzwi, zanim wyszedł ze stajni. Dodam, że okno było zbyt małe,

by przez nie wejść.

Hunter zaczekał, aż wrócą jego współtowarzysze, po czym powiadomił trenera o

tym, co zaszło. Strakera zdenerwowała ta informacja, choć, zdaje się, nie zdawał

sobie sprawy z jej konsekwencji. Jednak był niespokojny, bo pani Straker,

obudziwszy się o pierwszej w nocy, zobaczyła, że mąż się ubiera. Na pytanie żony

odpowiedział, że niepokoi się o konie i zamierza pójść do stajni, by sprawdzić,

czy wszystko w porządku. Błagała, żeby nie wychodził, bo usłyszała krople

deszczu uderzające o szyby, lecz zignorował jej prośby, włożył płaszcz

nieprzemakalny i wyszedł z domu.

Obudziła się o siódmej rano i stwierdziła, że mąż jeszcze nie wrócił. Ubrała się

pospiesznie, zawołała służącą i razem poszły do stajni. Drzwi były otwarte, a w

środku na krześle spał Hunter w stanie kompletnego zamroczenia. Boks faworyta

był pusty i ani śladu po trenerze.

Pani Straker zbudziła stajennych, którzy nocowali w sieczkarni nad składem

uprzęży. Niczego jednak nie słyszeli, bo mocno spali. Hunter był najwyraźniej

pod wpływem jakiegoś narkotyku, więc zostawiono go w spokoju. Obie kobiety i

chłopcy rozbiegli się w poszukiwaniu trenera i konia. Przypuszczali, że Straker

wyprowadził Srebrną Gwiazdę na wczesny trening, lecz po wejściu na pobliskie

wzgórze, z którego roztaczał się widok na wrzosowiska, nie zauważyli śladu

konia, za to spostrzegli coś, co ich przeraziło.

Jakieś ćwierć mili od stajni na krzaku żarnowca trzepotał płaszcz Johna

Strakera. Tuż za nim, w niewielkim zagłębieniu, leżało ciało nieszczęsnego

trenera. Głowę miał roztrzaskaną uderzeniem jakiegoś ciężkiego przedmiotu i

długą ranę na udzie, wyglądającą jak cięcie czymś ostrym. Wszystko wskazywało na

to, że Straker bronił się rozpaczliwie, bo w prawej ręce ściskał nóż, umazany

krwią aż po rękojeść, a w lewej czerwono-czarny jedwabny krawat, który służąca

widziała wczoraj u nieznajomego. Również Hunter, kiedy oprzytomniał, rozpoznał

ten krawat. Twierdził, że ten sam człowiek musiał mu wsypać narkotyku do

gulaszu. Jeśli chodzi o konia, to w błocie na dnie wgłębienia znaleziono liczne

ślady kopyt. Zwierzę jednak zniknęło. Nie pomogło wyznaczenie wysokiej nagrody i

zaangażowanie w poszukiwania wszystkich Cyganów z Dartmoor. Poza tym analiza

resztek kolacji Huntera wykazała obecność znacznej ilości sproszkowanego opium.

Tymczasem reszta domowników po zjedzeniu gulaszu nie odczuła żadnych sensacji.

Oto główne fakty, bez upiększeń i hipotez. A teraz opowiem ci, co w tej sprawie

zdziałała policja.

Inspektor Gregory, któremu powierzono sprawę, to ze wszech miar kompetentny

oficer. Gdyby tylko natura obdarzyła go wyobraźnią, mógłby zajść wysoko w swoim

zawodzie. Po przybyciu na miejsce odnalazł i aresztował człowieka, na którego

przede wszystkim padło podejrzenie. Nietrudno go było znaleźć, bowiem mieszkał w

jednym z tych wspomnianych przeze mnie domków. Nazy-

wa się Fitzroy Simpson. To człowiek z dobrej rodziny, wykształcony, który

roztrwonił majątek na wyścigach i zajmuje się teraz buk-macherstwem w

londyńskich klubach sportowych. Po przejrzeniu jego książki zakładów okazało

się, że przyjął stawki na sumę pięciu tysięcy funtów przeciw Srebrnej Gwieździe.

Po aresztowaniu powiedział z własnej woli, że przyjechał do Dartmoor w nadziei

zdobycia informacji o koniach z King's Pyland, a także o Desborough, drugim

faworycie wyścigów, ze stajni Mapleton zarządzanej przez Silasa Browna. Nie

zaprzeczał, że był tego wieczoru w Dartmoor, lecz nie miał żadnych złych

zamiarów. Kiedy pokazano mu krawat, zbladł i nie potrafił wyjaśnić, skąd się

wziął w ręku zamordowanego. Wilgotne ubranie wskazywało na to, że był ubiegłej

nocy na dworze, a ciężka laska obciążona ołowiem mogła być tą bronią, którą

zadano śmiertelne obrażenia trenerowi. Na jego ciele nie znaleziono jednak

żadnych ran, gdy tymczasem ślady na nożu Strakera wskazywały, że musiał zranić

jednego z napastników.

Tak oto, Watsonie, przedstawia się w skrócie cała sprawa i będę ci wielce

zobowiązany,- jeśli zechcesz wnieść w nią trochę światła.

Z wielkim zainteresowaniem wysłuchałem niezwykle przejrzystego wywodu Holmesa.

Chociaż większość faktów była mi znana, nie potrafiłem ocenić ich znaczenia i

wzajemnych związków.

- Czy to możliwe, by Straker sam się zranił w konwulsjach spowodowanych

uszkodzeniem mózgu? - zapytałem.

- To więcej niż możliwe, to prawdopodobne - odparł Holmes. - W ten sposób

upadłby główny punkt obrony oskarżonego.

- W dalszym ciągu jednak nie wiem, co o tym sądzi policja.

- Obawiam się, że każda teoria będzie miała braki - powiedział mój przyjaciel. -

Policja, zdaje się, uważa, że ten Fitzroy Simpson uśpił stajennego, jakoś zdobył

drugi klucz, otworzył drzwi stajni i wyprowadził konia. Brakuje uzdy, więc

Simpson musiał mu Ją włożyć. Potem, zostawiając otwarte drzwi, poprowadził konia

na wrzosowisko, gdzie spotkał trenera. Wywiązała się bójka. Simp-

son uderzył trenera laską w głowę, sam jednak nie odniósł żadnej rany. Potem

albo poprowadził konia do jakiejś kryjówki, albo koń uciekł w czasie bójki i

błąka się teraz po wrzosowisku. Tak widzi to policja i choć jej teoria brzmi

nieprawdopodobnie, inne są jeszcze mniej prawdopodobne. Wszystko to spodziewam

się sprawdzić na miejscu, bo w tej chwili nie jestem w stanie posunąć się dalej

w rozumowaniu.

Dopiero wieczorem dojechaliśmy do miasteczka Tavistock, leżącego w samym środku

olbrzymiego okręgu Dartmoor. Na stacji czekało na nas dwóch dżentelmenów - jeden

wysoki, z wielką, przypominającą lwią grzywę czupryną i przenikliwymi

niebieskimi oczyma, drugi niski, wyprostowany, niezwykle elegancki, w surducie i

getrach, z przystrzyżonymi bokobrodami i monoklem. Tym drugim był pułkownik

Ross, znany sportsmen, a pierwszym inspektor Gregory, człowiek, który szybko

zdobywał sobie sławę w policji.

- Cieszę się, że pan przyjechał, panie Holmes - powiedział pułkownik. -

Inspektor zrobił wszystko, co było możliwe, chciałbym jednak poruszyć niebo i

ziemię, by pomścić biednego Strakera i odzyskać konia.

- Czy pojawiły się jakieś nowe fakty? - zapytał Holmes.

- Z przykrością muszę stwierdzić, że nie - powiedział inspektor. - Mamy tu

powóz, gdyby więc panowie zechcieli obejrzeć miejsce zdarzenia przed

zapadnięciem zmroku, porozmawiamy po drodze.

Chwilę później jechaliśmy wygodnym landem uliczkami starego miasteczka.

Inspektorowi usta się nie zamykały. Holmes tylko czasami wtrącał jakieś pytanie

lub uwagę. Pułkownik Ross siedział ze skrzyżowanymi ramionami i kapeluszem

zsuniętym na oczy. Ja natomiast z zainteresowaniem przysłuchiwałem się rozmowie

obu detektywów. Teoria Gregory'ego zgadzała się z tym, co przewidział Holmes.

- Pętla zaciska się wokół Fitzroya Simpsona - mówił inspektor.

- Jest już jakby nasz. Może jednak być to czysty zbieg okoliczności i każdy nowy

fakt obali naszą teorię.

- A co z nożem Strakera?

- Doszliśmy do wniosku, że denat musiał się zranić podczas upadku.

- Mój przyjaciel, doktor Watson, również doszedł do takiego wniosku. Jeśli tak,

świadczyłoby to przeciw Simpsonowi.

- Niewątpliwie. Nie ma on ani noża, ani żadnej rany. Dowody przeciwko niemu są

bardzo poważne. Był zainteresowany zniknięciem faworyta wyścigu. Jest podejrzany

o zatrucie chłopca stajennego. Był na dworze w czasie deszczu, ma ciężką laskę,

a jego krawat znaleziono w ręku zamordowanego. Mamy dość dowodów, by postawić go

przed sądem.

Holmes pokręcił głową.

- Dobry adwokat natychmiast obali oskarżenie. Po co miałby wyprowadzać konia ze

stajni? Jeśli chciał go zranić, mógł to zrobić w środku. Czy znaleziono przy nim

drugi klucz? Kto sprzedał mu sproszkowane opium? Przede wszystkim jednak, jak

nie znający okolicy człowiek mógł ukryć konia, i to takiego? A co Simpson mówi o

tej kartce papieru, którą przez służącą chciał przekazać chłopcu stajennemu?

- Twierdzi, że był to banknot dziesięciofuntowy. Znaleziono taki w jego

portfelu. Lecz pozostałe pytania nie są takie groźne. Simpson wcale nie jest tu

obcy. Dwukrotnie mieszkał latem w Tavistock. Opium przywiózł prawdopodobnie z

Londynu, klucz mógł wyrzucić, a koń może być na dnie jakiejś rozpadliny lub

kopalni na wrzosowiskach.

- A co mówi o krawacie?

- Przyznaje, że to jego i że go zgubił. Jednak pojawił się nowy fakt, który może

uczynić go odpowiedzialnym za wyprowadzenie konia ze stajni.

Holmes nastawił uszu.

- Znaleźliśmy ślady świadczące o tym, że w poniedziałek wie-

czorem, o milę od miejsca zbrodni, obozowała grupa Cyganów. We wtorek odjechali.

Czy można pokusić się o teorię, że Simpson porozumiał się z Cyganami i prowadził

konia do nich, kiedy zaskoczył go Straker? Może to oni mają zwierzę.

- To możliwe.

- Kazałem przeszukać wrzosowisko. Sprawdziłem również wszystkie stajnie i szopy

w Tavistock i w promieniu dziesięciu mil.

- Zdaje się, że niedaleko stąd jest jeszcze druga stajnia treningowa.

- Tak, i tego faktu nie możemy lekceważyć. Desborough, ich koń, jest drugim

faworytem, byli więc zainteresowani zniknięciem pierwszego. Jego trener, Silas

Brown, postawił w zakładach dużo pieniędzy i nie należał do przyjaciół biednego

Strakera. Sprawdziliśmy te stajnie, lecz nie znaleźliśmy nic, co mogłoby go

łączyć z tą sprawą.

- I nic, co łączyłoby Simpsona ze stajnią w Mapleton?

- Nic.

Holmes odchylił się na poduszki powozu i rozmowa się urwała. Kilka minut później

zatrzymaliśmy się przed schludnym domkiem z czerwonej cegły, ze spadzistym

okapem. Nieco dalej, po drugiej stronie padoku, stał długi, szary budynek, a za

nim ciągnęło się wrzosowisko, brunatne od więdnących paproci. Jego monotonię

przerywały jedynie wieże kościelne miasteczka i skupisko domków na zachodzie.

Były to stajnie Mapleton. Wysiedliśmy wszyscy prócz Holmesa, który nie ruszył

się z miejsca. Był tak zatopiony w myślach, że ocknął się dopiero, kiedy

dotknąłem jego ramienia. Wówczas poderwał się i wyskoczył z landa.

- Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do pułkownika Rossa, widząc jego zdziwione

spojrzenie. - Zamyśliłem się.

Błyszczące oczy i tłumione podniecenie świadczyły o tym, że wpadł na jakiś ślad.

- Czy chciałby pan od razu udać się na miejsce zbrodni? - zapytał Gregory.

- Wolałbym zostać tutaj i zbadać parę szczegółów. Ciało Strakera przyniesiono

tutaj, tak?

- Tak, leży na górze. Sekcja odbędzie się jutro.

- Zdaje się, że Straker służył u pana od kilku lat, pułkowniku?

- Tak. Uważałem go za doskonałego pracownika.

- Przypuszczam, że sprawdził pan jego kieszenie, inspektorze?

- Jeśli chciałby pan obejrzeć te przedmioty, to są w salonie.

- Bardzo chętnie.

Przeszliśmy wszyscy do salonu i zasiedliśmy wokół stołu. Inspektor otworzył

kwadratowe blaszane pudełko i wysypał jego zawartość na stół. Było tam pudełko

zapałek, dwucalowy ogarek łojowej świeczki, fajka z korzenia wrzośca, kapciuch z

foczej skóry z uncją tytoniu Cayendish, srebrny zegarek ze złotym łańcuszkiem,

pięć funtów w złocie, aluminiowy piórnik, kilka kartek i nóż z rączką z kości

słoniowej o bardzo cienkim, lecz twardym ostrzu, ze znakiem firmowym "Weiss &

Co. London".

- To nie jest zwykły nóż - powiedział Holmes, przyglądając mu się z uwagą. -

Sądząc po śladach krwi, ten właśnie nóż znaleziono przy zamordowanym. Watsonie,

zdaje się, że mógłbyś coś o nim powiedzieć.

- Jest to nóż używany przy operacjach oczu - wyjaśniłem.

- Tak myślałem. Cienkie ostrze przeznaczone jest do delikatnych zabiegów.

Dziwne, że ktoś na taką niebezpieczną wyprawę zabrał ze sobą nóż bez pochewki.

- Ostrze było zabezpieczone kawałkiem korka, który znaleźliśmy przy ciele -

odparł inspektor. - Żona trenera twierdzi, że nóż leżał na toaletce i że mąż

zabrał go ze sobą, wychodząc z pokoju. Nie była to najlepsza broń, ale może

tylko taką miał pod ręką.

- Bardzo możliwe. A co z tymi kartkami?

- Trzy z nich to kwity za siano. Jeden to list ze wskazówkami od pułkownika

Rossa, a drugi to rachunek od modystki, Madame Lesurier z Bond Street, na

trzydzieści siedem funtów i piętnaście pensów, wystawiony na Williama

Derbyshire'a. Pani Straker twier-

dzi, że ten Derbyshire był przyjacielem męża i że czasami przysyłał listy pod

ten adres.

- Pani Derbyshire ma kosztowne gusta - zauważył Holmes. ~ Dwadzieścia dwie

gwinee to dość wygórowana suma za suknię. Chyba już wszystko obejrzeliśmy.

Możemy teraz przyjrzeć się miejscu zbrodni.

Kiedy wyszliśmy z salonu, do inspektora podeszła jakaś kobieta i chwyciła go za

rękę. Miała wymizerowaną twarz, a w jej błyszczących oczach widać było trwogę.

- Złapaliście go? - zapytała.

- Nie, pani Straker. Ale z Londynu przyjechał obecny tu pan Holmes i zrobimy

wszystko, co w naszej mocy.

- Zdaje się, że widziałem panią jakiś czas temu na przyjęciu w Płymouth -

odezwał się Holmes.

- Pan się myli.

- Coś podobnego! Mógłbym przysiąc, że tak. Miała pani na sobie szarą jedwabną

suknię, przybraną strusimi piórami.

- Nigdy nie miałam takiej sukni - odparła kobieta.

- W takim razie musiałem się pomylić - powiedział Holmes, przeprosił i wyszedł

za inspektorem.

Po krótkim spacerze przez wrzosowisko dotarliśmy do zagłębienia, w którym

znaleziono ciało Strakera. Nieopodal rósł krzew żarnowca. Na nim właśnie

znaleziono płaszcz zamordowanego.

- Tamtej nocy chyba nie było wiatru? - powiedział Holmes.

- Nie, tylko deszcz.

- W takim razie płaszcz nie znalazł się tam z powodu wiatru, lecz ktoś go tam

położył.

- Tak, zgadza się.

- Ciekawe. Widzę, że ziemia jest tu mocno zdeptana. Od poniedziałku wiele osób

musiało tędy przejść.

- Przykryliśmy to miejsce kawałkiem maty, żeby nie zatrzeć śladów.

- Doskonale.

- W torbie mam jeden z butów Strakera, jeden Fitzroya Sim-psona i podkowę

Srebrnej Gwiazdy.

- Drogi inspektorze, jest pan nieoceniony! - wykrzyknął Holmes, wziął od niego

torbę, pochylił się nad zagłębieniem i przesunął matę bardziej na środek.

Następnie położył się na niej i z twarzą przy samej ziemi dokładnie obejrzał

zadeptane miejsce. - A cóż to takiego?

Była to do połowy wypalona stearynowa zapałka, tak mocno umazana błotem, że na

pierwszy rzut oka wyglądała jak kawałek drewna.

- Nie pojmuję, jak mogłem to przeoczyć - powiedział z niezadowoleniem inspektor.

- Tkwiła w błocie. Znalazłem ją tylko dlatego, że jej szukałem.

- Szukał jej pan?

- Przypuszczałem, że tu będzie.

Wyjął z torby buty i przyłożył je do pozostawionych na ziemi śladów. Potem wstał

i obejrzał rosnące wokół paprocie i krzewy.

- Niestety, nie znajdzie pan tam żadnych śladów - powiedział inspektor. -

Przejrzałem dokładnie całą ziemię w promieniu stu jardów.

- Byłaby to z mojej strony impertynencja, gdybym szukał ich po tym, co pan

powiedział. Ale chciałbym się jeszcze przespacerować po wrzosowisku, zanim się

ściemni. Wezmę tę podkowę na szczęście.

Pułkownik Ross, który wykazywał oznaki zniecierpliwienia wobec metod pracy

mojego przyjaciela, spojrzał teraz na zegarek.

- Chciałbym, żeby pan wrócił ze mną, inspektorze - powiedział. - Jest kilka

spraw, które chciałbym z panem omówić, a zwłaszcza to, czy musimy podać do

publicznej wiadomości, że wycofujemy naszego konia z wyścigów.

- W żadnym razie! - wykrzyknął Holmes. - Proszę zostawić wszystko tak, jak jest.

Pułkownik skinął głową.

- Jestem panu wdzięczny za radę. Zaczekamy na panów w domu biednego Strakera, a

potem pojedziemy razem do Tavistock.

Odszedł z inspektorem, a my poszliśmy wolno przez wrzosowisko. Słońce zaczęło

chylić się ku zachodowi i szeroka równina przybrała złotą i kasztanową barwę w

miejscu, gdzie rosły paprocie i krzewy jeżyn. Jednak mój towarzysz był tak

zatopiony w rozmyślaniach, że nie zauważył tych wspaniałości.

- A więc tak, Watsonie - powiedział. - Zostawmy na razie pytanie, kto zabił

Johna Strakera, i spróbujmy dojść, co się stało z koniem. Przypuśćmy, że zerwał

się w trakcie lub po tragedii. Dokąd mógł pobiec? Koń jest zwierzęciem stadnym.

Mógł więc pójść albo do King's Pyland, albo do Mapleton. Nie sądzę, by błąkał

się po wrzosowisku. W przeciwnym razie ktoś by go już zauważył. Nie porwali go

też Cyganie. Oni zwykle uciekają, kiedy pojawiają się kłopoty, bo nie chcą

zadzierać z policją. Nie sprzedaliby przecież takiego konia. To zbyt wielkie

ryzyko i nic by nie zyskali.

- W takim razie, gdzie on jest?

- Powiedziałem już, że musiał pobiec do King's Pyland albo do Mapleton. Nie ma

go w King's Pyland, w takim razie jest w Mapleton. Potraktujmy to jako hipotezę

i przekonajmy się, dokąd nas zaprowadzi. Zgodnie z tym, co powiedział inspektor,

ta część wrzosowiska jest twarda i sucha. Dochodzi jednak do Mapleton i widać

stąd długą zapadlinę, która w poniedziałek wieczorem musiała napełnić się wodą.

Jeśli nasze przypuszczenie jest słuszne, koń musiał pobiec tamtędy i tam

powinniśmy szukać jego śladów.

Po kilku minutach szybkiego marszu stanęliśmy nad zapadliną. Na prośbę Holmesa

poszedłem na prawo, a on na lewo. Nie zdążyłem jszcze zrobić pięćdziesięciu

kroków, kiedy posłyszałem jego wołanie i zobaczyłem, że przyzywa mnie do siebie.

W miękkiej ziemi widniały wyraźne ślady kopyt, a podkowa, którą Holmes wziął ze

sobą, doskonale do nich pasowała.

- Widzisz, co potrafi zdziałać wyobraźnia? - powiedział Holmes. - Tego właśnie

brakuje Gregory'emu. Wyobraziliśmy sobie,

co się mogło zdarzyć, i wszystko się sprawdziło. Idźmy więc dalej tym tropem.

Minęliśmy zapadlinę i przez kolejne ćwierć mili szliśmy po suchym, twardym

gruncie. Teren znów się obniżył i ponownie natrafiliśmy na ślady kopyt. Zniknęły

jednak na pół mili, by pojawić się w pobliżu Mapleton. Holmes pierwszy je

dostrzegł i stał teraz z wyrazem triumfu na twarzy. Tuż przy końskich śladach

widniały ludzkie.

- Przedtem były tylko ślady kopyt! - wykrzyknąłem.

- Zgadza się. A to co?

Podwójny ślad skręcał nagle w stronę King" s Pyland. Holmes gwizdnął zdumiony i

ruszył tym tropem. W pewnym momencie spojrzałem w bok i spostrzegłem te same

ślady, lecz biegnące w przeciwnym kierunku.

- Punkt dla ciebie, Watsonie - powiedział Holmes, kiedy mu je wskazałem. -

Oszczędziłeś nam długiego marszu, który doprowadziłby nas w to właśnie miejsce.

Idźmy tym śladem.

Skończył się na asfaltowej drodze prowadzącej do stajni Mapleton. Natychmiast

podbiegł do nas stajenny.

- Nie chcemy tu żadnych włóczęgów - oznajmił.

- Chciałbym tylko o coś zapytać - powiedział Holmes, wsuwając palce do kieszeni

kamizelki. - Czy nie będzie za wcześnie, jeśli zjawię się tu jutro o piątej

rano, by porozmawiać z twoim szefem, panem Silasem Brownem?

- Ależ skądże, jeśli ktokolwiek pojawia się o tej porze, to na pewno on. Ale sam

pan może go o to spytać. Nie, nie, gdyby zobaczył, że biorę od pana pieniądze,

wyleciałbym z pracy. Może Później.

Holmes wsunął z powrotem do kieszonki półkoronówkę, a tymczasem w bramie pojawił

się mężczyzna w średnim wieku, o srogim spojrzeniu, ze szpicrutą w ręku.

- Co to ma znaczyć, Dawson?! - krzyknął. - Żadnych plotek. Wracaj do roboty. A

wy, czego tu chcecie, do diabła?

- Dziesięciu minut rozmowy z panem - odparł słodkim głosem Holmes.

- Nie mam czasu na rozmowy z byle łazęgami. Nie chcemy tu obcych. Wynocha, bo

psem poszczuję.

Holmes pochylił się i szepnął mu coś do ucha. Mężczyzna drgnął gwałtownie i

oblał się rumieńcem.

- To kłamstwo! - krzyknął. - Wierutne łgarstwo!

- Czy będziemy dyskutować o tym tutaj, czy porozmawiamy u pana?

- No dobrze, skoro pan chce... Holmes uśmiechnął się.

- Zajmie mi to tylko kilka minut, Watsonie - zwrócił się do mnie. - A teraz,

panie Brown, jestem do pańskiej dyspozycji.

Minęło jednak dobre dwadzieścia minut i czerwień zachodu zdążyła przejść w

szarość. Nie sądziłem, by w tak krótkim czasie człowiek mógł się tak zmienić.

Twarz Browna poszarzała, nad brwiami błyszczały kropelki potu, trzęsły mu się

ręce, a szpicruta drgała niczym gałąź na wietrze. Aroganckie maniery zniknęły

bez śladu. Płaszczył się teraz przed Holmesem niczym pies przed swoim panem.

- Pańskie polecenia będą wykonane - oznajmił.

- Co do joty - powiedział Holmes, patrząc na niego znacząco.

- Zrobię wszystko co trzeba - zapewnił go Brown. - Będzie tam na pewno. Czy mam

go najpierw zmienić?

Holmes zastanawiał się przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem.

- "Nie - odparł. - Zresztą dam panu znać. Ale żadnych kawałów, bo...

- Może pan na mnie polegać.

- Myślę, że mogę. A więc do jutra.

Odwrócił się na pięcie, ignorując wyciągniętą w jego stronę drżącą dłoń Browna,

i ruszyliśmy w powrotną drogę do King's Pyland.

- Tak doskonałej mieszaniny draństwa, tchórzostwa i cwaniactwa jeszcze dotąd nie

spotkałem - stwierdził w pewnej chwili Holmes.

- A więc ma tego konia?

- Usiłował temu zaprzeczać, ale tak dokładnie opisałem jego poczynania owego

pamiętnego ranka, że uznał, iż go śledziłem. Zauważyłeś oczywiście te

charakterystyczne kwadratowe noski butów odciśnięte w ziemi. Jego buty doskonale

do tych śladów pasują. Opowiedziałem mu o tym, jak wczesnym rankiem zobaczył

dziwnego konia błąkającego się po wrzosowisku, w którym ku swemu zaskoczeniu

rozpoznał po białej gwiazdce na czole słynnego faworyta wyścigów. Zrozumiał

wtedy, że oto los daje mu szansę. Jego pierwszą myślą było odprowadzić zwierzę

do King's Pyland, a potem diabeł mu podszepnął, by ukrył je do czasu wyścigów w

stajniach Mapleton. Kiedy mu to wszystko opisałem, poddał się i myślał tylko o

ratowaniu własnej skóry.

- Ale jego stajnię przecież przeszukano.

- Taki stary cwaniak jak on ma swoje sposoby.

- Nie obawiasz się zostawić mu konia? Ma teraz powód, by wyrządzić mu krzywdę.

- Zapewniam cię, przyjacielu, że będzie go strzegł jak oka w głowie. Wie, że

tylko tak może uchronić się przed karą.

- Pułkownik Ross nie wygląda mi na kogoś, kto chętnie daruje winy

- Pułkownik Ross nie musi o tym wiedzieć. Działam według własnych metod i

wyjawię tyle, ile uznam za stosowne. To zaleta pracy nieoficjalnej. Nie wiem,

czy zauważyłeś, ale zachowanie pułkownika w stosunku do mnie było dość wyniosłe.

Zamierzam zabawić się jego kosztem. Nie mów mu nic o koniu.

- Nie powiem nic bez twojego pozwolenia.

- Ale to jeszcze nic w porównaniu z pytaniem, kto zabił Johna Strakera.

- Zajmiesz się rozwikłaniem tej zagadki?

- Wprost przeciwnie, dziś jeszcze wracamy do Londynu. Zdziwiło mnie to. Byliśmy

w Devonshire zaledwie od kilku godzin. Dlaczego rezygnuje z tak wspaniale

rozpoczętego śledztwa? Nie zdołałem jednak nic z niego wyciągnąć. Pułkownik i

inspektor czekali na nas w salonie.

- Mój przyjaciel i ja wracamy wieczornym pociągiem do Londynu - oznajmił Holmes.

- Przechadzka po świeżym dartmoor-skim powietrzu doskonale nam zrobiła.

Inspektor otworzył szeroko oczy, a pułkownik uśmiechnął się szyderczo.

- Nie ma więc pan nadziei na odnalezienie mordercy biednego Strakera?

Holmes wzruszył ramionami.

- Są poważne trudności. Spodziewam się natomiast, że pański koń wystartuje we

wtorek, dlatego proszę, by pański dżokej był gotowy. Czy mógłbym prosić o

fotografię Johna Strakera?

Inspektor wyjął zdjęcie z koperty i podał Holmesowi.

- Mój drogi Gregory, uprzedza pan moje życzenia. Czy mógłby pan tu chwilę

zaczekać? Chciałbym jeszcze zapytać o coś pokojówkę.

- Muszę przyznać, że jestem nieco rozczarowany naszym londyńskim konsultantem -

powiedział pułkownik Ross, kiedy mój przyjaciel wyszedł z pokoju. - Jak dotąd,

nie posunęliśmy się nawet o krok.

- Przynajmniej ma pan jego zapewnienie, że pański koń weźmie udział w wyścigach

- wtrąciłem.

- To prawda - przyznał, wzruszając ramionami. - Wolałbym jednak mieć konia niż

zapewnienie.

Właśnie zamierzałem powiedzieć coś w obronie przyjaciela, kiedy zjawił się w

salonie.

- Możemy ruszać do Tayistock - oznajmił.

Kiedy wsiadaliśmy do powozu, jeden z chłopców stajennych

przytrzymał drzwiczki. Holmesowi musiał w tej chwili przyjść jakiś pomysł do

głowy, bo pochylił się i dotknął ramienia chłopaka.

- Jak widzę, macie tu kilka owiec. Kto się nimi zajmuje?

- Ja, proszę pana.

- Czy ostatnio nie zdarzyło się z nimi nic szczególnego?

- Chyba nie, poza tym, że trzy okulały. Holmesa najwyraźniej ucieszyła ta

odpowiedź, bo uśmiechnął się i zatarł ręce z zadowoleniem.

- Daleki strzał, Watsonie, bardzo daleki - powiedział, ściskając mnie za rękę. -

Polecam uwadze pana tę dziwną epidemię wśród owiec, Gregory. Ruszaj, woźnico!

Sądząc po wyrazie twarzy pułkownika, nie miał on zbyt wysokiego mniemania o

umiejętnościach mojego przyjaciela, za to inspektor okazał wyraźną czujność.

- Sądzi pan, że to ważne? - zapytał.

- Nawet bardzo.

- Czy uważa pan, że powinienem zwrócić na coś szczególną uwagę?

- Na dziwne zachowanie psa owej nocy.

- Pies nic takiego nie robił.

- I to właśnie jest dziwne.

