Jarosław Grzędowicz
Przespać Piekło
To będzie noc po trudnej jawie,
Ta konspiracja wyobraźni.
Ma chleba smak i lekkość wódki
Lecz wybór by pozostać tu
Potwierdza każdy sen o palmach
Sen przerwie nagle wejście trzech
Wysokich z gumy i żelaza
Sprawdzą nazwisko, sprawdzą strach
I zejść rozkażą w dół po schodach
Nic z sobą zabrać nie pozwolą
Prócz współczującej twarzy stróża
Zbigniew Herbert „Odpowiedź”
RONALF KANEN WOR 80C120
Kasta – Robotnik
BLOK 215 POZIOM 70 BOKS 2112 T/IV
Kanen obudził się przed pobudką, zwinięty jak embrion pod swoim szarym, przetłuszczonym kocem. Codziennie budził się o tej samej porze i nie otwierając oczu wiedział, że leży wciśnięty w kąt między ścianą a pryczą, owinięty szczelnie pledem, z rękami obejmującymi podciągnięte pod brodę kolana.
Budził się i wiedział, że za chwilę rozlegnie się przeraźliwy jazgot dzwonka, i że będzie miał dwadzieścia sekund na wstanie z pryczy.
„Wiedział, że równocześnie z dzwonkiem zostanie włączone światło trzech jarzeniówek znajdujących się nad przepierzeniem jego i sąsiedniego boksu, oraz że trzeba się będzie przyzwyczaić do ich sinego, ostrego światła. Jedna z jarzeniówek mrugała w przykrym, przypadkowym rytmie. Mrugała przez cały dzień, i do tego też trzeba się było przyzwyczaić.
Ryk dzwonka wyrzucił go z łóżka. Kanen sturlał się na podłogę. Oślepiony jaskrawym światłem, ogłuszony terkotem pobudki macał na ślepo w poszukiwaniu kombinezonu i butów leżących gdzieś, poza zasięgiem ręki. Jazgot urwał się w chwili, gdy walczył rozpaczliwie, zaplątany w rękawy i nogawki jednoczęściowego przyodziewku. Cisza, która zapadła w tym momencie; byłaby piękna, gdyby nie ryk kilkunaściorga dzieci i wrzask kłótni z okolicznych boksów oraz brzęk błyskającej świetlówki i przeraźliwy pisk jej startera. Zaczął się nowy dzień.
Kanen zaciągnął szarpnięciem oporny suwak i spojrzał na wyświetlacz licznika, znajdujący się nad drzwiami i połyskujący obojętnie w świetle lamp. Współczynnik 4130. Dlaczego tak mało? Wczoraj było prawie cztery dwieście. Ścieląc pospiesznie pryczę, zrobił szybki rachunek sumienia. Niewydajna praca? No, taka jak zwykle. To nie to. Odszczekiwanie nadzorcy? Nic takiego mu znowu nie powiedział. Zresztą, brat nadzorca ledwie się trzymał na nogach i nic nie mógł pamiętać. Ogólnie, za indywidualizm i brak entuzjazmu? Nic nowego. Nie to. Wszystko nie to. Zaraz... Nagle sobie przypomniał. Sala jadalna wczoraj wieczorem przy kolacji. Długi sznur mężczyzn, kobiet i dzieci w identycznych jasnobrązowych kombinezonach, drepczący z wolna do okienka wzdłuż blaszanych, pochlapanych zupą stołów, przy których szczękając łyżkami o miski kończyła jeść poprzednia zmiana. Szedł wolno, z nogi na nogę, w kolejkowym rytmie, z łyżką wetkniętą w kieszeń na piersi kombinezonu i wystukując swoim zwyczajem werbel brzegiem miski o dno kubka.
Szuranie dziesiątków butów, szczęk łyżek, pomruk rozmów i pusty blaszany werbel ginący w tym wszystkim. Smród spalenizny i zapach pary. Głód wyżymający żołądek. I nagle ją zobaczył. Siedziała w kucki przy wyjściu. Dość młoda kobieta w upiornie brudnym i podartym kombinezonie przyciskała do siebie dwójkę całkowicie obojętnych dzieci i mamrotała jakąś bezosobową prośbę, jak litanię bez początku i końca.
Pasożytka. Nic spełniająca podstawowych obowiązków. Ciężar. Żywy trup. Dziewięćset pięćdziesiąt punktów. Przy tysiącu dwustu wyrzucają z boksu, więc czytnik zawiesili jej na szyi. Cykał co jakiś czas, jak zegar odliczający czas do eutanazji. Dno.
Kanen wbił oczy w opatrzone czerwonym numerem plecy poprzednika.
Następny... następny...
Kiedy zjadł kolację, nie było jej już w jadalni. Siedziała na korytarzu, jak przedtem, zwinięta prawic w embrion, apatyczna i znieruchomiała. Wysunął z rękawa przydział składający się z pięciu kwadratowych, gliniastych jak diabli kromek i rzucił jej na kolana. Odszedł pospiesznie, żeby nie widzieć wodnistej wdzięczności w ogromnych, podkrążonych oczach. Myślał, że nikt go nie widział, ale na zakręcie dopędził go brat Danan.
Musimy sobie pomagać – rzucił wesoło. Po czym zakapował, skurwiel. Za taki bezmyślny altruizm trzeba płacić. Ale sześćdziesiąt kilka punktów, skurczybyki!
Tak czy inaczej, oznaczało to sto trzydzieści kredytów pensji i racje żywnościowe klasy C.
No nic. Jeszcze nie musi siadać przed stołówką.
Pięć minut, przeznaczone na przygotowanie do wyjścia, właśnie upływało i wrzaski zza przepierzenia osiągnęły swoje apogeum. Za białą, półprzejrzystą ścianą miotały się niewyraźne sylwetki. Za jedną Edna Ulfer ubierała i popędzała dwójkę przeraźliwie wyjących dzieci, a za drugą Ava Torke usiłowała ściągnąć z pryczy Olfego.
Czwarta pięć, wychodzić!
Zgrzyt dziesiątków odsuwanych drzwi zlał się w jeden łoskot. Korytarz zapełnił się obciągniętymi w brązowe kombinezony zaspanymi ludźmi. Dreptali w dwóch równych rzędach pod ścianami.
– Dobry dzień, bracie Kanen – odezwał się radośnie Unden wynurzywszy się z boksu naprzeciwko.
– Taki jak każdy inny – warknął Kanen.
Unden przestraszył się i zamknął twarz. Jak co rano.
Śniadanie. Znów jarzeniowe światło długiej sali, blaszane stoły i drepczący szereg ludzi do okienka. Szczęk łyżek i melancholijny werbel brzegiem miski o kubek.
– Następny! – warknęła otyła siostra-szefowa, ubrana w brudnobiały kitel narzucony na rozdęty kombinezon. Wyciągnięta po aprowizacyjny żeton pulchna dłoń zawisła w powietrzu, rozcapierzona jak różowa rozgwiazda.
– Klasa C! – wrzasnęła przez ramię w głąb swojego pełnego kotłów i garów królestwa.
Klasa C, więc tylko półtorej chochli glonowego szpinaku zamiast dwóch, tylko jeden kubek słodkawej lury, tylko cztery kromki rozsypującego się chleba zamiast pięciu.
I trudno. Życie toczy się dalej.
Czwarta trzydzieści – kończyć śniadanie. Potem zbiórka i winda. Trzydzieści nieruchomych twarzy oświetlonych przesuwającymi się światłami kolejnych poziomów. Jak co rano. Kanen stał ściśnięty w tłoku patrząc w dół, między nogawkami brązowych kombinezonów, na brudne linoleum podłogi, żeby nie widzieć tych wszystkich apatycznych twarzy, obcych i znajomych do znudzenia zarazem. Platforma zatrzymała się na parterze i można było przestać walczyć z sennością, można było ruszyć za swoim stadem. Na najniższym poziomie nikt nie mieszkał, przynajmniej w stronach znanych Kanenowi. Był przeznaczony do tego, żeby wyjść z właściwej windy, przejść po właściwych korytarzach, kierując się liniami we właściwych kolorach i trafić do właściwego wyjścia, we właściwym czasie. Pętanie się gdziekolwiek bez potrzeby było przestępstwem, bo naruszało porządek. Było też marzeniem i skrytą pasją Kanena.
Idąc swoim szlakiem spotykali inne grupy, codziennie zresztą te same, należące do ich kasty, a czasem i do innych. Wprawdzie tylko Rolników i Kalkulatorów, ale i tak była to unikalna okazja, żeby zobaczyć, jak wyglądają ludzie z innych kast. Poza, oczywiście, Obrońcami. Tych można było spotkać wszędzie, ale nikt jakoś nie miał wątpliwości jak wyglądają.
Dwa skrzyżowania na lewo od windy mijali co rano taką grupę, na której spotkanie Kanen czekał z niecierpliwością. Trzydziestka Kalkulatorów prowadzonych przez osobnika o fizjonomii wieprza, obleczonych w niebieskie kombinezony stawała na sąsiednim korytarzu o czwartej trzydzieści dziewięć, żeby ich przepuścić, zgodnie z prawem drogi. Nie było w tym wydarzeniu nic szczególnie ekscytującego, do pewnego momentu, cztery miesiące temu, kiedy Kanen zobaczył jedną Kalkulatorkę. Zwrócił na nią uwagę, kiedy pewnego ranka odpyskowała grupowemu, czy jak się tam ów wieprz u nich nazywał.
Od tego czasu zaczął ją obserwować. Trzymała się na uboczu grupy, pogrążona w myślach i wyglądało na to, że przynajmniej usiłuje zachowywać się inaczej niż wszyscy.
Miała nie więcej niż dwadzieścia dwa lata, drobną budowę, szczupłą twarz otoczoną burzą ciemnych włosów, smagłą cerę i niebieski kombinezon Kalkulatora. Tyle o niej wiedział. Musiała też mieć, podobnie jak on; masę kłopotów za bezczelność i indywidualizm. Nie znał jej bliżej niż jakiegokolwiek członka Wspólnoty mieszkającego gdzie indziej, a zwłaszcza należącego do innej kasty, niemniej stała się dla niego jedyną bliską osobą w całym tym zatłoczonym mrowisku.
Przynajmniej, dopóki nie poznał Keri i Aetena, a także Weita i Tockego.
Po prostu, przyzwyczaił się, że kiedy mijali korytarz dwadzieścia dziewięć, mógł przez osiem, dziesięć sekund patrzeć na jej drobną figurkę przylepioną do ściany. Kiedyś, kiedy spojrzała na niego, wyszczerzył zęby w najmniej głupawym ze swoich uśmiechów i skinął jej głową. Uśmiechnęła się szeroko i pomachała mu ręką. Przy odrobinie dobrej woli można to było wziąć za próbę kontaktu poza kastami, co kosztowałoby oboje co najmniej po dwieście punktów. Na myśl, że mógł ją tym wpędzić w niezłe tarapaty, zrobiło mu się zimno i najsurowiej zakazał sobie na przyszłość podobnych wybryków. Jednak te parę sekund codziennie, kiedy ją widywał, stało się jedynym momentem dnia, na który warto było czekać.
Doszli wreszcie do korytarza dwadzieścia dziewięć. Grupa Kalkulatorów stała na swoim miejscu, ale jego małej, ciemnowłosej dziewczyny między nimi nie było. Przebiegł rozpaczliwie wzrokiem po ich twarzach, ale nie było wątpliwości. Dziewczyna zniknęła. Zrobiło mu się jakoś pusto i poczuł jak bardzo jest samotny w zatłoczonym korytarzu. Powlókł się dalej, zachodząc w głowę co się mogło stać, i usiłując poskromić idiotyczną chęć do odwracania się. Mogła się oczywiście rozchorować i zostać w boksie ograniczając pracę do sprzątnięcia korytarza, w tym wypadku jutro, najdalej pojutrze pojawiłaby się znowu. To jednak zdarzało się rzadko. Mogła też zostać przeniesiona na inny odcinek, do innej grupy, albo do diabła, do innego bloku i tego obawiał się najbardziej. Wystarczyłoby, żeby znalazła się w grupie przechodzącej tym korytarzem dwie minuty później, a nie zobaczyliby się już więcej. Zresztą tak czy owak, nie miało to właściwie żadnego znaczenia. Kobieta z innej kasty była dla niego niedostępna jak senne marzenie.
Pogrążony w ponurych medytacjach, ocknął się w komorze wyjściowej. Na widok dwóch olbrzymich Obrońców ubranych w białe, plastykowe zbroje, przestraszył się zupełnie odruchowo, po chwili jednak opanowała go całkowita apatia. Obrońcy przeszukiwali ich obojętnie i rutynowo. Podchodząc spojrzał w białą kanciastą maskę hełmu, i zobaczył swoje odbicie w czarnych goglach. Nuda, spokój i rutyna. Stanąć na żółtej linii. Podwójne uderzenie nad łokciami wyrzucające ręce w górę. Dwa lekkie kopniaki w wewnętrzne strony łydek rozstawiające nogi na właściwą szerokość, pchnięcie między łopatki przybijające dłonie do ściany. Potem dłonie w grubych rękawicach przebiegające po ciele. W porządku. Następny. Rutyna i spokój. Nuda. Ergonomiczne rękojeści neuronowych biczów sterczące spokojnie z kabur na biodrach i obojętne, plastykowe maski hełmów.
Rozległ się trzask ogromnych rygli; zewnętrzne wrota turkocąc uniosły się w górę. Było już prawie jasno, z szarego nieba mżył drobny deszczyk. Kanen postawił kołnierz waciaka, wepchnął ręce w kieszenie i wyszedł, stąpając ostrożnie w gliniastym błocie. Olbrzymia bryła czwartej termitiery piętrzyła się na nim, oświetlona tylko rzędami skierowanych w dół niebieskich, punktowych reflektorów. Kawałek dalej, grupa Rolników w zielonych kombinezonach maszerowała smętnie po nierównym chodniku. Gdzieś w oddali terkotał helikopter Obrońców. Dwóch wałęsało się bez celu przy wyjściu, a ich białe pancerze lśniły lekko w porannej mżawce. Przy następnych wrotach stał płaski, kwadratowy transporter i czterech Obrońców, którzy na coś czekali. Kanen przecisnął się na bok grupy i stanął na chwiejącej się płycie chodnika, na której było trochę mniej błota niż gdzie indziej. Mżyło, autobusu nie było widać. Obrońcy przy sąsiednim wyjściu stali dalej, w sobie tylko wiadomym celu. Kanen marzył o tym, żeby móc słyszeć ich tajemnicze rozmowy, prowadzone przez interkom od hełmu do hełmu przez wszystkie korytarze i sektory. Drugie wyjście zaterkotało i jego wrota uniosły się do góry. Z wnętrza wyszli dwaj Obrońcy prowadząc między sobą jakąś drobną sylwetkę ubraną w niebieski kombinezon kalkulatora. Kanen poczuł lodowaty strumyczek ściekający w dół po kręgosłupie. Zobaczył drobną figurkę mniejszą prawie o połowę od każdego z Obrońców, wspinającą się po trzech metalowych schodkach do tylnego włazu. Ujrzał jeszcze pochyloną głowę zakrytą długimi, ciemnymi włosami i ruszył w tamtą stronę jak lunatyk. Obrońca usłyszał kroki na chodniku i odwrócił do niego obojętną, plastykową maskę.
– Zjeżdżaj stąd pętaku – zatrzeszczało w głośniku. Kanen stanął patrząc, jak dwie białe kukły wskakują do transportera. Właz z wizgiem zamknął się za nimi. Obrońca zrobił krok w stronę Kanena i raptem pchnął go w ramię.
– Powiedziałem spieprzaj, no ruszaj się... głuchy jesteś?
Kanen poleciał ze dwa kroki do tyłu i wdepnął w kałużę, ale stał. Transporter zaszumiał, uniósł się do góry, zapalając dwa skierowane w dół reflektory. Czerwony i niebieski.
Zaklekotał plastyk kabury i przedstawiciel władzy znów zwrócił się w stronę Kanena, ale tym razem miał w ręku neuronowy bicz. Krótka lśniąca rurka zakończona czarną rękojeścią kołysała się niedbale zaczepiona nylonową pętlą o potężny nadgarstek.
– Mam ci pomóc? – zagrzechotało za czarną, metalową kratką głośnika. Rozległ się syk wyładowania, które na ułamek sekundy połączyło udo Kanena z głowicą bicza. Poczuł eksplozję ognia zamieniającą wszystkie nerwy uda w rozpalone druty. Do niczego niepodobny skrzek wydarł mu się z pomiędzy ściśniętych skurczem szczęk. Zobaczył snop czerwonych iskier, a potem własną dłoń wciśniętą w błoto i zorientował się że wpół leży na chodniku. Wszystko trwało ułamek sekundy. Transporter był już wysoko. Przechylił się i zniknął w górze. Kanen podciągnął kolana i zaczął się opornie podnosić.
– Ach, nasz brat się potknął – zauważył drugi Obrońca z prawdziwą troską w głosie. Kanen stanął ostrożnie na porażonej nodze usiłując usunąć przynajmniej skurcze chwytające go od biodra po stopę. Cało udo rwało, tak, jakby ktoś wypruwał z niego nerwy.
Pomyślał, że dobrze by było mieć teraz spawarkę. Albo lepiej palnik. Ee... nic z tego. Obrońca złamałby mu kark jednym uderzeniem, zanim by zdążył doskoczyć. Odwrócił się i pokuśtykał z powrotem do grupy. Obrońcy dali mu spokój. Tamci upychali się właśnie w budzie autobusu. Grupowy usłyszał kroki Kanena i odwrócił się gwałtownie.
– Gdzie się szwendasz! – syknął mu wściekłe prosto w twarz. Źrenice miał drobne jak główki zapałek i dyszał z nienawiścią. Miał nieświeży oddech. Kanen patrzył mu w twarz z obojętnością cegły. Teraz już guzik go to wszystko obchodziło. Asanen podyszał jeszcze chwilę, po czym opanował się z najwyższym trudem.
– Pilnuj się, bracie Kanen – wycedził zimno. – W tej grupie jest niewielu takich jak ty.
– Nie wątpię – rzekł Kanen. – Za to jest wielu takich jak ty.
– Któregoś dnia powiesz o jedno słowo za dużo. Od dawna mam cię na oku. Zarabiasz sobie na poziom specjalny.
– Co ty powiesz – zauważył Kanen zmęczonym tonem i odwrócił się, wchodząc na schodki autobusu.
Autobus był pancerny, z oknami zabezpieczonymi stalową siatką – dla ochrony przed Hejterami, których zdziczałe bandy włóczyły się po pustkowiach mordując każdego, kto im się nawinął. Od tego też byli Obrońcy.
Kanenowi było wszystko jedno. Stał stłoczony między cuchnącymi potem, smarem oraz pleśnią workami drelichowych kurtek i patrzył tępo przed siebie.
O niczym nie myślał, nie był pogrążony w rozpaczy. To miało przyjść później. Jak ból z ran w wypadku, który naprawdę czuje się dopiero później, gdy szok już minie. Zdarzyło mu się już widzieć stężałe twarze ludzi którzy utracili to czym żyli i którym jest już wszystko jedno. Widywał takie twarze każdej jesieni, kiedy zabierano dzieci kończące trzeci rok życia na poziom edukacyjny.
Właściwie się nie znali. Patrzyli na siebie czasem i to wszystko. Nie zamienili ani jednego słowa. Nic o niej nie wiedział. Absolutnie nic. Kochał ją. Chciałby tylko móc co rano na nią popatrzeć. Przez dziesięć sekund. Nic więcej. Ale nie, musieli mu ją zabrać. Koniec. Nie ma jej. Człowiek, którego oni zabierają praktycznie umiera. Być może, ona nawet stamtąd wróci, ale to będzie już ktoś inny. Ta, na którą spoglądał co rano, odeszła. Poczuł coś, czego nie czuł od wielu lat: zapiekły do oczy. Poczuł skurcz w gardle. Trzymaj się Kanen. Trzymaj się przyjacielu. Nic, absolutnie nic nie możesz zrobić. Najwyżej możesz im to zapamiętać. Jeszcze tę jedną rzecz. Zapamiętać do lepszych czasów. Marna pociecha. Jednak mu dopiekli. Nie przypuszczał, że ma jeszcze taki słaby punkt, w który można uderzyć. Można, okazuje się, i to łatwo. Prawie że go złamali i to niechcący. Tak działa Wspólnota. Nieskończona jest skuteczność Mechanizmu. Niezbadana jest mądrość mrowiska. Tako rzekłem ja, mrówka. Jedno z ziarenek piasku tworzących piramidę. Po co?
Myśli przetaczały mu się po głowie bezwładnie jak puste beczki. Nie chciał myśleć. Chciał spać. Zwinąć się w jak najciaśniejszy kłębek, nakryć kocem po głowę i uciec od tego wszystkiego w sen tak głęboki, że niedostępny dla niczego z zewnątrz. I już się nie budzić. Albo lepiej, obudzić się w jakimś lepszym świecie. Sen był jego specjalnością. Zasypiał w ciągu kilkunastu sekund, w ostrym świetle jarzeniówek, przy wtórze wrzasków życia rodzinnego z okolicy. Zapadał w sen jak w studnię, błądząc wśród niezwykle plastycznych obrazów i wizji. A potem go budzili. Ciekawe, że im było gorzej, tym bardziej chciało mu się spać.
Na razie był otumaniony. Marionetka bez sznurków. Po prostu patrzył przed siebie, a w głowie przelewał mu się informacyjny bełkot.
Kiedy przyjechali na miejsce, wysiadł ze wszystkimi na wielkiej, ciągnącej się po horyzont równinie pokrytej rozjeżdżonym, gliniastym błotem, z barakami ciągnącymi się całymi kilometrami, klekotem maszyn i bełkotliwym mamlaniem wielkich betoniarek. Wszystko było zardzewiałe i pokryte plamami betonu. Wszędzie mrowili się ludzie w jednakowych, brązowych kombinezonach, szczękały łopaty i łomotały dźwigi.
Budowano nową Termitierę. Kanen dreptał ze wszystkimi, patrząc tępo przed siebie. Milcząc, założył na twarz kwadratową maskę z blachy i ołowiowego szkła i zaczął jak co dzień pełznąć wśród stalowej pajęczyny rusztowań, spawając podawane mu przez dźwig pręty. Nie odzywał się do nikogo, ani nie przerywał pracy wpatrzony w swoje prywatne, kopcące i sypiące iskrami słońce. Przestawał tylko wtedy, kiedy obwodowym traktem przejeżdżał wóz patrolowy. Kanciasty i przysadzisty, bez widocznych szyb ani drzwi, koloru okopconej blachy, toczył się wolno, kołysząc na wielkich żłobionych kołach, wyjąc silnikiem na niskim biegu. Kanen unosił głowę i odprowadzał go wzrokiem, na szczęście przez swoją ochronną maskę. Potem znowu zapalał strumień syczącego piekła i pochylał się do pracy. Milcząc zjadł obiad i znowu wrócił do spawania. Pręt po pręcie, kątownik po kątowniku, budował takie samo piekło, jak swoje własne. Dla przyszłych pokoleń.
Pod wieczór, kiedy półmrok zgęstniał i rozległo się wycie syren, zaczęto wyłazić spomiędzy rusztowań oraz bloków betonu. Następnie ruszano grzęznąc gumiakami w rzadkim gliniastym błocie w kierunku zardzewiałych blaszanych baraków, żeby zdać sprzęt i zażyć rzadkiego luksusu prysznicu.
Kanen na dobre ocknął się dopiero w prowizorycznej łaźni, gdzie znalazł go Yeat.
