ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA POTWORA Z SIERRA NEVADA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)
Słowo wstępne Alfreda Hitchcocka
Witajcie miłośnicy tajemniczych opowieści!
Z prawdziwą przyjemnością przedstawiam Wam znowu niezrównany Trzech Detektywów, młodych amatorów zagadek. Badamy wszystko - oto ich dewiza!
Zazwyczaj bazą operacyjną chłopców jest zepsuta przyczepa kempingowa, stojąca na terenie składu złomu Jonesa. To zadziwiające składowisko rupieci znajduje się w Rocky Beach, małym mieście w Kalifornii, nie opodal Hollywoodu.
Tym razem jednak chłopcy rozwijają działalność w górach Sierra Nevada, dokąd wyjeżdżają na wakacje. Wszystko zaczyna się dość niewinnie od poszukiwań zaginionego klucza. Lecz komplikacje zaczną się piętrzyć, gdy detektywi odkryją tajemnicę pewnej kobiety o imieniu Anna oraz prawdę ukrytą za ponurymi legendami o pustelniku i potworze.
Jeśli spotykacie Trzech Detektywów po raz pierwszy, pozwólcie, że ich Wam pokrótce przedstawię. Pierwszym Detektywem i przywódcą zespołu jest Jupiter Jones, pucołowaty wyrostek o błyskotliwym umyśle i wielkiej dociekliwości. Pete Crenshaw jest najwyższy i najbardziej wysportowany. Jakkolwiek nigdy nie okazał się tchórzem, to jednak do niebezpieczeństw odnosi się z należytym respektem. Bob Andrews zajmuje się dokumentacją i przeprowadza analizy dla zespołu, co doskonale odpowiada jego spokojnej naturze i skrupulatności.
Dość wstępu. Przygotujcie się na spotkanie z tajemnicą!
Alfred Hitchcock
ROZDZIAŁ 1
Sky Village
- O rany! - wykrzyknął Pete Crenshaw, gdy po raz pierwszy ujrzał Sky Village. - To miasteczko wygląda nieprawdopodobnie. Ktoś tu powinien nakręcić film!
Obok niego, na platformie pikapa, klęczał Bob Andrews i również spoglądał, ponad dachem kabiny kierowcy, na mijane ulice.
- Tak, ale to nie mógłby być film Alfreda Hitchcocka - powiedział. - To zakichane miasteczko jest zbyt układne, to nie jest sceneria dreszczowca.
Jupiter Jones podciągnął się na kolana obok przyjaciół i oparł pulchne ramiona o dach kabiny.
- Pan Hitchcock uważa, że tajemnicze przygody mogą się zdarzyć w każdym miejscu. Ale macie rację. Sky Village jest zbyt nowe i sztuczne.
Jadący po stromiźnie ulicy pikap przejeżdżał właśnie koło sklepu z nartami, przypominającego chatę w Alpach. Obok stał motel, kryty imitacją strzechy. Obecnie, w środku lata, zarówno sklep, jak i motel były zamknięte. Okna pobliskiej restauracji zasunięte były niebieskimi okiennicami. Kilku przechodniów snuło się po rozsłonecznionych chodnikach. Na stacji benzynowej pracownik w wyblakłym kombinezonie drzemał w krześle.
Pikap skręcił na stację i zatrzymał się przy pompach. Z szoferki wysiedli Hans i Konrad. Byli to dwaj bracia, rodem z Bawarii, którzy od lat pracowali u wujostwa Jupitera, Matyldy i Tytusa Jonesów. Pomagali w sortowaniu, czyszczeniu, naprawianiu i wreszcie sprzedaży staroci, które wuj Tytus nabywał dla swego składu złomu.
Obaj bracia zawsze bardzo dbali o swój wygląd, ale dziś przeszli sami siebie. Nowa sportowa koszula Hansa nie miała ani jednej zmarszczki, nawet po długiej jeździe z Rocky Beach do położonej wysoko w górach Sierra Nevada stacji narciarskiej. Spodnie Konrada zachowały ostre kanty, u buty połysk.
- Chcą zrobić dobre wrażenie na swojej kuzynce Annie - szepnął Bob do Jupe'a.
Jupiter uśmiechnął się i skinął potakująco głową.
Bracia podeszli wolno do śpiącego pracownika stacji benzynowej.
- Przepraszam... - zaczął Hans. Śpiący mruknął coś i otworzył oczy. - Gdzie znajdę dom Anny Schmid?
- Gospoda “Pod slalomem”? - mężczyzna wstał i wskazał sosnowy las okalający ulicę. - Jak miniecie te drzewa, zobaczycie biały dom po lewej. Nie możecie go przeoczyć. To ostatni dom przed zakrętem drogi prowadzącej do pola kempingowego.
Hans podziękował i obaj z Konradem skierowali się w stronę samochodu.
- Anna was oczekuje? - zapytał mężczyzna. - Ze dwie godziny temu widziałem, jak jechała do Bishop. Nie wydaje mi się, żeby już wróciła.
- Poczekamy na nią - odparł Konrad.
- Może przyjdzie wam długo czekać - powiedział mężczyzna. - Prawie wszystko pozamykane w naszym miasteczku. Anna pewnie robi duże zakupy w Bishop.
- Czekaliśmy tyle, poczekamy jeszcze trochę - uśmiechnął się Konrad. - Dwadzieścia lat minęło od naszego ostatniego spotkania. Widzieliśmy się jeszcze jako dzieci, w domu, przed wyjazdem do Stanów.
- Ho, ho! - wykrzyknął mężczyzna. - Przyjaciele z dzieciństwa! Anna bardzo się ucieszy.
- Nie przyjaciele - powiedział Konrad - rodzina. Jesteśmy jej kuzynami. Chcieliśmy jej sprawić niespodziankę.
- Miejmy nadzieję, że lubi niespodzianki - zaśmiał się mężczyzna. - Wam się też może trafić niespodzianka. Anna była ostatnio bardzo zajęta.
- Naprawdę? - zdziwił się Hans.
- Zobaczycie - powiedział pracownik stacji i oczy mu zabłysły. Było w nim coś, co przypominało Jupiterowi niektóre przyjaciółki cioci Matyldy w Rocky Beach, wyłapujące łapczywie plotki o sąsiadach.
Hans i Konrad wsiedli do pikapa i ruszyli w dalszą drogę.
- Zdaje się, że niewiele może ujść uwagi tego faceta - powiedział Pete.
- Pewnie nie ma latem nic lepszego do roboty, jak obserwować sąsiadów - zauważył Bob. - Ilu może mieć klientów, gdy śnieg już stopnieje?
Pikap piął się wolno w górę ulicy. Minęli otwartą lodziarnię i zamkniętą aptekę, następnie nieczynne centrum handlowe i sklep z pamiątkami.
- Ciekawe, czym kuzynka Anna była tak zajęta - odezwał się Pete. - To miasto jest jak wymarłe.
- Wedle tego, co opowiadali Hans i Konrad - powiedział Jupe - Anna zawsze potrafi znaleźć sobie jakieś pożyteczne zajęcie. Kiedy przyjechała dziesięć lat temu do Ameryki, zaczęła od pracy pokojówki w hotelu w Nowym Jorku. Po sześciu miesiącach była już szefową niższego personelu, a po sześciu latach odłożyła dość pieniędzy, żeby kupić małą gospodę w Sky Village. Rok później założyła wyciąg narciarski. Musi jej przynosić niezły dochód w sezonie.
- Tego wszystkiego się dorobiła, pracując w hotelu? - zdziwił się Pete.
- Niezupełnie. Pracowała gdzieś jeszcze dodatkowo i grała, z powodzeniem, na giełdzie. Ma głowę do interesów i Hans i Konrad są z niej bardzo dumni. Czytają jej listy każdemu, kto tylko chce słuchać. W ich pokoju jest pełno fotografii, które im przysłała. Teraz, dzięki temu, że wujostwo zdecydowali się zamknąć skład na dwa tygodnie, wreszcie mają okazję ją odwiedzić.
- A nam udało się dzięki temu pojechać w góry - powiedział Pete.
- Zawsze chciałem połazić po górach. Podobno pole namiotowe w Sky Village jest świetne i nigdy nie jest zatłoczone.
- Bo leży daleko od autostrady - zauważył Bob.
- Mam nadzieję, że kuzynka Anna nie będzie się boczyć na Hansa i Konrada za niespodziewaną wizytę - powiedział Jupiter. - Przed wyjazdem starali się do niej dodzwonić, ale nie było jej w domu. W najgorszym razie pójdą z nami pod namiot. Mają wszystko ze sobą.
Samochód jechał właśnie przez las, o którym mówił pracownik stacji benzynowej. Gdy wyjechali spomiędzy sosen, oczom chłopców ukazał się stok narciarski, goła, brązowawa przecinka na wschodnim zboczu góry. Wyglądało to, jakby jakiś olbrzym ogolił szeroki pas z drzew, krzewów i wszystkiego, co mogłoby przeszkadzać narciarzom. Wzdłuż stoku postawiono szereg stalowych wież połączonych liną. Co kilka metrów zwisały z niej krzesełka.
Pikap zjechał na lewą stronę drogi i skręcił na podjazd prowadzący do dużego białego domu, wpartego nieomal w stok narciarski. Na frontowej ścianie widniał szyld z napisem “Gospoda pod slalomem”.
- Jak widać, kuzynka Anna jest nadal dobrą gospodynią - powiedział Bob.
Rzeczywiście, drewniany budynek wyglądał niezwykle czysto i zasobnie. Biel pokrywającej go farby aż lśniła w słońcu. Okna były tak kryształowo przejrzyste, że zdawały się pozbawione szyb. W przeciwieństwie do innych budynków w Sky Village, gospoda Anny Schmid nie udawała szwajcarskiej czy austriackiej chaty. Był to po prostu górski drewniany dom z szerokim gankiem, biegnącym wzdłuż całej frontowej ściany. Drzwi frontowe pomalowano żywą czerwoną farbą, ganek zdobiły kwiaty w czerwonych i niebieskich skrzynkach. Po lewej stronie domu schludny, żwirowany podjazd prowadził do niewielkiego parkingu. Stały na nim dwa samochody: zakurzony kombi i lśniący, czerwony sportowy wóz.
Hans i Konrad wysiedli, a chłopcy zeskoczyli z tylnej platformy.
- Anna dobrze sobie radzi - stwierdził Hans.
- Anna zawsze sobie dobrze radziła - powiedział Konrad. - Pamiętasz? Mając dziesięć lat piekła lepiej od naszej matki. Zawsze chcieliśmy pójść do niej na ciasto i gorącą czekoladę.
Hans kiwał głową z uśmiechem.
Słońce zaczynało się chować za granicą gór, powyżej stoku narciarskiego, zrobiło się chłodno.
Hans i Konrad weszli na stopnie prowadzące na ganek. Jupiter, Pete i Bob stali przy pikapie.
- Nie wchodzicie? - zapytał Hans.
- Może pójdziemy już na pole namiotowe - odparł Bob. - Nie widzieliście się tak długo z kuzynką. Nie chcemy przeszkadzać.
Hans i Konrad roześmiali się.
- Jak możecie przeszkadzać! Nie jesteście przecież obcy. Pisaliśmy o was do Anny. Wie, jacy jesteście mądrzy, opowiadaliśmy jej o waszej działalności. Zawsze nas prosiła, żeby was przywieźć, jak przyjedziemy do niej.
Chłopcy poszli za Hansem i Konradem. Drzwi frontowe były otwarte. Prowadziły wprost do olbrzymiego pokoju, którego główne umeblowanie stanowiły skórzane fotele i sofa. Z sufitu zwisały lśniące miedziane żyrandole. W głębi zobaczyli kamienny kominek ozdobiony cynowymi garnuszkami. Po prawej stał duży stół jadalny, nakryty dla czterech osób. Za nim znajdowały się drzwi do kuchni. Prowadzące na piętro drewniane schody w wiejskim stylu biegły wzdłuż ściany po lewej. Pokój pachniał osmalonym drewnem i politurą do mebli. Unosił się też delikatny zapach świeżego ciasta i Jupiter pomyślał, że Anna wciąż dobrze piecze.
- Anna? - zawołał Hans. - Anna, jesteś tu?
Nie było odpowiedzi.
- Ano, zaczekamy - Konrad przechadzał się po pokoju, gładząc po drodze sprzęty. Promieniał zadowoleniem. - Tak, Anna dobrze sobie radzi.
W swej wędrówce po pokoju dotarł pod drzwi z tabliczką: “Prywatne. Wstęp wzbroniony”. Ale stały otworem. Zajrzał do środka i powiedział:
- Ha!
- Ha, co? - zapytał Pete.
- Wygląda na to, że nikt nie jest doskonały, nawet kuzynka Anna.
Hans podszedł do brata i zaczął kręcić głową z żartobliwą dezaprobatą.
- Oj, Anna, Anna, tu cię mamy. Nasłuchasz ty się docinków. Jupe, choć zobaczyć biuro wzorowej gospodyni!
- Lepiej tam nie wchodźcie - poradził Pete. - Moja mama dostaje szału, jak otwieram jej biurko albo zaglądam do notesu.
Jupe sadowił się właśnie w jednym z foteli, gdy Hans zawołał zmienionym głosem:
- Jupe! Bob! Pete! Zdaje się, że coś tu jest nie w porządku.
- O co chodzi? - Jupe podszedł do braci i zajrzał do małego pokoju.
Na wprost drzwi zobaczył duże biurko, zarzucone papierami. Szuflady były wyjęte i puste stały oparte o ścianę. Na podłodze walały się tekturowe teczki i kartki, wymieszane ze śmieciami z przewróconego kosza. Na parapecie okna za biurkiem leżała sterta kopert, zdjęć i kart pocztowych. Półka na książki była odsunięta od ściany. Z przewróconego pojemnika wylewała się na podłogę lawina spinaczy biurowych.
- Ktoś przeszukiwał ten pokój! - wykrzyknął Pete, patrząc na ten cały bałagan nad ramieniem Jupe'a.
- Najwidoczniej - powiedział Jupe. - I to ktoś bardzo nieostrożny.
- Co tam robicie?! - odezwał się ochrypły głos za nimi.
Odwrócili się gwałtownie. Przy schodach stał mężczyzna z dubeltówką w rękach!
ROZDZIAŁ 2
Kuzynka Anna sprawia niespodziankę
- No, gadajcie! Co tu robicie? - mężczyzna wykonał niecierpliwy ruch i lufa jego strzelby skierowała się na gości. Pete instynktownie uskoczył w bok.
Mężczyzna zbliżył się do nich o kilka kroków. Był wysoki, barczysty, o gęstych, czarnych włosach. Ogarnął ich twardym, zimnym spojrzeniem.
- Gadajcie! - powtórzył z irytacją.
- Kim... kim pan jest? - zapytał Konrad, nie odrywając oczu od dubeltówki.
- Co tu robicie? - mężczyzna zignorował pytanie Konrada. - Nie widzicie, że to prywatny pokój? Powinienem...
- Chwileczkę! - przerwał mu Jupiter i wyprostował się z godnością.
- Może to pan zechciałby nam wyjaśnić, kim jest.
- Co?
- Ktoś przeszukiwał ten pokój - ciągnął Jupiter wyniosłym tonem.
- Policja zapewne zainteresuje się, co pan tu robi i dlaczego od razu sięga pan po broń.
Jupiter wiedział, że jako gość nie ma właściwie prawa wzywać policji. Jednakże jego pewność siebie sprawiła, że mężczyzna zawahał się i opuścił broń.
- Policja?
- Wezwanie policji wydaje mi się jedynym rozsądnym postępowaniem w tym wypadku - mówił Jupe, z właściwym sobie upodobaniem do krągłych zdań. - Z drugiej jednak strony, może powinniśmy zaczekać na powrót panny Schmid i jej pozostawić złożenie skargi na policji.
- Panny Schmid? - mężczyzna roześmiał się. - Muszę wam chyba coś wyjaśnić...
W tym momencie przed domem zatrzymał się samochód. Trzaśniecie drzwi samochodowych, kilka szybkich kroków na ganku, drzwi frontowe otworzyły się i stanęła w nich wysoka kobieta, obładowana zakupami.
- Kuzynka Anna! - zawołał Hans.
Kobieta stała bez ruchu. Wodziła oczami od mężczyzny z dubeltówką do Hansa, Konrada i chłopców, i ponownie do uzbrojonego mężczyzny.
- Kuzynka Anna? - powtórzył Hans, tym razem w formie pytania.
- Kuzynka Anna? - zdumiał się mężczyzna ze strzelbą. - Dobry Boże! Hans i Konrad z Rocky Beach! Widziałem wasze fotografie, ale nie poznałem was. Dlaczego od razu nie powiedzieliście!? O mało was nie postrzeliłem!
- Pan jest przyjacielem Anny? - zapytał Konrad.
- Można tak powiedzieć. Anno, nie napisałaś do kuzynów? Obiecałaś to zrobić przed naszą podróżą do Lakę Tahoe.
- Och! Hans i Konrad! - Kobieta postawiła na stole torby z zakupami, przesunęła rękami po swych gęstych blond włosach, upiętych wokół głowy i uśmiechnęła się szeroko. - Hans i Konrad! - wyciągnęła obie ręce do Hansa, który podszedł do niej i pocałował ją w policzek. - Tak dawno nie widzieliśmy się!
Konrad odsunął brata i również ucałował Annę serdecznie.
- No, no, kto by pomyślał! Takie wielkie chłopy! - Anna spoglądała to na jednego, to na drugiego. - No, nie wiem. Tyle mam waszych zdjęć, a nie potrafię powiedzieć, który z was jest Hans, a który Konrad. - Jej głos był ciepły i pełen rozbawienia. Mówiła szybko i niemal bez obcego akcentu.
Bracia wybuchnęli śmiechem i przedstawili kuzynce najpierw siebie, a potem Jupitera, Boba i Pete'a.
- Pisaliście mi o tych zuchach - uśmiechnęła się Anna.
- To bardzo roztropni chłopcy - zapewnił Hans.
Konrad objął Jupe'a ramieniem i powiedział do Anny coś po niemiecku. Uśmiech znikł z jej twarzy.
- Mówimy po angielsku - upomniała go ostro.
Lecz Konrad dalej mówił po niemiecku.
- Wiem - odparła - byłoby bardziej jak w domu, ale proszę, żebyśmy mówili po angielsku. - Podeszła do stojącego wciąż koło schodów mężczyzny i ujęła go pod ramię. - Mój mąż nie zna niemieckiego. Nie chcecie chyba być wobec niego niegrzeczni.
- Twój mąż? - zdziwił się Konrad.
- Anna! - wykrzyknął Hans. - Kiedy...
- W zeszłym tygodniu - wpadł mu w słowa mąż Anny. - Pobraliśmy się w zeszłym tygodniu w Lakę Tahoe. Jestem Joe Havemeyer.
Nastąpiła pełna konsternacji cisza. Przerwał ją Pete:
- Kuzynka Anna sprawiła nam niespodziankę!
Anna roześmiała się. Hans i Konrad obejmowali ją i składali życzenia. Pokazała im obrączkę ślubną - prosty, złoty krążek, który luźno obejmował trzeci palec jej lewej ręki. Teraz bracia złożyli gratulacje także Joemu Havemeyerowi.
Jupiter Jones nie cierpiał nie zakończonych spraw i nie wyjaśnionych sytuacji. Czekał cierpliwie, aż ucichną śmiechy, okrzyki i życzenia. Wreszcie poprosił Annę, by zobaczyła, co dzieje się w jej biurze.
- Proszę spojrzeć, ktoś przeszukiwał pani rzeczy, pod pani nieobecność. Czy chce pani wezwać policję, czy...
Przerwał mu wybuch śmiechu Anny.
- Och, ależ to zabawne! Hans i Konrad pisali mi, że jesteście detektywami. Co za śmieszna historia!
Jupe nie czuł się bardzo rozbawiony. Rumieniec oblał mu twarz, chłopiec nachmurzył się.
- Och, nie chciałam cię dotknąć. Nie złość się, proszę. Wiem, że jesteś dobrym detektywem i że masz rację. Ten pokój był przeszukiwany. Przeze mnie i mego męża.
Jupiter bez słowa czekał na dalsze wyjaśnienia.
- Widzisz, zaginął mi klucz. Jest to bardzo ważny klucz i muszę go znaleźć. Dlatego przewróciliśmy moje biuro do góry nogami.
- Może moglibyśmy pomóc? - zapytał Pete. - Jupe na pewno pomoże. On jest świetny w odgadywaniu, gdzie mogą się podziewać zaginione przedmioty.
- Wszyscy jesteśmy w tym bardzo dobrzy - dodał Bob. - Jupe, masz jedną z naszych wizytówek? Pokaż pannie Schmi..., chciałem powiedzieć pani Havemeyer.
Jupe czuł się wciąż trochę urażony, ale sięgnął po portfel, wygrzebał z niego kartę wizytową i podał Annie.
TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
|
- Imponujące - Anna zwróciła kartę.
- Dziękuję - powiedział Jupiter chłodno. - Mamy godny pozazdroszczenia dorobek. Odnieśliśmy wiele sukcesów w rozwikłaniu trudnych spraw, wobec których ludzie o wiele od nas starsi byli bezsilni. Znaki zapytania na naszej wizytówce symbolizują tajemnice, które zawsze chętnie wyjaśniamy.
Joe Havemeyer uśmiechnął się do Hansa.
- On zawsze tak się wysławia?
- Chcesz powiedzieć, że mówi jak z książki? O, Jupe dużo czyta, zresztą to prawda, że zawsze potrafi wyjaśnić sprawę, nawet kiedy nikt inny nie ma pojęcia, o co w ogóle chodzi. Dajcie Jupe'owi poszukać tego klucza, a znajdzie go wam w mig.
- Bardzo miło, że chcecie nam pomóc - powiedział Havemeyer - ale nie sądzę, żebyśmy musieli aż zatrudniać detektywów. Klucz jest gdzieś tu, w domu i musi się znaleźć.
- Tak, z pewnością - skinął głową Jupiter. - Teraz musimy już iść. Zmrok zapada wcześnie po tej stronie Sierra. Musimy dotrzeć na kemping i rozbić nasz namiot, póki jeszcze jest widno.
- My też idziemy - powiedział Hans. - Później wrócimy jeszcze, pogadać trochę, jeśli można.
- Ach nie! - zawołał gorąco Joe Havemeyer. - Anno, nie mieliśmy przecież prawdziwego wesela. Teraz, jak są tu twoi kuzyni, urządzimy małą uroczystość. Poza tym Hans i Konrad nie muszą przecież nocować pod namiotem. Mamy jeden pokój wolny. Zostańcie u nas.
Anna zdawała się być zakłopotana tą propozycją. Hans zauważył jej wahanie i zaczął odmawiać, ale Konrad mu przerwał:
- To dobry pomysł. Dobrze by było, żebyśmy mogli tu pobyć. Ojciec Anny nie żyje.
- Tak, Anna mówiła mi - powiedział Joe. - Ale co to ma do rzeczy?
- Nie ma ojca, który by zadbał o sprawy panny młodej, więc musi się tym zająć ktoś z rodziny. Jesteśmy tu jedynymi krewnymi Anny - Konrad zwrócił się do Anny i powiedział parę słów po niemiecku.
- Po angielsku, proszę - burknęła. - Poza tym na takie rozmowy z Joem był czas przed naszym ślubem.
- Ależ, Anno, nie dałaś nam przecież znać, że wychodzisz za mąż.
- Nie było potrzeby, nie macie się czego obawiać. Joe ma swoje własne dochody. Teraz pomoże mi prowadzić gospodę. W zimie będzie obsługiwał wyciąg narciarski. Omówiliśmy już wszystko i nie masz się co wtrącać w nie swoje sprawy.
Konrad poczerwieniał i zamilkł. Joe Havemeyer starał się ułagodzić Annę. Ale ona wzięła swoje zakupy i wyszła do kuchni, nie patrząc nawet na kuzynów.
- Myślę, że nic tu po nas - powiedział Hans smutno.
- Dajcie spokój - zaprotestował Havemeyer. - Anna szybko wpada w złość, ale do kolacji odzyska humor. Wiem, że się cieszy waszym przyjazdem. Tyle mi o was opowiadała. Po prostu jest dumna ze swej niezależności i poczuła się urażona, że ktoś chce załatwiać za nią jej sprawy. Nie lubi, żeby ją traktować jak dziecko.
Konrad potarł dłonią policzek.
- Wygłupiłem się. Wszystko stąd, że kiedy ostatni raz widziałem Annę, była bardzo młoda i teraz zacząłem się zachowywać, jakbym był jej ojcem.
- No właśnie - przytaknął Havemeyer - ale wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Nie mylił się.
Hans i Konrad wnieśli swoje bagaże do dużego kwadratowego pokoju, po północnej stronie gospody. Gospoda miała tylko cztery sypialnie, dwie z nich zajmowali turyści. Nie było więc już miejsca dla Trzech Detektywów. Idąc za namową Joego Havemeyera, rozbili swój namiot w pobliżu domu. Rok był bardzo suchy, spadło niewiele śniegu w zimie i mało deszczy wiosną. Tak więc płynący przez pole namiotowe strumień zupełnie wysechł. Obozując blisko domu, mieli zapewnione zaopatrzenie w wodę. Joe nalegał także, by zjedli w domu kolację, miało to być przecież przyjęcie weselne. Do stołu mieli zasiać także dwaj turyści, ale Joe zapewnił, że nie dopuści, by pan Jensen i pan Smathers zepsuli odświętny nastrój.
Chłopcy poznali obu panów tuż przed kolacją. Pan Smathers był małym, chudym człowieczkiem, trochę po pięćdziesiątce. Nosił szorty i buty turystyczne, sznurowane aż po jego supłowate kolana. Pan Jensen był młodszy, wyższy i masywniejszy. Miał krótko przystrzyżone brązowe włosy i nieładną, lecz sympatyczną twarz.
