KLUB TRZECIEGO MIEJSCA
KUNDLIZM
DZIEJE RODZINY
KORZENIEWSKICH
TRZECIEGO MIEJSCA
LIST DO FLORCZAKAl I BLISKICH
Pierwszy raz zwróciłem uwagę na Pana, przeczytawszy Pański list o powstaniu.
- Patrz - podałem go bliskiemu i rozumnemu człowiekowi.
- Podły artykuł! - zmiął pismo.
Stracił córkę w powstaniu. Pan odbierał sens tej śmierci. Wówczas pomyślałem - jak trudno jest pisać prawdę. Przeciwko prawdzie bowiem będą nie tylko przywary ludzkie. Ale będzie przeciwko niej sprzysiężenie najcnotliw-szych.
*
A Pan, drogi Panie Zbigniewie, sam krucho z tą prawdą stoi. Wie Pan, co się Panu nie podoba. Przeczuwa Pan, czego by Pan chciał. Ale nie wie Pan, ani nawet w mglistym zarysie nie umie Pan wskazać drogi, po której chciałby iść do tego. Dla niewielu tylko (na szczęście) myślenie może być celem samo w sobie.
(i słusznie) wymaga od publicystyki wskazówek: co robić? Tej wskazówki nie mogą liczeni na palcach publicyści, mający poczucie odpowiedzialności, z rękawa wytrzasnąć.
Tymczsem szata ideowa jest potrzebna czytelnikowi jak ubranie. Skoro Pan jej nie może dostarczyć, czytelnik idzie do sklepików publicystycznych po tandetę, a do Pana czuje tym więcej goryczy, im silniej odczuł, dzięki Panu, że paraduje w tandecie. Cóż mają Pańscy odbiorcy robić? Człowiek musi przecież w coś się ubierać i w czymś chodzić.
Gdyby był Pan w stanie oferować jakąś wykończoną szatę ideową, to znaczy taką, w której można pracować, której można używać, w której można iść do czegoś, gdyby Pan na przykład propagował choćby trockizm - miałby Pan przynajmniej pokrzepiające poczucie, że należy Pan do kamienowanych proroków. Ale i to jest Panu odjęte. Jest więc tak, że Pańskie artykuły są jak światełka pełgające na kisnącym torfowisku.
Jadąc drogą widzi się takie ognie. Wytlewają. Może się łatwo zdarzyć, że Pan sczeźnie razem z nimi - tuż przy tej rojnej drodze. Przechodnie, mijając takiego umierającego biedaka, pośpiesznie konstruują uzasadnienie dla swej obojętności. ‘ [Red.:] Zbigniew Florczak, ur. w 1925 r. w Wilnie, pisarz, artysta malarz i rysownik.
Podczas okupacji hitlerowskiej żołnierz AK, uczestnik Powstania Warszawskiego, następnie jeniec Stalagu XB, Sandbostel i Westertimke. Do kraju powrócił w grudniu 1949 r. Klub Trze-ciego Miejsca jest reakcją Wańkowicza na dwa emigracyjne artykuły Z. Florczaka:
(„Wiadomości”, Londyn, styczeń 1947) oraz Podro^ na horyzonty („Kultura”, Paryż, 1949). Od połowy 1968 r. Z. Florczak pod pseudonimem Pelikan pisuje do paryskiej „Kultury” - pierw-szy szkic pt. Koniec malej stabilizacji był sprawozdaniem z pamiętnego zebrania ZLP w lokalu ZAiKS-u. Ostatnie szkice Pelikana w „Kulturze” ukazały się w latach 1988, 1989. Jedni mówią, że kto nie produkuje potrzebnych ludziom wartości, ten ginie - cóż na to poradzić. Inni żałują nawet, ale powiadają, że po to są fachowcy, żeby się Panem zajęli.
Należałem do tych ostatnich. Stronie od publicystyki. W reportażu wystarcza spostrzegawcze patrzeć i sygnalizować; w publicystyce ponadto należy podsuwać rozwiązania.
Jeśli więc zbliżam się do Pana z pomocą, na jaką mnie stać, to staje się to tak, jak kiedy leżącego na ulicy biedaka minęło, odwracając wzrok, dziesięciu doktorów, aż wreszcie nieuczony przechodzień pochylił się i zaryzykował rozerwać dławiący kołnierz.
Przypuśćmy, że Pan po tym zabiegu zaszedł do mnie. Postawiłem na stole herbatę, zasunąłem rolety, zapaliłem nierażące światło. Przyglądamy się sobie. Tłumaczę się z niefachowej pomocy, ale widzi Pan, lepsza taka jak żadna. Bo... i ja tak jak Pan parę razy leżałem pośrodku rojnej ulicy. Tylko... że nikt mnie nie podniósł. Sam się zwlokłem.
I wie Pan, co mi sił dodało? Przekonanie, że wśród mijającego tłumu jest wielu bliskich i drogich. Tylko przechodzą w przekonaniu, że Panem powinni zająć się bardziej powołani.
Kiedy tak niespieszne rozmawiamy ze sobą - chciwie wpatruję się w Pana. Nie znam Pana, nie widziałem Pańskiej fotografii. Może by mi coś powiedział zarys czoła, szczęki, spojrzenie, uśmiech? Może by pogłębił, a może ściął rozmowę? Kiedy imaginacyjnie rozmawiam z Panem, patrzę w jedynie dostępny mi fakt: Pan ma, podobno, trzydzieści lat?
Ja mam blisko sześćdziesiąt.
Rozumie Pan, jak nam trudno rozmawiać?
Pan widzi na moich zgarbionych plecach okres przedniepodległościowy, walkę o niepodległość, jej budowanie, Pan widzi w moim dławiącym brzemieniu nakostniałe warstwy odruchów i, po prostu, głupstw, wymodelowanych w moim samopoczuciu we wspaniały pomnik Dzieła Mojego Pokolenia.
Ja patrzę na Pana jak na żółtodzioba, który właściwie nie znał Polski takiej, jaka była.
I nagle tę moją niezmierną wyższość przeszywa żrąca myśl: że Pan dopiero przed trzydziestu laty pojawił się na ziemi „Stamtąd”, że rzucony Pan był w to piekiełko powojenne doskonale nagi i uczulony. ‘ Uczulony... Właśnie...
I jak człowiek o osłabionym już wzroku, który obserwuje przedpole i nie jest
pewien, czy to, co bierze za czołg, jest czołgiem - prosi młodszego o
zweryfikowanie, tak
ja proszę Pana o to.
Część i.
Z tym patrzeniem gołym okiem w teren jest zabawna sprawa. Fachowcy posiłkują się lunetami, zdjęciami stereoskopowymi, kombinacją zdjęć piono-wych i ukośnych, odcyfrowaniem współnakładających się cieni, zestawieniami szybkości dźwięku i głosu - i w rezultacie tych wszystkich mądrości widzą to, co im nakazuje widzieć... podświadomość.
Kiedy pierwszego dnia bomby niemieckie padły na Warszawę, a żona niepokoiła się, że córka utkwi w Oksfordzie, powiedziałem:
- Telefonuje, że zdoła jeszcze przez Szwecję przylecieć w ten barszcz, i tak powinna zrobić. Ale czego ty jako matka się niepokoisz, że tam utknie? Przecież tu będzie Serbia (rozbita i zajęta w czasie tamtej wojny). Z perspektywy lat jest jasne, że była to nieskomplikowana, jedynie słuszna dedukcja. Ale któż by ją podzielił w dniach września? Naturalnie, sam się z nią nie wysuwałem, bo w czasie akcji na to nie czas. Ale w dni wrześniowe nawet w samym sobie nikt tak nie myślał. Czy przez dyscyplinę wewnętrzną? Przez dzielność? W takim razie nie ma różnicy między wishful-thinking\ i dzielnością. I w takim razie ci, którzy - jako rycerze „kultury zachodniej, do której od wieków należy naród polski” - wybierają się „na drgającym szatana ciele za-tknąć sztandar zwycięski swój” są, po prostu, dzielni w odróżnieniu od nas, epileptyków, których drgawki tarzają przy ludnej ulicy? A przecież wojskowi studiowali, uzbrojeni w doktryny (marszałek Śmi-gły-Rydz po klęsce mi powiedział: „No, tylko (!) tego uderzenia czołgów nie przewidzieliśmy”), a przecież dyplomaci studiowali owo przedpole, uzbrojeni w raporty (minister Beck mi ‘powiedział; „Jeszcze w lutym 1959 miałem wrażenie, że burza zwali się wzdłuż Dunaju - w dół od nas...”).
Przeszedłszy w bród Dniestr, patrząc, już bezpieczny, na „bolszewicką stronę”, przypomniałem sobie tę rozmowę z żoną i pomyślałem, że przyrządy na nic, jeśli ich wskazania fałszuje wisbful-thinking. Wycisnąłem z wody ubranie, dobiłem do Czerniowiec, w drodze do Bukaresztu pisałem kulawą francuszczyzną artykuł do pism rumuńskich na małej „efce”, którą przeniosłem przez nurt unosząc nad głową. Z dworca pojechałem * [Red.:] Wishful-tbinking- pobożne życzenie, termin spopularyzowany przez M.
Wańkowicza jako „chciejstwo”.
10
do trzech po kolei redakcji. Materiał był pierworzędny, cała Rumunia chciała wiedzieć, co w te gorące dni dzieje się za jej ścianą. Z artykułu jednak można było wydedukować, że zalew rosyjski wtoczy się na Bukowinę i Besarabię (co też się stało). We wszystkich trzech redakcjach nie chciano imputować takich myśli czytelnikom i artykuł nie ukazał się. Teraz rozumiem, że już wówczas stanąłem u początku biegnącego przez świat muru wishful-thinking, tego samego, za którym potem chciał świat widzieć silną i niezależną Polskę w sojuszu z Rosją, tego samego, który zdobiły baszty zarówno Jałty, jak... Karty atlantyckiej.
*
W tym miejscu Pańskie trzydzieści lat spojrzało na moje sześćdziesiąt z po-czuciem politowania.
Że... niby o czym tu długo ględzić w sprawach tak jasnych. Widzi Pan - jak ma się trzydzieści lat, to jest jasne, że wszyscy są durnie i od nas zaczyna się świat. Jak się ma lat sześćdziesiąt, człowiek pokornieje: ostatecznie ten świat nie czekał na nas, aby coś zrobić i te „durnie” dokonały jednak wiełu rzeczy wcale dobrze.
Więc, aby zbuntować się przeciw nim, trzeba sobie wywalczyć prawo do powtórnej młodości. Rozumie Pan? Epilepsja już trząść przestała i facet nagle wydziera się z powrotem - do epileptyków.
- ‘ *
Rzućmy metafizykę - wróćmy do sprawy zasadniczej: narastającego zdumienia, że zwykła uczciwość w myśleniu nie jest tak dalece wydoskonalonym przy-rządem.
Było to w lutym 1940 roku. Córka, po ukończeniu kampanii wrześniowej, co dla niej nastąpiło aż w końcu października, przyjechała do Bukaresztu. Byliśmy zaproszeni na śniadanie, na którym rozpaliła się dyskusja, kiedy wrócimy. Było to przed niemieckim skokiem na Skandynawię. Któraś z pań wyraziła przekona-nie, że na wiosnę (1940!). Panowie, jako realniejsi, z uśmiechem pobłażliwej wyższości stwierdzili, że to niemożliwe. Niewątpliwie potęga niemiecka na wiosnę zostanie skruszona, ale, rozumie pani, wojskowe eszelony będą miały pierwszeństwo. Chyba, że kto zechce skoczyć do Polski dzikim sposobem, na własną rękę, czepiając się transportów wojskowych. Rozważni panowie mieli poważne obawy, że z należnym komfortem, z rodzinami, z nieuronionym a nawet powiększonym bagażem zaleszczyckim, nie uda się wrócić przed je-sienią 1940. Nawet przed późną jesienią. Jeden posunął się tak daleko, że sądził, że to może nie nastąpić przed wiosną 1941. Ale umilkł zakrzyczany jako defetysta.
Do salonu, łącznie z kawą, pani domu wniosła sztambuch. Zaproponowa-łem, aby w nim zaprotokołować śniadaniową dyskusję. Pani domu przyklasnęła, trudno było odmawiać. ii - Sekretarzuj - zwróciłem się do córki. - Więc pan mówił? Zaczepiony, oficer rezerwy, ziemianin, spalony kandydat do sejmu, brat znanego pisarza, począł dyktować:
- Jako Polak i chrześcijanin wierzę w zwycięstwo sprawiedliwości. - Stop!... - zakrzyknąłem. - Ja też jestem Polak, chrześcijanin i wierzę w zwycięstwo sprawiedliwości. Ale Szanpan przepowiada powrót na jesień 1940 roku? - zapytałem słodko. - Zapisz.
- A pan - też...
- A pani - też...
Poopisywaliśmy wściekłe towarzystwo, oddaję sztambuch z ucałowaniem rączek.
Nastąpiła wrzawa:
- A pan?...
Aczkolwiek protokołowaliśmy dyskusję, w której nie brałem udziału, sytuacja stała się tak napięta, że podyktowałem:
PUNKT PIERWSZY: Wojna będzie trwała sześć lat.
Atmosfera z punktu się rozrzedziła. Gdybym powiedział: „Dwa lata”, zaraz tegoż wieczora kawiarnie bukareszteńskie huczałyby o mnie jako o skandalicz-nym defetyście. Ale sześć lat? Był to tak oczywisty nonsens, że nie można było kogoś posądzać, by go wygłaszał poważnie. Ot, epatowanie paradoksami. Poroniony kandydat na polskiego Bernarda Shawa.
I pozostałych punktów słuchano z rozbawieniem:
PUNKT DRUGI: Nie będzie zwycięzców; można pancerkami wjechać do Berlina, ale nie jest to równoznaczne z możliwością urządzania powojennego świata.
PUNKT TRZECI: Przewiduję roczną preponderancję Rosji w Europie. PUNKT CZWARTY: Po czym rozpocznie się dwudziestopięcioletnia anarchia, która zburzy wszystko, zemle świat na pył drobniutkich cząsteczek. Po 25 latach te cząsteczki poczną się zrastać nie według jakiegokolwiek z góry wyznaczonego planu, tylko biologicznie - jak odrasta stratowana trawa. Tu już horoskop począł nudzić.
- Czy wiecie państwo, że Iksińska przyjechała z Polski, a tu tymczasem Iksiński drapnął do Paryża z Ygrekowską?
Towarzystwo rzuciło się na ofiarowaną kość i ocalałem. Pan domu jednak dopilnował, żebym dziwaczny horoskop podpisał.
Jego ostatni punkt jednak dotąd wisi w przestrzeni. Nie wiem, czy uda mi się go nieco ściągnąć na ziemię, aby móc bliżej rozpatrzyć. W każdym razie będę próbował.
*
Nie mam temperamentu politycznego i chętnie, może i z nawyku reporterskiego, szukam wyjaśnień u fachowców, z góry zakładając, że ich zdanie jest podbudo-wane odpowiednią metodyką myślenia. Ponieważ na opisanym śniadaniu byli ludzie piastujący w Polsce przedwrześniowej stanowiska, które powinny by wymagać wiedzy i metodyki myślenia, więc nie mogłem otrząsnąć się ze zdumienia, pragnąłem zweryfikować, czy to ja dywaguję wskutek szoków, któreśmy wszyscy przeszli, czy też naokoło siebie mam dom wariatów. Siedząc więc następnego dnia w kawiarni z parlamentarzystą, odgrywającym czołową rolę w przedwrześniowym sejmie, zaproponowałem, abyśmy się wymienili horoskopami na piśmie. Proponowałem formę pisemną, idąc za maksymą francuską, że nikt tak się nie obawia pisma jak kobieta prywatna i mężczyzna publiczny. Sądziłem, że jeśli zgodzi się dać mi taki papierek, to sformułowania będą tak powściągliwe, że nie pozostanie nic poza ogólnikami. Pan... (małom nie napisał tytułu, tak ściśle związanego z osobą, że równałoby się to wskazaniu palcem) był wylewny, nie bojaźliwego serca i poszarźował na horoskop.
Rozmowa nasza miała miejsce 19 lutego 1940 roku, a oto prognostyk, co miało się dziać za rok o tej porze, prognostyk, który mam przed sobą i dosłownie przepisuję:
NA WSCHODZIE. Wojska alianckie i państw skandynawskich zajmują Leningrad i okupują państwa bałtyckie. Rewolucja na Ukrainie. Korpus ekspedycyjny aliancki i armia turecka po zajęciu zagłębia naftowego Baku uwalniają Gruzję. Bunt wojskowy w Moskwie. Wobec pogłębiającej się współpracy niemiecko-sowieckiej Włochy wypo-wiedziały Niemcom wojnę. Wojska ententy bałkańskiej, aliantów i włoskie przekroczyły granicę południowo-wschodnią Rzeczypospolitej.
NA POŁUDNIU. Wojska Ententy kroczą szlakiem lombardzkim na Wiedeń. NA ZACHODZIE. Po nieudanej próbie (ponownej) złamania neutralności Ho-landii, przeszły wojska alianckie do ataku i wkroczyły na tyły linii Siegfrieda. Gwałtowne walki powietrzne. Zniszczenie przemysłu wojennego niemieckiego do linii Berlina. Ruchy powstańcze w Polsce.
Ameryka (Stany Zjednoczone) przyłączyła się jesienią 1940 roku do wojny po stronie Ententy.
To zbieranie horoskopów kryło w sobie i moje osobiste zainteresowania, stanowiące, jak się okazało, o życiu i śmierci: czy sprowadzać resztę rodziny? Mając przeciw swoim wywodom zgodną opinię, nie sprowadziłem drugiej córki. Została i zginęła.
Drogi Panie! Poruszam temat prywatny i bolesny. Ale jestem na odludziu, odcięty, nic nie jestem w stanie zdziałać, chciałbym rzucić co mogę na świadomość Pana, aby go umocnić w pisaniu. Przecież tak jak w moim wypadku i5 o życie jednostki, tak w ogólnym polskim chodziło o życie narodu. I chodzi. Bo znów mogą nastąpić ofiary. Umierający sądzą, że są one składane promiennemu bóstwu ojczyzny, kiedy w gruncie rzeczy syci się nimi fałszywy bożek:
Wishful-thinking.
Od 1794 roku, kiedy wybuchło powstanie narzucone przez agentury obce, nie byłoby powstania, w którym by te agentury nie grały roli decydującej. Ułatwiała im to właśnie taka łatwa i przyjemna gadanina, jak na tym śniadaniu, jak z tym parlamentarzystą w kawiarni.
Czyż taka gadanina nie trwa? W jednym miesiącu prasa zamieszcza wezwania dwu panów B. - czołowych poetów emigracji. Pierwszy B. każe „kiedy naprawdę błyśnie na ugorze wolność, milionom walczyć, tysiącom umierać”. Drugi B. marzy o Konradzie, który „miecz ostrzy, bacząc aż łuny zapłoną”. Ten drugi B. jest prezesem Związku Pisarzy, a więc ośrodka, który powinien znać wagę słowa. Słowo się łatwo rymuje, ale - parafrazując ludowe przysło-wie - „wylatuje ptakiem, a wraca trumną”.
Jakże emigrant ma sobie rozszyfrować te poetyckości? Czy nie tak, że kiedy dwójka da znak Polakom (błyśnie na boczku - na ugorze), miliony będą walczyć, ale tysiące Polaków umierać. I jak ma „ostrzyć miecz”, czekając na te łuny? Pewno, płacąc składkę na utrzymanie władz komba-tanckich.
*
Dlaczego moje przypuszczenia co do rozwoju wypadków, które dotychczas w dwóch trzecich się sprawdziły, były traktowane jako paradoksy, kiedy opierały się na niezmiernie prostych przesłankach:
1. Tamtą wojnę Niemcy prowadziły cztery lata, mając przeciw sobie Amerykę, Anglię, Francję, Rosję i Włochy. Tę wojnę wiele lepiej przygotowały, miały za sobą Włochy i pomoc Rosji, nawet więc licząc się, że i Ameryka i Rosja do wojny przystąpią, można było czas wojny przewidywać o pięćdziesiąt procent dłuższy bez zgrywania się na proroka.
2. Skoro się przewidywało klęskę Niemiec ze względu na resursy ich przeciwników, a ci przeciwnicy nie nieśli żadnej nowej idei, było jasne, że wojna ropoczęta w 1914 nie może zakończyć się w tysiąc dziewięćset czterdziestym którymś żadnym trwałym zwycięstwem, bo umierające epoki trwałych zwy-cięstw nie odnoszą.
5. Poza Niemcami ideę zdobywczą reprezentowała Rosja. Można więc było przewidywać, że w zmęczonej Europie powojennej naród najliczniejszy, opa-nowany tą ideą i o najniższym standardzie życia, a więc i najmniej zmęczony - będzie grał rolę decydującą. W rozumowaniu popełniłem błąd „wiszfultin-kowaty”, zapowiadając roczną preponderancję Rosji w Europie. Dopiero w me-moriale, złożonym i sierpnia 1944 roku na ręce kapitana Gierata jako peł-niącego obowiązki szefa Oddziału Kultury i Prasy 2. Korpusu ostrzegałem, że 14 Europa będzie frontem drugorzędnym i że: „nie chcąc płacić weksli, które do niej będą wyciągać komuniści wszystkich krajów, Rosja będzie utrzymywać kordon od Europy”.
Na ogół poprawny, jak się okazało już w pierwszych trzech punktach, całokształt rozumowania w horoskopie jest więc tak nieskomplikowany, że żadnego zaszczytu rozumującemu nie przynosi. Rzeczą natomiast godną uwagi na przyszłość i w najwyższym stopniu niepokojącą jest, że ludzie po prostu odrzucają logiczne rozumowanie, jeśli prowadzi do niepożądanych wniosków. Pamiętam, jak przybysz z kraju dowodził, że wojna prędko się skończy; spytany, na czym opiera swoje twierdzenie, odpowiedział: „Bo jeśli dłużej potrwa, to kraj tej sumy cierpienia nie wytrzyma”.
Rozumowanie bardzo typowe.
*
Pragnąc uporządkowanego życia, nie dopuszczaliśmy myśli, że na to nie wystarczy jedna faza - pobicie Niemiec, tak jak teraz nie dopuszczamy myśli, że nie wystarczy następna faza - pobicie Rosji. Kiedy w kwietniu 1941 roku na Cyprze postawiłem w pogadance tezę, że przyłączenie się Rosji do aliantów będzie dla nas klęską, przysporzyłem sobie sporo ostrej niechęci.
Teraz nawet dla amerykańskich izolacjonistów konflikt z Rosją jest nieuchronny.
Natomiast - czy rozumiemy, że pobicie Rosji nic by nie załatwiło i przeciągnęło walkę w imię nowej epoki o czwartą wojnę? W kwietniu 1940, żegnając się na dworcu bukareszteńskim z córką, odjeżdżającą do USA, powiedziałem:
- Cóż, jesteśmy w dwóch obozach. Ja życzę zwycięstwa aliantom, bo chciałbym mieć jeszcze nieco jakiego takiego życia. Ty, z twymi osiemnastu laty, masz większą marżę czekania i większą możność ofiary. Wolałabyś, żeby się wszystkie ciężary zmełły w zaraniu twego życia za cenę spokojnej młodości twoich dzieci.
*
Dla widzących przed sobą już tylko jedną fazę konkluzja jest mniej skompli-kowana. Natomiast dla łudzi, mających pogląd zbliżony do mego horoskopu z 1940 roku decyzja nie jest prosta.
W 1940 sądziłem, że alianci zwyciężą, ale nie potrafią urządzić świata.
W 1949 sądzę, że Rosja zwycięży, ale nie potrafi urządzić świata. I rozleci się. Iść ze stroną skazaną na przegranie przeciw Rosji jest bezmyślnym samobójstwem, a walka o rzekome walory kultury zachodniej - zakłamaniem publicystów, którzy potrafią recytować Wyspiańskiego, ale z ekonomii politycz-i5 nej nie przeczytali nawet jednego podstawowego podręcznika. Pan gorąco pisze, że nieznajomość marksizmu jest zbrodnią. W każdym razie, w chwili obecnej publicystyka nie mająca pojęcia o gospodarczych i socjalnych przeobrażeniach świata jest ciężkim przestępstwem.
Iść z Rosją, która jest tylko narzędziem wydoskonalonym dla rozbicia starej epoki, jest to upust krwi i zmylenie drogi narodu kosztem doraźnych zysków.
Mając mało zapału do angażowania się w walkę fazy przejściowej, mamy bardzo ciężką, sytuację psychiczną. Boję się, że Pański Klub Trzeciego Miejsca, do którego zgłaszam akces, może okazać się klubem filozofów-milczków, spoglądających na siebie z zakłopotaniem, jeśli nie po prostu besserwisserów, malkontentów, a może i przełazem w barykadzie dla dezerterów. Zanim się w tym klubie dorobimy jakichś pozytywnych koncepcji, już będzie niewątpliwą zasługą, jeśli podważymy łatwe rozwiązania i przyczynimy się do otwierania oczu na długofalowość odbywającego się procesu. Kiedy tylko zakończyła się wojna, w maju 1945 roku zapytałem pewne-go pułkownika, szefa bardzo ważnego oddziału sztabu, co przypuszcza, że będzie za rok.
- Będziemy pod Kijowem - odpowiedział bez zająknienia.
Kiedy to powtórzyłem generałowi, odpowiedział:
- Pułkownik ma rację, że będziemy w wojnie z Rosją, ale, moim zdaniem, za rok będziemy jeszcze prowadzili opóźniające działania na Sycylii.
Zwróciłem się do jeszcze bardziej miarodajnego generała:
- Wojna rozpocznie się jak nie tego, to na pewno następnego września. Póki to mówią wojskowi, to niech tam. Tylko w naszym załamaniu generałowie są mężami stanu, a nadto często dyspozytorami pieniędzy i stąd ich opinie stają się obowiązujące. Tu jest próg klęski. - Panie generale - prosiłem trzeciego generała - niech pan da młodzieży pozdawać matury.
- My nie Czesi - wydął usta.
Rozmowa odbywała się w Palestynie; pogardzaliśmy wówczas Żydami, że się wykręcają od wojny z Hitlerem. Ci pogardzani Żydzi dowiedli, że po-trafią umierać, kiedy tego istotnie potrzeba. A my wyrżnęliśmy tę naszą mło-dzież po Teheranie i Jałcie i gotowi jesteśmy to, co pozostało, wyrzynać w dalszym ciągu.
Kiedy po mowie Churchilla 2. Korpus jechał krwawić się do Włoch, wywołałem oburzenie artykułem Sygnały wśród nocy. Cytując relacje posłów polskich u mocy ościennych o przygotowywanym za-machu na polskie terytorium, przytoczyłem słowa Sołtyka: „Drętwieją usta od wymówienia co za nieszczęścia są przygotowywane dla naszej Ojczyzny”. Przy-pomniałem, że walki przed półtora wiekiem na tych ziemiach, na których wal-czyć mamy, zakończyły się Mantuą, traktatami w Campoformio i Luneville i wy-16 słaniem na San Domingo (San Domingo nie było przymusowe; ale kto nie chciał wracać do kraju, a nie miał z czego żyć, mógł zapisać się do tamtoczesnego PKPR1).
„Znalazłszy się na ziemi włoskiej - pisałem - z drżeniem wewnętrznym słuchamy tego głosu sprzed wieków, my, którym też drętwieją usta, kiedy mówimy o nieszczęściach przygotowywanych dla naszej ojczyzny”. Czy tego rodzaju publicystyka nie jest teraz tym bardziej potrzebna? Jesteśmy jak gromada dzikusów, która miała brać udział w pięćdziesięcioki-lometrowym biegu. Na byle gwizdek byle jakiego drugiego oddziału podrywali-śmy się i gotowi jesteśmy podrywać się do stumetrowego sprintu. Wówczas, kiedy pisałem Sygnały wśród nocy, a ów generał pouczał mnie o potrzebie wyrzynania młodzieży, mimo wyrazistości tych sygnałów, narody rozmierzały dech, król duński nie opuszczał zajętej przez Niemców Danii, nie emigrował Leopold belgijski, Petain siedział w Vichy, Holendrzy robili dobre interesy, Benesa dublował Hacha, a ci sami Anglicy dali po zakończonej wojnie burmistrzom wysp na kanale odznaczenia za kolaborację z Niemcami. Zapewne, żeby ukoić rozżalenie: w czasie wojny nie dali im ani jednego zrzutu z bronią, sobie odejmując od ust i wszystko dając Polsce. Więc wytłumaczyć dojutrkom, żeby się nie rwali do sprintu i że ponow-nie stoją przed fazą długą, to nie jest wszystko, ale to już będzie bardzo dużo.
1 [Red.:] Po rozwiązaniu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie rząd brytyjski utworzył w 1946 r. Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia (PKPR).
Bo nie ma strony predysponowanej na zwycięzcę. Co innego wojna lokalna (mimo rozbudowanych peryferii taką jeszcze,była wojna ostatnia), a co innego jeśli jedne pół globu ma opanować drugą połowę. Takich resursów material-nych i ludzkich żadna ze stron nie posiada. Opanowanie jednej połowy globu przez drugą jest możliwe tylko przy równoczesnym opanowaniu ideologicz-nym. Tymczasem żadna ze stron nie reprezentuje idei zdolnej pociągnąć ludzkość.
Słuchałem niedawno „Town Hali Meełmg”, nadawanego z Berlina. Jest to impreza amerykańska, objeżdżająca różne kraje z gotową ekipą prele-gentów amerykańskich, którzy dyskutują z zaproszonymi działaczami i przed-stawicielami społeczeństw. Poza mówcami z urzędu z obu stron, zapowia-danymi w programie, w drugiej części programu sięga się po impromptu z sali.
- O, student! Tu jest student, przedstawiciel Związku Młodzieży - cieszy się spiker. - Młody człowieku, młody człowieku, kto wam się więcej podoba: my czy Wschód?
- Nie bardzo mamy co wybierać - słychać w głośniku. - Oni nas częstują Marksem sprzed stu, a wy liberalizmem sprzed dwustu lat. Dla młodego Niemca, tak jak i dla młodych ludzi innych krajów, nie może przedstawiać atrakcji obóz, którego kultura jest szczytowym wynikiem liberalizacji kapitalistycznej epoki. Wszelkie rozpaczliwe próby przełączania biegu na nowy system są połowiczne i kończą się fiaskiem. Przodująca w tych próbach Anglia doszła już nawet... do embrionalnego klasycznego marksizmu, który dawno już w Rosji został porzucony. Jej rządy socjalistyczne dbają nie tylko o to, aby wszystkie konie miały równy start, ale, aby równocześnie przybiegały do mety.
Jakże stają do śmiertelnego wyścigu? Kapitalistyczną podnietę (nadzieję dorobienia się) tępią, a bolszewickiej (norma i różne kotły) nie przyjęli, bo akord to nieładna rzecz i potępiana przez socjalizm.’Rozpięcie płacy między niekwalifi-kowanym robotnikiem, a kierującym inżynierem, które in crudo (nie licząc deputatów itp. przywilejów) jest w Rosji ośmiokrotne, w Anglii, . dzięki niwelowaniu podatkowemu, jest o wiele mniejsze.
A przecież Anglia - to największe napięcie woli i charakteru po tej stronie barykady. Powinna by być liderem duchowym przyszłej walki. Ale lider jest zbyt zajęty wyprowadzkami z różnych punktów globu i problemem związania końca z końcem. Dla sprawowania rządów w tych trudnościach potrzebni są ludzie mierni, ponieważ rozumieją oni wszelkie małe pragnienia ludzkie: jadła, ubrania, mieszkania.
Gdyby Anglią rządzili ludzie na skalę wymagań światowej chwili, również niczego by nie dokonali. Bo ludzie wielcy są przydatni w warunkach sprzyjają-cych wielkości. Robespierre byłby w Polsce najwyżej Kostkiem-Biernackim, a pułkownik Napoleon z powodu ekstrawagancji w grach wojennych nie mógłby się dochrapać generała.
Dla Anglii, która stworzyła jedność harmonijną świata z XIX wieku, kiedy Bank Angielski był niekoronowanym koordynatorem globu, warunki sprzyjają-ce wielkości minęły. Toteż ci ludzie, którzy nią rządzą, są najlepsi: jest przynajmniej cotygodniowy boczek w sklepikach i jakoś się żyje. Regularność boczku w sklepikach nie ma jednak na tyle atrakcyjnej siły, by olśnić mło-dzież w wygłodniałym Londynie. Cóż dopiero, aby poprowadzić krucjatę. Dlatego ma rację lewicowy profesor Carr, że za lewicowych rządów w Anglii - w Europie stwarza się vacuum ideologiczne. Gdyby rządzili konserwatyści, byłoby to samo vacuum w Europie z tą różnicą, że w Anglii nie byłoby regularnego boczku.
Jeśli więc Anglicy pocieszają się swymi reformami, to równie dobrze mógłby w upadającym państwie rzymskim pocieszać się Rzymianin, że wszak idzie ku naprawie, bo wchodzą w życie reformy Dioklecjana. Ale te reformy runęły pod naporem Wschodu od zewnątrz, chrześcijaństwa od wewnątrz. Apokalipsa - to jest jeden hymn nienawiści do Bestii (państwa rzymskiego).
Jakiż Dioklecjan czy jaki Attiee może zatłumić taką lawę tęsknoty plasterka-mi regularnie fasowanego boczku?
Istota rzeczy polega nie na poprawkach, tylko na zburzeniu starego gmachu pod gmach nowej epoki.
Kiedyśmy patrzyli, siedząc na ławach uniwersyteckich przed tamtą wojną, na kredę w palcach profesorskich, znaczącą na tablicy kolumny cyfr, dusze nasze ogarniał apokaliptyczny niepokój, który sprecyzował już Spengler w 1914 roku. Wzruszano ramionami na „ekscentrycznego” Spenglera, ale teraz już świado-mość, że się coś olbrzymiego święci, poczyna czepiać się uczonych narodów nasyconych, a więc nieimaginatywnych.
Tak na przykład K, A, L. Fisher, P. C., D. C. L., F. B. A., F. R. S., profesor oksfordzki, w przedmowie do swej półtoratysiącastronicowej Historii Anglii (1936) jeszcze się upiera: „Ludzie mądrzejsi i bardziej uczeni ode mnie notują w historii rytm, z góry predeterminowany wzór, którym ta historia się pełni. Te przyczynowości (harmonies) są niedostępne dla mnie. Jestem w stanie zauważyć \t) tylko jeden kryzys następujący po innym”. Ale to już syreni głos. Już i Anglicy, jak Christophore Dowson, poczynają spostrzegać, że „chwila, którą przeżywa-my, może być porównana z okresem, kiedy zapadła się wielka mykeńska cywilizacja” (1932).
„Bo historia jest jak życie - zamyka Van Loon swoją Historię ludzkości: - Im więcej się rzeczy w niej zmienia, tym bardziej są one te same”. Tylko, że przymierzając swój drobny kawałek współczesności do roz-pięcia tysiącleci, trudno jest czasem uchwycić, gdzie jest ogon, a gdzie głowa.
*
Jakaż jest różnica pomiędzy największymi choćby wstrząsami, a tym, co nazywamy poczęciem się nowej epoki? Różnica dla współczesnych jest bardzo zamglona. Ścięcie Karola I (pomazańca!) na pewno mogło się wydawać współczesnym końcem starego świata. I w trzy wieki po tym fakcie możemy dowodzić, że było początkiem demokracji, że gdyby nie egzekucja Karola I, to by się nie rozwinęła filozofia Locke’a, a bez niej nie powstaliby encyklopedyści, a bez encyklopedystów - rewolucja francuska. Niewątpliwie w ciągłości dzie-jów każdy fakt ma znaczenie i w każdym pokoleniu każdej piątce entuzjastów, która przeniesie przez granicę siedem siodeł, może się zdawać, że poczynają nową epokę.
Wziąwszy jednak należytą perspektywę, musimy sobie powiedzieć, że na granicy dwóch epok stoi wstrząs rewolucyjny (ścięcie Karola I było niczym innym jak ogniwem ewolucji, aczkolwiek polegało na gwałcie) ogarniający całą w danej epoce notowaną dominantę kulturalną.
To znaczy, że zmiana epok jest cechowana przez:
1. Niemożność znalezienia wyjścia z impasu w granicach środków, którymi rozporządza epoka.
2. Zniszczenie tej epoki drogą fizycznego łamania przez siły uposażone przez nadciągającą epokę tylko w wartości jednostronne, usprawniające burze-nie.
5. Poczęcie się nowego życia powszechnie i niejako biologicznie na gruzach starej epoki i sił, które ją zniszczyły.
• *
Nigdy jeszcze niemożość wyjścia z impasu nie zarysowała się tak ostro.
Przekonania Adama Smitha, że Allthe ills ofdemocracy can be c’f/red by morę
democracy
(wszystkie niedomogi demokracji mogą być uleczone przez jeszcze więcej
demokracji) trzyma się nikła garstka epigonów XIX wieku. Ludzkość, która
liczy już przeszło dwa miliardy głów, domagać się pocznie coraz większym
głosem gospodarki planowej w skali globalnej, o ile możliwszej teraz, kiedy
świat, wskutek wynalazków technicznych, tak zmalał i zbliżył się. Ale to
fizyczne
20
zbliżenie się świata nie zaradzi złemu bez wykorzenienia instynktów i bez zburzenia urządzeń starej epoki. Nie wystarczy tu ewolucja, demokracja, liberalizm, oświecenie i inne ładne rzeczy, w które ślepo wierzyli równolatki Adama Smitha. Forma życia, która przyjdzie wziąć ten świat za łeb, będzie rozporządzała zespołem cech, na które nie potrafimy napisać recepty, nim jej nie napisze życie.
Świat naprzód trzymała za łeb międzynarodówka monarchów, od rewolucji zaś francuskiej aż do pierwszej wojny światowej kompromis polityki (liberalne-go nacjonalizmu) i ekonomiki (międzynarodowego autokratyzmu). Wybuch pierwszej wojny rozpoczął dzieło prucia starej epoki. Kiedy stary system umiera, zawsze wysiłkom ratowania go towarzyszą jaskrawe ekscesy. Takim ekscesem był traktat wersalski, który, zamieszawszy politycznie w Europie, nic nie zrobił, by jej życie unowocześnić ekonomicznie. Ekonomiczny autokratyzm międzynarodowy nie ostał się wobec rozbestwienia autarkicznego. Bank ofEngland był bezsilny, jak bezsilny jest dobrze wychowa-ny lord wobec urągliwego tłumu. Ten urągliwy tłum państw od Estonii po Luksemburg poczuł się nagle wzmocniony przez ugruntowanie wpływów robotniczych. Stan robotniczy, osiągnąwszy wpływy, stał się sojusznikiem państw-potworków. Dawniej międzynarodówka królów dbała o utrzymanie bezpieczeństwa, teraz masy robotnicze dbały o wyżywienie. W tych staraniach stały się sprzymierzeńcami „swoich” państw i nagle socjalizm stał się najpewniej-szym sojusznikiem przemysłowców w staraniach o cła i subwencje, nagle socjalizm stał się rzecznikiem naj reakcyjnie j szych zakazów imigracyjnych. Trudno uwierzyć Polakowi, któremu związki zawodowe nie pozwalają zwiększyć płacy, udzielić lepszej pracy, albo zyskać seniorit^ po równi z angiel-skimi kolegami - że ma do czynienia z kierunkami reprezentującymi postęp ludzkości. Socjalizm stał się czynnikiem pogłębiającym różnice międzynarodo-we. W żadnej epoce nie było takiego wzrostu megalomanii narodowej. Będąc w Rumunii i we Włoszech dowiadywaliśmy się, że te narody uważają swoich żołnierzy za najlepszych żołnierzy świata. Odwrotnie, pamiętam gorzką lekcję, jaką dał mojej megalomanii narodowej oficer czeski, demonstrując w czasie klęskowych dla Czechów dni zaolziańskich, że nasze uzbrojenie to szmelc, i że Czesi byliby szczęśliwi, jeśli by się im udało wcyganić go jakiemu Urugwajowi. A myśmy myśleli, że „polskie ostatki lepsze niźli czeskie dostatki”. Nie lepiej było gdzie indziej. Wieża nonsensów - pojęć o świecie, które nosił na swoim grzbiecie jakiś Dubois czy Smith, zupełny brak sensu światowego, odjęte wszelkie możliwości powszechnego planowania, ubogie, prowincjonalne, siekierą ciosane umowy kompensacyjne i rozbuchana megalomania - oto czynniki, które paliły pod kotłami wojny światowej.
* [Red.:] Status zawodowy wynikający ze stażu pracy, z którym związane są pewne
prawa
i przywileje pracownicze,
i
21
A my jesteśmy pr2ekonani, że począł ją niedobry Hitler. Jest taka szkoła historyczna, która przypuszcza, że gdyby Kleopatra miała brzydki nos, nie rozpołowiłoby się imperium rzymskie i inaczej potoczyły dzieje ludzkości. Ta szkoła może sądzić, że gdyby w swoim czasie dobra wróżka podsunęła staremu Schickelgruberowi środek zapobiegawczy, nie byłoby Oświęcimia. W każdym razie z powagą dowodzą, że nie byłoby go, gdyby nie dano zająć zagłębia Saary, nie prowadzono polityki monachijskiej itd.
Sądzę, że rozumują zbyt łatwo. W 1919 roku narody dostały miejsce w świecie nie z tytułu siły, lecz z prawa. Skorzystały z niego w ten sposób w tym smutnym okresie międzywojnia, że obaliły nie tylko ekonomiczny porządek świata, ale poczęły krępować prawa jednostki nie na rzecz dobra publicznego ludzkości, lecz na rzecz humbugu, który nie mógł się ostać. Oparłszy się na ostatniej klasie, która najdłużej nie miała praw, wciągnąwszy ją w swoją orbitę, pozbywszy się, z grubsza mówiąc, problematyki wewnętrznej, stanęły wzdętym megalomańskim suwerennym szaleństwem wobec świata, który nie miał nad nimi żadnego prawa. Ten świat musi dopiero przekuwać swoje narody jako jednostki wspólnoty. Bo „internationaitsm is the socialism of nations’^ (Wells). Tam, gdzie nie ma prawa, przychodzi bezprawie. Przyszła druga wojna z kompletnym podeptaniem praw narodów, mordami stosowanymi administra-cyjnie, masowymi przesiedleniami i fizycznym wyniszczaniem całych komplek-sów narodowych.
Spójrzmy na moce bezprawia, desygnowane na władców międzyepoki.
4 [Red.;] Internacjonalizm jest socjalizmem narodów.
22
MOCE ROZBIJAJĄCE
Moce, które przyszły rozbijać tę starą epokę, były i są zaopatrzone jak się zaopatruje oddział szturmowy: tylko w sprzęt potrzebny dla dokonania dzieła zburzenia.
Dzieje nakazały im zburzyć epokę, która zbyt dbała o jednostkę (międzywoj-nie, kiedy tę jednostkę poszturchiwano, było tylko tej epoki schorzeniem) na rzecz epoki, w której przyjdzie planowanie. Z arsenału więc nadciągającej epoki wzięły tylko to, co doraźnie miało wesprzeć uderzenie: kompletne nieliczenie się z jednostką, odrzucenie pokrycia złotem, miernik pracy, metody totalne i etykę portatywną jak miotacz ognia. Rzecz ciekawa - podczas gdy burzycielom dane było przeczucie techniczne metod nowej epoki, dającej im górę nad. obrońcami starej, w dziedzinie uzasadnienia filozoficznego nie wyszli poza przystosowanie użytkowe swojej filozofii do doraźnych potrzeb rozbijania. Podstawy filozoficz-ne tych ludzi, którzy stworzyli nowoczesne metody walki, tkwią głęboko w materializmie XIX wieku.
Myśl ludzka ucieka od walczących potworów XIX wieku, tuła się nieśmiało, odwraca się od racjonalizmu, hołduje empirii, przyjmuje do wiadomości rezultaty’ badań, choćby były różne od powziętych założeń, spostrzega ze zdumieniem, ale i z pokorą, że oba różne wyniki są przeprowadzone prawidło-wo, uczy się, że to, co braliśmy za realia - nie istnieje, a to, czego nie spostrzegaliśmy jest praprzyczyną. Myśl tuła się w tym straszliwym świecie. Jest ona jak sieć pełna dziur. Zbieramy jej okruchy jak biblijna Ruth na tym nowoczesnym ściernisku, po którym przeszły wspaniałe, zarozumiałe maszyny. Przyniesiemy te wątłe, pominięte, a najważniejsze, kłosy do Klubu Trzeciego Miejsca. Takich rąk jak nasze będzie tysiące, będzie coraz więcej. Wszędzie coś wykiełkuje i nagle świat pokryje zielona ruń.
Ale wróćmy do tego, co Anglicy nazywają plain talk1. Mamy uderzenie na świat drugiego po nazizmie czynnika zniszczenia, przed którym tym razem epoka się nie obroni.
Polacy lubią pozować wobec świata na znawców Rosji, zapominając, że patrzyli na Rosję zza krat, zza których obserwacja jest bardzo jednostronna. Patrzyłem z bardzo bliska na Rosję w czasie jej rewolucji, patrzyłem na nią w 1934 i patrzyłem w czasie inwazji 1939 i mego krótkiego uwięzienia zakoń-1 [Red.:] Zwykła mowa, „bez owijania w bawełnę”. 25 czonego ucieczką. I aczkolwiek patrzenie w 1934 roku z okien sleepingu i inturystycznego hotelu mogło być nie mniej jednostronne, niż patrzenie . rodaków w roku 1939, pochlebiam sobie, że opinie wyrażone w mojej Opierzonej rewolucji są bardziej uzasadnione niż opinie tych, którzy uważają, że Rosja jest krajem niewolników, trzymanym przez nity GPU. Sądzę, że poziom tych opinii jest ten sam, który nam mówił o papierowych czołgach po anszlusie Wiednia. Wishful-thinking, któremu poświęcam tyle miejsca na wstępie swego listu, ma tak potężne właściwości mroczenia, że tuż przed wojną polsko-niemiecką poważny, solidny działacz, kierujący polską robotą w Niemczech, zapewniał mnie, że Niemcy powszechnie nie chcą wojny. Jego opowiaduszka o jakimś autobusie między Berlinem a Poczdamem, z którego publiczność przy czynnym udziale konduktora wyrzuciła młokosa, opowiadającego się za wojną, była powtarzana przez wszystkich uradowanych generałów i mężów stanu i niemało przyczyniła się do pogodnego przygotowywania Święta Gór, W sześć lat potem oglądaliśmy pod Bolonią ostatnie linie zgasłej wojny. W każdym bunkrze siedział trup. Byli to ci „przeciwnicy wojny, zmuszani przez gestapo”, którym nakazano kosztem życia osłaniać ostatni odwrót. Opowiadała mi znajoma, przybyła z Polski, jak żołnierz rosyjski nie pozwolił jej przewiązać broczącej arterii. Kiedy mu tłumaczyła, że umrze, odpowiedział z fatalizmem: „Nas mnogo”.
Wzdrygamy się na ten obcy świat, ale nie mówmy, że go sztucznymi nitami trzyma GPU lub gestapo. Siły zniszczenia mają swoją ideologię. „Czy nie możecie na chwilę przypuścić - powiedział do mnie w podziemiach Monte Cassino ciężko ranny spadochroniarz, podnosząc oczy znad ornatu, na którym leżał - że może być i inna ideologia”.
Możemy i powinniśmy. Docenienie przeciwnika to nie defetyzm. Jakże by się chciało optymistycznym dygnitarzom sprzed września powiedzieć słowami z Odprawy postów greckich:
O królu, tera^ się bać lepiej, bo ^a taką
Boja^nią i opatrzność i gotowość rośnie.
Te słowa teraz, kiedy siły zniszczenia odbyły pół drogi dopiero, są równie aktualne.
I dlatego błazeńskie gadanie o Rosji jest szkodliwym mąceniem w gło-wach.
Ludzie dzięki takiemu gadaniu nie widzą co się dzieje, tkwią w przekonaniu, że czas stanął i czeka na ostateczną rozgrywkę. Tacy ludzie są niby publiczność, która zajęła miejsce w cyrku i patrzy na arenę, na której się mają zacząć zapasy.
Ponieważ ich zdaniem na arenie nic się nie dzieje, więc nudzą się, kręcą się na miejscach, wzajemnie zanudzają się z sąsiadami pytaniami: „Kiedy?” i oddają się pojadaniu i innym drobnym czynnościom.
Tymczasem na arenie Historii dzieje się i dzieje się dużo. Co dzieje się w skali światowej, będę mówił potem. Ale dzieje się dużo w Polsce. Jest proces leczniczy polegający na przetaczaniu krwi chorego. Krew z ręki wstrzykuje się w udo i odwrotnie. Gdyby rządy bolszewickie w Polsce nie miały nic dobrego w sobie, żadnej myśli, żadnego i4eowego zaczynu, gdyby były również odcięte od społeczeństwa jak rządy nazistowskie, to i wówczas nawet wystąpiłyby pomyślne symptomy, polegające na przetaczaniu krwi. Może by nie zrównoważyły ogólnej utraty krwi ani ostatecznego pasywnego bilansu, ale nie wyobrażam sobie socjologa, który by ich nie uwzględnił. Otrzymałem z kraju ciekawy list, ilustrujący to „przetaczanie krwi”. Pisał go eks-harcerz, z którym w drugim dniu wojny objeżdżałem miejsca pracy drużyny harcerskiej, pomagającej wojsku i policji, oraz miejsca,, dotknięte pierwszymi zniszczeniami wojennymi. Powstał z tego artykuł wstępny pt. Życie i śmierć, którego rewizję jeszcze zdążyłem w „Wiadomościach Literackich” zrobić, ale ten ostatni numer już nie wyszedł. Śmierć - to były oglądane trupy, mózg dziecka na ścianie sierocińca żydowskiego w Otwocku, w którym zginęło dwadzieścia osiem dzieci, ich trupki zwęglone, a życie - to te pyzate buzie harcerek ż mysimi warkoczykami, które sapiąc dźwigały konwie z wodą, chłopców-harcerzy, pracujących dnie i noce pomocniczo w instytucjach wojsko-wych i prężących się przed wizytującym zwierzchnikiem. Odtąd wracałem nieraz myślą do nich i do tego ich komendanta. I oto nagle - już tu, w Stanach, doszedł mnie list od tego chłopca, który już stał się mężczyzną. Pracuje w Pogotowiu Ratunkowym. „Niech Pan sobie wyobrazi moje zdumienie - pisze do mnie - gdy się przekonałem, że w Warszawie w sposób zupełnie rewelacyjny spadła liczba samobójstw. W przedwojennej Warszawie przeciętna roczna samobójstw wynosiła tysiąc sto, w obecnej więc, w tej samej skali winna by wynosić pięćset pięćdziesiąt, uwzględniając, że teraz jest dwa razy mniej mieszkańców. Sądziłem jednak, że będzie więcej, bo jakież poszarpanie nerwów przeszła ta ludność. A tymczasem w roku zeszłym było sto dwadzieścia trzy. Wtedy wejrzałem w przedwojenne statystyki, które były publikowane. Przytłaczająca ilość samobójstw przedwo-jennych to zawody miłosne biednych dziewcząt, których znakomitą większość stanowiły służące, i chronicznie bezrobotni. Teraz nie ma bezwzględnego (jest czasem okresowe) bezrobocia i znikła masa służby domowej. Tak i tłumaczą lekarze, bardzo zresztą dalecy od marksizmu i mnie się to wydaje papierkiem lakmusowym pewnych efektów ustrojowych. Życie w Polsce nie jest proste i na pewno buja ten, kto wmawiał Panu, że istnieje u nas tolerancja, ale też ma ono i swoje bardzo osobliwe uroki, zwłaszcza dla kogoś, kto rad jest starannie obserwować ten arcyciekawy proces wykluwania się nowych form społecz-nych”.
Istotnie, widać w Polsce, która nie zaznała nigdy rewolucji ani gwałtownych przetasowań klasowych, bo zawsze ‘w niej priority otrzymywały zagadnienia 25 niepodległościowe, takie przetaczanie krwi wyzwala niespodziewanie wiele utajonych sił, do których wyzwolenia na próżno wzywał autor Przedwiośnia i tylu najlepszych w narodzie.
Po rewolucji rosyjskiej, kiedy poczynające się państwo niepodległe stało na drżących nogach, a prawica i lewica, garnąc się ku sobie, chuchały na organizm, który przyszedł na świat, na zatloną iskierkę, na jednym z konwentykli Edward Downarowicz biadał, że: „Jeżeli panowie z prawicy nie przyjdą nam z pomocą, lejce wypadną nam z rąk, a wtedy biada nam wszystkim”. Na co Thugutt odpowiedział: „Ja wolałbym raczej te lejce rzucić na wiatr, za jedyną bowiem rzecz w tej chwili Polsce potrzebną uważam wielki hebel, który by zdarł z drzewa narodowego wszelką pleśń l zmurszałość, wydobywając na wierzch zdrowy rdzeń”.
W rok potem Thugutt został premierem i „wielki hebel” zmienił się w wyśmiane i łatwo zapomniane dekrety o pozbawieniu orła korony i zaka-zie wystawiania w oknach sklepów spożywczych towarów luksusowych. Teraz aż za wiele hebli - bitewnych, oflagowych, katyńskich, oświęcimskich, emigracyjnych, przesiedleńczych i dyskryminacyjnych przejechało po Polsce. Znikło ziemiaństwo, arystokracja, plutokracja. Żydzi, inteligencja została wyłuskana z form kulturalnych, wytworzonych przez dawne życie, co dla większości jej równa się wyrokowi śmierci i „sheblowaniu z powierzchni polskiego życia”.
Ludzie z wykształceniem szkoły powszechnej zostają dyrektorami fabryk - „nie matura, lecz chęć szczera robi w Polsce oficera” - krzywo się z tego chamstwa natrząsają kelnerujące panie i ich tapicerujący mężowie, a tymczasem czytelnictwo wzrasta, teatry wypełnione, uzdrowiska pękają od robotników, na miejsce Żydów wchodzą warstwy chłopskie, stwarzając na razie mieszczaństwo, którego Polsce brakowało. Temu mieszczaństwu nie będzie dane się rozwinąć, ale ci ludzie już z osiągniętego szczebla w tył nie wrócą. Istotnie - hebel darł wiele głębiej niż pozbawienie orła korony.
I znowuż niech mi wolno będzie zacytować list, który napisał do mnie nasz towarzysz broni na emigracji. Wysłany przez rząd generała Sikorskiego z niebezpieczną misją do kraju, ujęty przez Niemców w drodze na Bałkany, siedział rok w niemieckim więzieniu, następnie (nie mam dokładnych wiadomo-ści ile) w oddziale zarządzanym przez Rosjan w więzieniu na Mokotowie. Oto, co pisze;
„Jesteśmy teraz „w Polsce na pełnej fali zmian społecznych, żyjemy w kraju, który realizuje, inaczej trochę niż to czyniło ZSRR, dyktaturę proletariatu, co nie jest przyjemne dla dużej liczby ludzi, ale jakże często nawet ci upośledzeni znoszą przemiany o wiele łatwiej, obserwując nie bez zdumienia, ile sił żywotnych, ile energii i pracy ustrój ten jest w stanie wydostać ze społeczeństwa”.
Boję się, czy po tym zdaniu znowu mi Pan nie napisze, że okłamuję siebie samego, żeby sobie ułatwić życie. Otóż nieprawda! Naprawdę ten ustrój swymi 26 partyjnymi i ideowymi metodami potrafi sprawniej realizować duże wysiłki dużych gromad ludzkich, niż jakikolwiek przed nim. Jest to, oczywiście, działanie przez organizację partyjną na masy bezpartyjnych robotników, jest to system premii finansowych, system swoistego akordu pracy, który może w celach jakichś bezwzględnych godzien jest potępienia, ale który w naszej konkretnej sytuacji gospodarczej, sytuacji państwa tak piekielnie zniszczonego, daje rezultaty pożądane i godziwe - przyspiesza odbudowę i wypełnienie tych braków przemysłowych,. które dzieliły nas od innych. I jakoś system ten - choć jak każda rewolucja stawia przed ludźmi trudne wymogi ideowe, szczególnie dokuczliwe dla twórców przyzwyczajonych do innego stylu i zakresu swej pracy - system ten jest pozytywnie przyswajany przez szero-kie masy”.
Takich listów otrzymuję więcej - czasem od nieznanych mi ludzi, którzy mój adres otrzymali w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Ale dla mnie są najciekawsze listy od znajomych, pozwalające mi ocenić przemiany, jakie zachodzą w ich duszach. Trudno nie zastanowić się nad listem pięćdziesięciolet-niej działaczki społecznej, pochodzącej ze starej zamożnej rodziny ziemiańskiej, która teraz jest dyrektorką gimnazjum żeńskiego i z zapałem mi pisze, że nadeszły wreszcie czasy wymarzonej Polski księdza Ściegiennego i innych. Te wszystkie listy są dla mnie ciekawe nie tyle jako konkretne informacje o kraju - ludzie, którzy je piszą, często nie mają ani dostatecznego krytycyzmu, ani miary. Ale te listy są znamienne jako objaw - ci ludzie, niewątpliwie, tak myślą. Przed wojną by tak nie myśleli. Toteż wolno sceptycznie patrzeć na to, co się dzieje w Polsce, ale nie wolno nie rejestrować zmian w polskiej umysłowości, nie wolno uważać, że na tej arenie nic się nie dzieje i nudzić się, uważając, że świat znajduje się w sezonie ogórkowym i pytając: „Kiedy się zacznie”. Tak pytają świnki morskie, żując swój liść sałaty i nie podejrzewając, że są już pod działaniem przeobrażających promieni.
*
Nie jest więc tak, jak się wydaje deklamatoróm, że Polacy siedzą na bryle zachodniej kultury, moce. piekielne mogą uszczknąć ich fizyczny stan posiadania, ale duchowo - to bryła. Musiałyby te nowo wyzwalające się warstwy być infiltratem. Dziękuję za taką perspektywę.
Jeśli jednak nie są infiltratem a kultura Zachodu ma je tak ożywczo przenikać, a wiara w pomoc Zachodu ma je podtrzymywać, to spójrzmy: czym aktywnie promieniuje ten Zachód?
Kiedy wojna wybuchła, zaroiło się na Zachodzie od książek przebudowujących świat. Kto w Boga wierzy drukował plany podziału świata na strefy ekonomicz-ne; co dzień człowiek natykał się na jakąś mapkę, z której dowiadywał się do jakiej konfiguracji została ostatnio przydzielona jego ziemia. Na dnie tych wszystkich, bardzo awangardowych i śmiałych pomysłów starszych panów z XIX wieku spoczywał stary, poczciwy Bank of England. Szkoda, że te książki, narajające się jak pchły na psie, zostawiało się przed każdą granicą, bo by teraz stanowiły interesu j ące panoptikum, dające świadectwo umierającej epoce.
Z tych czasów, dzięki zdarzeniu, o którym niżej, wypisałem cytatę z rozmowy George’a Younga w „Contemporary Review” z lutego 1941 roku pt. Procedures of Economic Federation (proszę zwrócić uwagę na „wersalizm” już w tytule. Tamtym w Wersalu się zdawało, że mogą politycznie krajać świat bez naruszenia jego formy ekonomicznej - ten tu w tytule mówi o federacji ekonomicznej tak, jakby była ona możliwa bez federacji politycznej).
Autor radzi zbudować Federację Świata przez skoncentrowanie bankowości
(znowuż nieboszczyk Peel kazał się kłaniać). Nie będzie to trudne, bo „brytyjski
kapitalizm i rosyjski komunizm, dwa główne motory ekonomiki europejskiej,
aczkolwiek bardzo różne, nie są rozbieżne”. Autora nie opuszcza słodka
nadzieja, że ten motor komunistyczny da się włączyć na prąd kapitalistyczny: „we
shalll not on/y be retaining a controlling interest, but also remamingfor a time
the Managing
Director”.1
Anglia więc pozostanie i dla Rosji kapitalistycznym kierownikiem i jakie świetne czasy przyjdą: „Możemy jeszcze ujrzeć Europę rządzoną przez Mister Montague Normana, Herr Schachta, podczas gdy lord Stamp i towarzysz Stalin będą serdecznie współdziałać {cordially concur) z równoprawnych, acz przeciwleg-łych krańców of the Supreme Councii Board”.2 Zanim ten numer lutowy „Contemporary Review” dotarł do Palestyny, w okolicznościach wojennych, był kwiecień. Czytałem go równocześnie z wiadomością o śmierci lorda Stampa od bomby rzuconej przez „serdecznie współdziałających” rodaków Schachta.
* [Red.:] Będziemy nie tylko kontrolować interesy, ale także przez jakiś czas zarządzać.
2 [Red.:] Naczelnego, głównego zarządu
28
Kiedy niemiecka’ ofensywa w Rosji utknęła, ucięło jak nożem plany urządzania świata, budowane na dawnych wzorach. Ostatnim ich pogłosem była Karta atlantycka, wydana w równe półtora tysiąca lat od erupcji Atylli. Ostatnia czkawka czternastu punktami Wilsona i traktatem wersalskim. Przy końcu tamtej wojny jeszcze starczało tchu umierającej epoki, by tchnąć go w indywidualności ludzkie. Francja miała Clemanceau i Poincare’ego, Anglia dynamicznego Lioyda George’a, Ameryka Wilsona, forsującego ideę już anachronistyczną, ale w którą wierzył. Turcja Kemala, a Polska Piłsudskiego i Dmowskiego.
Obecnie, po wytchłym z nowych koncepcji okresie między dwiema wojnami, narody reprezentują jakieś anonimowe numery urzędnicze. Nie nam tylko jednym brak ludzi w zamylonej międzyepoce. Idealiści stracili trop, siedzą na własnych ogonach jak zdezorientowane ogary i jak zdezorientowane ogary patrzą na myśliwego, by ich ponownie naprowadził na ślad, tak oni wszyscy patrzą na niezmiernie bogatego wuja Sama.
* •
Patrząc na to bogactwo amerykańskie, przypominam sobie amerykańskiego conducting offuer1, którego mi dodano w $. Armii Amerykańskiej. Woziłem go swoim wozem i niezmiernie imponował mnie i kierowcy, a to nadzwyczajnym śpiworem, a to wielce frymuśnym handbagiem2, a to do nieskończoności pomysłową maszynką do gotowania. Składał i rozkładał to wszystko przy rozmodlonych spojrzeniach kierowcy aż mi było przykro za tę amerykańską nieporównaną wyższość, za to nasze dzikoludztwo. Kiedy jednak ostatni gaj skończył się na pięć kilometrów przed Pizą, na której ulicach trwała walka, Amerykanin orzekł, że byłoby to wbrew jego instrukcjom jechać wozem przez ostrzeliwany teren. Teren właściwie nie był niemal ostrzeliwany, bo niemieckie środki ogniowe zbyt były związane walką w mieście, ale wytłumaczyć tego memu Amerykaninowi było nie sposób. Kiedy wieczorem przedostałem się z Pizy z powrotem do popasających w lasku Amerykanina i kierowcy, ten ostatni, wesoły chłopak, który i przedtem i potem nieraz dojeżdżał do linii, skonstatował:
- Wiadomo, jak ma tyle dobra, to mu niespieszne wykitować. Kiedy po dziesięciu latach znów wylądowałem w USA, przypomniałem sobie tę maksymę naszego żołnierza i żywe wrażenie pierwszego wylądowania. w Stanach przed wojną.
