Hobb Robin Kupcy I Ich Zywostatki 1 Czarodziejski Statek T 2

Robin Hobb

Czarodziejski Statek

Jesień, zima


Przekład: Ewa Wojtczak

Pierwsza część serii „Kupcy i ich Żywostatki”
Tom 2

Tytuł oryginału: Ship of Magic
Rok wydania polskiego: 1999
Rok wydania oryginalnego: 1998




Spis treści

Jesień

Rozdział pierwszy W nowej roli

Rozdział drugi Przyjemności Kennita

Rozdział trzeci Malta

Rozdział czwarty Dowody

Rozdział piąty Werbownicy

Rozdział szósty Goście

Rozdział siódmy Spiski i niebezpieczeństwa

Rozdział ósmy Niewolnicy z Jamaillii

Rozdział dziewiąty Kupcy z Deszczowych Ostępów

Rozdział dziesiąty Świecogród

Rozdział jedenasty Dary

Rozdział dwunasty Więźniowie

Rozdział trzynasty Zmienne koleje losu

Rozdział czternasty Marzenia i rzeczywistość

Rozdział piętnasty Bunt i przymierze

Rozdział szesnasty Statki i węże

Rozdział siedemnasty Sztorm

Rozdział osiemnasty Czas porachunków

Rozdział dziewiętnasty Znowu we własnej skórze

Rozdział dwudziesty Piraci i jeńcy

Rozdział dwudziesty pierwszy Ta, Która Pamięta




Jesień


Rozdział pierwszy
W nowej roli <l >

Statek wspiął się na falę. Jego dziób podniósł się, jak gdyby żaglowiec zamierzał się wznieść aż do udręczonego nieba. Sa jeden wie, że wystarczy taki deszcz, by zatopić statek. Przez długą chwilę Althea nie widziała niczego poza niebem, a w kolejnej sekundzie pędzili już na oślep w dół wysokiej, stromej fali aż do głębokiego rowu. Dziewczynie wydawało się, że wpadną w następną wznoszącą się falę, zanurkują i zielona woda zaleje pokład. Uderzenie szarpnęło masztem i reją, do której przylgnęła Althea. Zdrętwiałe palce dziewczyny przesunęły się po mokrym, zimnym materiale żagla. Owinęła wokół stóp linkę brzeżną, napięła mięśnie nóg i chwyciła się mocniej. W tym momencie statek wspiął się na kolejną ścianę wody.

- Ath! Ruszaj się! - Głos dochodził spod nóg Althei. Spojrzała w dół i dostrzegła Rellera. Stary marynarz stał na szczeblach drabinki wantowej i wytrzeszczał na nią oczy, przysłaniając twarz przed wiatrem i deszczem. - Masz kłopoty, chłopcze?

- Nie. Idę - odkrzyknęła. Była zziębnięta, przemoczona i niewiarygodnie zmęczona.

Marynarze, którzy wykonali swoje zadania, zsuwali się po takielunku na pokład. Althea na chwilę przywarła do masztu, a gdy poczuła się wystarczająco silna, również ruszyła w dół. Sztorm nadciągnął na początku jej wachty. Kapitan rozkazał ściągnąć i zwinąć żagle. Najpierw uderzył deszcz, potem zerwał się tak potężny wiatr, że prawie pozrywał liny. Gdy marynarze dotarli na pokład, czekało ich kolejne zadanie - musieli zrefować żagle gniezdne. Sztorm wzmagał się, jak gdyby w odpowiedzi na ich wysiłki. Althea oraz inni marynarze wspinali się po całym takielunku niczym mrówki po pływających gruzach. Wypełniali jeden rozkaz po drugim, zwijając, refując i składając kolejne pasy płótna. Dziewczyna przestała w pewnej chwili myśleć i tylko wypełniała docierające do jej uszu wywrzaskiwane rozkazy. Skupiła się na swoim zadaniu, a jej ręce niemal same pakowały mokre żagle i zabezpieczały je. Zadziwiające, co potrafi robić ciało, mimo iż umysł człowieka drętwieje ze znużenia i strachu. Ręce i stopy Althei funkcjonowały bez zarzutu, niczym świetnie wytresowane zwierzęta, które na przekór żywiołowi postanowiły utrzymać swą bezwolną panią przy życiu.

Powoli dotarła na dół. Większość marynarzy zdążyła się już ukryć pod pokładem. Pytanie Rellera było bardzo uprzejme. Dziewczyna nie wiedziała, dlaczego stary ma na nią oko. Była mu wdzięczna, choć równocześnie czuła się poniżona.

W pierwszych dniach po zaokrętowaniu się na ten statek Althea bardzo się starała wyróżnić. Usiłowała pracować więcej, szybciej i lepiej. Cudownie się czuła, będąc znowu na pokładzie. Nie przeszkadzało jej ani ciągle to samo kiepskie jedzenie, ani przepełnione i cuchnące kajuty, nawet prymitywni towarzysze rejsu. Liczyło się tylko to, iż wróciła na morze, pracowała, i że na końcu podróży dostanie kartę pokładową, którą będzie mogła rzucić Kyle’owi w twarz. Pokaże mu! Tak! A później odzyska statek i jak najszybciej wypłynie nim w rejs.

Miała najlepsze chęci, ponieważ jednak jej nowy „dom” okazał się statkiem rzeźniczo-przetwórczym, prędko uświadomiła sobie własny brak doświadczenia; w dodatku była mała i znacznie słabsza od mężczyzn. Kapitan „Żniwiarza” nie zamierzał szybko przemieszczać się z portu do portu, by dostarczyć towary (tak działo się w przypadku statków handlowych), lecz jego celem było krążenie po wodach w poszukiwaniu łupów. Statek miał o wiele większą załogę niż handlówce tej samej wielkości, gdyż poza marynarzami płynęli nim myśliwi, rzeźnicy, specjaliści od oporządzania skór i pakowania mięsa oraz oleju. Z tego też względu takie statki były bardziej zatłoczone i brudne. Althea starała się pracować prędko i dobrze, lecz sama determinacja nie wystarczała, być zostać najlepszym marynarzem w tym śmierdzącym padliną miejscu. Dziewczyna wiedziała, że od zaokrętowania się na tym statku ogromnie usprawniła swe umiejętności i wytrzymałość, ale zdawała sobie również sprawę z faktu, że nadal nie można by jej nazwać (jak mawiał jej ojciec) „rasowym chłopcem pokładowym”. Szczerze mówiąc, powoli popadała w rozpacz. Po jakimś czasie zapomniała nawet o smutku i niezadowoleniu, a teraz żyła po prostu z dnia na dzień i myślała jedynie o codziennej pracy.

Althea była jednym z trzech „chłopców” na pokładzie statku rzeźniczego. Pozostałym dwóm - młodym krewnym kapitana - wyznaczano łatwiejsze zadania. Obaj usługiwali przy stole kapitańskim i oficerskim i nie raz, nie dwa trafiały im się całkiem przyzwoite resztki ze stołu. Często również pomagali kucharzowi przygotowywać posiłki dla reszty załogi. Najbardziej zazdrościła im okresów, które spędzali pod pokładem, nie dość że poza zasięgiem burz, lecz także blisko ciepłego pieca. Na Altheę, szczuplutkiego „młodzieńca”, spadały wszystkie pozostałe prace chłopca pokładowego. Sprzątała, przynosiła kubły z rozmokłym śniegiem i smołą, a także biegła wszędzie tam, gdzie potrzebowano pomocnika. Musiała przyznać, że nigdy w życiu nie pracowała tak ciężko.

Teraz jeszcze przez moment mocno przytrzymała się masztu, czekając aż przetoczy się kolejna fala. Stąd do kajuty w skrajniku dziobowym poruszała się skokami. Co jakiś czas zatrzymywała się, łapała powietrze i chwytała się lin lub relingu, by woda nie zmyła jej z pokładu. Od kilku dni panowała zła pogoda. Zanim rozpoczął się ten ostatni sztorm, Althea naiwnie wierzyła, że nie może już być gorzej. Doświadczeni marynarze twierdzili, że jesień na Zewnętrznym zawsze się tak objawia. Przeklinali Kanał i krzyczeli do Sa, by zakończył burzę, a równocześnie stale sobie opowiadali o gorszych sztormach, które przetrwali na znacznie podlejszych i słabszych statkach.

- Ath, chłopcze! Ruszaj się szybciej, jeśli chcesz dostać dziś wieczorem jakiś posiłek z kuchni! O ciepłym jedzeniu oczywiście możesz już zapomnieć.

Słowa Rellera miały stanowić pogróżkę, jednak mimo ostrego tonu, stary marynarz stał na pokładzie i bacznie obserwował każdy krok Althei. Później zeszli razem pod pokład, szczelnie zatrzaskując za sobą właz. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, by otrzeć wodę z twarzy i wyżąć gruby warkocz. Potem poszła za mężczyzną w stronę części jadalnej statku.

Jeszcze kilka miesięcy temu nazwałaby to miejsce zimnym, wilgotnym i cuchnącym. Teraz wszakże stanowiło jej przystań, jeśli nie dom. Nie wiał tu wiatr, a żółte światło latarni wyglądało niemal gościnnie i serdecznie. Althea usłyszała odgłosy wydawanego jedzenia - klekot drewnianej chochli w kociołku - i pospieszyła po swoją porcję.

Na pokładzie „Żniwiarza” nie było kwater dla załogi. Każdy mężczyzna znajdował sobie po prostu miejsce do spania i tam się rozkładał. Najatrakcyjniejszych miejsc trzeba było bronić pięściami. Jedno z nich, które najbardziej interesowało marynarzy, znajdowało się w środku ładowni. Tu jeden z chłopców pokładowych przynosił kocioł z jedzeniem i racjonował posiłki pomiędzy schodzących z wachty marynarzy. Stołów nie było, a miejsce do siedzenia stanowiły kufry. Tym, którzy ich nie mieli, pozostawało oprzeć się o wielką beczkę z olejem, jedyny sprzęt w pomieszczeniu. Za talerze marynarzom służyły drewniane deseczki, oczyszczane po posiłku palcami albo chlebem, jeśli go mieli (zwykle jadali suchary). Zwłaszcza podczas sztormu istniała niewielka szansa, że kucharz spróbuje upiec kilka bochnów.

Althea przedarła się przez dżunglę suszących się ubrań. Mokre stroje zwisały ze wszystkich kołków i haków, choć w wilgotnym pomieszczeniu i tak nie schły. Dziewczyna zrzuciła nieprzemakalny, wygrany w zeszłym tygodniu od Oya płaszcz i zawiesiła go na kołku, który nazywała własnym.

Pogróżka Rellera nie była czcza. Zanim Althea podeszła do kotła, stary marynarz już się obsługiwał i jak każdy członek załogi nakładał sobie pełny talerz, nie myśląc o tych, którzy przyjdą po nim. Dziewczyna złapała pustą deseczkę i czekała spokojnie, aż Reller się usunie. Wydawało jej się, że mężczyzna specjalnie się ociąga, starając się skłonić ją do głośnych narzekań, Althea jednak nauczyła się już cierpliwości i nie dawała się sprowokować. Każdy marynarz mógł do woli poszturchiwać chłopca pokładowego. Nie musieli się z tego tłumaczyć i nikt nie zwracał uwagi na jęki poszkodowanego. W obecnej sytuacji lepiej więc było zacisnąć zęby i przyjąć połowę chochli zupy niż protestować, ryzykując zamiast kolacji wytarmoszenie uszu. Reller nadal pochylał się nad kociołkiem i stale dokładał na deseczkę, grzebiąc w resztkach jedzenia. Althea przełknęła ślinę i czekała na swoją kolej.

Kiedy marynarz zobaczył, że dziewczyna zachowuje spokój, lekko się uśmiechnął, po czym powiedział:

- No dalej, chłopcze. Zostawiłem ci kilka większych kawałków na dnie. Wyczyść kocioł, potem odnieś kucharzowi.

Althea wiedziała, że stary wyświadcza jej swego rodzaju przysługę. Mógł wziąć wszystko, poza najgorszymi odpadkami i nikt nawet nie zwróciłby mu uwagi. Zadowolona wzięła kociołek i wycofała się do swojego kąta.

Biorąc pod uwagę okoliczności, miała dobre miejsce. Wcisnęła swój skromny dobytek w narożnik powstały przy zetknięciu się ściany kadłubu z podłogą. Tu rozwiesiła hamak. Żadnemu z marynarzy nie byłoby tu wygodnie, nawet ona sama nie mogła stanąć prosto. Zauważyła, że nikt jej tu nie niepokoi podczas snu; współmieszkańcy nie siadali też obok niej w mokrych od deszczu ubraniach.

Wzięła więc kociołek, usiadła na hamaku w swoim kącie i zabrała się do jedzenia.

Zaczerpnęła łyżką rosołu, który pozostał na dnie kotła i wypiła go. Nie był gorący - właściwie miał postać tłuszczu skrzepłego w małe kleksy pływające w płynie - lecz był cieplejszy niż deszcz na dworze i smakował jej. Reller rzeczywiście zostawił dla niej kilka kawałków o nieokreślonym smaku. Ziemniaki, rzepa, a może niedogotowane kluski ziemistego koloru. Dla Althei nie miało znaczenia, co je. Wyjmowała większe kawałki palcami i zjadała. Na koniec twardymi sucharami wyskrobała resztki do czysta.

Nie przełknęła jeszcze ostatniego kęsa, gdy poczuła ogromne znużenie. Była zziębnięta, mokra i straszliwie obolała. Najchętniej wślizgnęłaby się pod koc, owinęła nim szczelnie i zamknęła oczy. Jednakże Reller kazał jej odnieść kucharzowi kociołek. Dobrze wiedziała, że nie może zasnąć. Nie mogła się wymigać od obowiązku. Pomyślała, że może stary marynarz przymknąłby oko na jej niedopatrzenie, ale jeśli nie... albo gdyby kucharz się poskarżył, oberwałaby. Nie mogła sobie pozwolić na lanie. Jęknęła więc tylko cicho i wyczołgała się z hamaka, przyciskając do piersi kociołek.

Aby dotrzeć do kuchni, musiała przebiec smagany wichrem i deszczem pokład. Pokonała odległość dwoma wielkimi susami, starając się zachować równowagę i utrzymać kociołek. Gdyby wypadł jej za burtę, załoga sprawiłaby jej takie manto, że dziewczyna pożałowałaby, że nie skończyła w wodzie razem z nim.

Kiedy stanęła pod drzwiami kuchni, musiała kopać i walić, bowiem głupi kucharz zamknął się od środka. Wreszcie ją wpuścił, obrzucając gniewnym spojrzeniem. Bez słowa podała mu kociołek i starała się nie patrzeć tęsknie na ogień w palenisku. Osoba faworyzowana przez kucharza mogłaby tu zostać na tyle długo, by się rozgrzać. Marynarz naprawdę uprzywilejowany mógłby nawet powiesić w kuchni koszulę czy parę spodni; na pewno by tu wyschły. Althea bynajmniej nie była pupilka kucharza, gdy tylko oddała mu kociołek, wyprosił ją za drzwi.

W drodze powrotnej źle oceniła odległość. Później obwiniała za ten fakt kucharza, którzy przegonił ją w nieodpowiednim momencie z kuchni. Tak czy owak, sądziła, że uda jej się pokonać pokład jednym susem. Niestety, statek skakał akurat na szalejącej wodzie i dziewczyna poczuła, jak z jej mokrych palców wysuwa się lina, której chciała się przytrzymać. Fala po prostu podcięła Althei nogi i dziewczyna upadła na brzuch. Ślizgając się po pokładzie, kopała i walczyła dziko, próbując się chwycić czegoś palcami rąk i nóg. Oczy i nos zalewała jej woda. Althea nic nie widziała i nie mogła złapać oddechu, by krzyczeć o pomoc. Po długiej jak wieczność chwili uderzyła bokiem głowy w reling. Cios zamroczył ją i ogłuszył. Przez moment obiema rękoma trzymała się tylko kurczowo relingu, leżąc na brzuchu na mokrym pokładzie. Kaskady morskiej wody przelewały się nad nią, a dziewczyna trwała przyciskając się z całych sił do statku. Nie mogła podnieść głowy dostatecznie wysoko, by zaczerpnąć powietrza. Wiedziała także, że jeśli wstanie dopiero wtedy, gdy woda całkowicie spłynie z pokładu, powali ją następna fala. Jeżeli nie podniesie się teraz, nie podniesie się już nigdy. Próbowała się poruszyć, lecz nogi trzęsły jej się jak galareta.

Nagle poczuła silne szarpnięcie do tyłu.

- Zatykasz luki odpływowe! - krzyknął czyjś oburzony głos. Ktoś trzymał Altheę za kark, jak ogłuszonego kociaka. Jej twarz smagał wiatr i szalejący deszcz, zanim wszakże zdołała to sobie uświadomić, miała już tyle wody w ustach i nosie, że zaczęła się krztusić. - Trzymaj się! - usłyszała krzyk mężczyzny, więc owinęła się mocno nogami i ramionami wokół jego ud. Zdążyła szybko nabrać powietrza, po czym uderzyła w nich fala.

Althea poczuła, jak jej ciało drży pod uderzeniem wody i pomyślała, że za chwilę ona i jej towarzysz znajdą się w morzu. Jednak w następnym momencie ściana wody cofnęła się. Mężczyzna dał do zrozumienia, by go puściła, po czym ruszył biegiem po pokładzie, ciągnąc dziewczynę za sobą. Trzymał ją za warkocz i za koszulę. Doholował Altheę do masztu. Gdy dostrzegła znajomą szorstką linę, przylgnęła doń i zaczęła się wspinać. Kolejna fala przetoczyła się pod nimi. Dziewczyna zakrztusiła się, wypluwając nieco morskiej wody. Wydmuchała nos w dłoń, potem strząsnęła z niej wydzielinę. Nabrała powietrza i odezwała się:

- Dziękuję ci.

- Ty głupi, mały szczurze pokładowy! O mało nie zabiłeś nas oboje. - W głosie mężczyzny gniew mieszał się ze strachem.

- Wiem. Przepraszam. - Mówiła głośno, by przekrzyczeć sztorm.

- Przepraszasz? To chyba nie wystarczy. Natrzaskam ci po gębie, może wtedy zrozumiesz swój błąd.

Podniósł pięść, a Althea zasłoniła twarz i czekała na cios. Nie zamierzała się buntować przeciwko zwyczajom panującym na statkach. Po chwili otworzyła oczy, by sprawdzić, dlaczego mężczyzna jej nie uderzył.

W mroku dostrzegła jego twarz. Brashen. Wyglądał na bardziej wstrząśniętego niż wtedy, gdy ratował jej życie.

- A niech cię, mała. Nawet cię nie rozpoznałem.

Nieznacznie wzruszyła ramionami. Nie patrzyła mu w oczy.

Kolejna fala przetoczyła się przez pokład, potem dziób statku zaczął się wznosić.

- No więc, jak się masz? - Brashen mówił cicho, jak gdyby obawiał się, że ktoś podsłucha ich rozmowę. Wszak oficerowie nie mieli zwyczaju odbywać przyjacielskich pogawędek z chłopcami pokładowymi. Kiedy na początku rejsu odkrył, że płyną razem, kazał jej unikać wszelkich kontaktów ze sobą.

- Jak widzisz - odparła cicho Althea, niezadowolona z sytuacji. Nagle znienawidziła Brashena - nie za jakiś jego konkretny gest, lecz dlatego że widzi ją w takim stanie. Ależ musiał nią pogardzać! - Radzę sobie. Dzisiejszy dzień też przeżyję.

- Pomógłbym ci, gdybym mógł. - Z jego tonu wywnioskowała, że nadal się na nią gniewał. - Ale wiesz, że nie mogę. Jeśli będę się tobą interesował, ludzie zaczną coś podejrzewać. Dałem już wszystkim do zrozumienia, że nie obchodzą mnie kontakty z... mężczyznami. - Był jawnie zakłopotany. Althea zastanowiła się nad ironią losu. Trwali przyciśnięci do takielunku na tym podłym statku w samym środku burzy, a ten mężczyzna - który zresztą jeszcze przed chwilą chciał ją stłuc - nie potrafił rozmawiać z nią o sprawach damsko-męskich, ponieważ nie chciał jej zgorszyć. - Na takim statku jak ten każdy przejaw życzliwości z mojej strony wobec ciebie zostanie zinterpretowany w jeden sposób. Potem jakiś marynarz może się tobą również zainteresować. A gdyby się dowiedzieli, że jesteś kobietą...

- Nie musisz się tłumaczyć. Nie jestem głupia - Althea przerwała jego wyjaśnienia. Czyżby Brashen nie rozumiał, z kim jego rozmówczyni dzieli kwaterę?

- Doprawdy? Co więc robisz na tej łajbie? - Ostatnie cierpkie słowa rzucił przez ramię, zeskakując z takielunku na pokład. Zwinny jak kot, szybki jak małpa, prędko dotarł na dziób statku. Althea nadal przywierała do liny i patrzyła za nim.

- To samo co ty - odparła za nim uszczypliwie. Nie miał znaczenia fakt, że Brashen jej nie usłyszał.

Po następnej fali dziewczyna podążyła za jego przykładem, choć nie zeskoczyła ani z takim wdziękiem, ani tak zręcznie. W kilka minut później znalazła się pod pokładem. Wszędzie wokół niej słychać było odgłosy przetaczającej się wody. „Żniwiarz” skakał na falach niczym baryłka. Althea westchnęła ciężko i jeszcze raz starła wodę z twarzy i obnażonych ramion. Wyżęła warkocz, potrząsnęła mokrymi stopami, po czym wsunęła się do swojego narożnika. Przemoczone ubranie ziębiło jej skórę. Przebrała się pospiesznie w strój, który był zaledwie mocno wilgotny, następnie wykręciła koszulę i spodnie, później strząsnęła je i powiesiła na kołku, aby ociekły, wreszcie wyjęła koc. Był mokry i zalatywał pleśnią, lecz co wełna, to wełna - mokra czy nie, dawała ciału nieco ciepła. Zresztą Althea nie miała innego sposobu, by się ogrzać. Owinęła się kocem, skuliła i wpatrzyła w ciemność. Z powodu przysługi Rellera niemal się utopiła i straciła pół godziny, które powinna poświęcić na sen. Z tą myślą zamknęła oczy i próbowała zasnąć.

Mimo iż była tak bardzo znużona, sen nie chciał przyjść. Starała się odprężyć, ale nie potrafiła rozluźnić mięśni zmarszczonego czoła. Uznała, że powodem jej bezsenności jest rozmowa z Brashenem. To, co powiedział, w jakiś dziwny sposób przypomniało jej o sytuacji, w której się znalazła. Na statku często przez kilka dni widywała młodego marynarza jedynie przelotnie i z daleka. Nigdy nie miała dyżuru na jego wachcie; ich drogi i obowiązki rzadko się krzyżowały. A poza Brashenem nic nie przypominało jej o dawnych czasach, dzięki czemu potrafiła żyć z godziny na godzinę i po prostu starać się przetrwać. Całą uwagę poświęcała jedynie swojej roli chłopca pokładowego, a jej myśli nie sięgały dalej niż do następnej wachty.

A dziś... Przejrzała się w twarzy Brashena, a zwłaszcza w jego oczach, które okazały się bardziej okrutne niż jakiekolwiek lustro, i uświadomiła sobie, że młody marynarz po prostu jej żałował. Patrząc w jego oczy, widziała kim się teraz stała i, co gorsza, kim się nie stała, choć powinna była. Dostrzegła w nich także (i było to chyba najbardziej przykre ze wszystkiego) potwierdzenie zdania Kyle’a. Tak, również w opinii Brashena Althea była tylko małą zepsutą pieszczoszką swego ojca, która dla zabawy przyjęła na jakiś czas rolę żeglarza. Dziewczyna przypomniała sobie ze wstydem, jak jeszcze niedawno dumnie skakała po olinowaniu „Vivacii”. Szczerze powiedziawszy, wykonywała to zadanie przeważnie podczas ciepłych, letnich dni, a ilekroć się zmęczyła lub znudziła, mogła po prostu porzucić takielunek i znaleźć sobie przyjemniejsze zajęcie. Spędzenie godziny czy dwóch na splataniu końców liny lub szyciu płótna znacznie się różniło od sześciogodzinnego szaleńczo pospiesznego zszywania rozdartego żagla, który jak najszybciej musiał wrócić na maszt. Matka Althei niepokoiła się w swoim czasie o zgrubienia i szorstkość dłoni córki; teraz ręce dziewczyny były tak stwardniałe i skóra tak gruba, jak niegdyś podeszwy jej stóp, a podeszwy stóp - popękane i czarne.

Ogólnie rzecz biorąc, w marynarskim życiu przeszkadzały jej cechy delikatnej kobietki. Odkryła, że nigdy nie będzie naprawdę dobrym marynarzem, ponieważ niezależnie od tego, jak twarda i wytrzymała się stanie, zawsze będzie jej brakowało typowej dla mężczyzn siły. Aby otrzymać pracę na „Żniwiarzu”, podała się za czternastoletniego chłopca. Gdyby została na statku przez rok, wszyscy wokół zauważyliby, że ich chłopiec pokładowy nie rośnie, nie tężeje i nie staje się silniejszy. Zwolniliby ją i skończyłaby w jakimś dalekim, obcym porcie, bez żadnych perspektyw.

Otworzyła oczy i wpatrzyła się w mrok. Zanim wypłynęli, zamierzała na końcu tego rejsu poprosić o kartę zaokrętowania. Jej plany w tym względzie nie uległy zmianie i sądziła, że prawdopodobnie dostanie kartę, coraz częściej jednakże zastanawiała się, czy ten kawałek skóry z pieczątką statku wystarczy. Posiadałaby wówczas dowód poparcia ze strony jednego kapitana i mogłaby ów dowód wykorzystać, by skłonić Kyle’a do dotrzymania nieprzemyślanej przysięgi. Zaczęła się bać, czy nie byłby to płytki triumf. Karta pokładowa potwierdzi jedynie, że Althea przetrwała rejs, a to jej nie wystarczało. Teraz pragnęła się sprawdzić i dowieść wszystkim - nie tylko swemu szwagrowi - iż dobrze potrafi wykonywać zawód, który sobie wybrała, że jest świetnym żeglarzem, mało tego: że jako kapitan zasługuje na powszechny szacunek. Kiedy rozmyślała nad całą sprawą, uświadamiała sobie, że postąpiła niemądrze. Pomysł, który w Mieście Wolnego Handlu wydawał jej się odważny a nawet zuchwały, teraz uznała za dziecinny i głupi. No bo co takiego zrobiła? Uciekła po prostu na morze, przyjmując pierwszą zaoferowaną jej pracę.

Zapytała siebie o przyczynę takiej decyzji. Dlaczego tak postąpiła? Dlaczego nie udała się na pokład któregoś z innych żywostatków i nie poprosiła o stanowisko majtka? Czy załatwiono by ją odmownie, tak jak twierdził Brashen? A może spałaby teraz na deskach pięknego handlowca pływającego po Kanale Wewnętrznym? Skąd wziął się pomysł zaokrętowania jako osoba anonimowa? Cóż, chciała się sprawdzić nie wspierając się własnym nazwiskiem i ojcowską reputacją. Jakiś czas temu, w letnie wieczory, gdy siadywała po turecku na tyłach sklepu Amber w rodzinnym mieście, szyjąc sobie marynarskie spodnie, pomysł wydawał jej porywający, teraz - jedynie dziecinny.

Amber bardzo jej pomogła. Bez jej pomocy przy szyciu, bez pracy u niej i wspólnych posiłków, Althea nigdy nie zdołałaby zrealizować tego przedsięwzięcia. Nagła przyjaźń od początku intrygowała dziewczynę. Teraz przyszło jej do głowy, że może artystka chciała ją po prostu narazić na niebezpieczeństwo. Althea pogłaskała wiszące na rzemyku jajo węża, które nosiła na szyi. Drewniany wisiorek prawie ogrzał jej palce i dziewczyna potrząsnęła głową w ciemnościach. Nie, nie. Amber była prawdziwą przyjaciółką, jedną z nielicznych, jakie kiedykolwiek miała. Przyjęła ją do siebie na kilka dni pod koniec lata, pomogła jej wykroić i uszyć chłopięcy strój. Co więcej, sama wkładała męskie ubranie i uczyła Altheę, jak poruszają się, chodzą i siadają mężczyźni. Wyjaśniła dziewczynie, że była kiedyś aktorką w małej trupie i grywała zarówno role kobiet, jak i mężczyzn.

Musisz wydobywać głos z głębi - instruowała Altheę, kłując ją pod żebrami - jeśli już musisz mówić. Staraj się wszakże jak najczęściej milczeć. Nie zdradzisz się wówczas, a mężczyźni szybciej cię zaakceptują. Wszyscy cenią osoby, które potrafią słuchać innych. Bądź dobrym słuchaczem, a ta zaleta skompensuje wszystkie twoje wady”.

Amber nauczyła dziewczynę również owijać piersi, by nie były widoczne (materiał ściągający wyglądał jak dodatkowa koszulka) oraz pokazała Althei, jak składać ciemne skarpety i używać ich jako podpasek w trakcie miesiączki.

Brudne skarpety zawsze można jakoś wytłumaczyć - powiedziała jej. - Bądź czysta. Pierz swoje ubrania dwukrotnie częściej niż pozostali, a po pewnym czasie ludzie przestaną się dziwić. Naucz się też mniej spać, ponieważ będziesz wstawała przed innymi albo kładła się ostatnia. Musisz się przecież kiedyś myć, a potrzebujesz do tego prywatności. I co najważniejsze, nikomu nie ufaj i z nikim się nie dziel swoim sekretem. Takiej tajemnicy nikt nie dotrzyma. Jeśli choć jeden mężczyzna na pokładzie dowie się, że jesteś kobietą, wkrótce dowiedzą się wszyscy”.

W tej jednej sprawie Amber prawdopodobnie się myliła. Brashen wiedział, kim jest i nie zdradził jej. Przynajmniej do tej pory, powiedziała sobie Althea zgryźliwie. Uśmiechnęła się z goryczą.

Na swój własny sposób, Brashenie - pomyślała - postępuję zgodnie z twoją radą. Narodziłam się ponownie jako chłopiec. I nie nazywam się Vestrit.

* * *

Brashen leżał na swojej koi i wpatrywał się w przeciwległą ścianę, która znajdowała się bardzo blisko jego twarzy. Był czas - pomyślał ponuro - kiedy nie wziąłbym tej kajuty nawet jako szafę na ubrania. Teraz wiedział, jakim luksusem jest nawet najmniejsze pomieszczenie, którego nie trzeba dzielić z nikim innym. Szczerze mówiąc, nie było tu miejsca dla drugiej osoby, ale młody marynarz i tak się cieszył, że ma własną koję, na której nie sypia nikt poza nim. W pomieszczeniu było także kilka kołków na ubrania, a jeden z narożników okazał się dostatecznie duży, by pomieścić jego morski kufer. Na koi Brashen mógł się podeprzeć o graniczną listwę i spać prawie spokojnie, ilekroć tylko nie miał wachty. Kajuty kapitana i pierwszego oficera były znacznie większe i lepiej usytuowane, nawet na takiej kiepskiej łajbie jak ta. Często jednak drugi i trzeci oficer nie mieli lepszych niż załoga kwater, toteż młodzieniec był zobowiązany za ten maleńki kącik i nie przeszkadzała mu nawet świadomość, że łączył się ze śmiercią trzech jego poprzedników.

Zaokrętował się jako zwyczajny marynarz, więc pierwszą część rejsu spędził na przepychankach w dziobówce wraz z resztą załogi. Szybko uprzytomnił sobie, że przewyższa współtowarzyszy podróży nie tylko doświadczeniem, ale i zapałem do pracy. „Żniwiarz” był statkiem rzeźniczo-przetwórczym ze Świecogrodu, miasta leżącego daleko na południe, lecz na północ od Jamaillii. Rozpoczął rejs wczesną wiosną. Na pokładzie znajdowała się wówczas zaledwie garstka zawodowych żeglarzy oraz wielu niedoświadczonych mężczyzn, których usiłowano przyuczyć do zawodu marynarza. Niektórzy z nich trafili tu za długi - wierzyciele sprzedali ich kapitanowi, by na pokładzie odpracowali to, co byli winni. Innych - przeważnie złodziei - wykupiono z więzień Satrapy. Zresztą pozostali szybko nauczyli ich moresu, bowiem w ciasnych kwaterach na pokładzie nie było mowy o tolerancji wobec osób okradających współmieszkańców. Tak czy owak, załoga ta bynajmniej nie pracowała z ochotą, a wielu mężczyzn w ogóle się do niej nie nadawało - na pierwszy rzut oka było widać, że nie przeżyją trudów rejsu.

Gdy „Żniwiarz” dotarł do Miasta Wolnego Handlu, jedna trzecia pierwotnej załogi wykruszyła się z powodu chorób, wypadków lub aktów przemocy, do których od czasu do czasu dochodziło na pokładzie. Pozostałe dwie trzecie uczyły się żeglować, polować na żółwie i słonolubne wieloryby mieszkające w południowych zatokach i lagunach. Nie należało oczywiście mylić tych ludzi z zawodowymi myśliwymi i futrzarzami zdejmującymi skóry z upolowanych zwierząt, ci bowiem większą część rejsu spędzali próżniaczo i względnie wygodnie w suchych kajutach. Mniej więcej tuzin mężczyzn nigdy nie dotknęło lin ani nie stanęło na wachcie. Obijali się i czekali na dni rzezi i krwi, kiedy to pracowali z pasją, czasami niemal całą dobę przez kilka kolejnych dni, zwłaszcza jeśli polowanie się udało. Nie byli żeglarzami i właściwie nie należeli do załogi. Nie groziła im śmierć, chyba żeby zatonął caty statek albo zaatakowało ich jakieś zwierzę.

Statek płynął na północ, starając się omijać Wyspy Pirackie. Przez cały rejs tropiono, zabijano, oporządzano zwierzynę, magazynowano mięso i skóry. Do Miasta Wolnego Handlu „Żniwiarz” wpłynął, by uzupełnić czystą wodę i jedzenie oraz dokonać niezbędnych (lecz niezbyt kosztownych) reperacji, a pierwszy oficer uzupełnił braki w załodze. Był to jeden z ostatnich portów przed Wyspami Jałowymi, ku którym się kierowali.

Obszar między Miastem Wolnego Handlu i Wyspami Jałowymi słynął zarówno z częstych sztormów, jak i z mnóstwa morskich ssaków, które zbierały się tu jesienią przed zimową wędrówką. W dodatku były tłuste po letnim obżarstwie, a lśniąca sierść młodych kusiła futrzarzy. Warto było ryzykować spotkanie z jesiennym sztormem dla takich zdobyczy: gładkiego futra, grubej warstwy tłuszczu i - pod nią - chudziutkiego, ciemnoczerwonego mięsa, smakującego równocześnie morzem i lądem. Beczki z solą, które wypełniały ładownię, kiedy statek opuszczał Świecogród, wkrótce zapełnią się solonymi płatami zdobytego mięsa; obok staną baryłki z olejem, a zdjęte skóry posypane solą i grubo zwinięte będą czekały na garbowanie.

Ładunek powinien być tak bogaty, żeby właściciele „Żniwiarza” tańczyli z radości. Wtedy dłużnicy, którzy odpracują długi, wrócą do Świecogrodu jako wolni ludzie. Myśliwi i futrzarze zapewne dostaną procent od utargu, aby wystarczyło im pieniędzy do następnej pory polowań, a i kieszenie marynarzy zadźwięczą monetami; mężczyźni wydadzą pieniądze na alkohol i kobiety, a potem, gdy wszystko przepuszczą, znowu pożeglują ku Wyspom Jałowym.

Niezłe życie, pomyślał Brashen z lekką drwiną. A przy tym jakie wspaniałe stanowisko sobie zdobył! Wcale nie pracował na nie ciężko. Po prostu wpadł w oko najpierw oficerowi, a potem kapitanowi. A gdy straszliwa burza zmiotła z pokładu dwóch marynarzy i okaleczyła trzeciego, Brashen wydawał się najbardziej obiecującym kandydatem na oficerską posadę.

Przyszła mu teraz do głowy osobliwa myśl. Przecież nie jego wina, że otrzymał swoje stanowisko i zakres obowiązków po zabitym marynarzu... Jaki był prawdziwy powód jego dzisiejszego niepokoju? Althea. Althea Vestrit, córka jego dobroczyńcy, leżała teraz skulona pod mokrym kocem w ładowni wśród brudnych, nieokrzesanych mężczyzn.

- Nic nie mogę na to poradzić - jęknął głośno, jak gdyby w ten sposób uspokajał swoje sumienie. Nie widział dziewczyny, gdy wsiadała na pokład w Mieście Wolnego Handlu. Zresztą, nawet gdyby ją dostrzegł, nie rozpoznałby jej łatwo. Musiał przyznać, że przekonująco udawała chłopca pokładowego.

Po raz pierwszy zorientował się (a raczej zaczął podejrzewać), że dziewczyna jest na pokładzie, wcale nie na jej widok. Widywał „Athela” w przelocie wiele razy i nie przyszło mu do głowy, że to Althea. Mocno nasunięta na czoło czapka i męski strój wystarczyły dla uwiarygodnienia roli chłopca pokładowego. Brashena zastanowiło coś innego - pewnego dnia zobaczył linę zamocowaną na haku specyficznym podwójnym węzłem używanym przez kapitana Vestrita i przez jego córkę. Młody marynarz nie skojarzył sobie wówczas tych faktów, lecz gdy dzień czy dwa później wychodził na pokład przed wachtą, usłyszał z takielunku swojski gwizd. Podniósł oczy i spostrzegł w gnieździe znajomą postać, która machała do niego, pragnąc zwrócić na coś jego uwagę. Rozpoznał ją natychmiast.

O, Althea, pomyślał spokojnie i dopiero w chwilę później zdał sobie sprawę z tego, co zobaczył. Nie dowierzając, zagapił się na nią z na wpół otwartymi ustami. Tak, to była ona, nie mógł się mylić. Poznał dziewczynę po szczególnym stylu pracy przy linkach brzeżnych. Spojrzała w dół i na jego widok szybko odwróciła twarz. Stąd wiedział, że spodziewała się tej chwili i obawiała.

Znalazł pretekst, by poczekać przy podstawie masztu, aż Althea zejdzie na pokład. Minęła go w odległości nie mniejszej niż długość ramienia, posyłając mu jedno błagalne spojrzenie. Zacisnął zęby i nie odezwał się do niej. Nie rozmawiał z nią od tamtej pory aż do dzisiejszego wieczoru. Odkąd ją rozpoznał, był przekonany, że dziewczyna nie przeżyje tej podróży. Sądził, że prędzej czy później zdradzi się, że jest kobietą lub popełni jakiś błąd na pokładzie i straci życie. Mówił sobie, że to jedynie kwestia czasu. Uważał też, że szybka śmierć byłaby dla Althei najlepszym wyjściem.

Dzisiejszego wieczoru jego przypuszczenia potwierdziły się. Uśmiechnął się ponuro. Ta dziewczyna tylko się szamocze. Po prostu nie jest dość silna, by wykonywać wyznaczoną jej pracę, a przynajmniej nie tak szybko jak wymagał tego pierwszy oficer. Nie, nie, chyba nie chodziło o brak siły i muskulatury, bowiem Althea potrafiła wykonywać w dostatecznym stopniu swoje zadania, chociaż nieco wolniej niż mężczyźni. Wprawdzie nawet dłuższe o kilka centymetrów ramiona i parę kilogramów ciała pomagało marynarzowi w pracy, jednak nie słabość dziewczyny drażniła Brashena. Althea po prostu tu nie pasowała - była jak koń zaprzęgnięty do wozu wraz z wołami.

Poza tym przyszła na pokład zwyczajnego drewnianego galionu z żywostatku (w dodatku jej rodzinnego żywostatku). Czy rozumiała różnicę? Czarodrzewowe łajby (przynajmniej większość z nich) chętnie ułatwiały wykonanie każdego zadania, podczas gdy martwe drewno utrudniało je. Mimo iż „Vivacia” została ożywiona dopiero teraz, Brashen od pierwszej chwili, gdy wszedł na jej pokład wiedział, że ów statek ma coś w rodzaju świadomości. Nie żeglowała wprawdzie sama, ale on stale odnosił wrażenie, że nie przydarzały jej się żadne bezsensowne incydenty, do których w takiej chwili na pewno doszłoby na drewnianym statku. Na ciężkim, powolnym żaglowcu, takim jak „Żniwiarz”, praca nie szła płynnie. Czasami zadania, które pierwotnie nie wydawały się trudne, wymagały ogromnego wysiłku. Na przykład wymiana zawiasu - z pozoru nic prostszego, a tu w trakcie pracy okazywało się, że wadliwy zawias umieszczony jest w na wpół zgniłym drewnie, którym również trzeba się było zająć. I tak dalej. Tak, tak - rozmyślał Brashen - na pokładzie tej łajby nic nie jest proste.

Jak gdyby w odpowiedzi na ową myśl, usłyszał mocne stukanie do drzwi. Nie miał teraz wachty, wobec tego od razu nastawił się na jakieś kłopoty.

- Nie śpię - krzyknął do gościa, po czym wstał, podszedł do drzwi i otworzył je. Na szczęście, w progu nie stał oficer, który namawiałby go na dodatkową pracę w tę sztormową noc, lecz Reller. Stary marynarz wszedł z wahaniem. Woda spływała mu po twarzy i kapała z włosów. - No i? - zapytał go.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

- Trochę mnie boli ramię - oświadczył.

Brashen był na statku odpowiedzialny za opiekę medyczną. Kiedy się zatrudniał, kapitan wyjaśnił mu, że lekarz pokładowy wypadł za burtę podczas którejś ze sztormowych nocy. W momencie gdy odkryto, że młody marynarz potrafi przeczytać napisy na etykietkach w apteczce, natychmiast powierzono mu opiekę nad rozmaitymi buteleczkami i pudełkami zawierającymi lekarstwa. Brashen osobiście wątpił w skuteczność wielu z nich, ale używał ich zgodnie z opisem.

Teraz więc po prostu skierował się do skrzyni z medykamentami, która zajmowała w jego kajucie niemal tyle miejsca, co jego własny morski kufer, a następnie włożył rękę pod koszulę i odszukał wiszący na jego szyi kluczyk. Wreszcie otworzył apteczkę i marszcząc czoło wpatrywał się przez chwilę w leki, po czym wyjął brązową butelkę z wyszukaną zieloną etykietką. Ukradkiem spojrzał na napis w nierównym świetle latarni.

- To chyba to samo, co ci dałem ostatnim razem - oświadczył głośno. Podniósł butelkę, pokazując ją Rellerowi.

Marynarz przyglądał się jej, jak gdyby usiłował odcyfrować zupełnie niezrozumiały dla niego napis, w końcu wzruszył ramionami.

- Nalepka była zielona - przyznał - więc pewnie masz rację.

Brashen wyjął gruby korek z szyjki i wytrząsnął na dłoń pół tuzina zielonkawych pigułek. Pomyślał, że wyglądają jak jelenie bobki. Nie zaskoczyłoby go, gdyby naprawdę okazały się łajnem. Wrzucił trzy z powrotem do butelki, a pozostałe trzy podał staremu.

- Weź je wszystkie. Powiedz kucharzowi, żeby ci dał pół miarki rumu do popicia. I niech ci pozwoli posiedzieć w ciepłej kuchni, aż zaczną działać. Powołaj się na mnie.

Rysy mężczyzny natychmiast złagodniały. Kapitan Sickle nie pozwalał pić na pokładzie, więc Reller prawdopodobnie napije się dziś po raz pierwszy od opuszczenia Miasta Wolnego Handlu. Perspektywa alkoholu i ciepłej kuchni rozjarzyła twarz starego wdzięcznością. Brashen miał przez chwilę wątpliwości, potem się jednak zastanowił i doszedł do wniosku, że nawet jeśli nie zadziałają pigułki, Reller na pewno poczuje się lepiej w cieple, a mocny rum pozwoli mu przespać ból.

Kiedy stary marynarz odwracał się do wyjścia, Brashen z przymusem zadał mu pytanie.

- Syn mojego kuzyna... wiesz, prosiłem cię, żebyś miał na niego oko... Dobrze się sprawuje?

Reller wzruszył ramionami, potem potrząsnął ręką z pigułkami.

- Och, tak, nieźle. To chętny chłopak. - Stary położył rękę na zasuwie. Chciał jak najszybciej odejść po obiecany rum.

- A zatem - Brashen kontynuował wbrew sobie - zna swoją robotę i dobrze ją wykonuje?

- Och, tak, panie. Dokładnie tak. Jak już mówiłem, to dobry chłopak. Mam na Athela oko i pilnuję, żeby nic mu się nie przydarzyło.

- To dobrze. Cieszę się. Mój kuzyn będzie z niego dumny. - Zawahał się. - Tylko niech chłopak nie dowie się o mojej prośbie. Nie chcę, żeby miał nadzieję na lżejsze traktowanie.

- Tak, panie. Dobrze. I dobranoc. - Reller wyszedł i mocno zatrzasnął za sobą drzwi.

Brashen zamknął oczy i głęboko zaczerpnął oddechu. Tylko tyle mógł zrobić dla Althei - poprosić tak godnego zaufania człowieka jak Reller, by się nią choć trochę opiekował.

Młody marynarz zamknął zasuwę, potem apteczkę, wrócił na koję i ciężko westchnął. Tylko tyle mógł zrobić dla dziewczyny. Naprawdę, tylko tyle. Tak.

Wreszcie udało mu się zasnąć.

* * *

Wintrow nie lubił takielunku. Starał się ze wszystkich sił ukryć tę niechęć przed Torgiem, niestety mężczyzna miał nieomylny instynkt tyrana. W rezultacie tuzin razy dziennie wymyślał powód, dla którego chłopiec musiał się wspinać na maszt. A kiedy wyczuwał, że kolejne powtórki nie robią już na Wintrowie wrażenia, dokładał dodatkowe zadania, na przykład zaniesienie jakiegoś przedmiotu do bocianiego gniazda; oczywiście gdy chłopiec wracał na pokład, oficer natychmiast wysyłał go z powrotem po ten przedmiot. Ostatnio wpadł na nowy pomysł, toteż Wintrow musiał wspiąć się na sam szczyt masztu, przylgnąć do niego kurczowo i czekać na rozkaz powrotu. Była to najbardziej bezmyślna, najgłupsza i najłatwiejsza do przewidzenia tortura. Zresztą, chłopiec nie spodziewał się po Torgu niczego innego. Trudniej natomiast było mu zrozumieć, dlaczego reszta załogi bez mrugnięcia okiem akceptuje jego mękę. Jeśli w ogóle ktoś zwracał uwagę na „ćwiczenia” Wintrowa, patrzył zwykle z rozbawieniem. Nikt nie interweniował.

Gdy chłopiec trwał przywarty do masztu i patrzył w dół, przyszło mu do głowy, że Torg właściwie oddaje mu przysługę. Wiatr pędził obok niego, żagiel wydymał się, a naprężona lina, na której wisiał Wintrow, jęczała. Wysokość masztu wyolbrzymiała każdy skręt i każdy ruch płynącego statku. Chłopiec nadal nie lubił przebywać tu, na górze, po raz pierwszy wszakże poczuł osobliwe ożywienie, choć nie była to jeszcze radość. Rzucono mu wyzwanie, a on je okpił. Pozostał sobą. Nie zmienił się. Zmrużywszy oczy wsłuchiwał się w ogłuszający ryk wiatru i przez chwilę rozważał myśl, czy rzeczywiście nie tu jest jego miejsce. Może gdzieś w głębi duszy nie był kapłanem, lecz żeglarzem.

Nagle usłyszał niegłośny, ale jakiś dziwny hałas. Wibrujący metal. Zastanowił się, co było tego powodem i serce zaczęło mu bić nieco szybciej. Powoli ruszył ku drabince wantowej, jednocześnie szukając źródła dźwięku. Wiatr zwodził go, raz odgłos wydawał się chłopcu bliższy, raz dalszy. Dopiero po kilku chwilach zauważył zmiany w tonie i rytmie dźwięku spowodowane nasilaniem się bądź słabnięciem pędu wiatru. Wintrow dotarł do bocianiego gniazda i chwycił się kurczowo bocznej ścianki.

W punkcie obserwacyjnym leżał Mild, skulony w wygodnej pozycji embrionalnej. Oczy przymknął do szparek i grał na małym grzebieniu. Trzymał go na sposób marynarski, a gdy w niego dmuchał, jego palce tańczyły po metalowych zębach niczym po klawiszach. Chłopiec skupiony był na muzyce, lecz jego oczy badawczo sondowały horyzont.

Wintrow sądził, że Mild go nie widzi, jednak w chwilę później tamten omiótł go szybkim spojrzeniem i jego palce znieruchomiały.

- Co? - zapytał, nie odsuwając grzebienia od ust.

- Nic. Masz wachtę?

- Coś w tym rodzaju. Nie bardzo jest co pilnować.

- A piraci? - ośmielił się zapytać Wintrow.

Mild parsknął w odpowiedzi.

- Nie niepokoją żywostatków, przynajmniej zazwyczaj. Och, słyszałem w Chalced plotki, że ścigali jednego czy drugiego, przeważnie jednak zostawiają nas w spokoju. Rzadko który drewniany żaglowiec potrafi dogonić żywostatek, no chyba że na czarodrzewowym płyną ofiary losu zamiast załogi. Zresztą tego typu pościg i tak nie ma sensu. Walka jest zacięta, a nawet kiedy piraci zwyciężą, cóż z tego mają? Żywostatek nie zechce dla nich popłynąć. Sądzisz, że „Vivacia” pozwoliłaby wejść na pokład obcym i zaakceptowałaby nieznajomego kapitana? Nie ma mowy!

- Nie ma - zgodził się Wintrow. Był przyjemnie zaskoczony jawnym przywiązaniem Milda do statku i jego dumą z „Vivacii”. Cieszył się także z tego, że chłopiec w ogóle z nim rozmawia. Mild wydawał się mile połechtany zachwytem i wytężoną uwagą Wintrowa, ponieważ chytrze przymykał oczy i kontynuował:

- Osobiście sądzę, że piraci wyświadczają nam przysługę.

Wintrow zagryzł wargę.

- Naprawdę?

- No cóż, jak by ci to wytłumaczyć... Nie zszedłeś na brzeg w Chalced, prawda? Widzisz, słyszeliśmy tam, że od pewnego czasu piraci zaczęli atakować statki przewożące niewolników. Podobno przejęli przynajmniej jeden, a kapitanowie pozostałych są przerażeni. Hm, kończy się jesień, a na wiosnę Chalced będzie bardzo potrzebowało dużo niewolników, by zajęli się orką i siewem. Piraci pozbawią miasto zwykłych dostaw, a potem my zacumujemy z pierwszorzędnym ładunkiem i będziemy dyktować ceny. Dostaniemy za nasz transport tak dużo, że prawdopodobnie popłyniemy prosto do domu, do Miasta Wolnego Handlu.

Mild uśmiechnął się i z satysfakcją pokiwał głową, jak gdyby miał otrzymać spory procent od sprzedaży żywego towaru. Wintrow pomyślał, że jego kolega tylko powtarza to, co słyszał od starszych członków załogi, i nic nie powiedział. Zapatrzył się w dal ponad falującą wodą. Bolało go serce i ból ten nie miał nic wspólnego z morską chorobą. Ilekroć myślał o Jamaillii i wyobrażał sobie, jak jego ojciec kupuje niewolników, odczuwał straszliwy smutek. Cierpiał z powodu tego, co ma się zdarzyć i czuł się winny.

Po chwili Mild ponownie się odezwał.

- Zdaje mi się, że Torg znowu kazał ci tu wejść?

- Tak. - Wintrow przeciągnął się, zaskakując tym ruchem siebie samego, potem szybko ponownie chwycił się liny. - Już mi to tak bardzo nie przeszkadza.

- Widzę. Po to właśnie tacy jak Torg nas prześladują. - Kiedy Wintrow uniósł lekko brwi, Mild uśmiechnął się do niego. - Ach, sądziłeś, że tę torturę wymyślono specjalnie dla ciebie? Nie. Torg lubi się czepiać wszystkich. Na jądra Sa, lubi dręczyć wszystkich! I zawsze uchodzi mu to na sucho. Natomiast zmuszanie chłopca pokładowego do wielokrotnej wspinaczki na maszt to po prostu tradycja. Początkowo tego nienawidziłem. Gdy się zaokrętowałem, oficerem na „Vivacii” był Brashen. Nazywałem go synem maciory. Kiedy zauważył, że denerwują mnie jego polecenia, postarał się, żebym każde zadanie kończył wspinaczką na bocianie gniazdo. „Chcesz jeść, właź na górę”, mawiał do mnie. I musiałem się wspinać na maszt, a potem kręciłem się tu tak długo, aż znalazłem swój kubełek z jedzeniem. Psiakrew, naprawdę nienawidziłem wtedy Brashena. Byłem tak przerażony i powolny, kiedy prawie zawsze odnajdywałem zupełnie zimny posiłek, a często wymieszany z deszczem. Po jakimś czasie jednakże - tak samo jak na tobie - przestało to robić na mnie wrażenie.