Kiedy Anna wniosła pieczeń, pan Smathers parsknął z niezadowoleniem i wykrzyknął:
- Wołowina!
- Bez wykładów, proszę - powiedział pan Jensen. - Bardzo lubię pieczeń wołową i doprawdy będę wdzięczny, jeśli zaoszczędzi mi pan swych uwag. Nie chcę się czuć jak morderca, ile razy podniosę widelec do ust.
- Zwierzęta są naszymi przyjaciółmi. - Pan Smathers utkwił w panu Jensenie swe niebieskie, wodniste oczy. - Przyjaciele nie zjadają się nawzajem.
Anna, która odzyskała już dobry humor, roześmiała się.
- Nie znałam osobiście krowy, która była tak miła i dostarczyła nam mięsa na dzisiejszą kolację. W każdym razie nie jest już nieszczęśliwa i nie musimy się już o nią martwić. A dla pana mam szpinak, surową marchewkę i pędy lucerny.
- Doskonale - pan Smathers zatknął serwetkę pod brodę i zabrał się do pałaszowania swego wegetariańskiego posiłku.
Pan Jensen obserwował, jak Joe Havemeyer kroi pieczeń.
- Czy myśleliście państwo kiedyś o serwowaniu dziczyzny w sezonie? - zapytał. - Udało mi się dziś ustrzelić dwie sarny na drodze do Bishop.
- Ustrzelić? - zdziwił się Bob.
- Pan Jensen jest stworzeniem mięsożernym - powiedział Smathers. - Chętnie strzelałby do saren ze strzelby. Na szczęście jest to niezgodne z prawem, “strzela” więc tylko z aparatu fotograficznego.
- Jestem zawodowym fotografem - wyjaśnił Jensen. - Specjalizuję się w zdjęciach zwierząt. Mnóstwo magazynów ilustrowanych świetnie płaci za zdjęcia dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku.
- Żyje z innych stworzeń, jak pospolity drapieżnik - mruknął pan Smathers.
- Nie robię im krzywdy - obruszył się Jensen. - Fotografuję je tylko.
Pan Smathers wzruszył pogardliwie ramionami.
Joe Havemeyer skończył kroić pieczeń i podał gościom półmisek z plastrami mięsa.
- Pan Smathers tak lubi wędrówki wysokogórskie, że stało się to dla mnie źródłem prawdziwej inspiracji - zwrócił się do obecnych. - Ponad stokiem narciarskim jest polana, a powyżej rozciągają się zupełnie dzikie przestrzenie. Spróbujemy przyciągnąć tu w lecie amatorów wycieczek. Rozreklamujemy wygodne łóżka i dobre jedzenie wśród dziewiczej przyrody.
Pan Smathers zerknął na niego sponad pędów lucerny.
- To nie pozostawi jej na długo dziewiczą.
- Kilku piechurów nie wypłoszy stąd ptaków i niedźwiedzi. Zresztą jeśli chodzi o niedźwiedzie, nie są ani trochę lękliwe.
- Mówi pan tak tylko dlatego, że jeden dobrał się wczoraj do śmietnika... - zaczął Smathers.
- Porozwłóczył wszystko po podwórzu - przerwał mu Havemeyer.
- Nie można ich za to winić. Rok był wyjątkowo suchy i nie mają dość paszy wysoko w górach. Dlatego schodzą do miasteczka. Nikt nie ma do tego większego prawa od nich. To ich ziemia. Były tu, nim się ludzie osiedlili.
- Ten niedźwiedź nie był tu pierwszy i lepiej niech się tu więcej nie pokazuje!
- Barbarzyńcy! - wykrzyknął Smathers.
Anna uderzyła pięścią w stół.
- Dość tego! - zawołała. - Dziś świętujemy nasze wesele. Nie pozwolę, żeby mi to zepsuto kłótniami.
Zapadła kłopotliwa cisza. Jupiter rozpaczliwie szukał w myślach jakiegoś tematu konwersacji. Przypomniał mu się wykop, który zauważył wcześniej za gospodą.
- Czy zamierzacie państwo rozbudować gospodę? - zapytał. - Widziałem wykop na zapleczu. Czy to na fundamenty pod drugi budynek?
- Nie, to będzie basen pływacki - odparł Havemeyer.
- Basen pływacki?! - zdumiał się Hans. - Tutaj? Tu jest na to za chłodno.
- W ciągu dnia robi się gorąco - powiedział Havemeyer. - Będziemy oczywiście podgrzewać wodę. To będzie dodatkowa atrakcja dla turystów. Górskie wycieczki i odświeżająca kąpiel pod koniec dnia. Obudujemy basen i będzie można używać go w zimie. Wyobraźcie sobie - i jazda na nartach, i pływanie tego samego dnia!
- Ma pan wielkie plany - zauważył pan Jensen. Było w jego głosie coś zgryźliwego, co zwróciło uwagę Jupitera. Wyczuł to również Havemeyer, gdyż zapytał:
- Panu się to nie podoba?
Nim Jensen zdążył odpowiedzieć, uwagę wszystkich przykuł dochodzący z podwórza hałas - metaliczny brzęk, po czym huk przewracanego kubła na śmieci.
Havemeyer zerwał się z krzesła i pobiegł do małego schowka pod schodami.
- Nie! - krzyknął Smathers.
Havemeyer wynurzył się ze schowka ze swoją strzelbą.
- Nie, nie zrobi pan tego! - Smathers skoczył do drzwi kuchennych.
- Niech się pan nie wtrąca! - Havemeyer pobiegł za Smathersem, a Hans, Konrad i chłopcy za nimi. Gdy wpadli do kuchni, Smathers otwierał właśnie drzwi na podwórze.
- Uciekaj! - krzyczał. - Nie zbliżaj się! Schowaj się!
Havemeyer złapał małego pana za ramię i odepchnął od drzwi. Chłopcom mignął na moment duży, ciemny kształt, umykający w stronę drzew na obrzeżu stoku narciarskiego. Potem widok przesłoniła sylwetka Joego Havemeyera, który podniósł strzelbę do ramienia i wycelował. Wypaliła z lekkim trzaskiem.
- Cholera! - zaklął.
- Spudłował pan, co? - ucieszył się Smathers.
Havemeyer odwrócił się i wszedł do kuchni.
- Powinienem pana wychłostać - mruknął.
Wszyscy wrócili do jadalni. Po drodze Pete złapał Jupe'a za rękę.
- Widziałeś tę strzelbę? - spytał szeptem.
Jupe skinął głową.
- Strzelba na naboje ze środkiem usypiającym. Dziwne. Po co ruszać na niedźwiedzia z czymś takim, kiedy w domu jest normalna strzelba?
ROZDZIAŁ 3
Nocny gość
Jupiter przebierał palcami nóg wewnątrz swego śpiwora i wpatrywał się w mrok.
- Trzej Detektywi mają nową sprawę - odezwał się.
Leżący obok Bob obrócił się do niego i oparł na łokciu.
- Będziemy jednak szukać klucza kuzynki Anny?
- Nie to. Rozmawiałem po kolacji z Hansem i Konradem. Chcą, żebyśmy zrobili mały wywiad co do męża Anny. Nie bardzo im się podoba.
Pete ziewnął głośno.
- Mnie też nie. Facet za szybko sięga po broń. Nic takiego nie zrobiliśmy dziś po południu. Zaglądaliśmy tylko do biura przez otwarte drzwi, a on gotów był do nas strzelać.
- A dla odstraszenia niedźwiedzia użył gazu usypiającego - dodał Jupe. - To bez sensu. Po co w ogóle mu taka strzelba? Ale nie to zaniepokoiło Hansa i Konrada. Tylko basen pływacki. Obawiają się, że ich praktyczna i pracowita kuzynka poślubiła faceta, który roztrwoni jej pieniądze na głupie pomysły. Trzeba przyznać, że nonsensem jest budowanie basenu przy gospodzie, która dysponuje tylko trzema pokojami dla gości. Koszta nigdy się nie zwrócą. Poza tym niepokoi ich, że Havemeyer nie ma żadnej pracy. Uważają, że to dziwne w jego wieku. Kiedy pomagał im wnosić bagaż do gospody, opowiadał, że odziedziczył spore pieniądze i mieszkał w Reno, nim spotkał Annę. Ten sportowy, czerwony samochód na parkingu jest jego i ma tablicę z rejestracją Nevady. Tak więc ta część jego historii się zgadza.
- Więc co robimy? - zapytał Pete. - Jedziemy do Reno wypytać o niego sąsiadów?
- Chyba to nie będzie konieczne - odparł Jupiter. - Bob, czy twój tato zna kogoś w Reno?
Ojciec Boba był dziennikarzem i pracował dla gazety w Los Angeles. Miał szerokie kontakty i wielu znajomych dziennikarzy na zachodzie Stanów.
- Reno? - zastanawiał się Bob. - Nie, chyba nigdy nie słyszałem, by wspominał kogoś mieszkającego w Reno. Ale mogę pogadać z tatą, żeby poprosił o informacje o Havemeyerze w biurze kredytowym w Reno. Jeśli Hevemeyer otworzył kiedykolwiek konto bankowe, biuro kredytowe powinno mieć o nim informacje. Tato zawsze mówił, że bardzo wiele można się tą drogą dowiedzieć o człowieku. Na przykład, w którym banku ma konto, ile pieniędzy, czy nie zalega z opłatami i tym podobne.
- Dobra - powiedział Jupiter. - Jutro zatelefonujemy do twego taty.
Usiadł i rozchylił namiot. Gospoda “Pod slalomem” tonęła w mroku. Tylko jedno okno było oświetlone.
- Joe Havemeyer jest w biurze Anny.
- Napis “Wstęp wzbroniony” jego chyba nie dotyczy - powiedział Pete. Usiadł także i spojrzał w stronę gospody.
Mąż Anny był dobrze widoczny przez nie osłonięte okno. Siedział przy biurku. Sortował jakieś papiery i wkładał je do kartonowych teczek.
- Robi porządek - zauważył Pete. - Dziwię się, że Anna sama się do tego nie zabrała. Podobno jest taka skrupulatna.
- W ogóle jestem trochę rozczarowany kuzynką Anną - powiedział Jupiter. - Zdaje się, że Hans i Konrad również. Była wyraźnie niezadowolona, gdy Havemeyer zaproponował, żeby zamieszkali u nich. Nie chciała mówić z nimi po niemiecku. Właściwie w ogóle z nimi nie rozmawiała. Całą konwersację podtrzymywał jej mąż.
- Spotkania rodzinne nie zawsze są takie, jak się oczekiwało - stwierdził Pete. Zaczął macać wokół siebie w poszukiwaniu butów. Nie rozbierał się, wchodząc do śpiwora. Był w dżinsach i bluzie dresowej. - W każdym razie ciasto kuzynki Anny jest pyszne. Zjadłbym jeszcze kawałek, ze szklanką mleka.
- Nie mów mi o jedzeniu - mruknął Jupe, ale również zaczął nakładać buty.
Bob rozpiął swój śpiwór.
- Idę z wami - powiedział.
- Czekajcie! - zawołał nagle Jupe. - Słyszycie?
Zza namiotu dobiegł cichy dźwięk, na wpół pomruk, na wpół skowyt.
- Niedźwiedź - szepnął Pete.
- Nie ruszajcie się - syknął Jupe.
Trzasnęła gałąź i coś potoczyło się z chrobotem, jakby kopnięta szyszka. Wreszcie zwierzę ukazało się w otworze namiotu i zatrzymało się. Na tle światła, padającego z okna naprzeciw, jego sylwetka była dobrze widoczna. Niedźwiedź. Duży niedźwiedź, zapewne głodny. Węsząc posuwał się w ich kierunku.
- Idź sobie! - wykrztusił Pete.
- Ciii - szepnął Bob. - Nie strasz go.
Niedźwiedź stał nieruchomo i wpatrywał się w chłopców. Obserwowali go, starając się nie wykonywać najlżejszego ruchu. Wreszcie niedźwiedź stracił zainteresowanie namiotem i jego mieszkańcami i odszedł wolno za gospodę.
- Uff! - oddechnął Pete z ulgą.
- Tylko śmietnik go interesuje - mruknął Bob.
Jakby na potwierdzenie, po chwili rozległ się trzask przewracanego kubła na śmieci. Przez okno biura zobaczyli, jak Joe Havemeyer zrywa się ze swego miejsca i rzuca się do drzwi. Nie dotarł do nich jeszcze, gdy za gospodą rozbłysło jasnoniebieskie światło. Potem usłyszeli skowyt i wreszcie krzyk - ludzki krzyk!
Trzej Detektywi wyczołgali się spiesznie z namiotu i pobiegli w stronę podwórza na tyłach gospody. Kiedy okrążyli narożnik budynku, zobaczyli ciemną sylwetkę niedźwiedzia, wspinającego się niezdarnie po stoku narciarskim. Równocześnie spomiędzy drzew po południowej stronie gospody dobiegł ich trzask łamanych gałęzi. Ktoś lub coś biegło na oślep przez gęste poszycie lasu.
Nad tylnym wejściem rozbłysło światło i drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na mały ganek kuchenny wypadł Joe Havemeyer, trzymając w ręce strzelbę na naboje ze środkiem usypiającym. Ogarnął spojrzeniem chłopców, potem rozrzuconą wokół stopni zawartość pojemnika na śmieci. Chciał coś powiedzieć, lecz nagle słowa zamarły mu na ustach.
Wśród śmieci leżał pan Jensen. Miał na sobie piżamę i płaszcz kąpielowy. Jeden pantofel spadł mu z nogi. Obok walały się kawałki roztrzaskanego aparatu fotograficznego.
- Co... co?... - wyjąkał Havemeyer.
- Miał pan nocnego gościa - powiedział Jupiter i pochylił się nad fotografem. - To był niedźwiedź. Zaatakował pana Jensena.
ROZDZIAŁ 4
Jeden niedźwiedź czy dwa?
Joe Havemeyer odłożył strzelbę i ukląkł przy nieprzytomnym Jensenie.
- Widzieliście, co zaszło? - zwrócił się do chłopców.
- Widzieliśmy niedźwiedzia, kiedy przechodził koło naszego namiotu - odpowiedział Bob. - Potem poszedł za dom i usłyszeliśmy huk przewracanego kubła na śmieci. Po chwili zobaczyliśmy błysk i zaraz potem usłyszeliśmy skowyt niedźwiedzia i krzyk pana Jensena.
W gospodzie rozbłysły wszystkie światła. Pierwsza ukazała się w drzwiach kuchennych Anna.
- Joe? Co to było?
- Jensen - odparł krótko Havemeyer. - Fotografował z lampą błyskową niedźwiedzia i oberwał. Trzeba go chyba zabrać do lekarza.
Pan Smathers przecisnął się przez drzwi, obok Anny. Jego rzadkie, siwe włosy sterczały w nieładzie. Szlafrok nałożył na lewą stronę.
- Co się stało? - pytał.
Za nim ukazali się Hans i Konrad. Zbiegli szybko ze stopni ganku.
- No więc? - odezwał się Hans. - Co się stało?
Jensen jęknął, przekręcił się na bok, podkurczył nogi i wreszcie zdołał usiąść. Havemeyer z westchnieniem ulgi opadł na stopień.
- Jak się pan czuje? - zapytał Jensena.
Fotograf skrzywił się i uniósł rękę do karku.
- Ktoś... ktoś mnie uderzył.
- Ma pan szczęście, że jeszcze pan w ogóle oddycha - powiedział Havemeyer. - Niewielu przeżywa atak niedźwiedzia.
Jensen podniósł się na kolana, wreszcie wstał i oparł się o ścianę domu.
- Tak, zostałem zaatakowany, ale nie przez niedźwiedzia. - Jensen potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć resztek zamroczenia. - Ktoś zakradł się od tyłu i rąbnął mnie w kark.
- Och, niechże pan da spokój - powiedział Havemeyer. - To był niedźwiedź. Przestraszył się błysku i zaatakował pana. Nie ma pan pojęcia, jak potrafią być szybkie.
- Wiem o tym, ale to nie dotyczy tego niedźwiedzia. Zauważyłem go z okna mego pokoju. Wziąłem aparat i zszedłem na dół. Ustawiłem obiektyw, gdy usłyszałem kogoś skradającego się za moimi plecami. - Jensen wyprostował się i spojrzał na stojącego na ganku Smathersa. - Ty! - wybuchnął. - Ty i twoje zwariowane teorie o zwierzętach. To pan mnie uderzył! Co pan sobie wyobrażał? Że naruszam prawo niedźwiedzia do grzebania w śmietniku czy coś takiego?
Havemeyer podszedł do Jensena i ujął go pod ramię.
- Pan jest zdenerwowany. Zawieziemy pana do lekarza.
- Nie chcę lekarza! Chcę policji!
- Proszę pana - Jupe zbliżył się do Jensena - mogły tu być dwa niedźwiedzie. Przybiegliśmy, jak tylko pan krzyknął. Zobaczyliśmy niedźwiedzia wspinającego się po stoku i równocześnie usłyszeliśmy, że coś przedziera się tam, przez ten las.
- Nie uderzył mnie niedźwiedź! - krzyknął Jensen z uporem i rzucił wściekłe spojrzenie Smathersowi.
- Nie mam zwyczaju walić po głowie innych przedstawicieli mego gatunku - oświadczył Smathers wyniośle. - Zresztą nie miałem po temu żadnej możliwości. Byłem w łóżku. Proszę zapytać pani Havemeyer. Widziała, jak wychodziłem ze swego pokoju, już po wypadku.
Anna skinęła głową.
- To prawda. Usłyszałam hałasy i postanowiłam zejść na dół. Byłam u szczytu schodów, gdy pan Smathers otwierał drzwi swego pokoju.
- Wszystko stało się tak nagle - wtrącił uspokajająco Havemeyer.
- Nie może pan dobrze pamiętać przebiegu wypadków. Zwłaszcza po uderzeniu w głowę.
- W kark - sprostował Jensen. - Uderzono mnie w kark. Od kiedy to niedźwiedzie zadają ciosy w kark?
- Dobrze, już dobrze, wejdźmy teraz do domu i zatelefonujmy do doktora - Havemeyer mówił jak do niegrzecznego dziecka.
- Nie chcę doktora! - krzyknął Jensen. - Proszę wezwać policję! Kryminalista włóczy się po okolicy, atakując spokojnych ludzi!
- Spokojni ludzie powinni o tej porze leżeć w łóżku - odezwał się Smathers - a nie straszyć niewinne stworzenia lampami błyskowymi.
- Mój aparat! - Jensen pochylił się nad szczątkami rozbitego aparatu fotograficznego. Podniósł dwa kawałki i patrzył ze złością na zwisający z nich zwój filmu. - Pięknie! Wandal! - rzucił wyraźnie pod adresem Smathersa.
- Aparat roztrzaskał się, kiedy go pan wypuścił z rąk - powiedział Smathers. - Ale jeśli chce pan wezwać policję, doskonale. Z przyjemnością z nimi porozmawiam. Na razie wracam do łóżka. Proszę mnie nie budzić bez istotnego powodu. - Odwrócił się tyłem do rozwścieczonego Jensena i znikł w drzwiach kuchennych.
- Słusznie - odezwał się Havemeyer. - Pora, żebyśmy wszyscy poszli spać. Przynieście wasze śpiwory - zwrócił się do chłopców. - Nie możecie spędzić nocy na dworze, gdy niedźwiedź kręci się w pobliżu.
- To nie był niedźwiedź! - krzyknął Jensen.
- Co więc? - zapytał Havemeyer. - Jupe słyszał, że coś się przedzierało przez las. Tak więc, albo ktoś z miasteczka nabrał nagle ochoty na mały napad, albo to był drugi niedźwiedź. Czy wreszcie zgodzi się pan wezwać lekarza? Jeśli ściągniemy tu szeryfa, powie panu tylko, żeby nie włóczył się pan po nocach i nie narażał się na atak dzikich zwierząt.
Miał rację i Jensen zdawał sobie z tego sprawę.
- Dobrze, zgoda - mruknął. - Ale nie potrzebuję lekarza. - Rozcierając sobie kark wszedł powoli do domu.
Piętnaście minut później Trzej Detektywi rozłożyli się wygodnie w swych śpiworach na podłodze dużego pokoju na parterze. Czekali, aż umilkną odgłosy na piętrze, i pierwszy odezwał się Pete:
- Jensen ma szczęście. Niewielu ludzi wychodzi tak lekko ze starcia z niedźwiedziem. Chyba że to rzeczywiście nie był niedźwiedź.
- Właśnie to samo sobie myślałem - powiedział Jupe. - Jak to możliwe, żeby niedźwiedź zadał cios, który pozbawił człowieka przytomności, i równocześnie nie zostawił ani jednego zadraśnięcia? Na karku Jensena nie było żadnych śladów.
- To nie mógł być nikt z gospody - zauważył Bob. - Hans i Konrad nie biją ludzi. Havemeyer był w biurze, gdy to się stało, a Smathers i Anna dostarczyli sobie nawzajem alibi. Smathers musiałby być chyba muchą, żeby walnąć Jensena i wrócić do pokoju, nim Anna wybiegła ze swojego.
- Tak więc był to albo ktoś obcy, albo jednak drugi niedźwiedź - podsumował Jupe. - Jutro rano, jak tylko się rozwidni, pójdziemy między te drzewa na południe od domu. Dzień był suchy, ale ziemia między drzewami powinna być dość wilgotna, żeby mogły się na niej zachować ślady. To, co zadało cios Jensenowi, musiało zostawić trop. Powinniśmy ustalić, czy to człowiek, czy zwierzę.
ROZDZIAŁ 5
Zaginiony klucz
Silne potrząsanie obudziło Jupitera. Nad nim stał Pete.
- Spóźniliśmy się. Wyłaź ze śpiwora i chodź sam zobaczyć.
Jupe usiadł. W pokoju było jeszcze szaro i mglisto.
- Joe Havemeyer wyprzedził nas - mówił Pete.
- W czym? - zapytał Bob przeciągając się.
- Nie znajdziemy już śladów niedźwiedzia ani człowieka, ani w ogóle żadnych śladów. Chodźcie zobaczyć. Nie uwierzycie mi, póki sami nie zobaczycie.
Bob i Jupe poszli za Pete'em do kuchni i stanęli przed oknem.
- Wielce interesujące - powiedział Jupe.
- To... to szaleństwo! - wykrzyknął Bob. Patrzył ponuro na męża kuzynki Anny, zamiatającego zamaszyście ziemię na podwórzu.
- Pozamiatał już między tymi drzewami - powiedział Pete. - Zobaczyłem go, kiedy kończył tam sprzątać, i poszedłem was obudzić.
- Hmm... - mruknął Jupe w zadumie. - Wyraźnie stara się zatrzeć wszelki ślad po wczorajszym napastniku. Bardzo ciekawe - podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na ganek. - Dzień dobry! - zawołał pogodnie.
Havemeyer wzdrygnął się lekko, ale zaraz uśmiechnął się szeroko.
- Dzień dobry. Jak się spało po tych wszystkich emocjach?
- Spałem jak kłoda. Wcześnie pan wstał - Jupiter nie spuszczał wzroku z miotły w rękach Havemeyera. Ten podniósł kubeł i zaczął zmiatać rozrzucone wokół schodów śmieci.
- Mam dużo roboty. Chciałem przede wszystkim oczyścić podwórze, bo naschodzi nam się tu niedźwiedzi. A po śniadaniu muszę się zabrać do basenu kąpielowego. Wkładaj buty, to ci go pokażę. - Wsypał śmieci do kubła, nałożył pokrywę i wszedł na schody ganku.
Bob i Pete stali niewinnie koło zlewu, gdy Havemeyer z Jupe'em weszli do kuchni.
- Dzień dobry - powiedział Havemeyer. - Chcecie zobaczyć mój basen?
Chłopcy ubrali się i wszyscy poszli kilkanaście metrów za gospodę, oglądać wykop.
- Sprowadziłem z Bishop ludzi z ciężkim sprzętem do kopania - mówił Havemeyer. - Gdybym to robił sam, straciłbym całe lato. Ale sam założę szalunek i wyleję beton.
- Słusznie pan zrobił - powiedział Pete. - To musi mieć ze trzy metry głębokości.
- Trzy i pół.
- Ale tu nie ma płytszej części - zwrócił uwagę Pete.
- Masz rację.
Pete zmarszczył czoło.
- Nigdy nie widziałem takiego basenu. Ludzie nie umiejący pływać nie będą mogli się kąpać.
- O to właśnie chodzi - powiedział Havemeyer. - Kto nie umie pływać, nie będzie korzystać z basenu. Raz widziałem takiego, który nie umiał pływać, jak nagle stracił grunt pod nogami. To nie było zabawne.
- Aha - pokiwał głową Pete.
Od strony domu dobiegły ich wesołe nawoływania Hansa i Konrada.
- Tu jesteśmy! - krzyknął Havemeyer.
Bracia zbiegli z ganku i przecięli podwórze.
- Ho, ho! - Hans wyraźnie postanowił być przyjacielski. - Basen, co?
- Tak - odparł Havemeyer - basen pływacki.
- Sam go robisz? - zapytał Konrad.
Havemeyer skinął potakująco.
- Przy okazji nie kręcę się Annie pod nogami.
- Ciężka praca dla jednego - zauważył Hans. - Nie mamy nic lepszego do roboty, chętnie pomożemy.
- Och nie, nie - zaprotestował szybko Havemeyer. - To wasze wakacje. W żadnym wypadku nie chciałbym...
- Cóż lepszego możemy robić na wakacjach, niż pomagać mężowi kuzynki - przerwał mu Konrad. Jego słowa były serdeczne, lecz ton stanowczy.
Havemeyer skapitulował i zaczął wyjaśniać braciom, jak zamierza założyć szalunek. Chłopcy odeszli w stronę gospody.
- Hans i Konrad znaleźli sobie dobry pretekst - powiedział Jupiter cicho. - W ten sposób będą stale na miejscu i mogą mieć Havemeyera na oku.