Cztery dni później Holmes i ja znaleźliśmy się w pociągu zmierzającym do

Winchesteru z zamiarem obejrzenia gonitwy o puchar Wessexu. Pułkownik Ross

czekał na nas

na

stacji. Wsiedliśmy do Jego powozu i udaliśmy się na tor wyścigowy. Zachowanie

pułkownika było niezwykłe chłodne.

- Mojego konia wciąż nie ma - oznajmił.

- Przypuszczam, że pozna go pan, kiedy go zobaczy? - zapytał Holmes.

Pułkownik spojrzał na niego gniewnie.

- Od dwadziestu lat uczestniczę w wyścigach i nikt nigdy nie zadał mi takiego

pytania. Każde dziecko rozpoznałoby Srebr-

na Gwiazdę po białej gwiazdce na czole i cętkowanej przedniej nodze.

- Jak stoją zakłady?

- To właśnie jest dziwne. Wczoraj stawiano jeszcze piętnaście do jednego, ale

potem stawki zaczęły spadać i teraz jest tylko trzy do jednego.

- Hmm - mruknął Holmes. - Ktoś musi coś wiedzieć, to oczywiste.

Kiedy powóz zajechał przed główną trybunę, przestudiowałem program gonitw.

Puchar Wessexu: 50 funtów za każde sto stóp i dodatkowe 1000 funtów dla cztero-

i pięciolatków. Druga nagroda: 300 funtów. Trzecia nagroda: 200 funtów. Nowy

dystans: l i 5/8 mili.

1. Murzyn, właściciel pan Heath Newton. Dżokej: czerwona czapka, cynamonowa

kurtka.

2. Bokser, właściciel pułkownik Wardlaw. Dżokej: różowa czapka, niebiesko-czarna

kurtka.

3. Desborough, właściciel lord Backwater. Dżokej: żółta czapka i żółte rękawy

kurtki.

4. Srebrna Gwiazda, właściciel pułkownik Ross. Dżokej: czarna czapka, czerwona

kurtka.

5. Iris, właściciel książę Balmoral. Dżokej: czapka i kurtka w żółto-czarne

pasy.

6. Przeszkoda, właściciel lord Singleford. Dżokej: purpurowa czapka, czarne

rękawy kurtki.

- Wycofaliśmy naszego drugiego konia, zawierzając pańskiemu słowu - powiedział

pułkownik. - Ale co to? Srebrna Gwiazda

faworytem?

- Pięć do czterech przeciwko Srebrnej Gwieździe! - ryczał tłum. - Pięć do

piętnastu przeciwko Desborough!

- Są wszystkie! - zawołałem. - Wszystkie sześć koni!

- Sześć? W takim razie mój koń też biegnie! - wykrzyknął

pułkownik w podnieceniu. - Ale nie widzę go. Nie przeszły moje barwy.

- Przeszło tylko pięć. Teraz będzie pański. W tym momencie od strony wagi

przygalopował wielki gniady koń, niosąc na sobie jeźdźca w barwach pułkownika.

- To nie jest mój koń! - wykrzyknął Ross. - To zwierzę nie ma ani jednego

białego włosa. Co pan zrobił, panie Holmes?

- Zobaczymy, jak sobie poradzi - odpowiedział spokojnie mój przyjaciel. Przez

chwilę obserował tor przez polową lornetkę. -Wspaniały start! - krzyknął nagle.

- Zaraz wezmą zakręt.

Z powozu mieliśmy doskonały widok na prostą. Sześć koni szło łeb w łeb, lecz w

połowie drogi wysunął się na prowadzenie dżokej w żółtej czapce ze stajni

Mapleton. Zanim nas minęły, wystrzelił w przód koń pułkownika i minął metę,

wyprzedzając rywala o dobre sześć długości. Jako trzecia przyszła Iris księcia

Balmoral.

- Wygrałem! - wydyszał pułkownik, przecierając oczy. - Nic nie rozumiem. Nie

sądzi pan, że już dość tych tajemnic, panie Holmes?

- Oczywiście, pułkowniku, zaraz wszystko panu wyjaśnię. Najpierw jednak chodźmy

popatrzeć na konia. Oto i on - dodał, kiedy znaleźliśmy się w miejscu dostępnym

jedynie dla właścicieli i ich przyjaciół. - Wystarczy, że umyje mu pan łeb i

nogę spirytusem i okaże się, że to ta sama Srebrna Gwiazda.

- Pan mnie zaskakuje.

- Znalazłem go u złodzieja i pozwoliłem dopuścić go do gonitwy w takim stanie, w

jakim go znalazłem.

- Dokonał pan cudu. Koń jest w doskonałym stanie. Nigdy nie wyglądał lepiej.

Winienem panu stokrotne przeprosiny za to, że wątpiłem w pańskie umiejętności.

Wyświadczył mi pan wielką Przysługę, odnajdując konia, a zrobiłby jeszcze

większą, odnajdując mordercę Johna Strakera.

- Odnalazłem - powiedział cicho Holmes. Pułkownik i ja spojrzeliśmy na niego ze

zdumieniem.

- Odnalazł pan? To gdzież on jest?

- Tutaj.

- To znaczy gdzie?

- Tu, obok mnie.

Pułkownik poczerwieniał z gniewu.

- Wiem, że jestem pana wielkim dłużnikiem, panie Holmes, ale to, co pan przed

chwilą powiedział, muszę uznać albo za kiepski żart, albo za zniewagę.

Sherlock Holmes wybuchnął śmiechem.

- Zapewniam pana, pułkowniku, że nie chodzi o pana. Prawdziwy morderca stoi

dokładnie za panem.

Cofnął się i położył dłoń na gładkiej szyi konia.

- Koń?!- wykrzyknęliśmy jednocześnie.

- Tak, koń. Zmniejszy to jego winę, kiedy powiem, że zrobił to we własnej

obronie i że John Straker był człowiekiem nie zasługującym na pańskie zaufanie.

Ale oto i gong. Jeśli mam coś wygrać w następnej gonitwie, dłuższe wyjaśnienie

pozwolę sobie odłożyć na później.

Wieczorem tego dnia, w drodze powrotnej do Londynu, mieliśmy dla siebie cały

przedział pulmanowskiego wagonu. Podróż minęła nam szybko, słuchaliśmy bowiem

opowieści naszego towarzysza o wypadkach w Dartmoor i o tym, jak odkrył, co się

naprawdę zdarzyło owej poniedziałkowej nocy.

- Muszę przyznać - powiedział - że wszystkie hipotezy, które sformułowałem na

podstawie relacji w prasie, były błędne. Można było z nich wyciągnąć pewne

wnioski, gdyby nie mnóstwo szczegółów, które nie pozwalały dostrzec ich

znaczenia. Wyruszyłem do Devonshire z przeświadczeniem, że winny jest Fitzroy

Simpson, choć nie miałem przeciw niemu wystarczających dowodów. Dopiero w

powozie, kiedy jechaliśmy do domu trenera, zdałem sobie sprawę ze znaczenia

baraniego gulaszu. Przypominacie sobie zapewne, że byłem wówczas roztargniony i

pozostałem w powozie,

podczas gdy wy wysiedliście. Zachodziłem w głowę, jak mogłem przegapić tak ważną

wskazówkę.

- Przyznam szczerze, że nawet teraz nie pojmuję, jakie to mogło mieć znaczenie -

powiedział pułkownik.

- Było to pierwsze ogniwo w moim łańcuchu rozumowania. Sproszkowane opium nie

jest zbyt przyjemne w smaku i da się wyczuć. Natomiast baranina doskonale

maskuje jego smak. Nie ma podstaw, by przypuszczać, że Fitzroy Simpson miał

jakiś wpływ na wybór potrawy. Zbyt wielkim zbiegiem okoliczności wydało mi się

również to, że przyszedł z opium do stajni akurat tego dnia, kiedy serwowano

baraninę. Dlatego wyeliminowałem Simpsona z kręgu podejrzanych i skupiłem się na

Strakerze i jego żonie, bo tylko oni mogli wybrać baraninę na kolację. Opium

musiano dosypać w chwili, gdy oddzielono już porcję dla chłopca stajennego,

bowiem pozostali jedli tę samą potrawę i nie odczuli żadnych ubocznych skutków.

Kto więc mógł to zrobić bez zwracania na siebie uwagi?

Zanim znalazłem na to odpowiedź, zaciekawiło mnie dziwne zachowanie psa. Jeden

właściwy wniosek pociąga za sobą następne. Sprawa z Simpsonem przypomniała mi,

że psa trzymano w stajni. Jednak pomimo tego, że wyprowadzono z niej konia, pies

nie szczekał i nie obudził śpiących na strychu chłopców. Musiał więc dobrze znać

nocnego gościa.

Byłem pewny lub prawie pewny, że John Straker wszedł w nocy do stajni i zabrał

Srebrną Gwiazdę. Ale w jakim celu? Oczywiście w nieuczciwym, po cóż jednak

miałby usypiać własnego chłopca stajennego? Nie potrafiłem na to odpowiedzieć.

Zdarzały się już wypadki, że trenerzy stawiali poprzez agentów duże sumy

pieniędzy przeciw własnym koniom, nie dopuszczając do ich zwycięstwa. Czasami

robili to dżokeje. Stosowano również pewniejsze metody i bardziej wyrafinowane.

A co było w tym przypadku? Miałem nadzieję, że odpowie mi na to zawartość

kieszeni trenera.

I tak się stało. Pamiętacie zapewne ten niezwykły nóż, znalezio-

ny w ręku zabitego; nikt o zdrowych zmysłach nie nosiłby go przy sobie. Był to,

jak wyjaśnił doktor Watson, rodzaj noża chirurgicznego używanego przy

najbardziej delikatnych operacjach. Jako specjalista od torów wyścigowych musi

pan wiedzieć, pułkowniku, że można naciąć ścięgno w nodze konia tak, by nie było

to widoczne. Zwierzę zaczyna wówczas lekko kuleć, co przypisuje się

przetrenowaniu lub reumatyzmowi, lecz w żadnym wypadku haniebnej działalności.

- Łotr! Kanalia! - wykrzyknął pułkownik.

- Mamy więc wytłumaczenie, dlaczego John Straker chciał zabrać konia na

wrzosowisko. Tak ognisty rumak obudziłby największego śpiocha, gdyby poczuł

ukłucie noża. Trzeba go więc było wyprowadzić gdzieś dalej.

- Cóż ze mnie za ślepiec! - wykrzyknął pułkownik. - To do tego potrzebna mu była

świeca i zapałki.

- Tak. Przeglądając jego rzeczy, odkryłem nie tylko metodę przestępstwa, ale

również jego motywy. Jako człowiek bywały w świecie, wie pan, pułkowniku, że

zwykle nie nosi się w kieszeni cudzych rachunków. Mamy przecież dość własnych.

Doszedłem na tej podstawie do wniosku, że Straker prowadził podwójne życie. Z

rachunku wynikało, że w grę wchodzi kobieta, w dodatku o kosztownych gustach.

Choć płaci pan hojnie swoim pracownikom, to i tak nie byłoby ich stać na

kupowanie żonom sukni za dwadzieścia gwinei. Zapytałem panią Straker o tę suknię

i upewniłem się, że nigdy takiej nie dostała. Zapisałem więc sobie adres

modystki, aby pójść do niej z fotografią Strakera i dowiedzieć się, kim jest ten

mityczny Derbyshire.

Od tej chwili wszystko było jasne. Straker poprowadził konia do zagłębienia, w

którym światło świecy nie byłoby widoczne. Simp-son, uciekając, zgubił krawat, a

Straker podniósł go, zapewne w celu obwiązania nogi konia. Na miejscu stanął za

koniem i zapalił świecę. Zwierzę, wystraszone nagłym błyskiem światła, czując

instynktownie, że szykuje się coś złego, wierzgnęło kopytami, ude-

rzając Strakera w czoło. Leżący na krzaku płaszcz trener musiał zdjąć wcześniej,

by mu nie krępował ruchów, dlatego, padając, wbił sobie nóż w udo. Czy wszystko

wyjaśniłem?

- Nadzwyczajne! - wykrzyknął pułkownik. - Jakby pan tam był.

- Muszę przyznać, że dojście do końcowych wniosków zajęło mi trochę czasu.

Przyszło mi do głowy, że taki przebiegły człowiek jak Straker musiał na kimś

wypróbować operację przecięcia ścięgna. Któż to mógł być? Zobaczyłem owce,

zadałem ich opiekunowi pytanie i ku memu zaskoczeniu otrzymałem potwierdzenie

moich przypuszczeń.

Po powrocie do Londynu złożyłem wizytę modystce, która w Strakerze rozpoznała

bogatego klienta nazwiskiem Derbyshire, który miał piękną żonę lubiącą kosztowne

stroje. Nie miałem wątpliwości, że właśnie ta kobieta wpędziła go w długi i w

rezultacie przywiodła do przestępstwa.

- Nie wyjaśnił pan jeszcze jednej sprawy - stwierdził pułkownik. - Co się stało

z koniem?

- Ach, uciekł, i zaopiekował się nim jeden z pańskich sąsiadów. Myślę, że mu to

wybaczymy. Jeśli się nie mylę, dojeżdżamy do Ciapham i za niecałe dziesięć minut

będziemy na dworu Yictoria. Gdyby zechciał pan wypalić cygaro w naszym

towarzystwie, pułkowniku, z przyjemnością wyjaśnię panu inne szczegóły tej

sprawy.

Żółta twan

To zupełnie naturalne, że w moich krótkich opowiadaniach, opisujących liczne i

dziwne sprawy, w których dzięki Holmesowi uczestniczyłem lub o których jedynie

słyszałem, skupiam się tylko na tych zakończonych sukcesem, a nie porażką. Robię

to nie ze względu na dobre imię Holmesa, choć muszę przyznać, że właśnie wtedy,

kiedy nie wiedział, co dalej robić, najpełniej ujawniała się jego energia i

wszechstronność. Faktem jednak jest, że tam, gdzie jemu się nie powiodło, innym

również. W ten sposób zagadka pozostawała nie rozwiązana. Od czasu do czasu

zdarzało się, że nawet gdy się pomylił, prawda i tak wychodziła na jaw. Spisałem

z pół tuzina takich spraw. Wśród nich najciekawsze to histońa z "drugą plamą" i

ta, którą mam zamiar teraz opowiedzieć.

Sherlock Holmes rzadko uprawiał gimnastykę dla samej przyjemności ćwiczenia.

Tylko niewielu dorównywało mu siłą, a jeśli chodzi o boks, był jednym z

najlepszych bokserów w swojej wadze, jakich znałem. Bezcelowy wysiłek uważał

jednak za stratę czasu i rzadko się nań zdobywał, chyba że w sprawach

zawodowych. Wówczas był absolutnie niezmordowany.

Pewnego dnia wczesną wiosną postanowił wybrać się ze mną na spacer do parku.

Wiązy zaczęły pokrywać się młodą zielenią, a na kasztanach pojawiły się lepkie,

spiczaste, pięciolistne pączki. Przez dwie godziny spacerowaliśmy, prawie się do

siebie nie odzywając, jak przystało na dwóch bliskich sobie przyjaciół. Na Baker

Street wróciliśmy dopiero przed piątą.

- Ktoś o pana pytał - powiedział nasz służący, otwierając

drzwi.

Holmes spojrzał na mnie z wyrzutem.

- Oto skutki spacerów - powiedział. - Czy ten dżentelmen sobie poszedł?

- Tak, proszę pana.

- Nie poprosiłeś go do środka?

- Poprosiłem.

- Jak długo czekał?

- Pół godziny. Był bardzo niecierpliwy. Przez cały czas chodził tam i z

powrotem. Stałem przy drzwiach i wszystko słyszałem. W końcu wyszedł na korytarz

i zawołał: "Czy ten człowiek nigdy nie wróci?". To jego własne słowa. "Musi pan

jeszcze trochę poczekać" - odpowiedziałem. "W takim razie zaczekam na zewnątrz,

bo czuję, że się duszę - odparł. - Niedługo wrócę". I wyszedł, zanim zdążyłem go

zatrzymać.

- Dobrze się spisałeś - rzekł Holmes. - Wielka szkoda, Wat-sonie - dodał, kiedy

weszliśmy do pokoju. - Potrzebuję jakiejś sprawy, a ta, sądząc z niecierpliwości

naszego gościa, musi być ważna. A cóż tu mamy? Przecież to nie twoja fajka.

Musiał ją zostawić. To piękna, stara fajka z korzenia wrzośca z długim cybuchem.

Bursztynowym, jak mówią sprzedawcy tytoniu. Ciekawe, ile takich bursztynowych

cybuchów jest w Londynie. Niektórzy twierdzą, że o prawdziwości bursztynu

świadczy zatopiona w nim mucha. Musiał być bardzo zdenerwowany, skoro zostawił

swoją ulubioną fajkę.

- Skąd wiesz, że ją lubi? - zapytałem.

- Taka fajka kosztuje siedem szylingów i sześć pensów. Spójrz, była dwa razy

naprawiana: raz przy drewnianej części cybucha l raz przy bursztynowej. Podczas

każdej z tych napraw zakładano srebrne kółka, które musiały kosztować więcej niż

sama fajka. Ten człowiek musi ją więc bardzo lubić, skoro woli ją naprawiać, za-

Oliast kupić nową.

-- Coś jeszcze? - spytałem, bo Holmes wciąż obracał fajkę w dłoniach.

Uniósł ją w górę i postukał w nią długim, szczupłym palcem, niczym profesor w

jakąś kość podczas wykładu.

- Fajki bywają nadzwyczaj ciekawe - powiedział. - Żaden przedmiot nie powie ci

tyle o właścicielu, co fajka, może z wyjąt. kiem zegarków i sznurowadeł. Jednak

widoczne tu wskazówki nie mają wielkiego znaczenia. Właściciel to dobrze

zbudowany, leworęczny mężczyzna, o wspaniałych zębach, który nie musi troszczyć

się o pieniądze.

Rzucał te informacje niedbałym tonem, widziałem jednak, że zerka na mnie, by

sprawdzić, czy go słucham.

- Sądzisz, że jest dobrze sytuowany, bo pali fajkę za siedem szylingów? -

zapytałem.

- To grosvenorska mieszanka po osiem pensów za uncję - odparł Holmes, wysypując

trochę popiołu na dłoń. - Skoro można dostać doskonały tytoń za pół tej ceny,

znaczy to, że ten człowiek nie musi liczyć się z pieniędzmi.

- A inne sprawy?

- Ma zwyczaj zapalania fajki od lamp i palnika gazowego. Spójrz, jedna strona

jest sczerniała. Zapałka by tego nie zrobiła. Poza tym nie przytykałby jej do

boku fajki. Przypalając od lampy, osmala się główkę. A tu jest osmalona z prawej

strony. Wnioskuję z tego, że właściciel jest leworęczny. Jeśli ty przytknąłbyś

fajkę do lampy, zrobiłbyś to z jej lewej strony. Raz mógłbyś zrobić inaczej,

lecz nie stale. Ta zawsze była przypalana z prawej strony. Widać też, że

bursztyn jest pogryziony. Musi to więc być silny mężczyzna, o mocnych zębach.

Ale jeśli się nie mylę, wchodzi właśnie po schodach. Wkrótce dowiemy się czegoś

więcej.

Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich wysoki, młody mężczyzna. Miał na

sobie eleganckie ubranie - ciemnoszary garnitur - a w ręku trzymał brązowy

filcowy kapelusz z szerokim rondem. Jego wiek określiłbym na jakieś trzydzieści

lat, choć naprawdę był nieco starszy.

- Proszę wybaczyć - powiedział z lekkim zakłopotaniem. -Powinienem zapukać, ale

jestem trochę zdenerwowany, stąd moje zachowanie.

Przetarł ręką czoło jak człowiek oszołomiony i opadł raczej, niż usiadł, na

krzesło.

- Domyślam się, że nie spał pan dwie noce - odezwał się Holmes jak zwykle

przyjaźnie. - To wprawia człowieka w zdenerwowanie, bardziej nawet niż praca czy

zabawa. Jak mógłbym panu pomóc?

- Potrzebuję rady, sir. Nie wiem, co robić, i całe moje życie legło w gruzach.

- Chciałby pan mnie zatrudnić jako detektywa?

- Nie tylko. Chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii. Jest pan bowiem człowiekiem

sprawiedliwym i doświadczonym. Chcę widzieć, co powinienem zrobić. Mam nadzieję,

że pan mi pomoże.

Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Odniosłem wrażenie, że mówienie sprawia mu

ból i robi to wbrew własnej woli.

- To bardzo delikatna sprawa - ciągnął. - Niechętnie opowiada się obcym o

domowych kłopotach. To okropne mówić dwóm nie znanym mi mężczyznom o zachowaniu

własnej żony. Ale jestem u granic wytrzymałości.

- Drogi panie Munro... - zaczął Holmes. Nasz gość poderwał się z krzesła.

- Zna pan moje nazwisko?

- Jeśli chciał pan zachować incognito, nie trzeba było wypisywać swego nazwiska

na podszewce kapelusza albo nie odwracać jej w kierunku rozmówcy - odpowiedział

z uśmiechem Holmes. - Ja i mój przyjaciel słyszeliśmy w tym pokoju wiele

dziwnych historii i udało nam się ukoić niejedną skołataną duszę. Ufam, że panu

również pomożemy. Jako że czas może tu mieć znaczenie, bardzo proszę przejść do

rzeczy.

Nasz gość ponownie przesunął dłonią po czole, jakby to zadanie sprawiało mu

wielką trudność. Jego zachowanie i wyraz twarzy Pozwalały przypuszczać, że jest

to człowiek zamknięty w sobie, Powściągliwy, o dumnej naturze, nie obnoszący się

ze swoimi kło-

potami. Nagle machnął zaciśniętą pięścią, jakby pozbywał się rezerwy, i zaczął

mówić.

- Fakty są następujące. Jestem żonaty od trzech lat. Bardzo się z żoną kochamy i

żyliśmy szczęśliwie. Nie było między nami różnic, ani w słowie, ani w czynie. I

nagle od zeszłego poniedziałku wyrósł między nami mur. Okazało się, że w życiu

mojej żony jest coś, o czym wiem tyle, co o życiu mijanej na ulicy kobiety.

Staliśmy się sobie obcy i chciałbym wiedzieć dlaczego.

Jest jednak coś, na co chciałbym zwrócić pańską uwagę, panie Holmes. Effie mnie

kocha. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Kocha mnie całym sercem i duszą

nawet bardziej niż kiedyś. Wiem to i czuję. Mężczyzna wie, kiedy kobieta go

kocha. Ale dzieli nas tajemnica i nigdy nie będzie między nami tak jak dawniej,

dopóki jej nie wyjaśnimy.

- Bardzo proszę o fakty, panie Munro - ponaglił go Holmes.

- Powiem panu, co wiem o Effie. Kiedy ją poznałem, była wdową, choć miała

zaledwie dwadzieścia pięć lat. Jej nazwisko brzmiało Hebron. Jako młoda

dziewczyna wyjechała do Ameryki i zamieszkała w Atlancie. Tam poślubiła tego

Hebrona, wziętego adwokata. Mieli dziecko, ale umarło w czasie epidemii żółtej

febry, która zabrała także męża. Widziałem jego akt zgonu. To zniechęciło ją do

Ameryki, wróciła więc do Anglii i zamieszkała wraz z niezamężną ciotką w Pinner

w Middlesex. Mąż zabezpieczył ją finansowo. Odziedziczyła cztery tysiące pięćset

funtów, które dawały jakieś siedem procent zysku. Poznałem ją, kiedy była w

Pinner dopiero od sześciu miesięcy. Zakochaliśmy się w sobie i kilka tygodni

później pobraliśmy.

Handluję chmielem, z czego mam od siedmiuset do ośmiuset

funtów. Mogliśmy więc wygodnie żyć i wynająć dom w Norbury za osiemdziesiąt

funtów rocznie. To wiejska posesja, chociaż leży niedaleko miasta. W pobliżu

jest zajazd i dwa domki, a po drugiej stronie pola, naprzeciwko nas, stoi

wiejski domek. Poza tym w okolicy nie ma więcej zabudowań. Interes zmusza mnie

do wyjazdów do

miasta w różnych porach roku, ale latem mam niewiele pracy. Mieszkaliśmy sobie

szczęśliwie. Niestety, do czasu.

Tu muszę jeszcze o czymś wspomnieć. Kiedy się pobraliśmy, żona przepisała na

mnie cały swój majątek i to wbrew mej woli. Wiedziałem bowiem, co się stanie,

jeśli mój interes przestanie przynosić dochód. Tak czy owak, zrobiła to. Jakieś

sześć tygodni temu przyszła do mnie z prośbą.

"Jack - powiedziała. - Kiedy przekazywałam ci mój majątek, powiedziałeś, że w

każdej chwili jest do mojej dyspozycji".

"Oczywiście - odparłem. - Jest twój".

"W takim razie potrzebuję sto funtów".

Zdziwiło mnie to, ale pomyślałem, że pewnie chce je przeznaczyć na nową suknię

albo coś z tych rzeczy.

"Na cóż ci one potrzebne?" - zapytałem.

"Och - rzuciła żartobliwym tonem - powiedziałeś, że jesteś tylko moim bankierem,

a bankierzy nie zadają pytań".

"Jeśli naprawdę ich potrzebujesz, dam ci je" - odparłem.

"Tak, potrzebuję".

"I nie powiesz, na co?"

"Może kiedyś, ale nie teraz, Jack".

Musiałem się tym zadowolić, bo po raz pierwszy pojawiła się między nami jakaś

tajemnica. Wypisałem czek i więcej o tym nie myślałem. Może to nie ma nic

wspólnego z tym, co zaszło później, ale uznałem, że powinienem o tym wspomnieć.

Jak już mówiłem, niedaleko od nas stoi mały wiejski domek. Dzieli nas jedynie

pole, ale żeby do niego dotrzeć, trzeba iść drogą i skręcić w polną dróżkę.

Zaraz za nią rośnie lasek sosnowy. Bardzo lubiłem tam spacerować, bo drzewa

zawsze są najmilszymi sąsiadami. Przez osiem miesięcy ów domek stał pusty.

Szkoda, bo to ładny, piętrowy budynek, ze staromodnym gankiem obrośniętym

kapryfolium.

Kiedy w zeszły poniedziałek wieczorem wybrałem się tam na ^acer, minęła mnie

pusta ciężarówka, a na trawniku przed gan-

kiem leżał stos dywanów i różnych rzeczy. Najwidoczniej domek w końcu wynajęto.

Podszedłem bliżej i przesunąłem po nim spojrzeniem, zastanawiając się, jakich to

będziemy mieć sąsiadów. Nagle zdałem sobie sprawę, że ktoś mi się przygląda z

okna na górze. Nie widziałem dobrze twarzy, ale przejęła mnie dreszczem. Byłem

zbyt daleko, by dostrzec rysy, ale odniosłem wrażenie, że jest w nich coś

nienaturalnego i nieludzkiego. Podszedłem bliżej, lecz wówczas twarz nagle

zniknęła, jakby rozpłynęła się w mroku pokoju. Stałem tam z pięć minut,

rozmyślając nad tym, co przeżyłem. Nie potrafię powiedzieć, czy była to męska,

czy kobieca twarz. Jednak największe wrażenie zrobił na mnie jej kolor. Była

kredowobiała, jakby nieruchoma. Tak mnie to zdenerwowało, że postanowiłem

dowiedzieć się czegoś więcej o nowych lokatorach. Zapukałem do drzwi. Otworzyła

mi wysoka, chuda kobieta, o szorstkiej, ponurej twarzy. "Czego pan sobie życzy?"

- zapytała z północnym akcentem. "Jestem sąsiadem - odpowiedziałem. - I mieszkam

tam. -Wskazałem na mój dom. - Widzę, że dopiero się państwo sprowadzili,

pomyślałem więc, że może potrzebna będzie jakaś pomoc..." "Jeśli będzie

potrzeba, poprosimy" - odparła i zamknęła mi

drzwi przed nosem.

Rozgniewany jej grubiańskim zachowaniem, odwróciłem się i poszedłem do domu.

Cały wieczór starałem się myśleć o czymś innym, ale nie mogłem zapomnieć tej

dziwnej twarzy i nieuprzejmego zachowania kobiety. Postanowiłem nie mówić o tym

żonie, bo jest nerwowa i nie chciałem, by udzieliło się jej moje nieprzyjemne

wrażenie. Przed snem wspomniałem tylko, że ktoś wynajął domek, na co nie

zareagowała.

Zazwyczaj mam twardy sen. W rodzinie śmieją się, że nic nie jest w stanie mnie

obudzić. Jednak owej nocy, może z powodu zdenerwowania, spałem lżej. W pewnym

momencie zdałem sobie sprawę, że coś się dzieje w pokoju. Nagle uprzytomniłem

sobie, że żona ubrała się i wkłada płaszcz i kapelusz. Już miałem wymruczeć

jakieś słowa zdziwienia i protestu przeciw tym niewczesnym przygo-

towaniom, kiedy nagle spojrzałem jej w twarz oświetloną światłem świecy i

zdumienie odjęło mi mowę. Miała taki wyraz, jakiego nigdy u niej nie widziałem.

Była śmiertelnie blada, szybko oddychała i co chwila zerkała na mnie ukradkiem.

Sądząc, że śpię, wysunęła się bezszelestnie z pokoju i chwilę później usłyszałem

skrzyp zawiasów przy drzwiach wejściowych. Usiadłem na łóżku i uderzyłem pięścią

w obramowanie, by się przekonać, że nie śnię. Potem wyjąłem zegarek spod

poduszki. Była trzecia w nocy. Cóż, u licha, moja żona mogła robić na dworze o

trzeciej w nocy?

Siedziałem tak przez dwadzieścia minut, zastanawiając się nad tym i próbując

znaleźć jakieś wytłumaczenie. Im dłużej o tym myślałem, tym trudniej było mi to

zrozumieć. Nagle usłyszałem, że drzwi się otwierają, a potem kroki żony na

schodach.

"Gdzieś ty, na Boga, była. Elfie?" - zapytałem, gdy weszła.

Wzdrygnęła się gwałtownie i wydała zduszony okrzyk. Właśnie ten okrzyk i jej

przerażenie zaniepokoiły mnie najbardziej, bo było w nich poczucie winy. Moja

żona zawsze miała szczerą i otwartą naturę, toteż przeszedł mnie dreszcz na

widok jej tajemniczego zachowania.

"Nie śpisz, Jack? - zapytała z nerwowym śmiechem. - Sądziłam, że nic nie może

cię zbudzić".

"Gdzie byłaś?" - zapytałem surowo.

"Nie dziwię się, że o to pytasz - powiedziała i dostrzegłem, że drżą jej palce,

kiedy rozpinała płaszcz. - Nigdy dotąd tego nie robiłam. Nagle poczułam, że się

duszę, i musiałam wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem. Czułam, że jeśli nie

wyjdę, to zemdleję. Postałam kilka minut przy drzwiach i teraz już mi lepiej".