Zamyślony Wintrow milczał. Palce Milda znowu zatańczyły na klawiszach, wygrywając żwawą melodię.

- Czy to znaczy, że Torg nie czuje do mnie nienawiści? Że mam do czynienia z czymś w rodzaju ćwiczenia?

Mild prychnął wesoło.

- Och, nie, na to nie licz. Torg naprawdę cię nienawidzi, bo nienawidzi każdego, komu się zdaje, że jest od niego mądrzejszy, a o to nietrudno na tym pokładzie. Ale równocześnie nasz prześladowca zna swoją pracę i wie, że jeśli chce utrzymać posadę, musi zrobić z ciebie żeglarza. I, wierz mi, że nauczy cię, czego trzeba. Sprawi, że nauka będzie bolesna i maksymalnie nieprzyjemna, lecz w końcu cię wyszkoli.

- Jeśli jest taką znienawidzoną kreaturą, dlaczego mój... dlaczego kapitan trzyma go na stanowisku drugiego oficera?

Mild wzruszył ramionami.

- Spytaj swego tatę - odparł okrutnie, potem jednak uśmiechnął się, niemal obracając własne słowa w żart. Po chwili podjął: - Słyszałem, że Torg pływa już od jakiegoś czasu z kapitanem i kiedyś bardzo mu pomógł podczas jednego strasznego rejsu na jakimś statku. Kiedy więc Kyle objął „Vivacię”, wziął Torga ze sobą. Może nikt inny nie chciał go zatrudnić, a on sam czuł się zobowiązany. A może Torg ma ładne, zwarte pośladki.

Słysząc to ostatnie zdanie, Wintrow rozdziawił usta. Mild jednakże znowu się uśmiechał.

- Hej, nie bierz tego tak poważnie. Nic dziwnego, że wszyscy uwielbiają ci dokuczać. Z taką miną zawsze będziesz ulubionym celem ich ataków.

- Ależ to mój ojciec - zaprotestował Wintrow.

- Cha, cha, cha. Nie kiedy służysz na statku. Tu jest tylko twoim kapitanem. I to całkiem niezłym, choć nie tak dobrym jak Ephron. A niektórzy z nas nadal sądzą, że po starym Vestricie żaglowiec powinien przejąć Brashen. Ale Kyle jest w porządku.

- Dlaczego więc powiedziałeś o nim... coś takiego? - Wintrow był szczerze zaskoczony.

- Ponieważ to kapitan - cierpliwie wyjaśnił Mild. - Marynarze zawsze tak mówią, nawet jeśli kogoś lubią. Wiedzą przecież, że dowódca może im dokopać, kiedy tylko zechce. Hej, powiedzieć ci coś? Kiedy się dowiedzieliśmy, że stary Vestrit odchodzi i na jego miejsce przychodzi ktoś nowy, wiesz, co zrobił Comfrey?

- Co?

- Poszedł do kuchni, wziął kapitański kubek na kawę i do niego nasikał! - Radość błysnęła w szarych oczach Milda. Czekał na reakcję Wintrowa.

- Znowu się ze mną drażnisz! - Wbrew sobie Wintrow uśmiechnął się. To, co przed chwilą usłyszał, było wstrętne i poniżające, a równocześnie zbyt niegodziwe, by w to uwierzył. Jak jeden człowiek może zrobić coś takiego drugiemu, którego w dodatku jeszcze nie poznał. Tylko za to, że ten ktoś miał zostać jego kapitanem?! Nieprawdopodobne. A równocześnie... zabawne. Nagle chłopiec coś zrozumiał. Okrucieństwem i złośliwością byłoby zrobić coś takiego mężczyźnie, którego się zna, lecz obcemu człowiekowi, od którego niedługo będzie zależało twoje życie... Spoglądasz potem na niego i wyobrażasz sobie, jak pije swoją śmierdzącą kawę... Wintrow patrzył w bok. Nie wiedział, skąd na jego twarzy taki wielki uśmiech, ale czuł go. No, no, no, Comfrey zrobił to jego ojcu.

- Załoga robi takie rzeczy kapitanowi i oficerom. Niech sobie nie myślą, że są bogami, a my - łajnem.

- Czy w takim razie... sądzisz, że oni o tym wiedzą?

Mild uśmiechnął się.

- Trudno długo pływać na statkach i nie wiedzieć, co się dzieje. - Zagrał jeszcze kilka nut, potem powoli wzruszył ramionami. - Uważają pewnie po prostu, że akurat im to się nie przydarza.

- Więc nikt im nigdy o tym nie mówi - powiedział Wintrow do siebie.

- Jasne, że nie. Kto miałby im powiedzieć? - Znowu zagrał fragment melodii, po czym nagle przerwał. - Ty chyba tego nie zrobisz, co? Wiesz, on jest w końcu twoim tatą i... - zawiesił głos, kiedy uświadomił sobie, że może się posunąć za daleko.

- Nie, oczywiście, że nie powiem - Wintrow usłyszał własne słowa. Na jego twarzy pojawił się głupi uśmieszek, gdy dodał złośliwie: - Właśnie dlatego, że jest moim ojcem.

- Chłopak pokładowy?! Chłopcze, rusz tyłek i zejdź tu do mnie! - zaryczał Torg z pokładu.

Wintrow zaczął długą wędrówkę w dół. Mild pochylił się lekko i chwilę go obserwował, potem zawołał:

- Używasz zbyt wielu słów. Wystarczy powiedzieć, że Kyle jest jak wrzód na dupie.

- To też - zgodził się Wintrow.

- Ruszaj się, chłopcze! - zawył Torg i Wintrow skupił całą uwagę na powolnym schodzeniu.

Tej nocy, kiedy medytował nad upływającym dniem, zastanowiło go własne zachowanie. Dlaczego śmiał się z okrucieństwa? Dlaczego godził się na upodlenie drugiego człowieka? Gdzie był w tym Sa? Poczuł się winny, ale szybko odsunął ponure myśli. Prawdziwemu kapłanowi Sa poczucie winy na nic się nie przydaje, zaciemnia jedynie obraz. Jeśli z jakiegoś powodu marnie się czuje, powinien ustalić ten powód i wyeliminować go. Złe samopoczucie i poczucie winy sugerują, że kapłan nie pracuje nad sobą, a zatem w każdej chwili może powtórnie popełnić ten sam błąd. Wintrow leżał nieruchomo w ciemnościach i dumał nad przyczynami swego uśmiechu. Po raz pierwszy od wielu lat zadał sobie pytanie, czy jego sumienie nie jest zbyt kruche, czy nie ono stało się barierą między nim i jego współtowarzyszami.

- To, co dzieli ludzi, nie ma związku z Sa - powiedział cicho. Nie zdążył jednakże przypomnieć sobie źródła cytatu (nie pamiętał, czy w ogóle pochodzi z ksiąg), ponieważ zasnął.

* * *

Po raz pierwszy dostrzegli Wyspy Jałowe w chłodny, bezchmurny poranek. Płynąc na północny wschód, przenieśli się z jesieni w zimę, z umiarkowanie chłodnej pogody w bezustanną mżawkę i mgłę. Jałowe pojawiły się na horyzoncie, widoczne nie jako wyspy, lecz jedynie jako punkty otoczone nie falami, ale spienionymi, białymi bałwanami. Zresztą Wyspy rzeczywiście były nizinne, wręcz płaskie i składały się na nie głównie skaliste plaże i piaszczyste równiny, które jedynie z rzadka przewyższały linię przypływu. Althea słyszała, że znajduje się tam niemal wyłącznie piasek i karłowata roślinność. Nie miała pojęcia, dlaczego morskie niedźwiedzie wybierają ten rejon. Płynęły tam, by walczyć, parzyć się i wychowywać młode. Przypływały co roku, mniej więcej o tej porze, a tuż za nimi zjawiały się statki rzeźnicze z myśliwymi, którzy spędzali setki wielkich zwierząt w jedno miejsce i zabijali. Althea mrużyła oczy przed unoszącymi się w powietrzu słonymi drobinkami pyłu wodnego i zastanawiała się, co za instynkt sprowadza tu niedźwiedzie każdego roku mimo wspomnień związanych z krwią i śmiercią.

Żniwiarz” podpłynął do archipelagu wysp od strony zawietrznej w południe. Niestety, najlepsze kotwicowisko zdążył już zająć jeden z konkurencyjnych statków. Kapitan Sickle przeklął „Karlaya”, a za spóźnienie obarczył własną załogę i statek. Rzucono kotwice, a wtedy z odrętwienia i bezczynności przebudzili się myśliwi. Althea słyszała jeszcze kilka dni temu, jak spierali się o to, który oszukiwał przy kartach. Nic ją nie obchodzili, choć mieli niewyparzone gęby i bywali wobec niej złośliwi, gdy im usługiwała jako chłopiec pokładowy. Nie była wcale zaskoczona, że teraz zwrócili się przeciwko sobie; wpływ na ich zachowanie miało z pewnością długotrwałe przebywanie w ciasnych kwaterach i bezczynność. Zresztą sposób, w jaki się do siebie odnosili, również jej nie interesował.

Do pewnego momentu sądziła, że grupa myśliwych i futrzarzy nie ma z nią nic wspólnego, niestety okazało się inaczej.

Statek bezpiecznie cumował na kotwicowisku. Althea cieszyła się pierwszym względnie spokojnym od kilku tygodni dniem. Formalnie nie miała wachty. Większość marynarzy spała, toteż Althea postanowiła skorzystać z dziennego światła i stosunkowo ładnej pogody, by pocerować niektóre części swojej garderoby. Szycie przy świetle latarni szybko męczyło jej oczy, poza tym pod pokładem stale panowała nieprzyjemna duchota. Dziewczyna znalazła sobie cichy kącik od strony zawietrznej. Nie wiało tu, a słońce cudownie przygrzewało, chociaż w powietrzu można już było wyczuć nadejście zimy. Właśnie zaczęła wycinać kwadraty płótna z najbardziej zniszczonych spodni, by załatać nimi drugą parę, kiedy usłyszała, jak oficer wrzeszczy „jej” imię.

- Athel! - ryczał mężczyzna. Dziewczyna skoczyła na równe nogi.

- Jestem, panie! - odkrzyknęła, nie dbając o robótkę, która spadła z jej kolan na pokład.

- Przygotuj się do zejścia na brzeg. Pomożesz futrzarzom. Brakuje im ludzi. No, żywo!

- Tak, panie - odparła, ponieważ była to jedyna możliwa odpowiedź. Mimo iż serce zamarło jej w piersi, ruszała się szybko. Chwyciła robótkę, zaniosła ją pod pokład i odłożyła na bok, by ją skończyć przy jakiejś niemożliwej do przewidzenia następnej okazji. Wcisnęła zgrubiałe stopy w filcowane skarpety i ciężkie buty. Na bosaka nie najlepiej się chodziło po pokrytych pąklami skałach. Althea naciągnęła włóczkową czapkę mocniej na uszy i pospiesznie wspięła się z powrotem na pokład. O mało się nie spóźniła, ponieważ żurawiki właśnie podnosiły łodzie. Wskoczyła do pierwszej z brzegu i zajęła miejsce przy wiośle.

Marynarze wiosłowali, a myśliwi garbili ramiona i pochylali głowy, chcieli bowiem uniknąć kontaktu z pyłem wodnym i lodowatym wiatrem. Uśmiechali się do siebie, zapewne na myśl o nieodległym polowaniu, ulubione łuki przyciskali czule do piersi, trzymając je z dala od wody, natomiast natłuszczone kołczany ze strzałami kołysały się leniwie w płytkiej wodzie zęzy łódki. Althea pochylała się ciężko nad wiosłem, próbując dopasować swoje ruchy do reszty zespołu. Łodzie „Żniwiarza” płynęły ku skalistym brzegom archipelagu, w każdej siedziała grupka myśliwych, futrzarzy i żeglarzy. W przelocie dziewczyna dostrzegła Brashena w jednej z łodzi i doszła do wniosku, że zapewne będzie odpowiedzialny za grupę marynarzy na lądzie. Postanowiła, że nie da mu powodu, by zwrócił na nią uwagę. Zresztą ona ma pracować z myśliwymi i futrzarzami, toteż raczej się nie spotkają. Przez chwilę zastanawiała się nad swoimi ewentualnymi zadaniami, potem stwierdziła, że szkoda czasu na rozmyślania. Co będzie, to będzie. Zapewne bardzo szybko dowie się wszystkiego.

Konkurencyjny żaglowiec, który wybrał sobie najlepsze kotwicowisko, objął również w posiadanie główną wyspę. Zgodnie z tradycją statki nie naruszały granic terytoriów łowieckich, bowiem prowadziło to do morderczych bójek, a zatem zmniejszenia zysków. Na wysepce, do której podpłynęła łódź Althei, nie było ludzi. Skaliste plaże wydawały się puste, jedynie na płyciznach wylegiwało się kilka bardzo starych niedźwiedzic. Dorosłe samce najwyraźniej rozpoczęły już wędrówkę na miejsca zimowania. Althea wiedziała, że w środku wyspy, na piaszczystych równinach można znaleźć młodsze samice wraz z urodzonym w tym roku potomstwem. Tam na pewno się zatrzymają niedźwiedzie, by zapolować na ławice ryb i zjeść tyle, by starczyło im tłuszczu i sił na całą długą podróż.

Myśliwi i futrzarze pozostali w łodziach, podczas gdy wioślarze skakali na płycizny, chwytali za górne krawędzie nadburć i wyciągali łódki na brzeg. Starali się dopasować swoje ruchy do fal, które pomagały im przesuwać łódź i unikać ostrego skalistego dna. Althea dotarła do plażę wraz z nimi. Przemoczone buty ziębiły jej stopy.

Kiedy znalazła się na brzegu, szybko się dowiedziała, jakie są jej obowiązki, ponieważ myśliwi i futrzarze natychmiast obarczyli ją wszystkimi dodatkowymi łukami, kołczanami, nożami i ostrzałkami. Ruszyła za myśliwymi w głąb lądu; ramiona bolały ją. Zaskoczył ją fakt, że myśliwi i futrzarze idą tak szybko i tak swobodnie gawędzą między sobą, ponieważ przypuszczała, że na polowaniu trzeba się podkradać w ciszy i skupieniu.

Gdy dotarli na szczyt pierwszego wzniesienia, pojawiło się przed nimi nizinne wnętrze wyspy. Grupki niedźwiedzi morskich spały na piasku i w gęstym zagajniku. Ledwie zauważały stojących na wzgórzu mężczyzn. Te, które w ogóle otworzyły oczy, obserwowały zbliżających się ludzi z równie małym zainteresowaniem, jak patrzyli na ptaki-gnojowniki, z którymi dzieliły swoje terytorium.

Myśliwi zajęli pozycje, a Althea mogła zdjąć z ramion kołczany. Stała za łowcami, którzy napinali łuki i wybierali cele. Potem w kierunku wielkich zwierząt pofrunął morderczy deszcz strzał. Trafione zwierzęta ryczały i niezdarnie kręciły się w miejscu, po czym padały i umierały, żadne z nich wszakże najwyraźniej nie skojarzyło, że za ich ból i śmierć odpowiedzialni są ludzie stojący na wzniesieniu nad nimi. Rzeź odbywała się bez pośpiechu, myśliwi wybierali jeden cel po drugim, napinali łuki i strzelali. Najchętniej celowali w gardła, często strzały o szerokich grotach trafiały w tętnicę. Krew lała się strumieniami, wielkie stworzenia wykrwawiały się na śmierć, lecz ich miękkie futra pozostawały nie tknięte. Śmierć nie następowała szybko, nie była też bezbolesną. Althea nigdy nie widziała rzezi, nawet na znacznie mniejszą skalę. Mdliło ją, a jednak stała i patrzyła, starając się nie pokazać po sobie odczuwanego wstrętu.

Myśliwi zabijali w sposób metodyczny, a po wysłaniu ostatnich strzał zeszli, by powyjmować je z martwych ciał. Futrzarze ruszyli za oprawcami niczym sępy na polu bitewnym. Pozostałe przy życiu zwierzęta ze smutkiem opuściły zabitych towarzyszy oraz umierające osobniki, które nieszczęśliwie porykiwały, resztkami sił walcząc o życie. Żywe niedźwiedzie najwyraźniej nadal nie odczuwały paniki, były jedynie poirytowane, że ktoś przeszkadza im w odpoczynku. Przywódca myśliwych spojrzał lekko zdenerwowany na Altheę.

- Sprawdź, dlaczego jeszcze nie przynieśli beczek z solą - warknął w pewnym momencie, jak gdyby dziewczyna ociągała się z wykonaniem wcześniej otrzymanego zadania. Althea ruszyła na tę komendę, bardzo zadowolona, że opuszcza miejsce rzezi.

Futrzarze zabrali się już do pracy. Obdzierali nieżywe zwierzęta ze skóry, wycinali ozory, serca i wątroby, odrzucali jelita, segregowali mięso i układali je na skórach. Zręczne mewy już przybywały na ucztę.

Ledwie dziewczyna wspięła się na wzniesienie, dostrzegła marynarza. Szedł ku niej, tocząc przed sobą beczkę z solą. Za nim, rzędem, podążali inni. Jedna grupa wtaczała na wzgórze pełne beczki, a równocześnie druga ekipa transportowała puste baryłki na brzeg. Na całej wyspie wrzała praca i Althea doszła do wniosku, że na pokładzie bezpiecznie zakotwiczonego „Żniwiarza” pozostało zapewne tylko kilka niezbędnych osób. Wszyscy inni zajmowali się przeładowywaniem, przewożeniem bądź toczeniem beczek i baryłek. Za chwilę zajmą się ładowaniem mięsa i skór, które następnie przewiozą na statek. Praca zakończy się dopiero wraz z napełnieniem wszystkich beczek i baryłek.

- Chcą soli - oznajmiła marynarzowi pchającemu pierwszą beczułkę. Nawet nie potrudził się, by odpowiedzieć. Odwróciła się i biegiem wróciła do swojej grupy. Myśliwi zdążyli już pokonać kolejną grupę niedźwiedzi, a futrzarze - oporządzić połowę pierwszej partii.

Tak wyglądał początek pierwszego z pozoru niekończącego się rzędu krwawych dni. Altheę obarczano zadaniami, których inni nie mieli czasu wykonywać. Pakowała serca i ozory do głównej beczki, przed ułożeniem soląc każdy organ. Ubranie dziewczyny było lepkie, sztywne i zabarwione na brąz od krwi, lecz niewiele się różniło od strojów większości osób. Dłużnicy z Jamaillii, najpierw przyuczeni do żeglarki, teraz nauczyli się zawodu rzeźnika. Odkrawali od mięsa kawały żółtawego tłuszczu i pakowali je do czystych baryłek, które przenoszono z powrotem na statek. Potem obierali do kości tusze. Mocno nasolone płaty ciemnoczerwonego mięsa układali w beczkach, na wierzch sypali jeszcze dodatkową warstwę soli, po czym zamykali beczki. Skóry czyścili skrobakami z przeoczonego przez futrzarzy tłuszczu i mięsa, potem w stronę spodnią wcierali grubą warstwę soli. Tak rozłożone skóry suszyły się przez jeden dzień, następnie strząsano z nich sól, a potem odwracano je, rolowano i zabierano na statek w postaci zwojów. Zespoły rzeźników przesuwały się powoli naprzód, pozostawiając za sobą upstrzone czerwienią kości i stosy wnętrzności. Morskie ptaki zewsząd zlatywały się na ucztę, ich krzyki łączyły się z jękami zabijanych niedźwiedzi.

Althea miała nadzieję, że w miarę upływu czasu zdoła się uodpornić na krwawą działalność myśliwych, lecz z każdym mijającym dniem ich „praca” wydawała jej się potworniejsza, choć równocześnie bardziej zwyczajna. Powtarzała sobie, że taka powszechna rzeź tych zwierząt odbywa się co roku, lecz nie potrafiła. Nawet stosy zbielałych kości na polach śmierci nie przekonywały jej, że w ubiegłym roku odbywała się tu rzeź na identyczną skalę. Starała się o tym nie myśleć, tylko wykonywać swoje obowiązki.

Na wyspie powstał prowizoryczny obóz (w tym samym miejscu, co rok temu), pod osłoną skalnej formacji nazywanej „smokiem”. Namiot wykonano z kawałka żagla. Dawał schronienie i osłaniał przed wiatrem ognisko, przy którym można się było ogrzać i ugotować posiłek. Wiatr nadal przynosił słodkie i ciężkie zapachy krwi i rzezi, jednak wszyscy zgodnie przyznawali, że na wyspie jest przyjemniej niż w dusznych kwaterach mieszkalnych na statku. Ogniska dymiły, ponieważ mężczyźni palili głównie żywicznymi gałęziami z gęstych zarośli oraz nielicznymi kawałkami drewna wyrzuconego przez morze na brzeg. Codziennie gotowano wątroby morskich niedźwiedzi. Althea wraz z innymi cieszyła się z odmiany w diecie.

W pewnym sensie dziewczyna była zadowolona ze swego nowego statusu. Pracowała teraz dla myśliwych i futrzarzy, miała zatem inne zadania niż reszta załogi „Żniwiarza”. Nie zazdrościła marynarzom ciężkiej pracy - musieli wtaczać pełne beczki na wzniesienie ponad skalistą plażą, a potem przenosić je z powrotem na statek, wnosić na pokład i ustawiać w ładowni. Była to monotonna, wyczerpująca harówka, która nie miała wiele wspólnego z żeglarstwem, a jednak żaden marynarz „Żniwiarza” nie mógł się od niej wymigać. Althea natomiast wypełniała polecenia myśliwych i futrzarzy: ostrzyła noże, wyjmowała strzały z martwych zwierząt, soliła i pakowała serca i ozory, rozkładała skóry, wcierała w nie sól, potrząsała nimi, zwijała je i wiązała, pokrywała płaty mięsa solą i układała je warstwami w beczkach. Skóra rąk na pewno popękałaby jej od krwi i soli, gdyby nie były pokryte zwierzęcym tłuszczem.

Utrzymywała się ładna pogoda, było wprawdzie wietrznie i zimno, lecz na szczęście nie padały deszcze, które mogłyby spowodować uszkodzenie zarówno skór, jak i mięsa. Potem, któregoś popołudnia chmury zakipiały na niebie, przesuwając się szybko od horyzontu ku wyspom. Zerwał się jeszcze silniejszy wiatr. Myśliwi nadal polowali, niemal nie zauważając zbierających się na horyzoncie wysokich i czarnych jak góry chmur. Dopiero gdy zaczął padać deszcz ze śniegiem, porzucili łowy i zaczęli gniewnie popędzać futrzarzy i pakowaczy, by kończyli pracę, zanim mięso, tłuszcz i skóry będą się nadawały jedynie do wyrzucenia. Althea nie miała pojęcia, w jaki sposób można się oprzeć burzy, ale uczyła się szybko. Oddarte od mięsa skóry zrolowano wraz z grubą warstwą soli. Wszyscy mężczyźni oddali się pracy futrzarzy, rzeźników i pakowaczy. Ona także otrzymała ostry, rzeźnicki nóż. Pochyliła się nad jeszcze ciepłym ścierwem i zaczęła je rozcinać od gardzieli do ogona.

W ostatnich dniach wystarczająco się napatrzyła, by zatracić wrażliwość, kiedy wszakże oddzielała mięso od grubej warstwy, przez chwilę czuła odrazę. Zwierzęce zwłoki pod jej rękoma były ciepłe i zwiotczałe, a gdy je rozcięła, poczuła powiew śmierci i padliny. Powoli się hartowała. Szerokie, płaskie ostrze rzeźnickiego noża łatwo wchodziło między tłuszcz i skórę, odkrawając je od mięsa. Drugą rękę Althea mocno zaciskała na miękkim futrze. Pierwszą skórę przedziurawiła w dwóch miejscach, ponieważ działała zbyt szybko. Potem rozluźniła się i skupiła na pracy, toteż następną skórę udało jej się wyciąć ładnie i prosto. Miała wrażenie, że obiera jamaillską pomarańczę i uświadomiła sobie, że wystarczy poczytać o budowie zwierzęcia, patrzeć, gdzie skóra jest gruba, a gdzie cienka i sprawdzać obecność tłuszczu.

Przy czwartym zwierzęciu Althea nabrała pewności siebie. Zadanie nagle okazało się łatwe, a ona była w nim dobra! Przechodziła bardzo prędko od sprawionej przez siebie tuszy do kolejnych zwłok, a krew i smród padliny przestały budzić odrazę. Długi ruch przecinający skórę, szybkie jej zdjęcie, potem natychmiastowe patroszenie. Serce i wątrobę odcinała dwoma cięciami, a reszta wnętrzności odpadała od mięsa i skóry. Najmniej przyjemne wydawało jej się wycinanie ozora - musiała otworzyć niedźwiedzią paszczę, włożyć rękę do środka, schwycić ciągle jeszcze ciepły, mokry jęzor i odrąbać go od podniebienia. Kusiło ją, by go pominąć, wiedziała jednak, jak cennym jest przysmakiem.

W pewnym momencie podniosła głowę i rozejrzała się wokół siebie, patrząc przez zasłonę z kropel deszczu i płatków śniegu. Zimny deszcz smagał ją po plecach i ściekał na oczy, ale do tej pory nie zdawała sobie z tego sprawy. Nagle uprzytomniła sobie, że wszyscy pozostali rzeźnicy usiłują za nią nadążyć. Zostawiła za sobą szeroki szlak sprawionych zwłok. W oddali dostrzegła, że jeden z myśliwych podchodzi do oficera i bezceremonialnie wskazuje na nią. Zrozumiała, że jest tematem ich rozmowy. Pochyliła się nad kolejnym ścierwem i zabrała do pracy, mrugając oczyma przed deszczem, który zalewał jej twarz. Poczuła dumę. To była brudna, wstrętna i potwornie niewdzięczna robota, lecz Althea potrafiła wykonać ją dobrze. Od dawna nie była tak zadowolona z siebie i dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo w ostatnich dniach brakowało jej samoakceptacji.

Nieco później nadeszła chwila, kiedy rozejrzała się wokół i nie dostrzegła żadnych niesprawionych zwłok. Wstała powoli i zakołysała obolałymi ramionami. Wytarła nóż o zakrwawione spodnie, a następnie wyciągnęła dłonie przed siebie, by lodowaty deszcz zmył z nich krew oraz kawałki tłuszczu i mięsa. Obtarła nieco czystsze ręce o koszulę, potem odrzuciła z oczu wilgotne włosy. Obejrzała się na mężczyzn, którzy nadal pracowali. Ktoś przy turlał do Althei beczkę z solą, potem przyszedł drugi marynarz z pustą baryłką. Kiedy ten ostatni stanął obok niej, prostując beczkę, wymienili spojrzenia. To był Brashen. Uśmiechnęła się do niego.

- Dobra robota, nie?

Starł deszcz z twarzy, później odparł cicho:

- Na twoim miejscu wolałbym nie przyciągać niczyjej uwagi. Twoje przebranie nie wytrzyma bliższej obserwacji.

Jego upomnienie zirytowało ją.

- Może jeśli się okażę wystarczająco dobra w tej pracy, nie będę potrzebowała przebrania.

W oczach Brashena pojawiło się niedowierzanie i przerażenie. Otworzył w końcu beczkę z solą, dał Althei gestem do zrozumienia, żeby przystąpiła do solenia skór i dodał:

- Jeśli te dwunożne stworzenia zaczną podejrzewać, że jesteś kobietą, wykorzystają cię, jeden po drugim. Będą bardziej obojętni niż podczas tej masakry. Nawet gdy cię uznają za świetnego futrzarza, nie znajdą powodu, by cię nie wykorzystać jako dziwkę. Będą sądzili, że skoro znalazłaś się wśród nich, przyzwalasz na takie traktowanie.

Wypowiedziane cichym, poważnym głosem stwierdzenie zmroziło Altheę bardziej niż lodowaty deszcz. W tonie Brashena wyczuła pewność, wobec której czuła się bezradna. Odeszła więc pospiesznie ku mężczyźnie z beczką, po czym wzięła się do solenia ozora i serca ostatniego sprawionego zwierzęcia. Podczas pracy trzymała głowę nisko, jak gdyby osłaniając oczy przed deszczem, i starała się o niczym nie myśleć. O niczym! Czuła, że gdyby się zastanowiła nad przeszłymi zdarzeniami, przeraziłaby się.

Kiedy wróciła do obozu, po raz pierwszy zrozumiała nazwę skały. W ukośnym, wieczornym świetle naprawdę przypominała straszliwego smoka. Althea nie dostrzegła tego przedtem, ponieważ nie spodziewała się, że stwór mógłby leżeć na plecach, trzymając przednie łapy kurczowo przyciśnięte do czarnej piersi, a skrzydła rozłożone na ziemi. Ogromne ciało wyginało się w agonii. Dziewczyna przystanęła na niskim pagórku i zapatrzyła się w „smoka”. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Kto wyrzeźbił coś takiego i dlaczego, u licha, obozowali obok tej straszliwej skały? Nagle nieznacznie zmieniło się światło przedzierających się przez zachmurzone niebo ostatnich promieni i zerodowana skała wypiętrzona na cienkiej glebie stała się już tylko osobliwie ukształtowanym głazem; jego płaszczyzny przypominały teraz jakieś bliżej nieokreślone, leżące zwierzę. Althea otworzyła usta i wypuściła powstrzymywane do tej chwili powietrze.

- Na pierwszy rzut oka mrozi krew w żyłach, co? - spytał stojący obok Reller.

Słysząc jego głos, wzdrygnęła się.

- Trochę - przyznała, potem wzruszyła ramionami z chłopięcą nonszalancją. - A jednak to tylko skała.

Reller obniżył głos.

- Taki jesteś tego pewien? Powinieneś mu się kiedyś wspiąć na pierś i przyjrzeć z bliska. Tamta część to przednie łapy... Wiedz, że zaciskają się kurczowo na drzewcach strzały czy też na tym, co z niej zostało. Tak, tak, chłopcze, to jest kadłub żywego smoka, pokonanego w czasach, gdy świat był bardzo młody. Gnije tu powoli od tamtego czasu.

- Smoki nie istnieją - oświadczyła drwiąco Althea.

- Doprawdy? Nie opowiadaj takich rzeczy ani mnie, ani żadnemu innemu żeglarzowi, który bywał przed laty w Królestwie Sześciu Księstw. Widywałem tam smoki, nie jednego i nie dwa. Całe ich stado przelatywało na moich oczach niczym gęsi. Były w rozmaitych jaskrawych kolorach i różniły się od siebie kształtem. Widziałem taki klucz nie raz, lecz dwa razy. Niektórzy mawiają, że to smoki sprowadziły do nas węże, ale to nieprawda. Podczas rejsu na południe widziałem węże już przed wieloma laty. Dziś jest ich znacznie więcej i lud zaczął wierzyć w ich istnienie. Zresztą, kiedy popływasz na tych wodach tak długo jak ja, dowiesz się o wielu sprawach, które istnieją, choć miało z nimi kontakt zaledwie parę osób.

Althea zaśmiała się sceptycznie.

- Proszę bardzo, Rellerze, możesz sobie ze mnie kpić. To bardzo śmieszne - odparowała.

- Przeklęty szczeniak! - mężczyzna zawołał, szczerze znieważony. - Nauczył się szybko obdzierać misia ze skóry i zaraz myśli, że pojadł wszystkie rozumy i może odpowiadać impertynenckim tonem lepszym od siebie. - Odwrócił się i wielkimi krokami zszedł z wzniesienia.

Althea ruszyła za nim powoli. Powiedziała sobie, że musi się nauczyć zachowywać bardziej naiwnie. Miała przecież udawać czternastolatka, płynącego w swoją pierwszą podróż morską. Jeśli chciała, by Reller pozostał po jej stronie, nie trzeba psuć mu zabawy, nawet gdy sobie z niej pokpiwał. Postanowiła, że następnym razem, kiedy stary wda się w morską opowieść, będzie bardziej otwarta i wysłucha go do końca. Warto mieć przyjaciela na pokładzie „Żniwiarza”.

* * *

Vivacia” dotarła do swojego czwartego portu w późnojesienny wieczór. Światło słoneczne, przedarłszy się przez chmury, z ukosa padało na miasto. Wintrow stał na pokładzie dziobowym. Miał teraz obowiązkową wieczorną godzinę z „Vivacią”. Pochylił się nad relingiem obok niej i patrzył na białe wieże miasta przytulonego do maleńkiego portu. Chłopiec milczał, tak jak mu się to ostatnio często zdarzało, nie czuł się wszakże nieszczęśliwy. „Vivacia” błogosławiła Milda całym sercem. Odkąd obdarzył Wintrowa przyjaźnią, chłopiec stał się bardziej towarzyski i lepiej mu się układało.

Nie wyglądał jeszcze na wesołego, lecz przynajmniej zyskał na pewności siebie i bardziej przypominał chłopca pokładowego. „Vivacia” pamiętała, że Mild od początku był śmiały, tryskał energią i miał skłonności do figli. Ilekroć znalazł chętną widownię, zmieniał się po prostu w pokładowego żartownisia. Teraz, gdy uzyskał status marynarza, nieco spoważniał. W porównaniu z nim Wintrow straszliwie cierpiał i widać było, że nie ma serca do żeglarki. Ignorował albo niewłaściwie pojmował dowcipy marynarzy, a jego wieczne przygnębienie odrzucało każdego, kto chciał się do niego zbliżyć. Teraz, kiedy zdarzało mu się reagować uśmiechem na kpiny pokładowych błaznów, łatwiej go akceptowano na statku. Marynarze chętniej udzielali mu porad lub ostrzegali, dzięki czemu nie popełniał błędów, które jeszcze bardziej by mu utrudniły życie. Z wolna osiągał maleńkie sukcesy i coraz szybciej się uczył. Po kilku pochwałach albo słowach uprzejmej, koleżeńskiej zachęty zaczął się czuć jak członek załogi. Niektórzy zauważali teraz, że jego łagodna natura i delikatny sposób bycia nie są objawami słabości. „Vivacia” coraz bardziej w niego wierzyła.

Spojrzała na niego. Czarne włosy wysunęły się z warkocza i przysłoniły mu oczy. Widok ten sprawił galionowi ból, ponieważ zobaczył w Wintrowie cień Ephrona Vestrita. Tak wyglądał późniejszy kapitan, gdy był w tym wieku. „Vivacia” odwróciła się i wyciągnęła rękę do swego małego przyjaciela.

- Podaj mi dłoń - odezwała się do niego cicho i o dziwo chłopiec jej posłuchał. Wiedziała, że nie rozwiała się jeszcze jego podejrzliwość wobec niej, ponieważ młody kapłan nie miał pewności, czy jest ona dziełem Sa, czy też nim nie jest. Teraz wszakże, gdy Wintrow wsunął świeżo zgrubiałą rękę w jej dłoń i galion zacisnął ogromne palce wokół jego paluszków, stali się nagle jednością.

Chłopiec popatrzył na miasto oczyma swego dziadka. Ephron kochał ten port i mieszkańców wyspy. Lśniące, białe iglice wież i kopuły miasta ogromnie zaskakiwały, gdy się wzięło pod uwagę niewielkie rozmiary tej osady. Najwięcej Kajmaran żyło pod zielonym okapem lasu. Ich domy były małe, zielone i niskie. Tutejsi ludzie nie uprawiali pól, nie mieli prywatnych terenów. Wszyscy bez wyjątku byli myśliwymi lub zajmowali się zbieractwem. Z miasta nie wychodziły żadne brukowane ulice, tylko kręte ścieżki odpowiednie dla pieszego ruchu i ręcznych wózków. Tubylcy wydawaliby się ludem bardzo prymitywnym, gdyby nie ich maleńka stolica na Wyspie Pazurzej. Nad tym miastem pracowali inżynierowie. W białym centrum nie postawiono więcej niż trzydzieści budynków (poza nimi jedynie mnóstwo kiosków na targowej ulicy oraz proste drewniane baraki, które stały frontem do nabrzeża i służyły kupcom), lecz każdy z nich był przykładem architektonicznego i rzeźbiarskiego cudu. Dziadek Wintrowa zawsze starał się znaleźć czas, by przespacerować się po marmurowym sercu miasta i przyjrzeć się rzeźbionym twarzom bohaterów, przedstawiającym fragmenty legend fryzom oraz łukom, po których pięły się i wiły roślinne płaskorzeźby.

- Och, Sa, widzę to dzięki tobie, te polerowane marmury... Bez ciebie i jego... och, tak, rozumiem. Przypominają mi trochę moje witraże. Światło błyszczy w nich, podświetlając pracę wykonaną przez moje ręce. W nich naprawdę pięknie gra światło...

Wintrow mówił bardzo cicho, subwokalizując dźwięki. „Vivacia” ledwie go słyszała. Jeszcze bardziej tajemnicze niż jego słowa były emocje, które u niego wyczuwała. Dzielił się nimi z nią. Zbliżali się do stanu jedności, który chłopiec najwyraźniej coraz bardziej sobie cenił. Wymyślnie rzeźbione fasady budynków nie były dla niego tylko dziełami sztuki, które należało oglądać dla przyjemności, lecz wyrażały coś więcej, coś, czego „Vivacia” nie potrafiła pojąć. Wiązały się z pojęciami statku, handlowania i kupców. Nie oznaczały zwyczajnego fizycznego piękna, lecz przejaw istnienia Sa. „Vivacia” niewiele wiedziała o Sa, więc nie do końca rozumiała Wintrowa. Radość wcielona... Najlepszy z ludzi i natura złączeni trwale w jedno... Uzasadnienie wszystkiego, co Sa tak hojnie przekazał światu. „Vivacia” czuła, jak w sercu chłopca rośnie euforia, której nie dostrzegła nigdy u żadnego przedstawiciela jego rodziny. Nagle uprzytomniła sobie, że właśnie za tym wszystkim jej młody przyjaciel tak bardzo tęskni. Kapłani nauczyli go postrzegać świat w ten sposób i obudzili w nim pragnienie kontaktu z niezmąconym pięknem i dobrem. Wintrow wierzył, że jego przeznaczeniem jest dążenie do osiągnięcia absolutnej dobroci, znalezienie jej i kultywowanie we wszystkich jej formach. Wiara w dobroć.

Vivacię” interesowała jedność z Wintrowem. Chciała go również nauczyć tego, co wiedziała. Niestety, stało się inaczej. To on ją zaczął nauczać. Sama siebie zaskoczyła, gdy odsunęła się od niego i wypuszczając jego dłonie ze swoich zerwała kontakt, którego wcześniej tak bardzo pragnęła. Musiała rozważyć kilka spraw i chyba potrzebowała do tego samotności. Owa myśl również ją zdziwiła i uświadomiła jej, jak wielki wpływ ma na nią chłopiec.

* * *

Wintrow otrzymał pozwolenie zejścia na ląd. Wiedział, że pomysł nie wyszedł ani od ojca, ani od Torga. Kyle zszedł na brzeg już kilka godzin temu i udał się na handlowe negocjacje. Wziął ze sobą Torga. A zatem czas wolny na brzegu przyznał mu zapewne pierwszy oficer Gantry. Fakt ten zaintrygował Wintrowa. Wiedział, że oficer odpowiada za wszystkich ludzi na pokładzie statku i że najważniejsze jest słowo kapitana. Poza tym sądził, że Gantry nie do końca zdaje sobie sprawę z jego istnienia. Od początku rejsu chyba ani razu nie odezwał się do niego wprost. A jednak jego nazwisko wywołano w pierwszej grupie osób, które otrzymały przepustki. Serce zabiło Wintrowowi z radości. Miał zbyt wielkie szczęście, by się zastanawiać nad całą sprawą. Odkąd dotarli do Chalced, Wintrow patrzył tęsknie na brzeg podczas każdego kotwiczenia lub dokowania statku, niestety w żadnym porcie nie wolno mu było opuścić statku.

A teraz... Myśl o stałym lądzie pod stopami, chęć obejrzenia czegoś, czego dotąd nie widział, zachwycała go i oszałamiała. Tak jak pozostali, którzy mieli szczęście trafić do pierwszej grupy, Wintrow pobiegł pod pokład, by włożyć lądowy strój, przeczesać szczotką włosy i ponownie spleść je w warkocz. W trakcie ubierania się przeżył chwilę rozterki.

Obowiązek wyposażenia chłopca w niezbędny ekwipunek powierzono Torgowi jeszcze w Mieście Wolnego Handlu. Ojciec Wintrowa nie ufał synowi, więc nie dał mu ani pieniędzy, ani czasu na zakupienie ubrań i artykułów potrzebnych podczas rejsu. Chłopiec podejrzewał, że Torg większość gotówki wydał na własne potrzeby. Wintrow otrzymał tylko dwie pary płóciennych spodni i koszule do pracy na pokładzie; wszystko wyglądało na bardzo tanie. Równie kiepski był jego zestaw wyjściowy - tkana pasiasta koszula w krzykliwych kolorach i para prostackich czarnych spodni. Ubranie nie bardzo zresztą na niego pasowało, najwyraźniej Torg nie przejmował się rozmiarem. Zwłaszcza koszula była zdecydowanie zbyt długa i za szeroka. Wobec tego Wintrow zastanowił się nad brązową szatą kapłana. Niestety, była poplamiona i zniszczona, zacerowana w wielu miejscach i obrębiona krócej, aby się nie strzępiła (potrzebne też były skrawki materiału na łaty). Poza tym chłopiec wiedział, że jeśli ją włoży, ogłosi wszystkim dokoła, że czuje się kapłanem, a nie żeglarzem. Doszedł do wniosku, że straciłby w ten sposób przychylność załogi, którą zdobył sobie w ostatnich dniach.

Kiedy włożył pasiastą koszulę i czarne spodnie, powiedział sobie, że przecież nie wypiera się swego stanu kapłańskiego; musiał po prostu dokonać praktycznego wyboru. Gdyby udał się do tego dziwnego miasta ubrany w sutannę, zostałby zapewne uznany za wędrownego kapłana i tutejsza ludność mogłaby go zbyt hojnie obdarować. W jego przypadku nieuczciwe było zarówno szukanie poklasku, jak i przyjęcie darów, ponieważ Wintrow nie przybywał do mieszkańców miasta jako kapłan, lecz jako zwyczajny marynarz. Stanowczo odsunął na bok dręczące go kłopotliwe myśli, że być może ostatnio pozwolił już sobie na zbyt wiele kompromisów i że może jego niezłomna dotąd moralność zaczęła się chwiać.

Porzucił próżne rozważania i przyłączył się do wysiadających na brzeg mężczyzn.

Było ich pięciu, łącznie z Wintrowem i Mildem. Wśród pozostałych trzech chłopiec dostrzegł Comfreya i zagapił się na niego, choć równocześnie nie miał odwagi, by spojrzeć mu w oczy. Mężczyzna nasikał przecież do kubka jego ojca. Wintrow nie wiedział, czy ten fakt go przeraża, czy też śmieszy. Gdy wszyscy pochylili się nad wiosłami, Comfrey okazał się niezwykle sympatycznie usposobiony wobec pozostałych i opowiadał jeden dowcip po drugim, chętnie rozbawiając całą grupę. Miał dziś na głowie obszarpaną czerwoną czapkę przystrojoną tanimi mosiężnymi talizmanami, a jego uśmiech obnażał braki w uzębieniu. Kiedy zauważył, że chłopiec popatruje na niego ukradkiem, mrugnął do niego i głośno spytał, czy nie zechciałby pójść z nim do lupanaru.

- Dziewczynki pewnie wezmą od ciebie połowę stawki. Z tego, co słyszałem, gustują w takich małych facetach jak ty.

Mimo zażenowania Wintrow uśmiechnął się, podczas gdy pozostali się roześmiali. Nagle pojął sens tych niezłośliwych koleżeńskich docinków.

Dopłynęli do plaży, po czym wyciągnęli łódkę ponad linię przypływu. Mieli wolne tylko do wieczora i dwóch mężczyzn już zaczęło narzekać, że najlepsze wina i kobiety można znaleźć dopiero po zachodzie słońca.

- Nie wierz im, chłopcze - pocieszył Wintrowa Comfrey. - W Rzeżusze o każdej godzinie można znaleźć zarówno jedno, jak i drugie, a ci dwaj nasi towarzysze po prostu wolą przeżywać rozkosze w ciemnościach. Jak ktoś ma taką gębę, tylko w mroku może przekonać dziwkę, by z nim poszła. Mówię ci, chodź ze mną, a dobrze się zabawisz, zanim wrócimy na statek.

- Mam kilka własnych planów na ten dzień - wymówił się Wintrow. - Chciałbym obejrzeć rzeźby we Dworze Idishi oraz fryzy na Ścianie Bohaterów.

Wszyscy mężczyźni popatrzyli na niego z zaciekawieniem, tylko Mild spytał go:

- Skąd o nich wiesz? Byłeś już w Rzeżusze?

Potrząsnął głową, czując jednocześnie onieśmielenie i dumę.

- Nie, ale statek był. „Vivacia” mi o nich opowiedziała. Podobno mój dziadek uważał, że są piękne. Chciałbym je zobaczyć na własne oczy.

Zapadło milczenie, po czym jeden z marynarzy wykonał małym palcem lewej ręki gest, który skojarzył się Wintrowowi z prośbą o ochronę Sa przed czarną magią. Znowu odezwał się Mild:

- Czy statek naprawdę posiada całą wiedzę kapitana „Vestrita”?

Wintrow lekko wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że jeśli „Vivacia” mi coś przekazuje, jest to bardzo... żywe. Mam wrażenie, że sam to wszystko przeżyłem. - Przerwał, poczuł bowiem niepokój. Uprzytomnił sobie, że wcale nie chce mówić o tych kwestiach. Więź łącząca go z „Vivacią” była zbyt prywatną sprawą. Nie, nawet bardziej niż prywatną, wręcz intymną. Znowu przez chwilę panowało nieprzyjemne milczenie. Tym razem jako pierwszy odezwał się Comfrey.

- No cóż, towarzysze, nie wiem jak wy, ale ja niezbyt często dostaję przepustkę. Wyruszam na pewną uliczkę, gdzie zarówno kwiaty, jak i kobiety pięknie rozkwitają. - Spojrzał na Milda. - Dopilnuj, żebyście obaj z Wintrowem punktualnie wrócili na łódź. Nie zamierzam was szukać.

- Nie pójdę z Wintrowem! - zaprotestował gwałtownie Mild. - Mam lepsze plany niż oglądanie ścian.

- Nie potrzebuję opiekuna - dodał Wintrow. Mówił głośno, by ich przekonać. - Nie będę próbował uciec. Dam wam słowo, że będę przy łodzi na długo przed zachodem.

Patrząc na ich zaskoczone twarze zrozumiał, że nawet się nie zastanawiali nad taką możliwością.

- No cóż, jasne, że tak - zauważył oschle Comfrey. - Na Wyspie Pazurzej nie ma gdzie uciec i Kajmaranie nie są najlepiej nastawieni do obcych. Wintrowie, wcale się nie martwiliśmy o to, że mógłbyś uciec. Po prostu Rzeżucha nie jest miejscem bezpiecznym dla samotnego żeglarza. Nie tylko dla chłopca pokładowego, ale dla każdego marynarza. Powinieneś z nim pójść, Mildzie. Ile czasu zajmie wam oglądanie ścian?

Mild wyglądał na niezmiernie nieszczęśliwego. Słowa Comfreya nie były poleceniem, bowiem starszy marynarz nie miał prawa mu rozkazywać. Wiedział wszakże, że jeśli zignoruje tę sugestię, a Wintrow wpakuje się w tarapaty...

- Poradzę sobie - nalegał. - Nie pierwszy raz jestem w obcym mieście. Wiem, jak o siebie zadbać. Stojąc i kłócąc się tracimy tylko cenny czas. Wrócę na łódź dobrze przed zachodem. Obiecuję!

- Lepiej tu bądź - oświadczył pozornie groźnym tonem Comfrey, ale Wintrow zauważył, że tamtemu poprawił się już humor. - Jak tylko skończysz oglądać tę swoją ścianę, dołącz do nas na Promenadzie Marynarzy. Bądź tam przed wyznaczoną porą. Ponieważ zaczynasz postępować jak prawdziwy żeglarz, pora żebyśmy sprawdzili, czy do nas pasujesz. - Comfrey poklepał się po wyszukanym tatuażu na ramieniu, a Wintrow wyszczerzył zęby i zdecydowanie pokiwał głową. Starszy marynarz machnął na niego ręką. - No dobra. Tak czy owak, nie spóźnij się.

Chłopiec wiedział, że jeśli coś mu się przydarzy, wszyscy zgodnie potwierdzą, że nalegał na samotną wędrówkę i nic nie mogli poradzić na jego upór. Trochę go zaniepokoiło, że tak szybko przestali go przekonywać. Gdy szli plażą, ciągle jeszcze stanowił część grupy, lecz gdy dotarli do doków handlowych, marynarze bez słowa skręcili i - niczym jedna ptasia gromada - skierowali się do nadbrzeżnych barów i lupanarów. Wintrow wahał się przez moment, obserwując ich z osobliwą tęsknotą. Śmiali się głośno, zadowoleni z pobytu w mieście, wymieniali przyjazne szturchańce i gesty niedwuznacznie sugerujące, jak spędzą popołudnie. Mild kręcił się wśród nich jak przyjazny pies i Wintrow nagle uświadomił sobie, że przyjęto go do tego bractwa całkiem niedawno i tylko dzięki temu, że jego miejsce na najniższym piętrze w załogowej hierarchii zajął on.

No cóż, nie obchodziło go to. Ani trochę. Znał się wystarczająco dobrze na ludzkich sprawach, by wiedzieć, że naturalne jest pragnienie należenia do grupy, nawet jeśli dla osiągnięcia tego celu trzeba postąpić w sposób niewłaściwy lub wbrew swoim przekonaniom. Zakazał sobie tego jednakże surowo, ponieważ znał się również wystarczająco dobrze na sprawach Sa i wiedział, że w niektórych sytuacjach mężczyzna musi dla własnego dobra odsunąć się od grupy. Cóż, powinien był ich potępić za wieczorne plany związane z dziwkami i opilstwem. Zastanawiał się chwilę, dlaczego tego nie zrobił, lecz nie potrafił znaleźć przekonywającego powodu, więc zrezygnował. Wieczorem będzie czas na przemyślenie dzisiejszych postępków. Na razie, w ciągu zaledwie kilku godzin, miał zwiedzić całe miasto.

Prowadziły go wspomnienia dziadka. Czuł się tak, jak gdyby stary kapitan szedł obok niego, ponieważ dostrzegał zmiany, które dokonały się od ostatniej wizyty Ephrona w porcie.

Z jednego ze sklepów wyszedł kupiec, aby wyregulować markizę nad koszami pełnymi owoców. Wintrow rozpoznał go i już chciał wymienić jego nazwisko, jednak ugryzł się w język i tylko posłał mężczyźnie uśmiech (przyszło mu do głowy, że brzuch sklepikarza nieco się zaokrąglił w ostatnich kilku latach). W odpowiedzi mężczyzna obrzucił chłopca piorunującym spojrzeniem, a potem zmierzył go od stóp do głów, jakby został przez niego znieważony. Wintrow uznał, że uśmiechnął się zbyt poufale i pospiesznie minął sklepikarza, kierując się do centrum miasta.

Dotarł na Plac Wodny, tam się zatrzymał i z respektem spojrzał w górę. Tu znajdowało się artezyjskie źródło, z którego Rzeżucha czerpała wodę na swoje potrzeby. Źródełko falowało w kamiennym basenie; część wody biła tworząc fontannę, część bulgotała, usiłując się wznieść z głębin. Główny basen połączono kanałami z kilkoma mniejszymi - jeden służył do prania, z drugiego czerpano wodę pitną, w jeszcze innym pojono zwierzęta. Każdy z nich ozdobiono fantazyjnymi wizerunkami, sugerującymi przeznaczenie płynącej w nim wody; nie sposób było się pomylić. Nadmiar wody odprowadzano kanałami drenażowymi, które zapewne wylewały ją do zatoki. Wśród basenów mieszkańcy uprawiali kwiaty i krzewy.