Stał właśnie pod anemicznym strumyczkiem lodowatej wody o metalicznym posmaku, ciurkającym z zardzewiałej rury, kiedy Yeat przepchnął się do niego, w nagim namydlonym tłumie i stanął pod sąsiednim prysznicem.
– Cześć – mruknął – Dzisiaj jest spotkanie u Aetena. Dasz radę?
– Mhm – mruknął Kanen, unosząc głowę ku leniwym strumyczkom zimna i usiłując zdrapać zeskorupiałą glinę przynajmniej z twarzy. – Spróbuję. Zobaczę czy się da. Ale mają na mnie oko.
– Kto?
– Grupowy, nadzorca, starszy sektora, wymień kogoś, kto ci przyjdzie do głowy, a na pewno ma na mnie oko. Cały świat.
– Odbiło ci już?
– A dlaczego miałbym być wyjątkiem?
– Niedługo powiesz, że masz wszystko w dupie.
– Mam wszystko w dupie.
– Witaj wśród współwyznawców. Widziałeś starego Finwena?
– Nie. Już trzy dni go nie widziałem.
– No, to już go chyba nie zobaczysz. Podobno zachorował.
– Zachorował?
– No, na szklicę. To by było po starym Finwenie?
– Cholera, szkoda – zmartwił się Kanen. – Drani jakoś to dziadostwo nie rusza. Jego dotąd nic nigdy nie zmogło.
– Ale tym razem się nie wymiga. Na szklicę nie ma mocnych.
– Kończyć! – wydarł się nadzorca. – Druga grupa, przygotować się!
– Cześć! – syknął Yeat. – Przyjdź dzisiaj. Po kolacji.
– Cześć. Przyjdę.
Kanen wcisnął się do zatłoczonego autobusu i przepchał do ściany. Dźgając wściekle łokciami, zrobił sobie trochę miejsca i przykucnął obejmując kolana dłońmi szedł drogą. Było ciepło, gładki asfalt uginał się sprężyście pod nogami. Słońce przedzierało się przez gałęzie sosen znacząc na drodze złocistą mozaikę. Szumiący, sosnowy las ciągnął się po obu stronach szosy – wiedział, że to jest las, i wiedział że to sosny, choć nigdy czegoś takiego nie widział. Szedł z rękoma w kieszeniach, nie wiedząc dokąd, i nic go to nie obchodziło. Nie chodzi o to, żeby dojść, jeżeli można po prostu iść. Jak dojdziesz, to zobaczysz gdzie. Pachniała żywica. Nie musiał iść – mógł się zatrzymać, ale nie musiał się zatrzymywać – mógł iść.
Zapachniało dymem i Kanen wyszedł na wiatrołom otwierający się po prawej stronie drogi. Pośród malin i mchu płonęło z trzaskiem ognisko, a dym owiewał pogięty kociołek wiszący na przełożonym przez pałąk drągu. Kanen stanął (bo wcale nie musiał iść dalej) więc zrobili mu miejsce, a on usiadł. Jeden z trzech nieznajomych wyciągnął rękę i podał mu parujący aluminiowy kubek. Nie odzywali się. Trzaskał ogień, a w oddali wołała kukułka. Było cicho grupowy kopnął go po raz drugi. Kanen otworzył oczy.
– Tu nie sypialnia. Miejsce se znalazł. Wypieprzaj z wozu, ale już!
Kanen wstał z wysiłkiem. Pociemniało mu w oczach. Chwycił się framugi i wyszedł z autobusu. Było zimno. Wilgotny wiatr przewiewał go na wylot. Dołączył do grupy (przez całe życie, musiał dołączać do grupy, ot co) po czym powtórzyli cały poranny rytuał wyjścia, tylko w odwrotnej kolejności.
Po dojściu do swojego boksu Kanen zdjął watowaną kurtkę i rozpiął nieprzepisowo kombinezon pod szyją. Następnie zasunął drzwi boksu (jak przystało na aspołecznego wyrodka) i usiadł na pryczy. Grupowy otworzył drzwi i zwymyślał go, po czym zablokował drzwi na stałe i wlepił mu karne sprzątnięcie korytarza (jak to było w zwyczaju w stosunku do aspołecznych wyrodków).
Wieczór przebiegał normalnie. Po kolacji, na którą złożyły się cztery kromki chleba, odrobina margaryny i kawałek sztucznego sera z kubkiem zalatującej bromem i jakimiś środkami farmakologicznymi kawy, wydano wypłatę. Kanen otrzymał uposażenie według aktualnie obowiązującej go klasy C, to znaczy sto trzydzieści kredytów. Zapłacił siedemdziesiąt kredytów (składka żywnościowa) plus dziesięć kredytów (fundusz lokalowy) oraz dziesięć kredytów dobrowolnej składki na Fundusz Rozwojowy. Po oddaniu Ulferowi ośmiu kredytów długu, pozostało mu trzydzieści dwa. Po dłuższym namyśle kupił jeszcze butelkę syntetycznego alkoholu (dziesięć kredytów) i paczkę papierosów „Termity” (dwa kredyty) po czym ruszył do boksu.
Postawił butelkę na stoliku i otworzył paczkę papierosów. Do palenia nadawało się szesnaście, trzy mogły dostarczyć tytoniu na skręty, jeden nie nadawał się do niczego.
Kanen usiadł na pryczy, splótł dłonie i zwiesił je między kolanami. Kończył się dzień. Jeszcze parę godzin wytchnienia i przyjdzie następny. Identyczny. A po nim jeszcze jeden i tak do końca. Co byś nie zrobił, nie będzie od tego ucieczki. Nie będzie ucieczki od tego obskurnego boksu, mrugającej jarzeniówki ani od tego czasu przed snem, kiedy można tylko siedzieć na pryczy i czekać. Nie będzie ucieczki od samotności, od tego wrzeszczącego i kotłującego się dookoła tłumu, od strachu i od czekania. Któregoś wieczora przyjdą po niego i wtedy czekanie się skończy. Wyjdą z windy, połyskując białymi ochraniaczami, ze skrzypieniem podeszew, w nagłej, przerażonej ciszy i ruszą środkiem korytarza. Ludzie będą się odwracać, będą się robili niewidzialni i przeźroczyści. Będą się chować, uciekać, nie ruszając się z miejsca. A oni przyjdą po niego. Wtedy wszystko skończy się szybko. Zabiorą go gdzieś na dół, na Poziom Specjalny, gdzie leczy się nieprzystosowanych. Leczy się pracą w kopalni, biciem, głodem, neuronowymi biczami, karcerem, przemówieniami, krzykiem, strachem, tyfusem, czerwonką i szklicą.
Tu przynajmniej nie biją, nie ma karceru i tyfusu. Szklica jest wszędzie. Codziennie ktoś znika, a asenizatorzy wynoszą do zsypu czarny, niekształtny worek. Matula epidemia. W niej ostatnia nadzieja. Może zaniknie ci oczy, zanim dorwą cię Obrońcy.
Poziom Specjalny... ona była taka mała... bezbronna. Poziom Specjalny. Westchnął. Na to jest tylko jedno lekarstwo, Kanen, i zażyj je zanim nie będzie za późno. Butelka stała na stoliku. Sięgnął po nią, odbił szybkim desperackim ruchem, ale jakoś nie pękła. Mozolnie zdjął nakrętkę. Sięgnął po plastykowy kubek, ale nie zdążył się napić. Charkot głośnika postawił go na nogi, zanim jeszcze pojął, co się stało.
– NATYCHMIAST ZBIÓRKA NA KORYTARZU! ZOSTAWIĆ WSZYSTKO I WYCHODZIĆ!
Słodki Boże! Co się dzieje?! Inspekcja? Absurd! O tej porze? Obrońcy? Rewizja? Selekcja? Boże, co jest? Jak rewizja, to koniec. Zachowując spokój wyszedł na korytarz, i zajął miejsce w podwójnym szeregu, jak rano. Twarze wokół były przerażone i nie mniej zgłupiałe od jego własnej.
– UWAGA! W DNIU DZISIEJSZYM, SPOTKAŁO WAS ZASZCZYTNE WYRÓŻNIENIE. BRAT OPIEKUN POSTANOWIŁ NAGRODZIĆ WASZĄ OFIARNĄ PRACĘ DLA DOBRA WSPÓLNOTY I URZĄDZIŁ DLA WAS IGRZYSKA. ZACHOWUJĄC SPOKÓJ UDAJCIE SIĘ DO HALI ROZRYWKOWEJ.
Kanen oparł się plecami o drzwi i wypuścił z płuc powietrze. Poczuł, że trzęsie nim histeryczny chichot. Igrzyska! Ludzie w korytarzu wyglądali jakby im się lepiej na świecie zrobiło. Uśmiechnęło się do nich szczęście. Igrzyska! To ci niespodzianka, bracie! Pamiętają o nas – Igrzyska zrobili. Byłeś ostatnio w cyrku? Ten rudy, myślałem że skonam!
Hala Rozrywkowa Cyrku była zalana światłem reflektorów i szczelnie wypełniona wrzeszczącym, brązowym tłumem. Mogła pomieścić jakieś pięć tysięcy osób. Przeszli ściśnięci miedzy dwoma rzędami Obrońców z neuronowymi biczami w rękach i zostali poddani po kolei trzem rewizjom: przy wejściu do Hali, w drodze i przy wejściu do sektora. Odbierano bezlitośnie alkohol i przeszukiwano kombinezony – miedzy zwolennikami różnych Gladiatorów często, gęsto dochodziło do bijatyk. Następnie, spychany, szamoczący się i poszturchiwany tłum wtłaczano w rzędy plastykowych ławek. Kanen poddał się tej całej procedurze biernie i w końcu zasiadł na niewygodnej plastykowej listwie ściśnięty między sąsiadami. Po piętnastu minutach Hala była pełna do ostatniego miejsca. (Brat Opiekun bardzo dbał o odpowiednią frekwencję). Igrzyska są właściwie jedyną formą rozrywki niższych Kast (wyjąwszy filmy wychowawcze) i dlatego nie trzeba do nich nikogo zmuszać lub zachęcać. Są obowiązkowe właściwie tylko dla porządku. Lubią je wszyscy.
Kanen ich nie znosił.
Zapalono punktowy reflektor i skierowano go na balkon obwieszony czarno-czerwonymi flagami Wspólnoty. Tłum zamilkł w nabożnym milczeniu, aż na balkonie, pomiędzy szeregami Obrońców, pojawiła się sylwetka ubranego w biały uniform, łysego jak pieczarka faceta. Białe indywiduum wznosiło rękę i w tłumie wybuchał wrzask dzikiego entuzjazmu. W tym momencie należy otworzyć szeroko usta. To robi odpowiednie wrażenie.
Po bardzo krótkim przemówieniu (dwadzieścia dwie minuty), przerywanym nieregularnie chóralnymi, absolutnie nie pozwalającymi zasnąć okrzykami, oświetlenie przygasło.
Paliły się tylko jaskrawe reflektory oświetlające okrągłą arenę. Potem zagrała hałaśliwa, entuzjastyczna, podniosła, zupełnie nie do przyjęcia muzyka, i otwarto wrota. Tłum oszalał. Nieartykułowane skandowanie, zwielokrotnione echem wysoko sklepionej Hali brzmiało jak odgłosy wszystkich piekieł, a Gladiatorzy szli pomiędzy szpalerami Obrońców unosząc łaskawie potężne łapy. Wyszli na arenę i stanęli szeregiem. Wysocy, przystojni, wspaniali. Nie mieli kombinezonów. Mieli miękkie, wysoko sznurowane buty, czarne spodnie i skórzane paski na przegubach. Na głowach nosili czarne kaptury z otworami na oczy. Przepasani byli szarfami w rozmaitych kolorach i o te kolory kibice wszczynali burdy, co było, zdaniem Kanena zupełnym już zawracaniem głowy, bo poza nimi Gladiatorzy nie różnili się pod żadnym względem. Pewnie się tymi szarfami wymieniali.
Gladiatorzy mieli po dwa metry wzrostu i około stu kilogramów wagi. Symbolizowali Dobro.
Czy może być coś bardziej emocjonującego niż walka? I coś bardziej fascynującego, niż walka dobra ze złem?
W pierwszej rundzie zło reprezentowało trzech schwytanych niedawno Hejterów. Byli odrażający. Niechlujni. Żadnych schludnych kombinezonów, takich-samych-dla-wszystkich. Mieli obszarpane motocyklowe stroje. Jakieś powyciągane Bóg wie skąd skórzane kurtki. Jakieś wysokie, spinane buty, części umundurowania Obrońców, ćwieki, łańcuchy, metalowe odznaki, odrażające barwne symbole: czaszki, błyskawice, orle skrzydła, demony, płomienie. Żadnej dyscypliny i organizacji. Żadnej władzy i kontroli. To Uciekinierzy, mordercy wyjęcie z pod prawa, dzicy zwyrodnialcy – Hejterzy. Ohyda. Mieli około stu sześćdziesięciu-siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i około sześćdziesięciu kilogramów wagi. Nie zabito ich jak innych. Dano im jeść. Nie zabrano cudacznych, błazeńskich strojów. Nawet nie ogolono głów, a teraz zdjęto kajdanki. Pozwolono walczyć. Po jednym.
Na arenie zostało ich dwóch. Gladiator i Hejter. No i spiker, obok, w plastykowej budce.
– Jak się nazywa nasz bohater?
– Tornen – zgrzytnął stalowym głosem zamaskowany osobnik.
– Uwaga, bracia: Tornen. Wszyscy go znacie. Tornen-Błyskawica stanie dziś w obronie Sprawiedliwości i Wspólnoty. – A ty, jak się nazywasz?
– Bjorve, gnojku. Zapamiętaj... – przeraźliwy pisk mikrofonów.
– To imię straciłeś, kiedy uciekłeś, zdrajco. Pytam jak cię tamci nazywali.
– Nazywali mnie Bjorve. To moje imię. Nie ty mi je dałeś i nie ty zabierzesz.
– Patrzcie bracia, jaki hardy. Cieszysz się, że wróciłeś do Wspólnoty? (Śmiechy. Tak, bo to był dowcip.)
Zadęto w trąby. Uderzono w bębny. Wrzaśnięto. Zaczęło się.
Hejter w porównaniu z Gladiatorem był naprawdę mały. Za to naprawdę zawzięty. Nie miał żadnych złudzeń, ale rzeczywiście postanowił walczyć. Gladiator natomiast chciał się pobawić. Po prostu, pobawić się z chudym chłoptysiem, którego mu postawili i rozgrzać trochę przed prawdziwą walką, kiedy dadzą mu jakiegoś godniejszego przeciwnika. Trzeci z tych oberwańców byłby niezły. Największy i najostrzejszy. Podobno mieli kłopoty, jak go brali. Tamta walka będzie na noże, a Tornen uznawał tylko taką walkę. Prawdziwa była tylko wtedy, gdy czuł ciężką klingę bojowego noża w dłoni. I tylko na śmierć i życie. Sportowe, prawie bezkrwawe pojedynki z innymi Gladiatorami go nie podniecały. Tornen uwielbiał zabijać i robił to finezyjnie. Wszyscy w Hali to wiedzieli i uwielbiali go.
Kanen go nienawidził.
Tornen bawił się. Podskakiwał rytmicznie po arenie, przepuszczając wściekłe ataki Hejtera pod pachą, posyłając go na barierę pod lekkim napięciem, podcinając mu nogi. Publiczność bawiła się świetnie. Kanen był wściekły. Zawsze miał nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto załatwi któregoś z tych wielkich, wypasionych bydlaków. Nigdy się to jakoś nie zdarzyło.
Gladiator zachowywał się jak baletnica, mizdrzył się kokieteryjnie do przeciwnika, wyginał ponętne biodro, posyłał mu całusy. Publiczność wyła. W innym przypadku Tornen nie zapomniałby o obronie. Jednak był zbyt zajęty błaznowaniem i kompletnie zlekceważył Hejtera. Bjorve wypatrzył odpowiedni moment i z całej siły grzmotnął Tornena kopniakiem między nogi. Publiczność zamarła ze zgrozy i porwała się z miejsc. Kanen omal nie wrzasnął z radości. Pomyślał, że powinien zacząć skandować: „Bjorve!” Cóż, powinien tak zrobić. Natychmiast sam by się znalazł na arenie.
Każdy inny człowiek na miejscu Gladiatora skręcałby się z bólu na ziemi co najmniej przez kilka minut. Ale nie Tornen-Błyskawica. Skurczył się wprawdzie, ale zmiótł przeciwnika z drogi potężnym ciosem zadanym na odlew, podszedł do bariery (natychmiast wyłączono napięcie) i oparł o nią oddychając chrapliwie.
Bjorve usiłował stanąć na nogi, ale zataczał się i przewracał. W końcu wstał i uniósł pięści. Z prawego ucha potoczyła mu się purpurowa smużka, połyskując w świetle jupiterów. Tornen odzyskał już władzę w nogach i czekał na niego. Opanowała go furia.
Dalej potoczyło się już szybko, chociaż Hejter Bjorve walczył do końca. Gladiator dwoma uderzeniami roztrącił jego uniesione pięści i w ciągu dwóch sekund zadał sześć błyskawicznych ciosów. W splot słoneczny – pozbawiając oddechu, w obojczyk – łamiąc go, w najniższe żebro, w nasadę nosa, dwa w węzły chłonne pod uszami. Bjorve stał przez ten nieskończony, wieczny moment, miotany ciosami jak szmaciany pajacyk. Tornen płynnym, baletowym ruchem obrócił się na lewej nodze, piętą drugiej trafiając przeciwnika pod ucho i zmiatając go pod barierę areny jak mokrą szmatę. Potem przyklęknął, opierając mu kolano między łopatkami i chwycił oburącz za włosy. Wiwatujący tłum zamilkł w napiętym oczekiwaniu. Kanen odwrócił wzrok. Trzy rzędy za nim młoda kobieta o falujących blond włosach siedziała, wpatrując się w arenę z wyrazem fascynacji w szeroko otwartych oczach, i wolniutko wodziła koniuszkiem języka po wardze rozchylonych w drapieżnym uśmiechu ust. Jakby zlizywała z nich krew. Zrobiło mi się niedobrze. Spojrzał na arenę. Gladiator poprawił kolano przyduszające hejtera do ziemi i raptem szarpnął
szarpnął
szarpnął...
Bjorve zatrzepotał w drgawkach. Jego niemożliwie uniesiona twarz była papierowo blada. Z roztwartych ust pociekł strumień krwi i chlusnął na arenę.
Czy może być coś bardziej emocjonującego niż walka? I coś bardziej fascynującego niż walka dobra ze złem? Zwłaszcza, gdy dobro zawsze zwycięża?
Tłum ryknął. Eksplodował histerycznym wrzaskiem entuzjazmu. Potem spiker mówił jeszcze coś, coś ogłaszał i wynosił Tornena – obrońcę Wspólnoty pod niebiosa, ale Kanen tego nie słyszał. „To ty tam leżysz”, pomyślał. „Za każdym razem umiera jakaś część twojej istoty. Jakiś kawałek ciebie zdycha tam, twarzą w brudnym piachu. Drga ze skręconym karkiem w kałuży własnej krwi i rzygowin. Krew z twojej krwi – wolny człowiek.”
Bjorve – Hejter skonał. Ogłoszono chwilę przerwy i znów zagrała orkiestra, a dwaj asenizatorzy rozwinęli czarny, foliowy worek, wturlali do niego Hejtera i zaciągnęli suwak. Następnie już jako lśniący pakunek wrzucili na wózek i wywieźli. Arenę posypano świeżym piaskiem i zaczęło się na nowo.
Wprowadzono następnego Hejtera, półżywego ze strachu dzieciaka, który szarpał się i usiłował uciekać przez podłączoną do prądu barierę areny. Zapowiadało się na świetną rozrywkę, ale Kanen miał już tego serdecznie dosyć. Wstał i przepychając się między rzędami zatłoczonych ławek ruszył do przejścia między sektorami, aż dotarł do kordonu Obrońców.
– Dokąd? Na miejsce! – szczeknął głośnik hełmu. Obrońca stukał rytmicznie końcem neuronowego bicza w otwartą dłoń. Był wyraźnie znudzony.
– Muszę wyjść do ustępu – zaczął Kanen i gwałtownie nabrał oddechu, ponieważ koniec bicza wbił się w jego dołek.
– ...estem...ory – wystękał.
– Tylko migiem – powiedział znudzonym głosem Obrońca. – Za dwie minuty widzę cię tu z powrotem, nie tak? – To ostatnie miało być jakimś pytaniem, bo obleczony w plastyk stróż bezpieczeństwa wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
– Tak, oczywiście – zapewnił z całym uczuciem Kanen. Ruszył pod górę, popychany i poszturchiwany biczami aż dotarł do wyjścia. Zagadnięty Obrońca mruknął coś i odszedł. Może był po prostu nieśmiały. Wszedł do służbówki, skąd wyjrzał jakiś wyższy rangą.
– Czego? – warknął i spojrzał do wnętrza, w którym przechowywano zakwestionowany alkohol, a właściwie jego resztki.
– Dzie się pętasz?
– Jestem chory, muszę wyjść – wyznał Kanen.
– A, wypierdzielaj – podniósł głos. – E, trzysta dziesięć, weź idź z nim.
Pojawił się ogromny nawet jak na Obrońcę drab i klnąc zawzięcie pchnął Kanena w ramię. Miał poobijane ochraniacze.
– Już, ruszaj się, bo mnie opiją.
Na korytarzu skandowanie tłumu dochodziło z daleka, jako przytłumiony łoskot, zwielokrotniony echem. Było pusto, nienaturalnie pusto, jeżeli nie Uczyć grup Obrońców stojących to tu, to tam lub pętających się bez celu. Obrońcy. Białe kwadratowe sylwetki, tkwiące jak posągi przy wylotach korytarzy i windach.
Pod ścianą ktoś stał oparty na wyciągniętych rękach, ledwo widoczny zza opiętych plastykowymi zbrojami pleców. Rozległ się krzyk i Kanen spojrzał w tamtą stronę w sam raz, aby zobaczyć błyskawiczny ruch jednego ze strażników i walące się na ziemię ciało. Rozległ się trzask wyładowania oraz dziki wrzask. Człowiek wzywał pomocy. Ciekawe od kogo?
Skandowanie tłumu nadchodziło głuchymi falami, jak szum morza.
Dziewczyna stała przyparta do ściany blada jak płótno. Obrońca ściskał dłonią jej drobną twarz wykręcając ją ku górze ku swojej kanciastej masce. Z głośnika dochodziło chrzęszczące sapanie. Śmiał się.
Obrońcy. Wszędzie Obrońcy. Kanciaste, potężne sylwetki. Kwadratowe hełmy, czarne gogle, nieruchome maski na twarzach. Przy wylotach korytarzy, przy windach, wszędzie.
Wlekli kogoś po ziemi. Wyciągnięte ręce ciągnęły się za nim bezwładnie, z nosa, po szaroniebieskiej twarzy, ciekła struga krwi. W szeroko rozwartych, nieruchomych oczach przesuwały się odbicia sufitowych jarzeniówek.
Doszli na miejsce i Kanen otworzył drzwi do cuchnącego ustępu.
– Wydymali mnie, bo mam mocną głowę – poskarżył się pod nosem stróż bezpieczeństwa. Spojrzał na Kanena – Tylko migiem. Zaraz wracasz na salę.
– Brzuch mnie boli – przyznał się Kanen. – Ale postaram się.