- Zaczynam się zastanawiać, co on właściwie buduje - odezwał się Pita, - Nigdy nie widziałem basenu, który by był cały tej samej głębokości.
W czasie śniadania atmosfera była napięta. Pan Jensen milczał i nawet nie spojrzał na pana Smathersa. Ten zaś skrzywił się na widok jajek i wyraził najwyższe niezadowolenie, gdy Anna wniosła półmisek z wędliną. Anna siedziała, kręcąc na palcu obrączkę i zachęcając wszystkich do jedzenia. Sama prawie nic nie jadła. Havemeyer odmówił dodatkowej porcji i zaraz, z Hansem i Konradem, wstał od stołu, by zabrać się do pracy przy basenie. Pan Smathers wetknął sobie ciastko do kieszeni koszuli i wyszedł również. Pan Jensen z ponurą miną podziękował Annie i powiedział, że jedzie w pewnej sprawie do Bishop.
Anna smutno patrzyła na zastawiony stół.
- Chyba nikt nie był dziś głodny.
- Wszystko było bardzo smaczne - zapewnił ją Jupiter. - Pani przypomina mi moją ciocię Matyldę.
- Cioca Matylda? - Anna zastanawiała się przez chwilę. - Ach, ta Pani, która jest tak dobra dla Hansa i Konrada.
- Jest świetną kucharką, jak pani - powiedział Jupiter.
Pete zachichotał.
- To widać po tuszy Jupe'a.
- Jak tylko wrócę do domu, przechodzimy z ciocią na dietę.
Bob roześmiał się.
- Już to słyszałem, Mały Tłuścioszku. Uwierzę, jak zobaczę rezultaty.
- Dobra! Zobaczysz! - Jupiter był tak dotknięty, że prawie krzyczał.
- Mały Tłuścioszek? - powiedziała Anna. - Chyba już słyszałam to przezwisko.
- Jeśli oglądała pani stare filmy w telewizji, mogła pani widzieć Jupe'a. Jako małe dziecko był gwiazdą. Można nawet powiedzieć, chlubą Ameryki.
- Ach tak? Hans i Konrad nie pisali mi o tym. - Anna rozpogodziła się nagle. - W swoich listach zawsze mówią o tobie jako o wyjątkowo mądrym i bystrym chłopcu.
- Widziała pani naszą wizytówkę - powiedział Jupiter sztywno. Wciąż przechowywał urazę po wczorajszej odmowie.
- Wizytówkę? A tak... I myślę, że głupio zrobiłam odmawiając. Już wszystko przeszukałam i nie mogę znaleźć tego klucza. Jest niezwykle ważny. Może wam uda się go odszukać.
- Czy to znaczy, że chce pani zatrudnić Trzech Detektywów?
- Jak to zatrudnić?
- Jupe'owi chodzi o to, czy upoważnia nas pani do przeszukania domu - wyjaśnił Bob. - Czasami pobieramy opłatę za nasze usługi, ale w tym wypadku to nie wchodzi w grę. Mieszkamy tu przecież za darmo i jedzenie jest wspaniałe!
- Nie można nawet porównywać z puszkami, które przywieźliśmy ze sobą - dodał Pete.
- Dziękuję - uśmiechnęła się Anna. - Zatrudnić. Tak, pragnę zatrudnić was przy szukaniu klucza. To taka głupia historia. Kiedy wyjeżdżałam do Lakę Tahoe, wolałam go nie mieć przy sobie i dobrze go gdzieś schowałam. Teraz nie mogę sobie przypomnieć gdzie. Schowałam sama przed sobą!
- Jak wygląda ten klucz? - zapytał Jupiter.
- Mały, o, mniej więcej taki - Anna rozstawiła kciuk i palec wskazujący na odległość około pięciu centymetrów. - To jest klucz do mojej skrytki w sejfie bankowym.
- Teraz rozumiem, dlaczego jest tak ważny - powiedział Pete. - Ale czy nie może pani powiedzieć w banku, że klucz zaginął? Na pewno dadzą pani duplikat.
- Mój tato też raz zgubił klucz od skrytki - wtrącił Bob. - Nie robili mu żadnych trudności. Musiał oczywiście rozmawiać z dyrekcją banku i chyba trzeba było zmienić zamek. To coś kosztowało, ale niewiele.
- To dla mnie żenująca sprawa - odparła Anna. - Cieszę się dobrą opinią w banku w Bishop. Uważają mnie za osobę odpowiedzialną i z łatwością udzielili mi pożyczki na budowę wyciągu narciarskiego. Nie uśmiecha mi się teraz iść do nich i powiedzieć, że zgubiłam tak ważny klucz.
- Doskonale. Trzej Detektywi zaoszczędzą pani kłopotów - oświadczył Jupiter. - To nie jest zadanie przekraczające nasze możliwości. Przy tym gospoda jest nieduża. Gdzie zazwyczaj trzymała pani ten klucz?
- W szufladzie biurka. Ale teraz... - Anna potrząsnęła bezradnie głową. - Pamiętam tylko, pomyślałam sobie, że lepiej schować dobrze klucz, w razie gdyby ktoś się włamał pod moją nieobecność. Dom był zupełnie pusty. A teraz nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go schowałam.
- No to bierzmy się do szukania - Pete wstał od stołu.
- Czy możemy zacząć od biura? - zapytał Jupiter.
- Już przeszukaliśmy biuro - odpowiedziała Anna. - Nie ma go nim
- Nie zaszkodzi jeszcze raz sprawdzić - pełen optymizmu uśmiech pojawił się na okrągłej twarzy Jupe'a. - Możemy wpaść na coś, co pani przeoczyła.
- Róbcie, jak uważacie - Anna zaczęła sprzątać ze stołu.
Trzej Detektywi nie tracąc czasu weszli do biura. Panował tu wciąż nieopisany bałagan.
- Myślę, że tracimy tu czas, Jupe - zauważył Pete. - Anna i jej mąż naprawdę przewrócili to miejsce do góry nogami. Znaleźliby nawet zagubioną szpilkę.
- Masz rację - Jupe usiadł przy biurku. Z kuchni dobiegał brzęk talerzy i szum lejącej się do zlewu wody. - Może uda nam się jednak odkryć tu coś innego. Na przykład, co robił tutaj Havemeyer, gdy wszyscy już poszli spać. Hans i Konrad chcą, żebyśmy się o nim jak najwięcej dowiedzieli. Dowiedzmy się więc najpierw, co go tak interesuje w tym biurze.
Jupe zaczął przeglądać stertę papierów na biurku.
- Hmm... List od Hansa. A ten od Konrada. Sprzed dwu lat. Anna pewnie przechowuje wszystkie ich listy.
- Po co miałby Havemeyer czytać po nocach listy od Hansa i Konrada? - Bob zaczął wertować papiery leżące na półkach na książki. - Są tu teraz obaj na miejscu. Jeśli chce coś o nich wiedzieć, może po prostu ich zapytać.
- Niewątpliwie - Jupiter oparł się na łokciu i zaczął skubać dolną wargę, co było oznaką jego pełnej koncentracji.
- Hej, tu coś jest - Bob podsunął Jupe'owi jakąś księgę. - Oszczędności Anny.
- Potężna książeczka oszczędnościowa - zauważył Pete.
- To nie jest książeczka oszczędnościowa, tylko rejestr wpływów i wydatków. Tu jest rubryka wpłat, tu pieniędzy podjętych, a ostatnia - to pieniądze do dyspozycji.
Jupiter przeglądał uważnie stronę po stronie. Kiedy doszedł do połowy księgi, podniósł głowę.
- Ostatni zapis jest sprzed tygodnia - powiedział. - Tydzień temu Anna wpłaciła sto siedemdziesiąt pięć dolarów, nie wybrała nic i ma dziesięć tysięcy osiemset dwadzieścia trzy dolary.
- Ho, ho! - wykrzyknął Pete. - Jeśli ma to w gotówce, jest lepsza od dziewięćdziesięciu procent Amerykanów. Przerabialiśmy to w szkole w tym roku. Większość nie posiada pieniędzy w gotówce, a wiele ludzi jest w takich długach, że nawet pęknięta opona może być problemem.
- Kuzynka Anna jest więc zamożna - stwierdził Jupe. - Bob, lepiej znajdźmy prędko ten klucz i chodźmy do miasta zatelefonować do twego taty. Bardzo mnie teraz interesuje stan majątkowy Havemeyera.
- Myślisz, że zamierza położyć łapę na forsie Anny? - zapytał Pete.
- Być może. W każdym razie Hans i Konrad obawiają się tego. Nie ulega wątpliwości, że stała obecność braci jest mu niewygodna. Był wyraźnie niezadowolony, gdy zaoferowali pomoc przy budowie basenu. To nie ma sensu. Cały ten basen nie ma sensu. Zamiatanie ziemi na podwórzu i w lesie jest bezsensowne i strzelba na naboje ze środkami usypiającymi jest też bezsensowna... - Jupe urwał i podniósł rękę ostrzegawczo. Dały się słyszeć czyjeś kroki i po chwili w drzwiach stanęła Anna.
- No i co? - zapytała.
- Miała pani rację - odparł Jupiter - tu nie ma klucza.
- Przeszukamy całą gospodę - zapewnił Bob. - Czy panowie Jensen i Smathers nie będą mieli nic przeciwko temu, że zajrzymy również do ich pokoi? Jeśli to w ogóle jest możliwe, że schowała pani klucz w którymś z pokoi dla gości?
- Możliwe. Kiedy jechałam do Lakę Tahoe wziąć ślub, nie miałam w gospodzie żadnych gości. Ale nie ruszajcie bagaży. Tam na pewno nie ma klucza, a rozgniewałoby to ich bez potrzeby.
- Oczywiście - Jupiter wstał. - Może chciałaby pani, żebyśmy tu uporządkowali.
- Zrobię to sama. Nie wiecie, gdzie co położyć.
- Słusznie - Jupiter wyszedł zza biurka i był już prawie w drzwiach, gdy zatrzymał się, uderzony pewną myślą. - Czy wystawiała pani ostatnio jakiś czek? Nie zauważyłem tu nigdzie książeczki czekowej.
- Nie mam książeczki czekowej. Płacę zawsze gotówką.
- Za wszystko? - zdumiał się Jupe. - Czy to nie jest niebezpieczne nosić przy sobie większą sumę pieniędzy?
- Nigdy nie mam dużo gotówki. Trzymam pieniądze w sejfie bankowym. Dlatego tak mi potrzebny ten klucz. Niedługo będę musiała opłacić pewne rachunki. Mąż zamówił cement na basen i chcę zapłacić od razu, kiedy go przywiozą.
- Gotówką?
- Tak jest bezpieczniej. Czeki ktoś mógłby ukraść, podrobić mój podpis i wziąć pieniądze, nim bym zauważyła brak książeczki czekowej. Nigdy nie trzymam w domu więcej pieniędzy, niż potrzebuję na bieżące wydatki, i noszę je stale przy sobie, a w nocy wkładam pod poduszkę. Nikt nie może ich ukraść.
- Nie wiem, czy policja pochwala ten system, proszę pani - powiedział Jupiter. - Jeśli płaci pani za wszystko gotówką, ludzie muszą wiedzieć, że od czasu do czasu ma pani przy sobie większą sumę. Przypuśćmy, że ktoś panią napadnie?
Anna uśmiechnęła się.
- Mój mąż zabiłby takiego śmiałka.
- W to nie wątpię - mruknął Pete.
ROZDZIAŁ 6
Góra Potwora
Przeszukiwanie gospody zajęło Trzem Detektywom resztę przedpołudnia. Podnosili dywany, zaglądali pod komody, obmacali gzymsy nad drzwiami i oknami. Pete wlazł na krzesło i zdjął wszystkie naczynia z górnych półek w szafkach kuchennych. Bob potrząsnął każdym słoikiem, zajrzał do każdego kubka i długą łyżką zgruntował pojemniki na mąkę i cukier. Jupe przebadał kolejno każdą krokiew na strychu, po czym zszedł do piwnicy i obszukał szpary w betonowych ścianach i podłodze. Buty Anny zostały wyjęte z szafy i dokładnie przeszukane, wszystkie kieszenie jej ubrań przetrząśnięte, a torebki przewrócone na lewą stronę.
- Czy ma pani pewność, że klucz jest w domu? - zapytał Jupiter Anny, gdy wraz z Pete'em i Bobem zasiadł do obiadu. - Może zgubiła go pani gdzie indziej, na przykład w banku, w czasie ostatniej tam bytności?
Anna była absolutnie pewna, że to się nie zdarzyło.
- Nie rozumiem - Pete oparł się ciężko o stół. - Przeszukaliśmy każdy centymetr domu. Jak można schować coś tak dobrze i nie pamiętać gdzie? Trzeba być geniuszem!
Anna westchnęła i poszła do kuchni po zapiekankę.
- Może odpoczniecie dziś, a jutro zabierzecie się znów do szukania - powiedziała stawiając półmisek na stole. - Postaram się przypomnieć sobie, gdzie wetknęłam ten klucz. Ale ja się staram i staram i jakoś nic nie przychodzi mi do głowy.
- Proszę się nie starać - poradził Jupe. - Proszę w ogóle nie myśleć o kluczu i wtedy może się pani nagle przypomni.
Anna nie usiadła z chłopcami do stołu. Udała się do swego biura i zamknęła za sobą drzwi.
- Dlaczego ona się tak tym martwi? - odezwał się Bob. - Przecież może dostać drugi klucz albo nowy zamek. Zawsze jest sposób, żeby się dostać do własnej skrytki bankowej.
Jupe wzruszył tylko ramionami. Skończyli posiłek w milczeniu. Następnie umyli pospiesznie naczynia i wyszli na podwórze. Jupe przystanął i przyglądał się czysto zamiecionej ziemi. Widniały na niej teraz wyraźnie ślady wszystkich, którzy kręcili się od rana po podwórku.
- Hej, Jupe! - zawołał Hans, stojący na skraju wykopu. Z jego głębi dochodziły zamaszyste uderzenia młotka.
Chłopcy podeszli do przyszłego basenu i zajrzeli do środka. Na dnie stał Konrad i wbijał gwoździe w deski, budując oszalowanie na betonowe ściany.
- Dowiedzieliście się czegoś? - zapytał Hans.
Konrad przerwał pracę.
- Szukaliśmy klucza waszej kuzynki - powiedział Jupe. - Niestety, bez rezultatu. Teraz skoncentrujemy się na Havemeyerze. Jestem pewien, że zdobędziemy dla was jakieś informacje. A gdzie on się podział?
Hans wskazał na szczyt narciarskiego stoku.
- Wziął swoją strzelbę i plecak i powędrował tam na górę. Powiedział, że musi coś zrobić na polanie i wróci później.
Trzej Detektywi pożegnali braci i poszli drogą do miasteczka. Wkrótce dotarli do stacji benzynowej, na której poprzedniego dnia Hans i Konrad zasięgali informacji. Nie było tu dziś wścibskiego pracownika, stacja wyglądała na zamkniętą. Tuż obok zauważyli budkę telefoniczną. Bob wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
- No? - zapytał Pete, gdy Bob skończył rozmowę i wyszedł z budki.
- Mamy szczęście - oznajmił Bob. - Musiałem wprawdzie wysłuchać kazania na temat, że nie należy mu przeszkadzać w pracy, ale powiedział, że ma znajomego dziennikarza w Reno. Skontaktuje się z nim i poprosi, żeby zebrał wiadomości o Havemeyerze. Kazał mi zatelefonować jutro wieczór do domu.
- Nieźle - skinął głową Jupiter.
Chłopcy zawrócili, przeszli spacerem koło “Gospody pod slalomem” i skierowali się w stronę pola kempingowego.
- Te wakacje biorą zupełnie inny obrót, niż oczekiwałem - powiedział Pete. - Mieliśmy obozować, robić wycieczki i łowić ryby. Zamiast tego śpimy na podłodze w gospodzie i opychamy się domowymi posiłkami kuzynki Anny. Gdyby nie świeże górskie powietrze, czułbym się jak w Rocky Beach.
- Na obozowanie nie jest za późno - odezwał się Bob. – Możemy jeszcze dziś przenieść nasz namiot. Hans i Konrad pewnie zostaną w gospodzie. Zbyt się niepokoją o swoją kuzynkę. Ale my możemy się wynieść.
- Nie boicie się niedźwiedzi? - Jupiter się zaśmiał.
- Ten niedźwiedź wczoraj nie interesował się nami, tylko jedzeniem - odparł Bob.
- I panem Jensenem - dodał Jupe. - Chyba że to nie był niedźwiedź. Co to mogło być? Dlaczego Havemeyer zatarł ślady?
Minęli zakręt drogi i zaraz ukazało się pole kempingowe. Znajdowało się na nim pięć wyłożonych kamieniami zagłębień na ogniska i tyleż sekwojowych stołów piknikowych. Po prawej biegło koryto niemal kompletnie wyschniętego potoku. Między kamieniami na jego dnie, sączyły się nikłe strużki wody. Pole namiotowe okalały zarośla, między którymi wiła się ścieżka.
Pete patrzył na potok drapiąc się w głowę.
- Havemeyer miał rację. Jak widać, jest tu problem z wodą. Jeśli się tu przeniesiemy, będziemy musieli donosić wodę z gospody.
- To nie ma sensu - stwierdził Jupiter. - Poza tym wolę być w pobliżu gospody, chociaż do czasu uzyskania jakichś informacji o Havemeyerze. Coś zagadkowego jest w tym człowieku. W dodatku ten napad na pana Jensena...
- Tego nie zrobił Havemeyer - wpadł mu w słowa Bob. - Widzieliśmy, że był w biurze, kiedy to się stało.
- Tak, to nie mógł być on. W każdym razie coś podejrzanego dzieje się w tej gospodzie i bardzo chciałbym dojść, co to takiego.
W zaroślach za plecami Jupe'a rozległ się szelest. Chłopcy wzdrygnęli się.
- Przestraszyłem was? - zapytał rozbawiony głos. - Przepraszam!
Jupe odwrócił się. Z kępy dzikiego bzu wyłonił się pracownik stacji benzynowej. Trzymał jutową torbę, do której wpychał pracowicie zwój zmiętego, wybłoconego papieru.
- Myśleliście, że to niedźwiedź? - mrugnął do chłopców swymi świdrującymi oczkami. - Słyszałem, że napędził wam wczoraj strachu.
- Skąd... skąd pan to wie? - Jupe aż zająknął się ze zdziwienia.
- Pan Jensen wstąpił rano na stację po benzynę. Zauważyłem, że z trudem rusza głową, więc zapytałem, co mu się stało. Lubię wiedzieć, co się komu przytrafiło. A on wściekły był jak osa. Mówił, że ktoś go walnął w kark, kiedy fotografował niedźwiedzia.
- O ile nam wiadomo, tak się to stało - powiedział Bob. - Pan Havemeyer twierdzi, że uderzył go drugi niedźwiedź.
- Dziwne jak na niedźwiedzia. Ale nigdy nic nie wiadomo. Dużo ich schodzi w tym roku do miasteczka. Tak to bywa, kiedy rok jest suchy. Przychodzą grzebać w śmietnikach. Ja im w tym nie przeszkadzam i nigdy nie mam kłopotów - rozejrzał się wokół. - No, nie jest źle. W zeszłym tygodniu przyjechali tu jedni i napaskudzili okropnie. Wszędzie było pełno papierów, a w strumieniu skórki z pomarańczy. Można zwątpić w ludzi.
- Pan się opiekuje tym polem? - zapytał Bob.
- Niezupełnie, ale to jedyna rzecz, która sprowadza tu w lecie turystów. Dzięki temu mam komu sprzedawać benzynę. Obozowicze opowiadają sobie o warunkach na kempingu. Jak to miejsce nabierze złej sławy, będę musiał zamknąć moją stację i głodować od maja do pierwszych śniegów.
- Rozumiem - Bob pokiwał głową.
- Nazywam się Richardson. Charlie Richardson. Ale nazywają mnie Gaduła. Ciekawe dlaczego?
Pete roześmiał się.
- Też się zastanawiam - wyciągnął rękę do Richardsona. - Jestem Pete Grenshaw, a to moi przyjaciele, Jupiter Jones i ten w okularach, Bob Andrews.
Gaduła Richardson wymienił z nimi uścisk dłoni, zapewniając, że miło mu ich poznać.
- Myślicie o przeniesieniu tu namiotu? - zapytał. - Kiedy przechodziłem koło domu Anny, widziałem, że rozbiliście go tam pod drzewami.
- Tak, ale w końcu spaliśmy dzisiejszej nocy w domu - powiedział Jupe. - Po przygodzie z niedźwiedziem, pan Havemeyer uważał, że tak będzie lepiej.
Richardson zaśmiał się.
- Mąż Anny chyba dawno nie był na Górze Potwora, jeśli go tak wystraszył niedźwiedź.
- Góra Potwora? - powtórzył Pete.
- Aha. Och, chyba wam, turystom, powinienem podać nazwę Wyniosły Szczyt, tak jak to jest na mapie. Ale kiedy byłem dzieckiem, mieszkało tu tylko pięć rodzin i nazywaliśmy tę górę Górą Potwora. - Wskazał wieżę obserwacyjną, ledwie widoczną wysoko na północnym zboczu. - Widzicie tę wieżę strażacką? Teraz jest nieczynna, ale kiedy jej używano, została oficjalnie nazwana Wieżą Góry Potwora.
Pete usiadł na jednym ze stołów.
- Jest jakiś powód, dla którego tak nazwano górę?
Gaduła przysiadł się do niego.
- Jak byłem mały - zaczął - dorośli zwykli opowiadać, że w górach są potwory. Olbrzymy i wilkołaki, które żyją w jaskiniach i zjadają dzieci, kiedy zostają na dworze po zapadnięciu zmroku.
- Typowa historyjka, jaką matki opowiadają dzieciom, żeby były posłuszne - roześmiał się Bob.
- Pewnie tak - przyznał Richardson - ale myśmy wierzyli w każde słowo, a czego dorośli nie powiedzieli, sami dorabialiśmy. Straszyliśmy się nawzajem śmiertelnie, opowiadając, jak to okropne stwory wychodzą w nocy przy pełni księżyca ze swych kryjówek, grasują wśród domów i tylko patrzą, żeby dostać się do środka. Mieszkał tu kiedyś stary traper. Przysięgał, że znalazł na śniegu ślady stóp olbrzymiego człowieka, wysoko w górach, blisko lodowca. Mówił, że to były odciski bosych stóp. Głupoty! Gdyby człowiek tam biegał boso, odmroziłby sobie nogi jak nic.
- Tak pan to opowiada, jakby takie straszenie się było zabawne - odezwał się Pete.
- O, zapewniam cię, że nas to bawiło. Ale nie odważaliśmy się zostawać na dworze po zmroku. Dziwne. Można by pomyśleć, że pustelnik znał te opowieści i że to one pomieszały mu zmysły. Ale on nie mógł ich znać.
- Pustelnik? - Bob usiadł na pniu koło stołu. - Najpierw potwór, potem pustelnik. Pan miał barwne dzieciństwo.
- Och, pustelnika nie było tu wtedy. Przywędrował trzy... nie, cztery lata temu. Przyszedł pieszo z Bishop z tobołkiem na plecach. Młody człowiek. Miał dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat. Latem to było, a niewielu obcych przychodzi tu w lecie. Więc kiedy go zobaczyłem, jak stał zdezorientowany na środku drogi, zapytałem, czy czegoś szuka. A on mówi, że dobrego miejsca do medytacji. Powiedziałem mu, że nie mamy kościoła tutaj w Sky Village, a on, że nie to miał na myśli. Szukał miejsca, gdzie mógłby być sam i gdzie jego duch mógłby swobodnie błądzić w przestworzach. Pomyślałem, że to nieszkodliwe zajęcie, i poradziłem mu, żeby poszedł na polanę nad stokiem narciarskim. Mało kto zachodzi tam w lecie. Sądziłem, że chce posiedzieć na trawie i pomedytować przez jedno popołudnie, ale się myliłem. Niech mnie kule biją, jeśli zmyślam. Wlazł tam na górę i zbudował sobie małą chatę. Kupował deski, papę i gwoździe w miasteczku. Nigdy nic do jedzenia. Pewnie żywił się jagodami, jak niedźwiedzie, i żołędziami, jak wiewiórki.
- Powrót na łono natury - powiedział Bob. - Co się z nim stało?
- Ano - ciągnął Gaduła - ja to myślę, że jak człowiek jest za dużo sam, to mu się rozum mąci. Ten młody pustelnik z nikim nie rozmawiał, a kiedy ktoś tam wszedł na górę, to się zamykał w swojej chacie. Przetrwał tak około trzech miesięcy, aż któregoś dnia zbiegł na dół i przeleciał przez miasteczko, jak pocisk. Ja jego nie widziałem, ale Jeff, ten, co pracuje na targu, mówił, że krzyczał coś o potworze na polanie. Poleciał drogą w dół do Bishop i tyle go Jeff widział.
Mimo woli Pete wzdrygnął się.
- Nie pokazał się więcej?
- Znikł bez śladu.
Jupiter spoglądał na górskie szczyty.
- Potwór... Ciekaw jestem...
Richardson przerwał mu szybko.
- Nie zawracajcie sobie głowy tą historią. Chłopak siedział tyle czasu sam tam na górze i doprowadził się do stanu, w którym ma się przywidzenia. Każdego by to spotkało. To niezdrowe dla człowieka - być samemu. Macie ochotę, to obozujcie tu. Nie przejmujcie się potworami. Niedźwiedzie zostawią was w spokoju, jeśli wy im dacie spokój. Tylko nie trzymajcie jedzenia koło namiotu.
Wstał, zarzucił swą torbę na ramię i ruszył ku drodze do miasteczka. Na skraju pola namiotowego zatrzymał się i odwrócił do chłopców.
- I nie śmiećcie!
- Nie naśmiecimy - przyrzekł Bob.