Wintrow dostrzegł na placu wiele młodych kobiet, które prały, korzystając z bezchmurnego i ciepłego popołudnia. Obok nich bawiły się małe dzieci. Chłopiec zatrzymał się i patrzył na ten ładny obrazek. Niektóre z kobiet stały w pralniczym basenie ze spódnicami omotanymi wokół ud. Okładały i tarły pranie do czysta, a potem wykręcały je. Podczas pracy śmiały się i pokrzykiwały do siebie. Młode matki siedziały na krawędzi basenu i piorąc ubrania, czujnie popatrywały na bawiące się obok dzieci. W pobliżu stały kosze z mokrą i z suchą bielizną. W całej tej scence było coś tak prostego, a równocześnie przejmującego, że Wintrowowi niemal stanęły w oczach łzy. Od opuszczenia klasztoru nie widział ludzi tak zgodnie zaangażowanych w pracę i w życie. Słońce odbijało się od wody, lśniły gładkie włosy, połyskiwała mokra skóra na rękach i nogach Kajmarek. Chłopiec przypatrywał się temu wszystkiemu zachłannie. Widok ten był prawdziwym balsamem na jego smutek.

- Zgubiłeś się?

Słysząc te słowa, szybko się odwrócił. Nie były wypowiedziane uprzejmym tonem. Podniósł wzrok i spojrzał w twarze dwóch przedstawicieli straży miejskiej. Nie miał wątpliwości co do ich wrogiego nastawienia. Ten, który przemówił, nosił brodę i miał wielką starą bliznę schodzącą od ciemnych włosów i przecinającą policzek; przypominał weterana. Drugi mężczyzna był młodszy, bardziej muskularny i wyglądał na zawodowego strażnika. Zanim Wintrow zdołał odpowiedzieć na pytanie, właśnie on się odezwał:

- Na nabrzeże idzie się tą drogą. Tam znajdziesz to, czego szukasz.

Wskazał pałką w stronę, z której przyszedł Wintrow.

- To, czego szukam...? - powtórzył obojętnie chłopiec. Spojrzał najpierw na jednego mężczyznę, potem na drugiego, uważnie studiując ich surowe oblicza i zimne oczy. Cóż zrobił, żeby zasłużyć sobie na taki ton? - Chciałem zobaczyć Fryz Bohaterów i rzeźbienia we Dworze Idishi.

- I po drodze - zauważył z przyciężkawym humorem pierwszy strażnik - pomyślałeś, że można by się zatrzymać i pogapić na młode kobiety moczące się w fontannie.

Żadna odpowiedź nie przyszła mu do głowy.

- Te fontanny są bardzo piękne... - zaczął.

- A wszyscy wiemy, jak bardzo marynarze lubują się w tym, co piękne. - Strażnik sarkastycznie położył nacisk na dwa ostatnie słowa. - Może pójdziesz sobie kupić „coś pięknego” na „deptaku dziwek”? Powiedz, że przysyła cię Kentel. Może dostanę maleńki procencik od „transakcji”.

Wzburzony Wintrow spuścił oczy.

- Nie to miałem na myśli. Naprawdę i z całą powagą powtarzam, że pragnę obejrzeć fryzy i rzeźbienia. - Kiedy żaden z mężczyzn mu nie odpowiedział, dodał obronnym tonem: - Obiecuję, że nie sprawię nikomu żadnych kłopotów. I tak muszę wrócić na statek przed zachodem słońca. Chciałem się tylko rozejrzeć po mieście.

Starszy mężczyzna gryzł wargę. Przez chwilę Wintrow sądził, że się zastanawia.

- No cóż, a my „z całą powagą” sądzimy, że powinieneś wrócić tam, gdzie twoje miejsce. Przy dokach tacy jak ty wystarczająco się „rozglądają po naszym mieście”. Ulicę dla was łatwo znaleźć. Nazywamy ją Promenadą Marynarzy. Czeka tam na ciebie wiele rozrywek. Obiecuję ci, że jeśli tam zaraz nie wrócisz, młody kolego, będziesz miał kłopoty. Z naszej strony.

Słyszał przytłumiony grzmot swego bijącego serca. Walczyły w nim wściekłość i strach.

- Idę - powiedział obcesowo.

Mimo iż gniew był silniejszy niż lęk, mijając obu mężczyzn, Wintrow nie potrafił się odwrócić do nich plecami. Skóra ścierpła mu na grzbiecie, bał się bowiem uderzenia pałką. Wyostrzył słuch, oczekując za sobą odgłosów kroków. Usłyszał coś jeszcze gorszego: szydercze parsknięcie śmiechem i cichy, drwiący komentarz młodszego mężczyzny. Nie odwrócił się, nie przyspieszył też kroku, czuł wszakże, jak mięśnie jego szyi i ramion napinają się z wściekłości. No tak - pomyślał - chodzi o ubranie. Ci mężczyźnie nie oceniają mnie, lecz moje ubranie. Nie powinienem brać sobie do serca ich zniewag. Zaczął myśleć o czymś innym, odetchnął głęboko i po pewnym czasie gniew minął.

Wintrow skręcił za kolejnym narożnikiem i ruszył następną ścieżką na wzgórze. Nie zareagował na słowa strażników, ale nie zamierzał dać się im pokonać. Naprawdę pragnął obejrzeć Dwór Idishi.

Szedł przez jakiś czas, pozbawiony duchowego przewodnictwa swego dziadka, który nigdy nie przemierzył tej trasy. Podczas wędrówki zatrzymano go dwukrotnie: raz zaczepił go młody chłopak, który chciał mu sprzedać zioła do palenia, drugi raz - wtedy trochę się zaniepokoił - kobieta, która zaproponowała mu swoje ciało. Chłopiec nigdy nie widział z tak bliska prostytutki, a ta w dodatku miała wokół ust charakterystyczne wrzody jawnie świadczące o cielesnej chorobie. Wintrow odmówił jej uprzejmie dwukrotnie, lecz gdy kobieta nie odchodziła, a tylko obniżała cenę i oferowała mu „każdy sposób, w jaki lubisz, wszystko, co sobie zamarzysz”, w końcu oświadczył jej otwarcie: „Nie mam ochoty korzystać z twojego ciała ani też zarazić się twoją chorobą”. Szczere słowa zabrzmiały okrutnie. Chciał nawet przeprosić kobietę, ale ta nie dała mu czasu, tylko opluła go, a następnie się odwróciła i uciekła jak szalona. Szedł dalej, czuł jednak, że prostytutka przeraziła go bardziej niż miejscy strażnicy.

W końcu dotarł do centrum. Tutaj ulice były brukowane, a na każdym budynku znajdował się szyld bądź ozdoba świadcząca o przeznaczeniu budowli. Chłopiec uprzytomnił sobie, że nie są to domy mieszkalne, lecz miejsca działalności publicznej Rzeżuchy: sądy, budynki administracyjne, ośrodki handlowe. Kroczył powoli, przyglądając się budowlom. Często przystawał i cofał w najbliższą uliczkę, by obejrzeć dany budynek ze wszystkich stron. Najbardziej zadziwiły go kamienne łuki, nigdy bowiem takich nie widział.

Doszedł do małej świątyni Odavy, boga-węża. Budowla miała typowe dla tej sekty tradycyjne, zaokrąglone drzwi i okna. Wintrow nigdy nie interesował się tym szczególnym odłamem religijnym i nigdy nie spotkał żadnego wyznawcy Odavy, który przyznałby, że wężowe bóstwo to tylko inna strona wieloaspektowego oblicza Sa. Niemniej widok pięknej budowli przypomniał chłopcu o boskich sprawach i o wielu drogach, które prowadzą ludzi do Niego. Kamienie świątyni były tak pięknie obrobione, że gdy Wintrow dotknął dłonią ściany, niemal nie wyczuł spoin. Stał przed budowlą przez jakiś czas i tak jak go nauczono muskał ścianę, by poczuć konstrukcję i siłę budynku. Odkrył potężną jedność, prawie organiczną w swej harmonii. Zdziwiony potrząsnął głową, ledwie zauważając grupę mężczyzn w białych sutannach przepasanych zielonymi bądź szarymi szarfami. Wynurzyli się ze znajdujących się za chłopcem drzwi i teraz obchodzili go, przypatrując mu się z zakłopotaniem.

Po pewnym czasie Wintrow otrząsnął się z zadumy i stwierdził, że popołudnie mijało mu szybciej, niż się spodziewał. Zatrzymał jakąś starszą kobietę, by ją uprzejmie spytać o drogę do Dworu Idishi. Matrona cofnęła się kilka kroków, potem pogardliwym ruchem ręki wskazała chłopcu ogólny kierunek. Wintrow podziękował jej i pospieszył dalej.

Po ulicach w tej części miasta chodziło wielu pieszych. Mnóstwo razy chłopiec dostrzegał, że przechodnie patrzą na niego dość dziwnie. Podejrzewał, że z powodu stroju wygląda na obcego. Uśmiechał się i kiwał głową, jednakże szedł coraz szybciej, zbyt bowiem trapił go upływający czas, by mógł sobie pozwolić na bardziej towarzyskie zachowanie.

Dwór Idishi usytuowano we wspaniałym punkcie - w zagłębieniu stoku wzgórza wyglądał jak obramowany. Chłopiec przyjrzał mu się z góry. Zielony las za budowlą uwydatniał połyskującą biel jej kolumn i kopuły. Na widok kontrastu bujnego i przypadkowego życia roślinnego oraz precyzyjnych linii budynku Wintrow stracił oddech. Przez chwilę stał osłupiały. Pragnął na zawsze zapamiętać ten obraz. Do dworku wchodzili i wychodzili z niego ludzie, przeważnie ubrani w pięknie drapowane szaty w chłodnych odcieniach błękitu i zieleni. Chłopiec pomyślał, że nie sposób byłoby wymyślić rozkoszniejszego widowiska. By obejrzeć je na spokojnie, zrobił kilka głębokich wdechów i zaczął się przygotowywać do pełnej koncentracji.

Niestety, w tym momencie na jego ramię spadła czyjaś ciężka ręka.

- Nasz mały marynarzyk znowu się zgubił - oświadczył młodszy z miejskich strażników. Kiedy chłopiec usiłował obrócić głowę w stronę mężczyzny, dostał szturchańca, po którym wylądował na brukowej nawierzchni. Starszy strażnik spojrzał na niego i potrząsnął głową, nieomal z żalem.

- Zdaje mi się, że tym razem będziemy musieli go odprowadzić tam, gdzie jego miejsce - zauważył, kiedy młodszy podszedł do Wintrowa. Stary mówił spokojnym tonem, który zmroził chłopcu serce. Obok nich zatrzymało się trzech gapiów, patrząc na całą scenkę lodowatym wzrokiem. Żaden z nich nie odezwał się ani nie próbował się wtrącać. Kiedy Wintrow spojrzał na nich błagalnie, szukając pomocy, w ich oczach dostrzegł jedynie niewinne zaciekawienie dalszym przebiegiem wypadków.

Zdołał się szybko podnieść i natychmiast zaczął się wycofywać.

- Nie wyrządziłem nikomu krzywdy - zaprotestował. - Po prostu chciałem obejrzeć Dwór Idishi. Mój dziadek go widział i...

- Nie zapraszaliśmy do siebie szczurów nabrzeża. Nie życzymy sobie, by chodzili naszymi ulicami i gapili się na naszych mieszkańców. Tutaj, w Rzeżusze, nie ma dla was miejsca. - Starszy mężczyzna mówił tak cicho, że chłopiec ledwie go słyszał. Starał się uciec, lecz młodszy strażnik jednym ruchem chwycił go za kołnierz i trzymał mocno, na wpół dławiąc swoją ofiarę, a potem nią potrząsając. Oszołomiony Wintrow poczuł, że muskularny mężczyzna podnosi go z ziemi i rzuca przed siebie. Ponownie upadł i potoczył się kilka metrów. Któryś z nierównych kamieni brukowych ukłuł go w żebra. Obmacał się i stwierdził, że wszystkie kości ma całe. Wstał prawie natychmiast, nie dość jednak szybko, by uprzedzić ruch młodszego strażnika, który ponownie chwycił go i potrząsnął, a później rzucił nim w stronę nabrzeża.

Tym razem uderzył się o narożnik budynku. Pozdzierał sobie skórę na ramieniu, ale utrzymał się na nogach. Zataczając się przebiegł kilka kroków, uciekając przed nieubłaganym, uśmiechniętym strażnikiem. Starszy szedł za nimi niemal bez pośpiechu, nadal cicho strofując niemile widzianego przybysza. Wintrow odniósł wrażenie, że mężczyzna nie mówi do niego, lecz do swojej widowni - współmieszkańców, którzy stali i obserwowali, jak ich strażnicy wykonują swe obowiązki.

- Nie mamy nic przeciwko marynarzom, póki trzymają się nabrzeża. Próbowaliśmy być dla ciebie mili, chłopcze, ponieważ jesteś jeszcze dzieciakiem. Gdybyś od razu się udał na Promenadę Marynarzy, byłbyś zadowolony, jestem tego pewien. Oszczędziłbyś nam wszystkim wiele wysiłku, a sobie sińców. Zresztą i tak w końcu tam wrócisz.

Spokojne uzasadnienie wypowiedziane cichym głosem przeraziło Wintrowa równie mocno jak sprawnie zadawane szturchańce młodszego strażnika. Mężczyzna ten był szybki jak wąż. Ciągle chwytał chłopca za kołnierz. Tym razem pchnął go mocniej. Wintrow wpadł na kamienny mur. Poczuł uderzenie w głowę i na chwilę otoczyła go ciemność. Na wargę spłynęła mu strużka krwi.

- Nie jestem marynarzem - zdradził się - ale duchownym. Kapłanem Sa.

Młody strażnik roześmiał się. Starszy potrząsnął głową, udając, że żal mu młodzieńca.

- Oho! Jesteś zatem nie tylko nabrzeżnym mętem, lecz także heretykiem. Nie słyszałeś, że wyznawcy Odavy nienawidzą tych, którzy uważają ich boga za kogoś pomniejszego w stosunku do własnego bóstwa? Już miałem powiedzieć Flavowi, żeby przestał tobą pomiatać, ale widzę, że dodatkowe kilka ciosów może przyspieszyć twoje oświecenie.

Młodszy strażnik znowu go złapał za kołnierz i pociągnięciem postawił na równe nogi. Wintrow poczuł prawdziwy lęk. W panice przesunął głowę przez zbyt szeroki kołnierz i pomagając sobie ramionami, zaczął się uwalniać z marynarskiej koszuli. Dosłownie wypadł z niej, gdy strażnik jeszcze mocniej pociągnął za kołnierz. Strach przyspieszył ruchy chłopca, kiedy rzucił się do ucieczki. Usłyszał jeszcze, że gapie wybuchają śmiechem i przez moment zobaczył zaskoczoną twarz młodszego strażnika oraz uśmiech starszego. Ich głośny rechot i krzyki ścigały Wintrowa jeszcze przez długi czas, ale nadal uciekał, biegnąc na oślep. Po drodze omiótł obojętnym spojrzeniem uroczy przykład pracy architektów i kamieniarzy, który wcześniej tak go zafascynował. Biegł na statek, ponieważ statek oznaczał dla niego bezpieczeństwo. Szerokie, proste ulice, które w pierwszej chwili wydawały mu się takie otwarte i zapraszające, teraz obnażały jedynie jego strach i paniczną chęć ucieczki. Omijał przechodniów. Wzdrygali się na jego widok, potem patrzyli za nim z zaciekawieniem. Biegł bez koszuli, skręcał za każdy dostrzeżony róg i bał się spojrzeć za siebie, by nie okazało się, że nadal jest ścigany.

Kiedy ulice stały się węższe i zaczęły się wić wśród drewnianych magazynów oraz zrujnowanych gospod i lupanarów, zwolnił bieg do chwiejnego kroku. Ostrożnie rozejrzał się wokół siebie. Warsztat tatuażysty. Sklep z tanimi artykułami gospodarstwa domowego. Tawerna. Za nią druga. Wintrow doszedł do jakiejś alejki i ruszył nią, nie dbając o to, że depcze w śmieciach. W połowie alei oparł się o framugę drzwi i przez chwilę łapał oddech. Plecy i ramię paliły go w miejscach, gdzie kamienie zdarły mu skórę. Lekko dotknął ust; zaczynały już puchnąć. Na głowie utworzył się wielki guz. Przez przerażającą sekundę zastanowił się, jak bardzo strażnik chciał go pobić. Czy chciał mu roztrzaskać czaszkę? Czy rzucałby nim tak długo, aż chłopiec by umarł? Wintrow słyszał o marynarzach i innych przybyszach, których miejska straż pobiła, nawet w Mieście Wolnego Handlu. Czy tak właśnie do tego dochodziło? Zawsze sądził, że takie nieprzyjemne sytuacje mogą się przydarzyć jedynie osobom pijanym, źle wychowanym lub po prostu agresywnym.

Niestety, dziś zdarzyła się jemu. Dlaczego? Ponieważ byłem ubrany jak marynarz, odpowiedział sobie cicho. Przez kolejną okropną chwilę rozważał, czy nie była to kara od Sa za zdjęcie kapłańskiej sutanny. Wyparł się swego boga i ten się na nim zemścił? Nie, nie. Wintrow odrzucił tę niegodną myśl. Tylko dzieci i przesądni dorośli uważali Sa za wielką, mściwą istotę, zamiast za boga wszystkich ludzi. Nie, nie, nie tego miał się nauczyć z tej przygody. W takim razie czego? Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, zapragnął się oddać swojskiemu ćwiczeniu umysłowemu. Wiedział, że każde przeżycie - nawet najstraszniejsze - wzbogaca zasób ludzkich doświadczeń. A człowiek potrafi wiele znieść, musi wszakże uznać i uwierzyć, że świat nie jest niczym więcej niż tylko chaotycznym zbiorem nieszczęśliwych lub okrutnych zdarzeń, które łatwo mogłyby pokonać ludzkiego ducha.

Wintrowowi lżej się teraz oddychało, jedynie usta i gardło miał wyschnięte, nie był jednak jeszcze gotów poszukać wody. Przełknął ślinę, starając się zapomnieć o pragnieniu, dla uspokojenia głęboko zaczerpnął oddechu i ponownie się zastanowił, jaką naukę powinien wyciągnąć z dzisiejszego dnia. Usiłował nie sugerować się negatywnymi emocjami czy myślami. Czego zatem miał się nauczyć? Co powinien zapamiętać?

Myśl, która pojawiła się w odpowiedzi, wstrząsnęła nim. Nagle, niezwykle wyraźnie chłopiec dostrzegł własną naiwność. Patrzył dotąd na piękne miasta i sądził, że jego mieszkańców także cechuje duchowe piękno. Przyszedł tu, oczekując przyjaznego powitania i zawiódł się. Tak mocno wierzył w dobroć tych ludzi (jako kapłan Sa wierzył w dobroć każdego człowieka), że ignorował wszelkie ostrzeżenia. A przecież jego towarzysze mówili mu o nieuprzejmości mieszkańców Rzeżuchy, a potem otrzymał jeszcze kilka przestróg: pierwsze objawy wrogości miejskich strażników, niemiłe spojrzenia przechodniów... Tak, tak, Wintrow zachował się jak przesadnie ufne dziecko, które zbliża się do psa, mimo iż ten na nie warczy. Chłopiec sam był sobie winien, że został pogryziony.

Poczuł nagle falę rozpaczy, straszliwszą niż kiedykolwiek. Zupełnie nie był na nią przygotowany i niemal go przytłoczyła. Pomyślał, że znalazł się w beznadziejnej sytuacji. Nigdy nie wróci do swojego klasztoru, nigdy nie wróci do spokojnego, wypełnionego medytacją życia, za którym tak bardzo tęsknił. Stanie się pesymistą i - tak, jak wiele spotkanych osób - będzie uważał, że wszyscy są jego wrogami, a przyjaźń czy miłość to uczucia absolutnie interesowne. Często słyszał, jak ludzie wyśmiewają się z ideałów Sa i nie wierzą, że człowiek to istota dobra i piękna. Gdyby młody strażnik był dobry, spytał siebie z goryczą Wintrow, czyż odczuwałby tak wielką przyjemność, dręcząc kogoś? A gdzież znaleźć piękno w kobiecie z owrzodzonymi ustami, która chciała zaciągnąć go do łóżka dla jego pieniędzy? Chłopiec poczuł się nagle młody i głupi, łatwowierny w najgorszy z możliwych sposób. Głupiec! Śmieszny głupiec! Ból tej „rany” był równie rzeczywisty jak jego sińce; serce ciążyło mu w piersi. Zacisnął oczy, myśląc, że chciałby się znaleźć gdzieś indziej, być kimś innym i nie odczuwać w ten sposób.

Po chwili otworzył oczy i wstał. Najgorsze, że musiał jak najszybciej wrócić na statek, a przecież dzisiejsze przeżycie byłoby wystarczająco nieprzyjemne, nawet gdyby Wintrow miał przed sobą perspektywę powrotu do bezpiecznego i spokojnego klasztoru. A co go czekało? Głupawe sprzeczki na pokładzie „Vivacii”, radosna brutalność Torga i lekceważenie ze strony ojca. Nie był przekonany, czy jego serce zniesie to wszystko. Jakie wszakże miał wyjście? Ukryć się w Rzeżusze i pozostać tu jako pogardzany i pozbawiony środków do życia włóczęga? Westchnął ciężko, ale poczuł tylko jeszcze większy smutek. Brodząc w miękkich śmieciach, dotarł do końca alei, tam spojrzał na zachodzące słońce. Wcześniej czas tak szybko upływał, teraz Wintrowowi pozostało go zbyt wiele. Zdecydował się odnaleźć pozostałych członków załogi „Vivacii”. Nie wiedział, co innego mógłby zobaczyć albo zrobić w tym mieście.

Szedł powoli ulicą, ignorując uśmieszki osób, które spostrzegły jego brak koszuli oraz świeże siniaki i zadrapania. Po drodze spotkał grupę marynarzy, najwyraźniej część załogi innego statku. Mężczyźni wesoło spędzali wolny czas. Wszyscy nosili na głowach chustki, które kiedyś były koloru białego; z przodu znajdował się wizerunek czarnego ptaka. Marynarze śmiali się i wykrzykiwali do siebie żartobliwe zniewagi. Cała grupa przechodziła właśnie z lupanaru do tawerny. Nagle dostrzegli Wintrowa.

- Och, jaki biedny chłopiec! - zawołał jeden, udając współczucie. - Odrzuciły cię, prawda? I w dodatku zatrzymały koszulę?

Cała grupa rubasznie zaśmiała się z żartu. Wintrow nie reagując, poszedł dalej.

Gdy skręcił za róg, nagle poczuł pewność, że znalazł się na Promenadzie Marynarzy. Ulica ta była nie tylko „deptakiem dziwek”, ponieważ oprócz szyldu przedstawiającego nagą kobietę przepasaną szarfą, którą zwiewał z niej wiatr, Wintrow zauważył także znak sugestywnie kierujący do portowych tawern. Niektóre szyldy wprost wskazywały na specjalności pracownic danego domu publicznego. Rysunki wykonano z myślą o niepiśmiennych marynarzach.

Na chodniku, tuż przy ulicy znajdował się kiosk z tańszymi przyjemnościami. W jednym sprzedawano przynoszące szczęście talizmany, magiczne eliksiry i amulety, takie jak suszone czepki chroniące człowieka przed zatonięciem, kawałki rogu zapewniające męskość, czarodziejskie olejki, które uspokajały sztorm. Wintrow minął kiosk. Kiwał głową z politowaniem, myśląc o naiwniakach kupujących tego typu towary. Dalej, w dole ulicy na ogrodzonym placyku poskramiacz dzikich zwierząt proponował przechodniom okazję zapasów z jego niedźwiedziem. Wygraną stanowiła sakiewka ze złotem. Nawet w kagańcu i ze spiłowanymi pazurami bestia wyglądała straszliwie. Krótki łańcuch pętał jej zadnie łapy, cięższy łańcuch łączył szyję zwierzęcia z ręką właściciela. Niedźwiedź stale się wiercił; niespokojna, niecierpliwa góra mięsa. Małe oczka popatrywały po tłumie. Wintrow zastanowił się, jakiego idiotę można namówić, by przyjął takie wyzwanie. Nagle poczuł, jak zamiera mu serce w piersi, dostrzegł bowiem Comfreya, który opierając się na ramieniu jednego z towarzyszy, rozmawiał z poskramiaczem. Mały tłumek widzów, przeważnie marynarzy, w podnieceniu stawiał zakłady.

Chłopca kusiło, aby ruszyć dalej i poszukać Milda, w chwilę później jednakże zauważył go wśród zakładających się. Westchnąwszy, podszedł do przyjaciela. Mild rozpoznał go z radosnym uśmiechem.

- Hej, Wintrow, masz szczęście. Comfrey zamierza się siłować z niedźwiedziem. Postaw pieniądze, a możesz je podwoić. - Przysunął się do chłopca. - Sprawa jest pewna. Właśnie widzieliśmy, jak jeden człowiek wygrał. Trzeba tylko wskoczyć misiowi na grzbiet, a zwierzak z miejsca się podda. Poskramiacz nie chciał już męczyć bestii, lecz Comfrey nalegał.

Mild nagle wytrzeszczył oczy na Wintrowa:

- Hej, a co się stało z twoją koszulą?

- Straciłem ją w walce z przedstawicielami straży miejskiej. - Wintrow niemal obrócił te słowa w żart. Poczuł się trochę zraniony, widząc, jak łatwo Mild zaakceptował jego stwierdzenie, zrozumiał to jednak, gdy poczuł zapach alkoholu. W chwilę później zobaczył, że młodziutki marynarz żuje coś w ustach. Cindin! Sądząc po rozbieganym wzroku, chłopiec był mocno odurzony. Wintrow poczuł się niepewnie, patrząc na niego. Narkotyku nie wolno było używać na pokładzie statku, więc jeśli Mild wróci nawet lekko upojony, może mieć problemy. Wiedział, że ludzie po cindinie stają się nagle wielkimi optymistami i postępują bardzo nieroztropnie. Pomyślał, że powinien przyjacielowi coś powiedzieć, dać mu jakąś przestrogę, nie potrafił wszakże znaleźć właściwych słów. - Chciałem tylko zawiadomić, że poczekam na was przy łodzi. Skończyłem zwiedzać i kieruję się teraz na nabrzeże.

- Nie, nie idź! - Mild chwycił go za ramię. - Zostań i popatrz na walkę. Będzie mi przykro, jeśli nie zostaniesz. Jesteś pewny, że nie chcesz postawić kilku monet? Mamy przewagę. Niedźwiedź jest zmęczony. Musi być zmęczony. Siłował się już z pół tuzina razy.

- Mówisz, że poprzedni mężczyzna wygrał? - spytał Wintrow. Ciekawość zwyciężyła.

- Tak, zgadza się. Wskoczył niedźwiedziowi na plecy, a wtedy bestia zgięła się jak senny kot. Poskramiacz zrobił naprawdę nachmurzoną minę, gdy musiał wręczyć mężczyźnie sakiewkę. - Mild wziął go pod rękę. - Postawiłem ostatnie pięć miedziaków, a Comfrey jeszcze więcej. Sporo zarobił dzisiaj w karty. - Znowu spojrzał na Wintrowa. - Jesteś pewien, że nie możesz nic postawić? Cała załoga stawia na Comfreya.

- Nie mam własnych pieniędzy, nie mam nawet koszuli - zauważył Wintrow.

- Tak, zgadza się. Nic nie szkodzi, no... patrz, idzie!

Uśmiechając się i machając do zebranych towarzyszy, Comfrey wszedł na prowizoryczny ring. Gdy tylko przekroczył linę, niedźwiedź stanął na tylnych łapach. Z powodu kajdanów szedł ku mężczyźnie powoli i małymi kroczkami. Marynarz poruszył się, potem nagle odskoczył, przemknął się obok niedźwiedzia i stanął za jego plecami.

Niestety, nie zdążył wskoczyć zwierzęciu na grzbiet. Wytrenowanym sto razy ruchem, bestia odwróciła się i powaliła Comfreya. Potężne przednie łapy okazały się znacznie dłuższe i szybsze, niż Wintrow przypuszczał. Cios powalił marynarza twarzą do ziemi.

- Wstawaj! - krzyczeli jego towarzysze, a Wintrow wraz z nimi. Niedźwiedź kontynuował niespokojny, ruchliwy taniec. Opadł znowu na wszystkie cztery łapy. Comfrey podniósł twarz z brudnego podłoża. Krew ciekła mu z nosa, ale najwyraźniej zachęciły go okrzyki kolegów. W jednej chwili stanął i rzucił się na niedźwiedzia.

Wielkie stworzenie znowu stanęło dęba, wysokie i masywne niczym ściana. Jedną otwartą łapą musnęło od niechcenia głowę mężczyzny. Marynarz spadł tym razem na plecy, głową w błoto. Wintrow wzdrygnął się i jęknąwszy odwrócił wzrok.

- Koniec - oświadczył Mildowi. - Lepiej zabierzmy go z powrotem na statek.

- Nie, nie, on wstanie, na pewno. Dalej, Comfreyu, to tylko duży, stary, głupi niedźwiedź. Wstawaj, człowieku, wstawaj! - Pozostali marynarze z „Vivacii” przyłączyli się do jego krzyków.

Wintrow wychwycił w tłumie chrapliwy głos Torga. Widocznie kapitan odprawił go, by się zabawił. Chłopiec pomyślał, że oficer z pewnością wymyśli jakąś dowcipną odżywkę na temat jego utraconej koszuli. Pożałował, że w ogóle opuszczał statek. Ten dzień był jednym długim pasmem nieszczęść.

- Wracam na łódź - powiedział znowu do Milda, ten jednak nie zwrócił na jego słowa uwagi, tylko chwycił go mocniej za ramię.

- Popatrz, wstaje, mówiłem, że wstanie. Jest na to sposób, Comfreyu, dalej, człowieku, potrafisz pokonać tego misia!

Wintrow wątpił, że Comfrey słyszy słowa Milda. Starszy marynarz wyglądał na oszołomionego i prawdopodobnie instynktownie chciał wstać i uciec. Jednak w chwili, gdy się dźwignął, zwierzę znowu się na niego rzuciło, tym razem chwytając w kurczowy uścisk. Scenka wyglądała zabawnie, lecz mężczyzna tak krzyczał, że Wintrow zaczął się obawiać o stan jego żeber.

- A więc się poddajesz? - krzyknął właściciel niedźwiedzia do Comfreya, który gwałtownie skinął głową, nie miał bowiem tyle siły, aby odpowiedzieć. - Puść go, Sunshine. Puść go! - rozkazał niedźwiedziowi, który puścił Comfreya i poczłapał do narożnika ringu. Posłusznie usiadł w rogu i kiwał głową w kagańcu, jak gdyby łaskawie przyjmował wiwaty tłumu.

Tyle że nikt nie wiwatował.

- Postawiłem na tego faceta wszystkie moje pieniądze! - wrzasnął jeden z marynarzy, po czym wymamrotał raczej niezwiązany z aktualną walką komentarz na temat męskości Comfreya.

- To nieuczciwe! - dodał inny.

Co do tej kwestii najwyraźniej wszyscy zakładający się byli jednomyślni, chociaż Wintrow zauważył, że żaden z mężczyzn nie potrafił uzasadnić swego zdania. Podszedł do Comfreya i pomógł mu stanąć na nogi, bowiem Mild i pozostali zajmowali się tylko własną finansową klęską.

- Comfrey, ty tępy ośle! - zawołał z przeciwnej strony ringu Torg. - Nie umiesz nawet pokonać spętanego niedźwiedzia.

Kilka kwaśnych uwag potwierdziło ogólną opinię. Nie tylko członkowie załogi „Vivacii” postawili na ich marynarza i przegrali.

Comfrey stał, kaszląc, potem pochylił się i wypluł mnóstwo krwi. Dopiero teraz rozpoznał Wintrowa.

- Prawie go miałem - wysapał. - Byłem cholernie blisko. Straciłem wszystko, co wcześniej wygrałem. Teraz jestem spłukany. Cholera! Gdybym tylko był trochę szybszy. - Znowu zakaszlał, potem czknął pijacko. - Prawie wygrałem.

- Nie sądzę - oświadczył cicho Wintrow, bardziej do siebie niż do Comfreya. Niestety, mężczyzna go usłyszał.

- Nie, naprawdę, prawie go miałem, chłopcze. Gdybym był trochę mniejszy, trochę szybszy, wszyscy wrócilibyśmy na statek z pełnymi kieszeniami. - Grzbietem ręki otarł krew z twarzy.

- Nie sądzę - powtórzył Wintrow. Dla pocieszenia dodał: - Myślę, że walka została ustawiona. Mężczyzna, który wygrał, pewnie był w zmowie z człowiekiem od niedźwiedzia. Pokazali wam sposób, w jaki podobno można pokonać zwierzę, tyle że wcześniej kazali mu się poddać. Kiedy zacząłeś walczyć, niedźwiedź wiedział, że również spróbujesz mu wskoczyć na grzbiet i powstrzymał cię. Nie powinieneś mieć do siebie pretensji, Comfreyu, ponieważ przegrałeś nie z powodu swojej słabości. To był podstęp. A teraz wracajmy na statek. - Otoczył marynarza ramieniem, by pomóc mu iść.

Jednakże Comfrey obcesowo się od niego odwrócił.

- Hej, ty! Ty, właścicielu niedźwiedzia! Oszukałeś nas. Okradłeś mnie i moich przyjaciół. - Zapanowało wstrząsające milczenie, a wtedy marynarz dodał: - Oddaj mi z powrotem moje pieniądze!

Poskramiacz niedźwiedzia zebrał już swoją wygraną i właśnie zamierzał odejść. Nie udzielił odpowiedzi, podniósł tylko łańcuch zwierzęcia. Mimo krzyków Comfreya, odszedłby, lecz kilku marynarzy z innego statku zagrodziło mu drogę.

- To prawda? - spytał jeden z nich. - Oszukiwałeś? Czy walka była ustawiona?

Poskramiacz popatrzył wokół po twarzach rozzłoszczonych widzów.

- Oczywiście że nie! - zadrwił. - Jak mógłbym ustawić tę walkę? Widzieliście mężczyznę i widzieliście zwierzę! Byli sami na ringu. A wasz marynarz zapłacił, by się posiłować z niedźwiedziem i przegrał. Tak to wygląda i już!

W pewnym sensie właściciel bestii powiedział prawdę i Wintrow sądził, że marynarze niechętnie się z nim zgodzą. Nie wziął wszakże pod uwagę, jak dużo wypili i ile stracili pieniędzy. W takiej sytuacji proste słowa poskramiacza zaprzeczającego oszustwu nie zdołały ich uspokoić. Jeden z widzów, bystrzejszy od innych, spytał nagle:

- No, a gdzie poszedł ten człowiek, który wcześniej wygrał? Czy to aby nie był twój przyjaciel? Może niedźwiedź go zna?

- Skąd mam wiedzieć, dokąd poszedł jakiś marynarz? - odpalił właściciel niedźwiedzia. - Pewnie wydaje pieniądze, które ode mnie wygrał. - Przez chwilę niepewnie rozglądał się po tłumie, jak gdyby kogoś szukał.

- No cóż, ja też uważam, że kazałeś się wtedy niedźwiedziowi poddać - oznajmił któryś z widzów gniewnym tonem. Wintrow wiedział, że taka właśnie jest prawda.

- To nie były uczciwe zapasy. Oddaj mi pieniądze - oznajmił następny marynarz i tym razem reszta tłumu natychmiast podchwyciła to oświadczenie. Właściciel niedźwiedzia znowu szukał kogoś w tłumie, nie znalazł tam jednakże żadnych sprzymierzeńców.

- Hej, ty. Kazaliśmy, żebyś nam oddał pieniądze! - zauważył Torg. Podszedł dumnym krokiem do poskramiacza. - Comfrey to mój towarzysz ze statku. Sądzisz, że będziemy stać bezczynnie i patrzeć, jak ktoś go bije? A może sądzisz, że pozwolimy ci wyłudzać nasze ciężko zarobione monety? Przez ciebie nasz człowiek czuje się paskudnie i, na jądra Sa, nie zamierzamy tego dłużej tolerować! - Tak jak wielu tyranów, Torg umiał przekonywać swoich ludzi. Rozejrzał się po obserwujących go widzach, a następnie odwrócił się ponownie do właściciela niedźwiedzia i znacząco pokiwał głową. - Myślisz, że nie potrafimy ci odebrać złota, jeśli nie zechcesz oddać go dobrowolnie? - Inne osoby z tłumu zagrzmiały jednomyślnie.

Poskramiacz miał w tej chwili zbyt wielu wrogów i zdawał sobie z tego sprawę. Wintrow był pewny, że mężczyzna spróbuje jakiegoś kompromisu.

- Powiem wam coś - oznajmił nagle. - Nikogo nie oszukaliśmy, ani ja, ani mój niedźwiedź i większość z was na pewno świetnie o tym wie. Jestem uczciwym człowiekiem i dlatego mam dla was propozycję. Pozwolę jednemu z was walczyć z niedźwiedziem za darmo. Jeśli wasz człowiek wygra, spłacę poprzednie zobowiązania. Jeśli przegra, zatrzymam pieniądze. Przyznajcie, że uczciwie stawiam sprawę. Daję wam darmową szansę odegrania się. - Po krótkiej przerwie wśród tłumu dały się słyszeć pomruki zgody. Wintrow zastanowił się, jaki głupiec zdecyduje się na zapasy z potężnym niedźwiedziem.

- Wintrow, ty staniesz przeciwko niemu - rzucił Comfrey i szturchnięciem wypchnął chłopca do przodu. - Jesteś mały i zwinny. Musisz tylko zajść misia od tyłu i wskoczyć mu na grzbiet.

- Nie. Dziękuję, ale nie. - Chłopiec natychmiast cofnął się z powrotem w tłum. Jednak inni widzowie przypadkowo usłyszeli słowa Comfreya.

- Tak. Niech spróbuje chłopak pokładowy - podjął jakiś obcy marynarz. - Jest mały i szybki. Założę się, że potrafi pokonać niedźwiedzia i odzyska dla nas pieniądze.

- Nie! - Wintrow powtórzył głośniej, jednak pozostali go zakrzyczeli. Nie tylko jego towarzysze z „Vivacii” zaakceptowali propozycję Comfreya, lecz także wszyscy inni.

Torg podszedł do niego i zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Od oficera pachniało piwem.

- A zatem - powiedział szyderczo - sądzisz, że zdołasz wygrać dla nas pieniądze? Jakoś w to wątpię. Ale cóż, próbuj chłopcze, próbuj. - Chwycił Wintrowa za ramię i pociągnął ku ringowi. - Nasz chłopiec pokładowy postanowił spróbować.

- Nie - syknął na niego Wintrow. - Nie chcę.

Torg zmarszczył brwi.

- Po prostu zajdziesz go od tyłu i wskoczysz mu na plecy - objaśnił powoli i cierpliwie. - Takiej małej, chudej łasicy jak ty nie powinno to sprawić kłopotu.

- Nie, nie zrobię tego! - oświadczył Wintrow głośno. Jego słowa powitał chór rubasznych śmiechów, a twarz Torga pociemniała z zażenowania i wściekłości.

- Ależ zrobisz - oznajmił.

- Chłopak się boi. Po prostu brakuje mu odwagi - Wintrow usłyszał wyraźnie czyjeś słowa.

Poskramiacz wprowadził niedźwiedzia na ring.

- No więc jak? - spytał. - Wasz chłopak zamierza walczyć czy nie?

- Nie! - wrzasnął Wintrow, ale Torg ogłosił stanowczym tonem:

- Zamierza. Muszę tylko z nim chwilę porozmawiać. - Oficer obrócił się do chłopca. - Słuchaj, ty - syknął do niego. - Zawstydzasz nas wszystkich. Zawstydzasz swój statek! Właź tam i odzyskaj nasze pieniądze.

Potrząsnął głową.

- Chcesz odzyskać pieniądze, wejdź tam sam. Nie jestem aż tak głupi, żeby się rzucać na taką bestię. Nawet jeśli uda mi się wskoczyć mu na grzbiet, jaką mam gwarancję, że zwierzę się podda? Mimo iż postąpił tak wcześniej...

- Ja chcę się zmierzyć z misiem! - zgłosił się na ochotnika Mild. Jego oczy płonęły i chłopak wyraźnie rwał się do walki.

- Nie - sprzeciwił się Wintrow. - Nie rób tego, Mildzie. To głupota. Gdybyś nie był otumaniony cindinem, sam byś o tym wiedział. Jeśli Torg chce pieniędzy, niech sam się siłuje z niedźwiedziem.

- Jestem na to zbyt pijany - przyznał się wesoło Torg. - Zrób to, Wintrowie. Pokaż nam, czy starczy ci śmiałości. Udowodnij, że jesteś mężczyzną.

Wintrow spojrzał na niedźwiedzia. Walka z nim była głupotą. Wiedział, że to głupota. Czy musiał cokolwiek udowadniać Torgowi albo komuś innemu?

- Nie. - Wypowiedział to słowo głośno i kategorycznie. - Nie zamierzam się z nim siłować.

- Chłopak nie chce walczyć, a ja nie zamierzam stać tu przez cały dzień. Pieniądze są moje, panowie. - Właściciel niedźwiedzia powoli wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

Ktoś w tłumie rzucił niepochlebną uwagę pod adresem całej załogi „Vivacii”.

- Hej, ależ ja chcę walczyć. - Znowu Mild z uśmiechem zaoferował swoje usługi.

- Nie rób tego, Mildzie! - błagał go Wintrow.

- No, nie boję się. I ktoś musi się odegrać. - Niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. - Nie możecie stąd wypłynąć z przekonaniem, że członkom załogi „Vivacii” brakuje ikry.

- Nie rób tego, Mildzie! Niedźwiedź cię skrzywdzi.

Torg dziko potrząsnął ramieniem Wintrowa.

- Zamknij się! - wybełkotał. - Zamknij się! - powtórzył wyraźniej. - Nie bój się, Mildzie! - krzyknął, po czym zwrócił się ponownie do Wintrowa. - Mild chce to zrobić, więc się nie wtrącaj. No chyba że się zdecydowałeś? Szybko, który z was? Jeden z was musi odebrać nasze pieniądze. Jesteśmy już prawie spóźnieni.

Wintrow potrząsnął głową. Nie rozumiał, dlaczego on lub Mild mają się siłować z bestią, by odebrać pieniądze innych mężczyzn w nieuczciwej walce. Niedorzeczne! Rozejrzał się wokół po widzach, próbując znaleźć w tłumie choć jednego rozsądnego człowieka, który stanąłby po jego stronie.

Jeden z marynarzy wytrzymał jego spojrzenie.

- No, kto idzie? - spytał. Wintrow bez słowa pokręcił głową.

- Ja! - obwieścił Mild z uśmiechem i zatańczył w miejscu, następnie wszedł na ring, a wtedy poskramiacz wypuścił z dłoni łańcuch niedźwiedzia.

Później Wintrow zastanawiał się, czy poskramiacz podczas długiego oczekiwania nie zdenerwował w jakiś sposób swego zwierzęcia. Niedźwiedź bowiem nie podszedł powoli ku Mildowi, lecz po prostu skoczył na niego wszystkimi czterema łapami. Najpierw natarł na chłopca ogromną głową, potem chwycił małe ciało w przednie łapy i stanął dęba. Mild wrzeszczał i wyrywał się z uścisku. Mimo iż przypiłowane, pazury bestii podarły w strzępy koszulę młodziutkiego marynarza. Dopiero na krzyk poskramiacza zwierzę odrzuciło chłopca na bok. Mild wylądował poza ringiem.

- Wstawaj! - ryknął ktoś, ale chłopiec nie podniósł się. Nawet właścicielem niedźwiedzia wstrząsnęła ta scena przemocy. Złapał za łańcuch i szarpnął, by dać zwierzęciu do zrozumienia, że nadal sprawuje nad nim kontrolę.

- To koniec! - oznajmił. - Wszyscy widzieliście, że walka była uczciwa. Niedźwiedź wygrał. Chłopak wypadł z ringu. Pieniądze są moje!

Rozległy się jakieś ciche pomruki, lecz tym razem nikt nie sprzeciwił się głośno, gdy poskramiacz powoli odszedł. Niedźwiedź dreptał za nim. Jeden z obcych marynarz spojrzał na ciągle leżącego w kurzu Milda, potem splunął.

- Wszystkim wam brakuje charakteru - stwierdził i przeszył Wintrowa znaczącym, pełnym nienawiści wzrokiem. Chłopiec oddał mu piorunujące spojrzenie, a potem podszedł do Milda i uklęknął obok niego. Na szczęście przyjaciel oddychał. Usta miał na wpół otwarte, a oddychając wciągał do płuc kurz. Wylądował na piersiach i Wintrow pomyślał, że na pewno połamał sobie żebra.

- Musimy go zabrać na statek - powiedział i podniósł oczy na Comfreya.

Marynarz patrzył na niego z odrazą, potem odwrócił wzrok, jak gdyby w ogóle nie dostrzegał Wintrowa.

- Chodźcie, chłopcy, czas wracać na statek.

Nie dbając o ewentualne obrażenia wewnętrzne, które mógł odnieść Mild, chwycił chłopca za ramię i pociągnął w górę. Kiedy Mild zgiął się niczym szmaciana lalka, Comfrey złapał go mocniej i przerzucił sobie przez ramię. Dwaj inni marynarze z załogi „Vivacii” ruszyli za nimi. Wszyscy udawali, że nie zauważają istnienia Wintrowa.

- To nie była moja wina! - krzyknął chłopiec, a jednak zastanowił się, czy mówi prawdę.

- Ależ była - odparł Torg. - Wiedziałeś, że Mild jest otumaniony od cindinu. Nie powinien wchodzić na ring, ale musiał pójść, ponieważ ty stchórzyłeś. No cóż. - Oficer uśmiechnął się z satysfakcją. - Teraz wszyscy się na tobie poznali, chłopcze. Przedtem tylko ja wiedziałem o twoim tchórzostwie. - Mężczyzna splunął na zapyloną ulicę i odszedł.

Przez pewien czas Wintrow stał samotnie i patrzył za nimi ponad ringiem. Był przekonany, że postąpił właściwie i dokonał słusznego wyboru. Czuł się wszakże strasznie, ponieważ zdawał sobie sprawę ze straconej szansy. Podejrzewał, że była to ostatnia okazja, by marynarze „Vivacii” uznali go za członka ich grupy. Byłby jednym z mężczyzn.

Podniósł oczy na zachodzące słońce, a następnie pospieszył, by dogonić ludzi, którzy teraz tak strasznie nim pogardzali.





Rozdział drugi
Przyjemności Kennita <l >

Jesienne deszcze dokładnie zmyły brud Łupogrodu. Laguna była obecnie wyższa, kanały głębsze. „Marietta” zbliżała się do macierzystego portu, a na jej pokładzie płynęli najszczęśliwsi na świecie piraci. Ich radość nie miała związku z ładownią - jak zazwyczaj - pełną łupów.

- Jesteśmy teraz ważnymi osobistościami. Ludzie nas znają i wyjdą nas powitać. Czy ci mówiłem, panie, że w Małoporcie pani Ramp oddała nam do dyspozycji na całą noc swój lupanar? W dodatku powiedziała swoim dziewczynkom, że mają spełniać wszystkie nasze zachcianki. Oj, były chętne, na Sa, bardzo chętne. Cokolwiek sobie zamarzyliśmy... - Sorcor zawiesił głos, po raz kolejny zdumiony własnym szczęściem.

Kennit stłumił westchnienie. Słyszał tę opowieść już dziesiątki razy.

- Dla każdego darmowe choróbsko - oświadczył cicho, lecz mat uznał jego słowa za żart i uśmiechnął się z czułością. Jego kapitan odwrócił głowę i splunął za burtę. Kiedy ponownie spojrzał na Sorcora, zmusił się do uśmiechu. - Ostrzeż ludzi. Niech pamiętają, że niewielu proroków dobrze traktowały ich rodzinne miasta.

Zaintrygowany Sorcor zmarszczył brwi. Kennit znowu pohamował westchnienie.

- Chcę powiedzieć, że pewnie wielu doceni naszą filantropię; będziemy szanowani za uwolnienie i wspomożenie niewolników, znajdą się też jednak tacy, którzy uznają ów czyn za wezwanie do współzawodnictwa. Mogą pomyśleć, że ich obowiązkiem jest pohamowanie tak wielkich aspiracji.

- Mówiąc prosto, chodzi ci, panie, o to, że będziemy obiektem zazdrości, dlatego przy pierwszej nadarzającej się okazji chętnie nam dokopią.

Kennit rozmyślał przez moment.

- Dokładnie tak.

Powolny uśmiech rozjaśnił pokiereszowane bliznami oblicze Sorcora.

- Ależ, kapitanie, wielu marynarzy cieszy się już na takie przyjęcie. Spróbujemy wszystkim pokazać, gdzie ich miejsce.

- No, chyba że tak.

- I, kapitanie?

- Tak, Sorcorze?

- Ludzie, hm, w pewnym sensie głosowali, panie. Przekonaliśmy tych, którzy się nie zgadzali. Zatem... postanowiliśmy, że tym razem sprzedasz cały nasz ładunek. - Sorcor mocno podrapał się po policzku. - Sądzę, że chcą pokazać całemu Łupogrodowi, że wierzą w swojego kapitana. Wszystkich niechętnych namówiliśmy do zmiany zdania. Więc... teraz, panie, twój ruch.

- Sorcorze! - krzyknął Kennit i jego uśmiech lekko się rozszerzył. - To świetna wiadomość.

- Dzięki, panie. Byłem pewien, że się ucieszysz.

Stali jeszcze przez kilka minut i patrzyli na zbliżający się brzeg. Wczorajszy gwałtowny deszcz strącił ostatnie brązowiejące liście z tych nielicznych drzew, które zrzucały listowie na zimę. Na wzgórzach ponad Łupogrodem i dokoła miasta przeważały ciemne, wielkolistne rośliny wiecznie zielone. Bliżej wody rosły meduzie winorośla i korzeniopnącza, nad nimi górowały cedry, które pięknie kwitły, mimo stale wilgotnych korzeni. Po świeżym deszczu Łupogród wyglądał prawie kusząco. Z kominów unosił się dym palonego drewna, mieszając się z jodowym zapachem wodorostów i słonej wody. Dom? Kennit wypowiedział sobie próbnie to słowo w myślach. Nie, nie pasowało. Port? Tak, port tak.

Sorcor pospiesznie odszedł, pokrzykując na jakiegoś marynarza, który nie poruszał się wystarczająco szybko, by go zadowolić. Wszyscy piraci wiedzieli, że podczas wpływania do portu mata trudno zadowolić. Zawsze uważał, że statek nie został dobrze zadokowany. Mawiał, że „Marietta” powinna wpływać w sposób idealny, jak gdyby na brzegu czekała wielka widownia. Zresztą tym razem rzeczywiście na nabrzeżu stało sporo osób.

Kennit obliczył w pamięci ich zdobycze od ostatniego pobytu w Łupogrodzie. Siedem statków pływało już pod jego banderą, w tym cztery niewolnicze. Pięciokrotnie ścigali żywostatki, niestety żadnego nie udało im się dogonić. Piracki kapitan był prawie zdecydowany zrezygnować z tej części swego planu. Może dla osiągnięcia jego celu wystarczy odpowiednia liczba schwytanych żaglowców przewożących niewolników. Wraz z Sorcorem poczynili pewne obliczenia którejś nocy przy kilku kubkach rumu. Wszystkie liczby były teoretyczne, lecz Kennitowi przyjemnie się ich słuchało. Niezależnie od tego jak sobie radziły cztery jego statki, połowa z ich dochodów wracała na „Mariettę”. Dowództwo każdego pojmanego statku młody pirat powierzał jednemu ze swoich doświadczonych ludzi. Fakt ten pobudzał pozostałych na pirackim żaglowcu marynarzy do czynnej rywalizacji o jego uwagę; starali się wyróżnić, by otrzymać stanowisko kapitana na nowo zdobytym statku. Wprawdzie powoli Kennitowi zostawało coraz mniej wypróbowanych ludzi, lecz starał się teraz o tym nie myśleć. Zanim zaczną się problemy, będzie miał pod swoją komendą flotyllę, a może nawet flotę statków pirackich, a ich dowódcom pozostanie dług wdzięczności wobec niego.

Wraz z Sorcorem starannie rozmieścili podległe im statki w całym Kanale Wewnętrznym i spędzali czas, dyskutując, do jakiego portu odwieźć nowych obywateli i gdzie mógł się najłatwiej obłowić niedoświadczony piracki żaglowiec. Kennit był zadowolony, że wszystkie nieźle sobie radzą. Nawet ci uwolnieni niewolnicy, którzy nie zdecydowali się wybrać życia pirata, na pewno myślą o nim z wdzięcznością i dobrze mówią. Młody kapitan ufał, że kiedy nadejdzie pora, by okazali mu lojalność, przypomną sobie, jak ich uratował. Poważnie pokiwał głową. Król Wysp Pirackich! Tak, tak, mógł osiągnąć ten cel.