Przystanął pod zamkniętymi drzwiami nasłuchując. Twarde podeszwy butów Obrońcy zaskrzypiały na posadzce, po czym ich dźwięk zaczął się oddalać, aż zupełnie ucichł. Udało się. Poszedł sobie. Kanen odetchnął z ulgą. Miał trochę czasu dla siebie. Obrońca wróci do swoich, do chlania, czy co oni tam robią i machnie na niego ręką. To też ludzie. A on ma tu coś do załatwienia. Zapalił światło w drugiej części ubikacji. Było tu tak samo jak wszystkich tego typu przybytkach we Wspólnocie. Brudne kafelki, połamane plastykowe kabiny, żeliwne spłuczki, pogłos i smród. Tak jak wszędzie, była tu jeszcze duża, metalowa krata wywietrznika, umieszczona w rogu nad ostatnią kabiną, oblepiona tłustymi kłakami kurzu. Miała przekątną około, pół metra i prowadziła do kanału wentylacyjnego.
Większość pomieszczeń w Termitierze nie ma dostępu do ścian zewnętrznych, i oczywiście nie ma tam żadnych okien. Gęsta sieć kanałów wentylacyjnych jest konieczna, dla doprowadzenia do nich powietrza. A takie kanały mogą swobodnie pomieścić człowieka. To było królestwo Kanena.
W jednej z kabin zachowała się plastykowa listwa z przykręconym do niej wygiętym drutem. Kiedyś służyła do przytrzymywania rolki papieru, teraz, po zdemontowaniu, miała posłużyć do celów wyższych.
Kanen chwycił rękoma za brzegi kabiny i ślizgając podeszwami po kafelkach wywindował się do góry. Usiadł na krawędzi listwy i przez chwilę nasłuchiwał. Było cicho. Następnie przełożył drut przez pręty kratki i spróbował zaczepić rygiel. Trwało to kilka minut, bo wygięty koniec drutu ześlizgiwał się z blachy, a Kanen co chwilę przerywał, by nasłuchiwać. W końcu udało mu się przełożyć najpierw jeden, potem drugi rygiel. Wczepił pałce w tłustą od kurzu oraz sadzy kratkę i szarpnął ku sobie. Wywietrznik zaskrzypiał przeraźliwie. Okruchy tynku, odpryski starej, olejnej farby posypały się w dół, pluskając do muszli i bębniąc po desce, ale krata uchyliła się na zewnątrz.
Chwytając rozpaczliwie równowagę stanął na dygocącej ścianie kabiny i pochyliwszy się do przodu chwycił brzegów otworu.
Wczołgawszy się do wnętrza tyłem zamknął za sobą kratkę. Cuchnęło stęchlizną oraz kurzem, ale to nie są najgorsze zapachy.
Ponieważ nie było jak się odwrócić, pełzł tyłem w półmroku macając dłońmi w grubej warstwie pyłu, aż dotarł do głównego kanału. Wylazł ze swojej dziury i ostrożnie wstał na nogi. Główny kanał miał wysokość dwóch metrów i szerokość sześćdziesięciu centymetrów. Wzdłuż jednej ściany, poziomo, biegł rząd stalowych klamer, ponieważ komuś na planach pomyliły się kierunki. Kanen wyjął drut z kieszeni i przy otworze do swojego kanału wydrapał niezgrabne „K”, następnie wygrzebał rozmemłaną paczkę „Termitów” i zapałki. Wydobył zmiętego nieco papierosa, zapalił. Zaciągnął się cuchnącym, opiumowanym dymem i oparł o ścianę.
Początkowo zamierzał po prostu posiedzieć i odpocząć, ale przypomniał sobie o spotkaniu u Aetena. Torke Aeten pracował w kotłowni na siedemdziesiątym piątym poziomie. Pracował sam i jego komora, pełna rur oraz ciśnieniowych kotłów była rzadko nawiedzana przez kontrolę, co pozwalało Torkemu spotykać się nielegalnie z grupą przyjaciół.
Kanen nadział się kiedyś na nich łażąc po kanałach wentylacji i po wahaniu, wyczuwszy w nim bratnią duszę, przyjęli go – jak swego.
Przesiadywali razem wśród rur i pary, dyskutując o wszystkim o czym nie wolno było mówić, mówiąc o tym, o czym nie wolno było nawet myśleć i myśląc tym, o czym zdążono już zapomnieć.
Yeat był Robotnikiem jak Kanen, Weit Kalkulatorem, Torke i Keri Aeten małżeństwem robotników i czymś wyjątkowym. Pobrali się (a właściwie zostań ze sobą pobrani) tak jak wszyscy: racjonalnie, drogą doboru komputerowego. Wyznaczono ich sobie na podstawie genetyki, socjologii, analiz psychologicznych, ślepego trafu, kaprysu starszego korytarza i dla Dobra Wspólnoty. Jakimś cudem odpowiadali sobie. Byli szczęśliwi. Kochali się.
Było jeszcze coś, co czyniło spotkania u Aetena interesującymi i niebezpiecznymi jak wszyscy diabli. Były to książki. Drobne ćwiartki papieru pokryte drobniutkimi szeregami liter tworzyły całość opowiadającą niewiarygodne rzeczy. Kanen umiał czytać, większość ludzi w termitierze umiało, ale jego lektura ograniczała się do napisów informacyjnych typu: nie wchodzić, wchodzić, damski, męski, nie palić, palić, nie pluć, siadać, wstawać, zabronione, nakazane, oraz obwieszczeń. Tym razem było to coś zupełnie innego. Szeregi liter na kawałkach papieru. Ośmielały się twierdzić, że kiedyś świat nie był gliniastym stepem z gigantycznymi blokami Termitier, kombinatami i kopalniami. Ośmielały się twierdzić, że kiedyś nie istniały kasty, ludzie robili co chcieli, Centralny System komputerowy nie selekcjonował ich w trzecim roku życia, nie badał predyspozycji, nie przydzielał kasty. Podobno przemieszczali się gdzie chcieli, wiązali z kim kto chciał, zmieniali zawody, mówili i myśleli co chcieli. Była to jedna wielka herezja. Niemożliwe, żeby tamten świat funkcjonował spontanicznie i bez żadnego nadzoru. Książki kłamały. Ale Kanen wiedział, że nie mogły kłamać. Były zbyt stare. Kłamał ten świat.
W skrytości ducha Kanen chciał uciec ze wspólnoty. Uciec i zostać Hejterem. Mknąć przez równiny na zdobycznym motocyklu, wolny od władzy i przepisów, napadać na patrole Obrońców, zabijać, uciekać, odpłacić draniom część swojego długu, który zaciągał od lat. Spłacić i zginąć godną śmiercią. W walce... Była to kompletna bzdura. Aeten śmiał się tylko z jego marzeń, twierdząc że Wspólnota mogłaby w każdej chwili zlikwidować Hejterów co do jednego. Co to za problem, mówił, przy takiej ilości Obrońców i sprzętu: helikopterów, wozów pancernych, gliderów, broni. Ludzie, którzy dysponują blasterami, miotaczami szrapnelowymi, neuronowymi biczami, gazem, nie mogli by sobie poradzić z paroma setkami rozproszonych uciekinierów? Ale oni ich nie zniszczą, mówił dalej Aeten unosząc palec, są na to za mądrzy. Hejterzy są potrzebni tak samo jak Bionicy, Genetycy, Obrońcy, Programiści czy Robotnicy. To po prostu następna kasta potrzebna żeby wprowadzać element zagrożenia i po to, żeby hołota miała kogo nienawidzieć. Wspólnota jest zbyt stabilna.
Aeten uważał, że należy walczyć inaczej. Trzeba, żeby ludzie wiedzieli. Wiedzieli jak powinno być i że to co jest, jest nienaturalne. Uważał, że walka czynna nic nie da, bo zawsze są ją w stanie zdławić. Należy stawiać tylko opór. Odmawiać. Nic nie robić. Podobno kiedyś, komuś się to udało. Według Kanena to z kolei była bzdura. Ale w końcu, co można było zrobić.
Dopalił papierosa parząc palce żarem i rzucił niedopałek na podłogę. Roztarł go butem, po czym ruszył kanałem, trzymając ręce w kieszeniach. Do kotłowni Aetena dotarł po pięciu minutach. Trafił za pierwszym razem. Odchylił kratkę wywietrznika, i, przytrzymując się gorącej, zakurzonej rury, ześlizgnął na podłogę. Aetena nie było. W pomieszczeniu panował półmrok rozświetlony przez brudną żarówkę wiszącą nad stołem, obok dużego kotła ciśnieniowego z paleniskiem. Za tym stołem siadywali przy swoich dyskusjach.
Keri siedziała oparta plecami o poobijaną ścianę, czoło wsparła na objętych rękoma podciągniętych wysoko kolanach. Długie, ciemne włosy zakrywały jej twarz.
Pozostałe krzesła były powywracane, w całym pomieszczeniu podłogę zaścielały jakieś kartki. Drzwiczki od piecyka były otwarte, na blasze pod nim i wszędzie wokół walały się płatki sadzy. Drzwi wejściowe były prawie przełamane na pół, wisiały krzywo na jednej zawiasie, odsłaniając poskręcane, zerwane zamki.
Byli tu. Nic więcej nie było do powiedzenia. Obszedł stół, przykucnął przy piecu wyciągając dłonie do żaru. Podniósł jeden z płatków sadzy. Trzymał go ostrożnie w dwóch palcach jak martwego motyla. Na powyginanej powierzchni odcinały się tłusto szeregi drobnych liter.
Przegrałeś, bracie Aeten. Ty i twoje książki. Skończyliście tak samo.
Koniec, przyjacielu. Nie zrobiłeś nikomu krzywdy, a mimo to cię zniszczyli. Mrówka nie zamieni się w motyla, choćby nie wiem jak przeszkadzało jej mrowisko.
– Byli tu. – To nie było pytanie. Znał odpowiedź. Keri uniosła głowę.
– Zabrali wszystkich. Torke wiedział, że przyjdą, czuł to. Zabronił im się bronić, a mimo to ich bili – mówiła z wysiłkiem, mięśnie jej twarzy drgały. – Zostawili mnie, bo mam szklicę. Przestraszyli się... Czekałam na ciebie, bo on zostawił ci list. Już... ogarnia mnie śpiączka... list”. tam... pod zaworem... sztywnieję... ale czuję się bezpiecznie... jak nigdy... on powiedział... że to wybawienie...
Usiłowała coś mówić, może nawet myślała że mówi, ale poruszała już tylko lekko wargami. Oparła czoło o kolana i znieruchomiała. Dotknął jej szyi, ale była już gładka i twarda. Nie do zarysowania żadnym narzędziem. Jeszcze trochę i cała Keri będzie tylko bezkształtną bryłą. Niezniszczalną i martwą. Szklica. Nie ma na to lekarstwa. Zsunęła się z krzesła i upadła na podłogę. Przestraszył się, bo to zabrzmiało, jakby była z betonu. Leżała na boku, wciąż w tej samej pozycji, z kolanami pod brodą, oplecionymi rękoma. Jej skóra zaczęła już przybierać szary kolor. Szklica inkubuje się bardzo długo, ale kiedy wybuchnie, dalszy proces przebiega błyskawicznie.
Poczuł, że trzęsą mu się ręce. Obszedł pomieszczenie i wydobył zza zaworu list. Była to złożona na czworo wyświechtana kartka, pokryta zamaszystym pismem Aetena. List był krótki, nie miał nagłówka.
Oni przyjdą ale to nie ma znaczenia. To wszystko minie jak zły sen, a dobry sen będzie rzeczywistością. Już wiem, co będzie dalej, i wiem ze zwyciężymy. Spotkamy się Kanen, wszyscy. Pamiętaj, spotkamy się w lesie.
Torke Aeten.
Nic z tego nie rozumiał. Aeten oszalał. W jakim lesie? Nie ma już lasów. Biedny Aeten. „Zwyciężymy” – do ostatniej chwili pozostał sobą. Oszalał. Jaki las? Jaki sen? „Wybawienie” – nie powiedział byś tego, gdybyś był przy agonii swojej żony. Ale to ja! To ja tu byłem, nie ty! To ja patrzyłem jak umierała! – Usłyszał echo i zrozumiał że ostatnie słowa prawie wykrzyczał. Wybawienie w śmierci, dobre sobie. W śmierci na szklicę. Nieźle – już krzyczy sam do siebie. Brawo, Kanen.
Keri leżała na boku, jak przedtem. Wybawiona. Wyglądała już jak posąg i właściwie nim była. Pomyślał o swojej Kalkulatorce. Może ona wyglądała teraz tak samo? Przykucnął przy skamieniałej Keri i dotknął lekko jej twarzy. Była zimna, gładka i twarda. Zrozumiał, że siedzi w tej betonowej komorze sam. Keri Aeten odeszła na zawsze. Nie ma jej już. Jedyna wierna i kochająca żona we Wspólnocie. Nie ma jej. Aeten powiedział, że się spotkamy. Wszyscy. Wierzył w to. Biedny Aeten. Jego też nie ma. Pomyślał znowu o tej Kalkulatorce i poczuł skurcz gardła. No tak. Jeszcze histerii tutaj brakuje. Trzeba się wynosić i to zaraz.
Chwycił oburącz rurę, odbił się i podciągnął, opierając podeszwy o ścianę. Wepchnął nogi w otwór klimatyzacyjny i wpełzł w bezpieczną ciemność kanału. Znów ciasnota, zapach kurzu i stęchlizny. Szczury uciekały mu z pod nóg, popiskując gniewnie.
Szedł szybko, jakby miał się dokąd spieszyć. Myśli trzepotały w jego głowie jak stado wystraszonych ptaków. Przyjdą po niego. Uciekać! Gdzie? Jak? Trzeba wracać do boksu. Może zostać tu? Tak! I co jeść? Szczury? Szedł długim korytarzem wzdłuż jakichś pomieszczeń mieszkalnych. Zwolnił i odtąd próbował iść jak najciszej.
Najpierw rozległ się przeraźliwy huk, trzask pękających płyt, i ściana przed nim rozbryznęła się kawałkami betonu. W chmurze pyłu zobaczył opancerzone, białe sylwetki. Snop niebieskiego światła trysnął mu w oczy. Zawrócił w miejscu i puścił się obłąkańczym sprintem w przeciwną stronę. Byle do skrzyżowania.
– Stój! – huknęło za nim i jednocześnie rozległo się ostre klaśnięcie pneumatycznego karabinka. Sufit eksplodował nad jego głową obsypując go pyłem, strzałka zrykoszetowała wzdłuż korytarza zygzakując z przeraźliwym wizgiem.
– Nie strzelaj durniu! – zachrypiał czyjś głośnik – Trafisz naszych!
Ściana przed nim znów rozprysnęła się z trzaskiem i w korytarzu zrobiło się tłoczno. Reflektor omiótł mu twarz snopem niebieskiego światła. Kanen odbił się od ziemi i wyrżnął barkiem w czyjś twardy, plastykowy brzuch. Obrońca stęknął głucho, obaj zwalili się na ziemię. Kanen przetoczył się po nim po nim i zerwał do dalszego biegu. Dziesiątki potężnych dłoni chwyciło go za ramiona. Ktoś wyrżnął po nerkach neuronowym biczem. Rozpoczęła się szamotanina. Kanen walczył rozpaczliwie, z całą wściekłością zagonionego zwierzęcia. Wyjąc jak wilk, kopiąc na wszystkie strony, rozkrwawiając pięści o kanciaste ochraniacze. W końcu ktoś przydusił go kolanem do ziemi, twarzą w dół, ktoś szarpnięciem za włosy odgiął głowę, ktoś wykręcił w tył ręce. Szarpnął się jeszcze raz, kiedy poczuł na nadgarstkach dotyk zimnego metalu. Coś trzasnęło metalicznie, stalowe obręcze ścisnęły mu przeguby. Walka była skończona.
Wywlekli go z otworu wentylacyjnego w tym samym ustępie w którym do niego wszedł. Mieli na ochraniaczach krew, ale to była jego krew. Zwalili go na posadzkę i jakiś czas kopali. Zwinął się w kłębek słysząc ich oddechy i stłumione uderzenia, które podrzucały jego ciałem.
– Dosyć – rozległ się głos. Są jeszcze dobrzy ludzie. Był zmęczony. Wyczerpany. Zwinięty w kłębek. Tak jest dobrze. Bezpiecznie. Powlekli go za ramiona. Czubki jego butów szurały po ziemi, przed oczami przesuwały się płytki podłogi. Spadały na nie czerwone krople, zostawiając małe, okrągłe plamki. Czuł, że odpływa gdzieś w głąb siebie. Sztywniał. Gdzieś w nim jest bezpieczeństwo. Gdzieś w środku.
Potem upadł na gładką podłogę. Chyba winda. Grube czarne podeszwy i wysokie, obudowane białym plastykiem, spinane z boku buty. Prawie dobrze. Ręce skute z tyłu. Gdyby tylko można się było ciaśniej zwinąć. Można było. Coś brzęknęło i objął kolana dłońmi. Tak było lepiej. Odpływał w głąb siebie. Coraz szybciej. Już nie bolało. Trzymaj się Aeten, więc to tak jest – być wyzwolonym? Umierasz, Kanen w samą porę, nigdy-więcej-tej-choler-nej-piszczcącej-świetlówki-i-kawy odzywała się kukułka, ognisko płonęło z trzaskiem. Kanen łyknął z kubka i podał go dalej. Oparł się o pachnący pień sosny i wystawił twarz do słońca.
– Powinieneś coś zjeść – odezwał się nieznajomy – po przebudzeniu człowiek jest cholernie głodny.
Kanen uśmiechnął się i skinął głową nie otwierając oczu.
– Czy ktoś ma papierosa? – zapytał.
Coś brzęknęło i potoczyło się pod nogi jednego z Obrońców. Podniósł to coś, obrócił w palcach. Rozgięte, rozerwane ogniwo z sześciomilimetrowego drutu. Więzień siedział w kącie kabiny przyciskając kolana do czoła. Ze stalowych bransoletek na jego przegubach zwisały pojedyncze ogniwka.
– On rozerwał kajdanki! – ryknął, chwytając więźnia za ramię, ale nie zdołał go ruszyć. Ciało tamtego było sztywne jak odlane z betonu.
– Puść go! – rozległ się histeryczny wrzask. – On ma szklicę! Wszyscy odskoczyli pod ściany kabiny, wpatrując się w zwiniętego w kłębek człowieka.
Dwóch asenizatorów toczyło metalowy wózek, na którym spoczywało coś owinięte w czarny foliowy worek, zapięty na długi suwak. Szli wzdłuż ściany ogromnej hali, echo odbijało stukot ich podeszew o stalowy pomost. Było prawie ciemno.
– Tu już niedługo nie będzie miejsca – odezwał się jeden z nich.
Halę wypełniała hałda lśniących, olbrzymich jaj. Światło kilku reflektorów odbijało się w ich lustrzanych powierzchniach. Cała hala lśniła i połyskiwała jak gabinet luster.
– Epidemia – odezwał się drugi. – Będzie tego jeszcze więcej. Przynajmniej nie trzeba tylu worków ani trumien.
– To nie jest zaraźliwe? – spytał pierwszy odpinając suwak i odsłaniając kształt przypominający gigantyczną kroplę rtęci.
– Sraj na to. Przyzwyczaisz się. Będziesz miał zachorować, to zachorujesz. Na szklicę nie ma mocnych.
– No to jedziemy. – Asenizator ujął dźwignię z boku wózka.
– Zaraz. Identyfikator – powstrzymał go drugi. Pogrzebał w kieszeni i wydobył strzępek woskowanego papieru z pomarańczową etykietką. Wszystko co wymyślono w sprawie tych kapsuł to były nalepki trzymające się jakoś ich śliskich, zawsze jakby natłuszczonych powierzchni. Asenizator nałożył znaczek i przygładził dłonią.
– Słyszałem, że nie wiadomo... wiesz, że oni żyją, i dlatego się nie zakopuje... – zaczął tamten ściszonym głosem.
– Stul pysk! – warknął drugi. – Zwalaj go! – Asenizator przełożył dźwignię i przychylił platformę wózka. Srebrzyste jajo runęło w dół, trzasnęło ostro o hałdę i pojechało gładko po zboczu. Oparło się o inne opatrzone nalepką:
NIKA AARKEN
KALKULATOR CAL B 8012.
Asenizatorzy wyszli. Trzasnęły stalowe drzwi. W hali panowała cisza. Kapsuła leżała spokojnie, świecąc pomarańczową etykietką:
RONALF KANEN
ROBOTNIK WOR 80C120.
Czekała.
NETAR WEIGENS DEF 172R31 ARP
KASTA – Obrońca
KOHORTA „KRUKÓW”
LEGION IV PÓŁNOCNY
CENTURION I KLASY
Służbowa winda pełznie wolno wzdłuż szybu. Koniec. Koniec służby, znaczy się. Weigens oparł się wygodnie o ścianę. Szperając dłońmi pod słuchawkami hełmu odnalazł zaciski. Syknęło, pneumatyczna wyściółka odkleiła się od szczęk, kości policzkowych i brwi. Odblokował rygiel przyłbicy, po czym uniósł ją do góry. Jeszcze odpiąć ochraniacz podbródka i można rozmasować zmęczoną, swędzącą skórę twarzy. Wnętrze odchylonej maski było wilgotne. Cholera, co to był za dzień! Żadnej służby przez parę najbliższych. Cały dzień wśród śmieciarzy, jak zwykły szturmowiec. Spojrzał na trzech młodych Obrońców pod przeciwległą ścianą. Wydało mu się, że dostrzega w czarnych goglach prośbę. Bezczelne gnojki! Chociaż, jednak nie najgorsze chłopaki. Dobrze brali tamtego śmieciarza. Fachowo. Tylko który wygłupił się z tą strzelaniną?
– Nieźle się spisaliście – powiedział. – Tylko więcej opanowania. Jak mi drugi raz przy prostej akcji któryś złapie za pneumat, to nogi powyrywam. Ogólnie – zuchy. Zlikwidowaliśmy groźną szajkę potencjalnych buntowników i schwytaliśmy sabotażystę. Przekażcie grupie, że jutro wszyscy zwolnieni od służby. Wolno zdjąć hełmy i zapalić.
– Dziękujemy bracie Centurionie – ryknęli i natychmiast zaczęli manipulować przy ryglach przyłbic. Winda stanęła. Weigens uśmiechnął się protekcjonalnie i wyszedł.
Poziom kohorty „Kruków”. Nareszcie schludne, białe ściany, miękka wykładzina pod podeszwami. Teraz trochę spokoju. Zdjąć zbroję, wejść pod prysznic, kolacja, wyspać się do syta. Rozkosze, na które nie tak dawno nie mógł sobie pozwolić. Dobrze być centurionem.
Kiedy przechodził przez refektarz ósmej dekurii Obrońcy wyprężyli się przy swoich pryczach. Dobrze im zrobi, jeśli raz na jakiś czas zobaczą swojego centuriona w służbowym stroju.
Skinął im łaskawie głową odpinając bransolety rękawic. Jeszcze dwa korytarze i kwatera. Co za rozkosz mieć własny pokój.
Odsunął drzwi i wszedł. Przystań. Azyl. Sprzątał tu chociaż, bydlak? Sprzątał.
Weigens usiadł na pryczy, ściągnął hełm i cisnął go na podłogę. Z westchnieniem ulgi zdjął kirys, czujniki odlepiły się z cmoknięciem. Jeszcze odpiąć ochraniacze barków, ud, naramienniki, buty z nagolennikami... Pas zagrzechotał niezliczonymi kaburami. Plastykowe skorupy spadały z łomotem na podłogę. Odczepił przypięty elastyczną taśmą do łydki zapasowy sztylet i rzucił go przed siebie. Siedział chwilę z poczuciem ulgi w samym przepoconym czarnym kombinezonie, po czym wyciągnął się na tapczanie.
Prysznic. Pociągnął za suwak, wyplątał się z kombinezonu, zrzucił bieliznę i nagi poszedł do łazienki.
