Wolność, odpowiedzialność, godność
Niniejszy artykuł będzie traktował o godności i dostrzeganym przez autora jej dzisiejszym upadku. Daruję sobie analizę braku honoru, upadku obyczajów czy eskalację barbarzyństwa występującą tak w realnym świecie jak i w programach telewizyjnych czy grach komputerowych.
Punktem wyjścia do moich rozważań będzie myśl stoicka rzymskiego filozofa-cesarza Marka Aureliusza1. Twierdził on, że nie może nas dosięgnąć żadne zło z zewnątrz, żadna hańba, która by maiła swe źródło poza nami i naszymi haniebnymi decyzjami. Tylko my sami możemy co najwyżej poddać się siłom, które starają się nas zgnębić, lub sami z własnej, nie zainicjowanej przez nic woli zbrukać swoją godność. Natomiast póki nasze serca i umysły są czyste, nic, co ktoś by nam uczynił, nas nie dosięgnie i ów ktoś może nam wyrządzić krzywdę co najwyżej nieporównanie małą względem tej, którą sami możemy sobie wyrządzić, zdradzając samych siebie i – można by rzec bardziej chrześcijańsko – swoje własne sumienia.
Twierdził więc Marek Aureliusz, że o wartości życia i o godności ludzkiej świadczą własne wybory dokonywane przez człowieka. W podobnym tonie wypowiadał się już w 1999 roku w wywiadzie dla Frondy obecny Ojciec Święty2. Krytykuje on między innymi „błąd Orygenesa, który przyrzeka nam Apokatastazę”, która miałaby „opustoszyć” piekło w wyniku boskiej interwencji w ludzką duszę i naprawę tejże. W tym skądinąd pięknym obrazie Kardynałowi Ratzingerowi nie podoba się zbawianie nas „wbrew naszej woli”. Kardynał wskazuje na „respekt Boga wobec ludzkiej wolności”. W końcu to jej wartość usprawiedliwia cierpienia, do jakich Bóg dopuszcza na Ziemi. I nie jest to wartość wolności samej w sobie. Wolność jest konieczna, ze względy na pewien bardzo ważny cel, aby przyjąć ofiarę Chrystusa, i aby relacja człowieka z Bogiem mogła się zawiązać (co nie dzieje się przecież, kiedy wyciągnięta ręka jednej strony nie zostaje uściśnięta przez drugą stronę – choć też nie odrzucona); co nam po zadowolonych Ziemianach, jeżeli przez swoje bezwolne zadowolenie każdy z nich miałby stracić możliwość przyjęcia Zbawiciela. Wolność jest niezwykle potrzebna, gdyż tylko ona jest w stanie doprowadzić nas do najcenniejszych wartości takich jak miłość, nie tylko do Chrystusa. „Kochać można tylko w wolności”, mówi kardynał Ratzinger. Odebranie wolności „przeczy ludzkiej powadze” stwierdza obecny papież.
Obecnie jednak zapomina się nie tylko o tym, że jedynie wolny człowiek zdolny jest do wielkich lub nawet heroicznych czynów, ale też tym, że wolność ludzka stanowi o ludzkiej godności. A częścią tej wolności jest odpowiedzialność. Bóg nie daje nam przecież wolności bez odpowiedzialności. W takim wypadku Teodycea nie byłaby w ogóle potrzebna. Dokonywalibyśmy wolnych wyborów, po czym, gdyby były nierozsądne i szkodliwe, Bóg niwelowałby ich konsekwencje. Jednak Bóg nie naprawia po nas naszych błędów, bo godność ludzka nie zależy tylko od wolności ale też od niesionej przez nią odpowiedzialności; nie tylko wolność ale też odpowiedzialność jest wartością, dla której warto jest narażać ludzkość na różnorakie przykrości.
W dzisiejsza kultura i mentalność na wiele sposobów człowieka tej odpowiedzialności pozbawia. W niniejszym artykule chciałbym poruszyć najważniejsze z tych sposobów.