Londyn z jego zagonami domków można porównać do stu Kielc plus pięćdziesięciu Radomiów. Ale Nowy Jork z jego wrzawą polującą na moją kieszeń można porównać do umilionowionego Garwolina w dzień targowy. Ta * [Red.:] Tu w znaczeniu: wojskowy przewodnik, opiekun. 2 [Red.:] Podręczna torba podróżna.
29 siła inwencji tysięcy najobrotniejszych mózgów zwrócona na to, aby mi wyrwać ten grosz. Ten olbrzymi wysiłek - jakże inny niż wysiłek agresywny przed-wojennych Niemiec i obecnej Rosji, lub defensywny powojennej Anglii - skierowany na to, aby uprzedzić każde życzenie jednostki, dogodzić każdemu snobizmowi, ochronić od każdego wysiłku, ubezpieczyć od każdej nieprzy-jemności.
Zatrzymałem się przy oknie sklepu elektrycznego, demonstrującego trzy-dzieści osiem sposobów użycia elektryczności w pokoju sypialnym. Patrząc na elektryczne kołdry i poduszki, elektryczne dywany, elektryczne (malowane tonowanym światłem) obrazy u wezgłowia, okazujące się lodówkami, elektrycz-ne samogrzejące pantofle i elektryczne przyrządy do łechtania pięt, w uchu itd., przypomniałem sobie tego rozbałwanionego przez cywilizację głuptasa spod Pizy i zobaczyłem za nim cienie samotnych obrońców niemieckich bunkrów spod Bolonii i cień tego Moskala umierającego ze słowami: „Nas mnogo”. Szedłem głębokimi wąwozami ulic, nalanymi żądzą użycia aż po brzegi, aż po setne piętra drapaczy chmur. Spojrzałem na mijających mnie ludzi i przeraziłem się: ten tłum Żydów, Włochów, Słowian i czort wie kogo nie wydał mi się narodem.
Przybijały oto do tego kraju - przypływ za przypływem - tłumy nędzne z nizin swoich krajów, z nizin europejskiego bytowania, nie wnoszące nic poza zwierzęcą żądzą spokojnego żarcia aż do napełnienia, aż do przepełnienia kałdunu. W tej pustce duchowej i w tym zgiełku nieustannego bazaru rodzili pierwsze pokolenie, które rzucało się na miód nie mających kresu zachceń. Czałdon (chłop syberyjski) powściągał żonę od natrętnego zapraszania Piłsud-skiego do jadła, tłumacząc, że „oni i^ otjews’ycbsia” (że jest z nasyconych pokoleniami). Ci tu - musieli żreć, pośpiesznie żreć gramofony, lodówki, automatyczne pralki, kupować samochody... jeszcze wyższej marki... i jeszcze wyższej...
Rezultaty widziałem w sześciotysięcznym więzieniu w Illinois, w którym nie umieszczano skazanych na okres krótszy niż dziesięć lat. „Główny odsetek naszych pensjonariuszy - tłumaczył mi naczelnik więzienia - rekrutuje się z dzieci pierwszego pokolenia, zrodzonego na ziemi amerykańskiej”. To samo stwierdza w swoim klasycznym czterotomowym dziele profesor Znaniecki. Bardzo różny konglomerat ludzki, który stanowi ludność Stanów Zjedno-czonych, liczący w początku tego stulecia siedemdziesiąt milionów, ma ich obecnie sto czterdzieści. Konglomerat ten, sam nie zespolony tradycjami, musiał trawić każdy przypływ dwukrotnie: raz w pierwszym pokoleniu, jako jałowiznę kulturalną, dwa - w drugim - jako intoksykację. Jeśli dodać do tego pięć milionów Żydów, którzy się asymilują tylko zewnętrznie, i dwanaście milionów Murzynów, połączonych z resztą obywateli Stanów więzią kulturalną bardzo słabą - musimy sobie powiedzieć, że takiego wlewu w arterie nie przeniósłby łatwo nawet stary, zasiedziały, jednolity i historyczny naród, 30 Kiedy przenosimy się myślą do własnego narodu, który jest narodem historycznym, kiedy przypomnimy sobie otoczenie dzieciństwa, piastunki, sąsiadów, rzemieślników, kolegów szkolnych, to, czym żyli rodzice, co mówiła matka i czym żyło całe otoczenie - uświadomimy sobie, jak tym środowiskiem kierowały pewne wspólne bodźce uczuciowe, pewne nakazy moralne, pewne jednakowe predyspozycje, jak nim rządziły pospólne niepisane nakazy, które w efekcie dały Armię Krajową i Powstanie Warszawskie, Cokolwiek byśmy gorzkiego o tym polskim sposobie myślenia mówili, nie możemy zaprzeczyć, że to była atmosfera oparta na wspólnym dorobku kulturalnym i historycznym, rządzona instynktami i imponderabiliami. Niewątpliwie, że takie irracjonalne pierwiastki mogą prowadzić do zguby. Ale też naród, który ma je przerobione w swoim dorobku duchowym, nie zaczyna każdej dyskusji od A B C - ma już znakomitą część alfabetu przero-bioną. Toteż bez tych pierwiastków ludzie tworzą luźne zbiorowiska, niezdolne do czynów na wielką skalę.
Czynu na wielką skalę - a przecież takim tylko może być rozbicie ko-munizmu - mogą tylko dokonać ludzie, dla których imponderabilia są droższe nad życie i w imię celu, który pochłonie ich dusze. Ludzi, dla których imponderabilia są droższe nad życie, widziałem przy umieraniu polskich żołnierzy. Nie potrzebowała to być młodzież inteligencka, nafaszerowana hasłami. Takim był pięćdziesięcioletni ospowaty analfabeta Sawczuk, który dobrowolnie wracał w ogień ze słowami: „Ja tylko proszę Boga, aby duszę moją uratował” i zginął; takimi były tysiące jego kolegów w bitwach, tysiące naszych braci w egzekucjach.
Nie sądzę, by wiele takiego materiału ludzkiego posiadały Stany Zjednoczone.
A czy mają „cel pochłaniający dusze”?
*
W Stanach Zjednoczonych bardzo wiele się mówi o obronie demokracji wobec-czerwonego niebezpieczeństwa. Wiele więcej niż w Anglii. Może dlatego, że Anglicy są narodem o upośledzonej wyobraźni. Ale równocześnie są narodem historycznym i we krwi mają jakąś tensję. Ta tensja sprawia, że każdy Anglik, wysłany do kolonii, znajduje swój jednolity styl podchodzenia do nałwes1, że dwóch Anglików nie potrzebuje przerabiać za każdym razem od początku wszystkiego od A B C, wszystkiego ustalać, bo ten naród dawno przeszedł i opanował alfabet. Na te nieumówione a silne imponderabilia narzucono żelazną szkołę charakteru. Sprawia to, że w decydującej chwili symplicystyczny Tommy, nie interesujący się niczym innym w życiu jak krykietem, zachowa się właśnie tak, jak trzeba, jak należy i poczucie obowiązku doprowadzi, znowuż - jeśli inaczej nie można - do granic bohaterstwa.
* [Red.:] Nafire - tubylec.
„We arę illogical people”1 - mówią o sobie Anglicy, niby krytycznie, a w gruncie rzeczy z poczuciem wyższości. Nie cierpią uogólnień. „Mogą sobie Francuzi ubóstwiać swoją La Republique - pisze Wingfieid w swojej Historii cy-wilizacji angielskiej - ale Anglik dąży do zdobycia swoich, jego praw, nie «praw człowieka i obywatela» tylko praw poszczególnego Smitha, Browna i Robinso-na”. Dlatego przy tym usposobieniu nie nadaje się do światowych blitzkriegów ideologicznych. Można by powiedzieć, że ma wstręt do ludzi formułujących syntezy (jakże aż wstydliwy jest fabianizm na tle socjalizmu XIX wieku). Jego historycy (np. Oman), kiedy już muszą chwalić mężów stanu, którzy zdali egzamin dziejowy, nie mogą sobie odmówić uszczypliwego komentarza. Każdy Disraeli był u nich noisy, każdy Knox - wilder spirit, każdy Malborough - scurrilous.2 Jeśli więc Anglia nie nadaje się na pressure-coocker3 ideologiczny, przygoto-wujący a la minutę danie mogące zastąpić stalinowski marksizm, serwowany jako jedyna potrawa światu, to fakt, że amerykańskie puby są wymowniejsze niż angielskie, jeszcze nie upoważnia nas do przypuszczeń, że z tych gadań o obronie demokracji urodzi się coś konkretnego. Gdybyśmy mieli stawiać na nasilenie gadań, to powinniśmy czekać, że nowe oblicze świata po raz drugi objawi się w paryskim bistro. Bo przez paryskie bistro płynie historycyzm, wiecznie wywoływany jest duch „Marianny” (gilotyny) i barykad. Ale spadkobiercy St. Justów brząkają tymi rekwizytami tak niefrasobliwie, jak gospodyni z Pana Tadeusza trzymająca poślad w rycerskim szyszaku. W gadaninie amerykańskiej nie brząkają tak patetyczne rzeczy. Deklaracja Niepodległości, której rocznica jest świętem narodowym, wygląda w tych rozmowach jak clever advertising^, które, istotnie, spuściło na Stany Zjednoczone potok tych dobrych rzeczy, jakimi pod Pizą imponował polskim dzikusom nie chcący się bić Amerykanin.
Sawczuk umierał pewny, że mu nie zostanie odjęte jego najdroższe imponderabilium - dusza. Ale do jakich granic można ryzykować obronę lodówki?
Tę lodówkę, to auto, owszem, ubezpieczy się w insurance, a te miliony lodówek, miliony aut w planie Marshalla, pakcie atlantyckim czy jakim in-nym ubezpieczeniu. Zapłaci się, dobrze się zapłaci tym, którzy tych wspa-niałości będą bronić. Ale granica tych poświęceń utknie na nieprzekraczalnym fed up - „jesteśmy znudzeni”, które rozbrzmiewało przy końcu minionej wojny, jakże krótkiej, jakże wiele dającej amerykańskiemu żołnierzowi wspa-niałego good time.
\ [Red.:] My nie jesteśmy logiczni.
2 [Red.:] Noisy - hałaśliwy, wilder spirit- rogata dusza, scurrilous - grubiański.
3 [Red.:] Szybkowar.
4 [Red.:] Sprytna reklama.
W wojnie totalnej nie wystarczy kupić Hannibalowi trzysta słoni i wysłać go, by przetrzepał skórę przeciwnikowi; w wojnie totalnej trzeba zmobilizować wszystko - a przede wszystkim - świadomość. Jeśli Karolowi VII zwycięstwo zapewniła raczej jego artyleria, którą górował nad Anglikami, niż propaganda Joanny d’Arc, to od czasów Goebbelsa i Kominternu żaden wódz nie po-prowadzi zwycięskiej wojny totalnej bez zaplecza, bez pełnej świadomości i entuzjazmu.
Z dojrzałością publiczną nie jest w Stanach dobrze.
Mieszkałem, na przykład, w Anglii przez dwa lata, w czasie których wałkowało się wprowadzenie powszechnej opieki lekarskiej. Miałem dotyk do tej sprawy jako inicjator i redaktor Pamiętników lekarzy i dlatego śledziłem z zainteresowaniem rozwój debaty. Ta debata zaczęła się teraz w Stanach i na tym przykładzie mogłem porównać poziom wyrobienia społecznego obu krajów. Przed tygodniem wysłuchałem słuchowiska radiowego, w którym lekarz, w tym systemie jaki jest obecnie, przyjeżdża do ubogiej rodziny na pierwsze wezwanie; na pierwsze wezwanie przyjeżdża też zażądany przez niego specjalista. Pytają:
„Do którego szpitala mamy odesłać chorego?”, a na wszystkie pytania o cenę, odpowiadają dobrodusznie: „Take it easy. Don’t worry”.1 Natomiast w obrazku z przyszłości, lekarz upaństwowionej przychodni daje pytania ze schematu: „Kto ma ból brzucha, podnieść ręce. Siostro, sześć proszków. Katar, podnieść ręce. Siostro, dziesięć aspiryn”. W Anglii nie pozwoliłaby opinia na tego rodzaju ordynarną propagandę. Kiedy byłem na Cyprze i miejscowe pismo zakpiło z Hitlera, grupa Anglików napisała pismo protestujące.
Prawda, że w Rosji stokroć bardziej się łże. Jeśli idzie o tę samą pomoc lekarską i profilaktykę, pokazywano mi w szpitalu bolszewickim makietę wzorowego mieszkania, które rząd propaguje, i makietę mieszkania w stanie zapuszczenia, co się zwalcza.
- Wtirajut wam oc^ki2 - wybuchnęła oczekująca pacjentka. - Uważałabym, że jestem w niebie, mając to niechlujne mieszkanie. My sypiamy na narach postawionych w dwa piętra.
Ale Rosja to specjalny twór, odcięty od świata, szkolony na jego rozbijanie. W Stanach jest jednak demokracja, od której głosów będzie zależna skala wysiłku. Jakże ten wysiłek w potrzebnej skali osiągnąć bez oparcia go o najwyższą świadomość?
Wczoraj znowu słyszałem słuchowisko. Na posiedzeniu koncernu przemy-słowego pytają promotora zyskownej operacji finansowej, skąd czerpie swoją pewność. „Stąd - odpowiada rekin - na czym oparłem całe moje powodzenie”. I ukazuje slogan wygrawerowany na teczce: „Przez Chrystusa i dla Chrystusa”.
1 [Red.:] Spokojnie, spokojnie. Nie denerwuj się.
2 Nabierają pana.
Wkraczam na łatwy tor opowiaduszek o Stanach, które tak lubią Europej-czycy, złażę więc z niego pośpiesznie. Czytelnik i tak się orientuje, że nie wszystko jest dobrze w kraju wyskoków, kiedy równorzędnie z zafundowa-nymi za grube pieniądze uniwersytetami, muzeami i instytutami badawczymi nauczyciel szkoły powszechnej zarabia mniej niż niewykwalifikowany robot-nik, a trzy miliony dzieci pozostaje w ogóle bez wszelkiej szkoły począt-kowej.
Bo nie te gmachy, ani w nich wychowane jednostki będą walczyć, tylko ogół.
A ogół nie opierzył się jeszcze we własną, nad wszystko mocniejszą, kulturę. Toteż opinia amerykańska postawiona wobec skomplikowanej sprawy bolszewizmu, która przerasta jej pojęcie, wścieka się, histeryzuje, robi procesy szpiegowskie, czystki, stwierdzenia lojalności. Kiedy przyjeżdżałem do USA, musiałem między innymi pisemnie odpowie-dzieć na pytanie, czy nie jadę w celu zrzucenia siłą rządu amerykańskiego. Korciło mnie napisać: „Of course”.
Szpiegi hulają, kpią w żywe oczy. Proces jedenastu, oskarżonych właśnie o taką chęć wywołania przewrotu gwałtem, sprawia czasem wrażenie, że oskar-żonym jest sędzia Medina, a nie tych jedenastu drabów. „Czemu pan sędzia podrapał się w głowę, gdy zeznawał oskarżony Iks?” (dosłownie). „Czemu pan sędzia się uśmiechnął, gdy zeznawał oskarżony Ygrek?” Oskarżona o szpiegostwo dziewica Kapłan, która się przezwała Coplon, wykradła dokumenty... żeby pisać sensacyjną powieść, widywała się ze szpie-giem Gubiczewem, bo się w nim zakochała. „Ale przecież pani spędzała noce z niejakim Szapiro?”. - „Co znaczy noce? Poszliśmy razem kupić sukienkę w Nowym Jorku, nie znaleźliśmy odpowiedniej, pojechaliśmy do Filadelfii, również tam nie mogłam dobrać sukienki, musieliśmy zanocować, pojechaliśmy po sukienkę do Bostonu, szukaliśmy sukienki do późna na próżno, znów musieliśmy zanocować”. - „Aleście zawsze brali wspólny numer”. - „Co to znaczy wspólny numer? Szapiro jest bardzo przyzwoity chłopiec, niczego nie żądał i nawet nie rozbieraliśmy się”.
Jury kiwa głowami - ach ta niepewność, ta niepewność... Dziewica na drugi dzień po wyroku jedzie pod Statuę Wolności i rżnie pod nią do dziennikarzy przemówienie pouczające o demokracji. Dwóch drabów, jeden dowiedziony notoryczny agent, drugi co najmniej czynny fellow-trarelle^ zajmuje od pół roku opinię tym, który z nich łże. W Rosji, jeśliby nie byli potrzebni dla procesu pokazowego, dostaliby od samego początku po strzale w podstawę czaszki i niechby św. Piotrowi zawracali głowę swoim pieniactwem. Ale jury, po tygodniach badań, nie może zdecydować się. Ach ta niepewność, ta niepewność... Jury cofa się od wydania orzeczenia, a jedynym skutkiem mozolnego przewodu będzie dochodzenie... znowuż ‘ [Red.:] Współtowarzysz, mający te same zamiary. 34 przeciwko sędziemu, miał bowiem okazywać lekkie oznaki nieufności w stosun-ku do jednego z łobuzów.
Może ktoś, komu wola, powiedzieć, że przedkładam kulę w łeb bez sądu nad cas de conscience1 sędziów. Podczas kiedy tylko podkreślam, w epoce zbliżającej się rozgrywki, te dodatkowe obciążenia demokratycznego społeczeństwa, które i tak jest w sobie zamylone, nic nie rozumie co się dookoła dzieje, czuje, że w otaczającej ciemności czają się jakoweś siły gotowe go pozbawić lodówki, miota się, zapala wyłączniki, podejmuje nagonki, którym pierś nastawiają szlachetne bęcwały - a szpicle się śmieją.
No to może Europa pomoże? Wstrzyknąć w nią dolary i usztywnić przeciw tej groźnej nasuwającej się ciemności.
W tym miejscu Stany Zjednoczone przypominają mi mego kuzyna, starego Chomińskiego, który od czasu do czasu zjeżdżał do Warszawy, stawał w hotelu „Rzymskim” i jadąc wolno autem z hotelu zawsze tą samą trasą, sypał na prawo i na lewo pieniędzmi.
Zapytany przez dziennikarzy, czy • uważa ten swoisty plan Marshalla za najbardziej celowy, z całą powagą odpowiedział, że tak. Ale poczciwemu wujowi Chomińskiemu rychlej wyschła kiesa, niż zaradził na biedę ludzką i to samo grozi idącemu w jego ślady wujowi Samowi. Pękać można ze śmiechu na wykrzyki prasowe i radiowe, kiedy nagle okazało się, że zamaniono oczy amerykańskie berlińskimi trudnościami, pchnięto Jankesów do nic nie dającego prestiżowego liftu powietrznego, nastraszono komunizmem w Europie, wepchnięto w plan Marshalla, a potem okazało się, że to jest drugoplanowy front i szydło wyszło z worka... w Chinach, na które już jednak amerykańskiemu Chomińskiemu zabrakło pieniędzy. Gabriel Heater, niesłychanie popularny komentator radiowy, uosobienie „szarego człowieka”, rozdziera szaty:
- Naprzód mówili, że trzeba Europę karmić, stworzyli plan Marshalla - daliśmy dolary. I cóż się stało? Anglia daje swoim obywatelom bezpłatne zęby, bezpłatne okulary, a kobiety, które chciałyby szczupłej wyglądać, mają prawo do bezpłatnych gorsetów. Potem zaczęli mówić, że trzeba tych gorsetów bronić, stworzyli plan atlantycki - damy na zbrojenia dolary. Potem okaże się, że trzeba tych danych dolarów bronić - damy dolary... jeśli je jeszcze będziemy mieli. To na to krwawiła się ta nasza młodzież? May I have a persona! word?2 Ta nasza młodzież nie ma pojęcia, jak jej urok się podniesie, jeśli będzie używać „Shampoo Hieratonic”. O, co za miękkość daje to włosom! ThankJou... A pan Stalin tylko się śmieje...
Istotnie, pan Stalin się śmieje, bo już w 1928 roku w Zasadach leniwemu pisał, że na Stany Zjednoczone należy uderzyć w stanie kryzysu. (Uwaga:
1 [Red.:] Skrupuły.
2 [Red.:] Czy możemy zamienić parę słów prywatnie (na boku)? 55 podziwu godne, czemu ludzie tak w głowę zachodzili naprzód co zamierza Hitler, obecnie co zamierza Stalin, kiedy obaj ci panowie z godną uznania otwartością sami o tym w swoich książkach napisali). I jak rolnik, który czeka aż uschnie skoszona trawa, aby ją zwieźć jako siano i pogląda na barometr, tak Stalin (do niedawna nice fellow, old Joe) pogląda na wskaźnik kluczowy, produkcji stali, który stanął na sześćdziesięciu jeden procentach capacity i na jesieni grozi wielkim strajkiem. Na Europę nie wybiera się bynajmniej.
Coś z tego poczyna do amerykańskich głów przenikać. „New York Times” wieści zawalenie się planu Marshalla, w Kongresie panuje silna tendencja, aby pakt atlantycki nie skutkował automatycznie obowiązku zbrojenia Europy. Te różne zastrzeżenia poczynają nurtować nie tylko kongresmanów i publi-cystów, ale i szarego człowieka.
Przy kiosku na high-way gentelman w koszuli flanelowej w ogromne kolorowe kraty tchnął na mnie aromatem coca-coli:
- Panie - wybałuszył na mnie oczy - a może czerwoni tylko po to atakują pakt atlantycki, żebyśmy go tym zacieklej trzymali w paszczy, jak pies, któremu się wydziera na nic nikomu niepotrzebny patyk, kiedy tymczasem wspólnik rabuje chiński spichlerz?
- Racja. Macie wy taką pogaduszkę dla dzieci: „Latała osa koło psiego nosa - pies śpi”.
- 0,Jes... - ucieszył się i zacytował coś w slangu.
- No, więc właśnie... Posłuchajcie jak to idzie:
Narobiliście po wojnie na nowo aut i lodówek, bezrobocia nie było - Stalin nic.
No to potem uzbroiliście się na nowo, bezrobocia nie było - Stalin nic. No to potem zaczęliście fabrykować na plan Marshalla, bezrobocia nie ma - Stalin nic.
No to potem - co tu robić? - przezbroiliście się, bezrobocia nie ma - Stalin nic. Ale jak długo i ile razy można się przezbrajać? No to potem wymyśliliście pakt atlantycki, będziecie fabrykować broń dla Europy, bezrobocia nie ma, Stalin...
- Jak to bezrobocia nie ma? - obrażonym głosem spytała kratkowana koszula. - Trzy miliony osiemset tysięcy już jest i coraz więcej będzie. W mojej fabryce dywanów we Frehold zamknęli nocną szychtę, dobrze, że miałem zasiedziałe seniority, to mnie z posady tkacza, gdzie miałem osiemdziesiąt dolarów tygodniowo, przeniesiono na zamiatacza o płacy czterdziestu sześciu dolarów. A iluż innych, z młodszym seniority, wyrzucono na bruk?
- No, jak tak, to zbliża się koniec bajki: „Pies - cap...”
- To co mamy robić?
Wzruszyłem ramionami. Chciałem powiedzieć: „Mniej czytać comics (idioty-czne awanturnicze przygody - podpisy pod ilustracjami, na których czytaniu 56 wielka liczba Amerykanów zaczyna i kończy dziennik). Ale by nie zrozumiał.
Więc tylko wyraziłem przypuszczenie, że Stalin trzyma się zasady napoleńskiej:
„W wojnie ten wódz zwycięża, który lepiej potrafi wyzyskać głupstwa przeciwnika”.
Amerykanom poczyna się wydawać, że właśnie robią te głupstwa. Ich sekretarz skarbu, Snyder - po konferencji ze Staffordem Crippsem na temat gap1 budżetowej, ziejącej w szalupie angielskiej - nie doszedł do żadnego wnio-sku. „Plan Marshalla - smętnie stwierdza w artykule wstępnym „New York Times” - nie poskromił ekonomicznych nacjonalizmów, ale przyczynił się do ich wzrostu”. W planie Marshalla pismo widzi „wielką pokusę do uciekania się do środków doraźnych, niewspółmiernych z ideologią na dłuższą metę”. W „New York Daiły News” J. 0’Donnel stwierdza, że plan Marshalla już zbankrutował.
*
Sprawa Chin zwłaszcza wywołuje konsternację. Miałem smutną uciechę, obserwując pierwsze nepowe głosy finansjery amerykańskiej po wkroczeniu czerwonych. Ach, jacyż grzeczni... Ach, jacyż rozsądni... Ach, jak chcą kooperować.. Oni rozumieją, że stosunki ze Stanami są dla nich konieczne. Przypomniał mi się obrazek, który widziałem w Polsce 1959 roku. Nauczycielka pytała komendanta bolszewickiego, czy ma zdjąć portrety prezy-denta i obu marszałków. „Ależ niech wiszą”. - „A czy dzieci mają odmawiać modlitwę?” - „Naturalnie”. Na takie wieści liczni burżuje, którzy już byli w Rumunii, wrócili z autami i betami.
Przeszło dwa miesiące - konsul amerykański dostał od policji po mordzie za nieprzestrzeganie prawideł jazdy z komentarzami w urzędowej prasie, że mordobicie zaaplikowano nieprzypadkowo, tylko jako dokumentację, że się dominacja kapitalistów skończyła. Przemysłowcom każą płacić jakieś rozdęte renumeracje robotnicze wstecz, a na likwidację - już za późno. Trzeba by, zaiste, nadmiernych ilości wishful-thinking, aby utrzymać amery-kańską opinię w przekonaniu, że to jest lokalna sprawa chińska, że chiński bolszewizm jest całkiem inny itp. Mao-Tse-Tung, dyktator Chin, rozwiał te złudzenia w publicznych przemówieniach, stwierdzając, że będzie prowadził politykę Kremla.
Polityka jest jasna - frontem pierwszej wagi jest AZJA. Pamiętam, jak w 1954 roku Radek demonstrował mi pracę Instytutu dla Ludów Wschodnich (dokładnej nazwy nie pamiętam), którego był kierowni-kiem. Uderzyła mnie egzotyka krajów, z których uczniowie pochodzą, i cyfry kończących gruntowne przeszkolenie. Kształcili się tam i Rosjanie i została mi w głowie liczba osiemdziesięciu Rosjan-absolwentów z języka japońskiego. Teraz ta długa cierpliwa praca daje rezultaty.
1 [Red.:] Gap-luka.
W Indochinach, kształcony w Moskwie Ho-Chi-Min ustanowił już reżim komunistyczny przy zupełnej bezradności Francuzów. Republika Koreańska, „ostoja demokracji w Azji”, już otrzymała wyrok śmierci od marionetkowej czerwonej republiczki północno-koreańskiej, wiele mniejszej, ale... rozporządza-jącej dwustu tysiącami wyćwiczonego przez Sowiety wojska. Wyrok śmierci żąda „wolnego ludowego plebiscytu” na sowiecką manierę. „Ostoja demokra-cji” rozporządza pięćdziesięciu tysiącami wojska i podnosi się alarm, że w ciągu trzech miesięcy upadnie, jeśli w niej jeszcze nie utopić stu pięćdziesięciu milionów dolarów (wówczas, kiedy błagającą o pomoc panią Czang-Ka^--Szek odprawiło się z kwitkiem) i jeśli się nie pośle wojsk amerykańskich (które w grudniu się wycofało). Dom wariatów!
Wishful-thinking wskazuje na Japonię i amerykańskiego Wieniawę, Mac Arthura, jako remedium na bolszewizm w Azji.
Ale należy to uznać za złudzenia. Japonia jest krajem najostrzej niesamowy-starczalnym na świecie. Może istnieć albo w oparciu naturalnym o ląd azjatycki, a to oznacza jej przejście na tamtą stronę barykady, albo o pomoc amerykańską, co jest zupełnie iluzoryczne, skoro się opuściło Chińczyków, skoro się przykręca śrubę na planie Marshalla do tego stopnia, że jego kierownik, Hoffman, grozi po-daniem się do dymisji. I w Japonii śrubę się przykręca do tego stopnia, że Zwią-zek Kolejarzy uchwalił sprzeciwiać się redukcjom w drodze oporu fizycznego. Wybory w Japonii dały trzy miliony głosów komunistycznych; silnie zdyscyplinowana i zamknięta partia komunistyczna w Japonii liczy dwieście tysięcy członków, a pierwsze dwa tysiące zwracanych przez Rosję jeńców powitało spotykającego ich generała Mac Artura śpiewem internacjonału i okrzykami na cześć Stalina.
Zamordowanie przez komunistów ministra Shimoyama, atak na stację policyjną w Taira, uchwała kolejarzy - to tylko ogniwa łańcucha zdarzeń, które pozwalają ambasadorowi Paniuszkinowi występować na Komisji Dalekiego Wschodu w roli obrońcy demokracji w Japonii.
Zobaczymy, jak będzie dojrzewać to jabłuszko.
*
Kiedy Stany Zjednoczone są tak zagrożone z zewnątrz, a wewnątrz przechodzą linienie w ideologii gospodarczej, w walce pomiędzy zasiedziałą Free Initiatwe (jakby w dobie późnokapitalistycznej istotnie było miejsce dla swobody ekonomicznej jednostki) i rozpanoszoną Managerial C lass, a nieuchronnie nasuwającą się koniecznością gospodarki społecznej, kiedy widmo inflacji i bezrobocia nie schodzi w dzień i w nocy z oczu i kiedy rządy w Waszyngtonie zależne są od fluktów dosyć przypadkowych (część własnych demokratów zwalcza Trumana, Kongres tygodniami może być unieruchomiony przez obstrukcję), a w sprawie najważniejszej, bo obronności kraju, armia, marynarka i lotnictwo dają gorszące widowisko kłótni, doprowadzające do samobójstwa 38 jednego sekretarza obrony narodowej, do zrezygnowania jego następcy, kiedy wieści o złej (sprawozdanie Hoovera) i nieuczciwej gospodarce (zawieszenie generałów „pięcioprocentowców” w związku z dostawami) przenikają do ogółu - w potężnym, silnym i młodym społeczeństwie, schwyconym w klesz-cze międzyepoki w stanie niewypierzenia i zagrożonym, poczynają grać spekulacje wishful-thinking, które normalnie są raczej właściwe narodom bezsil-nym (marzenia Katerli-Żeromskiego o aparacie niszczącym Moskali) lub de-kadenckim (rachuby Francuzów na linię Maginota). Bomba atomowa!... Kupić, zapłacić, przepłacić, skonstruować, rzucić i mieć spokój... Bomba atomowa, jak linia Maginota miała szczędzić przykrości wojowania.
Każdego laika musiało w latach ubiegłych zastanawiać pytanie, jak to się dzieje, że bolszewicy, którzy nie mają bomby atomowej, są aroganccy, kpią w żywe oczy i odnoszą sukces za sukcesem, a reszta globu, mogąc ich jednej nocy zmiażdżyć, jest w ciągłym odwrocie.
Naturalnie, wiszfultinkiści mieli i tu gotową odpowiedź: demokracja jest zbyt uczciwa, aby użyć tego straszliwego środka zanim zajdzie ostateczna potrzeba.
Żaden uczciwy człowiek nie użyje też bez potrzeby pistoletu. Ale nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nieuzbrojony mógł systematycznie i skutecznie sięgać raz po raz do kieszeni kogoś uzbrojonego w pistolet. Użycie bomby atomowej byłoby stokroć bardziej usprawiedliwione jako prewencja rozpoczynającej się wojny (czym jest zajmowanie Chin), niż jako ułatwienie sobie dokonanego zadania przy kończącej się wojnie (w Hiroszimie). Toteż poczęło się coraz niecierpliwsze dobieranie się do tajemnicy bomby atomowej, którą znają w Stanach Zjednoczonych dwadzieścia cztery osoby oficjalnie i niewiadoma liczba szpiegów nieoficjalnie (patrz rewelacje senatora Hickenioopera, kradzież substancji atomowej w laboratoriach w Chicago itd.). Nie mogąc zwalić tego muru tajemnicy, poczęto liczyć i obliczać. Potrzeba by pięciuset bomb atomowych, ażeby przeprowadzić zniszczenia równe tym, jakich dokonało bombardowanie Niemiec. A czy USA mają pięćset bomb atomowych?
Specjaliści, którzy sypnęli właśnie książkami (R. E. Lapp, M. S. Blanckett), przymrużają porozumiewawczo oko: nie wierzcie takiej bujdzie, gdyby ją kto wmawiał. „Bomba atomowa nie jest automobilem Forda, produkowanym na taśmie” - pisze znany analityk wojskowy, Hansen B. Baldwin, który właśnie odbył podróż po ośrodkach atomowych lub choćby ich poczekalniach. Ale gdyby nawet USA posiadały pięćset bomb, to co? Po pierwsze: bombardowanie Niemiec nie było czynnikiem tak decydującym jak się zdawało, stwierdzają w swoich książkach zarówno generał Fuller, jak i admirał Dickens. Wojenny przemysł niemiecki nie był zgnieciony w sposób wystarczający.
Po drugie: Rosja to nie Niemcy. Któż zliczy zakłady pracujące na rzecz wojny na jej niezmierzonych przestrzeniach. „Jest wielkim złudzeniem przypuszczać - stwierdza H. B. Baldwin po swoim objeździe - że bomba atomowa zapewni nam bezpieczeństwo”.
A po trzecie (i najważniejsze): „Walka, aby była celowa, wymaga by jej przyświecał zdrowy i celowy rezultat” - pisze generał Fuller. A jakiż zdrowy i celowy rezultat uwieńczy, nawet skuteczne, zbombardowa-nie Rosji?
„Bomba atomowa nie jest bronią decydującą - pisze atomistyk R. E. Lapp w swojej książce Must We Hide? - Będzie tragedią Stanów Zjednoczonych, jeśli uświadomią to sobie zbyt późno”.
Ciekawe czy mimo tych głosów będzie trwał „maginotyzm” w opinii amerykańskiej.
Nie ma bowiem decydujących broni. W odległości wielu tysięcy lat może nam się wydawać, że epoka brązowa pobiła kamienną, bo jej broniły niedołężne toporki, albo że żelazna zwyciężyła, przecinając brązowe miecze jak świeczki. Ale już w bliższej odległości rozumiemy, że grecka falanga, kawaleria Hunnów, ciężkie łucznictwo pod Crecy, albo artyleria Karola VII miały tylko subsydiarne znaczenie. Chassepoty, górujące znakomicie nad niemieckimi iglicówkami, nie dały Francji zwycięstwa, bo mając za sobą nowocześniejszą broń, przeciw sobie miały wartości zrastającej się Rzeszy.
. Na razie to nie Stany reprezentują nowe wartości, aczkolwiek potencjalnie przedstawiają rezerwat witalnych sił, w którym poczną się nowe idee. Należy przypuszczać, że w nowej epoce, kiedy ta zacznie isię konsolidować, Stany Zjednoczone zajmą przodujące miejsce dzięki duchowym wartościom, które do tego czasu narosną. Ale dla zbliżającej się rozgrywki nie są Stany wyposażone duchowo. Dopiero przejścia mogą z nich wykuć wspaniałą, nowoczesną społeczność. Stany Zjednoczone czekają na swoją stuletnią wojnę, kiedy „przegrana była ukrytym błogosławieństwem - Anglia dopiero stała się zdolna znaleźć swoją właściwą linię rozwoju” (Fisher). Dlatego, będąc Amerykaninem, uważałbym za niecelowe pisać taką broszurę jak ta, która nie bez słuszności mogłaby być, w warunkach amerykańskich, uważana za defetystyczną. Bo Ameryka nie ma innej drogi do przyszłości jak przez walkę - choćby przegraną.
Bo narody są jak żołnierze na froncie. Dobry żołnierz, jeśli walka przenosi się na jego odcinek - przyjmuje ją jak myśmy przyjęli w 1939 roku. Ale nie lata po cudzych odcinkach. Przecież nie lecimy teraz pomagać antybolszewickim Chińczykom.
Jeśli walka przyjdzie na odcinku amerykańskim - poczekamy. Walcząc, płacilibyśmy nie tylko krwią, ale i zrozumieniem swego miejsca na świecie. Dla przyszłości naszego narodu to zrozumienie jest ważniejsze niż dziesięć bitew wygranych przez Amerykanów „w naszej obronie”.
Bez pomocy polskiej się obejdzie, aczkolwiek będziemy wzywani. W dniu i sierpnia 1949 roku, w samo pięciolecie Powstania Warszawskiego, najpoważ-niejsza stacja radiowa National Broadcasting Corporation zainicjowała godzinną audycję-dyskusję: czy nie należałoby, zamiast planu Marshalla i Karty atlantyckiej, pchnąć wszystkie fundusze za żelazną kurtynę i stworzyć milion do półtora miliona ludzi liczącą armię szpiegów, sabotażystów i agitatorów. Kiedy oponenci pytali wnioskodawcę, pana Laffon-Morse’a, jak uda mu się przeszwar-cować na tamtą stronę półtora miliona ludzi w warunkach pokojowych, odpowiedział, że pośle się tylko instruktorów, a kadry dadzą narody za żelazną kurtyną. Pan Morse, jak widzimy, chce się wymigać skupowaniem słoni dla Hannibala.
Ale my - poczekamy. Doczekamy się, aż pan Morse i współprojektodawcy będą zmuszeni poniechać genialnych planów i po prostu ordynarnie włożyć spinacze i .pomaszerować na linie bojowe. Będziemy ich wówczas szczerze podziwiać. Ich i Amerykę, która się stanie „natchnieniem świata”. Właśnie, wskutek tej swojej wiary w Stany Zjednoczone, nie jako pogromcy Rosji, ale czynnika, który po swojej porażce będzie miejscem, gdzie najżywotniej poczną porastać siły nowej epoki - chciałbym, aby Polacy wówczas znaleźli się możliwie blisko tego kraju największych możliwości.
We wspomnianym już swoim memoriale z i sierpnia 1944 roku pisałem:
Tamtą wojnę Polacy zaczęli w oparciu o Austrię, skończyli w nieporozumieniach
z Francją, tę wojnę zaczęli w oparciu o Francję, skończą w nieporozumieniach z
Anglią,
przyszłą wojnę rozpoczną w oparciu o Anglię, skończą w nieporozumieniach ze
Stanami
Zjednoczonymi.
Lepiej więc tego od początku uniknąć.
Wbrew „czerwonej histerii” amerykańskiej Rosja nie kwapi się do formalnej wojny, zadowalając się wojną istotną, nie wiadomo czemu przez wiszfultinkow-ców nazywaną cold war, skoro armaty grają na jej szerokim froncie. Skoro więc USA nastawione są defensywnie (co w wojnach ideologicznych równa się przegranej), a Rosja do formalnej wojny się nie kwapi, to sądzić należy, że używa chwytu raz już zainicjowanego przez Joffego na konferencji w Brze-ściu, kiedy na ścianie wobec zdumionych wymonoklowanych sztabowców niemieckich wypisał: „Ni mira, ni wojny” (ani wojny, ani pokoju). Ta azjatycka „wydzierżka” przypomina mi obrazek widziany przed tamtą wojną w Moskwie: słabnący pijak trzyma się kurczowo latarni, ale zjeżdża wciąż na dół. Policjant, który ma prawo tylko wówczas zabrać pijanego, jeśli ten leży na ziemi, czeka spokojnie. „A. ty mienia wsio taki nie wo^mios^”.1 - mruczał obywatel, kurczowo trzymający się słupa i osuwający się cal po calu. Policjant spokojnie czeka: będzie go miał bez zachodu.
Ale w jakiej mierze „bez zachodu”? I co w ogóle znaczy, że „będzie go miał”? I po co czekać dwadzieścia pięć lat, jak głosi punkt czwarty bukareszteńskiego horoskopu?
Istnieją po temu dwa powody natury materialnej i duchowej. Powody, dla których nie można też stawiać na zwycięstwo Rosji. Kraje satelickie, z wyjątkiem Czech - mało uprzemysłowione, pragnęłyby przerobić drogę, której taki kawał uszła Rosja. Jeśli Polska jest w czterdziestu procentach państwem przemysłowym, a w sześćdziesięciu państwem rolniczym, a Minc chce odwrócić stosunek procentowy, to musi znaleźć gdzieś kredyty inwestycyjne i tu może liczyć tylko na pomoc Wielkiej Protektorki. Toż samo inne państwa satelickie.
Wielka Protektorka nie może przechodzić nad tymi potrzebami całkowicie do porządku dziennego, bo dzieje jeszcze nie znają autokraty, który by na czas dłuższy postawił logikę gospodarczą na głowie - bezkarnie. I widzimy, że Rosja cyka pożyczki i zasiłki wszystkim podopiecznym. Wszystko, co się w Rosji dzieje, jest skryte i to pozwala na daleko idące dedukcje o rabowaniu Polski. Nie wiem, czy te łatwe spekulacje myślowe nie są zbyt 1 A ty mnie jednak nie weźmiesz. dowolne. Nieprzebudowanie ustroju gospodarczego satelitów równa się ich nieskomunizowaniu. „To się wywiezie ludność” - mówią nasi hurrapublicyści; mając w duszach nieskończony kompleks niższości wobec Rosji, z całą łatwością wytrząchują z rękawa te setki tysięcy wagonów, które wywiozą na Kołymę dziesięć narodów Międzymorza.
Czy z równie lekkim sercem do tej ewakuacji dołączą czterysta milionów zacofanych rolników chińskich?
Ledwo ukonstytuowała się nowa bolszewicka rzeczywistość w Chinach, już okazało się, że drugije y pląta to^e kusyyt’ choc^u^. Jen-Pi-Shi w swojej mowie w Peiping zapowiada w ciągu czterech-pięciu lat odbudowę zniszczeń (forsa!.,.), a w ciągu dziesięciu-piętnastu następnych (już tu więc tyle mamy czekać...) uprzemysłowienie Chin czterokrotne (jeszcze więcej forsy!...). Inaczej rol-nik chiński zostanie rolnikiem chińskim - maszeruj tu z takim na podbój świata.
Do 1959 Rosja przeobrażała się nadludzką prywacją, mając do czynienia z półtorasta milionem ludności. Teraz ma siedemset milionów podopiecznych, a jeśli tyrady Paniuszkina poskutkują - dalszych sto milionów, a jeśli Korea, a jeśli Indochiny...
- Da nie wsie ra^oml... - może krzyczeć Stalin do gorliwych wyznawców, jak chłop, który gramoląc się na konia, prosił o pomoc wszystkich świętych aż hycnął zbyt silnie i przewalił się na drugą stronę. Już pod względem materialnym porównanie ze spokojnie oczekującym stójkowym nie jest ścisłe. Owszem, późny kapitalizm słabnie i osuwa się na dół, ale czyhający na jego upadek policjant przejadł się i ma bóle żołądkowe. Strona moralna sprawy jest jeszcze bardziej godna zastanowienia. W czasie rewolucji październikowej obchodziłem z ramienia komitetu polskiego miasto z patrolem bolszewickim (szło o każdorazowe udaremnienie zamachów na polskie placówki jako „neutralne”). Byłem do głębi zaskoczony ideowym ładunkiem w duszach tych marynarzy. Z takim patrolem po ulicach Piotrogrodu chodził Chrystus Błoka. Potem tym ładunkiem szafowano na tysiące zbrodni, po Katyń włącznie. Ostre środki, niszcząc objawy, na które są skierowane, produkują wydzieliny, których nadmiar może zabić organizm, któremu miały służyć.
Poseł sowiecki w Meksyku, zbliżając się do przegranej, zmiótł pionki ruchem pół gniewnym, pół żartobliwym:
- U mnie wybuchła rewolucja, nie uznaje odstąpienia terytoriów, unieważ-nia logikę gry...
- A cóż pionki .winne - sieknąłem, łażąc pod fotelami.
- Rewolucja nie może być cukierkowa - grzmiał spod drugiego fotela.
‘ Te nowo wylęgłe kurczęta też już chcą dziubać.
Ale rewolucja i bezprawie nie może trwać wiecznie. Dlatego nie przy-puszczam, by Chrystus Błoka promieniował wśród sowieckiej biurokracji. Czapski pisze, że poeta był coraz smutniejszy, zamilkł i odmawiał deklamowania swojego utworu.
A może i Blok był cukierkowy? Ale i zahartowany całożyciowy rewolucjoni-sta, animator frontów wojny domowej, Trocki, na dwa lata przed swym zamordowaniem pisał: „Nie jest do pomyślenia socjalizm, który nie idzie w parze z rozkwitem ludzkiej indywidualności”.
*
A teraz - o ciążeniu materii.
Czyż może być człowiek o tak potężnych barach, który by wstrzymał w biegu Niagarę? Czyż może być dyktator o takim geniuszu, o takiej niezależności od sił działających, który by wstrzymał w biegu tradycję kilkusetletniego imperializmu rosyjskiego, przekuł charakter narodowy, przekuł dążenia i umiłowania narodo-we na ogólnoludzkie, wyeliminował wszystkie bliższe cele, kazał milionom popełniać bydlęce czyny i nie zabił w tych milionach duszy? Nie sądzę, aby w razie udania się planów Hitlera, grający Beethovena gestapowcy zdolni byli odgrzebać w swych duszach resursy, pozwalające zbudować uczciwy Neue Ordnung.
Nie sądzę, aby mógł to zrobić zwycięski bolszewizm. Rządcom na Kremlu może się wydawać, że mogą schować z powrotem wydobyte na czas wojny rekwizyty: popów, Suworowa, apologię carów budujących Rosję - Piotra I, Iwana Groźnego. Jak w czasie wojny człowiek rosyjski walczył nie z faszyzmem, tylko z najeźdźcą, tak samo a la longue nie będzie ponosił dobrowolnych ofiar dla organizowania czterystu milionów Chińczyków w imię rewolucyjnej piosenki o wyzwalaniu biedaków w grenadz-kim powiecie. Do grenadzkiego powiatu ruszy albo jako ideowy Rosjanin po ekspansję dla swojej ojczyzny, albo jako udziałowiec szajki rabusiów. Tak czy inaczej jednakowo nie wyjdzie to na zdrowie zegarkom grenadzkim, ani mieszkańcom grenadzkimi. I tu jest gwarancja - że można rozbić świat, koń-cząc dzieło Hitlera, a nie być w stanie go zorganizować. Zanik bujnej porewolucyjnej literatury rosyjskiej zdaje się świadczyć, że tam pod kotłem przestaje się buzować. Porównajmy dwie powieści Fadiejewa, najbardziej prononsowanego pisarza obecnej Rosji, prezesa Związku Lite-ratów, delegata na wszystkie kongresy intelektualistów. Jego Rozgrom z cza-sów walk domowych w Rosji, opisujący dzieje rozgromionego bolszewickie-go oddziału, jest gorzki, ludzki, pałający gniewem, gorejący ogniem tęsknoty. Jego Mofodaja Gwardia - dzieje młodzieży komsomolskiej w czasie minionej wojny - jest to piekielnie nudna szmira, w której się poruszają szablony niezskazitelnie ideowych, nieskazitelnie bezbarwnych i nieskazitelnie nudnych komsomolców.
Ten pisarz w ciągu trzydziestu lat nie przygalopował do żadnej Grenady, tylko do nudnego Urzędu Propagandy Trustu Bolszewickiego.
*
Nie ma rady: zawiodą się ludzie wyczekujący po obu stronach barykady, że im ludzie z tamtej strony przyniosą zdrowy ukłon życia. Ale nic ich przed tym zawodem nie powstrzyma. Bo jak powiedział lord Halifax (ale ten z XVII wieku): „Ludzie zwykle dają się ponieść .marzeniom. Ani im w głowie powstrzymać ich bieg, tak się lubują w tym pędzie”. Nie zawiodą się tylko ci, którzy mają mniej wiszfultinkowate marzenia, którzy wybierając się osiąść w nowej epoce, liczą, jak osadnik osiadający w dżungli, że pożar międzyepoki najwyżej oczyści teren, ale zbierają wszystkie siły na budowę od nowa.
Czy zaliczyć tych ludzi do optymistów, czy do pesymistów? Wingfield-Straffbrd w swoim studium o cywilizacji zirytował się na ten podział: „Ze wszystkich nalepek naj idioty czniejsze, a przecież stale używane, są nalepki «optymizm» i «pesymizm»”.
Jeśli to, co się nazywa optymizmem dyktowało legendy dawniej o papiero-wych czołgach, a teraz o wojnie atomowej, jeśli optymizmem nazywa się bezmyślność, z jaką witało się nadciągającą burzę dziejową, a teraz oczekuje się wjazdu na białym koniu, to, istotnie, musielibyśmy za Havelockiem Ellisem powtórzyć, że „miejscem, w którym najwspanialej rozkwita optymizm, jest dom wariatów”.
Jeśli jednak optymizmem nazwiemy wiarę w człowieka, w wieczny postęp ludzkości, to, mimo gromów na XIX stulecie, które gęsto rozsiałem w tym liście, trudno mi nie powtórzyć Goethego: „Edel ist Mensch, hilfreich md gut” \ Tylko że trudności, z którymi w gruncie rzeczy szlachetna istota ludzka spotyka się na świecie, są tak ciężkie, kataklizmy, które łamią złe zrosty ludzko-ści - tak potężne, że „pozycje zdobyte przez jedno pokolenie mogą być tracone przez następne. Myśli ludzkości mogą pójść drogami, które prowadzą do zniszczenia i barbarii”.
Jeżeli te gorzkie słowa wypowiada H. Fisher w króciutkiej przedmowie do swego obszernego dzieła historycznego, to znaczy, że myśl o tym specjalnie go uwiera. Bo Fisher już nie jest dziewiętnastowiecznym pisarzem, ale dzieciństwo jego czerpie soki z XIX wieku. Ten wiek patrzył na zbyt wiele nieprawości, by pozostać przy bukolicznej wierze Goethego w człowieka. Ale zawsze każdą nieprawość jakoś prąd dziejowy wynosił na miejsca światłe i jasne: zbroczone krwią niewinnych spisy jakobińskie przemieniał w bagnety niosące ludom wol-ność; wyzysk - w rewolucję przemysłową; bezrobocie maszynowe - w roz-kwit handlowy; ucisk kolonialny - w budowanie nowych kontynentów cy-* [Red.:] Człowiek jest szlachetny, pomocny i dobry. 45 wilizacji. I dlatego wiek XIX począł wyobrażać sobie postęp ludzkości jako zygzakowatą linię - od właściwego celu do niewłaściwego i z powro-tem - ale ciągle wyżej: tak, jakby kto wchodził po wieży krętymi schodami, aby zobaczyć co jest za rzeką. Im kto był wyżej, tym więcej widział, ale raz po raz wynosiły go kręte schody ku okienkom umieszczonym z przeciwnej strony. Cóż z tego, że obejmował teraz szerszy widnokrąg, kiedy patrzył w niewłaściwą stronę. Wiek XIX uspokajał: „Grunt w tym, że poziom wyższy. Idźcie dalej - dojdziecie”.
Ale kiedy doszło się... do komór gazowych, strapiona ludzkość stanęła:
gdzież ten poziom wyższy?
I historycy poczęli, jak Fisher, pisać gorzkie słowa. My, „młodzi”, jednak (niech mi Pan pozwoli szwarcować się w waszym Klubie Trzeciego Miejsca) czujemy, że jednak ten zygzak postępu jest, tylko że nie idzie łamaną linią w górę, a jest jak spirala położona na ziemi, biegnąca po niej coraz wyższymi splotami. Każdy następny splot jest wyższy od poprzedniego, może gdzieś splot najwyższy, wyobrażamy tylko, urwie się i zakończy w wymarzonej krainie za obłokami. Ale tymczasem sunąca spiralą ludzkość zsuwa się od czasu do czasu w dół, rżnie pyskiem w błoto, w to samo błoto, na tym samym poziomie, na którym leży spirala pierwsza. To rżnięcie łbem w błoto zachodzi, kiedy się wali dawna epoka. Epoka, która trzasnęła, kończy swój wzrost z ziarna, pączkowanie i kwitnienie bukietem przekwitłych nacjonalizmów. Do swobody jednostki idą dzieje przez ostateczne jej pognębienie w młynach totalitarnych. Widać nie tylko trzeba zburzyć wynaturzony ustrój ekonomiczny, nie tylko do gruntu wyplenić autarkie, ale w duszach ludzkich wypalić zalążki, z których wyrastały. Zdaje się jednak, że nie ma tak ostrego środka, który by wypalił w duszach ludzkich poczucie, że gruszka na miedzy dzieli go od sąsiada. Po prostu - sam człowiek musi z tym wypale-niem zginąć na rzecz swoich dzieci, które wychowały się z dala od tej gruszy na miedzy, w pojęciach eszelonów, biletingów, przerzucania ludności, planowania, racjonowania, przymusu społecznego i względności świętego prawa posiadania. „Tatusiu - pytała córeczka mego znajomego - skoro nie służyłeś w Polsce w wojsku, to skąd miałeś Naafi?”.
I tę dopiero córeczkę - pocznie ponownie wznosić spirala. Przejście z powrotem do trosk o jednostkę będzie cechą organizmów multinarodowych. I cechą świata maksymalnie planowanego, który służy jednostce maksymalnie wolnej.
Trzeba przyznać, że po drodze tymi z nas, którzy dotychczas nie sczeźli, rzuca porządny wir i nie ma się co łudzić, panowie koło pięćdziesiątki, żebyśmy z niego zdążyli wyleźć na stały ląd.
Jest taka nowela Poe’go Whiripool. Morze otwiera się do dna, a po peryferiach wirującego kotła mknie łódeczka z dwoma ludźmi - na samo dno, do iłkiego gruntu wielotysiącmetrowej przepaści.
Cóż tu planować w takim położeniu? Trzeba trzymać się burty łódeczki i tyle. Dlatego segreguję i czyszczę jajka1 w pokorze ducha, ciesząc się, że żyję i że mam jeszcze pewne zainteresowania, na przykład smakowitymi ogłoszeniami naszej gazety lokalnej: „Jakąż radość zrobisz mamusi lub bliskim, ofiarowując im na birthday gustowną działkę zakupioną na naszym cmentarzu. Osiemdziesiąt procent zapłacisz po pogrzebie dopiero. Pomyśl, czy jesteś w stanie nabyć gdziekolwiek podarunek na tak dogodnych warunkach*’. Tout est pour le mieux dans le meilleur des mondes... possibles2, pocieszam się za starym kpiarzem Voltairem.
- Cóżeś myślał, spadając - pytałem chłopaka, który spadł z piątego piętra na asfalt, potrzaskał nogi, ale mu je poskładano z kawałków, chodził bez kuł i był demonstrowany przez szpital:
- Myślałem jak wylądować.
Ale ja nawet nie myślę jak wylądować.
*
Kokietując czytelnika cierpieniami młodego Werthera (może już po spirali wchodzimy w neosentymentalizm?) o mało a zapomniałbym go poinformować o małym drobiazgu (punkt czwarty horoskopu) - dlaczego ma czekać na zakończenie się bałaganu przez dwadzieścia pięć lat? Przede wszystkim dlatego, że tyle czasu potrzeba, aby wymarło pokolenie Rzędziana z ideałami gruszki na miedzy granicznej, które dotychczas rządzi światem.
Po drugie, że przy obecnym rozwoju technicznym i epoki prędzej lecą i spięcia między epokami są krótsze.
Epoka kamienia łupanego trwała nieokreśloną ilość tysiącleci, gładzone-go - trzy tysiące lat, brązu - osiemset lat, żelaza - trzysta lat, a epoka pary sto lat. Dlatego sądzę, że w dwadzieścia pięć lat damy sobie radę, ale jakby kto się sprzeczał, to mu mogę parę lat w tę lub w tamtą stronę ustąpić. Czy ten nowy świat będzie się zrastał dedukcyjnie, czy indukcyjnie, czy drogą pośrednią - przez różne międzynarodowe zarządy, poczynając od mniej spornych, jak lotniczy, kolejowy, pocztowy - mało mnie to wzrusza, mnie tam już nie będzie. Natomiast co można jeszcze dla Polaków w tym śmiertelnym whiripool zrobić, to zrobić należy - przez Klub Trzeciego Miejsca, czy, po prostu, przez ludzi uczciwych.
* [Red.:] M. Wańkowicz przebywał wówczas na kurzej fermie u córki.
2 [Red.:] Wszystko jest jak najlepiej na tym najlepszym ze światów... możliwych.
47
Część 2.
DYSPROPORCJE
HISTORYZM I MOŻLIWOŚCI
Zatoczywszy koło, wracamy więc do odwiecznego „słoń a sprawa polska”.
Ta sprawa teraz sama przez się nie gra, jest funkcją spraw światowych do tego stopnia, że ważniejsze jest dla Polaka zastanawiać się nad sposobem myślenia np. Mao-Tse-Tunga niż Bieruta. Dlatego wracając do spraw polskich, wracam nie do ich ogólnego politycznego aspektu, doraźnie bez reszty pokrywającego się ze światowym, a do naszego sposobu życia na emigracji. Jeśli dojdziemy do przekonania, że w konflikcie, który nadchodzi, nie będzie ani nic do obrony, ani nic do zdobycia, to zachodzi pytanie: w jakiejże postawie moralnej spotkamy ten konflikt?
Jest to pytanie specjalnie trudne dla nas, Polaków, przede wszystkim dlatego, że straciwszy wszystko, jako jedyny aktyw z pogromu wynieśliśmy wspomnienie o naszej postawie moralnej i nader niechętnie patrzymy na każdego, kto - w naszym zrozumieniu - chce nam ten ostatni i jedyny aktyw zdeprecjonować. Poza tym skopano nas, upokorzono i pragniemy rewanżu. Wreszcie, tkwimy po tej stronie barykady i chcemy robić dobre wrażenie, nie psuć sobie stosunków, zapominając, że dobre stosunki jednostki nie zawsze pokrywają się bez reszty z dobrem publicznym. Przed wojną dobrze odprasowa-ni czarusie na placówkach w Niemczech uważali, że im Smutkiem psuję dobre stosunki.
Poza tymi jednak koniunkturalnymi prawdami jest powód zasadniczy, dla którego Polaka trudno jest skłonić w procesie dziejowym do postawy, która będzie mu się wydawała bierną. Należymy bowiem, dzięki swemu położeniu geopolitycznemu i wynikłym z niego dziejom, do grupy narodów historycznych i jako tacy trzymamy zaraz miejsce po Wielkiej Brytanii, Rosji, Francji i Niemczech, a przed wszystkimi Belgiami, Holandiami, przed narodami obu Ameryk, przed narodami Międzymorza i nawet przed Włochami, mimo że tyle im zawdzięczamy. Słuchając przez radio Mussolliniego po bitwie pod Monte Cassino wrzeszczącego, że ponownie po Via Appia ciągną na Rzym barbarzyńcy, pomyślałem, że ma nieco za szeroki pysk, bo co tam robili Rzymianie i papieże, pisze się tylko w ułamku na włoski rejestr, a ja ani swoich Piastów nie wymieniłbym na jego gibellińskie uganiania się, ani swoich Jagiellonów na jego książątka. I że w Polsce nie znalazłbym takiego adwokata, jak ten napotkany w Campobasso, który zastanawiał się, że jego rolnicza prowincja Molise mogłaby się wyodrębnić i stanowić niezależną jednostkę polityczną pod nadzorem wielkich mocarstw.
Słowa Piłsudskiego o Polsce skazanej na wielkość są ciężką prawdą i dlatego pseudo-trzeźwi Polacy, wyciągający z minionej klęski podlutką nauczkę, że gwarancją istnienia Polaków jest zatarcie się, zmimikrowanie, doczepienie się do kogoś, do czegoś - są zakłamani. Niech powiedzą, że polskość nie ma się co trzymać, niech się skundlą i idą w diabły. Iluż takich mamy, którzy dzieciom nie dają rozmawiać po polsku. Ale niech nie fałszują prawdy, pouczając, że samobójstwo jest zabiegiem leczniczym, a kula strzelona w serce podziała jak glukoza przepisana na jego wzmocnienie.
Niech mi wolno będzie powiedzieć na wstępie tych polskich rozważań, wbrew niechęci papug nie rozróżniających megalomanii od poczucia swojej wartości.
Jeślibyśmy sobie tych słów Piłsudskiego nie postawili wyraźnie, nie byłoby tematu do dalszych rozważań. Zaadoptowalibyśmy piękny slogan o obronie kultury przed bolszewikami, slogan zapewniający spokojne życie, a w przyszło-ści jakieś doskonałe „Naafi”. Zachowalibyśmy twarz ideową, paszport pewny i dostęp do cycka tej kultury - krowienty późnokapitalistycznej. Ale Polak jest z innej mąki. Nie mówię tego z przechwałką, mówię to - aż żałośnie. Wciąż wzrastała dysproporcja między naszą tradycją historyczną a naszymi losami, zamożnością, ciężarem gatunkowym wśród narodów; wciąż wzrastała rozpiętość pomiędzy pojęciem, jakie Polak ma o sobie, a tym, co ten Polak realnie znaczy. Ta rozpiętość właśnie tak bardzo denerwuje świat od Dostojewskiego po Churchilla.
Hiszpanie, schodzący z areny świata, zamknęli swoją wielką spuściznę w zabawnych fochach grandów bezsilnych, ale bezpiecznych za swymi Pireneja-mi. My, ledwo przecknąwszy się na „ziemi równej, nikomu nie bronnej”, musieliśmy iść aż pod Kijów, mieliśmy ciężkie poczucie skazania na wielkość na Międzymorzu, poczucie, któremu nie odpowiadały ani realne siły, ani realne wartości.
To polskie „ani guzika”, które dało tyle wynaturzeń, fanfaronady niezmier-nego frazesowiczostwa, naiwność polityczną, arogancję i hochsztaplerkę mię-dzynarodową, równocześnie tkwiło głęboko i karnie w najprzeciętniejszym Polaku i wybuchało w tylu dramatycznych momentach minionej wojny. Nie jestem bynajmniej zwolennikiem tezy, że żołnierz polski jest najlepszy na świecie. Nie może dać istotnie dobrego żołnierza naród, w którym nie kształcono charakteru. Ale każdy z narodów historycznych, a więc i my, ma dobrego żołnierza (każdy z innych powodów). Najdobitniej nam to zademonstrowali Żydzi. Nie jest tych narodów historycznych dużo. I patrząc na naszych żołnierzy w bitwie, zrozumiałem tę więź, która łączy Polaków. Zrozumieli ją ci, co przeszli powstanie.