Przez cały ten czas ani razu nie spojrzała mi w oczy i jej głos brzmiał inaczej

niż zwykle. Zrozumiałem, że kłamie. Nic nie odpowiedziałem i odwróciłem się do

ściany z ciężkim sercem i umysłem Przepełnionym wątpliwościami i podejrzeniami.

Cóż takiego moja żona przede mną ukrywa? Dokąd poszła? Poczułem, że nie zaznam

spokoju, dopóki się nie dowiem, ale wzbraniałem się ją o to

zapytać. Przez resztę nocy przewracałem się z boku na bok, wy. myślając coraz to

nowe i bardziej niewiarygodne historie.

Następnego dnia powinienem pojechać do miasta, lecz byłem zbyt zdenerwowany, by

myśleć o interesach. Moja żona wydawała się równie niespokojna i sądząc po

rzucanych mi ukradkowych spojrzeniach musiała się domyślić, że jej nie

uwierzyłem, i rozpaczliwie starała się znaleźć jakieś wyjście. Podczas śniadania

prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, a ja zaraz potem wyszedłem na spacer, by się

uspokoić.

Doszedłem aż do Crystal Pałace i o pierwszej wróciłem do Nor-bury. Droga wiodła

obok domku, więc zatrzymałem się przy nim, by popatrzeć w okna i sprawdzić, czy

nie zobaczę tej dziwnej twarzy. Nagle, ku memu zdziwieniu, drzwi się otworzyły i

wyszła z nich moja żona.

Osłupiałem na jej widok, lecz moje uczucia były niczym w porównaniu z tymi,

które ukazały się na jej twarzy, kiedy mnie zobaczyła. Przez chwilę miała ochotę

cofnąć się do domku, a potem, widząc, że to bezcelowe, podeszła do mnie z

wyrazem przestrachu w oczach i fałszywym uśmiechem na ustach.

"Och, Jack! - wykrzyknęła. - Przyszłam odwiedzić naszych nowych sąsiadów i

zapytać, czy czegoś nie potrzebują. Czemu tak na mnie patrzysz? Chyba się na

mnie nie gniewasz?"

"A więc tu chodziłaś zeszłej nocy" - powiedziałem.

"Nie rozumiem".

"Byłaś tu. Jestem tego pewny. Kim są ci ludzie, że odwiedzasz ich o takiej

porze?"

"Nie odwiedzałam ich".

"Jak możesz tak kłamać?! - krzyknąłem. - Twój własny głos cię zdradza. Czy

kiedykolwiek ukrywałem coś przed tobą? Wejdę do tego domu i wszystko wyjaśnię".

"Nie, na miłość boską! - wydyszała, a kiedy podszedłem do drzwi, złapała mnie za

rękaw i odciągnęła z rozpaczliwą wprost siłą. - Błagam cię, byś tego nie robił,

Jack! - zawołała. - Przy-

sięgam, że kiedyś wszystko ci wyjaśnię, lecz jeśli tam wejdziesz, wyniknie z

tego nieszczęście. - Kiedy próbowałem się uwolnić, przytrzymała mnie, błagając

rozpaczliwie: - Zaufaj mi, Jack. Tylko ten jeden raz. Nigdy tego nie pożałujesz.

Wiesz, że jeśli coś ukrywam, to tylko dla twojego dobra. Od tego zależy nasze

wspólne życie. Jeśli wrócisz ze mną do domu, wszystko będzie dobrze. Jeśli tam

wejdziesz, wszystko między nami skończone".

W jej głosie było tyle żarliwości i rozpaczy, że zatrzymałem się niezdecydowany.

"Zaufam ci pod jednym jedynym warunkiem - powiedziałem. - Musisz skończyć z tą

tajemnicą. Możesz sobie zatrzymać swój sekret, ale musisz mi obiecać, że nie

będzie już nocnych wizyt i knowań za moimi plecami. Jestem skłonny wybaczyć ci

to, co było, ale musisz mi obiecać, że więcej to się nie powtórzy".

"Byłam pewna, że mi zaufasz! - wykrzyknęła z ulgą. - Stanie się tak, jak sobie

życzysz. A teraz wracajmy do domu".

Wciąż trzymając mnie za rękaw, odciągnęła mnie od domku. Kiedy odchodziliśmy,

obejrzałem się za siebie i w górnym oknie znowu zobaczyłem tę sinożółtą twarz.

Jaki związek istniał między tym potworem a moją żoną? I co łączyło ją z tą

szorstką, ordynarną kobietą? Wiedziałem, że nie zaznam spokoju, póki nie

rozwiążę tej zagadki.

Przez dwa dni nie opuszczałem domu, a moja żona dotrzymała przyrzeczenia i też

nigdzie nie wychodziła. Jednak trzeciego dnia nie mogła oprzeć się pokusie i

zapomniała o obietnicy, własnym mężu i obowiązkach względem niego.

Tego dnia pojechałem do miasta, lecz zamiast o 3.36, wróciłem pociągiem o 2.40.

Kiedy wszedłem do domu, wybiegła mi na spotkanie zaskoczona pokojówka.

"Gdzie jest pani?" - zapytałem.

"Chyba poszła na spacer" - odparła.

Natychmiast nabrałem podejrzeń. Pobiegłem na górę, by upew-"ic się, że żony nie

ma w domu. Przypadkiem spojrzałem w okno

i zobaczyłem, że pokojówka, z którą przed chwilą rozmawiałem biegnie przez pole

w stronę domku. Zrozumiałem, co to oznacza. Moja żona znowu tam poszła i

poleciła służącej, by dać jej znać gdybym wrócił. Płonąc gniewem, zbiegłem na

dół i ruszyłem przez pole, zdecydowany raz na zawsze wyjaśnić tę sprawę. Żona i

służąca biegły właśnie drogą, lecz ominąłem je i pognałem dalej. W tym domku

kryła się tajemnica rzucająca cień na moje życie. Przyrzekłem sobie, że ją

rozwiążę. Nawet nie zapukałem, tylko nacisnąłem na klamkę i wpadłem do środka.

Na parterze panowała cisza. W kuchni garnek śpiewał na ogniu, a w koszyku spał

zwinięty wielki, czarny kot. Po kobiecie, którą widziałem przed paroma dniami,

nie było śladu. Wbiegłem do drugiego pokoju, lecz tu też nikogo nie zastałem.

Popędziłem więc na górę, lecz tam również nikogo nie było. Cały dom świecił

pustką. Wyposażenie pokoi było proste, z wyjątkiem pokoju z oknem, w którym

widziałem tę dziwną twarz. Stojące tu meble odznaczały się elegancją i wygodą.

Moje podejrzenia rozgorzały na nowo, kiedy ujrzałem na gzymsie kominka dużą

fotografię żony, zrobioną na moje osobiste życzenie zaledwie przed trzema

miesiącami.

Zostałem w domu na tyle długo, by się upewnić, że nikogo w nim nie ma. Potem

wyszedłem z ciężkim sercem. Kiedy zjawiłem się w domu, w hallu czekała na mnie

żona. Byłem jednak zbyt rozżalony i rozgniewany, by z nią rozmawiać. Minąłem ją

i skierowałem się do gabinetu. Weszła jednak za mną, nim zdążyłem zamknąć drzwi.

"Przykro mi, że złamałam przyrzeczenie, Jack - powiedziała. -Gdybyś jednak znał

wszystkie okoliczności, z pewnością byś mi wybaczył".

"W takim razie opowiedz mi wszystko" - odrzekłem.

"Nie mogę, Jack!" - zawołała.

"Dopóki nie powiesz mi, kto mieszka w tym domku i komu dałaś swoją fotografię,

nie może być mowy o zaufaniu między nami" - oświadczyłem i wybiegłem z domu.

To było wczoraj, panie Holmes. Od tego czasu ani jej nie widziałem, ani nie

dowiedziałem się niczego nowego. To pierwsza sprzeczka między nami, i tak mną

wstrząsnęła, że nie wiem, co począć. Nagle dziś rano przyszło mi do głowy, że

pan mógłby mi coś poradzić, więc przyszedłem tu i oddaję się całkowicie w

pańskie ręce. Jeśli jest coś, czego nie wyjaśniłem, proszę pytać. Przede

wszystkim jednak, proszę mi powiedzieć, co mam zrobić, bo jestem u kresu

wytrzymałości.

Holmes i ja wysłuchaliśmy tej niezwykłej relacji z wielkim zaciekawieniem. Mój

przyjaciel siedział przez jakiś czas w milczeniu, podpierając brodę ręką.

- Proszę mi powiedzieć - odezwał się w końcu - czy może pan przysiąc, że twarz,

którą pan widział, należała do mężczyzny?

- Za każdym razem stałem zbyt daleko, więc nie mogę tego zrobić.

- Ale sprawiała nieprzyjemne wrażenie.

- Miała nienaturalny kolor i była dziwnie nieruchoma. Kiedy podszedłem bliżej,

nagle znikła.

- Kiedy pańska żona poprosiła pana o sto funtów?

- Jakieś dwa miesiące temu.

- Czy widział pan fotografię jej pierwszego męża?

- Nie. Wkrótce po jego śmierci wybuchł w Atlancie wielki pożar i wszystkie

papiery żony spłonęły.

- A mimo to miała akt zgonu. Mówił pan, że go widział.

- Tak, otrzymała duplikat.

- Czy spotkał pan kogoś, kto znał ją w Ameryce?

- Nie.

- Czy wspominała o ponownym jej odwiedzeniu?

- Nie.

- A może dostawała stamtąd listy?

- Nie.

- Dziękuję. A teraz chciałbym to wszystko przemyśleć. Jeśli domek będzie nadal

opuszczony, możemy mieć trudności. Jeśli

zaś, jak przypuszczam, jego mieszkańców ostrzeżono o pańskim pojawieniu się i

zdążyli go wczoraj opuścić, mogą już być z powrotem. Wówczas bez trudu wszystko

wyjaśnimy. Radzę panu wrócić teraz do Norbury i jeszcze raz sprawdzić wszystkie

okna w domku. Jeśli pan stwierdzi, że ktoś tam mieszka, proszę nie wchodzić do

środka, tylko przesłać nam depeszę. W ciągu godziny od jej otrzymania będziemy

na miejscu.

- A jeśli będzie pusty?

- Wówczas przyjadę jutro i porozmawiamy. Do widzenia i proszę się nie martwić.

- Obawiam się, Watsonie, że ta sprawa źle wróży - powiedział Holmes po

odprowadzeniu naszego gościa do drzwi. - Co o tym sądzisz?

- Nie wygląda dobrze - stwierdziłem.

- Tak. Pachnie mi tu szantażem.

- A kim jest szantażysta?

- To zapewne ktoś, kto mieszka w tym ładnie umeblowanym pokoju z fotografią na

gzymsie kominka. Jest coś fascynującego w tej żółtej twarzy w oknie i muszę

wyjaśnić tę zagadkę.

- Masz już jakąś koncepcję?

- Na razie tylko zarysy. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby przybrała

konkretny

kształt. W tym domku musi mieszkać pierwszy mąż pani Munro.

- Czemu tak sądzisz?

- A jak inaczej można wytłumaczyć jej szalony strach, by drugi mąż nie wszedł do

środka? Fakty według mnie są następujące: kobieta wyszła za mąż w Ameryce. Jej

mąż ujawnił jakieś złe cechy albo może przeszedł jakąś wstrętną chorobę, stał

się trędowatym czy popadł w obłęd. Uciekła w końcu od niego, wróciła do Anglii,

zmieniła nazwisko i zaczęła nowe życie. Od trzech lat była mężatką i sądziła, że

nic już jej nie grozi. Mężowi pokazała akt zgonu mężczyzny, którego nazwisko

przyjęła. I nagle ów pierwszy mąż albo jakaś pozbawiona skrupułów kobieta, która

się z nim związała, od-

krywa jej miejsce pobytu. Piszą do niej i grożą, że wyjawią jej tajemnicę. Prosi

więc drugiego męża o sto funtów i postanawia ich przekupić. Jednak oni i tak

przyjeżdżają. Kiedy mąż wspomina coś o nowych lokatorach domku, ona domyśla się,

że to jej prześladowcy. Czeka, aż mąż zaśnie, i biegnie tam, jeszcze raz

spróbować namówić ich, by dali jej spokój. Nic z tego nie wychodzi, próbuje więc

następnego dnia rano. Wówczas to musiał zobaczyć ją drugi mąż. Kobieta obiecuje,

że więcej tam nie pójdzie, lecz dwa dni później nadzieja na pozbycie się

strasznych sąsiadów przeważa i ponawia próbę. Zabiera ze sobą fotografię, której

prawdopodobnie od niej zażądano. W czasie rozmowy przybiega pokojówka z

wiadomością, że pan wrócił do domu. Wiedząc, że zaraz się tu zjawi, wyprowadza

mieszkańców domku tylnymi drzwiami, zapewne do sosnowego lasku, który rośnie w

pobliżu. Dlatego nie było nikogo w domu, kiedy Munro się tam zjawił. Byłbym

jednak zdziwiony, gdyby nadal stał pusty, kiedy dziś wieczorem będzie go

oglądał. Co o tym myślisz?

- To tylko przypuszczenia.

- Ale przynajmniej pokrywają się z faktami. Kiedy pojawią się nowe, nie

odpowiadające mojej teorii, będziemy mieć dość czasu, by przemyśleć wszystko

jeszcze raz. Musimy jednak poczekać na depeszę z Norbury.

Nie czekaliśmy długo. Właśnie skończyliśmy pić herbatę, kiedy ją nam doręczono.

Domek jest zamieszkany. Znowu widziałem twarz w oknie. Czekam na przyjazd

pociągiem o siódmej. Do tego czasu nie podejmę żadnych kroków.

Czekał na nas na peronie. W świetle latarni dostrzegliśmy, że Jest bardzo blady

i cały drży.

- Oni tam są, panie Holmes - powiedział, kładąc rękę na ramieniu mojego

przyjaciela. - Kiedy tu szedłem, widziałem palące s1? światła. Musimy tę sprawę

jeszcze dziś rozwikłać.

- Jaki ma pan plan? - zapytał Holmes, kiedy szliśmy ciemną, wysadzaną drzewami

aleją.

- Zamierzam wtargnąć do środka i sprawdzić, kto tam mieszka. Chciałbym, żeby

panowie byli moimi świadkami.

- Jest pan zdecydowany to zrobić, pomimo ostrzeżeń żony, że lepiej nie dochodzić

tajemnicy?

- Tak, jestem.

- Myślę, że słusznie pan robi. Każda prawda jest lepsza od niepewności. Idźmy

tam od razu. Nie jest to legalne działanie, ale myślę, że warto zaryzykować.

Było bardzo ciemno i zaczął mżyć deszcz. Z głównej drogi skręciliśmy w wąską,

porytą koleinami ścieżkę wysadzaną krzewami. Munro parł do przodu, a my

staraliśmy się za nim nadążyć.

- Stąd widać światła mojego domu - mruknął, wskazując na migoczące między

drzewami światełka. - A tu jest ten domek.

Wyszliśmy zza zakrętu i naszym oczom ukazał się wiejski domek. Żółta linia w

dole drzwi wskazywała na to, że są uchylone. Również jedno z okien na piętrze

było jasno oświetlone. W tym momencie za zasłoną mignął jakiś cień.

- Jest ten potwór! - krzyknął Munro. - Sami widzieliście. A teraz proszę za mną.

Wkrótce poznamy całą prawdę.

Podeszliśmy do drzwi. Nagle z cienia wyłoniła się kobieta i stanęła w smudze

światła. Nie widziałem jej twarzy, jedynie ręce wyciągnięte w błagalnym geście.

- Na litość boską, nie rób tego, Jack! - krzyknęła. - Miałam przeczucie, że

zjawisz się tu dziś wieczorem. Zastanów się jeszcze. Zaufaj mi, a nigdy tego nie

pożałujesz.

- Zbyt długo ci ufałem, Effie - rzucił ostro. - Przepuść mnie. Musimy wreszcie

wyjaśnić tę sprawę.

Odepchnął ją, a my podążyliśmy za nim. Kiedy otworzył drzwi, zagrodziła mu drogę

stara kobieta, ale odepchnął ją i po chwili byliśmy już na górze. Munro wpadł do

oświetlonego pokoju, a my tuz za nim.

Było to przytulne, ładnie umeblowane pomieszczenie. Na stole stały dwie świece i

dwie na kominku. W rogu, pochylona nad biurkiem, siedziała dziwna postać

przypominająca dziewczynkę. Miała na sobie czerwoną sukienkę i długie białe

rękawiczki. Kiedy odwróciła się w naszą stronę, krzyknąłem zaskoczony i

przerażony. Ujrzałem bowiem twarz o dziwnym żółtym odcieniu, pozbawioną

jakiegokolwiek wyrazu. Zaraz jednak tajemnica się wyjaśniła. Holmes, śmiejąc

się, wsunął rękę za ucho dziecka i ściągnął maskę, ukazując czarną jak węgiel

murzyńską buzię, z białymi zębami połyskującymi wesołością na widok naszych

zdumionych twarzy. Przyłączyłem się do tej dziecięcej radości, natomiast Munro

wytrzeszczał oczy i przyciskał ręką gardło.

- Mój Boże! - wykrzyknął. - Co to ma znaczyć?

- Powiem ci, co to znaczy! - zawołała jego żona, wchodząc do pokoju z dumnie

podniesionym czołem. - Zmusiłeś mnie do wyznania ci prawdy i teraz musimy przez

to przejść. Mój mąż zmarł w Atlancie, ale dziecko przeżyło.

- Twoje dziecko?

Wyjęła zza dekoltu duży srebrny medalion, nacisnęła sprężynę i wieczko

odskoczyło. W środku był portret niezwykle przystojnego mężczyzny o

inteligentnej twarzy, ale z niezaprzeczalnie afrykańskimi rysami.

- To jest John Hebron - wyjaśniła pani Munro. - Najszlachetniejszy z ludzi.

Wyparłam się swojej rasy, by go poślubić, lecz nigdy tego nie żałowałam. Tak się

jednak nieszczęśliwie stało, że nasze dziecko jest podobne do niego, a nie do

mnie. To się często zdarza w mieszanych małżeństwach. Lucy jest nawet

ciemniejsza od ojca. Ale czarna czy biała, jest moim najdroższym skarbem. - Na

te słowa dziewczynka podbiegła do matki i przytuliła się do niej. - Zostawiłam

ją w Ameryce tylko dlatego, że była słabego zdrowia i zmiana klimatu mogłaby jej

zaszkodzić - podjęła swą "powieść pani Munro. - Opiekowała się nią Szkotka,

służąca, która kiedyś pracowała w naszym domu. Nawet przez chwilę nie po-

myślałam, że mogłabym się wyrzec mojego dziecka. Tymczasem los postawił cię na

mojej drodze, Jack, i sprawił, że cię pokochałam. Niech mi Bóg wybaczy, ale

lękałam się, że mogę cię stracić, i zabrakło mi odwagi, by wyznać ci prawdę.

Musiałam wybierać między tobą a nią i wówczas odwróciłam się od mojej małej

córeczki. Przez trzy lata ukrywałam przed tobą jej istnienie, ale otrzymywałam

wiadomości od piastunki i wiedziałam, że mała dobrze się czuje. W końcu

zapragnęłam ją zobaczyć. Walczyłam z tym, lecz na próżno. Wiedziałam, czym to

grozi, ale zdecydowałam się sprowadzić dziecko, choćby na kilka tygodni.

Wysłałam piastunce sto funtów i przekazałam jej informacje o tym domku. Miała go

wynająć, dzięki czemu ja mogłam pozostać z boku. Ostrzegłam ją, by nie

wypuszczała dziecka z domu w ciągu dnia i zakrywała mu twarzyczkę i ręce. Nawet

gdyby zobaczył ją ktoś w oknie, nie przyszłoby mu do głowy, że jest czarnym

dzieckiem. Gdybym się tak nie przejmowała środkami ostrożności, może rozsądek

wziąłby górę, ale szalałam ze strachu na myśl o tym, że dowiesz się prawdy.

To ty pierwszy powiedziałeś mi, że ktoś wynajął domek. Powinnam zaczekać do

rana, ale nie mogłam spać z podniecenia. Wymknęłam się więc z domu, wiedząc, że

masz twardy sen. Ale mnie zobaczyłeś i to był początek moich kłopotów.

Następnego dnia mogłeś odkryć mój sekret, ale szlachetnie zrezygnowałeś ze

swojej przewagi nade mną. Jednak trzy dni później piastunce i dziecku ledwie

udało się wymknąć z domu tylnymi drzwiami, kiedy wpadłeś do środka frontowymi.

Teraz już wiesz wszystko, pytam więc, co się teraz stanie ze mną i z dzieckiem?

Splotła ręce i czekała na odpowiedź.

Bardzo długo Munro się nie odzywał. W końcu zrobił coś, co z przyjemnością będę

wspominał. Wziął dziewczynkę na ręce, ucałował, drugą wyciągnął do żony i ruszył

do drzwi.

- Porozmawiamy o tym w domu - powiedział. - Nie jestem aniołem. Elfie, ale chyba

można po mnie oczekiwać czegoś więcej.

Holmes i ja wyszliśmy za nimi na drogę. W pewnym momencie mój przyjaciel złapał

mnie za rękaw.

- Myślę, że bardziej się przydamy w Londynie niż w Norbury. Wspomniał o tej

sprawie dopiero późnym wieczorem, gdy ze świecą w ręku szedł do sypialni.

- Watsonie - powiedział - jeśli kiedykolwiek stwierdzisz, że staję się zbyt

zarozumiały albo że nie bardzo przykładam się do jakiejś sprawy, szepnij mi do

ucha "Norbury", a będę ci bardzo wdzięczny.

Trzej studenci

W 1895 roku w wyniku pewnego splotu zdarzeń, o których nie chciałbym mówić,

spędziliśmy z Sheriockiem Holmesem kilka tygodni w jednym z naszych wielkich

miast uniwersyteckich, gdzie przeżyliśmy małą, lecz wielce pouczającą przygodę.

To oczywiste, że ujawnienie jakichkolwiek szczegółów, pozwalających czytelnikowi

na rozpoznanie uczelni czy przestępcy, byłoby nie na miejscu. Tak bolesny

skandal lepiej pozostawić w mrokach przeszłości. Można go jednak opisać przy

zachowaniu odpowiedniej dyskrecji, doskonale bowiem ilustruje nadzwyczajne

talenty mojego przyjaciela. Będę się więc starał unikać określeń, które

naprowadziłyby na miejsce zdarzenia i ludzi w nim uczestniczących.

Zajmowaliśmy wtedy umeblowane mieszkanie niedaleko biblioteki, gdzie Holmes

prowadził badania nad bardzo starymi dokumentami dotyczącymi angielskich

przywilejów. To, co wówczas odkrył, jest tak frapujące, że nadaje się na temat

kolejnego opowiadania.

Pewnego wieczoru odwiedził nas jeden ze znajomych, wykładowca z Kolegium św.

Łukasza, pan Hilton Soames. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o nerwowym i

gwałtownym usposobieniu. Sprawiał wrażenie, jakby wszystko go denerwowało,

jednak tym razem znajdował się w stanie tak wielkiego wzburzenia, że natychmiast

zrozumiałem, iż musiało zajść coś niezwykłego.

- Mam nadzieję, panie Holmes, że zechce mi pan poświęcić trochę swojego cennego

czasu. W kolegium zdarzył się przykry wypadek i gdyby nie pan, nie wiedziałbym,

do kogo się udać.

- Jestem teraz bardzo zajęty i nie chciałbym się rozpraszać -

odparł mój przyjaciel. - Wolałbym, aby pan zwrócił się z tym do policji.

- Nie, to absolutnie niemożliwe. Kiedy zajmie się tym policja, wybuchnie

skandal. A w grę wchodzi dobre imię uczelni i z tego względu nie powinno się tej

sprawie nadawać rozgłosu. Pańska dyskrecja jest powszechnie znana, podobnie jak

talenty, i tylko pan może mi pomóc. Dlatego błagam, proszę mi nie odmawiać.

Charakter Holmesa nie zmienił się ani na jotę pomimo braku otoczenia Baker

Street. Bez swojego archiwum, chemikaliów i bałaganu czuł się nieswojo. Wzruszył

więc teraz ramionami na znak przyzwolenia, a nasz gość w pospiesznych słowach i

z przesadną gestykulacją zaczął opowiadać swoją historię.

- Przede wszystkim muszę panu wyjaśnić, panie Holmes, że jutro jest pierwszy

dzień egzaminów na stypendium Fortescue'a. Jestem jednym z egzaminatorów.

Wykładam grekę i pierwszy egzamin wymaga przetłumaczenia obszernego tekstu

greckiego, którego kandydat nie zna. Tekst ten drukuje się na specjalnym

blankiecie egzaminacyjnym i kandydatowi bardzo by ułatwiło sprawę, gdyby mógł

się z nim wcześniej zapoznać. Z tego też powodu trzyma się ów tekst w tajemnicy.

Dziś, około trzeciej, przyszły z drukarni odbitki: pół rozdziału z Tukidydesa.

Musiałem je dokładnie przeczytać, bo tekst nie może zawierać błędów. O trzeciej

trzydzieści wciąż byłem nim zajęty. Wcześniej obiecałem, że wypiję z

przyjacielem popołudniową herbatę, zostawiłem więc odbitki na biurku i

wyszedłem. Nie było mnie ponad godzinę.

Zapewne wie pan, panie Holmes, że drzwi w naszym kolegium są podwójne:

wewnętrzne obite zielonym rypsem, a zewnętrzne z solidnego dębu. Kiedy stanąłem

przed swoim gabinetem, zauważyłem ze zdumieniem, że w zamku tkwi klucz. Przez

chwilę ttyślalem, że zapomniałem go zabrać, ale nie, miałem go w kieszeni.

Jedyny duplikat był w posiadaniu mojego służącego Ban-nistera, który od

dziesięciu lat dba o mój pokój i którego uczci-

wośćjest poza wszelkim podejrzeniem. Okazało się, że to jego klucz i że wszedł

do pokoju już po moim wyjściu, by zapytać, czy nie życzę sobie herbaty, po czym

wyszedł, zostawiając klucz w drzwiach. W innych okolicznościach nie miałoby to

znaczenia, lecz tego dnia mogło to grozić poważnymi konsekwencjami.

Kiedy spojrzałem na biurko, zauważyłem, że ktoś grzebał w moich papierach.

Dowodem były trzy szpalty. Zostawiłem je złożone razem, teraz jedna leżała na

podłodze, druga na stoliku przy oknie, a trzecia na biurku.

W tym momencie Holmes po raz pierwszy się poruszył.

- Pierwsza szpalta na podłodze, druga pod oknem, a trzecia tam, gdzie ją pan

zostawił, tak? - zapytał.

- Tak, panie Holmes. To zdumiewające. Skąd pan to może wiedzieć?

- Proszę kontynuować, to bardzo interesujące.

- Początkowo sądziłem, że Bannister pozwolił sobie na coś tak niedopuszczalnego,

jak grzebanie w moich papierach. Jednak zdecydowanie temu zaprzeczył i jestem

przekonany, że mówi prawdę. W takim razie ktoś, przechodząc obok moich drzwi,

zauważył tkwiący w nich klucz, a wiedząc, że mnie nie ma, wszedł i przejrzał

papiery. W grę wchodzi spora suma pieniędzy, bo stypendium jest wysokie i ktoś

nieuczciwy mógłby spróbować zyskać w ten sposób przewagę nad innymi kandydatami.

Bannister bardzo się przejął tym incydentem. Omal nie zemdlał, gdy się

przekonał, że ktoś ruszał moje papiery. Dałem mu brandy i zostawiłem bezwładnego

na krześle, a sam dokładnie przeszukałem gabinet. Wkrótce się zorientowałem, że

intruz zostawił jeszcze inne ślady swojej obecności. Na stoliku pod oknem

znalazłem kilkanaście obrzynków z temperowanego ołówka. Był tam również złamany

kawałek grafitu. Najwidoczniej drań przepisywał tekst w pośpiechu, złamał ołówek

i musiał go zatemperować.

- Doskonale! - wykrzyknął Holmes, odzyskując humor, w miarę jak rosło jego

zainteresowanie sprawą. - Los panu sprzyjał.

- To jeszcze nie wszystko. Mam nowe biurko z blatem pokrytym czerwoną skórą.

Gotów jestem przysiąc, Bannister również, że powierzchnia blatu była gładka i

nie poplamiona. Teraz zauważyłem na niej świeże przecięcie o długości trzech

cali. Poza tym na biurku znalazłem małą grudkę czarnego ciasta lub gliny z

kruszynami wyglądającymi na trociny. Jestem przekonany, że te ślady zostawił

ktoś, kto grzebał w papierach. Nie znalazłem śladów stóp ani innych dowodów

mogących go zidentyfikować. Nie wiedziałem, co począć, kiedy nagle przypomniałem

sobie o panu i natychmiast tu przyszedłem. Proszę mi pomóc, panie Holmes.

Rozumie pan, jakie mogą być konsekwencje: albo odnajdę sprawcę, albo egzamin

trzeba będzie odłożyć, dopóki nie wydrukuje się nowego tekstu. Będę jednak

musiał o wszystkim powiedzieć i wybuchnie straszny skandal, który rzuci cień nie

tylko na nasze kolegium, lecz na cały uniwersytet. Pragnąłbym więc załatwić całą

sprawę po cichu i dyskretnie.

- Z przyjemnością się nią zajmę - powiedział Holmes, wstając i biorąc wierzchnie

okrycie. - Ta sprawa ma wiele ciekawych elementów. Czy ktoś pana odwiedzał,

kiedy miał już pan ten tekst u siebie?

- Tak, młody Daulat Ras, hinduski student, który mieszka na tej samej klatce

schodowej. Przyszedł zapytać mnie o jakieś szczegóły dotyczące egzaminu.

- Ma w nim uczestniczyć?

-Tak.

- I papiery leżały wówczas na biurku?

- O ile sobie przypominam, były zwinięte w rulon.

- Mógł się domyślić, że są to odbitki?

- Chyba tak.

~ Nikt więcej pana nie odwiedzał?

-Nie.

~ Czy ktoś wiedział, że będzie pan miał te odbitki?

~ Nikt z wyjątkiem drukarza.

- Czy ten Bannister wiedział?

- Nie, oczywiście że nie.

- A gdzie jest teraz pański służący?

- Rozchorował się biedak ze zdenerwowania. Zostawiłem go siedzącego na krześle.

Chciałem jak najszybciej przyjść do pana.

- I zostawił pan drzwi otwarte?

- Ałe papiery zamknąłem na klucz.