Trzy ze zdobycznych statków nie były godne uwagi. Jeden nie wydawał się nawet szczególnie zdatny do żeglugi, więc podczas bitwy pozwolili mu zatonąć, zwłaszcza że do tej pory uratowali już większość łatwego do sprzedaży ładunku. Pozostałe dwa statki wraz z załogą oddali za okup; transakcję załatwiali zwykli pośrednicy Kennita. Potrząsnął głową na tę myśl. Czy nie poczynał sobie zbyt śmiało? Powinien się chyba obejrzeć za innymi ludźmi, w przeciwnym bowiem razie za jakiś czas kilka handlowych żaglowców zrzeszy się i wywrze na nim zemstę. Kapitan ostatniego statku był gburowatym draniem, który wywijał nogami i rękoma jeszcze długo po tym, jak został solidnie związany. Przeklął Kennita i ostrzegł, że wyznaczono już nagrodę za schwytanie go, nie tylko w Jamaillii, ale nawet w Mieście Wolnego Handlu. Pirat podziękował mu, po czym skuł go łańcuchem i kazał - niczym niewolnikowi - odbyć resztę podróży do Chalced na siedząco w wodzie ścieku okrętowego. Gdy w końcu polecił wyciągnąć nieszczęśnika na pokład, mężczyzna zachowywał się znacznie grzeczniej. Kennit zapamiętał sobie, jak wspaniałe efekty na ludzkie postępowanie mają ciemność, wilgoć i łańcuchy. No cóż, pomyślał, nigdy nie jest za późno na naukę.

Całkiem zgrabnie wpłynęli do Łupogrodu, a ludzie Kennita wysiedli dumnie niczym przybywający z wizytą monarchowie; w ich pełnych sakiewkach brzęczały monety. Kennit i Sorcor wkrótce za nimi poszli, zostawiwszy na pokładzie garść wybranych osób, które oczywiście zostaną sowicie wynagrodzone za odłożenie na później przyjemności. Kiedy kapitan i jego mat szli dokami, ignorując wykrzykiwane oferty stręczycieli, dziwek i handlarzy narkotyków, Kennit rozmyślał o tym, że przynajmniej po jednym z nich dwóch widać dobry gust. Garderoba Sorcora jak zwykle składała się ze sporej ilości ładnych części w oślepiających kolorach. Jedwabną szarfę, którą mat przepasał talię, nosiła wcześniej na ramionach uwolniona za okupem pulchna szlachcianka. Wysadzany klejnotami sztylet wsunięty pod szarfę pochodził od jej syna, odważnego młodzieńca, który wiedział, kiedy należy się poddać. Sorcor włożył dziś także żółtą jedwabną koszulę uszytą w Chalced, a ponieważ miał masywne, muskularne ramiona i potężną klatkę piersiową, Kennitowi jego trzepocząca w niektórych miejscach koszula skojarzyła się z żaglem. Dla kontrastu on sam wybrał dla siebie strój w stonowanych barwach, ufając w piękno materiału i kroju. Niewielu mieszkańców Łupogrodu doceniłoby jakość tej rzadkiej koronki, którą piracki kapitan kazał rozrzutnie obszyć mankiet i kołnierz, sądził jednak, że nawet najgłupsi obywatele miasta powinni ją podziwiać. Wysokie czarne buty lśniły, a błękitne spodnie, kamizelka i kaftan podkreślały zarówno jego mięśnie, jak i szczupłość. Fakt, że krawiec, który uszył to ubranie - za darmo i z wdzięczności - był oswobodzonym przez niego niewolnikiem, wcale nie umniejszał wartości stroju.

Senior Faldin już wcześniej kupował ładunki od Kennita, wszak nigdy się przed nim tak nie płaszczył. Piracki kapitan podejrzewał, że do Łupogrodu już kilka tygodni temu dotarły plotki o uwolnieniu niewolników i o nowych statkach pływających pod banderą kruka, pracujących dla Kennita. Mężczyzna, który otworzył kapitanowi i jego matowi drzwi do domu Faldina, wskazał im drogę nie do biura seniora, lecz do jego salonu. Po sztywnym materiale wyściełanych krzeseł Kennit domyślił się, że tego małego, dusznego i ciepłego pokoju używano bardzo rzadko. Przez kilka minut siedzieli tam sami, Sorcor niespokojnie bębnił palcami o uda, gdy wreszcie weszła uśmiechnięta kobieta. Trzymała tacę z winem i maleńkimi, słodkimi sucharkami. Kennit pomyślał, że jest to zapewne żona Faldina. Kobieta ukłoniła się milcząc, po czym szybko opuściła pomieszczenie. Kiedy po następnych kilku minutach ukazał się sam senior, mocny zapach i gładko zaczesane włosy świadczyły o jego niedawnej toalecie. Co do stroju, jak wiele osób urodzonych w Durji, mężczyzna faworyzował jaskrawe kolory i mnóstwo haftów. Szarfa na jego pasie skojarzyła się Kennitowi z gobelinem. Kolczyki w jego uszach stanowiły przykład wyszukanego połączenia złota i srebra. Kennit w myślach dodał pięć procent do planowanej ceny, którą chciał uzyskać za swoje towary.

- Kapitanie Kennit, czuję się zaszczycony, że odwiedzasz nas prosto ze statku - odezwał się Faldin. - A czyż to nie jest twój pierwszy oficer, senior Sorcor, o którym słyszałem tak wiele opowieści?

- Zgadza się - odparł Kennit, zanim Sorcor zdołał wyjąkać odpowiedź. Uśmiechnął się do Faldina. - Mówisz, że czujesz się zaszczycony, że możesz z nami handlować. Więc jaka jest prawda, seniorze Faldin? - spytał cierpko. - Przecież kiedyś bezskutecznie starałem się z tobą skontaktować?

Senior uśmiechnął się i pogardliwie machnął ręką.

- Ach, ale wówczas, jeśli wybaczysz mi moje słowa, byłeś, panie, zaledwie jednym z wielu piratów. A teraz, jeśli prawdą jest to, co słyszeliśmy, zwą cię kapitanem Kennitem Oswobodzicielem. Że nie wspomnę o tym, iż jesteś współwłaścicielem czterech dodatkowych statków.

Kennit łaskawie pochylił głowę. Był zadowolony widząc, że Sorcor ma dość rozumu, aby zachować milczenie. Mat tylko wszystko bacznie obserwował. Kapitan spokojnie poczekał na propozycję i propozycja się pojawiła. Senior Faldin najpierw rozsiadł się wygodniej na krześle naprzeciwko niego, potem chwycił butelkę z winem i nalał sobie, a potem dolał swoim gościom. Wziął głęboki wdech i wreszcie przemówił.

- Cóż, zanim porozmawiamy o cenie kolejnego ładunku, proponuję rozważyć korzyści, które obaj uzyskalibyśmy, gdybyś, panie, zawsze zaczynał negocjacje ode mnie.

- Twoje korzyści widzę jak na dłoni. Zawsze dostawałbyś najlepsze towary z naszego łupu. Niestety, przyznam ci się, że dla nas nie dostrzegam zbyt wielkiego pożytku z takiego układu.

Senior Faldin splótł palce i położył dłonie na swej wielkiej piersi. Uśmiechnął się dobrotliwie.

- Nie dostrzegasz, panie, jaki pożytek daje posiadanie wspólnika zawsze gotowego i chętnego sprzedać cały przywieziony przez ciebie ładunek? Nie widzisz korzyści w otrzymywaniu najlepszej ceny za każdy możliwy towar? Mając na brzegu wspólnika, nie musiałbyś wyprzedawać wszystkiego w ciągu jednego czy dwóch dni. Partner w mieście zmagazynowałby twój towar dla ciebie i sprzedawałby kolejne partie w okresach, gdy można by otrzymać za nie najlepszą cenę. Widzisz, kapitanie Kennit, kiedy przypływasz do miasta i zbywasz naraz sto beczułek wspaniałego rumu, sama wielkość ładunku zmienia nagle jego wysoką jakość w coś powszechnie dostępnego. Twój wspólnik na brzegu posiadający magazyn mógłby przetrzymać wszystkie beczki i sprzedawać je po kilka, zachwalając ich rzadkość i dzięki temu podnosząc cenę. Co więcej, nie sprzedałby ich wszystkich w Łupogrodzie. Po co? Gdyby dysponował małym stateczkiem, mógłby popłynąć także na sąsiednie wyspy i znacząco powiększyć rynek zbytu. A raz czy dwa razy do roku ten statek mógłby odbyć podróż na przykład do Miasta Wolnego Handlu albo do samej Jamaillii i tam świetnie sprzedać resztki twojego ładunku hurtownikom skłonnym zapłacić najlepsze ceny.

Po Sorcorze było widać, jak wielkie wrażenie wywarły na nim słowa mężczyzny. Kennit zwalczył w sobie ochotę kopnięcia go pod stołem, wiedział bowiem, że wówczas jego mat wyglądałby na jeszcze bardziej zaskoczonego. Odchylił się więc tylko w tył na niewygodnym krześle, jak gdyby się odprężał.

- Prosta ekonomia - oznajmił niedbale. - Twoje sugestie nie są wyjątkowe, seniorze Faldin.

Mężczyzna skinął głową, wcale nie zdenerwowany oświadczeniem Kennita.

- Wspaniałe pomysły często nie są wyjątkowe. Stają się takimi dopiero, gdy ludzie je urzeczywistnią. - Przerwał, ważąc mądrość następnych słów. - Plotkują w Łupogrodzie, że masz pewne aspiracje, które, mógłbym dodać, bynajmniej nie są wyjątkowe. Twoja potęga, panie, rośnie... Niektórzy używają w stosunku do ciebie słowa „król” i uśmiechają się pod wąsem. Ja nie. W mojej ofercie nie wspomniałem o tym określeniu. Możemy jednak przyjąć, że człowiek jest w stanie uzyskać wielką władzę, majątek i autorytet i nie jest ważne, jakim tytułem go obdarzymy. Słowo „król” niepokoi tylko lud. Ufam wszakże, że nie o tytuły ci chodzi.

Senior Faldin odchylił się na krześle. Sorcor patrzył to na jednego mężczyznę, to na drugiego. Jego oczy przepełniało zdumienie. Co innego słuchać, jak własny kapitan marzy o władzy, co innego jednak dowiedzieć się, że ktoś trzeci - na przykład powszechnie szanowany handlarz - poważnie rozprawia o tych pragnieniach.

Kennit oblizał wargi. Spuścił oczy i zauważył, że jego amulet uśmiecha się do niego. Niegodziwe małe oczko mrugnęło, potem twarzyczka mocno zacisnęła usta, jak gdyby zachęcając swego właściciela do milczenia. Kapitan odwrócił od niej wzrok i usiadł prosto. Stanowczo zapanował nad swoją miną i nie patrząc już na czarodrzewowy talizman, podniósł oczy na Faldina.

- Twoja propozycja, panie, wykracza poza zwykłe interesy. Użyłeś określenia „wspólnik”, a musisz wiedzieć, drogi seniorze Faldin, że jest to słowo, które mój mat i ja szczególnie poważamy. Do tej pory byliśmy dla siebie wspólnikami tylko my dwaj. Znamy zatem głębię tego słowa. Same pieniądze nie mogą czegoś takiego kupić. - Miał nadzieję, że Sorcor nie przeoczył tego przypomnienia o wzajemnej lojalności. Faldin wyglądał teraz na trochę zaniepokojonego. Kennit uśmiechnął się do niego. - Jednakże nadal cię słuchamy - wytknął Faldinowi i ponownie odchylił się na krześle.

Handlarz głęboko zaczerpnął oddechu. Patrzył to na jednego mężczyznę, to na drugiego, jak gdyby ich oceniał.

- Widzę, co się dzieje, panowie. Nie tylko rosną wasze bogactwa, lecz także wpływy. Męska lojalność i potęga statków to cenne wartości. Lecz ja wam oferuję coś, co nie jest tak łatwe do zdobycia. I potrzeba na to sporo czasu. - Przerwał dla podkreślenia. - Mówię o powszechnym szacunku.

Sorcor posłał swemu kapitanowi zakłopotane spojrzenie. Kennit lekko machnął ręką, nakazując mu spokój i milczenie.

- Powszechny szacunek? - powtórzył kpiącym tonem. Faldin przełknął ślinę, potem podjął:

- Aby zyskać to, czego pragniesz, panie, musisz zapewnić sobie miejsce w społeczności. Dla twoich celów najważniejszy jest powszechny ludzki szacunek. To pierwszy krok. Ośmielę się zauważyć, że jak na razie nic cię nie łączy z tym miastem. Nie masz domu ani ziemi, nie masz żony ani rodziny, z żadnym z mieszkańców nie łączą cię więzy krwi. Kiedyś tego typu kwestie nie były ważne. Czymże byli Łupogrodzianie? Dawnymi pariasami, banitami, zbiegłymi niewolnikami, pomniejszymi przestępcami uciekającymi przed sprawiedliwością, dłużnikami, buntownikami, włóczęgami... - Czekał, aż jego goście wstrzemięźliwie pokiwają głowami. - Tak jednak było, kapitanie Kennit i seniorze Sorcor, pokolenie czy dwa temu. - Mężczyzna mówił coraz bardziej podnieconym głosem. - Jestem pewny, panowie, że widzicie to równie wyraźnie jak ja. Czasy nas zmieniają. Mieszkam tu od dwudziestu lat, ale moja żona urodziła się w Łupogrodzie, podobnie jak moje dzieci. Jeśli ma tu powstać prawdziwa społeczność i prawdziwe miasto zamiast błota i chat, no cóż, trzeba położyć kamienie węgielne. Zaczniemy od siebie i od takich, jak my, którzy wejdą do naszych rodzin.

Kennit nie usłyszał żadnego sygnału, uznał wszakże całą sytuację za nieprzypadkową. Tak czy owak, dokładnie w tym momencie do salonu weszły seniora Faldin i dwie młodziutkie kobiety. Niosły tace z owocami, chlebem, wędzonym mięsem i serem. Obie dziewczyny były bardzo podobne do Faldina. Jego córki. Pewnie zamierzał je dorzucić na dokładkę po zawarciu interesu, jako karty wstępu do świata powszechnego szacunku. Z pewnością nie były to prostytutki z Łupogrodu. Żadna nie ośmieliła się podnieść oczu na Kennita, choć Sorcorowi jedna posłała nieśmiały uśmiech i spojrzenie spod opuszczonych rzęs. Kapitan przypuszczał, że były jeszcze dziewicami, zapewne ulicami Łupogrodu chodziły tylko w towarzystwie matki. Nie były też brzydkie. Ich jasna cera i miodowe włosy świadczyły o duryjskim pochodzeniu, lecz orzechowe oczy obie miały w kształcie migdałów. Dziewczyny były jędrne jak dojrzały owoc, ich nagie ramiona - krągłe i białe. Postawiły jedzenie i napoje przed każdym z mężczyzn i przed matką.

Sorcor wlepił wzrok w talerz, ale ssał z zastanowieniem dolną wargę. Nagle podniósł wzrok i zuchwale spojrzał na jedną z sióstr. Pod wpływem jego wzroku policzki dziewczyny zabarwił rumieniec. Nie patrzyła mu w oczy, ale też nie odwróciła spojrzenia. Młodsza miała nie więcej niż piętnaście lat, jej siostra najwyżej siedemnaście. Obie były gładkolice i czyste; stanowiły bilet dla mężczyzny do szlacheckiego świata, gdzie łagodne i ciche kobiety łatwo dostrzegają i chętnie spełniają zachcianki swych mężów. O takim świecie na pewno marzyło wielu mężczyzn; Sorcor prawdopodobnie do nich należał. Jakaż inna nagroda mogła się wydawać bardziej niemożliwa do zdobycia piratowi o ciele pokiereszowanym bliznami i pokrytym tatuażami niż uścisk jasnolicej dziewicy? A to, co najbardziej nieosiągalne, zawsze jest najbardziej pożądane.

Faldin udawał, że nie dostrzega zalotnych spojrzeń, które mat posyłał jego córce.

- Ach, przekąski! - wykrzyknął tylko. - Odpocznijmy na chwilę od interesów. Częstujcie się, panowie. Czym chata bogata, tym rada. Zapewne znacie seniorę Faldin. A te dwie panny to moje córki, Alyssum i Lily. - Dziewczyny jedna po drugiej skinęły głową, potem zajęły miejsca między matką i ojcem.

Kennit pomyślał, że owe panienki stanowią dopiero pierwszą ofertę od miasta Łupogród. Niekoniecznie najlepszą ofertę. Zresztą tego „powszechnego szacunku” młody kapitan nie musiał zdobywać w Łupogrodzie. Na wyspach było wiele pirackich osad i wielu bogatszych od Faldina handlarzy. Wiedział, że nie musi się spieszyć.

Słońce pokonało sporą część nieba, zanim Kennit i Sorcor wynurzyli się z rezydencji seniora. Kennit korzystnie sprzedał cały ładunek i, co ważniejsze, nie przystał na propozycję trwałego sojuszu z Faldinem. Gdy córki i żona mężczyzny opuściły pokój, młody kapitan oświadczył, że przymierze z handlarzem wydaje mu się sprawą niezwykle cenną, ale oczywiście musi sobie tę ofertę dobrze przemyśleć. Aby okazać dobrą wolę, na odchodne zapewnił Faldina, że zawsze jemu pierwszemu będzie pokazywał towary, które „Marietta” przywiezie do Łupogrodu. Jako dobry handlarz mężczyzna musiał uznać obietnicę pirackiego kapitana za niewystarczającą, ponieważ wszakże był mądrym człowiekiem, wiedział, że chwilowo nie uda mu się uzyskać nic więcej. Uśmiechnął się więc chłodno i przyjął propozycję Kennita.

- Prawie widziałem, jak oblicza w myślach cenę, którą będzie nam musiał zapłacić za nasze następne trzy ładunki, by zapewnić nas o swojej dobrej woli. - Kennit zażartował, mówiąc to do Sorcora lekko drwiącym tonem.

- Młodsza... miała na imię Alyssum czy Lily? - spytał ostrożnie mat.

- Nie przejmuj się bzdurami - rzucił młody pirat. - Jestem pewny, że jeśli nie spodoba ci się jej imię, Faldin zgodzi się, byś je zmienił. Masz. - Wręczył Sorcorowi tak łatwo wynegocjowane kwity sprzedażne. - Powierzam ci je. Zanim pozwolisz rozładować towary, dopilnuj, by handlarz wręczył ci za kwity obiecaną kwotę. Weźmiesz dziś wieczorem wachtę na statku?

- Oczywiście - odparł w roztargnieniu stary pirat.

Kennit nie wiedział, czy zmarszczyć brwi, czy się uśmiechnąć. Jak łatwo można przekupić mężczyznę oferując mu dziewicze ciało dziewczęcia. Kapitan podrapał się po brodzie. Obserwował przez chwilę, jak Sorcor odwraca się w stronę doków i odchodzi dumnym krokiem w zapadający jesienny mrok, potem lekko pokiwał głową.

- Dziwki - mruknął cicho. - Dziwki znacznie wszystko upraszczają. - Zerwał się wiatr. Zima nadejdzie za niecały miesiąc albo... za kilka dni, jeśli pożeglować na północ. - Nigdy nie lubiłem zimna - powiedział miękko.

- Jak wszyscy - oświadczył ze współczuciem cienki głosik. - Nawet dziwki.

Kennit podniósł rękę powoli, jak gdyby talizman był owadem, który - przestraszony - może odlecieć. Rozejrzał się po ulicy, potem udawał, że poprawia spinkę przy mankiecie.

- Dlaczego tym razem się do mnie odzywasz? - zapytał cicho.

- Przepraszam. - Maleńka twarzyczka wyszczerzyła zęby, przedrzeźniając uśmiech swego pana. - Myślałem z początku, że mówisz do mnie i po prostu przyznałem ci rację.

- Nie masz więc kłopotów z mówieniem?

Maleńki czarodrzewowy talizman zacisnął wargi, jak gdyby się zastanawiał nad podtekstem pytania.

- Nie bardziej niż ty - odparł w końcu. Posłał Kennitowi pełne litości spojrzenie. - Wiem jednakże niewiele więcej od ciebie, panie. Wiesz, co nas różni? Łatwiej mi mówić o tym, co wiem. Spróbuj tego sam. Powiedz na przykład głośno: W ostatecznym rozrachunku dziwka może człowieka kosztować więcej niż najbardziej rozrzutna żona.

- Co takiego?

- Ee? - Stary mężczyzna przechodzący ulicą odwrócił się do młodego pirata. - Mówił pan do mnie?

- Nie, nie. Nic.

Stary przyjrzał mu się uważniej.

- Jest pan kapitanem Kennitem, prawda? Z „Marietty”? Pływa pan po morzu, uwalnia niewolników i namawia, by zostali piratami? - Płaszcz mężczyzny był wytarty przy mankietach, a jeden jego but - pęknięty wzdłuż szwu. Jednak starzec zachowywał się tak dumnie, jak gdyby był ważną osobistością.

Kennit dwukrotnie pokiwał głową, po czym oświadczył:

- Tak mówią o mnie niektórzy.

Stary zakaszlał dychawicznie, potem splunął w bok.

- No cóż, nie wszystkim się podoba ten pomysł. Mawiają też, że stajesz się pan zbyt pewny siebie. Wielu piratów uważa, że dla nich zostaje coraz mniej. Zresztą piraci polujący na statki przewożące niewolników mogą rozdrażnić Satrapę. Podprowadzanie bogatych statków handlowych to jedna rzecz, młody człowieku, natomiast... Czy wiesz, że Satrapa dostaje procent od każdej licytacji, na której sprzedaje się niewolników? Nie należy ryć w kieszeniach osoby, która posiada okręty wojenne, jeśli rozumiesz, o czym mówię.

- Chyba tak - odparł chłodno Kennit. Przyszło mu do głowy, by zabić starego.

Mężczyzna zacharczał, po czym ponownie splunął.

- Tak ci tylko mówię, młody człowieku - kontynuował bardziej zgrzytliwie. - Satrapa jest od ciebie potężniejszy, ale gdy zechcesz mu dołożyć, daj mu też parę kopniaków ode mnie. Czas, by ktoś mu pokazał, że mężczyzna z błękitnym tatuażem nie przestaje być prawdziwym mężczyzną. Chcę cię tylko ostrzec, że nie wszyscy tak myślą. Wielu kazało mi się zamknąć, gdy zaczynałem mówić w ten sposób. Ale kiedy cię zobaczyłem, panie, pomyślałem sobie, że powiem ci te parę słów. Pamiętaj też, że nie każdy, kto zachowuje milczenie, jest twoim wrogiem. To tyle.

Starca znowu chwycił paskudny, bolesny atak charczącego kaszlu.

Kennit rozśmieszył sam siebie, gdy mimowolnie zaczął szperać w kieszeni. W końcu wyjął srebrną monetę i wręczył ją mężczyźnie.

- Może trochę brandy pomoże na ten kaszel, panie. Dobranoc.

Stary spojrzał na monetę zdumionym wzrokiem. Wziął chętnie i zamachał nią za odchodzącym Kennitem.

- Wypiję za pańskie zdrowie, kapitanie!

- Wypije za moje zdrowie - mruknął Kennit do siebie. Może był to uboczny skutek nie przemyślanej filantropii. Czy to prawda, że worek z szaleństwami nie ma dna? Odsunął tę myśl, uważał bowiem, że zbyt intensywne rozmyślania prowadzą tylko do ponuractwa i rozpaczy. Lepiej w ogóle nie myśleć niż zmienić się w kogoś takiego jak Sorcor, który prawdopodobnie nawet teraz wyobrażał sobie łóżko, a w nim wstydliwie zarumienioną dziewicę. Lepiej pójść i kupić sobie dziwkę, która potrafi się rumienić i przekonująco piszczeć, jeśli takie zachowanie podnieca jej pana.

Przez jakiś czas spacerował roztargniony, aż w końcu dotarł do burdelu Bettel. Jak na taki chłodny wieczór, przed drzwiami włóczyło się znacznie więcej próżniaków, niż Kennit by się spodziewał. Dwóch z nich wyglądało na zawodowych zabijaków; byli zarozumiali i uśmiechnięci. Pirat obiecał sobie, że któregoś dnia na trwałe zdejmie im z twarzy te głupie uśmieszki.

- Dobry wieczór, kapitanie Kennit - jeden z nich odważył się leniwie do niego odezwać.

- Dobry wieczór - odpowiedział ironicznie. Jeden z próżniaków zaryczał nagle głośnym śmiechem, pozostali mu zawtórowali. Głupcy! Kennit szedł dziarsko i myślał, że muzyka rozbrzmiewa dzisiejszego wieczoru głośniej, a melodia dziwnie się łamie. Po wejściu do środka cierpliwie zniósł usługi młodego służącego, dla pozoru pokiwał głową, sugerując, że jest zadowolony, po czym wszedł do wewnętrznej izby.

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na widok wielkiej liczby osób mimowolnie położył dłoń na rękojeści szabli, którą miał przy pasku. Zwykle klienci tu nie przesiadywali. Bettel im na to nie pozwalała. Mężczyzna płacił za dziwkę, a potem zabierał ją do osobnego pokoju, gdzie dogadzał sobie zgodnie ze swoimi upodobaniami. To nie był tani lupanar dla byle marynarzy, gdzie przed zapłatą klient miał prawo na oczach wszystkich pieścić i wypróbowywać „towar”. Bettel prowadziła przyzwoity i dyskretny dom dla dostojników.

Dziś wieczorem jednakże w powietrzu unosił się ostry odór cindinu, a mężczyźni bezczelnie porozsiadali się na krzesłach, które zwykle zajmowały dziewczynki. W pokoju było również kilka prostytutek - stały lub usadowiły się na kolanach mężczyzn. Kennit zauważył, że ich uśmiechy są sztuczne, śmiech bardziej wymuszony, a one same stale popatrują na Bettel.

Tym razem swe czarne włosy właścicielka zakręciła w setki loczków, które sztywno kołysały się po bokach jej twarzy i mocno lśniły. Mimo warstw pudru na czole i górnej wardze kobiety błyszczała mgiełka potu, a z ust straszliwie śmierdziało cindinem.

- Kapitanie Kennit, mój drogi! - powitała go w typowy dla siebie przesadnie afektowany sposób. Podeszła do niego i rozłożyła ramiona, jak gdyby chciała go objąć. W ostatniej chwili opuściła ręce i klasnęła wesoło. Paznokcie pomalowała dziś na złoty kolor. - Ach, poczekaj panie, aż zobaczysz, co dla ciebie przygotowałam.

- Wolałbym nie czekać - odparł Kennit drażliwie i rozejrzał się po pokoju.

- Widzisz, wiedziałam, że nadchodzisz! - mamrotała dalej kobieta. - Och, natychmiast nas zawiadomiono, że „Marietta” wpływa do doku. A o twoich przygodach słyszał cały Łupogród. Co nie znaczy, że nie sprawi nam przyjemności, jeśli opowiesz nam o nich osobiście. - Zatrzepotała rzęsami i zakołysała wielkim biustem.

- Znasz moje preferencje - wytknął jej, lecz kobieta chwyciła go za rękę. Kennit obawiał się, że chce ją sobie położyć na piersi, na szczęście tylko z czułością ją trzymała.

- Och, twoje preferencje - zawołała radośnie. - Wstyd, drogi kapitanie Kennit. Mężczyźni nie przychodzą do domu Bettel, by dostawać ciągle to samo. Lepiej chodź ze mną i zobacz, co dla ciebie ocaliłam.

Co najmniej trzech mężczyzn w pomieszczeniu przysłuchiwało się ich rozmowie z większą uwagą, niż wypadało. Młody pirat zapamiętał sobie, że żaden z nich nie wyglądał na szczególnie zadowolonego, kiedy Bettel wciągała Kennita do oświetlonej świecą alkowy obok głównej sali. Zaciekawiony, choć ostrożny, zajrzał do wnętrza.

Dziewczyna, którą tam dostrzegł, była nowa albo podczas poprzednich wizyt kapitana pracowała, tak czy owak nigdy jej nie widział. Była to mała, blada kobietka. Miała ogromne błękitne oczy, mocno uróżowane policzki i jędrne, maleńkie usta pomalowane na czerwono. Krótkie złote włosy ułożone były na całej głowie w sztywne pukle. Bettel ubrała dziwkę na jasnoniebiesko i przystroiła złoconą biżuterią. Na widok Kennita dziewczyna wstała z ozdobnych poduszek i uśmiechnęła się słodko. Nerwowo, lecz słodko. Pirat dostrzegł pod jasną, lekko przezroczystą sukienką sutki, najwyraźniej również uróżowane, by bardziej rzucały się w oczy.

- To dla ciebie, kapitanie Kennit - zamruczała Bettel. - Słodka jak miód i ładna jak mała laleczka. Do tego nasz największy pokój. Najpierw zjesz posiłek? Jak zwykle?

Uśmiechnął się do kobiety.

- Tak, ale w moim zwykłym pokoju i z moją zwykłą kobietą. Nie bawię się lalkami. Nie podniecają mnie.

Odwrócił się, odszedł i skierował ku schodom, rzuciwszy przez ramię przypomnienie:

- Niech się Etta najpierw umyje. I pamiętaj, Bettel, dobre wino.

- Ale, kapitanie Kennit - zaprotestowała piskliwie. Nerwowość w jej głosie zmieniła się nagle w strach. - Proszę, przynajmniej wypróbuj Avorettę. Jeśli ci się nie spodoba, nie musisz płacić.

Kennit wspinał się już na schody.

- Już mi się nie spodobała. - Gdy dotarł na pięterko, nagle poczuł w krzyżu bolesne napięcie, zauważył bowiem w oczach zebranych na dole mężczyzn nagłe błyski pożądliwej chciwości. Szybkim krokiem przemierzył podest i otworzył drzwiczki, za którymi znajdowały się wąskie schody. Wszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Schody na następne piętro pokonał kilkoma długimi, posuwistymi krokami. Pięterko oświetlała tylko jedna latarnia. Kennit dotarł do narożnika, skręcił i przez moment stojąc nieruchomo nasłuchiwał za rogiem. Następnie bezgłośnie wyjął szablę z pochwy oraz sztylet. Słyszał, jak drzwi pod nim cicho się otwierają, potem zamykają i uświadomił sobie, że co najmniej trzech ludzi podąża po schodach, ostrożnie stąpając. Uśmiechnął się ponuro. Lepiej walczyć tutaj, w ciasnym pomieszczeniu niż na ciemnych ulicach. Poza tym miał szczęście, ponieważ przynajmniej jednego napastnika może pokonać przez zaskoczenie.

Nie czekał długo. Mężczyźni aż palili się do walki. Kiedy pierwszy wyszedł zza rogu, ostrze szabli kapitana śmignęło na wysokości gardła przeciwnika. Kennit niedbale odepchnął napastnika, który charcząc w agonii stoczył się na swoich towarzyszy. Pozostali mężczyźni zsunęli się po schodach, a młody pirat rzucił za nimi latarnię; gorące szkło roztrzaskało się, a olej oblał napastników. Rozległy się ich wrzaskliwe przekleństwa na temat ciemności i ograniczającego im swobodę ruchów ciała umierającego mężczyzny. Kennit po omacku wykonał kilka chaotycznych pchnięć szablą w stronę napastników, aby skłonić ich do ucieczki. Miał nadzieję, że trafiony osobnik zwalił się pozostałym na nogi i zaczął kłuć swoim ostrzem wyżej. Z satysfakcją usłyszał nieco stłumione, lecz przepełnione bólem krzyki dwóch mężczyzn. Był pewny, że na górze czekają go dalsze niespodzianki. Postanowił zaatakować. Gdy tylko usłyszał, że wszyscy trzej cofają się po schodach, ruszył za nimi w dół, wymachując szablą i sztyletem. Tu, na mrocznych schodach miał przewagę, ponieważ dla niego każdy ruch oznaczał wroga, podczas gdy jego przeciwnicy zapewne będą się bali uderzać na oślep, by nie zranić kamrata. Któryś z nich skrobał w drzwi i przeklinał, nie mogąc znaleźć gałki. W końcu udało mu się je otworzyć i wraz z rannym towarzyszem wypadł na podest. U podstawy schodów stała Bettel, patrząc w górę przerażonym wzrokiem.

- Szczury - poinformował ją Kennit. Jeszcze raz śmignął szablą i mężczyzna padł martwy. - Po twoich schodach biega robactwo, moja droga. Naprawdę nie powinnaś na to pozwalać.

- Zmusili mnie! Zmusili. Próbowałam cię powstrzymać przed wejściem na górę, wiesz, że próbowałam!

Lament kobiety towarzyszył ponownie wspinającemu się na schody kapitanowi. Stanowczym ruchem zamknął drzwi, mając nadzieję, że w szczytowej izbie nie było słychać trzasku, który spowodował. W ciemności ruszył po schodach, stąpając cicho jak kot i badając drogę koniuszkiem szabli. Pod następnymi drzwiami prowadzącymi na najwyższe piętro zatrzymał się. Jeśli jego wrogów zaalarmował odgłos zamykanych na dole drzwi - lub jeśli byli wystarczająco przebiegli - za tymi drzwiami powinien ktoś czatować. Kennit nacisnął klamkę, mocniej chwycił szablę i sztylet, a następnie pchnął łokciem drzwi i niemal bezgłośnie wyszedł na podest. Korytarz był pusty.

Jego ulubioną izbę zamknięto. Ze środka dochodziły przytłumione męskie głosy. Musiało być przynajmniej dwóch ludzi. Rozmawiali, przekrzykując się niecierpliwie. Bez wątpienia spostrzegli przez okno, jak Kennit zbliżał się do domu Bettel. Dlaczego nie zaczaili się na niego na szczycie schodów? Może oczekiwali, że ich kompani go pokonają i na ostrzu doprowadzą do izby.

Młody pirat zamyślił się przez chwilę, po czym gwałtownie zastukał.

- Mamy go! - krzyknął chrapliwie. Jakiś głupiec otworzył mu drzwi. Kennit dźgnął go sztyletem w brzuch, a potem z całą siłą pociągnął ostrze do siebie. Niestety, nie zranił mężczyzny zbyt poważnie, a w dodatku sztylet zaplątał się w jego luźną koszulę, toteż Kennit był zmuszony go porzucić. Pchnął mężczyznę w tył, później skoczył naprzód, by stawić czoło kolejnemu przeciwnikowi. Ostrze napastnika lekko go drasnęło, mężczyzna zrobił krok do tyłu, a następnie natarł ponownie. Kapitan nie miał wszakże czasu podziwiać umiejętności szermierczych tamtego i jego honorowego sposobu walki. Bezpardonowo przystawił koniuszek szabli do gardła mężczyzny. To chyba nie najlepszy czas na galanterię i prezentację zasad fechtunku, pomyślał.

Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł jeszcze jednego napastnika. Siedział w wystudiowanej, spokojnej pozie na krześle Kennita przed kominkiem. W jednej ręce dzierżył szklankę czerwonego wina, drugą - rozważnie - ściskał na rękojeści obnażonej szabli, która spoczywała na jego kolanach. Etta leżała naga na łóżku. Zakrwawiona była zarówno ona, jak i pościel.

- Ach, król Kennit przybył po swą damę - zauważył leniwie mężczyzna. Wskazał szklaneczką na dziwkę i oświadczył: - Nie sądzę, żeby cię odpowiednio przyjęła. Nasze całodzienne przyjemności sprawiły, że jest trochę... niedysponowana.

Najwyraźniej napastnicy zamierzali oszołomić Kennita tym widokiem i rzeczywiście niemal im się udało. Młodego pirata nagle ogarnął straszliwy żal, który natychmiast przeszedł we wściekłość. Jak mogli zbezcześcić tę czystą i przytulną izbę? Kennit już nigdy nie będzie się czuł bezpiecznie w domu Bettel. Już nigdy nie odpocznie w tym pokoju. Dranie!

Nagle zdał sobie sprawę z wrzasków na ulicy. Więc jest ich więcej! Musi się szybko rozprawić z pierwszym przeciwnikiem, a potem pokonać tego, który siedzi na krześle. Niestety, zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, szyderca wstał z krzesła i natarł na niego. Mężczyzna nie był głupi i nie zamierzał walczyć uczciwie. Kennit wiedział, że nie ma szans przeciwko dwóm szermierzom naraz i pożałował, że zostawił sztylet w ciele pokonanego.

Głupia pora na śmierć, pomyślał, kiedy odparował koniuszek szabli jednego napastnika, a drugiego mężczyznę odepchnął ramieniem. Na szczęście gruby materiał rękawa łagodził ciosy. Jeden z przeciwników, widząc, że kapitan został zmuszony do obrony, zaczął bezładnie zacinać ostrzem. Młody pirat pospiesznie się cofał przed dwiema szablami, broniąc się i robiąc uniki. Obaj atakujący śmiali się i wykrzykiwali do siebie wesołe epitety dotyczące królów, niewolników i dziwek. Kennit nie słuchał ich, nie mógł ich słuchać, wiedział bowiem, że nawet sekunda nieuwagi oznacza dla niego śmierć. Całą uwagę skupił więc na dwóch ostrzach i mężczyznach, którzy nimi wymachiwali. W pewnej chwili pomyślał ponuro, że nadszedł czas na podjęcie decyzji. Dać się zabić szybko czy czekać, aż zaczną się ze mną bawić, jak koty z myszą?

Kapitan był równie zaskoczony jak napastnicy, kiedy nagle przez pokój przeleciała pikowana kołdra i spadła jednemu z mężczyzn na głowę. Osobnik pozbył się przeszkody, lecz wtedy w niego i w jego towarzysza trafiły pozostałe części pościeli: puchate, mocno wypchane poduszki oraz dwa wydymające się prześcieradła. Pierwsze spadło na obu mężczyzn, oplatało im stopy, drugie przykryło jednemu z napastników głowę i opadło na ciało, okrywając je jak całun zwłoki. Dobry ruch, pomyślał kapitan, uśmiechnął się do siebie i zaatakował przeciwnika. Ostrze przecięło płótno i na białym prześcieradle rozkwitł czerwony kwiat. Etta, przeklinając i krzycząc, podniosła w obie ręce pozostałe piernaty i cisnęła nimi w ostatniego napastnika. W tym czasie Kennit szybko odkrył twarz osobnika, którego ugodził. Do czasu, aż się odwrócił, dziewczyna zdążyła przykryć głowę drugiego mężczyzny kocem i tłukła nią o podłogę. Pościel tłumiła krzyki napastnika, który usiłował zedrzeć materiał z głowy. Kennit niedbale dźgnął koniuszkiem szabli w miejsce, gdzie prawdopodobnie znajdowało się serce mężczyzny. Szamocząca się dotąd bryła pod kocami znieruchomiała, Etta nadal uderzała głową osobnika w podłogę.

- Sądzę, że możesz już przestać - powiedział jej Kennit. Natychmiast wypuściła z rąk głowę mężczyzny, lecz nadal słychać było łomotanie.

Odgłosy bieganiny po schodach! Oboje odwrócili się w stronę drzwi. Słysząc nienawistne dźwięki naga, kucająca nad zabitym człowiekiem Etta zerkała wściekle i niczym dzika kotka obnażyła zęby. Kennit przedarł się przez kłębowisko ciał i pościeli, aby zamknąć drzwi. Próbował je zatrzasnąć, lecz przeszkadzało mu ciało pierwszego mężczyzny. Pochylił się, by je odsunąć, a wtedy drzwi otworzyły się na oścież tak gwałtownie, że odbiły się od ściany, ponownie zamykając. Kennit schwycił je w ostatniej chwili, zanim uderzyły w twarz Sorcora. Mat miał czerwoną od biegu twarz, podobnie jak piraci, którzy wpadli za nim do pokoju.

- Jakiś starzec - sapał - przyszedł na statek. Powiedział, że chyba masz tu kłopoty.

- A zatem ten kawałek srebra został dobrze wydany - stwierdził cienki głosik. Sorcor spojrzał na Ettę, sądząc, że wypowiedziała te słowa, potem nieśmiało odwrócił głowę od nagiej, sponiewieranej kobiety. Etta chwiejnie wstała, dostrzegła, że mężczyźni na nią patrzą, po czym schyliła się niezgrabnie, chwyciła za róg koc, by się nim okryć; wraz z kocem podniosła się ręka leżącego pod nim mężczyzny, a w następnej sekundzie opadła bez życia na podłogę.

- Kłopoty! - powtórzył oschle Kennit. - Tak, trochę. - Schował do pochwy szablę, potem wskazał na ciało przy drzwiach i powiedział: - Proszę cię, podaj mi mój sztylet.

Sorcor kucnął i wyjął nóż z ciała mężczyzny.

- Miałeś rację - zauważył bez potrzeby. - Słyszeliśmy, co mówią na mieście. Niektórych gniewa nasza działalność. Czy to był Rey? Z „Morskiej Lisicy”?

- Nie wiem - odparł Kennit. - Nie przedstawił mi się. - Pochylił się i obnażył twarze pozostałym trupom.

- Tak, to był Rey - wymamrotała Etta, nieznacznie poruszając posiniaczonymi wargami. - Znałam go dość dobrze. - Zaczerpnęła oddechu i dodała: - Wszyscy oni byli z „Morskiej Lisicy”. - Wskazała na mężczyznę, którego głową jeszcze przed chwilą tak zapamiętale tłukła o podłogę. - To ich kapitan, Skelt. - Cichszym głosem powiedziała: - Ciągle powtarzali, że zamierzają ci pokazać, iż każdy pirat jest sam sobie królem. Mówili też, że cię nie potrzebują i że nie będziesz nimi rządził.

- Jest ich sześciu - zauważył z respektem któryś z piratów. - Nasz kapitan sam powalił sześciu ludzi.

- Ilu było na zewnątrz? - spytał Kennit z zaciekawieniem, chowając sztylet, który wręczył mu Sorcor.

- Czterech. Wysłali dziesięciu przeciwko tobie jednemu! Odważne skurczybyki, co, panie? - spytał mat ponuro.

Kennit wzruszył ramionami.

- Postąpiłbym tak samo, gdybym chciał mieć pewność, że ofiara zostanie zabita. - Posłał Sorcorowi nieznaczny uśmieszek. - Jednak przegrali. Dziesięciu ludzi! Strasznie się mnie obawiali, a jeszcze bardziej pragnęli mojej śmierci. - Uśmiechnął się szeroko. - Władza, Sorcorze. Wszyscy widzą, że nasza władza rośnie. To doświadczenie jest jedynie dowodem, że zmierzamy prosto do celu. - Uprzytomnił sobie, że jego ludzie patrzą na niego. - Oczywiście zabieramy ze sobą naszą załogę - dodał uspokajająco i popatrzył wesoło po wszystkich twarzach. Piraci i Sorcor uśmiechnęli się do niego w odpowiedzi.

Mat schował szablę.

- No dobrze, co teraz? - spytał poważnie.

Kennit zastanawiał się krótko, potem wskazał na dwóch swoich ludzi.

- Ty i ty. Razem. Obejdźcie tawerny i burdele, znajdźcie naszych ludzi i ostrzeżcie ich. Tylko po cichu. Najmądrzej postąpimy, jeśli całą załogą spędzimy dzisiejszą noc na pokładzie, rozstawiając silne straże. Taka jest moja propozycja. W każdym razie ja i Sorcor wracamy. Najpierw jednak chcę wiedzieć, że wszyscy jesteście cali i zdrowi. I przestrzegam was: Nie chwalcie się tym, co zaszło. Nic się nie zdarzyło, rozumiecie? Historia niewarta nawet wspomnienia. Niech nasze czyny mówią za nas. W ten sposób opowieść szybciej się rozniesie. - Mężczyźni pokiwali głowami, uśmiechając się do siebie ze zrozumieniem. - Ty i ty. Podążycie w ślad za mną i matem, ale tak, byśmy was nie widzieli. Rozumiecie? Obserwujcie nasze plecy i słuchajcie, co mówią o nas ludzie. Podsłuchajcie i zapamiętajcie, a potem zdacie mi pełny raport.

Piraci skinęli głowami na znak, że rozumieją polecenie kapitana. Kennit rozejrzał się po pomieszczeniu. Pozostała mu jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Etta stała w milczeniu i patrzyła na niego. Maleńki rubin iskrzył się w jej uchu.

- Och, i ty. - Wskazał na ostatniego mężczyznę. - Strzeż mojej kobiety.

Marynarz zarumienił się, potem zbladł.

- Tak, panie. Uff, ale jak, panie?

Kennit gniewnie potrząsnął głową. Tyle decyzji do podjęcia, a oni zanudzają go szczegółami.

- Och, zabierz ją na statek. Umieść w mojej kabinie. Niech na mnie zaczeka.

Wiedział, że musi zabrać stąd Ettę, ponieważ w mieście szybko się rozejdzie, że dziwka jest jego kobietą. Kennit nie może mieć żadnych słabych punktów. Zmarszczył czoło. Czy to było wszystko? Tak, teraz tak.

Etta ściągnęła prześcieradło z zabitego. Stojąc wyprostowana niczym królowa, udrapowała sobie zaplamioną krwią pościel na ramionach. Kennit po raz ostatni omiótł spojrzeniem pokój i dostrzegł przepełnione dumą i niedowierzaniem uśmiechy piratów. Nawet Sorcor wyszczerzył zęby. Dlaczego? Ach tak, kobieta. Czyżby się obawiali się, że taka rzeź może zabić apetyt ich kapitana na dziewczynę? Teraz pewnie Kennit stał się w ich oczach „bardziej” człowiekiem. W tej chwili nie powodowała nim żądza, nie podniecały go sińce, lecz jego ludzie podziwiali go, ponieważ odkryli, że namiętność nie jest mu obca. No cóż, niech sobie myślą, co chcą. Spojrzał na zarumienionego marynarza.

- Dopilnuj, żeby miała ciepłą wodę na kąpiel, nakarm ją i znajdź dla niej jakieś odpowiednie ubranie.

Przypuszczał, że będzie musiał zatrzymać Ettę w swojej kabinie. Przynajmniej więc niech będzie czysta.

Ponownie spojrzał na Sorcora.

- No cóż, znacie rozkazy - mat zwrócił uwagę głupawo uśmiechniętym piratom. - Ruszać się!

Rozległy się potakiwania i dwóch posłańców popędziło po schodach w dół. Mężczyzna wyznaczony do opieki nad Ettą przeszedł przez izbę, zawahał się niezdarnie przed dziewczyną, po czym wziął ją na ręce niczym wielkie dziecko. Ku zaskoczeniu Kennita Etta z wdzięcznością na to przystała. Kapitan, Sorcor i dwóch ich strażników ruszyli po schodach, za nimi szedł marynarz niosący dziewczynę. Na podeście spotkali Bettel, która zamachała rękami, krzycząc:

- Och! Żyjesz!

- Tak - przyznał Kennit.

Kobieta nabrała powietrza i wrzasnęła:

- Zdaje ci się, że zabierzesz stąd Ettę?

- Tak - odkrzyknął jej Kennit przez ramię.

- A co z zabitymi? - pisnęła, kiedy cała grupa wyszła z burdelu.

- Och, tych możesz sobie zatrzymać - odparł.

Etta przytrzymała frontowe drzwi, a gdy pirat wyniósł ją z domu Bettel, gwałtownie je zatrzasnęła.





Rozdział trzeci
Malta <l >

Wszystko poszłoby idealnie, gdyby nie ten tłusty głupek, Davad Restart.

Tego ranka, gdy ojciec wypłynął w morze, Malta znalazła pod poduszką pieniądze. Pamiętała ścisłe pismo Kyle’a z listów, które ojciec od czasu do czasu przysyłał do matki z morza. „Dla mojej już nie takiej małej córeczki - napisał papa. - Najbardziej pasowałby ci zielony jedwab”. W miękkiej małej torebce znajdowały się cztery złote monety. Dziewczynka nie wiedziała, ile dokładnie są warte, ponieważ była to zagraniczna waluta, pochodząca z kraju, w którym Kyle prowadził interesy. Była wszakże przekonana, że wystarczą na najwspanialszą suknię, jaką kiedykolwiek widziało Miasto Wolnego Handlu.

W następnych dniach ilekroć Maltę trapiły wątpliwości, brała kartkę, powtórnie ją czytała i upewniała się, że ma zgodę ojca na spełnienie swego marzenia. Nie tylko jego zgodę, ale i pomoc, czego dowodem były pieniądze. Znacznie później Keffria ponurym tonem użyje słowa „współudział”.

Zachowanie matki tak łatwo dawało się przewidzieć. Podobnie zresztą jak zachowanie babci. Ronica oczywiście odmówiła pójścia na Bal z okazji Święta Dożynek, przytaczając jako powód żałobę po dziadku. A Keffria natychmiast wykorzystała ów pretekst, by oświadczyć, że w takim razie wszystkie trzy zostaną w domu. Stwierdzenie to, rzecz jasna, zakończyło wszelkie spory na temat sukienek i sukien. Kazała Rache dawać Malcie lekcje tańca. Obie kobiety szukały też dobrego nauczyciela etykiety. Tymczasem Rache uczyła dziewczynkę także tego przedmiotu. Keffria uważała, że taka nauka zupełnie wystarczy osóbce w jej wieku.

Surowy ton matki zaskoczył Maltę. Kiedy odważyła się odezwać: „Ale mój ojciec powiedział...”, matka spojrzała na nią niemal z wściekłością w oczach.

Twojego ojca tu nie ma - zwróciła jej zimno uwagę. - Jestem tylko ja, a ja wiem, co jest stosowne dla młodej dziewczyny z Miasta Wolnego Handlu. Wierz mi, Malto, masz jeszcze sporo czasu, by się stać kobietą. Jest naturalne, że ciekawią cię te sprawy, że pragniesz nosić piękne długie suknie, a wieczorami tańczyć z przystojnymi młodymi mężczyznami. Ale zbyt wielka ciekawość i zapał... no cóż, mogą cię zaprowadzić na tę samą drogę, którą obrała twoja ciotka Althea. Więc zaufaj mi. Powiem ci, kiedy nadejdzie czas na takie sprawy. Widzisz, tu chodzi o coś więcej niż tylko o Bal Dożynkowy, ładne sukienki i przystojnych mężczyzn. Jestem kobietą z Miasta Wolnego Handlu, pochodzę z rodziny Pierwszych Kupców i znam się na tego typu niuansach. Twój ojciec natomiast nie. Radzę ci, zachowaj spokój albo stracisz to, co zyskałaś”.

Po tych słowach Keffria wyszła z jadalni, nawet nie dając córce czasu na zaprzeczenie. Zresztą kiedy Malta zaczynała się kłócić, jej matka natychmiast stawała się bardziej podejrzliwa i czujna. Nie było sensu utrudniać sobie własnego planu.

Ojciec Malty podsunął dziewczynce pomysł z zielonym jedwabiem. Miała szczęście, ponieważ znalazła sporą ilość takiego właśnie materiału w morskim kufrze ciotki Althei. Od dnia, gdy go dostarczono, pragnęła poznać jego zawartość, ale matka oświadczyła znużonym głosem, że to nie jej sprawa. Kufer jednakże nie był zamknięty - ciotka Althea nigdy niczego nie zamykała - i ponieważ jego właścicielka z pewnością nie zamierzała go w najbliższym czasie używać, Malta nie rozumiała, po co śliczny jedwab miałby w nim leżeć i płowieć. Poza tym gdyby wykorzystała ten materiał, zostałoby jej więcej pieniędzy na zapłacenie bardzo dobrej krawcowej. Była to zatem z jej strony jedynie oszczędność. Czyż ojciec nie powiedział jej, że gospodarność jest cenną zaletą u kobiety?

Od Delo Trell Malta dostała adres dobrej krawcowej. Wstydziła się, że musi prosić o to przyjaciółkę, lecz nawet w tej ważnej dziedzinie jej matka i babka były okropnie staromodne. Prawie wszystkie ich suknie nadal szyto w domu. Nana mierzyła, kroiła materiał i szyła stroje; czasami mama i babcia pomagały przy szyciu i zdobieniu. Z tego też względu żadna z nich nigdy nie miała niczego, co było modne w Jamaillii. Tak. Och, jakaś suknia spodobała im się podczas Balu albo Zgromadzenia, więc szyły sobie niemal identyczną. Zawsze jednak była to tylko kopia. Nikogo nigdy nie dziwił strój żadnej z Vestritek, na żadnym spotkaniu towarzyskim o nich nie plotkowano, nikt nie szeptał z zazdrością za wachlarzem. Rodzina Vestritów cieszyła się zbyt wielkim szacunkiem. I była taka nudna!