Chłopcy patrzyli za idącym drogą Richardsonem, póki nie znikł im z oczu.
- Góra Potwora - powiedział Bob. - To wszystko bajki opowiadane dzieciom, żeby były grzeczne. Tu nie mogą żyć wielkoludy. Sierra to nie Himalaje. Poza tym przewalają się tu tłumy turystów i narciarzy...
- Nie wszędzie - wpadł mu w słowa Jupe. - Sierra to rozległe przestrzenie i na pewno są miejsca, gdzie nie docierają turyści.
Pete wzdrygnął się.
- Przestań, Jupe, bo dostanę gęsiej skórki. Nie chcesz chyba powiedzieć, że pustelnik rzeczywiście widział potwora?
- Nawet w najbardziej fantastycznych opowieściach jest zawsze źdźbło prawdy - mruknął Jupiter. - Albo Gaduła Richardson wyssał całą historię z palca, albo rzeczywiście był tu pustelnik i zobaczył na polanie potwora.
- Cicho, słuchajcie! - Bob zesztywniał nagle wpatrując się w zarosła obrastające strumień. - Tam ktoś jest!
Dzień był bezwietrzny, a jednak krzaki po drugiej stronie strumienia zaszeleściły i gałęzie drzew poruszyły się lekko.
Pete stał jak skamieniały. Zdawało mu się, że dostrzega dziwny kształt w gęstwinie.
Szelest był coraz wyraźniejszy.
- Idzie w naszą stronę - szepnął Bob.
ROZDZIAŁ 7
Miłośnik zwierząt
Szelest w zaroślach słychać było coraz bliżej i bliżej.
Chłopcy stali zlani zimnym potem. W ich wyobraźni jawiły się przedziwne stwory, straszliwe wilkołaki i olbrzymy. Bezkształtne potwory, pędzące po stoku za przerażonym pustelnikiem. Zjawy czające się w cieniach księżycowej nocy. Wizjom tym towarzyszyły szelesty i trzaski łamanych gałęzi. Nagle wszystko umilkło, a krzewy za potokiem stanęły nieruchomo. Cisza była przerażająca. Szykuje się do ataku? Skoczy na nich czy odejdzie?
Wtem usłyszeli znajomy głos:
- Och, przepraszam, przyjacielu, mało na ciebie nie nastąpiłem!
Pete nawet nie zdawał sobie sprawy, że przez cały ten czas wstrzymywał oddech. Łapczywie nabrał teraz w płuca czystego, górskiego powietrza.
- Pan Smathers - wykrztusił Jupiter. Gardło miał wyschnięte i osłabły opadł na stół piknikowy. - Co za ulga.
- Myśleliście, że to potwór z Góry Potwora? - Bob roześmiał się niemal histerycznie. - Przez moment sam tak myślałem.
- Ulegliśmy sugestii - Jupiter doszedł już do siebie. - Nasłuchaliśmy się obłędnych historii i teraz o mało nie umieramy ze strachu na byle szelest. - Podniósł głos, wołając: - Panie Smathers?!
Krzaki po drugiej stronie strumienia rozsunęły się, ukazując szczupłą, podłużną twarz małego pana. Na jego głowie tkwił płócienny kapelusz z wąskim rondem. Pan Smathers miał zadrapane czoło i fatalnie spalony słońcem nos, czego zdawał się być zupełnie nieświadomy.
- Zakłócacie spokój - powiedział surowo, ale kąciki ust uniosły mu się w uśmiechu.
- Przestraszył nas pan - powiedział Pete. - Myśleliśmy, że to co najmniej niedźwiedź.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby być dziś niedźwiedziem. Znalazłem gniazdo pszczół. Byłaby to nie lada uczta. - Smathers wyszedł spomiędzy krzaków i stanął na skraju potoku. Chłopcy zobaczyli, że w ramionach, delikatnie jak dziecko, trzyma skunksa.
- Dobry Boże! - wykrzyknął Pete.
Smathers popatrzył na biało-czarne zwierzątko.
- Ładny, prawda?
- Niech pan go puści! - wrzasnął Bob.
Smathers roześmiał się.
- Mój przyjaciel was niepokoi? - Podrapał skunksa pod brodą, przemawiając do niego: - Czy to nie głuptasy? Boją się, że ich opsikasz swoimi perfumami. Nie zrobisz tego, prawda? Tylko, gdybyś musiał. No, idź sobie lepiej. Nie każdy rozumie cię tak, jak ja. - Z tymi słowami postawił skunksa na ziemi.
Skunks podreptał parę kroków, po czym przystanął i spojrzał na Smathersa jakby pytająco.
- Idź, idź - ponaglił go Smathers. - Chcę pogawędzić trochę z naszymi młodymi przyjaciółmi, a twój widok ich niepokoi. Och, przykro mi, że przerwałem ci drzemkę. Nietakt z mojej strony. Przyrzekam nie robić tego więcej.
Skunksa zdawały się satysfakcjonować te słowa i znikł w zaroślach. Pan Smathers zszedł na dno potoku i przeskoczył przez strużki wody.
- Urocze stworzenia - mówił, podchodząc do chłopców. - Nie powinno się faworyzować żadnych zwierząt, ale chyba skunksy lubię najbardziej.
- Nie uwierzyłbym, gdybym nie widział tego na własne oczy - powiedział Bob.
- To jakiś trik - nachmurzył się Pete. - To był pewnie czyjś oswojony skunks i miał usunięte gruczoły wonne.
- Co za straszny pomysł?! - oburzył się pan Smathers. - Zupełne barbarzyństwo! Och, ja wiem, że ludzie to robią. Wycinają skunksom gruczoły wonne, biorą do domu i co potem?
- Nic - odparł Pete. - Nic się nie może stać, oto dlaczego usuwa się gruczoły.
- Typowo człowiecze rozumowanie - irytował się Smathers. - Bierze się zwierzę wyposażone przez naturę w doskonały system obronny i usuwa się ten system. Zwierzę staje się bezbronne i kompletnie uzależnione od człowieka. Wtedy człowiek z dumą oświadcza, że posiada to zwierzę, jakby jedno stworzenie mogło być własnością drugiego. Po prostu wstrętne!
Chłopcy milczeli, zbici nieco z tropu tą płomienną tyradą.
- A jeśliby tylko - ciągnął Smathers - człowiek zechciał ruszyć głową, zastanowić się, postarać się zrozumieć stworzenia, wśród których żyje, nie byłoby miejsca na takie bestialstwo. Możemy wejść do puszczy i, zachowując się właściwie, odwiedzić tam naszych dzikich przyjaciół. Należy mieć tylko dość przyzwoitości, by uszanować ich wolność. - Wyjął z kieszeni papierową torebkę i wysypał z niej na dłoń kilka orzeszków ziemnych. - Stójcie spokojnie, to wam coś pokażę.
Ściągnął usta i zacmokał głośno. Niebieska sójka zatoczyła krąg nad polem kempingowym i wylądowała u jego stóp, ignorując obecność chłopców. Przekrzywiła głowę i zaskrzeczała.
- Cierpliwości, poczekaj na resztę - powiedział Smathers.
Sójka gderała skrzekliwie.
- Nie spiesz się tak, to nie potrwa długo. Pojawiły się wiewiórki i przykicały do stóp Smathersa. Sójka zaskrzeczała, a one odpowiedziały gniewnym trajkotem.
- Nie kłóćcie się - uspokajał towarzystwo Smathers. - Jest dość dla wszystkich.
Wiewiórki przestały trajkotać, stanęły na tylnych łapkach i tarły pyszczki przednimi. Wyglądało to, jakby się zawstydziły.
Dwie małe wiewiórki ziemne przebiegły przez pole, niemal potykając się o nogi Pete'a
- Ach, jesteście wreszcie - powiedział Smathers. - No, możemy zaczynać.
Wyciągnął do sójki rękę z orzeszkami, a wiewiórki czekały spokojnie. Sójka złapała w dziób dwa orzeszki i odskoczyła na bok. Teraz wiewiórki otrzymały kolejno swoją porcję.
- Widzicie? - Smathers zwrócił się do chłopców: - Jak im się właściwie rzecz wytłumaczy, ustępują sobie nawzajem. Nie ma przepychania się i wyrywania sobie orzeszków.
Chłopcy patrzyli w milczeniu, Jupe tylko skinął głową. Gdy wszystkie orzeszki zostały zjedzone, Smathers wykonał gest, jakim nauczyciel zwalnia klasę po skończeniu lekcji. Sójka frunęła na szczyt ogromnej sosny, przysiadła na chwilę na gałęzi, wydała głośny skrzek i odleciała. Wiewiórki rozbiegły się, jedne między kamienie na dnie potoku, inne między drzewa.
- Rozpuszczam je, oczywiście - powiedział Smathers - ale każde stworzenie potrzebuje od czasu do czasu trochę pobłażliwości.
- Tak, psuje je pan - Jupe skinął głową. - W parkach narodowych strażnicy zawsze ostrzegają odwiedzających przed karmieniem zwierząt. Gdyby wszyscy dawali im jedzenie, straciłyby zdolność zdobywania pokarmu.
- To jest właśnie powód, dla którego nie cierpię parków narodowych - przytaknął Smathers. - Wszędzie pełno głupich ludzi obładowanych cywilizowanym śmieciem. Wpychają to dzikim zwierzętom, które obżerają się bez opamiętania. Potem przychodzi zima, ludzie rozjeżdżają się do swych domów, nie myśląc o tym, jaką wyrządzili szkodę. Wiele zwierząt ginie z głodu. To jest takie samo morderstwo, jak strzelanie do saren. Przyniosłem tylko parę orzeszków moim przyjaciołom. Ostrzegałem zresztą wiewiórki, żeby nie brały jedzenia od obcych. Rozumieją, czym to grozi. Wiedzą, że ode mnie dostają tylko mały poczęstunek, coś w rodzaju porcji lodów dla ulubionego siostrzeńca.
- Tak więc - powiedział Bob - wyjaśnił pan zwierzętom, dlaczego powinny się mieć na baczności przed ludźmi. I sądzi pan, że zrozumiały?
- Wiem, że zrozumiały - oświadczył Smathers. - Powiedziały mi to. No, nie jestem pewien tej sójki. Jest taka łakoma. Chyba nie dociera do niej nic, poza pragnieniem wypełnienia własnego wola. Jest jednak piękna, nie uważacie?
- Bardzo - przyznał Jupiter.
- Szczęśliwie dla niej, sójki nie należą do rzadkiego gatunku. W przeciwnym razie dawno już zostałaby schwytana przez jakiegoś łowcę i oddana do ogrodu zoologicznego. O, następny przykład okrucieństwa, zoo! - Pan Smathers poczerwieniał i zacisnął gniewnie usta.
- Czytałem gdzieś, że zwierzęta żyją dłużej w ogrodach zoologicznych - powiedział cicho Pete.
- Dłużej żyją! Być może, jeśli to można nazwać życiem. Są więzione w klatkach lub osadzane na dnie głębokich rowów. Jeśli potrzebują pomocy, a są duże i dozorcy boją się ich, nadziewa się je środkami uspokajającymi. To nazywasz życiem?
- Chyba nie chciałbym tak żyć - przyznał Pete.
- Na pewno byś nie chciał! - Wodniste oczy Smathersa zwęziły się. - Środki uspokajające! Wiem, dlaczego ten gbur w gospodzie ma specjalną strzelbę. Ale nie użyje jej. Nie, nie dopuszczę do tego!
- Dlaczego pan Havemeyer ma strzelbę na naboje ze środkiem usypiającym? - spytał Jupiter.
- Co? - Smathers spojrzał wrogo na Jupe'a. - Nie powiem ci. Mógłbyś mi uwierzyć i to by dopiero była tragedia. - Odwrócił się i poszedł ku drodze do gospody.
- Co on przez to rozumiał? - zastanawiał się Bob. - Dlaczego byłoby tragedią, gdybyśmy mu uwierzyli?
- Havemeyer zamierza coś schwytać - powiedział Jupiter wolno. Strzelba na naboje ze środkiem usypiającym ma tylko jedno zastosowanie: unieruchomienie zwierzęcia bez zabijania go. Chodzi mu o niedźwiedzia? Nie sądzę. W to uwierzylibyśmy z łatwością. Nie, Smathers miał na myśli zwierzę, w które trudno uwierzyć. Co by to mogło być? - Jupe zamilkł i spojrzał pytająco na przyjaciół.
ROZDZIAŁ 8
Wizja Joego Havemeyera
Trzej Detektywi byli już blisko gospody, gdy na drodze ukazała się ciężarówka. Wspinała się mozolnie pod górę, ze zgrzytem redukowanych biegów.
- Pewnie cement na basen - powiedział Pete.
Ciężarówka skręciła w drogę dojazdową do gospody, minęła parking i zajechała na tylne podwórze. Kierowca wyskoczył z kabiny i wraz z Joem Havemeyerem zaczął wyładowywać worki cementu i piasku. Układali je obaj na deskach koło wykopu. Hansa i Konrada nie było na miejscu.
- Dużo tego cementu - zauważył Bob.
- To duży basen - powiedział Pete. - Duży i głęboki. Ciekawe, czy kuzynka Anna wiedziała, że cement będzie dziś przywieziony. Mówiła, że chce za niego od razu zapłacić, a przecież nie znaleźliśmy klucza do sejfu.
- Jeśli cieszy się tak dobrą opinią, wystarczy, że podpisze rachunek, zapłacić może później - powiedział Jupiter. - Zresztą jej mąż mógłby zapłacić. W końcu to jego pomysł.
Chłopcy weszli do gospody frontowymi drzwiami. W dużym pokoju nie było nikogo, ale usłyszeli głosy Hansa i Konrada, dochodzące z pokoju na piętrze.
- Anno! - zawołał Havemeyer z podwórza. - Anno, możesz tu przyjść na chwilę?
Z kuchni dały się słyszeć energiczne kroki Anny. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Jupiter, Bob i Pete przeszli do kuchni. Okno nad zlewem było otwarte. Widzieli, jak Anna podchodzi do męża i do kierowcy ciężarówki. Była w fartuchu, idąc wycierała ręce w ścierkę do naczyń.
- To już wszystko, czego ci potrzeba? - zapytała. Havemeyer skinął głową.
- Tak, mam już wszystko.
Anna wzięła rachunek od kierowcy i przeczytała go.
- Czy wszystko jest w porządku? - zapytała męża.
- Sprawdzałem - odparł. - Rachunek się zgadza.
- Dobrze. Nie mam dziś w domu pieniędzy - zwróciła się do kierowcy. - Czy pański szef nie będzie miał nic przeciwko temu, żebym zapłaciła w przyszłym tygodniu?
- Pewnie, że nie, panno Schmid.
- Pani Havemeyer - poprawiła go Anna.
- Przepraszam. Proszę tylko podpisać rachunek. Muszę mieć dowód, że dostarczyłem wam cement.
- Podpisać rachunek? - Po raz pierwszy Anna straciła pewność siebie. W jej głosie wyczuwało się napięcie.
- Taki przepis - powiedział kierowca. - Albo pieniądze, albo podpis.
- Och, oczywiście. Wezmę to do domu i podpiszę.
- Po co tyle kłopotu - kierowca wyjął z kieszeni długopis i podał Annie. - Może się pani podpisać tutaj. Proszę sobie położyć rachunek na błotniku.
- Aha - Anna popatrzyła na męża i znowu na kierowcę. Podała ścierkę mężowi i w końcu rozłożyła rachunek na błotniku ciężarówki. Chłopcom w kuchni wydało się, że złożenie podpisu zajęło jej bardzo dużo czasu. Skończyła wreszcie i podała kierowcy rachunek wraz z długopisem.
- W porządku?
Kierowca ledwie rzucił okiem na rachunek.
- Doskonale, pani Havemeyer.
- Zazwyczaj piszę staranniej - mówiła Anna - ale dziś piekę chleb. Ręce mi drżą od zagniatania ciasta.
- Każdemu trafiają się gorsze dni.
Kierowca złożył rachunek i schował do kieszeni. Wspiął się do kabiny i wycofał ciężarówkę na drogę.
- Idiotka! - warknął Havemeyer, gdy ciężarówka odjechała.
- Mówiłam ci, że nie chcę tego robić - powiedziała Anna. - Mogłeś sam podpisać.
- To Anna Schmid jest starym klientem sklepu z materiałami budowlanymi, a nie Joe Havemeyer. Nie musiałaś się tłumaczyć przed kierowcą. To nie nauczyciel. - Havemeyer zamilkł na chwilę, po czym powtórzył: - Idiotka!
Anna odwróciła się i poszła w stronę domu. Po paru krokach zatrzymała się jednak.
- To ty jesteś idiota - rzuciła mężowi niskim, pełnym napięcia głosem. - Ty i ta twoja głupia dziura. Przywidują ci się jakieś nie istniejące rzeczy.
- To istnieje - odparł Havemeyer. - Widziałem to na górze, na polanie i było też tu, na dole.
- Nie wierzę.
- Nie wierzysz w nic, czego nie możesz dotknąć albo policzyć i włożyć do banku. Potrafisz tylko harować. Nie zauważyłabyś świetnej sposobności, choćbyś ją miała przed nosem. Beze mnie...
- Wiem, wiem - przerwała mu. - Znam to na pamięć. Ty przewidujesz. Ty masz wyobraźnię. Gdzie bym zaszła bez ciebie? Myślę, że bez ciebie byłoby mi o wiele lepiej. To ja ponoszę ryzyko. Ty jesteś bezpieczny. Ty i twoje wizje.
- Zobaczysz - uciął Havemeyer.
- Obym zobaczyła - mruknęła Anna i ruszyła w stronę domu.
- Zjeżdżać! - szepnął Pete.
Trzej Detektywi wycofali się spiesznie z kuchni i rozsiedli się na fotelach w dużym pokoju. W chwilę później weszła Anna i zatrzymała się gwałtownie na progu.
- Och, nie wiedziałam, że już wróciliście.
Jupiter odłożył pismo ilustrowane i podniósł się.
- Byliśmy na polu kempingowym. Mieliśmy ciekawą pogawędkę z panem Smathersem.
Anna pokiwała głową.
- Dziwny jegomość.
- Twierdzi, że potrafi rozmawiać ze zwierzętami i że one go rozumieją.
- Mężczyźni! - Anna wzruszyła ramionami. - Pstro im w głowie. Wszystkim!
Przeszła koło chłopców i udała się na górę. Usłyszeli trzask drzwi jej pokoju.
- Chyba miesiąc miodowy się skończył - odezwał się Bob.
Pete ze zmarszczonym czołem drapał się w ucho.
- Nic z tego nie rozumiem. Nie chciała podpisać rachunku i okłamała kierowcę. Nie piecze żadnego chleba. I o jakim ryzyku mówiła? Jupiter stanął przy kominku i oparł się o jego gzyms.
- Anna sądzi, że jej mąż ma przywidzenia. Nie wierzy w istnienie czegoś, co Havemeyer widział na polanie w górach i co było także tu, na dole.
Pete podniósł się z fotela i zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem. Pochylił plecy i opuścił głowę.
- Czy to możliwe, że w historiach Gaduły Richardsona tkwi źdźbło prawdy? - zapytał.
- Strzelba na naboje ze środkiem usypiającym - powiedział Jupiter. - Strzelba i coś, co Havemeyer zobaczył na polanie. Chłopaki, myślę, że wiemy już, po co Havemeyerowi ta strzelba.
Zapadła cisza. Bob odezwał się pierwszy.
- Poluje na potwora.
- To...to szaleństwo! - wykrzyknął Pete.
- Zupełne - przyznał Jupe - ale nie znajduję innego wyjaśnienia. Słuchajcie, jesteśmy na wakacjach. Dlaczego by nie zrobić jutro wycieczki na tę polanę?
- To będzie wycieczka czy polowanie na potwora? - zapytał Pete.
- Powiedzmy poznawcza ekspedycja - odparł Jupe. - Jeśli coś dziwnego błąka się tam na górze, powinniśmy znaleźć jakieś ślady, jakiś trop.
Pete pobladł lekko.
- Może to nie jest stworzenie, które zostawia ślady.
- Zostawia z pewnością. Joe Havemeyer po to zamiatał rano podwórze, żeby nikt ich nie zobaczył. To nie niedźwiedź. Nie ma nic niezwykłego w śladach niedźwiedzia. To coś innego - Jupiter zaśmiał się. - Pan Smathers wie co, ale nigdy nam nie powie. Po raz pierwszy widzę sens w budowie basenu kąpielowego. Wiem już, co mi przypomina ta dziura w ziemi. Jeden z rowów dla zwierząt w zoo w San Diego!
ROZDZIAŁ 9
Leśny stwór
Następnego dnia Trzej Detektywi wstali o świcie. Zwinęli śpiwory i złożyli w schowku pod schodami. Zjedli spiesznie parę tostów, popili mlekiem i wkrótce wspinali się już ku wysokim górom. Jupe dźwigał plecak, Pete zawiesił u pasa menażkę z wodą.
Początkowo szli nagim stokiem narciarskim, ale kamienie osuwały się wciąż pod ich stopami. Gdy Bob potknął się i upadł po raz drugi, zdecydowali iść dalej po bardziej pewnym gruncie i weszli między drzewa. Teraz wspinaczka szła im szybciej.
Po dwudziestu minutach marszu w rozrzedzonym górskim powietrzu nawet Pete był mocno zdyszany. Zatrzymał się i oparł o pień drzewa.
- Z gospody ta góra nie wydaje się tak okropnie wysoka - wysapał.
- Czyżby wielki sportowiec stracił kondycję? - zaśmiał się Bob.
- Płuca mi wysiadły - odpowiedział Pete. - Przyzwyczaiły się pracować na poziomie morza.
Jupiter robił głębokie wdechy i wydechy.
- Powinno być już niedaleko - powiedział.
- Pocieszaj się - mruknął Pete.
Ruszyli ponownie. Od czasu do czasu chwytali się gałęzi, by podciągnąć się w górę. Po następnych dziesięciu minutach teren pod ich stopami zaczął się wyrównywać, drzewa przerzedzać. Wreszcie wyszli spomiędzy sosen i stanęli na skraju górskiej polany.
- Cudowne! - wykrzyknął Jupe, gdy wreszcie odzyskał oddech.
Wysoka, zielona trawa falowała lekko od podmuchów wiatru. Tu i ówdzie przeświecały okrągłe głazy wybielone słońcem. Wysokie drzewa okalały polanę z trzech stron, czwarta graniczyła ze szczytem narciarskiego stoku. Tu otwierał się szeroki widok na okolicę. Stalowe podpory wyciągu narciarskiego zstępowały daleko w dół, aż po drogę i gospodę Anny. Za gospodą był sosnowy las, a dalej, poza nim rozciągała się sucha, piaszczysta Owens Valley. Na wschód, za plecami chłopców, wznosił się skalisty masyw Mount Lofty zwieńczony górującymi nad nim szczytami gór Sierra. Na niektórych szczytach bielały lodowce.
Chłopcy szli wolno wzdłuż polany. Nagle Bob zauważył trop w nagiej ziemi, na skraju narciarskiego stoku. Wyciągnął znaleziony w gospodzie podręcznik o dzikich zwierzętach i odszukał w nim rozdział o tropach zwierząt. Przykląkł i porównał odcisk w ziemi z rysunkiem w książce.
- Niedźwiedź bez wątpienia - stwierdził. - Można się było tego tu spodziewać.
- Nie tych śladów szukamy - powiedział Jupiter.
- A jakich? - zapytał Pete i dodał: - Nie jestem pewien, czy chcę je znaleźć.
- Szukamy czegoś odmiennego. Takich śladów, których nie będzie w tym podręczniku - powiedział Jupe.
- Mam nadzieję, że znajdziemy tylko ślady, a nie to, co je zostawiło - westchnął Pete.
Nagle zerwał się silny wiatr, trawa zaszeleściła i zaszumiał las. Za plecami chłopców coś zaskowyczało. Pete aż podskoczył z przerażenia, a Jupe obejrzał się szybko.
- Och, nie!
Coś przebiegło wśród trawy i trąciło Pete'a w nogę. Spojrzał w dół. Paromiesięczny niedźwiadek spoglądał na niego błyszczącymi, przyjaznymi oczami. .
- Gdzie... gdzie matka? - wyjąkał Pete.
- Tuż za małym! - krzyknął Bob. - Biegnie tu.
Rozległ się gniewny ryk. Chłopcy popędzili w kierunku stoku narciarskiego, niedźwiadek w drugą stronę. Pete był pierwszy na stoku. Po paru susach przewrócił się i stoczył, koziołkując z dwadzieścia metrów w dół. Bob i Jupe ześlizgiwali się tuż za nim. Zatrzymali się wreszcie i przykucnęli, nasłuchując. Niedźwiedzica mrukliwie beształa swoje małe, a ono zaskomlało piskliwie.
- Pewno oberwał w ucho - skomentował Bob.
- Nic nam się nie może stać - powiedział Jupe. - Jak długo nie robimy małemu żadnej krzywdy, matka nas nie zaatakuje.
- Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby choć dotknąć to małe - powiedział Pete zapalczywie. - To reguła numer jeden: nie zbliżaj się do małego niedźwiedzia, jeśli matka jest w pobliżu. Chciałbym tylko, żeby ktoś to wytłumaczył temu małemu.
- On już wie - zapewnił go Bob.
Odczekali parę minut i gdy już żadne pomruki ani piski nie dochodziły z polany, wdrapali się z powrotem na górę. Gdy stanęli na szczycie, niedźwiedzica z dzieckiem znikali właśnie w lesie po wschodniej stronie.
Jupiter zdjął plecak.
- Prawdopodobnie już nie wrócą. Jesteśmy jednak, jakby powiedział pan Smathers, intruzami na tej polanie. Niedźwiedzie były tu pierwsze i tu mieszkają. Uważajmy więc lepiej.
- Mam zamiar uważać. I to najchętniej w drodze powrotnej do gospody - powiedział Pete.