- To by oznaczało, panie Soames, że jeżeli ten hinduski student nie rozpoznał

odbitek, człowiek, który je oglądał, musiał trafić na nie przypadkiem, nie

wiedząc, że tam są.

- Ja też tak sądzę.

Holmes uśmiechnął się enigmatycznie.

- A więc chodźmy się rozejrzeć - powiedział. - To sprawa czysto dedukcyjna,

Watsonie. Nie ma w niej przemocy. Ale jeśli chcesz, możesz iść z nami.

Gabinet profesora Soamesa zdobiło długie, niskie, witrażowe okno, wychodzące na

wiekowy, pokryty mchem dziedziniec kolegium. Gotyckie drzwi prowadziły na stare

kamienne schody. Pokój mieścił się na parterze, a wyżej mieszkali trzej

studenci, każdy na innym piętrze. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zapadał już

zmierzch. Holmes przystanął pod oknem gabinetu. Potem podszedł do niego, wspiął

się na palce, wyciągnął szyję i zajrzał do środka.

- Musiał wejść drzwiami. W tym oknie otwiera się tylko lufcik - powiedział nasz

uczony przewodnik. Holmes uśmiechnął się tajemniczo.

- A więc wejdźmy do środka.

Profesor otworzył zewnętrzne drzwi i wprowadził nas do gabinetu. Stanęliśmy w

progu, a Holmes dokładnie obejrzał dywan.

- Niestety, nie widzę tu żadnych śladów - powiedział. - Zresztą trudno się ich

spodziewać, skoro dzień był suchy. Pański służący musiał już chyba wyzdrowieć.

Zostawił go pan na krześle, tak? Na którym?

- Na tym przy oknie.

- Aha, przy tym małym stoliku. Możecie już wejść, panowie, skończyłem z dywanem.

Najpierw zajmijmy się stolikiem. Przebieg zdarzeń jest zupełnie jasny. Ktoś

wszedł i wziął z biurka papiery. Następnie przeniósł je na stolik pod oknem, aby

nie dać się zaskoczyć, gdyby pan się pojawił na dziedzińcu.

- Prawdę powiedziawszy, i tak nie mógł mnie zobaczyć, bo wszedłem boczną bramą -

odparł Soames.

- W każdym razie taki był jego zamiar. Proszę mi pokazać te trzy szpalty. Nie

widzę na nich żadnych śladów. A więc wziął pierwszą, zaniósł pod okno i

przepisał. Ile czasu mogło mu to zająć, jeśli założymy, że posłużył się

skrótami? Najmniej kwadrans. Następnie odłożył pierwszą i wziął drugą. Był w

połowie szpalty, kiedy wrócił pan niespodziewanie i zmusił go do pospiesznego

odwrotu. Bardzo pospiesznego, nie miał bowiem czasu, by odłożyć papiery na

miejsce, tak by się pan niczego nie domyślił. Nie słyszał pan, żeby ktoś biegł

po schodach?

- Nie, nie wydaje mi się.

- Pisał tak szybko, że złamał ołówek i musiał go naostrzyć. To ciekawe,

Watsonie. Ten ołówek nie był takim sobie zwykłym ołówkiem: był dłuższy od

normalnego, z miękkim grafitem i wierzchem pomalowanym na kolor ciemnoniebieski.

Nazwę firmy wydrukowano srebrnymi literami. Ten kawałek, który został, mierzy

sobie zaledwie półtora cala. Proszę znaleźć taki ołówek, panie Soames, a będzie

pan miał winowajcę. Dla ułatwienia dodam, że ma duży, tępy nóż.

Profesor Soames był nieco oszołomiony tym potokiem informacji.

- Niektóre z pańskich uwag rozumiem, ale jeśli chodzi o długość ołówka...

Holmes wziął do ręki malutki ścinek z widocznymi na nim lite-ranli "nn" i

kawałkiem czystego drewna.

- Widzi pan?

- Tak, ale nadal nie rozumiem...

- Co mogą oznaczać litery "nn"? To koniec wyrazu. Najpopularniejsze ołówki

pochodzą z firmy "Johann Faber". Czy to nie oczywiste, że długość ołówka wynosi

tyle, ile pozostało po imieniu Johann? - zapytał Holmes, po czym ustawił stolik

tak, by padło na niego światło lampy elektrycznej. - Zobaczmy, czy na blacie nie

pozostały jakieś ślady od pisania. Nie, nie widzę. Niczego więcej się tu nie

dopatrzymy. Obejrzyjmy więc biurko. Ta mała kulka jest, jak przypuszczam, ową

grudką czarnego ciasta, o której pan mówił. Ma kształt stożka i otwór w środku.

I są w niej trociny. Interesujące. Wreszcie nacięcie. Zaczyna się cienką linią,

a kończy poszarpaną dziurą. Jestem panu niezmiernie wdzięczny za zainteresowanie

mnie tą sprawą, profesorze. Dokąd prowadzą te drzwi?

- Do mojej sypialni.

- Czy zaglądał pan tam od czasu owego zdarzenia?

- Nie, poszedłem prosto do pana.

- Chciałbym ją obejrzeć. Cóż za uroczy staroświecki pokój! Proszę łaskawie

poczekać, dopóki nie zbadam podłogi. Nie, nic tu nie widzę. A co jest za tą

zasłoną? Ach, miejsce na ubrania. Jeśli ktoś chciałby się tu ukryć, to tylko za

zasłoną, bo łóżko jest za niskie, a szafa zbyt płytka. Chyba nie ma tu nikogo?

Kiedy Holmes odsuwał zasłonę, wyczułem w nim lekkie napięcie, jakby był

przygotowany na niebezpieczeństwo. Tymczasem za zasłoną wisiały jedynie trzy lub

cztery garnitury. Mój przyjaciel odwrócił się i nagle znieruchomiał.

- A cóż to takiego?

Na podłodze leżała grudka czarnej, lepkiej substancji, takiej jak na biurku.

Holmes uniósł ją do światła.

- Wygląda na to, że pański gość zostawił ślady nie tylko w gabinecie,

profesorze.

- Czego on tu szukał?

- To oczywiste. Wrócił pan niespodziewanie, a on zorientował

się dopiero wtedy, gdy był pan pod drzwiami. Cóż mógł zrobić? Zabrał to, co

mogło go zdradzić, i ukrył się w sypialni.

- Wielkie nieba! Chce pan powiedzieć, że przez cały czas, kiedy rozmawiałem z

Bannisterem, ten człowiek był tuż obok?

- Na to wygląda.

- Musi być jakieś inne wytłumaczenie, panie Holmes. Czy obejrzał pan już okno w

sypialni?

- Okratowane, oprawne w ołów, trój skrzydłowe, z jednym skrzydłem na zawiasach,

na tyle dużym, żeby przeszedł przez nie człowiek.

- Właśnie. I wychodzi na róg dziedzińca, przez co częściowo jest niewidoczne.

Mógł więc tędy wejść do środka, zostawić ślady w sypialni i stwierdziwszy, że

drzwi są otwarte, uciec przez nie.

Holmes pokręcił głową.

- Bądźmy realistami. Powiedział pan, że tych schodów używają trzej studenci i

zwykle przechodzą obok pańskich drzwi.

- Tak.

- I wszyscy przystępują do egzaminu?

- Tak.

- Czy ma pan jakiś powód, by podejrzewać któregoś z nich? Soames zawahał się.

- To kłopotliwe pytanie - odparł. - Trudno kogoś podejrzewać, kiedy nie ma się

dowodów.

- A więc proszę przedstawić pańskie podejrzenia, a ja poszukam dowodów.

- W takim razie opiszę panu charaktery tych trzech studentów. Nade mną mieszka

Gilchrist, świetny student i sportowiec. Gra w uniwersyteckiej drużynie rugby i

krykieta. Zdobył medal w biegu przez płotki i skoku w dal. To dzielny młody

człowiek. Jest synem sir Jabeza Gilchrista, który stracił majątek na wyścigach.

Po jego śmierci chłopak nie miał z czego żyć, ale jest pilny i pracowity. Da

sobie radę.

Na drugim piętrze mieszka Daulat Ras, Hindus. Jest cichy

i skryty jak większość Hindusów. Świetnie daje sobie radę, ale greka to jego

pięta achillesowa. Jest sumienny i systematyczny.

Na najwyższym piętrze mieszka Miles McLaren. Zdolny młodzieniec, ale leniwy. To

jeden z najbystrzej szych studentów na uniwersytecie. Cóż z tego, skoro jest

krnąbrny, rozpustny i pozbawiony skrupułów. Na pierwszym roku omal nie został

wyrzucony z uczelni za wywołanie karcianego skandalu. Przez cały semestr nie

przykładał się do nauki i może obawiać się o wynik tego egzaminu.

- I właśnie jego pan podejrzewa?

- Nie ośmieliłbym się posunąć aż tak daleko, ale z całej trójki właśnie po nim

można się wszystkiego spodziewać.

- Rozumiem. A teraz, profesorze, porozmawiajmy z pańskim służącym Bannisterem.

Był to drobny, blady, gładko ogolony, siwiejący mężczyzna koło pięćdziesiątki.

Wciąż nie mógł dojść do siebie. Pulchna twarz drgała mu nerwowo, a palce

nieustannie się poruszały.

- Staramy się rozwikłać tę niefortunną sprawę - wyjaśnił profesor Soames.

- Rozumiem, proszę pana.

- Dowiedziałem się, że zostawiliście klucz w drzwiach - powiedział Holmes.

- Tak, proszę pana.

- Czy to nie dziwne, że zrobiliście to właśnie tego dnia, kiedy w gabinecie

znajdowały się ważne papiery?

- To nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ale wcześniej też mi się to zdarzało.

- O której weszliście do gabinetu?

- Około wpół do piątej. Profesor Soames pije o tej porze herbatę.

- Jak długo w nim pozostaliście?

- Kiedy zobaczyłem, że pana profesora nie ma, natychmiast wyszedłem.

- Zaglądaliście do papierów na biurku?

- Nie, proszę pana.

- Jak to się stało, że zostawiliście klucz w zamku?

- W rękach trzymałem tacę. Pomyślałem, że wrócę po klucz, a potem zapomniałem.

- Czy zewnętrzne drzwi mają zatrzask?

- Nie, proszę pana.

- Więc cały czas były otwarte?

- Tak, proszę pana.

- I każdy mógł wyjść z tego pokoju?

- Tak.

- Kiedy profesor Soames wrócił i opowiedział wam, co się stało, byliście bardzo

zdenerwowani.

- Tak, sir. Służę tu od wielu lat i dotąd nic podobnego się nie zdarzyło. Omal

nie zemdlałem.

- Tak, wiem. Gdzie staliście, kiedy zrobiło wam się słabo?

- Gdzie stałem? Nie rozumiem. Przy drzwiach.

- To dziwne, bo usiedliście na krześle stojącym w rogu pokoju. Czemu nie

wybraliście bliższego?

- Nie wiem, proszę pana. Nie zastanawiałem się nad tym.

- Nie sądzę, by zdawał sobie sprawę z tego, co robi, panie Holmes. Wyglądał

bardzo złe, wprost przerażająco.

- Zostaliście tu, kiedy profesor wyszedł?

- Tylko kilka minut. Potem zamknąłem drzwi i poszedłem do siebie.

- Podejrzewacie kogoś?

- Nie ośmieliłbym się nikogo podejrzewać, sir. Nie wierzę, by był na uczelni

ktoś zdolny do takiego czynu.

- Dziękuję wam, to wszystko - odparł Holmes. - Ach, jeszcze Jedno. Nie

wspomnieliście żadnemu z tych trzech dżentelmenów, którym służycie, co tu

zaszło?

- Nie, proszę pana, ani słowem.

- Widzieliście któregoś z nich?

- Nie, proszę pana.

- Dobrze. A teraz, profesorze, jeśli pan pozwoli, przejdziemy się po dziedzińcu.

W zapadającym mroku lśniły trzy żółte prostokąty okien.

- Pańskie trzy ptaszki są w swoich klatkach - zauważył Holmes, spoglądając w

górę. - Ale ale! Jeden z nich wydaje się dość niespokojny.

Był to Hindus, którego ciemna sylwetka ukazała się na tle zasłony. Chodził po

pokoju w tę i z powrotem.

- Miałbym ochotę zerknąć na każdego z nich - powiedział Holmes. - Czy to byłoby

możliwe?

- Nic prostszego - odparł profesor Soames. - Te pokoje mieszczą się w

najstarszej części kolegium i często oglądają je turyści. Proszę za mną.

Oprowadzę panów.

- Tylko proszę bez nazwisk - powiedział Holmes, kiedy zapukaliśmy do drzwi

Gilchrista.

Otworzył nam wysoki, jasnowłosy, szczupły młodzieniec i dowiedziawszy się, o co

chodzi, zaprosił nas do środka. Pokój miał kilka interesujących szczegółów

architektonicznych pochodzących z okresu średniowiecza. Holmesowi tak bardzo

spodobał się jeden z nich, że wyciągnął notatnik i ołówek z zamiarem

naszkicowania go. Tak zamaszyście rysował, że złamał ołówek i poprosił studenta

o pożyczenie drugiego. Po chwili pożyczył także nóż do naostrzenia własnego. To

samo przydarzyło mu się w pokoju Hindusa -drobnego, małomównego młodzieńca o

orlim nosie, który patrzył na nas spode łba i był wyraźnie zadowolony, kiedy

architektoniczne szkice Holmesa dobiegły końca. Nie zauważyłem, żeby w obu tych

pokojach Holmes znalazł to, czego szukał. Natomiast wizyta w trzecim pokoju

zakończyła się fiaskiem. Pomimo pukania nie otworzono nam drzwi, a na dodatek

poczęstowano potokiem obelg.

- Nie obchodzi mnie, kim jesteście. Idźcie do diabła! - ryknął wściekły głos. -

Jutro mam egzamin i nikt mi nie będzie przeszkadzał.

- Cóż za ordynarny człowiek - stwierdził nasz przewodnik, czerwieniąc się z

gniewu. - Oczywiście nie wiedział, kto to puka, niemniej jednak jego zachowanie

było nieuprzejme i w tych okolicznościach dość podejrzane.

- Czy może pan powiedzieć, jakiego on jest wzrostu? - zapytał Holmes.

- Nie bardzo umiem określić. Jest wyższy od Hindusa, lecz niższy do Gilchrista.

Ma chyba jakieś pięć stóp, sześć cali.

- To bardzo ważne - odparł Holmes. - A teraz, profesorze, pozwoli pan, że

powiem: "Dobranoc".

Nasz przewodnik wydał z siebie okrzyk zaskoczenia i oburzenia.

- Wielkie nieba! Chyba nie zostawi mnie pan z tą sprawą? Jutro jest egzamin.

Dziś wieczorem muszę podjąć jakąś decyzję. Nie mogę pozwolić na przeprowadzenie

egzaminu, jeśli ktoś miał dostęp do tekstu.

- Proszę zostawić wszystko, tak jak jest. Wpadnę tu jutro wczesnym rankiem i

porozmawiamy. Możliwe, że będę mógł zasugerować pewne kroki. Tymczasem proszę

niczego nie zmieniać.

- Dobrze, panie Holmes.

- Może pan spać spokojnie. Z pewnością znajdziemy jakieś wyjście. Wezmę ze sobą

tę grudkę czarnej gliny i ścinki ołówka. Do widzenia.

Kiedy ponownie znaleźliśmy się na dziedzińcu i spojrzeliśmy w okna trzech

studentów. Hindus nadal chodził po pokoju, pozostali zaś byli niewidoczni.

- No i cóż o tym myślisz, Watsonie? - zapytał Holmes, gdy znaleźliśmy się na

głównej ulicy. - Czy nie przypomina ci to gry towarzyskiej, na przykład sztuczki

z trzema kartami? Mamy trzech mężczyzn. Jeden z nich jest winowajcą. Jak

myślisz, który?

- Ten z niewyparzoną gębą. On ma najwięcej na sumieniu. I ten Hindus, chytra z

niego sztuka. Po co tak chodzi nerwowo po Pokoju?

- To nie ma nic do rzeczy. Wielu ludzi tak robi, kiedy uczy się Gzegoś na

pamięć.

- Patrzył na nas tak dziwnie.

- Ty też byś patrzył, gdyby ci do pokoju wparował tłum gości, kiedy

przygotowujesz się do egzaminu i każda chwila jest droga. Nie widzę w tym nic

podejrzanego. Ołówki i noże również były w porządku. Ale ten typ mnie

zastanawia.

- Który?

- Ten służący Bannister. Jaki jest jego udział w tej sprawie?

- Zrobił na mnie wrażenie niezwykle uczciwego człowieka.

- Na mnie również. I to właśnie jest dziwne. Dlaczego niezwykle uczciwy

człowiek... Ale oto i mamy sklep z przyborami piśmiennymi. Od niego zaczniemy

poszukiwania.

W mieście były tylko cztery takie sklepy i w każdym z nich Holmes pokazał ścinki

ołówka i gotów był zapłacić wysoką cenę za identyczny. Wszyscy sprzedawcy

odpowiedzieli, że można go zamówić, ale to nietypowy ołówek i rzadko mają go w

ofercie. Jednak mój przyjaciel nie zmartwił się tym niepowodzeniem i tylko

wzruszył ramionami z udaną rezygnacją.

- No i nic z tego nie wyszło, mój drogi Watsonie. Najlepsza i jedyna poszlaka

zaprowadziła nas w ślepy zaułek. Jestem jednak pewien, że i bez niej damy sobie

radę. Na Jowisza! Jest już prawie dziewiąta, a gospodyni wspominała coś o

zielonym groszku na kolację. Twoje zamiłowanie do tytoniu i ciągłe spóźnianie

się na posiłki doprowadzi do tego, że w końcu wymówią ci mieszkanie i będę

musiał podzielić twój los. Wcześniej jednak rozwiążemy zagadkę tego nerwowego

wykładowcy, roztrzepanego służącego i trzech przedsiębiorczych studentów.

Tego dnia nie wspomniał już więcej o sprawie, chociaż podczas naszego

spóźnionego posiłku był milczący i zamyślony. Następnego dnia zapukał do mojego

pokoju już o ósmej rano. Kończyłem właśnie toaletę.

- Czas, byśmy poszli do Kolegium św. Łukasza, Watsonie -oznajmił. - Czy możesz

obejść się bez śniadania?

- Oczywiście.

- Soames będzie w strasznym stanie nerwów, jeśli nie przekażemy mu czegoś

optymistycznego.

- A masz dla niego jakąś optymistyczną wiadomość?

- Tak sądzę.

- Czy doszedłeś do jakichś wniosków?

- Tak, mój drogi Watsonie, rozwiązałem zagadkę.

- Czyżbyś zdobył jakiś nowy dowód?

- Aha. Nie na próżno zerwałem się z łóżka o szóstej rano i przez dwie godziny

ciężko pracowałem, pokonując co najmniej pięć mil. Ale się opłaciło. Spójrz na

to.

Wyciągnął dłoń, na której leżały trzy grudki czarnej, lepkiej gliny.

- Wczoraj miałeś tylko dwie.

- A dziś rano zdobyłem trzecią. To oczywiste, że tam, skąd pochodzi grudka numer

trzy, pochodzi również grudka numer jeden i dwa, nie sądzisz, Watsonie? Chodźmy

uwolnić naszego przyjaciela Soamesa od bólu.

Zrozpaczony wykładowca rzeczywiście znajdował się w stanie najwyższego

wzburzenia. Za kilka godzin miał się zacząć egzamin, a on wciąż nie wiedział,

czy ma ujawnić fakty, czy też pozwolić winowajcy ubiegać się o cenne stypendium.

Nie był w stanie usiedzieć na miejscu i na nasz widok podbiegł do Holmesa z

wyciągniętymi rękami.

- Bogu dzięki, że pan przyszedł. Co mam robić? Odwołać egzamin?

- W żadnym wypadku.

- A co z tym draniem?

- Nie weźmie udziału w egzaminie.

- A więc wie pan, kim on jest?

- Tak sądzę. Jeśli ta sprawa ma pozostać w ukryciu, musimy nadać sobie pewną

władzę i odbyć mały sąd. Pan, profesorze, ze-^ce usiąść tutaj, ty, Watsonie, tu,

a ja zajmę miejsce w środku,

w tym fotelu. Myślę, że jesteśmy teraz gotowi napędzić stracha winowajcy. Proszę

zadzwonić, profesorze.

Po chwili zjawił się Bannister i cofnął się przerażony na widok tak dostojnego

gremium.

- Zamknijcie drzwi - powiedział Holmes. - A teraz, jeśli łaska, powiedzcie, co

tu wczoraj zaszło. Twarz służącego pokryła się bladością.

- Powiedziałem już wszystko, proszę pana.

- Nie macie nic do dodania?

- Nie, proszę pana.

- W takim razie coś wam zasugeruję. Kiedy usiedliście wczoraj na krześle, czy

zrobiliście to po to, by ukryć pewien przedmiot, ujawniający, kto był w tym

pokoju?

Twarz Bannistera zrobiła się upiornie blada.

- Nie, proszę pana.

- To tylko moja sugestia - powiedział łagodnie Holmes. -Przyznam szczerze, że

nie potrafię tego dowieść. Lecz wydaje się to prawdopodobne, ponieważ kiedy

profesor Soames był odwrócony tyłem, wy uwolniliście człowieka, który ukrywał

się w sypialni.

Służący zwilżył językiem wyschnięte wargi.

- Nie było tam żadnego człowieka.

- Dotychczas mówiliście prawdę, lecz teraz wiem, że kłamiecie.

- Tam nikogo nie było - powtórzył z uporem.

-

Dajcie spokój, Bannister.

- Naprawdę nikogo tam nie widziałem.

- Skoro tak, to nie mam więcej pytań. Proszę jednak, byście pozostali w pokoju.

Stańcie tam, przy drzwiach do sypialni. A teraz, profesorze, czy zechciałby pan

pójść do młodego Gilchrista i poprosić go do nas?

Chwilę później Soames wrócił ze studentem. Był to przystojny młody człowiek,

wysoki, gibki i zręczny, o sprężystych ruchach i przyjemnej, szczerej

fizjonomii. Jego zaniepokojone niebieskie

oczy przesunęły się po każdym z nas i w końcu spoczęły na Ban-nisterze.

- Proszę zamknąć drzwi - powiedział Holmes. - Panie Gil-christ, jesteśmy tu

zupełnie sami i nikt nie musi wiedzieć o tym, co tu zaszło. Możemy być ze sobą

zupełnie szczerzy. Chcielibyśmy wiedzieć, jak pan, człowiek honoru, zdobył się

na taki czyn.

Nieszczęsny młodzieniec zachwiał się i spojrzał z wyrzutem na Bannistera.

- Ja nic nie powiedziałem, panie Gilchrist! - wykrzyknął służący.

- Ale zrobiliście to teraz - stwierdził Holmes. - Rozumie pan chyba, że po tym,

co powiedział Bannister, znalazł się pan w sytuacji bez wyjścia. Może pana

uratować jedynie szczere wyznanie.

Przez chwilę Gilchrist stał nieruchomo, po czym upadł na kolana, ukrył twarz w

dłoniach i wybuchnął spazmatycznym łkaniem.

- No, no - powiedział łagodnie Holmes. - Rzeczą ludzką jest błądzić. Nikt nie

będzie tu pana traktował jak przestępcy. Może ja opowiem profesorowi, co tu

zaszło, a pan mnie tylko skoryguje, gdybym się mylił, dobrze? Nie, proszę nie

odpowiadać, tylko słuchać.

Kiedy pan, profesorze, zapewnił mnie, że nikt, nawet Bannister, nie wiedział, że

te papiery znajdują się w pańskim gabinecie, sprawa przybrała w mojej głowie

konkretny kształt. Drukarza należało wykluczyć. Mógł przejrzeć te papiery na

miejscu. Hindus również nie wchodził w grę. Odbitki były zwinięte w rulon, więc

nie mógł wiedzieć, co zawierają. Wykluczyłem również możliwość, by ktoś

przypadkiem wszedł do gabinetu i znalazł te papiery. Ten, kto tu wszedł,

doskonale wiedział, że leżą na biurku.

Kiedy szliśmy do kolegium, dokładnie przyjrzałem się oknu Pańskiego gabinetu.

Rozbawił mnie pan sugestią, że zastanawiam ^ę nad tym, czy ktoś w świetle dnia,

na oczach mieszkających po ^ugiej stronie, mógłby przez nie wejść. Taki pomysł

był absurdem. Zastanawiałem się jedynie, ile wzrostu musiał mieć mężczyzna, że-

by zajrzeć przez okno do środka i sprawdzić, co leży na biurku. Mam sześć stóp

wzrostu, ale i tak sprawiłoby mi to trudność. Tym bardziej komuś, kto jest

niższy ode mnie. Rozumie pan więc, dlaczego moje podejrzenia padły na

najwyższego z trójki studentów.

Po wejściu do pokoju podzieliłem się z panem moimi wnioskami na temat stolika

przy oknie. Biurka nie brałem pod uwagę do momentu, gdy wspomniał pan, że

Gilchrist skacze w dal. Wówczas cała sprawa stała się dla mnie jasna.

Potrzebowałem jedynie potwierdzających dowodów, które zresztą uzyskałem.

Oto co zaszło: ten oto młody człowiek spędził popołudnie na boisku, gdzie

trenował skoki w dal. Wracał, niosąc ze sobą specjalne buty, które, jak wiecie,

mają kolce. Przechodząc pod pańskim oknem, dostrzegł, z racji wzrostu, leżące na

biurku odbitki i domyślił się, co zawierają. Nic by się nie stało, gdyby,

mijając pańskie drzwi, nie zauważył klucza, który przez nieuwagę zostawił pański

służący. Wiedziony impulsem wszedł do środka, by sprawdzić, czy rzeczywiście są

to odbitki egzaminacyjne. Niczym nie ryzykował, mógł zawsze powiedzieć, że

zajrzał, bo chciał się o coś spytać.

Kiedy się przekonał, że jest to tekst egzaminacyjny, uległ pokusie. Odłożył buty

na biurko... A co pan zostawił na tym krześle pod oknem?

- Rękawiczki - odparł młodzieniec. Holmes spojrzał z triumfem na Bannistera.

- Położył rękawiczki na krześle i zaczął przepisywać tekst. Sądził, że profesor

będzie wracał przez główną bramę, więc w porę go zobaczy. Jak wiemy, profesor

wszedł boczną bramą. Nagle dały się słyszeć jego kroki przy drzwiach. Nie było

czasu na ucieczkę. Młody człowiek zapomniał o rękawiczkach, ale złapał buty i

umknął do sypialni. Jak zapewne zauważyliście, rozcięcie na blacie biurka

zaczyna się cienką linią i pogłębia w kierunku drzwi do sypialni. Dowodzi to, że

but przeciągnięto właśnie w tę stronę i winowajca tam się ukrył. Na blacie

pozostała ziemia z kolców. Podobna grudka od-kleiła się w sypialni. Udałem się

dziś rano na boisko, sprawdziłem.

że taką gliniastą, czarną ziemią pokryta jest bieżnia, i wziąłem jej próbkę, a

także próbkę trocin, które zapobiegają poślizgnięciu się w czasie skoku. Czy tak

było, panie Gilchrist?

- Tak, proszę pana - przytaknął młodzieniec.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął profesor Soames. - Nie ma pan nic do dodania?

- Mam, panie profesorze, ale zaskoczenie odjęło mi mowę. Oto list, który

napisałem do pana dziś rano po nie przespanej nocy. Zrobiłem to, zanim się

dowiedziałem, że odkryto mój czyn. Proszę. Piszę w nim, że postanowiłem nie

przystępować do egzaminu. Zaproponowano mi stanowisko w rodezyjskiej policji i

natychmiast wyjeżdżam do Afryki Południowej.

- Cieszy mnie, że nie zamierzał pan wykorzystać nieuczciwie zdobytej przewagi -

powiedział profesor Soames. - Ale skąd ta nagła zmiana planów?

Gilchrist wskazał na Bannistera.

- To on zawrócił mnie ze złej drogi.

- Chyba teraz rozumiecie, że tylko wy mogliście wypuścić z sypialni tego

młodzieńca, a potem zamknąć drzwi na klucz - zwrócił się do służącego Holmes. -

Ucieczka przez okno była niemożliwa. Czy moglibyście rozwikłać ten ostatni

szczegół i wyjawić nam powody swego postępowania?

- Są bardzo proste, ale przy całej swojej inteligencji nie mógł pan o nich

wiedzieć. Kiedyś służyłem w domu sir Jabeza Gilchri-sta, ojca tego młodego

dżentelmena. Kiedy stracił majątek, poszedłem na służbę do kolegium, ale nigdy

nie zapomniałem dawnego pana, choć popadł w kłopoty. Opiekowałem się, jak

mogłem, jego synem przez pamięć dawnych dni. Kiedy wszedłem wczoraj do gabinetu

i dowiedziałem się o całej sprawie, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, to leżące

na krześle brązowe rękawiczki pana Gilchrista. Znałem te rękawiczki i

zrozumiałem, co one oznaczają. Gdyby pan Profesor je zobaczył, byłby to koniec

wszystkiego. Osunąłem się na to krzesło i nie wstałem, dopóki pan profesor nie

wyszedł z gabine-

tu. Wówczas w drzwiach sypialni pojawił się mój biedny panicz, którego huśtałem

kiedyś na kolanach, i wszystko mi wyznał. Czy to nie oczywiste, że postanowiłem

go ratować i spróbować przekonać go, że nie powinien czerpać korzyści z tak

niecnego czynu? Czy można mnie za to winić?

- Nie można - przyznał Holmes, wstając z fotela. - No cóż, profesorze,

rozwiązaliśmy pana drobny problem, a w domu czeka na nas śniadanie. Chodź,

Watsonie. Co zaś się tyczy pana, młody człowieku, ufam, że w Rodezji się panu

powiedzie. Raz w życiu upadł pan nisko. Przyszłość pokaże, jak wysoko potrafi

pan się wspiąć.

Stowarzyszenie Czerwonych Głów

Pewnego jesiennego dnia odwiedziłem mojego przyjaciela Sheriocka Holmesa i

zastałem go pogrążonego w rozmowie z tęgim, rumianym, starszym jegomościem o

ogniście rudych włosach. Przeprosiłem za wtargnięcie i zamierzałem się wycofać,

lecz Holmes wciągnął mnie do pokoju i zamknął drzwi.

- Przyszedłeś w samą porę, drogi Watsonie - powiedział serdecznie.

- Zdaje się, że jesteś zajęty.

- Oczywiście, i to bardzo.

- W takim razie zaczekam w pokoju obok.

- W żadnym razie. Ten dżentelmen, panie Wilson, był moim partnerem i pomocnikiem

w wielu sprawach i jestem pewien, że i tym razem okaże się nieocenionym

towarzyszem.