- Na wojnie operuje się nie tym, czym by się chciało operować, tylko tym, co się ma w ręku, zarówno z broni, jak z morale - odpowiedział mi jeden z bar-dzo wysokich dowódców Armii Krajowej na moje zarzuty co do wywołania 5i powstania. ~ Otrzymaliśmy naród kształcony przez sto pięćdziesiąt lat niepod-ległościowe, powstańcze i romantycznie. Doraźnie taki naród nie mógł być przeedukowany i nie można go było prowadzić wbrew jego duszy, bo nic by z tego nie wyszło.
Jakże więc teraz można temu narodowi wskazać spokojne „trzecie miejsce” i kazać mu przeczekać w Klubie Obserwatorów.
W początkach 1946 roku w wagonie restauracyjnym Nizza-Paryż spotkałem przemysłowca belgijskiego, wracającego wraz z rodziną z Jasnego Wybrzeża.. Udzielił mi cukru, którego w wagonie jeszcze nie dawali - on już, wraz ze swoim pierścieniem, cygarem i wymuskanymi kobietami był całkiem „po wojnie”. Jechałem z „de profundis” polskich dołów wojskowych, którym nie pozwala-no wracać do Polski i z różowej mgiełki polskiej wojskowej góry, która obiecywała wojnę na najbliższy wrzesień. A tu dyrektor kasyna w Monte Carlo, oprowadzając mnie po salach gry, zacierał ręce, że sezon się ożywia i na przyszły rok Monte Carlo wróci całkowicie do przedwojennej formy, całe wybrzeże pucowało się i inwestowało, plakaty bolszewickie nawet wzywały rentierów i ciułaczy, aby głosowali na partię komunistyczną, bo ta jedynie będzie bronić ich interesów. Polak wyrzucony w to inne ciśnienie, łapał z trudem powietrze i wypytywał każdego, jak teraz ja tego przemysłowca. - Jakie są u was nastroje?
- O, wszystko idzie dobrze; właśnie dowiaduję się, że już piwo pozwolono wzmocnić o dwa stopnie.
A przecież Eurazja podtoczyła się niemal pod próg jego kraju.
- Nie obawiacie się wojny?
Wytrzeszczył na mnie oczy:
- A cóż my mamy do tego jako mały naród? O to niech głowa boli wielkie państwa.
Któryż by Polak tak odpowiedział?
Pomyślałem wówczas o posiedzeniach „Międzymorza”, na których bywałem przed tym wyjazdem do Francji. Gdzie ludzie krajów stokroć bezsilniej szych niż Belgia, wtrąceni do ciemnicy, niewidzącymi rękami wykonywali jakieś koordy-nacyjne ruchy. Gdy jednak padało słowo „Wilno” lub „Lwów”, obolali i skłonni do zgody nędzarze stawali się wojowniczy. Przypomniałem z Flawiu-sza, jak zakładnicy żydowscy, wtrąceni do lochu po upadku Jerozolimy z płonącymi oczami kontynuowali spory talmudyczne poczęte w kraju. Powołując przykład żydowski tym ostrzej widzimy w duszach naszych rozpięcie między wielkością a śmiesznością, które nam daje tyle poniżeń u obcych i tyle ofiar z nas samych.
Żydzi, którzy przez dwa tysiące lat, zdawałoby się, stanowili jedynie zbio-rowość wyznaniową, których świat nie uznawał za naród, tylko za kastę, są - na skutek wszczepionej wiary w Ata Bachartanu (wybraństwo i posłannictwo), wspólnej zarówno wierzącym, jak niewierzącym - narodem historycznym.
Królewskie sny osadzone na nędzarskiej rzeczywistości sprawiły, że gdy goje z pogardą traktowali Żyda, ten Żyd miał nieskończone poczucie wyższości wobec goja.
Coś podobnego było, kiedy oficerowie amerykańscy mówili: „Warto posłać jakiego Polaka po dziewczynkę” i kiedy ten Polak, jeszcze przed rokiem gotów na każdą ofiarę „organizując” zamówienie, spoglądał z uczuciem wyższości na bogatych barbarzyńców.
Jak Żyd jest przykładem narodu historycznego, doprowadzonego do stadium patologicznego, tak przykładem doprowadzonego do stanu patologicz-nego pryncypu wybraństwa był obchód Pessach, który widziałem u sekty Samarytanów. Jest to jedyna sekta, która zachowała żywą ofiarę. Było ich wówczas trzystu dwudziestu na całym świecie i wierzyli, że oni są narodem wybranym, któremu Mesjasz da panowanie nad światem. Kiedy noże zabłysły nad siedmiu wybranymi jagniętami i kiedy pożywaliśmy ich mięso ofiarne z gorzkim zielem pod rozgwieżdżonym niebem (lud ten na dziesięć dni Pessach emigruje pod namioty na górę Gerizim - Przekleństwa, z której ongi miotały plemiona przekleństwa na rozkaz Jozuego) - jakże dale-ko byliśmy od trzeźwej radości z powodu dwu stopni więcej w piwie, którą Bóg pozwolił się zadowalać narodom niehistorycznym i niecierpiącym. Czy jednak takie niehistoryczne narody odbudowałyby Jeruzalem? Czy zdolne by były trwać na „ziemi nikomu niebronnej”, gdzie „jeno gardła a piersi nasze municją naszą”?
*
Należy więc liczyć się z „historycznym” Polakiem takim, jaki jest: czy tam - w Armii Krajowej, czy tu - na emigracji.
Myślę o tylu chłopcach prawych jak złoto: z powstania, z AK, z Brygady Świętokrzyskiej, z Hubalczyków, z września, z przekraczanych granic, z bitew i patroli. Jestem blisko z wieloma z nich. I kiedy przyjdzie do nich agent i da środki pomsty w rękę i przyjdą do mnie, cóż im powiem? Czy może to, co mnie powiedział wielki Polak, Dmowski, kiedy go podczas tamtej wojny pytałem, cóż więc ma robić młody człowiek, skoro mu się zabrania iść do legionów. Dmowski odpowiedział: „Czekać. A jeśli kogo dręczy bezczynność w tej wojnie, iść na pomocnika do szpitala”.
Wyobrażam sobie na przykład wachmistrza Romana z Hubalczyków, chło-pa z pięścią mogącą zabić byka, pochodzącego ze szlachty osadzonej przez wiel-kiego księcia Witolda na brodzie tatarskim na Berezynce w późniejszym po-wiecie wołożyńskim, wyhodowanego na Trylogii, towarzysza Hubala do jego śmierci, wywiadowcę AK na przednich liniach niemieckich w głębi Rosji, więźnia Oświęcimia, któremu wymordowano rodzinę i najbliższych kole-gów - jeśli mu w trzeciej wojnie dam taką samą radę, jaką mi Dmowski dawał w pierwszej.
Albo Jurka z AK, który uczestniczył w zamachu na Kutscherę, na sztab gestapo na Szucha, który zastrzelił na placu Trzech Krzyży pułkownika gestapo. Teraz nudzi się, wkuwając coś na jakichś jałowych studiach. Kiedy przychodzi do mnie i strzelamy w ogródku z wiatrówkowego pistoletu, kiedy Jurek, mierząc, przymyka oko, jego jasna młodzieńcza twarz ścina się w drapieżny wyraz.
Albo tego młodego podpułkownika, z którym spaliśmy w czasie bitwy w jednym schronie, gdy nagle zjawił się, z uważanych za stracone pozycji, zapędziwszy się ze swymi ludźmi w gąszcz niemieckich bunkrów. Doszedł do stopnia oficerskiego z zawodówki podoficerskiej w Bydgoszczy, trwał w szarym zacukanym życiu przed wojną, w czasie wojny okrył się nimbem legendy, awansował, dostał dwa Virtuti, żył pełną piersią w blasku uwielbienia, a teraz zarabia sprzątaniem banku.
Czy i im odważę się dać radę Dmowskiego?
A przecież nie radził Dmowski głupio, a przecież nie aprobujemy decyzji Powstania Warszawskiego bez zastrzeżeń, przecież nie chcemy, by podejmujący te decyzje mogli się chować za nastroje podwładnych, tak jak ci z 1863 roku za brankę, albo ci z 1831 roku za podchorążych. Kiedyś wreszcie bohaterstwo powinno przestać być krwawą ofiarą odkupienia za brak odwagi cywilnej, męstwo - za brak przemyślenia, improwizacja - za nieprzygotowanie, a ideo-wość - za wiszfultinkizm.
Jeśli tak oceniamy przeszłość - to poczujmy się, idąc pod prąd nastrojów, odpowiedzialni za przyszłość, żeby nam nie przyniosła dalszego smutnego plonu niepotrzebnych bohaterstw do dalszych szkolnych wypisów. Musimy występo-wać przeciw ideowej łatwiźnie, dającej niepotrzebne straty w czasie wojny i wykolejenie w czasie pokoju, nawet takiego względnego pokoju, jaki przeżywamy.
Ale niech przeciw „ideowej łatwiźnie” nie występują kundle z programem... jeszcze łatwiejszego życia. Nie wolno nam nic uronić z historyzmu w duszy polskiej, nie wolno tej duszy zubażać, odbierając jej poczucie imponderabiliów i zdolność do poświęceń.
Przyszedł do mnie na ostatnie pożegnanie kolega z prac jeszcze przedniepod-ległościowych. Wywiad na tyłach rosyjskich w 1919 roku, więzienie bolszewic-kie, wytrwała i wbrew wszelkim nagonkom praca nad tzw. radami ludowymi na kresach, usiłującymi wciągnąć w orbitę walki o prawa socjalne biedotę rolną bez różnicy narodowości, członek Sejmu Wileńskiego, długoletni działacz wśród Polaków w Niemczech, uczestnik wyprawy do Narwiku. Pisał do mnie przez cały czas wojny listy, w których, wbrew wszystkiemu, starał się wierzyć - do końca. Teraz... przyszedł do mnie żegnać się na zawsze. Historycyzm przepalił mu duszę, jak kiedyś Towiańczykom. Wstępował do kontemplacyjnego zakonu. W oczach jego boleśnie pogięta międzyepoka, w której majaczyło ukrzyżowane ciało storturowanej ojczyzny, nagle nabrała jasnego, zrozumiałego wyrazu: Bóg 54 walczy z Szatanem. Nie ma niezaangażowanych w tej kosmicznej walce. Każdy z nas jest uwiązany na niewidzialnej nitce, której drugi koniec znajduje się w ręku bożym lub szatańskim.
Żegnając się, patrzył na mnie z rozdzierającym smutkiem, nie jak na tego bliskiego człowieka, od którego na całą doczesność oddali mur kontem-placyjnego klasztoru, ale jak na tego, którego nie zobaczy w wieczności. „Gdybyś był Murzynem, urodzonym daleko od źródeł prawdy, może zna-lazłbyś miłosierdzie. Ale tobie była dana w twoim katolickim domu cała prawda...”
I ja żegnałem tego bliskiego, dzielnego człowieka, chłonnego na życie - z którym łączyły mnie zainteresowania automobilowe, fotograficzne i wycieczki w odległe kąty świata - u uczuciem duchowego zmiażdżenia. Tragedia życio-wa obróci jego żywotność, jego zdolności organizacyjne, jego zdolność po-święcenia - w kontemplację.
Tragedia dziejowa te same wartości innych przemienia w spekulację.
Jak nie dać marnieć temu płomieniowi dusz i jak nim pokierować - celowo? Należy za wszelką cenę utrzymać historycyzm w duszach emigracji odczysz-czając jego wynaturzenia.
Wynaturzenia emigracji, niezależnie od przyczyn koniunkturalnych, biorą również początek w charakterze narodowym.
Kultura poszlachecka, oparta na przywilejach, produkuje człowieka, który nie wierzy własnym siłom. Stąd oglądanie się na angielski skarb państwa, obozy, kombatantów, stąd przerost organizacji, stąd potrzeba możliwie nie-kosztownego szymia ideologicznego, który by uprawniał do pozostawania w społeczności emigranckiej choćby w rapciach ze sznurka i w łapciach, ale z prawem do kreski wyborczej, do beneficjów, choćby skromnych, które ktoś gdzieś kiedyś dać „musi”, bo przecież ten ktoś gdzieś nie może zezwolić, żebyśmy zginęli.
Polak nie chce się poczuć sam. Raźniej mu czuć za plecami magnackie królewięta, których klamki można się uchwycić. Czy te królewięta to rząd, który ma jakieś resztki w kasie, czy - ditto - jakiś generał, czy - ditto - jakaś partia, instytut, instytucja, drukarnia, kombatanci.
Stąd rozrosłe aparatury wydawnicze, reporterskie, księgarskie jak chmary dworaków różnych królewiątek, stąd dwa dzienniki jednokierunkowe w Londy-nie, utrzymywane aż do ostatnich możliwości jednego z nich, stąd trzy konkurujące ze sobą instytucje kolporterskie, wszystkie powołane za ten sam grosz publiczny, stąd przedziwne dzieje kolejnego kupowania i marnowania 55 drukarń za ten sam grosz publiczny bezprawnie przyaresztowany w kasetkach różnych królewiąt, stąd wymierzenie każdej z tych instytucji tylko tyle pieniędzy, aby się utrzymało szczupłe grono z ich żonami i nie-żonami. Stąd główne zagadnienie: „etat”, a nie: „człowiek”. Człowiek wydaje się tani, bardzo tani, gdy żłobek najmarniejszy drogi, bardzo drogi. Kiedy konfiskowano „Kulturę” i podcinano jej istnienie, na moją uwagę, że nie możemy pozwolić na zamknięcie jedynego pisma mającego ambicje rozpoznaw-cze, jeden z dygnitarzy z rozbrajającą naiwnością powiedział:
- Owszem, „Kulturę” należy zostawić, tylko dać ją innemu człowiekowi do prowadzenia.
Przypomniało mi się, jak w czasie tamtej wojny jedno z pism polskich w Ameryce, przedrukowujące ciąg za ciągiem powieść Sieroszewskiego ukazują-cą się w „Tygodniku Ilustrowanym”, zostało bez dalszego ciągu. „Owszem, należy ten odcinek zostawić - zadecydował oodobno wydawca - tylko dać go innemu człowiekowi do kontynuowania”.
Naturalnie, że przy takim nastawieniu tych żłobków przeważnie nie prowadzą indywidualności, a często też nie prowadzą ich ludzie pierwszej klasy moralnej.
Daję przykłady1 ze swego odcinka, na którym mógłbym je mnożyć wie-lokrotnie, jak wielokrotnie mnożyć by je mogli inni - każdy opowiadając o swoim odcinku. Podobno po dworach ministerialnych z opancerzonymi funduszami i partyjnych z przyaresztowanym groszem publicznym działy się stokroć bardziej gorszące rzeczy.
Ale przecież nie o to mi idzie, żeby pisać oskarżycielskie akty. Można by przejść koło złodziejaszków, kombinatorów i synekurowiczów wzruszywszy ramionami: czy to naprawdę coś tak niezwykłego, że w chwili rozgromu słabsze charaktery ratują się jak mogą?
Toteż jeśli piszę o sztabach królewiąt2, to tylko żeby i z tej strony unaocznić jak i od nich idzie fala ubezmyślniania, „ubierniania” emigracji. ł [Red.:] Przed tym akapitem w wydaniu paryskim zamieszczono trzy linie kropek, zaopatrzone przypisem: „Autor w tym miejscu przytacza szereg konkretnych przykładów nadużyć”.
2 Chciałbym wyraźnie odciąć się od przypuszczeń, że atakuję w tym ustępie czy w
innych,
generała Andersa - człowieka, którego zasługi bojowe są powszechnie znane, za to
może nie dosyć
uświadamiana jest rola, jaką odegrała jego wola przy wyprowadzeniu Polaków z
Rosji. Jestem
szczęśliwy, że mogłem widzieć wojnę pod tym świetnym dowódcą. Nie wiem, w jakim
stopniu
przedstawia materiał na męża stanu. Umysłowość wojskowa jest po temu zwykle złym
przygotowaniem, ale historia daje liczne wyjątki. Wiem jedno, że spotkał go los
każdego
autorytetu na emigracji: próby tworzenia koło niego własnego podwórka. Kiedy
jednak uderzyć
szkodnika po łapie, szkodnik chowa się pod nogi protektora, wznosząc jazgot
straszliwy,
identyfikując się z protektorem i insynuując, że zasłania go własnym ciałem,
podczas kiedy
w rzeczywistości jest odwrotnie: protektorowi może nie nastarczyć autorytetu na
zasłanianie
głupstw podwładnych.
56
Otacza te sztaby szerokie koło emigrantów, którzy muszą jakoś żyć - nie tylko materialnie, ale i ideowo. A te rzeczy nie są tak łatwe do rozdzielenia. Jeśli kto redaguje pismo, które bez subwencji się nie utrzyma, jeśli kieruje organizacją/instytutem, zakładem, to trzykroć się zastanowi zanim coś takiego wydrukuje, powie, podpisze, ogłosi, zanim w jakiejkolwiek sprawie zajmie stanowisko, które się nie podoba jego subsydiodawcom. A subsydiodawcy to nie tylko kombinatorzy. Często - wiszfultinkiści, którzy, nie mogąc sobie poradzić z zagadnieniami międzyepoki, postępują jak umęczona matka, która woli byle czym zamknąć dziecku gębę niż odpowiedzieć na krępujące pytania. Góra pol-ska - zmęczona i będąca, jak cała ludzkość, w ciemności - woli dołom wcisnąć lalkę z jaskrawych, łatwo ześcibanych optymistyczną nitką gałganów, byle oczyścić swoje sumienie, że przecież dało się jakąś treść duchową. Dół polski - zmęczony, pokancerowany, zawiedziony - z ulgą się dowiaduje, że byle udać, że się tą lalką, tym truchłem ideowym interesuje, to już nie będzie wyklęty, to już będzie wisieć przy jakiejś imaginatywnej ideologicznej klamce.
Przy tej wątłej postawie duchowej jesteśmy jak słabowity chłopaczek, którego fantazję opychają nic nie kosztującymi opowiadaniami o czerwonoskórych. Cwałuje w marzeniach na dzikim mustangu w pogoni za Komańczami, potępia bolszewików, rządy reżimowe w Polsce, jest wyzywający w stosunku do tych wszystkich przeciwników, którzy go nie dosięgną. Stronnictwa ogłaszają nieugięte uchwały, związki drukują krwiożercze odezwy, księża płynnie mówią patriotyczne kazania, poeci cwałują „ostrząc w zanadrzu miecz Wallenroda”, publicyści wysilają się na maksimum sarkazmu, Nike im ciągle polatuje nad pobojowiskiem, a wróble w głowie. Ale niech by przyszło psa przepędzić z drogi, to pogromca Komanczów woli udawać, że go nie widzi.
Czyż nie takie jest na przykład postępowanie Związku Pisarzy (ja cytuję ze swego odcinka, czytelnicy niech docytują ze swoich), który nie protestuje przeciw trwonieniu grosza publicznego przez zakładanie równorzędnych wy-dawnictw, drukarń, instytucji kolportażowych, nie protestuje przeciw konfiska-tom przez Polaków polskich wydawnictw ideowych, ale za to jest bardzo śmiały w ściganiu w marzeniach Komanczów, choćby przez zaskoczenie Bogu ducha winnych uczestników zgormadzenia uchwałą niepisania do kraju, której, jako patriotycznej, nie wypadało nie podpisywać.
Uchwała, dostatecznie skompromitowana, żeby się nad nią rozpisywać (Zarząd był zmuszony oświadczyć, że nie obowiązuje ona członków Związku Pisarzy), przypomina uchwałę starych panien, które przysięgły nie wychodzić za 57 mąż, nim ojczyzna nie uzyska wolności, i chodzą w nimbie poświęcenia. Mówię to nie dlatego, żeby w Związku nie było utalentowanych pisarzy, aczkolwiek ani tamtoczesny jego prezes, ani wiceprezes, ani sekretarz nie skalali się, mimo pięknego przedwrześniowego wieku, żadną książką, ale dlatego, że było jasne, że i tak możność pisania do kraju zostanie ucięta i że należało przeprowadzić proces zdzierający maskę z reżimu, który za wszelką cenę chciał udawać liberalizm i demokrację. A tymczasem, póki się da - pisać do braci, których twarze się nam zamglają, pisać póki się da...
Piszący te słowa na swoim odcinku przeprowadził taki proces: pisałem w pismach krajowych o rocznicy Monte Cassino, o kapelanach wojskowych, o obronie Westerplatte, o wrześniu i o Hubalczykach, o kresach, o polskiej z ducha szkole, o Polsce, jaka mi w pamięci została, pisałem do ostatniego tchu, póki się dało, aż doczekałem się okólnika zabraniającego nie tylko moje rzeczy drukować, ale i „przedrukowywać, chociażby bezpłatnie”, doczekałem się drugiego zarządzenia zabraniającego zamieszczania recenzji moich książek, choćby to była... książka o syjonizmie, doczekałem się trzeciego - kasującego ulicę mego imienia, doczekałem się zakazu drukowania już złożonego i przeła-manego studium o mnie i smakowitej wiązki obelżywych wzmianek i artykułów. Mogę więc powiedzieć: chciałem pisać do kraju, robiłem wszelkie wysiłki, ale uniemożliwił to reżim, a nie własna polska uchwała. Ale proces pojedynczego pisarza z reżimem nie ma większego znaczenia. Zawsze można wytłumaczyć, że dany autor gdzieś komuś ukradł jakiś zegarek i dlatego tępi się go indywidualnie. Jeśli się jednak nie będzie drukować książek emigracyjnych pisarzy w ogóle, trzeba się przyznać do zakazu w czambuł. Taki zakaz nastąpił, ale z tej strony, co z tamtej strony prasa reżimowa skwapliwie pokwitowała. Związek pisarzy w Polsce w odpowiedzi uchwalił niewydawanie pisarzy emigracyjnych. Wspaniałe widowisko robione polskimi rękami.
*
Zanim przyjechałem do Londynu i zobaczyłem rodzime polowanie na Koman-czów, dane’mi było zaobserwować to polowanie u obcych. W Rzymie, przed wyjazdem, wziąłem na film z życia emigracji rosyjskiej - właśnie rosyjskiego emigranta. Był wielce pomocnym cicerone, wstawiając fachowe komentarze:
„Tieper napjutsia”, „Widno po mordie dat’ pridiotsia” \ Pierwsza część to obraz świetności dworu carskiego. W polskim filmie reżyser miałby paletę mniej barwną; minister przecina wstęgę na mostku przez Wkrę; ministra wita na dworcu w Tomaszowie Mazowieckim komenda „Strzelca” w mundurach; ministra wita w gmachu starostwa miejscowe Koło Ligi Morskiej i Kolonialnej w marynarskich mundurach (twarze te same); ministrowi są przedstawiani urzędnicy starostwa (twarze te same); minister „Teraz się schlają”, „Widać, że trzeba będzie uskutecznić, mordobicie”. 58 z salonki żegna przedstawicieli miejscowego społeczeństwa w czarnych mary-narkach i spodniach w paski (twarze te same).
Druga część filmu to wnętrze nocnego lokalu „Bałałajka” w Paryżu, którego właścicielem jest były ordynans byłego wielkiego księcia. Sam wielki książę jest żigolakiem w lokalu, generał-gubernator szatniarzem, księżna kwiaciarką. Człowiek by wolał nasze polskie, uczciwsze i.produktywniej sze, tapicerskie i zegarmistrzowskie fachy, ale każda praca jest pracą: ze współczuciem się patrzy na starego generał-gubernatora biorącego napiwki. Kiedy jednak rozjeżdżają się ostatni goście - „Bałałajka” wyprawia doroczny bal (jest to rocznica Tie^p-Imianin ]ewo Impieratorskawo Wielic^estwa - ichni Trzeci Maj).
Na szerokiej amfiladzie schodów ukazuje się w mundurze przy pełnych orderach generał-gubernator, za nim żigolak jako pułkownik lejb-gwardii, kwiaciarka w balowej sukni ze wstęgą św. Anny przez ramię, a właściciel lo-kalu, który funduje imprezę, zamieniwszy smoking na przynależny sobie mundur szeregowego z namaszczeniem odbiera palta i przyjmuje od swego szatniarza napiwek.
Zapytałem po przedstawieniu Rosjanina, jak wyewoluowai ten świat fikcji.
Okazało się, że dwumilionowa emigracja nie wytworzyła pospólnych wartości.
On, na przykład, mieszka z dwoma innymi utytułowanymi, wszyscy szoferują.
Każdy swój dzień powszedni traktują „na niby”, coś jak przemijającą maskaradę.
Tak już zaczynają drugie ćwierćwiecze swojej emigracji.
- A jak spędzacie czas w niedzielę?
- Cóż, w niedzielę popijemy sobie. Nasi staruszkowie to w wolny czas sobie popolitykują (politiku ra^wodiat).
- Na jaki temat?
- Mało jest tematów? Szereg lat kłócili się o legalizm: kto ma prawa pierwszeństwa do tronu. A ot, ostatnio, był sąd polubowny, złożony z najwyż-szych dostojeństwem. Umarł generał-gubernator kijowski, a było obyczajem, że generał-gubernatorstwo kijowskie zawsze otrzymywał albo gubernator char-kowski, albo podolski. Ponieważ zdarzyło się, że obaj ostatni gubernatorzy tych guberni jeszcze żyli, więc wybuchł spór.
*
Kiedy jechałem do Londynu, zapytywałem siebie, jak też wyglądać będzie wnętrze polskiej emigracyjnej „Bałałajki” w dzień świąteczny-i pozatapicerski. Byłem na herbacie u charge d’affaires Rosji przy rządzie angielskim z tamtej wojny. Miałem wrażenie, że zwiedzam grobowiec Tutenchamona: już w hallu stał olbrzymi sztandar carski, zwisały dwugłowe orły, ściany od sufitu po podłogę obwieszone były carami, wielkimi kniaziami, wielkimi księżnymi. Pijąc herbatę bardzośmy się oburzali na obecnego pretendenta do tronu za jego mariaż z wdową po milionerze amerykańskim.
- Ale ta wdowa urodziła się w Rosji jako księżniczka rosyjska. I pochodze-nie więc jest przyzwoite i dolary... jeszcze przyzwoitsze. Bardzo miła nobliwa starsza pani podniosła rasową głowę i spojrzała na mnie ze zdumieniem:
- Pomiłujtie, kaksy my budiem priedstawlatsia pri dworie... kakoj to amerikans^e\.
Kiedy wychodziłem z grobowca, rozumiałem, że to już emigracja z pa-tyną, że u nas jeszcze wszystko jest płynne, ale czy i o ile w innym stylu będzie tężeć?
Kiedy nasz „konspiracyjny rząd” w liczbie szesnastu mieli bolszewicy postawić przed sądem pokazowym, przypuszczałem, że sąd ostatecznie się nie odbędzie, bo tym razem bolszewicy trafią na ludzi zachodnich, którzy nie dadzą się do kajania spreparować. Okazało się, że zrobili co chcieli - bez żadnych tortur i zastrzyków. Jest na emigracji minister Stypułkowski, jeden z tych szesnastu. Jeśli zaprzeczy, chętnie uzasadnię swoje twierdzenie. Po doświadczeniach więc takich jak ten proces miałem już mniej złudzeń. Wszelako ciekaw byłem, jak się odbywają polskie zabawy w walkę z czerwono-skórymi.
Jak zwykle, w pierwsze dni witano mnie serdecznie - powitaniami z mów-nic na odczytach, tuszami w teatrzykach.
May I have personal worcR - jak mówi w środku audycji Gabriel Heater, załatwiając swoje sprawy. Mam smutne doświadczenie tych powitań: że mogę rozprężyć się i chodzić w świetle przyjaźni ludzkiej nie dłużej niż tydzień. Po tamtej wojnie, w pierwszy dzień mego przyjazdu do Warszawy, rzucili się z radosnym powitaniem endecy i Piłsudczycy. Dałem endekom artykuł o Piłsudskim, Piłsudczykom o endekach i ci i tamci wydrukowali, i ci i tamci potem doszli do zgodnego wniosku - „świnia”, i cały honey-week1 się skończył. Po powrocie z Meksyku artykuły prokatolickie drukowałem w „Kurierze Warszawskim” i antyklerykalne w „Epoce”. I znowu - „świnia” (potem i te i tamte ukazały się w jednej książce). ThankJOU, Zadebiutowawszy w Londynie felietonem o przyjeździe do Londynu z pijanym i kradnącym transportem wojskowym, wiedziałem, że już maluczko, maluczko po tych powitaniach pocznę chodzić po Picadiiiy za świnię (i rze-czywiście...), śpieszyłem więc coś niecoś wyrozumieć o tych tu ludziach, wiedząc z doświadczenia, że czego się w pierwszym tygodniu życzliwości nie da wykorzystać, to już się potem zamknie.
Naprzód zrobiłem ankietę wśród pisarzy. Jeden z nich, notowany, i słusznie, na giełdzie literackiej w Polsce wysoko, czytał mi fragmenty przygotowywanej przez siebie książki, które wydały mi się stokrotnie słabsze niż to, co dawniej pisał.
1 Jakżesz, na Boga, będziemy się prezentować na dworze... jakiejś Amerykance.
2 [Red,:] Miodowy tydzień.
60
- Czy pan będzie to drukował po polsku?
Zrobił pogardliwy gest:
- Ach... Może... Naturalnie... po tym jak wyjdzie w innych językach, panie, przekona się pan, świat zadrży...
Drugi, którego książki miały dużą poczytność w Polsce przed wojną, oświadczył mi, że za pięć lat będzie miał willę w Amazonii, a za siedem lat - nagrodę Nobla.
- Jakoś ten londyński świat stwarza na mnie wrażenie, jakby ludzie mieli dywagację błędnika - zwierzyłem się staremu londyńczykowi. - Od dzieł jednego świat zadrży, na drugiego tylko czeka Nobel... - A trzeci mówi, że jego żona, literatka, tylko dlatego nie dostała Nobla, że on jako działacz nastawiony jest antyrosyjsko. Ale co tam pisarze - to lud wrażliwy, łatwo brodzący w fikcjach. Ot, zobacz pan naszych polityków. Otóż miałem sposobność, w te pierwsze szczęśliwe dni powitań, być zaproszonym na parę konwentykli o szerokim wachlarzu ludzi. Siedziałem, odrętwiały, kibicując przez cztery-pięć godzin niezrozumiałej partii jakiegoś politykierskiego mah-jonga:
- Po głębszym sondowaniu okazało się, że prawica PPS gotowa byłaby przyjąć w zasadzie postulaty sformułowane przez lewicę Kuncewicza, pod warunkiem, że się przewentyluje...
- A ilu ludzi liczy prawica PPS? - pytam szeptem sąsiada.
Wymienił mi z namaszczeniem trzech ludzi.
- A lewica Kuncewicza?
- Trzyma się tylko na legendzie...
- Ale ktoś w niej jest, duchy nie redagują postulatów.
- Pewno ktoś jest i redaguje - zgodził się z logicznym wywodem sąsiad. W tej chwili wszedł nowy uczestnik. Odstawił pękatą tekę i przyjmując filiżankę herbaty z rąk gospodarza, odgarnął spocone włosy z gestem zmęczenia:’ - Nie uwierzą mi panowie, to moje szóste posiedzenie dzisiaj. - Ale też, jeśli da się sklecić porozumienie, będzie to pana historyczną zasługą, więc jakież ostatnie wiadomości?
- Zachodzą nowe trudności ze strony Stronnictwa Demokratycznego, które przy ustalaniu wytycznych dla swego reprezentanta, przy ustalaniu platformy porozumienia, rozbiło się ha dwa obozy - Iksa i Ygreka, przy czym zważywszy precedensy związane ze smutnej pamięci fiaskiem konferencji porozumiewaw-czej i koincydencji, które wśród szerokiego ogółu może dotąd wywoływać ta sprawa, należałoby raczej postulować umiarkowane poparcie Ygreka, z zacho-waniem wolnej ręki i niewchodzeniem w kompromisy, ale to naturalnie tylko o tyle, o ile zgodzi się na poprawkę „c” w punkcie piątym, zgłoszoną przez paryski odłam Stronnictwa Pracy...
- W imię mego stronnictwa muszę oświadczyć - zabrzmiał nacechowany
siłą i stanowczością nieugiętą głos z kanapy - że jeśli sprawy zostaną
skierowane
61
tym kanałem będziemy musieli z żalem stwierdzić, że nie widzimy dla siebie żadnej możliwości brania udziału w dalszych pracach porozumiewawczych i będziemy musieli odwołać się w sprawie dalszej taktyki do naszych mocodaw-ców w kraju, l Znowu złowrogi cień rozbicia zmroził zebranych. Do przedstawiciela, który wygłosił ultimatum, a teraz ciągnął z tacy największą kanapkę z miną w dalszym ciągu Mucjo-Scewolską i nieugiętą, skierował gospodarz głos nacechowany powagą:
- Ja wiem, jak stronnictwo pana w tym punkcie zawsze zaznaczało swoją nieugiętą postawę. Nie traćmy jednak nadziei - zatrzepotał w kierunku przybyłego działacza - że opinia wyrażona przez pana prezesa da się może, bez ujmowania znaczenia jej zasadniczej treści, tak oszlifować, a raczej przekonstruo-wać, rozumiecie panowie, po prostu .przez zmianę układu, szyku słów, że przy pewnej dobrej woli ze strony panów, za którą przemawia powaga chwili, będą panowie uważali za zgodne ze swoim sumieniem wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności bez odwoływania się do swoich mandatariuszy. Panowie pozwolą, że na chwilę usuniemy się do sąsiedniego pokoju z obu panami i przekonferujemy.
- O, z redaktora jest mistrz sztuki kompromisu - powiedział z zachwytem mój sąsiad. - Zobaczy pan, już oni tam coś wysmażą; czasem zdawałoby się, że już tak sytuacja wisi na włosku...
Pochyliłem się do niego:
- A ilu członków liczy Stronnictwo Demokratyczne? - Pięciu - wymienił nazwiska. - Po rozłamie pan X i pani Z wystąpili, a trzej panowie pozostali stanowią stare stronnictwo.
- Tak, tych jest mniej - rozważam - ale jest kobieta, to przynajmniej będą się mogli rozmnażać.
Tymczasem z sąsiedniego pokoju ukazał się promieniejący gospodarz i obaj pozostali panowie - jeden z krnąbrną, a drugi z melancholijną miną. - Obaj panowie zgodzili się moje sugestie poddać pod rozważania swoich komitetów wykonawczych. Zaklinam tylko panów, żeby to było prędko. Wszak za trzynaście dni będzie rocznica kryzysu. Proponuję zebrać się... Zaszeleściły kartki terminarzy. Jak wyranżerowane kokietki przechwalają się sukniami wyciąganymi z naftaliny, samooszukując się, że mogą stwarzać sensacje dnia, podczas kiedy zdrowym normalnym mężczyznom jest najzupełniej wyszystko jedno co te czupiradła na siebie upstrzą, tak ci panowie profesorowie, redaktorzy, prezesi, radcy - dalibóg śmietanka, dalibóg to, co mieliśmy najlepszego - poczęli mruczando przebiegać nieskończone ławice potermino-wanych posiedzeniami dni, wzajemnie błagając, żeby zgodzić się coś odwołać, dać się gdzie zastąpić, boźąc się, że to niemożliwe. Gospodarz znowu przeszedł sam siebie. Wyeliminował trudności po kolei. Zostało dwóch nieustępliwych tytanów, z których jeden mógł tylko w piątek za 62 tydzień, a drugi tylko w środę za dwa tygodnie. Ci dwaj nazajutrz mieli się poro-zumieć z gospodarzem telefonicznie, decyzja jednego bowiem mogłaby ulec zmia-nie po otrzymaniu wiadomości z Paryża, na które jutro czeka, a drugiego - jeżeli zajdzie pewien fakt, co do którego prosił, byśmy nie nalegali na bliższe szczegóły, chodzi bowiem o dyskrecję wobec pewnej grupy ludzi, która na razie itd. Z początku podejrzewałem tych ludzi, że się tak wyżywają umownie. Ostatecznie gra w szachy jest też grą umowną, a przecież ciekawą i nikt jej nie potępia. Zakładamy, że wieża ma zasięg taki a taki, a laufer inny, wysilamy się na szereg kombinacji odciążających głowę od trosk codziennych. Potem pakujemy pionki do jednego pudełka i nie postało nam w głowie, że od tego czy tak postawiliśmy wieżę czy inaczej, zmieni się coś w życiu. Wieczór galowy w „Bałałajce” był taką partią szachów.
Ale z przerażeniem coraz dobitniej konstatowałem, że ten polski mah--jong nie jest grany „na niby”, że uczestnicy uważali, że po to zostali na emigracji, że ten mah-jong jest... ich misją.
Z przerażeniem też skonstatowałem, że rząd in corpore i mah-jongiści wszyscy razem wzięci w kupę, którzy zostali, by „zaświadczać”, „nie dać się zabliźnić” i tym podobne, nie wydawali nawet naj marniej szego biuletynu, choćby na powielaczu w języku angielskim. Wszedłszy do lokalnego koła Towarzystwa Katolickiego Polsko-Angielskiego, zobaczyłem, że ciężar roboty dźwiga parę Angielek przy daleko posuniętej polskiej abstynencji. Mah-jongiści... wydawali kilkadziesiąt polskich pism i komunikatów za te same biedne pieniądze z jednego źródła, usilnie przekonywali sami siebie i grali w mah-jonga, grali w mah-jonga...
Te pisma polskie jednak, poza wspominkami, należało wypełniać jakąś treścią. Wszelkie fikcje lubią mieć akcesoria. Chłopcy polujący na Komanczów noszą indyjskie pióropusze. Emigranci - w dziewięciu dziesiątych ludzie, któ-rzy albo nie mogli, albo nie śmieli wracać, albo sądzili, że tu będą mieli lżejszy chleb - na gwałt musieli sobie posprawiać takie pióropusze. Znane to zjawisko, że brzydka kobieta, której nikt nie chce, tłumaczy, że bez miłości nie chciałaby wyjść za mąż, grafoman - że nie może znaleźć wydawcy, bo za nic nie obniży poziomu, zły urzędnik - że nie awansuje, bo nie jest wazeliniarzem, zły doktor - że nie uprawia blagi, a zły kupiec - bo za nic nie będzie paskarzem. Dlaczegożby więc pułkownik, urzędnik, którzy nic przydatnego na tę sytuację nie umieją, prokurator, policjant, dwójkarz, pisarz, którzy wracać nie mogą, pan Iks, który wracać nie chce, bo ma tu inną kobietę, pan Igrek, który był już na Kołymie i obawia się powtórki, robotnik, który znalazł znośny zarobek - dlaczegożby oni wszyscy nie mieli sobie też stworzyć ideowego uzasadnienia, ze pozostają na emigracji, aby „trwać na posterunku”, „zaświadczać swoim istnieniem”, „stanowić żywy protest”, „nie dać zabliźnić się sumieniu świata”.
Życie w cieniu ideologicznym jest przyjemniejsze, człowiek sam sobie
wydaje się lepszy, a przy tym rachunek jest prosty: skoro już się pozostaje na
miejscu, to przybicie szyldzika ideologicznego nic nie kosztuje, a że ojczyzna
na
tym dodatkowo zarobi - to tym lepiej.
Przybij acze szyldów, umieściwszy je nad każdym ideowym opłotkiem, pytają:
- Ludzie drodzy, a gdybyśmy tak jeszcze co pożytecznego dla ojczyzny miłej wymyślili, co nie pociągnie waszego kosztu?
Myślicie, że pytani im odburkną: „Jak bez kosztu, to niech tam”.
Bynajmniej. Pytani są chłopaki szemrane, zgrane w emigranckiej szopce.
Więc odpowiadają:
- Dla ojczyzny - wszystko... Po to tu jesteśmy, żeby istnieniem swoim itd. Wtedy zaczyna się druga lipa - lipa nieugiętości i nieulękłości wobec wszystkich mocy, które... nie mogą szkodzić.
AROGANCJA WOBEC ANGLIKÓW
Naprzód - Anglia. Okazało się: można psioczyć.
- W czasie wojny abisyńskiej - opowiadali bywalcy - widzieliśmy w Hyde Parku Abisyńczyka, który na zakończenie swego przemówienia publicznie podtarł się sztandarem angielskim.
- I co? - pytali działacze z Odrzywołka, którym nie wolno było skrytykować nawet starosty (paragraf 154 kodeksu karnego, art. 5. sta-tutu o Trybunale Administracyjnym, punkt o swobodnym uznaniu w pra-gmatyce służbowej, uprawnienia prezesa Rady Ministrów w sprawie Bere-zy, etc., etc.).
- I nic...
Oszaleli ze szczęścia - próbowali. Szło jak po myślę. Popularność u czytelni-ków rosła. Ja sam w pierwszych tygodniach po przyjeździe wygłupiłem się artykułem w „Wiadomościach” pod tytułem: Chucking out, the brl^te.\ Potem, zaproszony na konferencję w sprawie opornych do Foreign Orfice, tłumaczyłem ich nastroje przekonaniem, że Anglia wpierw zdradziła Polskę, a teraz zdradza jej żołnierzy, deportując opornych do Niemiec. Zostałem na to - poczęstowany papierosem. Po ukazaniu się pierwszego tomu pamiętników Churchilla sądzi-łem, że - wobec paraliżu wszelkiej propagandy zewnętrznej przez absorbują-cego mah-jonga - dobrze będzie, jeśli będziemy reagować masowo na różne nieprawidłowości na własną rękę i, posyłając Churchillowi moją Golgotha Road2, załączyłem list:
Dear Sir,
I f is very easy to insult Po/es nowadays.
Buł I think,Jou arę the last mań to do that distasteful task after so cheerfully causing the bloody Polish e f fort and accepting to lightheartedly the agreements of Teheran and Jalta.
Let me send you with sad homage my booklet
Yours sincerely’1’
1 [Red.:] Sprawdź go, bydlaka.
2 [Red.:] Angielski przekład broszury Dnieje rodziny Kor’ynwwskich.
Łatwo obrazić Polaków w obecnych czasach; ale myślę, że jest Pan ostatnim, który
wykona to niesmaczne zadanie po radosnym zamknięciu sprawy Polski i
zaakceptowaniu z lekkim
sercem porozumień z Teheranu i Jałty. Proszę mi pozwolić przekazać, ze smutnym
uszanowaniem,
moją broszurkę,
Z szacunkiem
65
Na co - w imieniu pana Churchilla - Honorabłe Seeretary, pan Odd, powiadomił mnie, że pan Churchill kazał mi za książkę, opisującą cierpienia Polaków, spowodowane niedotrzymaniem umów przez aliantów - najserdecz-niej podziękować.
Poczułem się jak wtedy, kiedy mnie w Foreign Office, poczęstowano papierosem.
Podczas kiedy na Anglików nasze jeremiady wiele nie działały (są oni bezsilni, jak i my, w walącej się epoce), w tej wielotytułowej polskiej samoprzekonywającej się prasie przyczyniły się walnie do wytworzenia specyficznego getta. Poczynając od naszych pań, które się nie mogły na-dziwić brudowi Angielek i ich złemu gustowi, poprzez panów, którzy nie mogli się dosyć napomstować złej kuchni, aż do publicystów, którzy po-uczali nie mających politycznej wyobraźni Anglików jak mają postępować z Rosją (mimo gorliwego czytania prasy polskiej dotąd nie dowiedziałem się, mimo wszystko - jak?) - wszystko zgodnie zaganiało emigrację do getta.
Zdobywszy sobie, po początkowych odmowach, prawo uczestniczenia w trzydniowych weekendach politycznych w specjalnym college w starym zamku Ashridge, gdzie można było słyszeć najtęższe głowy Anglii i brać udział w dyskusjach - pragnąłem tam wprowadzić Polaków i napisałem w tej myśli felieton. Od redaktora pisma otrzymałem maszynopis z powrotem wraz z listem:.
Drogi Panie Melchiorze,
Jestem tak zawalony materiałem aktualno-politycznym, że obawiam się, że nie zdążyłbym w terminie wydrukować wrażeń Drogiego Pana. Myślę, że znajdzie Pan dla nas coś mniej aktualnego.
- Dlaczego pan właściwie nie przyjął artykułu? - spytałem przy okazji redaktora.
- Panie, ja tak nie cierpię tych Anglików - odpowiedział redaktor, który redagował pismo skrajnym, osobistym poświęceniem, a więc niewątpliwie leżało mu na sercu jak to pismo urabia umysły.
- Pan przecież powinien przeciwdziałać wytwarzaniu się getta.
- Każda emigracja wytwarza getto.
- A czeska?
Ale tylko gniewnie ruszył ramionami. Czesi to też tęgie świntuchy, nie-warci, by się coś o ich życiu na emigracji przewiadywać. A więc - wszystko, byle nie aktualność... Po tysiąc razy jak kto uciekał we wrześniu, jak siedział w obozie, jak się uczył w szkole, jeszcze jeden przyczynek podpułkownika Grom-Błyskawicy: co Marszałek powiedział pułkownikowi 66 Młot-Obuchowi o generale Szybkim-Prędldm, a jak już tego materiału zabrak-nie - jak żarli, jak się pieniali sto i dwieście lat temu. Czy ja mam żal do tego redaktora? Całym sercem szanuję jego całożyciową pasję i pracę. Czy, w ogóle, można mieć do kogokolwiek pretensję w tej zwariowanej międzyepoce? Czy krytykujący sam potrafiłby coś sensownego robić na miejscu krytykowanych? Czy, krytykując, byliśmy w stanie pouczać Trumana, gdy mu się plan Marshalla nie udaje, Anglików, gdy im brak dolarów, Polaków wreszcie, gdy im się nie podoba Anglia, Ameryka, Niemcy, Rosja, rząd warszawski, rząd londyński, lewica demokratów, prawica Stronnictwa Pracy i centrum Kuncewicza? A co im ma się podobać?
Pewnego razu jechałem z Tel-Awiwu do Jerozolimy wspólną taksówką. Towarzysze drogi umieli po polsku i cały czas trwała ożywiona rozmowa, w której jeden tylko pasażer nie brał udziału. Po godzinie drogi okazało się, że pochodzi z Polski, ale tyle przecierpiał na uniwersytecie od kolegów, że brzydzi się polska mową.
- Ale po niemiecku też by pan nie zgodził się mówić? - zapytałem. - No i, rzecz prosta, po angielsku po tych krzywdach mandatowych; i po rosyjsku po pogromach; i po ukraińsku po obecnie trwających rzeziach; i po rumuńsku po niesłychanych pogromach; właściwie i po francusku po wsadzeniu Żydów do obozów przez rząd Vichy i po węgiersku - ditto. Nawet po żydowsku nie, bo jakże siebie wzajemnie wyklinacie.
Poprawiłem się na siedzeniu z zadowoleniem, że tak odparowałem tę żydowską neurastenię.
A teraz przyszła kryska. I obrażone na cały świat redakcje żądają... mniej aktualnego materiału. .
Chłopcy więc polujący na Komanczów-Anglików ustroili się w groźny pióropusz z kurzych piór uproszonych u kucharki; uzupełnia go tomahawk z dziaduniowego cybucha - wrzask na „administrację warszawską”. Leje się wrzaskliwy potok dowcipów, urągań, natrząsań - z nadmierną ilością cudzysłowów.
„«Marszałek» Żymierski «zarządził», aby w ustępach koszarowych wisiał «papier klozetowy»”.
O ile marszałek istotnie nie jest marszałkiem, to w każdym razie zarządzenie jest zarządzeniem, a papier papierem.
Całe życie w Polsce, jej wysiłki, pracę, przemiany, tak zacudzysłowiono czytelnikowi, że biedak stara się wciągnąć powietrze dalekiej ojczyzny cienką 67 rurką korespondencji z krajem. „Wujek Kazio chory...” - o Boże, a więc siedzi w więzieniu. „Ubuś jest dokuczliwy...” - no tak, to o Urzędzie Bez-pieczeństwa.
Ale jak wyssać przez te coraz rzadsze ogólniki wiadomości o tym, co się robi z milionami polskich hektarów, motorów i muskułów. Prasa emigracyjna uważa za poniżej swojej godności umieszczać rzeczowe artykuły o tym, co się dzieje w polskiej „szkole”, w polskiej „reformie rolnej”, „odbudowie”, w całej wziętej w cudzysłowy „Polsce”. Emigrant kupuje, dławiąc się, pisemko ambasady, redagowane przez byłego żargonowego publicystę Singera. Emigrant jest jak chłopak umierający z głodu, stojący przed tarasem restauracji, z którego goście dają mu ostrygi; je te ostrygi, dławiąc się z obrzydzenia, bo nie może trafić na uczciwe ręce, które by mu dały kromkę chleba naszego powszedniego. Jeśli ostrygami są wiadomości o Polsce, pływające między wzmiankami o dobrowolnym połączeniu PPS z PPR, o entuzjazmie, normach, wyścigu pracy, to stokroć bardziej oślizgłe ostrygi musimy zjadać w wiadomościach obcudzy-słowiających Polskę.
A publicyści pomachują cudzysłowem-tomahawkiem w stronę Polski.
Ach, jacyż dzielni!...
Ach, jacyż nieulękli!...
Ach, jacyż nieprzejednani!...
Nieulękli wobec Anglików, nieprzejednani wobec reżimu warszawskiego, rozglądają się, kogo by naprawdę, a nie w marzeniach mogli użreć i widzą.., Polaków na emigracji.
To mi wyprawa wojenna!...
Jak obyczaj każe, należy się pomalować na nią w najjaskrawsze kolory. Więc do piór orlich ze zdechłej kury i tomahawka z cybucha przybywa gama malowideł, wyssanych z lakierowanego palca emigracyjnych Pustowójtówien i z lipsztyków nieprzejednanych Emilii Plater.
Teraz już stoją pomalowani w pasy „kultury zachodniej”, romby „katolicyz-mu”, trójkąty „demokratyzmu”, kropy „wolności”, zygzaki „liberalizmu”. Gotowi wznieść straszny bojowy krzyk.
Polacy na emigracji są zależni moralnie i materialnie, nie mają oparcia w zacudzysłowionej Polsce, liżą się z ran i z nieszczęść, bronią przed niedostatkiem i upokorzeniem, więc sądzicie, o mężni, że kurzy ogon, cybuch i lakier do paznokci na nich wystarczy.
Zresztą tak niewiele przecież od nich wymagacie.
„Łatwiej się znajdzie usprawiedliwienie dla .złodziej a, jak dla najuczciwszego człowieka wrogiej idei” - pisze polski bez cudzysłowu pisarz Andrzejewski w książce wydanej w kraju.
- Wyroki? Nadużycia? Nieróbstwo? - ale wszak stoi pan na stanowisku niepodległościowym?
Naturalnie, że stoi. Stoi jak cholera. Gra w brydża i zaznacza, że pogardza Bierutem. To się nazywa: „zaznacza stanowisko”.
*
Kiedy tydzień powitalny minął, kiedy tydzień wyczekiwalny przeszedł, odwie-dził mnie z obolałą twarzą członek rodu. Pustawo już się poczynało robić, więc ucieszyłem się ludzką twarzą.
- Siadaj - powiadam. - Mam jeszcze jedną whisky z Włoch. A ten - a to, a owo - a wreszcie: że czy ja wiem, że się ludzie niepokoją, bo „nigdzie nie zaznaczyłem”.
- Czego?
- Stanowiska.
- Względem kogo?
- No, względem Rosji i reżimu.
- Puknij się w głowę. Nie początkuję z pisaniem, więc nie widzę potrzeby zajmowania stanowiska, chyba żebym je zmienił. Bolszewikiem nigdy nie byłem, kraj mi zrabowali, nie wracam; wydano mi jedną książkę o bolszewickich draństwach w czasie tamtej wojny po angielsku i japońsku, drugą o bolszewic-kich świństwach w czasie tej wojny po angielsku w Ameryce, po włosku i po francusku. Pracuję dzień i noc nad trzecim tomem o Żydach, kończę dwutomo-we Ziele na kraterze - czego się czepiacie?
- Widzisz, nasze sfery polityczne uważają...
- Ja wiem, już mnie częstowano mah-jongiem. Przyjrzałem się już zasadom gry. Wymaga się od mas, niekosztownej zresztą, „karności narodowej”, która zapewnia błogi spokój przy grze. Wówczas można odwrócić się od niekłopot-liwych owieczek i wyżywać się na przemyślnych konwentyklach z secesją demokratów, która ma się zapłodnić manipulując z centrum Kuncewicza. Nie, dziękuję, jestem niepalący, ale rezerwuję sobie prawo zapalenia cygara. - Jakiego znowuż cygara? - członek rodu rozłożył ze zniecierpliwieniem ręce.
- Mówię o tym panu w przedziale, który uprosił, żeby wszyscy nie palili, żeby wszyscy wzięli na siebie dobrowolną karność niepalenia (czy jak w danym wypadku niemyślenia), a sam wyciągnął najparszywszego gatunku fiakierską Wirginię i zasmrodził powietrze.
Ten wrzask o „jednolity front ideowy emigracji”, zgodnie wznoszony przez jej skłóconych liderów, idzie pospołu z pocmokiwaniem, że przynajmniej jesteśmy wolni, mamy swobodę myśli - nie tak, jak „tam”.
69
Swoboda myśli!...
Konfiskaty „Kultury”, wrzaski zupełnie nieprzytomne, w których kalum-niatorzy zupełnie przestali czuć ciężar gatunkowy słowa, na Florczaka, Bobkow-skiego, Czapskiego, Jantę-Połczyńskiego, a więc na wszystkich, którzy usiłowali „spojrzeć” - wspaniała atmosfera „wolności myśli”. - Czemu więc pan nie spróbuje napisać tego, o czym mówimy - spytałem zdolnego młodego pisarza.
Uśmiechnął się smutno:
- Pan wie, że mam posadę w instytucji społecznej? I małe dziecko? Nie wiem czy i ilu próbowało, czy też „wolność myślenia” wprowadziła zszymiowaną jednolitość, że nawet nie próbują, że z góry wiedzą, czego redakcje nie przyjmą. I ja tę wiedzę nabyłem i-po siedmiu artykułach odrzuconych w trzech pismach - przestałem pisać.
Kundlem, poszczuty przez czołowy organ, przez jakichś belfrów publicznie (dosłownie) palony; trzeci tom Monte Cassino przykonfiskowany w sprzedaży przez cztery miesiące; przez cały dwuletni pobyt w Anglii wziąłem raz tylko udział w jakimś wieczorze autorskim, w tym właśnie miodowym powitalnym tygodniu (potem byłem przez wszystkie odczytowe imprezy w Londynie bojkotowany); z reportaży zawierających rozmowy po wrześniu z Beckiem, Śmigłym i członkami rządu raz mi umieszczono okruch w oprawie potrzebnych redakcji komentarzy. Poza tym albo mi ich drukować nie chciano, albo właśnie z przyprawkami; cykl mój o „opornych” poszedł tylko w swojej .^grzecznej” części; kiedy jeden z redaktorów umieścił recenzję o Monte Cassino, wycinając moje krytyczne uwagi - tłumaczył mi to z rozbrajającą szczerością: „Nie mogę przecież zamykać sobie źródła, które by było w stanie wesprzeć pismo”; inny, zwracając mi maszynopisy, oświadczył: „Nie chce pan chyba, żebym wszystkich miał przeciwko sobie?”
Rozumiem tych redaktorów. Tylko czy im się nigdy ten kaganiec na pysku nie sprzykrzy, czy nie marzy im się inny, gorejący, który by nieśli w ciemniach międzyepoki przed rzuconą na świat cząstką historycznego i tak śmiertelnie sprowincjonalnianego i zakołtunionego narodu?
Gdzie Związek Pisarzy, gdzie związki, gdzie stowarzyszenia, gdzie ludzie walczący o tę wolność, czujący potrzebę, czujący smak tej wolności? Na wy jezdnym poszedłem na imprezę urządzaną przez Związek Pisarzy na temat „Literatura w kraju”. Ponieważ przez dwa lata Związek w swych imprezach zajmował się krajem, wyżywając się nieraz w elukubracjach z Bo-żej łaski deklamatorów, które nic na bieg wypadków nie mogły wpłynąć, a ani jednej jego imprezy nie pamiętam, którą by poświęcił swemu pierw-szemu obowiązkowi na miejscu - obronie trwonionych resztek kulturalnych przez spryciarzy z orszaków poszczególnych królewiąt, więc zabrałem głos w dyskusji.
Próbowano bezskutecznie mnie z tych zebrań wypłoszyć1, co się udało w stosunku do Kuncewiczowej i do Zofii Kossak, piętnowanej w przemówie-niach czołowego histriona jako „agentka”.
Okazało się, że próbowano mnie wypłaszać nie bez kozery, bo powiedziałem, że emigranccy pisarze wyglądają na tych rozważaniach pełnych zgorzkniałego krytycyzmu2 o literaturze w kraju jak panie w lożach, przyglądające się przez lorgnony i krytykujące. Czasy są ciemne i literatura powinna szukać dróg. A cóż sami emigracyjni literaci robią poza krytykowaniem literatury w Polsce? Gdzież są ci, którzy padają, krwawią się, .szukając ścieżek w wykrotach? Czy przynaj-mniej dają koleżeńskie wsparcie tym, którzy czują ten obowiązek? Czy interweniowali, na przykład, w sprawie konfiskaty „Kultury”?
W tym miejscu prezes nie wytrzymał i zamachał pulchnymi rączkami:
- Proszę pana, ma uprawnienia, kto daje pieniądze... Spojrzałem ze zdumieniem na groteskowego prezesa: do tych pieniędzy przez szereg lat dokładałem się z poborów w wojsku. Spojrzałem po sali - zobaczyłem szereg „udziałowców”: Herlinga-Grudzińskiego, obsługującego stację nadawczą na straszliwym wzgórzu 595; Bielatowicza, tkwiącego na punkcie obserwacyjnym na Głowie Węża, na której ani jeden jard nie pozostał nie tknięty pociskiem; Olechowskiego, zasypanego przez eksplozję na Drodze Saperów; Kuszelewską, która straciła w bitwie córkę; Pełczyńską, która straciła w bitwie syna; im też odliczano z ich żołdu; pewno na sali było więcej takich, a poza salą - ze setka tysięcy.
Ale... prezes Związku Literatów nie chce widzieć tego jedynego w swoim rodzaju towarzystwa akcyjnego, które właściwe udziały płaciło krwią mężczyzn i śmiertelnym bólem matek, nie chce widzieć tych pytań, zadawanych sobie samotnie nocną godziną: „Za co?”; nie chce, nie rozumie zupełnie, że ci ludzie pytają: „Gdzie idziemy?”, że walczą o sens swego istnienia; groteskowy prezes zaciera pulchne rączki i mówi: „Pieniążki się dało, panie szanowny...” Po tym dictum prezes wkrótce ustąpił.
Wybory, które nastąpiły, są niezmiernie charakterystyczną ilustracją tego wszystkiego, o czym w tej rozprawce piszę. Wybrano poetę B. Nie tego B., który ‘ Redaktor jednego z pism odmówił recenzentowi zamieszczenia sprawozdania o Wrsyśniu sygwiącym, motywując, że... nie jestem autorem emigracyjnym. Dlaczego? Bo ja wiem: albo że nie podpisałem uchwały bojkotującej czytelników w kraju, albo że nie czułem się królikiem wobec pytona i mówiłem z Borejszą jak partner, albo że nie dosyć „zaznaczałem” czy „oświadczałem”, czy nie zdradzałem zamiłowania do mah-jonga... Bo ja wiem... Wiem tylko, że ostracyzm tego redaktora nie pozwolił zasygnalizować dzieła o wrześniu tu, gdzie tylu jest wrześniowców, tu na tej pustyni kulturalnej, na której książki polskie nie wychodzą.
Inny redaktor, szukając, czym by mnie najskuteczniej unieszkodliwić, wyraził z powodu Bitwy o Monte Cassino pogardę dla autora tego dzieła, frymarczącego krwią żołnierską, kupczącego kośćmi z pobojowisk przez... umieszczenie podobizn poległych. 2 Referat Herlinga-Grudzińskiego był chwalebnym wyjątkiem.
/
każe „milionom walczyć, tysiącom umierać”, tylko tego B., który w zanadrzu „miecz ostrzy, bacząc, aż łuny zapłoną”.
Czy głosowano chętnie na ten zanadrzowy miecz? Na trzydzieści oddanych głosów było dwadzieścia białych kartek. Trudno o silniejszy wybuch niemej rozpaczy, że ani idei nie ma, ani ludzi, iktórzy ją reprezentują i na których można by głosować.. Bo przecież i tych dziesięciu nie głosowało z entuzjazmem na pocket-Wallenroda. Przynajmniej od jednego z nich miałem list: „Dałem głos, bo B. jest tak leniwy, że się równie łatwo nie wygłupi.”
*
Za cenę, żeby tylko emigranci pozostali karni, zwarci, gotowi... w gębie, obniżono skalę wymagań wobec emigracji do zera. Cóż jest przedmiotem nicowania emigranta? - czy nie „zezuje na reżim warszawski”. Ileż chłodnych spojrzeń otrzymywał ten, kto odprowadził na dworzec wracającego do kraju, a to doktora, a to inżyniera, kiedy górnikom mówiłem, że lepiej kopać w Polsce niż w Anglii. Ale czy się nicuje - co ten pan „trwający” itd. robi, czy nauczył się angielskiego, czy stara się umeblować swój hrubieszowski albo radomskowski łeb, czy podgląda, jakie też tu ulepszenia są w jego fachu? Czy się otacza szacunkiem, powszechnym uznaniem tych nielicznych, co przerobili jakąś celowo podjętą pracę, czegoś dokonali, czymś polski dorobek wzbogacili? Wiemy do znudzenia o tym i owym pisarzu karierowiczu, który pojechał do kraju - czy wie kto o pisarzu-benedyktynie, Pietrkiewiczu, któremu Anglicy wydają antologię stu kikudziesięciu angielskich i polskich pisarzy, ugrupowanych epokami, tłumaczonych: Anglicy na polski, Polacy na angielski przez samego autora. Czy Pietrkiewicz „zaświadcza”, „trwa”, „wykazuje”, czy też jest dla nierobów solą w oku, pospołu z podejmującą rozległe zamierzenie literackie Zofią Kossak? Ale prawda, Zofia Kossak (do której wyrobienia politycznego wolno nie mieć zaufania) „zezowała na reżim” i o jej pracy pisać nie wolno, o pracy Pietrkiewicza nie warto (ten znowuż „zezował na faszyzm”), za to wolno zalewać ludzi wypocinami ankiety, w której pan Prztyprztycki ustala, że w klasie czwartej... nie... w piątej dostał dwójkę z matematyki - chociaż, ostatecznie, zdaje się, że w czwartej.