Przede wszystkim rozpanoszyło nam się w Europie wygodnictwo, zarówno fizyczne jak i mentalne. Nikomu nie chce się już myśleć ani robić czegokolwiek samemu, za to każdy wymaga, aby myślano i robiono wszystko za niego. Socjalna polityka rozrosła się nam do niebotycznych rozmiarów i zniechęca do robienia czegokolwiek.
Na początek jednak odnieśmy się do pewnego mitu, głoszącego, że socjalizm jest przeciwieństwem egoizmu a kapitaliści są materialistami3 (jeżeli już to „materialistami” … dialektycznymi byliby socjaliści-komuniści). W kapitalizmie nie chodzi o zapewnianie sobie dóbr materialnych, ale o sposób zapewniania sobie dóbr wszelkiego rodzaju, wszelkiej satysfakcji. Natomiast różnica między socjalizmem a kapitalizmem nie dotyczy stopnia egoizmu w obu systemach lecz sposobu motywowania ludzi tj. pozostawienie im w kapitalizmie owej danej przez Boga wolności, a wraz z nią odpowiedzialności za skutki swoich działań. Choć gotów byłbym twierdzić też, że socjalizm bardziej niż kapitalizm jest systemem promującym egoizm.
W socjalizmie każdy kombinuje jak powstrzymać państwo przed zaborem jego mienia, którego ono dokonuje. W ten sposób każdy nowo (i – za sprawą pośredniczącej w transakcji biurokracji – z trudem) wybudowany szpital czy szkoła, budowane są wbrew obywatelom, którzy starają się jak mogą, aby nie przyczynić się do ich budowy. W ten sposób socjalizm wolną ludzką wolę skłania do egoizmu.
Kapitalizm natomiast człowieka do niczego nie skłania, ale też daje mu wolny wybór do altruizmu, szczodrości i wielkoduszności, bądź skąpstwa i gruboskórności. Zalety kapitalizmu tkwią w jego zdolności do motywowania oraz kształtowaniu postawy odpowiedzialnej. Wszystko, co osiągnie kapitalista, zostanie przy nim i będzie mógł on z tym zrobić, co zechce. Nikt go do niczego nie zmusza. Osiągnięć może on dokonywać w różnorakie samemu przez siebie wybranych sprawy, np. prężnie działając jako wolontariusz. Kapitalista może pracować jak chce, gdzie chce i za co chce, dzięki czemu staje się odpowiedzialny za siebie. Natomiast efekty swojej pracy może spożytkować, jak chce, dzięki czemu do celu tego dąży chętniej, tym samym cel ten łatwiej osiągając.
Wyobraź sobie czytelniku, że tak jak ja, kochasz dzieci. Lubisz im pomagać. Zapraszasz do siebie do domu kilkoro dzieci z domu dziecka w każde święta, często organizujesz im jakieś wycieczki wakacyjne albo po prostu większość zarobionych złotówek wkładasz w opłacenie instytucji zajmujących się dziećmi. Przy 5%-owym poziomie podatków (jaki jest konieczny dla istnienia państwa) masz z każdych zarobionych 100 zł. 95 na realizowanie swojego zamiłowania do pomagania dzieciom. Na poziomie podatków, jaki mamy obecnie w Polsce, jeżeli potrafisz zarobić tyle, aby móc stanowić realnego dobroczyńcę, tych złotówek będziesz miał tylko 22, a więc prawie czteroipółkrotnie mniej. Ktoś może powiedzieć, że pozostałe 73 złotówki również zostaną spożytkowane na szczytne cele. To częściowo prawda, ale…