W gorącej wodzie powrócił mu humor. Poklepując się oraz parskając spłukał z siebie całe zmęczenie i wytarł się ogromnym, włochatym ręcznikiem. Z rozkosznym poczuciem krzepy przejrzał się w ogromnym lustrze. Podpora wspólnoty. Grunt to zachować kondycję. Niechby tak Flajar spróbował wbić swoje cielsko w ochraniacze i przespacerować się po dolnych poziomach. Śmieciarze pokładliby się z radości. Zgniły bubek sztabowy.
Nucąc „Pieśń Legionów” wydobył zza lustrzanych drzwiczek dezodorant „Róża Wspólnoty” i odświeżył się tu i ówdzie. Kiedy wyjmował gruby płaszcz kąpielowy rozległ się dzwonek telefonu. Diabli nadali! Niech dzwoni. A, zresztą może coś ważnego. Otulił się płaszczem, wyszedł i podniósł słuchawkę.
– Czego?! Centurion Weigens – szczeknął.
– Sekretariat kohorty – zmroził go damski głos. – Brygadier Kavanah na linii, łączę. – Najpierw aż go poderwało. Potem zdjął go przeraźliwy strach. Czego Szrama chciał od niego? Czego..?
– Halo, Kavanah – rozległo się w prawym uchu, aż się skrzywił. Miał głos, ten Szrama.
– Hłee... – zarzęziło mu w gardle. Odchrząknął. – Centurion pierwszej klasy Netar Weigens! – wyskandował jak na musztrze.
– Spocznij chłopcze. Skończyłeś robótkę? – Odetchnął z ulgą. Dopóki brygadier utrzymywał protekcjonalny ton, nie było źle.
– Tak jest, bracie Brygadierze!
– Zaraportuj.
– Grupa w kotłowni zlikwidowana i zdana na poziom więzienny. Był, eee... – zająknął się – jeden ostry przypadek szklicy. Zatrzymana Keri Aeten, robotnik była już tego... niezdatna do transportu. Pozostawiłem ją na miejscu przestępstwa i przekazałem Asenizatorom. Zatrzymano też jednego z tamtej grupy, włóczącego się po kanałach wentylacji. W trakcie transportu, zatrzymany Ronalf Kanen, Robotnik, też... znaczy się, okazał się mieć szklicę i ciało przetransportowano do kostnicy – zaraportował. Zająknął się mówiąc o tamtych chorych i teraz czekał, czując w gardle bicie serca.
Jeżeli chrząknie... chrząknął! Weigens odetchnął z ulgą.
– Dobra, chłopcze. Jesteś pewien, że to wszyscy?
– Tak jest, bracie Brygadierze!
No dobrze, raport na piśmie złożysz później, nie pali się. Odpoczywasz?
– Tak jest, bracie Brygadierze!
– Wpadnij do mnie, chłopcze za jakieś dwadzieścia minut. Mam dla ciebie ciekawą robótkę. Jak się wykażesz... to zobaczymy. Jadłeś?
– Melduję, że nie, bracie brygadierze. Dopiero wszedłem.
– To nic, zjesz ze mną. Przebierz się i przychodź.
– Tak jest, bracie Brygadierze!
– Czekam – trzask słuchawki.
Na szczurzy pomiot, kolacja z Brygadierem! Spokojnie, kupa czasu. Ogolił się, mimo że robił to rano, wklepał w twarz wodę kolońską i przygładził przepisowo ostrzyżone włosy. Precz z tym szlafrokiem. Czy ten bydlak wyprasował wyjściowy mundur? Otworzył szafę. Mundur wisiał na miejscu, czysty i wyprasowany. Założył czarny, lśniący szamerunkiem kombinezon, wysokie do kolan buty, skrzypiące błyszczącą skórą, zapinane na sześć wypolerowanych klamer. Ściągnął się niemal do uduszenia szerokim pasem, zapiął z tyłu koalicyjkę i z pietyzmem nasadził czarną czapkę z daszkiem oraz wbudowanymi słuchawkami interkomu. Otworzył szerzej lustrzane drzwi szafy i obejrzał się krytycznie. Może być. Haftowane złoto laury na daszku i kołnierzu nie zostały uszkodzone przy czyszczeniu. Srebrny orzeł IV legionu na czapce i piersi wypolerowany. Klamra też, naszywka kohorty i identyfikator na swoich miejscach. Odznaka Męstwa olśniewa blaskiem. Jeszcze przełożył przepisowo przez pas czarne rękawice z szerokimi mankietami Uśmiechnął się do siebie w lustrze i przetarł srebrne tarcze ze srebrną jedynką, lśniące z obu patek wysokiego, stojącego kołnierza. Był centurionem pierwszej klasy już cztery miesiące, a wciąż nie mógł się tym nacieszyć. Strzelił obcasami i wyszczerzył zęby. To jest życie! Chwała Wspólnocie.
Ach, jeszcze blaster. Podniósł ze stołu oporządzenia pas i wydobył krótki blaster z olstra. Broń była wyczyszczona – prawie nie używana. Wsunął go do kabury paradnego pasa, a magazynek do pochewki wzdłuż lufy. Spojrzał na zegarek. Dziesięć minut. Kupa czasu. Na biurku stała świeżo zakupiona butelka koniaku i karton najdroższych papierosów „Gwiazda Wspólnoty”. Wydobył jedną paczkę, rozdarł celofan i otworzył. Wyjął jednego, paczkę schował do kieszeni sprawdzając czy nie psuje linii munduru i trzasnął stalową zapalniczką z legionowym orłem na boku. Zaciągnął się kadzidlanym dymem i spojrzał krytycznie na plastykową wylinkę ochraniaczy rozrzuconą na podłodze przed tapczanem. Właściwie to nie powinno tak leżeć... ee... przyjdzie bydlak, to posprząta. Kopniakami usunął sobie z drogi kirys i hełm, po czym wyszedł dziarskim krokiem pogwizdując „Pieśń legionów”.
Dwóch ubranych w czyściutkie zbroje szturmowców zerknęło na jego identyfikator, kiedy przechodził przez drzwi do sekcji sztabu kohorty. Korytarze sztabu były jasne, przestronne i większość ludzi nosiła tutaj galowe mundury. Nikt też nie prężył się na widok jego insygniów. Centurion pierwszej klasy nie robił tu na nikim wrażenia.
Oficer siedzący za biurkiem obsługiwał interkom i przekładał jakieś papiery na znak, że jest bardzo zajęty.
– Brygadier Kavanah – zagadnął go Weigens.
– Byliście zapisani? – spytał tamten nie podnosząc głowy.
– Jestem centurion Weigens, byłem umówiony z Brygadierem – warknął centurion Weigens. Tamten odłożył świstek i wcisnął przycisk interkomu, unosząc swoją czapkę ze słuchawkami z biurka i nakładając ją niedbale na bok głowy. Wyraz znudzenia ani na chwilę nie zniknął z jego twarzy..
– Centurion Weigens – powiedział. Posłuchał chwilę kiwając głową. – W porządku. Pokój trzysta dziewięć – odezwał się. Weigens spojrzał na niego chłodno i ruszył dalej.
– Poczekaj, ważna osobo – rzucił tamten pogardliwie. Wstał. – Pozostań przy swojej centurii, bracie – powiedział półgłosem. – Widziałem już, jak takich stąd wynosili, kwiatki od spodu wąchać.
Cień strachu przemknął przez głowę Weigensa. Czego on chce? Prowokacja?
– Służę wspólnocie, bracie – wycedził zimno. Bardzo prawidłowo. Nic nie powiedział, nic nie można zarzucić. Odwrócił się i odszedł. Tamten parsknął pogardliwie.
Weigens odnalazł czarne drzwi z mosiężnymi cyframi i literami „Brygadier Kavanah”. Obciągnął mundur, przekręcił lśniącą gałkę. Wszedł.
Mały kwadratowy pokój, spartańskie urządzenie. Metalowa szafa pancerna, kawałek wykładziny na podłodze, biurko, dwa krzesła, palma. Za biurkiem sekretarka. W mundurze, furażerce, z oznakami dekuriona. Jasne włosy gładko sczesane i przepisowo spięte z tyłu. Regulaminowa twarz, służbowe oczy. Bezosobowy głos.
– Słucham?
Weigens strzelił obcasami.
– Centurion Netar Weigens – wyrąbał po raz nie wiadomo już który tego dnia. Sekretarka obdarzyła go nijakim spojrzeniem i wdusiła przycisk interkomu.
– Przyszedł Weigens, bracie Brygadierze. – W głośniku coś zakwakało. – Może brat wejść.
Weigens otworzył kolejne, obite skórą drzwi.
Pokój był przestronny, emanował czystością i luksusem. Na podłodze gruby dywan w złoto – brązowy wzór, ciężkie meble. Antyki. Pośrodku królowało olbrzymie, rzeźbione biurko, kryte czarną skórą. Brygadier miał chudą, pobrużdżoną twarz, odstające uszy i stalowoszarą szczecinę na głowie. Siedział w wysokim, skórzanym fotelu z czarno-czerwoną flagą wspólnoty za plecami. Mrużąc po swojemu oczy, obracał w dłoni jakiś zdobiony nóż, wygięty jak bumerang. Chrząknął i obrócił rękojeść, usiłując wydobyć blask ze zmatowiałego ostrza. Weigens chrząknął.
– Centurion Weigens... – zaczął.
– Wiem – przerwał Kavanah. – Daruj to sobie. Przysuń fotel i siadaj.
Weigens przysunął ciężką, rzeźbioną konstrukcję obitą skórą.
– Kukri – powiedział Szrama, unosząc mordercze narzędzie w dłoni.
– Słucham?
– Nazywali to kukri. Dawno temu, przed Wspólnotą. Co najmniej osiemset lat temu.
Stare żelazo, znaczy się, zbiera. Pożyteczne zajęcie. Każdy brygadier powinien mieć takie. Siedzi sobie, pałasze ogląda, ludzi się nie czepia. Należało zacząć rozmowę, tylko że Weigens nie znał się na nożach.
– Ładny – rzekł ostrożnie – Ale nie znam się na tamtych czasach.
– Słusznie – stwierdził Kavanah, kładąc kukri z namaszczeniem na biurku. Akurat mu się zmieścił między oprawnym w skórę notesem a telefonem. – Na tamtych czasach nie ma sensu się znać. I niebezpiecznie. Zresztą, może wcale ich nie było.
Zapadła cisza. Szrama zmrużył oczy, wpatrując się w Weigensa, który rozpaczliwie czekał na rozwój wypadków. Należało coś powiedzieć, to było ważne. Ważne, jak wszyscy diabli: robić wrażenie. Tylko co za wrażenie może zrobić Centurion na Brygadierze? Idioty chyba. Lepiej nic nie mówić.
– Zastanawiasz się, po co cię wezwałem – odezwał się Kavanah.
– Tak jest, bracie Brygadierze.
– Dowiesz się chłopcze, wszystkiego się dowiesz. W swoim czasie. – Wziął ze stołu pudełko z ciemnej, wytłaczanej skóry i podsunął je w stronę Weigensa.
– Zapal sobie – powiedział. – Odpręż się, przestań mnie tytułować, a zacznij myśleć. Problem z niższymi oficerami polega na tym, że nie mają wyczucia sytuacji.
Nienawykły do takiego traktowania Weigens zgłupiał. Odprężyć się każe. I co teraz? Nogi na stół, znaczy się, wyłożyć? Porzucać sobie tym kukri w ścianę? I co on za jeden, bać się go, znaczy, czy nie? Głupi taki, czy sprytny? Machinalnie otworzył pudełko. Drżącymi palcami wygrzebał długaśnego papierosa z ustnikiem i brunatną bibułką.
– Dziękuję... – „bracie Brygadierze” jakoś udało mu się połknąć. Szrama patrzył na niego z rozbawieniem. Weigens przysunął sobie ciężką stołową zapalniczkę tkwiącą w szlifowanym, obsydianowym postumencie i zapalił. W głębokiej ciszy gabinetu dał się słyszeć chrzęst palonych w papierosie włókienek. Szrama chrząknął.
– Wiem, że jesteś ostrożny – zaczął. Otworzył jakąś szufladę i rzucił na blat elegancką, skórzaną teczkę na akta. Była z tego samego kompletu co reszta przyborów na biurko (wyjąwszy kukri) i nieźle wypchana papierami.
– To są moje prywatne akta osobowe – wyjaśnił. – Mam tu wszystko o ludziach, którzy coś znaczą w mojej kohorcie. Wszystko to, czego nie znajdziesz w zwykłych aktach. Głównie ich grzechy. To się przydaje. Kiedyś i ty, będziesz miał taką teczkę. Chcesz wiedzieć co tam jest o tobie? Jak myślisz, co tam jest?
Weigens poczuł lodowaty strumyczek wzdłuż przełyku. Zaciągnął się papierosem. Był słaby, ale aromatyczny.
– Sądzę, że nic – powiedział bezczelnie.
Szrama chrząknął z zadowoleniem.
– Nic... – przytaknął. – Prawie nic... to znaczy, coś niecoś mam, ale to nieważne. Przynajmniej na razie. Ważne jest, że jesteś ostrożny. Ostrożny i ambitny. Ani razu się nie wyłożyłeś, tylko pniesz się do góry. Dobra, przydasz się. Smakuje papierosek?
– Dobry, ale słaby – rzekł zajadle Weigens, strzepując popiół do wielkiej obsydianowej popielniczki.
– Robią je specjalnie dla mnie. – stwierdził Szrama z zadowoleniem. – Nie mogę już palić normalnych, płuca mi wysiadają. Będę miał dla ciebie zadanie. Samodzielne zadanie śledcze. Weźmiesz, jeśli zechcesz. Ale najpierw coś zjemy. – Wyciągnął długą rękę i wcisnął klawisz interkomu.
– Elga, kolacja gotowa?
– Tak jest, bracie brygadierze, zgodnie z rozkazem, na dwie osoby.
– Dobra, dawaj.
Bezszelestnie otworzyły się obite ciemną skórą drzwi i równie cicho wtoczył się przez nie dwupiętrowy barek zawalony tęczowymi jadalnymi kompozycjami. Pchał go ten sam regulaminowy egzemplarz płci żeńskiej, który anonsował Weigensa. Ustawił barek przed niskim, rzeźbionym stolikiem koktajlowym pod ścianą, opróżnił popielniczkę do kosza na śmieci i opuścił lokal robiąc tyle hałasu, co opadający jesienny liść.
Brygadier Kavanah wykonał zapraszający gest ręką, po czym obciągnął bluzę.
– Czas się pokrzepić, bracie – rzekł. Weigens wstał pospiesznie i zgniótł papierosa w popielniczce. Poczekał, aż brygadier usiądzie, wpatrując się w spiętrzone na barku potrawy. Chleb, znaczy się, jeszcze poznawał, i świeżutkie, chyba jeszcze ciepłe rogaliki. Tylko nie okazywać zdziwienia. Ale, jak to złapać, w co widelec wbić? W ogóle strach to jeść, raczej na ścianie powiesić. Usiadł w drugim fotelu, biorąc (z lekkim ukłonem głową) porcelanowy talerz i rzeźbione sztućce.
– Jedz, bracie – zaprosił Kavanah. – Założę się, że jeszcze takich rzeczy nie jadłeś. Wszystko naturalne i świeżutkie. Na samych Górnych Poziomach lepiej nie jedzą.
Weigens skinął głową. Patrzył na srebrne misy, miseczki i patery. Szrama ujął lśniące szczypce, przełożył nimi na talerz kilka spiralnie zwiniętych żółto-brązowych skorupek i zaczął coś wyjadać ze środka. Weigens przestał się gapić, a zaczął jeść. Tak powściągliwie, jak tylko potrafił. Kolacja na dwóch! Na szczurzy pomiot, to była kolacja na czterech. Śmieciarze żarli by z tego stolika przez tydzień. I co z tego? Każdy ma według przydatności. Więc jedzmy. To, powiedzmy, jest jakiś makaron. Ma oczka. Trudno, niech będą oczka.
– Byłeś kiedy na Górnych Poziomach?
Pewnie! Co jeszcze?
– Nie, bra... nie dostąpiłem tego zaszczytu. Słyszałem, że jest tam pięknie.
– Dostąpisz. Jeżeli przyjmiesz robótkę. – Szrama ujął jakieś złożone na pół, różowe stworzonko z czarnymi oczami i odgryzł kawałek. – Zresztą nie chodzi tylko o zadanie – mówił, żując z chrzęstem. – Chcę zawrzeć z tobą umowę.
Wsadził resztkę zwierzęcia do ust, wstał, przeszedł przez pokój, pogrzebał przy biurku i pokazał koniec czarnego kabla z wtyczką. – Nie nagrywam tej rozmowy. Rzadko mi się to zdarza. – Wrócił do stolika i usiadł.
Wszystko, co zostanie powiedziane w tym gabinecie, zostaje między nami. Więc jak?
Weigens przełknął.
– Na razie, nie zrobił mi brat żadnej propozycji, Brygadierze.
– Słusznie – Brygadier nałożył na talerz biały, parujący kawałek mięsa, polał krwawym sosem i zaczął kroić. – Masz do wyboru: zostajesz przy swojej centurii i robisz to, co do tej pory. Prawdopodobnie będziesz robił to do końca życia. Albo zostajesz ze mną i teoretycznie robisz to samo, ale praktycznie jesteś moimi oczami i uszami. Poza tym będziesz dostawał samodzielne, powiedzmy, misje. Jeśli ja pójdę do góry, to i ty pójdziesz. Jeśli polecę, ty polecisz ze mną.
Jesteś cholernie ambitny, wiem, łakniesz władzy i wyciągasz z niej korzyści i satysfakcję, też wiem. Dobrze. Powiedz mi teraz, co wolisz? Pewny marazm, czy niepewny sukces? – Wsunął do ust kawałek mięsa.
Weigens zachował kamienną twarz. Nadszedł dawno oczekiwany moment. Zwrot. Wziął z, misy sercowatą muszlę. Został zauważony. Teraz, albo nigdy... Jak on to robił? Aha... wsunął nóż między dwie połówki i otworzył. Kapnął do środka dwie krople cytryny, różowy płatek drgnął konwulsyjnie i skurczył się.
– Czekam na rozkazy, bracie Brygadierze.
Szrama popatrzył na niego uważnie.
– Nie pomyliłem się co do ciebie. Masz szczęście.
Mam szczęście. Znaczy, albo bym się zgodził, albo on by mnie jak ja tego mięczaka z muszli... no dobra. Mięsne listki skropione cytryną wyglądały jakoś lubieżnie. Weigens wydłubał je widelcem i wsunął do ust.
– Opijmy to. – Kavanah zręcznym ruchem wydłubał z wiaderka na dolnym blacie oszronioną butelkę. Napełnił szklaneczki, które natychmiast spotniały perlistą mgłą.
– Za władzę i przyszłość – powiedział, unosząc swoją. – Za Wspólnotę wypijemy drugą.
Wypili. Lodowata Wódka przeleciała przez gardło lekko jak woda. Nawet nie zatrzęsło. Żadnej zgagi, nic. To nie był syntol. Weigens zaczerpnął na widelec trochę tych szklistopomarańczowych, słonych ziarenek, choć właściwie nie było potrzeby. Kavanah przegryzł oliwką.
Zaterkotał telefon. Kavanah odstawił szklankę, podszedł do biurka i uniósł płaską słuchawkę.
– Co jest? – spytał flegmatycznie. – Borgan? Łączyć.
Weigens wstał dyskretnie, ale brygadier skrzywił się i machnął ręką, żeby usiadł. Usiadł. Szrama przysiadł na rogu biurka, wolną ręką wydłubał z pudełka papierosa. Pstryknął swoją monumentalną zapalniczką i czekał.
– Drzazga? – odezwał się – Cześć. W porządku, ja ciebie też... Co jest?... U mnie świetnie.
– Hejterzy ci się, mówisz, rozplenili? No, to masz kłopoty, Drzazga. A mówiłem, nie ryzykuj. Ja tam nie trzymam żadnych Hejterów i mam spokój. A jak się trafiają, to kontroluję.
– Mówiłem, nie leź w błoto, nie prowokuj, jak nie potrafisz trzymać za mordę... To ganiaj ich teraz, jak jesteś taki cwany.
– Czekaj, co mówisz? Jaki przywódca? To nie twój człowiek? – Twarz brygadiera przybrała wyraz zainteresowania. Spojrzał w zadumie na trzymanego w ręku papierosa i pochylił się lekko do przodu.
– Aleś, bracie zabagnił sprawę. Załatwili ci agenta, straciłeś kontrolę... co?! Nie histeryzuj, Drzazga, trasery są zaminowane, inaczej byśmy się tych motocykli nigdy nie doliczyli. Jak zaczną przy nich majstrować, to wylecą w powietrze. Jak to poradził sobie?... To jakiś niebezpieczny facet. Musisz go zneutralizować i tyle. Jak to próbowałeś? I co? Głowę ci odesłał? Dowcipne. Toś się wpieprzył, Drzazga. Swoją drogą, ciekawe, gdzie się taki wylągł...
Nagle Kavanah wyprostował się, twarz mu znieruchomiała.
– Jak to w mojej Termitierze? – wycedził zimno. – Drzazga, ty mnie w swoje gówno nie ciągnij! – wyjął pióro, po czym pochylił się i nabazgrał coś na małej kwadratowej karteczce.
– Sprawdzę. Ale marny twój los, Drzazga, jeżeli on nie jest ode mnie. Tak czy inaczej, musisz go zgasić. I to zaraz. – Chwilę słuchał, po czym jego oczy przybrały dziwny wyraz. Zaśmiał się zimno i nieprzyjemnie. – Ktoś cię zrobił w głąba, Drzazga. Ja nie mam żadnych Regulatorów. To ploty. Jeszcze mi życie miłe. Myślisz, że chcę skończyć jak Palownik?
– Nie strasz mnie, Drzazga, bo stracę cierpliwość. Mogę ci kogoś podesłać, ale pamiętaj: to nie jest żaden Regulator. To zwykły Obrońca. Chłopak jest, powiedzmy, zdolny. Zapamiętaj to sobie, Drzazga. Wyciągnij wnioski ze swoich przypuszczeń i zapamiętaj. Będzie u ciebie jutro, najdalej w końcu tygodnia mi go zwrócisz. Jasne? Twoja wdzięczność będzie wymierna. Cześć! – rzekł.
– Amator. Jeżeli wspólnota się trzyma pomimo takich partaczy, to znaczy, że jest wieczna. Widzisz teraz sam, muszę mieć kilku zdolnych ludzi, jeśli chcę coś zrobić. Taki Drzazga. Przecież on się w ogóle nie nadaje na... on się na nic nie nadaje. Zresztą, do diabła z nim. Mamy ważniejsze sprawy. Siadaj tutaj, wyjaśnię ci o co chodzi.
Weigens wstał zza stołu i przeniósł się w olbrzymi fotel. Zapadł się weń jak w bagno, obracał w dłoni chłodną rzeźbioną szklankę i czekał. Kavanah grzebał w szufladzie.
O co chodzi? Dobrze było by się wreszcie dowiedzieć, co to są te „samodzielne, powiedzmy, misje”. Brygadier znalazł w końcu jakąś teczkę, oczywiście w cielęcej skórze, i posunął ją po biurku w kierunku Weigensa.
– Miałeś kilka przypadków szklicy? – spytał nagle. Weigens poczuł lodowaty dreszcz. Zostawienie podejrzanej na miejscu przestępstwa... Tylko, że nikt jej nie chciał dotknąć. Ten tutaj cwaniaczek nigdy się nie zarazi jakąś francą. Rozluźnić mięśnie twarzy, spokojny głos.
– Tak, Brygadierze. Epidemia. To się coraz częściej zdarza na dolnych poziomach.