Zażywny jegomość wstał z krzesła i ukłonił się, obrzucając mnie jednocześnie

podejrzliwym spojrzeniem.

- Usiądź na kanapie - polecił Holmes, sadowiąc się w fotelu

1 łącząc czubki palców, jak zwykle, kiedy nad czymś rozmyślał. - Wiem, drogi

Watsonie, że podzielasz moje zamiłowanie do wszystkiego, co dziwne i

wykraczające poza monotonię i wszelką rutynę. Dowodzi tego zapał, z jakim

zabrałeś się do spisywania, i wybacz, że to powiem, upiększania moich przygód.

- Twoje sprawy zawsze bardzo mnie interesowały - powiedziałem.

-- Czy przypominasz sobie, co mówiłem owego dnia, kiedy ujęliśmy się sprawą

panny Mary Sutherland? Że nic nie jest tak interesujące, jak skutki ludzkich

poczynań i dziwnych zbiegów °kliczności. Żadne wytwory naszej wyobraźni nie mogą

się

2 nimi równać.

- Pozwoliłem sobie wówczas w to wątpić.

- Będziesz chyba musiał zmienić zdanie, bo moją tezę potwierdzają liczne fakty.

Obecny tu pan Jabez Wilson był uprzejmy odwiedzić mnie dziś rano i opowiedzieć

niezwykłą historię. Mówiłem ci już, że dziwne i niezwykłe zdarzenia często łączą

się nie z wielkimi, lecz z drobniejszymi przestępstwami. Niekiedy pojawiają się

nawet wątpliwości, czy w ogóle dokonano jakiegoś przestępstwa. Z tego, co

zdążyłem usłyszeć, trudno mi powiedzieć, czy ta sprawa ma związek z jakimś

przestępstwem, muszę jednak przyznać, że wydarzenia są zadziwiające. Panie

Wilson, proszę łaskawie opowiedzieć nam swoją historię. Proszę pana o jej

powtórzenie nie dlatego, że mój przyjaciel, doktor Watson, nie słyszał początku,

lecz po to, by żaden szczegół nie umknął mojej uwagi. Z reguły już pierwsze

wskazówki kierują mnie na właściwy trop, a to dzięki innym podobnym sprawom,

które mam w pamięci. Jednak w tym wypadku przyznaję, że fakty są wyjątkowe.

Tęgi jegomość wypiął dumnie pierś i z kieszeni palta wyciągnął brudną i pomiętą

gazetę. W czasie gdy szukał czegoś w dziale ogłoszeń, spróbowałem wysnuć jakieś

wnioski z jego ubioru i wyglądu, tak jak czynił to mój przyjaciel.

Niestety, niewiele z nich wydedukowałem. Nasz gość sprawiał wrażenie

najzupełniej przeciętnego angielskiego handlowca - korpulentnego, napuszonego i

powolnego. Miał na sobie workowate, szare spodnie w kratę, przybrudzony czarny

surdut i płową kamizelkę z grubą miedzianą dewizką i jakimś kwadratowym

kawałkiem metalu. Na krześle leżał wytarty cylinder i wyblakłe brązowe palto z

wygniecionym aksamitnym kołnierzem. W wyglądzie tego człowieka nie było nic

szczególnego, z wyjątkiem jaskrawoczerwonych włosów i wyrazu najwyższego smutku

i niezadowolenia na twarzy.

Bystre oko Sheriocka Holmesa dostrzegło moje wysiłki. Uśmiechnął się i pokręcił

głową.

- Z wyjątkiem tak oczywistych faktów, jak to, że przez pewien czas wykonywał

ręczną pracę, zażywa tabaki, jest masonem, był

w Chinach, a ostatnio bardzo dużo pisał, nic więcej nie mogę wydedukować.

Pan Jabez Wilson zamarł z palcem na gazecie i spojrzał zaskoczony na mojego

towarzysza.

- Jak pan to odkrył, panie Holmes? - zapytał. - Skąd pan na przykład wie, że

parałem się ręczną robotą? To święta prawda, bo zaczynałem jako cieśla okrętowy.

- Pańskie dłonie na to wskazują. Prawą ma pan znacznie większą od lewej. Musiał

jej pan często używać i mięśnie się rozrosły.

- A co z tabaką i tym, że należę do masonów?

- Nie chciałbym obrażać pańskiej inteligencji, więc powiem tylko, że wbrew

zasadom tej organizacji nosi pan spinkę z łukiem i cyrklem.

- A prawda, zapomniałem o niej. Ale jak pan odkrył, że ostatnio dużo pisałem?

- Ma pan wyświecony prawy mankiet i na lewym jasną smugę w okolicy łokcia, w

miejscu, gdzie go pan opierał.

- A Chiny?

- Ryba, którą ma pan wytatuowaną nad nadgarstkiem, mogła być zrobiona tylko w

Chinach. Swojego czasu studiowałem techniki tatuażu i nawet napisałem na ten

temat kilka artykułów. Charakterystyczna dla Chin jest metoda barwienia rybich

łusek na jasnoróżowo. Poza tym ma pan przyczepioną do dewizki chińską monetę.

Nasz gość wybuchnął głośnym śmiechem.

- Coś podobnego! Myślałem, że jest pan bardzo mądry, tymczasem nie ma w tym nic

szczególnego.

~ Zaczynam się zastanawiać, Watsonie, czy nie popełniam błędu, ujawniając to

wszystko - stwierdził Holmes. - Omne ignotum Pro magnifico, mówi łacińska

maksyma, czyli wszystko, co nieznane, wydaje się wspaniałe. Jeśli będę nazbyt

szczery, ucierpi na tym moja reputacja. Czy znalazł pan już to ogłoszenie, panie

Wilson?

- Tak - odparł, trzymając gruby czerwony palec w połowie kolumny. - Od niego

wszystko się zaczęło. Proszę je przeczytać, sir. Wziąłem z jego rąk gazetę i

przeczytałem, co następuje:

Do Stowarzyszenia Czerwonych Głów:

Zgodnie z ostatnią wolą świętej pamięci Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon - stan

Pensylwania w Stanach Zjednoczonych, zwolniło się miejsce w stowarzyszeniu,

które upoważnia jego członka do otrzymywania pensji w wysokości czterech funtów

tygodniowo w zamian za drobne usługi. Mogą się o nie ubiegać wszyscy zdrowi na

ciele i umyśle rudzi mężczyźni w wieku powyżej dwudziestu jeden lat. Należy

zgłaszać się osobiście do pana Duncana Rossa w poniedziałek, o jedenastej, w

biurze stowarzyszenia, Pope's Court 7 przy Fleet Street.

- Cóż to ma znaczyć, na Boga?! - wykrzyknąłem po dwukrotnym przeczytaniu tego

niezwykłego ogłoszenia.

Holmes zachichotał i poruszył się w fotelu, jak zwykle, kiedy był w doskonałym

humorze.

- Zbija z tropu, nieprawdaż? - powiedział. - A teraz, panie Wilson, proszę nam

opowiedzieć o sobie, domu i o tym, jak to wpłynęło na pańskie życie. Najpierw

jednak zapisz tytuł gazety i datę, Watsonie.

- To "Morning Chronicie" z 27 kwietnia 1890 roku, czyli sprzed dwóch miesięcy.

- Doskonale. A więc, panie Wilson?

- Jak już mówiłem, prowadzę mały lombard przy Coburg Squa-re, niedaleko City -

rozpoczął swą opowieść Jabez Wilson, wycierając spocone czoło. - Nie jest to

duży interes i ostatnio wystarcza mi jedynie na przeżycie. Kiedyś miałem dwóch

pomocników, ale teraz tylko jednego. Stać mnie na to, by płacić mu całą pensję,

lecz on zgodził się pracować za połowę, by uczyć się zawodu.

- Jak się nazywa ten wspaniałomyślny młodzieniec? - zapytał Holmes.

- Yincent Spaulding, i wcale nie jest taki młody. Zresztą trudno określić jego

wiek. Niezwykle bystry z niego pomocnik, panie Holmes. Gdzie indziej mógłby

zarobić dwa razy więcej. Skoro jednak jest zadowolony, po cóż miałbym mu to

mówić?

- Jest więc pan szczęśliwcem, mogąc zatrudniać pracownika, który godzi się na

niższą pensję. To się rzadko zdarza. Wygląda na to, że pański pomocnik jest

równie niezwykły, jak to ogłoszenie.

- Och, ma też swoje wady - zauważył Wilson. - Nigdy nie widziałem kogoś tak

zainteresowanego fotografią. Wciąż pstryka zdjęcia, zamiast się uczyć, a potem

znika w piwnicy, niczym królik w norze, żeby je wywoływać. To jego główna wada,

bo tak poza tym nie można mu nic zarzucić.

- Przypuszczam, że nadal u pana pracuje?

- Tak, sir. Prócz niego mam jeszcze czternastoletnią dziewczynę, która gotuje i

sprząta. Jestem wdowcem i nie mam dzieci. Żyjemy bardzo spokojnie i rzadko

wychodzimy z domu. Dopiero to ogłoszenie wszystko zmieniło. Dwa miesiące temu

Spaulding przyszedł do mojego biura z gazetą w ręku i powiedział:

"Szkoda, że nie jestem rudy".

"Dlaczego?" - spytałem.

"Bo zwolniło się miejsce w Stowarzyszeniu Czerwonych Głów. Można tam zdobyć

niezłą fortunkę. Podejrzewam, że wolnych posad jest więcej niż chętnych, więc

członkowie zarządu zachodzą w głowę, co zrobić z pieniędzmi. Gdybym tylko mógł

zmienić kolor włosów, to natychmiast skorzystałbym z okazji".

"A cóż to za okazja?" - spytałem. Widzi pan, panie Holmes, jestem wielkim

domatorem. Interes przychodzi do mnie, a nie ja do niego, więc całymi tygodniami

nie wychodzę poza próg domu. Dlatego nie wiem, co dzieje się na zewnątrz, i

zawsze chętnie słucham różnych nowin.

"Nie słyszał pan o Stowarzyszeniu Czerwonych Głów?" - zapytał ze zdziwieniem.

"Nie".

"Dziwi mnie to, bo nadawałby się pan na tę posadę".

"A cóż ona jest warta?"

"Och, tylko dwieście funtów na rok, ale praca jest lekka i nie kolidowałaby z

pana zajęciami".

Bardzo mnie to zaciekawiło, bo interes ostatnio szedł słabo i dodatkowe dwie

setki bardzo by się przydały.

"Opowiedz mi o tym coś więcej" - poprosiłem.

"Może pan sam o tym przeczytać w ogłoszeniu - powiedział, wręczając mi gazetę. -

Podali nawet adres, pod który należy się zgłosić. Z tego co wiem, stowarzyszenie

założył amerykański milioner, Ezechiasz Hopkins, człowiek niezwykle oryginalny.

Sam był rudy i darzył sympatią wszystkich rudych. Kiedy umarł, okazało się, że

zostawił olbrzymi majątek z poleceniem, by dać posadę wszystkim, którzy mają

rude włosy. Słyszałem, że dobrze płacą i nie ma wiele do roboty".

"Ale na pewno będzie mnóstwo chętnych" - powiedziałem.

"Nie tak wielu, jak pan myśli - odparł. - Dotyczy to bowiem tylko Londynu i

dorosłych mężczyzn. Ten Amerykanin zaczynał w Londynie, dlatego pragnie teraz

przysłużyć się miastu. Słyszałem również, że posady nie otrzymają ci, którzy

mająjasnorude lub ciemnorude włosy. W grę wchodzą tylko ognistorudzi. Jeśli

zależy panu na tej posadzie, wystarczy się tam zgłosić. Chyba że kilkaset funtów

nie jest warte pańskiego zachodu".

Jak panowie widzą, moje włosy mają głęboki odcień czerwieni, toteż uznałem, że

jeśli będzie jakaś konkurencja, mam duże szansę. Kazałem więc Spauldingowi

zamknąć lombard i pójść ze mną. Nie miał nic przeciwko temu i wyruszyliśmy pod

wskazany w ogłoszeniu adres.

Chyba drugi raz nie zobaczę takiego widoku, panie Holmes. Z północy, południa,

wschodu i zachodu nadchodzili mężczyźni o najróżniejszych odcieniach rudych

włosów. Fleet Street była nimi zapchana, a Pope's Court wyglądał jak stragan z

pomarańczami. Nie przypuszczałem, że w Londynie jest aż tylu rudych.

I ileż odcieni rudego - słomiany, cytrynowy, pomarańczowy, ceglasty, w kolorze

selera irlandzkiego, wątroby, gliny, ale - tak jak powiedział Spaulding - tylko

niewielu miało płomiennorudy kolor. Kiedy zobaczyłem ten tłum, miałem ochotę

zrezygnować. Spaulding jednak nie chciał o tym słyszeć. Nie wiem, jak to zrobił,

ale rozpychając się łokciami, dobrnął do schodów prowadzących do biura. Płynął

po nich nieprzerwany strumień mężczyzn: jedni wchodzili, drudzy wychodzili z

wyrazem zawodu na twarzy. Lecz i tę przeszkodę udało nam się pokonać i

znaleźliśmy się w biurze.

- To bardzo interesujące, co pan mówi - przyznał Holmes, kiedy jego klient

umilkł na chwilę, odświeżając sobie pamięć szczyptą tabaki.

- W biurze nie było nic z wyjątkiem dwóch krzeseł i stołu, za którym siedział

niski mężczyzna o włosach jeszcze czerwieńszych od moich - podjął opowieść nasz

gość. - Każdemu z kandydatów mówił kilka słów, a potem zawsze wynajdywał jakąś

usterkę. Okazało się, że uzyskanie posady nie było taką prostą sprawą. Jednak

kiedy przyszła nasza kolej, mały człowieczek okazał nam większą przychylność niż

innym i zamknął drzwi, by móc z nami porozmawiać na osobności.

"To jest pan Jabez Wilson - oświadczył mój pomocnik. - Jest gotów objąć posadę w

stowarzyszeniu".

"I wspaniale się do tego nadaje - odpowiedział ten człowiek. - Nie przypominam

sobie, żebym kiedykolwiek widział takie włosy".

Cofnął się, przechylił głowę na bok i przyglądał się im tak długo, że poczułem

się zawstydzony. Potem nagle podszedł do mnie i gorąco pogratulował sukcesu.

"Nie ma co się wahać - oznajmił. - Ale najpierw muszę jeszcze coś sprawdzić. -

Złapał mnie za włosy i mocno pociągnął, aż krzyknąłem z bólu. - Widzę łzy w

pańskich oczach - powiedział. ~ I tak właśnie powinno być. Musimy być ostrożni,

bo dwa razy zostaliśmy oszukam: raz była to peruka, a drugi raz farba. Mógł-

bym o tym długo opowiadać. Są to jednak historie, które nie przy-stoją uczciwemu

człowiekowi".

Podszedł do okna i krzyknął głośno, że posada jest już zajęta. Rozległ się

pomruk niezadowolenia i ludzie zaczęli się rozchodzić.

"Nazywam się Duncan Ross - powiedział człowieczek - i jestem pracownikiem

opłacanym z funduszu pozostawionego przez naszego szlachetnego beneficjenta. Czy

jest pan żonaty, panie Wil-son? Ma pan rodzinę?"

Odpowiedziałem, że nie.

"O mój Boże! To doprawdy problem - zmartwił się. - Przykro mi to słyszeć. Celem

funduszu jest rozkrzewianie i wspomaganie rudowłosych. Wielka szkoda, że jest

pan kawalerem".

Twarz mi się wydłużyła, bo pomyślałem, że nici z posady. Jednak po chwili

zastanowienia Ross oznajmił, że to nic nie szkodzi.

"Mogą się krzywić, lecz uważam, że musimy zrobić ustępstwo na rzecz kogoś z

takimi włosami. Kiedy może pan zacząć pracę?"

"Ale ja już mam pracę" - powiedziałem.

"Och, proszę się tym nie martwić, panie Wilson - odparł Vin-cent Spaulding. -

Zastąpię pana".

"W jakich godzinach miałbym pracować?" - spytałem.

"Od dziesiątej do drugiej".

Muszę tu dodać, że największy ruch w lombardzie jest wieczorem, a zwłaszcza w

czwartki i piątki, przed dniami wypłat, więc przedpołudnia mam wolne.

"Bardzo mi to odpowiada - powiedziałem. - A ile wynosi pensja?"

"Cztery funty tygodniowo".

"A moje obowiązki?"

"Będą czysto symboliczne".

"Co pan rozumie przez czysto symboliczne?"

"W czasie pracy nie wolno panu wychodzić ani z biura, ani z budynku. Jeśli pan

wyjdzie, straci pan posadę. Tak stanowi testament. Jeśli wyjdzie pan z biura,

złamie pan jego warunki".

"To tylko cztery godziny dziennie, nie będę więc musiał wychodzić" - odparłem.

"Nie ma żadnych wyjątków - powiedział Duncan Ross. - Ani choroba, ani interes,

nic. Albo pan zostaje, albo traci posadę".

"A co będę robił?"

"Będzie pan przepisywał »Encyklopedię Britannica«. Oto jest jej pierwszy tom.

Musi pan postarać się o atrament, stalówki i papier. My zapewniamy stół i

krzesło. Będzie pan gotowy na jutro?"

"Oczywiście" - odparłem.

"W takim razie do zobaczenia, panie Wilson, i jeszcze raz gratuluję".

Z ukłonem wyprowadził mnie z pokoju. Wróciłem do domu, nie mogąc uwierzyć we

własne szczęście.

Myślałem o tym przez cały dzień, a wieczorem wpadłem w panikę. Doszedłem do

wniosku, że cała sprawa to jedno wielkie oszustwo, lecz nie mogłem zrozumieć,

jaki był jego cel. Wydawało się niewiarygodne, by ktoś mógł pozostawić taki

testament, jak również to, że miałem dostawać pensję za przepisywanie

encyklopedii. Yincent Spaulding robił wszystko, by mnie pocieszyć, ale ja, leżąc

już w łóżku, postanowiłem zrezygnować. Rano jednak uznałem, że spróbuję, kupiłem

butelkę atramentu, pióro, siedem arkuszy papieru kancelaryjnego i wyruszyłem do

Pope's Court.

Ku mojemu zaskoczeniu i radości wszystko było jak należy. Czekał na mnie stół i

pan Duncan Ross, który pilnował, czy uczciwie pracuję. Kazał mi zacząć od litery

A i wyszedł. Zaglądał jednak od czasu do czasu, by sprawdzić, czy wszystko w

porządku. O drugiej pożegnał mnie, chwaląc, że tak dużo przepisałem, i zamknął

za mną drzwi biura.

Tak mijał dzień za dniem, a w sobotę mój szef wręczył mi cztery funty

tygodniówki. Podobnie przeszedł następny tydzień, a po nim Jeszcze jeden.

Każdego dnia zjawiałem się o dziesiątej i wychodziłem o drugiej. Pan Ross coraz

rzadziej się pojawiał, przeważnie tylko rano, w końcu przestał w ogóle

przychodzić. Nie odważyłem się

jednak opuścić pokoju, obawiając się, że w każdej chwili może się zjawić. Posada

tak mi odpowiadała, że wolałem nie ryzykować jej utraty.

Minęło osiem tygodni. Skończyłem hasła o architekturze, arystokracji i

astrologii i miałem nadzieję, że wkrótce przejdę do litery B. Sporo wydałem na

papier kancelaryjny i zapełniłem nim prawie całą półkę. I nagle wszystko się

skończyło.

- Skończyło?

- Tak, sir. Właśnie dziś rano. Przyszedłem do biura jak zwykle o dziesiątej i

zastałem drzwi zamknięte, a na nich kartkę. Oto ona. Podał nam biały kartonik,

na którym widniał napis:

Stowarzyszenie Czerwonych Głów zostaje rozwiązane. 9 października 1890

Popatrzyliśmy z Holmesem na siebie. Cała ta sprawa wydała się tak komiczna, że

wybuchnęliśmy śmiechem.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego! - wykrzyknął nasz gość, oblewając się krwistym

rumieńcem. - Jeśli potraficie jedynie śmiać się ze mnie, pójdę gdzie indziej.

- Nie, nie - zaprotestował Holmes. - Za nic nie chciałbym stracić pańskiej

sprawy. To doprawdy niezwykła historia. Proszę wybaczyć, ale jest w niej coś

zabawnego. Co pan zrobił, kiedy zobaczył tę kartkę na drzwiach?

- Byłem oszołomiony i nie wiedziałem, co robić. Potem obszedłem sąsiednie biura,

lecz nikt nie potrafił udzielić mi informacji. W końcu udałem się do właściciela

posesji, który jest księgowym i mieszka na parterze. Zapytałem go, czy nie wie,

co się stało ze Stowarzyszeniem Czerwonych Głów. Odparł, że nigdy nie słyszał o

czymś takim. Wtedy zapytałem go o pana Duncana. Powiedział, że go nie zna.

"Chodzi mi o tego dżentelmena spod czwórki" - wyjaśniłem.

"Tego z rudymi włosami?"

"Tak".

"Ach, on nazywa się William Morris - odparł. - Jest radcą prawnym. Wynajmował

ten pokój tylko czasowo, dopóki jego biuro nie będzie gotowe. Wczoraj się

wyprowadził".

"Gdzie mógłbym go znaleźć?"

"W nowym biurze. Zostawił mi nawet adres: King Edward Street 17, koło St.

Paul's".

- Poszedłem tam, panie Holmes. Pod tym adresem mieści się fabryka sztucznych

rzepek kolanowych i nikt tam nie słyszał ani o Williamie Morrisie, ani o

Duncanie Rossie.

- I co pan wówczas zrobił? - zapytał Holmes.

- Wróciłem do domu i poprosiłem o radę mojego pomocnika. Lecz on powiedział

tylko, żebym zaczekał, bo na pewno przyślą mi jakieś wyjaśnienie. Ale to mnie

nie zadowoliło, panie Holmes. Nie zamierzałem poddać się bez walki. Dowiedziałem

się, że pan udziela pomocy ludziom w potrzebie, przyszedłem więc prosto do pana.

- I mądrze pan zrobił - powiedział Holmes. - Pańska sprawa jest niezwykle

interesująca i z przyjemnością się nią zajmę. Podejrzewam, że kryje się za tym

coś znacznie poważniejszego.

- Ja myślę! - wykrzyknął Jabez Wilson. - Straciłem cztery funty tygodniowo.

- Co się tyczy pańskiej osoby, to nie ma pan powodu do skargi - stwierdził

Holmes. - Wprost przeciwnie. Zarobił pan przecież jakieś trzydzieści funtów, nie

mówiąc już o wiedzy, którą pan zdobył, przepisując hasła z encyklopedii.

- To prawda. Ale chciałbym się dowiedzieć, kim są ci ludzie i jaki mieli cel w

tym, by tak ze mnie zadrwić. Drogo ich ten żart kosztował.

- Postaramy się to wyjaśnić. A teraz proszę mi jeszcze odpowiedzieć na kilka

pytań. Jak długo pracuje u pana ten pomocnik, który pokazał panu ogłoszenie?

- Miesiąc.

- Jak go pan znalazł?

- Przez ogłoszenie.

- Czy był jedynym kandydatem?

- Nie, miałem ich dwunastu.

- Dlaczego wybrał pan jego?

- Bo był zręczny i tani.

- Zgodził się pracować za połowę.

-Tak.

- Jak wygląda ten Yincent Spaulding?

- Niski, silnie zbudowany, energiczny, bez zarostu, choć dochodzi do

trzydziestki. Na czole ma białą plamę. Holmes uniósł się w fotelu.

- Tak też myślałem. Zauważył pan może, czy ma przekłute uszy?

- Tak, proszę pana. Powiedział, że przekłuli mu je Cyganie, kiedy był dzieckiem.

- Hmm - mruknął Holmes, pogrążając się w myślach. - Czy nadal u pana pracuje?

- O tak.

- I zajmował się interesem podczas pańskiej nieobecności?

- Nie mogę na niego narzekać, sir. Zresztą rano niewiele jest do roboty.

- Dziękuję, panie Wilson. Za dzień lub dwa przekażę panu moje wnioski. Dziś jest

sobota, myślę więc, że w poniedziałek będę już coś wiedział.

- No i co o tym myślisz, Watsonie? - zapytał Holmes po wyjściu naszego gościa.

- Nic nie myślę - odparłem szczerze. - To bardzo tajemnicza sprawa.

- Zazwyczaj bywa tak, że im coś jest dziwniejsze, tym bardziej okazuje się

później banalne. To twoje własne słowa. Najtrudniej rozwikłać najprostsze

przestępstwa, tak jak trudno rozpoznać pospolitą twarz. W tym wypadku muszę

jednak szybko działać.

- Co więc zamierzasz zrobić? - zapytałem.

- Zapalić - odparł. - To sprawa na trzy fajki. Proszę cię o pięćdziesiąt minut

absolutnej ciszy.

Zwinął się w fotelu, podciągnął w górę kolana i siedział tak z zamkniętymi

oczami i czarną glinianą fajką, sterczącą niczym dziób jakiegoś dziwnego ptaka.

Myślałem, że usnął, kiedy nagle wstał z fotela i odłożył fajkę na gzyms kominka.

- Sarasate gra dziś po południu w St. James's Hali - oznajmił. - Co ty na to,

Watsonie? Czy twoi pacjenci wytrzymają kilka godzin bez ciebie?

- Nie mam dziś żadnych wizyt.

- W takim razie wkładaj kapelusz i chodźmy. Chcę się przejść po City, a po

drodze zjeść lunch. W programie koncertu jest sporo muzyki niemieckich

kompozytorów, która bardziej odpowiada moim gustom niż włoska czy francuska.

Jest analityczna, a ja pragnę analizować.

Pojechaliśmy koleją podziemną do stacji Aldersgate i po krótkim spacerze

dotarliśmy do Saxe-Coburg Square. Był to ubogi, mały plac, sprawiający pozory

zamożności. Z czterech stron otaczały go obskurne dwupiętrowe kamienice, których

okna wychodziły na ogrodzony trawnik, zarośnięty chwastami i krzewami laurowymi,

próbującymi rozproszyć duszną i odpychającą atmosferę. Na narożnym domu widniały

trzy złote kule i brązowa tablica z napisem "Jabez Wilson". Był to lombard

naszego rudowłosego klienta. Holmes zatrzymał się tu i uważnie obejrzał dom.

Następnie przeszedł się wzdłuż placu. Na koniec wrócił do lombardu, postukał

laską w chodnik, po czym podszedł do drzwi i zapukał. Otworzył je inteligentnie

wyglądający, gładko wygolony młodzieniec, który gestem zaprosił go do środka.

- Dziękuję - odpowiedział Holmes. - Chciałem tylko zapytać, jak dojść stąd do

Strandu.

- Przy trzeciej przecznicy w prawo i czwartą w lewo - odparł zapytany i zamknął

drzwi.

- Bystry młodzieniec - zauważył Holmes. - To chyba czwar-

ty najbystrzejszy człowiek w Londynie, a może nawet i trzeci. Miałem okazję o

nim słyszeć.

- Zdaje się, że pomocnik pana Wilsona jest zamieszany w tę sprawę -

powiedziałem. - Zapytałeś go o drogę, by mu się

przyjrzeć?

-Nie.

- W takim razie po co?

- By przyjrzeć się jego spodniom.

- I co zobaczyłeś?

- To, co spodziewałem się zobaczyć.

- Dlaczego stukałeś w chodnik?

- Drogi doktorze, teraz jest czas obserwacji, nie wyciągania wniosków. Jesteśmy

szpiegami na wrogim terytorium. Poznaliśmy już Saxe-Coburg Square. Teraz

zobaczmy, co znajduje

się z tyłu.

Ulica, w którą skręciliśmy, różniła się od placu, tak jak wierzch

obrazu różni się od spodu. Była to jedna z głównych arterii miasta prowadzących

na północ i zachód. Stały wzdłuż niej liczne sklepy, a chodnikiem sunął gęsty

tłum przechodniów. Patrząc na eleganckie magazyny i okazałe biura, trudno było

uwierzyć, że graniczyły

z ponurym i martwym placem.

- Chciałbym zapamiętać układ domów - powiedział Holmes, stając na rogu i

lustrując z uwagą ulicę. - Znajomość Londynu to moje hobby. Najpierw mamy

Mortimera, potem sklep tytoniowy, kiosk z gazetami, filię Banku Coburg dla City

i okolic, restaurację wegetariańską i zakład powozów McFarlane'a. Tu zaczyna się

druga przecznica. A teraz, doktorze, czas na odpoczynek, kanapkę i fi liżankę

kawy, a potem znajdziemy się w krainie skrzypiec, gdzie króluje słodycz i

harmonia i nie ma rudych klientów i tajemniczych

zagadek.

Mój przyjaciel był zapalonym muzykiem, nie tylko uzdolnionym wirtuozem, lecz

również utalentowanym kompozytorem. Przez cały koncert pławił się w

szczęśliwości, poruszając długimi

palcami w takt muzyki. Na jego twarzy błąkał się delikatny uśmiech, a oczy

spoglądały marzycielsko. Było to niepodobne do niezmordowanego, czujnego,

twardego tropiciela przestępców. Te dwie cechy jego charakteru doskonale ze sobą

współgrały. Perfekcyjna dokładność i niezwykła inteligencja stanowiły

przeciwwagę dla romantycznych i kontemplacyjnych nastrojów, które go czasami

ogarniały. Ta dwoistość natury sprawiała, że marzyciel w jednej chwili zmieniał

się w tryskającego energią detektywa. Był równie wspaniały także wtedy, gdy

improwizował na skrzypcach. I nagle ogarniała go żądza tropienia, bystry umysł

wznosił się na wyżyny inteligencji i ci, którzy nie znali jego metod, patrzyli

na niego jak na człowieka o nadzwyczajnych, niedostępnych zwykłym śmiertelnikom

zdolnościach. Kiedy obserwowałem go tego popołudnia, czułem, że nadchodzi

niedobry czas dla tych, których zamierzał dopaść.

- Pewnie chciałbyś wrócić do domu, doktorze - powiedział, kiedy wyszliśmy z

sali.

- Tak - przyznałem.

- Mam kilka spraw do załatwienia. Zajmie mi to kilka godzin. Ta sprawa z Coburg

Square jest poważna.

- Jak bardzo?

- Zanosi się na poważne przestępstwo. Mam jednak wszelkie powody przypuszczać,

że zdążymy temu zapobiec. Jednak sobota jest tu pewną komplikacją. Dziś w nocy

będzie mi potrzebna twoja pomoc.

- O której godzinie?

- Powiedzmy o dziesiątej.

- Wobec tego będę o dziesiątej na Baker Street.

- Doskonale. I weź ze sobą rewolwer, bo może być niebezpiecznie.