Po pierwsze te 73 zł. nie wpływają na te szczytne cele ale do machiny biurokratycznej, a dopiero potem część (jaka?) z nich wypływa z takich nie transparentnych organizacji, aby wspomóc owe szczytne cele. Jednak nawet gdyby wszystkie 73 zł. (minus jakieś drobne koszty administrowania i utrzymywania biurokracji) miały zostać rzetelnie wydane, to cóż z tego, skoro ja kocham dzieci, natomiast budowa stadionów czy bibliotek mnie wcale nie obchodzi, a pomoc byłym więźniom, bezdomnym, ubogim, alkoholikom, narkomanom, chorym lub starcom znacznie mniej motywuje mnie do zarabiania pieniędzy na tę pomoc. I nie chodzi mi tu wcale o to, że jedne cele miałyby być ważniejsze od innych. Równie dobrze, mógłbym być byłym więźniem lub członkiem AA i starać się pomagać właśnie tym środowiskom, na dzieci mając nieco mniejszy wzgląd. Oczywiście ktoś inny szczególnie szanuje starców a ktoś kocha football. Średnio rzecz biorąc finanse na poszczególne instytucje teoretycznie powinny rozkładać się w kapitalizmie tak jak w socjalizmie (o ile rządzący czy biurokraci nie różnią się zbytnio opiniami do przeciętnego obywatela), jednak w kapitalizmie finansów tych będzie po prostu więcej, bo każdy ma tam świadomość faktu, że dana złotówka, którą może on zarobić dodatkową odrobiną wysiłku zostanie spożytkowana właśnie na ten cel, który on kocha. Co więcej, nawet gdyby, płacąc podatki, decydowało się, na jaki cel mają one być wydatkowane, niewiele by to zmieniło. Przecież mogę finansować domy dziecka bo kocham dzieci, ale mogłem też, niczym John Lennon, wychować się w domu dziecka w Liverpoolu i chcieć właśnie ten konkretny dom dziecka wspierać. Możliwość wsparcie jakiegokolwiek innego domu dziecka nie zmotywuje mnie do (tak ciężkiej) pracy (czy, jak w przypadku Lennona, tak wybitnej kreatywności4). Mogłem też przejść ciężką chorobę i chcieć pomagać takim jak ja; stąd przecież biorą się stowarzyszenia amazonek czy takie jak Anonimowi Alkoholicy. Tego typu stowarzyszenia świadczą też o tym, że ludzie pozbawieni przez społeczeństwo możliwości decyzji, na kogo poświęcą swój czas pracy i zarobione w tym czasie pieniądze, i tak w sposób wolnorynkowy poświęcają przynajmniej swój czas wolny (jeszcze szczęśliwie nie redystrybuowany przez państwo) tym problemom społecznym, które są dla nich ważne. I robią to z własnej woli, to jest prawdziwy wolny altruizm!
Jak już jednak pisałem duch socjalizmu krąży po Europie. Za jego sprawą formułowanie kwestii finansowania różnych przedsięwzięć w formie pytania „płatne czy darmowe” stało się normą, podczas gdy forma ta jest ewidentnym przykładem nowomowy; przecież zamiast pytać „czy jesteś za bezpłatnym czy finansowanym indywidualnie szkolnictwem wyższym?” można by zapytać „czy jesteś za bezpłatnym czy opłacanym przez ciebie za pośrednictwem podatków rozdysponowywanych za ciebie przez instytucje państwowe szkolnictwem wyższym?”.
Za sprawą owego ducha socjalizmu ludzie przestali też widzieć związek między pracą a płacą, ceną a wartością oraz przestali traktować pracę jako usługę, która jest w ekonomi takim samym sprzedawanym towarem jak każdy inny. Płaca w pojęciu przeciętnego zjadacza chleba zależy od gestu pracodawcy (który dlatego, że jest bogaty, to może robić i kupować wszystko, co chce, a nie dlatego, że nie wszystko, co chciał, robił lub kupował, stał się bogaty), a nie wartości pracy i starań pracownika. Płaca dla przeciętnego Kowalskiego jest wynikiem decyzji rządu, czasami wymuszonej przez zorganizowaną grupę zawodową. Podobnie ceny towarów zdaniem ludzi zależą od tego, jak mądrze zajmie się gospodarką rząd, a czasem tylko od jego dobrej lub złej woli.