– Właśnie. Epidemia. Robotnicy, Kalkulatorzy, Rolnicy – rzekł wściekle Kavanah. – Same niskie kasty. A im gorszy element, im bardziej knuje, tym łatwiej na to zapada. Dlaczego? Wiesz, co się dzieje na poziomie specjalnym? W aresztach? Dlaczego kiedy wreszcie dorwę takiego szkodliwego drania, takiego aspołecznego pasożyta, to najdalej po tygodniu muszę mieć zamiast niego to cholerne, błyszczące jajco? To jest jakiś sabotaż, nie epidemia. Chrzanię śmieciarzy, niech ich wszystkich szlag potrafią, tylko co my bez nich zrobimy? – Prawie już krzyczał, czerwony na twarzy jak indyk, ale szybko się opanował.
– Zajmiesz się szklicą, centurionie. Konkretnie, zajmiesz się człowiekiem, który będzie się zajmował szklicą. Zajrzyj.
Weigens ściągnął teczkę z biurka i zajrzał. Dwie sztywne, skórzane okładki oraz plik różnych kartek, spiętych chromowanym, sprężynowym uchwytem. Pierwsza z przylepionym w rogu zdjęciem jakiegoś łysawego typa, o pobrużdżonej twarzy. Kozia szpiczasta bródka, stalowe okulary, nieprzyjemnie wąskie usta, Izra Gralen. Wyższe poziomy. Symbole kodu jakieś dziwaczne, ósmy poziom... no, no. Medyk.
– Czcigodny Izra Gralen – zaczął Brygadier, wstając i idąc do stolika – oderwał swój wysoko klasyfikowany umysł od spraw wyższych i raczył wyrazić zainteresowanie tak zwaną szklicą. Przypadek choroby będzie badał na naszych niegodnych poziomach. Będzie potrzebował przewodnika, opiekuna i ochrony – czyli ciebie.
Wziął swoją szklankę i sięgnął pod stolik wyjmując karafkę z bursztynowym płynem. Nalał do połowy i szczypcami wrzucił dwie kostki lodu. Wrócił do biurka, grzechocąc swoim napitkiem. Usiadł. Weigens patrzył czcigodnemu Gralenowi w oczy i czekał. Gdzie na szczurzy pomiot, to zadanie? Przewodnik, ochrona... To potrafi każdy.
– On tu będzie węszył – zaczął znowu brygadier. – Czcigodny brat Gralen to filozof. Brednie i bełkot. Pstro w głowie, ale jest związany z ludźmi którzy dużo mogą i którzy przeszkadzają innym ludziom, którzy dużo mogą. My jesteśmy związani z tymi innymi ludźmi.
Będziesz go pilnował. Będziesz pilnować żeby nam nie nabruździł. Chce badać, niech bada. Ale pilnuj, żeby nie dogrzebał się czegoś, co nam może zaszkodzić. Sprawa jest delikatna, ale mam nadzieję że dasz sobie radę. Z wszelkimi kłopotami prosto do mnie. Otrzymasz wszystkie prerogatywy.
Pilnuj go po prostu. Chcę wiedzieć o każdym jego kroku, rozmowie, spostrzeżeniu. I uważaj: on może się sam podłożyć, chociaż wątpię. Ale uważaj. Dobrze by było, gdyby się podłożył. Weź tę teczkę. Powinieneś go poznać. Nie mówię nic konkretnego, bo nic konkretnego nie ma. Pilnuj go i spróbuj wyciągnąć co się da, dla nas. Jutro do ciebie zadzwonię. Założysz strój szturmowy i pojedziesz windą kurierską na ósmy poziom.
Weigens westchnął. Ósmy poziom. To już coś. Zadanie mu się nie podobało. Trudno. Było śliskie, ale proste.
– Uważaj na niego – rzekł jeszcze raz brygadier. – On może być cwańszy niż przypuszczamy. Teraz formalności. Ten dokument – wydobył z teczki jakiś papier z pieczęciami i złożył przed Weigensem – nadaje ci wszelkie prerogatywy, jako mojemu oficerowi do specjalnych poruczeń. Jest już wprowadzony do centralnego Systemu, więc wystarczy jak pokażesz mu swój żeton. Normalnej służby nie będziesz już brał, więc przekaż wszystkie sprawy komuś innemu. Komu?
– Swidurowi – rzekł po namyśle Weigens.
– Może być. Dobierz sobie też ze dwóch ludzi, do wyłącznej dyspozycji. I czekaj jutro rano na mój telefon. To by było wszystko, Centurionie. Jutro się widzimy.
To było wszystko. Weigens wstał, biorąc czapkę pod pachę. Strzelił obcasami, zamykając wytapicerowane drzwi.
Kavanah popatrzył za nim, wziął z biurka kukri, zważył ciężką klingę w dłoni i uśmiechnął się.
– Próbujcie chłopcy – rzekł półgłosem. – Ja jestem przygotowany.
Centurion Weigens obudził się z przeświadczeniem, że zrobił coś nieodwracalnego. Wdepnął. Raz na zawsze. Po raz pierwszy w życiu przemknęło mu przez głowę, że być może podjął się gry, której nie podoła. Wszystko jedno. I tak nie było powrotu. Została jedna droga: pod górę. Nie dodało mu to otuchy. Odrzucił kołdrę i usiadł na łóżku. Czuł strach. Co to jest strach? To pulsujące gniecenie gdzieś na dole żołądka, to łomotanie krwi pod mostkiem i w gardle, łaskoczące przeponę ciężkie oddechy, ta wilgoć na dłoniach? Co to jest?
Dla zwierzęcia to sygnał do ucieczki. Ale człowiek nie może uciec. Nie ma dokąd. Musi walczyć. I to nie wprost, pięściami: to jest najprostsze. Ale walczyć o przetrwanie, nie wiadomo z kim i niewiadomo w jaki sposób.
Dość. Wstał i poszedł do łazienki. Damy sobie radę. To tylko taki poranny strach. Zwykły poranny strach.
Umył się i bez pośpiechu ogolił. W Szkole Legionu zawsze były pobudki. Pięć minut na mycie i piętnaście na śniadanie, potem morderczy trening. Dzień w dzień od piątego roku życia przez dwanaście lat. Potem cztery w zwykłej służbie. Cztery lata w imię Porządku i Bezpieczeństwa Publicznego. A teraz jesteś Centurionem. Centurionem pierwszej klasy. Centurionem pierwszej klasy do specjalnych poruczeń. Czego narzekasz? Inni mają gorzej. Przynajmniej sam wyznaczasz sobie pobudki.
Kiedy był w trakcie wycierania zaschniętego kremu z ucha, usłyszał pukanie. Potem drzwi otworzyły się, ktoś przeszedł przez korytarzyk, stęknęła szyba w drzwiach pokoju, zaklekotała na stoliku plastykowa tacka.
– Bracie Centurionie, śniadanie. – Głos usłużny i nieśmiały.
– Dobra, spieprzaj! – zawołał Weigens, nacierając szczękę płynem po goleniu.
Założył kombinezon i zasiadł do posiłku. Żując pośpiesznie kęs bułki z pastą mięsną wydobył otrzymaną wczoraj teczkę.
Zdjęcie, symbole kodu, nieważne. Urodzony... Klasyfikowany w dwudziestym ósmym, kod decyzji, kasta... punktacja: średnia. Sam środek kasty, Medyk jak w mordę strzelił. Iloraz inteligencji, charakterystyka osobowości... O tu coś jest – brat Brygadier podkreślił czerwonym flamastrem.
„Skłonności do analizy procesów oderwanych, przeprowadzania konstrukcji myślowych nie związanych z rzeczywistością i eskapizmu.” Co to za brednie? Na co mi to? Dalej... jakieś wykresy, szkoła medyczna, punktacje, awansowany, ósmy poziom, samodzielna katedra badawcza, do cholery z tym wszystkim, co mnie to obchodzi? Będzie badał szklicę, niech bada. Jedziemy na ósmy poziom. Która godzina? – spojrzał na zegarek. Jeszcze czas. Spokojnie dopił kawę i zapalił papierosa. Ósmy poziom... Najwyższy na jakim był dotąd, to dwudziesty. Pojechali w sześciu aresztować czterech bioników, którzy chcieli czymś zarazić plantację ryżu. Sabotaż... działalność destruktywna. Była kupa cyrku z tym aresztowaniem, pokazowy proces, ale poziom dwudziesty to coś, czego się nie zapomina: szkło, nikiel, aluminium, wszystko chromowane do połysku, jakieś rośliny, meble z naturalnego drewna, klasa. Wszystko było automatyczne i w najlepszym gatunku. Najlepiej zapamiętał te automaty. Wszędzie i do wszystkiego.
Zdusił papierosa, sięgnął po słuchawkę i zatelefonował do swojej centurii. Jego dwaj szturmowcy już czekali. Dobrze ich wybrał. Gotowi na wszystko, pójdą za nim w ogień. Bez namysłu ani pytań. Absolutnie lojalni. Prości, sprawni chłopcy. Tacy są potrzebni. Jak pójdzie wyżej, weźmie ich z sobą. Jeśli pójdzie wyżej... ciekawe, co Szrama kombinuje. Zaterkotał telefon. Brygadier powiedział: „Załatwione, wychodź” i odłożył słuchawkę. Weigens zaciągnął się papierosem i nagle przypomniał sobie wczorajszy telefon Kavanaha. Tam było coś takiego... jakiś Hejter, niekompetentny Brygadier Drzazga... nie, to nie to. Padło jakieś słowo... jakiś klucz. Jakaś afera... Szrama powiedział coś i powiało subtelnym zapachem intryg. Nie mógł sobie przypomnieć. Brygadier coś wczoraj powiedział. Nie tyle ważnego, co znaczącego. Pamiętał zmianę wyrazu jego twarzy, szybkie spojrzenie zimnych niebieskich oczu, jakby coś sprawdzał. Powinien był coś zrozumieć z tej rozmowy, tylko co? A może właśnie nie powinien był zrozumieć? Jeśli tak, to w porządku, nic nie zrozumiał.
Machnął ręką i otworzył szafę. Wysunął stojak ze strojem szturmowym. Zaczął się ubierać, zapinając niezliczone sprzączki i rzepy. Jednocześnie coś natrętnie plątało mu się po głowie tuż, poza zasięgiem myśli. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, a przypomni sobie, ale nie mógł. Westchnął. Zatrzasnął ciężki pas i sprawdził, czy neuronowy bicz gładko wychodzi z pochwy.
Został zaatakowany od tyłu. Uskoczył odwracając się błyskawicznie i uderzając palcami o wyprofilowaną rękojeść blastera. Wyrzutowa kabura szczęknęła metalicznie i Weigens omiótł pomieszczenie szeroką lufą szukając wrogów. W porządku. Schował ciężki blaster naciągając sprężynę kabury i wziął hełm.
Rozległo się pukanie do drzwi. Przeszedł przez przedpokój i otworzył. Stali obaj w postawach zasadniczych. Hełmy pod pachą, ochraniacze lśniące bielą.
– My się mieli zameldować, bracie centurionie. – Zaczął wyższy. Miał szeroką twarz, wąskie oczy i sprawiał wrażenie poczciwca. Było to wrażenie mylące, o czym niektórzy zdołali się przekonać. Warkald Kalie nie był poczciwy. Był to prosty osiłek, któremu uderzyła do głowy władza nad ludźmi. Imponowało mu, że wszyscy się go boją. Drugi był blondynem o chytrej, lisiej twarzy. Nazywał się Skoltrygg.
Żaden nie był zbyt cwany i żaden nie miał skłonności do politykowania, co Weigens cenił u nich najbardziej.
Jeśli mieli zapewnioną dostateczną ilość bójek i akcji bojowych, piwo z syntolem oraz dostęp do kobiecych poziomów Specjalnych, byli zupełnie zadowoleni. Weigens kupił ich wierność wyciągając z niezłych tarapatów i teraz miał po prostu dwa psy. Dwa bojowe, dobrze ułożone brytany.
– Od dziś jesteście do mojej wyłącznej dyspozycji. Nie wrócicie już do centurii, przynajmniej na razie. Teraz idziemy na górę. Na poziom ósmy. Będziemy asystować jednemu ważnemu bratu w czasie badań na niskich poziomach. Miejcie oczy na wszystko otwarte. Idziemy.
Wyszli do wind głównym korytarzem. Weigens szedł pierwszy, jego dwaj szturmowcy pół kroku z tyłu. Winda kurierska już czekała. Za podwójnymi drzwiami dostępu do niej broniło dwóch sztabowców.
– Centurion Weigens plus eskorta, na poziom ósmy – warknął.
Sztabowcy stali nieruchomo w czarnych mundurach z dłońmi opartymi o kabury blasterów.
– Karta podróży – rzekł jeden z nich blaszanym głosem.
– Zdjąć przyłbice – powiedział drugi, oblizując nerwowo wargi. Miał szalone, rozbiegane oczy i do końca nie puścił kabury. Karty oraz identyfikatory okazały się prawdziwe i dwaj dziwni sztabowcy wpuścili ich do windy z pewnym żalem.
Kurierska winda miała dwa pomieszczenia, miękką wykładzinę dywanową na podłodze i fotele. Ruszyła bezgłośnie, postukując cicho, kiedy mijała rozsunięte grodzie między poziomami. W zadziwiająco krótkim czasie zatrzymała się i to był już czarodziejski ósmy poziom. Rozległ się gong, drzwi rozsunęły się, ukazując małe, ciemne pomieszczenie o gładkich i zimnych ścianach. Weigens całkiem się spłoszył. Pomyłka jaka, czy co?
Kiedy tak stał, w ciemności rozległ się głos. Bezosobowy, zimny, damski głos.
– Centurion Netar Weigens.
– Jestem – wyrzekł niepewnie Weigens. Głupio rozmawiać z ciemnością.
– Proszę podejść.
Weigens podszedł do ściany i nagle rozzłościł się. Ósmy poziom, wielkie mecyje! On jest Obrońcą, do stu szczurów, jak będzie trzeba, to wejdzie tu z grupą a wtedy wszyscy będą się chować we własne buty! Nie tacy jechali już na poziom Specjalny z rękami z tyłu. Tu jest Wspólnota. Wczoraj wielki ktoś, poziom ósmy czy czwarty, a jutro okaże się – wróg społeczności, i nic nie pomoże. Pojadą do tiurmy jak leci. Zapalił papierosa i dmuchnął dymem w tę ścianę przed tą twarzą. Jakby w odpowiedzi coś zabzyczało, strumień ciepłego, zielonego światła błysnął mu w prawe oko.
„Badają siatkówkę”, pomyślał. Sprytnie.
– Prawa ręka – rozległ się głos. – Proszę przysunąć dłoń do receptora oznaczonego czerwoną lampką.
Zapłonęła czerwona iskierka. Weigens przysunął dłoń. Znów zabzyczało i płaski snop światła przesunął świetlistą kreskę po jego palcach. Zobaczył w nim zabarwione na różowo kłęby dymu ze swojego papierosa.
– W porządku – powiedziano. – Może brat wejść.
Ściana bezgłośnie rozjechała się na boki i Weigens wstąpił w ósmy poziom.
Wyrzucił papierosa, założył hełm i zatrzasnął przyłbicę. W mgnieniu oka jego twarz została przesłonięta kanciastą maską. Netar Weigens zniknął. Stał się po prostu Obrońcą – bezimiennym, bezosobowym. Niemal całkowicie bezkarnym i niemożliwym do identyfikacji. Aż do powrotu na poziom, nikt nie zobaczy jego twarzy, ani nie usłyszy normalnego głosu. Usłyszy modulator i głośnik. Głos Obrońcy.
Weigens stał u wejścia do wielkiej hali wykładanej marmurem. Hali o kilku poziomach, z których najniższy był palmiarnią. Wśród dziwacznych roślin o wielkich skórzastych liściach, małych fontann i sadzawek przechadzały się bez ładu i składu grupki ludzi w różnym wieku. Ci ludzie nie nosili kombinezonów. Poubierani byli w dziwaczne luźne szaty, do tego w różnych kolorach. Stroje kobiet bezwstydnie uwydatniały ich kształty. Niektóre z tych kobiet były naprawdę piękne – Weigens poczuł, że ochraniacze robią się niewygodne. Cóż. Ósmy poziom.
Usłyszał kroki swych ludzi i sięgnął do kasety łączności wbudowanej w pas. Usłyszał w słuchawkach gromkie „Jo-ho-ho” Skoltrygga i śmiech Warkalda.
– Widzisz to, co ja widzę? – dopytywał się Kalie.
– Jak-Rany-Ale-Dupy! – odparł z czcią Skoltrygg.
– Zobacz tę w czerwonym!
– W mordę, ile tu miejsca.
– Spokój, szczurzesyny – rzekł łagodnie Weigens. – Jesteście na służbie.
Rozmawiali przez interkom bliskiej łączności, więc postronny obserwator zobaczyłby tylko trzy kanciaste, białe sylwetki stojące nieruchomo przy wyjściu z wind, ale nie usłyszałby nic. Jednak nie mieli postronnych obserwatorów. Nikt nie okazywał strachu ani nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Było to niesłychane. Byli jedynymi Obrońcami w zasięgu wzroku i to było jeszcze bardziej niesłychane. Weigens znów sięgnął ręką do kasety łączności i złapał zakres Brygadiera.
– Sześćdziesiąt trzy Kojot woła Kruka – powiedział. Zatrzeszczało. Kavanah odezwał się natychmiast.
– Kruk, słucham. Gdzie jesteś?
– Na miejscu, przy windach. Co robić?
– Czekaj. Przyjdzie do ciebie mój człowiek. Komendant poziomu. Nazywa się Onar. Pomoże ci znaleźć tego Gralena.
– Czy on jest Obrońcą? – spytał Weigens z nadzieją w głosie. Czuł się nieswojo.
– Tak... Ale nie spodziewaj się wiele, on działa w specyficznych warunkach. Ósmy poziom, rozumiesz?
– Zaczynam rozumieć.
– Dobra, to wszystko... aha, Weigens. Nie dziw się niczemu. Niczemu. Zrozumiałeś?
– Tak jest, bracie Brygadierze, zrozumiałem, nie dziwić się niczemu – powiedział Weigens, teraz już nic nie rozumiejąc.
– No, dobra. – Kavanah chrząknął z zadowoleniem. – W razie czego, wiesz, gdzie mnie szukać. Koniec.
Nie czekali długo, patrząc ze zgrozą na kolorowy, rozwydrzony tłum dookoła, który najwyraźniej wymagał kontroli. Po pierwsze, były godziny pracy. Więc co oni tu wszyscy robią? Co to za łażenie bez celu? W ogóle, co tu się dzieje?
– Spokojnie, bracia, spokojnie. To ósmy poziom. Bardzo wysokie kasty. Ci ludzie pełnią odpowiedzialne funkcje, do których my się nie nadajemy. To Medycy, Eugenicy i Bionicy. Mają specjalne predyspozycje. Trochę tu dziwnie, ale pamiętajcie bracia, że patrzycie na ludzi, którzy czuwają nad zdrowiem i biologią całej naszej Termitiery. Jeżeli tu tak jest, to znaczy, że właśnie tak powinno być, bracia. – Weigens włożył w to przemówienie sporo wysiłku, bo zabrzmiało mu nieprzekonująco. Ale zdaje się, że jego podwładni nie bardzo słuchali, odwracając maski hełmów za każdą przechodzącą kobietą. Problem braku kontroli przestał ich interesować.
Weigens zauważył go z daleka. Mężczyzna ubrany w luźną togę, jak wszyscy tutaj. Był jednak wyższy niż pozostali. Jego kwadratowa, nieruchoma twarz nosiła te nieuchwytne znamiona wieloletniego treningu, które fachowiec zawsze może rozpoznać. Zna je z lustra. Istnieje ten szczególny wyraz oczu, wyraz nieufności i uwagi zapiekły na twarzy. To nie jest zwykły człowiek. To maszyna do zabijania. To Obrońca.
Tamten podszedł i stanął obok. Nosił skórzane paski na przegubach oraz miękkie buty. Głowę miał wygoloną prawie do gołej skóry.
– Centurion Weigens? – Spytał i nie czekając na odpowiedź rzekł – Chodźmy. Centurion Onar już czeka.
– Dlaczego sam nie przyszedł? – spytał Weigens, gdy już szli marmurowymi korytarzami. – Ja nie mam czasu.
Przewodnik nie odpowiedział. Na miejsce dotarli w milczeniu. Przeszli przez jakieś nie wyróżniające się niczym drzwi, potem jakimś korytarzem, wszędzie wśród tych kolumn i rzeźb. W końcu przewodni stanął, wycelował palec w jakieś wrota i przemówił ludzkim głosem: Tędy – po czym odwrócił się i odszedł. W Weigensie aż się zagotowało. Ktoś tu robi z kogoś durnia. Podszedł do drzwi, słysząc gniewne echo własnych kroków i pchnął dłońmi oba ciężkie, rzeźbione skrzydła. Wrota ustąpiły, miękko, ale powoli. Za nimi nie było oczywiście przyzwoitego gabinetu, z biurkiem, flagą Wspólnoty, telefonem za który można w razie czego chwycić, ani odpowiednim człowiekiem za biurkiem.
Była natomiast sala, otoczona kolumnami, obniżona na środku. W obniżeniu znajdował się basen wypełniony zielonkawą wodą. Weigens zrobił krok do przodu i w tym momencie dwóch młodzieńców w białych tunikach chwyciło go z boków za ramiona.
Przestraszył się w pierwszej chwili, ale w następnej wybuchła w nim wściekłość i dzika satysfakcja. Skrętem ciała posłał jednego z nich na kolumnę uwalniając prawą rękę i zderzając się z drugim. Wykręcił lewą dłoń napastnika ściskającą jego nadgarstek i wykonał półobrót. Młodzieniec przekoziołkował przez własne przedramię, przy czym grzmotnął plecami na posadzkę. Weigens usłyszał klapanie sandałów i zobaczył mężczyzn w tunikach, biegnących przy ścianie z obu stron.
– Zróbcie porządek z tymi pajacami – rzucił w interkom, a sam wyminął kolumny i ruszył po długich stopniach w kierunku basenu. Na najniższym poziomie stały niska leżanka o wymyślnym kształcie oraz masywny stolik z malachitu. Na leżance spoczywał jakiś szczupły typ, oczywiście w kretyńskiej tunice. Głowę miał w kręconych złocistych lokach, a brwi zrośnięte pośrodku czoła. Za plecami typka stał kilkunastoletni szczeniak, który masował mu kark, Weigens jeszcze panował nad sobą, ale łomot uderzeń i głuche stęknięcia za plecami brzmiały dla niego jak najsłodsza muzyka. Idąc przesunął regulator głośnika do oporu, więc jego głos zabrzmiał w hali jak ryk trąb Sądu Ostatecznego.
– CO TO ZA CYRK, DO KURWY NĘDZY! CO TU SIĘ DZIEJE?!
Cherubinek na kozetce zerwał się na jego widok na równe nogi i krzyknął w kierunku drzwi:
– Spokój, puścić ich, to nieporozumienie! – Po czym rozłożył teatralnie ręce i zawołał z fałszywą troską: – Przepraszam bracie, nie uprzedzili mnie, że już jesteście, sam rozumiesz, środki bezpieczeństwa, stokrotnie przepraszam, bracie, chyba nikomu nic się nie stało, oni są tacy brutalni...
– Marnych masz ludzi – warknął Weigens. Warkald i Skoltrygg pojawili się między kolumnami. Skoltrygg masował lekko prawy nadgarstek, który gdzieś, kiedyś mu wywichnęli.
Cherubinek nie dał po sobie niczego poznać.