Pomachał mi ręką, odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie. W kontaktach z

Holmesem zawsze przygniatała mnie świadomość własnej ograniczoności. Słyszałem i

widziałem to samo, co

on, tymczasem z jego słów wynikało, że nie tylko wie, co zaszło, lecz także, co

się zdarzy, podczas gdy dla mnie cała ta sprawa była nadal zagmatwana i

groteskowa. Jadąc do domu na Kensington, jeszcze raz przebiegłem w myślach

opowieść rudego kopisty encyklopedii, naszą wizytę na Saxe-Coburg Square i

złowieszcze słowa Holmesa. Co miała znaczyć ta nocna wyprawa i dlaczego kazał mi

wziąć pistolet? Holmes wspominał, że ten pomocnik pana Wilsona jest wyjątkowym

człowiekiem i może odegrać poważną rolę w jakimś przestępstwie. Próbowałem

rozwiązać tę zagadkę, lecz w końcu dałem za wygraną, uznając, że dzisiejsza

noc wszystko wyjaśni.

Wyszedłem z domu kwadrans po dziewiątej. Przed domem na Baker Street stały dwie

dorożki. Na korytarzu usłyszałem dochodzące z pokoju Holmesa głosy. Mój

przyjaciel rozmawiał właśnie z dwoma dżentelmenami. Jednym z nich był Peter

Jones, agent policji. Drugi miał pociągłą, smutną twarz, błyszczący cylinder i

niezwykle elegancki surdut.

- Ha! Jesteśmy więc w komplecie - oznajmił Holmes, wkładając płaszcz i biorąc z

wieszaka szpicrutę. - Chyba znasz pana Jo-nesa ze Scotland Yardu, Watsonie? A to

jest pan Merryweather, który będzie nam towarzyszył w nocnej wyprawie.

- Znów polujemy w parach, doktorze - wtrącił Jones z ważną miną. - Nasz

przyjaciel to świetny myśliwy. Potrzeba mu tylko psa

do pomocy.

- Mam nadzieję, że zdobyczą nie okaże się dzika gęś - mruknął pan Merryweather.

- Może pan zaufać Holmesowi, sir - zapewnił go z dumą agent policji. - Ma swoje

metody, które, proszę wybaczyć, są nieco zbyt teoretyczne i fantastyczne, ale

dobry z niego detektyw. Pozwolę sobie po raz kolejny powtórzyć, że w sprawie

morderstwa Sholto i skarbu Agra spisał się lepiej niż policja.

- Skoro pan tak twierdzi, to w porządku - powiedział z szacunkiem Merryweather.

- Nie zmienia to jednak faktu, że stracę robra i to pierwszy raz od dwudziestu

siedmiu lat,

- Przekona się pan, że stawka w tej grze będzie znacznie wyższa, a rozgrywka

znacznie ciekawsza. Zagra pan bowiem o jakieś trzydzieści tysięcy funtów, a pan

Jones o człowieka, na którego od dawna poluje.

- Nazywa się John Ciay i jest mordercą, złodziejem i fałszerzem. To młody

człowiek, jednak najlepszy w swym fachu. Dlatego lepiej, żeby znalazł się za

kratkami. Ten John Ciay to nie byle kto. Jego dziadek był księciem, a on sam

studiował w Eton i Oxfordzie. Jego mózg zręcznością dorównuje palcom. Choć

często natrafialiśmy na ślady jego działalności, to zawsze udało mu się wymknąć.

Jednego dnia potrafi być w Szkocji, dokonuje kradzieży, a w następnym tygodniu

zbiera pieniądze na budowę sierocińca w Korn-walii. Od lat go ścigam, lecz nigdy

go nie widziałem.

- Mam nadzieję, że dziś w nocy dokonam prezentacji. Ja również miałem okazję

zetknąć się z Johnem Clayem i zgadzam się z panem, że jest profesjonalistą w

swej dziedzinie. Ale minęła dziesiąta i najwyższy czas ruszać. Może panowie

wsiądą do pierwszej dorożki, a my z Watsonem pojedziemy drugą.

Sheriock Holmes niewiele mówił w czasie drogi. Nucił jedynie pod nosem utwory z

koncertu. Kluczyliśmy pośród labiryntu oświetlonych gazowymi lampami ulic, aż na

koniec dotarliśmy na ulicę Farrington.

- Jesteśmy już blisko - oznajmił mój przyjaciel. - Ten Merryweather jest

dyrektorem banku i bardzo go ta sprawa interesuje. Pomyślałem, że dobrze będzie

mieć przy sobie Jonesa. Nie jest złym człowiekiem, lecz absolutnym kretynem w

swoim zawodzie. Ma za to jedną zaletę: jest dzielny niczym lew i nieustępliwy

niczym pijawka, kiedy już się do kogoś przyssie. Ale oto dotarliśmy na miejsce.

Znajdowaliśmy się na tej samej zatłoczonej ulicy, na której byliśmy dziś rano.

Dorożki odjechały, a my podążyliśmy za panem Mer-ryweatherem do bocznych drzwi.

Otworzył je i znaleźliśmy się w małym korytarzu zakończonym potężną żelazną

kratą. Po jej

otwarciu zeszliśmy w dół po krętych schodach. Tu znajdowała się kolejna krata.

Pan Merryweather zatrzymał się, by zapalić latarnię, i poprowadził nas pachnącym

stęchlizną korytarzem. Po otwarciu trzecich drzwi weszliśmy do obszernej

piwnicy, wypełnionej skrzynkami i wielkimi pudłami.

- Jesteście dobrze zabezpieczeni od góry - zauważył Holmes unosząc latarnię i

rozglądając się po pomieszczeniu.

- Od dołu też - dodał pan Merryweather, stukając laską w wyłożoną kamiennymi

płytami podłogę. - Ależ tu dudni - stwierdził ze zdziwieniem.

- Bardzo proszę o zachowanie ciszy - powiedział surowo Holmes. - Wystawia pan na

niebezpieczeństwo cały nasz plan. Zechce pan usiąść na jednym z tych pudeł i nie

przeszkadzać?

Pan Merryweather usiadł z obrażoną miną na skrzyni, a Holmes ukląkł na podłodze

i przyświecając sobie latarnią, zaczął oglądać pod lupą szczeliny między

płytami. Po chwili wstał i schował szkło powiększające do kieszeni.

- Mamy przez sobą co najmniej godzinę - oznajmił. - Nie podejmą żadnych kroków,

dopóki właściciel lombardu nie pójdzie spać. Potem nie będą tracili ani minuty,

bo im szybciej uporają się z robotą, tym więcej czasu będą mieli na ucieczkę.

Jak zapewne się domyślasz, Watsonie, jesteśmy w piwnicy jednego z londyńskich

banków. Pan Merryweather jest prezesem rady nadzorczej i wyjaśni ci, dlaczego co

bardziej śmiali złodzieje interesują się tą piwnicą.

- To z powodu francuskiego złota - powiedział ściszonym głosem bankier. -

Otrzymaliśmy kilka ostrzeżeń o możliwości kradzieży.

- Francuskie złoto?

- Tak. Przed kilkoma miesiącami nadarzyła się okazja, by wzmocnić nasze zasoby i

pożyczyliśmy na ten cel trzydzieści tysięcy napoleonów z banku francuskiego.

Niestety, rozeszło się po mieście, że nie rozpakowaliśmy tych pieniędzy i wciąż

znajdują się w piwnicy. Skrzynia, na której siedzę, zawiera dwa tysiące napoleo-

nów, przełożonych warstwami ołowiu. Nasze rezerwy złota są obecnie znacznie

większe niż zazwyczaj w filii banku i zarząd bardzo się z tego powodu niepokoił.

- Co było ze wszech miar uzasadnione - zauważył Holmes. - A teraz czas, byśmy

przygotowali nasz plan. W ciągu godziny wszystko się wyjaśni. Tymczasem, panie

Merryweather, musimy przysłonić tę latarnię.

- I siedzieć w ciemnościach?

- Niestety, tak. Wziąłem ze sobą talię kart. Jest nas czterech, może więc pan

rozegrać swojego robra. Przygotowania wroga posunęły się jednak zbyt daleko,

byśmy mogli zaryzykować zapalenie światła. I przede wszystkim musimy zająć

pozycje. To odważni ludzie i choć ich zaskoczymy, mogą okazać się niebezpieczni,

jeśli nie zachowamy ostrożności. Ja stanę za tą skrzynią, a panowie ukryjcie się

za tamtymi. Kiedy oślepię ich światłem, wy natychmiast ich otoczycie. Jeśli

zaczną strzelać, bez skrupułów użyj pistoletu, Watsonie.

Odbezpieczyłem broń i położyłem na skrzyni, za którą przykucnąłem. Holmes

przysłonił światło latarni, pozostawiając nas w absolutnych ciemnościach. Zapach

rozgrzanego metalu dowodził, że lampa nie zgasła i w odpowiedniej chwili

rozbłyśnie. Było coś przygnębiającego w tym mroku i zimnym, wilgotnym powietrzu

piwnicy. W dodatku nerwy miałem napięte do ostatnich granic.

- Mają tylko jedną drogę ucieczki - szepnął Holmes. - Przez dom na Saxe-Coburg

Square. Mam nadzieję, że zrobił pan to, o co prosiłem, Jones?

- Przed frontowymi drzwiami czeka inspektor i dwóch komisarzy.

Cóż to były za chwile! Później okazało się, że czekaliśmy zaledwie godzinę z

kwadransem, mnie zaś wydawało się, że całą noc 1 wschodzi już świt. Nogi mi

zesztywniały, bo bałem się poniżyć. Słuch jednak miałem tak wyostrzony, że nie

tylko słyszałem

oddechy moich towarzyszy, ale mogłem też odróżnić ciężki oddech grubego Jonesa

od delikatnego niczym westchnienie oddechu prezesa banku. W pewnej chwili

dostrzegłem w podłodze błysk światła.

Początkowo była to zaledwie iskierka. Potem wydłużyła się do żółtej linii, która

powoli się rozszerzała i w powstałej szczelinie ukazała się ludzka dłoń.

Zniknęła jednak równie szybko, jak się pojawiła i znowu zapadła ciemność.

Po krótkiej chwili rozległ się zgrzyt i jedna z kamiennych płyt uniosła się,

pozostawiając otwór, przez który wpadło światło latarni. Wyjrzała z niego

chłopięca twarz, zlustrowała pomieszczenie, po czym uniosła się w górę. Pojawiły

się ramiona, potem talia i w końcu kolana. W następnej chwili postać stała już

na podłodze i pomagała podciągnąć się towarzyszowi, zwinnemu i drobnemu jak ona

sama, o bladej twarzy i burzy ognistorudych włosów.

- Droga wolna - szepnął. - Masz dłuto i worki? Wielki Boże! Skacz, Archie,

skacz, bo mnie za to powieszą!

W tym momencie Sherlock Holmes wyskoczył ze swej kryjówki i złapał intruza za

kołnierz. Ten drugi zniknął tymczasem w otworze. Usłyszałem trzask rozdzieranego

materiału, kiedy Jones próbował go zatrzymać. Dostrzegłem błysk rewolweru, lecz

szpicruta Holmesa wytrąciła złodziejowi broń z ręki.

- To bezcelowe, panie Ciay - odezwał się Holmes. - Nie ma pan żadnej szansy.

- Widzę - odparł chłodno mężczyzna. - Sądząc po połach surduta w waszych rękach,

mój towarzysz jest bezpieczny.

- Przed drzwiami czeka na niego trzech ludzi - wyjaśnił Holmes.

- Doprawdy? Wygląda na to, że pomyśleliście o wszystkim. Należą się wam

gratulacje.

- I panu również - odparł Holmes. - Ten pomysł ze stowarzyszeniem był oryginalny

i skuteczny.

- Wkrótce zobaczysz swego towarzysza - powiedział Jones. - Jest szybszy ode mnie

w wychodzeniu z dziur. Rączki przed siebie, bym mógł założyć ci kajdanki.

- Proszę nie dotykać mnie swoimi brudnymi łapskami - zaprotestował więzień,

kiedy kajdanki zatrzasnęły mu się na rękach.

- Może pan nie wie, ale płynie we mnie książęca krew. Zechce pan również nie

zapominać o słowie "pan" i "proszę".

- Proszę bardzo - zachichotał Jones. - Zechce pan łaskawie udać się schodami na

górę. Tam już czeka na waszą wysokość dorożka, która zawiezie jaśnie pana na

policję.

- Tak już lepiej - stwierdził spokojnie John Ciay, po czym skłonił się nam i

odszedł w towarzystwie detektywa.

- Nie wiem, jak bank się panu odwdzięczy, panie Holmes

- powiedział pan Merryweather, kiedy wyszliśmy z piwnicy.

- Wykrył pan i uniemożliwił jedną z największych kradzieży.

- Miałem z panem Johnem Clayem kilka rachunków do wyrównania - odparł Holmes. -

Spodziewam się, że bank zrefunduje mi kilka drobnych wydatków, które poniosłem w

tej sprawie. Poza tym zostałem szczodrze wynagrodzony, mogąc uczestniczyć w

rozwiązaniu tej niezwykłej zagadki i wysłuchać frapującej opowieści o

Stowarzyszeniu Czerwonych Głów.

- Widzisz więc, Watsonie - powiedział Holmes, kiedy we wczesnych godzinach

rannych siedzieliśmy ze szklaneczkami whisky w salonie na Baker Street - od

początku było wiadomo, iż cała ta sprawa ze stowarzyszeniem i przepisywaniem

encyklopedii miała na celu wyciągnięcie niezbyt rozgarniętego właściciela

lombardu na parę godzin z domu. Trudno o lepszy sposób. Pomysł podsunął Clayowi

kolor włosów pracodawcy. Cztery funty tygodniowo były wystarczającą przynętą,

lecz cóż znaczyły wobec czekających ich tysięcy? Dają ogłoszenie, jeden

wynajmuje biuro, a drugi namawia pana Wilsona, by odpowiedział na ogłoszenie, i

organizują wszystko tak, by przez kilka godzin nie było go w domu. Kiedy

usłysza-

łem, że ten pomocnik zgodził się pracować za połowę pensji, wiedziałem, że ma w

tym jakiś cel.

- Lecz jak wpadłeś na to, co nim jest?

- Gdyby w domu były kobiety, podejrzewałbym pospolitą intrygę. Jednak to nie

wchodziło w grę. Interes pana Wilsona nie przynosił wielkiego dochodu, więc nie

on był celem tak drobiazgowych przygotowań. Dlatego przyczyn należało szukać

poza domem. Wówczas pomyślałem o zamiłowaniu pomocnika do fotografii i jego

ciągłym znikaniu w piwnicy. Piwnica! Tu właśnie leżało rozwiązanie zagadki.

Zasięgnąłem informacji o tym tajemniczym pomocniku i okazało się, że mam do

czynienia z jednym z naj-bezczelniej szych i najbardziej wyrachowanych

przestępców w Londynie. Robił coś w piwnicy, coś, co zajmowało wiele godzin i

miesięcy. Cóż to mogło być? Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to to, że kopie

tunel do drugiego budynku.

Tymczasem poszliśmy obejrzeć miejsce zdarzenia. Zaskoczyłem cię, kiedy zacząłem

stukać laską w chodnik. Musiałem się upewnić, czy ta piwnica mieści się od

frontu czy od tyłu budynku. Okazało się, że od tyłu. Zastukałem do drzwi i

zgodnie z moimi przewidywaniami otworzył mi pomocnik. Ledwie zerknąłem na jego

twarz, bo najbardziej interesowały mnie kolana. Nawet sobie nie wyobrażasz,

jakie były powycierane, pogniecione i poplamione. Mówiły o wielu godzinach pracy

na klęczkach. Pozostało jedynie dowiedzieć się, jaki jest cel tego kopania.

Kiedy zobaczyłem Bank dla City i okolic, który graniczył z posesją naszego

klienta, poczułem, że rozwiązałem zagadkę. Kiedy ty pojechałeś do domu, ja

złożyłem wizytę w Scotland Yardzie, a następnie prezesowi banku. Rezultaty

znasz.

- A skąd wiedziałeś, że będą próbowali dostać się tam dziś w nocy?

- Kiedy zamknęli biuro stowarzyszenia, był to znak, że nie zależy im już na

nieobecności pana Jabeza Wilsona, czyli, innymi słowy, że skończyli kopać tunel.

Musieli działać szybko, bo ktoś

mógł odkryć ich plan. Obawiali się również, by złota nie przeniesiono w inne

miejsce. Sobota była najlepsza, bo dzięki niej mieli dwa dni na ucieczkę.

Dlatego spodziewałem się ich dziś w nocy.

- Twoje rozumowanie jest doskonałe! - wykrzyknąłem z niekłamanym podziwem. -

Przypomina długi łańcuch, w którym nie ma ani jednego fałszywego ogniwa.

- To chroni mnie przed nudą - odpowiedział, ziewając. - Już czuję, że mnie

ogarnia. Moje życie to ciągła ucieczka przed monotonią, a zagadki mi w tym

pomagają.

- Jesteś dobroczyńcą ludzkości - powiedziałem. Wzruszył ramionami.

- No cóż, może się na coś przydaję - stwierdził. - L'homme c'est rien, l'oeuvre

c'est tout, czyli człowiek jest nikim, jego dzieło - wszystkim, jak Gustaw

Flaubert napisał w liście do George Sand.

Błękitny karbunkul

Następnego dnia rano po Bożym Narodzeniu wpadłem do mojego przyjaciela Sheriocka

Holmesa z zamiarem złożenia mu życzeń świątecznych. Siedział na sofie w

purpurowym szlafroku, z fajką i plikiem porannych gazet pod ręką. Obok stało

krzesło, na którego oparciu wisiał zniszczony filcowy kapelusz, a na siedzeniu

leżała lupa i peseta, co dowodziło, że kapelusz został poddany dokładnym

oględzinom.

- Widzę, że jesteś zajęty- powiedziałem.- Może ci przeszkadzam?

- Bynajmniej. Cieszę się, że mogę z przyjacielem przedyskutować wyniki. To

prosta sprawa - dodał, wskazując na stary kapelusz. - Ale nie pozbawiona

ciekawych, a nawet pouczających aspektów.

Usiadłem w fotelu i wyciągnąłem dłonie w stronę buzującego na kominku ognia, bo

na dworze był siarczysty mróz, a okna pokrywała gruba warstwa szronu.

- To dość pospolity kapelusz - stwierdziłem - a zapewne wiąże się z nim jakaś

straszna historia. To wskazówka, która doprowadzi cię do rozwiązania zagadki i

schwytania przestępcy.

- Nie chodzi tu o przestępstwo - odparł ze śmiechem Holmes - lecz o jedno z tych

dziwacznych drobnych zdarzeń, które mają miejsce tam, gdzie na przestrzeni kilku

mil kwadratowych stykają się ze sobą cztery miliony ludzkich istnień. W tak

gęstym skupisku wszystko może się wydarzyć, a każda sprawa może okazać się

zaskakująca i dziwna, lecz nie musi zaraz być przestępstwem. Mieliśmy już okazję

się o tym przekonać.

- I to nie raz - zauważyłem. - Z sześciu opisanych przeze mnie spraw trzy nie

miały cech przestępstwa.

- Właśnie. Masz na myśli próbę odzyskania fotografii Ireny Adier, dziwną sprawę

panny Mary Sutherland i przygodę mężczyzny z zajęczą wargą. Jestem pewny, że i

tę sprawę będzie można zaliczyć do tej kategorii. Znasz posłańca Petersona?

- Tak.

- To trofeum należy do niego.

- To jego kapelusz?

- Nie, on go tylko znalazł. Właściciel jest nieznany. Spróbuj spojrzeć na niego

nie jak na zniszczony przedmiot, lecz jak na problem do rozwiązania. Najpierw ci

opowiem, jak się tu znalazł. Przybył tu w bożonarodzeniowy poranek razem z

tłustą gęsią, która teraz zapewne piecze się u Petersona. Fakty są następujące:

około czwartej tego ranka Peterson, który, jak wiesz, jest poczciwym

człowiekiem, wracał z jakiegoś przyjęcia do domu na Tottenham Court Road. Nagle

zobaczył wysokiego mężczyznę, utykającego lekko, który niósł na ramieniu gęś.

Kiedy posłaniec dotarł do Goodge Street, między tym mężczyzną a bandą chuliganów

wynikła bójka. Jeden z nich strącił nieznajomemu kapelusz z głowy, na co ten

podniósł laskę z zamiarem obrony, wykonał nią zamach i stłukł znajdującą się za

nim szybę wystawową. Peterson rzucił się w tę stronę, by pomóc napadniętemu,

lecz ten, przestraszony zbiciem szyby i widokiem nadbiegającej osoby w mundurze,

rzucił gęś i zniknął w labiryncie uliczek znajdujących się na tyłach Tottenham

Court Road. Na widok Petersona chuligani również się rozpierzchli. Został więc

na polu walki ze zniszczonym kapeluszem i gęsią.

- Którą oczywiście zwrócił właścicielowi.

- W tym właśnie problem. Co prawda, do nogi gęsi była przywiązana karteczka z

napisem: "Dla Małżonki pana Henry'ego Ba-kera", a na podszewce kapelusza

widniały inicjały "H.B.", lecz w naszym mieście są tysiące Bakerów i setki

Henrych Bakerów, toteż niełatwo zwrócić własność jednemu z nich.

- To co zrobił Peterson?

- Przyniósł kapelusz i gęś do mnie, wiedząc, że interesują mnie różne dziwne

sprawy. Gęś przetrzymaliśmy do dzisiejszego dnia, lecz okazało się, że pomimo

ostrego mrozu nie wytrzyma dłużej i powinna być natychmiast upieczona. Jej

znalazca zabrał ją więc do domu, a kapelusz pozostał u mnie.

- Czy ten mężczyzna nie dał ogłoszenia?

-Nie.

- Czy możesz coś powiedzieć na temat jego osoby?

- Tylko tyle, ile można wyciągnąć z obserwacji.

- Tego kapelusza?

- Właśnie.

- Chyba żartujesz. Co możesz wywnioskować z takiego starego, zniszczonego

kapelusza?

- Masz tu lupę. Znasz moje metody. Spróbuj sam coś wydedu-

kować.

Obejrzałem niepewnie kapelusz. Był to zwykły czarny melonik,

twardy i bardzo zniszczony. Podszewkę miał z czerwonego jedwabiu, lecz mocno już

wyblakłą. Nie dostrzegłem znaku firmowego, lecz, jak Holmes powiedział, na boku

nagryzmolono inicjały H. B. W rondzie była też dziurka na gumkę, której zresztą

brakowało. Ogólnie rzecz biorąc, kapelusz był popękany, zakurzony i w kilku

miejscach poplamiony, choć widać było, że ktoś próbował ukryć wypłowiałe

miejsca, zamazując je atramentem.

- Niczego nie widzę - odpowiedziałem, podając melonik Holmesowi.

- Ależ możesz tu wiele zobaczyć, Watsonie. Nie potrafisz tylko

wyciągnąć należytych wniosków z tego, co widzisz.

- W takim razie powiedz mi, co ty widzisz.

Przyjrzał się kapeluszowi w swój charakterystyczny, badawczy

sposób.

- Może i trudno coś z niego wywnioskować - powiedział

- ale kilka wniosków jest najzupełniej oczywistych, a kilka innych można uznać

za prawdopodobne. Nie ulega wątpliwości, że ten

nieznajomy jest pracownikiem umysłowym, jak również to, że przez ostatnie trzy

lata żył w dostatku, lecz teraz przyszły na niego chude dni. Przestał być

zapobiegliwy, co dowodzi moralnego upadku, a razem z pogorszeniem się sytuacji

materialnej wskazuje na jakiś zły wpływ, prawdopodobnie alkohol. To również może

prowadzić do wniosku, że jego żona przestała go kochać.

- Ależ drogi Holmesie!

- Zachował jednak resztki szacunku dla samego siebie - ciągnął, nie zwracając

uwagi na mój protest. - To człowiek, który prowadzi siedzący tryb życia, mało

wychodzi, zupełnie brak mu kondycji, jest w średnim wieku, ma siwe włosy, które

ostrzygł przed kilkoma dniami i które nasmarował kremem cytrynowym. Tyle można

wywnioskować na podstawie tego kapelusza. Jest też wysoce prawdopodobne, że nie

ma w domu lampy gazowej.

- Żartujesz sobie, Holmesie.

- Ani trochę. Czy to możliwe, żebyś nawet teraz, kiedy przedstawiłem ci moje

wnioski, nie domyślał się, jak do nich doszedłem?

- Widocznie jestem głupi, bo nie nadążam za tobą. Na przykład, jak

wydedukowałeś, że ten człowiek jest pracownikiem umysłowym?

Zamiast odpowiedzi Holmes włożył kapelusz na głowę. Sięgnął mu aż po nasadę

nosa.

- To kwestia pojemności czaszki - wyjaśnił. - Tylko człowiek z wielkim mózgiem

może go nosić.

- A pogorszenie się sytuacji materialnej?

- Ten kapelusz ma trzy lata, bowiem wówczas były modne takie płaskie ronda o

podwiniętych brzegach. Jest w najlepszym gatunku. Zwróć uwagę na jedwabną

wstążkę i doskonałą podszewkę. Jeśli ten mężczyzna mógł przed trzema laty

pozwolić sobie na tak kosztowny kapelusz i ma go aż do dziś, znaczy to, że jego

pozycja w świecie spadła.

- To jasne, lecz co z tą zapobiegliwością i moralnym upadkiem? Sherioek Holmes

wybuchnął śmiechem.

- Oto jest zapobiegliwość - powiedział, wskazując na małe kółko i pętelkę od

gumki. - Sprzedaje się je na specjalne zamówienie. To, że ten mężczyzna ją

zamówił, świadczy o pewnej zapobiegliwości, gdyż chciał zabezpieczyć się przed

wiatrem. Skoro jednak ją zerwał i nie wstawił w to miejsce nowej, znaczy, że

jest teraz mniej zapobiegliwy i dowodzi osłabienia charakteru. Z drugiej jednak

strony zadał sobie trud, by ukryć plamy, zamazując je atramentem, co oznacza, że

nie stracił zupełnie szacunku dla siebie.

- Twoje rozumowanie brzmi przekonująco.

- Następne wnioski, jak te, że jest w średnim wieku, ma siwe włosy i niedawno je

podciął, że używa kremu cytrynowego, można ustalić po dokładnym obejrzeniu

dolnej części podszewki. Przez szkło powiększające widać końcówki włosów,

obcięte za pomocą fryzjerskich nożyczek. Są sklejone i czuć wyraźny zapach kremu

cytrynowego. Kurz, który widzisz, nie pochodzi z ulicy, lecz z domu, co

wskazuje, że kapelusz długo wisiał na wieszaku. Natomiast ślady wilgoci na

wewnętrznej stronie dowodzą, że jego właściciel bardzo się poci, co świadczy o

jego złej kondycji fizycznej.

- A co z żoną? Powiedziałeś, że przestała go kochać.

- Tego kapelusza od tygodni nie czyszczono. Gdybym zobaczył ciebie, mój drogi

Watsonie, w kapeluszu pokrytym tygodniowym kurzem, znaczyłoby, że twoja żona

przestała cię darzyć uczuciem, skoro pozwala wychodzić ci w brudnym kapeluszu.

- Ale on może być kawalerem.

- Nie. Niósł do domu gęś jako dar pojednania dla żony. Przypomnij sobie kartkę

na nodze ptaka.

- Potrafisz na wszystko znaleźć odpowiedź. Ale jak, na Boga, wydedukowałeś, że

nie ma w domu gazu?

- Jedna czy dwie tłuste plamy mogą być kwestią przypadku, kiedy jednak widzę co

najmniej pięć, jest niemal pewne, że ów człowiek musiał mieć częsty kontakt ze

stearyną. Mógł na przykład wchodzić po schodach z kapeluszem w jednej ręce i

kapiącą świe-

ca w drugiej. Lampa gazowa nie pozostawia tłustych plam. Jesteś zadowolony?

- To nadzwyczajne - powiedziałem, wybuchając śmiechem. - Skoro jednak, jak

powiedziałeś, nie popełniono żadnego przestępstwa i nikomu nie stała się

krzywda, poza zgubieniem gęsi, to cała ta dedukcja wydaje się niepotrzebną

stratą czasu i energii.

Holmes już otwierał usta, by mi odpowiedzieć, kiedy drzwi się otworzyły i do

pokoju wpadł posłaniec Peterson. Miał czerwone policzki i zmieniony wyraz

twarzy.

- Gęś, panie Holmes! Gęś! - wydyszał.

- Co z nią? Czyżby ożyła i uciekła przez okno kuchenne? Holmes obrócił się na

sofie i spojrzał na rozpaloną twarz przybyłego.

- Proszę zobaczyć, sir. Oto co moja żona znalazła w jej żołądku.

Rozwarł palce, ukazując skrzący się niebieski kamień, mniejszy od ziarna fasoli,

lecz o niezwykłej czystości i blasku, który sprawiał, że migotał niczym iskra

elektryczna.

Sherlock Holmes aż gwizdnął z podziwu.

- Na Jowisza, Peterson! - wykrzyknął. - Toż to prawdziwy skarb. Wie pan, co pan

znalazł?

- To brylant, sir, szlachetny kamień. Tnie szkło niczym diament.

- To coś więcej niż szlachetny kamień, to drogocenny klejnot.

- Czyżby to był błękitny karbunkuł hrabiny Morcar?! - wykrzyknąłem.

- Ten sam. Znam jego wielkość i kształt, bo czytam o nim codziennie w "Timesie".

To absolutny unikat. Jego wartość można określić jedynie w przybliżeniu, lecz

oferowana za niego nagroda w wysokości tysiąca funtów nie stanowi nawet

dwudziestej części Geny rynkowej.

- Tysiąc funtów! Wielki Boże! Posłaniec opadł z impetem na krzesło.

- To piękna rzecz. Spójrz, jak skrzy się i migocze. Jak każdy klejnot, budzi w

ludziach złe instynkty. To diabelska przynęta. Większe i starsze kamienie

mogłyby opowiedzieć o jakimś krwawym czynie. Ten kamień nie ma jeszcze

dwudziestu lat. Znaleziono go nad brzegiem rzeki Amoy w południowych Chinach. Ma

wszystkie cechy charakterystyczne dla karbunkułu, choć jest błękitny, a nie

czerwony jak rubin. Pomimo dość młodego wieku ma już za sobą ponurą historię. Z

powodu tego kawałka skrystalizowanego węgla drzewnego popełniono dwa morderstwa,

samobójstwo, kilka kradzieży i oblano kogoś kwasem. Kto by pomyślał, że ten

piękny drobiazg może doprowadzić ludzi na szubienicę czy do więzienia. Zamknę go

w mojej pancernej kasetce i prześlę wiadomość hrabinie.