Zresztą ogólnie ludzie zaczęli traktować ekonomię i całą sytuację w państwie jako wynik działań rządu. Zapomnieli, że to nie 460 posłów a 40 mln Polaków tworzy ten kraj, jego dobrobyt lub biedę, sukcesy lub porażki – i to pod każdym względem.
W deklaracjach społecznych zobowiązań zniknęła jedna strona, strona zobowiązywana. Mnożą nam się prawa a ubywa obowiązków. Pozbawiony obowiązków i obowiązkowości człowiek zaczyna odmiennie rozumieć prawa. Przestaje to być coś, co może on sam zrobić (co wolno mu samemu zrobić), jeżeli zechce i da radę, a zaczyna być coś, co mu się należy. Jednocześnie jednak znikające obowiązki redukują liczbę zobowiązywanych, przez co znika strona świadcząca, która miałaby mnożącej się rzeszy uprawnionych zapewniać ich „parawa”.
Stąd częste pojawianie się w różnych dokumentach krajowych, zagranicznych czy międzynarodowych, w tym w Konstytucjach, Europejskiej Karcie Praw Podstawowych a nawet dokumentach ONZ, różnych przywilejów o charakterze magicznym, tzn. takich, które zaklinają rzeczywistość. Uchwala się, że człowiek ma prawo do oświaty wyższej, służby zdrowia, dachu nad głową, minimum socjalnego, pracy, a samotna matka (ale co znamienne, już nie ojciec) ma prawo do szczególnej ochrony. W końcu okaże się, że pacjent ma prawo wyzdrowieć (a jak nawet pacjent umrze, to przynajmniej prawo pozostaje). Nikt oczywiście nie słyszał o tym, aby ktoś komuś bronił pracować, zarobić na swoje minimum socjalne, dach nad głową, lekarza, studia czy pomyślał nad tym, w jakiej sytuacji się znajdzie, kiedy na świat przyjdzie jego dziecko. Zatem „prawa” te oznaczają oczywiście nie prawa lecz gwarancje. Tyle, że nie gwarancje zapewnienia tych przywilejów przez państwo. Bo państwo to tylko obywatele, a w gwarancjach tych nie ma ani słowa, którzy obywatele, które przywileje i w jaki sposób mają zapewniać innym obywatelom (nie ma nawet prostej wzmianki o konieczności płacenia podatków, niż mówiąc już o bardziej szczegółowych zobowiązaniach, np. rodziców do opłacenia studiów swoim dzieciom itd.). Wszystkie uchwały o takich gwarancjach są więc niczym innym jak zaklinaniem, że plony mają wyrosnąć, bo deszcz ma (!) nadejść.
Nie tylko za powinności obywatelskie wobec społeczeństwa ale też za powinności wobec siebie człowiek nie jest już godzien być odpowiedzialny. Również jego błędy przestają być jego. Cała psychologia społeczna i socjologia zaczęły ujmować przyczyny ludzkich patologii, dewiacji czy wykroczeń jako skutki bliżej nie określanych wpływów społecznych. Wpływy są nieokreślone, oskarżonym o winę może zostać wszystko: szkoła, dom, telewizja, gry komputerowe, rynek pracy, tym jednak, komu nigdy nikt nie powie, że to on jest winien i to on ma obowiązek wziąć się w garść i naprawić swoje zachowanie: wyleczyć się, zadośćuczynić pokrzywdzonym albo naprawić szkody wobec nich wyrządzone, jest sam dewiant. Dotyczy to również przestępców.
Nie ma nic złego w resocjalizacji, podobnie jak w pomocy psychologicznej dla alkoholików czy alkoholiczek, pedofilii czy pedofilek, ale niezwykle trudno jest ją przeprowadzić, kiedy wszyscy wokoło w tym terapeuta powtarzają winnemu, że jest nie winien, i zniechęcają go lub ją do wzięcia odpowiedzialności za poprawę swojego stanu.