– Centurion Onar – przedstawił się. – Siadaj, bracie. Czym chata bogata... Derni – Zwrócił się do szczeniaka – każ przygotować wszystko dla naszych gości.
Młodociany chudzielec skłonił się i oddalił dyskretnie.
– Nie mam czasu – warknął Weigens. – Szukam człowieka. Izra Gralen MED 1717 ARF. W papierach jest tylko Centrum Badań Medycznych... Gdzie to jest?
– Tak, tak... – Cherubinek zatrzepotał rękami – Wiem, prosił żeby przysłać mu kogoś. Pewno zadzwoni... zadzwoni i poprosi cię do siebie. On jest bardzo zajęty. Na razie trzeba poczekać. Odpręż się, zdejmij ten małpi strój, napij się... Może potrzebujesz jeszcze czegoś? Tu jest ósmy poziom, nie trzeba się nigdzie spieszyć. Obrońcy na tym poziomie nie mają dużo do roboty, można poużywać życia, wiesz co mam na myśli... – Weigens słuchał tej paplaniny i milczał. Cherubinek wskazał mu drugą kozetkę, przysunął paterę z owocami, pojawił się szczeniak i zaczął coś tłumaczyć Obrońcom, a Weigens wciąż stał jak plastykowy kanciasty posąg.
– Siadaj bracie – mówił centurion Onar. – Trzeba czekać na telefon. Odpręż się, mówię – objął szczeniaka w pasie i posadził sobie na kolanach. Obrońcy gdzieś zniknęli.
– Zatelefonuj – wycedził Weigens. – Powiedz mu że przyszedłem, a potem dawaj adres. Mówiłem, że nie mam czasu.
– Masz mnóstwo czasu – szczebiotał cherubinek. – Czym ty się przejmujesz? Mówiłem ci, on zadzwoni, jak będzie cię potrzebował. Twoi ludzie korzystają z naszej gościnności, czemu masz być głupszy? Nie widziałeś jeszcze moich dziewcząt ani chłopców...
W tym momencie Weigens przestał słuchać a zaczął działać. Podszedł wolnym krokiem do leżanki i znienacka zmiótł Onarowi z kolan młodzieńca, zwalając go na posadzkę. Onar zerwał się z kozetki zadziwiająco szybko i tyłem przeskoczył stolik. Weigens ruszył radośnie do ataku. Wywrócił kopniakiem malachitowy mebel, srebrna patera z jazgotem potoczyła się po podłodze, rozsypując owoce. Prawą ręką za wszarz, za fraki, za tę cholerną tuniczkę i skręcić pod szyją, żeby mu ślepia wylazły na wierzch. Onar zupełnie prawidłowo trzasnął go podstawą dłoni w podbródek. To znaczy, to by było prawidłowo, gdyby Weigens nie miał na sobie ochraniaczy. Poczuł lekki wstrząs, po czym przyciągnął przeciwnika delikatnie do siebie i grzmotnął go w twarz okutą w hełm głową. Centurion Onar zalał się krwią i zwiotczał. Weigens puścił zmiędloną tuniczkę, popychając go lekko do tyłu. Cherubinek oparł się o postument posągu. Krew ciekła mu po szyi, wsiąkając w fałdy przyodziewku.
– Tak – rzekł Weigens. – A teraz telefon.
Onar podniósł twarz. Dyszał i przyciskał skrzydełko nosa palcem.
– To się tak nie skończy – wycedził. – Jeszcze się spotkamy. Jeszcze się zobaczymy.
– Telefon – powtórzył sucho Weigens, robiąc krok do przodu.
– Dobra – rzekł pospiesznie centurion. – Będziesz miał swój cholerny telefon.
Musnął lekko dłonią marmurowy szczegół anatomiczny na rzeźbie młodego mężczyzny. Kolumna rozwarła się z westchnieniem, ukazując ekran i klawiaturę. Ocierając grzbietem dłoni krew z twarzy Onar przebiegł palcami po klawiszach.
Zapiszczało, na ekranie pojawiła się twarz.
– Sektor Obrony – rzekł Onar. – Proszę brata Gralena.
– Chwileczkę – powiedziała twarz i znikła. Weigens sięgnął do kasety łączności.
– Warkald, Skoltrygg do mnie! – szczeknął.
Onar tymczasem skończył rozmawiać i zamknął kolumnę.
– Masz iść do niego – oznajmił. – Dostaniesz przewodnika, ale to nie wszystko, co ode mnie dostaniesz. Jak wrócisz do siebie, to spotka cię przykra niespodzianka. Dostanę cię w swoje ręce, ty nędzny szczurze. Byle łaps z pięćdziesiątego poziomu nie będzie mi podskakiwał.
– Wysoko mierzysz, chłoptasiu – wycedził zimno Weigens. – Wiesz, co to jest kurier do specjalnych poruczeń?
Rozległ się tupot i do sali wpadli Warkald i Skoltrygg. Przebiegłszy pomiędzy kolumnami wyprężyli się w postawie zasadniczej. Weigens spojrzał przeciągle na Onara obmacującego narząd powonienia i na chłoptasia leżącego na ziemi, gapiącego się szklistym, narkomańskim wzrokiem. Zrobił w tył zwrot i przechodząc obok nadepnął mu okutą podeszwą na palce.
Centrum Badań Medycznych nie skrzyło się już tak beznadziejnym przepychem, jak reszta ósmego poziomu. Było urządzone bardziej spartańsko i po laboratoryjnemu pragmatycznie, tak, że Weigens odzyskał nieco rezonu. Doktor Gralen był starszy niż na zdjęciu, ale miał tę samą twarz, z głębokimi bruzdami po obu stronach zaciśniętych ust, te same okulary w stalowej oprawie oraz tę samą małą bródkę na przodzie szczęki. Poza tym miał całą kolekcję tików nerwowych: chrząkał, mrugał i konwulsyjnym ruchem poprawiał okulary na nosie. Ubrany był mniej więcej normalnie, w białe spodnie i białą bluzę z dystynkcjami specjalisty pierwszej klasy. Przyjął ich w niewielkim pokoiku, siedząc za biurkiem i bawiąc się laboratoryjnym pisakiem. Ściany pokoju oplatał skomplikowany stelaż z jakimiś aparatami pełnymi wskaźników oraz czerwonych iskierek diod. Coś popiskiwało, a Medyk siedział postukując pisakiem w blat i patrząc na Weigensa badawczo. Pod wszystkimi tikami jego twarz pozostawała nieruchoma jak rzeźba.
– Khem... tak – odezwał się. – Brat jest Centurion, ehem... Weigens? Brygadier Kavanah dzwonił do mnie. Brat usiądzie – wskazał mu krzesło. – Będzie brat moim przewodnikiem po niższych poziomach, ehem... cieszę się, bardzo się cieszę – oświadczył z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, który świadczył o tym, że nigdy się nie cieszy. Następnie zamrugał oczami i nerwowo poprawił okulary, Weigens usiadł. Gralen znowu chrząknął.
– Najpierw niech mi brat powie... – wycedził Gralen mrugając, jakby miał piasek pod powiekami. – Miał brat do czynienia, ehem... z zespołem śpiączki paralitycznej Wigga, czyli – poprawił okulary – z tak zwaną szklicą?
– Tak... miałem – rzekł niepewnie Weigens. – U nas się to bardzo często zdarza – dodał skwapliwie. Przez głowę przemknęła mu obłędna myśl, że go wszyscy prześladują za pozostawienie tamtej zatrzymanej na miejscu przestępstwa.
– Ehem... oczywiście, ale jednak, wydaje mi się, że to ma znacznie szerszy zasięg niż się oficjalnie podaje. Dlatego, ehem... chciałbym zbadać rzecz na miejscu.
– Jestem do brata dyspozycji – rzekł Weigens. – Mamy przygotowaną kwaterę i wszystko, czego brat będzie potrzebował. Dowództwo Kohorty jest bardzo zainteresowane badaniami brata. Okażemy bratu wszelką pomoc. Specjalnie w tym celu posiadam niezbędne prerogatywy.
– To świetnie – Gralen znowu zamrugał oczami. – Chciałbym, żebyśmy pojechali za pół godziny.
Pojechali za pół godziny. Dostali się na poziom kohorty „Kruków”, doktor Gralen został wciągnięty do ewidencji jako gość sztabu kohorty, otrzymał kartę-klucz, po czym udali się do jego pokoju. Pokój przygotował Kavanah. Już samo to powinno Weigensowi wystarczyć, ale to, co zobaczył przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Apartament (nie: pokój) składał się z trzech pomieszczeń. Podłogi pokrywały wzorzyste dywany w kolorze kawy z mlekiem, stały na nich ciężkie hebanowe meble, jakieś rzeźby i wazy sprzed Wspólnoty. Gralenowi nie drgnął nawet jeden mięsień w twarzy. Kiedy Skoltrygg wtoczył wózek z jego walizkami, bez słowa zaczął je zdejmować, otwierać i wydobywać jakieś aparaty. Całkowicie obojętny na królewski przepych komnat, z nieruchomą jak marabut twarzą rozwijał kable, podłączał je do kontaktów i obserwował wskaźniki. W krótkim czasie udało mu się zabudować większą część podłogi. Weigens stał nad nim. Zaczęło mu się robić nieswojo.
– Pomóc w czymś? – spytał. Nie mógł pomóc. Pojęcie miał o tym takie, jak o szlifowaniu diamentów, ale chciał przerwać ciszę.
Gralen ocknął się z kontemplacji czegoś, co wyglądało jak kwadratowe radio skrzyżowane z maszyną do szycia. Wycelował w niego mrugające oczka.
– Nie, dziękuję – powiedział i chrząknął. Poprawił okulary. – Niech brat przyjdzie za pół godziny.
Weigens odetchnął z ulgą i wyszedł. Od razu coś mu zabormotało w słuchawkach.
– Kruk do Kojota sześćdziesiąt trzy. – Ot, diabli nadali.
– Jestem.
– Jak leci, chłopcze? – Brygadier był zadowolony.
– Na razie w porządku, bracie Brygadierze, obiekt eee... instaluje się w kwaterze. Na poziomie ósmym miałem problemy...
– Wiem. Możesz urwać się do mnie na chwilkę? Chciałbym z tobą o tym pogadać.
Koniec. Załatwi mnie. Nagle Brygadier chrząknął. Chrząknął. A może trzasnęło w słuchawkach? Matko materio. Co będzie? Wyglądało, że nie jest wściekły. Ale sprać faceta z ósmego poziomu... kretyn. Cholerny kretyn. Dyplomatycznie. Poniosło mnie. I fajnie. A teraz ciebie poniosą.
Brygadier siedział tam gdzie wczoraj. Wyglądało na to, że nie ruszył się z miejsca. Obracał w dłoni swój koszmarny tasak i mrużył oczy.
– Siadaj – rzucił.
Weigens usiadł i od razu zaczął mieć problemy. Co z hełmem? Na podłogę? Nie, nie można. Na biurko mu położyć? Jeszcze gorzej. Z powrotem na głowę nasadzić? Ręce się pocą. Matko materio, co będzie. Położył w końcu hełm na kolanach i czekał.
– O co poszło z tym Onarem? – spytał brygadier. Chrząknął. Tym razem wyraźnie. Weigens odrobinę odzyskał rezon.
– On, bracie Brygadierze coś kręcił. No, nie chciał współpracować. Drabów jakichś nasłał, niby to, mówi, przez pomyłkę, potem nie chciał dzwonić, coś, posłusznie melduję, kręcił, że to, mówi, mnóstwo czasu, że się obiekt sam zgłosi, potem chciał częstować, zboczeńców, posłusznie melduję, proponował... No i ten, trochę na niego wpłynąłem...
– No dobrze, Weigens. Dużo się musisz nauczyć. Najpierw myśl, a potem bij. Ty za długo byłeś w zwykłej służbie. Tu trzeba myśleć. Tym razem miałeś szczęście. To nawet nieźle wyszło, trochę mi ten Onar za bardzo urósł w piórka. Zaczął kombinować na własną rękę. Przyda mu się. Byli świadkowie?
– Tylko ten jego, znaczy...
– Ta ciota? Chłopaczek? Jak się nazywał?
Weigens zastanowił się przez chwilę.
– Derni... jakoś tak.
Kavanah wyciągnął z kasetki blankiecik i coś zapisał.
– To już wszyscy? Na pewno?
– Tak, bracie Brygadierze, chyba że ukryci.
– Bzdura. To już nie ma świadków. Coś mu się wydawało. Następnym razem konsultuj się ze mną, bo sam oberwiesz. Dobra, teraz: jak robota?
– Na razie nic, bracie Brygadierze. Dostał pokój, rozkłada aparaty.
– Nic nie mówił?
– Nic, bracie Brygadierze.
– Słuchaj teraz, to ważne. Musisz dokładnie wiedzieć, co on robi. Pytaj go o wszystko. Interesuj się. To typowy naukowiec. Uwielbia być doceniany. I nade wszystko lubi gadać o swojej pracy.
– Rozumiem, bracie Brygadierze.
– W porządku. I pamiętaj: o wszystkim melduj. A teraz spływaj.
– Tak jest, bracie Brygadierze – Weigens wstał, czując się lekki jak piórko. Uczucie ulgi wręcz go wypełniało. Świat zrobił się lepszy. Strzelił obcasami i wyszedł, zakładając hełm. Nim zatrzasnął przyłbicę, uśmiechnął się promiennie do posępnej sekretarki.
Szli po słabo oświetlonym pomoście, wzdłuż ścian wielkiej, ciemnej hali. Echo dudniło odzewem ich kroków. Sterty lustrzanych jaj połyskiwały w półmroku. Gralen oparł się o barierkę i przez chwilę milczał.
– Jaka tu cisza – szepnął.
– To jeden z dwunastu takich magazynów w naszej termitierze – odezwał się Weigens. Jego głos zadudnił pod wysokim sklepieniem. – Tutaj jest złożonych sześć tysięcy dziewięćset torbieli. Nie można ich grzebać, bo oficjalnie trudno stwierdzić zgon, ale w końcu trzeba będzie zacząć.
– Będę potrzebował kilku do badań – rzekł Gralen. Skrzypnęły i zadudniły wielkie stalowe drzwi. Weigens odwrócił się i zobaczył w smudze światła z korytarza czerwone kombinezony i kaptury asenizatorów toczących wózek.
Jeden z nich podszedł do barierki, trzasnął ryglem i otworzył przeraźliwie piszczące drzwiczki.
– Stać – huknął Weigens. Asenizatorzy zamarli jak stuletnie dęby.
– Jeden brat już ma – zwrócił się do Gralena. – Następne trzeba będzie jakoś wyciągnąć. Ile brat chce?
– Jeszcze ze cztery. Powinno wystarczyć.
Weigens spojrzał na struchlałych asenizatorów.
– Odstawić wózek i brać się za wciągarkę.
Asenizatorzy rzucili się jak spłoszone króliki. Odtoczyli wózek, przyciągnęli z przeraźliwym piskiem wiszącą na stalowej szynie wciągarkę i opuścili kołyszącą się na kardanie szuflę.
– Torbiele są bardzo śliskie – odezwał się znowu Weigens. – Trzeba je ręcznie wtaczać na szuflę, bo wszystkie uchwyty się ześlizgiwały. Nie można ich nawet ścisnąć, wyskakują jak mokre mydło.
– Bardzo, ehem... ciekawe – chrząknął i zamrugał oczami Gralen. – Ciekawa właściwość. Niech brat je każe przetransportować na wasz, ehem... poziom. Brygadier Kavanah przygotował mi laboratorium. Jestem zdumiony pomocą, jaką otrzymuję w moich badaniach.
– Jesteśmy nimi bardzo zainteresowani – rzekł Weigens. – Szklica sprawia nam wiele kłopotów.
Rozległ się wizg silnika i szufla z torbielą ruszyła do góry. Asenizator zszedł na dół, szczękając podeszwami o szczeble stalowej drabinki.
– Z medycznego punktu widzenia to jest bardzo dziwne – rzekł Gralen.
– Co?
– Tak daleko posunięta deformacja. Przecież to musiało całkowicie zmienić funkcjonowanie komórek. To nie jest zwykłe zwyrodnienie, Centurionie. Tysiące ludzi, i skóra każdego przybiera tę samą niesamowitą formę. Formę, która nie obumiera po śmierci. Te... torbiele, ehem... leżą tu miesiącami i żadna nie wykazuje objawów rozkładu. – Spojrzał nieprzytomnie na Weigensa i ruszył wielkimi krokami w kierunku wózka. Asenizatorzy wyciągnęli z hałdy kolejną torbiel. Gralen odciągnął suwak worka. Niecierpliwie rozgarnął czarny, szeleszczący plastyk.
– Niech brat spojrzy – przeciągnął palcami po gładkiej powierzchni. – Idealne. Jak wypolerowane. Gdzie tam, gładsze. Najmniejszej rysy, skazy, zadrapania. A przecież to jest wytwór ludzkiej skóry, jak paznokcie czy włosy. Przerażające. Trzeba natychmiast przeprowadzić analizy. Coś bratu powiem...
Odwrócił się i spojrzał na Weigensa mrugając zza okularów.
– To będzie twarde jak diament, ale kiedy to rozgryziemy, nastąpi przewrót w medycynie. Takiej choroby nie było i potem nigdy nie będzie.
To fenomen. Ale jest. Jest teraz, a ja jestem lekarzem. Do roboty, Centurionie. Niech to wszystko przewiozą do laboratorium i do roboty.
Następnego dnia Weigens wstał późno. Śniadanie stało już na stoliku przy łóżku. Umył się, ogolił, wepchnął do ust kanapkę i przestawił tacę na biurko. Kiedy zabrał się do zaległego raportu, raptem zachciało mu się wyjść do termitiery. Po prostu wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Stwierdził, że oczy pieką go od jarzeniowego światła. Miał dość zatłoczonych korytarzy ciągnących się bez końca, zatęchłego powietrza oraz zamkniętych przestrzeni. Wyjść i ruszyć prosto przed siebie.
Bzdura. Po prostu jesteś zmęczony, a to dopiero początek drogi. Przed tobą tyle stopni, tyle poziomów. Byle w górę, do światła. Jednostka jest w zasadzie niczym, ale są jednostki i jednostki. W obrębie organizmu, rzecz jasna. Organizmu Wspólnoty. A gdyby tak jednej komórce twojego organizmu zachciało się iść na spacer? Zginęłaby. Komórki giną, oczywiście, ale komórki nie mają możliwości awansować. Poza tym istnieje jeszcze, oprócz drogi do góry, droga w dół. Możecie iść na dół, przyjaciele, ale nam trzeba w górę. Do światła. O rany, bredzisz, Centurionie. Nie trzeba było pić wczoraj. A pił. Samotnie. Do lustra. Człowiek jest samotny. Tak jest bezpiecznie.
Przetarł oczy i żując kawałek chleba z pastą rybną zabrał się do raportu. Poszli do magazynu, wzięli torbiele do badań, torbiele numery takie a takie, Obiekt mówił to a to, pojechali do laboratorium, Obiekt rozmawiał z zespołem i na tym dzień pracy właściwie się skończył.
Zadanie było niejasne, a tego Centurion Weigens najbardziej nie lubił. Obserwować. Obserwował tego Gralena przez cały czas i nic z tego nie wynikało. Mały, chudy człowieczek. Lazł to tu, to tam, w swoim rozpiętym, białym chałacie. Wymachując chudymi rękoma wydawał technikom absolutnie niezrozumiałe polecenia. Trzaskano przełącznikami, coś błyskało, montowano niesamowite urządzenia – i absolutnie nie było w tym wszystkim miejsca dla Weigensa. Ładne zadanie. A tam, gdzieś w sztabie Kohorty siedział za monumentalnym biurkiem diabeł w czarnym mundurze, mrużył oczy i obracał w dłoni prehistoryczną klingę. Siedział tam jak ogromny pająk w swojej sieci i wszystko musiał wiedzieć. Wszystko miało dla niego jakieś znaczenie. Coś tam knuł w swojej kościstej, pokrytej żyłkami czaszce i trzeba było mu się podporządkować.
W laboratorium pachniało ozonem, jak po ostrym strzelaniu. Technicy mieli czerwone, podpuchnięte oczy. Najwyraźniej nie spali tej nocy. Nie było tu już tak czyściutko jak przedtem. Na podłodze pyszniły się czarne, wypalone plamy, poniewierały się nadtopione kawałki izolacji. Laboratorium wyglądało jak po starciu z użyciem broni świetlnej. Ścianę przecinała podłużna, nadtopiona po brzegach dziura. Weigens spojrzawszy fachowym okiem ocenił ją jako laserową przestrzelinę.
– Gdzie brat-doktor? – rzucił w stronę dwóch techników, którzy zwijali gruby, czarny kabel.
– W kantorku, za laboratorium fizycznym – odrzekł jeden, po czym podniósł głowę i zobaczywszy mundur Weigensa dodał: – Bracie Centurionie.
– Co tu się stało? – spytał Weigens, wskazując ręką na ścianę.
– Próbowaliśmy ruszyć to draństwo – odparł technik. – Uszczknąć kawałek, żeby zrobić analizy. Nic tego nie rusza, ani korundowe wiertła, ani prasa, ani laser. To dlatego – Wskazał przestrzelinę. – Odbiło w ścianę. Cały impuls poszedł przez trzy pomieszczenia, razem z przepierzeniami, osłonami i wszystkim. Dobrze że nikomu nic się nie stało. Z karborundowej tarczówki to tylko zęby poleciały. Wyrwało tarczę z uchwytów, a torbiel nic. Nawet rysy nie ma.
Istotnie. Torbiel leżała na wgłębionej stalowej płycie lśniąc nieskazitelną, lustrzaną powierzchnią. Weigens spojrzał na nią przelotnie i poszedł do kantorka.
Doktor Gralen siedział przy komputerze i przebiegał palcami po klawiszach. Obok trzeszczała drukarka. Papierowa taśma spływała na podłogę, układając się w zgrabny stosik. Gralen podniósł głowę i zamrugał na Weigensa zza okularów.
– Ehemm... szczęśliwy dzień, bracie Centurionie – powiedział. Oparł się w roboczym fotelu i zaczął masować sobie skronie. Chwilę to trwało.
– Nie mogę zrobić analiz – podjął w końcu. – Żadnych. Obiekt jest odporny na wszystkie znane mi odczynniki. Nie mogę pobrać żadnej próby, nie mogę zbadać nawet struktury. Największe powiększenia skanningowego mikroskopu nic nie pokazują. Zupełnie nic. Obiekt wytrzymał wszystkie próby fizycznego naruszenia powierzchni. Użyliśmy stukilowatowego lasera i o mało nie doszło do tragedii. Bez rezultatu. Jestem pewien, że gdybyśmy użyli gigawatowego, to efekt byłby ten sam, tylko roznieślibyśmy termitierę. To jest przerażające.
Zdjął okulary i przecierał zaciekle oczy, jakby chciał je wdusić do środka. Potem założył okulary i spojrzał na Weigensa.
– Zabraliśmy się po bałaganiarsku, Centurionie – rzekł. – Ale poniosła mnie ciekawość. No nic. Zaczniemy jeszcze raz. Tym razem, od patogenów.
Wyrwał z trzaskiem kawałek papieru spod zacisku drukarki.
– Przejrzałem statystyki – powiedział. – Najwięcej przypadków zachorowań jest na poziomie Specjalnym. Chciałbym tam pojechać. Czy może brat wystarać mi się o przepustkę?
Dzień na poziomie specjalnym rozpoczyna się o w pół do szóstej. W ciągu pięciu minut trzeba przygotować celę do inspekcji. Inspekcja może nadejść, ale nie musi. Niemniej wszyscy czekają, wyprężeni w szeregu, w schludnie zapiętych kombinezonach.
