Już widzę teraz twarze oburzonych ludzi. Kowal nie szanuje świętości, Kowal to kretyn, który potrafi oczernić nawet Kazimierza Górskiego! A przecież pana Kazimierza nie wolno, pan Kazimierz jest święty. Wiecie o czym marzyliśmy, gdy wszedł do szatni po finale olimpijskim? Żeby zmiatał. Po prostu, jak najszybciej, zmiatał! W podskokach! Nie mieliśmy ochoty na niego patrzeć. Ale on wszedł. Zadowolony, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Gratuluję medalu - powiedział dumnie. Medalu? Medal to my mieliśmy już od wielu dni. Chodziło o złoto. Czy on tego nie wiedział? Czy nie wiedział, że tylko nas irytuje tymi gratulacjami i swoim szczerym uśmiechem? Ostatni raz widzieliśmy go chyba na lotnisku po przylocie na olimpiadę. Potem ani przez moment się nami nie zainteresował. Prezes PZPN poleciał z piłkarzami do Barcelony i jedyny raz widziano go cieszącego się po przegranym meczu finałowym. No, poza tym, że nasz kochany związek nie potrafił niczego zorganizować, poza startem rozgrywek ligowych, gdy jeszcze olimpiada się nie skończyła. Misie z PZPN i szef misiów, pan prezes Górski...
Naprawdę nikt nie myślał o jego osiągnięciach z 1974 roku. Dla nas liczyło się tylko to, że nie był z nami, nie był naszym przyjacielem. A kto nie był z nami, ten był przeciwko nam. I właśnie dlatego, gdy wracaliśmy do Polski samolotem, wznosiliśmy ironiczne toasty: - Zdrowie Kazimierza Górskiego! Zdrowie naszego kochanego prezesa! Zdrowie!
Ten cały PZPN wiecznie robił problemy. Tuż przed olimpiadą chciano zwolnić trenera Wójcika. Bo niby za mało doświadczony na tak poważną imprezę. No i wypłynęła nagle sprawa rzekomego dopingu. To było typowe podłożenie świni. Jasne, doping u bramkarza (niby po co?), defensywnego pomocnika i rezerwowego bez szans na grę. Już widzę, jak Kłak, Świerczewski i Koseła szprycowali się po nocach, a potem w czasie olimpiady byli sprawdzani po czterysta razy i nikt niczego nie wykrył. Wszyscy braliśmy odżywki, jak to w profesjonalnej drużynie. Jednak to były typowe witaminy. I jeśli ktokolwiek jechałby na dopingu, to by złapano 23 piłkarzy. Tymczasem niby złapano bramkarza z rezerwowym. I dziwnym trafem potem się okazało, że nie ma pewności, iż cokolwiek brali. No i dziennikarze nagle o sprawie zapomnieli i nie pociągnęli tematu. Ktoś chciał narobić niedobrego szumu wokół nas i tyle. Nie każdemu na rękę były sukcesy Wójcika. Misie z PZPN też nie czuły się z tym dobrze. Jeśli teraz tak wszyscy zaczną sobie wszystko załatwiać na własną rękę - jak Wójcik, który sam znalazł sponsorów - to po co my? Tak pewnie myśleli. Jedyne na co ich było stać, to jakieś głodowe premie, które i tak malały z każdą rozmową. Skończyło się bodajże na jednej czwartej obiecywanej sumy. A prezes pokazał się raz. "Gratuluję medalu". Jakże bym chciał mieć w tym momencie złoto w garści! Chciałbym mu je pokazać i obserwować znikający uśmiech.
Gdy wysiedliśmy na lotnisku w Warszawie, mocno zawiani, nie baliśmy się mówić prawdy. Oświadczyłem wtedy, że pan Kazimierz Górski powinien odejść i przestać pełnić funkcję prezesa PZPN. Rozległy się głosy oburzenia. Kowalczykowi odbiło. Strzelił kilka bramek i mu kompletnie odwaliło! Pewnie po pijaku nie wiedział co mówi. A Kowalczyk wiedział i choć może nie chodził tego dnia prosto oraz "jaskółki" by nie wykonał, o Kazimierzu Górskim miał wyrobione zdanie. Podobnie jak wszyscy olimpijczycy. Nie wiem, ile bym musiał wypić, żeby zapomnieć o wygłoszeniu akurat tej opinii. Owszem - nie byłem trzeźwy, jak każdy z nas - młodych chłopaków - po wielkim sukcesie. Przyjąłem akurat tyle, aby powiedzieć całą prawdę - czas Kazimierza Górskiego minął w chwili, gdy koła samolotu dotknęły warszawskiego lotniska...