Obecnie kiedy ktoś popełnia przestępstwo, wszyscy zastanawiają się gdzie społeczeństwo popełniło błąd, kiedy natomiast ktoś wkracza na drogę recydywy, wszyscy zastanawiają się, gdzie zawiodła resocjalizacja.
A ponieważ społeczeństwa czy odpowiedzialnych za resocjalizację (prowadzi się ją w ramach więziennictwa, więziennictwo podlega rządowi a rząd obywatelom) nie ma, bo deklarując „prawa” więźnia nie deklaruje się jednocześnie, kto, jak i jakim kosztem ma mu lub jej te prawa gwarantować, to winna za przestępstwo spada z księżyca. Morderca nie jest winien, społeczeństwu w postaci jego obywateli strach powiedzieć, że jest odpowiedzialne, bo tak niefrasobliwe społeczeństwo zaraz zbuntowałoby się przeciwko pierwszemu, który chciałby je obarczyć obowiązkiem zapobiegania czemukolwiek. Winić nie można też przecież ofiary.
Przy czym, o ile z przestępcy zdejmuje się odpowiedzialność moralną, z ofiary, która oczywiście nigdy nie była postrzegana jako ta lub ten, która za swoją krzywdę moralnie odpowiada, zdejmuje się odpowiedzialność przyczynową. zniechęcając w ten sposób wszystkie potencjalne ofiary do rozsądku, planowania, przewidywania i odpowiedzialności.
Kiedy jakiejś staruszce nieopatrznie wymsknie się na temat jakiegoś gwałtu „ta młodzież chodzi dziś tak porozbierana…, tak umalowana…, kiedyś tego nie było” zaraz podnosi się larum, że całe społeczeństwo polskie oskarża kobietę o winę za gwałt na niej. Tymczasem rady typu „nie rozmawiaj przez komórkę w niebezpiecznych dzielnicach” albo samo „nie włócz się po niebezpiecznych dzielnicach” są jak najbardziej rozsądne i nikt przeciwko nim nie protestuje. Więcej, nie protestuje się też w przypadku takich powiedzeń jak „sam jesteś sobie winien” ani nawet „głupich trzeba ciąć” – z których pierwsze jest jawnym zwalaniem winy na ofiarę a drugie dodatkowo zachętą do przestępstwa. Tymczasem w przypadku gwałtów okazuje się, że rada o skromnym ubiorze i zachowaniu się jest większym „ograniczeniem wolności” niż rady o niewyciąganiu komórki albo zakaz wstępu do niebezpiecznych dzielnic. Przekornie więc wmawia się młodym dziewczętom, że mają prawo (a może nawet obowiązek w ramach „obywatelskiego nieposłuszeństwa” przeciw „obrońcom i obrończyniom gwałcicieli”): ubierać (rozbierać) się tak, jak chcą, malować się tak, jak chcą, nie muszą kontrolować ilości wypijanego alkoholu ze względy na swoje podyskotekowe bezpieczeństwo i mogą zachowywać się tak prowokacyjnie, jak tylko zechcą (czego już feministki za molestowanie seksualne o dziwo nie uznają).
Może i mają dziewczęta do tego wszystkiego (poza prowokacjami seksualnymi) prawo, ale czego może nauczyć młode dziewczyny nieustanne zachęcanie do wyzbycia się rozsądku, troski o samą siebie i uznania, że skoro ma się do czegoś prawo, to owo prawo samo wypełni się treścią. Nie mówiąc już o zwiększeniu się liczby napaści, do którego takie nauki prowadzą.