Panie Prztyprztycki - ja wiedziałem, że pan na nic nigdzie „nie zezuje” (chyba na prace zlecone), aż tu nagle okazuje się, że pan zezuje na Panteon Narodowy, że już się układa w nim ze swoją biografią, że i pański „but prawy powieszą w Sybilli, a nad straconym lewym będą żale”, jak nieutulony będzie żal, jeśli z całą pewnością nie da się ustalić, kiedy to, właściwie, otrzymał pan tę dwójkę, świadczącą o genialności już w tak wczesnej młodości (bo zdaje się jednak, że, ostatecznie, w czwartej klasie...). Cóż się dziwić, że na emigracji nie ma kultu pracy, kiedy nie ma opinii.
Gdyby wpisowe do tej emigracji było droższe, byłaby i opinia.
Prawo do nazywania się emigracją polityczną powinniby mieć tylko ludzie twórczy - tych stać by było na płacenie stawki. Człowiekiem twórczym, emigrantem politycznym może być zarówno pisarz szukający nowych wartości, jak robotnik, szukający form gromadzkiego polskiego współżycia, nie tylko polityk, ciągle uczący się spraw świata, ale i eks-wojskowy, który po swojej tapicerce chodzi na kursa, na odczyty, czyta.
Stawkę, której należałoby wymagać od emigranta politycznego obniżono do możliwości tłumu, który nie może wracać i szuka azylu, któremu się, po prostu, często nie chce wracać i szuka wsparcia, a któremu się schlebia, że spełnia posłannictwo. Od tłumu tego w zamian za podporządkowanie się niczego się nie wymaga. Zakłamanego stosunku liderów i masy nie może łączyć rzetelna wartość - opinia. Dlatego opinię zastąpiła jej namiastka - ostracyzm.
Jak należało oczekiwać, pod nieprzewietrzaną budowlą zalęgła się pleśń. Ta pleśń to kompleks niższości wobec wszystkiego, na czym wyżywa się fikcja emigranckiej „nieustępliwości”.
Kompleks niższości wobec Anglików.
Kompleks zastraszenia wobec Rosji i jałowości wobec reżimu.
Kompleks załapania wobec Polaków w kraju.
Trudno jest zaobserwować kompleks niższości w pożyciu z Anglikami, bo Anglicy nie lubią upokarzania ludzi, tak drogiego kulturze wschod-niej.
W Polsce na posiedzeniu jakiejś rady nadzorczej ktoś wzdychał:
- Zachód... Świat... Co za rozmach... Choćby taka afera Kanału Panamskie-go?... Jeśli nawet nieuczciwość, to co za skala ludzi... - E, proszę pana dyrektora - wtrącił obrażony za Polaków skromny buchalter. - Ludzie by się u nas znaleźli, byle tylko kanał był. Nie wątpię, że i na emigracji znaleźlibyśmy wielu podskakiewiczów, gdyby był kanał. Tymczasem jeśli i był, to sklepiony. Czasem bowiem natykał się człowiek na oznaki, że jednak dosyć tego paskudztwa płynie - rurami krytymi. Uderzająco powtarzały się relacje łudzi, co do których mam pewność, że nie mają ani arogancji, ani gięt-kiego karku: Anglicy rozpoczynali konferencję nieposzlakowanie grzecz-nie i zupełnie nie licząc się z naszą opinią, w środku konferencji stwier-dzali, że Polacy są nw-cooperatwe, kończyli konferencję bez zdawkowych grzeczności, z którymi ją rozpoczynali, ale z wyraźnym szacunkiem dla stro-ny przeciwnej. Widać przywykli do Polaków miękkich w zamkniętych ścia-nach i aroganckich na placu publicznym; idealna kombinacja... dla Angli-ków.
Że tej arogancji naszych artykułów nie traktowali Anglicy jako poczucia godności, zrozumiałem, kiedy mi redaktor pisma, w którym umieściłem cykl artykułów o naszych górnikach w Anglii, powtórzył o tych artykułach opinię 74 angielskiego urzędnika - „How dignified’^. A przecież te artykuły nie były takie nieprzejednane, starały się jednak być rzeczowe.
*
Jeśli tylko arogancja wobec Anglików dochodzi do tego miejsca, w którym nale-żałoby wyciągnąć z niej logiczne, ale nieprzyjemne wnioski - natychmiast zamie-nia ją u arogantów „zdrowy rozum”, „poczucie rzeczywistości” i tym podobne. Jest zrozumiałe, że przedstawialiśmy zbyt małą siłę, by wymóc inną politykę wobec Rosji. Ale to nie znaczy, że nie byliśmy w ogóle partnerem na taką skalę, na jaką nas było stać.
Anglikom nie warto by było walczyć z Rosją o Wilno i Lwów za cenę utracenia naszych kilku dywizji. Ale na pewno nie warto im było ani uchylać się od pomocy wrześniowcom, ani od zawarcia dwustronnej umowy demobilizacyj-nej, ani od przekazania w całości Funduszu Społecznego, ani nie trwaliby przy żądaniu ustąpienia generała Sosnkowskiego (a więc zdezawuowania rozkazu nr 19), ani nie czułby się nasz rząd tak samotny i bez oparcia, gdyby Anglicy byli postawieni przed konkretną perspektywą rozbrajania nas przemocą. Z całą stanowczością stwierdzi każdy, co był z naszym żołnierzem blisko, że ze strony tego żołnierza byłby kompletny posłuch. I każdy, kto zna historię angielską i mentalność tego narodu, wie, że nie dopuściłby on do kłopotliwych ekscesów przy sprawach nie mających dla niego większego znaczenia. Ale cóż, kiedy nasza arogancja nie posuwa się poza granice wygody. Zabawny rząd dusz się wytworzył: ceniący symbol, kiedy naród płacił, i „realną politykę”, kiedy zapłata wypada bliżej i w krótkim terminie. Weźmy okres późniejszy, pekapeerowski, kiedy już byliśmy bez broni. Były wiceminister oświaty, były szefoddziału-oświaty 2. Polskiego Korpusu, podpułkownik Alexandrowicz, protestował, że wrześniowców nie przyjmuje się do PKPR, nie zgadzał się, by ci nasi towarzysze broni, którzy cierpieli najwięcej, mieli być Polakami drugiej klasy, bo nie byli na żołdzie angielskim. Wyłączenie ich tym samym rzucało cień na naszą przeszłość żołnierską - nigdy bowiem nie uważaliśmy się za kondotierów, nigdy nie uważaliśmy się za najemne wojsko, nigdy nie byliśmy (tak sądziliśmy) w służbie obcej. Podpułkownik Alexandro-wicz nie chce mieć tego cienia na swojej służbie żołnierskiej, nie przyjmuje ochłapa z tak hańbiącego tytułu, zrzeka się PKPR; mając sześćdziesiąt kilka lat bierze pracę chłopca ogrodniczego.
Są tacy jego koledzy, którzy, nie chcąc podpisać zobowiązania na słuchanie cudzego króla, nie ulękli się gróźb, nie ugięli się, zostali zesłani do Niemiec jak stoją, bez żadnej odprawy, pod nadzór niemieckich policjantów. - Nie wyślecie już dalszych partii - powiedziałem do urzędnika Foreign Office.
[Red.:] Jak godnie.
- Jak nas kto nie lubi - wydął usta - to go nie zatrzymujemy. A jednak ci pozostawieni sobie „oporni” okazali się partnerami na skromną miarę swoich żądań; dalszych partii nie wysłano. Podporucznik Ulatowski poszedł jeszcze dalej niż profesor Alexandrowicz - nie zgadzał się na rejestrację, żądał, żeby go nie traktowano, jako siłę roboczą, sprowadzoną do kraju, tylko jako emigranta politycznego. Raz po raz dawano mu więzienie i czas do namysłu, raz po raz samotnie walczący człowiek wracał na więzienną pryczę.
Sam był Alexandrowicz, sam był Ulatowski, sami byli pozostawieni sobie „oporni”. Póki pisałem reportaże z ich obozów, poty mi je drukowano; kiedy chciałem wyciągnąć wnioski, wszystkie redakcje były na głucho zamknięte. Ani nie jestem pewien, czy logicznie były wyprowadzone wywody Ulatow-skiego, ani nie przeoczam, że do „opornych” spłynęli Niemcy i kryminalne szumowiny, ani nie uważam, żeby godny najwyższej czci odruch podpułkowni-ka Alexandrowicza dał się rozciągnąć na sto tysięcy ludzi. Ale to przecież tam, u nich, schroniły się resztki oszalałego, pokrwawionego, niepodległego ducha.
Czy wsparli się o polską opinię?
Czy też musieli za Łozińskim (Prawem i lewem) powtórzyć: „Nie można, niestety, dawać kredytu słowom aktorów tej nieszczęsnej gry społecznej i politycznej... Między tą cnotą w uściech a egoizmem w duszach leży przepaść cała, przewiązana girlandami frazesów obywatelskich”. Panowie z wielkim pyskiem, dzikusy bezkarne, podcierające się, jak ów Abisyńczyk, sztandarem angielskim, deklamatorzy Wyspiańskiego - cóżeście nagle wody w usta wzięli?
Bo - realizm?
W takim razie, czy można prosić o jedno? O zaprzestanie maskarad, panowie paradebauerzy?
*
Jeśli tylko pojawi się nie kanał, ale najmniejszy kanalik - miał rację poczciwy buchalter - znajdują się ludzie.
Kiedy po całym churchillowym zaświnieniu, już po wojnie, znalazła się córka Churchilla nad Como, otrzymała bukiet od naszych oficerów. Bukiet. miał symbolizować Polskę, był więc czerwono-biały. Gdyby córka pana Churchilla była w towarzystwie przyjaciół Moskali (bo to był jeszcze początek 1946 roku i w pismach oglądaliśmy Churchilla w mundurze angielskim i moskiewskiej papasze, fotografowanego tak niedawno w Jałcie) - miałaby ułatwione zadanie, odstępując czerwone pół bukietu dla nich.
W parę lat po zakończeniu wojny przyszły dla naszych wojskowych jakieś zapóźnione odznaczenia amerykańskie. Ambasador amerykański zarządził ich nadanie kuchennym wejściem (w mieszkaniu prywatnym); dano do zrozumienia, 76 że obecność generała Andersa byłaby krępująca. Lotnicy na „paradę zwy-cięstwa” nie zjawili się w swoim czasie. Ale teraz sklepionym, ukrytym kanalikiem dekorowani pobiegli. Wszyscy. Między nimi bardzo rzetelni ludzie. Tym gorzej..
Po co pobiegli?...
Kiedy po bitwie pod Monte Cassino spadły pierwsze odznaczenia angielskie, generał Juin, dowódca francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego, odmówił, uzależniając przyjęcie od zgody generała de Gaulle’a. A przecież ręce przypinają-ce order nie były splamione zdradą wobec jego własnego narodu. Ale wtedy jeszcze nasi wojskowi sobie mówili: „Za rok wć wrześniu... Za rok pod Kijowem... Za rok opóźniające działania na Sycylii...” Co mówią teraz, biegnąc po te fatałaszki przez kuchnię, w pekapeerowskich mundurach, znamionujących służbę Jego Królewskiej Mości, biorąc odznacze-nie z rąk rządu, który nie uznaje legalnego polskiego rządu, któremu oni przysięgli wierność?
Po cóż to robią? Za cenę „dobrych stosunków”? Dlaczego Piłsudski nie rozgrzeszał się ceną dobrych stosunków, kiedy uchylał się od austriackich orderów? A, przecież tam mógł być usprawiedliwiony realiami - szło o uzbro-jenie legionów i o usamodzielnienie ich komendy. Może ci, zwykle jakże hurrapatriotyczni, powiedzą, że Piłsudski był romantyk, dadzą za przykład realizm Anglików? Ale Churchill nie przyjął po wojnie Orderu Podwiązki, motywując, że order ten udzielany jest emerytom politycznym. A przecież Churchill otrzymałby ten order, uświęcony wspaniałą tradycją, z rąk prawowitego króla, we własnym kraju, wsparty o własne, potężne stronnictwo. Nie chciał jednak niczym zmniejszać swojej niezawisłości. A ileż tej niezawisłości mieć muszą ludzie skazani na straszliwą samotność, na brzemię okrutnej odpowiedzialności, ludzie, którzy reprezentują naród powalony, któremu odmówiono wszystkiego.
*
Pierwszego sierpnia 1944 roku pisałem w powoływanym już memoriale:
Umysłowość wojskowa dąży do rozcinania sytuacji i do znajdowania prostych form działania. Trudno rozumie, że magazynowanie wojska może być szkodnictwem (nota-bene - wówczas trwał ożywiony werbunek jeńców z armii niemieckiej), że decyduje jakość a nie ilość, że trzeba wyrzec się wyraźnego rozkazodawstwa. Ta umysłowość wojskowa jest wystawiana teraz na wielkie tentacje. Nieodpowie-dzialne boczki angielskie łudzą mirażem przyszłej wojny, co odpowiada nadziejom i tęsknotom tej wojskowej umysłowości. W ten sposób może wytworzyć się paradoksal-na sytuacja, że ci panowie będą więcej radykalni i patriotyczni w stosunku do rządu londyńskiego niż ludzie świadomi. I trzeba będzie ten słaby rząd osłaniać wszelkimi siłami przed bardzo patriotycznymi hasłami antyrosyjskimi i żołnierskimi - w zrozu-mieniu, że te patriotyczne hasła skończą się na kondotieryzmie.
*
Napisałem już w jednym miejscu, że Anglicy nie byli w stanie dotrzymać sojuszu z Polską.
Mam jednak głębokie obrzydzenie do Churchilla za formę, w jakiej to zrobił. Jeśli się obiecało komu walczyć do końca, a jednak bandyci wydali się zbyt silni, to przynajmniej asystuje się biernie, nie dogadując, kiedy zdradzonemu przyjacielowi odbierają zegarek, że z całą pewnością wystarczy pozostawiony budzik, nie tłumacząc, jak ów karczmarz (Księgi pielgr^ymstwa) poranionemu w jego obronie gajowemu, że bandyci musieli go napaść, bo był kłótliwego charakteru itd.
Polak z przerażeniem patrzył na straszliwy bezwstyd męża stanu, który zabranie pięćdziesięciu dwu procent ziemi sojusznika nazywał impropement of frontier - poprawką granicy, podyktowaną strategicznym bezpieczeństwem Rosji.
Pamiętam, że kiedy, w wykładzie dla trzystu pięćdziesięciu spadochroniarzy angielskich zaraz po mowie Churchilla z lutego 1944 roku zaprodukowałem im ogromną sylwetową czarną mapę Rosji eurazyjskiej po Ocean Spokojny i przylepioną do niej kuleczkę Polski, malowaną jasnym kolorem, i powiedzia-łem, że względy strategicznego bezpieczeństwa kolosa wymagają przepołowie-nia kuleczki - sala parsknęła śmiechem. A przecież to ich własny naród tak okłamywał Churchill w przededniu powojennych rozgrywek. Churchill więc jest dla nas symbolem Teheranu, Jałty, promotorem, obrońcą i rajfurem machorki dziejowej. Wszystko nam jedno, że chciał uderzać przez Bałkany, że ciążyła wola Roosevelta. Ameryka nie dawała nam gwarancji. Churchill tych machorek bronił, Churchill je usprawiedliwiał, on to Mikołajczy-kowi bił pięścią w stół, aby go skłonić do zdrady; on Andersowi, kiedy nasz Korpus był potrzebny, mając w tece układ teherański zaprzedający Polskę, śpiewał hymny o zachodniej kulturze Polaków i obiecywał... Hamburg; on to Andersowi po zabawie proponował, aby zabrał sobie swoje dywizje; on, spotwarzając własną ofiarę, pisał o Polakach w swoich pamiętnikach stylem paszkwilanta; on kiedy rozległ się protest Supera i innych, dał zadośćuczynienie w formie wyrażenia wiary, że Polacy znowu chwycą za broń, kiedy tego będzie potrzeba. Takie zadośćuczynienie, z tych właśnie ust, możemy tylko odczuć jako ponowną zniewagę.
I cóż nas znowu spotyka? Ci, którzy za zadanie swego życia uważają pro-test przeciwko rozbiorowi Polski, urządzają obchód w Instytucie im. Sikorskie-go z udziałem Churchilla, cynicznego tego rozbioru propagatora, wykonawcy i zachwalacza.
Nie wyobrażam sobie, żeby w naszych uroczystościach narodowych uczest-niczyli w swoim czasie Metternich lub Stackelberg, a przecież oni nas nie zdradzili, nie wykorzystali, zaświniając następnie.
Tymczasem tu ci, którzy potępili słusznie Mikołajczyka, że ułatwił światu zbrodnię, łączą się w obchodach z człowiekiem, który dokonał szatańskiego chwytu, podając temu światu zbrodnię owiniętą w oszukańcze opakowanie. Trudno o jaskrawszy dowód kompleksu niższości.
Więc gdzież cały sens ich istnienia na emigracji - istnienia, które ma być wyrażeniem protestu? Jeślibyśmy nawet nie przywiązywali większego znaczenia do tej nieustannej deklamacji o nieustępliwości, do tej szopki zgrywającej się w umownych fikcjach - to i w szopce obowiązuje jakaś logika: wiemy, gdzie szablon ma być komiczny, a gdzie patetyczny. Ale ta emigrancka szopka staje na głowie: nagle król Herod poczyna niańczyć dzieciątko, które chciał zarżnąć, diabeł śpiewa hosannę, pastuszkowie proszalnie nastawiają Herodowi puste kobiałki, a Oblubieniec jako gospodarz stajenki pośpiesza usadzić go na mównicy.
I tylko poczciwy osiołek, któremu na razie nie każą przedzierać się przez żadną zieloną granicę, i byczek, którego na razie nie pchają na żaden bunkier - dmuchają jak dmuchały w opuszczony żłobek w nadziei, że ciepłem własnej krwi i oddechu przechowają i do wzrostu pobudzą to Dobro Wieczne, które nie da się ani zniszczyć, ani zakłamać, ani sprzedać, ani nabyć. W promieniu jego najświętszego ciepła nie zimno jest w stajence wygnań-czej. W promieniu jego najświętszego ciepła nie drętwieją dusze w kompleksie niższości.
Kompleks niższości wobec Anglików jest dublowany przez kompleks niższości nie tylko wobec Rosji, ale i wobec reżimu rządzącego w kraju. Polska w minionym dwudziestoleciu nie mogła znaleźć swego oblicza.
Narodziła się ponownie na dawnym szlaku historycznym w straszliwej nędzy. W perzynę obrócono niemal dwa miliony budynków, zaprzestano całkowicie uprawy na więcej niż czterech milionach hektarów, zniszczono cztery miliony bydła, wywieziono dziesięć tysięcy najcenniejszych maszyn, z pozostałych zdar-to sto tysięcy ton miedzianej armatury i ponad milion metrów pasów rze-miennych. Jeszcze w 1921 roku, w trzy lata po tym, kiedy świat zakończył wojnę, około miliona ludzi gnieździło się w siedemdziesięciu pięciu tysiącach chlewów, stodół i nor w ziemi.
Linie kolejowe, szosy i spławy tego zlepku trzech państw były niepowiązane, centra gospodarcze uplasowane w myśl potrzeb innych organizmów, dawne rynki kontynentalne (Rosja i Niemcy) zamknięte, stosunków na świecie żadnych, floty handlowej żadnej.
Kiedy Zachód dostawał odszkodowania aż do pociągów szumiących pszczelnymi ulami włącznie, kiedy w Niemcy pakowano olbrzymie kredyty, Polska została sama, rządzona przez garść eks-legionistów, nie mających do końca pojęcia o gospodarczych i światowych zagadnieniach, wspomaganych radami typowo prowincjonalnej galicyjskiej biurokracji, rekinów reprezentują-cych obce kapitały i Żydów.
A zagadnienia przyszły na miarę wielkiego mocarstwa. Podczas gdy pozbyte tego typu zagadnień państwa bałtyckie lekką ręką dokonywały reformy rolnej, dla nas, w nieokrzepłej Polsce, była to wiwisekcja dokonywana na elemencie szlacheckim sparszywiałym, ale wtedy jeszcze w głównej mierze reprezentują-cym ciągłość historyczną, nastarczającym na wszystkie zapotrzebowania myśli polskiej od konserwy aż po radykalnie ludowe z Poniatowskim i Kosmowską i radykalnie robotnicze z Jodką, Daszyńskim i Moraczewskim włącznie. Podczas kiedy Finlandia mogła spokojnie dorabiać się na swoim drzewie, Estonia na lnie, Litwa na nabiale i Łotwa na bekonie - my mieliśmy dywersję ukraińską na południu, bolszewicko-białoruską na północy, osiemset tysięcy Niemców, trzy miliony Żydów, brak mieszczaństwa, przemysł w obcym ręku, nieprzewarstwienie wewnętrzne i poczucie, że musimy się zdobyć na mocarst-wowość, bo zginiemy - stąd politykę dumpingową, stąd owe sławne polskie węgiel i cukier, pięciokrotnie tańsze za granicą. A wszystko to działo się w zmieniającym się świecie. Polski COP-ik bieg-nący z wywieszonym językiem za magnitogorskimi i dnieprostroj owymi bernardami, polski komarzy brzęk OZON-u wobec ryków norymberskich, sprawiać by mogły wrażenie komiczne (i ileż tych natrząsań się było po 1939 ro-ku w prasie zaborców), gdyby nie przeczucie tragedii. Tragedia polegała nie na naszej biedzie, na naszych trudnościach, tyl-ko na tym, że ta bieda, przełamana o konieczności geopolityczne (wraz z KOP-em i innymi ukrytymi pozycjami sześćdziesiąt procent budżetu państwo-wego szło na wojsko, kiedy w obecnej reżimowej Polsce - osiem) nie pozwoliła na wytworzenie żadnego stylu.
Naprzód, rzecz zrozumiała, dominowało poczucie radości:
Choćby figowe drzewo nie zakwitnęło i nie było urodzaju na winnicach, choćby i owoc oliwy pochybił i role nie przyniosły pożytku i z owczarni by owce wybite były, a nie byłoby bydła w oborach - wszakże ja w Panu weselić się będę, rozraduję się w Bogu zbawienia mego (Hab. III).
Próbowano, po prostu, tę żywą patriotyczną radość z odzyskanej niepodleg-łości przekuć w kapitał stały. Ale radowanie się w permanencji bez zrozumienia sensu rzeczy, które się pełnią, jest cechą idiotów - stąd zrozumiałe ośmieszenia pokrzykiwań o „radosnej twórczości”. Stworzenie zaś sensu istnienia w przede-dniu międzyepoki, w której zapadną się suwerenności, a znaczyć będą kon-80 glomeraty, było niemożliwe. Jeśli COP-ik Kwiatkowskiego mógł się wydawać śmieszny, to Matuszewskiego adamsmithowskie wydziwianie na niego sprawia-ło wrażenie jakby dziewiętnastowieczna balerina w trykotach wżeglowała ze swymi puentami na salę, na której odchodzi wariacki dżig.
*
Z taką spuścizną nieporozumień znaleźliśmy się na emigracji. Winimy siebie
i położenie geograficzne, ze starannie maskowanym poczuciem niższości
patrzymy na dokonania Rosji, nie rozumiejąc, że na zatarcie naszego stylu
jeszcze
większy wpływ niż geopolityka wywarła międzyepoka.
„Do świadomości ogółu Polaków jednak sprawa całkowicie nie dotarła. Przeoczyli ją wśród własnych poświęceń i bohaterstw. Taka niezależność polityczna, o jakiej myśleli i myślą Polacy, już nie istnieje. Walczyli o coś, co właśnie wtedy, gdy składali temu najwyższe ofiary, zapadło się niepowrotnie w przeszłość. Historia wyprzedziła ich. Chodzi teraz o coś więcej niż o Polskę. I żadne strzały z lasów nie odwrócą historii. To wszystko daremne. Walka o fikcję, o zagubiony i niepowrotny cień.”
Tak pisze Andrzejewski, pisarz katolicki, którego raz ostatni widziałem na bankiecie wydanym z okazji przyznania nagrody jego książce pod tytułem Ład serca. Siedziałem przy księdzu Korniłowiczu z Lasek, mając naprzeciwko ojca Kolbego, który wziął na siebie śmierć głodową w bunkrze, by ocalić bliźniego (patrz: sprawozdanie z Dachau Morcinka).
Nie, nie możemy nie liczyć się z atmosferą, z której wyszedł ten pisarz. Ktoś mi zabrał, niestety. Sprawy Polaków Osmańczyka i nie mam możności skonfrontowania z tym, co tu piszę, jego wielkiej kilkaset słów liczącej dedykacji, kiedy mi książkę przesyłał. Ta dedykacja jest przejmującym listem na tamtą stronę barykady od człowieka, który w moich oczach stawiał pierwsze kroki, od człowieka, który przed wojną poszedł z całą świadomością na ciężką i niebez-pieczną pracę wśród Polaków w Niemczech. Książkę dobrze pamiętam: cała ona wyrasta z bolesnego i zdumionego odkrycia, tegoż samego, co i u Andrżejew-skiego: „Taka niezależność polityczna, o jakiej myśleli i myślą Polacy - nie istnieje”.
Książka Osmańczyka przypomina mi obraz Van Gogha: łan połamanego burzą przejrzałego zboża, nad którym, niesione wichurą, kłębi się czarne ptactwo w zwałach chmur. Obraz ponury - a przecież czuć taką dynamikę słońca za chmurami, że obraz wieści jeden wielki blask, kiedy ptaki i zwały chmur przelecą i łan zapali się złotem (panów malarzy przepraszam za zastanawianie się nad tematyką).
Przy bolesnym skrzywieniu ust Andrzejewskiego i Osmańczyka, w ich oczach widać pierwszy blask przeczucia.
Może, naturalnie, kompleks niższości zasyczeć, że obaj pisarze poszli na łatwy chleb, ale jak długo można wszystko tłumaczyć w tak prostacki sposób?
Czy nie należałoby pomyśleć, że ci trzydziestokilkuletni ludzie tkwiący w kraju, mają więcej wyczulony zmysł obserwacji niż tkwiący na obczyźnie sześćdziesię-ciolatki, stanowiący jądro „bezkompromisowej” publicystyki? Co ta publicystyka pozytywnego przynosi poza psioczeniem? Ta publicysty-ka w ogóle nie ma pozytywnych zagadnień, poza życzeniem, żeby Moskal sobie już poszedł i żeby oni mogli wrócić i żyć spokojnie. Z trudem wyszukując, jakimże to zagadnieniom pozytywnym ta publicystyka służy, znajdujemy aż cały organ „Lwów i Wilno”, który już w tytule samym wskazuje cele. I cóż w nim spotykamy poza ciekawymi publicystycznymi artykułami pana Mackiewicza bądź na tematy ogólnoświatowe, bądź na tematy techniki emi-granckiego mah-jonga? Same wspominki o żarciu, piciu, polowaniach, roztkli-wianie się krajobrazem, poklepywanie po ramieniu sympatycznych „tutejszych”. W Związku Obrony Kresów Wschodnich siedzą panowie szlachta. Prawosław-ny Sawczuk, wracający w ogień z modlitwą, by Bóg duszę jego uratował; prawosławny Białorusin Siemieniuk, padający przy nadludzkim trudem wwin-dowanym dziale, żałujący, w pełnej świadomości konania, że za mało walczył i pytający swego dowódcę: „Czy nasi pobiją?”; prawosławny Białorusin Bułak, już ranny, własnym ciężarem rzucający się na minę, by dać atakującym dojście do bunkra - czyżby do tego związku należeli? Czy należą do niego te tysiące ich kolegów, którzy pozostali przy życiu - prawosławnych i unitów, i rzymskich katolików, Białorusinów, Ukraińców i Polaków. Czy ich kto do tego zaprosił? A gdyby zaprosił - cóż by zrozumieli w tym dziwacznym organie, marzącym o dobrym przedwojennym żarciu?
Kiedyś otrzymałem od Pawła Monicza - chłopa ze wsi Cerkiewnej pod Szczorsami - list, który jest tak charakterystyczny, że go przytaczam w całości:
Nie mogłem wytrzymać i do końca przeczytać pańskiego dzieła, aby nie zwierzyć, że byłem w złym zrozumieniu o wszystkim mnie otaczającym. Rumienię się ze wstydu, przetrząsając w pamięci swoje błędne domysły, wirujące w ciemnej głowie. Szukałem zawsze winnych poza sobą, a siebie liczyłem zawsze oszukanym, skrzywdzonym, poniewieranym przez wszystkich, nawet tych, którzy spełniali swój obowiązek. Nie wiedziałem, że płaceniem przez ojca podatku za swój grunt wspomagamy tym rozwój państwa, budujemy lepsze jutro dla takich samych jak ja. Myślałem, że nasz podatek idzie tylko na pensje urzędników. Nie widząc rozwoju w swej wsi, nie mogłem tak nie my-śleć, a wytłumaczyć tego nie było komu. W roku 1927 zbudowany został na rzece Niemen duży most. Przedtem, wiosną, prom nie chodził i nie można było przejechać furmanką. Lecz ludzie nie widzieli w zbudowaniu mostu wygody dla siebie, lecz mówili tylko, że zarobił inżynier. Ciemnota rozpościera swoje skrzydła nad naszymi wsiami, z czego korzystają szkodeczne elementy. Teraz dziesiątki tysięcy Moniczów przeczytało nieprzypadkowo otrzyma-ną książkę, ale chłonęło cudownym skrótem przybliżoną przed oczy Wielką 82 Księgę Dziejów w męczeńskiej drodze przez Eurazję, w bojowym szyku przez ćwierć globu, przemierzonym w żołnierskiej ofierze ramię w ramię z polskimi kolegami.
„Szkodeczne elementy” całkiem teraz opanowały wieś Cerkiewną, której „Lwów i Wilno” ma bronić. Ale czyż Paweł Monicz znajdzie tam cośkolwiek o naszym dorobku na kresach? Czy też znowu „wytłumaczyć o tym nie ma komu”?
Prawda, że była to Polska B i redaktor ma, z dużą dozą słuszności, lekceważenie dla tego dorobku. Ale jeśli tak, to w imię czego chce wracać do Wilna? W imię przyszłości? A gdzież tej przyszłości wizja we „Lwowie i Wilnie”?
Nie chodzi o „Lwów i Wilno”. To pismo jest tylko łyżką tej samej wody zaczerpniętej z emigracyjnego kubła. W całej naszej prasie, w ogromnej masie wspominków, rzecz dziwna, nie ma wspominków o tym, co się tworzyło w minionym dwudziestoleciu. A przecież dużo pracy było w Polsce. A przecież wielu z tych, co tę pracę pełnili, jest między nami. Nie napiszą o tym za nic w świecie, aby się nie narazić na sarknięcie: - „Co się wygłupiasz?” Wrzesień 1959 roku był też naszym olbrzymim wysiłkiem, a przecież z powodu mego Września yygwiącego nieraz natrafiałem na to sarknięcie. To nie są sarknięcia niezdrowe; dyktuje je poczucie tego, jak daleko nasze możliwości stały od istotnych potrzeb i troska, abyśmy sobie nie zaciemniali wzroku megaloma-nią.
Ale cóż, kiedy na polu emigranckim, pielonym z megalomanii surową ręką
dziejów, rozrósł się pasożyt, który widziałem na Bliskim Wschodzie: nawierzch-
nię liści ma purpurową - to arogancja i ostracyzm, spód blady - to niewiara
w przeszłe dwudziestolecie, niewiara w siebie w teraźniejszości, niewiara
w przyszłość - kompleks niższości. Kompleks niższości wobec Rosji, kompleks
niższości wobec jej ludzi, jej metod, jej satelitów, jej osiągnięć, jej agentów,
jej
przemian. To wszystko trzeba jedną czarną szybą przesłonić, zamazać, odciąć, bo
jeszcze by się kto skusił, bo jeszcze kogo bolszewicy i reżimowcy przekonają, bo
jeszcze kogo uwiodą. Pisarz, który by miał możność tam pojechać i wrócić, wróci
na pewno z duszą zatrutą.1
Brak wymiaru rzeczywistości w ocenie tego czegoś straszliwego jest właściwy umysłom, które, zdawałoby się, powinny mieć proporcje w myśleniu. Kiedy mnie reżim warszawski zapraszał na zwiedzenie kraju, między innymi miałem wizytę byłego wysokiego asa naszego przedwrześniowego wywiadu, który mnie zapewniał, że z życiem nie wrócę: bezpieka zaaranżuje wypadek samochodowy lub coś w tym rodzaju. Kiedy do Ameryki postanowiłem jechać na „Batorym”, chcąc choć w ten sposób dotknąć jedynego dostępnego mi skrawka Polski, odwiedził mnie były wysoki dygnitarz MSZ, twierdząc z całą pewnością, że z „Batorego” mnie nie wypuszczą i odwiozą do Gdyni. Nie chodzi tu o różnicę w ocenie moralnej zabójców Trockiego, porywaczy Kutiepowa i tylu innych. Ręce katyńskie jednakowo oceniamy. Tylko chodzi o zmysł rzeczywistości, o poczucie proporcji, które mąci kompleks niższości wobec bolszewickiego pytona.
Ludzie, którzy rzekomo reprezentują wielkie wartości kultury zachodniej, są obrońcami katolicyzmu, tradycji, dorobku wieków, liberalizmu, demokracji i tylu wspaniałych rzeczy - nie czują się partnerem. Czują się jak królik, który nie powinien spojrzeć w oczy pytona, bo sam mu polezie w gardło. Będąc z kilkuletnim dzieckiem w ogrodzie zoologicznym Whipsnade, zostałem w Bird Sanctuary podprowadzony przez dozorcę do krzaka, w którym miał pokazać gniazdo z pisklętami sikorki.
Dziecko wyrwało się naprzód, podbiegło, zajrzało w krzak, wyciągnęło rączkę i cofnęło ją nagle z przestrachem.
Zajrzawszy, zobaczyłem najmniejszą z odmian sikorek, sikorkę szarą, jak roztoczywszy mikroskopijne skrzydełka nad dziećmi, podniósłszy mikroskopij-ny dziobek, wydawała groźny syk przeciw tym groźnym istotom, zaciemniają-cym nad nią niebo i sięgającym po życie jej dzieci. Kto wie, czy gdyby nie ten syk, dziecko nie uszkodziłoby gniazda, zanim zdążylibyśmy interweniować. Pomyślałem sobie, że - niezależnie od tego, jak jest fizycznie słaba - jest partnerem w walce o to, co kocha. Cóż by jej pomogło, gdyby zamknęła oczy i usiłowała nie patrzeć.
Jeśli poczucie niższości wobec Anglików, jeśli poczucie niższości wobec Rosji i każdego zjeżdżającego Borejszy jest rzeczą przykrą, to najboleśniejszą jest ta tak wychwalana, uświęcona, wysublimowana pokora wobec kraju, liczenie się z „wolą kraju”, czepianie się fikcyjnych mandatów z kraju. I znowu - tak jak tam niezłomność, tak tu ta pokora jakże pięknie jest wymalowana! Oto my... cóż... w puchach... niegodni... gdy kraj walczył... my jego sługi... to kraj sam zadecyduje... Tak, tak, panie dobrodzieju, czy pan z trefów chodzi? Wojna nas pouczyła jak piekielne kłamstwa mieszają w kadzi ludzkości i nie możemy się nadziwić, że łgarstwa grubymi nićmi szyte są brane za dobrą monetę.
Ale zajrzyjmy w emigrancki młynek kłamstw, jak skutecznie pracuje. Czyż wrzucona w niego arogancja nie wypływa jako niezależność lub jako nieustęp-liwość, ostracyzm - jako opinia, brak odwagi cywilnej wstrzymania powsta-nia - jako bohaterstwo, wiszfultinkostwo - jako tężyzna, a wreszcie chęć ulże-nia sobie - jako poddanie się woli kraju.
Jeśli kraj każdą minutę każdej doby drżał pod gniotem ucisku, a nam nic nie groziło i nic nie brakowało, to nawet żadne Monte Cassino ani Falaise nie mogło zrównać wkładu. Ale od tych czasów im się fizycznie polepszyło (w stosunku do rządów gestapo), nam pogorszyło, a duchowo i im i nam jest tak samo ciężko. Poza tym, iluż na emigracji znalazło się akowców, wrześniow-ców, deportowanych, więźniów politycznych - tych naj czynnie j szych i tych, co 84 byli najaktywniejsi. A i przedtem - ileż najlepszej młodzieży przeszło granice, ileż dusz wykuwało się w bitwach i pochodach. Jeśli wszystko to nakrywa zbutwiałym wierzchem zaleszczycka waliza mah-jongistów, to nakrywa niesłusz-nie: nie ma żadnych powodów przypuszczać, że skład ideowy emigracji’ jest gorszy niż skład ideowy kraju.
Na to korzący się wobec kraju mówią, że cóż, że tamci siedzą na ziemi, a my... wiadomo... oderwani...
To my, w Klubie Trzeciego Miejsca, możemy tak mówić, ale wy?... Jakim prawem? Przecież tu: „oddychamy atmosferą wolności”, przecież tu: „możemy myśleć”, przecież tu: „jesteśmy u źródeł wielkiej zachodniej kultury - matki naszej”, przecież tam, w kraju: „atmosfera zafałszowana”, przecież tam: „wzrok narodu odwracany mirażami odbudowy, mirażami ziem zachodnich od istotnej rzeczywistości, jaką jest niewola”.
Więc jakże? Więc dlaczego deklamacje o woli kraju? Uprzytomnijmy sobie, każdy z nas z osobna, swoich korespondentów z kraju: czy w listach matki-staruszki, siostry, przyjaciela, kolegi nie drży utajone pytanie: „Co myślicie, drodzy? Co będziecie robić? Co nam radzicie?”, czy też płyną i pouczenia?
Owszem, ja od pewnej kategorii korespondentów otrzymuję i pouczenia. „Przeżywamy bezkrwawą rewolucję; nie jest to miły proces, zwłaszcza, że poczęty obcą przemocą, ale konieczny” - pisze jeden; „Ofiary są, nie wszystko może nam się podobać - pisze inny - ale nie ma wielkich dzieł bez ofiary, a w Polsce pełni się wielkie dzieło”. Mógłbym cytować naręczami, ale po co? To, według was, .karierowicze. Im przecie nie ślubujecie pokory, ich „bezwstydnych lokajskich wynurzeń” nie uważacie, słusznie zresztą, za wolę kraju. A tamci, którzy wam się podobają?
Iluż najbliższych, których kochamy, których nie zobaczymy już nigdy - na was ma podniesiony wzrok. Ileż otrzymujemy żarliwych listów: „Nie przysyłaj paczek, napisz co myślisz, co będzie?” Widzimy ich, tych drogich nam nad wszystko, jak’biegną do siebie z naszymi ostrożnymi listami, wczytują się w ukrytą treść, rozszyfrowują polerowane słowa - całą siłą miłości, całą siłą wspomnienia („on zawsze tak mówił, kiedy chciał powiedzieć, że...”, „on takiego wyrażenia w tym sensie nigdy by nie użył”). Czy nie tak są czytane nasze listy?
Obrzucali Mikołaj czy ka powóz kwiatami, odprzęgali z tego powozu konie, bo wiózł tego, który od was przyjechał.
Umacniali się żarliwą modlitwą duszy:
„Może ten człowiek, przeciągany triumfalnie rynkiem krakowskim uda, że nie widzi kamienia, na którym ongiś przysięgał Kościuszko - udamy i my, że go nie widzimy.
Może nie wyciągnie złotego rogu, który niewątpliwie dzierżą ręce braci na Zachodzie - będziemy udawali, że nie czekamy na hasło.
Może uda, że zagubił czapkę z piór - niech mu z tym lżej będzie, podeprzemy. Na wszystko pójdziemy, na mękę czekania, na trwanie, na bezsilne patrzenie, na codzienną pracę - bo wy tam, w blasku swobodnego świata, czuwacie”. I nagle - tacy wspaniali, tacy niezależni od Anglików, tacy jasnowidze wo-bec Rosji, tacy nieubłagani wobec reżimowców, tacy pełni ostracyzmu dla emigrantów - mah-jongiści zacierają rączki, certują się przed progiem: „Ależ gdzie tam... Ależ my niegodni... Ależ rodacy szanowni... pierwszy kroczek.” Pierwszy kroczek! Już raz go dali krajowi - przy decydowaniu o wybuchu powstania widząc chyba, jak tu sprawy stoją. Czy nie?... Nie, nie okłamujcie nas. To nie kraj od nas żąda podporządkowania, to wy sami, żeby osłonić swoją nicość i bezsiłę. Obniżyliście tak wpisowe do emigracji politycznej, zabrnęliście w tak niepojętego dla normalnego człowieka mah--jonga, tak rozdrapaliście grosz publiczny dla podwórkowych celów, tak odcięliście duszę emigracji od myślenia, tak wywindowaliście się na wieże podniebnych fikcji i załgań, że jeśli tylko trzeba będzie złazić do jakiejś decyzji, trząść się zaczniecie i bełkotać: niech kraj pomoże złazić na grunt realny. I to jest trzeci i najbardziej bolesny wasz kompleks niższości - kompleks wobec kraju, który chcecie wyzwolić.
Kraj nie pomoże wam, bo kraj będzie musiał bić się z tamtej strony barykady. Pomoże wam obcy drugi oddział. I neo-Churchill, który przyrzeknie neo--Hamburg, czy neo-humbug.
Kończę ten list, napisany jednym ciągiem, który się rozrósł w istną broszurę. Tak się rozrósł, aż ze starego narowu poprzedzielałem go podtytułami, jak kiedy kucharka doda ornament na cieście, gdy je „wydaje na stół”. Pomyślawszy, że a nuż ten list zostanie wydrukowany, doznałem ściśnienia serca. Nie dlatego, że ma luki myślowe - nie ma ich tylko w komunałach; nie dlatego, że łatwo wyśmiać, naciągnąć i poprzekręcać obrazowy styl pisania, którego literatura polityczna unika - bo uważam, że to niebezpieczeństwo warto jest ponieść w zamian za możliwość trafienia do serca i wyobraźni czytelników w tej straszliwej międzyepoce, kiedy rozumowanie nie wystarcza, a tabliczka czterech działań arytmetycznych nagle daje mylne rozwiązanie. Nie dlatego, że obfitują momenty osobiste - bo nie tkwiąc w żadnych władzach, pędząc tryb życia na skutek pracy w domu bardzo wyizolowany, w wielu wypadkach mogłem swoje twierdzenia ilustrować tylko dostępnymi dla mnie faktami życia mego i najbliższego otoczenia. Ale dlatego doświadczam ściśnienia serca, że dla wielu ludzi, których tak bezwzględnie krytykuję, mam wyrozumienie; i dlatego, że pisząc, wolę pió-rem wspierać jak rozwalać. Ta moja dośrodkowa predyspozycja przejawia się nawet wówczas, kiedy piszę o obcych: o Żydach w De profundis, o bolsze-wikach w Opierzonej rewolucji, nawet o Niemcach w licznych ustępach Smętka. Jeśli więc myślę, że swoim pisaniem mogę przyczyniać się do rozbijania, nic dziwnego, że obracam pióro z namysłem. Ale zrobiłem rachunek sumienia dokładny.
A więc, poczynając od ludzi, dla których mam wyrozumienie:
To, co napisałem, jest zbudowane w pewnej części na wypowiedziach w cztery oczy, listach przyjaznych, aktach dobrej woli w stosunku do mnie. Starałem się zakamuflować nazwiska, ale jeśli którego z nich nie odcyfruje czytelnik, to zawsze odcyfruje zainteresowany. Niejeden z polityków idąc za tokiem książki, przytwierdzając jej w myśli, trafi nagle na siebie. Będzie uważał, że postawiłem mu zniekształcające zwierciadło i w tejże chwili przejdzie do zwartego szeregu przeciwobrony mah-jongistów, kundli, histriońów, tropicieli Komanczów, belfrów narodowych, niobizujących leniów, dziadów demonstru-jących kalectwa przed kościołami, brydżystów, operowych Wallenrodów, synekurzystów, złodziejaszków, agentów czynnych i agentów potencjalnych, kondotierów in spe i wieszczów próbujących wzlotów na wytchłych pęcherzach.
Pr2yłączy się do nich, korzystając z mojej dyskrecji, aby jako „osoba niezaintere-sowana” potępić „obiektywnie” to, co napisałem. Przyjaciele, nie róbcie tego. Nie ze względu na mnie - w deszcz nie ma znaczenia dodatkowa strużka wody. Ale ze względu na siebie - nie zamykajcie sobie możliwości wstąpienia do Klubu Trzeciego Miejsca. Żadna was tam kariera nie spotka. Nie dożyjecie w tym klubie jego czasu. Ale jedno wam ten klub może dać: otwarcie okien. Jeśli was dusi astma mah-jonga, to jej się pozbędziecie. To wam obiecujemy łatwo. Jeśli was dusi położenie Polski, to recept nie znajdziecie. Ale znajdziecie jedno: jesteście jak górnicy, którzy kuli w kopalni, aż się zawaliły jej ściany. I niektórzy mówili, że wybawienie za cienką ścianką i nie frasowali się; i mijały dni, a kiedy panowała ciem-ność, poczęli zasypani majaczyć, a byli, co w skrytości mówili: „Otośmy zgu-bieni”. Ale znaleźli się, którzy powiedzieli: „Wiemy, że za tą ścianą, u której darmo czekacie, jest noc i będzie noc. Ale pójdźmy dalszą drogą i zobacz-my, czy wyjścia nie ma. Od ojców bowiem to wiemy i od ich ojców ojców, że przysypany nie ma czekać, tylko iść, aż obaczy światełko. I od to czucie mamy i od ojców ojców w jakiej stronie calizna, a w jakiej przejście. Prawda, że od wieków takiego zasypania nie było; a przecież pójdźmy a próbujmy!” Nie lekceważcie tej oferty. Zastanówcie się. Podeprzyjcie ludzi, któ-rych pisanie jest potępione, bo wiedzcie: że potępiają ich rozporządzający pismami, stowarzyszeniami, głośnikami; że nie potępia ich uczciwy człowiek na emigracji. ^ Czy znaczy to, że kierownicy tej emigracji, do których zaliczacie siebie, są gorsi niż ogół tej emigracji? Teraz, kiedy szumowina rządząca przez lata wojny spłynęła? Kiedy wśród was mamy mniej ludzi przypadkowych, a wię-cej takich, którzy wykazać się mogą całożyciowym świadectwem pracy i po-święcenia?
Znaczy więc to tylko, że w sytuacji ponad ludzkie siły trudno wam było, a często niemożliwie nie dać się spychać w dziedzinę fikcji, skoro w dziedzinę fikcji zepchnięto niepodległość, której całe lata służyli jedni z was, solidarność międzynarodową świata pracy, która była przedmiotem całożyciowej wiary dla innych, braterstwo, dobroć, uczciwość, poświęcenie. Jakże się dziwić, że idąc za tymi „fikcjami”, b.ędąc im wierni, doszliście do ślepego kąta starej epoki, w którym szalejąca międzyepoka ustawiła wam stoliki do mah-jonga.
Ze specjalnie ciężkim sercem pisałem o prasie, bo tu moich ostrych słów nie dało się zakamuflować, mimo że - z jednym wyjątkiem, którego nie udało mi się pominąć - nie wymieniałem tytułów ani nazwisk. Jeśli dla prasy tej mamy słowa potępienia, to dla ludzi, którzy ją dźwigali, przede wszystkim musimy znaleźć wyrazy zrozumienia i serdecznego braterskie-go współczucia.
Nieraz powtarzamy, że nasz osąd względem postępowania ludzi, którzy przeszli tortury, musi być powściągliwy, bo nie znamy właściwej miary bólu fizycznego, bo nie znamy granicy wytrzymałości. Ten, mniej więcej, stosunek winniśmy mieć do naszej prasy emigracyjnej. Miałem to „szczęście”, że przez lata wojny nie dano mi w tej prasie emigracyjnej pisać, ten wielki zaszczyt, że do prasy kierował własnoręcznie podpisane listy premier, zabraniając drukować moich artykułów, że na Middłe East wysłał w tym samym celu depesze minister wojny, że pomniejsze pieski, czując wiatr, z własnej inicjatywy rozsypywały zamówiony nieopatrznie i złożo-ny przez zecera artykuł traktujący o naj obojętnie j szych sprawach, że usiło-wano zesłać mnie do Afryki, grożąc odebraniem miesięcznego sześciofun-towego billetingu, że zabroniono prywatnej inicjatywie wydać (w marcu 1940 roku, kiedy świat nie rozumiał, co znaczy uderzenie niemieckie, a my leżeliśmy zapluci po „achł^ehn Tage Feld^ug in Polen”) Września °^agwiącego po polsku, jak również po francusku i angielsku gotowych już tłumaczeń, że do końca nie akredytowano mnie jako korespondenta wojennego, napisanie więc Bitwy o Monte Cassino było nadużyciem, które nie wiem, czy mi minister wojny darował.
Odcięty od publicystyki, nie stanąłem, jak inni, w tej straszliwej izbie tortur, kiedy, dzień po dniu, ręce aliantów i wrogów zdzierały z Polski purpurę, kiedy „Wiadomości” szarpały się, wbrew pogróżkom swoich i obcych, walczyły do ostatniego naboju, do ostatniej możliwości, aż do samej chwili zamknię-cia. Kiedy Zygmunt Nowakowski całym natchnieniem pisarskim, chłostą, goryczą, żalem, pomstą, krwią serdeczną kładł się na progu ludziom, przekra-czającym próg czwartego rozbioru. Kiedy Mackiewicz, sam zupełnie, skazany na jednodniówki, borykał się racami swego talentu - jednodniówkami tytuło-wanymi nazwami miesięcy. Kiedy nieustępliwego proniemieckiego Studnic-kiego (obecnie publicysta emigracyjny) Niemcy musieli izolować, broniąc się przed jego piórem, piórem pisarza samotnego przez całe życie. Kiedy Grydzew-ski-pasja najszlachetniejsza-wolał druzgotać dzieło tej swojej pasji, niż ustąpić.
Mnie tego wszystkiego oszczędzono. A gdybym mógł pisać, czyż miałbym czoło ich wówczas pouczać? Kiedy spadały, cios za ciosem, wiadomości o Katyniu, o pakcie z Rosją, o Teheranie, o Jałcie, o zdradzie!... o zdradzie!... o opuszczonym powstaniu. Jakież by czoło trzeba mieć wówczas, aby pouczać (wtedy!...) o międzyepoce, o fałszywym torze, o nieaktualności haseł niepodleg-łościowych w dawnym ujęciu, o „trzecim miejscu”? Czyż można wyobrazić sobie, żeby w takich chwilach naród nie protestował, rozumował? Żeby nie wzdął się wał niepowrotu półtora miliona ludzi? Żeby wraz z narodem nie protestowali jego pisarze?
Ale z nimi - nie byłem. Należę do „smutnych pół rycerzy żywych”. I jak cześć mamy dla ciężko okaleczałych inwalidów, tak cześć powinniśmy mieć dla tych zdartych w walce publicystów.
Jeden z nich przysłał mi odpis pisma do jednej z emigracyjnych redakcji, w której uprzedza, że jeśli okaże się prawdą, że podpisałem umowę wydawniczą z „Czytelnikiem”, to on odmawia współpracownictwa1. Czy miałem się oburzać? Odpowiedziałem listem pełnym szacunku, powia-damiając, że „z prawdziwą przykrością muszę zdecydować się na zerwanie naszej znajomości osobistej. Proszę wierzyć, że podejmując tę decyzję, daleki jestem od chęci dotknięcia Pana. Chciałbym jedynie na przyszłość nie zamącać sobie pracy odpowiadaniem na tego rodzaju korespondencję”.
Sądzę, że to będzie nasz najwłaściwszy stosunek do tych ludzi o poszarpa-nych nerwach; nie rzucać na nich kamieniem, ale stanowczo sprzeciwić się, by nam pracę mącili.
*
Skoro się było zmuszonym nie oszczędzać i ludzi, w gruncie rzeczy, sobie bliskich, należałoby powtórzyć za Kochanowskim: „Przyjacielowi więcej niż prawdzie chcieć służyć, zda się przeciw przystojności”. To - ludzie. A sprawa?
Skoro się bije w pisma i instytucje emigranckie, podkopuje się kredyt dla liderów, kiedy, w przededniu rozgrywki, nawołuje się do neutralności, a w za-mian daje się sformułowania, które tak zdają się nie wystarczać, jak nie wystarczała rada Dmowskiego w czasie pierwszej wojny? Toteż trudno było napisać tę rozprawkę nie zrobiwszy naj rzetelniejszego rachunku sumienia, na jaki było autora stać. Wynikiem tego rachunku sumienia jest, że emigracja w tej formie duchowej reprezentuje niewiele i reprezentować będzie z roku na rok coraz mniej. Jeśli zaś reprezentuje wartości godne utrwalania, to się o te wartości broszura pojedynczego człowieka rozbije i przez to samo te wartości pogłębi.
Reprezentują coś - Polacy na emigracji. Nie masą swego istnienia. Rosyjska dwumilionowa emigracja nic masą swego istnienia nie reprezentuje, chociaż stoi za nią zagadnienie szóstej części globu, chociaż, przynajmniej do roku 1927, wpływ jej na rządy, a przynajmniej wywiady, był głębszy niżby można przypuszczać. Ich ambicje „kontynuowania legalizmu” i rozważania, kto ma prawo do tronu, nikogo dziś nie interesują.
Nasza obecność po tej stronie barykady jest szacownym symbolem, ale jeśli
wietrzenie tego symbolu ma być hamowane, to musi on być podbudowany
zsumowaniem ciężarów gatunkowych poszczególnych jednostek. Nadmierne
1 Wystarczyło mnie, po prostu, spytać, aby się dowiedzieć, że odmówiłem zgody na
po-
nowny przedruk Smytka, Zgody tej zresztą na pewno bym udzielił, gdyby nie obawa,
że pod
tą propozycją może tkwić ukryte subsydium, był to bowiem czas, kiedy pan
Borejsza zapraszał
mnie na wycieczkę do kraju, gwarantując auto do rozporządzenia, fotografa,
sekretarkę, nie
stawiając żadnych zobowiązań wydawniczych i nie sprzeciwiając się, bym zebrany
materiał
drukował na emigracji.
90
przywiązanie wagi do znaczenia legalizmu jest tylko jednym z zabiegów, aby odciążyć poczucie odpowiedzialności za swój ciężar gatunkowy każdego z nas i obniżyć wpisowe do emigracji politycznej.
Te wieczne kłótnie dookoła symboliki mogą skończyć się w dosyć nieoczekiwany, a w gruncie rzeczy jedynie logiczny sposób, kiedy z chwilą wybuchu wojny alianci zadecydują, kto jest wodzem narodu. Ten wódz będzie miał fizyczną możność karania za uchylanie się od wojska, będzie więc miał posłuch z poczucia dyscypliny obywatelskiej. Ten wódz będzie miał pieniądze i będzie wielbiony z serca. I będzie miał pierwszorzędne pedigree1 „nieprzerwanie legalnej kontynuacji” ze wszystkimi polskimi i alianckimi pieczęciami.
Kiedy byłem na pogrzebie prezydenta Raczkiewicza, widziałem honorowy oddział pekapeerowych barakowców z bronią wypożyczoną na tę uroczystość przez Anglików. To czepianie się fikcji wniosło niepotrzebny popiół upokorze-nia. Panowie Zaleski i Arciszewski nie podali sobie ręki nad grobem. Panowie z „miniatury” byli ubrani pro forma w takie krawaty, kapelusze, spodnie, jak właśnie trzeba.
A skromny Polak-uczestnik lepiej by się poczuł, by nie małpowano tym, czym się małpować nie godzi - żołnierzem, nie zamartwiłby się, gdyby komu zabrakło sztywniaka i gdyby, po prostu, stanęła nad grobem skupiona gromada ludzi. Nie radców, nie ministrów, nie generałów z „miniatury”, a ludzi, naturalnego wymiaru ludzi.
Czy postępuję nieodpowiedzialnie, pisząc to wszystko? Przecież - piszę, czy nie piszę - kiedy zagrzmią dwa złote rogi, pójdą Polacy za nimi. Po cóż więc oburzenie? I tu i tam „jednostki kierownicze” będą miały znaczenie, stanowiska, pieniądze. Mało tego, i tu i tam będą one po swojemu w pewnym stopniu potrzebne. Daj nam Boże, żebyśmy po tamtej stronie wyprodukowali jak najwięcej Polaków-komisarów, administrujących „grenadzkimi powiatami” i kolekcjonujących grenadzkie zegarki, a po tej - Polaków-unrowców, pokra-dających konserwy.
Będziecie mieli to wszystko. A że ta broszura obciąży was nieco odpowie-dzialnością, to i lepiej.
My - kandydaci Klubu Trzeciego Miejsca wiemy, że każdy czyn jest lepszy niż bez-czyn. Ze śmierć nie tylko każdego legionisty walczącego po złej nawet ideologicz-nie stronie, ale każdego nawet kondotiera, kupionego przez tę stronę, jest ważniejsza niż śmierć stu biernych Polaków w obozach koncentracyjnych. My więc nie będziemy was klęli...
Ale chcemy skupić tych, którzy z neutralności nie będą robić zasłony dla bez-
władu. Którzy cały ciężar odpowiedzialności za cały naród będą nosić na sobie,
na
* [Red.:] Rodowód, drzewo genealogiczne.
91
plecach, w dniu codziennej i nieustępliwej pracy, nie składając go w przechowalniach legalistycznych, partyjnych, kombatanckich czy innych, aż do momentu, kiedy któryś tam złoty róg da znać, że czas siadać do wagonu. Nie wiem ilu się takich ludzi znajdzie, gotowych ciężko płacić. Ale wiem, że tylko na nich i na ich duchowym spadku spocznie cały ciężar tego, co wniosą Polacy w nową epokę.
Ta broszura to cztery felietony o wspólnej tematyce, wybrane spośród tygodniowych felietonów pisanych dorywczo i bez źródeł w „Dzienniku Żołnierza APW” w okresie poprzedzającym Monte Cassino.
Poczyniwszy pewne skróty i uzupełnienia, drukuję je teraz, po ukończonym wy-siłku wojennym, podzielając obawy, że grobowiec bohaterów może stać się legowiskiem kundli, a krew ich - cementem umacniającym mury megalomanii, które gnuśność wznosić pocznie dookoła polskiego getta na emigracji. Tych, którzy nie zechcą zostać w getcie, świat (poza „przyjaznymi” drugimi oddziałami) nie będzie pytał o zdolność umierania, tytko o zdolność życia. Może i te cztery felietony przydadzą się jako jeden z przyczynków służących zbiorowemu wysiłkowi - rewizji poglądu na nas samych.
ŻE ZOSTAŁ PRAŁATEM
BEZINTERESOWNA ZAWIŚĆ
Stale wahamy się między megalomanią a kompleksem niższości. Pisarz, który podbechtuje megalomanię, podoba się nam. Pisarz, który wskazuje nasze złe strony - prędzej czy później ściąga na siebie oburzenie. Pisanie pod prąd powszechnych upodobań jest równie potrzebne, jak pisanie z rytmem serc. Ale chwila jest taka, że temu Polakowi, który jest dostatecznie bity przez wypadki, nie ma się serca prawić morałów. Literatura - jak kochająca matka - mówi sobie:
„No, to może już jutro. Dzisiaj mi biedaczek tak blado wygląda”.
I podaje nowe ciastko na talerzyku.
I objedzony ciastkami pupilek chodzi w przekonaniu, że jest cudownym dzieckiem.
Czy nie zauważyliście, że w rozmowach mamy dwie miary: albo się mówi o Polsce i Polakach generalnie i wtedy z ust nam nie schodzi „wyrąbana niepodległość”, Gdynia, COP i jeszcze raz na odwyrtkę COP i Gdynia, Westerplatte, obrona Warszawy itd. - albo mówimy o znajomych Polakach i wtedy okazuje się, że, jak okiem sięgnąć, wszyscy są durnie, karierowicze, dekownicy, bagaż zaleszczycki, partyjniacy, nepoci, protekcyjniacy, syneku-rzyści, nieroby, intryganci...
Po prostu - zdawałoby się - ten COP i ten krwawy Wrzesień, to Pow-stanie Warszawskie i to Cassino sprawili jacyś inni Polacy, których nie znamy.
Dlaczego nasz osąd „świąteczny” nas samych jest tak różny od osądu dnia powszedniego?
Sądzę, że oba osądy są słuszne. Nasz naród jest tak dwoisty jak żaden inny. Dlaczego tak jest - pomówimy w następnych felietonach. Ale najpierw przeróbmy nieco ten materiał powszedni, naszych codziennych rozmów, naszego psioczenia codziennego.
Polakom jest źle ze sobą. Stop... Proszę wstrzymać się z protestami. Ja wiem o tęsknocie do swoich, ja wiem o wspomaganiu się i solidarności. Ale mówię nie o ciężkich chwilach, a właśnie - o dniu codziennym.
Już zebraliśmy się, już jesteśmy na kupie - i co wtedy? Wtedy zalewa nas
jasna krew, wtedy nas bierze cholera, wtedy: „Niech to szlag trafi”, jak te
rodaki
jeden drugiemu utrudniają życie.
Jeden drugiemu za grosz nie da kredytu.
Zaznajamiamy się w podróży z jakimś cudzoziemcem.
97
- Jaki jest pański fach - pyta.
- Jestem inżynierem.
- Ach, tak!...
I w tym „ach, tak!” jest pokwitowanie wiadomości z dodaniem paru groszy kredytu: „Jesteś inżynierem, więc zapewne wystudiowałeś swój fach, więc zapewne umiesz to robić”.
Teraz jeśli zacznę pracę z tym cudzoziemcem, to ją zacznę z tymi paru groszami kredytu. Zawszeć to lżej. Dopiero, jeśli poszkapię robotę, to stracę ten kredyt.
Jeśli jadę z rodakiem i powiem, że jestem inżynierem, to się krzywo uśmiechnie wewnętrznie: „Pewnie po prostu jakiś technik budowlany”. Jeśli powiem, że jestem literatem, pomyśli, że ma do czynienia z reporterzyną, doktor będzie u niego łapiduchem, geometra - skoczybruzdą, urzędnik - urzędasem, policjant - gliną, wydawca - wydławcą, nakładca - nakradcą, ksiądz - klechą, podoficer zawodowy - zupakiem, weterynarz - konowałem, aptekarz - pigula-rzem, pisarz - gryzipiórkiem, dziennikarz - skrybą, a kucharka - garkotłukiem. Człowiek wesoły w jego pojęciu wygłupia się, człowiek smutny - pozuje, człowiek energiczny - to karierowicz, indywidualność - to reklamiarz, czło-wiek myślący samodzielnie - „strugający wariata”, wierzący - to święto-szek, a niewierzący - to bolszewik, przedsiębiorczy - to taki, który pcha się, a wstrzemięźliwy - to kretyn.