- Nie jesteś ciekaw, na co poluje Havemeyer? - zapytał Bob.
- No tak, ale wolałbym się z tym nie spotkać. Jupiter wyciągnął z plecaka trzy małe aparaciki.
- Szybciej zbadamy teren, jeśli się rozdzielimy - powiedział. - Nie powinniśmy jednak tracić ze sobą kontaktu. W gruncie rzeczy nie wiemy, czego szukamy i co możemy napotkać. Przyniosłem sygnalizatory kierunku z urządzeniem alarmowym. Zabrałem je z domu przed wyjazdem, bo pomyślałem, że mogą się przydać na wycieczkach górskich. Jak się okazuje, dobrze zrobiłem.
- Lepsze to niż nic - westchnął Pete. Wziął jeden z aparacików i zaczął go obracać w rękach. - Jesteś pewien, że to działa? Nie uśmiecha mi się zawieruszyć gdzieś samemu i nie móc wezwać pomocy.
- Sprawdziłem wszystkie trzy w Rocky Beach. Są absolutnie sprawne. Pamiętacie, jak działają?
- Doskonale. Jak większość twoich wynalazków - powiedział Bob.
Uwaga nie była pozbawiona słuszności. Jupiter wynajdywał wśród złomu części mechanizmów czy urządzeń elektronicznych i majstrował z nich przyrządy pomocne w ich pracy detektywów. Sygnalizator kierunku z alarmem był mniejszy od walkie-talkie, którym chłopcy wielokrotnie się posługiwali, lecz równie przydatny. Każdy z aparatów nadawał sygnał odbierany przez pozostałe. Sygnał ten miał tym większą moc i częstotliwość, im był bliżej aparatu odbierającego. Każdy wyposażony był też w tarczę ze strzałką, wskazującą kierunek, z którego dochodzi odbierany sygnał. Oprócz tego aparaty posiadały specjalne urządzenie alarmowe, czerwone światełko, zapalające się nawet na dźwięk głosu. Gdyby jeden z detektywów znalazł się w niebezpieczeństwie, wystarczyłoby, by zbliżył swój aparat do ust i powiedział “na pomoc”. Natychmiast na pozostałych aparatach zapaliłoby się czerwone światełko.
- Mam taką propozycję... - Jupiter urwał i wpatrzył się w las okalający z trzech stron polanę. - Wydaje mi się mało prawdopodobne, byśmy znaleźli ślady na polanie. Trawa jest zbyt gęsta. Poza tym, jeśli żyje tu jakieś dziwne stworzenie, nie kręci się po otwartej przestrzeni, tylko ukrywa się w lesie. W przeciwnym razie natknęlibyśmy się już na nie. Z drugiej strony, Havemeyer mówił Annie, że widział je właśnie na polanie. Jeśli więc wychodzi na nią, musi przejść między drzewami. Tam ziemia jest nieporośnięta i tylko tam możemy znaleźć jakiś dziwny trop.
- Słusznie - skinął głową Bob.
- Zróbmy więc tak - mówił dalej Jupe - ja przeszukam las po północnej stronie łąki i będę szedł w kierunku na zachód od narciarskiego stoku. Pete, ty weź zachodnią stronę lasu i począwszy od tego dużego, białego kamienia posuwaj się na południe. A Bob... Bob, czy odpowiada ci południowa strona? Możesz prowadzić przeszukiwania aż do miejsca, gdzie spotkacie się z Pete'em. Co kilka minut będziemy się porozumiewać. Jeśli napotkamy niebezpieczeństw albo zobaczymy coś interesującego, włączamy alarm.
- Na to ostatnie możesz liczyć - zapewnił Pete.
Jupiter wziął plecak, zasalutował kolegom i odszedł w prawo. Pete powędrował przez bujną trawę na zachód. Uśmiechał się szeroko, jakby chciał okazać, że wcale się nie boi. Bob wahał się chwilę. Stał, patrząc na góry, których spokój mącił jedynie szum wiatru. Wreszcie ruszył na południe, ściskając w ręku sygnalizator. Obejrzał się. Jupe znikł już między drzewami. Pete był wciąż jeszcze widoczny na polanie, zbliżał się właśnie do lasu. Bob uruchomił swój aparat. Odpowiedział mu sygnał od Jupe'a i zaraz potem od Pete'a, który odwrócił się i pomachał ręką.
Bob wszedł w las i zatrzymał się. W porannym słońcu na polanie było ciepło i jasno. Las był bardzo gęsty i panował tu mrok. Ziemię pokrywał kłujący dywan sosnowych igieł, Bob nie zagłębiając się zbytnio w las, ruszył na zachód. Przepatrywał uważnie ziemię pod nogami i co parę kroków przystawał, nasłuchując. Nawoływała sójka, wiewiórka przebiegła po gałęzi z cichym chrobotem. Wtem zobaczył lekkie zagłębienie w gruncie. Igły sosnowe były rozrzucone wokół niego, jakby od ciężkiego stąpnięcia dużego stworzenia.
Bob dotknął sygnalizatora i po sekundzie przyszła odpowiedź z północy i z południowego zachodu. Chciał ściągnąć Jupe'a i Pete'a i pokazać im, co znalazł, ale uznał, że ślad nie jest specjalnie niezwykły. Mógł należeć do niedźwiedzia lub nawet jakiegoś mniejszego zwierzęcia. Zdecydował się szukać dalej, może znajdzie coś wyraźniejszego.
Posuwał się naprzód wśród gęsto rosnących drzew. Było coraz mroczniej. Wreszcie splątane gałęzie zupełnie przesłoniły błękit nieba. Wtem zobaczył przed sobą jasny prześwit. Przyspieszył kroku i wkrótce wyszedł na maleńką polanę. Niemal u jego stóp otwierała się olbrzymia rozpadlina. Zbliżył się ostrożnie do jej krawędzi i spojrzał w dół.
Było to pęknięcie gruntu na długości około pięćdziesięciu metrów. W najszerszym miejscu szczelina mogła mieć ze trzy metry rozstępu. Jej ściany były tak strome, że biegły w dół niemal pionowo. Na dnie leżał nie roztopiony, mimo lata, śnieg.
Bob wiedział, co to jest. Pracując w bibliotece, natknął się na książkę zawierającą mapy szlaków turystycznych w górach San Gabriel i Sierra. Na mapie rejonu jeziora Mammoth oznaczono podobną rozpadlinę. Powstała na skutek trzęsienia ziemi i była wielometrowej głębokości. Na jej dnie panował chłód, jak w jaskini, nawet w najgorętsze dni. Spadły w zimie śnieg nigdy nie topniał.
W aparacie Boba odezwał się brzęczyk. To Jupe dawał znać o sobie od północy. Po chwili zadźwięczał drugi sygnał i strzałka przesunęła się na zachód. Teraz Bob nadał swój sygnał, myśląc w duchu, że lepiej by było, gdyby mieli walkie-talkie. Pragnął podzielić się natychmiast z przyjaciółmi wiadomością o odkryciu szczeliny po trzęsieniu ziemi, i to zaledwie na milę od gospody Anny.
Bob jednym susem przeskoczył przez rozpadlinę. Ziemia wzdłuż niej była nieporośnięta i mimo suszy zachowała pewną wilgotność. Zobaczył, że jego stopy zostawiły wyraźny odcisk. Doskonałe miejsce na szukanie śladów!
Szedł wolno wzdłuż krawędzi, badając każdy centymetr gruntu. Wtem strzeliła gałąź, gdzieś po lewej stronie za jego plecami. Przystanął i nasłuchiwał. Mijały sekundy, jedna za drugą, i odgłos się nie powtórzył. Panowała cisza tak głęboka, że aż dziwna. Nawet wiatr ustał. Zdawać by się mogło, że wszystkie stworzenia, zamieszkujące góry Lofty, zastygły w bezruchu, obserwując, nasłuchując i czekając.
Na co?
Bob poczuł drżenie w nogach. Otrząsnął się i chrząknął.
- Muszę przestać! - jego głos rozbrzmiał mocno i dźwięcznie w martwej ciszy. - Muszę wziąć się w garść. Nie dam się ponieść wyobraźni.
Nasłuchiwał. Zdawało mu się, że słyszy pulsowanie własnej krwi. Nagle pojawił się inny odgłos - czyjś oddech. Tuż za nim, niemal nad jego ramieniem, ktoś sapał głośno.
Wolno, ostrożnie Bob zaczął się obracać, chcąc stanąć twarzą w twarz z niewiadomym, które wyszło z lasu.
Później Bob nie był w stanie powiedzieć, kto krzyknął pierwszy - on czy istota naprzeciw niego. Wiedział tylko, że krzyk był tak ogłuszający, że aż dzwoniło mu w uszach, i że patrzył w dwoje ciemnych, czerwono obrzeżonych oczu. Pozostało mu wrażenie czegoś ogromnego, pokrytego skołtunionym włosem. Zatoczył się i pośliznął na wilgotnej ziemi na skraju rozpadliny.
Spadł. Leciał w dół, widząc nad sobą błękitne niebo, a potem strome, nagie ściany rozpadliny. Wykręcił się w powietrzu i gdy osiągnął dno, poczuł wstrząs uderzenia w rękach i kolanach. Śnieg rozprysnął się pod jego ciężarem i okrył go. Usłyszał jeszcze jeden krzyk. Potem stracił przytomność.
ROZDZIAŁ 10
Odcisk bosej stopy
Bob otworzył oczy. Powoli mglisty obraz nabierał realnych kształtów. Widział śnieg wokół siebie i brązowe, błotniste ściany rozpadliny. Leżał bez ruchu i nasłuchiwał. Nie słyszał już ani krzyku, ani głośnego oddechu. Wysoko nad nim rozbrzmiewał świergot ptaków.
Powoli, ostrożnie przekręcił się na plecy. Piekły go dłonie i poczuł ból w jednym ramieniu, ale chyba niczego sobie nie złamał. Gruba warstwa śniegu na dnie rozpadliny złagodziła upadek.
Patrzył w rozsłonecznione niebo. Pomyślał o tym, co przez chwilę widział tuż przed sobą - czerwono obrzeżone oczy i skołtuniona sierść. Przypomniał sobie opowiadane dzieciom w Sky Village historie o grasujących po nocy olbrzymach. Wstał wreszcie, dygocąc z zimna. O parę kroków od niego leżał sygnalizator. Podniósł go, modląc się w duchu, żeby nie okazał się uszkodzony upadkiem. Działał. Wydawał przeraźliwe piski, a strzałka wskazywała północ. Bob uśmiechnął się - sygnał od Jupe'a.
Spojrzał w górę. Ściany rozpadliny były bardzo strome. Nie było sposobu wdrapać się po nich na górę bez pomocy. Musi wezwać Jupe'a i Pete'a. A co, jeśli ten stwór przyczaił się gdzieś w pobliżu? Przyciągnie przyjaciół wprost w niebezpieczeństwo...
Namyślał się chwilę i postanowił sprawdzić, czy stwór jest wciąż w pobliżu rozpadliny. Był bezpieczny na dole. Wiedział, że żadne zwierzę nie zaryzykuje skoku do tak głębokiego rowu. Mógł spokojnie wołać i czekać, czy wielkie stworzenie podejdzie na skraj i zajrzy do środka. - Halo! - zaczął krzyczeć. - Halo, jesteś tam?! Nikt mu nie odpowiedział i nikt ani nic nie pojawiło się nad krawędzią rozpadliny. Odczekał jeszcze parę minut, a potem uznał, że dziwne stworzenie sobie poszło. Podniósł sygnalizator do ust i zawołał: - na pomoc! Dla pewności powtórzył wołanie jeszcze dwukrotnie. Jeśli Jupe i Pete są w zasięgu pięciu kilometrów, odbiorą wezwanie. Uruchomił sygnał, by naprowadzić przyjaciół na miejsce. Usiadł na śniegu i czekał.
Zdawało mu się, że czeka całe godziny, choć minęło tylko piętnaście minut, nim Pete stanął nad rozpadliną. Okrągła twarz Jupe'a pojawiła się nad krawędzią chwilę później.
- Nic ci się nie stało? - zapytał Jupiter.
- Jakżeś ty, u licha, się tam znalazł?! - wykrzyknął Pete.
- Spadłem - odparł Bob.
- Chyba żartujesz!
- Też byś spadł, jakbyś zobaczył to, co ja widziałem.
- Co widziałeś? - zapytał Jupe.
- Jakieś zwierzę... coś dużego. Nie wiem, co to było. Zaszło mnie od tyłu i... Słuchajcie, może porozmawiamy później? Teraz wolałbym się stąd wydostać.
Jupe szacował głębokość rozpadliny.
- Lina - powiedział. - Jest nam potrzebna lina.
- Przyniosę - zaofiarował się Pete. - Widziałem wczoraj, przy szukaniu klucza, kłąb sznura do bielizny w szafce kuchennej.
- Będziesz szybciej ode mnie - zgodził się Jupe. - W końcu to ty jesteś sportowcem. Biegnij, jak możesz najszybciej, po ten sznur, a ja zostanę z Bobem.
- Uważajcie! - rzucił Pete na pożegnanie.
- Nie martw się.
Pete puścił się pędem między drzewa, a Jupe przykucnął na krawędzi rozpadliny.
- Co właściwie widziałeś? - zapytał Boba.
- Prawdę mówiąc, Jupe, nie bardzo wiem. Wszystko stało się tak szybko. Poczułem coś za sobą, niemal mnie dotykało. Obróciłem się i... no, zobaczyłem oczy... naprawdę dziwne oczy. Dosłownie czułem oddech tego na twarzy. Wrzasnąłem i zdaje mi się, że to też wrzasnęło. Potem spadłem.
- Niedźwiedź?
- Nie, Jupe. Naprawdę nie sądzę, żeby to był niedźwiedź.
Jupe wyprostował się i zaczął iść wolno wzdłuż krawędzi, wpatrując się w ziemię.
- Jupe?! Jesteś tam?
- Jestem. Widzę tu twoje ślady. To, co widziałeś, musiało więc również zostawić trop. Jeśli to był niedźwiedź, musi być taki sam, jak ten na polanie.
- A jeśli to nie był niedźwiedź, może znajdziesz to, czego szukamy - powiedział Bob.
Nie było odpowiedzi. Bob odczekał parę minut i zawołał:
- Jupe?!
W odpowiedzi usłyszał krzyk:
- Nie do wiary!
- Co? Co tam jest?
- Bob, jesteś pewien, że to było zwierzę, nie człowiek?! - Jupe był tak podekscytowany, że głos mu się załamywał. - Bardzo duży człowiek, i to boso?
- Nie widziałem jego stóp, ale jeśli to był człowiek, nie mam ochoty należeć do ludzkiej rasy.
- To zdumiewające - mówił Jupiter - ale ktoś bardzo duży był tu boso.
Bob pomyślał o Gadule i jego opowieściach o górskich potworach. Czy nie mówił o traperze, który znalazł odcisk bardzo dużej ludzkiej stopy w pobliżu lodowca?
- Jupe! - zawołał. - Hej, Jupe! Uważaj!
Jupe nie odpowiedział, ale Bob słyszał jakieś odgłosy.
- Jupe?!
Wciąż nie było odpowiedzi. Z góry dobiegał trzask łamanych gałęzi, jakby gdzieś dalej, z lasu. Potem jakiś szelest i szuranie bliżej krawędzi rozpadliny.
- Jupe, co ty tam robisz? - Bob czuł, że zimny pot spływa mu po plecach.
Wreszcie wszystko ucichło. Bob wołał i wołał, ale nikt mu nie odpowiedział. Ogarnął go strach. Usiłował znaleźć jakieś oparcie dla stóp w ścianach rozpadliny. Nie było żadnego. Rozejrzał się wokół za jakąś gałęzią, czymkolwiek, co pomogłoby mu wydostać się z dołu. Lecz nie dojrzał nic oprócz śniegu i gładkiej ziemi ścian.
Dał spokój nawoływaniom. Stał na dnie i czekał. Usłyszał wreszcie jęk.
- Jupe?
- Uhm. Och, moja szyja! - To był głos Jupe'a!
- Co się stało? Gdzieś ty był?
Jupe pojawił się nad krawędzią. Przekrzywiał głowę i rozcierał sobie kark.
- Nigdzie nie byłem. Ktoś zaszedł mnie od tyłu i walnął w kark.
- W kark? Zadano ci taki cios, jak panu Jensenowi?
- Dokładnie. Co więcej, gdy leżałem nieprzytomny, ktoś zadał sobie trud pozamiatania gałęziami sosnowymi ziemi wokół rozpadliny. Nie pozostał ani jeden ślad stopy, bosej czy obutej.
ROZDZIAŁ 11
Notatnik fotografa
- Jedną rzecz wiemy na pewno - mówił Bob, gdy wreszcie, po powrocie Pete'a z liną, został wyciągnięty z rozpadliny - nie zostałeś, Jupe, uderzony w kark przez niedźwiedzia.
- Bez wątpienia nie - zgodził się Jupiter.
- Niedźwiedzie nie odłamują gałęzi z drzew i nie zamiatają nimi ziemi. Ktoś się na ciebie natknął niespodzianie. Prawdopodobnie bardzo duży, bosonogi człowiek. Możliwe, że tenże osobnik zaatakował także mnie, a potem zatarł własny trop.
Pete patrzył na przyjaciół, jakby nagle postradali zmysły.
- Bosonogi człowiek? Nikt nie biega boso tu na górze.
- Jupe znalazł odcisk ludzkiej stopy na brzegu rozpadliny – wyjaśnił Bob.
- Bardzo dużej stopy - powiedział Jupe. - Długiej na co najmniej czterdzieści pięć centymetrów.
- Czterdzieści pięć centymetrów? Odcisk bosej ludzkiej stopy długości czterdziestu pięciu centymetrów?
- Tak to wyglądało - odparł Jupe - To nie był odcisk niedźwiedziej łapy. To wiem z całą pewnością.
Pete drżącymi dłońmi zwijał sznur w kłębek.
- Górski potwór - powiedział. - Starzy ludzie nazywają to miejsce Górą Potwora. Wygląda na to, że naprawdę żyje tu potwór.
- Potwór?! - padło ostrym tonem tuż nad uchem Pete'a. Pete aż podskoczył.
- Przepraszam. Przestraszyłem cię? - Pan Smathers wyszedł z lasu tak cicho, że nie usłyszeli jego kroków. Podszedł do chłopców z uśmiechem. - Co tam mówiliście o potworach? Jak wygląda odcisk stopy potwora? Gdzie jest? Chciałbym zobaczyć.
- Ktoś już zamiótł - odparł Jupiter.
- Oczywiście, oczywiście - pan Smathers mówił z uprzejmością człowieka, który zdaje sobie sprawę, że opowiada mu się bzdury, i nie wierzy w ani jedno słowo.
- Był ślad! - zawołał Pete zapalczywie.
- Jak Jupe mówi, że go widział, to go widział!
Dobry humor wyraźnie opuścił pana Smathersa. Twarz mu poczerwieniała.
- Rozmawialiście z tym typem ze stacji benzynowej, Richardsonem. Słyszałem niektóre z tych jego bredni. Powinien się wstydzić. Straszyć młodzież w ten sposób! Już ja sobie z nim pogadam. Powiem mu, żeby trzymał dla siebie swoje historyjki o duchach.
Odszedł szybkim krokiem, po czym nagle zatrzymał się i zwrócił do chłopców:
- Ale mimo wszystko, to może być dla was niebezpieczne miejsce. Jesteście tu intruzami i dzikie zwierzęta nie rozumieją was tak dobrze, jak mnie. Na pewno nie zechcą wam wyrządzić krzywdy z rozmysłem, ale o wypadek nietrudno. Zamierzam powiedzieć kuzynom pani Havemeyer, żeby zabronili wam oddalać się od gospody. - Odwrócił się i odszedł, tym razem na dobre.
- Po części się z nim zgadzam - odezwał się Pete. - Lepiej trzymać się z daleka od tego miejsca. Nie należy igrać z potworami.
- Pan Smathers zrobił coś, co wydaje mi się interesujące - powiedział Jupiter. - Próbował obrócić wszystko w wytwór naszej wyobraźni, nim zdążymy komukolwiek powiedzieć, co się tu zdarzyło. Boi się, że ktoś mógłby nam uwierzyć. Chce, żebyśmy się trzymali z dala od tego miejsca. Teraz jestem już zupełnie pewien, że żyje tu jakieś dziwne stworzenie, człowiek lub zwierzę, i pan Smathers wie o tym. Co więcej, nie chce, by ktokolwiek inny o tym wiedział.
- Myślę, że masz rację - przytaknął Bob - ale nie można też odmówić słuszności panu Smathersowi. Powinniśmy stąd odejść. Byłem już zbyt blisko niebezpieczeństwa.
Jupe skinął głową i ruszyli spiesznie w stronę polany. Gdy znaleźli się na jej skraju, zobaczyli po drugiej stronie Smathersa. Właśnie schodził w dół stokiem narciarskim. Nim zdążyli przejść polanę, był już na dole.
- Szybko chodzi - zauważył Bob.
- W dół nie sztuka - Pete puścił się biegiem, ślizgając się i obsuwając. Bob i Jupe schodzili trochę ostrożniej.
Byli niemal u podnóża stoku, gdy pojawił się Joe Havemeyer. Piął się w górę z plecakiem i swą strzelbą przerzuconą przez ramię. Zatrzymał się, patrząc gniewnie na chłopców.
- Coście tam robili? - zapytał.
- Byliśmy na wycieczce - odpowiedział Pete niewinnie.
- Smathers mówił mi, że jeden z was wpadł do rozpadliny. To ty, co? - wskazał głową Boba.
- Pan wiedział o tej rozpadlinie? - zapytał Jupiter.
- To nie sekret. Jak ściągnę tu w lecie turystów, może być wielką atrakcją. Ale na razie nie chodźcie, chłopcy, tam wysoko w góry. Gdyby wam się coś stało, poczuwalibyśmy się z Anną do odpowiedzialności. Możecie gdzieś wpaść, a poza tym niedźwiedzie...
- Niedźwiedzie? - przerwał mu Jupiter. Patrzył uparcie w oczy Havemeyerowi, po czym przeniósł wzrok na jego broń. - To dlatego nosi pan ze sobą tą strzelbę? Jest na naboje ze środkiem usypiającym, prawda? Zamierza pan schwytać niedźwiedzia?
- Schwytać niedźwiedzia! - Havemeyer roześmiał się. - Po co? Nie, nie mam takiego zamiaru i prawdopodobnie byłoby to niezgodne z prawem. Noszę strzelbę na wszelki wypadek. W razie czego będę mógł unieszkodliwić niedźwiedzia, nie robiąc mu krzywdy. - Uśmiechnął się szeroko i dorzucił: - Pan Smathers nigdy by mi tego nie wybaczył.
Wyminął ich i zaczął się wspinać w górę.
- Pan Smathers popełnił błąd - powiedział Bob.
- Tak jest - skinął głową Pete. - Nie mówiliśmy mu, że wpadłeś do rozpadliny. Musiał więc tam być, kiedy to się stało albo kiedy Jupe oberwał.
- Możliwe nawet, że to on mnie uderzył, a potem zatarł ślady - powiedział Jupe. - Nasz miłośnik zwierząt może być bardziej groźny, niż by się mogło wydawać. Jest tam na górze coś, potwór, nie potwór, obaj z Havemeyerem widzieli to i nie chcą, żeby się ktoś o tym dowiedział.
Doszli do podwórza gospody. Z wykopu wyłonił się Konrad.
- Cześć, Jupe! - zawołał.
Jupiter pomachał do niego ręką i wszyscy trzej chłopcy podeszli do przyszłego basenu. Na dnie siedział Hans i odpoczywał. Oszalowanie było niemal gotowe.
- Miła wycieczka? - zapytał Hans.
- Bardzo ciekawa - odparł Jupe.
- Nie nudziliśmy się ani przez chwilę - dodał Pete.
- Zdenerwowaliście pana Smathersa - powiedział Konrad. - Mówił, że nie powinniście się zbliżać do polany. Mamy was trzymać tu, przy gospodzie.
- I wierzy, że to zrobicie? - zapytał Pete.
Konrad uśmiechnął się.
- Ja uważam, że możecie chodzić, gdzie chcecie. Tylko bądźcie ostrożni.
- Będziemy na pewno - uspokoił go Jupiter. - A gdzie jest teraz pan Smathers?
- Poszedł do miasteczka - odparł Hans. - Anna pojechała do Bishop na zakupy, a pan Jensen też wziął samochód i gdzieś pojechał.
- Anna mówiła, żebyście coś zjedli, jak wrócicie - powiedział Konrad. - Zostawiła wam kanapki w lodówce.
- Świetnie - ucieszył się Pete.
Zjedli wszystko z wilczym apetytem. Jupiter zebrał talerze i wziął się do zmywania. Na parapecie okna nad zlewem leżała obrączka Anny. Jupe zmarszczył czoło.
- Chyba za duża jest dla niej ta obrączka. Powinna uważać, bo jeszcze ją któregoś dnia zgubi.
Pete, który wycierał talerze, skinął głową z roztargnieniem. Jego uwagę przykuł przedmiot leżący na podłodze w dużym pokoju, tuż za drzwiami kuchennymi. Odłożył ścierkę i podszedł do otwartych drzwi.
- Czyjś portfel - pochylił się i sięgnął po niego. Portfel był bardzo stary. Skóra była popękana, a jeden ze szwów rozpruty. Kiedy Pete go podniósł, jakieś papiery wysypały się na podłogę.
- Diabli! - Pete przykucnął i zaczął zbierać zawartość portfela.
- Czyje to? - zawołał Bob.
Pete wyłuskał spomiędzy różnych papierów prawo jazdy.
- Pana Jensena - powiedział. - O rany! Przecież pojechał gdzieś samochodem! Miejmy nadzieję, że go nie zatrzyma policja. Bez prawa jazdy może mieć kłopoty.