Na poziomie specjalnym panuje cisza. Nie wolno głośno rozmawiać. Nie wolno siadać ani kłaść się w ciągu dnia na pryczach. Nie wolno siadać na podłodze. W celi jest tylko jeden taboret. Stanowi własność i przywilej starszego celi. Starszy celi jest odpowiedzialny za wszystkich sześciu nieprzystosowanych, zajmujących wraz z nim pomieszczenie o wymiarach dwa na cztery metry. Jest odpowiedzialny za właściwy przebieg przystosowania. Starszy celi posiada absolutną władzę. On i jego dwaj zastępcy rekrutują się z nieprzystosowanych lżejszych kategorii, czyli przestępców kryminalnych.
Starszy celi i jego zastępcy mają prawo do większych racji żywnościowych. W świecie ludzi ważących około czterdziestu pięciu kilogramów są okazami zdrowia i siły.
Na poziomie specjalnym istotą i treścią życia jest oczekiwanie. Najpierw czeka się na pisk kółek wózka i łoskot chodaków olifaktora. Słychać stukot kół przy przekraczaniu progu, skrzypienie drzwi między segmentami korytarza, wreszcie najpiękniejsze w świecie dźwięki: szczęk zasuwa, skrzypienie otwieranego karmnika i okrzyk: „szóstka, koryto!”
Na wydanie śniadania dla jednej celi olifaktor poświęca dwanaście sekund. Po upływie tego czasu karmnik zostaje zamknięty. Podawanie porcji odbywa się w ściśle określonej kolejności: starszy celi, pierwszy zastępca, drugi zastępca, reszta, w hierarchii ustalonej przez starszego celi, teoretycznie zależnie od postępów w procesie przystosowywania. To, czy osoba stojąca najniżej otrzyma posiłek jest uzależnione od tego, czy starszy celi nie zechce zamienić kilku cichych słów z olifaktorem. Jest uzależnione także od tego czy osoba ta wykonała dzienną normę pracy. Od tego jest uzależniona też wielkość racji całej celi. Odpowiedzialność zbiorowa doskonale uczy życia we wspólnocie. Wykonanie dziennej normy pracy jest uzależnione od tego, jak odżywia się nieprzystosowany. Błędne koło, mandala poziomu Specjalnego. Wyznacza istotę egzystencji.
Potem następuje oczekiwanie na plan dnia. W normalny dzień cela zostaje odprowadzona na miejsce pracy, gdzie otrzymuje dzienne normy i pracuje bez wytchnienia przez dwanaście godzin. Następnie dostaje posiłek i udaje się na zajęcia terapii grupowych. Zaśniecie w trakcie terapii jest karane. Brak postępów w terapii jest karany. Niewydajna praca jest karana. Każde ponadprogramowe zachowanie jest karane. Czasem kara wymierza na jest losowo, na wszelki wypadek. Karą mogą być elektrowstrząsy, bicze wodne, bicze neuronowe lub bicze zwykle. Karą może być samosąd. Metodą samosądu jest najczęściej utopienie w ustępie, uduszenie mokrym ręcznikiem, lub ostrze żyletki, którym z wielką wprawą posługują się przestępcy kryminalni. Karą może być karcer. Karą jest każdy poranek.
Pobyt na poziomie Specjalnym nie jest karą. Jest kuracją. Jak każda kuracja trwa tyle, ile trzeba dla osiągnięcia efektów. Drogą do opuszczenia poziomu Specjalnego może być tylko przystosowanie. Człowiek przystosowany jest całkowicie inny niż przed poziomem Specjalnym. Kuracja pozwala spojrzeć w nowy sposób na życie we wspólnocie. Pozwala zrozumieć jego piękno. Uczy zatopienia się w zbiorowości. Uczy, że słowo, ja” jest anachronizmem. Sensowne jest słowo „my”.
Istnieje jeszcze jeden sposób opuszczenia poziomu Specjalnego bez zmian w psychice. Sposób ten ma wielu wyznawców. Człowiek, który nie jest w stanie przystosować się do obowiązujących rygorów szybko zamienia się w żywy szkielet i muzułmanieje. Jeżeli nie chce żyć, błyskawicznie zapada na jedną z chorób i gaśnie jak wypalona świeczka.
Sposób ten spotyka się ze zdecydowaną dezaprobatą zarówno prawomyślnych nieprzystosowanych, jak personelu.
Centurion Netar Weigens nie lubił poziomu Specjalnego. Nie żeby żałował nieprzystosowanych, którzy mogli zrobić co do nich należało i tu nie trafić. Poziom Specjalny go przygnębiał, a Weigens miał dość własnych kłopotów. Nie lubił jego atmosfery. Światło było tu bardziej mdłe, powietrze gęstsze. Nie lubił gołego betonu ścian, surowej stali drzwi, wilgoci i piwnicznej stęchlizny. Nie lubił ludzi o twarzach szczurów, takich jak profos poziomu Specjalnego. Dla nieprzystosowanych mógł być bogiem – wszechobecnym i wszechmogącym. Jednak wystarczył telefon z góry, żeby zamienił się w szczura przycupniętego za biurkiem. Patrzył z dołu, małymi, przerażonymi oczkami, nie wiedząc czy będą go bić, czy głaskać. Weigens pozwolił mu chwilę poczekać.
– Brat Gralen jest Medykiem z ósmego poziomu i prowadzi badania z ramienia sztabu kohorty. – Szczurowaty osobnik za biurkiem zrobił się nieco rzadki na twarzy.
– Interesują mnie ehem... przypadki szklicy – odezwał się Gralen. Zamrugał i poprawił oklulary.
– Wszystkie przypadki – dodał Weigens zimno. Niestety, głos z modulatora hełmu zabrzmiał beznamiętnie. Profos omal nie zemdlał.
– Ależ... wszystkie przypadki znajdują się w wykazie. Tylko... – przebiegł rozpaczliwie wzrokiem po blacie biurka – tych chorych nie ma w lazarecie, szklica, kiedy zostaje rozpoznana, to przebiega bardzo szybko i oni właściwie lądują w kostnicy. Zresztą... – nowy pomysł sprawił mu ulgę – ja się na tym nie znam, ja się zajmuję administracją, może bracia porozmawiają z naszym lekarzem.
Złapał za słuchawkę telefonu.
Lekarz poziomu Specjalnego był małym, żylastym jegomościem, uwędzonym w papierosowym dymie. Miał pooraną zmarszczkami twarz, krótką przystrzyżoną brodę i hardo spoglądał zza grubych szkieł rogowych okularów. Ten człowiek widział dno i niczego się nie bał. Ani profosa, ani Centuriona Weigensa, ani ósmego poziomu, ani samego diabła.
– Mamy epidemię szkarlatyny – rzekł ostro. – Jestem bardzo zajęty. Jeżeli brat doktor sobie życzy, przejdziemy do lazaretu.
– Ehem... proszę – rzekł Gralen. Mały lekarz odwrócił się, wykonał zapraszający gest ręką, nie bardzo serdeczny, i ruszył korytarzem, powiewając połami poplamionego, białego, lekarskiego kitla. Ostry odór „Termitów” ciągnął się za nim na pół metra.
– Mam dziesięciu pielęgniarzy – mówił, wyciągając nogi w rekordowym tempie. – Na prawie trzy tysiące zatrzymanych. To jest śmieszne. Nie mam lekarstw ani sprzętu, ani łóżek. W celach szerzą się wszystkie możliwe choroby, z wenerycznymi włącznie. Nawet nie ma możliwości dokonywać prostych opatrunków. Sztab kohorty systematycznie ignoruje moje raporty, moje monity i moje żądania. W tej sytuacji pretensje o rozmiar epidemii szklicy są po prostu śmieszne. Nie jestem w stanie likwidować ogniska choroby o której nic nie wiadomo, nie dysponując żadnymi środkami. Zresztą, skąd nagle zainteresowanie sztabu stanem zdrowia nieprzystosowanych?
– To nieporozumienie – powiedział Gralen, poprawiając w biegu okulary. – Ja zajmuję się badaniami podstawowymi. Interesuje mnie szklica jako choroba, a nie stan, ehem... brata lazaretu.
– Całe szczęście, że ktokolwiek się tym zajmuje. Do mnie ciągle są pretensje, że poziom nie wykonuje normy produkcyjnej. Przy tych racjach jakie otrzymują, dla mnie to cud, że w ogóle trzymają się na nogach.
– No, nie jest tak źle... – zaskamlał szczurowaty profos, idący obok Weigensa. – Nasz brat doktor jak zwykle trochę przesadza...
„Kradnie skurwysyn żarcie”, pomyślał Weigens. „Warto wiedzieć”.
– Nie sądzę – wycedził doktor. Nacisnął przycisk brzęczyka. Krata szczęknęła i odjechała na zardzewiałych rolkach, chowając się w ścianie. Dwóch gorylowatych funkcjonariuszy w czarnych kombinezonach siedzących we wnęce odprowadziło całą procesję wzrokiem, zamknęło kratę i powróciło do towarzystwa butelki syntolu, królującej na biurku miedzy dwoma kaskami z lustrzanymi przyłbicami. Obrońcy na poziomie specjalnym nie potrzebowali ochraniaczy.
Lazaret przypominał raczej ogromną salę gimnastyczną przerobioną w pośpiechu na szpital. Stalowe łóżka stały gęsto, w kilkunastu rzędach, w trupim świetle jarzeniówek ukrytych za koszami z drucianej siatki. Nie było izolatek, czystej pościeli, nocnych szafek ani szlafroków. Panował tu natomiast straszliwy zaduch.
– Przypadków szklicy brat tu nie znajdzie – powiedział lekarz. – Szklica zaczyna się i kończy w celach. Nie ma związku z żadnymi innymi chorobami. Moim zdaniem nie jest zakaźna.
– Dlaczego brat tak sądzi? – spytał zachłannie Gralen.
Doktor parsknął.
– Nie zajmuję się badaniami. Jestem praktykiem. Gdyby szklica była zakaźna, po tygodniu zostałyby tu same trupy. Nie byłoby nawet komu wywozić torbieli. Nie umiemy jej wykrywać, nie umiemy jej powstrzymać, nie umiemy jej leczyć. A jednak nieprzystosowani nie zapadają na nią masowo. Jeżeli brata interesuje moje zdanie, to jest to skaza genetyczna.
– Brat jest jednym z nielicznych, którzy obserwowali przebieg choroby – Gralen wyciągnął notes. Lekarz poziomu Specjalnego zaczął mówić, sypać niezrozumiałymi terminami, ale Weigens tego nie słuchał. Patrzył na nieprzystosowanych. Do tej pory jakoś nie zastanawiał się, co się dzieje z ludźmi, po których przychodził. Zrywał ich z prycz nad ranem, wyciągał z jadalni, wyprowadzał z miejsc pracy, zawsze w głuchej przerażającej ciszy, i zwoził windą na dół. Kiedy ich zabierał, mieli różne twarze. Teraz byli jednakowi, jakby pierwszym etapem na poziomie Specjalnym było naszycie człowiekowi maski. Wszyscy mieli te same kościotrupie fizjonomie. Prawie łyse czaszki, luźną, pomarszczoną skórę zawieszoną na kościach twarzy, głęboko wpadniętą tam, gdzie człowiek ma policzki. I oczy: ogromne, zapadnięte oczy, wyrażające doskonałą, beznadziejną obojętność.
Trzeba być bydlęciem, żeby dobrowolnie skazywać się na coś takiego. Zresztą, życie jest ciężkie – kto nie umie przystosować się i kombinować, skazany jest na przemiał.
To tak jak z maszyną. Części nieprzydatne się usuwa. Właściwie, po co taki gnojek ma żyć, skoro nie potrafi? Marnuje żywność, przestrzeń życiową i nic z siebie nie daje.
Bracia lekarze byli już na dobre pogrążeni w niezrozumiałej dyskusji, przy czym Gralen notował pilnie, jak sektorowy konfident.
– To śmieszne – mówił lekarz poziomu Specjalnego – ale odradzam bratu zestawienia statystyczne. Widziałem je setki razy. Wyniki są po prostu absurdalne. Zauważy brat na przykład silną odwrotną korelację z współczynnikiem indeksu przydatności społecznej. Czyli, im ktoś bardziej nieprzygotowany do życia, tym bardziej jest podatny na szklicę, przy czym u politycznych, ta korelacja jest najsilniejsza. Absurd.
– Kto wie... kto wie – mruczał Gralen, jeżdżąc pisakiem po notesie. – Jednak chciałbym, ehem... zobaczyć jakiś przypadek w początkowym stadium.
– Zobaczę, co się da zrobić – rzekł lekarz poziomu specjalnego. – Było niedawno kilka przypadków, które mogą być szklicą w pierwotnym stadium, ale nie muszą. Chyba w sektorze C znajdziemy coś dla brata, tam gdzie mordercy i ciężsi polityczni...
Kiedy znaleźli się w korytarzach sektora C, z daleka słychać było głuche dudnienie, jakby ktoś tłukł czymś twardym w grube stalowe drzwi i przytłumione wrzaski.
– Atanda! Atanda! Otwierać!
Korytarzem biegli Obrońcy w hełmach, łomocąc ciężkimi podeszwami, z neuronowymi biczami w rękach.
– Co się dzieje? – spytał Gralen.
– Przyszliśmy za późno – rzucił krótko lekarz. Obrońcy stłoczyli się przy drzwiach, które po chwili z hurgotem odjechały na bok. Histeryczne wrzaski wyskoczyły spod nich, wypełniając korytarze jak smród amoniaku spod gumowego worka.
– On ma szklicę! Zabierajcie go! Zaraza! On kituje! Zabierajcie go!
Obrońcy stłoczyli się przy drzwiach, wpadli do środka i natychmiast dały się słyszeć wyładowania i wrzask porażanych ludzi.
– Spokój! – wrzasnął jeden z Obrońców na widok nadchodzących – Inspekcja!
Sylwetki w hełmach i czarnych kombinezonach rozstąpiły się, ukazując wnętrze celi. Więźniowie stali w szeregu. Tylko jeden siedział na pryczy w rogu, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Był bez wątpienia chory: szklicą zdołała już wygładzić mu rysy twarzy, a skóra przybrała szary odcień. Wyglądał jak odlew z niepolerowanej stali.
– Już twardy – rzucił lekarz. – Do kostnicy. Wezwać asenizatorów.
– Dlaczego nie meldowaliście przy inspekcji, rano? – szczeknął profos. Pierwszy z brzegu więzień zbladł.
– Nie było inspekcji... bracie profosie – wyszeptał.
– Dlaczego cela nie w pracy?
– My mieli mieć terapię, bracie profosie...
– To było czekać na oficera – terapeutę. Co to za wrzaski? Myślicie że to igrzyska? Co to za ideologia?
– Anarchistyczna – wymamlał nieprzystosowany. – Rozumiemy swój błąd.
– Będziecie mieli terapię. Cała cela Obróbka i tydzień karceru. A wy przestajecie być starszym celi. Obowiązki przejmie zastępca. Wyprowadzić ich. Ręce na kark i do sali gimnastycznej. Wytłumaczcie im dobrze – dorzucił w kierunku Obrońców. Na tym profos zakończył swój występ.
– Kabaryna... – rzekł lekarz z namysłem. – Karcer to niezły pomysł. Tam zawsze coś się znajdzie. Chodźmy.
Przejechali się windą, a następnie przeszli korytarzami i obudzili Obrońcę siedzącego w małym, dusznym pokoiku z monitorem. Klawisz był blady, przełykał ślinę, chwiał się w pozycji baczność i wionęło od niego syntolem.
– Podgląd – rzucił lekarz. Przebiegł palcami po przyciskach ukazując na monitorze obraz małych, identycznych klitek w betonie, wielkości przeciętnej ubikacji, w których stali, siedzieli lub leżeli zwinięci w kłębek wynędzniali ludzie. Klitki były zalane lodowatą wodą do wysokości dziesięciu centymetrów i oświetlone jaskrawym światłem. Przy jednym z obrazów przerwał.
– No. Ten się nadaje, ma brat szczęście – oświadczył.
Drzwi do karceru miały wysokość siedemdziesięciu centymetrów i wyglądały jak przy dużym piecu centralnego ogrzewania. Nieprzystosowany siedział na podłodze, w identycznej pozycji co tamten w celi. Całkowicie obojętny na lodowatą wodę oraz oślepiające światło patrzył w ścianę niewidzącymi oczami. Jeszcze oddychał. Równo, miarowo jak człowiek pogrążony w głębokim śnie.
– Wstawać!
Nie było reakcji. Profos stęknął, przechodząc przez niskie drzwi i stanął na wysokim progu. Oparł się ręką o stalową futrynę i wymierzył nieprzystosowanemu kopniaka w żebra. Ten odchylił się jak Wańka-wstańka i powrócił do poprzedniej pozycji. Profos znów go kopnął – tym razem drugą nogą, w twarz. Głowa nieprzystosowanego huknęła o ścianę, ale ani z ust ani z nosa nie popłynęła krew.
– Powiedziałem: wstawać! – wrzasnął profos.
– Dosyć – rzekł Gralen, ale profos zamierzył się po raz trzeci. Dłoń Weigensa wystrzeliła do przodu, chwyciła kołnierz kombinezonu profosa i cofnęła się równie błyskawicznie. Urzędnik przeleciał bezwładnie przez korytarz i gruchnął w ścianę.
– Brat doktor powiedział: dosyć – rzekł Weigens.
– Wyciągnijcie go – rzucił Gralen.
Ciało wychowywanego było lekkie jak pusta skorupa. Po chwili siedział na korytarzu, ociekając wodą, nieruchomy jak skała.
– Zastrzyki rozkurczowe i aparat reanimacyjny, szybko! – zawołał Gralen. Przygotować laboratorium, a jego na górę! – to było do Weigensa. – Tomograf i rentgen.
– Strata czasu – wycedził lekarz poziomu Specjalnego. – Żadna strzykawka przez to nie przejdzie – Popukał palcem w ramię chorego. Odgłos był twardy i wysoki, jak stukania w kamień.
– Zresztą, on już sinieje. W windzie wytworzy torbiel. To żywy trup, bracie medyku. Szkoda dla niego czasu.
Gralen szybko podejmował decyzje.
– Centurionie, pan ma osobistą kamerę?
– Mam – powiedział Weigens. Kamera znajdowała się w grzebieniu jego hełmu, nad reflektorkiem. Odnalazł przycisk na biodrowej kasecie i wcisnął.
– Proszę filmować. Proszę też natychmiast uruchomić stoper. Na moje żądanie będzie pan podawał dokładny czas. Brata – zwrócił się do lekarza – poproszę o diagnostat.
– To stary model.
– Nie szkodzi. Gdzie jest kontakt?
– W ścianie za bratem.
Gralen rozwinął kabel i wetknął wtyczkę do kontaktu, następnie przykucnął i zaczął przesuwać płaskim pudełkiem diagnostatu po ciele chorego.
– Weigens, czy brat filmuje?
– Tak.
– Czas?
– Pięt... szesnaście sukund.
– Dźwięk też brat nagrywa?
– Tak.
– Temperatura ciała, ehem... właściwie powierzchni dwadzieścia dwa stopnie, tętna nie stwierdzam... jest raz, ale bardzo słaby sygnał, teraz nic. Diabli wiedzą... czy ten diagnostat działa? – Nie czekając na odpowiedź przesunął pudełkiem nad własną ręką i rzekł – działa. Ciśnienie krwi... nie mogę stwierdzić. Jak przez ścianę... ultradźwięki nie przechodzą. Prześwietlenie miejscowe... bez odczytu, eee, bez sensu. Nasłuch akustyczny... bez odczytu, odruch źreniczny – z diagnostatu błysnął strumień światła – bez odczytu, napięcie skórno-galwaniczne, bez odczytu, EEG – bez odczytu.
Diagnostat stwierdził śmierć kliniczną i zaczął buczeć. Gralen wyłączył go kciukiem i wstał.
– Czas?
– Minuta, osiem sekund.
– Proszę filmować cały czas. Zrobimy przynajmniej tyle. – Wyjął wtyczkę z kontaktu, zwinął kabel i oddał diagnostat. Zapadła cisza. Weigens stał, starając się nie ruszać głową i poczuł, że sztywnieją mu mięśnie karku. Zmiany zachodziły powoli, ale niepowstrzymanie, jak ruch małej wskazówki zegara. Skóra chorego zrobiła się wyraźnie szara, rysy zaczęły się wypełniać i wygładzać.
– Mam wrażenie, że wszystkie wskazania były, tylko gdzieś pod spodem – odezwał się Gralen. – On jest jak ekranowany.
– Nic podobnego – powiedział lekarz. – On nie żyje. Być może, nasz brat profos go załatwił tym kopniakiem. To tylko przyspieszyło sprawę.
– Przestał oddychać dopiero, jak go wyciągnęliście na korytarz. Gdyby umarł od tego kopnięcia, to choroba przestałaby się rozwijać.
W siedzącym można było jeszcze stwierdzić zarysy ludzkiej sylwetki, ale z trudem. Wszystkie szczegóły zatraciły się w metalicznej pokrywie, która porastała go powoli, lecz niepowstrzymanie. Jego skóra przybrała zdecydowanie szary odcień, następnie zaczęła odbijać światło lamp, potem stała się lustrzana jak kropla rtęci. Największa pusta przestrzeń miedzy kolanami a twarzą wypełniła się i nieprzystosowany zniknął w srebrzystym owaloidzie torbieli, która zgrzytnęła po betonie ściany i upadła na bok z głuchym łoskotem lanej, chromowanej stali. Zakołysała się ze zgrzytem na chropawym betonie i znieruchomiała.
– Czas? – zapytał Gralen.
– Czternaście minut, dwadzieścia osiem sekund.
– Kamera stop.
Weigens wyłączył kamerę i z ulgą przetoczył głową na karku, zachrobotało mu boleśnie gdzieś pod potylicą.
– Wezwać asenizatorów? – spytał lekarz.
– Tak. Tu już nie ma nic do roboty. Weigens, wracamy do laboratorium. I jeszcze jedno: niech brat sprowadzi mojego współpracownika, doktora Olwena.
Brygadier siedział nieruchomo za biurkiem i przewracał kartki raportu. W powietrzu wisiała ciężka, nieprzyjemna cisza. Podniósł głowę i zmierzył Weigensa ciężkim wzrokiem. Westchnął. Weigens też by westchnął, ale się nie ośmielił.
– Rozpraszasz się – powiedział Kavanah. – Żadnych efektów. Tłumaczyłem ci o co chodzi.
– Kiedy naprawdę nie wiem, co jest ważne, bracie Brygadierze – wyznał Weigens. – W raporcie piszę wszystko.
Nagle Brygadier znieruchomiał. Podniósł raport ze stołu, przeczytał uważnie fragment i odłożył z powrotem. Wolno i pieczołowicie.
– Olwen?... – wymamrotał – To już coś. Zaczyna się.
Spojrzał na Weigensa.
– Czego, u cholery, najważniejsze dajesz na końcu? Ten Olwen to figura. I jeden z tych, którzy nam brużdżą. Jeden z tych cholernych liberałów. I przyjeżdża tu. Dobra... niech przyjeżdża. Muszę znać każde ich słowo. Zwłaszcza kiedy są sami. Zabraniałem ci zakładać podsłuch u Gralena. Zmieniam rozkaz.
– Ale...
– Wiem, on się pewnie zabezpieczy. Nie będą rozmawiać w pokoju. Pójdą się przejść. Możesz użyć wszystkiego co ci przyjdzie do głowy. – Mikrofony kierunkowe, mikronadajniki, co chcesz. Muszę mieć ich rozmowę. Zrozum, to liberałowie. Ludzie, którzy chcą zdezorganizować życie we wspólnocie. Taka szklica to dla nich doskonały pretekst do oszczerstw. Pamiętaj, najważniejsze są wnioski Graiena, jego prawdziwe wnioski, a nie te oficjalne, które nam przedstawi. Zrozumiałeś?