No cóż, Malta nie miała zamiaru być ani tak stateczna jak jej matka, ani też tak męska, jak jej zwariowana ciotka Althea. Chciała, by postrzegano ją jako osobę tajemniczą i wspaniałą, nieuchwytnie poważną i trudną do rozgryzienia, a równocześnie odważną i nieco ekstrawagancką. Dziewczynce niełatwo było przekazać wszystkie te odczucia krawcowej, rozczarowująco starej kobiecie, która mlasnęła kilka razy nad przyniesionym jej zielonym jedwabiem.

- Blady - oświadczyła, potrząsając siwą głową. - Będziesz w nim wyglądała blado. Twoje kolory to róże, czerwienie i oranże. - Jej akcent z Durji sprawił, że słowa zabrzmiały jak oświadczenie. Malta zacisnęła wargi i nic nie powiedziała. Jej ojciec był kupcem, który dobrze znał wielki świat i z pewnością lepiej wiedział, jakie kolory pasują do kobiet.

Potem krawcowa mierzyła ją bez końca, mamrocząc coś przez cały czas; jej usta pełne były szpilek. Wycięła próbki z papieru, poobwieszała nimi dziewczynkę i w ogóle nie zwracała uwagi, gdy Malta protestowała, że dekolt jest zbyt płytki, a spódnica za krótka. Za trzecim razem, gdy Malta sprzeciwiła się, Fayla Cart wypluła w dłoń szpilki i obrzuciła ją piorunującym spojrzeniem.

- Chcesz wyglądać jak ulicznica? - zapytała. - Jak blada ulicznica?

Malta bez słowa pokręciła głową, próbując sobie przypomnieć, co dokładnie oznacza to słowo.

- W takim razie słuchaj się mnie. Uszyję ci ładną sukienkę. Sukienkę, za którą twoja mama i tato chętnie mi zapłacą. W porządku?

- Ale... przyniosłam pieniądze. Moje własne. I chcę dorosłą suknię, nie sukienkę małej dziewczynki. - Z każdym słowem, które wypowiadała, Malta stawała się śmielsza.

Fayla Cart wstała powoli, rozcierając plecy.

- Dorosłą suknię? No cóż, kto ma nosić tę suknię, ty czy jakaś kobieta?

- Ja. - Malta starała się mówić zdecydowanym tonem.

Fayla podrapała się w podbródek. Z pieprzyka na brodzie wyrastały jej włosy. Powoli pokręciła głową.

- Nie, jesteś na to zbyt młoda. Będziesz tylko głupio wyglądała. Posłuchaj mnie, uszyję ci śliczną sukieneczkę. Żadna inna dziewczynka nie będzie miała takiej jak ta, wszystkie będą się gapiły, szarpały swoje mamy za spódnice i szeptały o tobie.

Malta bez namysłu zdarła z siebie papierową formę i odrzuciła.

- Nie chcę, żeby dziewczynki się na mnie gapiły - rzuciła wyniośle. - Do widzenia pani.

Opuściła sklep z zielonym jedwabiem pod pachą i ruszyła ulicą, aby samodzielnie znaleźć krawcową, która ją wysłucha. Próbowała nie zastanawiać się, czy Delo Trell celowo wysłała ją do tej okropnej starej baby. Czyżby sądziła, że Malta nadal powinna nosić sztywną spódniczkę małej dziewczynki? Ostatnio Delo zaczęła zadzierać nosa i hardo dawać do zrozumienia przyjaciółce, że Malta, młodziutka, mała Malta po prostu nie jest w stanie pojąć wielu spraw starszej koleżanki. Jak gdyby nie były towarzyszkami dziecinnych zabaw, odkąd nauczyły się chodzić!

Wybrana przez dziewczynkę młoda szwaczka miała na sobie spódnicę z jedwabnych pasów, które przylegały do jej nóg i uwydatniały ich kształt. Nie powiedziała nic na temat koloru materiału, nie próbowała owijać Maltę w papier. Mierzyła ją tylko szybko, mówiąc o bufiastych rękawach albo o tym, jak koronkowe lamówki wizualnie powiększają pierś młodej kobiety. Dziewczynka uświadomiła sobie wówczas, że wybrała dobrze.

Wróciła do domu, a spóźnienie wyjaśniła trudnościami ze znalezieniem wolnego powozu.

Wybór własnej krawcowej przyniósł Malcie szczęście. Kuzyn kobiety okazał się obuwnikiem i robił piękne pantofle. Territel wysłała dziewczynkę do niego, kiedy Malta przyszła do niej na drugą przymiarkę sukienki. Szwaczka przypomniała też o biżuterii, pouczając swą małą klientkę, że biżuteria nie musi być prawdziwa, byle wyglądała ładnie i błyszczała się. Rżnięte szkło jest równie odpowiednie jak prawdziwe klejnoty, a znacznie tańsze, dzięki czemu Malta mogłaby sobie pozwolić na większe i bardziej lśniące korale. Kuzynka Territel była jubilerką i podczas trzeciej przymiarki pokazała dziewczynce swoje wyroby. Kiedy Malta wróciła odebrać suknię, pantofle i biżuteria były również gotowe. W dodatku miła szwaczka pokazała dziewczynce, jak malować wargi i oczy zgodnie z najnowszymi tendencjami, a nawet sprzedała jej kilka własnych kosmetyków: pudry i farbki do skóry. Była bardzo uprzejma i życzliwa.

- Piękny wygląd wart jest każdych pieniędzy - oświadczyła jej zadowolona dziewczynka i wręczyła krawcowej złote monety, które zostawił ojciec. Do Balu Dożynkowego pozostały zaledwie dwa dni.

Przemycenie do domu zawiniętej w papier sukienki i udane ukrycie jej nie tylko przed matką, ale także przed Naną wymagało od Malty zarówno zimnej krwi, jak i pewnej inwencji. Stara Nana nie miała ostatnio zbyt wiele do roboty w rezydencji Vestritów. Teraz, gdy nie musiała już dniem i nocą czuwać nad Seldenem (chłopcem zajmowali się często prywatni nauczyciele), skupiła się na ciągłym szpiegowaniu Malty. Wieczne sprzątanie pokoju dziewczynka uznała za pretekst, by stara mogła grzebać w jej rzeczach. Nana uporczywie też pytała o sprawy, które nie powinny obchodzić służących.

Skąd wzięłaś te perfumy? Czy twoja matka wie, że nosisz w mieście takie kolczyki?”

Co do sukienki Malta wpadła na najprostszy z możliwych sposób. Poleciła po prostu Rache, by schowała zapakowany strój, biżuterię i pantofle w swoim mieszkanku. Ronica przyznała ostatnio Rache cały domek ogrodowy nad stawem. Nie wiadomo, jak służąca zasłużyła sobie na te prywatne pomieszczenia, ale chętnie z nich skorzystała. Malcie wolno było spędzać z Rache tyle czasu, ile chciała. W końcu, czyż niewolnica nie uczyła jej kroków tanecznych i dobrych manier? Dziewczynka uważała za zabawny fakt, że niewolnica zna się na takich sprawach. Wraz z Delo często chichotały rozmawiając o tym podczas krótkich spotkań. Rzecz jasna, Delo była już zbyt dojrzałą kobietą, by spędzać czas z tak zwyczajną dziewczynką jak Malta. No cóż - pomyślała - to się zmieni, jak tylko się pojawię na Balu z okazji Święta Dożynek.

Także Rache pomogła się dziewczynce ubrać w wieczór Balu. Malta nie poinformowała jej wcześniej, aby nie dawać niewolnicy zbyt dużo czasu na zastanowienie; mogłaby zresztą wpaść na pomysł doniesienia o wszystkim jej babce albo matce. Po prostu zaszła więc do domku Rache i poprosiła ją o paczkę, a potem poleciła służącej, by pomogła jej we włożeniu stroju. Kobieta spełniła jej polecenie z zastanawiającym uśmiechem na twarzy. Malta zrozumiała nagle, jak użyteczne jest posiadanie absolutnie posłusznego niewolnika. Kiedy dziewczynka włożyła suknię, usiadła przed lusterkiem Rache, założyła wszystkie części biżuterii, a potem starannie umalowała usta i oczy. Tak jak pokazała jej szwaczka, musnęła płatki uszu tym samym kolorem co powieki. W efekcie wyglądała egzotycznie i ponętnie. Patrząc na Maltę niewolnica niemal straciła głos ze zdumienia. Prawdopodobnie nie miała pojęcia, że dziewczynka z taką zręcznością potrafi się malować.

Kiedy pod drzwi zajechał powóz, który Malta wcześniej zamówiła, Rache nieco się zaniepokoiła. „A gdzież to młoda pani wychodzi?”, zapytała. Dziewczynka wyjaśniła jej, że spędza wieczór u Kitten Shuyev. Matka i ojciec Kitten zaprosili kuglarza z marionetkami, który miał rozbawić koleżankę Malty i jej młodszego brata w czasie, gdy rodzice pójdą na Bal Dożynkowy. Wszyscy świetnie wiedzieli, że pannę Shuyev jakiś czas temu zrzucił kucyk i po tym wypadku ciągle jeszcze boli ją kostka. Malta zamierzała towarzyszyć Kitten tego wieczoru i pocieszyć ją. Skoro żadna z nich nie może uczestniczyć w Balu z okazji Dożynek, mogą przecież spędzić ten czas razem.

Już od dawna umiała dobrze kłamać. Rache najwyraźniej jej uwierzyła, kiwała bowiem z uśmiechem głową, a w końcu stwierdziła, że nie wątpi, iż Kitten będzie się dobrze bawiła.

Najmniej przyjemna była dla Malty konieczność włożenia na suknię ciemnego zimowego płaszcza. Okrycie zupełnie nie pasowało do tak delikatnej sukni, ale dziewczynka nie chciała jej zabrudzić kurzem ulicy, wolała też nie pokazywać swego pięknego stroju przed wejściem do sali balowej. Wynajęty powóz właściwie nie był tradycyjnym środkiem lokomocji. Wszyscy pozostali przybywali na Bal własnymi powozami albo konno. Malta nie miała wszakże wyboru. Jej najpiękniejszy wierzchowiec był tłustym kucem, którego posiadała wspólnie z Seldenem. Od jakiegoś czasu na próżno błagała matkę o kupno konia. Keffria stale jej odmawiała, mówiąc, że jeśli chce się nauczyć jeździć konno, powinna najpierw spróbować na jej klaczy. A klacz matki była starsza od Malty. Poza tym nawet gdyby dziewczynka chciała pojechać na Bal na swoim kucu, nie byłaby w stanie wyjechać na nim bezgłośnie ze stajni, zwłaszcza o tak późnej godzinie. Uważała zresztą, że nie wyglądałaby najlepiej na koniu w tej szerokiej trzepoczącej sukni.

Jednak mimo wszystkich niedogodności - mimo ciężkiego zimowego okrycia, z powodu którego twarz dziewczynki sperliła się od potu (a noc była całkiem ciepła), mimo prymitywnej piosenki śpiewanej przez woźnicę powozu, którą mężczyzna najwyraźniej uważał za zabawną, a także mimo świadomości, jak wściekła będzie po Balu matka - cała sytuacja bardzo ekscytowała Maltę.

- Robię to. Naprawdę to robię - mruczała do siebie od czasu do czasu. Podniecało ją poczucie własnej siły i nagła kontrola nad własnym życiem. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy, jak bardzo męczyło ją wieczne siedzenie w domu i odgrywanie roli córki swej matki. Keffria była osobą niezwykle zrównoważoną, stateczną i stanowczą; zawsze robiła tylko to, czego ludzie się po niej spodziewali.

Podczas ostatniego roku, kiedy powoli umierał dziadek Malty, jej dom był najnudniejszym miejscem pod słońcem. Zresztą atmosfera nigdy nie była w nim zbyt emocjonująca... Zupełnie inaczej działo się w innych domach. Kupieckie rodziny zapraszały gości, nie tylko Pierwszych Kupców, lecz także obcych. Niektórzy przyjmowali również nowych przybyszy wraz z rodzinami. Beckertowie spędzili kiedyś cały wieczór oglądając trupę kuglarzy wynajętych przez którąś z nowych rodzin. Polla Beckert opowiadała Malcie następnego dnia o młodych chłopcach z zespołu, którym za cały ubiór służyła jedynie przepaska na biodrach i którzy żonglowali pochodniami, nożami i szklanymi kulami. W domu Vestritów nigdy nie odbywały się takie spotkania. Babcia czasami przyjmowała kilka starych dam z kupieckich rodzin, siedziały jednakże tylko w pokoju, haftowały, sączyły wino i rozmawiały o dawnych, dobrych czasach. Kiedy choroba dziadka zaostrzyła się, Ronica przestała kogokolwiek zapraszać do domu. We wszystkich pokojach przez prawie rok panowała cisza, smutek i mrok. Matka nawet przestała grać wieczorami na harfie, za czym zresztą dziewczynka wcale nie tęskniła. Ilekroć Keffria grała, próbowała uczyć córkę nut. Przesiadywanie przed instrumentem i szarpanie strun z pewnością nie mogło się kojarzyć z interesującym wieczorem.

- Stań tu! - syknęła Malta do woźnicy powozu, potem głośniej dodała: - No, tutaj. Stań tutaj! Dojdę sobie do drzwi. Powiedziałam, że sama dojdę, idioto!

Zatrzymał się prawie w kręgu padającego z pochodni światła i bezczelnie śmiał się z gniewu dziewczynki. Zapłaciła mu za podróż odliczoną kwotę, nie dając ani grosza napiwku. Proszę bardzo, niech się z tego śmieje, pomyślała. Mężczyzna zemścił się, nie pomagając jej wysiąść. No cóż, nie potrzebowała jego ręki, była młodą, żwawą kobietą, a nie kaleką starą babą. Wysiadając, nastąpiła sobie na skraj sukni, na szczęście nie potknęła się ani nie podarła spódnicy.

- Wróć po mnie o północy - rozkazała mu władczo. Była to wczesna pora na zakończenie Balu Dożynkowego, ale Malta wolała nie przesadzać, by się nie narazić na jeszcze większą wściekłość swej matki. Jeśli posunie się za daleko, babcia również może się rozgniewać. Poza tym młode panny i młodzieńców przedstawiano zawsze krótko po północy, a dziewczynki nigdy nie obchodziła ta część Balu, która była zresztą strasznie nudna. Pamiętała, jak pewnego roku, kiedy miała zaledwie siedem lat, przedstawiciel Deszczowych Ostępów zdjął podczas prezentacji płaszcz z kapturem. Maltę zupełnie oszołomiły jego zdeformowane kształty. Młody mężczyzna wyglądał jak straszliwie przerośnięte dziecko. Odniosła wrażenie, że miał osobliwie poprzemieszczane kości, a niektóre części jego ciała były tak niezwykle wykoślawione, jakby mieściły w sobie nieznane ludzkiemu ciału organy. Naprawdę poczuła respekt, gdy dziadek uścisnął mężczyźnie rękę, nazwał go bratem i przedstawił mu całą rodzinę Vestritów. Przez wiele następnych nocy Malcie śniły się koszmary, w których główną rolę grał młodzieniec z Deszczowych Ostępów, zawsze jednak pocieszała się świadomością, że jej dziadek jest taki odważny. Wiedziała, że nie musi się bać żadnych nocnych potworów, mimo to dodała: - Punktualnie o północy.

Woźnica popatrzył znacząco na kilka monet w dłoni.

- Och, bez wątpienia, panienko - mruknął z sarkazmem i popędził konia. Kiedy odgłosy końskich kopyt zamarły na ciemnej ulicy, Malta przeżyła chwilę niepewności. Co zrobi, jeśli mężczyzna nie wróci? Nie mogła sobie wyobrazić, jak przechodzi pieszo całą drogę do domu po ciemku, a w dodatku w długiej sukni i delikatnych pantofelkach. Zdecydowanie porzuciła te smutne myśli. Nic nie może jej przeszkodzić w korzystaniu z uciech tej nocy.

Pod Kupiecką Salę Zgromadzeń zajeżdżały powozy. Malta była tu przedtem wiele razy, lecz dziś wieczorem gmach, przed którym stanęła, wydawał jej się większy i okazalszy. W światłach pochodni marmur lśnił niemal bursztynowym odcieniem. Z każdego powozu wysiadali parami lub całymi rodzinami Pierwsi Kupcy; wszyscy byli ubrani w najlepsze stroje. Kosztowne suknie kobiet zamiatały brukowe kamienie. Dziewczęta nosiły we włosach ostatnie tegoroczne kwiaty, a mali chłopcy byli czyści, schludni i nieprawdopodobnie grzeczni. A mężczyźni... Przez długą chwilę Malta stała w cieniu i zachłannie obserwowała, jak wysiadają z powozów lub zeskakują z koni. Ojców i dziadków ledwie zauważała. Jej oczy podążały za młodymi mężami i tymi mężczyznami, po których wesołym zachowaniu wnosiła, że wciąż są kawalerami.

Patrzyła, jak ją mijają i zadawała sobie pytania. W jaki sposób wybiera się partnera? Skąd kobieta wie, który jest tym właściwym? Mężczyźni tak bardzo się od siebie różnili, a przecież kobieta wiąże się na całe życie z jednym tylko partnerem. No, może, z dwoma, jeśli mąż umiera młodo, a ona może jeszcze rodzić dzieci... Hm, jeśli kobieta naprawdę kocha swego męża, chyba nie życzy mu śmierci, nawet jeśli interesują ją inni mężczyźni. W każdym razie coś takiego nie wydawało jej się uczciwe.

Nagle dostrzegła Roeda Caerna. Przyjechał na czarnym koniu, którego powściągnął tak ostro, że kopyta zaklekotały na brukowych kamieniach. Na plecach falowały mężczyźnie długie czarne włosy, błyszczące i luźno puszczone niczym grzywa jego wierzchowca, mięśnie ramion grały pod materiałem szytego na miarę płaszcza. Roed miał spiczasty nos i wąskie wargi. Delo drżała, mówiąc o nim.

Och, ależ jest okrutny”, powiedziała porozumiewawczo, a potem tylko przewróciła oczyma, kiedy Malta zapytała, co przyjaciółka ma na myśli.

Dziewczynkę gryzła zazdrość, że Delo wie takie rzeczy, a ona nie. Brat Delo często zapraszał na obiad przyjaciół, jednym z nich był Roed. Och, dlaczego Malta nie miała takiego brata jak Cerwin, który jeździł konno, polował i przyjaźnił się z przystojnymi chłopcami. Natychmiast zamieniłaby na kogoś takiego tego głupkowatego Wintrowa z jego obwisłą brązową sutanną i pozbawionym zarostu podbródkiem. Popatrzyła za odchodzącym wielkimi krokami Roedem i dostrzegła, jak wykonał nagle głęboki i dworski ukłon, ustępując miejsca przed wejściem do sali jakiejś młodej żonie, której mąż łypał na boki, niezbyt zachwycony tym popisem galanterii.

Nadjechał kolejny powóz. Rodzina Trentorów. Malta rozpoznała herb na drzwiach. Białe konie ze strusimi piórami na uździenicach. Dziewczynka obserwowała wysiadających. Rodzice ubrani byli statecznie w gołębią szarość. Za nimi szły trzy niezamężne córki, wszystkie w odcieniach żółtawego złota; trzymały się za ręce, jak gdyby się obawiały, że jakiś mężczyzna spróbuje je rozdzielić. Malta prychnęła cicho na ich widok. Ostatni szedł Krion. Tak jak ojciec nosił się na szaro, jedynie chustka na jego szyi była w kolorze ciemniejszego złota niż płaszcze jego sióstr. Dzisiejszego wieczoru miał na rękach białe rękawiczki. Krion zawsze wkładał rękawiczki, by ukryć straszliwe blizny, które zostały mu z dzieciństwa po wypadku z ogniem. Wstydził się tych rąk. Zawsze też był bardzo skromny, gdy chodziło o pisane przez niego poezje. Nigdy sam nie odczytywał głośno wierszy, powierzając to zadanie oddanym mu siostrom. Włosy miał kasztanowate, oczy zielone. Jako dziecko był w dodatku piegowaty jak strusie jajo. Delo zwierzyła się Malcie, że chyba jest w nim zakochana. Miała nadzieję, że któregoś dnia wystąpi przed grupką przyjaciół i głośno przeczyta wiersze Kriona. „Taki szlachetny umysł”, sapnęła, po czym głośno westchnęła.

Malta obserwowała, jak młodzieniec wchodzi po schodach i także westchnęła. Tak bardzo pragnęła się w kimś zakochać. Chciałaby znać mnóstwo mężczyzn, mądrze z nimi rozmawiać na rozmaite tematy, rumienić się wspominając czyjeś imię albo marszczyć srogo brwi pod wpływem spojrzenia młodzieńca o czarnych oczach. Jej matka myliła się, mówiąc, że dziewczynka ma jeszcze sporo czasu, by się stać kobietą. Kobiety nie były długo wolne. Szybko wychodziły za mąż i zachodziły w ciążę. Malta nie marzyła o mężu i pełnej kołysce, pragnęła czegoś innego: nocy spędzanych w cieniu drzew, uczucia głodu duszy i uwagi mężczyzn, którzy nie będą od razu chcieli się z nią związać na trwałe.

No cóż, nie powinna pozostawać w cieniu. Zdecydowanym ruchem zdjęła płaszcz z ramion, zwinęła go i rzuciła pod krzak. Później go zabierze. Pożałowała, że nie ma tu matki i babki. Przyjechałyby wszystkie trzy powozem. Malta miałaby pewność, że jej włosy nie są rozczochrane, a farbka na wargach nie jest rozmazana i wciąż wygląda świeżo. Przez chwilę wyobrażała sobie, jak przybywają całą rodziną. Ojciec, taki przystojny mężczyzna, podaje jej ramię i prowadzi na Bal... Niestety temu obrazkowi towarzyszył inny: mały, niezdarny Wintrow truchtający za nimi w brązowej szacie kapłana i matka w przesadnie skromnej sukni. Malta skrzywiła się. Nie, nie wstydziła się swojej rodziny. Cieszyłaby się, gdyby byli tutaj, oczywiście o ile potrafiliby się odpowiednio zachować i stosownie ubrać. Ileż razy prosiła matkę, by pozwoliła jej wziąć udział w tegorocznym Balu? No cóż, spotkała się z odmową. Jeśli miała zatem zaprezentować się jako kobieta, musiała pójść sama. Musi być dzielna i nie pokazać po sobie smutku i samotności. Och, postara się być dziś wieczorem wesoła, uśmiechnięta i czarująca, ale w chwili nieuwagi ktoś o wprawnym oku może dostrzec, jak bardzo dziewczynkę lekceważą i pomijają członkowie jej rodziny. Malta głęboko odetchnęła i ruszyła przed siebie ku światłu pochodni i wielkim kuszącym ją wrotom.

Powóz Trentorów odjechał, inny zajął jego miejsce. Trellowie, odkryła dziewczynka z zachwytem, a równocześnie ze strachem. Delo będzie w tym powozie. Jej rodzice i starszy brat Cerwin niestety również. Jeśli Malta powita ich wszystkich, kiedy wysiądą, rodzice Delo poczują się zobowiązani zapytać, gdzie są jej mama i babcia. Uświadomiła sobie, że nie jest jeszcze gotowa stawić czoło krępującym pytaniom. A jednak... jakże byłoby zabawnie iść ramię w ramię z Delo, dwie olśniewające młodziutkie przedstawicielki rodzin kupieckich zaprezentowane społeczności Miasta Wolnego Handlu. Malta odważnie zrobiła krok naprzód. Jeśli rodzice i brat wyprzedzą Delo, może Malcie uda się syknąć do przyjaciółki i skłonić ją, by na nią poczekała.

Zgodnie z jej przypuszczeniami, rodzice Delo wyszli pierwsi. Mama dziewczynki wyglądała pięknie. Miała prostą ciemnobłękitną suknię z dużym dekoltem. Obnażoną szyję i ramiona zdobił tylko pojedynczy srebrny łańcuch z pachnącymi perełkami. Malta zapragnęła nagle, by jej matka chociaż raz wyglądała tak elegancko. Nawet z miejsca, gdzie się przyczaiła, wyczuwała mocny zapach klejnotów kobiety. Rodzice trzymali się pod ramię. Ojciec Delo był wysoki i szczupły. Jego płócienny kaftan i błękitne spodnie pasowały do sukni żony. Oboje weszli do sali niczym postaci z legend. Cerwin czekał niecierpliwie na siostrę, która gramoliła się z powozu. Płaszcz i spodnie chłopca również miały błękitny kolor, jego czarne buty lekko połyskiwały. Cerwin nosił w uchu kolczyk, czarne włosy odważnie zakręcił w długie loki. Malta, chociaż znała go przez całe życie, poczuła nagle osobliwy ucisk w żołądku. Nigdy przedtem chłopiec nie był taki przystojny. Zapragnęła podejść do niego i zadziwić go swoim wyglądem.

Była zaskoczona, gdy Delo w końcu wysiadła z powozu. Sukienkę miała w kolorze sukni matki, na tym jednak ich podobieństwo się kończyło. Włosy dziewczynki były uplecione w koronę przyozdobioną świeżymi kwiatami. Koronkowa falbanka ozdabiała spódniczkę, długą zaledwie do pół łydki. Identyczną koronkę przyszyto wokół wysokiego kołnierza i na mankietach. Delo nie nosiła żadnej biżuterii.

Malta nie zdołała nad sobą zapanować. Podbiegła do przyjaciółka niczym mściwy duch.

- Mówiłaś, że w tym roku włożysz dorosłą suknię! Mówiłaś, że twoja mama ci to obiecała! - powitała ją krzykliwie. - Co się stało?!

Delo smutno spojrzała na Maltę. Potem jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, a usta otworzyły, choć dziewczynka nie wydała z siebie żadnego dźwięku.

Cerwin stanął między nimi, by bronić Delo.

- Nie wierzę, żebyś mogła znać moją siostrę - powiedział wyniosłym tonem.

- Cerwinie! - krzyknęła zmartwiona Malta. Znowu spojrzała na przyjaciółkę. - Co się stało?

Oczy Delo rozszerzyły się jeszcze bardziej.

- Malta? Czy to ty?

- Oczywiście, że ja. Czy twoja mama zmieniła zamiar? - Wstrętne podejrzenie powstało w umyśle dziewczynki. - Na pewno chodziłaś do przymiarki. Wiedziałaś, że nie pozwolą ci ubrać długiej sukni!

- Nie sądziłam, że tu będziesz! - załkała nieszczęśliwie Delo.

Tymczasem Cerwin Trell spytał z niedowierzaniem:

- Malta? Malta Vestrit? - Chłopiec lustrował ją w sposób, który uznała za nieuprzejmy. Uprzejmy czy nie, poczuła na plecach dreszcz.

- Trell? - Shukor Kev zsiadał z konia. - Trell, czy to ty? Dobrze, że cię widzę. A to kto? - Mężczyzna spojrzał z niedowierzaniem najpierw na Maltę, potem na Cerwina. - Przyjacielu, nie możesz jej zabrać na Bal Dożynkowy. Wiesz, że będą tu tylko Pierwsi Kupcy. - Ton Shukora zaniepokoił dziewczynkę.

Nadjechał kolejny powóz. Lokajczyk miał kłopoty z otwarciem drzwi, ponieważ klamka się zablokowała. Malta starała się nie gapić. Takie zachowanie nie byłoby wytworne. W pewnej chwili lokajczyk schwytał spojrzenie dziewczynki, stanął jak wryty i zupełnie zapomniał o swoim zadaniu. Korpulentny mężczyzna wewnątrz powozu załomotał ramieniem w drzwi, które otworzyły się, niemalże uderzając Maltę. Davad Restart, tęgawy i niezgrabny, niemal wypadł z powozu na ulicę.

Lokajczyk chwycił dziewczynkę pod ramię, aby powstrzymać ją przed upadkiem. Gdyby jej nie przytrzymał, łatwo mogłaby zrobić krok w tył i uniknąć nieszczęścia. Niestety, nie udało jej się, a w dodatku Davad nadepnął na rąbek jej sukni.

- Och, przepraszam - zdołał powiedzieć, a potem słowa zamarły mu na ustach, obejrzał bowiem dziewczynkę od stóp do głów. Ponieważ była tak zmieniona, przez jakiś czas sądziła, że jej nie rozpoznał. Nie mogła się oprzeć pokusie i uśmiechnęła się do niego.

- Dobry wieczór, Kupcu Restart - powitała go i dygnęła, choć w długiej spódnicy było to trudniejsze niż sądziła. - Ufam, że czuje się pan dobrze.

Mężczyzna wytrzeszczył na nią oczy. Po chwili otworzył usta i wyskrzeczał:

- Malta? Malta Vestrit?

Nadjechali kolejni goście. Ich powóz był jasnozielony i złoty, w barwach Deszczowych Ostępów. Przybyli zatem przedstawiciele rodzin znad Rzeki. Bal zacznie się natychmiast, gdy wejdą do sali.

Zza pleców dziewczynki, niczym echo, usłyszała niedowierzające słowa Shukora:

- Malta Vestrit? Nie wierzę!

- Oczywiście, że to ja. - Uśmiechnęła się ponownie do Davada, znajdując przyjemność w jego zdziwionym spojrzeniu. Restart najpierw zapatrzył się w naszyjnik dziewczynki, potem w koronkę lamującą jej dekolt. Nagle popatrzył ponad jej głową. Malta odwróciła się, lecz nie dostrzegła nikogo. Psiakrew! Delo weszła na Bal bez niej! Odwróciła się do Davada, który dzikim wzrokiem rozglądał się wokół. Kiedy drzwi powozu z Deszczowych Ostępów otworzyły się, Restart nagle złapał ją za ramiona i pchnął za siebie, niemal wrzucając do swojego powozu. Malta zerknęła na gości znad Rzeki. W tym roku przybyło ich troje. Dwóch wysokich i jeden niski - tylko tyle mogła powiedzieć, ponieważ opatuleni byli płaszczami, a na głowach mieli kaptury. Pomyślała, że nigdy przedtem nie widziała osobliwego materiału ich okryć. Kiedy się nie ruszali, wydawał się czarny, lecz tańczył z każdym najmniejszym ruchem.

- Kupiec Restart - pozdrowił go ktoś z gości. Głos należał do kobiety.

- Kupcowa Vintagli - odparł, kłaniając się uprzejmie. - Witam cię w Mieście Wolnego Handlu i na Balu z okazji Święta Dożynek.

- Ach, dziękuję ci, Davadzie. Zobaczymy się w środku?

- Ma się rozumieć - odparł. - Jak tylko znajdę rękawiczki. Chyba upadły mi na podłogę powozu.

- Ależ jesteś roztrzepany! - upomniała mężczyznę kobieta. Jej głos osobliwie pieścił słowa. Wreszcie cała trójka odeszła.

Nieruchome jesienne powietrze zaczęło nagle cuchnąć potem Restarta. W momencie gdy drzwi Sali Zgromadzeń zamknęły się za rodziną z Deszczowych Ostępów, mężczyzna odwrócił się do Malty. Złapał dziewczynkę za ramię i potrząsnął.

- Gdzie jest twoja babka? - zapytał. Potem, zanim zdołała odpowiedzieć, spytał natarczywie: - Gdzie twoja matka?

Powinna była skłamać. Mogła przecież oświadczyć, że już weszły do środka albo że wyszła tylko, by zaczerpnąć chłodnego powietrza. Zamiast tego po prostu oznajmiła:

- Przyszłam sama. - Odwróciła wzrok i powiedziała do niego spokojniej, jak dorosła do dorosłego: - Z powodu śmierci dziadka spędzamy w domu więcej czasu niż kiedykolwiek. Jest tak smutno. Wiem, że gdybym nie wyszła, po prostu zwariowałabym. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie to dla mnie trudne...

Zasapała się, kiedy Davad mocniej chwycił ją za ramię i pociągnął ku powozowi.

- Szybko! Zanim ktokolwiek cię zobaczy... nie rozmawiałaś tu chyba z nikim, prawda?

- No... nie. Hm, tylko z Delo i jej bratem. Widzisz, dopiero przyjechałam i... Puść mnie! Gnieciesz mi sukienkę.

Gwałtowne ruchy przeraziły dziewczynkę, a równocześnie zaszokowały. Restart wsiadł za nią tak zdecydowanie. Co miał na myśli? Słyszała opowieści o mężczyznach, których namiętność i żądza pchały do impulsywnego zachowania. Ale Davad Restart? Przecież był stary! Jakie to obrzydliwe! Mężczyzna zatrzasnął drzwiczki, które tym razem nie zaskoczyły. Ciągnąc za klamkę, zawołał:

- Woźnica! Do rezydencji Vestritów. Szybko! - Do Malty powiedział: - Siedź, odwiozę cię do domu.

- Nie! Wypuść mnie, chcę iść na Bal Dożynkowy. Nie możesz mi zabronić. Nie jesteś moim ojcem!

Kupiec dyszał, kurczowo trzymając klamkę niedomykających się drzwiczek. Powóz chwiejnie ruszył naprzód. Maltę szarpnęło w tył.

- Nie, nie jestem - zgodził się Restart opryskliwie. - Dziś wieczorem wręcz dziękuję Sa, że nim nie jestem, ponieważ mam pewność, że naprawdę nie wiedziałbym, co z tobą zrobić. Biedna Ronica! Po wszystkim, co przeszła w tym roku. Czy nie wystarczy, że twoja ciotka zniknęła bez śladu? Jeszcze ty musiałaś się pojawić przed Salą Zgromadzeń ubrana jak ulicznica z Jamaillii? Co powie na to twój ojciec? - Davad wyciągnął z rękawa wielką chustkę i wytarł spoconą twarz. Malta zauważyła, że ubrany był w te same błękitne spodnie i marynarkę, które miał na Balu w ubiegłym roku i dwa lata temu. Spodnie były przyciasnawe w pasie, a całość mocno pachniała cedrem; dziewczynka pomyślała, że Kupiec pewnie od roku nie wyjmował ubrania z kufra. I taki człowiek ośmielał się komentować jej strój i fason!

- Tę sukienkę krawcowa uszyła specjalnie dla mnie na dzisiejszy wieczór. Dodam, że pieniądze na strój dał mi papa. Stąd nie sądzę, by się rozgniewał na wieść, że wydałam je zgodnie z jego poleceniem. Zapewne jednak chciałby wiedzieć, co masz pan na myśli, porywając jego córkę z ulicy i wywożąc ją gdzieś swoim powozem wbrew jej woli. Chyba nie byłby z twoich poczynań zadowolony.

Malta znała Davada Restarta od lat i wiedziała, jak łatwo potrafiła go zastraszyć jej babcia. Wystarczyło, by Ronica na niego warknęła. Dziewczynka oczekiwała więc dla siebie przynajmniej części tego szacunku, dlatego prychnięcie Kupca bardzo ją zaskoczyło.

- Gdy zawinie do portu, każ mu przyjść do mnie i zapytać, a powiem mu, że próbowałem ratować twoją reputację. Malto Vestrit, powinnaś się za siebie wstydzić. Taka mała dziewczynka jak ty przebrana za pospolitą... W dodatku odważyłaś się pokazać w takim stroju na Balu Dożynkowym. Modlę się do Sa, żeby nikt cię nie rozpoznał. Nie przekonasz mnie, że twoja matka i babka wiedzą o tej sukience albo o twojej wyprawie na Bal, podczas gdy każda inna dobrze wychowana panienka w twoim wieku nadal opłakiwałaby swego dziadka.

Istniało tuzin odpowiedzi na słowa mężczyzny. W tydzień później Malta wszystkie je wymyśliła. Wtedy już wiedziała, co powinna była odrzec. Niestety, w tamtej chwili nic jej nie przyszło do głowy, siedziała więc wściekle milcząca i bezradnie patrzyła, jak chwiejny powóz odwozi ją do domu.

Kiedy dotarli, nie poczekała na Davada Restarta, lecz przepchnęła się obok niego, wysiadła z powozu i pospieszyła do frontowych drzwi. Na nieszczęście, frędzel jej spódnicy zaczepił się o krawędź drzwiczek powozu. Malta usłyszała, jak materiał się drze i odwróciła się z rozpaczliwym okrzykiem. Za późno! Frędzel i długi na dłoń skrawek bladozielonego jedwabiu zwisał z futryny. Restart spojrzał na niego, potem wysiadł i zatrzasnął za sobą drzwiczki. Dumnym krokiem ruszył do drzwi i głośno zadzwonił na służących.

Otworzyła Nana. Dlaczego to musiała być ona? Popatrzyła na Davada z niezadowoleniem, potem zerknęła na dziewczynkę, która oddała jej harde spojrzenie. Przez chwilę służąca po prostu wyglądała na urażoną, potem sapnęła z przerażeniem i wrzasnęła:

- Malta? Nie, to nie możesz być ty. Coś ty zrobiła, coś zrobiła?

Krzyk Nany zaalarmował wszystkich domowników. Najpierw pojawiła się matka i tuzinem gniewnych pytań obrzuciła Davada Restarta; na żadne z nich nie zdołał odpowiedzieć. Potem nadeszła babcia w koszuli nocnej, szlafroku i z włosami przepasanymi chustką; zaczęła besztać Keffrię, że robi taki raban i krzyczy o tej porze. Na widok wnuczki nagle zbladła. Nanę wysłała po herbatę, pozostałych służących odprawiła, potem mocno chwyciła Maltę za nadgarstek i poprowadziła ją korytarzem do pokoju, który niegdyś był gabinetem dziadka. Gdy w pomieszczeniu znaleźli się Davad, Keffria i Malta, Ronica zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi i odwróciła się do wnuczki.

- Wytłumacz się - poleciła.

Dziewczynka wyprostowała się.

- Chciałam pójść na Bal Dożynkowy. Papa pozwolił mi pójść w sukni, tak jak wypada młodej kobiecie. Nie zrobiłam niczego, czego mogłabym się wstydzić.

Zachowywała się z nieskazitelną godnością.

Babcia zacisnęła blade wargi. Po chwili odezwała się lodowatym głosem.

- Tak jak podejrzewałam, masz pusto w głowie. - Odwróciła się od Malty, zupełnie ją lekceważąc. - Och, Davadzie, jak zdołam ci podziękować za odstawienie jej do domu? Mam nadzieję, że nie naraziłeś na szwank własnej reputacji, gdy ratowałeś naszą. Czy wielu ludzi widziało ją w tym stroju?

Kupiec Restart wyraźnie czuł się nieswojo.

- Niewielu, mam nadzieję. Cerwin Trell, jego mała siostra i jakiś jego przyjaciel. Modlę się, żeby to byli wszyscy. - Przerwał, jak gdyby zastanawiał się, czy nie skłamać. - W międzyczasie przyjechała rodzina Vintagli, reprezentanci Deszczowych Ostępów. Sądzę, że jej nie zauważyli. Przynajmniej raz moja tusza na coś się przydała. - Potarł z posępną miną brzuch. - Ukryłem ją za sobą, a potem w ostatniej chwili wepchnąłem do powozu. No, dziewczynkę widział oczywiście mój lokajczyk... - Dodał niechętnie: - Przed salą kręciły się inne rodziny kupieckie, ufam wszakże, iż nie zrobiłem Malcie zbyt wielkiej awantury. - Chwilę patrzył zatroskany, potem rzucił z wahaniem: - Jak rozumiem, nic nie wiedziałyście o tym jej wyskoku?

- Wstyd mi przyznać, lecz rzeczywiście nie miałam o niczym pojęcia - odparła srogo Ronica. Oskarżającym tonem spytała: - Keffrio, czy wiedziałaś, co zamierza twoja córka? - Zanim matka Malty zdołała odpowiedzieć, babcia dodała: - A jeśli nie wiedziałaś, jak mogłaś to przeoczyć?

Dziewczynka spodziewała się, że matka wybuchnie płaczem. Keffria zawsze w podobnych sytuacjach płakała. Tym razem jednak odwróciła się do córki.

- Jak mogłaś mi zrobić coś takiego? - zapytała. - I dlaczego? Och, Malto, dlaczego? - Z jej słów przebijał straszliwy żal. - Czy nie powiedziałam ci, że musisz tylko trochę poczekać? Że kiedy nadejdzie czas, zostaniesz odpowiednio przedstawiona w towarzystwie? Kto cię namówił do... zrobienia czegoś takiego? - Matka wydawała się zdruzgotana.

Dziewczynka na chwilę poczuła się niepewnie.

- Chciałam pójść na Bal Dożynkowy. Mówiłam ci to. Wiecznie cię błagałam o pozwolenie pójścia. Ale ty nie słuchałaś, mimo że papa się zgodził, mimo że mi przyrzekłaś prawdziwą suknię. - Przerwała czekając, aż Keffria przyzna się do swojej obietnicy. Matka patrzyła na nią skonsternowana i milcząca, więc Malta krzyknęła: - No cóż, jeśli jesteś zaskoczona, to z własnej winy! Posłuchałam jedynie papy.

Rysy kobiety stwardniały.

- Gdybyś wiedziała, jak bardzo pragnę ci wymierzyć siarczysty policzek, zachowywałabyś się znacznie grzeczniej, dziewczyno.

Keffria nigdy nie mówiła do niej takim tonem. Nazwała ją „dziewczyną”, jak gdyby była służącą!

- Dlaczego więc tego nie zrobisz? - zapytała rozjuszona Malta. - I tak zmarnowaliście mi ten wieczór na wszelkie możliwe sposoby! Zbij mnie po prostu na oczach wszystkich i skończmy z tym! - W całej pełni uświadomiła sobie, jak bardzo zrujnowano jej plany i poczuła ogromny smutek.

Kupiec Restart wyglądał na straszliwie speszonego.

- Naprawdę muszę iść - powiedział pospiesznie i wstał.

- Och, Davadzie, usiądź - poprosiła babcia znużonym głosem. - Będzie herbata. Jesteśmy ci dłużne przynajmniej tyle za pomoc, której udzieliłeś nam dzisiejszego wieczoru. Niech cię nie zniechęca dramatyczne zachowanie mojej wnuczki. Chociaż Malcie należy się lanie, nie będziemy sobie w ten sposób poprawiać samopoczucia. W naszej rodzinie nikt nigdy nie uciekał się do takich sposobów... jak dotąd. - Ronica posłała mężczyźnie blady uśmiech, po czym wzięła za rękę małego, tłustego człowieczka i posadziła z powrotem na krzesło. Davad usiadł. Dziewczynkę widok ten przyprawił o mdłości. Czy żadna z nich nie potrafi dostrzec, jak odrażający jest ten osobnik o paskudnej facjacie, łysiejącym i lśniącym od potu łbie. A w dodatku nosił dopasowane niemodne ubranie. Dlaczego mu dziękowały za poniżanie jej?

Do pokoju weszła Nana. Na tacy niosła zastawę do podwieczorku, pod pachą miała także butelkę portwajnu, na ramieniu - przewieszony ręcznik. Postawiła butelkę i tacę na stole, potem odwróciła się do dziewczynki, podając jej ręcznik. Był wilgotny.

- Wytrzyj sobie twarz - powiedziała obcesowo.

Wszyscy dorośli spojrzeli na nią, następnie jedno po drugim odwracali wzrok, czekając, aż posłucha polecenia Nany. Malta początkowo była wdzięczna za ich takt, później jednak zaświtało jej w głowie, że każą jej umyć twarz niczym brudnemu dziecku.

- Nie! - krzyknęła i cisnęła mokry ręcznik na podłogę.

Nastąpiła długa chwila milczenia. Potem babcia spytała ją wesoło:

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że wyglądasz jak dziwka?

- Nie! - oznajmiła dziewczynka. Przeżyła kolejny moment zwątpienia, ale szybko się opanowała. - Cerwinowi Trellowi nie wydawałam się dzisiejszego wieczoru nieatrakcyjna. Taka sukienka i taki makijaż są obecnie modne w Jamaillii.

- Może wśród dziwek - odparła babcia nieubłaganie. - Zresztą nic nie mówiłam o atrakcyjności. Nie wyglądasz po prostu na przyzwoitą kobietę, atrakcyjną czy nie.

- Właściwie... - zaczął nieśmiało Davad Restart, lecz Ronica ciągnęła:

- Nie jesteśmy w Jamaillii, a ty nie jesteś dziwką. Jesteś córką dumnej kupieckiej rodziny. A my nie pokazujemy publicznie naszych ciał ani nie podkreślamy w taki sposób naszych twarzy. Dziwię się, że fakt ten przedtem umknął twojej uwadze.

- W takim razie chcę zostać dziwką w Jamaillii! - oznajmiła dziewczynka. - Wszystko jest lepsze niż dusić się tutaj, gdzie przez was muszę się ubierać i zachowywać jak małe dziecko, mimo iż jestem prawie dorosłą kobietą. Ciągle każecie mi być cicho, postępować uprzejmie i pozostawać... niezauważoną. Nie chcę dorastać w taki sposób, nie chcę być taka jak ty i matka. Chcę... być piękna, dostrzegana przez wszystkich, bawić się. Chcę się bawić. I żeby mężczyźni pragnęli przebywać blisko mnie, żeby przysyłali mi kwiaty i prezenty. Nie zamierzam się nosić w ubiegłorocznym stylu i udawać, że nic mnie nie podnieca ani nie gniewa. Pragnę...

- Właściwie - wtrącił skrępowany Davad - istnieje... eee... uff, podobna moda w Jamaillii. Od ubiegłego roku. Jedna z hm... towarzyszek Satrapy pojawiła się w takim stroju. Nie na imprezie publicznej, ale na bardzo wielkim prywatnym przyjęciu. Chciała w ten sposób podkreślić swoje pełne przywiązanie do Satrapy i jego potrzeb. Pragnęła, hm, być postrzegana i traktowana jako jego, no cóż... - Davad głęboko odetchnął. - Nie zwykłem rozmawiać na ten temat z wami - sapnął z zakłopotaniem. - Coś takiego wszakże się zdarzyło i, uff... w następnych miesiącach wiele kobiet włożyło podobne sukienki. Makijaż uszu, uff, spódnice z kilku części... - Mężczyzna nagle bardzo mocno się zarumienił i umilkł.

Ronica jedynie potrząsnęła gniewnie głową.

- Do tego właśnie doprowadził nasz nowy Satrapa. Łamie obietnice swego dziadka oraz ojca i zmienia Towarzyszki Jego Serca w dziwki świadczące mu usługi cielesne. Był czas, gdy rodzina odczuwała dumę, jeśli którąś z jej córek nazywano Towarzyszką, ponieważ słowo to określało osobę o wielkiej mądrości i umiejętności dyplomacji. Czym są teraz te dziewczyny? Jego serajem? Jestem oburzona. I nie zamierzam oglądać mojej wnuczki tak ubranej, niezależnie od popularności tego stroju.

- Chcesz, żebym była stara i zaniedbana, jak ty i matka - wypaliła Malta. - Chcesz, żebym z dziecka zmieniła się wprost w starą babę. No cóż, nie będę taka. Ponieważ nie mam na to ochoty.

- Nigdy w życiu - wtrąciła nagle Keffria - nie odzywałam się w ten sposób do mojej matki i nie mam zamiaru tolerować, jak się zwracasz do swojej babki. Gdyby...

- Gdybyś się w ten sposób odzywała, może żyłabyś naprawdę! - przerwała jej Malta. - Ale nie! Założę się, że zawsze byłaś nieśmiała jak szara myszka, milcząca i posłuszna. Jak krowa. Przedstawiona towarzystwu w jednym roku, wydana za mąż w następnym, niczym ładna tłusta krowa wystawiona na licytację! Jeden sezon tańca i zabaw, a potem ślub i dzieci z mężczyzną, który złożył twoim rodzicom najlepszą ofertę. - Dziewczynka zaszokowała wszystkich zebranych w pokoju. Rozejrzała się wokół. - Nie tego chcę, matko. Pragnę żyć własnym życiem. Chcę nosić ładne ubrania i jeździć do wspaniałych miejsc. Nie zamierzam wyjść za mąż za pierwszego kupieckiego chłopca, który mnie wybierze. Chciałabym odwiedzić pewnego dnia Jamaillię, zobaczyć Dwór Satrapy i... nie jako zamężna kobieta ze sznurkiem dzieciaków ciągnących się za mną. Chcę być wolna od tego wszystkiego. Chcę...

- Chcesz nas zrujnować - podsumowała spokojnie babcia i zaczęła nalewać herbatę. Napełniała jedną piękną filiżankę po drugiej. Opanowane, wprawne ruchy i potępiające słowa do wnuczki. - Mówisz nam czego pragniesz, zupełnie nie biorąc pod uwagę potrzeb naszej rodziny. - Podniosła oczy znad filiżanki i zapytała: - Herbata czy portwajn, Davadzie?

- Herbata - odparł z wdzięcznością. - Nie mogę zostać długo. Muszę spieszyć z powrotem, aby zdążyć przynajmniej na Oferowanie. Wiesz, że nikt mnie nie może zastąpić. Kupcowa Vintagli chyba chciała ze mną porozmawiać. Was oczywiście nikt się w tym roku nie spodziewa z powodu żałoby... - Urwał zażenowany.

- Herbata? Więc dobrze. - Ronica napełniła szybko filiżankę, po czym spojrzała na służącą. - Nano, moja droga, wstyd mi cię prosić, ale czy odprowadzisz Maltę do łóżka? Dopilnuj, proszę, żeby się uprzednio dobrze umyła. Przykro mi, że spycham na ciebie ten nieprzyjemny obowiązek.

- Nic nie szkodzi, proszę pani. Uważam to za swoją powinność.

Nana zajęła się dziewczynką. Podeszła - wielka i nieugięta, jak wtedy, gdy Malta była dzieckiem - chwyciła ją za nadgarstek i wyciągnęła z pokoju. Malta szła za nią spokojnie i godnie, choć nie ulegle. Nie opierała się, kiedy Nana ją rozebrała, potem weszła w parującą kąpiel, którą służąca dla niej przygotowała. Przez cały czas nie powiedziała ani słowa do swej wielkiej i władczej niani, nawet nie starała się jej przerwać nudnego monologu o tym, jak bardzo dziewczynka powinna się za siebie wstydzić.

Wcale się nie wstydziła. Nie zamierzała się też dać zastraszyć. Kiedy ojciec wróci do domu, wszyscy oni odpowiedzą za złe traktowanie jego córki. Na razie postanowiła czekać.

Przypomniała sobie dreszcz, który poczuła pod wpływem spojrzenia Cerwina Trella. Pomyślała o jego oczach i znowu poczuła to samo drżenie. Cerwin! Przynajmniej on wiedział, że Malta nie jest już małą dziewczynką.





Rozdział czwarty
Dowody <l >

- Czy to bardzo boli?

- A potrafisz odczuwać ból?

- Nie tak jak ludzie, ale rozumiem cierpienie, które musisz...

- Po co w takim razie pytasz? Żadna odpowiedź, której ci udzielę, nie będzie miała dla ciebie prawdziwego sensu.

Zapadło długie milczenie. „Vivacia” podniosła gładkie ramiona, skrzyżowała je na piersi i zapatrzyła się przed siebie. Walczyła z rosnącą falą żalu i rozpaczy. Jej stosunki z Wintrowem nie poprawiły się. Od czasu Rzeżuchy z każdym mijającym dniem jego uraza do niej rosła. Ich spotkania powoli zmieniały się w torturę.

Wiatr wiał z północy, spychając statek na południe do ciepłej strefy klimatycznej. Pogoda była dobra, atmosfera na pokładzie niestety nie. Załoga ignorowała Wintrowa, a więc i ją. Z ludzkich rozmów poznała zdarzenia na plaży. Na swój ograniczony sposób, rozumiała je. Wiedziała, że chłopiec wciąż wierzy, iż podjął właściwą decyzję. Była pewna, że Ephron Vestrit zgodziłby się z wnukiem. Niestety reszta załogi uważała go za tchórza, łącznie z jego ojcem. Chłopiec źle się czuł ze świadomością tego, a wszystkie owe fakty razem wzięte głęboko raniły „Vivacię”.

Mimo cierpienia Wintrow się nie poddał. Wiedziała o tym. Towarzysze ze statku unikali go, prowadził życie, które nie sprawiało mu przyjemności, a jednak intensywnie pracował nad sobą i uczył się. Rozkazy wykonywał szybko jak nikt, był znacznie silniejszy niż na początku, żadne czynności chłopca pokładowego nie sprawiały mu trudności i w wielu działaniach potrafił zastąpić niejednego marynarza. Doskonalił nie tylko ciało, lecz także umysł, porównując rozkazy ojca z poleceniami Gantry’ego. Zapał chłopca wynikał częściowo z ukształtowanego w ciągu wielu klasztornych lat przyzwyczajenia do nauki. Wintrow nie miał tu swoich książek ani zwojów, uczył się więc z wiatru i fal. Zaakceptował fizyczną pracę na pokładzie statku tak samo jak wcześniej - służebną pracę w sadzie klasztoru. Były to zadania, które mężczyzna musi wykonać, ponieważ stanowią one część jego życia i nie wypada mu wykonywać ich źle i bez zaangażowania. „Vivacia” znała jednakże również drugi powód, dla którego Wintrow pragnął opanować sztukę nawigacyjną - chciał poprzez swoje czyny udowodnić załodze, iż nie obawia się niezbędnego ryzyka ani nie pogardza marynarską pracą. Był Vestritem i mimo pogardy Torga oraz jego kolegów potrafił zachować dumę. Nikogo nie przeprosił za decyzję, którą podjął w Rzeżusze. Nie uważał swego postępku za niewłaściwy. Dręczył się wszakże lekceważącym stosunkiem członków załogi.