Folgowanie nastolatkom płci obojga przyjmuje nie tylko tę formę. Również sfera prokreacji i rodzicielstwa stała się sferą nieodpowiedzialności. Kiedyś rodzicielstwo należało starannie zaplanować, aby nie zostać samej z dzieckiem albo aby nie zostać od dzieci oderwanym, jak dzieje się w przypadku odpowiednio kobiet i mężczyzn współcześnie. Należało poddać się mnóstwu różnych ceregieli. Nawet do pierwszego pocałunku nie dochodziło zanim znajomość została pogłębiona. A sukces owych „ceregieli” gwarantowały dodatkowo rodziny obojga mających się ku sobie osób, społeczność lokalna, prawodawstwo państwowe i kościół.
Dzisiaj można się „puścić” kiedy się chce i z kim się chce. Trzeba mieć tylko odpowiednie fundusze na tzw. skrobankę lub możliwość szybkiego ich zorganizowania w postaci pożyczki od rodziny lub przyjaciół. I niech Cię czytelniku nie zwiedzie propaganda feministyczna mówiąca o tym, że w krajach „wyedukowanych seksualnie” aborcji jest mniej. Dostęp do informacji o seksie ma obecnie młodzież we wszystkich krajach, bo seks można obecnie obejrzeć na każdym kanale telewizyjnym o każdej godzinie, w tych „postępowych” państwach po prostu informacje te przekazywane są w postaci wiedzy szkolnej. Jest to jednak wiedza o charakterze technicznym. Ja tu natomiast nie poruszam kwestii techniki lecz problem odpowiedzialności. Być może w sytuacji totalnej niefrasobliwości i nieodpowiedzialność wykładanie młodym ludziom na temat fizjologicznego aspektu ich sfery seksualnej daje jakieś korzyści. Jednak ja tutaj sugeruję zastanowienie się nad tym, jak stać się bardziej odpowiedzialnym a nie jak skutecznie naprawiać skutki swojej nieodpowiedzialności. A z odpowiedzialnością jest obecnie równie źle w Irlandii czy Polce jak i w Szwecji czy Holandii. Nie dziwota więc, że w warunkach takiej nieodpowiedzialności aborcję łatwiej jest powstrzymać nauczając technik zakładania prezerwatywy niż zostawiając dziecko samo z Internetem.
A jeżeli nawet po nieodpowiedzialnych wybrykach do aborcji z jakichś względów nie dojdzie, zawsze można się przed lub po ślubie rozstać. Kiedyś trzeba było wybrać współmałżonka dobrze, ponieważ był on na całe życie. Dzisiaj można wybrać gorzej, bo zawsze można się z nim rozstać. A skoro można, to się wybiera. Skoro się wybiera, to się rozstaje. I tak kółko się zamyka.
Dotyczy to przede wszystkim kobiet, nad którymi państwo (w postaci współobywateli, przede wszystkim ogółu mężczyzn) roztacza jeszcze szerszą opiekę niż roztaczało tradycyjnie, zwłaszcza, kiedy samotnie wychowują dziecko. Mężczyzna ma znacznie gorzej, bo jego prawo do dziecka jest łamane (a przede wszystkim prawo dziecka do niego), albo raczej jego obowiązek wychowywania dziecka jest mu uniemożliwiany (w Polsce mężczyzna otrzymuje po rozwodzie prawo do dziecka jedynie w 3% przypadków!) . Przy takim wzroście liczby rozwodów i utrzymującej się lub wolno ustępującej niesprawiedliwości sądów wkrótce okaże się, że w niedługim czasie jedynymi mężczyznami wychowującymi dzieci będą pary gejowskie.