- Sądzisz, że ten Homer jest niewinny?

- Trudno powiedzieć.

- W takim razie, czy myślisz, że ten drugi. Henry Baker, ma z tym coś wspólnego?

- Bardziej prawdopodobne, że Henry Baker jest niewinny i nie miał pojęcia, że

ptak, którego niesie, jest wart więcej, niż gdyby zrobiono go ze szczerego

złota. O tym przekonamy się, jeśli odpowie na nasze ogłosznie.

- A do tego czasu co będziesz robił?

- Nic.

- W takim razie dokończę mój obchód lekarski. Ale wrócę na godzinę, którą

podałeś w ogłoszeniu, bo chciałbym się dowiedzieć, co z tego wyniknie.

- Miło mi będzie cię widzieć. Obiad jem o siódmej. Będzie, zdaje się, bekas. Ale

wobec zaistniałych okoliczności może powinienem poprosić panią Hudson, aby

zbadała jego wnętrze.

Obchód nieco się przedłużył, więc na Baker Street zjawiłem się nieco po wpół do

szóstej. Podchodząc do domu, ujrzałem wysokiego mężczyznę w szkockim berecie i

zapiętym po szyję płaszczu. Stał w świetle padającym z okna nad drzwiami. Obaj

zostaliśmy wprowadzeni do pokoju Holmesa.

- Pan Henry Baker, nieprawdaż? - powiedział mój przyjaciel, wstając w fotela i

podając gościowi rękę na powitanie. - Zechce pan usiąść przy ogniu. Wieczór mamy

zimny, a pan, zdaje się, woli raczej lato niż zimę. Przyszedłeś w samą porę,

Watsonie. Czy to pański kapelusz, panie Baker?

- Tak, to bez wątpienia mój kapelusz.

Nasz gość był potężnie zbudowanym mężczyzną o przygarbionych plecach, dużej

głowie i szerokiej, inteligentnej twarzy zakończonej spiczastą, siwiejącą

bródką. Czerwony nos i policzki oraz lekkie drżenie rąk potwierdzały

przypuszczenie Holmesa o jego nałogu. Podniszczony czarny surdut zapięty był pod

samą szyją, kołnierz miał postawiony, a spod rękawów wystawały kościste

nadgarstki. Nie widać jednak było mankietów koszuli. Mówił wolno, starannie

dobierając słowa, i sprawiał wrażenie człowieka wykształconego, któremu nie

sprzyjał los.

- Już od kilku dni te rzeczy leżą u nas - powiedział Holmes - bo spodziewaliśmy

się, że da pan ogłoszenie. Nie rozumiem, dlaczego pan tego nie zrobił.

Nasz gość uśmiechnął się z zawstydzeniem.

- Nie mam obecnie tylu szylingów co dawniej - wyjaśnił. - Byłem pewien, że banda

chuliganów, która na mnie napadła, zabrała kapelusz i ptaka. Nie chciałem

wydawać pieniędzy na beznadziejną sprawę.

- No tak, to oczywiste. Jeśli chodzi o ptaka, byliśmy zmuszeni go zjeść.

- Zjeść? - powtórzył nasz gość, zaskoczony.

- Tak. Zmarnowałby się, gdybyśmy go nie zjedli. Przypuszam jednak, że ta gęś,

która leży na kredensie, całkowicie pana zadowoli.

- Och, naturalnie - odparł z ulgą Baker.

- Mamy jeszcze pióra, nogi i wnętrzności pańskiego ptaka, gdyby więc...

Mężczyzna wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Taką wyznaczono nagrodę, lecz mam powody przypuszczać, że na jej wysokość

wpłynęły względy uczuciowe, dla których hrabina zdecydowała się oddać część

majątku, żeby odzyskać klejnot.

- O ile dobrze pamiętam, zginął w Hotelu Cosmopolitan -wtrąciłem.

- Tak, 22 grudnia, dokładnie pięć dni temu. O wyjęcie go ze szkatułki hrabiny

został oskarżony John Homer, ślusarz. Dowody przeciw niemu były tak niezbite, że

sprawę natychmiast oddano do sądu. Zdaje się, że mam tu gdzieś informacje na ten

temat.

Zaczął przerzucać stos gazet, aż w końcu wyciągnął jedną, złożył na pół i

przeczytał, co następuje:

- "Kradzież klejnotu w Hotelu Cosmopolitan. John Homer, lat dwadzieścia sześć, z

zawodu ślusarz, został oskarżony o to, że dwudziestego drugiego bm. wyjął ze

szkatułki hrabiny Morcar drogocenny klejnot, znany jako »błękitny karbunkuł«.

James Ryder, szef służby hotelowej, zeznał, że wprowadził Homera do garderoby

hrabiny Morcar w dniu kradzieży, by przylutował obluzowany pręt kraty. Przez

krótki czas towarzyszył Homerowi, lecz później został odwołany. Kiedy wrócił,

nie zastał już Homera, za to zamek sekre-tarzyka był wyłamany, a także zamek

marokańskiej szkatułki, w której, jak się później okazało, hrabina trzymała

klejnot. Szkatułka leżała pusta na toaletce. Ryder natychmiast wszczął alarm i

Homera aresztowano jeszcze tego wieczoru. Kamienia jednak nie znaleziono ani

przy nim, ani w jego mieszkaniu. Catheńne Cu-sack, pokojówka hrabiny, zeznała,

że usłyszała okrzyk przerażenia Rydera i wpadła do garderoby, gdzie zastała

wszystko tak, jak opisał szef służby. Inspektor Bradstreet z oddziału B zeznał,

że kiedy aresztował Homera, ten opierał się i przysięgał, że jest niewinny. Jako

że oskarżony był już karany za kradzież, sędzia odmówił przeprowadzenia sprawy w

trybie doraźnym i przekazał sprawę do wyższej instancji. Homer, który w trakcie

tych czynności wykazywał oznaki wielkiego zdenerwowania, po usłyszeniu tej

decyzji zemdlał i został wyniesiony z sądu".

- Tyle relacja - powiedział zamyślony Holmes, odkładając na bok gazetę. - Teraz

musimy ustalić kolejność zdarzeń, poczynając od szkatułki, a kończąc na gęsi

znalezionej na Tottenham Court Road. Jak widzisz, Watsonie, nasze małe

wnioskowanie nabrało nagle znaczenia i straciło urok niewinności. Oto mamy

kamień, kamień znalazł się w żołądku gęsi, która należała do pana Henry" ego

Bakera, dżentelmena w zniszczonym kapeluszu i z właściwościami, których opisem

cię zanudziłem. Musimy koniecznie znaleźć tego dżentelmena i dowiedzieć się,

jaką rolę odgrywa w tej zagadce. W tym celu posłużymy się najprostszą metodą,

jaką jest ogłoszenie we wszystkich wieczornych gazetach. Jeśli to zawiedzie,

spróbuję czegoś innego.

- Co napiszesz w ogłoszeniu?

- Podaj mi ołówek i kartkę papieru. Napiszemy tak: "Na rogu Goodge Street

znaleziono gęś i czarny filcowy kapelusz. Pan Henry Baker może je odzyskać,

przychodząc o 6.30 dziś wieczorem na Baker Street 221b". To chyba jasne i

zwięzłe.

- Tak. Ale czy on je przeczyta?

- Z pewnością zajrzy do gazet. Nie jest majętny i dla niego to poważna strata.

Tak bardzo przestraszył się rozbicia szyby i nadejścia Petersona, że myślał

tylko o ucieczce. Musiał jednak później gorzko żałować, że porzucił gęś. Na

pewno zauważy własne nazwisko lub zrobi to ktoś ze znajomych. Peterson, biegnij

pan do biura ogłoszeń i niech to wydrukują w wieczornych gazetach.

- W których, sir?

- W "Globe", "Star", "Pali Mali", "St. James's", "Evening News Standard", "Echo"

i wszystkich, które przyjdą panu do głowy.

- Dobrze, a co z kamieniem?

- Zatrzymam go. I jeszcze jedno: wracając, kup pan gęś, bo musimy ją dać temu

dżentelmenowi w miejsce tej, którą teraz spożywa pańska rodzina.

Kiedy posłaniec wyszedł, Holmes wziął kamień i podniósł go do ^iatła.

- Mogłyby mi posłużyć jedynie jako pamiątki mojej niefortunnej przygody. Poza

tym nie wiem, jaki miałbym pożytek z tych resztek gęsi. Nie, jeśli pan pozwoli,

wezmę tylko tego wspaniałego ptaka, którego dostrzegam na kredensie.

Sheriock Holmes rzucił mi znaczące spojrzenie i wzruszył ramionami.

- Proszę więc zabrać kapelusz i gęś - powiedział. - A tak na marginesie, czy

mógłby pan zdradzić, gdzie pan ją kupił? Uwielbiam drób, a rzadko widuje się

takie okazy.

- Oczywiście - odparł Baker, wstając i biorąc pod pachę odzyskaną własność. -

Bywam z przyjaciółmi w gospodzie Alpha przy muzeum, w którym pracuję. W tym roku

nasz gospodarz, Windiga-te, założył gęsi klub. Wpłacając co tydzień kilka

pensów, każdy jego członek miał dostać na Boże Narodzenie gęś. Zapłaciłem

składkę, a resztę już pan zna. Jestem panu niezmiernie wdzięczny za kapelusz, bo

szkocki beret nie odpowiada ani mojemu wiekowi, ani powadze.

Skłonił się z komiczną pompatycznością i wyszedł.

- No to pana Bakera mamy z głowy - stwierdził Holmes. - To oczywiste, że on nic

nie wie o całej sprawie. Jesteś głodny, Watsonie?

- Nieszczególnie.

- W takim razie proponuję, byśmy zamienili obiad na kolację i podążyli tym

tropem, póki jeszcze świeży.

- Nie mam nic przeciwko temu.

Był mroźny wieczór, włożyliśmy więc palta i owinęliśmy szyje szalikami. Gwiazdy

świeciły jasno na bezchmurnym niebie, a chmurki oddechów przechodniów

przywodziły na myśl dym po salwie z pistoletu. Mróz chrzęścił pod stopami, kiedy

szliśmy przez dzielnicę lekarzy, Wimpole Street, Harley Street, a następnie

przez Wigmore Street do Oxford Street. Po kwadransie byliśmy w Bloomsbury, gdzie

mieściła się gospoda Alpha, niewielki lokal

na rogu jednej z ulic prowadzących do Holborn. Holmes zamówił u gospodarza o

rumianej twarzy dwa kufle piwa.

- Pańskie piwo zapewne będzie równie znakomite, jak gęsi - powiedział.

- Gęsi? - powtórzył ze zdziwieniem mężczyzna.

- Tak. Zaledwie przed półgodziną rozmawiałem z panem Hen-rym Bakerem, który jest

członkiem gęsiego klubu.

- Ach tak. Ale, widzi pan, to nie są moje gęsi.

- Doprawdy? Więc czyje?

- Kupiłem ich dwa tuziny od sprzedawcy w Coyent Garden.

- Znam tam kilku. Od którego?

- Od Breckinridge'a.

- Nie znam go. No cóż, życzę panu dużo zdrowia i pomyślności.

- Idziemy do pana Breckinridge'a - oznajmił Holmes, zapinając

p

alto. -

Pamiętaj, Watsonie, że choć z jednej strony mamy coś tak pospolitego jak gęś, to

z drugiej strony człowieka, któremu grozi siedem lat ciężkich robót, jeśli nie

dowiedzie swojej niewinności. Możliwe, że nasze śledztwo potwierdzi jego winę.

Tak czy owak mamy trop, który uszedł uwagi policji, a nam trafił się zupełnie

przez przypadek. Pójdźmy więc tym śladem.

Minęliśmy Holborn, Endell Street i klucząc wśród dzielnicy biedoty, dotarliśmy

na targ Covent Garden. Jeden z większych straganów opatrzony był szyldem

"Breckinridge". Jego właściciel o końskiej twarzy pomagał właśnie chłopakowi

zamykać sklep.

- Dobry wieczór. Bardzo dziś zimno- zagaił rozmowę Holmes. Sprzedawca kiwnął

głową i spojrzał pytająco na mego towarzysza.

- Widzę, że sprzedał pan już wszystkie gęsi - dodał Holmes, wskazując na puste

lady.

- Jutro rano mogę panu dostarczyć pięćset.

- To mi nie odpowiada.

- Są jeszcze na straganie obok.

- Ale mnie polecono pana.

- Kto mnie polecił?

- Właściciel gospody Alpha.

- A tak, sprzedałem mu kilka tuzinów.

- Świetne sztuki. Gdzie pan je dostał? Ku naszemu zaskoczeniu pytanie to

wywołało wściekłość u sprzedawcy.

- No dobra - warknął, przechylając głowę i biorąc się pod boki. - Do czego pan

zmierza?

- Chciałbym wiedzieć, gdzie kupił pan gęsi, które dostarczył do gospody Alpha.

- Nic panu do tego.

- Nie rozumiem, czemu się pan tak gorączkuje.

- Pan też by się gorączkował, gdyby nie dawano panu spokoju. Płacę dobrą cenę za

dobry towar i na tym koniec. Tymczasem słyszę: "Kto panu sprzedał te gęsi?",

"Ile pan za nie wziął?". Jakby były to jedyne gęsi na świecie.

- Nie mam nic wspólnego z tymi, którzy zadawali te wszystkie pytania -

oświadczył spokojnie Holmes. - Jeśli pan nie powie, przegram pewien zakład, i

tyle. Zawsze jednak będę gotów założyć się o pięć szylingów, że gęś, którą

zjadłem w gospodzie, pochodzi ze wsi. A ja znam się na drobiu.

- No to pan straci pięć szylingów, bo jest z miasta - burknął sprzedawca.

- Nic podobnego.

- A ja mówię, że tak.

- Nie wierzę.

- Myśli pan, że wie więcej o drobiu ode mnie? Od szczeniaka się nim zajmuję.

Powtarzam panu, że wszystkie ptaki, które sprzedałem właścicielowi gospody, są z

miasta.

- Nigdy w to nie uwierzę.

- Założy się pan?

- Nie chcę pana naciągać, bo wiem, że mam rację. Ale postawię suwerena, by dać

panu nauczkę. Sprzedawca zachichotał.

- Przynieś księgi, Billy - polecił chłopcu. Ten przyniósł cienki zeszyt i wielką

zatłuszczoną księgę i położył je pod wiszącą lampą.

- A teraz, panie Przemądrzalski - powiedział sprzedawca - myślałem, że nie mam

już żadnej gęsi, ale zanim skończę, przekona się pan, że została mi jeszcze

jedna w sklepie. Widzi pan ten zeszyt?

-Tak.

- To lista ludzi, u których kupuję. Widzi pan? Na tej stronie są dostawcy ze

wsi, a numery przy ich nazwiskach odpowiadają numerom, pod którymi figurują w

wielkiej księdze. Widzi pan tę drugą stronę zapisaną czerwonym atramentem? To

lista miejskich dostawców. Niech pan spojrzy na trzecie nazwisko.

- Pani Oakshott, Brbcton Road 117 - przeczytał Holmes.

- Teraz proszę otworzyć wielką księgę. Holmes otworzył ją na wskazanej stronie.

- Pani Oakshott, Brbcton Road 117, dostawczyni jaj i drobiu.

- A teraz proszę przeczytać ostatni wpis.

- Dwudziesty drugi grudnia. Dwadzieścia cztery gęsi po siedem szylingów, sześć

pensów.

- Zgadza się. A pod spodem?

- Sprzedane panu Windigate'owi z gospody Alpha po dwanaście szylingów za sztukę.

- I co pan teraz powie?

Holmes wyglądał na głęboko zasmuconego. Wyjął z kieszeni su-werena, rzucił go na

ladę i odwrócił się z miną wyrażającą głębokie oburzenie. Kilka jardów dalej

zatrzymał się i zaśmiał bezgłośnie.

- Kiedy widzisz człowieka z tak przyciętymi bokobrodami i wystającym z kieszeni

programem wyścigów konnych, możesz założyć się z nim o wszystko - powiedział. -

Ośmielę się twierdzić, że

gdybym położył przed nim sto funtów, nie udzieliłby tak szczegółowych

informacji. Zrobił to tylko po to, żeby ze mną wygrać. Myślę, Watsonie, że

jesteśmy bliscy rozwiązania zagadki. Musimy jedynie zdecydować, czy pójdziemy do

tej pani Oakshott dziś wieczór, czy przełożymy to na jutro. Zgodnie z tym, co

mówił sprzedawca, nie tylko my interesujemy się tą sprawą...

Jego wypowiedź przerwała wrzawa, jaka wybuchła nagle przy naszym straganie.

Ujrzeliśmy tam drobnego mężczyznę o szczurzej twarzy, któremu Breckinridge

wygrażał pięściami.

- Mam już dość pana i pańskich gęsi! - krzyczał. - Jeśli jeszcze raz tu pana

zobaczę, poszczuję psem. Niech pan przyprowadzi tu panią Oakshott, to wtedy

będziemy gadać. A panu nic do tego. Od pana nie kupuję gęsi.

- Nie, ale jedna z nich była moja - odparł jękliwym głosem człowieczek.

- To zapytaj pan o nią panią Oakshott.

- Powiedziała, żebym zapytał pana.

- Pytaj pan choćby króla Prus. Mam to w nosie. Wynocha stąd! Ruszył w jego

stronę, a delikwent zniknął w ciemnościach.

- To może nam zaoszczędzić wizyty na Brtxton Road - szepnął Holmes. - Chodź,

zobaczymy, co można wyciągnąć z tego człowieka.

Omijając ludzi przechadzających się między oświetlonymi straganami, mój

towarzysz dogonił małego człowieczka i dotknął jego ramienia. Ten odwrócił się

gwałtownie. W świetle latarni mogłem dostrzec, że cała krew odpłynęła mu z

twarzy.

- Kim pan jest i czego pan chce? - zapytał drżącym głosem.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział uprzejmie Holmes - ale posłyszałem pytania,

które zadał pan właśnie sprzedawcy. Myślę, że mógłbym panu pomóc.

- Pan? A kim pan jest? Co pan może wiedzieć o tej sprawie?

- Nazywam się Sherlock Holmes. Moim zajęciem jest wiedzieć to, czego inni nie

wiedzą.

- Ale pan nic nie może o tym wiedzieć.

- Proszę wybaczyć, ale wiem wszystko. Usiłuje pan odnaleźć pewną gęś, którą pani

Oakshott z Brixton Road sprzedała handlarzowi nazwiskiem Breckinridge, który

następnie sprzedał ją panu Windigate'owi z gospody Alpha, a on z kolei członkowi

jego klubu, panu Henry'emu Bakerowi.

- Och, kogoś takiego pragnąłem spotkać! - wykrzyknął człowieczek, wyciągając

drżące ręce. - Nawet pan nie wie, jakie to dla mnie ważne.

Holmes zatrzymał przejeżdżającą dorożkę.

- W takim razie wygodniej będzie nam rozmawiać w przytulnym pokoju niż na targu,

gdzie hula wiatr - powiedział. - Zanim jednak posuniemy się dalej, proszę mi

powiedzieć, z kim mam przyjemność.

Mężczyzna zawahał się.

- Nazywam się John Robinson - odpowiedział, spuszczając wzrok.

- Nie, nie, proszę podać prawdziwe nazwisko - powiedział łagodnie Holmes. -

Jakoś niezręcznie rozmawiać z kimś, kto używa pseudonimu.

Nieznajomy oblał się rumieńcem.

- Tak naprawdę nazywam się James Ryder.

- No właśnie, szef służby z Hotelu Cosmopolitan. Proszę wsiąść do dorożki, a

wkrótce wszystkiego się pan dowie.

Mały człowieczek spojrzał na nas jednocześnie z przestrachem i z nadzieją, jakby

nie miał pewności, czy los się do niego uśmiechnął, czy też grozi mu

niebezpieczeństwo. W końcu wsiadł do dorożki i po półgodzinie byliśmy już na

Baker Street. W czasie drogi milczeliśmy, jedynie szybki oddech naszego

towarzysza i ciągłe splatanie i rozplatanie rąk wskazywały na stan jego nerwów.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił wesoło Holmes, kiedy weszliśmy do salonu. -

Wygląda pan na zmarzniętego, panie Ryder.

Proszę usiąść na tym plecionym krześle. Włożę tylko pantofle i przystępujemy do

sprawy. Gotowe. Chciałby pan wiedzieć, co stało się z tymi gęsiami?

-Tak.

- Powinienem raczej powiedzieć: z tą gęsią. Domyślam się, że interesuje pana

jeden ptak, biały, z czarną pręgą w poprzek ogona.

- Och tak! - wykrzyknął Ryder. - Czy wie pan, gdzie ona trafiła?

- Tutaj.

- Tutaj?

- Tak. I okazała się wyjątkowym ptakiem. Nie dziwi mnie, że pana interesuje. Po

śmierci zniosła jajko, najwspanialsze, najpiękniejsze małe, niebieskie jajeczko.

Mam je w moim muzeum.

Nasz gość zerwał się na równe nogi i złapał za gzyms kominka. Holmes otworzył

ogniotrwałą kasetkę i wyjął z niej błękitny kar-bunkuł. Kamień zapłonął niczym

gwiazda, zimnym, lśniącym światłem. Ryder wpatrywał się w niego z napięciem, nie

wiedząc, jak ma się zachować.

- Gra skończona, Ryder - powiedział cicho Holmes. - Trzymaj się, człowieku, bo

wpadniesz do ognia! Watsonie, posadź go na krześle. Nie ma dość zimnej krwi, aby

popełniać przestępstwa. Daj mu kieliszek brandy. No, teraz wygląda jak człowiek.

Cóż z pana za tchórz!

Ryder trząsł się cały, lecz brandy trochę go uspokoiła. Usiadł na krześle,

wpatrując się z przerażeniem w swego oskarżyciela.

- Mam w rękach prawie wszystkie nici i wszystkie potrzebne mi dowody, więc

niewiele będzie pan miał do dodania. Jednak i to przyda się do wyjaśnienia całej

sprawy. Skąd pan wiedział o błękitnym kamieniu hrabiny Morcar?

- Od Catherine Cusack - odpowiedział łamiącym się głosem.

- Czyli od pokojówki hrabiny. Pokusa szybkiego wzbogacenia się bywa bardzo

silna. Trudno się jej oprzeć. Nie przebierał pan jednak w środkach. Ma pan

wszelkie zadatki na łotra. Wiedział pan,

że ten Homer był zamieszany w podobną sprawę i podejrzenie padnie przede

wszystkim na niego. I co pan zrobił? Pan i pańska wspólniczka Cusack

wymyśliliście jakąś drobną naprawę w pokoju pani hrabiny i posłaliście po

ślusarza. Po jego wyjściu obrabował pan szkatułkę, podniósł alarm i kazał

aresztować niewinnego człowieka. Potem...

Ryder rzucił się na kolana i objął mojego towarzysza za nogi.

- Miej pan nade mną litość! - krzyknął. - Proszę pomyśleć o moim ojcu i matce.

To złamałoby im serca. Nigdy przedtem nie popełniłem nic złego. Nigdy więcej

tego nie zrobię, przysięgam. Przysięgam na Biblię. Tylko proszę nie oddawać

sprawy do sądu. Błagam pana.

- Proszę usiąść - powiedział surowo Holmes. - Teraz pan czołga się i płaszczy,

ale przedtem nie pomyślał pan o tym biednym Homerze, który odpowiada za coś,

czego nie popełnił.

- Wyjadę z kraju, panie Holmes. Wtedy oskarżenie przeciwko niemu zostanie

cofnięte.

- Porozmawiamy jeszcze o tym. A teraz chcemy usłyszeć, jak było naprawdę. Jak

ten klejnot znalazł się w gęsi i jak gęś trafiła na targ? Tylko prawda może pana

ocalić.

Ryder przesunął językiem po zaschniętych wargach.

- Wszystko opowiem. Kiedy Homera aresztowano, uznałem, że najlepiej będzie

natychmiast wynieść kamień, bo w każdej chwili policja może przeszukać mnie i

mój pokój. W hotelu nie byłby bezpieczny. Wyszedłem, jakoby wypełnić jakieś

zlecenie, i udałem się prosto do mojej siostry. Wyszła za mąż za niejakiego

Oakshotta i zamieszkała na Brixton Road, gdzie hodowała drób na sprzedaż. W

czasie drogi każdy przechodzący mężczyzna wydawał mi się policjantem lub

detektywem. Choć było zimno, pot spływał mi po twarzy. Siostra spytała, co się

stało i czemu jestem taki blady, ale jej powiedziałem, że zdenerwowała mnie

kradzież klejnotu w hotelu. Potem wyszedłem na podwórko wypalić fajkę i

zastanowić się, co dalej robić.

Miałem kiedyś przyjaciela nazwiskiem Maudsiey, który zszedł na złą drogę i

odbywał karę w Pentonville. Któregoś dnia spotkał mnie i zaczął opowiadać, jak

złodzieje pozbywają się kradzionych rzeczy. Wiedziałem, że mnie nie zawiedzie,

bo znam kilka jego sprawek, postanowiłem więc pójść do Kiłburn, gdzie mieszkał,

i wszystko mu opowiedzieć. Poradzi mi, jak zamienić kamień na pieniądze. Lecz

jak się do niego dostać? Przypomniałem sobie, co przeżywałem, kiedy szedłem do

siostry. W każdej chwili mogli mnie zatrzymać, a wówczas znajdą kamień. Oparłem

się o ścianę i patrzyłem na gęsi, które dreptały koło moich stóp, i nagle

wpadłem na pewien pomysł.

Przed kilkoma tygodniami siostra powiedziała, że dostanę w prezencie gęś na Boże

Narodzenie. Postanowiłem, że teraz zabiorę tę gęś i przeniosę w niej kamień do

Kiłburn. Na podwórzu stała mała szopa. Zapędziłem tam jedną z gęsi, tłustą,

białą, z pręgą na ogonie. Potem złapałem ją, rozwarłem dziób i wepchnąłem kamień

do gardła tak daleko, jak sięgnął palec. Przeszedł przez przełyk do żołądka.

Zaraz jednak ptak zaczął trzepać skrzydłami i wyrywać się, a wówczas wyszła z

domu moja siostra, by zobaczyć, co się dzieje. Kiedy odwróciłem się do niej,

ptaszysko wyrwało się i uciekło do innych.

"Co robiłeś z tym ptakiem, Jem?" - zapytała siostra.

"Mówiłaś, że dasz mi jednego na Boże Narodzenie. Sprawdzałem więc, który jest

najtłuściejszy" - odparłem.

"Twojego trzymamy odzielnie - powiedziała. - Nazywamy go gęsią Jema. To ta duża

biała. Jest ich wszystkich dwadzieścia sześć. Z tego jedna dla ciebie, jedna dla

nas i dwa tuziny na targ".

"Dziękuję, Maggie - powiedziałem. - Lecz jeśli nie zrobi ci to różnicy, wolałbym

tę, którą trzymałem".

"Tamta waży dobre trzy funty więcej - odparła. - I tuczyliśmy ją specjalnie dla

ciebie".

"Nie szkodzi, wezmę tę i to zaraz" - odparłem.

T

"Jak chcesz - powiedziała trochę rozgniewana. - Która to ma

być?"

"Ta biała z czarną pręgą na ogonie".

"Dobrze, zabij ją i zabieraj".

Zrobiłem, co powiedziała, i zaniosłem ptaka do Kiłburn. Powiedziałem kumplowi o

wszystkim. Śmiał się do rozpuku, a potem wzięliśmy nóż i rozcięliśmy gęś.

Niestety, w środku nie było kamienia. Zrozumiałem, że zaszła straszna pomyłka.

Zostawiłem gęś i pobiegłem do siostry. Na podwórku nie było ani jednego ptaka.

"Gdzie są gęsi, Maggie?!" - zawołałem.

"Odstawiliśmy je do handlarza".

"Do którego?"

"Do Breckinridge'a na Covent Garden".

"Czy była wśród nich gęś z czarną pręgą na ogonie? - zapytałem. - Taka sama, jak

ta, którą wziąłem?"

"Tak, Jem. Były dwie takie gęsi i nigdy nie mogłam ich rozróżnić".

Pobiegłem więc do Breckinridge'a, ale on już wszystkie sprzedał i nie chciał

powiedzieć komu. Sam pan go słyszał dziś wieczorem. Za każdym razem odpowiadał

mi tak samo. Moja siostra myśli, że oszalałem. Mnie też się czasami tak wydaje.

A teraz... teraz będę pokutował jako złodziej, choć nawet nie tknąłem bogactwa,

za które zaprzedałem duszę diabłu. Boże, dopomóż mi!

Ukrył twarz w dłoniach i wybuchnął rozpaczliwym łkaniem. Nastąpiła długa cisza,

przerywana jedynie płaczem i rytmicznym stukaniem palców Holmesa o stół. Nagle

mój przyjaciel wstał i podszedł do drzwi.

- Precz stąd! - powiedział.

- Co... Och, niech pana Bóg błogosławi.

- Dość tego. Wynoś się pan.

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Ryder wybiegł z pokoju. Posłyszeliśmy tupot

na schodach i trzaśniecie drzwi, a potem odgłos kroków na ulicy.

- W końcu policja nie zaangażowała mnie, bym naprawiał ich błędy - stwierdził

Holmes, sięgając po glinianą fajkę. - Gdyby Homer znalazł się w

niebezpieczeństwie, to co innego. Lecz ten człowieczek nie będzie zeznawał

przeciwko niemu i sprawa zostanie umorzona. Może i popełniam przestępstwo,

możliwe jednak, że właśnie ocaliłem ludzką duszę. Ryder nie zrobi więcej nic

złego. Dostał dobrą nauczkę. Poślij go teraz do więzienia, a uczynisz z niego

prawdziwego przestępcę. Poza tym Boże Narodzenie to czas przebaczania. Los

podsunął nam niezwykłą zagadkę, a jej rozwiązanie jest dla nas nagrodą. Bądź tak

dobry i zadzwoń, doktorze. Pora na inne śledztwo, w którym ptak również będzie

grał główną rolę.

Umierający detektyw

Pani Hudson, gospodyni Sherlocka Holmesa, była niezwykle wyrozumiałą kobietą.