Sytuacja uległa zmianie po wypadku.

Teraz Wintrow siedział po turecku na pokładzie. Zranioną rękę trzymał na podołku. „Vivacia” nie musiała na niego patrzeć, by wiedzieć, że także spoglądał ku dalekiemu horyzontowi, chociaż nie interesowały go małe wysepki, które mijali. W taki dzień jak dziś Althea oparłaby się o reling i chłonęła widoki. Wczoraj intensywnie padało, więc z wysepek spływało mnóstwo rwących potoków. Niektóre meandrowały do morza, inne tworzyły warstwy srebrzystych kaskad na skalistym podłożu. Słodka woda unosiła się przez długie chwile na powierzchni słonej, zmieniała barwę morza, przez które spokojnie przepływał statek. Na wyspach mieszkało mnóstwo ptaków: morskich, brzegowych i górskich, które okupowały wysokie klify. Zewsząd słychać było trele. Zima na tych wyspach stanowiła porę deszczową, dzięki której bujnie rozkwitało życie roślinne. Leżące na zachód stąd Przeklęte Brzegi okrywała swojska zimowa mgła. Parujące wody wielu rzek, spływających z wybrzeża łagodziły tutejszy klimat, a równocześnie przesłaniały mgiełką Wyspy Pirackie. Na tych terenach nigdy nie padał śnieg, ponieważ ciepłe wody Kanału Wewnętrznego nie dopuszczały na wyspy prawdziwej zimy.

Chłopiec nie patrzył jednak na tę zieloną, kuszącą krainę, lecz na południe, ku portowi odległemu o dzień drogi od klasztoru. Może lepiej znosiłby swoją niewolę, gdyby istniała choć najmniejsza nadzieja, że statek zawinie do tego portu. „Vivacia” wiedziała, że ojciec Wintrowa nie jest tak głupi, by zaoferować synowi nawet maleńką szansę ucieczki. Kyle handlował w wielu portach, lecz Szpik do nich nie należał.

W pewnym momencie „Vivacia” odniosła wrażenie, że chłopiec czyta w jej myślach równie wyraźnie jak potrafiła Althea, ponieważ opuścił głowę nad kolanami i zamknął oczy. Nie płakał. Nie był już zdolny do płaczu, a poza tym nie chciał okazywać słabości, by nie narazić się na szyderstwa Torga. Ani chłopiec więc, ani „Vivacia” nie mogli nawet dać upustu rozpaczy zalewającej im serca.

Po pewnym czasie Wintrow głęboko odetchnął, otworzył oczy i spojrzał na chorą dłoń.

Minęło już trzy dni od wypadku. Głupi pech, podobny wielu innym na pokładzie żaglowca. Ktoś nie wykazał się odpowiednim wyczuciem i puścił linę, zanim Wintrow się tego spodziewał. „Vivacia” nie wierzyła, że marynarz postąpił rozmyślnie. Niemożliwe, by załoga aż tak nienawidziła chłopca. Na pewno był to przypadek. Gdy Wintrow usiłował chwycić wijącą się konopną linę, palce wbiły mu się w wielokrążek. „Vivacia” poczuła gniew, gdy przypomniała sobie słowa Torga, skierowane do Wintrowa leżącego na pokładzie i przyciskającego krwawiącą rękę do piersi: „Dobrze ci tak, skoro nie patrzysz, co robisz, tchórzliwa mała pluskwo. Masz naprawdę szczęście, że zgruchotałeś sobie tylko jeden palec, a nie całą dłoń. Weź się w garść i wracaj do pracy. Nikt tu nie będzie ci wycierał nosa ani osuszał łez”. Potem oficer odszedł. Do chłopca bez słowa podszedł Mild i niemal czystą chustką obwiązał rękę przyjaciela. To młody majtek był sprawcą wypadku, to z jego dłoni wyślizgnęła się fatalna lina. Mild, który miał jeszcze obwiązane połamane żebra.

- Przepraszam, statku - odezwał się cicho Wintrow. Przez chwilę milczał zarówno on, jak i „Vivacia”. - Nie powinienem się do ciebie odzywać w taki sposób. Rozumiesz mnie lepiej niż ktokolwiek inny na pokładzie... Przynajmniej próbujesz pojąć, co czuję. To przecież nie twoja wina, że jestem taki nieszczęśliwy. Po prostu chciałbym się teraz znajdować w zupełnie innym miejscu. Ale widzisz... Gdybyś nie była żywostatkiem, ojciec nie kazałby mi z wami pływać. Z tego powodu obwiniam ciebie, chociaż nie możesz przecież zmienić swej natury.

- Rozumiem - odparła apatycznie „Vivacia”. Nie wiedziała już, kiedy czuje się gorzej: gdy chłopiec milczy czy gdy się do niej odzywa. Każdego ranka i każdego popołudnia spędzali razem po godzinie - tak nakazał Kyle. „Vivacia” nie miała pojęcia, po co kapitan wymusza owe kontakty. Czyżby miał nadzieję, że w cudowny sposób połączy tych dwoje jakaś więź? Chyba nie był taki niemądry? Na pewno nie wierzył, że potrafi zmusić chłopca do pokochania jej. Byli rodziną i „Vivacia” czuła się związana z Wintrowem. Wróciła myślą do burzliwego letniego wieczoru i pierwszej nocy, którą chłopiec spędził na pokładzie. Tak dobrze się zaczęło. Chwile te wydawały jej się teraz straszliwie odległe. Gdyby tylko ich przyjaźń mogła się rozwijać w sposób naturalny... Cóż, nie było sensu rozpamiętywać tego, co minęło i nie wróci. Zresztą, równie nonsensowne było rozmyślanie o Althei, a jednak „Vivacia” nie mogła się powstrzymać. Tak bardzo pragnęła, by dziewczyna była tu z nią... Nie, nie, trzeba przestać myśleć, a raczej zastanawiać się, co się z nią stało. Westchnęła.

- Nie bądź smutna - powiedział Wintrow, a chwilę później, kiedy uświadomił sobie bezsens swych słów, sam westchnął. - Przypuszczam, że czujesz się tak samo kiepsko jak ja - dodał.

Miała kilka odpowiedzi na to stwierdzenie, a jednak nie odezwała się. Woda szemrała obok jej dziobu, wiatr przyspieszał fale. Człowiek za sterem świetnie sobie radził. „Vivacia” nie dziwiła się, wiedziała bowiem, że tego mężczyznę wybrał Ephron Vestrit prawie dwadzieścia lat temu. Ten wieczór powinien być przyjemny. Płynęli na południe, oddalając się od zimowego chłodu, a jednak „Vivacia” odczuwała wielki smutek.

Podczas ostatnich dni chłopiec powiedział jej kilka przykrych zdań, wyrzucając je z siebie w gniewie, frustracji i cierpieniu. Rozumiała, że tylko skarżył się na swój los. Wiedziała, że nie obarczał jej winą, jednak nie mogła zapomnieć owych słów. Na przykład wczoraj rano, po szczególnie nieprzyjemnej wachcie, po prostu rzucał obelgi. Mówił, że jej istnienie jest sprzeczne z prawami Sa, że nie posiada ona boskiej siły, lecz jedynie pozoruje życie i żywy umysł, że to ludzie budują żywostatki, a potem w imię własnej zachłanności każą im sobie służyć. Takie stwierdzenia zaszokowały i przeraziły ją, ale jeszcze gorzej poczuła się w chwilę później, kiedy przyszedł Kyle i uderzył chłopca tak mocno, że ten upadł na pokład. Kapitan zląkł się, że jego syn podjudza „Vivacię” i od tego momentu nawet najżyczliwiej nastawieni do chłopca członkowie załogi zaczęli mówić o nim źle; twierdzili, że swymi słowami Wintrow sprowadzi na nich wszystkich nieszczęście. Kyle niestety nie wiedział, że „Vivacia” równie boleśnie jak chłopiec odczuwa ciosy. Zapewne nie przyszło mu też do głowy, iż w ten sposób nie skłoni syna do miłości. W dodatku kazał Wintrowowi zejść pod pokład i wykonać dodatkowe posługi, których chłopiec nienawidził najbardziej ze wszystkiego na świecie. „Vivacia” została sama i zaczęła się zastanawiać nad jadowitymi słowami chłopca. Pytała siebie, czy nie są przypadkiem prawdziwe.

Tak, tak, dał jej do myślenia. Sprawił, że zaczęła rozważać sprawy, których nigdy żaden Vestrit nie rozpamiętywał na jej pokładzie. Najwyraźniej Wintrow szanował każde inne życie, poza nią. „Vivacia” słyszała o Sa, ponieważ wszyscy Vestritowie czcili go, choć zazwyczaj dość powierzchownie. Żaden z nich wszakże nie rozważał kwestii związanych z istnieniem tego boga ani nie szukał wokół siebie śladów boskości. Żaden nie wierzył tak mocno jak Wintrow, że każdy człowiek jest z gruntu dobry i powinien postępować w sposób honorowy, żaden nie pieścił w sobie idei, że każdą istotę czeka jakieś szczególne przeznaczenie, że tylko jeden styl życia może usatysfakcjonować daną jednostkę. Nigdy też nikt nie był tak bardzo rozgoryczony z powodu codziennych kontaktów ze współtowarzyszami rejsu jak jej młody przyjaciel.

- Chyba będą mi musieli odciąć ten palec - oświadczył nagle z wahaniem i cicho, jak gdyby bał się, że wypowiedzenie tych słów urzeczywistni całą sprawę.

Vivacia” milczała. Pierwszy raz od wypadku chłopiec zainicjował rozmowę z nią. Nagle wyczuła w nim wielki strach, którego istnienie podejrzewała; to zapewne z jego powodu chłopiec obrzucił ją obelgami. Zamierzała wysłuchać Wintrowa. Niech się z nią podzieli swoimi wątpliwościami.

- To chyba coś więcej niż złamanie. Obawiam się, że zmiażdżony został staw. - Były to proste słowa, lecz „Vivacia” wyczuwała zimny lęk chłopca. Nagle Wintrow wziął głęboki oddech i postanowił stawić czoło rzeczywistości. - Prawdopodobnie wiedziałem o tym od samego początku. A jednak ciągle miałem nadzieję... Dziś rano jednak spuchła mi cała ręka. Pod bandażem jest wilgotna. - Jego głos stał się bardziej piskliwy. - Ależ głupia sytuacja. Przywiązywałem tak wielką wagę do ran innych ludzi... nigdy wprawdzie nie byłem uzdrowicielem, lecz potrafiłem oczyścić ranę i zmienić opatrunek. A teraz... moja własna dłoń... Od ubiegłej nocy nie miałem odwagi na nią spojrzeć.

Przerwał. „Vivacia” słyszała, jak przełyka ślinę.

- Czy to nie dziwne? - podjął jeszcze wyższym, nienaturalnym z przejęcia głosem. - Widziałem kiedyś, jak Garit Sa musiał amputować pewnemu człowiekowi nogę. Trzeba było ją odciąć, wszyscy o tym wiedzieli. Ranny stale powtarzał: „Nie, nie, poczekajmy jeszcze trochę, może poprawi się jej stan”, mimo iż dostrzegaliśmy, że z każdą upływającą godziną zgorzel się powiększa. W końcu żona przekonała mężczyznę, by pozwolił na konieczny zabieg. Zastanawiałem się wtedy, dlaczego ten człowiek ciągle odkładał tę chwilę, zamiast po prostu zdecydować się natychmiast i mieć to za sobą. Po co trzymać się kurczowo gnijącego kawałka ciała i kości? Tylko dlatego, że niegdyś stanowił użyteczną część twojego ciała?

W tym momencie umilkł i skulony przypatrywał się chorej dłoni. „Vivacia” poczuła pulsowanie w jego ręce; tętnienie wtórowało każdemu uderzeniu serca chłopca.

- Czy kiedykolwiek wcześniej naprawdę spoglądałem na swoje dłonie? Czy naprawdę o nich myślałem? Ręce kapłana... Zawsze się o nich mówi. Przez całe życie miałem idealne ręce. Dziesięć palców, wszystkie zwinne i sprawne... Przecież tworzyłem witraże. Wiesz o tym, „Vivacio”? Siedziałem i tak bardzo się pogrążałem w pracy, że po pewnym czasie ręce niemal poruszały się same. Tak mi się wydawało. A teraz...

Znowu zamilkł. „Vivacia” ośmieliła się odezwać.

- Wielu żeglarzy traci palce. Albo całe kończyny. Nie przeszkadza to marynarzowi...

- Nie jestem marynarzem. Jestem duchownym. Miałem być kapłanem! Tyle że mój ojciec mi tego zakazał. Chce mnie zniszczyć. Z rozmysłem mnie niszczy. Wraz ze swoimi ludźmi śmieje się z mojej wiary, a kiedy usiłuję trzymać się własnych ideałów, oni używają ich przeciwko mnie. Niszczą...

- Brak kończyny nie przeszkadza marynarzowi pozostać sobą. - „Vivacia” ciągnęła nieubłaganie. - Nie jesteś swoim palcem, Wintrowie. Jesteś młodym mężczyzną. Obcinasz włosy i paznokcie, lecz nadal pozostajesz człowiekiem. Sobą. Jeśli naprawdę jesteś kapłanem, pozostaniesz nim, niezależnie od liczby palców. Jeśli musisz obciąć palec, obetnij go. Nie używaj jednakże tego faktu jako wymówki, by przestać być sobą. - Przerwała, niemal delektując się pełnym zaskoczenia milczeniem młodego człowieka. - Niewiele wiem o twoim Sa, chłopcze, natomiast dużo o Vestritach. Jeśli jest ci sądzone zostać kapłanem, zostaniesz nim, jeśli natomiast - żeglarzem, będziesz pływał po morzach. Pospiesz się, Wintrowie. Nie pozwól, żeby ktokolwiek przeszkodził ci w uformowaniu własnej osobowości. Pozostań sobą, a w końcu inni będą musieli się z tym pogodzić, choć nie wszystkim się to spodoba. Jeśli uznasz, że twoją wolę kształtuje wizerunek Sa, nie wahaj się zostać duchownym.

- Statku. - Chłopiec wymówił to słowo cicho, lecz zabrzmiało jak błogosławieństwo. Położył zdrową rękę płasko na deskach pokładu. Po chwilowym wahaniu umieścił ranną rękę obok tamtej.

Po raz pierwszy od dnia, w którym Althea opuściła statek, „Vivacia” poczuła napływ siły. Wątpiła, czy Wintrow wie, co robi; może kiedy pochylał głowę i wymawiał ciche słowa, sądził, że modli się do Sa. Nie była pewna, do kogo chłopiec kieruje swe błaganie, jednak odpowiedziała mu.

- Wintrowie - szepnęła - idź teraz do swego ojca i powiedz mu, co trzeba zrobić. Zażądaj, żeby zabiegu dokonano tutaj, obok mnie. Powołaj się na mnie, jeśli nie zechcą spełnić twojego życzenia.

Przypuszczała, że chłopiec się zawaha, ale natychmiast spokojnie wstał. Nie odezwał się. Poszedł na mostek kapitański i zdrową dłonią zastukał ostro do drzwi.

- Wejść - odparł Kyle.

Vivacia” nie potrafiła zrozumieć wszystkiego, co się działo w sercu Wintrowa, lecz była świadoma uczuć chłopca w sposób, który nie jest dostępny ludziom. Stąd wiedziała, że Wintrowowi mocno łomocze serce i zdawała sobie sprawę z triumfu, który chłopiec poczuł, gdy ojciec podniósł oczy znad rachunków frachtowych i zaszokowany dostrzegł swego syna stojącego tak śmiało przed nim.

- Co tu robisz? - zapytał szorstko Kyle. - Jesteś chłopcem pokładowym, niczym więcej. Nie przychodź do mnie skamlać.

Wintrow stał spokojnie, czekając aż ojciec skończy. Później odparł powoli:

- Trzeba odciąć ten palec. Został zmiażdżony i wdała się infekcja. Wiem, że nie da się go już wyleczyć. - Wziął mały, szybki łyk powietrza. - Chciałbym zrobić to teraz, kiedy wystarczy amputować jeden palec, a nie całą rękę.

Kiedy Kyle w końcu odpowiedział, przemówił niskim, niepewnym głosem.

- Jesteś tego pewien? Czy powiedział ci o tym pierwszy oficer? Pełni u nas funkcję lekarza pokładowego...

- Nie trzeba oka doktora. Zobacz sam. - Niemal niedbale Wintrow zaczął odwijać zasklepiony bandaż. Jego ojciec wydał cichy jęk. - Tak, nie najlepiej pachnie - przyznał chłopiec, nadal beztroskim tonem. - Im szybciej go odetniesz, tym lepiej.

Kyle wstał, głośno odsuwając krzesło w tył.

- Zawezwę pierwszego. Usiądź, synu.

- Wolałbym, żebyś ty to zrobił, panie. Jeśli to możliwe... I na pokładzie, przy figurze dziobowej. - „Vivacia” prawie dostrzegała, jak Wintrow rozgląda się z wyrachowaniem po pomieszczeniu. - Nie ma sensu zakrwawiać twojej kabiny - dodał.

- Nie mogę... Ja nigdy...

- Pokażę ci, panie, gdzie trzeba ciąć. Czynność niewiele się różni od dzielenia na części drobiu podczas obiadu. Wystarczy wymacać staw. Nauczyłem się tego w klasztorze. Czasami zaskakuje mnie, jak wiele gotowanie ma wspólnego z medycyną. Zioła, wiedza o... mięsie. Noże.

Vivacia” uświadomiła sobie, że Wintrow w pewnym sensie prowokuje ojca. Nie rozumiała w pełni przyczyn takiego zachowania. Zastanawiała się, czy chłopiec je zna. Próbowała przemyśleć sobie tę kwestię. Jeśli Kyle odmówi odcięcia zainfekowanego palca, coś przegra. Co? Nie była pewna, sądziła jednak, że chodzi o władzę nad życiem Wintrowa. Może była to sugestia, by ojciec chłopca zauważył, jak srogi jest styl życia, do którego usiłuje zmusić syna. A także... dziecinna prowokacja. Wintrow stawiał na szalę swoje ciało, robił więc coś, czego odmówił w Rzeżusze. Towarzysze rejsu nazwali go za to tchórzem i uważali, że boi się bólu. W ten sposób udowadniał im wszystkim, że nie bólu się obawiał. „Vivacia” wychwyciła u chłopca dreszcz dumy. Ten Wintrow naprawdę nie był podobny do żadnego Vestrita, który kiedykolwiek pływał na jej pokładzie.

- Zawołam pierwszego oficera - odparł stanowczo Kyle.

- Oficer tu nie pomoże - stwierdził cicho Wintrow.

Kyle zignorował go, podszedł do drzwi, otworzył je, wychylił się i krzyknął.

- Gantry!!! - Wrócił do chłopca. - Jestem kapitanem tego statku - przypomniał mu. - Ja tu ustalam zakres obowiązków. U nas lekarzem pokładowym jest pierwszy, nie ja.

- Sądziłem, że mój ojciec woli zrobić to sam - oświadczył spokojnie. - Widzę jednak, że brakuje ci do tego odwagi. Zaczekam zatem na oficera na pokładzie dziobowym.

- To nie jest kwestia odwagi - poskarżył się chłopcu Kyle i w tym momencie „Vivacia” zrozumiała, o co chodziło Wintrowowi. W kilka sekund zmienił relację między nimi. Nie byli już chłopcem pokładowym i kapitanem, lecz ojcem i synem.

- W takim razie chodź z nami i obserwuj, ojcze. Dodasz mi w ten sposób odwagi - poprosił. Nie było to błaganie, ale zwyczajna prośba. Wyszedł z kajuty nie czekając, aż Kyle go odprawi lub udzieli mu odpowiedzi. Kiedy wyszedł, do drzwi zbliżył się Gantry. Kapitan szorstkim tonem rozkazał mu pójście na przedni pokład z zestawem chirurgicznym. Wintrow bez wahania wrócił do „Vivacii”.

- Idą - poinformował ją cicho. - Mój ojciec i oficer będą mi amputować palec. Modlę się, żebym nie krzyczał.

- Masz silną wolę - stwierdził galion. - Połóż rękę płasko na moim pokładzie. Dodam ci otuchy.

Chłopiec nic nie odpowiedział. Lekki wietrzyk wypełnił żagle statku i przywiał do niego zapach potu i strachu Wintrowa, który siedział, cierpliwie zdejmując resztki bandaża z dłoni.

- Tak, tak. - Wymówił te słowa bardzo stanowczo. - Nie będę się oszczędzał. Lepiej rozstać się z nim na dobre, zanim zatruje całe moje ciało.

Vivacia” poczuła, że chłopiec właśnie w myślach ostatecznie się pożegnał z palcem. W swoim umyśle dokonał już amputacji.

- Idą - oświadczyła cicho.

- Wiem. - Zachichotał nerwowo. - Wyczuwam ich. Poprzez ciebie.

Przyznał się do czegoś takiego po raz pierwszy. „Vivacia” wolałaby usłyszeć takie słowa w innym momencie, gdy mogliby omówić tę sprawę na osobności. Niestety na fordeku pojawiło się dwóch mężczyzn. Chłopiec odruchowo wstał i odwrócił się, by śmiało spojrzeć im w oczy. Ranną rękę - niczym ofiarę - położył sobie na zdrowej dłoni.

Kyle gestem wskazał na syna.

- Chłopak mówi, że trzeba mu odjąć palec. Co sądzisz?

Vivacia” odniosła wrażenie, że serce zamarło Wintrowowi w piersi, potem zaczęło szaleńczo łomotać. Bez słowa wysunął rękę w stronę oficera. Gantry spojrzał na nią i w dziwacznym uśmiechu obnażył zęby.

- Chłopak ma rację. - Mówił do swojego kapitana, nie do Wintrowa. Mocno chwycił prawy nadgarstek chłopca i odwrócił rękę, by obejrzeć palec ze wszystkich stron. Krótko chrząknął z oburzenia. - Muszę porozmawiać z tym Torgiem. Powinienem był wcześniej obejrzeć tę rękę. Nawet jeśli odejmiemy teraz palec, chłopak będzie musiał poleżeć dzień czy dwa, ponieważ wydaje mi się, że infekcja zaatakowała już dłoń.

- Torg zna swoją robotę - odparł Kyle. - Nikt nie jest w stanie przewidzieć każdego wypadku.

Gantry popatrzył na niego spokojnie. Nie spierał się z nim, gdy zauważył:

- Tak, lecz Torg lubi się znęcać nad innymi i nie wie, kiedy należy przestać. Pamiętasz, panie, Brashena? Był dobrym marynarzem, ale Torg doprowadzał go do szału. Bo gdy zacznie człowieka prześladować, nie zna miłosierdzia. - Po chwili dodał ostrożnie: - Nie obawiaj się, panie, nie wstawiam się za tym młodzieńcem. Nie obchodzi mnie jego imię. Ale jest chłopcem pokładowym, a statek najszybciej pływa, gdy wszyscy ludzie są zdrowi i zdolni do pracy. - Zrobił przerwę. - Pogadam sobie z Torgiem - powtórzył i tym razem Kyle nie polemizował. Teraz Gantry zwrócił się do Wintrowa: - Jesteś gotów. - Nie było to pytanie, raczej stwierdzenie faktu.

- Tak - Wintrow odpowiedział niskim, głębokim głosem, potem ukląkł na jedno kolano, jak gdyby składał ślubowanie. Położył ranną dłoń płasko na pokładzie. „Vivacia” zamknęła oczy i skoncentrowała się na jego dotyku, na jego palcach przyciskanych do czarodrzewowych desek pokładu dziobowego. Była wdzięczna, że cały fordek pokryto tym cudownym drewnem. Zapewne nikt wcześniej nie słyszał, by wykorzystywano kosztowny czarodrzew do amputacji, dziś wszakże „Vivacia” w pełni zrozumiała jego moc. Dzięki niemu chwyciła rękę chłopca, dodając mu odwagi i przytrzymując w miejscu.

Oficer przykucnął obok Wintrowa i rozwinął brezentową torbę z narzędziami chirurgicznymi. Noże i zgłębniki spoczywały w kieszeniach, podczas gdy igły wbito w brezent; na niektóre nawleczono cienki rybi katgut. Na końcu pojawiły się piły, zębate, gładkie i szorstkie. Chłopiec przełknął ślinę. Obok tych wszystkich przedmiotów Gantry wyłożył bandaże z płótna opatrunkowego i zwykłego.

- Będziesz potrzebował brandy - powiedział Wintrowowi cierpkim tonem. „Vivacia” wyczuła, że mężczyzna współczuje chłopcu i ucieszyła się, że nie jest pozbawiony serca.

- Nie - odparł cicho Wintrow.

- Może po zabiegu - odważyła się odezwać głośno. Chłopiec nie zaprzeczył jej.

- Przyniosę - stwierdził szorstko Kyle.

- Nie - statek i Wintrow powiedzieli równocześnie.

- Chciałabym, żebyś został - dorzuciła łagodnie „Vivacia”. To było jej prawo. Na wypadek, gdyby Kyle jej nie zrozumiał, oświadczyła głośno: - Kiedy będziecie cięli chłopca, będę krwawiła. W pewnym sensie - dodała szybko. Zapanowała nad nerwami. - Mam prawo zażądać, żebyś był tu, panie, ze mną, kiedy coś tak niepokojącego odbywa się na moim pokładzie.

- Moglibyśmy zabrać chłopca pod pokład - zaproponował Kyle burkliwie.

- Nie - zakazała mu ponownie. - Jeśli trzeba dokonać tego okaleczenia, zróbcie to tutaj. Chcę być świadkiem. - Nie widziała potrzeby zdradzać, że dostrzegała wszystko, co się działo na całym statku. Skoro nie zdawał sobie sprawy z pełni jej natury, nie zamierzała go oświecać. - Wyślij któregoś z nich.

Kyle odwrócił się i niemal się przestraszył. Plotka szybko się rozeszła. Wszyscy marynarze, którzy nie mieli wachty, znaleźli wymówkę, by pojawić się na pokładzie dziobowym. Mild, o bardzo bladej twarzy, aż podskoczył, kiedy Kyle na niego wskazał.

- Ty! Przynieś brandy i szklankę. Szybko.

Chłopiec pobiegł wykonać rozkaz. Jego gołe stopy klepały po pokładzie, kiedy się pospiesznie oddalał. Nikt inny się nie poruszył. Kyle postanowił ich zignorować.

Wintrow głęboko odetchnął. Jeśli zauważył ludzi, którzy zebrali się, by popatrzeć, nie dał tego po sobie poznać. Odezwał się do Gantry’ego, podnosząc lewą rękę i wskazując odpowiednie miejsca na rannej prawej.

- Jest takie miejsce, właśnie tutaj... Kłykieć. Tu powinieneś uciąć. Będziesz musiał wsunąć tu... ostrze noża... i ciachnąć. Jeśli potrafisz wyczuć kłykieć własnej ręki, znajdziesz go i w mojej. W ten sposób nie wyszczerbisz pozostałej kości... Chcę, żebyś później ścisnął skórę ponad... tym miejscem. I zeszyj ją. - Odchrząknął i dodał wyraźnie: - Ostrożność jest ważniejsza niż tempo pracy. Chodzi o czyste cięcie, nie o odrąbanie.

Między kolejnymi zdaniami dla uspokojenia Wintrow wciągał powietrze. Gdy opowiadał punkt po punkcie, co trzeba zrobić z jego palcem wskazującym, nie drżał mu ani głos, ani ręka. Na ten palec mógłby kiedyś wsunąć kapłański pierścień...

Sa, błagam cię o łaskę. Nie pozwól, żebym krzyknął. Nie pozwól mi zemdleć ani odwrócić wzroku. Muszę to zrobić, pozwól mi to zrobić dobrze”.

Vivacia” niemal słyszała myśli chłopca. Po raz ostatni wziął głęboki oddech, chcąc się uspokoić. Gantry wybrał nóż i podniósł go. Nóż był dobry, lśniący, czysty i ostry. Wintrow powoli pokiwał głową. Za sobą usłyszał stukot stóp Milda i jego szept:

- Przyniosłem brandy, panie.

Głos młodego majtka wydawał się dochodzić z daleka, był słaby i niezrozumiały jak krzyki morskich ptaków. „Vivacia” uprzytomniła sobie, że Wintrow oddaje się jakiemuś rytuałowi. Wraz z każdym wdechem rozluźniał mięśnie. Potem jakoś skurczył się w sobie, zmalał i znieruchomiał, prawie jak gdyby umierał. „Vivacii” wydało się, że chłopiec mdleje i poczuła dla niego wielkie współczucie.

Później zrobił coś, czego nie zrozumiała. Uznała, że opuścił swe ciało. Oczywiście nie dosłownie, ale w jakiś osobliwy sposób znalazł się z dala od bólu. Miała wrażenie, że przyłączył się do niej i jej oczyma patrzył na szczupłego chłopca klęczącego tak spokojnie na pokładzie dziobowym. Włosy wysuwały mu się swobodnie z marynarskiego warkocza. Kilka kosmyków tańczyło mu na czole, inne przylgnęły do karku. W czarnych oczach dostrzegła opanowanie, usta były rozluźnione i Wintrow spokojnie wpatrywał się, jak lśniące ostrze zbliża się do jego ręki.

Gdzieś czaił się ogromny ból, lecz chłopiec i statek przyglądali się tylko beznamiętnie oficerowi, który pochylił się nad palcem Wintrowa i wbił nóż w odpowiednie miejsce. Trysnęła czerwona krew. „Czysta krew - zauważył z oddali chłopiec. - Kolor jest dobry. Gęsta, głęboka czerwień”. Nie powiedział wszakże ani słowa. Gdy w pewnym momencie podczas pracy oficer przełknął ślinę, rozległ się głośny dźwięk. Równie hałaśliwy był dla nich obojga drżący odgłos, który wydał z siebie wdychający powietrze Kyle. Ostrze zatonęło głęboko w kłykciu chłopca. Gantry świetnie sobie radził. Wsunął czubeczek noża w splot stawu i zaczął ciąć. Wintrow usłyszał dźwięk przecinania i poczuł czysty ból, który wznosił się po kości jego palca, szybko i zawzięcie opanowując ramię i kręgosłup. Zlekceważ to, polecił sobie bez litości. Z siłą, jakiej „Vivacia” nigdy u nikogo nie widziała, ponownie rozluźnił mięśnie ramienia. Nie pozwolił sobie na wzdrygnięcie ani szarpnięcie, ale trzymał mocno nadgarstek chorej ręki zdrową, jak gdyby zamierzał powstrzymać ból przed pędem w górę, po ramieniu. Krew płynęła teraz swobodnie, zalewając rękę między kciukiem i środkowym palcem. „Vivacia” miała wrażenie, że deski jej pokładu rozgrzały się od krwi, która moczyła czarodrzew. Statek zaciągał się jej zapachem, pieszcząc jej bliskość, sole, miedziany smak.

Oficer postąpił zgodnie ze wskazówkami Wintrowa. Rozległo się jeszcze maleńkie skrzypnięcie i ostatnia chrząsteczka oddzieliła się pod naciskiem ostrza, później Gantry starannie przeciął resztę skóry. Palec leżał teraz na pokładzie, odrębna rzecz, kawałek mięsa. Wintrow sięgnął po niego lewą ręką i odłożył go na bok. Kciukiem i palcem wskazującym zdrowej ręki ścisnął skórę tuż nad amputowanym palcem.

- Zeszyj to - powiedział oficerowi spokojnie. Jego krew tryskała i ciekła. - Nie za mocno, byle tylko połączyć kawałki skóry. I żeby nici się nie wżynały. Weź najmniejszą igłę i najcieńszy katgut, jaki znajdziesz.

Ojciec chłopca zakaszlał, odwrócił wzrok, potem sztywnym krokiem podszedł do relingu. Tu zatrzymał się i zagapił na mijane wyspy, jak gdyby nagle go zafascynowały. Wintrow wydawał się tego nie zauważać, ale Gantry szybko zerknął na swojego kapitana. Zacisnął usta, ciężko przełknął ślinę i podniósł igłę. Chłopiec trzymał kawałki skóry, podczas gdy oficer zeszył je, a następnie związał i przyciął końcówki katgutu. Wintrow położył zakrwawioną lewą rękę płasko na pokładzie. Nadal nad sobą panował. Oficer powoli bandażował miejsce po zabiegu. Przez cały czas chłopiec nie dał żadnego znaku - ani słowa, ani ruchu - który sugerowałby, że odczuwa ból. „Vivacia” pomyślała, że zachowywał się, jak gdyby chodziło o łatanie żagla. Nie, nie. Wiedziała, że w jakiś osobliwy sposób był świadom istnienia straszliwego bólu. Jego ciało zdawało sobie z niego sprawę, ponieważ pot spływał Wintrowowi po grzbiecie, a jego niemal zupełnie mokra koszula przylgnęła do pleców. Chłopiec czuł ten ból, gdzieś w oddali, ale potrafił o nim nie myśleć. Zapomniał o nim, tak jak zapomina się o głodzie albo o pragnieniu. Był sygnałem, który potrafił zignorować.

Och, rozumiem, pomyślała „Vivacia”. Właściwie wcale tego nie pojmowała, w każdym razie niezupełnie, ale poruszył ją fakt, że chłopiec dzieli z nią te uczucia. Kiedy ręka została zabandażowana, Wintrow zakołysał się niepewnie. Wiedział, że może nie ustać, a nie chciał kusić losu. Zniósł zbyt wiele, by zepsuć całą sytuację zwykłym zemdleniem. Podniósł więc szklaneczkę z brandy, którą Mild nalał dla niego drżącymi rękoma. Wypił płyn w trzech powolnych łykach. Nie wlewał go szybko, lecz sączył tak, jak ludzie piją wodę, gdy są bardzo spragnieni. Kiedy oddał szklankę Mildowi, pozostały na niej krwawe odciski palców.

Powoli przywołał do swego ciała świadomość. Zacisnął zęby, broniąc się przed czystą falą bólu, który promieniował z dłoni. Przed oczyma przez chwilę migały mu czarne kropki. Pozbył się ich mruganiem, skupiając się przez moment na dwóch krwawych odciskach ręki, które zostawił na pokładzie statku. Krew nasyciła czarodrzew. Oboje wiedzieli, że żadna ilość piasku nigdy nie zetrze tych bliźniaczych znaków. Chłopiec powoli podniósł oczy i rozejrzał się dokoła. Gantry czyścił nóż szmatą. Patrząc na Wintrowa zmarszczył czoło, a równocześnie przywołał na twarz nieznaczny uśmiech i lekko skinął chłopcu głową. Twarz Milda nadal była straszliwie blada, a oczy - ogromne. Kyle spoglądał w dal ponad relingiem.

- Nie jestem tchórzem. - Wintrow nie wypowiedział tych słów głośno, ale wszyscy zebrani świetnie go usłyszeli. Jego ojciec odwrócił się z wolna na to wyzywające stwierdzenie. - Nie jestem tchórzem - powtórzył chłopiec głośniej. - Nie jestem duży ani szczególnie silny. Ale nie jestem też cherlakiem ani człowiekiem słabego charakteru. Potrafię znieść ból, kiedy jest to niezbędne.

W oczach Kyle’a pojawił się jakiś niezwykły błysk. Kąciki ust zaczynały się układać w uśmiech.

- Naprawdę jesteś Havenem - zauważył spokojnie, lecz z dumą.

Wintrow spojrzał mu w oczy. W jego wzroku nie było ani wyzwania, ani złośliwości, ale chłopiec wyraźnie powiedział dwa słowa:

- Jestem Vestritem!

Spuścił oczy na krwawe odciski rąk na pokładzie „Vivacii”, na odcięty palec wskazujący, który ciągle jeszcze tam leżał.

- Zrobiłeś ze mnie Vestrita. - Uśmiechnął się smutno. - Co takiego oświadczyła mi moja babcia? „Krew da o sobie znać”. Tak, to prawda. - Pochylił się i podniósł z pokładu amputowany palec. Oglądał go z uwagą przez moment, potem wyciągnął rękę z palcem w stronę ojca. - Ten palec nigdy już nie będzie nosił kapłańskiego sygnetu - stwierdził. Niektórzy mogli uznać, że jest pijany, „Vivacia” jednakże uświadomiła sobie, że głos chłopca drży z żalu. - Weźmiesz go, panie? Jako dowód swojego zwycięstwa?

Twarz kapitana Kyle’a poczerwieniała z gniewu. „Vivacia” podejrzewała, że mężczyzna ma ochotę znienawidzić własne ciało i krew. Wintrow zrobił kroczek w kierunku ojca, w oczach migotało mu dziwne światełko. „Vivacia” próbowała zrozumieć, co się dzieje z chłopcem. Zauważyła, że zmienił się wewnętrznie, że wypełniła go jakaś siła. Spojrzał odważnie w oczy Kyle’owi, po czym zrobił w jego stronę kolejny, śmielszy krok. Stał teraz tak blisko ojca, że ten mógł go uderzyć. Albo wziąć w objęcia.

Lecz Kyle Haven w ogóle się nie poruszył. Jego bezruch oznaczał bardzo wiele. Wintrow uprzytomnił sobie, że cokolwiek zrobi, nigdy nie zadowoli swego ojca, mało tego, ojciec wcale nie pragnie, by syn go zadowolił. Chciał tylko nim rządzić. A teraz zdał sobie sprawę z tego, że Wintrow mu się nie podda.

- Nie, panie? No cóż, dobrze. - Niedbale, bez udawania Wintrow poszedł na dziób statku. Przez moment stał tam i z uwagą oglądał trzymany w ręku palec. Paznokieć, zdarty i pobrudzony od ciężkiej pracy, poszarpane ciało i zmiażdżona kość. Jego palec. Po chwili chłopiec cisnął mały kawałek mięsa za burtę, jakby nic dla niego nie znaczył, jakby nigdy nie stanowił jego części. Przez chwilę stał na dziobie. Nie opierał się na relingu, po prostu stał obok „Vivacii”. Patrzył daleko przed siebie ku odległemu horyzontowi. Ku przyszłości, którą niegdyś mu obiecano, a która teraz znajdowała się w znacznie dalszej odległości niż dni czy kilometry.

Lekko się zakołysał. Nikt inny się nie poruszył ani nie odezwał. Nawet kapitan pozostawał nieruchomy i milczący, chociaż intensywnie wpatrywał się w syna, jak gdyby chciał go przeszyć wzrokiem. Mięśnie szyi miał straszliwie napięte.

Pierwszy przemówił Gantry.

- Mildzie, zabierz rannego pod pokład i odprowadź na jego koję. Sprawdzaj jego stan przy każdym dzwonku. Przyjdź do mnie, jeśli podniesie mu się gorączka albo będzie majaczył. - Oficer zwinął narzędzia i zawiązał brezent wokół nich. Otworzył drewnianą kasetę i przez chwilę szperał wśród buteleczek i paczuszek. Nawet nie podniósł oczu, kiedy spokojnie dodał: - Pozostali niech wrócą do swoich obowiązków, zanim zacznę im je wyznaczać.

Ta pogróżka wystarczyła. Marynarze rozeszli się. Słowa mężczyzny były proste, rozkazy nie wykraczały poza zakres jego oficerskich obowiązków, nie uszło jednakże niczyjej uwagi, że w nieuchwytny sposób Gantry wszedł pomiędzy kapitana i jego syna. Dokonał tego z łatwością. Pierwszy oficer miał prawo tak postąpić, a Gantry odkąd Kyle przejął „Vivacię”, często za niego decydował. Jednak nigdy przedtem nie mieszał się w sprawy kapitana i jego syna. Robiąc to teraz, dał wszystkim do zrozumienia, że akceptuje Wintrowa jako prawdziwego członka załogi i nie uważa go za rozpieszczonego kapitańskiego synalka.

Mild czekał. Skurczył się, jakby chciał się stać niewidzialny. Po pewnym czasie Kyle Haven odwrócił się bez słowa i dumnym krokiem odszedł na rufę. Młody majtek przypatrywał mu się przez moment, potem odwrócił oczy, pomyślał bowiem, że nie wypada obserwować, jak kapitan oddala się do swoich kwater.

- Jeszcze jedno, Mildzie - odezwał się nagle Gantry, rozszerzając polecenie, wydane przed kilkoma minutami - pomóż się chłopcu spakować i przeprowadzić do dziobówki. Odtąd będzie spał z resztą mężczyzn. Kiedy się zainstaluje, podaj mu to. Nie więcej niż łyżeczkę. Resztę mi oddaj. To laudanum - dodał, podnosząc głos, by usłyszał go Wintrow. - Chcę, żeby spał. Sen przyspieszy gojenie. - Wręczył chłopcu matowobrązową butelkę, potem wstał i wsunął torbę z narzędziami pod pachę. Nie powiedział nic więcej. Odwrócił się i odszedł.

- Tak, panie - zgodził się majtek, po czym nieśmiało podszedł do Wintrowa. Kiedy tamten nie raczył go zauważyć, Mild odważył się szarpnąć go za rękaw. - Słyszałeś, co powiedział oficer - przypomniał mu niezdarnie.

- Wolałbym tu zostać. - Głos Wintrowa stał się niewyraźny i senny. „Vivacia” zrozumiała, że ból musiał go dosięgnąć prędzej czy później. Chłopiec długo powstrzymał ciało od reakcji, teraz płacił za to cenę - było nią całkowite wyczerpanie.

- Wiem - szepnął Mild, tonem niemal dobrodusznym. - Tak wszakże brzmiał rozkaz.

Wintrow westchnął ciężko i odwrócił się.

- Tak, tak.

Z uległością spowodowaną wielkim znużeniem ruszył za przyjacielem na dół.

Nieco później „Vivacia” uprzytomniła sobie, że Gantry wrócił i osobiście stanął za kołem. Sterował tylko wtedy, gdy był zaniepokojony jakąś sprawą i chciał ją przemyśleć. Uważała go za niezłego oficera. Brashen byłby lepszy, ale nie było go już na pokładzie. Gantry dotykał steru pewnie i mocno, jego ruchy uspokajały „Vivacię”, a równocześnie czuła, że sternik jej ufa.

Ukradkiem spojrzała w dół i otworzyła rękę. W zagłębieniu dłoni spoczywał palec. Nie przypuszczała, by ktokolwiek widział, jak go schwyciła. Nie potrafiła też wyjaśnić, dlaczego tak postąpiła, chociaż... stanowił on część ciała Wintrowa, a „Vivacia” nie chciała stracić z oczu nawet tak drobnego fragmentu ciała chłopca. Palec był maleńki w porównaniu z jej własnymi. Trzy wiotkie kostki połączone stawami, powleczone ciałem i skórą; na końcu wypukły, szorstki paznokieć. Palec, nawet zmiażdżony i pokrwawiony, fascynował „Vivacię” delikatnością i szczegółami. Przyjrzała się swojej dłoni. Rzeźbiarz wykonał świetną robotę. Odzwierciedlił ludzkie stawy, paznokcie, nawet ścięgna na grzbiecie ręki. Jednakże na palcach nie było maleńkich zmarszczek i włosków, a poduszeczki nie miały spiralnych odcisków. „Vivacia” uznała z żalem, że jest tylko nieco podobna do prawdziwego stworzenia z krwi i kości.

Przez jakiś czas badała swój skarb. Potem zerknęła na rufę i podniosła palec do ust. Nie chciała go wyrzucić, a nigdzie indziej nie mogła go schować. Było tylko jedno miejsce - umieściła palec w ustach i połknęła. Smakował tak jak krew Wintrowa: solami, miedzią i trochę morzem. Przełknęła, a wtedy palec stał się częścią jej „ciała”. Zastanawiała się, co się z nim stanie w jej czarodrzewowym przełyku. Nagle poczuła, że wchłonęła go tak samo, jak deski pokładu zaabsorbowały krew chłopca.

Nigdy przedtem nie jadła żadnego mięsa. Nigdy nie znała głodu ani pragnienia. Połykając wszakże odcięty kawałek ciała Wintrowa poczuła, że zaspokaja w sobie jakieś pragnienie, które dotąd było bezimienne i nie do końca uświadomione.

- Teraz stanowimy jedność - wyszeptała do siebie.

Chłopiec przewracał się niespokojnie w koi na pokładzie dziobowym. Laudanum jedynie złagodziło rwący ból ręki, ale go nie usunęło. Ciało chłopca było rozpalone i wysuszone, mięśnie twarzy i ramienia napięte.

- Stanowić jedność z Sa - powiedział cienkim, załamującym się głosikiem. Ostateczny cel kapłana. - Osiągnę stan jedności z Sa - stwierdził bardziej stanowczym tonem. - Takie jest moje przeznaczenie.

Vivacia” nie miała serca zaprzeczyć.

* * *

Padało. Ulewa była bezlitosna jak to często bywało zimą w Mieście Wolnego Handlu. Deszcz spływał po rzeźbionych lokach „Paragona” i ściekał mu z brody na gołą pierś. Galion skrzyżował ramiona na piersi, i kiwał głową, strząsając ciężkie krople. Zimno. Zimno należało do nielicznych emocji, które nauczyli go odczuwać ludzie. Drewnu nie może być zimno - powiedział sobie - więc nie jest mi zimno. Nie. Zresztą nie była to kwestia temperatury, po prostu irytowała go padająca na niego woda. Przetarł ręką mokre czoło.

- Twierdziłeś, zdaje się, że nie żyje - odezwał się obok niego ktoś ochrypłym, mrożącym krew w żyłach kontraltem. Kolejny powód, by nie lubić deszczu: zagłuszał „Paragonowi” kroki stóp na mokrym piasku.

- Kto tu jest? - zapytał. Mówił rozgniewanym tonem. Uważał, że lepiej okazywać ludziom złość niż strach. Strach tylko ich rozzuchwalał.

Nikt mu nie odpowiedział. Szczerze mówiąc, „Paragon” nie spodziewał się odpowiedzi. Z pewnością wiedzieli, że jest ślepy. Prawdopodobnie już podkradali się do niego, ale on nie zlokalizuje ich, póki nie zaczną w niego rzucać kamieniami. Całym sobą skoncentrował się na odgłosach kroków. Wtedy przemówił drugi głos, niedaleko od miejsca, skąd dochodził pierwszy. Rozpoznał go od razu po jamailliańskim akcencie. Mingsley.

- Tak przypuszczałem. Ostatnim razem, gdy tu byłem, ani się nie poruszył, ani nie odezwał. Dav, mój pośrednik zapewnił mnie, że on ciągle żyje, ale wątpiłem w to. No cóż, cała sprawa wygląda zatem nieco inaczej. - Odchrząknął. - Ludluckowie nie chcieli mieć z nim nic do czynienia i teraz rozumiem przyczyny. Myślałem, że chodzi o martwe drewno. Cena była zatem znacznie zaniżona. Będę musiał odbyć z tą rodziną kolejną rozmowę.

- Chyba zmieniłam zamiar - odezwał się niski damski głos. „Paragon” nie potrafił odgadnąć, jakie emocje powstrzymuje kobieta. Wstręt? Lęk? Nie był pewny. - Nie mam tu nic do roboty.

- Wcześniej wydawałaś się bardziej zaintrygowana - stwierdził Mingsley. - Skąd nagle to przeczulenie? Zresztą żywa figura dziobowa zwiększa nasze możliwości.

- Rzeczywiście intryguje mnie czarodrzew - przyznała niechętnie kobieta. - Kiedyś klient przyniósł mi maleńki kawałek do wyrzeźbienia. Miałam nadać mu kształt ptaka. Powiedziałam wówczas temu człowiekowi to, co powiem teraz tobie. Praca, która wykonuję, nie jest związana ani z moim kaprysem, ani z fanaberiami klientów. Po prostu w danym kawałku drewna jest zaklęty jakiś kształt, ja go tylko stamtąd wydobywam. Ów mężczyzna nakłaniał mnie usilnie, abym spróbowała. Kiedy jednak wzięłam z jego rąk kawałek drewna, poczułam... zło. Gdyby człowiek potrafił nasycać drewno uczuciami, powiedziałabym, że mężczyzna przekazał swojemu czarodrzewowi czystą złośliwość. Nie byłam w stanie nawet dotykać tego drewna, a cóż dopiero go rzeźbić! Kazałam mu go zabrać i odejść.

Mingsley zachichotał, jak gdyby kobieta opowiedziała mu wesołą historyjkę.

- Odkryłem kiedyś - oświadczył niby ogólnie, lecz hardym tonem - że nawet najwrażliwszego artystę można uspokoić uroczym odgłosem układanych w stosik monet. Jestem pewny, że uda mi się zwalczyć twoje... obiekcje. Mogę ci obiecać, że zarobek będzie wręcz nieprawdopodobny. Zobacz, ile zarabiasz teraz, gdy pracujesz w zwykłym drewnie. Gdybyś zaczęła tworzyć paciorki z czarodrzewu, dalibyśmy ludziom coś, czego nigdy dotąd nie mieli. Jesteśmy bardzo do siebie podobni. Jako obcy w tym mieście dostrzegamy to, co umyka jego mieszkańcom.

- Jesteśmy do siebie podobni? Wcale nie mam pewności, czy w ogóle powinniśmy ze sobą rozmawiać. - Najwyraźniej kobieta nie była skora do kompromisu, lecz Mingsley zdawał się tego nie zauważać.

- Spójrz na nie - rozkoszował się. - Piękne słoje. Srebrzysty odcień. Nie dostrzegam na żadnej desce ani jednego sęka. Ani jednego! Z takiego drewna można zrobić wszystko. Nawet jeśli usuniemy galion, który możesz odnowić i sprzedać oddzielnie, pozostanie w tym kadłubie tak dużo czarodrzewu, że moglibyśmy stworzyć cały przemysł. Nie tylko twoje koraliki i talizmany... Musimy myśleć szerzej. Krzesła, łóżka i stoły, wszystko starannie wyrzeźbione. Ach! Kołyski. Wyobraź sobie pierworodne dziecko kołysane w rzeźbionej czarodrzewowej kołysce. Albo - mężczyzna mówił z coraz większym entuzjazmem - mogłabyś wyrzeźbić na wezgłowiu kołyski twarze kobiet. Trzeba by się dowiedzieć, jak je ożywić, a potem nauczyć je kilku kołysanek. Kołyska, która sama potrafi śpiewać dziecku do snu!

- Skóra mi cierpnie na samą myśl - odparła kobieta.

- Więc boisz się tego drewna? - Mingsley parsknął krótkim śmiechem. - Nie ulegaj przesądom Miasta Wolnego Handlu.

- Nie boję się drewna - warknęła kobieta. - Boję się takich ludzi jak ty. Pchasz się w sprawy, na których się nie znasz. Pohamuj się. Pomyśl. Mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu to najbardziej przebiegli handlarze i kupcy, jakich kiedykolwiek widziała ta część świata. Musi istnieć powód, dla którego nie chcą frymarczyć tym drewnem. Widzisz, że galion żyje, a nawet nie spytałeś, jak ani dlaczego! Chcesz tylko wytwarzać z tego budulca stoły i krzesła. A poza tym... stoisz przed żywą istotą i pogodnie opowiadasz o porąbaniu jej ciała na meble.

Mingsley dziwacznie prychnął.

- Nie mamy pewności, czy rzeczywiście jest to żywa istota - mruknął z wyrozumiałością. - Statek poruszył się i odezwał, zgoda. Ale zrobił to tylko raz. Skaczące pajacyki i marionetki na sznurkach też się poruszają, a papugi mówią. Czy nazwiesz je istotami ludzkimi? - zapytał wesoło.

- Hm, widzę, że teraz zamierzasz opowiadać mi nonsensy, ponieważ chcesz, bym postąpiła zgodnie z twoją wolą. Byłam przy północnej ścianie, gdzie cumują żywostatki i zapewniam cię, Mingsleyu, że te, które tam widziałam, bez wątpienia żyją i z pewnością są odrębnymi istotami. Samego siebie możesz okłamywać i przekonywać, że to nieprawda, ale nie oczekuj, że zaakceptuję twoje wymówki, półprawdy i powiem, że chcę dla ciebie pracować. Co to, to nie. Zaciekawiło mnie, gdy opowiedziałeś mi o martwym żywostatku, którego drewno można by spożytkować. Lecz nawet to stwierdzenie było kłamstwem. Nie zamierzam stać tu z tobą w deszczu ani chwili dłużej. Zdecydowałam, że twoja propozycja jest... niewłaściwa. Nie zrobię tego i już.