Wytworzyliśmy bogate słownictwo pogardliwych słów. Trudno z takim bagażem powszechnej zgryźliwości i braku zaufania poczynać pracę. Polak w swoim środowisku zaczyna ją z reguły z obciążeniem nieufności, podczas kiedy za granicą ludzie zaczynają ją z paru punktami kredytu.
Polak musi dopiero popracować, by w oczach rodaków dojść do zera, od którego dopiero może się drapać na plus.
Pomnóżmy ten debet, zapisywany indywidualnie na rachunek każdego Polaka, przez wiele milionów Polaków i zobaczymy ogromny debet psychiczny stworzony dobrowolnie - diabli wiedzą dlaczego. Jeśli zajdę do wojskowego składu, angielskiego po cokolwiek, uśmiechnięty Anglik myśli przede wszystkim, jak zrobić, żeby mi dać to, czego pragnę. Jeśli zajdę do polskiego, urzędujący Polak myśli przede wszystkim, jak nie dać - że może jednak jakiś punkt na to nie pozwala.
Jeśli Anglik mówi: „Przecież to wojna”, to znaczy w jego ustach: „Muszę ci więc jak najwydatniej pomóc”.
Jeśli Polak mówi zgryźliwie: „Czegóż się wam zachciało - przecież woj-na” - to oznacza, że mam znosić jego bezmyślność, nieróbstwo, brak przewidy-wania, niezaradność. Wojna jest tu głupim pretekstem, aby rozładować tkwiącą w każdym Polaku nieuczynność i wrogość do drugiego człowieka. Załatwiając z Anglikiem jakąś sprawę, która wymaga pewnego nagięcia przepisów, najlepiej wyłożyć krótko swoją sprawę, po czym nie nalegać, nie 98 tłumaczyć - po prostu, stać i czekać. Biedak poty będzie pocierał łeb, poty myślał, aż wreszcie powie:
- I sball see what I can doforJou.1 l rzeczywiście - zmobilizuje wszystkie swoje możliwości. Polak w takich wypadkach ma też swoją gotową formułę, którą wszyscy doskonale znamy:
- Nie ma tak dobrze!...
Dlaczego nie ma tak dobrze? I co za uciecha, co za patetyczne mentorstwo tkwi w tym orzeczeniu. Kiedy się przyprze takiego bęcwała argumentami, że ma rozwiązanie sprawy przed nosem, wtedy tłumaczy:
- Bo by każdy tak chciał!...
No pewno, że każdy by tak chciał!... To i rób każdemu, jeśli możesz, a jeśli nie możesz wszystkim, to na ile cię stać.
Dadzą mi tu przykłady, jak ludność pomagała sobie w strasznych dniach powstania, jak wiele było wiernego żołnierskiego koleżeństwa. A ja mówię o codziennym dniu. Kiedy „chwila wymaga” jak zwykliśmy mówić, nie chciałbym być z nikim bardziej jak ze swymi rodakami. Wiem, że łeb nadstawią za mnie, narażą się, od ust odejmą.
Ale ja mówię - o dniu powszednim. A przecież wojna - między błyskami walk, niebezpieczeństw, ciężkich przejść - jest wypełniona szarym dniem, w którym żyjemy obyczajem przedwojennym, obyczajem codziennym - w któ-rym, co tu gadać, jest Polakom źle ze sobą.
Skąd bierze się ten wielki zapas niechęci człowieka do człowieka, tego, co ja bym nazwał bezinteresowną zawiścią?
Sienkiewicz kiedyś zachodził w głowę w jakimś felietonie, broniącym Modrzejewskiej przed zawiścią rodaków, dlaczego wytwarza się ta atmosfera sprzysiężonej niechęci, pełnego przekąsu obliczania zarobków wielkiej aktorki, notabene czerpanych nie z kieszeni rodaków. Nie mogąc zrozumieć tej za-wiści o talent, któremu nikt nie mógł sprostać, który żadnemu z polskich aktorów nie zagrażał, bo Modrzejewska przyjechała tylko na gościnne występy, Sienkiewicz tę polską zawiść nazwał „platoniczną zazdrością”. Wystarczyło jednak tej „bezinteresownej zawiści”, by na całe życie wypłoszyć Modrzejewską z kraju, jak wystarczyło jej, aby Paderewskiemu na zawsze obrzydzić występy w Polsce.
A Kaden Bandrowski, człowiek, jedyny spośród literatów, który starał się rzemiosło pisarskie otoczyć warunkami dającymi mu możność rozwoju? Cóż za ogon oślizgłych gadań wlókł się za tym człowiekiem, pomawianym o niesłychany materializm, kiedy w rzeczywistości czołowy pisarz zarabiał nie więcej niż bardzo przeciętny adwokat?
‘ [Red.:] Zobaczę, co mogę dla pana zrobić.
99
ORGANICZNA GŁUPOTA
Bezinteresowna zawiść jest równie nieoczekiwana, równie krzywdząca jak organiczna głupota.
Kiedy młody inżynier kończy politechnikę, ma mocno wbite w głowę, że na korozję czyli rdzewienie musi preliminować, dajmy na to, dwadzieścia procent, czyli tam, gdzie by starczyło sto ton, musi się liczyć z potrzebą zużycia stu dwudziestu ton materiału.
Kiedy oficer kończy podchorążówkę, wie, że wielkie jednostki muszą preliminować, dajmy na to, pięćdziesiąt procent na służby pomocnicze: preliminowane całe sto procent do linii nie powojowałoby długo bez piekarzy, warsztatów, szpitali itp.
Prawnik wie, że na każdy rodzaj przestępczości jest ustalony procent i nie załamuje się psychicznie, jeśli pewien określony odsetek ludzi kradnie, tak jak nie rozpacza lekarz, że w społeczeństwie jest pewien procent chorych na raka czy gruźlicę.
Ale ani oficera, ani inżyniera, ani żadnego innego zawodu nie przygotowuje się, żeby w swoich obliczeniach preliminował poważny ubytek sił, czasu, możliwości i wykonawczości - na organiczną, ciężką, niewytłumaczalną głupotę.
Cierpiąc nieraz dotkliwie, tak jak i tylu innych, z powodu tej organicznej głupoty, zachodząc w głowę, jaka jest jej geneza, sądzę, że jednym z najpoważ-niejszych jej składników jest brak wyobraźni. Osobiście zalecam walczyć z organiczną głupotą metodą tego żołnierza napoleońskiego, cofającego się spod Moskwy, który nigdy by nie wydostał od chłopki ingrediencji potrzeb-nych do zwarzenia zupy, gdyby jej nie nabujał, że zupę zrobi na gwoździu, po czym zaś dopiero wycyganiał a to mąkę, a to sól, a to kartofel, a to kapustę. Organiczna głupota - nie jest specjalnie polską cechą. Dosyć poczytać wspomnienia z ubiegłej wojny Lioyda George’a albo Churchilla, żeby za głowę się złapać odkrywając, że istnieje nie podejrzewany przez nas gatunek wielkiej choroby społecznej, pociągającej w czasie wojny więcej ofiar niż jakakolwiek grypa zafrontowa, pociągającej w czasie pokoju na pewno większe i kosztow-niejsze straty niż rak, gruźlica, syfilis.
Sygnalizowano mi, że istnieje pono wielkie studium o głupocie w angielskiej literaturze socjologicznej, wynoszące sześćset stron ścisłego druku. W części historycznej dzieła autor wykazuje, jak odmiennie potoczyłyby się dzieje wielu narodów, a co za tym idzie i ludzkości, gdyby nie organiczna głupota. Wpływa więc ona w równej mierze na losy świata, jak geniusz i poświęcenie. A więc -głupota organiczna doczekała się swego zaszeregowania w liczbie plag społecz-nych. Po wojnie może będą katedry tej plagi, a w poszczególnych fachach będzie się badało w jakiej mierze głupota powoduje „korozję”. I już młodzi, rwący się 100 do pracy pracownicy, nie będą wychodzili z gabinetów szefów z uczuciem rozgoryczenia, z uczuciem nagłego zawodu, z uczuciem krzywdy, która ich spotkała. Tak jak nikt się nie rozżala na los, że go ugryzł amphe/es.1 Bo o tym uprzedzano, bo uczono, że około trzy procent anofelesów nosi zarazki, bo na to wymyślono siatki ochronne. Z malarią nauczono się liczyć, a z głupotą - nie.
Jeśli jednak organiczna głupota jest chorobą międzynarodową jak rak, to zawiść bezinteresowna specjalnie grasuje w Polsce jak mucha tse-tse w jakimś Nyasa--Landzie.
Jak się to dzieje, że rodacy krzywo się uśmiechają na powodzenie bliźnich? To mało powiedzieć - krzywo się uśmiechają: ścigają to powodzenie zajadle, jakby osobiście nim byli obrażeni.
Istnieje u nas, słuszne zresztą, przekonanie, że Anglicy są wiele mniej od nas wylewni, że są powściągliwsi w słowach.
A przecież są takie dziedziny, w których Polaka życie nauczyło być szczy-tem dyskrecji, niedosięgłym dla Anglika: to jest sprawa ewentualnego jego mianowania.
W klubach Anglicy, wyczerpawszy już całkowicie temat pogody, poczynają wałkować swoje ewentualne mianowania. Oczekują na długo przedtem, dyskutują z tymi, którzy już mieli to stanowisko, informują się. U nas często spotykamy przyjaciela, z którym codziennie graliśmy w brydża, właśnie ostatnie roberki odeszły przedwczoraj - pytamy go gdzie idzie, a ten odwraca głowę z pewnym zażenowaniem, powiada, że właśnie idzie po ostatni zakup, bo właśnie za dwie godziny wyjeżdża, otrzymawszy mianowanie. Mówi to z zażenowaniem, jakby tym mnie osobiście obrażał. Okazuje się, że „to się wałkowało” już od pół roku, ale, pośpiesza zapewnić, że on wcale nie jest zadowolony, że w tym mianowaniu jest pełno złych stron, że właściwie to i teraz nie jest nic pewnego.
On jest inżynierem, ja jestem weterynarzem, ale cholera wie, czy ten weterynarz „gdzieś czegoś nie popsuje”. Jeśli się krzywo uśmiechną porucznicy, że jeden z nich został kapitanem, to rozumiem. Ale czemu stukający młotkiem w zelówkę szewc wykrzywia się z lekceważeniem, z obrazą osobistą niemal i poczuciem krzywdy, kiedy się dowie, że kanonik został prałatem, chociaż ten szewc nigdy na prałata nie celował? Skąd ta bezinteresowna zawiść u tego szewca?
[Red.:] Anopbeles maculipennis, widliszek - komar-przenoszący zarazek malarii.
• • Dlatego kanonik za Boga nie powie swemu szewcowi, że ma zostać prałatem. Bo któż mu zaręczy, czy odnosząc buty biskupowi, szewc nie buchnie pasterza w mankiet i nie powie, że właśnie odnosił buty kanonikowi, po czym siorbnie nosem i powie:
- Ja tam niby nic, ale eee!
Jeśli kanonik był gadułą i zwierzał się z czekającą nominacją krawcowi, który równocześnie robił sutannę biskupowi i ten krawiec ze swojej strony zrobił gest pełen niechętnego znaczenia mówiąc o kanoniku, to już dobry pasterz poczyna się niepokoić, że: „Jednak opinia ma coś przeciw temu kanonikowi”. I podczas kiedy poczciwy kanonik zachodzi w głowę: „Co mogło się stać”, szewc i krawiec zapytani, bardzo by się zdziwili, że go chcieli utrącić. - Kanonika? Broń Boże!
Polskie skargi na rozpowszechnioną protekcję są częściowo tylko słuszne. Zwykle obywatelowi chodzi nie tyle o pozytywną protekcję, ile o to „aby mieć kogoś, kto wynyka, co jest na rzeczy” Jednym słowem - aby mieć odtrutkę na rozlany w powietrzu jad bezintere-sownej zawiści.
Dlaczego Polak może o sobie powiedzieć słowami Williama Walsha:
„I can endure my own despair, but not another’s hope” - że może raczej przetrzymać własne niepowodzenie, niż powodzenie bliźniego? Ja sądzę, że to sprawiły długie lata biedy materialnej, kiedy do ciasnego żłobka cisnęły się masy odsuniętych od niego obywateli. Kiedy ci obywatele nie mieli gdzie nabyć kwalifikacji i nie mieli gdzie iść. Stan ten niewiele się poprawił po uzyskaniu niepodległości, kiedy wprawdzie dla mas polskich otworzyły się urzędy, ale zamknęła się emigracja, odciążająca nas rok rocznie przed tamtą wojną na jakieś dwieście, trzysta tysięcy obywateli, którzy nie tylko przestali zaglądać innym w garnek, ale jeszcze dosyłali do kraju około dziesięciu milionów dolarów rocznie. Kiedy zamknęły się wschodnie rynki zbytu. Kiedy autarkia szalejąca na świecie zamykała w ogóle drogę dla polskich towarów, a nasza wielka rozrodczość dawała nam co rok czterysta pięćdziesiąt tysięcy przewyżki urodzin nad zgonami, czterysta pięćdziesiąt tysięcy nowych gęb do żywienia, a zapasu ziemi już niemal nie było. Cóż za różnica z krajami mniej dynamicznymi i wiele bogatszymi. Pamiętam jakąś popijawę z przygodnie spotkanymi Belgami, jadącymi do Kongo. Każdy miał kilka propozycji. A nasza młodzież?...
Ta chłopska małorolna - dorabiająca się jak się da robotami w lesie, zwóz-kami, najmowaniem się, którego nie zawsze starczyło, pracująca zaledwie pełne trzy, cztery dni na tydzień, stanowiąca miliony ukrytego, nigdzie nie rejestro-wanego bezrobocia?
Ta rzemieślnicza miejska - diabli wiedzą dlaczego zmuszona ganiać po bułki dla pani majstrowej przez trzy lata bezpłatnej nauki, bo taki był nadmiar kandydatów?
Ta inteligencka- zarzynająca się w bezpłatnych praktykach, dusząca się w kontyngentach zawodów, skrzętnie dbających o umiarkowane zwiększanie swoich szeregów, marząca o utrzymaniu posadźmy za sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie?
Cóż dziwnego, że w tej atmosferze narastało nie poczucie koleżeństwa, ale. zawiści tak ostrej, że aż bezinteresownej, doprowadzającej do tego, że szewc kanonikowi zazdrościł. W tym wszystkim tkwiło bezświadome poczucie, że jeśli naokoło będzie się spluwało, będzie się obniżało wszystko i wszystkich, jeśli poziom wszystkich w opinii się obniży, to moja małość zostanie wyżej o pół cała na tym pagórku, na który mozolnie się wdrapała. Zawodne poczucie!... Bo fala zawiści, nieufności, braku kredytu wracała do zawistnika i strącała jego z kolei.
Można by za Szekspirem powtórzyć: „O Boże, strzeż mnie od zazdrości. Jest to zielonooki potwór, który szydzi z wysiłku innych, którym się karmi”. Tak i my szydzimy z wysiłku innych, który nam służy. Szekspir jednak żył na przełomie. Już za jego czasów kraj rozkwitł i biedna wyspa stawać się poczynała imperium. Someryille, który się narodził w sto lat później, już był w stanie sformułować zasadę, na której mogło się oprzeć angielskie kształcenie charakterów: „Pieniądz w dużej mierze robi człowieka.” Tak, pieniądz w dużej mierze robi człowieka.
Naszą zawiść bezinteresowną między obywatelem a obywatelem sprawiła jednak nie tylko bieda materialna, ale i parciejąca kultura poszlachecka.
Pisząc o bezinteresownej zawiści polskiej przypisałem ją naszej biedzie material-nej, powodującej niechęć dla czyjegokolwiek powodzenia i... kulturze poszla-checkiej.
Spróbuję omówić krótko tę drugą przyczynę, aczkolwiek temat jest zbyt obszerny jak na felieton.
Znowu - jak w każdym podejściu do naszych rozmyślań o tym, czym je-steśmy - uderzy nas dwoistość:
Chłopak pasie krowy i jest pierwsza klasa. Kończy siedmiooddziałową szkołę powszechną - morowy szprync z konopiastą czupryną - tylko uczyć dalej takiego. Idzie do gimnazjum; spójrzcie na niego i na jego kolegów na boisku - pierwszorzędne chłopaki.
Na uniwersytecie już czasem zaczyna małpieć. Ale po ukończeniu uniwersy-tetu małpieje na pewno. Ledwo otrzymał dziesiątkę służbową - inny człowiek się robi. Już siadł „z tamtej strony okienka”, już odwala uprzywilejowanego dygnitarza, już strzeże „godności urzędu” i jak się tam nazywają te żałosne przywileje, których się dochrapał.
„Ten, co to nazwisko przybrał - pisze Ksawery Pruszyński w swojej książ-ce Droga wiodła pr^e°^ ‘Narwik - chciał się nim wkupić nie w polskość ale w pańskość, przez owo «ski», przez całą tę «ziemiańskość». Był to podpanek, półpanek. Tysiące takich ludzi o ekonomskich duszach wrosło ciągiem wieków w kark ludzki w Polsce, jak wrasta się giez koński. Osiadło. Polska się zmieniała, oni trwali.”
Ludzie już się nawet nie dziwują, co się stało z tym „byczym Frankiem”, z tym „morowym Staśkiem”. Wiadomo, poszedł już po drodze życia zarobkowe-go (to niekoniecznie musi być urząd), osiągnął pierwszy szczebel. Widać tak musi być - stwierdzają zrezygnowani Polacy.
Tymczasem wcale tak nie musi być. Na Zachodzie ludzie do końca życia zachowują młodość, prostotę i życzliwość.
Nie znam pastuszków anglosaskich ani anglosaskiej młodzieży szkolnej. Ale nie sądzę, żeby w Stalky and Comp. Kiplinga, albo w Tom Sawyer Marka Twaina, był wiele lepszy materiał ludzki, niż np. w Latoroślach Sieroszewskiego. Tymczasem u nas „tyle jest książątek i tak mało z nich staje się królami”, jak mówi przysłowie francuskie.
Jeśli porównać wytwarzanie człowieka w Polsce do jakiegoś procesu fabrycznego, to gdzieś tam u końca taśmy Taylora jest ostatni czan z jakimś niewłaściwie dobranym barwnikiem, który wszystko psuje. W Persji objaśniano mnie, jak poznawać falsyfikaty pewnego rodzaju dywanów perskich. Mianowicie nie może być w nich czarnego koloru. Bo w owych czasach czarny kolor zawierał składniki gryzące, które zżerały po kilkudziesięciu latach dywan.
Czan z poszlacheckimi fumami zżerał nasz chłopski narybek.
Jakiż to taki składnik gryzący napotyka pierwszorzędna przędza polska w ostatnim czanie?
Znajduje tam - roztwór kultury szlacheckiej.
Gdzieś w zamierzchłej przeszłości kultura ta powstała z praw rycerskich, a indygenat wyrastał na krwi. Potem, coraz bardziej, stan szlachecki stawał się stanem spożywających, bronionych przywilejami. Jeśli szlachta lubiła mówić, że jest z ojca miecza, to zapomniała dodawać, że jest z matki sakiewki. Wytworzyła się plutokracja swoistego typu. Nie ta na przykład wenecka, gdzie patrycjusz dobrze musiał się napocić, nim okręt z korzeniami sprowadził z dalekich Indii. Nie ta typu holenderskiego, gdzie Flamandczyk dobrze się namozolił, nim bezkonkurencyjne sukna wysłał w świat. Nie ta typu angielskiego, gdzie młodzi ludzie płynęli na ciężkie przygody na morza. Nie skandynawskiego, gdzie energia ludzka dawała to, czego dać nie mogła jałowa ziemia. Raczej ta typu hiszpańskiego, o którym pisze jeden z historyków angielskich, że Hiszpanie chcieli zachować wielkość imperium i wszystkie fumy, ale nie chcieli za to płacić wysiłkiem.
Jednak od losu Hiszpanów zachowało nas inne położenie geograficzne, zmuszające do wysiłku. I stąd ten czynnik miecza nie sparciał ostatecznie, stąd te tradycje poświęcenia i ofiary,, tak żywe w naszym narodzie. Na co dzień jednak rzeczywistość była inna.
Masa szlachecka, nadająca ton duszy narodowej, wytworzyła w wybijającym się Polaku światopogląd, że jego powodzenie polega nie na pracy, a na uczepieniu się skrawka jakiegoś przywileju. Nie było polskiego mieszczaństwa, przez które normalnie idzie fluktuacja żywych sił z dołu w górę. Wiele wygodniejsi dla szlachty byli Żydzi, których można było krócej trzymać niż mieszczaństwo, i którzy więcej, niż mieszczaństwo, nadawali się do spółki eksploatującej. W Polsce powstały niby dwa narody - szlachecki i chłopski, a między nimi ściana żydowska. To też znakomicie współdziałało w tworzeniu się dwoistości duchowego oblicza Polski.
Polsce nie dały dzieje tych naturalnych kolektywów, jakie mają inne narody, kiedy przychodzi rewolucja i automatycznie zrzuca przeżyte formy. Pierwsza przyczyna to położenie geograficzne, które nie pozwalało warstwie rządzącej zupełnie się zdegenerować.
Druga - liczebność tej warstwy, stanowiącej dziesięć z czubkiem procent i rozbudowywanej wieloszczeblowo.
Rewolucja więc, wyrzynająca dziesięć procent narodu i nie mająca resursów w mieszczaństwie, byłaby zagładą narodu jako takiego. Trzecia przyczyna - zabory, które skierowały uwagę na zewnątrz. Każde społeczeństwo miało w swoim czasie odświeżającą rewolucję - my nie. Weszliśmy w dwudziesty wiek po zdjęciu całunu niewoli niemal z nienaru-szonymi upodobaniami z epoki saskiej, bo epoka oświecenia nie przeorała narodu, była zbyt krótka.
Zaczęła się infiltracja mas dolnych w górne.
Na Zachodzie to się odbywało tak, że syn chłopa zostawał straganiarzem, jego syn sklepikarzem. Ten sklepikarz miał swoje zainteresowania i obyczaje: szedł w sobotę na kręgle i na kufelek piwa. Powoli zmieniali atmosferę od pradziada, który tkwił w masie ludowej - do prawnuka, który dostawał się do parlamentu.
U nas było inaczej. Ten chłopaczyna pasący krowy, którego powołałem na początku artykułu na koronnego świadka, nie miał żadnych kręgli po drodze, tylko dostawał się - od razu - w strefę „jaśniewielmoźnych”. Ci „jaśniewielmożni” to była wyrzucona na bruk miejski szlachetczyzna z wszystkimi narowami przeszłości, ale z urwanymi przywilejami, obrażona na cały świat, poszukująca skrzętnie namiastek jakichkolwiek bądź przywilejów, za które trzeba było nieraz płacić wysiłkiem większym, niż za rezultaty rzetelnej pracy.
Cóż miał robić nowo uzyskany adept tej szlachetczyzny, która teraz nazywała się „inteligencją”? Brał te wzory, których się uczył u pani Kowalskiej czy Majewskiej, która wprawdzie utrzymywała ostatniorzędną „stajnię” dla studen-tów, ale której mąż nieboszczyk, pisarz magistratu, miał ojca, którego ojciec „jeszcze w powstaniu”, ho... ho... posiadał mityczne dobra ziemskie. W gruncie rzeczy te mityczne dobra to było zwykłe zwisanie u klamki możniej szych nicnierobów, którzy znowuż zwisali u klamki jeszcze moźniejszych. Pamiętam, jak mi chłop białoruski nabożnie starał się uzmysłowić wielkość pewnego obszarnika: że to u niego służą „pany”, a u tych panów jeszcze pany, a u tych panów - jeszcze pany. Ta „kolumna duchów” piętrząca się od waszecia poprzez wielmożnego do jaśnie oświeconych, poczęła się z wolna przemieszczać do miast i formować się od asesora, poprzez naczelnika i dyrektora do ministra. Pan Kowalski, pisarz magistratu, otrzymywał miejsce przez protekcję pana radcy w taki sam sposób, jak dziadek Kowalski otrzymywał prebendę „officyalisty” u dziadka pana radcy.
Pastuszek z konopiastą czupryną, już dostatecznie podtruty tym wszystkim w czasie studiów, wychodził „na swoje”, żenił się i... jakiż miał wziąć styl życia, jak nie ten, który widział u granddamy Kowalskiej, właścicielki trzeciorzędnej stancji, która na rynek po zakupy stąpała w towarzystwie Marysi niosącej kosz, z taką samą grandezzą, z jaką szlachcianki chodaczkowe wdziewały rękawiczki do żniw.
„Młodzież polska - pisał Józef Chałasiński, omawiając pamiętniki młodzieży chłopskiej - w procesie zdobywania wykształcenia zatraca kulturę macierzystego środowiska, kulturę bogatą w społeczne i materialne wartości zupełnie niewyzyskane w rozwoju narodu. Toteż inwazja chłopskiej młodzieży do warstw wyższych, tak jak ona dotychczas się dokonuje, jest zjawiskiem wyraźnie niepożądanym dla przyszłości Polski.
Nie chodzi o ratunek dla szlacheckiej kultury przed chłopskimi synami, lecz chodzi o ratunek dla chłopskich synów przed szlachecką kulturą.” Tę ciężką prawdę o straszliwym przedziale po latach bezsilnej deklamacji „z polską szlachtą polski lud”, tę prawdę, którą wyłuskuje zimny skalpel socjologii - czuła bezradnie literatura. Prus, usiłując dać ideę odnawiania się kultury polskiej przez warstwy idące od dołu, musiał jednak w Lalce wybrać na bohatera prostaczka, który, aczkolwiek poczynał jako chłopak na posyłki w sklepie, pochodzi wszelakoż ze szlachty. Czołową powieść naszą epoki pozytywizmu spotkał los innych, traktujących o problematyce poszlacheckiej kultury: pisano ją z namaszczeniem, a okazywała się groteską. Niektórzy pisarze, jak Weyssenhof w swoim Podfilipskim połapali się w pół drogi i skręcili na czas z apologii w groteskę. W Lalce Prusa jest tyle rzetelnych wartości, jest ona tak „prześwietlona, przede wszystkim, złotym sercem Prusowskim, że czytamy ją w dobrej wierze, współczujemy Wokulskiemu i oburzamy się na „Lalkę”, przez której bezduszność życie sobie odbiera. Ale przecież w gruncie rzeczy ów Wokulski to jest nieznośny półpanek, który żeni się ze starą babą dla pieniędzy, robi pieniądze na dostawach do armii rosyjskiej, czego nie sposób było dopiąć nie żyjąc za pan brat z łapownikami, sprzymierza się z Moskalem na. import rosyjskich perkalików ze szkodą przemysłu łódzkiego, a w usiłowaniach zdobycia reprezentantki dekadentyzującej kultury jest chamem usiłującym przez skupywanie weksli, kamienicy papy, przegrywanie do niego w karty, zakupywa-nie koni wyścigowych, trzymanie powozu i tym podobnym zepatować pannę i przytłoczyć ją złotem. Trudno się dziwić pannie Izabelli, że otrząsała się przed tymi zalotami o dwadzieścia lat starszego adonisa. I nic właśnie tak nie maluje tego bezmiaru naszego nieszczęścia, jakim jest niezasilanie kultury narodowej przez warstwy od dołu, jak rozpaczliwa próba Prusa, który wybrał sobie na bohatera tak żałosną postać, wyrzekającą się wszystkiego, co mógłby wnieść ze sobą chociażby od swego opiekuna stra-ganiarza (który znowuż, musiał być usprawiedliwiony w swoim plebejuszost-107 wie tym, że był eks-żołnierzem Bema), chociażby od żony praczki, tylko łap-czywie chłonie drogo przepłacaną namiastkę kultury. Ta namiastka kultury, z której tak jesteśmy dumni jak z osławionej rycerskości dla kobiet, zabiła poszukiwanie w masie polskiej istotnych walorów kulturalnych. W stosunku do swojej ludności, choćby czysto polskiej, mieliśmy skandalicznie niskie nakłady książek i czasopism. Dwu i pół milionowa Litwa miała czasopismo o nakładzie stu tysięcy. Trzymilionowa Kuba, mająca sześćdziesiąt procent Murzynów, miała dziennik o nakładzie sześćdziesięciu pięciu tysięcy, drugi o nakładzie czterdziestu pięciu tysięcy. Rzucam pierwsze lepsze cyfry, których osobiście się dotknąłem. A gdzie tam mówić o krajach skandynawskich, o Europie Zachodniej.
Rzecz dziwna, jak, przy całej tej połyskliwej kulturze poszlacheckiej, sprawy kulturalne były zepchnięte na margines życia mas. To jest bardzo zrozumiałe - skoro się daje namiastkę (pseudokulturę towarzyską), to na długi czas zamyka się popyt na produkt istotny.
Przeciwnie - wówczas konsumenci namiastek się bronią. W Bukareszcie mieszkałem przez drzwi z rodziną polską, z którą nie miałem zatargów, poza tym, że wyczuwali, iż krzyki dzieci przeszkadzają mi w pracy. Po pewnym czasie ze zdumieniem skonstatowałem, że kiedy zaczynałem pisać, rodzice zachęcali dzieci do krzyków. Wytłumaczyłem sobie, że to takie swoiste poczucie nieza-leżności - wolność Tomku w swoim domku. Po zastanowieniu doszedłem do przekonania, że tam był podświadomy protest ludzi zamkniętego i wystarczają-cego im stylu życia kulturalnego (co za kostiumy, co za uczesanie, co za maquillage pani domu, nie znającej żadnego języka), które czuło się zaniepokojone. Tu na emigracji potężnieją zarówno zalety, jak wady. Na żadnych manifesta-cjach życia duchowego, poza akademiami, naszych dygnitarzy nie ujrzeć. To - dla plebsu.
Te panie Kowalskie i ich pociotkowie wytworzyli śmieszny styl życia towarzy-skiego w Polsce. „Całuj rączkizm”. Jak stosunek do kobiety wypielęgnowanej, nic nie robiącej, którą się spotykało w „komnatach” i którą nie wadziło w rączkę pocałować, przeniesiono żywcem do powszedniego dnia, w którym chodzą kobiety pracujące, posiłkujące się rękami nie tylko dla unoszenia lorgnon do nosa, tak i wszystkie te zabawne polonezowe prysiudy przeniesiono w certowanie się u każdych drzwi, w skakanie uparte - na wyścigi, kto grzecznie j szy, aby iść z lewej strony, w wysadzaniu się na tytuły. Nigdzie chyba nie było tylu pre-zesów, dyrektorów co w Polsce. Niemcy też są zabawni z namaszczonym 108 tytułowaniem, ale u nich ono wypływa z tęsknoty za drylem i za hierarchią, a w Polsce - z fumów.
Leżałem pewnego razu w szpitalu, a obok mnie podporucznik rezerwy, telegrafista w mieście powiatowym w Małopolsce. Zgadało się o awansach. - To pan redaktor czytał rozkaz z ostatnimi awansami?
- Naturalnie, przecież jest tam i mój awans.
- Jak to, to pan redaktor też może awansować? - dopytywał zdumiony, przywykłszy, jak i całe wojsko, że hoduję się przy nim jako wolontariusz i biegam za Zagłobę.
- No pewno! „My” też mamy awanse - podkreśliłem dumnie pluralis maiestatis.
- A to jaki awans pan redaktor otrzymał?
- Na wieszcza - odpowiedziałem niedbale.
- Z redaktora?
Spiorunowałem wzrokiem biednego telegrafistę:
- Panie!... Ja już od dwu lat przestałem być redaktorem. Jeszcze w Bagda-dzie wyszło mianowanie moje na mistrza.
- Panie re... Panie mi... Panie wieszczu... - plątał się ogromnie zażenowany rozmówca. - To ja pana re... pana mi... to ja pana wieszcza o dwa stopnie za nisko tytułowałem.
Był niepocieszony, ale go ułaskawiłem, więc poczęło go korcić dalej:
- A czy... a czy, panie wieszczu, może pan jeszcze dalej awansować? - Mogę; na wieszcza dyplomowanego, ‘a następnie na wieszcza narodowe-go-- A czy my mieliśmy w Polsce wieszcza narodowego? - Nie, od czasów Mickiewicza nikt nie dostał tej nominacji. Zabiegał o to Kaden, kiedy Śmigłego zrobili marszałkiem, ale rozeszło się po kościach. - No, ale wieszcz to też duży stopień?
- Tak, duży - polał ktoś z sąsiedniego łóżka zimną wodą - ale pan Wańkowicz nie mówi, że został wieszczem czasu wojny. Szedłem pewnego razu z kilkutygodniowego pobytu między młodzieżą robotniczą żydowską - na główny trakt pod Tyberiadą. Przez cały ten czas byłem w swoistych formach życia, w których duża kultura intelektualna łączy się z wielką prostotą. Już sam język hebrajski ma to do siebie, że zna tylko formę „ty”. Kiedy kończyłem swoje odczyty, w czasie których czułem, że jestem słuchany z napiętą uwagą - zaskaskiwał mnie brak braw. „Jeślibyśmy dopusz-czali brawa, to musielibyśmy klaskać i prelegentom, którzy nam się nie podobają” - objaśnili.
Otóż brnąc pylną drogą w upale z plecakiem na ramionach, wyszedłszy na szosę, począłem czatować na „autostop”. Los tak zabawnie zdarzył, że nadjechał autobus z całą wycieczką polską. Zauważcie państwo, że certolenie się przed wejściem do autobusu certoleniem się, a żeby kto się posunął, pomógł dźwignąć 109 pakunek na półkę, zadał sobie jakiś trud z życzliwości dla bliźniego - z tym gorzej; nasza naczupirzona grzeczność nie ma w sobie nic z życzliwości, z koleżeńskiej pomocy człowieka dla człowieka, Natomiast - naturalnie natychmiast się funduje to nieznośne podawanie łapy i prezentowanie się: „Przyprztycki jestem”.
W szalecie na placu Teatralnym w sąsiednich przedziałach siedzi dwóch panów. Jeden spostrzegł, że nie ma papieru i prosi sąsiada. Tamten zwija kulę, przerzuca i przedstawia się: „Przyprztycki jestem”. Poratowany odkrzykuje ochoczo: „Pimpelkiewicz”. Błoga scena. Porozumiały się rody Przyprztyckich i Pimpelkiewiczów. Maluczko, a rozpocznie się przez ściankę ubikacji dys-kurs: „A z których to Pimpelkiewiczów” i okaże się, że - naturalnie - z lep-szych, z tych bardziej uprzywilejowanych.
Pimpelkiewicz sąsiadujący w autobusie obwieścił mi uroczysty fakt, że jest Pimpełkiewiczem, uścisnęliśmy sobie dłonie na tę radosną okoliczność, po czym zaczął się dyskursik.
Te dyskursiki polskie nie są tak wścibskie jak u Żydów, to prawda. Opowiadał mi jeden zirytowany „jęki”, tzn. Żyd niemiecki, że kiedy po raz pierwszy wjeżdżał do Polski, na granicy przysiadł się do niego jakiś „Ostjude”. - Skąd pan jedzie?
- Z Berlina.
- A jak się pan nazywa?
- Kohn.
- A dokąd pan jedzie?
- Do Lwowa.
- A po co pan jedzie?
- Handluję z manufakturą.
- A czy pan dzieci ma?
- Mam czworo.
Kohn berliński ratuje się od gradu pytań gazetą. Kohn małopolski proponuje:
- Czy może pan pożyczyć gazety?
Kohn berliński patrzy w lusterko, przyczesuje brodę. Kohn małopolski pożycza od niego kolejno lusterko i grzebyk. Na następnej stacji wsiada Kohn małopolski nr z i rozpoczyna się:
- Skąd pan jedzie?...
Potem zostaje zaakaparowana gazeta, grzebyk, lusterko. Na następnej stacji wsiada Kohn galicyjski nr 3. Wreszcie w Przemyślu siada ich naraz trzech. Wówczas, nie czekając, Kohn berliński powstaje, informuje, że się nazywa Kohn, że jedzie do Lwowa, że handluje manufakturą, że ma czworo dzieci i wręcza gazetę, lusterko i grzebyk.
Natomiast dyskursy polskie są niemal aż gorsze. Leni się taki bestia po-myśleć, o czym by tu mówić i pyta, po prostu, co tam słychać. To znaczy ja się no teraz mam męczyć za bęcwała i wygłupiać się. Jakby mi wyjął funta z kieszeni, byłoby me fair. A jak bez ceremonii przerzuca na mnie wysiłek - to fair. Pewien fabrykant ciastek, powróciwszy z Paryża, na wszelkie pytania, co tam słychać w Paryżu, odpowiadał, że tortowe wszystkie poszły, makaronikowych nieco zostało i miał spokój. Ja od czasów pobytu w Palestynie nauczyłem się odpowiadać pytaniem na pytanie i ripostuję: „Co znaczy «co słychać»?” Teraz ty sam się męcz, draniu.
Pimpelkiewicz z autobusu naturalnie natychmiast mi zafundował pytanie:
- No i cóż tam słychać, panie prezesie?
- Nie jestem prezesem.
- A ja sądziłem, że pan dyrektor jest prezesem.
- Nie jestem dyrektorem.
- Pan doktor wybaczy, ale przecież wiem, że pan piastował różne god-ności.
- Nie jestem doktorem.
Znajomy się wydął: „Przecież muszę do pana w jakiś sposób się zwracać”. I odwrócił się obrażony od człowieka, któremu brak podstawowej kultury towarzyskiej.
Chciałem mu odpowiedzieć jak świętej pamięci Franz Fiszer, filozof i oryginał, odpowiedział picolakowi w „Ipsie”. Chłopak zwrócił się per „panie dyrektorze”, został spiorunowany wzrokiem; poprawił się na „prezesie”, wpadł gorzej, aż wreszcie Fiszer zahuczał swoim wspaniałym basem: „Jak już chcesz mi dogodzić, to mów od razu - Panie Boże!”.
Ten sam pan, który mnie bezskutecznie tytułował - na obiedzie w Tybe-riadzie wraził w jamochłon kij wykałaczki i zademonstrował taki gabinet dentystyczny, że musiałem z obrzydzeniem zasłonić się gazetą. Fumy poszla-checkie aprobują barok i uchylają się od wszelkiej dyscypliny. Człowiek w nich wychowany dłubie bez ceremonii w zębach wykałaczką, opiera nogę o krzesło sąsiada, zagląda w czytaną przez niego gazetę, przerywa w środku zdania rozmówcy - po co ma się krępować. Każdy „prezes” i każdy „dyrektor” jest przecie na swojej zagrodzie równy innemu „prezesowi”, czy „dyrektorowi”. Bo istotnie - ta licytacja w chińszczyźnie nic nie kosztuje. Wiele mniej niż opanowanie towarzyskie i wiele mniej niż prawdziwa uczynność.
Nie ma drobnej wady w życiu społecznym. Każda drobna a powszechna wada sublimuje się w styl życia, wypiętrza w narost, pod którym żyć trudno. Jeśli się mieszka koło ogromnie ugrzecznionych przy przechodzeniu przez drzwi Polaków, którzy, kiedy człowiek samotny zachoruje, nie mają zwykłego ni ludzkiego poczucia, żeby mu pomóc - to się uważa to za drobną indywidualną wadę. Ale nie należy zapominać, że ci ugrzecznieni, a nieuczynni, Polacy, przeniesieni na urząd, tę drobną indywidualną wadę za sobą powloką jako prawidło życia.
W naszym tułactwie, jeśliśmy zmuszeni byli iść do różnych urzędów, czyniliśmy to ze ściśniętym sercem. Taki kontrast był między dołem, rwącym pod znaki narodowe, a tą zfumowaną górą. Iłem razy musiał odwiedzić jakiegoś naszego przedstawiciela dyplomatycznego, niemal z reguły poczynał się cyrk według tych samych wzorów: telefonowanie bez potrzeby w mojej obecności do najbardziej postawionych cudzoziemców; używanie wszelakich języków; pod-noszenie nogi pod nos, żeby pokazać niesłychane w deseniu angielskie skarpetki; tłumaczenie, jak to różni przedstawiciele innnych państw płaczą naszemu przedstawicielowi w kamizelkę, oskarżając się wzajemnie; wysoce inteligentne rozważania o lakach japońskich, pieskach chińskich i czort wie jakim brekekek-sie snobistycznym. A kiedy było nie dać się odstraszyć tymi fumami i przekłuć taką dobrze odprasowaną kukłę, to wspanialec wypuszczał szybko powietrze, kapiał i mówił głosem żałosnym:
- Proszę pana, cóż my możemy poradzić, w gruncie rzeczy tacy słabi jesteśmy...
Utarł się szablon, styl swoisty, szkoła zakorzeniona - tak urzędować, aby nie napiętrzało się zbyt wiele pracy. Personel na placówkach był „zwarty, silny, gotowy”, aby walczyć z precedensem. Aby, broń Boże, żadnemu rodakowi nie pomóc, bo narośnie precedens i inni zechcą tego samego.
*
Ale wróćmy do tego morowego pastuszka z konopiastą czupryną, którego doprowadziliśmy aż do ostatniego roku na stancji pani Kowalskiej. Już się począł opierzać, jak złapał posadzinę. Niebawem nasz syn chłopski fundował sobie małżonkę. Miał, powiedzmy, czterysta złotych miesięcznie, ale małżonka już miała swego kocmołucha, na którym mogła wyżywać swe wielkopańskie fantazje, leżąc w brudnym barchanowym szlafroku na kanapie. Stokroć od niej zamożniejsze na Zachodzie obywały się bez służącej. Jej małżonek, jeśli na przykład pracował w starostwie, musiał mieć strzelbę, bo wypadało polować. Z budżetem było stale krucho. Dzieci rosły w armosferze kwasów, jakichś nieokreślonych pretensji do niedosyć honorowanej sytuacji życiowej. W biurze swoje zawody życiowe wyżywał pan asesor na petentach. Nie wiadomo było jakimi słowami, dosyć dostatecznie malującymi szacunek, należało mówić do starosty, do wojewody.
Na inauguracji Uniwersytetu Łódzkiego, powołany na katedrę, Józef Chałasiński wygłosił wykład o genezie inteligencji polskiej. W minionym okresie niepodległości nestor i dąb epoki pozytywistycznej, blisko stuletni 112 Aleksander Świętochowski z młodzieńczą pasją napisał studium o Genewie polskiej rzeczywistości (jeśli nie przekręcam tytułu). Byłoby rzeczą ciekawą porównać te dwa studia ludzi z innych epok, ludzi mówiących innymi językami, ludzi stanowiących inne szkoły socjologiczne, którzy w gruncie rzeczy stwierdzali to samo. Świętochowski, sięgając do końca XIX wieku, kiedyśmy weszli w grób ze wszystkimi narowami posaskimi, pokazuje, jak z tymi narowami wychodziła z grobu pierwsza kadrowa. Chałasiński zastanawia się nad gettem kulturalnym, w jakim się zasklepiła szlachetczyzna, która przewędrowuje do miast. Była to wielka emigracja wewnętrzna do miast i jak każda emigracja w obcym środowisku oskorupiła się w getto. To getto dbało o zachowanie swoich strojów i obyczajów, jak Żydzi dbali o zachowanie pejsów i chałata. Naczelną zasadą było zachowanie ogłady, poloru towarzyskiego, pogarda dla zawodów zarobkują-cych (pamiętam jak moja babka lekarzowi, który pochodził ze szlachty, przy podawaniu ręki na pożegnanie wtykała dyskretnie honorarium jak wstydliwą łapówkę, a tenże zgarniał banknot udając, że tego nie zauważa). Jedyny zawód godny szlachcica i człowieka „z towarzystwa” to był urząd. Toteż z tego urzędowania, zwłaszcza galicyjscy poszlachcice, mający większy dostęp do urzędów, robili misterium wtajemniczonych. To, co było proste, należało niezmiernie skomplikować, bo przecie jedynie na tym mogło się wyżyć poczucie wielkości nic poza tym nie umiejącego robić człowieka, tylko to było glejtem dla zapadającej się klasy, że jest na jakimś polu niezastąpiona. Chłop dochrapujący się stanowiska za okienkiem małpował ten styl, bo biurokratyzm był jedyną formą życiową wyżycia się jako człowieka uprzywilejowanego. Stąd niezrozumiałe dla normalnego człowieka „przyjdź pan jutro” w naszych urzędach. Czemu jutro? Czy jutro najjaśniej oświecony pan dygnitarz będzie mniej zajęty? Nie, nic podobnego. Jutro tej następnej serii petentów będzie odpowiadał: „Przyjdź pan jutro”. Bo tak każe system robienia gościa na miękko, wyżywania się w swojej władzy. Zaraz załatwić? Nie ma tak dobrze... Każdy by tak chciał...
Kiedyś, w czasie wojny, zaniedbałem pójść do urzędu angielskiego, który mnie wzywał. Po tygodniu otrzymałem ponowne wezwanie, zapowiadające, że jeśli się nie stawię, będę doprowadzony przez policję, i podpisane: ,^our obedient servant”. „Mój posłuszny sługa” nie zawahałby się uskutecznić zapo-wiedzi, więc w te pędy poleciałem do niego. Zostałem przyjęty najgrzecz-niej i najrzeczowiej. Urzędnik mnie załatwiający to był istotnie potomek pry-watnej administracji, utrzymywanej z funduszów komunalnych, parafialnych, kompanii handlowych itp., który zależał od swego klienta i to mu w krwi pozostało.
W tych czasach, kiedy zdarzyło mi się siedzieć „z tamtej strony okienka”, poleciłem jednemu z urzędników na prowincji przeprosić obywatela, który został potraktowany głupio, biurokratycznie i niegrzecznie. Na pismo mojego urzędu za odpowiednim numerem otrzymałem za odpowiednim numerem 113 odpowiedź, że „petent został zawezwany i przeproszony^’. Ciekaw jestem, ile czasu musiał czekać w poczekalni miejscowego dygnitarza na te przeprosiny. Ten dygnitarz to był potomek rządzących pokoleń uprzywilejowanych. Proszę spojrzeć na styl rozmowy, jaki przybiera tak zwany petent przycho-dzący po cokolwiek: założenie książeczki oszczędnościowej, pobór sortów, wydanie karty zaopatrzenia, movement orderu, skierowania etc. Załatwiający go „czynnik kompetentny” niechętnie daje sobie cokolwiek wytłumaczyć, z góry wszystko wie, choć nic jeszcze nie wie, a klient, jeśli broń Boże ma przed sobą oficera, musi mówić: „Może pan porucznik będzie łaskaw kazać to załatwić”, bo pan porucznik nie jest do tego, aby sam załatwiał. A ileż słodyczy wkłada pe-tent, ile ubolewania, że władza ma tyle na głowie, jak chętnie manifestuje, że wie, jak dobre wychowanie każe zachować się w, urzędach. W 1934 roku w uniwersalnym magazynie w Moskwie widziałem, jak pomawiano jakąś obywatelkę, że chce pominąć ogonek stojący po jakieś towary. „Jakże - wykrzykiwała oburzona - ja jestem kulturalna i wiem, że należy się stać w ogonkach”. Kolejki wyrobiły swój rytuał dobrego wychowania, jak caryzm przedtem wyrobił swój, a rządy szlacheckie swój. W Rosji należało się bać. Strach był konwenansem towarzyskim, formułą grzeczności, oddawaną władzy. Mikołaj I będąc w Kijowie miał przyjąć gubernatora, który oczekiwał długo w antyszambrze i będąc wreszcie wezwany dosłownie „narobił w portki”. Car nie mogąc się doczekać, wyjrzał do poczekalni, skonstatował fakt i wygłosił do zebranej świty pouczające prze-mówienie na cześć wiernego obywatela, który, jak należy, boi się swego cesarza.
W Polsce - posuniętej dalej na zachód, ale przecież nie zachodniej - euro-azjatycki konwenans płaszczenia się przekształca się w międzymorsko-szlachecki fason schlebiania i płaszczenia się. Ten styl poszlachecko przywilejowy jest wynikiem przełamywania się klimatu kontynentalnego i oceanicznego i niech nikt nie plecie dub smalonych o Polsce jako reprezentantce Zachodu, bo Polska jest „istmem między oceanami Wschodu i Zachodu” jak pisał Nałkowski i jest reprezentantką swoistej kultury Międzymorza. W tej kulturze pierwiastki wschodnie grają niepoślednią rolę. „Strach, ile u nas jest duchów ruskich!” - przerazi się Słowacki.
Byłem w Petersburgu w czasie zabijania Rasputina, co na mnie, jako na młodym chłopaku, zrobiło duże wrażenie. Wizytując Śmigłego w-Rumunii po klęsce, nagle uświadomiłem sobie, że przy tym człowieku za czasów je^o rządów ukształtował się rodzaj małej rasputiniady, o tyle złagodzonej w formach, że nie eurazjatyckiej, a międzymorsko-szlacheckiej. Tak - fumy polskich półpanków to delja ynszlachecka podbita pół-wschodem.
Z pewnym wojewodą pojechałem na objazd gmin. W każdej gminie lecie-liśmy przede wszystkim do wychodka - oglądać, czy bielony. Nauczyłem się 114 o stanie powiatu bardzo wiele - mianowicie, że wszystkie wychodki byty bielone. Potem pojechaliśmy do powiatu; starosta witał. - Siadaj pan, panie starosto - zachęcał, rozsiadając się, wojewoda. - Dziękuję, panie wojewodo, postoję - z respektem odpowiadał starosta, były sędzia, przyjmując wojewodę we własnym gabinecie. W Ameryce zwiedzałem szereg fabryk. Oprowadzali w mniejszych zakła-dach właściciele, w większych jacyś dyrektorzy działów. Zapytywany robotnik nie wstawał, odpowiadał z rękami w kieszeniach. Wyraziłem zdziwienie. - A po co ma wyjmować papierosa z ust? - zdumiał się dyrektor.
- A dyscyplina?
- No, niechby spróbował czegoś nie wykonać - roześmiał się. Pomyślałem, że u nas ludzie ludziom się naprezesują, nadyrektorują, na-całują rączek, naskaczą koło drzwi, natrzaskają w obcasy i najspokojniej nic nie zrobią.
I ta cecha, jak inne, wyostrzyła się aż do karykatury na emigracji. Jeśli się chce coś w naszym środowisku zrobić, nie można dobrze spełnić zadania w granicach swego fachu z tą pewnością, że inne, dalsze ręce zadanie podchwycą i poprowadzą. Autor nie może ograniczyć się do napisania książki, tylko musi ją pchać przez wszystkie etapy, dowódca kolumny transportowej musi budzić szoferów, szef kasyna omal zmywać talerze, a załatwiający sprawę nie tylko sformułować ją na piśmie i nadać bieg, ale jeszcze aportować w pysku papier z biura do biura przez wszystkie instancje. W czasie rewolucji rosyjskiej, znana była funkcja „tołkacza”. Tołkacz - popychacz, jechał z wagonem i przepychał go przez wszystkie węzły. Śmiech i rozpacz bierze na myśl, ile energii nam zajmuje to przepychanie. Z reguły żadna sprawa sama nie pójdzie. Zawsze ten zapomniał, tamten nie zrozumiał, ów nie wręczył, tamten nie pokwitował, ów nie przejrzał, tamten nie skontrolował i sprawa stała bez niczyjej winy specjalnej, w powszech-nym nieklapowaniu. Najgorzej, że w świadomości pono „zachodniego” Polaka utarł się kismet-przekonanie, że to jest istotny tok rzeczy, że inaczej nie powinno być. Pamiętam pierwsze zetknięcie z wojskiem - w Iraku. Byłem tego wojska ciekawy. Dano mi łazika, żebym pojechał do odległego ponoć o pięć kilometrów Repu. Łazik zrobił ze dwadzieścia pięć kilometrów krążąc i szukając na próżno i wreszcie zdecydował powrócić do kompanii transportowej, tam, skąd wyjechaliśmy - po informacje. W swojej naiwności myślałem, że kierowca będzie za bezmyślność ukarany. Ku mojemu zdumieniu szef kompanii wziął kawałek papieru i odrysował drogę - to, bez czego kierowca nie powinien był wyjeżdżać w ogóle. Na drugi dzień ruszyliśmy po to ciężarówką o świcie, by przejechawszy pół kilometra kierowca zdecydował, że musi podpompowywać wszystkie cztery koła. Na trzeci dzień polecieliśmy w pięć wozów prasowych o pięćdziesiąt kilometrów w przeciwną stronę od miejsca, gdzie były wyznaczo-ne ćwiczenia artyleryjskie w obecności premiera Sikorskiego. I tak już poszedł sznureczek moich dni wojskowych.
I stąd, z tych fumów ugrzecznionych i nadzwyczaj mało kosztownych, z braku istotnego wkładu w stosunek do pracy i do człowieka, rodził się prze-rażający w Polsce brak szacunku do cudzej pracy i chamstwo tak przerażające, że aż zimno w kościach się robi.
W Polsce notorycznie dowiadywali się ministrowie, że już nimi być prze-stają - z radia, albo od własnych sekretarzy.
Jeśli żegnano się z człowiekiem na Zachodzie, prawiono mu komplementy i obdarzano orderem, awansem, listem zwierzchnika. Ale tam patrzano na człowieka, jak na zogniskowaną sumę życiowej pracy, która ma walor sama przez się. U nas patrzano na człowieka pod kątem - jakiej rangi przywilej dźwi-ga. Więc skoro go pozbawiano przywileju, tracił wartość. W tym wartościowaniu fumami rodziła się bezinteresowna zawiść, o której pisałem. Bo cudzego dorobku pracy trudno zazdrościć. Ale bardzo naturalne, że się zazdrości - przywileju. Stąd też brały się inne, cięższe rzeczy.
To manierowanie się „oddolnej” kultury polskiej w spaczonej, wytchłej i zdefigurowanej - przez wieki spekulacji, nieróbstwa i przywileju - kulturze poszlacheckiej powoduje bardzo głębokie, wprost tragiczne, rysy w cechach naszej pracy, naszego rządzenia i naszego myślenia. Patrzący powierzchownie na nasz układ socjalny, mógłby mi zarzucić, że przecież w całej Polsce na czterysta tysięcy urzędników administracji cywilnej i samorządowej było siedemdziesiąt procent synów chłopów, a tylko w admini-stracji centralnej na jakieś dwa, trzy tysiące urzędników było około pięćdziesiąt procent tak zwanej szlachty.
Ale przecież to nie o szlachtę chodzi, tylko o kulturę poszlachecką, która miała jeszcze bardziej rozkładający wpływ na masy chłopskie wchodzące w nią bezpośrednio bez stanów przejściowych, niż na szlachtę właściwą, która stricto sensu ograniczała się do ziemiaństwa i nie miała istotniejszego znaczenia. Powstał z tego nieznośny styl życia, to, co bym nazwał „kundlizmem”. Ten kundlizm stworzył zawiść człowieka do człowieka, brak szacunku pracy, fumy; ten kundlizm stworzył zły styl myślenia i zły styl pracy. Nasz biurokratyzm wchłonął w siebie wszystkie miazmaty tego stylu.
Czy była w tym aparacie urzędniczym korupcja?
Na ogół należy odpowiedzieć, że korupcji w sensie pieniężnym, afer w wielkim stylu - takich, jakich pełno miała Francja, a choćby i lepiej od nas pracujące Czechy - nie było. Pisząc Sztafetę, książkę o naszym dwudziestoletnim dorobku, starałem się poznać tę kwestię. W Najwyższej Izbie Kontroli nazywano przy naszej biedzie „panamami” już afery przekraczające nadużycia ponad sto tysięcy złotych. Otóż mijały liczne lata, w czasie których nie mieliśmy ani jednej „panamy”. W ciągu dwudziestu lat można wymienić aferę z piramem (aparatem oszczędzającym zużycie węgla na kolejach), sprawę podkładów kolejowych, nadużycia w jednym z departamentów Dyrekcji Lasów i nadużycia Michalskie-go, dyrektora Departamentu Podatkowego w Ministerstwie Skarbu.
A jednak jeśli było zbadać, ile kosztowało w Polsce na przykład stwo-rzenie jakiegoś prototypu, to okazywało się, na przykład, że wyproduko-wanie prototypu bombowca, samochodu czy obrabiarki, które za granicą kosztowało dajmy na to sześćset tysięcy złotych - u nas wynosiło milion złotych. (Znałem kompletnie przepracowany jeden taki wynik badań, który właśnie wykazywał różnicę tych dwóch cyfr; nie podaję, czego to tyczyło, bo by się zaraz znaleźli fachowcy, którzy by siebie bronili; mnie zaś nie chodzi o rozprawienie się z wypadkiem poszczególnym, tylko o unaocznienie zasady).
Poczynano badać, porównywać. Okazało się, że koszta nadmierne po-wodowała nie robocizna, nie surowiec, tylko - koszta administracyjne. Naj-zupełniej legalne. Skoro zaistniała sprawa, szef najwyższy żądał kredytów na niepotrzebną jazdę dla studiów za granicę. Szef średni, na którego już spadło wykonanie, przeprowadzał z tego powodu zbędne zwiększenie etatów swego biura. Tak dochodziło aż do panny Marysi, maszynistki, która na tym interesie dostała kilka godzin „pozabiurówki”. Sprawa, przechodząc przez tyle rąk, wszędzie się opłacała jakimś przywilej kiem. Poczucie prawa do przywileju było niesłychanie zakorzenione w naszym poszlacheckim społe-czeństwie. „Zdaje się - pisze słusznie Stanisław Stroński - że w wielu umy-słach ludzkich nieuleczalna jest skłonność poprzez wieki i w okolicznoś-ciach odmiennych i odwróconych do stawiania sprawy nie na podstawie: nikt nie będzie uprzywilejowany, lecz na podstawie: kto będzie teraz uprzy-wilejowany?”.
Owo poczucie przywileju, owo poczucie współuczestnictwa w ciągnięciu postawu sukna, jak pisał Sienkiewicz, było aż zabawnie sankcjonowane. Człowiek osobiście (nawet nie partyjnie, nie politycznie) niemiły urzędnikowi, nie mógł korzystać dla celów publicznych z aparatu publicznego. Tak było przed wrześniem, tak było po wrześniu. Nie mogłem na przykład korzystać z tłuma-czeń prasy żydowskiej, bo dygnitarz, od którego to zależało, nie lubił mnie osobiście. Nie zastanowił się przez chwilę, że państwo płaci za te tłumaczenia, że nie są jego własnością, że popełnia nadużycie takie samo, jakby popełniał nadużycie pieniężne. Bo polska korupcja sankcjonowała wszystko z wyjątkiem łapówkarstwa. Swoisty rodzaj moralności publicznej, jak u bohatera Gogola, który dumnie stwierdza, że łapówki bierze tylko psami myśliwskimi. Łapówki jednak były łapówkami, a korupcja korupcją, choćby ta korupcja eufemistycznie nazywała się nowocześnie urzędniczo „swobodnym uznaniem” (paragraf trzeci ustawy o Trybunale Administracyjnym), a starodawnie szlachecko - przy-wilejem.
Na tle tego sankcjonowanego w społeczeństwie poglądu wytworzyły się dwie cechy pozornie sobie przeciwstawne: kult niekompetencji i pilnowanie swoich kompetencji.
118
KULT NIEKOMPETENCJI
Skoro o objęciu stanowiska decydował przywilej, kompetencja stawała się rzeczą wtórną. Zawsze tam znaleźć można było referenta, jak dawniej znajdowało się Żyda, który da sobie radę z eksploatacją tych nowoczesnych królewszczyzn. Stale powtarzała się historia tego petenta, który ubiegał się o miejsce w orkiest-rze: „Nie umiem grać, ale jedno miejsce podejmuję się objąć: mogę machać pałeczką”.
A równocześnie ‘z tym pilnowało się namiętnie „swoich kompetencji”, to znaczy, po prostu, swoich przywilejów. Przy wszelakich organizacjach nie zdarzyło się, żeby urząd, któremu chcą coś ująć, zgodził się na to. Przecież można by przypuścić, że racja organizacyjna może być często bezsporna. Ale nie u nas, którzy byliśmy podzieleni na oddzielne feudalne możnowładztwa. Każda grupa urzędów dziedziczyła w spadku po magnaterii własną politykę. Tak jak dawniej ubożsi klienci pędzili na złamanie karku do Jaśnie Oświeconego przy zajazdach, tak teraz, z punktu, brać referencka czy innych subalternów grupowała się koło „swojego”, który im patronował. A „swój” byłby złym zwierzchnikiem, gdyby dał uszczuplić kompetencje - nowoczesny przywilej.
Ta dzika posobiepańska odśrodkowość tak się rozwielmożniła wśród nas, że dochodziła zupełnie do niedorzeczności.
Pamiętam, kiedy mnie zsyłano na Cypr, jak cały nasz transport umieszczono na trzytygodniowej kwarantannie w dwóch ściśle izolowanych hotelach. Jeden nazywał się „Grand”, a drugi „Helvetia”. Tak jak przypadkowo siadaliśmy do podstawionych autobusów, tak przypadkowo pierwsze transporty były lokowa-ne w „Helvetii”, a następne w „Grandzie”.
Kiedy po trzytygodniowej kwarantannie mogliśmy się z nimi zobaczyć i kiedy zaproponowałem swój odczyt w „Grandzie”, bo tam była większa sala, zostałem moralnie ukamienowany przez „helwetczyków”, z którymi mieszkałem. Okazało się, że skoro kochane rodaki nie mogą się dzielić dzielnicowe ani klasowo, ani resortowe, to się podzielili... hotelami. I po trzech tygodniach odizolowanej kwarantanny z bram dwu hoteli wyszły rozżarte na siebie partie.