Nie dość, że pierwsze piętro jej domu nawiedzały o różnych porach dnia tłumy

dziwnych i często nieprzyjemnych postaci, to jeszcze jej znakomity lokator

wykazywał zamiłowanie do ekscentryczności i nieregularnego trybu życia. Musiało

to wystawiać na ciężką próbę cierpliwość szacownej damy. Niewiarygodne

bałaganiarstwo Holmesa, zamiłowanie do muzyki, któremu oddawał się w

najdziwniejszych porach, strzelanie z pistoletu, tajemnicze i często cuchnące

eksperymenty naukowe oraz stale towarzysząca mu atmosfera przemocy i

niebezpieczeństwa czyniły z niego najgorszego lokatora w Londynie. Z drugiej

jednak strony płacił czynsz godny książęcej szkatuły. Gdyby zliczyć wszystkie

opłaty, które Holmes wniósł przez te lata, kiedy z nim mieszkałem, można byłoby

za nie kupić cały dom.

Gospodyni odczuwała strach przed moim genialnym przyjacielem i nigdy nie

ośmieliła mu się sprzeciwić, bez względu na to, jakich dopuszczał się wybryków.

Lubiła go jednak za delikatność i kurtuazję w stosunku do kobiet. Nie przepadał

za nimi, odnosił się do nich nieufnie, lecz był rycerskim przeciwnikiem.

Wiedząc, jak bardzo pani Hudson się o niego troszczy, słuchałem jej z uwagą,

kiedy pewnego dnia, w drugim roku mego małżeństwa, przyszła do mnie z

wiadomościami o złym stanie zdrowia mego towarzysza.

- On umiera, doktorze - powiedziała. - Przez trzy dni jego stan tak się

pogorszył, że wątpię, czy dotrwa do wieczora. Nie pozwolił mi sprowadzić

lekarza. Kiedy dziś rano zobaczyłam jego wymizerowaną twarz i wielkie,

błyszczące oczy, nie wytrzymałam. "Z pańską zgodą czy bez, natychmiast idę po

doktora" -

powiedziałam. "W takim razie niech to będzie doktor Watson" -oznajmił. Na pana

miejscu nie zwlekałabym ani minuty, bo w każdej chwili może nastąpić koniec.

Byłem przerażony, bo nic nie wiedziałem o chorobie Holmesa. Nie muszę mówić, z

jakim pośpiechem chwyciłem płaszcz i kapelusz. Kiedy jechaliśmy do niego,

starałem się wyciągnąć od pani Hudson więcej informacji.

- Niewiele mogę panu powiedzieć. Pracował nad jakąś sprawą w Rotherhithe, w

zaułku nad rzeką, i stamtąd przywlókł tę chorobę. Położył się do łóżka w środę

po południu i już nie wstał. Przez te trzy dni nie wziął nic do ust.

- Dobry Boże! Czemu nie sprowadziła pani lekarza?

- Bo mi zabronił. Pan wie, jaki on potrafi być apodyktyczny. Nie ośmieliłam się

sprzeciwić. Ale niedługo już pożyje. Za chwilę sam pan się o tym przekona.

Rzeczywiście, widok był żałosny. W nikłym świetle mglistego listopadowego dnia

pokój chorego sprawiał ponure wrażenie, lecz najbardziej przeraziła mnie

wymizerowana twarz Holmesa. Oczy mu błyszczały, na policzkach miał krwiste

rumieńce, a wargi ciemne i popękane. Szczupłe dłonie leżące na kołdrze zaciskały

się nerwowo. Głos był chrapliwy i urywany. Kiedy wszedłem do pokoju, leżał bez

ruchu, lecz na mój widok twarz mu się rozjaśniła.

- No cóż, Watsonie, źle ze mną - powiedział słabym głosem, ale z odcieniem

dawnej nonszalancji.

- Mój drogi przyjacielu! - wykrzyknąłem, podchodząc do niego.

- Nie zbliżaj się! Natychmiast się cofnij! - krzyknął nagle. -Jeśli się

zbliżysz, każę ci stąd wyjść.

- Ale dlaczego?

- Bo takie jest moje życzenie. Czy to nie wystarczy? Pani Hudson miała rację.

Był bardziej apodyktyczny niż zwykle. Jednak żal było na niego patrzeć.

- Chciałem ci tylko pomóc.

- Właśnie. Najlepiej pomożesz, robiąc to, o co cię proszę.

- Dobrze więc.

Twarz mu się rozpogodziła.

- Nie gniewasz się? - zapytał, oddychając spazmatycznie. Jakże mógłbym się

gniewać, widząc go w takim stanie.

- To dla twego dobra, Watsonie - wychrypiał.

- Dla mego?

- Wiem, co mi jest. To choroba kulisów z Sumatry. Holendrzy wiedzą o niej więcej

od nas, lecz i tak nie mają na nią leku. Jedno jest pewne: to śmiertelna i

straszliwie zaraźliwa choroba.

Mówił z gorączkową energią, dając mi znak rękami, bym się odsunął.

- Zaraźliwa przez dotyk, Watsonie. Trzymaj się z daleka, a wszystko będzie

dobrze.

- Wielkie nieba! Czy sądzisz, że w tej sytuacji ma to jakieś znaczenie? Nie

przejąłbym się tym, gdyby chodziło o obcego. Myślisz,

że to mnie powstrzyma przed wypełnieniem obowiązku względem starego przyjaciela?

Ponownie próbowałem podejść, lecz powstrzymał mnie jego gniewny wzrok.

- Jeśli zostaniesz tam, gdzie jesteś, będziemy rozmawiać, jeśli nie, musisz

opuścić pokój.

Zawsze czułem głęboki respekt dla niezwykłych talentów Holmesa, toteż zazwyczaj

ulegałem jego życzeniom, nawet gdy ich nie rozumiałem. Teraz jednak wszystkie

moje zawodowe instynkty buntowały się przeciw temu. Niech on sobie rozkazuje

gdzie indziej, tu jednak chodziło o jego zdrowie.

- Nie jesteś sobą, Holmesie - powiedziałem. - Chory jest jak

dziecko i tak będę cię traktował. Czy chcesz tego, czy nie, zbadam cię i zacznę

leczyć.

Spojrzał na mnie jadowitym wzrokiem.

- Jeśli mam być leczony wbrew własnej woli, to niech to będzie ktoś, do kogo mam

zaufanie.

duszki i westchnął z ulgą, widząc, jak odstawiam pudełko na miejsce. -

Nienawidzę, gdy dotyka się moich rzeczy. Przestań mnie denerwować. Ładny z

ciebie lekarz, skoro doprowadzasz pacjenta do obłędu. Usiądź i pozwól mi

odpocząć.

Ten incydent wywarł na mnie nieprzyjemne wrażenie. Gwałtowne i bezpodstawne

podniecenie, brutalność mowy daleka od typowej dla niego łagodności dowodziły, w

jak strasznym stanie znajduje się umysł Holmesa. To żałosne, gdy tak wspaniały

umysł ulega ruinie. Siedziałem milczący i przygnębiony, aż do nadejścia

umówionej godziny. Miałem wrażenie, że Holmes również spoglądał na zegar, bo tuż

przed szóstą zaczął mówić z rozgorączkowanym ożywieniem.

- Czy masz jakieś drobne w kieszeni? - zapytał.

-Tak.

- A srebrne monety?

- Sporo.

- Ile półkoronówek?

- Pięć.

- Za mało. Wielka szkoda, Watsonie. Tak czy owak, włóż je wszystkie do koperty

zegarka. A resztę drobnych do lewej kieszeni spodni. Dziękuję ci. Pozwoli ci to

lepiej utrzymać równowagę.

Bredził w malignie. Zadrżał i wydał z siebie dźwięk przypominający kaszel i

płacz.

- Zapalisz teraz lampę gazową, ale tylko do połowy. Błagam cię, bądź ostrożny.

Dziękuję. Nie, nie musisz zaciągać zasłony. A teraz zechciej położyć na stole

kilka listów i papierów tak, abym mógł ich dosięgnąć. Dziękuję. Teraz trochę

tych śmieci z kominka. Doskonale. Są tam szczypczyki do cukru. Podnieś nimi to

pudełko z kości słoniowej i połóż na papierach. Dobrze. Możesz teraz iść i

sprowadzić pana Culvertona Smitha z Lower Burkę 13.

Prawdę powiedziawszy, nie bardzo miałem ochotę wychodzić, bo Holmes był w tak

krytycznym stanie, że bałem się zostawiać go samego. Jednak domagał się lekarza.

- Nigdy o kimś takim nie słyszałem - odrzekłem.

- Bardzo możliwe. Zdziwi cię to, ale człowiek, który najlepiej zna się na tej

chorobie, nie jest lekarzem, lecz plantatorem. Pan Culverton Smith mieszka na

Sumatrze i obecnie gości w Londynie. Wybuch epidemii tej choroby na jego

plantacji, oddalonej od wszelkich ośrodków medycznych, zmusił go do badań nad

nią, co pociągnęło za sobą daleko idące konsekwencje. To bardzo skrupulatny

człowiek i nie chciałem, żebyś szedł tam przed szóstą, bo wiedziałem, że go nie

zastaniesz. Gdybyś zdołał go namówić, żeby tu przyszedł i podzielił się z nami

swą ogromną wiedzą na temat tej choroby, nie wątpię, iż mógłby mi pomóc.

Przedstawiłem wypowiedź Holmesa w całości, nie uwzględniając licznych pauz,

kiedy to usiłował złapać oddech, i nerwowego zaciskania palców, świadczącego o

odczuwanym przez niego bólu. W czasie tych paru godzin jego stan znacznie się

pogorszył. Gorączkowe wypieki stały się bardziej wyraziste, okolone czarnymi

obwódkami oczy jaśniały niezdrowym blaskiem, a nad brwiami lśniły krople potu.

Nadal jednak wyczuwało się w jego głosie siłę i zdecydowanie. Będzie walczył do

ostatka.

- Opowiesz mu dokładnie, w jakim stanie mnie znalazłeś - ciągnął. - Nie

pominiesz niczego. Jestem umierającym człowiekiem, który powoli traci

świadomość. Wciąż się zastanawiam, dlaczego dna oceanu nie pokryły jeszcze

ostrygi, tyle ich się tu namnożyło. Ach, znowu majaczę. To ciekawe, że jeszcze

potrafię kontrolować mózg. O czym to ja mówiłem?

- O tym, co mam powiedzieć panu Culvertonowi Smithowi.

- A tak. Moje życie od tego zależy. Ubłagaj go, Watsonie. On nie bardzo mnie

lubi. Jego siostrzeniec... podejrzewałem coś niedobrego i dałem mu to do

zrozumienia. Chłopiec zmarł straszną śmiercią. Smith żywi teraz do mnie urazę.

Spróbuj go ugłaskać. Błagaj go, proś, ale go tu sprowadź. Tylko on może mnie

uratować.

- Choćby siłą go tu przywlokę.

- Nie wolno ci tego robić. Namów go, żeby tu przyszedł, a po-

tem postaraj się być tu przed nim. Wymyśl coś, byle tylko zjawić się tu

wcześniej. Pamiętaj, Watsonie. Nie zawiedź mnie. Zresztą nigdy mnie nie

zawiodłeś. Na pewno muszą one mieć jakichś naturalnych wrogów, którzy

powstrzymają rozmnażanie tych stworzeń. Ty i ja zrobiliśmy, co do nas należy.

Czy wobec tego świat opanują ostrygi? Nie, nie, to straszne.

To przerażające, co się stało z tym wielkim umysłem. Nie mogłem przestać o tym

myśleć. Holmes wręczył mi klucz, a ja zabrałem go ze sobą w obawie, by nie

zamknął się w pokoju. Na korytarzu czekała pani Hudson, drżąca i zapłakana.

Wychodząc, słyszałem jeszcze wysoki głos Holmesa bredzący coś w malignie. Kiedy

czekałem na ulicy na dorożkę, nagle z mgły wyłonił się jakiś człowiek.

- Jak się czuje pan Holmes? - zapytał. Był to nasz stary znajomy, inspektor

Morton ze Scotland Yardu, ubrany po cywilnemu.

- Jest bardzo chory - odparłem.

Spojrzał na mnie dziwnie. Mógłbym przysiąc, iż dostrzegłem w jego oczach błysk

triumfu.

- Słyszałem o tym - powiedział.

W tym momencie podjechała dorożka, więc zostawiłem go na chodniku.

Lower Burkę to elegancka ulica z rzędem pięknych domów, leżąca na pograniczu

dzielnic Notting Hill i Kensington. Willa, przed którą zatrzymała się dorożka,

robiła wrażenie wytwornej, ale jednocześnie nieco ostentacyjnej. Świadczyły o

niej żelazne balustrady, masywne drzwi i błyszczące mosiężne klamki. W progu

powitał mnie sztywny lokaj.

- Tak, pan Culverton Smith jest w domu. Doktor Watson? Dobrze, proszę pana,

zaraz zaniosę pański bilet wizytowy.

Moje skromne nazwisko i tytuł nie wywarły wrażenia na gospodarzu. Przez uchylone

drzwi posłyszałem jego wysoki, rozdrażniony głos:

- Kim jest ten człowiek? Czego chce? Ile razy ci powtarzam, że nie życzę sobie,

aby mi przeszkadzano, kiedy pracuję. Lokaj próbował coś łagodnie wyjaśniać.

- Nie, nie przyjmę go. Nie mogę teraz przerwać pracy. Powiedz, że nie ma mnie w

domu. Powiedz, żeby przyszedł rano, jeśli koniecznie chce się ze mną widzieć.

Znowu cichy głos lokaja.

- No dobrze, już dobrze, przekaż mu, co powiedziałem. Niech przyjdzie rano albo

wcale.

Pomyślałem o Holmesie leżącym bez sił w łóżku i liczącym minuty w oczekiwaniu na

nadejście pomocy. Nie było czasu na ceregiele. Musiałem szybko działać. Nie

czekając, aż lokaj przekaże mi odpowiedź, minąłem go i wszedłem do pokoju.

Na mój widok gospodarz podniósł się z fotela stojącego przy kominku. Ujrzałem

szeroką, prostacką, tłustą twarz o żółtej cerze, podwójnym podbródku i posępnych

oczach, spoglądających groźnie spod krzaczastych, jasnych brwi. Na jajowatej

łysej głowie tkwiła aksamitna czapeczka, zsunięta kokieteryjnie na bok. Choć

czaszkę miał wyjątkowo dużą, sam był niski i wątły, o zapadniętych ramionach i

plecach wskazujących na przebytą w dzieciństwie krzywicę.

- Co to znaczy! - krzyknął piskliwym głosem. - Co ma oznaczać to najście? Czy

nie powiedziałem, że ma pan przyjść jutro rano?

- Bardzo przepraszam - odparłem - ale ta sprawa nie może czekać. Pan Sherlock

Holmes...

Nazwisko mojego przyjaciela wywołało zaskakujące wrażenie na małym człowieczku.

Gniew natychmiast zniknął z jego twarzy i pojawiło się napięcie i czujność.

- Przychodzi pan od Holmesa? - zapytał.

- Tak.

- Jak się miewa?

- Jest ciężko chory. Dlatego do pana przyszedłem.

Mężczyzna wskazał mi krzesło, a sam usiadł w fotelu. W wiszącym nad kominkiem

lustrze mignęła mi jego twarz. Mógłbym przysiąc, że dostrzegłem na niej

złośliwy, ohydny uśmiech. Musiał to być jakiś nerwowy grymas, bo gdy spojrzał na

mnie, w jego oczach malowała się głęboka troska.

- Przykro mi to słyszeć - powiedział. - Słabo znam pana Holmesa, ale szanuję

jego zdolności i charakter. Jego interesują zbrodnie, a mnie choroby. On zajmuje

się przestępcami, ja mikrobami. To są moi więźniowie - wskazał na rząd probówek

i słoików. - Na tym podłożu z żelatyny odsiadują wyrok bardzo groźni przestępcy.

- Właśnie ze względu na pańską szczególną wiedzę Holmes pragnie pana widzieć.

Bardzo pana ceni i uważa, że jedynie pan może mu pomóc.

Mały człowieczek wzdrygnął się i aksamitna czapeczka spadła na podłogę.

- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego pan Holmes sądzi, że mógłbym mu pomóc?

- Bo zna się pan na wschodnich chorobach.

- Skąd on wie, że to wschodnia choroba?

- Ponieważ pracował wśród chińskich marynarzy w dokach. Culverton Smith

uśmiechnął się uprzejmie i podniósł czapeczkę.

- Ach rozumiem - powiedział. - Ufam, że jego stan nie jest tak poważny, jak pan

przypuszcza. Od jak dawna choruje?

- Od trzech dni.

- Majaczy?

- Od czasu do czasu.

- Ho, ho! To brzmi poważnie. Byłoby nieludzkie z mojej strony, gdybym nie

odpowiedział na jego wezwanie. Bardzo nie lubię, kiedy przeszkadza mi się w

pracy, doktorze, lecz w tym wypadku zrobię wyjątek. Idę z panem.

Przypomniałem sobie instrukcje Holmesa.

- Muszę jeszcze z kimś się spotkać - odparłem.

- Dobrze więc. Pójdę sam. Mam gdzieś adres pana Holmesa Może pan być pewny, że

zjawię się tam w ciągu pół godziny.

Z ciężkim sercem wszedłem do sypialni Holmesa. Obawiałen się, że podczas mojej

nieobecności mogło się wydarzyć to najgor sze. Z ulgą stwierdziłem, że jego stan

znacznie się polepszył. Wy głądał strasznie i miał słaby głos, ale wyrażał się z

charakterysty czną dla siebie zwięzłością i wyrazistością.

- No i cóż, widziałeś się z nim, Watsonie?

- Tak, wkrótce tu będzie.

- Doskonale. Jesteś najlepszym z posłańców.

- Chciał przyjechać ze mną.

- Nie można było do tego dopuścić. Pytał, co mi dolega?

- Powiedziałem mu, że zaraziłeś się od chińskich marynarza w londyńskich dokach.

- Doskonale. Zrobiłeś wszystko, co było możliwe. Teraz mo żesz zniknąć ze sceny.

- Chcę usłyszeć jego opinię.

- Oczywiście. Mam jednak powody sądzić, że ta opinia będzk znacznie cenniejsza i

bardziej szczera, jeśli będzie myślał, iż jesteś my sami. Za wezgłowiem łóżka

jest trochę miejsca.

- Ależ mój drogi Holmesie!

- Obawiam się, że nie masz wyjścia, Watsonie. Gdzie indzie nie możesz się ukryć.

Ale to nawet lepiej, bo mógłbyś wzbudzić po dejrzenia. A tam cię nie zauważy. -

Nagle usiadł na łóżku z wyra żem napięcia na wymizerowanej twarzy. - Słyszę jego

kroki, Watsonie. Szybko, ukryj się! I nie wychodź, bez względu na to, co si^

będzie działo. Nie odzywaj się, nie ruszaj, tylko uważnie słuchaj. W tym

momencie siły go opuściły i znowu zaczął majaczyć. Z kryjówki, w której tak

niespodziewanie się znalazłem, usłyszałem kroki na schodach, a potem skrzyp

otwieranych i zamykanych drzwi. Potem nastąpiła cisza, przerywana jedynie

ciężkim oddechem chorego. Domyśliłem się, że nasz gość stoi przy łóżku i

przygląda się choremu. W końcu przerwał tę pełną napięcia ciszę.

- Holmes! - zawołał natarczywie. - Słyszy mnie pan? Posłyszałem szelest

pościeli, jakby Smith szarpał chorego za ramię.

- Czy to pan, panie Smith? - wyszeptał Holmes. - Nie śmiałem wierzyć, że pan

przyjdzie.

- Nie dziwię się. A jednak przyszedłem. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie.

- To bardzo szlachetnie z pańskiej strony, bardzo. Doceniam pańską rozległą

wiedzę. Smith zachichotał.

- Na szczęście jest pan jedynym człowiekiem w Londynie, który ją docenia. Czy

wie pan, co panu dolega?

- To samo - odparł Holmes.

- Ach, więc rozpoznaje pan symptomy?

- Aż nazbyt dobrze.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby rzeczywiście tak było. Niedobrze to panu wróży.

Biedny Yictor nie żył już na czwarty dzień, a był takim silnym, krzepkim

młodzieńcem. Dziwne, że zaraził się tą azjatycką chorobą w samym sercu Londynu.

Osobliwy zbieg okoliczności. Bardzo sprytnie pan na to wpadł, ale nieładnie, że

połączył pan przyczynę ze skutkiem.

- Wiem, że pan to zrobił.

- Czyżby? Ale nie może pan tego dowieść. A w ogóle jak pan śmie rozsiewać o mnie

takie informacje, a potem żebrać o pomoc? Cóż to znowu za gra?

Usłyszałem chrapliwy, urywany oddech chorego.

- Proszę podać mi wody - wydyszał.

- Twój koniec się zbliża, przyjacielu. Nie chcę jednak, żeby nastąpił, zanim nie

zamienię z tobą paru słów. Dlatego dam ci tej wody. Hej, tylko nie rozlewaj.

Rozumiesz, co do ciebie mówię?

- Proszę mi pomóc - jęknął Holmes. - Co było, to było. Przysięgam, że o

wszystkim zapomnę. Tylko proszę mnie ratować.

- Zapomnisz? O czym?

- O śmierci Yictora Savage'a. Przecież sam pan się przed chwilą przyznał.

- Możesz sobie pamiętać albo zapomnieć, jak chcesz. Nie widzę cię w sądzie na

miejscu dla świadków. Raczej zupełnie gdzie indziej. Nie ma dla mnie znaczenia,

że wiesz, jak zmarł mój bratanek. To nie o nim teraz mówimy, lecz o tobie.

- Tak, tak.

- Ten człowiek, który do mnie przyszedł... zapomniałem, jak się nazywa... mówił,

że zaraziłeś się od marynarzy.

- Tylko tak to sobie mogę wytłumaczyć.

- Uważasz się za takiego sprytnego, co, Holmes? Tymczasem trafiłeś na

sprytniejszego od siebie. A teraz dobrze się zastanów. Nie mogłeś w inny sposób

się tego nabawić?

- Nie wiem. Nie jestem w stanie się skupić. Na litość boską, niech pan mi

pomoże!

- Dobrze, pomogę ci. Pomogę ci zrozumieć, gdzie jesteś i jak się tego nabawiłeś.

Chciałbym, żebyś to wiedział, zanim umrzesz.

- Proszę mi coś dać na uśmierzenie bólu.

- Boli, co? Kulisi też tak piszczeli przed śmiercią. Masz wrażenie, jakby coś

tamowało ci dopływ krwi?

- Tak, tak.

- Ale słuchać możesz, prawda? Czy przypominasz sobie jakieś zdarzenie, które

miało miejsce tuż przed

wy

stąpieniem pierwszych objawów?

- Nie.

- Pomyśl.

- Jestem zbyt chory, by myśleć.

- W takim razie pomogę ci. Czy nie otrzymałeś czegoś pocztą?

- Pocztą?

- Na przykład pudełka.

- Słabo mi... umieram!

- Słuchaj, co mówię, Holmes! - Usłyszałem, jak szarpie chorego. Z trudem

opanowałem się, by nie wyjść z ukrycia. - Musisz

mnie wysłuchać i wysłuchasz. Przypominasz sobie pudełko, pudełko z kości

słoniowej? Przyszło w środę. Otworzyłeś je, pamiętasz?

- Tak, tak, otworzyłem. W środku była ostra sprężyna. To jakiś żart...

- To nie był żart. Wkrótce się o tym przekonasz. Ty głupcze, doigrałeś się. Nie

trzeba było stawać mi na drodze. Gdybyś zostawił mnie w spokoju, nic by się nie

stało.

- Pamiętam - wydyszał Holmes. - Sprężyna! Skaleczyłem się o nią. To pudełko...

na stole.

- Tak, to samo. Lepiej, żeby stąd zniknęło. Schowam je do kieszeni. W ten sposób

pozbawię cię ostatniego dowodu. Znasz teraz prawdę i umrzesz, wiedząc, że to ja

cię zabiłem. Zbyt dużo wiedziałeś o losie Victora Savage'a, pójdziesz więc w

jego ślady. Jesteś bliski końca, Holmes. Usiądę tu i będę patrzył, jak umierasz.

Holmes wyszeptał coś niedosłyszalnie.

- Co takiego? - zdziwił się Smith. - Mam zapalić lampę? Ach, ciemnieje ci w

oczach, tak? Dobrze, zapalę, żebym mógł cię lepiej widzieć. - Przeszedł przez

pokój i nagle zabłysło światło. - Czy jeszcze coś mógłbym dla ciebie zrobić,

przyjacielu?

- Proszę o zapałki i papierosa.

Omal nie krzyknąłem ze zdumienia i radości. Znowu mówił swoim normalnym głosem,

jeszcze nieco słabym, ale takim, jaki znałem. Nastąpiła cisza i zrozumiałem, że

Culverton Smith spogląda zaskoczony na mego towarzysza.

- Co to ma znaczyć? - zapytał piskliwym tonem.

- Po prostu wczułem się w rolę - wyjaśnił Holmes. - Daję słowo, że przez trzy

dni nie miałem niczego w ustach do chwili, aż podał mi pan szklankę wody.

Najbardziej jednak brakowało mi papierosów. Ach, wreszcie mogę sobie zapalić. -

Usłyszałem trzask zapałki. - Już mi lepiej. Lecz cóż to? Czyżbym słyszał kroki

na korytarzu?

Po chwili drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł inspektor Morton.

- Wszystko w porządku, a oto pański ptaszek - powiedział Holmes.

- Aresztuję pana pod zarzutem zamordowania Victora Sava-ge'a - wyrecytował

inspektor.

- Może pan również dodać próbę zamordowania niejakiego Sherlocka Holmesa -

zauważył ze śmiechem mój przyjaciel. - Żeby zaoszczędzić mi kłopotu,

inspektorze, pan Culverton Smith był tak dobry i dał umówiony sygnał, zapalając

lampę. Nawiasem mówiąc, ma w prawej kieszeni płaszcza pudełko. Dziękuję. Na pana

miejscu byłbym ostrożny. Proszę je tutaj położyć. Może być dowodem w sprawie.

Nastąpiło gwałtowne zamieszanie, a potem brzęk metalu i okrzyk bólu.

- Tylko pan sobie zaszkodzi - powiedział inspektor. - Proszę stać spokojnie.

Rozległ się trzask zamykanych kajdanków.

- Sprytna pułapka! - warknął Smith. - Lecz to ty, Holmes, zasiądziesz na ławie

oskarżonych, nie ja. Prosił, żebym go wyleczył. Żal mi się zrobiło, więc

przyszedłem. A teraz będzie wmawiał, że powiedziałem coś, co potwierdzi jego

szalone podejrzenia. Możesz sobie kłamać, Holmes. Moje słowo jest tyle samo

warte, co twoje.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął Holmes. - Zupełnie o nim zapomniałem. Mój drogi

Watsonie, winienem ci przeprosiny. Jak mogłem o tobie zapomnieć? Chyba nie muszę

ci przedstawiać pana Culvertona Smitha. Czy na dole czeka dorożka, inspektorze?

Przyjadę do was, jak tylko trochę się ogarnę.

- Nigdy tego bardziej nie potrzebowałem - powiedział Holmes, racząc się

kieliszkiem wina i biskwitami. Jednocześnie doprowadzał się do porządku. - Jak

wiesz, prowadzę nieregularny tryb życia i taki wyczyn nie wymagał ode mnie

wielkiego poświęcenia. Było rzeczą niezbędną, aby pani Hudson przejęła się moim

stanem zdrowia i sprowadziła ciebie na pomoc. Ty zaś miałeś sprowadzić

jego. Mam nadzieję, że się nie obraziłeś, Watsonie. Chyba domyślasz się, że

wśród twoich licznych talenów nie ma sztuki udawania. Gdybyś poznał moją

tajemnicę, nigdy nie zdołałbyś przekonać Smitha o konieczności przyjścia do

mnie, co było zasadniczym punktem planu. Znając jego mściwą naturę, byłem

pewien, że przyjdzie obejrzeć swoje dzieło.

- A twój wygląd, Holmesie, twoja upiorna bladość?

- Trzy dni absolutnej głodówki nie dodają nikomu urody. Resztę może zrobić

gąbka. Wazelina na czole, belladona w oczach, róż na policzkach, strupy z wosku

na wargach, wszystko to dało wspaniały efekt. Symulowanie choroby to tak

fascynujący temat, że muszę kiedyś o tym napisać. Rzucane od czasu do czasu

zdania o pół-koronówkach, ostrygach czy innych podobnych bzdurach wywołują

wrażenie majaczenia.

- Ale czemu nie pozwoliłeś mi podejść do siebie, skoro nie było groźby

zarażenia?

- I ty o to pytasz, mój drogi Watsonie? Naprawdę sądzisz, że nie żywię respektu

dla twojej wiedzy medycznej? Czyż mógłbym przypuszczać, że uznasz mnie za

umierającego? Natomiast z odległości czterech jardów mogłem cię oszukać. Gdyby

mi się nie udało, nie sprowadziłbyś Smitha. Na twoim miejscu nie dotykałbym tego

pudełka, Watsonie. Z boku zobaczysz ostrą sprężynę, która po otwarciu pudełka

ukłuje cię niczym ząb żmii. Przypuszczam, że w ten właśnie sposób umarł ten

biedny Savage, który stał temu potworowi na drodze do majątku. Moja

korespondencja, jak wiesz, jest różnorodna, toteż zwracam szczególną uwagę na

przesyłki, które otrzymuję. Byłem pewny, że udając, iż jego zamysł się powiódł,

zmuszę go do przyznania się do winy. Takiego przedstawienia nie powstydziłby się

żaden aktor. Pomóż mi włożyć płaszcz, Watsonie. Dziękuję. Kiedy już załatwimy

wszystko w komisariacie, pójdziemy zjeść jakiś pożywny posiłek.

* * *

KONIEC wiedzieć.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Arthur Conan Doyle Srebrzysta Gwiazda [The Adventure of the Copper Beeches]
Arthur Conan Doyle Przygody Sherlocka Holmesa Srebrzysta gwiazda
Arthur Conan Doyle Studium w szkarlacie
Arthur Conan Doyle The Last Galley Impressions and Tales
Arthur Conan Doyle Tales of the Ring and the Camp # SSC
Arthur Conan Doyle Challenger 02 The Poison Belt
Arthur Conan Doyle The New Revelation
Arthur Conan Doyle Tales of Adventure and Medical Life # SSC
Arthur Conan Doyle Zabojstwo Przy Moscie
Arthur Conan Doyle The Captain of the Polestar and Other Stories # SSC
Arthur Conan Doyle The Debatable Case of Mrs Emsley
Arthur Conan Doyle The Maracot Deep
Arthur Conan Doyle Znak czterech
Arthur Conan Doyle Tales of Terror and Mystery # SSC
Arthur Conan Doyle The Horror of the Heights
Arthur Conan Doyle A Duet with an Occassional Chorus
Arthur Conan Doyle The Stark Munro Letters
Arthur Conan Doyle Round the Red Lamp
Arthur Conan Doyle Challenger 01 The Lost World

więcej podobnych podstron