Paragon” słyszał, jak kobieta wielkimi krokami odchodzi.

- Jesteś głupia - zawołał za nią Mingsley. - Porzucasz większe pieniądze, niż potrafisz sobie wyobrazić.

Kobieta zatrzymała się. „Paragon” wytężył słuch. Wróci? Dotarł do niego tylko jej głos. Mówiła wyraźnie, choć normalnym tonem.

- W jakiś dziwny sposób - oświadczyła chłodno - pomieszałeś to, co intratne i to, co nieintratne z właściwym i niewłaściwym. Mnie się to na szczęście nie zdarza.

Galion usłyszał, że kobieta znowu odchodzi. Stawiała duże kroki niczym rozzłoszczony mężczyzna. Deszcz zaczął grzmocić jeszcze mocniej. Spadały ogromne krople. Ich uderzenia z pewnością sprawiały ludziom ból. Mingsley opanował ponury nastrój.

- Artystyczny temperament - powiedział drwiąco do siebie. - Ale wróci. - Przerwa. Po chwili padło pytanie: - Statku. Ty, statek, naprawdę żyjesz?

Paragon” postanowił nie odpowiadać.

- Ignorowanie mnie nie jest najmądrzejsze. To tylko kwestia czasu, kiedy cię zdobędę. W twoim interesie powinna leżeć odpowiedź na moje pytanie. Jesteś odrębną od tego wraku istotą czy jego częścią?

Galion znosił uderzające w niego krople deszczu i nie odzywał się. Czekał.

- Jeśli odetnę cię od twojego statku, zabiję cię? - spytał cicho Mingsley. - Wiedz, że to właśnie zamierzam uczynić.

Paragon” nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Zaprosił więc tylko mężczyznę:

- Może podejdziesz wystarczająco blisko, by spróbować?

Po kilku minutach usłyszał, jak Mingsley odchodzi.

Czekał w ulewnym deszczu. Kiedy usłyszał, że kobieta wróciła i ponownie się do niego odzywa, nie zareagował, lecz powoli odwrócił głowę, by ją lepiej słyszeć.

- Statku? Statku, czy mogę się do ciebie zbliżyć?

- Nazywam się „Paragon”.

- „Paragonie”, czy mogę podejść?

Zastanowił się nad odpowiedzią.

- Nie zamierzasz mi powiedzieć swego imienia? - spytał w końcu.

Krótkie wahanie.

- Nazywają mnie Amber.

- Ale to nie jest twoje imię?

- Mam ich wiele - odrzekła po chwili. - To odpowiada mi najbardziej. Tu i teraz.

Paragon” pomyślał, że kobieta mogła po prostu skłamać, mówiąc, że tak właśnie brzmi jej imię. Nie zrobiła tego jednak. Wyciągnął otwartą dłoń w stronę, z której dochodził jej głos.

- Amber - powtórzył. Jego wyciągnięta ręka oznaczała również próbę sił. Wiedział przecież, jak wielka jest jego dłoń w porównaniu z ludzką. Kiedy jego palce zacisną się wokół jej ręki, może wyszarpnąć kobiecie ramię ze stawu. Jeśli zechce.

Wsłuchiwał się w jej oddech, w odgłosy deszczu rzeźbiącego piasek plaży. Nagle Amber dwoma szybkimi krokami pokonała dzielącą ich odległość i wsunęła dłoń w rękawiczce w jego wielką rękę. Lekko ścisnął ogromnymi palcami jej małe paluszki.

- „Paragonie” - szepnęła bez tchu.

- Po co wróciłaś?

Roześmiała się nerwowo.

- Tak jak mówił Mingsley, ciekawisz mnie. - Kiedy Paragon nic nie odpowiedział, kontynuowała: - Zawsze byłam bardziej ciekawska niż mądra. A jednak całą swoją wiedzę zyskałam dzięki ciekawości. Nadal ciągnie mnie do interesujących osób i przedmiotów.

- Rozumiem. Opowiesz mi o sobie? Jak widzisz, jestem ślepy.

- Dostrzegam to aż nazbyt dobrze. - W jej głosie zabrzmiały współczucie i żal. - Mingsley nazwał cię brzydkim. Ja wszakże uważam, że rzeźbiarz, który ukształtował twoje czoło, szczęki, wargi i nos, był wspaniałym artystą. Szkoda, że nie mogę obejrzeć twoich oczu. Jakiego rodzaju człowiek jest zdolny niszczyć takie dzieła sztuki?

Słowa kobiety poruszyły go, lecz równocześnie odwoływały się do zdarzeń, których nie mógł sobie przypomnieć. Gburowato odparł:

- Cóż za komplementy! Chcesz odwrócić moją uwagę od faktu, że nie odpowiedziałaś na moje pytanie? - Puścił jej rękę.

- Nie, wcale nie. Jestem... Amber. Rzeźbię w drewnie. Robię z niego biżuterię, korale i ozdobniki, a także grzebienie i pierścionki. Czasami obrabiam większe fragmenty, i wykonuję misy, puchary... nawet krzesła i kołyski. Ale niewiele. Mój talent najbardziej błyszczy przy maleńkich przedmiotach. Mogę dotknąć twojej twarzy?

Pytanie zostało zadane tak nagle, że „Paragon” pokiwał głową na zgodę, zanim zdążył się zastanowić.

- Po co? - spytał poniewczasie.

Poczuł, że kobieta podchodzi bliżej. Nieznaczne ciepło jej ciała kontrastowało z chłodem deszczu. Palce Amber musnęły brodę galionu. Było to bardzo lekkie dotknięcie, a jednak statek zadrżał. Po sekundzie uznał tę reakcję za zbyt ludzką. Gdyby potrafił się wycofać, zrobiłby to.

- Nie mogę cię dosięgnąć. Mógłbyś... mnie podnieść?

Jej kolosalna ufność tak go zaskoczyła, że zapomniał, iż kobieta nadal nie odpowiedziała na jego pierwsze pytanie.

- Mógłbym cię zmiażdżyć - przypomniał jej.

- Ale tego nie zrobisz - odparła śmiało. - Proszę cię.

Pośpiech jej prośby przeraził go.

- Dlaczego sądzisz, że tego nie zrobię? Zabiłem już przedtem, przecież wiesz! Kilka męskich załóg! Całe Miasto Wolnego Handlu o tym wie. Kim jesteś, że się mnie nie boisz?

Zamiast odpowiedzi Amber położyła wilgotną dłoń na jego ramieniu. Przesunęła po słojach. Poczuł ciepło jej ciała w taki sam sposób jak dotyk kobiecej ręki na męskim udzie rozpala całe ciało mężczyzny. „Paragon” i Amber stali się przez chwilę bardzo sobie bliscy; jemu wydawało się, że znalazł się w jej ciele, jej - że weszła w jego drewniane belki. Ludzkie cechy kobiety zaśpiewały w nim. Pławił się w jej zmysłach. Deszcz zamoczył włosy Amber i przylepił ubranie do ciała. Skórę miała zimną, lecz coś ją grzało od środka. Poczuł, jak kobieta oddycha, i przypomniał sobie wiatr w swoich żaglach; pęd krwi w jej ciele skojarzył mu się z morską wodą poruszającą się obok kadłuba.

- Jesteś czymś więcej niż drewnem! - zawołała głośno, zadowolona z odkrycia. „Paragon” nagle przeraził się, wietrząc zdradę. Amber znajdowała się w jego wnętrzu, widziała i dowiadywała się zbyt wiele. Obudziła wiele emocji, które już dawno odsunął od siebie.

Nie chciał jej pchnąć tak mocno, lecz kobieta krzyknęła, upadając na mokry piasek i skalistą plażę. Usłyszał, że straciła oddech. Deszcz nadal padał.

- Jesteś ranna? - spytał swarliwie po jakimś czasie. Powoli się uspokajał.

- Nie - odparła cicho, potem, zanim zdołał coś powiedzieć, dodała: - Przepraszam. Sądziłam, mimo wszystko, że jesteś... drewniany. Mam talent związany z drewnem. Kiedy go dotykam, natychmiast je poznaję, wiem, jak wyglądają słoje, gdzie jest delikatne, gdzie szorstkie... Sądziłam, że jeśli cię dotknę, odgadnę, jakie były twoje oczy. Myślałam, że znajdę tylko drewno. Nie powinnam być taka... Wybacz mi, proszę.

- W porządku - odparł poważnie. - Nie chciałem cię tak obcesowo... odpychać. Nie wiedziałem, że upadniesz.

- To moja wina. Miałeś rację, że tak zareagowałeś. Ja... - Znowu umilkła. Przez kilka minut „Paragon” słyszał tylko odgłosy padającego deszczu i coraz głośniejszy szum fal. Nadchodził przypływ i woda podchodziła coraz bliżej. - Proszę cię, zacznijmy jeszcze raz - powiedziała nagle.

- Jak sobie życzysz - odrzekł zażenowany. Ta kobieta... Zupełnie jej nie rozumiał. Tak szybko mu zaufała, a teraz chciała się z nim zaprzyjaźnić. Nie był przyzwyczajony do takiego tempa. Przerażało go. Jednak... jeszcze straszniejsza wydawała mu się myśl, że Amber może odejść i nie wrócić. Postanowił zaufać jej. - Chciałabyś wejść do środka i schować się przed deszczem? - spytał. - Jestem przechylony pod okropnym kątem i pewnie nie jest we mnie cieplej niż na zewnątrz, ale przynajmniej nie będziesz moknąć.

- Dziękuję - rzuciła szybko. - Chciałabym. Naprawdę bardzo bym tego chciała.

Zima





Rozdział piąty
Werbownicy <l >

Na Kanale Zewnętrznym niewiele było wartych wzmianki bezpiecznych portów. Do najciekawszych należał Zakątek. Trudno było się do niego dostać, zwłaszcza podczas odpływu, lecz kiedy statek już tam zawinął, załoga mogła beztrosko wypoczywać w porcie przez dobę czy dwie. Większość osad na Zewnętrznym regularnie nawiedzały przybywające znad Morza Wzburzonego zimowe sztormy, które bezlitośnie szarpały piaskiem plaż, czasami przez kilka tygodni. Mądry kapitan podczas rejsu na południe nie zbliżał się do lądu, ponieważ bliskość pochyłych skarp łączyła się z niebezpieczeństwem zniesienia na brzeg żaglowca i roztrzaskania się na skałach. Gdyby zapasy słodkiej wody na „Żniwiarzu” nie kończyły się (pozostały tak cuchnące resztki, że nawet marynarze nie chcieli pić), z pewnością nie podjęto by ryzyka związanego z próbą wpłynięcia do Zakątka.

Na szczęście manewr się udał i załoga otrzymała przepustkę na cały wieczór. Kobiety, nieprzesolone jedzenie i pozbawiona zielonej piany woda... Ładownie „Żniwiarza” były wypełnione beczkami z solonym mięsem, stosami zrolowanych skór, kadziami oleju i tłuszczu. Ładunek był bogaty i ciężko zdobyty, a marynarze, myśliwi i rzeźnicy dumni, że tak prędko zapełnili ładownię. Minęło zaledwie piętnaście miesięcy, odkąd „Żniwiarz” opuścił swój rodzinny port Świecogród. Powrotny rejs odbywał się znacznie szybciej. Zawodowi żeglarze wiedzieli, że dobrze zapracowali na premie, których się spodziewali na końcu podróży, podczas gdy myśliwi i futrzarze prowadzili własne rejestry i znali swój udział w zysku. Ci, których zmuszono do pływania, musieli już tylko dotrwać do końca rejsu; w rodzimym porcie zejdą z pokładu statku jako wolni ludzie.

Chłopiec pokładowy Athel wyróżnił się premią (jako dodatek do regularnej płacy) za sprawianie morskich niedźwiedzi, dzięki czemu zdobył sobie popularność wśród graczy w kości. Jednak nieśmiały młody człowiek odrzucał wszystkie propozycje postawienia w grze spodziewanych pieniędzy. Ku zaskoczeniu całej załogi nie chciał także przeprowadzić się do kwater futrzarzy czy myśliwych i zostać jednym z nich. Wolał być zwykłym marynarzem. Przyparty do muru, tylko się uśmiechnął i wyjaśnił:

- Pragnę pozostać żeglarzem. Żeglarz może się zaokrętować na statek każdego typu, natomiast myśliwi i futrzarze muszą przynajmniej raz do roku wyruszać na północ. Pierwszy raz tu jestem i nie bardzo mi się spodobało.

Odpowiedź była najlepsza z możliwych. Myśliwi i futrzarze uświadomili sobie z podziwem, jak bardzo są wytrzymali, natomiast marynarze kiwali z aprobatą głowami na mądrość wyboru chłopca. Brashen zastanawiał się, czy Althea rzeczywiście wszystko sobie przemyślała, czy po prostu szczęśliwym trafem podjęła właściwą decyzję. Obserwował ją w tawernie. Siedziała na końcu ławy, ściskając ciągle ten sam kufel ciemnego piwa. Kiwała głową przysłuchując się rozmowie przy stole, śmiała się w odpowiednich momentach i przekonująco udawała wstydliwą, gdy zagadywały ją dziewki portowe. Uważał, że załoga ją zaaprobowała.

Tamto popołudnie podczas rzezi na plaży zmieniło ją. Udowodniła sobie, że potrafi współzawodniczyć z innymi, gdy zadanie nie wymagało od niej zwierzęcej siły. Na plaży z każdym dniem Althea stawała się szybsza w zdejmowaniu skór i patroszeniu zwierząt. Później przeniosła tę wiarę w siebie na pokład, gdzie starała się wykonywać zadania, przy których większe znaczenie miała zwinność i szybkość niż siła i tusza. Ciągle jeszcze przegrywała z dorosłymi marynarzami w typowo męskich zajęciach, ale temu nikt się nie dziwił. Fakt, że potrafiła przewyższyć dorosłych mężczyzn w jednej dziedzinie, skłaniał ich do nadziei, że Athel „dorośnie” także do innych zadań.

Brashen przełknął ostatnie dwa łyki piwa i podniósł kufel prosząc o dopełnienie. Podziwiał Altheę za to, że ma na tyle rozsądku, by nie upijać się z towarzyszami ze statku. Tak myśląc pokiwał głową. Naprawdę jej nie docenił. Jeśli będzie nadal tak postępowała, uda jej się przetrwać tę podróż. Oczywiście nie mogła udawać chłopca przez wiele lat, lecz na tym jednym rejsie powinno jej się upiec.

Podeszła barmanka, by napełnić kufel Brashena. Mężczyzna skinął głową i rzucił monetę na stół. Wzięła ją z powagą i ukłoniła się, po czym ruszyła do następnego stolika. Była dość ładna i młody marynarz dziwił się, że ojciec pozwala jej pracować w głównej sali. Z jej zachowania jasno wynikało, że nie dorabia sobie jako dziwka, Brashen nie był jednakże pewny, czy wszyscy żeglarze uszanują jej odmowę. Rozglądając się za dziewczyną, zauważył, że wielu innych również wodzi za nią oczyma. Jeden z mężczyzn spróbował złapać ją za rękaw, gdy odchodziła, ale młoda barmanka zwinnie się uchyliła. Kiedy dotarła do Athela, zatrzymała się na moment i z uśmiechem spytała go o coś. Althea, udając nieśmiałą, zajrzała do własnego kufla, potem pozwoliła go dziewczynie napełnić. Uśmiech barmanki rozszerzył się, był znacznie przyjaźniejszy niż te, które posyłała innym klientom. Brashen wyszczerzył zęby. Althea całkiem dobrze udawała chłopaka, nie przewidziała wszakże, iż niektóre osoby lubują się we wstydliwych młodzieńcach, zwłaszcza że wyglądała całkiem ponętnie (na pewno ponętniej niż większość ludzi w tawernie). Młody marynarz zastanowił się, czy skrępowanie przyjaciółki jest w pełni symulowane.

Postawił kufel przed sobą i rozpiął płaszcz. Było mu ciepło. Tu w środku nawet za gorąco. Uśmiechnął się do siebie. Miał dobry humor. Pomieszczenie było ciepłe i suche, a jemu podłoga jeszcze nie uciekała spod stóp. Niepokój stale mu towarzyszący osłabł na moment. Gdy dotrą wraz z ładunkiem do Świecogrodu, Brashen będzie miał wystarczająco dużo gotówki, by sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Nie zamierzał wydać wszystkiego. Nie. Tym razem będzie mądrzejszy. Zastosuje się wreszcie do dawnej rady kapitana Vestrita i część pieniędzy wpłaci na konto. Właściwie miał teraz wybór. Wiedział, że kapitan „Żniwiarza” chętnie zatrzyma go na pokładzie. Prawdopodobnie może pozostać na tym statku tak długo jak zechce. Tak. Albo wziąć kartę pokładową w Świecogrodzie i rozejrzeć się po porcie. Może znajdzie tam inny statek, lepszy od „Żniwiarza”. Czystszy i szybszy. Wrócić na handlowiec i pływać pod żaglami od portu do portu. Tak!

Poczuł znajome gorąco w dolnej wardze i pospiesznie przesunął kawałek cindinu. Narkotyk był tak mocny, jak obiecał Brashenowi sprzedawca i szybko oparzył mu skórę. Młody marynarz wypił kolejny łyk piwa, aby schłodzić obolałe miejsce. Minęły lata, odkąd przestał się oddawać nałogowi. Kapitan Vestrit był absolutnym przeciwnikiem cindinu. Jeśli tylko podejrzewał któregoś z marynarzy o używanie narkotyku - czy to na statku, czy na brzegu - sprawdzał mu dolną wargę. Na widok pierwszego lepszego znaku oparzeliny wyrzucał mężczyznę ze statku w następnym porcie bez zapłaty. Dziś Brashen wygrał małą porcję przy stoliku, przy czym hazard był kolejną rozrywką, której młody marynarz ostatnio się nie oddawał. Ale, niech szlag trafi to wszystko, człowiek musi się od czasu do czasu zrelaksować, a dzisiejszy dzień był do tego równie dobry jak każdy inny.

Brashen nie był osobnikiem lekkomyślnym. Nigdy nie stawiał rzeczy, których strata mogłaby go zasmucić. Dziś zaczął od zębów niedźwiedzia morskiego; podczas nudnych godzin na koi samodzielnie wyrzeźbił je, tworząc ryby i inne kształty. Prawie od początku gry niezmiennie wygrywał. Och, w pewnym momencie był bliski przegrania swego pokładowego noża (byłaby to przykra sprawa), ale w następnym rozdaniu jego szczęście wróciło i wygrał nie tylko porcję cindinu, lecz także wystarczająco dużo pieniędzy, by starczyło na wieczorne piwo.

Prawie poczuł się z tego powodu źle. Obdarł z monet i używek oficera i stewarda z „Wesołej Dzieweczki”, innego statku-przetwórni stojącego obok nich w porcie. Tyle że „Wesoła Dzieweczka” miała pustą ładownię i beczki pełne soli, płynęła bowiem dopiero na zabójcze tereny łowieckie. Wypływając tak późno w sezonie, załoga przeżyje ciężkie chwile, by zapełnić ładownię towarem. Brashena nie zaskoczyłoby, gdyby statek musiał pozostać na terenach łowieckich przez cały sezon, polując na wszystkie stworzenia - od morskiego niedźwiedzia po małe wieloryby. Ta robota była teraz brzydka i niebezpieczna. Młody marynarz poczuł wielkie zadowolenie, że nie musi jej wykonywać. Miał pewność, że dzisiejsza wieczorna wygrana jest jakimś znakiem. Jego los poprawiał się, wracało szczęście. Och, nadal tęsknił za „Vivacią” i starym kapitanem Vestritem, niech go Sa ma w swojej opiece, czuł jednakże, że zaczyna nowe życie.

Dopił piwo z kufla i przetarł oczy. Najwyraźniej był bardziej znużony niż sądził, skoro teraz zrobił się nagle taki śpiący. Cindin zazwyczaj go ożywiał. Tak miał działać. Wracała po nim ochota na zabawę, dobre samopoczucie, dobroduszność, wzrastały siły witalne. Niestety, Brashen miał w tej chwili ochotę jedynie na sen w ciepłym, miękkim łóżku. Suche łoże, które nie pachniałoby potem, pleśnią, olejem i pakułami. I bez insektów.

Tak był zajęty budowaniem w swoim umyśle obrazu raju, że aż się przestraszył, gdy w pewnym momencie zobaczył przed sobą młodą barmankę. Kiedy prawie podskoczył, uśmiechnęła się do niego figlarnie, potem wskazała na jego kufel. Miała rację, naczynie znowu było puste. Przykrył kufel dłonią i z żalem potrząsnął głową.

- Obawiam się, że wydałem już całą gotówkę. Może to i dobrze, chciałbym mieć jasną głowę, gdy będziemy jutro wypływać.

- Jutro? W takiej wichurze? - spytała życzliwie.

Pokiwał głową, potwierdzając własną niechęć.

- Burza czy nie burza, trzeba stawić czoło światu. Jak to się mówi: „Czas i fala nie czekają na marynarza”. Im szybciej wypłyniemy, tym szybciej znajdziemy się w domu.

- W domu - powtórzyła po nim i ponownie się uśmiechnęła. - W takim razie jeden kufelek na koszt firmy. Niech wam się szybko płynie, tobie i twojej załodze.

Powoli zdjął dłoń z kufla i obserwował, jak dziewczyna nalewa. Jego los naprawdę zmieniał się na lepsze.

- Jesteś z tego samego statku co tamci, prawda? Ze „Żniwiarza”?

- Tak, to my - potwierdził. Znowu przesunął cindin w ustach.

- Pewnie jesteś oficerem na tym statku?

- Tak, od niedawna. Jestem trzecim.

- Ach. W takim razie zwą cię Brashen?

Skinął głową i nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Pochlebiło mu, że kobieta już zna jego imię.

- Mówią, że „Żniwiarz” szybko zapełnił ładownię i teraz bierze kurs z powrotem do rodzimego portu. Zapewne stanowicie dobraną ekipę? - Ilekroć zadawała pytanie, unosiła brew.

- Całkiem niezłą. - Brashen zaczynał znajdować przyjemność w tej rozmowie. Dziewczyna nabrała powietrza w płuca, a następnie zdradziła prawdziwy powód swej wspaniałomyślności.

- To wasz chłopiec pokładowy? Tamten na końcu? Nie pije zbyt wiele.

- Rzeczywiście. Nie jest też za bardzo rozmowny.

- Zauważyłam - mruknęła ponuro. Głęboko odetchnęła, potem nagle spytała: - Czy to prawda, co o nim mówią? Że potrafi oporządzić morskiego niedźwiedzia, jak tylko go zastrzelą?

Najwyraźniej dziewczyna uważała Athela (Altheę!) za urodziwego chłopca. Brashen powstrzymał śmiech.

- Nie, to nie jest do końca prawda - odparł poważnie. - Athel jest znacznie szybszy niż myśliwi. Szczerze mówiąc mieliśmy z nim problemy, ponieważ zdzierał skórę z niedźwiedzi, jeszcze zanim je zastrzelono. Nasi myśliwi całymi dniami polowali na gołe zwierzaki.

Brashen wziął łyk piwa. Przez chwilę dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.

- Ach, ty - zganiła go w końcu, chichocząc i poczęstowała młodego marynarza wesołym szturchańcem. Brashen był tak słaby, że musiał się chwycić kontuaru, by nie upaść. - Och, przepraszam! - mruknęła, złapała marynarza za rękaw i pomogła mu się wyprostować.

- Nic nie szkodzi. Po prostu jestem bardziej zmęczony, niż sądziłem.

- Czyżby? - spytała łagodniej. Wymienili spojrzenie. Jej oczy były niebieskie i głębsze niż morze. - Na tyłach jest pokoik z łóżkiem. Mój pokój. Mógłbyś tam odpocząć przez jakiś czas. Jeśli chcesz się położyć.

Zanim zrozumiał, co barmanka ma na myśli, odwróciła oczy, a potem je spuściła. Po chwili zakręciła się na pięcie i odeszła. Gdy Brashen podniósł kufel i zaczął z niego sączyć, rzuciła przez ramię:

- Jeśli zechcesz się położyć - powtórzyła. - Tylko mnie powiadom.

Zatrzymała się na chwilę i patrzyła na niego z uniesionymi żartobliwie brwiami. Czy to miało być zaproszenie?

Szczęście człowieka zmienia się niczym pomyślna fala. Trzeba korzystać z oferty losu, póki jest. Brashen wysączył resztę płynu z kufla i wstał.

- Chcę się położyć - szepnął do dziewczyny. Zresztą naprawdę miał na to ochotę. Nie zastanawiał się, czy młoda barmanka do niego dołączy, propozycja i tak mu odpowiadała. Cóż miał do stracenia? Przesunął w ustach kawałek cindinu. Narkotyk był dobry, bardzo dobry.

* * *

- Jeszcze jedna kolejka - oznajmił Reller. - Potem lepiej wróćmy na statek.

- Nie czekajcie na nas - zachichotał jeden z marynarzy. - Nie martw się, Reller. Zdążymy przed wyznaczoną porą. - Głowa zaczęła mu opadać na ramię.

Reller sięgnął przez stół i potrząsnął nim.

- Nic z tego, Jordzie. Żadnej drzemki w tawernie. Gdy wrócimy na statek, możesz się rzucić na pokład i chrapać jak świnia. Ale nie tutaj.

Jego ton przyciągnął uwagę Jorda. Mężczyzna z wysiłkiem uniósł głowę.

- Dlaczego?

Reller pochylił się przez stół.

- Przed chwilą ostrzegał mnie marynarz z „Rybołówki”. Wiesz, że „Wesołą Dzieweczkę” zacumowali tuż obok nas, od zawietrznej? Podczas drogi tutaj wśród załogi panowała czerwonka. Stracili siedmiu ludzi. Kapitan przez trzy dni chodził po mieście, próbując nająć dodatkowych pracowników, ale nie miał szczęścia. Podobno jego desperacja rośnie. Facet rwie się na polowanie. Wie, że każdy dzień spędzony tutaj może oznaczać dodatkowy tydzień na łowach. Marynarze z „Rybołówki” mówili mi, że na naszym miejscu trzymaliby się razem, a dziś wieczorem spali na pokładzie swego statku. Jeden z ich myśliwych zaginął już dwa dni temu. Zapewne wiecie, czego się obawiają. Kiedy więc dam znak do powrotu, wracamy wszyscy razem. Chyba że chcesz się ocknąć daleko na północ od portu w dziobówce „Wesołej Dzieweczki”.

- Werbownicy? - spytał przerażony Jord. - Działają tu, w Zakątku?

- A gdzież im lepiej? - spytał cicho Reller. - Jeśli jakiś marynarz nie wróci w porę na swój statek, nikt nie będzie go szukał w tym zapomnianym przez Sa porcie. Przyśniesz w którejś z alejek i zamiast w drodze do domu, biedny opoju, obudzisz się ponownie na łowach. Powiem ci coś. W tym mieście żaden marynarz nie powinien chodzić sam.

Jord natychmiast wstał.

- Mam jelita pełne tych północnych wód. Nie zamierzam ryzykować powrotu na nie. Chodźcie, koledzy, wracajmy na statek.

Reller rozejrzał się po sali.

- Hej, a gdzie Brashen? Czy nie siedział tam?

- Chyba poszedł z dziewczyną. - Althea odezwała się po raz pierwszy. Usłyszała w swoim głosie dezaprobatę i dostrzegła pełne zaskoczenia spojrzenia. - A niby cały czas gapiła się na mnie - dodała kwaśno. Podniosła kufel, pociągnęła łyk, po czym odstawiła naczynie. - Idziemy. Tutejsze piwo i tak smakuje jak szczyny.

- Och, znasz ten smak, co? - zadrwił z niej Jord.

- Nie muszę. Wystarczy mi, że śmierdzi jak twoja koja, Jordzie.

- Ej, mały, lubisz se powąchać marynarską koję - parsknął rubasznym, pijackim śmiechem marynarz. Inni przyłączyli się do jego rechotu, a Althea tylko potrząsnęła głową. Na morzu czy na brzegu, niewybredny humor był taki sam.

Naprawdę pragnęła wrócić na statek. Im szybciej wypłyną z tej dziury, tym prędzej dotrą do Świecogrodu. Odepchnęła się od stołu. Jord pochylił się i zajrzał do jej kufla.

- Będziesz to pił? - zapytał.

- Częstuj się - odparła i odwróciła się, by wyjść z tawerny na szalejącą burzę. Kątem oka dostrzegła, że Jord wypił piwo duszkiem, po czym straszliwie się skrzywił.

- Uff. Chyba ci nalali z samego dna beczki. - Wytarł usta rękawem i wstał.

Na dworze wciąż szalała burza. Dziewczyna pomyślała ze znużeniem, czy w tej mieścinie kiedykolwiek ustaje wiatr; teraz targał jej włosami oraz ubraniem. Już po dwóch krokach zapomniała, że jeszcze przed chwilą było jej ciepło i sucho. Trzeba wracać do życia chłopca pokładowego.

Nie usłyszała, że woła ją oberżysta. Dostrzegła, jak Reller się odwracał, a kiedy spojrzała za siebie, ciekawa na co stary marynarz patrzy, zauważyła mężczyznę wychylającego się z drzwi tawerny.

- Jesteś Athel? - usiłował przekrzyczeć huragan.

Reller wskazał milcząco na nią.

- Brashen cię woła. Wypił trochę za dużo. Chodź i wyciągnij go stąd!

- Cudownie - burknęła do siebie, zastanawiając się, dlaczego wybrał akurat ją. Reller dał jej znak, by wróciła.

- Spotkamy się na statku! - ryknął w wiatr, a dziewczyna pokiwała głową. Zmęczona wróciła do tawerny. Nie podobała jej się myśl ciągnięcia w taką pogodę uwieszonego u jej ramienia Brashena. No cóż, tego rodzaju zadania zwykle spadały na chłopców pokładowych. W dodatku jeśli marynarz zabrudził się wymiocinami, będzie także musiała wyczyścić jego ubranie.

Mamrocząc do siebie, wspięła się po schodkach i weszła do tawerny. Właściciel wskazał ku drzwiom na tyłach.

- Jest tam - rzucił oburzonym głosem. - Prawie wysiadł leżąc na dziewczynie.

- Zabiorę go stąd - powiedziała Althea i ruszyła wśród stołów i ław pełnych pijących marynarzy. Otworzyła drzwi i wpatrzyła się w kiepsko oświetloną izbę. Stało w niej łóżko. Nad leżącym Brashenem pochylała się barmanka; miała rozsznurowaną bluzkę. Dziewczyna podniosła oczy na Altheę i uśmiechnęła się bezradnie.

- Nie wiem co robić - oświadczyła, ciągle się uśmiechając. - Pomożesz mi?

Może gdyby Althea naprawdę była chłopcem pokładowym, obnażone piersi barmanki oszołomiłyby ją i weszłaby do pokoju. Prawdopodobnie nie patrzyłaby na Brashena i nie pomyślałaby, że nie wygląda na zemdlonego, lecz na kogoś, kto stracił przytomność po czyimś ciosie, a dopiero potem został ułożony na łóżku. Na szczęście zauważyła to wszystko. Dostrzegła też jakieś poruszenie po swej lewej stronie. Odskoczyła w tył, dzięki czemu otrzymała jedynie lekkie uderzenie w policzek, a nie silny cios w czubek głowy. Później pałka trafiła ją w prawy bark. Ramię zdrętwiało aż do czubków palców. Althea zatoczyła się do przodu i krzyknęła. Napastnik zatrzasnął za nią drzwi.

Pomyślała, że barmanka na pewno jest zamieszana w całą sprawę, i z całej siły uderzyła ją lewą pięścią w twarz. To był jej najlepszy w życiu cios. Dziewczyna, zaszokowana i obolała, zakryła rękoma twarz i z wrzaskiem zatoczyła się do tyłu. W tym samym momencie Althea odwróciła się, by stawić czoło stojącemu przy drzwiach mężczyźnie.

- Ty nieczuły mały draniu! - Mężczyzna splunął i ruszył na nią.

Althea zrobiła unik i skoczyła do drzwi. Zdołała je częściowo otworzyć.

- Werbownicy! - ryknęła z całych sił. Dostrzegła przed oczyma błysk światła i padła na podłogę.

* * *

Najpierw wróciły głosy.

- Jeden z „Rybołówki”, ten, którego szukali. Leżał związany w piwniczce z piwem. Jeden z „Carlyle’a” i ci dwaj ze „Żniwiarza”. Chyba był tu ktoś jeszcze, ale wygląda na to, że uderzyli go za mocno. Nie każdy marynarz jest tak samo wytrzymały.

Odpowiedział mu drugi drżący głos.

- No cóż, nigdy nie wiedzą, kiedy przestać.

Althea otworzyła oczy. Wokół siebie zauważyła przewrócone stoły i ławy. Policzkiem leżała w mokrej kałuży; miała nadzieję, że to piwo, nie jej krew. Tuż przed oczyma dostrzegła obute męskie nogi. Pomyślała, że jeden ruch, a nadepną jej na nos. Odwróciła głowę i spojrzała w górę. Mieszczanie w strojach uszytych z ciężkich, chroniących przed wiatrem oraz deszczem skór. Odepchnęła się od podłogi. Przy drugiej próbie zdołała usiąść. Sala zawirowała jej przed oczyma.

- Hej, chłopak odzyskuje przytomność - zaobserwował ktoś. - Za co uderzyłeś córkę Paga, opoju?

- Była przynętą. Współpracuje z tamtymi - odparła powoli Althea. Ach, ci mężczyźni. Nie potrafią pojąć najprostszych spraw.

- Może tak, może nie - odparł rozsądnie mężczyzna. - Zdołasz wstać?

- Spróbuję. - Trzymając się kurczowo przewróconej ławy, podniosła się. Była oszołomiona i miała ochotę zwymiotować. Dotknęła ostrożnie tyłu głowy. Zobaczyła, że ma czerwone palce. - Krwawię - powiedziała. Jej oświadczenie nikogo nie zainteresowało.

- Twój oficer ciągle jeszcze leży w izbie - powiedział jej najbliższy mężczyzna. - Lepiej wyciągnij go stamtąd i wracajcie na wasz statek. Pag jest aż nadto wściekły na ciebie, że spoliczkowałeś jego córkę. Nikt cię nigdy nie uczył manier wobec kobiet?

- Pag też jest w tę sprawę zamieszany, skoro proceder odbywa się w pokoju na tyłach jego tawerny i w piwniczce - zauważyła Althea.

- Pag? On kieruje tą knajpą od dziesięciu lat. Znam go. Na twoim miejscu nie gadałbym takich głupot. Z waszej winy te ławy i stoły są poprzewracane. Nie jesteście już tu mile widziani.

Zacisnęła powieki, potem je otworzyła. Podłoga już się nie kołysała.

- Rozumiem - odpowiedziała mężczyźnie. - Zabieram stąd Brashena. - Zakątek był miastem tych ludzi i mogli w nim robić to, co chcieli. Althea miała szczęście, że tawerna jest pełna marynarzy, a ci nie lubią werbowników. Tych dwóch mieszczan najwyraźniej nie niepokoił sposób, w jaki Pag zarabiał dodatkowe pieniądze. Zastanowiła się nad tą sprawą. Gdyby nie grupka rozzłoszczonych marynarzy, którzy ciągle jeszcze siedzieli przy ogniu, może mieszkańcy Zakątka w ogóle nie pozwoliliby opuścić jej i Brashenowi tawerny? Lepiej się pospieszyć i uciekać, póki to jeszcze możliwe.

Słaniając się, dotarła do drzwi pokoju i zajrzała do środka. Brashen siedział na łóżku, opierając głowę na ręce.

- Brash? - bąknęła.

- Althea? - odparł z nieprzytomną miną. Odwrócił się w jej stronę.

- To ja, Athel! - rzekła gderliwie. - Cholernie mnie męczy, że stale przedrzeźniasz moje imię. - Podeszła do niego i pociągnęła go za ramię. - Chodź, musimy wracać na statek.

- Jestem chory. Coś było w piwie - stęknął. Podniósł rękę i dotknął tyłu głowy. - I chyba ktoś mnie grzmotnął.

- Mnie też. - Althea pochyliła się nad nim i obniżyła głos. - Ale musimy się stąd wydostać, póki jeszcze możemy. Za tymi drzwiami znajdują się ludzie, którym nie przeszkadza, że właściciel tawerny współpracuje z werbownikami. Im szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej.

Młody marynarz zrozumiał ją bardzo szybko jak na kogoś tak oszołomionego.

- Podaj mi rękę - polecił jej i chwiejnie wstał. Althea otoczyła go ramieniem. Niestety albo Brashen był zbyt wysoki, albo ona zbyt niska, w każdym razie nie szło im się najlepiej. Dziewczynie wydawało się, że marynarz rozmyślnie ciągnie ją ku podłodze. Potykając się wyszli z pokoju, potem przeszli tawernę i dotarli do drzwi frontowych. Jeden z mężczyzn przy kominku pokiwał im poważnie głową, lecz dwaj mieszczanie obserwowali ich niemo i bez ruchu. Podczas schodzenia ze schodów Brashen opuścił jeden ze stopni i oboje prawie wpadli w zamrożone błoto ulicy.

Marynarz podniósł głowę, patrząc w wiatr i deszcz.

- Robi się zimniej.

- Ta ulewa zmieni się dziś wieczorem w deszcz ze śniegiem - przepowiedziała cierpko Althea.

- Psiakrew! Tak dobrze mi się zaczęła ta noc.

Dziewczyna z trudem szła w dół ulicy, Brashen opierał się ciężko na jej ramieniu. Przy narożniku zaryglowanego sklepu zatrzymała się, by ustalić ich położenie. Całe miasto było czarne jak smoła, a zimny, siekący w twarz deszcz nie ułatwiał jej rozeznania.

- Poczekaj chwilę, Altheo. Muszę się wysikać.

- Athelu - przypomniała mu znużonym głosem. Brashen zachował się skromnie, to znaczy potykając się odszedł dwa kroki od niej i zaczął gmerać przy rozporku.

- Przepraszam - burknął w minutę później.

- Nie ma sprawy - odparła wyrozumiale. - Nadal jesteś pijany.

- Nie jestem pijany - stwierdził. Znowu położył jej rękę na ramieniu. - Sądzę, że wsypano mi czegoś do piwa. Właściwie jestem tego pewny. Wyczułbym to świństwo, gdyby nie cindin.

- Żujesz cindin? - spytała z niedowierzaniem. - Ty?

- Czasami - odrzekł wymijająco. - Niezbyt często. Zresztą, od dłuższego czasu go nie używałem.

- Mój ojciec zawsze powtarzał, że cindin zabił więcej żeglarzy niż zła pogoda - oświadczyła mu kwaśno. W głowie jej huczało.

- Prawdopodobnie - zgodził się. Kiedy minęli ostatnie budynki i doszli do doków, zaproponował: - Powinnaś jednak kiedyś spróbować. Nic tak nie pomaga zapomnieć o problemach.

- Jasne. - Wydawało jej się, że Brashen ma coraz większe kłopoty z chodzeniem. Otoczyła go ramieniem w pasie. - Już niedaleko.

- Wiem. Słuchaj, co tam się zdarzyło w tawernie?

Bardzo chciała się w tym momencie rozgniewać, ale uświadomiła sobie, że nie ma na to dość sił. Sytuacja była prawie zabawna.

- Nieomal cię zwerbowano. Opowiem ci o tym jutro.

- Och. - Długą chwilę panowało milczenie. Nawet wiatr zamarł na kilka minut. - Wiesz, myślałem o tobie. Wcześniej. O tym, co masz zrobić. Powinnaś popłynąć na północ.

Potrząsnęła głową w ciemnościach.

- Po „Żniwiarzu” nie wsiądę już na żaden rzeźniczy statek. Chyba że zostanę zmuszona.

- Nie, nie, nie o to mi chodzi. Powinnaś udać się na północny zachód. Nie do Chalced, lecz obok do Królestwa Sześciu Księstw. Tam pływają mniejsze statki. I nikogo nie obchodzi twoja płeć, jeśli tylko ciężko pracujesz. Tak przynajmniej słyszałem. Na północy są statki dowodzone przez kobiety, a czasami cała załoga to przeklęte baby.

- Barbarzynki - zauważyła Althea. - Więcej je łączy z Zawyspiarzami niż z nami i z tego, co słyszałam, spędzają większość czasu na zabijaniu wszystkich wokół. Brashenie, wiele z nich nie potrafi nawet czytać. Ich śluby odbywają się przed skałami, niech nas Sa ma w swojej opiece.

- Nie przed skałami, lecz przed kamiennymi świadkami - poprawił ją.

- Mój ojciec pływał tam w celach handlowych, zanim barbarzynki wywołały wojnę - ciągnęła uparcie. Byli już na otwartej przestrzeni, w dokach i nagle zerwał się tak silny wiatr, że Althea niemal upadła. - Mówił mi - mruknęła, kiedy udało jej się utrzymać Brashena na nogach - że dzikością biją na głowę Chalcedczyków. Podobno w połowie ich budynków nawet nie ma szyb w oknach.

- Tylko na wybrzeżu - poprawiał ją wytrwale. - Słyszałem, że niektóre ich miasta w głębi kraju są naprawdę wspaniałe.

- Może, lecz ja właśnie byłabym na wybrzeżu - przypomniała mu kapryśnie. - No, jest statek. Patrz pod nogi.

Żniwiarz” stał przywiązany do doku, poruszając się na konopnych linach. Popychał go wiatr i fale. Althea obawiała się trudności na trapie, ale Brashen zadziwiająco dobrze wspiął się sam. Na pokładzie uwolnił się od dziewczyny.

- No dobrze. Idź trochę pospać, chłopcze - oświadczył. - Wyruszamy wcześnie rano.

- Tak, panie - odparła zadowolona. Nadal czuła się słaba i trochę zamroczona. Teraz, kiedy znalazła się z powrotem na pokładzie i była tak blisko łóżka, ogarnęło ją jeszcze większe zmęczenie. Odwróciła się i ciężko ruszyła w stronę pokrywy luku. Pod pokładem dostrzegła, że kilku członków załogi jeszcze nie śpi. Siedzieli wokół przyćmionej latarni.

- Co wam się przydarzyło? - Reller powitał ją pytaniem.

- Werbownicy - rzuciła zwięźle. - Próbowali porwać Brashena i mnie. Na szczęście, uwolniliśmy się z ich łap. A w piwniczce znaleziono myśliwego z „Rybołówki”. I chyba paru innych.

- Na jądra Sa! - zaklął mężczyzna. - Czy nie miał z tym coś wspólnego kapitan „Wesołej Dzieweczki”?

- Nie wiem - odparła znużonym głosem. - Ale w ten proceder na pewno byli zamieszani Pag i jego córka. W piwie był narkotyk. Nigdy już nie wejdę do tawerny starego.

- Psiakrew! Nic dziwnego, że Jord śpi jak zabity. Przyjął dawkę, którą przeznaczono dla ciebie. Pójdę teraz na „Rybołówkę” posłuchać opowieści myśliwego - ogłosił Reller.

- Ja też.

Niczym za sprawą czarów wszyscy, którzy nie spali kamiennym snem, wstali i tłumnie wyruszyli, by posłuchać plotek. Althea miała nadzieję, że myśliwy opowie im świetną historię. Co do niej, pragnęła tylko położyć się na hamaku i jak najszybciej wypłynąć w rejs.

* * *

Próbował cztery razy, zanim udało mu się rozpalić latarnię. Kiedy knot w końcu zapłonął, Brashen starannie opuścił szkło, po czym usiadł na koi. Po chwili wstał i podszedł do wiszącego na ścianie małego lusterka. Odwinął dolną wargę i przypatrzył jej się. Psiakrew! Miał szczęście, że to tylko oparzenie, a nie owrzodzenie. Zapomniał już, co się dzieje z ciałem pod wpływem cindinu. Znowu usiadł ciężko na koi, próbując zdjąć płaszcz. Wtedy właśnie zauważył, że lewy mankiet jego okrycia jest mokry nie tylko od deszczu, lecz także od krwi. Patrzył na niego przez jakiś czas, potem ostrożnie pomacał tył głowy. Nic. Spory guz, ale żadnej krwi. A zatem nie była to jego krew. Przesunął palcem po plamie. Ciągle mokra, ciągle czerwona. Krew Althei? Zastanowił się chwilę. Nie wiedział, jaki środek wrzucono mu do piwa, jednakże nadal tumanił jego mózg. Co z dziewczyną? Czy mówiła mu, że uderzono ją w głowę? Niech ją szlag, dlaczego nie powiedziała, że krwawi? Z westchnieniem człowieka straszliwie skrzywdzonego ponownie włożył płaszcz i wyszedł na zewnątrz w szalejący sztorm.

Dziobówka była tak ciemna i cuchnąca, jak ją zapamiętał. Dopiero drugi obudzony szarpnięciem mężczyzna wskazał Brashenowi koję dziewczyny. Znajdowała się w rogu, gdzie nawet szczur nie znalazłby odpowiednio dużo miejsca, by się odwrócić. Młody marynarz dotarł tam oświetlając sobie drogę ogarkiem świecy, po czym potrząsnął ramieniem dziewczyny i obudził ją, nie uważając na przekleństwa i protesty.

- Chodź do mojej kajuty, chłopcze - polecił. - Zszyję ci głowę. Nie buntuj się, bo potem będziesz leżał w koi przez tydzień, z gorączką i zupełnie bezużyteczny. No, żywo. Nie zamierzam tracić na ciebie całej nocy.

Spróbował wyglądać na rozdrażnionego, a nie na zaniepokojonego, kiedy dziewczyna wyszła za nim z ładowni na pokład, a potem skierowali się do jego kajuty. Nawet przy wątłym płomyku świecy dostrzegał, że jej twarz jest bardzo blada, a włosy zeskorupiałe od krwi. Kiedy Althea weszła za nim do maleńkiego pokoiku, Brashen warknął na nią:

- Zamknij drzwi! Nie mam ochoty znosić wichury we własnej kajucie. - Bezwolnie wykonała polecenie. W chwili, gdy drzwi się zamknęły, podskoczył i zasunął zasuwkę. Odwrócił się i chwycił dziewczynę za ramiona. Ze wszystkich sił oparł się pokusie, by potrząsnąć Altheą, więc tylko stanowczo usadził ją na koi.

- Co z tobą? - syknął, kiedy powiesił płaszcz na kołku. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś ranna?

Podejrzewał, że jednak mówiła i niemal oczekiwał, że mu to wypomni. Dziewczyna wszakże tylko podniosła rękę do głowy i rzuciła wymijająco:

- Byłam po prostu taka zmęczona...

Brashen przeklął ciasnotę pomieszczenia, ponieważ sięgając po apteczkę niemal nadepnął Althei na stopy. Otworzył kuferek z lekami i przetrząsnął go, wyjmując kilka przedmiotów, które położył na koi obok dziewczyny. Przybliżył latarnię, ciągle jednak niewiele widział. Althea drgnęła, gdy jego dłonie przesuwały się po jej czaszce, próbując rozczesać gęste, ciemne włosy i znaleźć ranę. Palce młodego marynarza były mokre; najwyraźniej z rozcięcia nadal sączyła się krew. Wiedział, że rany głowy zawsze bardzo krwawią i nie powinien się martwić. A jednak niepokoił się, zwłaszcza gdy widział rozbiegany wzrok dziewczyny.

- Wytnę ci trochę włosów wokół rany - ostrzegł ją, oczekując protestu.

- Skoro musisz.

Przyjrzał jej się uważniej.

- Ile zainkasowałaś ciosów w głowę?

- Dwa. Tak mi się zdaje.

- Opowiedz mi o tym. Powiedz wszystko, co pamiętasz o zdarzeniach tej nocy.

Przez kilka minut mówiła urywanymi zdaniami, tymczasem Brashen przycinał jej włosy tuż przy czaszce w pobliżu rany. Słuchając jej opowieści, kilka razy wstydził się z powodu swej głupoty. Łącząc jej informacje z tym, co sam pamiętał, zrozumiał, że załoga „Wesołej Dzieweczki” chciała porwać jego i Altheę. Miał wielkie szczęście, że nie leżał teraz przykuty łańcuchem w ładowni tamtego statku.

Cięcie, które Brashen odkrył na głowie dziewczyny, było długości jego małego palca i dość głębokie. Nawet gdy wyciął jej część włosów aż do krótkiego jeżyka i oczyścił skrzepnięte pasma, z rany ciągle sączyła się krew. Brashen starł ją Ściereczka.

- Będę to musiał zeszyć - powiedział. Próbował się otrząsnąć z zamroczenia spowodowanego „wzmocnionym” piwem i pozbyć się mdłości na myśl o wbiciu igły w skórę czaszki Althei. Na szczęście dziewczyna była jeszcze bardziej oszołomiona niż on. Werbownicy wrzucili im do piwa naprawdę mocny środek.

Przy nierównym żółtym świetle latarni Brashen przewlókł cienką katgutową nitkę przez dziurkę wygiętej igły. W jego zgrubiałych palcach wydawała się maleńka i śliska. Pocieszał się, że czekający go zabieg chyba nie różni się zbytnio od łatania ubrań i szycia żagla, czyli czynności, które wykonywał od lat.

- Siedź nieruchomo - nakazał Althei na wszelki wypadek i ostrożnie wbił czubek igły w skórę czaszki. Naciskał, czekając aż igła pojawi się po przeciwnej stronie, niestety obsunęła się i jej koniuszek utkwił w czaszce. Brashen nacisnął mocniej, a wtedy dziewczyna poczuła ból.

- Auu! - krzyknęła i nagle odepchnęła jego rękę. - Co robisz? - rzuciła gniewnie, po czym odwróciła się i obrzuciła go piorunującym spojrzeniem.

- Mówiłem ci. Muszę zeszyć ranę.

- Ach tak. - Zapadła cisza. - Nie słuchałam. - Dziewczyna przetarła oczy, potem sięgnęła w tył i dotknęła głowy. - No tak, trzeba to zeszyć - mruknęła ponuro. Zacisnęła oczy, po chwili ponownie je otworzyła. - Nie potrafię zemdleć, a nie mogę się całkiem rozbudzić - szepnęła smutno. - Czuję się taka otumaniona. Nienawidzę tego.

- Poczekaj, może coś dla ciebie znajdę - zasugerował. Ukląkł na kolano i zaczął grzebać w medycznych zapasach statku. - Tego paskudztwa nie uzupełniano od lat - gderał do siebie. Althea patrzyła mu przez ramię. - Połowa buteleczek pusta, zioła, które powinny być zielone lub brązowe, są poszarzałe, a niektóre leki pachną jak pleśń.

- Może mają tak pachnąć? - zapytała dziewczyna.

- Nie wiem - wymamrotał.

- Daj mi spojrzeć. To ja zwykle kupowałam lekarstwa do apteczki „Vivacii”. - Althea pochyliła się ku niemu, by sięgnąć do kuferka wciśniętego w niewielką przestrzeń między koją i ścianą. Obejrzała kilka buteleczek, podnosząc je do światła latarni. Wszystkie odstawiła. Otworzyła jeden słoiczek, w reakcji na silny zapach zmarszczyła nos ze wstrętem i ponownie zakręciła naczynie. - Nie ma tu nic użytecznego - zdecydowała i z powrotem usiadła na koi. - Chwycę za oba kawałki skóry, a ty po prostuje zszyjesz. Postaram się nie ruszać.

- Czekaj minutkę - oświadczył nagle niechętnie Brashen, myśląc o zachowanym kawałeczku cindinu. Nie był zbyt duży, ale wystarczyłby mu na poprawę humoru podczas kiepskiego dnia. Wyjął go z kieszeni płaszcza i zdarł z niego opakowanie. Pokazał Althei, po czym pieczołowicie przełamał na dwie połówki. - Cindin. Powinien cię trochę ożywić. Poczujesz się po nim lepiej. Weź go w ten sposób. - Brashen wsunął sobie jedną część pod dolną wargę i wcisnął językiem jak najgłębiej. Swojska goryczka natychmiast wykrzywiła mu usta. Ponownie przyszło mu do głowy, że gdyby narkotyk nie miał smaku, Brashen wyczułby smak usypiającego środka, który werbownicy wrzucili mu do piwa. Lekko przesunął językiem cindin, by nie dotykał wcześniejszej ranki i pomyślał, że co się stało, już się nie odstanie.

- Na początku wyda ci się bardzo cierpki - ostrzegł dziewczynę. - Jest w nim piołun, który po pewnym czasie zmiesza się z twoją śliną.

Althea popatrzyła z powątpiewaniem, ale wsunęła kawałek cindinu w usta. Skrzywiła się, potem usiadła i patrząc Brashenowi w oczy, czekała. Po chwili zapytała:

- Czy powinien mnie parzyć?