- Czekajcie, przecież to Anna. - Jupiter stał w drzwiach i patrzył na leżącą na podłodze fotografię.
- Co? Gdzie? - pytał Bob.
- Fotografia Anny - Jupe schylił się i podniósł ją z podłogi.
Było to amatorskie zdjęcie Anny Havemeyer z mężem. Wychodzili z jakiejś kawiarni i wyraźnie nie wiedzieli, że ktoś ich fotografuje. Anna nosiła jasną, dopasowaną sukienkę. Na ramiona miała zarzucony sweter. Twarz zwróciła w stronę Havemeyera, który z poważną miną coś do niej mówił.
- Skąd to zdjęcie w portfelu Jensena? - zastanawiał się Jupiter, podając fotografię Bobowi.
Pete pozbierał wszystko z podłogi i wziął fotografię od Boba.
- To na pewno nie było zrobione w Sky Village - odwrócił zdjęcie. - O, tu jest data i miejsce. W zeszłym tygodniu w Lake Tahoe.
Trzej Detektywi wymienili spojrzenia.
- Może Jensen jest starym przyjacielem Anny? - zastanawiał się Bob. - Albo Havemeyera? Może był na ich ślubie?
- Nie! - powiedział Jupiter zdecydowanie. - Pierwszego wieczoru po naszym przyjeździe było przyjęcie z okazji ślubu Anny i widać było, że ani Smathers, ani Jensen nie są znajomymi Havemeyerów. Pamiętacie? Havemeyer powiedział, że muszą być na kolacji mieszkający w gospodzie goście, ale nie dopuści, żeby zepsuli nastrój.
Pete wsunął zdjęcie do portfela.
- I taki gość ma zdjęcie Havemeyerów, zrobione w Lake Tahoe. Dziwny zbieg okoliczności!
Jupiter wziął portfel z rąk Pete'a.
- Uważam, że powinniśmy położyć to po prostu w pokoju Jensena i nic nikomu nie mówić. A jak już będziemy w jego pokoju, nie zaszkodzi mieć oczy otwarte. Może znajdziemy coś interesującego. Hans i Konrad prosili, żebyśmy pomogli im opiekować się ich kuzynką. Jest naszym obowiązkiem baczyć na każde grożące jej niebezpieczeństwo.
- Rozumiem, o co ci chodzi - powiedział Pete. - Bierzmy się do roboty, nim ktoś wróci do domu!
Pokój Jensena sąsiadował z większym pokojem, zajmowanym przez Hansa i Konrada, po północnej stronie domu.
- Mam nadzieję, że drzwi nie są zamknięte na klucz – powiedział Bob.
- W tym domu nigdy nic nie jest zamknięte. - Pete nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się.
Pokój był schludny jak wszystko w gospodzie. Byłby robił wrażenie nie zamieszkanego, gdyby nie przewieszona przez poręcz popelinowa wiatrówka i leżący na komodzie grzebień. Jupe otworzył szafę. Wisiały w niej sportowe koszule, niektóre wyraźnie używane, inne świeże i czyste. Na spodzie szafy stała para czarnych butów i walizka. Jupiter podniósł ją, ważąc w ręce.
- Niezbyt wypełniona - położył walizkę na łóżku i otworzył ją.
Były w niej skarpetki, czysta bielizna, kilka rolek filmu i żarówek błyskowych, a także książka. Jupe wyjął ją. Pete spojrzał na tytuł, “Fotografowanie dla początkujących”, i gwizdnął przeciągle. Jupe przejrzał książkę pobieżnie.
- Dość zaskakujące znaleźć taką książkę w bagażu wziętego fotografa - powiedział. - Jeśli rzeczywiście sprzedaje swoje prace magazynom ilustrowanym, nie powinny mu być potrzebne tak podstawowe informacje. Nie wiem, kim jest pan Jensen, ale na pewno nie zawodowym fotografem.
- Zobaczmy, co on tam ma jeszcze - Bob wyjmował z walizki bieliznę i skarpetki.
Znaleźli jedynie mały notatnik. Był mocno zniszczony, z oślimi uszami, i wypełniony adresami i numerami telefonów. Bob przejrzał je szybko. Większość dotyczyła instytucji i osób prywatnych w Lake Tahoe. Na końcu Bob znalazł nazwisko Anny. Na tejże stronie było kilka notatek. Bob zaczął je czytać i otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
- Znalazłeś coś? - zapytał Jupiter.
- Tu jest cała strona o Annie. Patrz, na samej górze numer: PWU 615, Kalifornia, potem nazwisko: panna Anna Schmid, i adres: Gospoda “Pod slalomem”, Sky Village, Kalifornia.
- PWU 615? To wygląda na numer rejestracyjny samochodu - odezwał się Pete.
- Jest coś jeszcze? - pytał Jupe.
Bob bez słowa wręczył Jupiterowi notatnik.
- Fascynujące - szepnął Jupe po przeczytaniu. - Jensen pisze, że Anna posiada gospodę i wyciąg narciarski i że wiadomo powszechnie w Sky Village, że za wszystko płaci gotówką. A na zakończenie uwaga: “idealny jeleń”.
- To jest wyrażenie używane przez przestępców - zauważył Pete.
- Tak - Jupiter zamknął notatnik. - Tak określają oszuści łatwy łup.
- Jensen jest więc oszustem, a Anna jego ofiarą.
- W każdym razie nie jest fotografem - powiedział Jupe. - Jeśli jest oszustem, co właściwie zamierza? Jak dotąd nie zrobił nic poza...
- Poza zainkasowaniem ciosu w kark od niedźwiedzia lub potwora, lub diabli wiedzą kogo - dokończył Pete. - Nie próbował nawet przypodobać się Annie.
Dał się słyszeć warkot motoru samochodowego. Jupiter przeszedł szybko do przeciwległego pokoju pana Smathersa i wyjrzał ostrożnie przez okno,
- Anna wróciła z Bishop, zgadza się numer rejestracyjny jej samochodu: PWU 615 - zaanonsował.
Bob zamknął pospiesznie walizkę i odstawił ją do szafy. Pete wygładził kapę na łóżku.
- Czy ostrzegamy ją, że jeden z jej gości jest przestępcą? - zapytał, gdy wyszli z pokoju.
Jupe potrząsnął głową przecząco.
- Nie możemy bez niezbitych dowodów. Wiemy tylko, że ma jej zdjęcie zrobione w Lake Tahoe w czasie, gdy brała ślub, i że interesuje się jej stanem majątkowym. Bob, będziesz dziś telegrafował do twego taty. Podaj mu nazwisko i adres Jensena. Wyczytałem w jego prawie jazdy, że mieszka w Tahoe Valley. Może znajomy twego taty będzie mógł się także o nim czegoś dowiedzieć. Dopóki nie zbierzemy dalszych informacji o naszym rzekomym fotografie, nie możemy spuszczać go z oczu. Zwłaszcza gdy jest w pobliżu Anny. Jeśliby próbował, na przykład, zainteresować ją szybkim zrobieniem pieniędzy, musimy być gotowi do akcji!
ROZDZIAŁ 12
Dziwna rozmowa
Anna układała na stelażu przywiezione z miasteczka czasopisma. Wzdrygnęła się, słysząc kroki Trzech Detektywów na schodach.
- Och, nie wiedziałam, że ktoś jest w domu.
- Szukaliśmy znowu pani klucza - powiedział Jupiter i nawet powieka mu nie drgnęła. - Pomyśleliśmy, że wczoraj mogliśmy coś przeoczyć.
- Ach tak, klucz. - Anna spochmurniała. - Nie znaleźliście go?
- Niestety - odparł Bob. - Czy nie przyszło pani na myśl, że ktoś go zabrał? Drzwi do gospody nigdy nie są zamknięte. Każdy mógł wejść i zabrać klucz.
- Ależ ja go bardzo dobrze schowałam. Poza tym nikt by nie wziął tego klucza. Tylko ja mogę go użyć. W banku mnie znają. Nikomu nic by nie przyszło z tej kradzieży, poza sprawieniem mi kłopotu. Klucz musi tu gdzieś być. Gdybym tylko mogła sobie przypomnieć gdzie.
Pod dom z chrobotem opon na żwirowanym podjeździe zajechał samochód. Po chwili wszedł pan Jensen. Trzymał w ręce aparat fotograficzny w futerale. Skinął głową Annie i chłopcom i wszedł na schody.
- Ciekawa praca fotografowanie zwierząt - powiedział Jupiter - ale wymaga dużej cierpliwości. Pan Jensen często tu przyjeżdża?
- Jest tu po raz pierwszy - odparła Anna. - Przyjechał pięć dni temu. Nie rezerwował miejsca, ale miałam wolny pokój.
- Pan Smathers też jest interesującym człowiekiem - kontynuował Jupiter. - Spędza pewnie wiele czasu w górach, tak kocha naturę.
- Myślisz o gadaniu do zwierząt? Ciekawam, czy rzeczywiście go słuchają. On też jest tu po raz pierwszy. Mówił, że przyjechał ze względu na suszę. Uważa, że musi pomóc swoim dzikim przyjaciołom w tym trudnym czasie - Anna roześmiała się. - Co za pomysł! Dziwny mały człowieczek. Wolałabym tylko, żeby jadał jak wszyscy. Nie musiałabym gotować dla niego oddzielnie.
Wyszła do kuchni, gdzie zabrała się do swych zajęć, o czym świadczył trzask drzwiczek od szafek i brzęk garnków.
Chłopcy opuścili gospodę i poszli na stację benzynową. Gaduła Richardson drzemał w cieple popołudniowego słońca. Gdy podeszli, otworzył oczy.
- Udała się wam wycieczka? - zapytał.
- Rozmawiał pan z panem Smathersem - powiedział Pete.
- Trudno to nazwać rozmową, bo tylko on mówił. Zdaje się uważać, że demoralizuję amerykańską młodzież opowiadaniami o potworach. - Zaspane oczy Richardsona rozbłysły nagle. - A co takiego widzieliście rano w górach?
- Nie jesteśmy pewni, proszę pana - odpowiedział Bob. - Coś dużego. Jakieś zwierzę, tak mi się wydaje.
- Niedźwiedź najpewniej. - Gaduła zdawał się rozczarowany. - To ty wpadłeś do rozpadliny?
Bob skinął głową.
- Tak myślałem. Ubranie nie najlepiej znosi taki upadek. Bez skaleczeń, widzę.
- Bez - powiedział Bob. - Potłukłem się tylko trochę.
- W górach trzeba patrzyć, gdzie się chodzi - powiedział Richardson. - Wyglądacie na rozsądnych chłopców. Jestem pewien, że nie drażniliście tego niedźwiedzia. Nie rozumiem, dlaczego Anna Schmid tak się tym zdenerwowała. Powinienem raczej powiedzieć Anna Havemeyer.
- Zdenerwowała się? - zdziwił się Pete. - Dopiero co widzieliśmy się z nią i wcale nie wyglądała na zdenerwowaną.
- No, może już jej przeszło. Wstąpiła po benzynę w drodze powrotnej z Bishop i akurat był tu ten wariat Smathers. Pytał ją, czy widziała was już po powrocie z wycieczki. Zauważyliście może, że lubię wiedzieć, co się święci dookoła?
- Zauważyliśmy - roześmiał się Pete.
- No to ona mu na to odpowiedziała, że jej mąż nie chce, żebyście chodzili na tę górską polanę. Z powodu niedźwiedzi. Małżeństwo wyraźnie nie służy tej kobiecie. Zaczęła się lękać niedźwiedzi, jak miejski fajtłapa. Pamiętam dni, kiedy rzucała się na nie krzycząc i wymachując rondlem, jeśli odważyły się tylko powąchać jej śmietnik.
- Czy to rozsądne? - zapytał Pete. - Przecież to dzikie zwierzęta...
- Jeśli nie podejdziesz zbyt blisko, zazwyczaj nie są zbyt niebezpieczne.
Bob spojrzał na zegarek.
- Jest po czwartej - zwrócił się do Jupe'a. - Tato jest już na pewno w domu. Zatelefonuję lepiej teraz.
- Telefon w gospodzie nie działa? - zapytał Gaduła.
- To nie dlatego - tłumaczył Bob szybko. - Tak się złożyło, że wybraliśmy się na spacer, i skoro już tu jesteśmy...
- Pewnie, pewnie - Richardson pokiwał głową. - Nie będę cię zatrzymywał, idź do telefonu i dzwoń. A ja sobie pójdę coś przegryźć do pizzerii. Wiem, kiedy nie należy się wtrącać w cudze sprawy.
Wstał i ruszył wolno w górę ulicy.
- Jak ten facet nie będzie się wtrącał w cudze sprawy, zjem własną tenisówkę z solą - powiedział cicho Pete.
Bob roześmiał się i wszedł do budki telefonicznej. Wrócił po paru minutach.
- Joego Havemeyera nie ma w książce telefonicznej Reno. Znajomy taty nie dostał jeszcze raportu z biura kredytowego. Pewnie dostanie jutro. Tato obiecał zatelefonować do niego wieczorem i poprosić o zasięgnięcie informacji o Jensenie. Poza tym powiedział, żebyśmy tu za dużo nie rozrabiali. Mówił, że jak narobimy kłopotów Hansowi i Konradowi albo ich kuzynce, osobiście obedrze nas ze skóry. Mamy siedzieć cicho, póki nie dostarczy nam jakichś informacji, i najlepiej wynieść się z gospody.
- Naprawdę? - zdziwił się Jupe.
- Obawia się, że się narzucamy, i chyba ma rację. Nie jesteśmy krewnymi Anny i nie ma powodu, żeby nas nocowała i karmiła.
- Akurat kiedy zaczyna się robić ciekawie - mruknął Pete.
- Nie musimy się wynosić daleko - powiedział Jupe. - Nasz namiot jest już rozpięty koło gospody.
Po powrocie powiedzieli Annie i jej mężowi, że postanowili wrócić do pierwotnego planu i zamieszkać pod namiotem. Joe Havemeyer protestował nieco. Mówił o błąkających się niedźwiedziach, ale chłopcy obiecali być czujni i wołać o pomoc w razie czego. Jeszcze przed zachodem słońca przenieśli swoje śpiwory i urządzili się w namiocie.
Zjedli obiad, złożony z ugotowanych nad ogniskiem kiełbasek z fasolą, po czym usiedli w namiocie po turecku. Bob wyjął z kieszeni notes i długopis i zabrał się do zapisywania ustalonych dotąd faktów.
- Mamy na razie - powiedział - fotografa, który nie jest fotografem. Jest natomiast zainteresowany Anną i jej pieniędzmi. Ma fotografię Anny zrobioną przed przyjazdem tutaj. Według słów Anny jest w gospodzie po raz pierwszy i Anna nie znała go przedtem.
- I oberwał cios w kark od niedźwiedzia albo potwora, albo człowieka - dodał Pete. - Jeśli nie jest fotografem, ciekawe po co zadał sobie trud fotografowania niedźwiedzia przy kuble na śmieci.
- Niewątpliwie uważa, że powinien się zachowywać jak zawodowy fotograf, skoro się za takiego podaje - stwierdził Jupiter. - Tyle na temat Jensena. A teraz mąż Anny. Co wiemy o nim?
- Twierdzi, że ma dobre własne dochody - powiedział Bob. - Posiada strzelbę na naboje ze środkiem usypiającym i chodzi z nią codziennie na górską polanę. Buduje basen pływacki, który może wcale nie będzie basenem. Masz coś jeszcze, Jupe? Facet tak niepokoi Hansa i Konrada, a on może jest całkiem w porządku.
- Być może - zgodził się Jupe.
- Został pan Smathers - powiedział Pete. - To dopiero kawał wariata.
- I wcale nie tak nieszkodliwy, jak się wydaje - podjął Jupiter. - Jestem pewien, że to on pozbawił mnie przytomności dziś rano i zamiatał ślady nad rozpadliną.
- Co stawia nas przed wielkim znakiem zapytania - podsumował Pete. - Czy potwór z Góry Potwora istnieje, czy nie?
- Coś widziałem - powiedział Bob. - Wiem, że coś widziałem, i jestem pewien, że to nie był niedźwiedź. Zresztą Jupe widział odcisk stopy.
Jupiter otworzył swój śpiwór i ściągnął buty.
- Jeśli potwór istnieje, i jeśli Joe Havemeyer go złapie, zacznie tu być gorąco. Pamiętajcie, że naszymi klientami są Hans i Konrad, a naszym zadaniem jest chronić ich kuzynkę. Porozmawiamy z nimi jutro, jak dostaniemy raport kredytowy o Havemeyerze i więcej informacji o Jensenie. Do nich należy decyzja o podjęciu dalszych kroków.
Bob i Pete usnęli w mgnieniu oka, ale Jupiter był zbyt niespokojny, by od razu zasnąć. Leżał z otwartymi oczami, wsłuchany w szmery nocy i szum wiatru. Myślał o rozpadlinie i nieprawdopodobnym odcisku bosej stopy w ziemi. Myślał o Gadule Richardsonie i jego opowieściach o potworach, a także o innej opowiastce - o Annie szarżującej z rondlem na niedźwiedzia. Doszedł do wniosku, że musi ją rano zapytać, czy rzeczywiście robiła coś tak nierozważnego.
Była niemal północ, gdy Jupe przekręcił się na brzuch i rozchylił namiot. Gospoda tonęła w mroku. Było cicho. Jakiś cień opadł na komin gospody i rozległo się pohukiwanie. Sowa.
Jupe przetarł oczy. Zdawało mu się, czy rzeczywiście dostrzegł błysk światła w dolnym oknie gospody? Wpatrzył się z uwagą. Znowu! Przesuwające się światło w dużym pokoju, widocznym przez otwarte drzwi biura. Trącił Pete'a.
- Obudź się - szepnął.
- Co...co jest? - Pete usiadł. - Znowu niedźwiedź?
- Bądźcie cicho - odezwał się Bob sennie.
- Ktoś chodzi po gospodzie z latarką - powiedział Jupe. - Patrzcie, wszedł do biura Anny.
Pete i Bob wysunęli się ze śpiworów i macali wokół siebie w poszukiwaniu butów.
- Co jest, u licha - mruczał Pete. - Wszyscy już interesują się Anną. Jak nie jej pieniędzmi, to jej biurem.
Trzej Detektywi wyczołgali się z namiotu i przemknęli przez podwórze pod okno biura. Było otwarte. Odwrócony plecami, siedział za biurkiem mężczyzna. Jensen! Przewracał cicho kartki jednej z ksiąg Anny, oświetlając je latarką. Drzwi prowadzące do dużego pokoju były teraz zamknięte.
Jensen skończył przeglądać księgę. Odstawił ją na półkę i sięgnął po następną, i nagle zamarł w bezruchu, nasłuchując. W następnej chwili dał nura pod biurko i zgasił latarkę.
Chłopcy przykucnęli poniżej parapetu okna. W biurze rozbłysło górne światło i usłyszeli głos Joego Havemeyera:
- Widzisz? Nikogo tu nie ma.
- Coś słyszałam - powiedziała Anna. - Czyjeś kroki na schodach, a potem odgłos zamykanych drzwi. Nie jestem pewna, ale chyba zostawiłam te drzwi otwarte.
- Masz przywidzenia. Nerwy cię zawodzą. Nie masz się czym denerwować. Świetnie sobie radzisz z tymi dwoma prostakami z Rocky Beach. Przestań się nimi przejmować. Nie będą tu przecież bez końca.
- Ponad tydzień. Będą tu jeszcze ponad tydzień.
- Daję im zajęcie, nie? Przestań się martwić. Wszystko ustalone i nic nie może się stać.
- Lepiej, żeby się nic nie stało. - W głosie Anny było coś, co przekonało Jupitera, że istotnie przeganiała rondlem zabłąkane niedźwiedzie. Światło zgasło i drzwi się zamknęły. Chłopcy pozostali pod oknem bez ruchu. Po paru minutach zamigotała latarka. Jensen wyszedł spod biurka, przeszedł do drzwi, zgasił latarkę i bardzo cicho opuścił biuro.
- Niech mnie kule biją - szepnął Pete.
Jupe położył ostrzegawczo palec na ustach. Chyłkiem przekradł się z powrotem do namiotu.
- Czy ja aby dobrze słyszałem? - powiedział Pete, gdy znaleźli się w środku.
- Dziwne, bardzo dziwne - kiwał głową Jupiter. - Nie to, że Jensen zszedł w środku nocy do biura sprawdzić księgi Anny. Wiemy, że interesują go jej finanse.
- Tak - odezwał się Bob. - Dziwne jest, że Annę denerwuje obecność Hansa i Konrada. Jej ulubionych kuzynów.
- To nie ma sensu - Jupiter tarł bezradnie czoło. - Wszystko jest bez sensu. W życiu nie czułem się tak zagubiony.
ROZDZIAŁ 13
Zadanie domowe Anny
Jupitera obudziło nikłe, poranne słońce i świergot ptaków. Bob i Pete spali jeszcze. Cicho założył buty i wysunął się bezgłośnie z namiotu. Skierował się do drzwi kuchennych gospody. Jeszcze nie bardzo rozbudzony, mgliście rozważał słowa Havemeyera, usłyszane w nocy. Hans i Konrad wywołują w Annie niepokój.
Zatrzymał się u stóp schodów. Przez otwarte okno dobiegł go odgłos lejącej się do zlewu wody. Pewnie Anna już wstała. Wyobraził ją sobie, jak pracuje w kuchni swymi szczupłymi, zręcznymi dłońmi. To nie były ręce lękliwej kobiety. Anna robi wszystko z równą łatwością i szybkością, co ciocia Matylda. Nawet ma ten sam zwyczaj zdejmowania obrączki przed zmywaniem. Ciocia Matylda przechodziła od czasu do czasu na dietę i wtedy jej palce stawały się szczuplejsze, a obrączka zbyt luźna. Zamierzał właśnie wejść do kuchni i przywitać się z Anną, gdy dobiegł go głos Joego Havemeyera.
- Kawa jeszcze nie gotowa?
- Za chwilę. Coś taki niecierpliwy? - jęknęła Anna.
- A ty nie bądź taka nerwowa. Hans i Konrad wezmą się od rana do pracy przy basenie i możesz być pewna, że nie będą ci się kręcić pod nogami. A te dzieciaki zaproś na śniadanie, zapakuj im jakieś kanapki i wyślij na wycieczkę. Gdziekolwiek, byle nie na górską polanę. Musisz to tak załatwić, żeby mi się tam na pewno nie kręcili.
- Teraz już wydajesz rozkazy?
- Słuchaj, nie chcę, żeby mi weszli w drogę. Idę na górę spróbować po raz ostatni, ale nie mam wielkich nadziei. Możemy się znaleźć w takiej sytuacji, że trzeba będzie zablefować w banku, więc się lepiej staraj. Przyłóż się do swojego wypracowania.
- Nie chcę tego zrobić.
- Zrobisz to - głos Havemeyera stwardniał. - Robiłaś trudniejsze rzeczy dla mniejszych pieniędzy. Masz coś na kanapki dla dzieciaków?
- Mam szynkę - odpowiedziała Anna niechętnie.
- Dobrze.
Jupiter wycofał się cicho spod okna, po czym wszedł na schody, głośno pochrząkując.
- Dzień dobry! - zawołała Anna.
Jupiter powitał ją pogodnie i tylko lekko się wzbraniał, gdy zaprosiła go wraz z kolegami na śniadanie. Poszedł na górę umyć się. Gdy zszedł na dół, właśnie zjawili się Bob i Pete, wciąż rozczochrani i nie bardzo przytomni ze snu. Jensen i Smathers siedzieli już przy stole, czekając na śniadanie.
Wszyscy jedli w milczeniu, zajęci własnymi myślami. Anna zaczęła zbierać naczynia, gdy nagle zaniechała tej czynności, jakby właśnie przyszedł jej do głowy świetny pomysł.
- Mieliście wczoraj taką udaną wycieczkę - zwróciła się do chłopców - może znowu się gdzieś wybierzecie? To wasze wakacje i powinniście je miło spędzić. Zrobię wam kanapki na drogę. Z pola kempingowego jest dobry szlak turystyczny do wieży strażackiej. Powinniście się tam przejść.
- Och, ta nieczynna wieża straży pożarnej, którą wczoraj widzieliśmy? - spytał Bob. - Musi być z osiem kilometrów stąd.
Anna skinęła potakująco głową.
- Tak, to niezła wspinaczka. Z wieży widać całą dolinę. Czasem, kiedy nie jestem bardzo zajęta, lubię tam pójść, posiedzieć trochę i podumać.
- Świetny pomysł, idziemy! - oznajmił Jupiter.
Pete otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Jupe kopnął go w kostkę.
Anna wyniosła talerze do kuchni. Przygotowała szybko kanapki i wręczyła chłopcom.
- Włóżcie to sobie do plecaków.
Podziękowali i Jupiter przyniósł swój plecak z namiotu, i zapakował kanapki.
- Tylko bądźcie ostrożni - odezwał się Havemeyer. - Spodziewamy się was z powrotem po południu.
Konrad, Hans i Havemeyer wyszli do pracy przy basenie, a chłopcy ruszyli drogą w stronę pola kempingowego. Za pierwszym zakrętem Pete zatrzymał się.
- Czy zrobiłem się zbyt podejrzliwy, czy jest jakaś specjalna przyczyna, dla której wyprawiono nas na tę wycieczkę? - zapytał. - Dlaczego mnie kopnąłeś przy śniadaniu?
- Wcześnie rano podsłuchałem rozmowę Anny z mężem - odparł Jupe. - Havemeyer chciał się nas pozbyć na dzisiaj, żeby móc spokojnie pójść na górską polanę. A Anna ma odrobić swoje zadanie domowe.
- Zadanie? - zdziwił się Bob.
- Nie pytaj mnie, o co chodzi. Wiem tylko, że to ma coś wspólnego z bankiem. Havemeyer idzie na polanę spróbować czegoś po raz ostatni i jeśli mu się to nie uda, zamierzają z Anną oszukać bank. Myślę, że to ma związek z kluczem, który Anna tak desperacko usiłuje znaleźć.