Czemuż? Żaden z nich objaśnić by nie umiał - szli za nawykiem dziejów. Ale w podświadomości tkwiło, że w razie jeśli rozdzielać będą jakoweś przywileje, to 119 trzeba się będzie „trzymać kupą”, bo przecież przywilej na tym właśnie polega, że go dla wszystkich nie wystarczy, że trzeba więc za wszelką cenę się wydzielić, choćby w imię naj bzdurnie j szych linii podziału.’ Wygadywania pełne namaszczonego oburzenia na kolejny taki czy inny rząd przez panów, którzy są przekonani, że rządy ich stronnictwa byłyby lepsze, są jak wygadywania chorego na termometr. Bo przecież z kiepskiego tworzywa, jakie jest u góry w Polsce, zawsze będą powstawały kiepskie rządy. Sam, pamiętam, żaliłem się na termometr i szczerze oburzałem się, że po tak straszliwej klęsce, kiedy Niemcy wyniszczyli nam tyle żywych sił, kiedy inne skrępowano - u nas panował skrajny ostracyzm i najbardziej zacietrzewiona polityka personalna. Pokazywałem komuś w Bukareszcie numer pisma niemieckiego z reporta-żem o tym, co robi przeciętna kamienica. Reporter z fotografem szli przez osiem pięter od piwnicy do poddasza i okazywało się, że wszyscy mieszkańcy są wykorzystani co do jednego w wysiłku wojennym. Równocześnie na biurku moim leżały listy, że zabroniono wydawcy prywatnemu w Paryżu wydać moją książkę o Wrześniu, że nie dają mi wizy na wyjazd na własny koszt do Francji w celu zebrania do mojej książki materiałów o marynarce i walkach Mączka, których mi brak było w Rumunii, że mi zabroniono wygłaszać odczyty w obozach jenieckich w Rumunii i tak dalej, i tak dalej. Smętnie było wobec tego czytać, jak w Niemczech jest wykorzystana każda frau Miller i każdy emeryt. Nie szczędziłem słów gorzkich pod adresem „panów z Anger”. Mój znajomy uśmiechnął się, zakręcił się i znikł. Nazajutrz przyniósł mi to, co drukowałem przed wrześniem w Polsce. Czytał:
Ileż razy w pierwszych latach po przełomie majowym słyszałem z ust mężów stanu, że obywatel jest po to, żeby płacił podatki. Jeden z premierów martwił się tylko jed-nym - że jest za mało legionistów, więc trudno rządzić. Gdyby tylko było dwakroć tyle legunów, gdyby w arkuszach ewidencyjnych każdego urzędnika było niezbicie, że jest niepodległościowcem - naród polski byłby wielki i potężny. Każdy, kto zawadził o ruch niepodległościowy, był dręczony kilkakrotnie do roku, przez lat dwadzieścia, żądaniem składania personaliów, weryfikowaniem i superweryfl-kowaniem.
Po kanapach rozsiadły się paniusie zasłużone, tak zwane „wydry społeczne”,
i rozczapierzając palce, jak ongiś pani Makowiecka, nicowały zasługi
niepodległo-
ściowców.
Nowa szlachta!
Spójrzmy na jakikolwiek powiat, na jakąkolwiek gminę: wszędzie tam działał jakby separator-wirówka. Jakże często wydobywano na powierzchnię bycia polskiego pianę, która rządziła.
Mój znajomy spojrzał kpiąco na mnie. Odpowiedziałem mu dosyć bezradnie:
- Widać to już tak zawsze u nas... Mochnacki pisze, że w 1831 też tak było.
- I Mochnacki i jego przeciwnicy polityczni też - przytaknął mój rozmówca.
120
SPRAWA SPOŁECZNA - ZAMGLONA
I kiedy, teraz, po tej straszliwej klęsce, patrzę wstecz na minione dwudziestolecie, zdaje mi się, że łapię nić, której wówczas uchwycić nie mogłem:
Przed tamtą wojną w naszych kółkach młodzieży buzowała się myśl o przyszłości. Młodzież postępowo-niepodległościowa emancypowała się spod wpływów ortodoksyjno-socjalistycznych, my, młodzież narodowa, wyemancy-powaliśmy się spod wpływów endeckich. Koniecznie należało „coś nowego wymyślić”, bo przecie oba kierunki młodzieży pochodziły z pni dobrze przemyślanych i zwartych systematów społeczno-filozoficznych, a tu nagle zostało tylko przeczucie nadciągającej niepodległości; trudno było coś solidnego tworzyć w epoce niekontemplacyjnej.
Ale wielka spuścizna obowiązywała i my, młodzież narodowa, w odróżnie-niu od młodzieży zarzewiackiej, która zrobiła od nas secesję, podkreślaliśmy potrzebę programu społecznego. W dyskusjach, jakże akademickich, podnosiło się talmudyczne pytanie, czy niepodległość, do której idziemy, ma być celem sama w sobie czy tylko środkiem. Uważaliśmy, że jest tylko środkiem dla tym pełniejszego przeprowadzenia programu społecznego. Gorętsi cytowali słowa z Ro^y Żeromskiego, że nie ma wielkiej różnicy, czy do więzienia będzie prowadził żołnierz z dwugłowym czy z białym orłem na kaszkiecie. Wszyscy powtarzaliśmy sobie, że jak tylko niepodległość zostanie otrzymana, przesunie-my się bardzo na lewo.
Ale kiedy ta niepodległość przyszła - z pięcioprzymiotnikowym głosowa-niem, prawami pełnymi kobiet, dwudziestu sześciu partiami w sejmie, z ubezpie-czeniami socjalnymi najpostępowszymi w Europie, z ośmiogodzinnym dniem pracy, inspekcją fabryczną, ochroną pracy dzieci, z reformą rolną, generalnym zniesieniem serwitutów, komasacją na ogromną skalę; kiedy problematyka rozwinęła się nie dokoła wyzysku pracownika a dokoła bezrobocia, a bezrobocie było funkcją nierentowności zakładów przemysłowych - sprawa społeczna nieco nam się zamgliła. Mówię „nam” w sensie dosyć generalnym, bo przez cały czas niepodległości, nie należąc do żadnego ugrupowania politycznego, nie mam prawa w imieniu żadnego mówić. Ale obserwowałem dawnych kolegów i sądzę, że większość ich pędząc na czerwoną chustę, nagle znalazła przed sobą - pustkę. Jednak było w co uderzać.
Po klęsce wrześniowej Ignacy Matuszewski ogłosił w Paryżu, w jednym z pierwszych numerów „Wiadomości Polskich”, świetny i głęboki artykuł, w którym dowodził, że wojnę spotkała nie trzydziestosześciomilionowa Polska, a ośmiomilionowe państewko - do tego stopnia rządy były ekskluzywne, oparte na przywileju, na czynniku zacieśniającym. W dawnej Polsce tylko dziesięć procent narodu żyło życiem publicznym, cie-szyło się przywilejami. Struktura, przede wszystkim psychiczna, w wieku XX po-została ta sama. Przecież byliśmy jednym z chyba bardzo nielicznych krajów na 121 świecie, który nigdy nie przeszedł żadnej rewolucji. Walka szlachty o swoje pra-wa w XV wieku była stopniową ewolucją, a wszelkie późniejsze konfederacje to kłótnie w rodzinie, nie zmieniające w sposób zasadniczy układu sił społecznych.
Klęska spotkała nas w maksymalnym nasileniu neoszlachetczyzny, która zawsze się nasila w epokach osłabienia. Nie mówię, żebyśmy szli do upadku. Jestem dumny z dokonań dwudziestolecia - mimo wszystko. Dół narodu mamy bardzo zdrowy. Ale jeśli mówię, że nas klęska wrześniowa spotkała w epoce osłabienia, to myślę raczej o organizmie polskim, jak o organizmie zwierzęcia, które zmienia skórę jak wąż, albo rogi jak jeleń. Zwierzę idzie do nowej przyszłości, ale jest osłabione.
Obóz marszałka Piłsudskiego, jak każdy prąd w dziejach, miał swoją epokę wznoszenia się, apogeum i upadku.
Patrzenie na życie polityczne swego narodu jak na szereg nieporozumień - prowadzi, właśnie, do zarozumiałego partyjniactwa. Jesteśmy w epoce, która wymaga linii podziału idącej nie pionowo, ale poziomo, nie przez przekonania, a przez charaktery i dlatego tym pilniej tę prostą prawdę musimy zrozumieć - której nie chcą zrozumieć chwalcy albo potępiciele tego czy owego. Zawsze przy schyłku jednej epoki i narastaniu drugiej poczynał się gwałt, ale z pewnej perspektywy rozumie się ciągłość.
Gwałt powstawał przy tym, kiedy romantycy zmieniali klasyków, kiedy pozytywiści zmieniali romantyków, kiedy wszechpolski kierunek wypierał pozytywistów, kiedy kierunek niepodległościowy szedł zluzować wszechpola-ków, kiedy wreszcie narastające prądy ludowe i młodzieżowe waliły o tak zwaną sanację.
Tymczasem, gdyby nie romantycy, to nie stworzyłby się naród nowocze-sny, gdyby nie pozytywiści, to nie zabliźniłyby się rany i nie powstałby kult dla pracy, gdyby nie narodowi demokraci, to naród o zabliźnionych ranach nie zrósłby się w jedność psychiczną, gdyby nie niepodległościowcy, to by tej jedności psychicznej nie potrafił użyć na zdobywanie niepodległości, gdyby nie kierunki idące na zmianę sanacji, to tej niepodległości nie potrafilibyśmy użyć dla programu społecznego.
Tylko ten ostatni proces był zahamowany przez dezorientację ideową. W minionym zawieszeniu broni między jedną wojną i drugą świat kostniał w maksymalnym natężeniu bezsensów autarkicznych i wzdymały się chorobowe bąble totalizmów, które były niczym innym jak klinami szykowanymi przez historię dla rozbicie całej kilkusetletniej epoki. W takich warunkach ewolucja 122 jest trudniejsza, drogi bardziej zagmatwane, bo rzucane wszystkie jeszcze poprzez dawny porządek, który, ludzie to instynktownie czują, jest już nieaktualny. Nie było dobrze widać, na rzecz czego mamy zmieniać ustrój, linienie przedłużało się ponad stan normalny i, jak zwykle w okresie osłabienia, odezwały się podstawowe defekty organizmu, a więc złoża poszlacheckich artretyzmów.
Zawsze wówczas pojawia się w formie nasilonej - kundlizm. Kiedy degrengolował pozytywizm, odezwał się w nim w formie wieszania się pańskiej klamki zaborców.
Kiedy degrengolowała narodowa demokracja - odezwał się w formie staroszlacheckich konfederacji, płytkich haseł i schlebiania masom. Kiedy degrengolowała sanacja, odezwał się w formie przywilejów, nazwa-nych w języku nowej szlachty sitwą, i chwytów mających równie wąską podstawę społeczną jak wota sejmików, a które teraz nazywały się siuchtą. Nic by w tym wszystkim nie było złego, żeby nie przyplątał się stan ogólnoświatowego bezhołowia, który i nam kazał tkwić o kilka lat za długo w przeżytej formie.
Toteż, aczkolwiek jako całość narodu możemy chlubić się Wrześniem - było w nim wiele paskudztwa, którego byłoby mniej i styl przegranej lepszy, gdyby wojna wybuchła o kilka lat wcześniej lub później, a nie w czasie linienia.
Drogą okrężną, ale chyba logiczną, dochodzimy do najgorszego ze skutków kultury poszlacheckiej.
Pierwszy - to była „bezinteresowna” zawiść Polaka do Polaka. Drugi - to było przekonanie, że dorabianie się jest to kolekcjonowanie przywilejów.
Trzeci - to generalna wada w systemie myślenia społecznego.
Rozpatrzmy ten trzeci czynnik.
Wskutek braku naturalnej fluktuacji pomiędzy dołem i górą, naród polski myśli dwoma odrębnymi kategoriami. Dół chłopski myśli indukcyjni e, góra poszlachecka dedukcyjni e.
„Te dwa wzory chłopa i pana - pisze Chałasiński - stanowią zasadę porządkującą
dwa kręgi społeczne: chłopski i pański. Jednostki należące do tych różnych
kręgów,
inaczej widzą całe społeczeństwo. W społeczeństwie widzianym z kręgu pańskiego
dominującą rolę odgrywa indywidualność ludzka; społeczeństwo widziane z kręgu
chłopskiego - to hierarchia stanowisk społecznych. Jednostka z kręgu panów w
samej
125
sobie widzi przede wszystkim indywidualność, podczas gdy jednostka z kręgu chłopów przede wszystkim swoją pozycję ekonomiczno-społeczną...” Przedstawiciel góry, jakiś tam instruktor czy starosta, myśli kategoriami dedukcyjnymi - bo to mocarstwowość, bo to symbole, zagrzewanie ducha, bo to ten czy inny slogan - legionowy, powstańczy, spod Wiednia, czy spod Chocimia. To i nalega na gminiaków, żeby postawili - pomnik. Gminiaki drapią się w głowę. Juści, można... Ale całą ich uwagę pochłania to, że te dziesięć kilometrów do gminy są tak grząskie, że wozy w błocie toną. Ugwarzają zrobić porządną drogę. Zrobiwszy ją, widzą, że nie ma rady: trzeba z gminy przeciągnąć drogę do województwa. Pqtem się okazuje, że z woje-wództwa do stolicy. I ze stolicy w świat.
Pamiętam, jak w pierwszych latach niepodległości - kiedy zaistniała oferta francuska, że nam oddadzą Madagaskar, a świat powszędy zamykał się przed naszą nadwyżką ludności - poseł ludowy Smoła wołał w Sejmie, że nijakich ziem zamorskich nam nie trza. Jeszcze widział tylko przed nosem nierozparcelowany najbliższy majątek, jeszcze z powiatu nie dojechał zrozumieniem nawet do województwa, a gdzież miał jechać w świat.
Tak jak on rozumowały masy, przez wieki nie. dopuszczane do rządów, a więc nie mające dostępu do uogólnień. Na świecie było inaczej, bo przez mieszczaństwo myśl ewoluowała stopniowo i miała ciągłą fluktuację wartości - z góry na dół i odwrotnie.
Warstwa rządząca, nie dotykając praktycznie gruntu (szlachta polska składała się ze złych rolników i z wielu zdolnych administratorów), miała wielki luz w myśleniu. Stąd niepomiernie rozwinięta w Polsce poszlacheckiej zdolność łatwej syntezy i zawsze chromająca analiza. Umysłowość poszlachecka nie dochodziła do wniosków, jednym słowem nie indukowała, tylko w y-chodziła z przesłanek, to znaczy dedukowała.
I w czasie, kiedy poseł Smoła nie doszedł do idei Madagaskaru, indukując od swej gminy, zbyt wolno, prezes Ligi Morskiej i Kolonialnej, generał Dreszer, świetny żołnierz kawalerzysta, projektował iście kawaleryjski rajd kolonialny, wychodząc z tradycji Beniowskiego, czy innych tam zawołań -zbyt szybko. Stąd u dołu wytworzył się powolny, śmiertelnie powolny proces żmudnego myślenia, nie wziętego na skrzydła przemyśleń sfer górnych, myślenia tak powolnego, że nie dociągało w chwilach przełomowych w sposób tragiczny (patrz krwawienie na ten temat Żeromskiego), a u góry wytworzyła się nie-odpowiedzialna „pustologia” z niesłychaną łatwością przerzucająca hasła i pro-gramy i różniczkująca ludzi.
„U źródeł duszy polskiej na górach zbudowano gadatliwe młyny” - z rozpa-czą konstatował Miciński.
Czy nie stąd może taka łatwość zadowalania się pierwszym lepszym frazesem? Poszlachecki umysł emigranta polskiego, nawykły dedukować ze 124 „skrzydeł husarskich” itd. (byłem na otwarciu bekoniarni, gdzie, w czasie kiedy świńskie tusze podciągano na haki, dyrektor smalił do nas mówkę, że oto tu się podciąga Polskę wzwyż), dedukował sobie teraz z historii Anglii - do której lekkim sercem przypasował dzieje Polski - tzw. idee demokratyczne i chce je na gwałt ustawić w naszej opinii jak ów pomnik w gminie, która się człapie po błotnistej drodze.
Naturalnie, dwadzieścia lat własnego bytu zrobiły wiele, by nasze myślenie uzdrowić. Pamiętam przed tamtą wojną jak staczaliśmy okrutne boje, jeśli w jakimś pensjonacie zagranicznym zabrakło polskiej chorągiewki przy dekora-cji stołu lub jeśli była zepchnięta na szary koniec. Ale kiedy odbywały się na „Batorym” zabawy, miejsce przed polskim miały wszystkie najmniejsze języki. Oni, ci Finlandczycy, Estończycy, Litwini, Łotysze, .których wieźliśmy, mieli honor, a my - „Batorego” na tym trakcie, który bekony preparowane aż w gminach wiózł aż w świat. Symbole poczynały grać mniejszą rolę, konkret większą.
U Anglików widzimy to w wydatnym stopniu. Ktoś będący w Londynie w czasie wojny włosko-abisyńskiej opowiadał mi, że w Hyde Parku widział Abisyńczyka przemawiającego namiętnie przeciwko polityce angielskiej, która wydała Abisynię na łup Włochom. Abisyńczyk trzymał w ręku dwie flagi: abisyńską i angielską. Kończąc, wzniósł wysoko flagę abisyńską, a angielską zaprodukował ruch, jakby to był papier higieniczny. Tłum złożony z samych Anglików nie reagował. Po prostu sobie myśleli: „Gadaj sobie zdrów. Ty masz bezsilną złość, a my - pancerniki.”
Z przykrością myślę, że raz sam się znalazłem w bezsilnym położeniu Abisyńczyka z Hyde Parku. Po mowie lutowej Churchilla jechałem w jednym przedziale sypiamymz angielskim majorem. Major zajrzał przez ramię w czytaną przeze mnie gazetę i widząc wielki tytuł o linii Curzona, zapytał, co sądzę o tym.
Odpowiedziałem, że wolę o tym nie mówić. Korciła go jednak sprawa i po godzinie nawrócił do niej. Wówczas powiedziałem mu, że to jest zdrada sojusznika, że gadanie o improvement offrontier1, kiedy się zabiera pół Polski, jest okłamywaniem opinii angielskiej, że dowodzenie, że rektyfikacja linii biegnącej płaszczyzną, błotami i laskami jest warunkiem bezpieczeństwa militarnego euroazjatyckiego kolosa, jest świadomym kłamstwem. Podniecałem się, rzuca-łem słowa obraźliwe dla polityki angielskiej, mówiłem, że na dwa miesiące przed wojną nie było w Stanach Zjednoczonych spotkanego przeze mnie dziennikarza lub męża stanu, który by nie dziwił się, że wierzymy „zdradzieckiemu Albionowi”, wypominałem wszystkie zdrady, wszystkie egoizmy Anglików, ale cały mój międzymorski patos rozbijał się o gorliwe przytakiwanie Anglika:
- You arę right, of coursejou arę right..?-
\ [Red.:] Korekta granicy.
2 [Red.:] Ma pan rację, oczywiście ma pan rację.
Nie był to człowiek bojaźliwy, ani nie był to człowiek nieszczery. Sądził zapewne, że jako Polak, jako człowiek nawet, mam zapewne stuprocentową rację. I dobrze wiedział, że jako Anglik zrobiłby właśnje tak, jak zrobił jego rząd.
Gadaj tu z takim.
Biorę przykłady skrajne, ale odcieniają one naszą właściwość - pokrywania konkretu formułą i pokrywania treści słowem. I my, mając konkrety przez lat dwadzieścia, szliśmy w kierunku’odhisteryzowania się. Ale dwadzieścia lat nie odrobiły wszystkiego. Na emigracji znaleźliśmy się z tymi samymi wadami. Najprzód krzyczeli c-i na tamtych, potem tamci na tych, potem znowu ci na tamtych - aż wreszcie wszyscy zniechęceni milkną, bo staje się jasne, że każdy polski rząd będzie miał wady warstwy, która go wydaje, że górna warstwa w Polsce jest zdefigurowana, że dolna jest niedociągnięta; że nie należy nad miarę oburzać się na rządy, że należy im pomagać, że natomiast trzeba sobie prawdę mówić choćby na Popielec, trzeba dążyć do stopienia w jedno dwoistości narodu.
Ta dwoistość, która Mickiewiczowi kazała „plwać na tę skorupę i zstąpić do głębi” jest wielką tragedią Polski, bez jej zrozumienia nie ma zrozumienia spraw w Polsce.
„Cały ten arystokratyzm kultury - pisze doktor Bohdan Suchodolski - jest tym niebezpieczniej szy, iż towarzyszy mu zjawisko stabilizacji społecznej struktury Polski na poziomie wybitnie stanowym i to według stanowości najgorszego gatunku, bo sztucznej i przypadkowej”.
Na tej dwoistości korzysta kundlizm. On zalega przestrzeń między jednym biegunem a drugim, nie jak przewód i łącznik, ale jak ciało martwe i izolator.
Jest na kundlizm środek - to poświęcenie, to krew, to męczeństwo, bohaterstwo, wysiłek. Kundlizm wśród nich topnieje. Ale jeśli po wysiłku przychodzi nędza, znów na nędzy tyje w swoich śmiesznych parszywiutkich przywilejach. Pamiętacie pierwsze dni wojny? ‘Kiedy serca tak biły zgodnym rytmem? To kundlizm czmychnął - na chwilę.
Zakończenie felietonu o kundliźmie, pisanego przed bitwą o Monte Cassino, brzmiało:
„Obecnie, kiedy żołnierze idą do boju, da Bóg, kundlizm przywaruje.
Doniesiemy żarzący ogień do polskiej ziemi. Jak ci za Napoleona. Ich zgnietli. Teraz wiele się zmieni w Polsce. Runą przegródki, przewarstwowią się ludzie, będą liczyć się na nowo.
Da Bóg - utrzymamy nad tą Polską równy czysty płomień serc. I zbudujemy ją na charakterach”.
Cóż powiem teraz - kiedy powrót do Polski się oddala? Literatura, tropiąca kundlizm przez wszystkie epoki, od Mickiewicza po Mackiewicza, powinna 126 uprzedzać, że pojawia się on w chwilach kryzysów jeszcze prędzej, niż znika w czasie walki. To nasz wierny towarzysz polski. Idzie z nami na emigrację. I znów będziemy mieli do czynienia z bezinteresowną zawiścią, organiczną głupotą, fumami, pogonią za przywilejem i sieczką słów. „Toteż organizm narodu polskiego - pisze Mackiewicz - stara się wyrównać tę swoją organiczną wadę ofiarnością i egzaltacją patriotyczną.” Stoi więc przed odłamem naszego narodu na emigracji gorzki wysiłek. Kundle będą krzyczeć, że niepatriotycznie jest „grzebać w wadach narodowych”, „dawać wrogom broń w rękę” i że „teraz nie chwila.” Nie pamiętam takiego momentu, żeby kundle uważały, że chwila pozwala mówić prawdę.
Nie dbam o obcych - potrafią oni kalumniować bez mojej pomocy. Dbam o tych młodych, a nieraz i starych, których widziałem w COP-ie, dźwigających dzieła techniczne przez las najdziwaczniejszych niepotrzebnych przeszkód. O tych, którzy te przeszkody mieli przy odbudowie Gdyni, przy walce z chorobami społecznymi, przy konstrukcji polskich samolotów, w spółdziel-czości - na każdym polu. Większość ich nie żyje. Ale część żyje i żyją ci, co są z ich ducha, z tego ducha genialnej, twardej improwizacji polskiej mimo wszystko, za którą nie nadąża organizacja przeżerana przez kundlizm.
Tym wolę powiedzieć:
Kochani - przygotujcie się nie tylko na brak pieniędzy, brak państwa, brak planu, wodzów, rozproszenie, zapomnienie przez świat. Preliminujcie, jak inżynierzy na korozję - na kundlizm polski. Da Bóg, że w kraju przewarstwio-nym będzie go mniej. My jesteśmy z jego spotęgowanym bagażem. Kochani, przygotujcie się na kundlizm, żebyście nie opuścili rąk.
Parę razy już to w tym zbiorku felietonów powtarzałem: w obcym środo-wisku więcej mamy wyostrzony wzrok. W ciężkich czasach jaskrawieją zalety i wady. Polska psychika jest odkryta przy tych przenosinach, jak przy przestawianiu fabryki odkryty zostaje mechanizm maszyny, z której zdjęto pancerz ochronny. Robotnik latami przywykł, że pod pancerzem coś równo drga, że za naciśnięciem guziczka idzie, że za naciśnięciem guziczka staje. A tu tymczasem widać niesłychaną ilość trybów i tłoków. Który najważ-niejszy?
Te analityczne pytania dane są ludziom, którzy mogą spojrzeć na Polskę świeżym wzrokiem. Generał Dąbrowski, półzniemczony w młodości, wytułany przez całe życie w kampaniach obcych, kiedy osiadł wreszcie w „spokojnej” Polsce między kongresem wiedeńskim i powstaniem 1951, jeszcze widział z całą świeżością Polskę w szczegółach. Który najważniejszy? Generał Dąbrowski zwierzał się młodzieży oficerskiej, że „pojąć Polki, to pojąć większą część narodu”.
Niespokojny nasz wzrok, wartościujący polskie aktywa wobec nieznanej przyszłości, również poszedł za oczami generała. Kobieta polska stała się przedmiotem wyostrzonej obserwacji.
Pismo „W Imię Boże” dało najbardziej jaskrawy wyraz temu, co tyle miejsca zajmowało w gadaninach pod namiotami. W artykule dyskusyj-nym Z Włoszką c^y ^ Polką dało upust pretensjom do Polek, szkoda tylko, że wyrażonym w formie niezręcznej i ograniczonym do pretensji seksual-nych.
Artykuł zrobił dużo złej krwi, spowodował namiętne dyskusje. W gruncie rzeczy były one o tyle nierzeczowe, że analizowały skutek, nie zajmując się przyczyną. Kobieta, tak jak i rząd, jak i termometr - wskazują to, co jest w podłożu: ułomny rząd pochodzi z ułomnego środowiska i nie na wiele się przyda przestawiać figurki; termometr wskazuje gorączkę i nie na wiele się przyda go rozbić; kobieta jest taką, jaką ją zrobił mężczyzna. W pogoni naszej za kundlizmem pomóżmy sobie przyjrzeniem się kobiecie polskiej - zobaczmyż, jak ją fasonowa! polski kundlizm.
128
„CZY BIJECIE KOBIETY?”
- A czy wasze żony, wasze córki latają na aeroplanach? - pytał kawalerzysta rosyjski w kaukaskiej burce, pochylając się z konia do gromadki jeńców--żołnierzy w dniu 17 września roku 1939.
- Latają - odpowiadały nasze chłopaki ponuro, poczuwając się do obowiąz-ku przedstawienia stosunków w Polsce jak najlepiej. - A z wież spadochronowych skaczą?
- Skaczą - brnie zdecydowanie nasz chłopina; niechby też jego Magdę wezbrało na takie skakanie, dopieroż by odpiął pasa! - A czy bijecie żony?
- Nie. A wy - czy bijecie? - przechodzi do kontrofensywy. - My nie bijemy - odpowiada bolszewik z niezadowoleniem, że on z kolei poczyna być badanym. Rozmowa urywa się.
„Ważny to widać temat - pomyślałem - jeśli wjechał na tapetę pierwszego poznawania się dwóch światów na tej łące pod Zbarażem, zaraz od pierwszej chwili.”
- Myślałem, że to pan był w loży gubernatora - mówiłem do generała angielskiego na Cyprze po przedstawieniu naszego chóru - ale kiedy zobaczy-łem, że pan całuje w rękę wchodzącą gubernatorową, zrozumiałem, że to polski kapitan P.
- Och, angielski generał nie byłby taki śmiały - replikował z uśmiechem; widać było, że go drażnią te obyczaje i może nie bez kozery, bo obecne Angielki poczęły na wyprzódki unosić się nad rycerskością Polaków. - Tak, bo u nas - perorował zagrzany tym aplauzem kapitan P., nasz urzę-dowy Anglik i chodzące biuro propagandy - bo to u nas kobieta ma stanowisko tak wysokie, jak może u żadnego narodu. Ja wiem, że Anglicy na „Titanicu” dali pierwsze miejsce w szalupach kobietom, że w Ameryce kobieta jest niesłychanie chroniona, co idzie jeszcze z pionierskich czasów, kiedy jeszcze było tak mało kobiet w Nowym Świecie. Ale w Polsce kobietę otacza poezja dnia codziennego. Weszło w rytuał, w obyczaj narodowy mówić z kobietą tak, jakby była panią mężczyzny, jakby ten mężczyzna bez wahania i bez żadnej nagrody wyskoczył na pierwszy jej rozkaz przez okno. Naturalnie - uśmiechnął się pan kapitan widząc, że panie przyjmują jego wyjaśnienia ze skrajnym entuzjazmem, a ich mężowie ze sceptycyzmem - jest to tylko taka forma, która każe na przykład 129 Meksykańczykowi odpowiedzieć gościowi chwalącemu jego porcelanę: „Każę ją panu odesłać”. Jest to tylko formułka, w którą nie wierzy ani gospodarz, ani gość. Ale przyjemnie...
- Ale przyjemnie - potakują panie.
I istotnie Polacy mieli sukces u Angielek. Wyczuły w nich jakiś ro-mantyzm, jakieś średniowieczne zamiatanie prochu pióropuszem sprzed drob-nych stopek. W Szkocji pono było wiele małżeństw. Ciekaw jestem, ile będzie rozwodów.
Jesteśmy z tego sukcesu bardzo zadowoleni. Częściowo zasłużyliśmy nań sobie rzetelnie. Kiedy świat zbladł po klęsce pod Dunkierką, Anglicy po raz pierwszy zobaczyli Polaków. Szli we wzorowym kryciu i równaniu, śpiewając, podnosząc ku patrzącym z okien kobietom rękę ze znakiem zwycięstwa i posyłając im uśmiech. Potem zobaczyli Polaków w walce o Anglię i w obronie wybrzeży. Ale to był stosunek do walki, na którym nie zawiodą się nasi sojusznicy.
Natomiast na stosunku do kobiety mogą zawieść się angielskie dziewczęta, nawet jeśli będą najlepszymi żonami. Bo ten stosunek nie jest ani taki piękny, ani taki rycerski, jak nam samym się wydaje i jak czarujemy innych na pierwsze poznanie.
Dzieje nasze, zwłaszcza kiedy nie było niepodległości, dały możliwość rozwinię-cia się wartościowego typu kobiety. Podczas kiedy materiał męski raz po raz ulegał reselekcji - co pokolenie następowało wypielanie z niego elementów oporu, podczas kiedy spryciarze i ostrożnisie dorabiali się - kobieta pozosta-wała przeważnie na miejscu, na jej głowę spadał ciężar obowiązków majątko-wych i ciężar utrzymania dziedzictwa duchowego po poległym, zegzekutowa-nym, wywiezionym, wysiedlonym lub wyemigrowanym. Miewaliśmy wielkiej wartości kobiety i miewamy. Ale naród ma takie kobiety, jakie pragną mieć mężczyźni tego narodu. Polak pragnął widzieć w kobiecie anioła. Podaż poszła za popytem i zorganizowała hodowlę aniołów. I jest kiepsko, proszę państwa.
Społeczeństwo szlacheckie, wychowane na przywileju, a więc mające z tytułu
urodzenia zagwarantowane prawa egzystencji, nie potrzebowało w kobiecie
szukać towarzysza. Wtedy, w tej Polsce szlacheckiej, prawo do nicnieróbstwa
przysługiwało po równo .kobiecie i mężczyźnie. Mężczyzna mógł udawać za to,
że nic nie robi - rycerza, kobieta mogła udawać za to, że ją wyręczają służeb-
ne - anioła. ,
150
Im bardziej to społeczeństwo się oddalało od ojca miecza i im bardziej trzymało się spódnicy rńatki-sakiewki, która o kitka wieków przeżyła rodzica szlacheckiego stanu, tym monstrualnie j sze było to naśladowanie rycerzy i aniołów, aż skończyło się na tchórzliwych burdach czasów saskich po męskiej stronie (Łoziński pisze, że już w XVII wieku, mimo ciągłych potrząsań szablą, nie słychać wcale o pojedynkach), a na „solach angielskich” po kobiecej. Inne społeczeństwa poczynały prozaiczniej, ale ewoluowały w tej sprawie zdrowiej. Thomas Fuller, poeta angielski pierwszej połowy XVII wieku, rymował:
„A. woman, a dog and a walnut-tree
The morę JOU beat’em the better they be.”1
W dwa wieki potem jeszcze inny Anglosas, prezydent Lincoln na uczcie
weselnej przyjaciela pouczał, że ponieważ kobieta pochodzi
„From under Adam arm
So she must be protected
Prom mjuries and harm.”2
W wiek potem, przed samą tamtą wojną, rzuca się sufrażystka angielska na znak protestu przeciw niedopuszczaniu kobiet do głosowania - pod królewskie-go konia startującego w Derby i umiera.
Tak, że im wywietrzały turnieje i Dulćynee już w XVI wieku z głowy i maszerowali slowly slow/y3 do tego, co jest - Anglia dała powszechne prawo wyborcze w 1918, Stany Zjednoczone właściwie w 1920, a więc już po Polsce, a Francja dopiero po tej wojnie.
A my?
Buńczucznym paniczom poodbierano kariolki (eleganckie zaprzęgi), a przy poniektórej kariolce co rusz, to i kupę morgów. Wracali z dalekich, długich i przymusowych wojażów wschodnich do biedy i biednieli dalej. Wraz z nimi biednieli i ci, którzy pozostali na miejscu. Wszystko to już zjeżdżało do miast z dawnymi narowami, tylko bez własnych środków. Zawadiacki rycerz począł się wyzuwać nawet już i z pozorów. Zanadto bieda ścisnęła. Ale jednak ten „poszlachcic”, będący teraz pisarzem w magistracie i mieszka-jący w czynszowej kamienicy na śmiertelnie nudnej ulicy Hożej, trzymał na dnie kuferka jakieś papiery, nie chciał się rozstawać z jakąś pamiątką i nie chciał się rozstawać - z aniołem.
Biedny anioł z ulicy Hożej!... Posypał się na niego grad satyry połowy XIX wieku. Kobieta nie ma na kształcenie, kobieta nie ma na stroje - ale zbiedniały mąż musi mieć poczucie, że się przecież czymś odcina od kolegi asesora Sikory. Jego żona musi umieć po francusku, malować, śpiewać... I nieszczęsne anioły ‘ „Kobieta, pies i włoski orzech - tym są lepsze, im bardziej są bite.” 2 „z żebra Adamowego, spod ramienia, więc musi być ręką męską chroniona.”
3 [Red.:] Pomalutku, powolutku.
131 podrabiają tę złotą nędzę, jak mogą, a niegodziwy pan Wilkoński podpatruje, jak jedna paniusia przebiera przygodnego chłopaka za lokajczuka, a złośliwy pan Korzeniowski widzi, jak jej córka rozmawia ze swymi znowuź córkami jakąś umowną pseudofrancuszczyzną, w której bułki na przykład nazywają się „les bules”, a kpiarz Bartels o wnuczce już śpiewa:
Co to °^a pani ta,
Co na łbie fioki ma,
Krok śmiały, szumny gest,
Ws^ak to kucharka jest!
Dla takich wielkich dam
Ró^ee^ki mokre mam.
A Bliziński, a Bałucki, a Przybylski?...
No więc, chwała Bogu - powiemy. Literatura się spostrzegła, literatura wystąpiła. A więc i „anioł” przestał istnieć.
Właśnie, że nie. Literatura sama była poszlachecka. Wyśmiewała nie dlatego, żeby skierować kobiety na właściwą drogę, tylko dlatego, że ją gniewało, że w tej niedoli kobiecej odbija się jak w krzywym zwierciadle ich własna niedola - obsuwanie się całego stanu szlacheckiego. Ta „kucharka”, o której pisał kąśliwie wykwintny, wojażujący, ale nic już nie mający Bartels, syn zresztą nieprawego łoża Radziwiłła, na pewno nie była kucharką, tylko córką Bartelsowego dzierżawcy, który się przeniósł do miasta, kiedy dzierżawa poszła na subhastę.1 Odcinając się od niej wzgardą, myślał, że po’tej stronie wzgardy pozostanie wówczas odczyszczony, zmniejszony, ale spetryfikowany w dawnym splendorze świat. Złudzenie!
Ale przez to złudzenie naszej literatury szlacheckiej, nie wskazującej drogi, ani nowego godnego stylu życia - pseudoanielstwo pozostało i porobiło wielkie szkody. Przecież to były matki i żony. Z rodziny, której wytwarzały styl, brali mężowie i synowie materiał, który wnosili do stylu życia publicznego.
To już za naszej pamięci. (Piszę o starszych panach, którzy odbywali poprzednią wojnę).
Gramy w tenisa. Dziewczątko fauluje niemożliwie. „Chi-chi-chi!” Jaka rozkoszna! Trzeba się zachwycać. Bo anioł spłynął na kort tenisowy. Anioł nie ‘ [Red.:] „Pod młotek.”
152 potrzebuje dobrze grać. Przecież tenis to nie sport, tylko pretekst, aby prezentować anielskość.
Zabawiałem się czasem za młodych lat znienacka urządzanym kwestionariu-szem po panieńskich światkach.
A więc:
- Jak się paniom zdaje, ile mieszkańców liczy na przykład Nowy Jork?
Uciecha.
- No, ale tak mniej więcej - kilkaset tysięcy czy kilkanaście milionów? Nie wiedzą! Ale to mało, że nie wiedzą. Uważają, że im bardzo z tym do twarzy. Zauważyłem, że często udają, że nie wiedzą, że, kochane aniołki, kokietują zebrany rodzaj męski. I mają rację. Panowie dumnie wypinają pierś: oho! oni wiedzą o Nowym Jorku, to dla nich furda. Oni swoją wiedzą osłonią przed wichrem życia te anielskie istoty.
A one, te anielskie istoty:
„Kocham, to ^nac^y - o Wielki Ty Duchu,
ja nie chce skrzydeł Twych krepować jasnych”.
Kochana niedoceniana Żmichowska - w pięknym wierszu naj szlachetniej może wyraziła „anielizm” epoki. Praktycznie wychowane na tej poezji pokolenie streszczało wymagania, stawiane kobiecie, do nauki życiowej jednej z mych babek. Kiedy młoda dziewczyna po zaręczynach przypadła do jej stóp, pytając:
„Babuniu, co ma robić żona, żeby dać szczęście mężowi?” - siwa pani położyła jej na głowie rękę w białym koronkowym mankiecie: „Moja droga, nigdy nie powinna być mądrzejsza od męża, a jeżeli jest mądrzejsza, to nigdy tego nie pokazać”.
Było to żądanie stawiane solidarnie przez rodzaj męski. W 1916 roku, a więc w nieszczęśliwy czas wojny, kiedy nikt nie miał w głowie literatury, ukazała się bardzo dobra książka Szpyrkówny pod tytułem: Będ^ies^ maleńka! To katego-ryczne diminutivum męskie zagradzało drogę do wszystkiego kobiecie. W pewnej znajomej mi rodzinie wykryło się, że narzeczona wypytywała z niepokojem, kiedy pierwszy raz ją narzeczony pocałował - czy nie będzie miała dziecka. Bo w jakiejś powieści, którą czytała, jeden rozdział się kończył tym, że się pocałowali, a w drugim było już dziecko.
Zdębiałem. Czekałem, co powie narzeczony. Kiedy przyszedł, pełna uśmie-chów i zakłopotań, ale zarazem szczęśliwej dumy, teściowa zakomunikowała mu, do jakiego to szczytu doskonałości została doprowadzona w jej rodzinie hodowla anioła. Myślałem, że się przerazi, ale młody cymbał był rozpromieniony (muszę dodać, że anioł miał dwadzieścia dwa lata i był coś na trzecim roku Baraneum w Krakowie).
I naturalnie: „Skarb ci dajemy - nie zmarnuj go”, i naturalnie przyszły posiadacz wypina jak goryl klatkę piersiową, wali się w nią, aż dżungla huczy i zaklina się, że po różach stąpać będzie i że pył sprzed jej stóp...
A w gruncie rzeczy działał tu jeszcze jeden czynnik wpychający kobietę w anielstwo. Nie tylko tęsknota zdeklasowanego mężczyzny do umarłego stylu życia, ale i zawiść polska, powstała na gruncie biedy materialnej. Kobieta stają-ca w rzędzie walczących o chleb, kiedy przy tym korytku było tak ciasno, była przedmiotem ataków, przekąsów, prześmiewek na j nieporadnie j szego, najmniej zdolnego męskiego świństwa. Im mniej był zdolny mężczyzna do walki o życie, tym jego poglądy były bardziej antyfeministyczne. A pokrywało się to załganym frazesem o kapłance domowego ogniska,, o różach ścielonych pod nogi - byle tylko aniołowi nie pozwolić przedzierzgnąć się w człowieka i stanąć na rynku pracy.
Kiedy się poczynało życie małżeńskie w tej biednej materialnie Polsce, w tej tragicznej i śmiesznej poszlacheckiej’ kulturze,, zaczynała się po wierzchu far-sa, na dnie której leżał tak bolesny dramat, że nie wiem, czy będę w stanie podkpiwać.
Mężczyzna - chciał mieć jakiś styl życia, a innego nie znał, jak ten, który spłynął ze szlacheckiej przeszłości. Co miat robić inteligent wywodzący się z chłopów? To jak jego ojciec traktował matkę, to były wzory nie pozbawione piękna i głębokiej treści, ale tak dalekie od tego inteligenckiego życia. Brał wzór istniejący. W tym wzorze mężczyzna za wszelką cenę chciał, aby w straszliwej szarości, w której; jako obywatel nie miał politycznego wyżycia się, kobieta trzymała styl, była królową. Całował ją gorliwie po rączkach, ale poza tym i kiepsko płatnym kocmołuchem nie był nic w stanie dać „królowej”. Czuł się całe życie winowajcą, a ona całe życie wierzycielem i stroną: pokrzywdzoną. Wytwarzał się niepisany układ, że od! żony nie się nie wymaga. Natural-nie - jak nie było w kalecie, to nie było,, i „królowa” musiała własnoręcznie suszyć pieluszki, ale mąż czuł się winny.
Zależnie od stopnia zamożności skala pretensji poczynała się na różnych wysokościach, ale zawsze w każdym poziomie życia kobieta w Polsce była wyrazicielką niezadowolenia z tego, co ma.
Tak się stało, że owego znajomego,, którego narzeczona była, tak roz-kosznie naiwna, spotkałem w kilkanaście lat po ślubie. Chłop był dość wzię-tym architektem, obliczano go na jakie trzy tysiące miesięcznie. Staliśmy rozmawiając na przystanku tramwajowym pierwszym od Oboźnej i Teatru Polskiego.
- Wiesz - wezbrało go na szczerość - ile razy wracamy z teatru i czekamy na tramwaj, tyle razy ta pod tym słupkiem żona cytuje mi z Gribojedowa: „Biednosf 154 nieporok, na bolssyje świństwo” \ To niby, że nie mamy prywatnego auta. Żebyż raz zapomniała to powiedzie - westchnął żałośnie.
Pomyślałem sobie: „Dobrze ci tak - po co było brać premiowany okaz anielskiej hodowli i podpisywać weksle in blanco na róże i różności pod stopami”.
Pan kapitan tłumaczył Angielkom o całowaniu rączek, ale nie tłumaczył, jak się to całowanie rączek kończyło. Anioł, któremu wolno było nie znać się na kuchni, który nie miał żadnej normalnej miary.dla,.życia, bo taka miara bierze się tylko u ludzi, którzy możliwości życia mogą przypasować do własnej konkretnej pracy, anioł brał na siebie rolę prokuratora domowego. „Bo ty zawsze jesteś taki...” rymował Boy o prawnuczce Wilkońskiego, wnuczce Korzeniowskiego, córce Bartelsa.
Nieszczęsny, zastraszony o podołek swej szaty, anioł chodził ze swoim urzędowo przypiętym immakulatyzmem, jak z naczyniem po brzegi nalanym godnością - bojąc się swobodniej stąpać,, bo się, broń- Boże, tej godności’ uleje.
Mężczyznę, który sam sobie tego wszystkiego nahodował, szlag trafiał na te anioły „strugające hrabinie”. Zwłaszcza zabawnie było patrzeć na szeregowych z kresów, którzy z pełnym irytacji zdumieniem obserwowali osadniczki,, sąsiadki, - Patrzę, a to Anulka; taż mało ja razy u nich był; siedzi z, porucznikiem na werandzie, szparagi jedzą, a ja widzę - co się robi - mały palec takim manierem odstawia, biorąc szparaga.
W tymże samym czasie porucznika też diabli brali. Gadać z nią nie ma co, bo durna uważa, że mówić o ludzkich, prostych rzeczach to nie fason. Porucznik poczyna działać metodami uproszczonymi. Ta „pieśń bez słów” jest jednak źle przyjęta. Anioł się obraża. „Za kogo mnie pan ma!” Porucznik się peszy. Zachował się jak cham, obraził anioła. A powinien powiedzie: „.Mam panią za kobietę, która wie, że po to jest na świecie”. Płaci smętny rachunek i szuka towarzystwa Włoszki, która naśmieje się, nagada i jest niekłopotliwa. Anioł pozostaje rozżalony. „Bo Polki nie takie!” Nie jakie, łaskawa Pani? Proszę sobie nie upraszczać, że ów mężczyzna dybie tylko na cnotę. Owszem, dybie. Ale przestanie dybać, jeśli mu się zapłaci miłym koleżeństwem albo rozumem, albo wspólnym zainteresowaniem. Nie chce tylko zapłaty krygowaniem się i fumami. jak zwykle, te drobne śmiesznostki,, poczynając stanowić styl, ciążą na życiu poważniej., niżby się zdawało.
Jakiś czas nie miałem sekretarki, dodano mi czasową zastępczynię. Po tygodniu dobrej współpracy poprosiłem ją, żeby nadała listy urzędowe na poczcie wojskowej, mieszczącej się o piętro wyżej;. Na drugi dzień miałem wizytę oficera personalnego:
- Pani X złożyła zażalenie, że pan ją traktuje jako gońca.
„Ubóstwo to nie wada, ale wielkie świństwo”
Osłupiałem. Ale mając to w dorobku życiowym, żeby preliminować sporo na organiczną głupotę, zapewniłem solennie, że odtąd sam będę listy raz na tydzień na to wyższe piętro zanosił.
Znowu pracowaliśmy przez następny tydzień doskonale. Pani była miła, pilna, dobrze pisała na maszynie. Po tygodniu rozsypała się kartoteka. Chciałem ją związać, ale wszedł interesant. Poprosiłem, by to zrobiła.
Na drugi dzień - miałem wizytę oficera personalnego:
- Panie redaktorze, ja panu przydzielę gońca.
- A po cóż mi goniec?
- Posyła pan na pocztę...
- Nie częściej jak raz na tydzień o piętro wyżej.
- Trzeba panu wiązać paczki.
- Paczki? Ach! Już jestem w domu... Nowy raport? - Panie redaktorze, co się kłócić 2 babami? Dam panu gońca... Nie ma co robić, to niech siedzi, ale niech będzie. Co to panu szkodzi. Ale mi to „szkodziło”. Miałem tego dosyć i postanowiłem upomnieć się ponownie o stałą sekretarkę. Już mi znaleźli taką, już, już przyznawali. - Nie będzie miała u mnie nudnej i jednostajnej roboty - mówię - bo właściwie pisanie na maszynie nie zajmie jej więcej niż połowę czasu biurowego. Resztę - robota kancelaryjna.
- O, to pan redaktor musi wystąpić o siłę dodatkową, kancelaryjną.
- Ale po co, kiedy jedna sekretarka nawet całkowicie wykorzystana nie będzie.
- To wszystko jedno; maszynistka nie może być używana jako kancelistka. Na dworze hiszpańskim kiedyś spłonął pałac królewski. Zobaczono wpraw-dzie ogień, który wszczął się w sypialni królewskiej dosyć wcześnie, ale nie było na miejscu uprawnionych do wkraczania do sypialni. Nie mając roboty na jedną osobę, powinienem był żądać maszynistki, kancelistki i gońca. Po hiszpańsku.
To ostrożne chodzenie koło anielskości nuży i męczy. U mężczyzny poczynała się pretensja. Nie miała ona logiki, jak nie miałaby logiki pretensja Chińczyka, który by poszukiwał żony o najbardziej skarykaturo-wanej stopie, że ta żona nie umie chodzić. A któż narobił tego wszystkiego, jeśli nie mężczyzna?
Ale mniejsza o to, czy obiektywnie słuszna, w mężczyźnie poczynała się reakcja. „Durna gęś, co z nią gadać!” Kobieta zostawała coraz bardziej sama. Kiedyś, wyjechawszy w podróż poślubną, nie mogli się dosyć nawydziwiać „nierycerskiemu stosunkowi” Niemców, których żony niosły na równi z nimi walizki. Po latach zdegradowana królowa patrzała raczej z zazdrością na rumianą Niemkę, której życia nie gryzie niedosyt i nieokreślone niezadowolenie i która ze swoim Fritzem na pewno ma wspólny język (nie mówię, co z tą kwestią zrobił nazizm - mówię w ogóle o typie kobiecym, który poczynał się za Polską i szedł po Atlantyk).
Rycerskość, którą się chlubimy, była właściwie lekceważeniem. I tu powiedzmy sobie prawdę. Odwołajmy się do obserwacji naszych zachowań. Tylu z nas sprowadzało rodziny. Mężczyźni więcej tęsknili do dzieci niż do żon. Żony - sprowadzano raczej z poczucia przyzwoitości, ale bez żywego uczucia emocji (chyba że małżeństwo było młode i działały reminiscencje seksualne). Mężczyzna sprowadzający wiedział, że jego życie z chwilą przy-jazdu żony stanie się godnie j sze. Ale • przeważnie nie uważał, że stanie się łatwiejsze. Sądzę, że na tym przykładzie można ocenić, że życie rodzinne w Polsce miało rysy.
Nowa młodzież w Polsce poczynała rosnąć inaczej. Było w ich stosunku wzajemnym więcej szorstkości i więcej czystości, choć nie jedna mama - fabrykantka aniołów - by się na to oburzyła. Wojna zniszczyła życie tej młodzieży. Ale wojna, niszcząc dobra istotne, niszczy też niemiłosiernie formy przestarzałe. Po wojnie już się nie odbudowują hodowle aniołów. W Anglii siedemdziesiąt procent robotników w fabrykach stanowią kobiety. W Niem-czech pracowało zawodowo w czasie wojny piętnaście milionów kobiet, a prze-prowadzona następnie mobilizacja miała dać jeszcze pięć milionów. Te olbrzymie masy kobiet nie stały za kuchnią od trzech do czterech lat. Wątpię, czy powrót do garnków nastąpi tak łatwo, sądzę, że wielka część kobiet nie zechce utracić nabytych praw samodzielności i niezawisłości. Zanim sprawy kobiece rozstrzygną się w tych dużych masztabach, my przeszliśmy w wojsku swoją małą, kobiecą rewolucję. Kobiety w Rosji należało ubrać w mundury, aby mogły wyjechać jako wojsko. Ale potem nie zechciały już zdjąć tych mundurów. Poczęły się wielkie dyskusje, wśród których na razie przeważał pogląd tego porucznika z wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku, który mi referowała speszona młodziutka mężateczka, która pojechała inspekcjonować kantyny frontowe. Kiedy porucz-nik nieodwołalnie skonstatował, że z jego zabiegów będą nici, powiedział rozgoryczony z głębi zbolałego serca:
- A z takimi poglądami to do klasztoru iść za umarłych się modlić, a nie do nas żywych na front przyjeżdżać.
Ale ten dosyć jednoznaczny i nieskomplikowany pogląd skorygowały - kobiety.
Teraz ten żołnierz-kobieta demobilizuje się łącznie ze swymi kolegami mężczyznami. Wraz z cywilną sukienką przypłynie do niej fala dawnych trosk, i?7 pomnożonych o nowe. Jakże tu, zaczynać życie w tym nowym świecie, w tych nowych okolicznościach, w tym nowym stylu, w tych nowych wymaganiach swoich i innych,, z tym mężczyzną, zawichrzonym, zdezorientowanym, nie znającym swego miejsca na świecie, z jakich zlep, z jakich okruchów tradycji, a z j.akich okruchów pozbieranych doświadczeń klecić tę rodzinę wędrowną, rodzinę portatywną?
Wspaniała rola stoi przed kobietą. To one, przede wszystkim, stanowić będą o nowym stylu życia, nie ich mężczyźni. Przez stworzony przez nie wy-łom - pójdziemy razem z nimi na to całe polskie wyczupirzenie, nieszczerość, szych, pozę i egoizm. Pomoże nam walka, pomoże nam złożona ofiara. Idzie tylko o to, żebyśmy rozumieli, że walczymy nie tylko o granice, o wolność, całość i niepodległość, ale i o duszę narodu, która ma stracić dwoistość. Żadnych aniołów w Polsce hodować nie będziemy,, ale ludzi.
KORZENIEWSKICH
DZIEJE RODZINY KORZENIEWSKICH
To było w Ognisku Polskiego Czerwonego Krzyża w Teheranie. Zjadłem kolację i przeglądałem pisma. Goście się rozchodzili i poczynało się robić pusto.
Młoda dziewczyna, siedząca przy kasie, skończyła obliczać obrót dzienny i spojrzała parokrotnie na mnie w sposób niezdecydowany. Czołem, że chce coś mi powiedzieć. Pod jakimś pretekstem podszedłem do kasy, by jej to ułatwić.
Podniosła na mnie oczy:
- Czy pan mnie nie pamięta?
Nie, nie pamiętałem.
- Skądże, zresztą, może pan pamiętać - tłumaczyła się nieco speszona. - Był pan u nas w domu na dwa lata przed wojną. Miałam wówczas piętnaście lat, byłam w szóstej klasie. Dał mi pan wtedy swój autograf; napisał pan w nim, że chciałby, żebyśmy się poznały z Tirliporkiem, z którym jesteśmy w jednym wieku. Jestem Korzeniewska... Hanka Korzeniewska. Naturalnie, że wówczas przypomniałem sobie. Korzeniewski! Dzielny działacz na ziemiach zachodnich. Spotkaliśmy się w pracy. Kiedy, w dobie łagodzenia stosunków z Niemcami, zdecydowano Związek Obrony Ziem Zachodnich przemianować na Związek Zachodni, oburzał się na te kompromi-sowości do niczego, jak mówił, nie prowadzące, był za przedłużeniem zaostrzonego kursu i w konsekwencji stanowisko w Związku Zachodnim opuścił nie przestając jednak być jego czynnym członkiem. I to wówczas właśnie, przyjechawszy na zaproszenie Związku z odczytem do Katowic, byłem gościem państwa Korzeniewskich.
Z nagła mi stanął w oczach ten dom. Wyraziście. Jakieś ciasteczka wyśmienite domowej roboty i te zabawne buźki trzech pensjonarek, pielgrzymu-jących po autografy, przejętych z powodu „ważnego” gościa. Takie same kozy jak moje. A wdzięczne to, a przejmujące się, a reagujące! I ten najmłodszy dziewięcioletni Jurek, pytający rzeczowo, czy kajak, którym jechałem po Prusach Wschodnich, był opatrzony w motor i ilokonny.
Więc kiedy tak oto z nagła w Teheranie ogarnęło mnie wspomnienie tego domu, powiedziałem z gotowością, sam nie spostrzegając, że jurę caduco przechodzę na „ty” w stosunku do dorosłej panienki:
1 [Red.:] Z Ojca •yidiymionych J. Słowackiego.
- No to ja przyjdę do was, Haneczko!... Gdzie mieszkacie? I nagle przestraszyłem się. Hanka patrzyła na mnie upartymi, brązowymi oczami. Hanka ma ciało mocno związane; kości policzkowe, nieco wystające, znamionują wolę.
- Ja sama jestem - powiedziała rzeczowym głosem. - Rodzina umarła w Rosji.
To słowo: „rodzina”, brzmiało jak odpowiedź na jakimś formularzu, jak pozycja w wykazie.
Ale ja pamiętałem zbyt żywo zapach tych jakichś doskonałych anyżowych ciasteczek i te mysie ogonki, i tę czupurność chłopca, dochodzącego prawdy o motorze,! uśmiech matki, i spokojną, niefrasobliwą, zachodnią mowę ojca.
Chwyciłem dziewczynę za rękę:
- Jak to, Haneczko? Co się stało? (Bo owo „rodzina umarła” wyglądało jakby zdarzyła się jakaś nagła, pochłaniająca katastrofa). Wówczas nieco ustąpiła ze swej rzeczowości. Zaczęła opowiadać - zrazu twardo i nieufnie. Czy może bała się, że ta historia jej życia będzie dla słuchacza sensacją, łaskoczącą współczucie w sposób niekosztowny - tu, w tym zasobnym Teharanie? Czy może, przebijając się przez świat ze swoim cierpieniem pośród tylu cierpień, nauczyła się nie zabierać nim miejsca innym? Któż wie, przez jakie żarna doświadczeń przeszła?
Raz dałem komuś przybyłemu z Rosji spisaną przeze mnie historię tysiąca, sześciuset więźniów Polaków, pędzonych przez pięć dni bez jedzenia i wody z więzienia w Starej Wilejce do Borysowa, tak, że ludzie próbowali pić - z czapek, filtrowaną przez chusteczki - własną urynę. W tym czasie z liczby tysiąca sześciuset straże dobiły czterystu, zbyt osłabionych, a rozbestwieni dozorcy, złapawszy jednego, który rzucił się do ucieczki, kazali innym pędzonym, którym nie pozwalano załatwiać naturalnych potrzeb, oddawać kał , na trupa. Znajomy mój odczytał nazwiska skrzętnie zebrane, miejscowości, daty i godziny i oddał z uwagą:
- Szablonowa historia...
Hanka Korzeniewska opowiedziała mi też - szablonową historię.
Najprzód był - jakże „szablonowy” - wrzesień.
Ojciec odesłał rodzinę do Krakowa, a sam pozostał w Katowicach. W dużym Domu Związków Zawodowych, w domu, w którym poroztaso-wywały się wycieczki harcerskie, znalazła się cała rodzina.
Zapamiętajmy:
Matka - pięćdziesięcioletnia.
Ola - dwudziestodwuletnia.
Hanka - siedemnastoletnia; właśnie na wiosnę otrzymała maturę.
Jurek - dwunastoletni.
Antosia - służąca, będąca w rodzinie od urodzenia Jurka.
Najstarsza, Krystyna, była w Poznaniu. Mąż, z którym właśnie się pobrała, poszedł na wojnę i zginął; potem już narodził się pogrobowiec. Jeśli nie żyje obecnie, również wszystko będzie - według szablonu. Ale Hanka nie wie, co dzieje się z Krysią.
Bracia ojca: jeden został jeńcem, dwaj - rozstrzelani przez Niemców w Bydgoszczy. Żony ich wzięte do szorowania podłóg. Pięćdziesięciosześcioletni ojciec miał dołączyć niebawem.
Oto dramatis personae tej szablonowej historii. Matka jeszcze pojechała do Katowic, do ojca. Dzieci same w wielkim mieście. Jurek oczarowany Sukiennicami. Tyle barwnych -straganów! Dzieci sypią groch gołębiom na Placu Mariackim. Hanka - jak zwykle dziewczęta - otacza małego, nieznośnego Jurka macierzyńską opieką. - Chodź na Wawel, na Skałkę... Taki duży chłopak; aż wstyd, że nie znasz tego. Może tego nigdy nie zobaczysz...
Różne głupstwa wygadują dziewczynki, bawiące się w mamusie, strofując lalki albo młodszych braciszków.
Dzieci przepadają na cały dzień w krainie baśni. Poczynając od Smoczej Jamy, w której smok pożerał składane sobie na ofiarę dziewice - poprzez Kurzą Stopkę, którą zamieszkiwała Święta Królowa, składająca miłość w ofierze nawróceniu Litwinów, poprzez sarkofagi królów i panteon narodowy - aż po wieżę Srebrnych Dzwonów, w której leży wskrzesiciel Państwa, zagrożonego teraz.
A kiedy wracają - tłumy ludzi stoją przed plakatami mobilizacyjnymi. Wieczorem - jak spłoszona kokosz, nie wiedząca kogo najpierw zasłaniać skrzydłami - przyleciała matka z Katowic.
Nazajutrz, w piątek, rozpoczęła się wojna. Hanka włożyła swój mundurek Przysposobienia Wojskowego. Pamiętamy wszyscy tę młodzież, pilnie szukającą każdej posługi. W Domu Związków Zawodowych, w którym mieszkali har-cerze, znaleziono bombę zegarową. Z przerażeniem patrzyły dziecinne oczy, że to tak środkiem Polski, pomiędzy nimi, chodzi nieuchwytna - zdrada. W sobotę wieczorem chlusnęła przez Kraków biedota ze śląskiego Rybnika.
Wielu było tylko w koszulach - tak uciekli spod pierwszego ataku. Jest drugi dzień wojny. W nocy przyjeżdża ojciec. Matka w schronie obcina sobie włosy. Świat poczyna wirować wkoło dzieci. W niedzielę rano cały bombardowany Kraków emigruje. Jest w samocho-dzie znajomych miejsce na dwie osoby - wykorzystuje je matka z małym Jurkiem. Reszta - ojciec, Ola, Hanka, Antosia - idą piechotą. Jakiż długi ten Kraków. Sukiennice są pozamykane i puste. Na jakiejś łączce na którymś kilometrze odpoczywają. Pszczoły brzęczą po kwiatach. Wtem nadlatuje samolot niemiecki. Tuż obok wysuwa się jak żądło długa lufa działa przeciwlotniczego - było tak zakamuflowane, że nie widzieli. Ziemia kole ukrytymi żądłami, a niebo pełne jest niebezpieczeństw.
Czekają na jakiejś stacyjce, pełnej takich uciekinierów jak oni. W przeciw-
nym kierunku - pod front - jadą promienne, szczęśliwe, rozśpiewane eszelony
naszego wojska. Na każdej stacji sznury ludności, która ciśnie się z żywnością
dla
żołnierzy.
Trzy dni jadą do Lwowa. Dużo bomb, dużo trupów - ale coraz to coś z nadziei: bądź to bielutki jak z igły pociąg Czerwonego Krzyża, bądź to rozśpiewany, ukwiecony oddział żołnierzy.
Kiedy przybywają do Lwowa - widzą morze ognia. To płoną składy spirytu-su. Mieszkają z rodziną w starym klasztorze o grubych murach, który przed trzema wiekami dał schronienie królowi szwedzkiemu. Nieustanne ataki bom-bowców. Matce się wydaje, że każda nurkująca „stuka” mierzy specjalnie w jej dzieci. Stale siedzą na beczkach z ogórkami w piwnicy. Chwilami beczki są „wniebowzięte”.
Tymczasem na górze, nad piwnicą, dzieją się inne sprawy. Tam stoi oddział żołnierzy, którym dowodzi jakiś podchorążak. Dwunastego podeszły pancerne dywizje niemieckie pod Lwów, który nie miał załogi, leżąc daleko na tyłach. Nim napłynęła pomoc, miejscowe szczupłe oddziały dwoiły się i troiły.
W oddziale stacjonującym w klasztorze był kapral - typowy lwowski batiar. Co noc przed świtaniem wyprawiał się z kilku kolegami i ciężkim karabinem maszynowym pod Niemców. Wracali zawsze pełni animuszu, opowiadając cuda o „Zośce”. Tak nazywali swój karabin maszynowy. Po dziesięciu dniach walk, 22 września, bolszewicy podeszli pod Lwów. Miasto już nie mogło się bronić. Wiadomość o kapitulacji przyszła, kiedy ci z „Zośką” byli na zwykłym wypadzie.