Mimo że wywoływanie nieodpowiedzialności rodzicielskiej przez prawo dotyczy w większej mierze kobiet niż mężczyzn, mężczyzna też może łatwo do takiej sytuacji się dopasować i wyjść z niej równie nieodpowiedzialny i równie zadowolony ze swojej nieodpowiedzialności. Wystarczy, że przyjmie dominujący system wartości, a wtedy ucieszony z ulgi, jaką przyniósł mu rozwód, przełknie rozstanie z dzieckiem i wróci do kawalerskiego życia. Ponieważ jest to dla takiego bezradnego (zarówno wobec sądów jak i wobec byłej żony) ojca często jedyna możliwość, można zatem winić współczesne prawodawstwo nie tylko za ukształtowanie nieodpowiedzialnych kobiety ale również za ukształtowanie nieodpowiedzialnej postawy wśród mężczyzn. Na szczęście większość mężczyzn się takiemu marazmowi spychającemu ich w objęcia hedonizmu nie poddaje i ruch obrony praw ojców jest obecnie najprężniej działającym elementem w ramach ruchu obrony praw mężczyzn.5
Kobiecy przywilej wychowywania dzieci jest jednak tylko jednym z wielu przywilejów jakie na fali mody na wspieranie mniejszości udało się dla kobiet uzyskać samozwańczym reprezentantkom tej kobiecej większości. Abstrahując od samej niesprawiedliwości korzystania z przywilejów, posiadanie ich uwłacza korzystającemu z nich również w ten sposób, że uzależnia go od grup upośledzonych jego kosztem, pozbawia odpowiedzialności a zaraz za tym godności. W przypadku przywilejów, o które walczą feministki, to uzależnienie grupy uprzywilejowanej od grupy upośledzonej zaczyna się już na etapie samej walki. Walka o status kobiet powszechnie prowadzi się poprzez naciski na rząd, media, uczelnie (to wyjątkowo przykry fakt) i pracodawców. W efekcie, kiedy zachęca się kobiety do „zadbania o własną sytuację” i „rozwoju” hasłami „dziewczyny potrzebne są czyny”, chodzi tylko i wyłącznie o czyny w postaci manifestacji (tzw. „manif”),pikiet, petycji i innego rodzaju nacisków na polityków, dziennikarzy, profesorów i osoby prywatne. Nigdy natomiast nie zachęca się kobiet do osiągania sukcesu poprzez bardziej wytężoną pracę, czy większe starania. Nie organizuje się też kursów mających na celu podniesienie efektywności kobiet, które niwelowałyby takie determinanty ich niższych zarobków jak: wybór bezpiecznych zawodów (94% wypadków w pracy dotyczy mężczyzn), wybór mniej uciążliwych zajęć (nauczycielka zamiast hutnik), wybór podobnych zajęć lecz o mniejszym stopniu odpowiedzialności (lekaż pediatra zamiast chirurg), mniejsza liczba nadgodzin a większa częstotliwość i długość urlopów (dwukrotnie częstsze zwolnienia do lekarza), mniejsza skłonność do poświęceń dla firmy (codziennych dojazdów w odleglejsze miejsca, przeniesień, delegacji), wybór gałęzi gospodarki.6
Takie podejście do walki o status kobiet, skutkuje tym, że kiedy kobiety chcą zdobyć sobie szacunek płynący z wykonywania jakiegoś ważnego zadania, muszą ów szacunek wyprosić (a właściwie zażądać) u mężczyzn, którzy powierzą im kontrolę nad tym zadaniem (vide: parytety obsadzanych stanowisk kierowniczych, parytety obsadzanych funkcji politycznych, parytety przyznawanych tytułów naukowych, zwłaszcza w dziedzinach ścisłych, itd.). Ale czy wymuszony szacunek nadal jest szacunkiem? Przecież szacunek płynący ze sprawowania ważnej funkcji bierze się stąd, że się ją potrafi sprawować, a prestiż wynikający z osiągnięć jest skutkiem starań jakie włożyliśmy w ich uzyskanie a nie skutkiem przyznania nam przez kogoś owego prestiżu (vide: różnica między społeczną recepcją Bila Gatesa a sułtana Brunei).