- Czy jeden z nas nie powinien zostać w gospodzie, żeby zobaczyć, co ona będzie robiła? - spytał Pete.
- Raczej niewykonalne - odparł Jupiter. - Oboje zdecydowanie nie życzą sobie czyjejkolwiek obecności, zarówno w domu, jak i na górskiej polanie. Łamaliśmy sobie głowy, jak ochronić Annę. Zaczynam się zastanawiać, czy ona w ogóle potrzebuje ochrony. Niezależnie od tego, co planuje Havemeyer, ona jest w tym jego wspólniczką i oboje coś ukrywają. Jak na ironię wymyśliła nam wycieczkę do tej wieży. Może się mylę, ale zdaje się, że jest stamtąd widok nie tylko na dolinę. Pospieszmy się, to zdążymy na czas.
- Żeby co? - zapytał Bob.
- Żeby zobaczyć Havemeyera wspinającego się po stoku narciarskim. Mam lornetkę w plecaku. On chodzi codziennie na górską polanę z plecakiem i swoją specjalną strzelbą. Co tam robi?
- Poluje na potwora - powiedział Pete.
- Nie, to coś innego - zaprzeczył Jupe. - Te jego wyprawy mają związek z bankiem i co za tym idzie, ze zgubionym kluczem. Chciałbym zobaczyć, co on tam robi na górze.
- Na co więc czekamy!? - ożywił się Bob. - Ruszajmy!
Poszli spiesznie drogą do pola kempingowego, przecięli je i zaczęli się piąć w górę stromym szlakiem do wieży strażackiej. Pete szedł przodem, za nim Bob, w tyle zdyszany Jupiter. Ścieżka wznosiła się tak ostro w górę, że chłopcy wdrapywali się po niej niemal zgięci w pół. Zegarek Pete'a wskazywał dziesiątą, gdy dotarli na miejsce.
- Mam nadzieję, że nie przybyliśmy za późno - wysapał Jupiter.
Nie zatrzymując się nawet dla złapania oddechu, zaczął się wspinać po drewnianej drabinie na szczyt wieży. Tuż za nim Pete i Bob.
- Coś takiego! - wykrzyknął Pete, gdy stanął na szczycie wieży. - Widać stąd gospodę i stok narciarski, i polanę!
Jupiter wydobył lornetkę z plecaka. Przyłożył ją do oczu i nastawił soczewki.
- Joe Havemeyer jest w połowie stoku - zakomunikował.
Wodził lornetką za wspinającym się Hayemeyerem. Po dziesięciu minutach Havemeyer był już na polanie i poszedł nią wprost ku rozciągającemu się po przeciwnej stronie lasowi. Po chwili znikł między drzewami.
Jupe odjął od oczu lornetkę.
- Zachodnia strona była twoja, Pete. Wszedłeś głęboko w las, szukając tropu?
- Niezbyt. Może parę metrów. Nie traciłem z oczu polany.
- Havemeyer wszedł do lasu. Ciekawe, czy codziennie tam chodzi. Co tam może być?
- Mówiłeś, że jego wyprawy mają związek z bankiem - powiedział Bob. - Co może być w lesie, co ma jakiś związek z bankiem?
- Drzewa - wyliczał Pete - więcej drzew, jeszcze więcej drzew, kamienie, wiewiórki...
- Czekaj! - przerwał mu nagle Jupe. - Chata!
- Jaka chata? - zapytał Pete.
- Chata pustelnika. Pamiętacie? Gaduła Richardson powiedział, że pustelnik zbudował na górze chatę. Nie widzieliśmy wczoraj żadnej chaty na polanie. Musi być głębiej w lesie. To do niej, prawdopodobnie, chodzi Havemeyer!
- Co chata pustelnika ma wspólnego z bankiem? - spytał Bob.
- Nie wiem - wyznał Jupiter smętnie.
Chłopcy usiedli na pomoście, na szczycie wieży i zabrali się do przygotowanych przez Annę kanapek. Od czasu do czasu Jupiter spoglądał przez lornetkę w stronę gospody i stoku narciarskiego. Prawie po godzinie Havemeyer pojawił się na zachodnim skraju polany i skierował się na stok narciarski.
- Idzie w dół - powiedział Jupe. - Teraz nasza kolej, żeby pójść na górę. Słuchajcie, wrócimy do gospody i powiemy, że zamierzamy spędzić popołudnie na polu kempingowym. Weźmiemy jedzenie i wszystko, co potrzeba, że niby będziemy sobie tam gotować obiad nad ogniskiem. Wyjdziemy zaraz i nikt nie będzie się nas spodziewał z powrotem przez parę godzin. Przekradniemy się na górę lasem po północnej stronie stoku narciarskiego. Musimy odkryć, co tam sprowadza Havemeyera każdego dnia.
- O, moje biedne nogi - jęknął Pete. Zmiął papier po kanapkach i wetknął do plecaka Jupe'a. - No to zbierajmy się.
Droga powrotna na pole kempingowe zajęła im o wiele mniej czasu niż wspinaczka w górę. Ledwie powstrzymywali się od biegu po stromym zboczu.
Na polu kempingowym zobaczyli samochód. Niski, łysiejący mężczyzna z niezdecydowaną miną stał nad potokiem. Zażywna kobieta rozpakowywała koszyk z prowiantem.
- Smutnie to wygląda - powiedział mężczyzna do nadchodzących chłopców. - Chciałem łowić ryby.
- Była susza - odparł Jupiter. - Wszędzie niski poziom wody.
- Harold, nie zostawajmy tu - odezwała się kobieta. - Jedźmy do Bishop i zatrzymajmy się w motelu.
- Nie będę wydawał pieniędzy na motel jak zabrałem wszystko, co trzeba, na kemping. Poza tym tu jest chłodno. - Wskazał na wieżę i zwrócił się do Boba: - Ten szlak tam prowadzi?
- Tak. Niezła wspinaczka.
- To mi dobrze zrobi - zarechotał mężczyzna. - Straciłem kondycję.
Chłopcy poszli dalej szybkim marszem i w piętnaście minut byli w gospodzie. W dużym pokoju Joe Havemeyer stał koło kominka z kartką w ręce.
- Wygląda dobrze - powiedział do siedzącej na kanapie Anny.
Anna skinęła głową. Joe zerknął na stojących na progu chłopców, zmiął kartkę i wrzucił do kominka. Sięgnął na półkę nad paleniskiem po zapałki i podpalił papier. Następnie wszedł na schody i zniknął na górze.
- Jesteście zadowoleni z wycieczki? - zapytała Anna.
- Bardzo! - odparł Jupiter.
- Wiedziałam, że wam się tam spodoba - wstała i wyszła do kuchni.
Pete skoczył do kominka i przygniótł butem powoli spalający się papier. Płomień pyknął i zgasł. Pete szybko wyjął z kominka zetlałe resztki. Tylko skrawek papieru nie był spalony, ale to wystarczyło.
- Co tam jest? Co wygląda dobrze dla Havemeyera? - zapytał Bob.
Pete zawahał się, po czym wyszedł na frontowy ganek. Bob i Jupe za nim, zamykając za sobą drzwi.
- Podpis Anny - powiedział Pete. Wręczył resztki kartki Jupiterowi. - Przez całą stronę pisała swoje imię i nazwisko.
Stali przez chwilę w milczeniu. Wtem Jupe podskoczył jak smagnięty biczem.
- Nie chciała rozmawiać ze swymi kuzynami po niemiecku! - wykrzyknął. - Nie chce mówić po niemiecku i jej obrączka jest za duża.
- Co to oznacza, Jupe? - zapytał Bob.
Jupiter nie odpowiedział. Zbiegł z ganku.
- Muszę natychmiast porozmawiać z Hansem i Konradem - rzucił pełnym napięcia głosem. - Potem idziemy czym prędzej na górską polanę! Nagle wszystko nabrało dla mnie sensu. Jeśli moje domysły są właściwe, tu się dzieje coś straszliwego!
ROZDZIAŁ 14
Płonąca góra
- Ale dlaczego, Jupe? - pytał Hans. - Dlaczego mamy się nie oddalać od gospody?
Wyszedł po drabinie z wykopu. Konrad pozostał na dole.
- Raczej wolałbym nie wyjaśniać tego teraz - odparł Jupiter. - Jeśli się mylę, mogłaby się wytworzyć niezwykle kłopotliwa dla nas wszystkich sytuacja. Zaufaj mi, proszę. Bądź tu, na miejscu, w razie gdybym cię potrzebował.
- Okay, Jupe, pewnie, że ci ufam - powiedział Hans i dodał niepewnie: - Bawcie się dobrze na kempingu.
Jupe dołączył do Boba i Pete'a, którzy poinformowali już Annę o zamiarze spędzenia popołudnia na polu kempingowym i czekali koło namiotu. Zabrali się do pakowania potrzebnych im rzeczy. Zobaczyli zajeżdżającego pod gospodę Jensena i w tym samym czasie Smathers wyłonił się z lasu po drugiej stronie drogi. Obaj weszli na ganek i opadli na stojące tam krzesła.
- Mam nadzieję, że tam zostaną - mruknął Jupe. - Jeszcze nie wiem, jaką rolę grają w tym wszystkim.
- W czym, Jupe? Co tu jest właściwie grane? - spytał Pete.
- Później, później - burknął Jupe niecierpliwie.
Byli już na drodze, gdy na ganek wyszedł Havemeyer.
- Hej! - zawołał. - Gdzie to się wybieracie, chłopcy?
Brzmiało to przyjacielsko, ale patrzył na nich podejrzliwie.
- Psiakość - zaklął Jupe pod nosem. Przybrał jedną ze swoich najlepszych min pod tytułem “głupi Jasio” i podszedł niespiesznie pod ganek. - Idziemy na pole kempingowe ugotować sobie obiad nad ogniskiem.
- Rozsadza was energia, chłopaki - powiedział Havemeyer. - Może powinienem was tu zatrzymać i zagonić do pracy... pracy...
Urwał i jego twarz przybrała żółtawy odcień. Jupe zamrugał oczami. Po chwili zreflektował się, że to nie Havemeyer zżółkł, ale zmieniło się światło. Spojrzał w górę i zobaczył, że słońce przesłoniła wielka chmura dymu.
- Tam! - zawołał Pete.
Gęsty, ciemny dym unosił się nad porośniętym sosnami zboczem za polem kempingowym. Wtem buchnął ogień. Unoszone wiatrem płatki popiołu osiadły na włosach Havemeyera. Jensen i Smathers zbiegli z ganku, by lepiej ogarnąć wzrokiem sytuację.
- Wieje w tę stronę - wychrypiał Havemeyer. Robił wrażenie sparaliżowanego. Stał uczepiony ganku.
Ciszę wypełnił ryk silnika. Samochód, który chłopcy widzieli wcześniej na polu kempingowym, pędził ku gospodzie, zarzucając i podskakując na wybojach drogi. Pete wybiegł mu naprzeciw machając dziko rękami. Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców.
- Bardzo się pali!? - krzyknął Pete.
- Cholernie! - odkrzyknął kierowca. - Uciekajcie stąd lepiej. Las pali się jak zapałka. Upuściłem papierosa, wiatr złapał iskrę i nim się obejrzałem, całe zbocze było w ogniu.
Zza gospody wybiegł Hans.
- Anna! - krzyczał - Anna! Konrad! Chodźcie szybko. Góry się palą!
- Harold, jedźmy! - wrzeszczała kobieta w samochodzie. Harold nadepnął na gaz i ruszył tak gwałtownie, że koła wryły się w piaszczystą drogę.
- Hans! Konrad! - Havemeyer wyrwał się wreszcie z odrętwienia. Zbiegł z ganku i złapał leżący w pobliżu gumowy szlauch do podlewania. - Drabinę! Weź drabinę! Trzeba zlać wodą dach.
Z lasu, po prawej stronie drogi, wyskoczył jeleń i gnając na oślep między ludzi, pogalopował na stok narciarski.
- Mój Boże! - Pan Smathers był tak poruszony, że głos mu się załamywał. - Ci okropni ludzie! Bandyci! Mordercy! - W dzikim podnieceniu zamierzał pobiec za jeleniem, ale Jensen złapał go za ramię.
- Co pan robi?
Przerażona wiewiórka przebiegła obok i pobiegła w kierunku stoku narciarskiego.
- Proszę mnie puścić! - krzyczał Smathers. - Nie widzi pan?
Zwierzęta uciekają w góry.
- Ale ogień idzie w tę stronę. Znajdzie się pan tam w potrzasku.
- Muszę iść - Smathers wyrwał się i popędził w stronę stoku.
Z domu wybiegła Anna.
- Joe! - wołała. - Joe, uciekajmy stąd!
- Nie! - Havemeyer odkręcił kran, cofnął się i skierował strumień wody na dach budynku. - Musimy zostać i ocalić gospodę. Uda się nam, wiem, że się uda.
Konrad podszedł do Anny i objął ją ramieniem.
- Zabieramy stąd kuzynkę - powiedział do Havemeyera. - Anno, pojedziesz z nami, prawda?
Anna odwróciła się i spojrzała w stronę pożaru. Był teraz bardzo blisko, niespełna dwa kilometry od gospody. Wiatr był gorący i płatki popiołu pokrywały ziemię.
- Pojedziesz z nami - powtórzył Konrad.
Anna skinęła głową.
- Jupe, Pete, Bob, wsiadajcie do pikapa!
- Zaczekaj! - zawołał Jupiter.
- Nie możemy czekać - Konrad prowadził już Annę na parking, gdzie stał pikap. - Wsiadajcie!
- Ale musimy najpierw znaleźć Annę - powiedział Jupe.
- Co? - Konrad wytrzeszczył oczy. Kobieta u jego boku zastygła i wpatrywała się w Jupe'a. W jej nieruchomej pozie była jakaś siła, jakby Anna sprężała się do obrony. Jupe'owi zdawało się, że bardzo zbladła, ale w przyciemnionym świetle nie był tego pewien.
Gumowy wąż wypadł z rąk Havemeyera.
- Chyba zwariowałeś - powiedział.
Jupe zignorował go.
- Pani jest panią Havemeyer. A gdzie jest Anna Schmid? Proszę mi powiedzieć. Szybko!
- Gdzie jest Anna Schmid? - powtórzył Jensen. Wyglądał, jakby właśnie uderzono go obuchem w głowę. - Pani nie jest Anną Schmid?
- Byłam Anną Schmid. Teraz nazywam się Anna Havemeyer. Dobrze pan wie - powtórzyła Jensenowi prosto w oczy. - Byłam Anną Schmid i teraz odjeżdżam z moimi kuzynami.
- Nie - Jupe zrobił dwa susy w jej stronę.
Zerwała się i zaczęła biec do swego samochodu.
- Hej, proszę poczekać! - Jensen pobiegł za nią i usiłował złapać ją za ramię. Gdy jego ręka dosięgła Anny, odskoczyła w bok, potknęła się i upadła. Jasne włosy wraz z koroną warkocza spadły z jej głowy i potoczyły się, jak zabawny kapelusz. Anna pozbierała się szybko i zaczęła uciekać. Jej włosy pod peruką były krótko ostrzyżone i utlenione.
- Ty nie jesteś Anną! - krzyknął Hans.
Konrad dopadł jej, gdy sięgała już do drzwi samochodu.
- Gdzie jest moja kuzynka? - zapytał z wściekłością. Zdawało się, że ją zaraz uderzy. - Gdzie jest Anna?
Kobieta przywarła plecami do samochodu.
- W pobliżu polany jest chata, prawda? - powiedział Jupiter. - Tam jest Anna?
Kobieta skinęła głową. Konrad puścił jej ramię. W chwilę później biegł stokiem narciarskim wraz z Hansem i Trzema Detektywami.
ROZDZIAŁ 15
Potwór
Gęsty dym zalegał górską polanę. Gdy dotarli do niej, Jupiterowi zdawało się, że gorący wiatr, niosący dym, rozsadzi mu płuca. Ukląkł w wysokiej trawie, tyłem do tego wiatru. Na wprost niego stąpały dumnie kuguary. Stawały na chwilę, węsząc zapach spalenizny, po czym biegły na zachód, ku nagim szczytom powyżej linii drzew.
Konrad szarpnął Jupe'a za ramię.
- Wstawaj! Prędzej. Prowadź do Anny.
Jupiter podniósł się z wysiłkiem. Pete biegł już w stronę lasu po drugiej stronie polany. Za nim Bob, rozpaczliwie starając się dotrzymać mu kroku. Wraz z chłopcami biegły zwierzęta. Było ich mnóstwo na polanie, małych i dużych, wszystkie uciekały w popłochu przed pożarem.
- Pospiesz się! - ponaglał Konrad.
Hans był już daleko na przedzie, tuż za Pete'em i Bobem.
Jupe skinął głową i przymusił drżące nogi do biegu. Pete i Bob stali już na skraju polany i czekali na niego. Potknął się i Konrad chwycił go za ramię.
- Gdzie? - spytał.
Jupe wskazał biały kamień, sterczący z wysokiej trawy.
- Tędy szedł Havemeyer.
Dobiegł ich niewyraźny krzyk, słabe, pełne przerażenia zawodzenie. Usłyszeli też głuche uderzenia, jakby ktoś walił pięściami w drzwi.
- Anna! - krzyknął Konrad.
Skunks przemknął przez stopy Pete'a i znikł między drzewami. Krzyk nasilał się.
- Jesteśmy tu, Anno! - wrzeszczał Hans.
Pędzili wszyscy między drzewami, kierując się w stronę coraz głośniejszego krzyku i odgłosów uderzeń. Pete kaszlał ochryple, a Jupe czuł, że się dusi w przepełnionym dymem powietrzu.
- Anna?! - wołał Hans. - Anna, gdzie jesteś?!
- Tutaj! Kto to!? Wypuśćcie mnie stąd!
Bracia wyprzedzili Pete'a i Boba. Przedzierali się przez las łamiąc ciałem gałęzie i rozgarniając je rękami. Chłopcy, potykając się, podążali za nimi. Wypadli wreszcie na mały wąwóz. Na jego dnie stała chata.
Była to prymitywna buda, sklecona z nie obrobionych desek i kryta papą. Nie miała więcej niż cztery metry kwadratowe, drzwi i jedno małe okienko pod samym dachem. Gdy chłopcy zbiegali po pochyłości ściany wąwozu, Hans usiłował już wyważyć drzwi ramieniem. Nie ustępowały ani na milimetr.
- Są mocniejsze, niż się to wydaje - powiedział Konrad. - Nie martw się, Anno, znajdziemy kamień i rozwalimy kłódkę.
- Tam jest pożar - głos dochodzący z chaty był ochrypły od krzyku i trwogi. - Czuję dym. Gdzie się pali?
- W pobliżu pola kempingowego. - Konrad znalazł kamień i ważył go w dłoni. - Zdążyliśmy na czas. Uwolnimy cię.
Kobieta nie odzywała się przez chwilę, po czym zapytała:
- Czy to... czy to Hans? Konrad?
Konrad uśmiechnął się szeroko i wyrzucił z siebie potok niemieckich słów. Zaczął walić kamieniem w kłódkę. Gwałtowny podmuch wiatru otoczył ich gęstym tumanem dymu.
- Pospiesz się! - przynaglił Hans.
Konrad gwałtownie uniósł kamień. W tym momencie za ich plecami rozległ się krzyk.
Obrócili się wszyscy jak smagnięci biczem. Na skraju wąwozu, patrząc na nich i bijąc rękami cierpki, gryzący dym, stało olbrzymie człekokształtne stworzenie. Jupe patrzył w jego oczy, w których paliły się czerwone błyski. Potem stwór odrzucił w tył głowę, ukazując zęby, i wydał czysto zwierzęcy ryk trwogi.
- Potwór - wyszeptał ochryple pobladły jak ściana Bob.
- Co to jest?! - zawołała kobieta z chaty. - Co słyszałam?!
- Ciii - syknął Jupe ostrzegawczo.
- Cicho, Anno - szepnął Hans.
Ale stwór usłyszał. Dotarł do niego krzyk Anny. Opuścił swą olbrzymią głowę, przesunął ręką po skołtunionych, zwisających mu po oczy włosach i wlepił wzrok w Konrada. Konrad zastygł w bezruchu, zwrócony plecami do drzwi chaty, z kamieniem w ręce.
- Uwaga!! - Pete skoczył w bok. Szarżujące stworzenie minęło go, pędząc wprost na Konrada, jakby to jego winiło za dym i wszystkie nieszczęścia.
Konrad z krzykiem uskoczył od drzwi. Stwór runął na nie z całym impetem. Wpadły do środka z potwornym trzaskiem rozłupującego się drewna, a olbrzym zwalił się na nie.
Anna krzyczała. Jupiter nigdy nie słyszał czegoś takiego. Był to przeszywający wrzask grozy. Towarzyszyło mu wycie dziwnego stworzenia.
- Anna! - Konrad podnosił się z ziemi.
Hans, mimo lęku, ruszył w stronę chaty, przejęty krzykiem kuzynki.
- Anna! To może jej wyrządzić krzywdę!
- Z pewnością nie, jeśli się postąpi rozsądnie - usłyszeli zdecydowany, choć nieco zasapany głos.
Spomiędzy drzew wyłonił się pan Smathers. Gniew malował się na jego twarzy, a oczy łzawiły bardziej niż kiedykolwiek.
- Nie ruszać się - zakomenderował. - Stójcie, gdzie stoicie, i zostawcie to wszystko mnie. - Z tymi słowami przemknął koło Trzech Detektywów, zdumionego Hansa i Konrada i znikł w chacie.
ROZDZIAŁ 16
Pan Smathers okazuje się wybawcą
Okropne wycie ustało, gdy tylko Smathers wszedł do chaty.
- Dobrze, już dobrze - usłyszeli jego głos. - Ja wiem, okropne to wszystko, ale nic ci się nie stanie. Odpowiedziało mu powarkiwanie.
- Wiem, wiem - powtarzał Smathers. - Trzymaj się mnie, a będziesz bezpieczny.
Warczenie przeszło w cichy pomruk, niemal skamlenie.
- Chodź teraz ze mną - mówił Smathers łagodnie. - Zobacz, jak przestraszyłeś panią. Nie wstyd ci?
Trzej Detektywi patrzyli jeden na drugiego, zastanawiając się, czy nie śnią. Smathers pojawił się w otworze drzwi chaty. Wyszedł, a tuż za nim olbrzym - niezdarna, przerażająca postać, na wpół ludzka, na wpół zwierzęca. Szedł za Smathersem potulnie, jak dobrze wytresowany pies za swym panem.
- Idziemy wysoko w góry, ponad linię lasu - oznajmił Smathers osłupiałym ze zdumienia obecnym. - Tam będziemy bezpieczni. Niech ktoś się lepiej zajmie tą kobietą. Nie jest w najlepszym stanie.
Zaczął się piąć w górę wraz ze swym dziwnym towarzyszem i wkrótce znikli obaj za zasłoną dymu.
- Anna? - Hans odtrącił nogą resztki rozłupanych drzwi i wszedł do chaty.
Konrad i chłopcy wcisnęli się za nim do środka. Anna Schmid siedziała przycupnięta w najdalszym kącie chaty. Mimo mroku, jej potarganych włosów i obszarpanego stroju, chłopcy dostrzegli od razu uderzające podobieństwo Anny do ich gospodyni w gospodzie.
- Hans? - zapytała. - Konrad? To naprawdę wy?
- Przyszliśmy zabrać cię stąd, Anno - Hans ukląkł przy niej. - Musimy się pospieszyć. Dasz radę wstać?
Usiłowała się podnieść, drżąc i czepiając się Hansa. Objął ją, a Konrad podtrzymywał ją z drugiej strony.
- Już idziemy - powiedział.
Skinęła głową. Łzy toczyły się jej po policzkach, tworząc białe strużki na umorusanej twarzy.
- To zwierzę - szepnęła. - Co to było?
- Chodźmy już, panno Schmid - ponaglił Jupe. - Porozmawiamy później.
Anna przekroczyła próg swego więzienia, przestraszona i zgarbiona wyglądała jak stara kobieta. Ale już po przejściu kilku metrów wyprostowała się i uniosła głowę. Uśmiechnęła się do Hansa i Konrada i uściskała ich ręce.
- Prędzej! - błagał Bob.
- Teraz pójdziemy prędzej - odparła Anna.
Nim doszli do polany, szła już niemal tak szybko, jak Pete, ale wciąż kurczowo trzymała się kuzynów.
Gdy wyszli wreszcie na otwartą przestrzeń, dostrzegli niezdarny, brzuchaty samolot lecący na północ. Kiedy znalazł się nad czarną, gęstą chmurą dymu, spuścił na nią strumień jakiegoś płynu.
- Rozpyla boran - powiedział Bob. - Miejmy nadzieję, że powstrzyma pożar. W przeciwnym razie, nie pozostanie nam nic innego, jak wspiąć się powyżej linii lasu.
Pete puścił się pędem przez polanę i pierwszy stanął u szczytu stoku narciarskiego.
- Blokada! - krzyknął.
- Co?! - zawołał Jupe.
- Buldożer zwala drzewa na dole, żeby odciąć ogień. Chyba im się uda i Sky Village nie spłonie mimo wszystko.
- Moja gospoda? - spytała Anna. - Jest tam jeszcze?
- Trochę osmolona, ale stoi.
Anna stanęła u szczytu stoku i ogarnęła wzrokiem widok w dole. Buldożer zgrzytał i warkotał, tnąc szeroki pas ogołoconej ziemi między pożarem a jej gospodą. Na drodze kłębił się tłum ludzi. Przeleciał drugi samolot rozpylający boran i wypuścił swój ładunek nad płomieniami.
Niespodziewanie poczuli podmuch świeżego powietrza od strony polany. Zmienił się kierunek wiatru.