Wojna skończyła się dla Lwowa; w rodzinie Korzeniewskich zaszedł ewenement: Ola zaręczyła się z tym dowodzącym podchorążym i wkrótce się pobrali.
*
Dni pod okupacją rosyjską nieraz gdzie indziej były opisywane. Już wkrótce wiedzieli, że periodyczne branki ludzi to nie przypadek. Po prostu mają ponownie miejsce wtedy, kiedy powracają po nowe ofiary „więźniarki” - wagony towarowe okratowane, przeznaczone do wywożenia porwanych ludzi. Dla rodziny Korzeniewskich taka noc przyszła dopiero w lipcu 1940 roku. Najprzód przyszli o godzinie drugiej w nocy po mieszkającą w ich mieszkaniu rodzinę wiedeńskich Żydów. Ciężko było patrzeć, jak wyprowadzali te bezbronne, bezjęzyczne figurki. Reszcie kazali kłaść się spać. Ale nikt nie spał.
Obławy kończyły się dopiero o siódmej rano.
Około czwartej nad ranem posłyszeli kroki. Uzbrojeni ludzie kazali im się zabrać w ciągu piętnastu minut. Spieszącymi rękami miotali do rozwartych waliz, co się trafi. Pytali enkawudzistów, czy brać ciepłe rzeczy, czy brać żywność. Odpowiedź była stereotypowa:
- Wszystko otrzymacie na miejscu.
Kiedy ich wieźli, było jasno. Przechodnie zatrzymywali się i żegnali ich znakiem krzyża. Nie było między nimi ojca, który był w Dublanach, ani Oli, która z poślubionym podchorążakiem mieszkała na Persenkówce. Pisali kartki i rzucali na jezdnię. Wszystkie co do jednej doszły i na Persenkówkę i do Dublan.
Jurek, dwunastoletni Jurek, kiedy ojca nie było i matka znajdowała się w śmiertelnej trwodze - począł szybko przeobrażać się w mężczyznę. Pakował rzeczy, nosił, w wagonie towarowym, w którym już było trzydzieści osiem osób, walczył o miejsce.
Przez szczeliny zamkniętego wagonu widać peron i co na nim się dzieje.
Najprzód przybiegła Ola z mężem i z jego rodzicami. Skrzyknęli ich pod wagon. Potem nadbiegł, powiadomiony w Dublanach, ojciec. I ojciec i Ola z mężem chcą dzielić los wywożonych, ale straż nie puszcza. O tym decyduje NKWD w mieście.
Pod wieczór - wszyscy, całą rodziną, znaleźli się w wagonie. Teściowie Oli zdążyli przywieźć dwa męskie ubrania, aby było co sprzedać w Rosji, otrzymali od jakiejś zakonnicy gruby, ciepły, wełniany szal i przynieśli nieco jedzenia. Robione to było w pośpiechu, bo lada chwila przecież pociąg mógł ruszyć. Ale pociąg ruszył dopiero po dwóch dobach oczekiwania, w niedzielę rano.
Przez szpary patrzyli na uciekającą ziemię polską. Kiedy mijali granicę, była noc, ale ktoś rozeznał. Śpiewali: Jes^c^e Polska. Po tej demonstracji skurczone w kątach postacie kobiece odmawiały Pod Twoją obrona. Jechali dziesięć dni; mimo lipcowego upału raz na kilka dni otrzymy-wali nieco wody. W ciągu dziesięciu dni cztery razy na stacjach karmiono ich jałową kaszą. Za każdym razem nocą załatwiali potrzeby naturalne do dziury wybitej w podłodze. Najgorzej było z niemowlętami, dla których nie było mleka ani wody. Pieluchy rozpościerano na plecach i tak starano się suszyć.
Dziesiątego dnia wywagonowano trzysta osiemdziesiąt osób na stacji Afanasiewskij Razjezd Swierdłowskoj Obłasti, Aczyckiego Rejonu. Rodzina Korzeniewskich wraz z dwustu innymi osobami była wysłana na miejsce pracy do miejscowości odległej o szesnaście kilometrów. Szczęściem był księżyc. Szli, uginając się pod ciężarem wleczonych rzeczy. Teren był mocno górzysty i wszędzie lśniły kałuże. W powietrzu po prostu widniała kasba komarów. Ci, którzy mieli obie ręce zajęte, byli bezbronni. Ale osta-tecznie nie było sposobu się obronić. Kiedy wstał świt - pochód widm katorżniczych okazał się pochodem pokrwawionych rozpuchłych masek. Okrut-ny karnawał.
Zalokowano ich w dwu barakach, nie mających prycz ani podłóg. Wyległy takie masy pluskiew, że było czerwono. Jurek pytał, co to za żuki. Koło dziewiątej nastąpił obchód władz. Szli - zbutwiałe szynele; twarze ziemiste i apatyczne. Zatrzymali się przy baraku:
^
- Wsiem dowolny?’1
Antocha, poznanianka gruba i bardzo wymowna, poczęła trajkotać jak karabin maszynowy - że takie coś to ona pierwszy raz w życiu widzi.
Apatycznie bawole spojrzenia:
Straszna beznadziejność ogarnęła wszystkich. Jakby stali przed szarą, wy-soką, posępną i niemą ścianą. > Siedemnastoletnia Hanka wraz z pięćdziesięcioletnim ojcem i Antocha - otrzymali pracę przy ziemnych robotach. Tama była spartolona i należało z powrotem z niej wydobywać glinę z głębokości dwudziestu metrów. Glina tak lgnęła do łopaty, że woleli ją nakładać do niewywrotnej wagonetki, którą trzeba było naładowywać przez wierzch. Pracowali w upale, glina schła szybko i wracali do domu w sztywnej skorupie gliny. Ubrań roboczych nie dawano.
„Potem nas przenieśli na drzewne roboty. Fachowiec drzewny, który był wywieziony wraz nami, obliczał, że w dolinie gnije narąbanego i naspławianego materiału na czterdzieści milionów złotych.”
Ola z mężem najpierw pracowali przy drodze, a potem również przy drzewie.
Matka i Jurek byli zwolnieni od roboty, ale też nie dostawali pełnej racji. Pełna norma leśna wynosiła osiem i pół rubla dziennie, ale jej wyrobić nie mogli. Gdy-by wyrobili nawet, to by też na wiele się nie przydało, bo i tak książeczka robot-nicza dawała prawo na kupienie maksimum półtora kilograma chleba dziennie na osobę za cenę jednego rubla trzydziestu pięciu kopiejek. Matka- i Jurek otrzymywali tylko trzysta gramów. Czytelnikowi z krajów normalnych, gdzie chleb jest dodatkowym pożywieniem - trudno będzie zrozumieć, co to znaczy. Bo poza chlebem nie można było niczego kupić w sklepiku robotniczym. Tylko w socjalistyczne święto pierwszego maja i w rocznicę rewolucji sprzedawano trochę kaszy na osobę.
Ale i to wszystko było teoretyczne. Trust drzewny, do którego ich przyłączono, był zbankrutowany, zadłużony u państwa i wobec tego nie otrzymywał żadnych kredytów, bo wszystko, co dostarczał, szło na pokrycie zadłużenia i spartolonej tamy. Trust więc nie miał pieniędzy na wypłatę robotnikom, ani pozwolenia na ich zwolnienie.
Po upałach nastąpiły krótkie roztopy i nie obejrzeli się, jak przyszła sroga zima uralska.
Hanka ścina toporem ogromne wiekowe drzewa. Pracuje nieraz literalnie po ramiona w sypkich, głębokich śniegach. Wieczorami przy rozpalonym ognisku paruje przez pół godziny. Gorączkuje. Ale regulamin zwalnia od roboty tylko, jeżeli temperatura nie jest niższa niż trzydzieści osiem stopni. Pewnego razu ‘ Czyście zadowoleni ze wszystkiego?
2 Głupstwo, przyzwyczaicie się...
146 silnie gorączkowała, poszła do doktora, ale okazało się, że ma tylko 37,8 stopnia i lekarką uznała zgłoszenie za nieuzasadnione. Wydała jednak kartkę zaświadcza-jącą, że robotnica była u niej.
Rozwścieczony brygadier skonfiskował kartkę i chciał zapisać trw.progaf, to znaczy uchylenie się od roboty bez usprawiedliwienia. Tego rodzaju zapis za pierwszym razem oznacza obniżenie przez pół roku zarobków o dwadzieścia procent, a przy powórzeniu się - więzienie.
Głód i tak nękał straszliwie. Zwłaszcza ten Jurek, który przecież rośnie...
Właśnie ma paść olbrzym uralski.
- Storoniś^ - krzyczy brygadier.
- Wszystko mi jedno - mówi rozgoryczona dziewczyna.
Blady - w ostatniej chwili zwrócił jej wyłudzone świadectwo.
Przy ścinaniu pracuje z Tatarem i Tatarką. Tatarce nie dawali ubrania ze składów od lat. Marzła nieludzko. A mrozy były takie, że rąbane drzewo nagle się rozpękało i waliło się w nieprzewidzianą stronę. Był wprawdzie przepis, że przy mrozach ponad czterdzieści pięć stopni drzew się nie rąbie, ale go nie przestrzegano.
Umknij.
Tatarka była głucha, zupełnie zdrętwiała z mrozu. No i drzewo ją przytłukło. Wtłoczyli ją do skrzyni, mającej służyć za trumnę. Skrzynia była za krótka, więc trzeba było zgniatać ciało. Siedmioletnie dziecko Tatarki - chore na świerzb - skamlało, pętając się między ludźmi. Wszyscy wiedzieli, że musi teraz umrzeć.
^Ww^m^W^KW&iSSiK
Dzieci ^eslańców
148
Magazynier Dudaków, który utył na okradaniu magazynu (tak i tak skończy się na więzieniu za te czy owe niedokładności), ciągnie Tatarczątko za ucho i dowcipkuje: „Ech ty - trupeczek”. Dziecko patrzy skośnymi oczkami i zdaje się rozumieć. Żona Dudakowa wybucha śmiechem. Ma pasję przychodzić do Hanki i przewracać grubymi palcami jej fotografie. Oto aleja w Rabce, tego lata kiedy wybuchła wojna. Ona, w jasnej sukience, stoi z ojcem, ojciec w białych spod-niach. Oto willa w Katowicach. Pani Dudakowa przegląda te fotografie jak my ilustracje do bajek Andersena.
Po kilku miesiącach oboje Dudakowie zostali aresztowani. Dudaków był na to przygotowany psychicznie.
- Ludność Rosji - wykładał - składa się z tych, którzy siedzieli w więzieniu, z tych, którzy siedzą i tych, którzy będą siedzieć. Idzie dzień za dniem. Hanka wciąga na nogi łapcie plecione z kory brzozowej, okręciwszy tęgo nogi szmatami. Wstaje się przed świtem przy kopciuchu wetkniętym w słoik. Po ciemku kopnymi drogami brną na robotę trupy za żywa pogrzebane, dla których nie ma nadziei. Zaczęto gasić światła. Musieliśmy kończyć rozmowę.
- Mieszkam obok. Dam panu pamiętnik Oli - powiedziała Hanka.
*
Z zeszytem z szarego ziemistego papieru, na którego okładce były wyryso-wane jakieś emblematy sowieckie, jak zwykle napuszone, przyszedłem do swego hoteliku i zapadłem w czytanie dzienniczka Oli - dzienniczka z tamtego świata.
Podaję z niego wyjątki:
30 maja 1941. „Jesteśmy dziś poruszeni. Jurkowi ofiarowano posadę pastucha. Będzie zarabiał więcej niż każde z nas, a kto wie czy nie więcej, niż my wszyscy razem. Dostanie 15 o rubli miesięcznie i 15 litrów mleka (co przedstawia wartość 45 rubli). Podobno będzie również otrzymywał różne prezenty w postaci jaj, masła czy śmietany od poszczególnych chaziajów. Jurek jest wniebowzięty. Po prostu stoi na głowie! Obiecuje sobie, że zawsze będzie najedzony.”
30 czerwca 1941. „Jurek nie otrzymał jednak wymarzonej posady pastucha. Dziecko jak może nam pomaga - nosi drzewo zamożniejszej rodzinie żydows-kich wygnańców, rąbie, nosi wodę.”
Już mija rok ich pobytu tutaj. 12 czerwca minęła rocznica ślubu Oli. „Rok gorszy niż rok najcięższego więzienia (chleb-woda, woda-chleb i tak w kółko) zmógł nas. Praca stała się piekłem, mimo że wydajność nasza spadła do jednej piątej. Głód jest czymś strasznym! Jakże okropne budzi uczucia, jakże 149 wstrętne myśli! Jeżeli mi Bóg pozwoli wrócić do świata - będę szukać łu-dzi głodnych.
12 VI była rocznica naszego ślubu.. Tyle miałam na nią planów! Ale przeży-waliśmy tak straszliwe głodowanie, takie wyczerpanie, że trudno opowiedzieć. Myślałam rano po przebudzeniu, że jednak bardzo się zmieniłam. Nie czułam żalu, że dzień, jak mi się zdawało, tak bardzo uroczysty, nie będzie niczym uświetniony, że nie będę miała po nim żadnych wspomnień. Tymczasem mama, moja niezawodna mama, wyczarowała nam do lasu po dwa kawałki chleba i manierkę kawy z mlekiem. Wieczorem odebrałem całą masę życzeń. Jurek nie umiał sobie nic wyobrazić, co się życzy; życzy}, tylko, żebyśmy już nigdy więcej nie byli głodni.”
2 lipca 1941. Ola cierpi bardzo na newralgię i ma zapalenie nerwu trójdzielnego. Lekarka jej nie zwolniła, tylko dała trzy proszki weronalu... dla zażycia na miejscu pracy, w puszczy, jeśli już nie będzie mogła poko-nać bólu. , „Przez cały dzień przeleżałem w lesie na wpół przytomna po dwóch proszkach weronalu (nie miałam zresztą pojęcia, że to weronal), częściowo śpiąc, częściowo płacząc, a stale jęcząc. Deszcz lał jak z cebra. Henuś pocieszał mnie, że już idziemy do domu, ale czyż ta perspektywa przebycia pięciu kilometrów po dzikich bezdrożach z tysiącem przeszkód w postaci drzew poprzewracanych, pni, błot i rzeczułek - mogła mi dodać otuchy?” „Dawniej nie myślałam nigdy, żeby można było godzinami wyobrażać so-bie i marzyć o szafie z białą wyprasowaną (podkreślone w tekście - p r z y p. mój MW) pachnącą bielizną, o zapasach mydła, o garnuszkach, rondelkach, rynkach, o serwetkach, obrusach!”
Odtąd już przez cały ciąg pamiętnika opowieść jest przeplatana... prze-pisami kulinarnymi, których zbieranie po wygnańcach stało się istną manią głodującej.
6 lipca 1941. „Noc dzisiejsza była wprost upiorna. Pluskwy gryzły strasznie; pewno się znów wyroiły. Komary zaś tak cięły, zrobiły taki koncert brzęczący, że do świtu nie mogliśmy zmrużyć oka.”
7 lipca 1941. Mały mężczyzna stara się brać na siebie część brzemienia. „Zawchoz”1 dał tyle toporów Oli i jej mężowi do ostrzenia, że nie mogli pójść na kolację.
„Topory nowe są takie okropne, że będziemy je wieki całe ostrzyli. Byliśmy też mocno zważeni, dopiero Jurka kolacja wróciła nam humor. Była pyszna: szpinak z pokrzyw i kasza. Dawno się tak nie najadłam.” ‘ Kierownik.
150 ii lipca 1941. Pamiętnik pod tą datą jest wypełniony marzeniami o tym, że podobno trust wypłaci część zaległych poborów, że da jakieś szansę. 14 lipca 1941. Marzenia na wypłacenie zaliczki rozwiały się. Natomiast:
„Dziś wprowadzony został dwunastogodzinny dzień pracy. Hanka musi wstawać o piątej, żeby o szóstej wyruszyć na sześćdziesiąty kwartak, wracać zaś będzie o ósmej. Nas z chwilą wyzdrowienia p. Wnęka czeka to samo. Tymczasem w obecnej sytuacji, której nam wszyscy zazdroszczą, noc nasza będzie się składała w najlepszym wypadku tylko z czterech godzin. Ostrzyć topory będzie można najwyżej do dwunastej w nocy, zatem wykańczać bieżącą robotę będziemy musieli od czwartej rano.
A teraz zagadka - co to jest? «Nie je, nie piję, a chodzi i żyje?» Zagadka stara jak świat i żadne dziecko nie miało wątpliwości, że istnieje jedna tylko odpowiedź. Ale istnieje druga odpowiedź, na Uralu jedyna (ładnie bym się musiała namęczyć, żebym chciała wytłumaczyć np. Rebece Goldberżance, gdy podrośnie, co to jest zegarek!). Tutejsze dzieci na tę zagadkę odpowiadają jednogłośnie: «Uralczyk!» Obecnie mamy już przed sobą konkretną wizję śmierci głodowej. Nie mogę określić, jak długo będziemy jeszcze chodzili i żyli.” 15 lipca 1941. Przykuci do pracy, za którą im nie płacono na skutek za-dłużenia trustu u władz centralnych, wygnańcy oczekują tzw. wychodniego dnia, czyli dnia wolnego od roboty, aby szukać żywności. „Wczoraj, ponieważ był wychodnoj,1 Hanka poszła szukać grzybów, Antosia na pokrzywę, a my z Heniem przez cały dzień łowiliśmy ryby na wędkę. Z tego wszystkiego prawdziwą pociechę mieliśmy tylko z grzybów. Rybki były pyszne, ale żałośnie mało, a szpinak czyli pokrzywa, nagotowana w słonej wodzie bez mąki i masła była wstrętna. Jedliśmy ją ze szczerego głodu. Jesteśmy jak te rybki, które łowiłam. Żyjemy jeszcze, mamy nadzieję, że nam ta odrobina wody wystarczy. A koniec?”
16 lipca 1941. „Stoimy znowu przed perspektywą pójścia do lasu (jakiś czas Ola z mężem miała sobie przydzieloną pracę ostrzenia toporów - p rży p. mój MW). Strach mnie opanowuje! Być wydanym przez 14 godzin na pastwę komarów, much, muszek, bąków, kleszczy i wszelakiego rodzaju robactwa, odbywać codzienny lo-kilometrowy marsz po wertepach i przymierać głodem! Nie mam już sił, naprawdę nie mam sił!
Bo°(e ^lituj się nad nami!
Je°^u usłys°^ nas!
\ Dzień wolny od pracy.
Je^u wysłuchaj nas!
Bąd^ nam miłosciw,
przepuść nam, Je^u!
Bad^ nam miłosciw,
wysłuchaj nas, Je^u!
Baranku Bo^y, który gtad^is°^ grzechy świata,
„^miłuj się nad nami...”
Zmęczona dusza ludzka w ciągu długich godzin kręcenia kamienia, stara się uciekać w świat marzeń, które po powrocie z roboty zapisuje w pamiętniku. Pamiętnika trzyma się wytrwałe - nie chce umierać, chce myśleć, chce sycić się chociaż marzeniem. Te jej marzenia robią czasem wrażenie półmaligny. Rozpisuje się, jakie będzie miała suknie, serwety do kawy, jak będzie robić bardzo ciepłe rękawice dla pracujących na mrozie, jak siedząc w wygodnych fotelach będą robić z mężem zabawki na choinkę dla ich dziecka. Te marzenia są podane z najdrobniejszymi detalami. Kończą się jednak zawsze tak, że wdziera się nagle świadomość:
„Złe jednak, jeżeli w czasie takich marzeń spojrzę na Henia, mojego drogiego wychudłego biedaka, z podkrążonymi oczami i zatroskanym spojrzeniem. Wiem, że jest głodny, stale głodny i wiem też, że równocześnie w domu wymizerowana do ostateczności mama zachodzi w głowę, skąd by nam wydostać kawałek chleba. Wtedy lodowata obręcz ściska mi serce i... tracę wiarę.” 18 lipca 1941. „Wczoraj po południu, kręcąc kamień w piłoprawce, zdałam sobie jasno sprawę z tego, że zbliża się nasz koniec. Jesteśmy wymę-czeni bezgranicznie i nie do opisania głodni! Pracowaliśmy do jedenastej w nocy i do jedenastej płakałam z rozpaczy nad mamą, która leży chora i mę-czy się nieludzko, wiedząc, że do jutra nie zdobędziemy już ani kopiejki na chleb, i że Hanka pójdzie na cały dzień do lasu bez jedzenia, a i dla nas nie ma lepszych widoków. Modliłam się żarliwie o jakiś cud, a równocześnie w skołata-nej głowie szukałam możliwości zdobycia chociażby jednego rubla. Henuś pracował z zaciśniętymi zębami. Kilka razy, gdy się spotkały nasze spojrzenia, mówił cicho, ale z taką skargą bolesną, że nie zapomnę tego do końca życia:
«Babuś, ja już nie mogę!!» Byłam taka udręczona, taka umęczona... Ponieważ nie mogłam się wypłakać dobrze ze względu na piłoprawów (p r z y p. MW - robotników-niewolników przy ostrzeniu toporów), przez cały czas okropny skurcz ściskał mnie za gardło. Równocześnie chwilami zdawało mi się, że lada moment stracę przytomność: przedmioty troiły mi się przed oczami, zdawało mi się, że krew to odpływa mi od .mózgu, to znowu gwałtownie uderza i to specjalnie do uszu.
I Bóg sprawił cud. Wieczorem Fiedienow wziął od Dudakowa 500 rubli i dawał awanse (p r z y p. MW - awanse na dawno zaległą wypłatę). Dostaliśmy 152 na 7 osób 15 rubli. Dzisiaj na śniadanie i obiad poszło 9 rb. Antosia zarobiła na grzybach 4 rb. Może p. Mocheńska sprzeda moją bluzkę rumuńską. Jutro jest wychodnej - postaram się znaleźć siły i iść na ryby.” 22 lipca 1941. „Od dwóch dni pracujemy znowu w lesie. Nie chcę pisać o brudnych metodach i brudnych ludziach. Zresztą to wszystko już jest bez znaczenia. Głód dochodzi do szczytu. Pisząc to, zdaję sobie sprawę, że niebawem głód ten będzie nam się wydawał ideałem, szczytem marzeń. Z dnia na dzień odwlekają wypłatę. Dzisiaj w nocy może dostaniemy jakieś awanse. Nowy naczelnik, zastępca Rożenki, powiedział nam dzisiaj, że wniesiono podanie o umorzenie długu, jaki ma trust - u państwa. W najbliższych dniach zatem albo trust zostanie rozwiązany, albo doczekamy się nareszcie wypłat. Tak on mówi.
Ludzie są w rozpaczy i w większej części zdeterminowani.” 24 lipca 1941. „Wieczorem przyjechał kasjer i wypłacił 50 procent dwutygodniowego zarobku. Straciliśmy noc, ale za to mamy w kasie 50 rubli. Właściwie nie tyle mamy, ile mieliśmy o godzinie pierwszej w nocy. Rano wykupiliśmy chleb oraz - w stołówce była kasza perłowa - każdy z nas jadł po ‘jednej porcji. Do lasu dała nam mama również jedną porcję kaszy.” 26 lipca 1941. „Partia uchwaliła, że robotnicy nie będą mogli kończyć pracy, dopóki nie wykonają normy, ii-godzinny dzień pracy przysługuje zatem tylko stachanowcom. Wszyscy słabsi robotnicy obowiązani są pracować aż dopóki można, tzn. do zapadnięcia możności.
Z dnia na dzień oczekuję objawów ostatecznego wyczerpania spowodowa-nego głodem. Henuś uporczywie twierdzi, że na pewno w końcu ulegnie atakowi wścieklizny, ja natomiast przypuszczam, że niebawem będę popadała w uporczywe omdlenia. Przez cały dzień, a nawet w nocy, gdy usiądę na pryczy, mam zawroty głowy, chwilami robi mi się czarno przed oczami, chwilami wszystko się troi i tańczy.
Nie mając gorączki, nie mam również prawa do lekarskiej opieki, nie mam również jedzenia jako lekarstwa, ani jedzenia jako jedzenie. Ponadto muszę rąbać las, prowadzić walkę z kornikami, korując wszystkie drzewa oraz wypełniać normę ustaloną dla^ silnego, zdrowego, dobrze odżywionego mężczyzny.
Ojc°^e nas°^, któraś jest w niebie...
Pr°yijd^ Królestwo Twoje, bąd^ wola Twoja... na cierni...
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj
Odpuść nam nas^e winy.
Zlituj się nad nami.”
1^
I zaraz bezpośrednio, zamglonym pismem bladego ołówka:
10 dkg czekolady utrzeć z 10 dkg masła i 10 dkg cukru. Pianę z 6 białek utrzeć na śnieg, dodać 10 dkg mąki, wymieszać z masą - piec. Polać glazurą czekoladową.”
A potem szeregi innych przepisów: ogórki marynowane pani Nidenthalo-wej; tort pani Nieciengiewiczowej; nadziewanka-, do biszkoptów „Delikatna Pycha”, nalewka wiśniowa „Pani Maria” itd.
27 lipca 1941. „Niedziela... Boże, czy to słowo nie jest ironią! Wczoraj w lesie odrąbałam sobie czubek palca wraz z paznokciem. Ręce miałam brudne, niemożliwie oblepione żywicą od korowania, i nie miałam odwagi pójść do lekarki na opatrunek. Palec strasznie mi dokuczał, zwłaszcza gdy rąbałam toporem. Gdy zapadły ciemności i skończyliśmy pracę, poszłam do wraczki (p rży p. mój MW - „lekarki”), ale okazało się, że nie ma żadnych środków opatrunkowych”.
Dalej opowiada, że poprzedniego dnia były imieniny Hanki i jak matce udało się dostać dla niej jedno jajko i kubek zsiadłego mleka i jak była szczęśliwa, że mogła uczcić imieniny najmłodszej córki.
Ową niedzielę wykorzystali, jak tylko mogli. Od świtu matka, Ola i Hanka - aż do mroku - były na grzybach i nazbierały za trzy i pół rubla. Mąż Oli nałapał rybek za rubla.
„Mamy znowu na jutro krwawo zarobione trzy kawałeczki suchego chleba na osobę. Piszę: krwawo, bo - trzeba było największego wysiłku woli, by nie skorzystać z dnia wolnego i nie odpoczywać od rana do nocy.” 28 lipca 1941. Pracowała z mecenasem Mintzem, który dał jej kawałek chleba. Pisze, jak trudno było brać ten chleb i jak nie była w stanie go odmówić.
I nagle ten kawałek chleba, w zmaltretowanej duszy ludzkiej, która już tylko się modli, marzy o jedzeniu i tępo pracuje, wywołuje zryw gorących słów wdzięczności:
„Nie zapomnę tego nigdy, tak jak nie zapomnę Peli Błaszczykównej tego, że podzieliła się ze mną swoim chlebem, mimo że sama nie miała go wiele i mimo że wtedy był biały, jak również pani Grzybkowej, która dała nam obojgu z Heniem szarego chleba, jak również Gizi Kalbowej, która dała mi kawałek chleba, mimo że miała w ogóle tylko dwa.”
Wyrabia się popęd do szukania wróżb, które by podtrzymały na duchu:
„Och, tuż przy mnie na dależniku usiadł ptaszek. (Ola zabiera od pewnego czasu swój pamiętnik ze sobą na robotę; zdania często są nierówne, dopisywane adhoc - p r z yp. m ó j MW). Tak ich teraz mało, że chyba ten będzie zwiastunem dobrych wieści. Może będzie zapowiedziana na dziś wypłata...” i54 29 lipca i941’ ^Byliśmy znowu wczoraj z ultimatum u komendanta i majstra. Popłakałam się całkiem nieoczekiwanie przed Fedieniowem, gdy mu tłumaczy-łam, jak to mama padła w lesie, wybrawszy się dla nas na grzyby i jak Jurek zachorował ciężko, przeziębiwszy się przy łowieniu ryb” (Przypominam, że na rodzinę złożoną z sześciu osób, licząc służącą Antosię, dwie ż powodu wieku, tzn. matka i Jurek, były „żywieńcami”, to znaczy takimi, których wyżywić powinni byli inni pracujący członkowie rodziny. „”Żywieńcy”, którzy powinni by byli być obciążeniem, w tych warunkach byli błogosławieństwem, bo nie przytwierdzeni do roboty, za którą trust niemal nie płacił, mogli zbierać grzyby, jagody i łowić ryby. Płacz Oli poza uczuciami rodzinnymi jest zrozumiały, jeśli wziąć pod uwagę, że ci jedyni nędzni żywiciele - rozchorowali się; przyp. MW).
Szykował się otwarty bunt. Niech będzie, co chce - mieli rzucić robotę i iść do puszczy w poszukiwaniu żywności. Ale serca ich drżały z trwogi, bo taki akt samowoli to przybycie oddziału karnego, to rozparcelowanie w pojedynkę po różnych więzieniach Rosji.
„Tymczasem Bóg nas nie opuścił i tym razem: Fedienko dał nieco awansów. Otrzymałyśmy z Hanką po pięć rubli i to, zdaje się, dzięki moim łzom. Nie potrafię opisać piekła, jakie się przechodzi przy zdobywaniu tych kilku groszy!” 31 lipca 1941. Zapis tego dnia jest poprzedzony mottem z Dziadów:
„Tyran wstał - Herod! - Panie, cala Polska młoda Wydana w ręce Heroda!
Co wid°^? Długie białe dróg kr^yywych biegi.
Wszystkie na północ!... Tam, w kraj daleki
Płyną jak r^eki...
Płyną... Ta droga prosto do °yla^nej bramy,
Tamta, jak strumień, wpadła pod s’kałe^, te jamy, A tamtej ujście w mor^u... Patr”^, po drogach leci Tłum wo^ow -jako chmury wichrami pędzone.
Wszystkie tam... W jedną strona...
Ach, Panie - to nas^e dzieci!
Tam, na północ, Panie, Panie!
Takis^ to ich los - wygnanie!”
W Polsce nabrały ponownego życia dawne naiwne śpiewy z okresu martyrologii narodowej, dawna symbolika cierpiących pokoleń, dawne marze-nia. W notatkach pod dniem, w którym swoje zapiski poczęła mottem ze starego dogmatu, opisującego cierpienia wywiezionych przed wiekiem na wygnanie dzieci polskich, Oleczka daje upust marzeniom, jak będzie przyjmować towarzyszy wygnania, jeśli wróci do Polski: i55 „Mam zamiar upiec miodownik, według przepisu p. Perły, w wysokim rondlu, następnie polukfować boki na biało, a gdy lukier zastygnie, wymalować na nim niesymetrycznie mnóstwo kreseczek, co będzie improwizowało korę brązową. Wierzch polukruję lukrem kremowym (dodam odrobinę szafranu), co będzie wyobrażało naturalną barwę drzewa w przekroju. Dalej mam zamiar podać ciastka w postaci ciurek (wiórów? - p rży p. mój MW), piernik upieczony w formie chleba uralskiego; ciastka kruche wycinane foremką w kształcie topora, przy czym barwę stali będzie imitowała czekolada, a toporzy-sko będzie ciesielskie, oraz wycinane foremką w kształcie piły - ciastka. Na jednym z tortów jako dekorację ustawię sag drzewa z pałeczek marcepano-wych - och, na ten temat mogłabym pisać godzinami...” Stara polska piosenka z katorg sybirskich zawiera marzenia o tym, co więzień robi z rudy, którą mu każą kopać, z konopi, które każą plantować. Wszystko posłuży - zemście. Ale pamiętnik Oli jest pisany ostrożnie. Jest tylko rejestracją faktów, nigdzie nie ma słowa potępienia. Bo nad wszystkimi nimi ciąży wszechobecna, wszystkowiedząca NKWD.
4 sierpnia 1941. Ustęp wpisany ręką męża:
„Żono Moja Najdroższa! Gdyby nie Ty i nasza miłość, już bym nie był na tym świecie mąk. Już wiele razy zamierzałem skrócić swoje męczarnie, już wiele razy byłem prawie samobójcą. Zawsze jednak powstrzymała mię myśl, że muszę żyć dla nas, że mam najbardziej kochającą żonę.” 5 sierpnia 1941. „Tak wszystko wygląda, jakby Bóg nas zupełnie opuścił... Nie wolno dociekać woli Boskiej, bo tym samym daje się dowód niewiary i braku ufności we Wszechmoc i Najwyższe Miłosierdzie. A ja wierzę, wierzę! Tylko o jedno błagam Cię Panie, skróć czas męki! My jesteśmy tylko ludźmi, nie mamy sił cierpieć tak, jak Ty, Panie!... Upadamy pod krzyżem, który nam przeznaczy-łeś, męczymy się tak okrutnie...”
6 sierpnia 1941. Nagle - w tym pamiętniku cierpienia - jako motto zapisu na dzień szóstego sierpnia - tryska hymn narodowy. Skostniałe palce, z których jeden jest ścięty toporem, piszą nie o racjach chleba, nie o zarobkach, a o tym - że „Jeszcze Polska nie zginęła!”, piszą te same słowa, które prowadziły legionistów polskich w rewolucyjnej armii Napoleona „z ziemi włoskiej do polskiej”. Do tajgi uralskiej przyszła wieść, że pierwszego sierpnia w Moskwie została podpisana umowa między rządem polskim i sowieckim. Przyjechał jakiś naczelnik Zotow. Ola nie mogła pójść na zbiórkę z nim, bo ją wezwano do buchalterii. Naczelnik robót zadecydował obniżenie jej zarobków o połowę z tego powodu, że to jest niemożliwe, by w ciągu doby mogła wytoczyć tyle toporów. A przecież ona tylko kręciła kamień, wyrobienie więc normy nie 156 mogło od niej zależeć. Ta „kolosalna” kwota, której według naczelnika nie mogła w ciągu miesiąca zarobić, to była suma sześćdziesięciu ośmiu rubli. „Zważywszy, że spodeczek grysiku kosztuje 70 kopiejek, a zarobić mogę naj-wyżej 51 rubli 5 o kopiejek za dwa tygodnie, przeto mogę każdego dnia spożywać trzy spodeczki grysiku. Taka porcja nie wystarczyłaby niemowlęciu, a przecie ja mam jeszcze «żywieńców», których teoretycznie muszę utrzymywać.” Czekała w kolejce do buchaltera do drugiej w nocy, aby dowiedzieć się o nowej jeszcze klęsce: buchalter wciągnął pod rubrykę lipcową awanse, które pobrała w czerwcu i dowodził, że wobec tego nie będzie uczestniczyła w wypłatach.
Opowiedziano więc jej tylko o zebraniu z Zotowem. Na tym zebraniu nędzarze zagłodzeni i bliscy śmierci oświadczyli, że: „Nie spodziewamy się, ani życzymy sobie, by rosyjska armia uwalniała naszą ojczyznę.” Nie życzą sobie...
8 sierpnia 1941. Wiadomości o jakiejś akcji polskiej poczynają przychodzić do tajgi. Podobno aeroplanem przyleciała z Londynu misja wojskowa polska. Podobno tworzy się armia polska spośród uwięzionych w Rosji.
„Taka jestem szczęśliwa! Henuś pójdzie do wojska, ja do służby sanitarnej. W każdym żołnierzu będę widziała swojego męża i tak go będę pielęgnowała, taka będę nieskończenie c-ierpliwa i dobra... I każdy ranny będzie mi przypominał Jurka naszego dzielnego (poległy w kampanii wrześniowej mąż starszej siostry Krystyny -przy p. mój MW) i stracone szczęście Krysi i osieroconą Ewunię.” 10 sierpnia 1941. „Hanka zachorowała. Ma silny ból głowy i gorączkę 39,5.
Mnóstwo ludzi choruje.”
14 sierpnia 1941. „Jędrek Wnęk miał taki straszny atak! Boże, jacy my bezsilni i bezradni... Sine sztywne dziecko leżało przed nami, matka odchodząca od zmysłów błagała o ratunek, a my nie wiedzieliśmy nawet, co mu jest.” Ponieważ Jędruś choruje już od dziesięciu dni, jest więc bardzo wycieńczo-ny. Przez trzy ostatnie dni prawie nic nie jedli, bo pieniędzy również już nie mają.
Dzisiaj Jadzia przyniosła maliny z lasu i Jędrek dosyć się ich najadł. Zwracał to wszystko w chwilę potem.
Brzezina umiera bez pomocy lekarskiej na zapalenie opon mózgowych.
15 sierpnia 1941. Jest to dzień wychodnej, który nagle kazano przepracować.
Zbuntowali się, ofiarowując w zamian, jako obywatele „sprzymierzonego
państwa” - cały jednodniowy zarobek, co naturalnie władzom do smaku
przypaść nie mogło, skoro zarobków i tak nie wypłacały. Było wiele trwogi
o następstwa, ale musieli przecież żyć, a żyli przeważnie z tych wolnych dni
i pracy „żywieńców”. Aby zagłuszyć obawy, tym ostrzej rzucili się do
zdobywania żywności.
i57
„Henuś z Jurkiem przynieśli tyle grzybów, że sprzedali za TO rubli, trochę
podarowali w charakterze rewanżu, a z reszty ugotowała mama duży garnek do
kaszy. Jesteśmy najedzeni do syta, mamy szklankę masła topionego w zapasie,
trochę rubli. Ukoronowaniem dnia były Antosi maliny. Przyniosła duży dzbanek
od wody. Objedliśmy się niemożliwie,”
Po wydostaniu się
Z Roy
Trwoga też skończyła się nieoczekiwanie. Nikitin zakomunikował star-szym baraków, że Polacy przestają podlegać władzy NKWD. I niezwłocz-nie wypuszczono tych, których zdążono już za niewyjście na robotę za-aresztować.
22 sierpnia 1941. „Jesteśmy u kresu sił i u szczytu wyczerpania nerwowego. Raz mamy na chleb, potem nie mamy na obiad, buntujemy się, dostajemy jakieś zaliczki.
...wolniutko wracaliśmy z kantoru: kasjer nie przyjedzie ani dziś, ani jutro.”
25 sierpnia i941’ Ponieważ wydano zarządzenie, że Polacy mogą wyjeżdżać, więc wśród wygnańców panuje wzburzenie. Polacy chcą za wszelką cenę dostać się do armii.
27 sierpnia 1941. „Przyjechał komisarz Nikitin z instrukcjami. Otrzymamy dokumenty, stwierdzające naszą przynależność państwową, będziemy mogli wyjechać, dokąd zechcemy, z wyjątkiem miast pierwszej i drugiej kategorii oraz pasa granicznego, dostaniemy wypłatę, urlopowe, bezpłatny przejazd do miejsca wybranego i diety. Te dwa ostatnie punkty, nie wiem dlaczego, po chwili odwołał.”
29 sierpnia 1941. „Wyłoniliśmy spośród siebie komitet, który uzyskał od Zotowa zwłokę do godziny ósmej wieczorem oraz pozwolenie na skomuniko-wanie się z poselstwem polskim w Moskwie drogą depesz iskrowych. Jest obecnie godzina siedemnasta i pół. Odpowiedzi dotychczas nie ma. Godzina dziewiąta. Jedziemy do Kujbyszewa. Podobno są tam fabryki, można zarobić. Zotow już nam wystawił dokumenty. Jesteśmy przecie be2silni, nie wiemy nic, nie znamy możliwości, jedziemy w nieznane.
Kto się w opieka podda Panu Swemu
A całym sercem s^^er^e ufa Jemu,
Smiele r°(ec mo^e: mam obrońcę. Boga, ‘ Nie pr°yijd°ye na mnie ^adna straszna trwoga.”
2 września 1941. Władze rosyjskie dały im znać, że obywatele, pragnący wstąpić do tworzącej się armii polskiej, winni złożyć deklaracje. „Jesteśmy tacy szczęśliwi! Zorganizowaliśmy w jednym z baraków biuro werbunkowe. Za mamy inicjatywą poszyłyśmy biało-czerwone kokardki. Niebawem wszyscy ochotnicy mieli je przypięte.
Żal mi niezmiernie mamy. Umówiłyśmy się z Hanką, że ona zostanie przy mamie. Tymczasem Hanka chce też iść do pomocniczej służby kobiecej. Ojciec też złożył deklarację, mimo że ma 5 8 łat. Ale ja przecie muszę z Henkiem... Nie będzie chyba granic mego poświęcenia. Tylko - taka jestem słaba. A przy tym... mam pewne obawy, że jestem w ciąży. Nie wiem wobec tego, jaka by była moja powinność. Ciężko, strasznie ciężko...
3, y, 9, ii, 12 września i941- Notatki pod tymi datami omawiają dwa różne tematy:
Okazało się, że do Kujbyszewa wjazd zamknięty. Wygnańcy wobec tego są zupełnie zdezorientowani. Trwają ciągłe obrady - rozbili się na grupy. Każda grupa obrała inną miejscowość wyjazdu. Tymczasem wszystkie są trzymane na i59 miejscu przez to, że rząd nie finansuje przejazdu, że koszta przejazdu mogliby zapłacić tylko po otrzymaniu zaległych należności za pracę. To im obiecują, ale wypłacają drobnymi awansami, które rozejdą się na jedzenie. Chodzi więc o to, aby te zaliczki nie były rozpraszane, a w całości szły na pokrycie należności poszczególnych grup, które w kolejności mogłyby wyjeżdżać. Na tym tle, w głuchej tajdze odciętej od świata i nadziei, rozgrywają się spory podyktowane obawą, że ci, co zostaną w dalszej kolejności - mogą pozostać na zawsze. Drugi temat jest pomy siniej szy, co wygląda na paradoks: ludzie utracili zarobkowanie w truście sowieckim, a ściślej powiedziawszy - przestali być adscripti do niewolniczej i niemal nie opłacanej roboty. Zamiast więc jednego dnia „bezrobocia”, mają ich siedem w tygodniu i los ich znakomicie się poprawia. Mąż Oli wypuszcza się w dalekie wyprawy po żywność. Upatrzył wieś odległą o dwadzieścia dwa kilometry ciężkiej drogi górami i podejmuje się mniej przedsiębiorczym czy słabszym, a więcej zasobnym wygnańcom nosić dla spieniężenia ubrania, zegarki itp. przedmioty codziennego użytku; ściślej powiedziawszy - codziennego użytku w zgniłej Europie. W powrotnej drodze nosi im żywność.
„Henuś bardzo się o mnie teraz troszczy. Mam u siebie oddzielny słoik miodu, jadam jaja. Przynosi mi również ze wsi pierogi rosyjskie, małe chlebki. Śmieję się z niego, że dba o syna. Tak bym już chciała wiedzieć, czy na-prawdę będę miała dziecko, czy to tylko taka słabość okropna. Mam stale nudności.
Mówiłam zawsze Heniowi, że Bóg da nam dziecko dopiero wtedy, gdy już będzie dobrze na świecie, gdy już będę w takich warunkach, że nie będzie mnie to napawało rozpaczą i lękiem. Gdybym teraz zdobyła pewność, że istotnie jestem w ciąży, wiedziałabym niezbicie, że chwila wyzwolenia jest bliska.
Wiele rzeczy mnie ominęło: suknia ślubna, własne mieszkanko i gwiazdka u siebie. Czyżby i przygotowywanie wyprawki dla dziecka i to dla pierwszego dziecka również nie miało być moim udziałem? Ale przecie rozumiem, że Bóg jeśli zsyła małe przykrości, to po to, aby zaoszczędzić na wielkich.” Tymczasem Bóg poczyna zsyłać i małe radości. Mąż dzięki swoim wypra-wom jest w stanie być ich sprawcą:
„Rano przed wyruszeniem w tajemnicy kupił mi w magazynie karafkę, rondelek malowany zieloną farbą, pieprzniczkę i paczkę pieprzu. Ogromnie się ze wszystkiego cieszę, bo to zalążek naszego gospodarstwa. Mamy sporo zapasów: dwa słoiczki miodu, puszkę mąki, paczkę pieprzu.” 15, iy, 19, 20, 24, 25 września 1941 roku. Notatki z tych dni zawierają opis wyruszenia do stacji kolejowej i pobytu na niej. Po wyjechaniu innych grup przyszła kolejka na grupę jadącą do Pierwouralska, do której zdecydowała się przyłączyć rodzina Korzeniewskich. Wiele kłopotów z zakupem skrzyni na 160 rzeczy. Ostatniej nocy pluskwy tak strasznie gryzą, że wszyscy są śmiertel-nie niewyspani. Dawniej z roboty w lesie walili się nieprzytomni na prycze i nie spali tylko w noce, kiedy następował nowy wyrój pluskiew. Obecnie nie są widać tak zmęczeni i absolutnie nie mogą sypiać. Ola więc ratuje się pisaniem pamiętnika przy świetle knota, bo ma nadzieję, że światło powstrzy-ma pluskwy.
Poza tym ciągła konieczność znajdowania się na miejscu, bo w każdej chwili każą wyruszyć znowu - ogranicza możność poszukiwania żywności. „Dzisiaj wyjątkowo jestem najedzona, bo cały niemal barak mnie dożywiał a wszystko a conto mego^spodziewanego dzieciątka. Więc pani Ala Siłbermano-wa dała mi kawałek chleba z marynowanym śledziem (nie silę się wcale opisywać, co to była za pycha!) oraz kawałek chleba z miodem, pani Lederkramerowa - jak to w baraku - słysząc przez ścianę o moich dolegliwościach, przysłała mi zaraz wspaniały przysmak: kawałek chleba z rzepą, zaś pani Adierowa dolała mleka do moich klusek na wodzie.
W ogóle ludzie byli dla nas tacy dobrzy dzisiaj, że trudno opowiedzieć. Kochana, najlepsza Żuła Erbesfeldowa podarowała mi i Hance po parę pończoch, a mnie ponadto jedwabną granatową bluzeczkę; Hanka już przedtem dostała podobną od Natki. Ponadto Żuła przysięgła, że nie przyjmie od nas zwrotu pieniędzy, które od niej pożyczyliśmy - woli odebrać dług w Polsce. Ponieważ reszta naszych wierzycieli, a więc p. Blanksteinowa, pp. Honigbaumo-wie i pp. Turnheimowie złożyli identyczne oświadczenia, skonstatowaliśmy ze zdumieniem, że została nam na ręku cała wypłata i znaleźliśmy się w posiadaniu sumy, o jakiej nie marzyliśmy - 500 rubli” (na siedem osób, przy czym należy wziąć pod uwagę, że pieniądz w Rosji nic niemal nie znaczy, jeśli się nie ma uprawnień do nabywania produktów po normalnych cenach. Dalsza więc droga i dalsze losy rodziny Korzeniewskich zależały nie od tej „astronomicznej” cyfry, a od tego czy będą mieli te uprawnienia - przyp. mój MW). Droga na przystanek kolejowy była ciężka. Rzeczy wiozły fury, ludzie szli. Padał deszcz. Matka zaniemogła, wstąpili do wsi przydrożnej, tam matka wróżyła z kart, zbiegła się cała wieś. Cała rodzina niesłychanie się najadła, a nadto udało im się kupić dwa kilogramy soli i dwanaście paczek zapałek. Wreszcie dobrnęli do przystanku kolejowego.
„Spaliśmy dziś w klubie - myślałam, że umrę z zimna, nerki mnie rozbolały. Głodujemy okropnie. Stołówka bardzo droga. Jest jedna tania zupa za 54 ko-piejki - poza tym dania po kilka rubli.”
Na drugi dzień wynajęli izbę, w której mieściła się chłopka z trzema synami. Siedzieli na podłodze, ale było im przynajmniej ciepło. Niestety na trzeci dzień przyjechał gospodarz ze spławu drzewa i trzeba było się wynosić. Koniec września na Uralu - to nie żarty! Pozwolono im zamieszkać w pustej izbie gminnej. Zimno! „Tak mnie nerki bolą, że chwilami zwijam się po prostu.”
Na następny dzień zapisuje:
„Jestem taka chora, taka chora... W nocy miałam silną gorączkę, nerki bolą mnie nieustannie, męczą mnie ciągłe dreszcze. Co godzinę przynajmniej muszę chodzić na dwór, tak jak zresztą wszyscy. Wszyscy jesteśmy też poprzeziębiani w niemożliwy sposób.
Cała grupa postanowiła starać się o zmianę obranego miejsca zamieszkania. Dowiedzieliśmy się, że w Pierwouralsku jest tylko przemysł wojenny z n--godzinnym dniem pracy. Podobno o wyżywienie tam bardzo trudno - kartofle 35 rubli pud” (16 kilo; według więc tej miary „astronomiczny” kapitał sześcioosobowej rodziny Korzeniewskich równałby się tonie kartofli - produk-tu w Rosji stosunkowo najtańszego. Jak zobaczymy dalej, cena kartofli w istocie była wyższa - po 54 ruble; p rży p. MW).
26 września 1941. Oczekiwanie na pociąg się przeciąga. Pod wpływem wieści o trudnościach aprowizacyjnych, wszyscy chcą jechać dalej, na południe. Nikt dobrze nie wie, czy na tym południu nie będzie jeszcze gorzej, ale nędzarzy przeraża zbliżająca się zima. Mąż Oli wyrusza w szerokim promieniu, aby sprzedać futerko Jurka, bluzkę Antosi i wielki czarny szal; chce zdobyć pieniądze na bilet kolejowy na południe. Ten wielki czarny szal, który te-ściowa Oli, kiedy siedzieli zamknięci w wagonie na peronie lwowskim, ku-piła w ostatniej chwili od zakonnicy - ten wielki szal ma poczesne miejsce w pamiętnikach. Wiem na pamięć, jak był wielki i gruby, i ciepły i puszysty, i jak się ogromnie podobał gospodyniom sowieckim, bo był czarny i że za taki szal powinno by się na stosunki sowieckie żądać dwa i pół tysiąca rubli; oni już go gotowi byli oddać za dwieście pięćdziesiąt, ale nie mogli go zbyć. We wszystkich ważniejszych momentach życiowych od czasu zwolnienia z przymusowych robót, kiedy cokolwiek się dzieje - zbiórka informacyjna, przyjazd sowieckiego dygnitarza, wypłacanie awansów, nagły wyjazd na przy-stanek kolejowy - męża Oli nie ma. Pamiętnikarka z całym poczuciem ważno-ści jego nieobecności komunikuje: „Henusia właśnie nie było, bo poszedł sprzedawać szał”.
W bezczynnym tygodniowym oczekiwaniu na pociąg, uskarża się pamiętni-karka na konieczność ciągłego obcowania ze zbitym i nieszczęsnym stadem ludzkim. I jak przedtem przez pamiętnik przewijały się przepisy kulinarne, tak nagle teraz -widzę starannie wypracowany plan własnej willi sześciopokojowej. Co najgorsza - nawet z takimi wymysłami jak oszklony balkon, w którym, by hodowały się rośliny, jak - kominek!
Ma jednak rację władza sowiecka, że niezmiernie ciężko ]estpierekował’ (prze-kuć - termin powszechnie używany w załganej deklaracji o przerobieniu więźnia na nowe życie. Uwaga: sam zbytnio ulegam wrażeniu, czytając te pamiętniki, do tego stopnia, że poczynam się posługiwać niewłaściwą terminologią; rodzina Korzeniewskich ta nie byli więźniowie, nie mieli żadnego wyroku anf nawet zsyłki administracyjnej tak powszechnej w Rosji. To byli - „wolnoosiedleńcy”).
27 września i941- „Od wczoraj wieczorem stoimy na głowie. Zawiadomio-
no nas o jedenastej w nocy, że na rano będzie wagon jeden na 6,0 osób. Henka nie
ma - poszedł sprzedawać szal. Ci co wrócili z Krasnoufimska, mówią, że
zamierzał zostać na jutro, bo jutro jest wyhffdmj dsen w Krasnioufimsku i
dopięto
będzie prawdziwy targ.
Dzisiaj odmówiono nam chleba.”
28 września 1941. „jesteśmy zarośnięci brudem’. Stoimy już 24 godziny na stacji - nie mamy pojęcia, kiedy nas przyczepią do jakiego pociągu. Ale przez to się Henuś. znalazł. Szala nie sprzedał. Przywiózł okropne wiado-mości. Wszyscy nieszczęśliwi «wolni» Polacy czekają tygodniami po stacjach kolejowych. Koszenbergowie postanowili zrezygnować z podróży i zostać na miejscu.” i października 1941. Chrompik1 koło Pierwouralska. „Jechaliśmy owe 80 kilometrów trzy doby. Odstawiano nas na skrzyżowaniach na całe godziny. Pozwolono nam kupić po 40 deka chleba na osobę. W Pierwouralsku można zdobyć pracę w lesie. Ale pud kartofli kosztuje 5,4 ruble. W całym Pierwouralsku obecnie można zdobyć tylko dwa artykuły, po które ustawiają się w kolosalne ogonki ludzie zaraz po przyjściu z pracy, aby na rano po otwarciu sklepu móc mieć nadzieję co dostać, jeden ogonek jest po mięso końskie, drugi - po miód. Konina po 10 rubli za kilogram, miód po 50 rubli, ale miodu już podobno nie ma.
Mamuchna z Hanką poszły sprzedać szal. Najbardziej się boję, że znowu nie zdecydują się sprzedać tej, ostatniej rzeczy za grosze i że nie będziemy mogli jechać dalej i zostaniemy tutaj.”
3 października 1941 - Chronyńk. „Stoimy tu na stacji już trzy doby. Większość czasu spędzamy na naszej pryczy na trzecim piętrze, bo gdzie indziej miejsca nie ma.”
7 października 1941 - Swierdłowsk. „już trzecią dobę stoimy na stacji
w Swierdłowsku.” Okazuje się, że szala nie sprzedano, ale „na szczęście” Rada
Miejska Chronyńka wystąpiła do władz z protestem, z zaświadczeniem na
piśmie, że w Chronyńku miejsca nie ma. Wobec tego przepchnięto ich do
Swierdłowska - przestrzeń czterdziestu kilometrów oddzielających Chronyń od
Swierdłowska jechali dwanaście godzin. Pozwolono im wyjść na Swierdłowsk -
dawny Jekaterynburg, bogate miasto carskiej Rosji. Było to w ogóle pierw-
sze większe miasto rosyjskie, jakie widzieli. Na głównej ulicy rzuciły im
••’.. * [Red.:] Chrompik, Oironynfe, Chronyń - na2wy dotyczy tef samej
miejscowości, którą
autor podaje w trzech wersjach.
163
się w oczy na wystawach sklepów zwoje kiełbasek, bochenki białego chleba, sery szwajcarskie... I żadnych ogonków? - Okazało się, że są to makiety z papier-m ache.
Znów upadła nadzieja: przedstawiciel władz polskich, rezydujący w Swierd-łowsku, został wydalony. O tym rządzie polskim, o tym wojsku - skąpe dochodzą wieści przez gazety rosyjskie. Wezwania do wstępowania do woj-ska... Ale jak?
Tymczasem nowa katastrofa - brzemienna Ola nawiedzona została idiosyn-krazją do kartofli. Są one jedynym produktem wyżywienia na równi z chlebem, który nie co dzień mają. Po zjedzeniu kartofli niezwłocznie następują torsje. „Tak bym nie chciała stracić mojej słodkiej nadziei”... 17 października 1941 - Orenburg. Ponieważ i Swierdłowsk zaprotestował przeciw przyjmowaniu polskich wygnańców, więc znowu ich posłano dalej bez obowiązku kupowania biletów.
W Czelabińsku mieli czekać, aż zbierze się partia ośmiuset osób. Tymczasem bez żadnej zapowiedzi pociąg ruszył, zostawiając na stacji dwadzieścia trzy osoby, przeważnie młodzież, która poszła starać się o jedzenie. Rozpaczy matek nie było granic. Przyszedł na szczęście z pomocą nieporządek. Wagon z naszymi wygnańcami gdzieś odczepiono po drodze jako „mylnie skierowany”. Pozosta-wieni przeważnie zdołali zaczepiać się do idących pociągów i dołączali. Okazało się, że kierują wygnańców do Orenburga. „Wlekliśmy się odtąd niemożliwie. Przystawaliśmy co 10, co 15 kilo-metrów i to na kilka godzin. W końcu, staliśmy dwie doby na niewielkiej stacyjce wśród bezkresnych stepów, bo zapomniano o naszym odczepionym wagonie. Odtąd już wyruszyliśmy z kopyta i tak dojechaliśmy do Oren-burga bez możności zakupienia czegokolwiek - jak okręt-widmo” (ta pod-róż „z kopyta” między Swierdłowskiem a Orenburgiem trwała osiem dni - p rży p. mój MW).
18 października 1941. Orenburg ich nie przyjął, skierowano ich do Taszkentu.
„Ostrzeżono jednak, że do chleba ani żadnej żywności w drodze nie mamy prawa. Ostatnia nadzieja na sprzedanie ciepłych rzeczy rozwiała się niespodzie-wanie. Mamy na siedem osób 50 rubli i po 40 gramów chleba w zapasie. Co to będzie?”
22 października 1941. „Wciąż jedziemy... Pierwsze dni jazdy były tragiczne.
Nie jedliśmy przez pierwsze dwa dni niczego. Rozpacz zaglądała nam do serc. Pociąg przemykał jak błyskawica przez stepy, a co gorsza - przez stacje. Od dwu dni zaczynamy łapać to kawał przesłonego sera owczego, to przedrogie mięso wielbłądzie, a najczęściej kawony.
Choruję okropnie na nerki. Wstrząsy wagonu są niewypowiedzianą męką.
Czasami wyję z bólu.”
24 października 1941. Taszkent ich nie przyjął. Skierowano ich do Brewska.
Ale i Brewsk ich nie przyjął.
„Nikt nie wie, czy nie chce nam powiedzieć, gdzie jest miejsce naszego przeznaczenia. Dojechaliśmy obecnie do Samarkandy. Ale i tu zabroniono wysiadać... Pieniędzy nie mamy. Jesteśmy niesłychanie głodni. Mama sprzedała mój śliczny sweter za 50 rubli. Biedna okropnie się denerwowała - musieliśmy wszyscy zapewniać, że to cudowna transakcja.”
To była ostatnia strona pamiętnika. Świt wsączył się do numeru hotelowego. Odsunąłem moskitierę - pamiętnik upadł na podłogę. Wypadła z niego biało--amarantowa wstążeczka - pamiątka tego dnia nadziei, kiedy ochotnicy przypięli sobie takie wstążeczki. I fotografia niemowlęcia - tak, to Ewunia, córeczka pozostałej pod niemiecką okupacją siostry Krysi, której męża zabito. I jeszcze dwie kartki na szarym sowieckim papierze, blado pisane ołówkiem. Jedna - to „sprawka” od nadzorcy o przepracowanej robocie. Druga - to kartka od Hanki:
„Kochana Olu! Przy okazji przysyłamy trochę jedzenia. Jutro będzie znów. Olu - lekarz mówił, żebyś dobrze się odżywiała, toteż prosimy Cię, żebyś to, co dostaniesz, zjadała od razu. My będziemy się starali zawsze coś dostać.” Data na kartce niewoli była zamazana. Daty na kartce miłości nie było. I już dalej nie było nic wiadomo o losach pamiętnikarki, która o tym swoim pamiętniku pod datą 29 sierpnia 1941 roku zapisała: „Myślę, że z tego pamiętniczka będę czerpała niejedno dobre natchnienie.” Wiedziałem już - że z tych marzeń nie spełniło się nic. Że zmarnowały się zbierane przepisy kuchenne. Że zielono malowany garnczek i pieprzniczka, kupione na zadatek nowego życia, kiedy poczuła płód pod sercem - nie stały się zaczątkiem sześciopokojowego własnego słonecznego domku.
Nazajutrz byłem już od rana w świetlicy Czerwonego Krzyża. Uzyskałem zwolnienie Hanki. Kiedy jadłem pierwsze śniadanie, zwróciłem uwagę, że porcja masła jest niebywale duża, że Czerwony Krzyż źle kalkuluje, że przy tych cenach, dając takie porcje, będzie miał deficyt.
Dziewczyna kręciła się zakłopotana, .aż wreszcie musiała wyznać, że idąc z miasta, kupiła dla mnie to masło. Kompleks głodu, waga najprymitywniejsze-go zadania - nasycenia się, ciążył jeszcze nad nią. Ola w swych pamiętnikach marzyła, że kiedyś, na swobodzie, będzie gościom dawała suchy chleb, odmrażany, rozmaczany i przysuszany na patyku; głód jej kazał wierzyć, że jest to wybitny delikates. Żołnierze, przyjeżdżający z Rosji, kupowali w piekarniach po kilka chlebów - na żapa-s, nie wierząc podświadomością silniejszą niż logika, że jutro w tym samym miejscu będzie znowu świeży chleb. Hanka wie, że chodzi mi o szczegółową relację. Hanka otrzymała moje wielokrotne zapewnienia, że mnie historia życia ich rodziny wzrusza i boli, że nie jestem obojętnym słuchaczem. Hanka wie, że tu chodzi o dokument - o jeden z tych tysięcy krwawych dokumentów, mówiących o śmierci, o mę-czarniach setek tysięcy ludzi; dokumentów, które trzeba będzie rzucić w twarz temu naiwnemu światu, oklaskującemu na ekranach każde pojawienie się Stalina.
Hanka jest wierząca, Hanka jest gorącą patriotką. Hanka jest całkiem z kultury zachodniej, a przecież w jej opowiadaniu nie spostrzegam tonu głębokiego oburzenia. Relacja jej jest ponura jak wschodni kismet, czasami po prostu się zdaje, że za rzecz naturalną uważa fakt, iż człowiek nie ma żadnych praw.
To jest w jej matowym toku opowiadania naj straszniejsze. Zwłaszcza
dla Polaka, który czuje, jak z lądu Eurazji idzie obezwładniająca fała nie-
wolnictwa,
*
A więc - zawieziono ich aż do Samarkandy, do kraju, który długi czas był na skraju ważenia się wpływów Anglii i Rosji, jak teraz Persja. Aż w 1842 roku za poduszczeniem Rosji emir Nasrullah uwięził i zamordował towarzyszów rozrywek: rosyjskiego posła - pułkownika C. Stoddarta i kapitana A. Conno-ly’ego. Potem już poszło łatwo i kraj ostatecznie zagarnięty został przez 166 Rosję jako protektorat (nomenklatura totalistów, jak widzimy, istniała już na długo przed wkroczeniem von Neuratha jako protektora Czech) Chiwy i Buchary.
Kraj ten musiała po raz drugi Rosja podbijać w 1921 roku, zgniótłszy opór Enwera Paszy. Obecnie - to, co carscy urzędnicy nazywali protektoratami, bolszewicy nazwali republikami. Samarkanda jest stolicą Republiki Uzbeckiej. Pędzona przez światy rodzina Korzeniewskich wiedziała z tego wszystkiego, że na niebie miedzianym nie ma ani jednej chmurki, a na spłowiałcj ziemi ani jednego bochenka chleba.