– Tak jest, bracie Brygadierze.
– Zabieraj się do roboty.
Weigens siedział za prostym, szarym biurkiem i palił trzeciego papierosa. Czekał. Gralen był w laboratorium, przeglądał swoje wyliczenia i wykresy. Spotka swojego kumpla tutaj, albo wyjdzie mu na przeciw. Potem, pójdą do bufetu, do sali rekreacyjnej, albo zamkną się w windzie. Ale cokolwiek zrobią i gdziekolwiek pójdą, Gralen weźmie tam swoje okulary. Okulary w stalowej, chromowanej oprawce, grubszej teraz o cieniutką metalową płytkę nafaszerowaną elektroniką.
Weigens uśmiechnął się z zadowoleniem. To był majstersztyk. Najlepsze są proste rozwiązania. Ludzie zawsze zdejmują okulary do spania. A potem je zakładają. Szrama jednak nie był już praktykiem. Mikrofony kierunkowe... Jeżeli Gralen skonstruuje lub znajdzie całkowicie ekranowane pomieszczenie, nie pomogą żadne mikrofony, a nadajnik nagra przebieg rozmowy, którą przekaże, gdy tylko znajdzie się za ekranem. Jeżeli zdejmie okulary, pozostają rezerwowe nadajniki w gumie podeszew jego butów. Wszystkich butów. Obojętne, którą parę weźmie na to spotkanie.
Weigens z zadowoleniem zaciągnął się papierosem, patrząc na konsoletę centrum nasłuchowego. Technika, bracia, tylko technika.
Głos Skoltrygga zatrzeszczał w głośnikach.
– Kruk jeden, do Taty kruka. Obiekt wychodzi z windy. Przejmuję prowadzenie.
– Tata kruk, meldować kiedy nastąpi spotkanie. – Weigens poprawił się w fotelu, przysunął sobie mikrofon i sprawdził, czy w szczelinie kompaktu znajduje się płaski kryształ pamięciowy. Czekał.
– Kruk jeden. Laboratorium, spotkali się – zagrzmiały głośniki.
– Zerwać kontakt. Koniec – Weigens jednym palcem przesunął lekko oba suwaki potencjometru ściszając głos, a drugim wcisnął czerwony taster ze słowem „zapis”. Promień lasera zanurzył się w płytce pamięciowej żeby utrwalić każde słowo, każdy szelest i westchnienie. Odbiór był doskonały. Najpierw usłyszał głęboki, lekko schrypnięty głos, przerywany chrząknięciami. To Gralen.
– Ehem... witaj. Dobrze że jesteś.
– Co się dzieje? Znalazłeś coś? – To ten drugi. Olwen. Głos trochę wyższy i nosowy. Katar ma, albo co.
– Najpierw pokażę ci, ehem, co tu mamy. Odrobina empirii nie zawadzi.
Weigens słuchał. Słupki czerwonych diod pulsowały rosnąc i malejąc w takt głosów. Promień lasera bombardował płytkę seriami impulsów. Spisane będzie każde słowo. Każde westchnienie. Wszystko, cokolwiek powiecie, będzie użyte przeciwko wam. W głośnikach rozległy się odgłosy kroków, szelest papieru, zdawkowe słowa. Na razie. Weigens czekał. Mijały minuty.
– Fascynujące. To częściowo zgadza się z tym, co ja zebrałem. Tylko tu nie ma nic konkretnego. Twoja historia z tamtym nieprzystosowanym to zupełne fiasko. Film jest wstrząsający, ale trzeba odnaleźć takich ludzi więcej i na nich pracować. Torbiele to strata czasu, choć przyznaję że ich własności...
– Ehem... to w ogóle jest strata czasu.
– Nie rozumiem.
– Chodźmy się przejść. Chciałbym porozmawiać.
Weigens znieruchomiał. Kroki, rozsuwane drzwi, znowu kroki, pogłos. Korytarz, szmer wielu głosów i wielu kroków. Selektor szumów delikatnie. Wysokie tony o parę kresek w dół. Milczenie.
– Tu możemy mówić. Tam wszystko jest naszpikowane pluskwami.. Weigens siedząc przed swoją konsoletą zachichotał cichutko.
– Nie sprowadziłeś mnie, żeby się chwalić materiałami. O co chodzi?
– Chcę, żebyś pomógł przygotować mi oficjalny raport.
– Więc masz swoją teorię? Na takich kruchych przesłankach?
– Mam. I nigdy nie zdobędziesz lepszych przesłanek.
– Mów jaśniej, z łaski swojej.
– Dobrze. Ale to nie będzie wywód naukowy. Raczej apel do zdrowego rozsądku. Będę mówił obrazowo.
– Jeżeli nie masz innych argumentów.
– Jesteśmy uprzywilejowani jako kasta. Siedzimy na ósmym poziomie i żyje nam się znośnie.
– Ja nie narzekam, ale...
– Nie przerywaj. Będę mówił truizmy. Przynajmniej na razie, ale postaraj się spojrzeć z boku na rzeczy oczywiste. Czemu zawdzięczasz swoją pozycję?
– Predyspozycjom do kasty Medyków.
– Wykrytym w wieku lat trzech przez komputer centralny.
– Zespól cech psychofizycznych...
– Mógłbyś być równie dobrze Robotnikiem, lub Kalkulatorem.
– To byłoby marnotrawstwo.
– Przesada. Intelekt zawdzięczasz wiedzy. Nabytej wiedzy. Gdybyś zamienił inteligentne dziecko przeznaczone do Robotników i zrobił z niego Programistę, nikt by nie zauważył różnicy.
– No, więc jest wielu inteligentnych Robotników czy Rolników. Wszyscy nie mogą należeć do Wyższych Kast. Społeczeństwo musi zachowywać strukturę, jeżeli ma funkcjonować. Znasz lepszą?
– To w tej chwili nie ma znaczenia. Rozmawiamy o szklicy. Przyszło mi to do głowy, kiedy obserwowałem rozwój tej choroby. Kiedy patrzyłem jak oni żyją. Widziałeś ich twarze? Oni wciąż uciekają. To są twarze ludzi uwięzionych w koszmarze. Oni patrzą tak, jakby chcieli się obudzić. Albo zasnąć. Są jak zaszczute zwierzęta i nigdzie nie mogą uciec. Ani w samobójstwo, bo ciągle są pod kontrolą, a próba samobójstwa kończy się na poziomie Specjalnym, ani w step, bo to równa się samobójstwu. A potem chorują na szklicę i stają się niezniszczalni. Bezpieczni.
– Szczególny rodzaj bezpieczeństwa. Ale można je znaleźć w każdej chorobie.
– Nie w każdej. Skąd wiesz, że oni umierają? Spójrz: ciągłe życie w strachu i beznadziejności. Zastanów się nad ich psychiką. Fikcyjne potrzeby nakręcane przez Psychoników. I ciągły terror. To jest sprzeczne z prawami natury, a nie naturalne, jak ci durnie usiłują nam wmawiać. Wspólnota nie nadaje się dla ludzi, Olwen. To najbardziej zbrodnicza struktura państwa, jaką można sobie wyobrazić. Nie słyszałem o innej, ale to nie znaczy, że są niemożliwe.
– Ciszej, matko materio, pamiętaj, gdzie jesteś. Co to wszystko ma wspólnego ze szklicą?
– Ehem... Oni uciekają. Jak glony czy bakterie, kiedy znajdą się w niekorzystnych warunkach. Wytwarzają formy przetrwalne. Okrywają się nieprzepuszczalną otoczką i trwają w stanie życia utajonego, czasem setki i tysiące lat. Dopóki warunki nie staną się znowu możliwe do życia. Oni się kiedyś obudzą, Olwen. Kiedyś, u narodzin nowego czasu. Ich czasu. Po wspólnocie nie będzie już nawet śladu, a oni będą żyli, jak im się będzie podobało i nikt na to nic nie poradzi. Ich nie ma co leczyć. Należało by wyleczyć wspólnotę.
– Nie. Ty oszalałeś. Ludzie o właściwościach pierwotniaków. Myślisz, że jak ich będziesz rąbał przez kilka pokoleń, to im zaczną kończyny odrastać, dlatego, że pierwotniaki się regenerują? Ewolucja intencjonalna! To bardzo piękny pomysł, Gralen, ale ludzie to nie bakterie. Cierpią i umierają. Wszyscy. Oczywiście, jako teoria, to jest bardzo sprytne. Tłumaczy dokładnie wszystko. Włącznie z tą statystyką. Nie... Ty jesteś albo stuknięty, albo genialny...
Brygadier Kavanah chrząknął z zadowoleniem i wyłączył kompakt.
– Bardzo dobrze chłopcze, to w zupełności wystarczy. Mamy tego sukinsyna. Spisałeś się doskonale. Podobno lubisz kończyć akcje osobiście?
Kavanah-który-wie-wszystko.
– Tak jest, bracie Brygadierze.
– Wiesz już, jak znaleźć tego Gralena. Pojedziesz na ósmy i weźmiesz go. Jutro do ciebie zadzwonię. Wniosek będzie już w centralnym kompie. Trudności nie przewiduję, ale weź swoich ludzi. Weźmiesz go i od razu na Specjalny. Przygotujemy wystrzałowy proces. Może będziesz musiał stanąć przed kamerami. Zasłużyłeś. I ani słowa nikomu o tym materiale... Aha, po zakończeniu akcji tydzień urlopu. Może wystaram się o kartę do Raju rozrywki. Jestem z ciebie bardzo zadowolony.
Centurion do specjalnych poruczeń Netar Weigens maszerował marmurowym korytarzem ósmego poziomu i był szczęśliwy.
Świat był piękny. Sztywna plastykowa karta, ukryta bezpiecznie pod ochraniaczami w wewnętrznej kieszeni kombinezonu też była piękna. Przepustka do innego świata. Legendarny Raj Rozrywki. Ukryty gdzieś w górnej części labiryntów Termitiery. Raj tylko dla wybrańców. Przez cały tydzień luksus, najlepsze trunki i dziwki. Piękne i młode. Na każde skinienie. Podobno stworzyli dla nich specjalną kastę. Wybierają je jako nastolatki i szkolą. Tylko dla wybrańców. Wybrańców. Takich jak Centurion do specjalnych poruczeń, Netar Weigens. Bardzo mądrze. Najlepsi dostają to, co najlepsze.
Ósmy poziom nie robił już na Weigensie żadnego wrażenia. Czekają go mocniejsze przeżycia. Specjalna tajna kasta: Kurtyzany. Są i inne tajne kasty, ale one chyba, znaczy się, go nie czekają. Hejterzy. Chociaż, oni też istnieją głównie dla rozrywki. No i to coś co mu nie dawało spokoju, i co sobie wreszcie przypomniał: Regulatorzy. Regulatorzy, o których Szrama kiedyś wspominał. Legendarni superobrońcy. A Szrama miał z nimi coś wspólnego. Może jednak istnieją. Jeżeli istnieją i Kavanah należy do tych, co w polityce posługują się Regulatorami, to, znaczy się, robi się niebezpiecznie. Znikają, zabijają jednym uderzeniem, przenikają przez ściany, rzucają nożem na węch... do diabła z nimi. Mnie interesuje co innego. Jeszcze zakończenie akcji i urlop. Przypomniał sobie po co idzie i zrobiło mu się głupio. Śmieszny człowieczek. Medyk z ósmego poziomu, który raz w życiu odbył idiotyczną rozmowę i teraz miał za nią bardzo drogo zapłacić. Teraz spomiędzy tych czystych marmurowych pomieszczeń, palm, rzeźb i fontann spadnie na samo dno piekła.
Przypomniał sobie trupie twarze i bladoszare ciała w sinofioletowych kombinezonach, mrowiące się w wilgotnych, zatęchłych piwnicach poziomu Specjalnego. Wzdrygnął się. Głupio. Właściwie polubił tego Gralena. Znaczy, polubił to może nie, ale trudno nie mieć szacunku dla jego wiedzy. Głupio. Jak go teraz zwinąć? Taki mądry facet, a czego wpakował się w nieszczęście? Czyja to wina? Weigensa?
Zobaczył drzwi do laboratorium i stwierdził, że nie wie, co powie. Za chwilę stanie na wprost niego i co powie? Gralen będzie chrząkał i poprawiał okulary... głupio.
Drzwi z każdym krokiem robiły się coraz większe, a Centurion pierwszej klasy Netar Weigens wstydził się zaaresztować przestępcę. Cóż, Obrońca to Obrońca. Oczyszczamy społeczeństwo z chorych elementów. Taka robota. Choćby rodzony brat... przecież, do stu szczurów, mam hełm i przyłbicę. Wyglądam jak każdy obrońca. Co, do cholery, obchodzi mnie ten jajogłowy. Legion się nie cofa! Przełamał coś w sobie, jakby psychicznie wyważył te przeklęte drzwi i wybuchła w nim wściekłość. Na siebie i cały świat. Kończmy to.
Uderzył całym ciałem w dwuskrzydłowe drzwi i ruszył przed siebie jak burza. Przejściowy pokój. Dywan. Posąg. Jakaś kobieta zerwała się od biurka.
– Przepraszam, bracia do kogo?
– Z DROGI! POD ŚCIANĘ! – ryk z modulatora w odpowiednio dobranych rejestrach jest jak cios łańcuchem w sam mózg. Prosto w ośrodki lęku. Kiedyś wrzasnął tak na dolnych poziomych i dwóch śmieciarzy zemdlało. Ten, po którego przyszli, poszczał się ze strachu. Kobieta przywarła plecami i płasko rozpostartymi dłońmi do ściany. Zauważył w przelocie, bladą twarz, z plamą karminowych ust, wielkie, zielone oczy, rozwarte w przerażeniu, i jasne włosy.
Następne drzwi.
Długa sala zastawiona aparaturą. Tłum ludzi w kitlach. W perspektywie kolejne drzwi, chyba wreszcie ostatnie. Weigens szedł, grzmiąc ciężkimi podeszwami, odwracali się za nim, ale na twarzach mieli ciekawość.
– Chwileczkę, bracie, doktor Gralen jest bardzo zajęty. Chwileczkę, proszę nie wchodzić! – Jakiś typek w kitlu. Mały, pucołowaty, twarz jowialnego prosiaczka. Weigens nie zwalniając ani na moment pchnął go otwartą dłonią w klatkę piersiową. Prosiaczek poleciał do tyłu i z okropnym łomotem przewrócił dwa wysokie taborety. W sali zapadła cisza.
Pchnął ostatnie drzwi.
Gralen siedział tam, gdzie spotkali się po raz pierwszy i przeglądał jakieś wykresy. Podniósł swoją kamienną twarz, chrząknął i poprawił okulary.
– To brat, bracie Weigens? – spytał. – Co się stało?
– Czy brat Izra Gralen MED 1717 ARF? – wyrąbał Weigens swoim przeznaczonym do komend głosem.
– Tak, o co chodzi?
– Proszę z nami. – Weigens poczuł, że pod hełmem płoną mu uszy.
– Ale o co chodzi?
– Proszę z nami! Idziemy! – huknął Weigens z pasją.
– Ehem... proszę zrozumieć, zaczęliśmy doświadczenia, nie możemy zmarnować preparatu, z powodu jakichś khem... durnych formalności. – Poprawił okulary i machnął ręką w kierunku czegoś, co wyglądało jak ogromny, smukły termos. Z lśniącego otworu na szczycie wyciekały w dół strugi gęstej, białej mgły.
Weigens zamachnął się prawą nogą i radośnie wymierzył urządzeniu solidnego kopniaka. Termos przewrócił się z łomotem, mimo, że był bardzo ciężki, a parująca zawartość chlusnęła pod ścianę, pokrywając wszystko po drodze kosmatym szronem. Ze straszliwym hałasem wywrócił się ażurowy, metalowy regał, wypełniony jakimiś aparatami.
Gralen błyskawicznie chwycił słuchawkę i zaczął wduszać klawisze. Warkald Kalie stał najbliżej. Okulary poleciały do przodu, a Gralen wraz z fotelem w bok, pod ścianę. Kalie jednym susem przesadził biurko, po czym Gralen został postawiony na nogi i dosyć żwawo wymaszerował przez drzwi, mając prawą rękę ciasno wykręconą na plecy. Kalie i Skoltrygg wyszli prawie równocześnie, Weigens na końcu. Ludzie w białych kitlach stali na środku, zbici w wystraszoną gromadkę. Obrońcy zatrzymali się na chwilę, kiedy Kalie manipulował jedną ręką przy kajdankach umieszczonych w pochewce z tyłu pasa. Pojawił się sponiewierany uprzednio prosiaczek, uchwycił rękę Weigensa i zaczął nią potrząsać.
– Gratuluję, bracie oficerze, co za wspaniała akcja! Czekaliśmy, niecierpliwie czekaliśmy, kiedy ukrócicie knowania tego sabotażysty. Nazywam się Teinen. Doktor Al Teinen i... – Weigens pohamował się w ostatniej chwili, poklepał prosiaczka po ramieniu, po czym dodatkowym klepnięciem trochę silniejszym niż przyjacielskie zmiótł go sobie z drogi i ruszył do drzwi.
Winda kurierska mknęła w dół, na poziom Specjalny. Weigens starał się nie patrzeć na zatrzymanego, skulonego w kącie. Stanął tak, aby czuć sztywność czerwonej, plastykowej karty, schowanej pod ochraniaczami, na piersi, w wewnętrznej kieszeni kombinezonu. Z jakiegoś powodu, już go tak nie cieszyła.
W ciemnej hali trzeciego magazynu długo panowała głęboka cisza. Nagle wysoko pod sufitem szczęknęły rygle i zaskrzypiały ciężkie stalowe wrota, wpuszczając strumień ostrego światła, które zbudziło lustrzane refleksy na wypełniającej halę stercie srebrzystych jaj. Światło ukazało umieszczony wysoko ażurowy pomost, biegnący wzdłuż ściany. Kroki dwóch mężczyzn odezwały się blaszanym echem, dudniącym gdzieś pod stropem. Mieli na sobie czerwone kombinezony z kapturami, i pchali wózek podobny do blaszanego stołu na kołkach. Na wózku leżał czarny plastykowy worek wypchany czymś owalnym. Znowu szczęknęły kroki na stalowym pomoście i do hali wszedł trzeci człowiek, ubrany w biały strój szturmowy Legionu Obrońców, lśniący w świetle korytarza. Oparł się o barierkę i czekał.
Asenizatorzy rozpięli terkocący suwak worka ukazując torbiel opatrzoną pomarańczową etykietką:
IZRA GRALEN MED 1717 ARF
Otworzyli drzwiczki w barierce, odblokowali blat wózka i przechylając go spuścili torbiel na połyskującą w ciemności stertę innych.
Netar Weigens wytężył wzrok, próbując odróżnić ją od pozostałych, ale nie mógł.
„Kiedy te wszystkie gnojki się obudzą”, pomyślał, „po nas nie będzie już śladu. Szkoda.”
Gdzieś na dnie jego dawno uregulowanej świadomości pojawiło się zupełnie nowe i nieoczekiwane uczucie bezpowrotnej straty. Zabłysło jak mała iskierka w ciemności i zgasło.
Nike Aarken obudziło słońce. Plama żółtego światła i ciepła padająca na jej twarz wymalowała czerwono-złoty prostokąt na ścianie z modrzewiowych belek. Słońce wpadało przez otwarte okno, razem z ciepłym, pachnącym żywicą wiatrem i śpiewem ptaków, Nika patrzyła z niewyobrażalną ulgą na kołyszące się sosnowe gałęzie na dworze i usiłowała uspokoić przerażone koszmarem myśli. Bała się zasnąć po raz drugi. Mogło to oznaczać znowu przebudzenie w tamtych korytarzach, tamten strach i tamtą tęsknotę za utraconym światem.
„Na pewno jest późno”, pomyślała. Z zewnątrz, dochodził jędrny stuk siekiery, wbijającej się w suche, sosnowe drewno. Potem nastąpiło pojedyncze, stłumione łupnięcie, trochę inne, takie jak wtedy, gdy ostrze wbija się w miękki pniak do rąbania, poznaczonymi niezliczonymi szczerbami i rozbity prawie na pędzel.
Stuknęły drzwi do szopy, a w chwilę potem do wędzarni. Nika przewróciła się na bok.
„Trzeba wstawać”, pomyślała.
Rozległy się kroki na ganku, a potem otworzyły się drzwi i wszedł Kanen niosąc w jednym ręku połeć sarniny, a w drugim kilka jajek. Dymna woń wędzonki wypełniła pokój. Kanen położył mięso na stole, na drewnianej tacce i oblizał dłoń. Patrzyła przez przymrużone powieki jak przykucnął przy palenisku. Miał miękkie myśliwskie buty, spodnie ze spłowiałego niebieskiego płótna i postrzępioną kamizelkę z delikatnej kozłowej skóry. Czoło przewiązał czerwoną skręconą chustką, żeby wchłaniała pot, ale jego kark i żylaste, brązowe ramiona lśniły. Pomyślała jak bardzo się rozrósł od tamtego potwornego czasu, nikt-nie-wie-ile lat temu, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy w brązowym, brudnym kombinezonie, z zapiekłą złością na twarzy.
Kiedy uśmiechnął się do niej po raz pierwszy i kiedy okazało się, że ma ładne, równe zęby i wesołe oczy.
Kanen kucał przy zbudowanym z płaskich kamieni palenisku i łamał suche sosnowe patyki na rozpałkę.
Starał się Zachowywać jak najciszej. Uśmiechnęła się.
– Już nie śpię – powiedziała. Odwrócił się i uśmiechnął. Teraz miał zdrową, ogorzałą twarz. Trudno było uwierzyć, że kiedyś był ziemistoblady, wtedy gdy należał do ponumerowanego roju termitów. Podszedł, nachylił się i pocałował ją. Rozchyliła klapy jego kamizelki i objąwszy go ramionami przytuliła twarz do jego klatki piersiowej. Z całej siły. Objął ją delikatnie i pogłaskał po głowie. Pachniał ostro dymem, skórą, żywicą, potem i tytoniem. Pachniał domem i bezpieczeństwem.
– Znowu miałaś zły sen? – zapytał. Nie odrywając twarzy od jego piersi szybko skinęła kilka razy głową.
– Ja też – powiedział. – Codziennie budzą się i czuję zapach mojego boksu. Chciałbym o tym zapomnieć. To głupie. Wiem, że to minęło, ale boję się, że wszystko zacznie się na nowo.
Usiadł na brzegu łóżka i splótł dłonie między kolanami.
– Przecież wszystko powinno być dobrze – mówił. – Jesteśmy wolni. Nic nam nie zagraża. Wszystko jest piękne, tylko że wystarczy odezwać się do kogoś znienacka, wystarczy zapukać nagle do drzwi. Zobacz, jakie ci ludzie mają oczy. Przecież oni mają bez przerwy uczucie, że łamią regulamin i że prędzej czy później ktoś ich ukarze. Ja sam śpię z siekierą pod ręką, co noc budzę się i nasłuchuję.
Potarł skronie dłońmi.
– Jesteśmy chorzy – dodał po chwili. – Może kiedyś to minie. Przestaniemy chować chleb po kieszeniach i zapierać drzwi na noc. Może dopiero nasze dzieci będą zdrowe, a my zaczniemy spać mocno. Ale to musi potrwać.
Podniósł się i uśmiechnął.
– Wstawaj, mała. Zmarnowaliśmy mnóstwo życia. Kiedyś już byli jacyś pierwsi ludzie. Może tym razem będzie normalnie.