Jakby tego było mało, nieodpowiedzialność promuje obecnie również przy pomocy słowa „opresji”, terminu wytrycha, którym wzbudza się w kobietach podejrzliwość wobec każdego wysiłku, który miałyby one wykazać. Pierwotnie miał on chronić niektóre kobiety przed tym, żeby nie stały się zamkniętymi w domu niewolnicami mężów. Z czasem jednak rozrósł się on i objął swoim zasięgiem prace domowe w ogóle, a następnie takie wymogi jak dbania o siebie, wymóg gustownego ubioru a nawet trzymania linii (przez co obecnie 60% amerykanek jest otyłych, ale nadal prowadzi się kampanię przeciwko wizerunkowi szczupłej kobiety w mediach). Opresyjne stały się wszelkie wymogi dotyczące skromności, w tym surowsza społeczna ocena kobiecego upojenia alkoholowego i nie trzymania fasonu. Zmuszono kobiety nawet do tego, aby najwspanialszą i najważniejszą czynność na świecie, jaką jest wychowywanie dzieci, zaczęły traktować jako uwłaczającą opresję. W efekcie doszło do tego kobieta może wymagać od mężczyzny tradycyjnej obrony, wykonywania napraw domowych, czy finansowania gospodarstwa domowego, ale obowiązki domowe, dbałość o wygląd czy wychowanie dzieci nabierają już charakteru opresji.
Wszystkie opisane w niniejszym artykule zjawiska składają się w dość ponury obraz ludzkiej mentalności, która w takiej formie, jaka istnieje obecnie, upadla człowieka. Narzekając na lichość naszego ducha możemy tutaj wskazywać winnego w ogólnym jego upadku i oczekiwać dla siebie ratunku z zewnątrz, w państwie, rządzie, społeczeństwie i instytucjach, które „powinny wreszcie coś z tym zrobić”. Ostrzegam jednak, nie szukajmy usprawiedliwienia dla naszych słabości w ich powszechnym występowaniu u innych. Tego typu usprawiedliwianie się jest bowiem tylko jeszcze jednym przejawem postawy nieodpowiedzialnej. Ratunkiem na każdy swój problem, w tym na problem nieodpowiedzialności, jesteśmy dla siebie przede wszystkim my sami. Na tym polega odpowiedzialność, że jesteśmy odpowiedzialni również za swoją nieodpowiedzialność. Każdy z nas powinien więc po prostu przyznać się do tych słabości, które posiada, i wziąć się za nie.
Adam Hajduk
Przypisy:
1 Marek Aureliusz, Rozmyślania, Antyk, Warszawa 2004.
2 Paweł Lisicki, Grzegorz Górny, Rafał Smoczyński, O nihilizmie, piekle i kryzysie w kościele, wywiad z Josephem Ratzingerem opublikowany we Frondzie, Warszawa 1999.
3 Temu mitowi uległ nawet Dalajlama, którego przecież o przychylność komunistycznym ideom posądzić trudno. Mówi on „w kapitalizmie według mnie chodzi tylko o to, jak zarabiać pieniądze”, Z Dalajlamą o Mao, Polsce i buddyzmie, wywiad Adama Michnika, Magazyn Gazety Wyborczej, 31 grudnia 1998.
4 Niektóre piosenki Beatlesów napisane przez Johna Lennona były inspirowane czasem spędzonym przez niego w owym sierocińcu.
5 W Polsce działa sporo stowarzyszeń obrony praw ojców i dzieci. Przykładem może być Stowarzyszenie Centrum Praw Ojca i Dziecka: http://www.prawaojca.org/index.php. Co ważne, stowarzyszenia takie nie działają pod hasłami równego podziału dzieci między matki a ojców, lecz w interesie dziecka; np. hasłem wspomnianego stowarzyszenia jest „Broniąc praw ojca do dziecka bronimy ojcowskiego honoru”. Adresy innych stowarzyszeń znajdzie czytelnik na tej stronie: http://www.prawo.loocky.pl/strony/adresy_sopo.htm.
6 Warren Farrell, Dlaczego mężczyźni zarabiają więcej. Cała prawda o przepaści płac i co kobiety mogą na to poradzić, Helion, Warszawa 2005.