Wyrzucono ich na plac nadrzeczny, jak drwale zrzucają na spław pnie ściętego drzewa. Gdy przyjechali - na piasku nad rzeką Amu-Darią konało w dzień ż upału i trzęsło się nocą z zimna ponad tysiąc polskich wygnańców. Pociągi dowoziły dalszych.
Mętna Amu-Daria, starożytny Oksos, toczyła swoje wody gdzieś z Pamiru, z jakichś niebotycznych wzniosłości. Tu po tych wzniosłościach został tylko prąd, ale rzeka już była rozlana szeroko, brudna i pełna mielizn. Szeptano, że zostaną wysłani w dół tej rzeki - na północ, ku Morzu Aralskiemu, w stepy jałowe, gdzie tylko przy brzegach Amu-Dani zalegają płaszczyzny bawełniane. Przed półtora wiekiem na poła bawełniane Luizjany wieziono porwanych Murzynów, ale świat zaprotestował i ostatni okręt niewolników zakończył swój rejs przed stuleciem.
- Rozdawano nam chleb - mówi z uznaniem Hanka. - Ludzie nabierali otuchy: skoro rozdają chleb, to zapewne wiozą nas za wiedzą NKWD. Jakże niedawno cieszyli się, że polscy „amnestionowani” (od czego? - p r z y p. mój) wygnańcy zostają wyłączeni spod opieki tej straszliwej instytucji.
Wreszcie któregoś dnia holownik przyciągnął cztery barki, Wtłoczono na każdą po siedmiuset wygnańców z Polski. Holownik ruszył w dół rzeki, ku Morzu Aralskiemu. A więc domyślali się, że do bawełny, że do Karakalpakstanu. Usta z trudnością wymawiały trudną wschodnią nazwę. Dzieci płakały. Starcy rzęzili, stłoczeni w kątach przy burcie, gdzie im starano się zrobić rezerwaty.
Trudno opisać cierpienia, jakie powodują ciągle skurczone nogi. Bezwładne, stłamszone kadłuby ludzkie pokrył żółty dywan wszy. Barki były holowane po dwie w jednej linii - dwie więc szły naprzód, dwie z tyłu. Ci z przednich barek mogli czerpać z rzeki szlamistą wodę, ale ci z tylnych musieli czerpać ją wraz z ekskrementami tysiąca czterystu jadących przed nimi osób. Następnej nocy nagle skonstatowali, że hol ich barki został zluzowany, że barka została. Krzyki nic nie pomagały - statek z pozostałymi barkami oddalał się i znikł. Enkawudzici pochowali się.
Było jasne, że barka jest odczepiona celowo. Ale co będzie dalej?
Gdy zaświtało - wyłonił się niski mokry brzeg, pokryty nieznanymi krzewami.
Poczęli wychodzić na brzeg - nikt nie bronił. Krzewy okazały się obciążone jakimiś dużymi owocami. Ktoś wiedział, że owoce nazywają się „dzida” i są jadalne. Były mączyste i słodko-mdłe z pestką w środku wielkości daktyla. Kiedy już zrobił się dzień, posłyszeli niesamowity skrzyp. Od środka lądu ciągnęła cała karawana arb - wózków krajowców, na ogromnych dwóch ko-łach dwumetrowej średnicy, o drewnianych osiach; koła były nie okute, tylko nabijane gwoździami.
Na wozach siedziały dzikusy, którym ledwo widać było oczy spod ogromnych czap futrzanych; jedna czapa była robiona ze skóry całego barana. Dzikusy nie umiały mówić po rosyjsku; wskazywali gestami, aby ładować rzeczy na arby, że to niedaleko, że to zaledwie trzy kilometry. Resztki poczucia praw osobistych tłukły się w ludziach: przecież nigdy w ogóle nie mieli wyroków ani zsyłki administracyjnej jak tylu innych Polaków, a od czasu umowy z rządem polskim byli obywatelami alianckiego państwa. Chcieli wiedzieć, gdzie są wysyłani. Dowiedziawszy się, że osada nazywa się Szabas, wysłali od niej delegację.
Słońce wschodziło coraz wyżej i prażyło niemiłosiernie. Dzikusy obojętnie porozsiadały się na ziemi. Dzieci płakały, nikt dziś nie wydawał chleba. Dzikusy pokazywały na usta, że w osadzie jest przygotowane jedzenie. Kiedy delegacja nie wracała - ruszyli do tej osady. Był to jakiś punkt lokalnej administracji; był przy nim szpitalik, do którego odesłano natychmiast wijącą się z bólów Olę.
Istotnie zastali przygotowany kocioł z kaszą. Po posiłku poczęto ich rozsyłać po kołchozach jako siłę roboczą do bawełny.
Rodzinie Korzeniewskich udało się otrzymać lepiankę, w której przedtem mieściła się szkoła.
Rozpoczęła się praca na polach bawełnianych. Jakże wiele ten biały, niewinnie wyglądający puch może zadać cierpienia nienawykłym palcom... Pracowało się w okropnej spiece. Norma wymagana - trzydzieści kilogramów na osobę dziennie.
Chleba - tego jedynego i podstawowego produktu, którym, poza kartoflami w pewnych porach, odżywia się Rosja - nie było. Jadło się podpłomyki z „dżugary”, słodkiej mąki jakiejś rośliny w rodzaju kukurydzy. Białe pola bawełny w palącym słońcu...
Od świata dzieli mętna Amu-Daria, szeroka na kilometr. W Polsce ich uczono, że Wisła jest trzecią rzeką w Europie. (W Polsce mówiąc: „Europa” nigdy nie uwzględniało się Rosji). A tymczasem ta trzecia rzćka w Europie miała tysiąc kilometrów długości, a Amu-Daria, jedna z licznych, ma dwa i pół tysiąca kilometrów. Wszystko tu jest w innych wymiarach, jak w krainie Guliwera. Tu już, odcięta Amu-Daria, leży Mavera-un-Nahr - kraj za Amu-Daria.
Ludzie niemi w swoim gardłowym języku, patrzą jak ryby głębinowe; przez nich też szła wielka fala cierpienia, a przecie dusze ludzkie na wszystkich szczeblach są jednakowe.
- Czy w Polsce są kołchozy? - można wyrozumieć z okrzyków: „kołchoz”, pytania w oczach i gwałtownej gestykulacji.
- ]ok,jok („nie”) - zaprzeczają energicznie Polacy. Ci odmienni, tajemniczy ludzie z głębinowego świata rzucają się do rąk Polaków, całują te ręce...
*
W Samarkandzie zdarzył się taki fakt. Później już, o wiele później, kiedy dzieje rodziny Korzeniewskich były definitywnie skończone i przypieczętowane - pojawiły się w Samarkandzie oddziały formującego się wojska polskiego. Z żywnością było źle, ale fantazji nie brakowało tym żołnierzom odradzają-cym się z nędzarzy. Pojawili się trębacze.
Trębacze zrobili nieoczekiwane wrażenie. U dowódcy zjawiła się delegacja starców w pasiastych chałatach, z kolorowymi krymkami na głowach, z tłuma-czem rosyjskim.
Obyczajem wschodnim - nie można się pytać o cel przybycia. Siedzą wkoło, ciągną z filiżanek ofiarowaną herbatę. Pytają o żony, o dzieci; stare jak świat konwencjonalne pytania Wschodu, cytowane z uśmiechem przez podróżników, tutaj jakże tragiczną mają wymowę! Bo ci wojacy nie wiedzą przeważnie, gdzie są ich żony i dzieci, a często je świeżo utracili.
Wreszcie - wychodzi sprawa:
- Zagrajcie w piątek wieczorem przed naszym meczetem... Uśmiechnął się pod wąsem dowódca: że to - polscy żołnierze będą kulturtraegerami na Wschodzie, że się tym poczciwcom muzyki na skwerze zachciewa... Co by im zagrać? No, już się tam coś wybierze... raz coś zawodzącego wschodniego, a raz obertasa na odwyrtkę... Ale goście mają jakieś życzenia co do programu muzycznego. No, proszę... ...żeby jeden żołnierz grał na trąbce. Jeśli wojsko polskie chce, żeby grali wszyscy, owszem, oni nic przeciwko temu nie mają... Ale oni tu przyszli prosić, żeby jeden grał na trąbce i żeby grał to, co kiedyś przerwał, kiedy oni byli w Lechistanie i ustrzelili trębacza na wieży świątyni w czasie grania... War uderzył do głowy słuchającym oficerom. Każde dziecko to wie, że od siedmiuset lat hejnał grany na wieży kościoła Mariackiego, hejnał grany co dzień o godzinie dwunastej na wszystkie cztery strony świata, urywa się nagle na najwyższej nucie. To na pamiątkę tego najścia Tatarów, w wieku XIII, kiedy strzała tatarska przeszyła trębaczowi gardło w czasie grania hejnału. Ludność, według legendy, pod przewodnictwem cechu „włóczków”, tzn. flisaków, ten napad odparła i od siedmiuset lat w rocznicę odbywa się po ulicach miasta barwny pochód „lajkonika”, a w nim członek tej samej rodziny, która wówczas 169 przewodziła włóczkom, przebrany za Tatarzyna z ogromną trefioną brodą, włożony w makietę wspaniale przybranego konia, którą opływa średniowieczny kropierz - barwna opona do ziemi, tak, że nóg dźwigającego tę makietę nie widać 1 sprawia wrażenie, że harcuje na koniu - uwija się na czele barwnej świty po ulicach, tłukąc przechodniów ogromną buławą.
Każde dziecko wie o tym w Polsce. Siedemset lat... Nie wiadomo JUŻ, co legenda, a co rzeczywiste zdarzenie... A tu oni? „Oni” też mają swoją legendę, związaną z tym zdarzeniem, która powstała w czasie odwrotu i klęski. Z niezdarnych słów ich starszyzny, ze stękania tłumacza można wyrozumieć, że ich kapłani wytłumaczyli klęskę tym, że zastrzelono „polskiego muezzina”, wzywającego do chwalenia Boga. Że czasze sprawiedliwości są ciężkie. Że nie przeważy się zadośćuczynienia, nie będą miały ludy nad Amu-Darią pokoju ani wolności, dopóki trębacz z Lechistanu nie odegra tego samego hejnału w Samarkandzie.
Poradlone twarze starszyzny prześwietlają się uśmiechem:
- Myśleliśmy, że przyjdziecie jako wrogowie... a ot, Allah, niech będzie pochwalone imię Jego, sprawił, że zdejmiecie klątwę tego czynu z nas jako przyjaciele.
W oznaczony dzień stanęli trębacze kolorowo i buńczucznie, z fanfarami, z „pło-mieniami” przy świecących trąbach, przed turkusową kopułą Bibi-Khanum. Wypełzły z ubogich lepieńców, stał tłum milczący i nieruchomy. A kiedy hejnał wspiął się na najwyższą nutę i zamarł - tłum przebiegł dreszcz, jakby dopełniło się siedemsetletnie przeznaczenie i pękł urok.
*
2 grudnia Ola, leżąca w szpitalu w Szabasie, dowiedziała się, że pojedzie transport z powrotem w górę Amu-Darii, rzekomo na skutek interwencji władz polskich, które obejmą opiekę. Jak zwykle w Rosji - kazano wyjeżdżać natychmiast, a kto nie zdąży, ten zostanie przy bawełnie. Ola dała tuziemcowi obrączkę złotą, dwa bochenki chleba częściowo oszczędzone, częściowo wyskamlane, i sto pięćdziesiąt rubli, Otrzymanych ze sprzedaży ostatniego łacha. Dała jednym słowem wszystko, co posiadała, aby tylko zawiózł rodzinie kartkę z wiadomością, że mają natychmiast przyjeżdżać. Wydobyła też z zarządu gminy i przysłała kartkę na danie przez kołchoz podwody pod rzeczy. Wodostan o tej porze był niski, więc przysłano im „barze” płaskodenną, niską i płytką, krytą brezentem. Jak pływający grób.... Barża jednak nie mogła wziąć ludzi, tylko bagaże. Ludzie mieli przebyć czterdzieści kilometrów do miejsca, gdzie rzeka się zwężała i stan wody był lepszy. Ola błagała, by ją zostawić. Trudno było patrzeć na jej cierpienia.
Kiedy wtłoczono partię pod brezent - leżała w niej miazga ludzka nie reagująca na wszy, na brak jedzenia, na odrętwiałość nóg i na coraz częstsze śmierci wśród siebie.
W udręczonej półprzytomności tliło jedno pytanie: jeśli ich wysadzą na brzeg przeciwległy od dawnego obozowiska, po stronie zachodniej - może i prawda, że tu jest kontakt z władzami polskimi, że pojadą do Persji, pod opiekę swoich, gdzie otrzymają pomoc aliantów. Ale jeśli po stronie wschodnie],.. Już stały brudne, czerwone skrzynie śmierci, towarowe wagony dla przewożenia materiału ludzkiego, cuchnące otworami wyciętymi w podłodze, robaczywe i ponure.
- Sadis!1...
Wtłoczyli się... Może znowu będą jechać miesiąc, może dwa... Może czerwonemu caratowi zbrakło akurat niewolniczego mięsa w tundrze pod kręgiem polarnym?
Biedni, bezwolni ludzie...
Ale wyładowano ich o kilkadziesiąt kilometrów na wschód, w miasteczku Kara-Kul, które należało do Obłasti Bucharskiej, Ola została w szpitalu, jeśli tak można nazwać te miejsca, w które zwalają chorych. Rodzinę Korzeniewskich wysłano do pracy do kołchozu „Woroszy-łow”. Jak wiadomo w Rosji Sowieckiej istnieje oryginalny zwyczaj nazywania miast, ulic i skwerów imionami żyjących ludzi, jak również stawiania im pomników. W tym względzie, o ile mi wiadomo, mógł z republiką Sowietów konkurować tylko były szach, który postawił sobie za życia kilkadziesiąt pomników, z czego pięć w samym Teheranie. Pisarz rosyjski Katajew w swojej powieści Defraudanci pisze, że w pewnym mieście prowincjonalnym nazwano muzeum, główną ulicę, skwer i park miejski imieniem jakiegoś wybitnego towarzysza Iwanowa, który jednak potem „przekradł się”. Ponieważ wydobycie nowych tabliczek emaliowanych nastręczało trudności, a poza tym obywatele przywykli do tych nazw, więc ograniczono się do domalowania literki „b.” na każdym szyldziku. „Ulica byłego towarzysza Iwanowa”. Kołchoz „Woroszyłow” był odległy od stacji pięć kilometrów i osiem kilometrów od miasteczka, w którym leżała Ola, Rodzina Korzeniewskich ulokowała się w lepieńcu z gliny. Nie było w nim najmniejszego sprzętu, tylko przez całą długość biegła ogromna nara drewniana, zostawiająca tylko wąskie przejście wzdłuż ściany, Uważając, że sześciu osobom będzie za luźno, dodano im na mieszkanie niejakiego Prokopa, chłopa z Lubelszczyzny, z tej właśnie prowincji Polski, do której wyniszczenia zabrał się bratni niemiecki totalizm „w 1942 roku, otaczając kraj kordonem, porywając ludzi do roboty, niszcząc fizycznie starców i słabe dzieci w obozach śmierci i wywożąc wyrwane matkom wybrane fizycznie dzieci do sierocińców w głębi Niemiec.
Praca była tego rodzaju, że całymi tygodniami nosiło się nosidłami - po dwie osoby - ziemię z jednego końca pola w drugi. Hanka nie umie objaśniać, po co to * Siadać!... było potrzebne. Świadczy to tylko o tym, jak daleko w dusze ludzkie zapuściło korzenie niewolnictwo pracy.
Płaca teoretycznie wynosić miała na osobę pracującą pół kilograma dziennie mąki, w której było pięćdziesiąt procent jakiejś domieszki. „Żywieniec”, tzn. niepracujący, miał otrzymywać trzysta gramów dziennie. W gruncie rzeczy tragedia uralska miała tu się powtórzyć w silniejszym jeszcze stopniu. Mąki nie dawali prawie nigdy. Czasem dawali po trzysta gramów ziarna na osobę. Zaczyna się straszny głód. Tłum uzbecki naokoło jest kompletnie wrogi.
Któż może wiedzieć, co powiedziano tym ludziom? Jest przeraźliwie zimno. Prokop poczyna z gliny lepić piec. Nigdy tego nie robił. Spartolony komin wpycha z powrotem do wnętrza kłęby dymu. Powstaje pożar, który ledwo ugasili. Zebrał się tłum uzbecki, grożąc, że ich rozszarpie.
- Boże! co też ci ludzie sobie wyobrażają? Żeby wiedzieć... Żeby wytłu-maczyć...
Po dwóch tygodniach pobytu w kołchozie, na samo Boże Narodzenie, przywiózł Uzbek skrzypiącą arbą Olę ze szpitala. Szpital zdecydował, że nie może jej trzymać, więc ją odesłano, a ponieważ był wychodnoj dień i nie można było odebrać jej ubrania - odesłano ją owiniętą w koc, który kazano Uzbekowi zabrać z powrotem.
Ola jęcząc, przy pomocy matki, wdrapała się na pryczę. Zbliżała się Wi-lia. Wrócił ojciec, który ostatnimi dniami chodził jak cień, z garstką kaszy. Matka spytała, skąd ją zdobył. Wobec bojkotu ludności niczego nie można było dostać. Długi czas nie mówił nic. Wreszcie pokazał na rękę, na której nie było obrączki.
Złoto nie miało żadnej wartości w Uzbekistanie, nic więc dziwnego, że za obrączkę Korzeniewski dostał nieco kaszy. Niespodziewanie przekonali się, że bardzo są poszukiwane różne świecące guziki. Mieli ich trochę. Rozpoczął się każdym guzikiem zajadły handel. Każdy sprzedany guzik to był targ o własne życie.
Nic nie pomaga. Jest jasne, że targ jest przegrany. U pięćdziesięcioośmioletniego Korzeniewskiego następuje szybki zanik mięśni. Przestaje chodzić na robotę. Przechodzi do kategorii „żywieńców”. Matka „poderwała się” w robocie. Nastąpiło osunięcie się macicy. Stara się robić po domu. Jest „żywieńcem”.
Ola leży i jęczy. I ona nie chodzi na robotę.
Mały Jurek też jest zaliczony do kategorii „żywieńców”, chociaż spala się chęcią pomożenia rodzinie. Ale ustawy sowieckie są „liberalne”; nie można zatrudniać małoletnich, i Antosia ma prawo i zarazem obowiązek pracy - ale to wisi na nitce. Przestała panować nad sobą. Pod pozorem handlu guzikami lata po wioskach i opowiada Uzbekom po polsku, jak to w Polsce było.
Nastrój jak w łodzi podwodnej, której się wyczerpały akumulatory, która nie wypłynie... Cóż poradzą ci troje: ten twardy chłop z Lubelszczyzny, na którym skóra wisi na kościach jak materiał na strachy na wróble; ten były podchorąży, zdający sobie sprawę z tego, że mu żona umiera i nie umiejący nic poradzić; ta osiemnastoletnia dziewczyna, słaniająca się na nogach, z rozpaczą patrząca na konanie ojca, matki i siostry, na płonące gorączką głodową oczy młodszego braciszka?
Cóż poradzą, biorąc świtaniem ciężkie motyki, zwane na wschodzie „turije”, tutaj „ketmany”, aby kopać ziemię i nosić, kopać i nosić... Wkoło stoi wieś szara, martwa, za lepionymi murami bez okien. Gotują w wodzie - makuchy wytłoczone z ziaren bawełny. Kiedy Hanka podaje matce kubek z nakruszonymi makuchami, matka długo ją gładzi, po głowie i mówi cichym głosem:
- Kiedy umrę, pamiętaj o dziecku...
Dziecko - to Jurek.
I teraz jeszcze czasem coś się zdarza. Jest bardzo zimno. Uzbecy w porze letniej porobili zapasy uschłych łodyg bawełnianych. Ale rodzina Korzeniew-skich ich nie ma. Więc ci, co mogą chodzić, w godzinach po skończonej robocie idą do miejsca odległego o trzy kilometry, gdzie są zostawione suche badyle. Pewnego razu jakiś. Uzbek uderzył Prokopa za to „ketmanem” w pierś. „Ketman” zadał ranę, ale zleciał z trzona i Prokop go zatrzymał jako zastaw, grożąc, że poskarży się władzy. Władzy Uzbecy bardzo się boją. Dla załagodzenia i wykupienia „ketmana” dali owcę zdechłą przy porodzie. Było jedzenie... Pewnego razu, w końcu stycznia, wlazł do lepieńca jakiś bezdomny parszywy psiak. Spojrzał kaprawymi oczami na ludzi, szukając ratunku przed śmiercią głodową. Henryk z Jurkiem wymienili prędkie spojrzenia. Hanka z matką wyszły za drzwi.
Odtąd polują na psy i koty - zwierzęta nieczyste w pojęciu Uzbeków. Lepieniec stojący za wsią otacza powszechna pogarda. Spluwają przechodząc koło miejsca, w którym siedmiu pariasów czepia się życia. Trudno jest, będąc szpiegowanym przez wszystkie dzieciaki wsi, polo-wać na psy lub koty. Więc w wychodnej dień (który już nie może tak rato-wać jak na Uralu, bo nie ma ani grzybów, ani malin, ani ryb, ani nawet po-krzywa w tej ziemi przeklętej nie rośnie) Hanka chodzi z Jurkiem pod odległy o osiem kilometrów Kara-Kul i dzieci zasadzają się na wałęsającego psa. Następuje obrzydliwa scena przywabiania pieszczotliwymi słowami zwierzęcia, które zbliża się z ufnością. Zabite zwierzę dzieci pakują do plecaka, aby nikt nie poznał, co niosą.
Ale te dziecinne bohaterstwa, te słabe dziecinne ręce nie mogły już postawić tamy wypadkom.
Dziesiątego lutego ojciec traci przytomność. Kona dziewięć dni. Kiedy przychodzą godziny przytomności, jest taki jak dawniej, jak w Katowi-i75 cach... Oczy promieniują dobrocią. Wróciła troska o byt najbliższych, poczucie przynależności rodzinnej. Matka stale siedzi przy nim. Nie puszcza jiej ręki. jest to, niestety, jedyny środek uspokajający, jedyne lekarstwo, które mu dać może. Dziewiętnastego lutego, jak zwykle wieczorem, leżeli bezwładnie na tej długiej jedynej pryczy. Palił się, jak zwykle, kaganek bez klosza. Kaganek koło dwunastej zgasł. W tej chwili posłyszeli westchnienie ojca. Kiedy zbudzili się rano, był już zimny. Zrozumieli, że to wtedy zapewne konał. Trzeba grzebać...
Hanka biegnie do gminy. Nauczona doświadczeniem z „ketmanem” i ekspiacyjną owcą, grozi prawem, władzami, sama już nie wie czym. Muszą dać trumnę!...
Pomogło o tyle, że dali stare drzwi, zbyt krótkie, tak, że nogi zmarłego. wisiały. Ciało leżało bez wieka na tych za krótkich drzwiach na dwukołowej arbie, podtrzymywane przez rodzinę. Wyładowano je na wydmuchu odległym o trzy kilometry. Prokop wykopał płytki dół, zagrzebał, potem stanął nad grobem i wygłosił chłopskie,, komiczne i wzruszające przemówienie. Tak pierwszy zmarł - senior rodziny Korzeniewskieb.
*
Hanka nerwowo grzebie w torebce. Podaje mi szary porubrykowany kawałek papieru. Jest to metryka śmierci, wydana przez „sielsowiet” - urząd gminny. Metrykę podpisał lekarz, urzędujący w innej gminie, który chorego nie widział.
W rubryce: „Przyczyna śmierci” wypisał: „głód”. Każdy naród ma swoje ulubione wyrażenie. Amerykanie mówią: „Okey”, Anglicy: „Ali rigbt”. Te wyrażenia w uproszczonym skrócie oddają ducha narodu.
Naród rosyjski ma takie swoje słowo: „O c^en prosto” (co dosłownie znaczy:
„całkiem prosto” i ma sens: „zupełnie zrozumiałe, nie ma się czemu dziwić”). Dlatego lekarz gminny w metryce wystawionej siłą wywiezionemu i bez sądu pozbawionemu życia obywatelowi „sojuszniczego państwa”, mającego już wówczas swoje poselstwo w Rosji, wypisał jako przyczynę śmierci - głód. O c^eń prosto...
*
W początku marca pojechał do wojska polskiego Prokop. Mąż Oli, podchorąży, snuł się z kąta w kąt. Kiedyś na Uralu mówił żonie, że na pewno skończy wcieklizną. Teraz zdawał się bliski tego.
W połowie marca byli już opuchnięci z głodu. Matka powiedziała do zięcia:
- Idź...
- Ola czeka na kwiecień... - odpowiedział chrapliwie. - Idź - przymknęła oczy - bo jeśliby ciebie kiedy spytali w Polsce, coś o tym czasie robił...
Na Uralu jeszc2e mówili: „Jeśli spytają...”. Tu mówiło się w trybie warunkowym. Przymierzali się do tej teoretycznej ojczyzny, której nie zo-baczą.
Mąż Oli poszedł.
- Stąd nie dam ratunku, stamtąd może się da - powiedział Hance. Od chwili pogrzebania Korzeniewskiego w tym dołku na straszliwym bezludziu, które bez reszty zawiały piaski, bez księdza i ostatniej pociechy, bez obleczenia i bez trumny, i bez ogrodzenia grobu - ogarnął Antosię strach przed śmiercią. Biega jak pies kilometrami po Uzbekach, skamląc o lepioszki1. Ale Uzbecy nie mają litości dla brudasów moralnych, pożeraczy psów i kotów. Strach przed taką śmiercią trzęsie Antosią. A przecież „tam” („tam” - oznacza zawsze Polskę) była członkinią Bractwa Dobrej Śmierci, miała w skrzyni suknię do grobu i gromnicę, miała gwarancję, że poprowadzą Ją na miejsce wiecznego spoczynku biało ubrane członkinie Bractwa Dobrej Śmierci, że msza będzie śpiewana, ksiądz poprowadzi kondukt aż na sam cmentarz, a na samym cmentarzu... na samym cmentarzu legnie sobie w pięknie opatrzonym grobie, kwiaty na nim będzie bractwo hodować i zawsze, czy za lat dwa czy za trzy dziesiątki gdyby przyszedł, tabliczka pod krzyżem powie wyraźnie, że tu leży Antosią taka to i taka, zmarła wtedy to i wtedy, opatrzona świętymi sakramentami i prosi przechodnia o westchnienie do Boga. Antosią biegnie czasem na ów wydmuch, gdzie zasypano Korzeniewskiego. Stara się nawarstwiać, umacniać wzgórek piasku. Wypadający z wąwozów Pamiru wicher jednym uderzeniem niszczy jej śmieszną pracę. Wówczas Antosią skrada się pod osiedla i kradnie rzodkiewki. Jeżeli Uzbecy złapią, zabiją bez litości „karabszczuka”2.
Do pracy zostaje właściwie sama Hanka i ten Jurek, któremu jednak pracy w kołchozie nie dają, bo ustawodawstwo jest robotnicze i dzieci ochrania. Ppdobno też ochrania kobiety ciężarne... Ale na osiem dni przed porodem.
Opuchła Ola leży w wiecznych ciemnościach pryczy. Hanka na opuchniętych nogach chodzi do pracy. „Ketman” w opuchniętych rękach żłobi rany, które w rozdętym przez opuchliznę głodową ciele nie chcą się goić. Kiedy wraca z pracy, przygarnia Jurka. Wie, że jeśli się kto uratuje, to chyba on... Pamięta, co zalecała matka...
Klęka z bratem i modli się. Stare słowa modlitwy są jak dobrze wypieczone, pachnące chleby. Czasem po takiej modlitwie budzi się w opuchniętym Jurku dziecko:
- Pamiętasz, Hanka, jak gniewaliście się na mnie za strzelanie z procy w pokoju, gdzie stała ta meisseńska porcelana?... No i co, przynajmniej postrzelałbym sobie... wszystko jedno... Niemcy wzięli.
Podpłomyki.
2 „Karabszczuk - złodziej.
„Wszystko jedno, postrzelałbym sobie” - Hanka patrzy na opuchniętego nędzarza w szmatach, mówiącego zachrypłym głosem, który nagle rewindykuje sobie prawa do dziecinnych psikusów.
Hance łzy płyną po twarzy. Więc żeby przeciąć sprawę, każe bratu się modlić.
Dzieci z trudem klękają na popuchłych kolanach:
- Pod twoją obronę uciekamy się. Święta Boża Rodzicielko! Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach...
Drży przed porodem, który się zbliża. Rozpoczyna się w Wielki Piątek w po-łudnie. Na tę chwilę już przedtem uprosiły i przygotowały lekarza - wygnańca z Polski, pracującego o trzy kilometry. Siedział przy położnicy cały dzień i całą noc. Nad ranem powiedział, że kurcze zanikają,, że trzeba wieźć do szpitala. Na szczęście jechała na stację dwukólka naładowana skórkami owczymi. Umieszczono Olę na szczycie tej góry ze skórek, Hanka szła koło wózka. Ledwo Olę wzięli, trzeba było odjeżdżać z arbą na stację. Nie pozwolono jej zostać i wrócić piechotą, bo i tak traci dzień pracy dla kołchozu - niech pilnuje chociaż konia.
Jedzie więc z nimi przed stację; poszli pić - jej kazali pilnować konia. Przed stacją nie ma ani drzewka. Siedziała w skwarze głodna cały dzień. Boże, co teraz z Olą? A co z Jurkiem, z mamą?... Przed wieczorem przechodziła jakaś Rosjanka. Spojrzała na opuchłą twarz dziewczyny i pokiwała ze zrozumieniem głową. Poszperała w torbie, dała dwa sucharki.
Dziewczyna jeden sucharek jadła z nabożeństwem, rozcierając drobne okruchy językiem o podniebienie. Drugi schowała dla Jurka... Chwilę ją zdjęła pokusa: przecież ten Jurkowy sucharek na pewno był więk-szy. Więc przecież będzie sprawiedliwie, jeśli go wyjmie i odłamie ten mały ka-wałeczek, który będzie stanowił wyrównanie. Zdjęła ją nagła trwoga. Poczuła skurczem szczęk, że wchłonęłaby cały sucharek. Zwinęła się całym ciałem nad tkwiącym w zanadrzu sucharkiem. Sprężeniem całego ciała walczyła z pokusą sil-niejszą niż ona sama. Z tego natężenia pot ją chwycił i słabość; sucharek ocalał.
Wracali po ciemku; tubylcy ziejąc wódką, śpiewali jakieś swoje chrapliwe i zawodzące pieśni.
W domu Jurek zgotował zupę z narwanej w polu koniczyny; podobno to więcej syci, niż odwar z trawy.
Nazajutrz - musi iść do pracy. Więc matka, mimo że już od dawna chodzić nie mogła, powlekła się tych osiem kilometrów, wybrawszy się za świtania, żeby jednak dojść.
Późnym wieczorem wróciła. Miała czarne usta, które poruszyły się bez-dźwięcznie. Hanka zrozumiała ten szelest słów:
- Wygnali mnie... Nie dopuścili... Chorych nie można odwiedzać... Służąca ze szpitala... zlitowała się... Powiedziała... Nie ma rezultatu... Nazajutrz już niedziela - wychodnej dień.
*
- Haneczko - mówię - ależ to był pierwszy dzień Wielkiejnocy!...
Spojrzała na mnie wzrokiem, wracającym z jakichś dalekich przestrzeni:
- Tak - powiedziała z roztargnieniem - rzeczywiście. Nie uświadamiałam sobie tego. Szykowałam się, żeby iść. Wieczorem „baba” - straszna czarna Uzbeczka, wbrew bojkotowi sprzedała mi lepioszkę. Zdobyłam lepioszkę dla Oli. Świtaniem poszłam osiem kilometrów do szpitala. Panie, pan nie wie, co to jest chodzić na opuchłych nogach...
Spojrzałem mimo woli na jej nogi. Miały kształt normalny, tylko powy-żerane były wielkimi czarnymi plamami - śladami szkorbutu. Te „wizy so-wieckie” miała zresztą większość przybyłych z Rosji.
*
Hanka zaczaiła się, wyczekała chwilę i wślizgnęła się do izby, w której leżała sio-stra. Z zapuchniętej twarzy przez wąskie szczeliny patrzyły nieruchome oczy. - Ola, czy dziecko rusza się w tobie?
Obrzmiałe wargi poruszają się bez dźwięku. Wreszcie - jakby z radiowego głośnika dopiero dochodzi głos, kiedy się lampy nażarzą:
- Nie. Módl się, żebym umarła.
Rozległy się kroki. Hanka rzuciła na koc lepioszkę i czmychnęła. Za przekroczenie regulaminu wyrzuca się chorych ze szpitala. Nazajutrz poniedziałek. Hanka musi iść do pracy. Powlekła się matka. Wróciła po ciemku, przygarbiona, niosąc coś w plecaku. Jurek w na-dziei, że to może żywność - podskoczył; otworzył plecak. Buchnęła woń trupia. Trup noworodka, niesiony dzień cały w straszliwym upale, rozło-żył się.
„Ketmanami” Hanka i Jurek rozłupywali zeschnięty grunt. Matka nie mogła wyjść. Na pogrzeb ojca nie mogła wyjść tylko Ola. Głupie, zagonione dzieci nie zmówiły nad tym ciałkiem nawet Ojc^e Nas^.
Czy może im się to coś nienarodzone i cuchnące zdawało tak obcym, tak nie człowieczym?
Czy może, tak jak zapomnieli Wielkanocy, tak opadało z nich wszystko ludzkie?
Jak pójść do Oli, kiedy jutro robota? Idzie jeszcze, gdy jest ciemno, aby na rano na robotę na czas się stawić.
Jest jeszcze szaro, gdy się wślizguje do siostry. Cofa się, przerażona, że źle trafiła: na łóżku leży - kościotrup; w fałdach zwisającej skóry ostro rysują się sterczące kości.
Ola zeszłego dnia powiesiła się na prześcieradle. Odcięto ją i odratowano.
Dziecko wyszło martwe, a spuchlizna opadła.
Szpital uważa, że już jest po porodzie i absolutnie grozi wyrzuceniem. Boże, przecież kołchoz nie da arby!...
Idzie z powrotem owych osiem kilometrów. Byle nie spóźnić się na robotę, byle ich nie zgniewać teraz, kiedy arba potrzebna. Po drodze, jak zwykle, dzieci uzbeckie szczują ją psami. Zwykle miała wyrobioną metodę - chwytała grudę ziemi i biegła w kierunku psa, który się cofał. Tak samo zrobiła teraz. Ale nie zauważyła, że z tyłu natarł drugi pierś. Nie zdążyła się obrócić. Wpił się zębami w udo. Krwawiąc, doszła do domu. Rana potem nie goiła się tygodniami w niezdrowym ciele.
*
Gdzieś tam, z daleka, pełzła pomoc, o której nic nie wiedzieli. Po wybuchach
radości patriotycznej na Uralu długi czas nie było niczego. Do wagonów-
-widm, z których w biegu wyrzucano trupy zmarłych, do zawszonych, zadu-
szonych brezentem i wszami oraz po rzekach azjatyckich, do kopalń węgla
Zapozna uwolniony
i złota, do „lesopowałów” (przesiek) w tajgach północnych, do zamulisk
kanałów, kopanych w bagnach, do delt rzecznych ziejących malarią, do pól
białej bawełny wżerającej się w poranione pałce - do tych wszystkich „wolnych
obywateli” czasem tylko jakieś niejasne dochodziły wieści przez gazety
rosyjskie,
178
gdzieś tam trąbki grały, maszerowały pułki i sypało się dużo, ile kto chce corned beefu.
Potem znikli mężczyźni, dążący do wojska, tak jak w rodzinie Korzeniew-skich, poszli do wojska Prokop i mąż Oli. Tak było wszędzie. Rodzina Korzeniewskich była na południu - jej mężczyźni mieli niedaleko do wojska, bo koncentracja wojska następowała na południu. Ci, co mieli do przebycia tysiące mil, ginęli rodzinom z oczu. O ogromnych ich ilościach wiadomo w rodzinach, że wyjechali... i w wojsku, że nie dojechali.
Pomoc dla rodzin - nie nadchodziła. O wysiłku polskim i o trudnościach organizacyjnych - piszę gdzie indziej. Wskutek tych hamulców pomoc przebijała się o wiele wolniej niż śmierć. W wyścigu ze śmiercią ta organizacja pomocy była poważnie handicapowana, kiedy śmierć miała wspaniały doping. Pomoc ta jednak doszła - słuchajcie! - aż do Kara-Kul, do tego miasteczka o osiem kilometrów od kołchozu „Woroszyłow”, w którego szpitalu wieszała się opuchła z głodu położnica.
Przyszły wieści, że do miasteczka przyjechał przedstawiciel polskiej akcji opieki.
Inne rodziny polskie z sąsiednich kołchozów, mające w swoim składzie „żywieńców” mogących chodzić, skomunikowały się z nim wcześniej. Hanka, jako głowa rodziny, teraz musiała czekać „wychodnego dnia”. Delegat miał bardzo małe możliwości finansowe. Wyznaczył rodzinie Korzeniewskich sto rubli miesięcznej zapomogi, co się równało cenie kilo-grama pszenicy. Ale delegat miał mnóstwo darów amerykańskich - rzeczy bezcennych.
Chciałbym, ażeby ci litościwi ludzie, którzy przyczynili się do zbiórki odzienia dla wygnańców polskich, przeczytali to moje opowiadanie i skon-frontowali swoje myśli, kiedy dawali te ofiary, z tym momentem, kiedy ofiary były wręczane.
Jedni - może ziewnęli, dając te „łachy” i przestali myśleć o tym więcej. Inni może pogardliwie wzruszali ramionami na manię filantropijną zbierają-cych dam, które muszą jakoś czas zabić.
A może młode dziewczyny ofiarowujące znoszone sukienki wstydziły się, że dają takie rzeczy... niemodne.
Chciałbym, ażeby wszyscy oni czytali tę książkę, a zwłaszcza, ażeby ją przeczytał ofiarodawca starej męskiej koszuli jedwabnej. Bo tę koszulę jedwabną i parę butów, grzebiąc w kupce darów, pozostałej po całotygodniowym wybieraniu przez wygnańców, ofiarował rodzinie Korze-niewskich delegat.
A nadto ofiarował rzecz większą. W ośrodku pomocy nadrzędnym nad nim, w Bucharze, ktoś zainteresował się losami rodziny Korzeniewskich, której ojciec był znanym w Polsce antyniemieckim działaczem, i powiadomiono delegata ^9 w Kara-Kul, że Hanka otrzyma posadę w biurze polskim w Bucharze. Delegat ofiarował się zaraz wystawić przepustkę, uprawniającą do zakupienia biletu do Buchary.
A więc - powrót do życia... Powrót do życia... Powrót do Europy... Czysty pokój, stół, syci i swoi ludzie naokoło, gazety... I kąpiel pewnie!... Fala krwi uderza Hance do głowy. Wybawienie jest takie nieoczekiwane, szczęście tak zawrotne!
- Pan delegat wystawi przepustkę dla całej rodziny? Ale delegat wyraża żal: ma wyraźne instrukcje - przysłać Korzeniewską Hannę, lat dziewiętnaście z kołchozu „Woroszyłow”. - Drogie dziecko - zmienia nagle ton - przecież w tej sytuacji jest podobno dwa miliony. Nie możemy uratować wszystkich naraz. Najprzód żołnierze, potem młodzież...
I wówczas Hanka spełnia największą ofiarę swego dziewiętnastoletniego życia. Nie wziąwszy papierów, wychodzi ze spuszczoną głową. Delegat mieszka w drewniaku rosyjskim z ganeczkiem. Zaraz za drzwiami tak straszna rozpacz chwyta dziewczynę, że czarno robi się przed oczami. Siada na ławce, na której czekają kolejni interesanci. Więc to już teraz - na pewno śmierć... Na nic się jej ofiara rodzinie nie przyda.
Przecież wie, że jeszcze jutro zwlecze się do roboty z „ketmanem”, jeszcze pojutrze. A potem koniec.
Jedwabna męska koszula - ta ofiara dana w roztargnieniu przez kogoś w Detroit czy Chicago - zwisa bezradnie. Sąsiadka na ławce maca ją wprawnym gestem, szepcąc w ucho Hanki żarliwym szeptem:
- Wie pani, co koszula znaczy? Za dwie takie koszule można osła kupić. Ile mięsa...
Zachłystuje się z przejęcia:
- Zobaczymy, co mi delegat da; może zrobimy spółkę? I nim nowa znajoma załatwiła z delegatem swoje sprawy, w Hanczynej głowie powstaje plan: kupić osła, zostawić im jedzenie, jechać natychmiast, wziąć posadę i stamtąd działać.
Obie kobiety wyprawiają się na drugi koniec Kara-Kul, bo jakby tak delegat przydybał, że sprzedają dary, które są przecie po to przeznaczone, żeby je nosić, a nie przemarnowywać...
Dobijają targu. Koszula jedwabna wyniosła udział pięćdziesięcioprocentowy rodziny Korzeniewskich w enterpryzie. Prowadzą osła w straszliwym żarze osiem kilometrów do posiołku Hanki. Osioł się opiera, trzeba go pchać. Pod posiołkiem należy wytężyć całą czujność. Osioł jest też u Uzbeków „tabu” do jedzenia i jeśliby spostrzegli, że pożeracze psów i kotów zabierają się do osłów, gotowi by byli ich zlinczować.
Ale upał jest tak rozprażony (jest samo południe), że kupa sypiących się lepieńców z gliny, która stanowi kołchoz „Woroszyłow”, wygląda jak zamarłe 180 staroegipskie rozsypiska. Nie widać żywego ducha. Opierający się osioł zostaje wepchnięty do lepieńca Korzeniewskich, w wąski przesmyk między długą wspólną narą i ścianą. Pętają nogi osłu, owijają mu głowę, żeby nie ryczał. Dwa półżywe życia na pryczy czekają aż wejdzie w nie fala życia zarzynanego zwierzęcia. Oszalała Antosia gdzieś biega po polach. Zarzyna Jurek jako jedyny mężczyzna w rodzinie. Potem przez dwie godziny sprawiają mięso. Starannie wycierają krew.
Trzeba się spieszyć. Trzeba coś zrobić, zanim się skończy te pół osła na te cztery osoby.
Hanka ponownie idzie do Kara-Kul po przepustkę, którą nierozsądnie odrzuciła. Trzeci to raz dzisiaj odmierza tę ośmiokilometrową przestrzeń. Jutro jest znowu dzień roboczy, ale ona już się nie stawi. Przybywa zbyt późno. Okna delegata nie świecą. Siada na stopniu ganeczku. Niebo potężnie wyiskrza się gwiazdami. Dziewiętnastoletnie serce przepełnia się po brzegi wdzięcznością. Do Boga, do rodaków, do nieznajomego dawcy jedwabnej koszuli, że jej nie dali zginąć. Do całego świata. Czyż wiele trzeba dla dziewiętnastoletniego serca? Hanka opiera głowę o słupek ganku i śpi.
Nazajutrz otrzymała przepustkę i ruszyła na stację. Butów - twardych jak skała - nie mogła włożyć na rozpuchłe nogi, więc je niosła związane sznurowadłami, przerzucone przez ramię i szła boso. W drodze zaczepiają ją przechodzący Uzbecy, ażeby wymieniła buty. Patrzą na te buty pożądliwie, ofiarowują duży bochen chleba... Bochen chleba. Ale przecież już go z powrotem rodzinie nie poniesie, a przy tym - jakże zjawiać się po posadę boso. Włoży je na siłę przed do-mem urzędu.
Mimo przepustki, biletu kupić nie może - do tego potrzebne różne inne zwolnienia z pracy i inne zaświadczenia. Wciska się w pociąg chyłkiem; wysiada, nie dojechawszy do dworca. W Bucharze, idzie do miasta okólną drogą, przechodzi pas muru otaczającego Bucharę, pyta o urząd polski: już tu sami ludzie pokazują, ujrzawszy nędzarza.
Wielką siłę regeneracji ma człowiek. Biuro delegata w Bucharze skła-da się wyłącznie z ludzi wyciągniętych z dna niewolnictwa. A przecież woźny urzęduje jak za dawnych dobrych czasów, z miną królewską, a prze-cież biurowe aniołki fruwają w zgrabnie przy krojonych i przystosowa-nych fularach z darów amerykańskich - tylko na łydkach noszą „sowieckie wizy”.
Przód tym świetnym towarzystwem przesuwają się widma ludzkie z bólem na wtłoczonych w buty opuchliznach, w spodniach skleconych z dwu spódnic, każda innego koloru, w resztkach jakiejś bluzki, z sękatymi rękami i z zapuchnię-tą twarzą, z warkoczykami, podwiązanymi tasiemkami.
Czeka na krzesełku, aż wróci delegat z miasta,
181
Delegat nie okazuje żadnego zdziwienia wyglądem kandydatki na urzędnicz-kę. Daje pióro.
„Pani” - „Pióro” - „Podanie”...
Drży ręka...
A teraz:
Kartka do składu na suknię.
Kartka do składu na koszulę.
Kartka na - codzienną! - rację chleba.
Urzęduje. Liczy kartki kartotek i wciąż myśli, bo równocześnie liczy dni, na które stanie osła. Nie odważa się prosić. Jeszcze przecież nie zjedli... Jutro na pewno pójdzie do pana delegata. Stara się. Stara się bardzo. Może delegat oceni. Bo jak odmówi - śmierć tamtym czworgu.
I... pamiętajmy, że to jest dziewiętnaście lat - obawa, że może nie ma prawa prosić, że i tak na ich jedną rodzinę za wiele wyświadczyła zrabowana, powalona, biedna i krwawiąca ojczyzna. Ją wzięli... Henka wzięli do wojska... I tak przyszedł - czwarty dzień i wyrok doktora, że nie może pracować, że ma leżeć w łóżku, bo ta opuchlizna może zostać na całe życie.
Rozpłakała się:
- Muszę pracować, bo nie sprowadzę rodziny!...
Ledwo położyła się, nastąpił napad półprzytomności. Po tygodniu chce wstać. Jest Boże Ciało. Przez te lata w Rosji ani razu nie była W kościele. Idzie do biura. Widzi znajomego z Uralu, sędziego T. Sędzia zdetonował się widocznie i postarał się zniknąć. Czemu?
Mówią, że sędzia przyjechał z Kermine, gdzie stoi oddział Henka. Dlaczego się uchylił od mówienia z nią? W widoczny sposób się uchylił. Ciężki niepokój przywalił dziewczynę. Wyszedłszy, spostrzegła auto z. pro-porczykiem wojskowym.
- Czy to z panami przyjechał sędzia T.? - pyta szofera. - Tak jest - odpowiada szofer. Ale nie może wskazać, gdzie się obraca sędzia.
- Czy pan nie mógłby udzielić mi informacji o podchorążym Henryku K.?
Szofer wpatruje się w Hankę:
- A pani?
- To mój szwagier. • ‘ ‘ - To pani jest panna Korzeniewska? - mówi ze zdumieniem. - A mnie sobie pani nie przypomina?
Teraz dziwi się Hanka;
Szofer pracował z nią razem na Uralu. Dostał się już dosyć dawno do wojska. I dlatego on wygląda o tyle lepiej, a ona o tyle gorzej, że się poznać nie mogli.
- Wie już pani, że pani Ola nie żyje?...
A z Olą było tak. Mąż wystarał się ‘o możność zabrania rodziny. Wów-czas w Rosji robiło się po prostu tak, że żołnierze dzielili się swymi racjami 182 z polską ludnością cywilną. Im więcej tych biedaków zjeżdżało, tym bardziej malały racje.
Przywiózł rodzinę na stację, ale wywieźć mógł tylko Olę. Żołnierze zanieśli ją z dworca do jakiegoś kąta wynajętego przez męża. Tam dogorywała trzy dni i zmarła.
Trzy dni też czekała na stacji kolejowej pozostała rodzina: matka, Jurek i An-tosia. Kiedy dojechali na rano czwartego dnia do Kermine, komendant polskiej placówki na dworcu, którym był współtowarzysz uralskiej niewoli. Wnęk, skierował ich - wprost do kostnicy: „Jeśli pani jeszcze chce zobaczyć córkę”. W kilka dni po otrzymaniu wiadomości o śmierci siostry Hanka, leżąca w stanie zupełnego wyczerpania, otrzymała list od Wnęka. Przysłał go korzystając, że z Kermine szła ciężarówka do Buchary po mąkę. Wzywał ją do skorzystania z ciężarówki i przyjechania do Kermine, . bo „choć liczę na miłosierdzie Boskie, stan matki pani jest bardzo zły”. Ciężarówka ma ruszyć dopiero wieczorem. Wieczorem zajmuje w niej miejsce, ale na próżno. Ci, co mieli jechać, nie zjawiają się. Siedzi całą noc w ciężarówce i myśli o matce.
Na drugi dzień rano już dobrze w dzień - jedzie, ale nie do Kermine. Ciężarówka miała polecenie jechać do Kahane po lekarstwa. W Kahane znowu wszyscy się rozbiegli. Słońce niemiłosiernie praży. Dziewczyna boi się opuścić wóz i siedzi na nim do wieczora. ‘ RuszyU na noc, zbłądzili. Chociaż Kermine odległe od Kahane sto trzydzieści sześć kilometrów, jechali całą noc.
Po trzydziestu sześciu godzinach niewysiadania z wozu, po czterdziestu ośmiu godzinach od otrzymania listu, Hanka dobrnęła do matki. I do Jurka. Antosia gdzieś zapadka w obozie dla wygnańców, gdzie łatwiej było żebrać o żywność.
W uzbeckiej chałupie leżeli matka i syn. Chodzić już nie mogli. Opuchlizna z nich zeszła i zarysował się szkielet... straszny... jak Wtedy u Oli... Jurek ma twarz starego człowieka, całą w zmarszczkach.
O zapylone okienka chałupy uderza śpiew rześkich głosów. To obóz junaków. To tacy jak Jurek!... Ratowani przez przejeżdżające eszelony żołnier-skie, biedne dzieci konające z głodu po stacyjkach trasy, którą szło wojsko, hodowani z całą miłością, z całą troską tych żołnierzy, którzy też nie wiedzieli, co z ich dziećmi się stało.
Jurek podniósł swoją starczą twarz, słuchał i opadł na legowisko. Hanka zakrzątnęła się koło porządków. Śpiew oddalał się jak odchodzące życie. Chora wodziła oczami za córką.
- Skąd ta Hanka bierze w sobie siły? - szepnęła do Jurka. Dwa tygodnie Hanka pielęgnuje matkę. Pomaga jej przewracać się na drugi bok, bo chora nie ma już na to siły. Przychodzą chwile nieprzytomności, coraz dłuższe. Wreszcie biorą ją do szpitala.
W szpitalu wiele młodych, zdrowych pielęgniarek. Hanka słyszy śmiech. Ten śmiech przychodzi do niej z jakiejś przejrzystej powierzchni dawno zapomnia-nych wspomnień życiowych. Za długo pełzała po dnie nędzy. Odwiedza matkę co dzień; trzyma chorą za rękę, ale matka jej nie poznaje. Piątego dnia pobytu w szpitalu - był to 29 czerwca, 1942 roku - wchodzącą do szpitala spotkała jakaś wyfiokowana pielęgniarka:
- O! Panna Haneczka... A pani mamusia już w kostnicy. Kostnica zamknięta, ktoś z kluczem się zapodział... Powtarza sobie: „Trzeba mamusię ubrać, trzeba mamusię ubrać”...
Dopiero wieczorem dostała się do zmarłej. Oddawszy ostatnie posługi, biegła do samotnego cały dzień brata.
- Co się stało? - wlepił w nią wzrok od progu.
Przysiadła przy nim na tapczanie, wzięła starczą męczeńską głowę tak, jak widziała, że to robiła matka. Przytuliła do siebie z całą żarliwością:
- Jurku, zostaliśmy sami.
...Trumien było brak. Pożyczano więc tylko trumnę na dowiezienie do cmentarza. Tam ciało wyjmowano z trumny i kładziono w dół, a trumna wracała. Jurek na pogrzebie nie był, Hanka na próżno starała się o jakieś deski. Wróciła i zaniemogła.
Dziesięć dni leżały dzieci na łasce innych ludzi. Dziesięć dni patrzyły w kwadrat małego okienka, w którym wstawały świty i zasnuwały się zmierzchy. Za tym okienkiem - już nigdzie nie mieli nikogo. Antosia zmarła. W trwodze przed śmiercią - jadła, gorączkowo jadła. W dniu śmierci wykłócała się o chleb.
Czasem w nocy Jurek pytał z niepokojem:
- Hanka, ty. umierasz?...
- Nie, Jurku. Czemu ty nie śpisz?
- Staram się nie zasypiać. Takie straszne sny przychodzą. Zapalała kaganek, żeby mu dodać odwagi. Chyłkiem patrzyła w lusterko; z lusterka widniała zielona pomarszczona twarz. Po dziesięciu dniach gorączka Hanki spadła. Ale Jurek zaczął mieć ataki serca. Dziewczyna cały wysiłek wkłada, aby go ratować. Przychodzi powrotna biegunka. Chłopak czasem nie ma sił podnieść głowy. Punkty sanitarne są tak przeciążone, że do domu wezwać lekarza nie można, a Jurek nie ma sił, żeby na punkt dojść.
Pusta ulico! - Przecież są gdzieś jakieś środki, przyjdzie skądś jakaś pomoc!?...
Pomoc - przyszła. Tak jak przyszła pomoc do Oli i matki. Zapisano ich na transport do Persji, jako sieroty. Znowu począł się wyścig pomocy ze śmiercią.
Wyjazd naznaczono na siódmy sierpnia 1942 roku.
Ale mogły jechać tylko dzieci zdrowe.
Jurek zaciął zęby.
184
Odebrani ^ niewoli - ratowani od śmierci
- Pojadę - powiedział zdecydowanie.
W dniu wyjazdu dwaj żołnierze spletli ręce w krzesełko - donieśli go na peron. Na dworcu czekali od rana do wieczora. Wieczorem, kiedy trzeba było siadać do wagonu - Jurek wstał nadludzką mocą i poszedł. Szaro było. Nikt im się nie przyjrzał. Z trwogą szła za nim siostra, gotowa chwycić go pod ramiona. Ewakuacyjne rozkazy dotyczyły tylko tych dzieci, które miały jakąś szansę wyżycia i odratowania.
W wagonie osunął się na ławkę.
- Jurku!...
- Może wrócę... do Polski... - wyszeptał.
Pociąg z wolna ruszył. Za oknami sunęły wydmy piaskowe - to tysiące grobów polskich, zacieranych przez wiatr. Kermine - co znaczy po uzbecku „Dolina Śmierci” - została za nimi. Jurek nie był na grobie matki. Starał się patrzeć przez okno w kierunku, który wskazywała siostra. Potem ją objął rękami i trząsł się w płaczu. Gładziła jego włosy, myśląc ze smutkiem, że nie mogła pójść pożegnać matczynego grobu, bo nie mogła opuścić Jurka.
Z ponowną siłą przypomniała słowa umierającej - „pamiętaj o dziecku”,..
Ale chłopak w jej objęciach był wiotki i ledwo oddychał.
W pociągu jednak okazało się wielu takich, co dowlekli się resztką woli.
W drodze opróżniono jeden z wagonów, przeznaczając go na sanitarny. Kiedy przenoszono Jurka, sanitariusz powiedział obojętnym, fachowym głosem:
- Po co go pani wiezie? Przecież on nawet do Krasnowodzka nie dojedzie. W Aszchabadzie mają zostawić beznadziejnych. Jurek to słyszy i znowu skądś w nim się biorą siły: kiedy w Aszchabadzie’wchodzą sanitariusze, podnosi się i.o własnych siłach idzie do. ustępu. ,,Bó przecież ciebie w Rosji zostawiliby przeze mnie.”
Zostali w Aszchabadzie ludzie leżący na noszach, z oczami bezbrzeżnie smutnymi. Rozumieli, że tu, po tylu bohaterskich wysiłkach, skończyły się bezpowrotnie ich porywy powrotu do Polski.
‘ •’* ‘ ••• ‘•’ ‘• ‘ •
Trzy dni jechali do Krasnowodzka. Jurek żył. Może się przesili? Są już prze-cież lekarze... lekarstwa... dieta... To nie lepianka w Kara-Kul... Może się przesili... ‘
W Krasnowodzku znieśli go na noszach do ogromnej hali. Po hali idzie komisja sanitarna. Komisja sanitarna już jest coraz bliżej. Jurek zrobił ruch - chciał użyć dawnego triku - powstać, czy choćby siąść. Ale już nie mógł. Komisja - doszła. I ogłosiła wyrok: „Zostawić w Krasnowodzku”.
- Ja zostanę z nim! - woła siostra.
- Pani pojedzie. Doślemy go jak wyzdrowieje.
Sanitariusze go ponieśli do szpitalnego namiotu.
- Niech pani nie histeryzuje.
Patrzyła, tropiła z daleka, żeby nie dostrzegli. Widziała, do którego namiotu go wnieśli. Odczekała. Pobiegła. Wkradła się do namiotu jak suka, której zabrano małe.
- Jurek! Zostaję z Tobą!
- Hanka, jedź! Musisz jechać... Uściskaj ode mnie mocno... Krysię... w Polsce...
Przepędzono ją. Krążyła dookoła namiotów rozbitych na tym piasku... Wpadła do tobołków, wzięła z nich coś, znowu schwytała chwilę, wślizgnęła się do namiotu:
- Jurek... Jureczku!... Przyniosłam ci fotografie... Na kołdrę posypały się fotografie - i ta z ojcem, w Rabce, w białych spodniach przed samą wojną... I ich domek z ogródkiem.
Jurek położył na tym wszystkim przeźroczystą dłoń:
- Nie żal ci, Hanka?
186
- Przecież przywieź... - chciała powiedzieć „przywieziesz”, ale skurcz jej zdławił gardło. Jakby ktoś krzyknął brutalnie: „Nie kłam!”. Wpadli z krzykiem. Że izolacja...
Nawet go nie pocałowała.
*
Potem jechała przez morze. Potem w porcie Pahiewi, na tamtej, perskiej stronie, trzy tygodnie kulgała w swoich podkutych butach od Polskiego Czerwonego Krzyża do Delegatury Ministertwa Opieki Społecznej, od Delegatury do Ewidencji.
Nigdzie nic nie wiedzieli o Jurku.
Potem ją zawieźli do Teheranu, gdzie pracowała jako kelnerka w polskiej świetlicy. Potem zachorowała na tyfus, na zakażenie krwi w nodze, a kiedy w końcu października odzyskała przytomność, otrzymała w Duszpasterstwie akt zejścia Jerzego Korzeniewskiego.
Akt zejścia był wystawiony w dniu śmierci - 10 sierpnia 1942 roku - tego samego dnia, w którym żegnała się z „dzieckiem”.
*
Takie były dzieje wymordowanej rodziny Korzeniewskich.
KLUB TRZECIEGO MIEJSCA ................................ 5
List do Florczaka i bliskich ................................ 7
Część l.ŚWIAT ........................................... 9
Dojutrki ............................................. 10
Stara epoka ........................................... 18
Moce rozbijające ....................................... 23
Impas broniących ...................................... 28
Dwadzieścia pięć lat anarchii .............................. 42
Część 2. EMIGRACJA ...................................... 49
^
Dysproporcje.......................................... 50
Historyzm i możliwości ................................ 50
Królewięta ......................................... 55
Orgia fikcji w cieniu lipy ideologicznej ...................... 57
Jaskrawe światło ....................................... 65
Arogancja wobec Anglików ............................. 65
Chamstwo wobec kraju .......’......................... 67
Ostracyzm wobec wspólemigrantów ....................... 68
Wstydliwy cień ........................................ 74
Kompleks niższości wobec Anglików ....................... 74
Kompleks bezwładu wobec bolszewizmu .................... 79
Kompleks zalapania wobec kraju .......................... 84
KLUB TRZECIEGO MIEJSCA ................................ 87
189
KUNDLIZM ..........................;........,......... 93
Szewc zazdrości kanonikowi, że został prałatem ............... 97
Bezinteresowna zawiść ................................. 97
Organiczna głupota ................................... 100
Polska protekcja - odtrutką na powszechną zawiść .............. 101
Bieda materialna ...................................... 102
Fumy................................................ 104
Jak się psuje człowiek w Polsce? ........................... 105
Śmieszny styl życia towarzyskiego ......................... 108
Rządy z fumami ..................................... 111
Kundlizm ............................................. 117
Korupcja .......................................... 117
Kult niekompetencji .................................. 119
Kliki-w każdym ustrój u poszlacheckiej kultury ............... 119
Sprawa społeczna - zamglona ............................ 121
Wrzesień spadł na Polskę w czasie linienia .................... 122
Wady myślenia ...................................... 123
Hodowla aniołów ...................................... 128
„Czy bijecie kobiety?” ................................. 129
„Czy całujecie je w rękę?” ................................ 129
Jak kształtował się popyt na anioły ........................ 130
„Będziesz maleńką” ................................... 132
Lekceważąca rycerskość ................................ 134
I tu - kończy się z poszlachecką karykaturą ................... 137
DZIEJE RODZINY KORZENIEWSKICH ....................... 139
Dzieje rodziny Korzeniewskich ............................ 141
Opowiadanie Hanki .......................’............. 166
190
Opracowanie techniczne serii
FELICJA ŁUBIŃSKA
Korekta
ZOFIA WOJDYNO
NOTA WYDAWCY
Seria „Dzieła Emigracyjne Melchiora Wańkowicza” obejmuje 8 tytułów książek tego autora opublikowanych poza krajem w latach 1939-1955. Z dorobku tego czytelnik krajowy znał dotąd jedynie fragmenty. Kolejne tomy serii przygotowano do druku na podstawie publikacji wydanych za granicą. Pewne drobne zmiany w tekście wynikają jedynie z uwspółcześnienia ortografii, sprostowania ewidentnych błędów druku bądź potknięć językowych oraz uwzględnienia poprawek wprowadzonych .ręką Autora w toku przygotowywania wznowień.
Wydano na podstawie: M. Wańkowicz, Klub Trzeciego Miejsca, Instytut Literacki,
Paryż
1949; Kundli^m, Wydawnictwo K. Breitera, Rzym-Londyn 1947; Dnieje rodziny Kor^e-
niewskich, National Commitee of Americans of Polish Descent, Inc., Nowy Jork
1944
Zdjęcia z: Dnieje rodziny Korsyniewskich, wydanie z 1944 r.
WYDAWNICTWO POLONIA 1991
Żarn. 2127.
Ark. wyd. 15. Ark. druk. 12.
Skład: WOMIK - Warszawa.
Druk: Tiskarna Dęło, Ljubijana