- Sky Village się nie spali - powiedziała Anna i ruszyła w dół stoku. Potykała się i nie raz by upadła, gdyby Hans i Konrad nie podtrzymali jej. Nie chciała jednak nawet słyszeć o zaczekaniu na pomoc. Dotarła na dół drżąca z wyczerpania, ale z podniesioną głową.
Koło gospody kręcili się strażacy w kaskach. Był tu także Gaduła Richardson. Stał z wężem i polewał dach gospody, by żadna zabłąkana iskra nie wznieciła pożaru. Anna uśmiechnęła się do niego.
- Dobry z ciebie przyjaciel - powiedziała.
Richardson oderwał wzrok od strumienia wody i zwrócił się do niej:
- Jak będę miał czas, chcę usłyszeć dokładnie, co tu zaszło. Słowa nie można wydobyć od tego faceta w środku - wskazał brodą gospodę.
- Który facet jest w środku? - spytał Jupe.
- Jensen. Czeka tam na was.
Chłopcy wraz z Anną, Hansem i Konradem wbiegli spiesznie na stopnie frontowego ganku.
Istotnie, pan Jensen, rzekomy fotograf, czekał na nich. Przysiadł na poręczy jednego z foteli. Naprzeciw niego, na kanapie, siedziała kobieta, udająca Annę. Jej rozjaśnione włosy sterczały w strąkach. Zaczerwienione, jakby od płaczu, oczy rzucały wściekłe spojrzenia. U jej stóp, rozciągnięty jak długi na podłodze, leżał Joe Havemeyer. Zdawał się głęboko uśpiony.
- Co się stało? - zapytał Bob.
Jensen przypatrywał się Ań nie.
- Panna Anna Schmid? - przeniósł wzrok na fałszywą Annę. - Niewiarygodne! Gdyby nie włosy, nikt by nie zgadł, która jest która!
- Co się stało? - powtórzył Bob i wskazał leżącego Havemeyera.
Nieładna twarz Jensena rozpromieniła się. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Och, postrzeliłem go. Z jego własnej strzelby na środki usypiające!
ROZDZIAŁ 17
Lustrzane odbicie
Było już ciemno, gdy strażacy ostatecznie opanowali pożar. Mieszkańcy Sky Village nie rozchodzili się jednak. Wiele osób stało na linii ognia, obserwując wciąż jeszcze tańczące wśród drzew płomyki. Obawiali się, że jakiś zbłąkany podmuch wiatru może zanieść iskry w stronę miasta.
W gospodzie “Pod slalomem” Anna leżała na kanapie otulona pledami, a kuzyni nie odstępowali jej. Zastępca szeryfa czekał, aż nabierze dość sił, by opowiedzieć wszystko, co jej się przydarzyło.
Młody zastępca szeryfa spędził gorące, męczące popołudnie, dozorując blokady drogi u podnóża góry i odpędzając gapiów, którzy podchodzili zbyt blisko ognia. Teraz siedział na krześle koło Anny i spoglądał ze srogą miną na Jensena.
Rzekomy fotograf nie mógł powstrzymać histerycznej wręcz radości. Strzelbę na naboje ze środkiem usypiającym trzymał wymierzoną w Havemeyera, który oprzytomniał już na tyle, że usiadł i patrzył spode łba na Jensena. Kobieta udająca Annę Schmid siedziała przy stole, opierając głowę na ręce. Zamknęła oczy, a jej blada, w świetle lampy, twarz wyrażała głębokie zmęczenie,
Zastępca szeryfa otworzył notes.
- Nim zaczniemy, niech pan odstawi tę strzelbę - zwrócił się do Jensena.
- Odstawię, jak założy pan kajdanki temu draniowi - odparł Jensen. - Już raz próbował uciec.
- Nikt stąd nie ucieknie - zastępca szeryfa dotknął wiszącego u pasa pistoletu. - Proszę to odłożyć, nim się komuś stanie krzywda.
Jensen wzruszył ramionami i zaniósł strzelbę do schowka. Następnie wziął krzesło, postawił przy drzwiach frontowych i usiadł.
- Dobry pomysł - powiedział Hans. Wziął drugie krzesło i usadowił się pod drzwiami do kuchni.
- Skoro już mamy zablokowane wszystkie wyjścia, przystąpmy do rzeczy - powiedział zastępca szeryfa. - Panno Schmid, pani kuzyni mówili, że pragnie pani wnieść oskarżenie przeciw Havemeyerowi. Zechce pani powiedzieć mi dokładnie, czego się dopuścił.
- Uprowadzenia! - wykrzyknął Konrad ze złością.
- Grabieży! - dodał Hans.
- Proszę pozwolić mówić pannie Schmid. Czy zechciałaby pani opowiedzieć wszystko od początku?
Anna spojrzała na Havemeyera i bawiąc się frędzlami pledu, zaczęła mówić:
- Z początku ten człowiek wydawał się bardzo miły. Przybył do gospody, poprosił o najlepszy pokój i bardzo zainteresował go mój wyciąg narciarski. Powiedział mi, że jest dyrektorem nowego przedsiębiorstwa produkującego sprzęt narciarski i namawiał mnie do zainwestowania pieniędzy w tym przedsiębiorstwie. Odmówiłam i nie wspomniał o tym więcej, ale został w gospodzie jeszcze przez dwa, może trzy tygodnie. Pewnego dnia zobaczył, jak liczyłam pieniądze na zapłacenie jakiegoś rachunku. Zwrócił mi uwagę, że bezpieczniej jest płacić rachunki czekami. Odpowiedziałam, że najbezpieczniej jest płacić gotówką i że jestem spokojna o moje pieniądze, bo trzymam je w skrytce bankowej i tylko ja mam do nich dostęp. Popatrzył na mnie tak jakoś... nie wiem, jak to określić. W każdym razie zaniepokoiło mnie to.
- Czy wtedy schowała pani klucz od skrytki? - zapytał Jupiter.
- Tak - Anna zmarszczyła czoło. - Nie spodziewałam się kłopotów, ale było w tym człowieku coś takiego, że zaczęłam się lękać.
- A swoją drogą, gdzie jest ten klucz? - spytał Jupe.
- Och, to naprawdę zabawna historia - odezwał się Hans. - Anna powiedziała nam, gdzie go ukryła. Przymocowała go taśmą klejącą do sprężyn swego łóżka. Tych dwoje spało na nim!
Havemeyer zakaszlał, jakby się czymś zadławił. Chciał wstać, ale zastępca szeryfa nakazał mu usiąść z powrotem.
- Proszę mówić dalej - zwrócił się do Anny.
- Dwa lub trzy dni po incydencie z pieniędzmi wszedł do kuchni, gdzie byłam akurat zajęta gotowaniem. Powiedział, że mnie zabije, jeśli mu nie powiem, gdzie jest klucz do sejfu. Pomyślałam sobie, że jak powiem, to i tak mnie zabije, więc mu nie powiedziałam.
Zastępca szeryfa poruszył się niespokojnie.
- Co potem?
- Zdziwiłam się, że nie wpadł w złość. Roześmiał się tylko i celując we mnie z pistoletu, powiedział, że ma czas. Później zmusił mnie do pójścia z nim w góry, tam gdzie młody człowiek postawił kiedyś chatę. Założył kłódkę na drzwi i zamknął mnie w środku. Nie pokazał się przez dwa dni. Nie miałam nic do jedzenia, poza chlebem i menażką wody. Ale nie powiedziałam mu. Wiedziałam, że zabije mnie, jak tylko się tego dowie.
- Rozumiem. Jak długo była pani tam zamknięta?
- Sześć dni, może siedem. Trudno mi powiedzieć. Dzisiaj, kiedy poczułam dym, bardzo się wystraszyłam. Krzyczałam i krzyczałam i przyszli moi kuzyni. Moi kuzyni i ci chłopcy, i... i to straszne zwierzę. Potem przyszedł taki dziwny mały człowieczek i przemawiał do tego zwierzęcia. A potem moi kuzyni... moi kuzyni...
Anna zakryła twarz rękami i rozpłakała się.
- Przyniosę ci wody - powiedział Hans.
- Nie - wytarta dłonią łzy na policzkach - już dobrze. Skąd właściwie wiedzieliście, gdzie jestem?
- Jupe wiedział - odparł Hans. - My z Konradem myśleliśmy, że ta kobieta to ty. Wyglądała zupełnie jak ty na fotografii, którą nam przysłałaś.
- Tak, kiedy nosiła perukę - powiedział Jupiter. - Lustrzane odbicie. Byłem przekonany, że to Anna. Dopiero obrączka i podpisy otworzyły mi oczy. Przykro mi, że odkrycie prawdy zabrało mi tyle czasu.
- Obrączka? Podpisy? - zdziwił się zastępca szeryfa.
- Ta kobieta ćwiczyła podpis Anny Schmid. Zapisała całą kartkę. Prawdziwa Anna nie musiałaby ćwiczyć własnego podpisu. A także jej obrączka jest za duża. Powiedziała nam, że pobrali się z Havemeyerem w Lake Tahoe w zeszłym tygodniu. Panna młoda miałaby obrączkę, która pasuje na jej palec. Najpierw myślałem, że przypomina mi moją ciocię Matyldę. Jej też robi się obrączka za luźna, kiedy przechodzi na dietę. Zdejmuje ją wtedy do zmywania naczyń i kładzie na parapecie okna. Pani ma ten sam zwyczaj, prawda? Czy istotnie jest pani żoną Havemeyera?
- Ona nie powie ani słowa, póki nie zobaczy się ze swym adwokatem - burknął Havemeyer. - Ja również odmawiam wszelkich odpowiedzi.
- Myślę, że bez tego możemy odtworzyć wypadki - powiedział Jupe pogodnie, - Havemeyer przyjeżdża do gospody i wynajmuje pokój. Widzi, że niesamowitym zbiegiem okoliczności Anna Schmid jest niemal kopią jego żony. To odkrycie nie miałoby znaczenia, gdyby nie fakt, że Havemeyer jest przestępcą.
- Oszustem - wtrącił Jensen. - Udało mu się nakłonić moją siostrę do nabycia za dziesięć tysięcy dolarów akcji kopalni, która od stu dwudziestu lat jest tylko pustą dziurą w ziemi. Problem w tym, że obiekt ten jest zarejestrowany jako kopalnia. Nie mogliśmy więc udowodnić mu oszustwa.
- Pan zaś nie jest zawodowym fotografem - zauważył Pete.
Jensen uśmiechnął się.
- Jestem właścicielem sklepu z artykułami gospodarstwa domowego w Lake Tahoe. Moja siostra przypadkowo zobaczyła Havemeyera z tą kobietą na ulicy. Wchodzili właśnie do kawiarni. Siostra miała ze sobą aparat fotograficzny, poczekała więc, aż wyjdą, i zrobiła im zdjęcie. Zanotowała też numer rejestracyjny samochodu, do którego wsiedli. Doszliśmy do wniosku, że ta kobieta jest jego następną ofiarą. Mając numer rejestracyjny samochodu, mogliśmy uzyskać adres Anny Schmid i wtedy tu przyjechałem. Nigdy przedtem nie widziałem Havemeyera, tak więc zrobione przez siostrę zdjęcie było mi bardzo pomocne. To zdjęcie nasunęło nam też pomysł, żebym wystąpił w roli zawodowego fotografa. Niełatwo znaleźć pretekst, żeby przyjechać do Sky Village w środku lata. Wziąłem więc od siostry aparat fotograficzny i przedstawiłem się jako zawodowiec, specjalizujący się w fotografowaniu dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku.
- Czy zamierzał pan ostrzec Annę, że Havemeyer będzie usiłował wyłudzić od niej pieniądze? - zapytał Bob.
- Chciałem ją przed nim uchronić, ale także chciałem go przyłapać na gorącym uczynku i wtrącić do więzienia. Ale kiedy tu przyjechałem, okazało się, że jest mężem Anny Schmid i to stworzyło nową sytuację. Którejś nocy przejrzałem papiery Anny i nie znalazłem żadnych dowodów przepisania jej posiadłości na niego. Nie mogłem rozszyfrować co on, u diaska, planuje.
Jupiter pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Wróćmy więc do momentu, gdy Havemeyer tu przybywa i stwierdza nieprawdopodobne podobieństwo Anny do jego żony. Z początku nie bardzo wie, jak ten fakt wykorzystać. Z przyzwyczajenia zaczyna od tego, co robił zawsze, od próby oszustwa. Usiłuje sprzedawać Annie fałszywe akcje. Gdy ona odmawia, nie przejmuje się tym. Ma asa atutowego w postaci swojej żony. Jej podobieństwo do Anny pozwoli mu oszukać wszystkich dookoła i zagarnąć wszystko, co Anna posiada. Pozostaje w gospodzie dość długo, by zaznajomić się ze zwyczajami Anny. Myślę, że możemy śmiało założyć, że przetrząsnął jej księgowość i dokumenty, by dowiedzieć się, ile to wszystko jest warte. Przy tym Anna trzyma pieniądze w sejfie bankowym i nie robi z tego tajemnicy. Nic bardziej dogodnego. Fałszywa Anna będzie mogła równie łatwo podjąć pieniądze, co prawdziwa.
Gdy Havemeyer powziął już plan - kontynuował Jupiter - zamknął Annę w chacie pustelnika i pojechał jej samochodem do Lake Tahoe po swoją żonę. Wrócili razem do Sky Village i ogłosili, że właśnie wzięli ślub. Wszystko poszło gładko z wyjątkiem jednego: nie mogli znaleźć klucza do sejfu.
Niespodziewany przyjazd kuzynów Anny z pewnością sprawił im duży kłopot. Wiedzieli jednak o Hansie i Konradzie. Kiedy szukali klucza, musieli natrafić na ich listy i zobaczyć fotografie. Havemeyer zdawał sobie sprawę, że zrobiłoby to dziwne wrażenie, gdyby nie okazał serdeczności kuzynom nowo poślubionej małżonki. Nalega więc, by zamieszkali w gospodzie. Stwarza to niewątpliwie kłopotliwą sytuację dla rzekomej Anny. Trzeba przyznać, że wybrnęła z niej doskonale. Wiedziała, że nie może rozmawiać z Hansem i Konradem po niemiecku, bo jej akcent by ją zdradził. Jest co prawda Niemką, ale wątpię, czy pochodzi z Bawarii i włada tamtejszym dialektem. Nalega więc, by ze względu na jej męża mówić wyłącznie po angielsku.
- Ale była zdenerwowana - wtrącił Pete. - Mówiła, że niepokoi ją obecność Hansa i Konrada.
- Niepokoiła ją również - ciągnął Jupiter - perspektywa pójścia do banku i poproszenia o nowy klucz. Wymagałoby to złożenia podpisu, i to w obecności urzędnika bankowego. Co prawda, otworzenie sejfu również wymaga podpisu i obecności urzędnika, ale człowiek opiekujący się skrytkami bankowymi nie zwróciłby wielkiej uwagi na jej podpis ani nie zadawałby pytań. Dlaczegóż miałby mieć wątpliwości? Zna przecież dobrze Annę Schmid. Wyrobienie nowego klucza wymaga bardziej skomplikowanej procedury. Mogłaby odpowiedzieć niewłaściwie na któreś z pytań, poza tym urzędnik ma obowiązek porównania podpisu z tym, który widnieje w aktach bankowych. Fałszywa Anna bała się składania podpisu jako Anna Schmid. Przesadnie tłumaczyła się dostawcy cementu, czym wywołała wściekłość Hayemeyera. Kazał jej ćwiczyć podpis Anny i pozbyć się nas na ten czas z gospody. Widzieliśmy jednak jej “zadanie domowe”. I wtedy zrozumiałem, że nie jest prawdziwą Anną, i domyśliłem się, po co Havemeyer chodzi codziennie na górską polanę.
Pomocnik szeryfa zamknął notes i popatrzył uważnie na Annę Schmid. Po chwili przeniósł wzrok na fałszywą Annę.
- Gdybym nie zobaczył na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył, że dwoje obcych ludzi może być tak do siebie podobnych. Ale co z tą strzelbą na naboje ze środkiem usypiającym? Czy to nią Havemeyer panią sterroryzował?
- Nie - odparła Anna. - To był pistolet.
- Jest w schowku - powiedział Pete.
Za plecami Jensena rozległo się łomotanie. Jensen wstał, odsunął krzesło i otworzył drzwi.
Do pokoju wpadł pan Smathers. Był umorusany popiołem i niezwykle ponury, ale rześki i żwawy.
- Jak widzę, tu wszystko w porządku - zaczął. Wtem jego wzrok padł na leżącą na kanapie Annę. Spojrzał następnie na fałszywą Annę i na pomocnika szeryfa z notesem w ręce. - Mój Boże! - powiedział.
- To dość skomplikowane, proszę pana - wtrącił Bob. - Później wszystko wyjaśnimy.
- Czy on ma z tym wszystkim coś wspólnego? - spytał pomocnik szeryfa, wskazując Smathersa.
- Nie sądzę - odparł Jupiter. - Myślę, że pan Smathers jest tym, za kogo się podaje. Po prostu człowiekiem, który mówi do zwierząt.
- A one go słuchają - dodał Smathers.
- Pewnie, pewnie - powiedział pomocnik szeryfa. - Ale może wreszcie ktoś mi powie, po co ten facet ma strzelbę na naboje ze środkiem usypiającym?
- Obrzydliwe, prawda? - rzekł pan Smathers. - Niemal gorsze od zwykłej strzelby. Pomyśleć, że ktoś chciałby schwytać dzikie zwierzę i zamknąć je w klatce. Haniebne!
Zastępca szeryfa zadumał się, zupełnie zagubiony.
- Chce pan powiedzieć, że na dobitek wszystkiego, ten człowiek usiłował schwytać niedźwiedzia?
- Nie niedźwiedzia - powiedział Pete.
Smathers roześmiał się.
- Czy da pan wiarę, sierżancie, pan Havemeyer uważa, że tych górach żyje jakiś rodzaj potwora. Powziął idiotyczną myśl schwytania czegoś nie znanego nauce i pokazywania tego publiczności, bez wątpienia za opłatą!
- Potwór? - zapytał zastępca szeryfa. - Temu facetowi brak wszystkich klepek!
- O, z pewnością - roześmiał się pan Smathers. - Wszyscy dobrze wiemy, że potwory nie istnieją.
Trzej Detektywi bez słowa gapili się na małego, chuderlawego pana. A ten z uśmiechem wszedł na schody i znikł na górze.
ROZDZIAŁ 18
Pan Hitchcock poznaje tajemnicę potwora
Dwa dni po powrocie do Rocky Beach Trzej Detektywi złożyli wizytę panu Hitchcockowi.
- Znowu piszą o was w gazetach! - wykrzyknął znany reżyser, gdy chłopcy rozsiedli się w jego saloniku. - Jak zamierzacie nazwać ten przypadek?
- Tajemnica potwora z Sierra Nevada - odparł Jupiter.
- Potwora? - zdziwił się Hitchcock. - Czytałem wszystkie sprawozdania z uprowadzenia Anny Schmid, ale nie przypominam sobie, by wspomniano coś o potworze.
- Nie wszystko powiedzieliśmy reporterom - wyznał Bob, wręczając reżyserowi teczkę z aktami sprawy.
- Mogłem się tego spodziewać - uśmiechnął się pan Hitchcock. Otworzył teczkę i zagłębił się w czytaniu.
Chłopcy czekali, podziwiając widok za olbrzymim oknem. Wreszcie pan Hitchcock podniósł głowę znad papierów.
- Wnikliwa analiza, Jupe. Tam naprawdę jest potwór?
- Widzieliśmy go - odrzekł Jupiter. - Ale kto by nam uwierzył. Hans, Konrad i Anna też go widzieli, a jednak nie chcą wierzyć. Hans i Konrad szybko przekonali samych siebie, że widzieli chodzącego na dwu łapach niedźwiedzia. Anna zaś pogrzebała w niepamięci całe zajście i nie chce o tym mówić. Pan Smathers z kolei nigdy nie potwierdzi istnienia potwora.
- Kiedy zastępca szeryfa wyszedł z Havemeyerem i jego żoną, rozmawialiśmy z panem Smathersem - wtrącił Pete. - Powiedział, że jeśli nawet opowiemy reporterom lub szeryfom o potworze, nie uwierzą nam i stwierdzą, że koło chaty pustelnika widzieliśmy niedźwiedzia na dwóch łapach. Dlaczego mieliby uwierzyć paru dzieciakom?
- Czy to Smathers zadał ci cios, Jupe, koło rozpadliny i zatarł ślady? - zapytał pan Hitchcock.
- Przyznał, że tak, ale powiedział, że zaprzeczy wszystkiemu, jeśli zgłosimy zajście na policji. Czym by nie było to stworzenie, pan Smathers jest zdecydowany je chronić. A jedynym na to sposobem jest zaprzeczanie jego egzystencji.
- Ma absolutnie rację - przyznał pan Hitchcock. - Gdyby stało się głośne, że na tej górze żyje potwór, zaroiłoby się tam od takich facetów jak Havemeyer, uzbrojonych w strzelby na naboje ze środkiem usypiającym.
- Dlatego cieszę się, że potwór pozostanie tajemnicą - powiedział Bob. - Spędziłem wczoraj parę godzin w bibliotece, wertując książki o folklorze kalifornijskim. Od lat napływały doniesienia o dziwnych śladach znajdywanych w górach Sierra i Cascade. Przypuszczam, że mamy do czynienia z amerykańską wersją Śnieżnego Człowieka. Nikomu jednak nie udało się udowodnić jego istnienia. Ukrywa się w niedostępnych rejonach gór.
- Można założyć, że ten, którego widzieliśmy, zszedł niżej i zawędrował aż do gospody w poszukiwaniu jedzenia, podobnie jak niedźwiedzie - dodał Jupiter. - Pan Smathers widział jego trop na podwórzu gospody na dwa dni przed naszym przyjazdem. Tego właśnie dnia Havemeyer kupił swą specjalną strzelbę, a następnego sprowadził z Bishop ludzi do kopania rzekomego basenu pływackiego. Smathers domyślił się, co Havemeyer zamierza. Zaczął robić wyprawy w góry i starał się odnaleźć stworzenie, by je ostrzec. W swych wędrówkach mijał wiele razy chatę pustelnika. Anna jednak nie słyszała jego kroków i nie wzywała pomocy.
- Biedna Anna - westchnął pan Hitchcock. - Co za okropne przeżycie.
- Nim wyjechaliśmy ze Sky Village, doszła zupełnie do siebie - powiedział Pete. - Hans i Konrad spędzili z nią wiele radosnych dni. Prawdziwa Anna okazała się sto razy milsza od fałszywej. Przyrządzała im stale ich ulubione ciasto z gorącą czekoladą. Zasypali w tym czasie dół, nie będzie basenu kąpielowego ani rowu dla zwierząt. Pan Smathers był bardzo zadowolony.
- Jestem pewien - pan Hitchcock skinął głową. - Pan Jensen musiał być również zadowolony, że człowiek, który oszukał jego siostrę, znalazł się wreszcie w więzieniu.
- O, jeszcze jak - powiedział Pete. - Aż go skręcało, kiedy pomyślał, co mogło się stać z prawdziwą Anną, podczas gdy on starał się ochronić fałszywą. Havemeyer był już raz aresztowany za napad z bronią w ręku. Strzelał do strażnika, ale go nie zabił. Prawdopodobnie dlatego, że z niego marny strzelec. Ale to niebezpieczny człowiek.
- Pan Jensen miał szczęście, że Havemeyer nie odkrył jego gry - dodał Bob. - Mógł się sam znaleźć w niebezpieczeństwie. Mówił, że miał dość emocji, kiedy oberwał cios w kark przy fotografowaniu niedźwiedzia.
- Po co on w ogóle robił to zdjęcie i kto go właściwie uderzył? - zapytał pan Hitchcock.
- Według moich przypuszczeń - odparł Jupiter - Jensen fotografował niedźwiedzia dla podtrzymania swej roli zawodowego fotografa. Mówił nam, że tego wieczora wyglądał przez okno i zobaczył niedźwiedzia zbliżającego się do kubła na śmieci. Pomyślał, że to dobra okazja zrobienia oryginalnego zdjęcia. Co do ciosu, który mu zadano, naszym zdaniem, musiał to zrobić potwór. Pan Smathers uważa, że lampa błyskowa go wystraszyła i w panice uderzył Jensena. Ale to tylko domysły. Sam Jensen sądzi teraz, że zaatakował go drugi niedźwiedź.
- A czy Jensen poznał tajemnicę Góry Potwora? - zapytał reżyser.
Bob potrząsnął głową przecząco.
- Nie było powodu wprowadzać go w to. Prawdopodobnie i tak by nie uwierzył. Myślę, że nikt poza panem by nam nie uwierzył - uśmiechnął się Bob.
- Przyjmuję to za komplement - pan Hitchcock zmrużył jedno oko.
- To był komplement - zapewnił Bob. - Muszę powiedzieć, że pan Smathers wpłynął na mój stosunek do przyrody. Z pewnością nie zapałałem miłością do tego stworzenia, ale uważam, że pomysł umieszczenia go w klatce i pokazywania ludziom za pięć dolarów od osoby jest skandaliczny. Poza tym miło wiedzieć, że jest tam w górach coś, co nie zostało sklasyfikowane i zakatalogowane. To znaczy uważam, że... że...
- Uważasz, że pewne tajemnice natury powinny pozostać nie zbadane - dokończył pan Hitchcock. - Zgadzam się z tobą całym sercem. W dzisiejszym świecie jest bardzo niewiele nie zbadanych miejsc i nie wyjaśnionych tajemnic. Musimy je chronić, by mieć czym żywić wyobraźnię. - Z tymi słowami wstał i zwrócił Bobowi jego notatki. - Będę trzymał kciuki za długie i spokojne życie potwora z Sierra Nevada. A na waszym miejscu nie obawiałbym się włączenia do przypadku Anny Schmid historii o potworze. Jak sami powiedzieliście, i tak wam nikt nie uwierzy.