- Jest dość mocny - przyznał. - Przesuwaj go językiem w ustach. Nie zatrzymuj zbyt długo w jednym miejscu. - Obserwował, jak wyraz twarzy dziewczyny powoli się zmienia i szeroko się uśmiechnął. - Niezły efekt, co?

Althea cicho się zaśmiała.

- Szybko działa.

- Zaczyna się szybko i szybko kończy. Nigdy nie widziałem, żeby komuś zaszkodził, chyba że weźmie go przed wachtą.

Przyglądał się, jak dziewczyna niezdarnie przesuwa cindin w ustach.

- Mój ojciec mawiał, że marynarze używają tego narkotyku wtedy, gdy powinni spać. Potem idą na wachtę zupełnie wyczerpani. A gdyby jeszcze działał podczas ich pracy, byliby zbyt pewni siebie i podejmowaliby niepotrzebne ryzyko. - Urwała, zastanowiła się i dodała: - Zawsze powtarzał, że ryzykanci narażają na niebezpieczeństwo wszystkich pozostałych.

- Tak, pamiętam - powiedział poważnie Brashen. - Nigdy nie używałem cindinu na pokładzie „Vivacii”, Altheo. Za bardzo szanowałem twojego ojca.

Przez moment trwało milczenie, potem młody marynarz westchnął.

- Zróbmy to - zasugerowała dziewczyna.

- Dobrze - powiedział. Znowu podniósł igłę z nitką. Althea podążała oczyma za jego ruchami. Po narkotyku stała się chyba aż nazbyt czujna. - Nie ma tu dość miejsca - poskarżył się. - Wiesz co? Połóż się na koi i odwróć głowę. O tak, dobrze. - Kucnął na podłodze obok koi. Tak było lepiej, niemal widział, co robi. Starł płynącą powoli krew i wyrwał kilka plączących się włosów. - Teraz przytrzymaj przeciętą skórę. Nie, nie tak, przeszkadzają mi twoje palce. O tu, tak. - Ułożył odpowiednio jej dłonie; nieprzypadkowo jedną ręką zasłonił jej oczy. - Postaram się pospieszyć.

- Wolę, żebyś zamiast tego był ostrożny - poprosiła go. - I nie zszywaj zbyt ciasno. Krawędzie mogą się nie stykać, byle się nie wybrzuszały.

- Spróbuję. Wiesz? Nigdy przedtem nie zszywałem ran, chociaż wiele razy obserwowałem innych, którzy to robili.

Althea przesunęła językiem cindin, co przypomniało Brashenowi, by poruszyć własnym kawałkiem. Skrzywił się, dotykając bolesnego miejsca. Zobaczył, jak dziewczyna zaciska szczęki i zaczął szyć. Próbował nie myśleć o bólu, który jej zadawał, skupiając się całkowicie na owej czynności. W końcu udało mu się przeszyć igłą oba skórne płaty, chociaż przez cały czas musiał trzymać skórę mocno przy czaszce. Najgorsze było przeciąganie nitki, zwłaszcza że towarzyszył temu cichy, lecz mrożący krew w żyłach piszczący odgłos. Althea zaciskała zęby, co jakiś czas wzdrygając się, lecz nie krzyknęła.

Brashen wreszcie skończył szyć, zawiązał supełek i odciął końcówkę nici.

- No - powiedział i odłożył igłę. - Już możesz puścić. Chcę obejrzeć efekty.

Dziewczyna opuściła ręce na koję. Pot zamglił jej twarz. Brashen krytycznie oglądał ranę. Nie wykonał swej pracy idealnie, ale skóra się trzymała. Pokiwał głową, że wszystko w porządku.

- Dzięki - szepnęła.

- To ja jestem ci winny podziękowanie. - W końcu wypowiedział te słowa. - Jestem twoim dłużnikiem. Gdyby nie ty, leżałbym teraz w ładowni „Wesołej Dzieweczki”. - Pochylił głowę i pocałował Altheę w policzek. Wtedy dziewczyna objęła go za szyję i podsunęła mu usta do pocałowania. Brashen stracił równowagę i jedną ręką niezgrabnie się schwycił krawędzi koi, ale nie oderwał ust od jej warg. Althea smakowała cindinem, którym się podzielili. Jej ręka łagodnie spoczywała na jego karku. Ten dotyk był równie podniecający jak pocałunek. Od dawna już nikt nie dotykał Brashena z taką delikatnością.

W końcu dziewczyna przerwała pocałunek, odsuwając usta. Młody marynarz odchylił się w tył.

- No tak - mruknął z zakłopotaniem, potem zaczerpnął oddechu i dodał: - Teraz muszę bandażować.

Althea powoli skinęła głową.

Wziął pasek materiału i ponownie się nad nią pochylił.

- Wiesz, to skutek cindinu - stwierdził obcesowo.

Przesunęła kawałek narkotyku w ustach.

- Prawdopodobnie. Jeśli tak jest, nie przeszkadza mi to.

Zdołała się przekręcić na wąskiej koi. Kusiła go! Położyła mu w pasie promieniującą gorącem rękę. Zadrżał i poczuł gęsią skórkę. Dziewczyna pociągnęła go ku sobie.

Odchrząknął cicho i po raz ostatni spróbował się bronić.

- To nie jest dobry pomysł. Tu nie jest bezpiecznie.

- Nie, nie jest - odparła, prawie smutno.

Jego palce poruszały się niezgrabnie, gdy rozsznurowywał Althei koszulę. Gdy ją zdjął, zaczął odwijać dodatkowy materiał. Wreszcie uwolnił małe piersi dziewczyny i zaczął zachłannie całować. Jej ciało wydało mu się bardzo kruche, smakowało słoną wodą, pakułami i nawet olejem, który przewozili. Althea była też ciepła, chętna i kobieca. Brashen wtłoczył się na zbyt wąską i zbyt krótką koję, aby być blisko dziewczyny. Starał się sobie wytłumaczyć, że to prawdopodobnie pod wpływem cindinu jej ciemne oczy nabrały tak niesamowitej głębi. Marynarza zaskoczył fakt, że taka złośliwa dziewucha ma niezwykle miękkie i podatne usta. Nawet kiedy przycisnęła zęby do jego ramienia, by przytłumić krzyk, ból był słodki.

- Althea - powiedział spokojnie w jej włosy między drugim i trzecim razem. - Althea Vestrit.

Nazwał w ten sposób nie tylko dziewczynę, lecz całe królestwo doznań, które w nim obudziła.

* * *

Brash! Brashen Trell. Jakąś cząstką siebie nie wierzyła, że się z nim kocha. Nie tylko mu się poddawała, lecz także współpracowała z nim, dopasowując swoje ruchy do jego ruchów. Wiedziała, że wybrała źle (najgorzej, jak mogła), powiedziała sobie jednak, że jest już za późno, by się o to martwić i przyciągnęła go do siebie mocniej, pozwalając mu wejść jeszcze głębiej. Przytuliła się do niego. Ta cała sprawa była bez sensu, lecz Althea się tym nie przejmowała. Tylko za pierwszym razem miało znaczenie to, co robiła. Od tamtej pory zawsze pozostawała dziwnie bezosobowa. Jednakże zaszokowało ją, że tak łatwo mu się oddała. A w dodatku komuś, kogo znała od tylu lat. I to nie raz, lecz kilka razy. Ledwie Brashen kończył, już go podniecała pieszczotami. Zachowywała się jak przymierająca głodem osoba, która nagle znalazła się na uczcie. Czuła w sobie ogromny żar i stale się zastanawiała, czy odpowiedzialny jest za to tylko cindin. Po prostu nagle się okazało, że straszliwie potrzebowała bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem, a także męskiego dotyku. Chciała komuś dawać i od kogoś brać. W pewnym momencie poczuła, jak łzy kłują ją w oczy i ciałem wstrząsnął szloch. Stłumiła łkanie, przyciskając twarz do ramienia Brashena. Prawie się bała, że opuści ją siła, którą czerpała z własnej samotności i z własnych lęków. Przez tak długi czas była silna; nie mogła okazać nikomu słabości, nikt nie mógł poznać nawet jej nazwiska. Trzymała Brashena kurczowo, a on wierzył, że to z powodu namiętności.

Nie chciała myśleć. Nie teraz. Teraz chciała tylko brać, czerpać garściami. Przesunęła palcami po twardych mięśniach jego ramion i pleców. Środek klatki piersiowej Brashena porastały gęste kręcone włosy, po bokach piersi miały postać czarnego jeżyka - od szorstkiego materiału ubrań i nieustającego ruchu statku. Mężczyzna stale ją całował, jakby nigdy nie miał dość. Jego usta smakowały cindinem, a kiedy całował jej piersi, Althea czuła na sutkach gorące ukłucia narkotyku. Włożyła rękę między ich ciała, dotknęła twardy członek, który Brashen wsuwał w nią i wysuwał. W chwilę później położyła mu dłoń na ustach, chcąc stłumić krzyk przeżywającego orgazm mężczyzny.

Przez jakiś czas nie myślała o niczym. Potem nagle zdała sobie sprawę z otaczającej ją rzeczywistości: wąskiej, przepoconej koi, ciężaru przygniatającego ją męskiego ciała i własnych włosów przyciśniętych pod wykręconą ręką. Stwierdziła, że stopy ma zimne. Poczuła skurcz w okolicach pasa.

- Zejdź ze mnie - powiedziała cicho, a kiedy się nie poruszył, dodała: - Brashenie, miażdżysz mnie. Zejdź!

Przesunął się i Althea zdołała usiąść, potem obrócił się na koi, toteż siedziała teraz w zgięciu jego chętnego ciała. Brashen spojrzał na nią i lekko się uśmiechnął. Podniósł rękę i palcem nakreślił kółko wokół jednej z jej piersi. Zadrżała. Z czułością, która ją przeraziła, pociągnął w górę jedyny koc i ułożył jej na ramionach.

- Altheo - zaczął.

- Nie mów - poprosiła go. - Nic nie mów. - Wydawało jej się, że mówiąc o tym, co się właśnie między nimi stało, urealni to zdarzenie i uczyni je na zawsze częścią swego życia. Teraz, kiedy się zaspokoiła, na powrót stała się ostrożniejsza. - To się nie może powtórzyć - nakazała mu nagle.

- Wiem, wiem - powiedział, lecz nie przestał na nią patrzeć. Przesunął palcami od jej szyi aż do brzucha. Dotknął kółka z talizmanem w jej pępku. - Ależ to... niezwykłe.

Maleńka czaszka mrugnęła do nich w subtelnym niestałym świetle latarni.

- To prezent od mojej kochanej siostry - rzuciła gorzkim tonem Althea.

- Ja... - Brashen zawahał się. - Sądziłem, że tylko prostytutki je noszą - dokończył słabo.

- Moja siostra myśli identycznie - odparła lodowato. Poczuła nagły ból starej rany.

Skuliła się i ponownie położyła na koi obok niego. Przytulił ją do siebie. Poczuła przyjemne ciepło i delikatne łaskotanie, kiedy bawił się jej piersią. Wiedziała, że powinna odepchnąć jego rękę. Nie mogła pozwolić, by ta sytuacja trwała nadal. Wstanie, ubierze się i wróci do dziobówki - byłaby to najmądrzejsza decyzja. Wstać w tej lodowatej kajucie i włożyć wilgotne ubranie... Brr! Althea zadygotała na samą myśl i przycisnęła się do ciepłego męskiego ciała. Brashen objął ją i przytulił. Po prostu czuła się bezpiecznie.

- Po co ci dała ten czarodrzewowy talizman? - Usłyszała w jego głosie niechętną ciekawość.

- Nie chciała, żebym zaszła w ciążę, zawstydzając naszą rodzinę. I żeby mnie uchronić przed zarażeniem się jakąś szpecącą chorobą, piętnującą mnie przed całym Miastem Wolnego Handlu jako dziwkę. - Rozmyślnie dobierała mocne słowa i wypowiadała je okrutnym tonem.

Mężczyzna zastygł na moment, potem jednak dla uspokojenia przesunął ręką po jej plecach. Głaskał ją, łagodnie ugniatał mięśnie jej ramion i szyi, aż dziewczyna westchnęła i odprężyła się przy nim.

- To była moja wina - usłyszała własne słowa. - Nie powinnam była jej nic mówić. Ale miałam zaledwie czternaście lat i czułam, że muszę komuś opowiedzieć o tym zdarzeniu. A nie mogłam powiedzieć mojemu ojcu, nie po tym jak zwolnił Devona.

- Devon. - Brashen wymówił to imię nie do końca pytającym tonem.

Westchnęła.

- Zdarzyło się to, zanim przyszedłeś na pokład. Devon był marynarzem pokładowym. Bardzo przystojny, stale dowcipny i uśmiechnięty, nawet gdy wokół działo się nie najlepiej. Nic go nie zrażało. Był po prostu nieustraszony. - Zawiesiła głos. Przez jakiś czas myślała tylko o ręce Brashena miękko przesuwającej się po plecach. Jej mięśnie rozluźniały się, jakby mężczyzna rozplątywał linę.

- Oczywiście w tej kwestii ja i ojciec różniliśmy się. Papa powiedział mi kiedyś: „Devon byłby najlepszym marynarzem na statku, gdyby nie brakowało mu zdrowego rozsądku. Zrobiłbym go pierwszym, gdyby tylko wiedział, kiedy należy poczuć strach”. Ale mój wybranek nie pływał w ten sposób. Zawsze narzekał, że powinniśmy postawić więcej żagla, a kiedy pracował wysoko na osprzęcie, zawsze był najszybszy. Wiedziałam, co myśli ojciec. Kiedy inni marynarze w imię dumy starali się nadążyć za Devonem, wykonywali swoją pracę prędzej, lecz niezbyt dokładnie. Popełniali omyłki. Zdarzały się wypadki. Niby nic poważnego, ale wiesz, jaki był kapitan Vestrit. Zawsze podkreślał, że „Vivacia” jest żywostatkiem, a wypadki i śmierć na pokładzie nie są dla żywostatków dobre. Mówił coś o zbyt silnych emocjach.

- Chyba miał rację - wtrącił cicho Brashen i pocałował Altheę w kark.

- Wiem - stwierdziła nieco strapiona. Nagle westchnęła. - Ale miałam czternaście lat, a on był taki przystojny. Pamiętam jego szare oczy. Siadywał na pokładzie po skończonej wachcie, strugał dla mnie różne przedmioty i opowiadał mi o swoich wędrówkach. Odniosłam wrażenie, że był wszędzie i robił wszystko. Nigdy nie rozmawiał o moim papie wprost, ani ze mną, ani z resztą załogi, ale wszyscy natychmiast zgadywali, kiedy sądził, że żeglujemy zbyt ostrożnie. Pojawiał mu się wówczas w kąciku ust ten pogardliwy, nieznaczny uśmieszek. Czasami samo spojrzenie wystarczyło, by doprowadził mojego ojca do wściekłości. Ja oczywiście uważałam Devona za wspaniałego człowieka. Wydawał mi się taki odważny. Drwił sobie z wszelkich niebezpieczeństw. - Znowu westchnęła. - Sądziłam, że nigdy się nie myli. Och, byłam w nim zakochana.

- I zrobił ci to, kiedy miałaś czternaście lat? - Ton Brashena był jednoznacznie potępiający. - Na statku twojego ojca? Nie nazwałbym tego odwagą. To raczej głupota.

- Nie, to nie było tak. - Althea podjęła niechętnie opowieść. Nie chciała mu się zwierzać, a jednak nie potrafiła przestać. - Myślę, że Devon wiedział, jak bardzo go uwielbiam i czasami ze mną flirtował, ale tylko w sposób żartobliwy. Pieściłam w pamięci jego słowa, chociaż wiedziałam, że nie są prawdziwe. - Potrząsnęła głową. - Pewnej nocy spełniły się moje marzenia. Dokowaliśmy w Osłonach. Noc była spokojna. Mój ojciec udał się do miasta w interesach, a większość załogi dostała przepustki. Ja miałam wachtę. Przepustkę dostałam wcześniej i kupiłam sobie, och, kolczyki, jakieś perfumy, jedwabną bluzkę i długą jedwabną spódnicę. Wszystko to włożyłam na tę wachtę, ubrałam się jak kobieta. Dla niego... by mnie zobaczył, kiedy wróci z tawerny. Gdy dostrzegłam, że wraca wcześnie i sam, serce zaczęło mi łomotać tak mocno, że ledwie mogłam oddychać. Czułam swoją szansę.

- Wskoczył na pokład jak zwykle. Wylądował niczym kot i nagle stanął przede mną. - Althea parsknęła śmiechem. - Wiesz, chyba rozmawialiśmy, chyba coś mówiłam, on pewnie musiał coś powiedzieć, ale nie mogę sobie przypomnieć ani słowa, pamiętam tylko, że byłam szczęśliwa. Wreszcie mogłam mu powiedzieć, jak bardzo go kocham, nie musiałam się bać, że ktokolwiek nas podsłucha, ponieważ nikogo wokół nas nie było. A Devon tylko stał i uśmiechał się, słysząc co mówię, jak gdyby nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Potem... wziął mnie za rękę i poprowadził przez pokład. Nachylił mnie nad pokrywą włazu, podniósł mi spódnicę, ściągnął moje reformy... i wziął mnie właśnie tam. Pochyloną nad pokrywą włazu niczym chłopca.

- Zgwałcił cię? - Brashen był skonsternowany.

Althea stłumiła śmiech.

- Nie, nie, to nie był gwałt. Devon mnie nie zmuszał. Nie wiedziałam nic o seksie, lecz byłam pewna, że jestem w nim zakochana. Poszłam chętnie i stałam nieruchomo przez cały czas. Nie zachowywał się brutalnie, ale, hm... sumiennie się wywiązał z obowiązku. Bardzo sumiennie. Nie wiedziałam wcześniej, czego powinnam się spodziewać, toteż o ile pamiętam, nie rozczarowałam się. Gdy już było po wszystkim, spojrzał na mnie z tym swoim pięknym uśmiechem i oświadczył: „Mam nadzieję, że zapamiętasz to zdarzenie na resztę swego życia, Altheo. Ja na pewno zapamiętam. Obiecuję ci to”. - Milczała chwilę, zamyślona. - Potem zszedł pod pokład. Po chwili wrócił ze spakowanym marynarskim workiem i opuścił statek. Nigdy już go nie widziałam. Ciągle się rozglądałam i czekałam na jego powrót. Kiedy w dwa dni później opuściliśmy port, dowiedziałam się, że papa go wyrzucił od razu po zadokowaniu.

Brashen cicho jęknął.

- No, nie. - Potrząsnął głową. - Przerżnął cię, ponieważ pragnął się zemścić na twoim ojcu.

- Nigdy nie myślałam w ten sposób - odparła powoli. - Zawsze sądziłam, że nie odważył się tego zrobić wcześniej, bo się bał, że zostanie przyłapany. - Po sekundzie zapytała go: - Naprawdę sądzisz, że to była zemsta?

- Tak mi się wydaje - stwierdził cicho Brashen. - Nie słyszałem chyba nigdy bardziej ponurej historii - dodał miękko. - Devon... Gdybym go kiedykolwiek spotkał, zabiłbym go. - Szczerość w jego głosie przeraziła dziewczynę.

- Najgorsze stało się później - wyznała Althea. - W dwa tygodnie potem dotarliśmy do Miasta Wolnego Handlu. Byłam przekonana, że jestem w ciąży. Miałam absolutną pewność. Hm, nie odważyłam się iść do ojca, matki też się bałam. Zwróciłam się zatem do mojej zamężnej siostry Keffrii. Myślałam, że potrafi mi coś doradzić. Gdy przysięgła, że będzie milczeć, powiedziałam jej. - Potrząsnęła głową. Znowu przesunęła cindin w ustach. W poprzednim miejscu pozostawił jej rankę. Posmak prawie już zniknął.

- A Keffria? - naciskał Brashen. Najwyraźniej naprawdę chciał poznać dalszy ciąg opowieści.

- Była przerażona. Zaczęła na mnie krzyczeć i powiedziała mi, że zrujnowałam swoją przyszłość. Nazwała mnie dziwką. Mówiła, że przynoszę wstyd rodzinie. Przestała się do mnie odzywać. Cztery czy pięć dni później dostałam okres. Dokładnie wtedy, kiedy miałam dostać. Poczekałam, aż siostra będzie sama i powiedziałam jej o tym. Zagroziłam, że jeśli kiedykolwiek powie papie lub mamie, zarzucę jej kłamstwo. Naprawdę się przestraszyłam. Po tym, co mi powiedziała, byłam pewna, że gdyby wiedzieli, wyrzuciliby mnie z domu i przestali kochać.

- Czy ci już wcześniej nie obiecała, że nie powie?

- Obiecała, ale jej nie ufałam. Podejrzewałam, że powiedziała Kyle’owi, ponieważ zaczął mnie traktować inaczej. Keffria nie krzyczała na mnie. W ogóle niemal nic nie mówiła, tylko dała mi tę obrączkę na pępek. Oświadczyła, że jeśli będę ją nosiła, nie zajdę w ciążę i nie zachoruję. Dodała, że przynajmniej tyle jestem dłużna mojej rodzinie. - Althea podrapała się po karku i skrzywiła z bólu. - Potem nigdy już nie było między nami tak samo. Przeważnie byłyśmy dla siebie uprzejme, dzięki czemu rodzice o nic nas nie wypytywali. Ale niestety to było chyba najgorsze lato w moim życiu. Nieodmiennie kojarzy mi się z nim słowo „zdrada”.

- Przypuszczam, że później robiłaś to, co chciałaś z mężczyznami.

Powinna była się domyśli, że Brashen wypytają o całe życie intymne. Mężczyźni zawsze chcą wiedzieć. Wzruszyła ramionami i z rezygnacją się poddała, mówiąc całą prawdę.

- Tu i tam. Nieczęsto. No cóż, ściśle rzecz biorąc, tylko dwa razy. Miałam wrażenie, że za pierwszym razem nie było... dobrze. Według tego, co mówili o tych sprawach mężczyźni na „Vivacii”, sądziłam, że przynajmniej powinno być wesoło. A ja pamiętam tylko... nacisk, trochę bólu i uczucie wilgotności. To było wszystko. Więc spróbowałam jeszcze dwa razy, z różnymi mężczyznami. I było... w porządku.

Brashen podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Czy o dzisiejszym zdarzeniu też powiesz „w porządku”?

Kolejna prawda, którą nie chciała się z nim dzielić. Poczuła się, jak gdyby składała broń.

- Nie było „w porządku”, lecz tak jak powinno być zawsze. Nigdy przedtem nie było mi tak dobrze. - Ponieważ nie mogła już znieść delikatności w jego oczach, poczuła się zmuszona dodać: - Może z powodu cindinu. - Wyjęła kawałek narkotyku z ust. - Mam od niego małe ranki na wewnętrznej stronie dolnej wargi - poskarżyła się i odwróciła wzrok, by nie widzieć bólu, który pojawił się na twarzy Brashena.

- Może to i cindin - przyznał jej rację. - Słyszałem, że czasami działa w ten sposób na kobiety. Jak pewnie wiesz, większość kobiet woli nie nadużywać tego narkotyku, gdyż może, hm, spowodować krwawienie. Nawet jeśli nie jest na to pora.

- Teraz mi to mówi - mruknęła głośno. Mężczyzna poluźnił uścisk. Działanie cindinu ustawało i Althea zaczynała się robić senna. W jej głowie paskudnie tętniło. Powinna wstać. Zimny pokój. Mokre ubranie. Za minutę. Za minutę będzie musiała wstać i wrócić do samotnego życia. - Muszę iść. Gdyby nas tak przyłapali...

- Wiem - przytaknął, ale się nie odsunął. Począł gładzić jej ciało. Drżała pod jego dotykiem.

- Brashenie, wiesz, że nie możemy tego powtórzyć.

- Tak, tak. - Wysapał te słowa w skórę, całując powoli jej kark. - To się nie może zdarzyć ponownie. Nigdy więcej. Nigdy więcej po tym ostatnim razie.





Rozdział szósty
Goście <l >

Ronica z westchnieniem podniosła oczy znad ksiąg z rachunkami.

- Tak? O co chodzi?

Rache spojrzała na nią niepewnie.

- Delo Trell jest w salonie.

Ronica podniosła brwi.

- Dlaczego? - Delo zwykle wbiegała do ich domu i wybiegała z niego, kiedy tylko miała na to ochotę. Były z Maltą najlepszymi przyjaciółkami od przynajmniej dwóch lat i obie już dawno przestały zwracać uwagę na etykietę.

Służąca spojrzała na podłogę.

- Towarzyszy jej starszy brat. Cerwin Trell.

Rache zawahała się.

Ronica zmarszczyła brwi.

- Hm, natychmiast się z nim rozmówię. Nie tutaj, wprowadź go do małego salonu. Czy mówił, czego sobie Tyczy!

Służąca zagryzła na moment wargę.

- Przykro mi, proszę pani, ale powiedział, że przyszedł w odwiedziny do Malty. Wraz z siostrą.

- Co takiego? - Ronica skoczyła na równe nogi jak dźgnięta nożem.

- Nie znam dokładnie waszego sposobu życia... w tym względzie. Lecz takie zachowanie młodego mężczyzny nie wydało mi się... właściwe. Dlatego poprosiłam ich, by poczekali w salonie. - Rache wyglądała na bardzo zaniepokojoną. - Mam nadzieję, że nie wywołałam niepotrzebnego zamieszania.

- Nie przejmuj się tym - oświadczyła Ronica. - To Malta je wywołała. Natomiast młody Trell powinien panować nad swoimi manierami. Mówiłaś, że on i Delo są w salonie?

- Tak. Czy powinnam... przynieść poczęstunek? - Kobiety spojrzały po sobie. W obliczu tego problemu towarzyskiego linie między panią i służącą niemal się zatarły.

- Ach... tak. Dziękuję ci, Rache, masz rację. Lepiej zachować się uprzejmie niż zbesztać tego młodego człowieka niczym niegrzecznego chłopca. Nawet jeśli źle go wychowano. - Ronica przygryzła dolną wargę. - Poradź się w tej sprawie Keffrii i poproś, żeby się do nas przyłączyła. Przygotuj zakąski i podaj gościom. Potem odczekaj kilka minut, zanim powiesz Malcie, że Trellowie na nią czekają. To moja wnuczka stworzyła tę trudną sytuację, niech popatrzy, jak ją rozwiązujemy.

Służąca głęboko odetchnęła. Przypominała przygotowującego się do bitwy żołnierza.

- Dobrze.

Gdy tylko opuściła pokój, Ronica podniosła ręce do twarzy i przetarła oczy. Spojrzała w bok, na odsunięte księgi i potrząsnęła głową. Tak czy owak, oczy i głowa bolały ją już od ślęczenia nad rachunkami, a nie znalazła jeszcze sposobu na zmniejszenie długów lub zwiększenie kredytów. Ta rozmowa będzie przynajmniej stanowić jakąś rozrywkę. No, może nie będzie przyjemna, ale ona oderwie się choć na chwilę od niemożliwych do rozwiązania problemów. Tak, trzeba iść. Poprawiła włosy, wyprostowała plecy i skierowała się do salonu. Gdyby się zawahała, straciłaby zimną krew. Cerwin Trell to wprawdzie młody człowiek, lecz równocześnie dziedzic potężnej rodziny kupieckiej. Ronica musiała mu pokazać, gdzie jego miejsce, lecz nie wolno jej było go obrazić. Stąpała po kruchym lodzie.

Przy drzwiach salonu zatrzymała się, wzięła głęboki oddech i położyła rękę na klamce.

- Matko.

Odwróciła się i dostrzegła Keffrię. Małe błyski gniewu migotały w jej tak zazwyczaj łagodnych oczach. Usta były zacięte i przypominały cienką kreskę. Ronica nie mogła sobie przypomnieć, żeby choć raz widziała swoją córkę w takim stanie. Podniosła dłoń na znak ostrzeżenia.

- Nie wolno obrażać rodziny Trellów - przypomniała jej bardzo cicho.

Widziała, że Keffria dosłyszała jej słowa, przemyślała je i zlekceważyła.

- Ani rodziny Vestritów - syknęła szeptem. Widok córki sparaliżował Ronicę. Jakże była teraz podobna do Ephrona. Keffria pchnięciem otworzyła drzwi i weszła pierwsza do saloniku.

Cerwin podniósł wzrok i niespokojnie poruszył się na brzegu otomany, gdzie siedział. Nawet Delo wydawała się przestraszona. Zadarła głowę i spojrzała gdzieś obok matki i babki przyjaciółki.

Ronica uprzedziła Keffrię i odezwała się.

- Malta za chwilę się do nas przyłączy, Delo. Jestem pewna, że się bardzo ucieszy. I cóż za przyjemność gościć ciebie, Cerwinie. Nie byłeś u nas, och, od dawna. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem nas odwiedzałeś.

Cerwin pospiesznie wstał, ukłonił się, wyprostował i uśmiechnął, choć niezupełnie beztrosko.

- Sądzę, że rodzice przysłali mnie do państwa na wesele Keffrii. Było to rzeczywiście przed wieloma laty.

- Mniej więcej piętnaście lat temu - zauważyła Keffria. - O ile pamiętam, byłeś wścibskim małym chłopaczkiem. Czy nie przyłapałam cię na próbie złowienia złotej rybki w ogrodowej fontannie?

Młody człowiek nadal stał. Ronica zastanowiła się, ile ma lat. Osiemnaście? Dziewiętnaście?

- Tak, zapewne tak było. Pamiętam co nieco. Rzecz jasna, jak pani wspomniała, byłem wtedy małym chłopcem.

- To prawda - potwierdziła Keffria, zanim Ronica zdołała się odezwać. - Nigdy nie obwiniam dzieci za to, że pragną posiadać coś ładnego i błyszczącego. - Uśmiechnęła się do Cerwina i dodała: - O, to Rache z poczęstunkiem dla nas. Usiądź i czuj się jak u siebie.

Służąca przyniosła kawę, małe ciasteczka, krem i przyprawy. Postawiła tacę na stoliczku i opuściła pokój. Keffria usiadła i uśmiechała się do gości. Delo trwała nerwowo na krawędzi otomany i ciągle patrzyła na drzwi. Ronica domyśliła się, że dziewczynka ma nadzieję na szybkie pojawienie się Malty, która wyrwie ją z kręgu dorosłych. Tak czy owak, czekała.

Keffria natychmiast przeszła do ataku.

- A zatem, cóż cię sprowadza do nas dzisiaj, Cerwinie?

Spojrzał jej zuchwale w oczy, ale gdy się odezwał, jego głos pozostał łagodny.

- Malta zaprosiła mnie... nas. Towarzyszyłem Delo na targowisku podczas popołudniowych zakupów. Przypadkowo spotkaliśmy pani córkę i weszliśmy razem do kawiarenki. Malta zaprosiła nas do siebie.

- Doprawdy. - Ton Keffrii nie kwestionował jego opowieści. Ronica miała nadzieję, że jej konsternacja nie była tak wyraźnie widoczna jak przerażenie jej córki. - No cóż, to głupiutkie dziecko nie powiadomiło nas o tej wizycie. Ale takie są dziewczynki w jej wieku, a moja córeczka jest gorsza od innych. Obawiam się, że jej głowę zapełniają niemądre fantazje i z ich powodu Malta zapomina o zdrowym rozsądku i kurtuazji.

Ronica niemal przez mgłę słyszała słowa Keffrii, zastanawiała się bowiem, jak często jej wnuczka wyślizgiwała się sama na targowisko i czy spotkanie z Trellami rzeczywiście było przypadkowe. Popatrzyła na Delo w zamyśleniu. Czy dziewczynki mogły zaplanować to „przypadkowe” spotkanie?

Jak gdyby na sygnał, do pokoju weszła Malta. Rozejrzała się wokół, z osłupieniem wpatrując się w grupę osób siedzących przy poczęstunku i na jej twarzy pojawiła się przebiegłość i ostrożność. Ronice nie podobała się mina wnuczki. Kiedy ta trzynastolatka nauczyła się takiej rozmyślności i krnąbrności? Jasne było, że miała nadzieję na spotkanie we trójkę z Delo i Cerwinem. A równocześnie... Chyba jednak nie oczekiwała dzisiaj gości. Wprawdzie włosy miała starannie uczesane, a usta - lekko umalowane, wszakże jej sukienka na szczęście była stosowna dla dziewczynki w jej wieku: prosta, wełniana, niezbyt długa, haftowana przy szyi i na brzegu. Ale... Malta nosiła ją w dość szczególny sposób: zwarcie przepasaną szarfą (by podkreślić talię) i mocno obciągniętą na krągłym łonie. Wyglądała jak młoda kobieta w dziecięcych łaszkach i tak też potraktował ją Cerwin Trell, wstając na jej widok.

Było zatem gorzej, niż Ronica się obawiała.

- Malto - pozdrowiła dziewczynkę Keffria i uśmiechnęła się do niej. - Delo przyszła cię odwiedzić. Może najpierw zjecie z nami kilka ciastek i wypijecie kawę?

Dziewczynki wymieniły spojrzenia. Trellówna przełknęła ślinę i oblizała wargi.

- A później możesz nam pokazać winorośl - powiedziała. - Mówiłaś, że cała jest w pąkach. - Odchrząknęła i odezwała się głośniej niż było potrzeba w stronę Keffrii: - Podczas naszego ostatniego spotkania Malta opowiadała nam o waszej oranżerii. Mój brat żywo się interesuje kwiatami.

Keffria zmusiła się do uśmiechu.

- Naprawdę? W takim razie ma wiele do obejrzenia. Moja córka spędza niewiele czasu w pomieszczeniach cieplarni, toteż dziwię się, że w ogóle pamięta o istnieniu naszej ozdobnej winorośli. Oprowadzę Cerwina sama. W końcu - uśmiechnęła się do młodzieńca - nie mogę go zostawić z moją złotą rybką, po tym, czego próbował ostatnim razem!

Ronica prawie współczuła Cerwinowi, który starał się uśmiechać i nie pokazywać po sobie, że pojął aluzję.

- Na pewno spędzę cudowne popołudnie, pani Keffrio.

Ronica sądziła wcześniej, że to ona będzie musiała panować nad sytuacją. Na szczęście, jej córka świetnie sobie radziła. Aż do końca deseru babka prowadziła jedynie grzecznościową pogawędkę, pilnie wszystko obserwując. Szybko utwierdziła się w przekonaniu, że Malta i Delo rzeczywiście zaplanowały dzisiejsze spotkanie, przy czym Trellówna wyraźnie wydawała się z tego powodu zakłopotana i dręczyło ją poczucie winy. Malta - przeciwnie. Może nie wyglądała na rozluźnioną, ale na pewno była zdecydowana. Całkowicie skupiła się na Cerwinie i mówiła tylko do niego. Chłopiec odpowiadał jej, chociaż zdawał sobie sprawę z niestosowności całej sytuacji. Zachowywał się jak mysz zafascynowana wężem. Starał się prowadzić uprzejmą rozmowę z Keffrią, podczas gdy dziewczynka stale uśmiechała się do niego znad filiżanki. Ronica potrząsnęła głową. Jej córka niepotrzebnie się martwiła, że Malta jest zbyt naiwna, by ją przedstawić społeczności Miasta Wolnego Handlu. To nie dziewczynkę wykorzystaliby mężczyźni, raczej ona ich. Malta przyglądała się Cerwinowi z chciwością kota podkradającego się do ofiary. Głęboko w sercu babka zastanowiła się, co dla jej wnuczki jest ważniejsze: mężczyzna czy polowanie na niego. Cerwin był młody i - z tego, co Ronica o nim wiedziała - niedoświadczony w tego typu gierkach. Jeśli Malta zdobędzie go zbyt łatwo, jeśli Cerwin nie będzie się opierał... no cóż, wtedy wnuczka może zasmakować w tego typu podbojach.

Patrzyła teraz na Maltę inaczej. Dostrzegła u niej cechy, których nie lubiła ani u mężczyzn, ani u kobiet. W sercu wnuczki siedział mały drapieżca. Ronica zastanawiała się, czy nie jest już za późno, by pracować nad charakterem Malty. Kiedy ta ładna mała dziewczynka przeobraziła się w... nie w kobietę, lecz w zachłanną, lubiącą zdobywać mężczyzn dorosłą samicę? Ronica złapała się na myśli, że może właśnie z tego powodu Kyle odebrał Wintrowa z klasztoru. Jeśli jedno z tej dwójki dzieci ma odziedziczyć spadek kupieckiej rodziny Vestritów, osobiście wolałaby powierzyć majątek chłopcu niż Malcie, takiej, jaką przed sobą widziała.

Skupiła się teraz na starszym wnuku. Miała nadzieję, że chłopiec dobrze sobie radzi. Nie, raczej miała nadzieję, że jakoś przetrwa. Otrzymali jedną wiadomość z klasztoru. Jakiś Berandol pytał o Wintrowa i chciał się dowiedzieć, kiedy kapłani mogą się spodziewać powrotu młodzieńca. Ronica oddała list Keffrii. Niech odpowie na pismo w sposób, jaki sama uzna za stosowny.

Coraz częściej miała ochotę ukarać swą córkę za jej wieczne ustępstwa wobec Kyle’a. Chciała pokazać Keffrii, jak wiele bólu jej mąż spowodował w przeciągu kilku miesięcy, które upłynęły od śmierci Ephrona. Wintrowa w gruncie rzeczy porwano i zmuszono do niewolniczej pracy na jego rodzinnym statku. Sa jeden tylko wie, co się działo z Altheą; czasami Ronica leżała bezsennie w nocy i przeżywała straszliwe chwile, zastanawiając się bez końca, co się stało z jej nieobliczalną córką. Czy jej ciało nie gnije w jakimś pospiesznie wykopanym grobie? A może dziewczyna mieszkała gdzieś w Mieście Wolnego Handlu w okropnych warunkach, świadcząc jakieś nieprzyjemne posługi, by zarobić na życie? Szczerze mówiąc, wątpiła w to. Rozpytała wokół i niczego się nie dowiedziała, ani jednej plotki na temat swojej młodszej córki. Doszła do wniosku, że jeśli Althea żyje, wyjechała z miasta. Ale w jakich okolicznościach?

Miasto Wolnego Handlu było teraz zupełnie inne, niż na przykład pięć lat temu. Nowi przybysze przywieźli tu ze sobą wszelkie rodzaje występków, a ich negatywny stosunek wobec służących i kobiet był bardzo zaraźliwy. Tak się złożyło, że do miasta przybywali przeważnie mężczyźni. Ronica nie wiedziała, jak odnosili się do kobiet w swoich rodzinnych osadach, tu jednakże zatrudniali kobiety jako służące, które jedynie z nazwy różniły się od niewolnic. A niewolników traktowali często gorzej niż zwierzęta. Gdy Ronica po raz pierwszy zauważyła, jak nowy przybysz uderzył na targowisku jednego ze swych służących w twarz, była wstrząśnięta, chociaż wiedziała, że również wśród Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu (tak jak wszędzie indziej) zdarzali się kłótliwi tyrani, którzy denerwowali się na służbę lub choćby na krewniaków i bez zastanowienia tłukli wszystkich wokół siebie; zwłaszcza dostawało się służącym, którzy kradli, kłamali i pracowali najwolniej jak potrafili. Ale tamten nieszczęśnik na targowisku kulił się przed swoim panem; nie odzywał się, nie odgrażał, że opuści swego pracodawcę, nawet nie narzekał na niesprawiedliwość. A ponieważ sam nie protestował, nikt inny się za nim nie wstawił. Ludzie wahali się i zastanawiali, czym ten biedny człowiek zasłużył sobie na bicie, lecz stwierdzali, że skoro nie sprzeciwia się karze, pewnie zawinił. Może dlatego nikt nie stanął po jego stronie?

Obecnie były zatem dwie klasy służących w Mieście Wolnego Handlu. „Prawdziwi”, tacy jak Nana, otrzymywali minimalną płacę, która wystarczała im na utrzymanie, mieli własną godność i własne życie - służba w rodzinie Vestritów była jedynie jej pracą. Natomiast służący nowo przybyłych (druga grupa) byli w gruncie rzeczy niewolnikami, spełniającymi kaprysy ich właścicieli. Niewolnictwo pozostawało nielegalne, ale jak udowodnić, że dana osoba jest niewolnikiem, a nie zwykłym służącym? Często oni sami zaprzeczali temu i twierdzili, że nie dostają do ręki zarobków, dlatego że panowie wysyłają pieniądze ich rodzinom. Wielu upierało się, że są zadowoleni ze swojej pozycji i sami sobie wybrali takie życie. Ronica aż się bała myśleć, w jaki sposób pracodawcy tak bardzo przerażali tych biednych ludzi. Zapewne musieli wielokrotnie powtarzać swe pogróżki, by ich do tego stopnia przestraszyć.

- Do widzenia, Ronico Vestrit.

Chłopiec nie zaskoczył jej. Zresztą potrafiła nad sobą panować. Cerwin stał teraz przed nią, pochylając głowę w uprzejmym ukłonie. Skinęła mu dystyngowanie głową.

- Do widzenia, Cerwinie Trell. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś w naszej cieplarni. Jeśli podobała ci się winorośl, niech Keffria da ci sadzonkę. Choć to się może wydawać okrutne, co jakiś czas przycinamy je krótko, by formować ich kształt. Dzięki temu zachęcamy je do kwitnienia.

- Rozumiem - stwierdził.

Ronica pomyślała, że chyba rzeczywiście zrozumiał. Podziękował jej, a później wyszedł za Keffrią z pokoju. Dziewczynki ruszyły za nimi, szepcząc coś do siebie. Tłumioną frustrację Malty widać było po rozszerzonych nozdrzach i zaciśniętych wargach. Spodziewała się zapewne, że zostanie tylko z Cerwinem albo będą we trójkę z jego siostrą. I co wtedy? Prawdopodobnie dziewczynka sama tego nie wiedziała.

To chyba było najgorsze. Malta nade wszystko straszliwie pragnęła umawiać się na randki, a nawet nie wyobrażała sobie konsekwencji.

Czyja to wina? - zapytała siebie Ronica, obserwując całą grupę. Dzieci dorastały w jej domu. Widywała je często: przy stole, w ogrodzie; kręciły się pod nogami. Zawsze jednak pozostawały dla niej dziećmi. Dziećmi, a nie osobami dorastającymi, które jutro zmienią się w dorosłych, nie małymi ludźmi, którzy uczą się wypełniać przyszłe obowiązki. Selden... Gdzie był w tej chwili Selden, co robił? Prawdopodobnie przebywał z Naną, a może z guwernerem, tak czy owak ktoś go pilnował i zapewniał mu bezpieczeństwo. Tylko tyle o nim wiedziała. Nagle poczuła paniczny strach. Zostało tak niewiele czasu, może nawet już teraz było za późno, by go odpowiednio wychować. A jej własne córki? Keffria pragnęła stale mieć obok siebie doradcę, który powie jej, co ma robić, a Althea chciała zawsze postępować zgodnie z własnym widzimisię.

Ronica przypomniała sobie o liczbach w księdze rachunkowej, których nie mógł zmienić żaden akt woli. Pomyślała o długach, które musiała oddać Festrewom z Deszczowych Ostępów. Krew albo złoto, spłata długu to tylko kwestia czasu. Nagle uprzytomniła sobie, że to już nie jest jej problem. To był problem Seldena i Malty, ponieważ jeśli zabraknie pieniędzy, jedno z nich będzie musiało spłacić rodzinny dług poślubiając kogoś znad Rzeki. A ona, Ronica Vestrit nie nauczyła ich niczego. Niczego!

- Pani? Czy wszystko w porządku?

Podniosła oczy na Rache. Kobieta zdążyła już zebrać naczynia po deserze i teraz stała obok swej chlebodawczyni, która ponuro spoglądała w dal. Tej kobiecie, niewolnicy, która służyła w jej domu, powierzono naukę Malty. Kobiecie, którą dziewczynka ledwie znała. Czyż sama obecność Rache nie ukaże jej wnuczce zniekształconego świata? Czy Malta nie pomyśli sobie, że Vestritowie aprobują niewolnictwo? Patrząc na Rache, czego się dowie o statusie kobiet w społeczności Miasta Wolnego Handlu?

- Usiądź - poleciła niewolnicy. - Musimy porozmawiać. O mojej wnuczce. I o tobie.

* * *

- Jamaillia - powiedział łagodnie statek.

Słowo to obudziło Wintrowa. Podniósł głowę z fordeku, gdzie spał, i spojrzał w zimowe światło słoneczne. Dzień był bezchmurny, ni to zimny, ni to ciepły, wiatr - słaby. O tej popołudniowej godzinie chłopiec codziennie miał się „opiekować statkiem”, jak nazywał ich spotkania jego nieuświadomiony ojciec. Jeszcze przed chwilą Wintrow siedział na pokładzie dziobowym cerując spodnie i cicho rozmawiał z galionem. Nie pamiętał, kiedy zasnął.

- Przepraszam - powiedział, przecierając oczy.

- Nie przepraszaj - odrzekła mu po prostu „Vivacia”. - Och, gdybym mogła spać, tak jak śpią ludzie, odwracając się od dnia dzisiejszego i od wszystkich jego trosk. Fakt, że jedno z nas potrafi zasnąć, jest błogosławieństwem dla obojga. Obudziłam cię, ponieważ sądziłam, że masz ochotę zobaczyć miasto z tego miejsca. Twój dziadek zawsze uważał ten widok za najładniejszy, gdyż stąd nie sposób dostrzec żadnych wad stolicy. A oto i ona. Białe iglice Jamaillii.

Wintrow wstał, przeciągnął się, a potem zapatrzył w ląd za błękitną wodą. Bliźniacze przylądki otaczały żaglowiec z obu stron niczym serdecznie rozłożone ramiona. Stolica leżała na wybrzeżu między parującym ujściem Rzeki Ciepłej i górującym nad miastem szczytem Góry Satrapy. Urocze rezydencje i ogrody oddzielały od siebie rzędy drzew. Na wzgórzu za miastem rosły wieże i iglice Dworu Satrapy. Ta dzielnica, nazywana zazwyczaj „wyższą częścią miasta”, stanowiła centrum Jamaillia City. Stolica, która dała nazwę całej Satrapii, stanowiła ośrodek cywilizacji, kolebkę nauki i sztuki. Teraz miasto błyszczało w świetle popołudniowego słońca zielenią, złotem oraz bielą i wyglądało jak klejnot w oprawie. Białe iglice wznosiły się wyżej niż drzewa i połyskiwały tak intensywnie, że Wintrow patrząc na nie, musiał mrużyć oczy. Iglice ozdobiono złotem, a fundamenty budynków stworzono z intensywnie zielonych marmurów z Saden. Przez jakiś czas wpatrywał się chciwie w miasto, o którym często słyszał, chociaż widział po raz pierwszy.

Jakieś pięćset lat temu większa część Jamaillii doszczętnie się spaliła. Rządzący w tamtym czasie Satrapa zarządził, że odbudowana stolica musi być jeszcze wspanialsza; wszystkie budynki kamienne, aby się ponownie nie spaliły. Władca zwołał swoich najlepszych architektów, artystów oraz kamieniarzy i z ich pomocą w ciągu trzech dekad wzniesiono Dwór. Druga biała iglica, nieco niższa od najwyższej, znaczyła miejsce zamieszkania Satrapy. Wyższa od niej była jedynie iglica Satrapowej Świątyni Sa, gdzie modlił się władca wraz ze swoimi Towarzyszkami. Przez jakiś czas Wintrow wytrzeszczał na nią oczy, przepełniony respektem i zdumieniem. Najwyższym zaszczytem, o jakim mógł marzyć kapłan Sa, było wysłanie go właśnie tu, do klasztoru służącego owej cudownej świątyni. Sama biblioteka zajmowała siedemnaście pomieszczeń, obok niej znajdowały się trzy izby dla skrybów, gdzie dwudziestu kapłanów stale pracowało przy odnawianiu lub kopiowaniu zwojów ksiąg. Chłopiec pomyślał o nagromadzonej tam wiedzy i poczuł respekt.

Potem jego duszę zalała gorycz. Mimo iż Jamaillia wydawała się taka piękna i pozbawiona skaz, była też miastem zachłannych i chciwych ludzi. Odwrócił się plecami do brzegu, po czym usiadł na pokładzie.

- Nie dam się oszukać - zauważył. - To tylko sztuczka złych ludzi. Zebrali się, stworzyli to piękne miasto i mówią: „Zobaczcie, mamy też dusze, nieobca jest nam wnikliwość, świętość i radość. Wszystko jest w tym budynku, więc nie musimy się martwić o codzienne sprawy. Możemy żyć tak głupio i brutalnie, jak tylko chcemy i deptać wszelkie upodobanie do duchowości albo mistycyzmu, który dostrzegamy u naszych sąsiadów albo w nas samych. Zaklęliśmy te pragnienia w kamień i nie musimy się już nimi przejmować”. To tylko sztuczka. Ci ludzie się okłamują. To kolejny sposób, dzięki któremu możemy oszukać samych siebie.

Vivacia” odpowiedziała mu bardzo cicho. Gdyby nadal stał, jej słowa mogłyby mu umknąć. Na szczęście siedział, z dłońmi ułożonymi płasko na pokładzie i jej stwierdzenia osobliwie zadźwięczały mu w głowie.

- Może ludzie są sztuczką, którą Sa zatruł ten świat. Może twój bóg powiedział: „Wszystko, co stworzę poza człowiekiem, będzie ogromne, piękne i prawdziwe. Ludzi natomiast uczynię małymi i występnymi. Niech się wyniszczą nawzajem między sobą. A moją najokrutniejszą sztuczką będzie wysłanie między lud osób zdolnych dostrzegać wady pozostałych”. Nie sądzisz, że Sa tak właśnie postąpił?

- To bluźnierstwo! - wykrzyknął Wintrow.

- Doprawdy? W takim razie jak wyjaśnisz tę kwestię? Skąd się wzięła ludzka szpetota moralna i nienawiść?

- Nie od Sa. Pochodzi ona właśnie z ignorancji Sa. Z oderwania od Sa. Co jakiś czas widywałem przywożone do klasztoru dzieci, chłopców i dziewczynki, które nie miały najmniejszego pojęcia, po co tam trafiły. Wiele z nich było przestraszonych, inne się złościły, że opuszczają dom w tak młodym wieku. W ciągu kilku tygodni te dzieci zakwitną, otwierając się na światło i chwałę Sa. W każdym dziecku istnieje iskra boża. Nie wszystkie zostają w klasztorze. Niektóre trzeba odesłać do rodziców, ponieważ się nie nadają do służebnego życia. A jednak wszystkie mają predyspozycje, by stać się stworzeniami światła, myśli i miłości. Wszystkie te dzieci.

- Hm - zadumał się statek. - Wintrowie, cieszę się, że ponownie jesteś sobą.

Chłopiec pozwolił sobie na nieznaczny, cierpki uśmieszek, potem potarł kikut po utraconym palcu. Dotykanie owego miejsca stawało się powoli jego nawykiem i trapiło go, ilekroć zdawał sobie z tego sprawę. Teraz tak się właśnie stało. Wintrow złożył dłonie i spytał:

- Aż tak bardzo się użalam nad sobą? Czy jest to oczywiste dla wszystkich?

- Jestem prawdopodobnie bardziej wyczulona niż ktokolwiek inny - pocieszyła go. - A jednak przyjemnie jest posłuchać, jak od czasu do czasu mówisz o czymś innym niż nasze otoczenie. - Zrobiła pauzę, po czym spytała: - Sądzisz, że zejdziesz na ląd?

- Wątpię w to. - Starał się nie mówić nadąsanym głosem. - Nie byłem na brzegu, odkąd „zawstydziłem” mego ojca w Rzeżusze.

- Tak - odparła niepotrzebnie „Vivacia”. - Ale, Wintrowie, jeśli zejdziesz na ląd, uważaj na siebie.

- Dlaczego?

- No cóż, dokładnie nie wiem. Mam coś, co twoja babcia nazywała przeczuciem.

Wypowiedziała te słowa tak nieoczekiwanym tonem, że chłopiec wstał i spojrzał na nią ponad dziobowym relingiem. Galion podniósł na niego oczy. Za każdym razem, ilekroć chłopiec miał popatrzeć na „Vivacię”, sądził, że już się do niej przyzwyczaił i za każdym razem odczuwał wstrząs. Dziś światło było niezwykle klarowne; Wintrow zawsze nazywał takie zjawisko „światłem artystów”. Może właśnie z tego powodu galion wydał mu się tak jaskrawo świetlisty. Zieleń oczu, bogaty połysk czarnych jak heban włosów, lśniła nawet gładka skóra, stanowiąca najpiękniejsze połączenie wypolerowanego drewna i zdrowego ciała. „Vivacia” zarumieniła się pod wpływem jego spojrzenia i nagle chłopiec poczuł, że bardzo ją kocha, choć równocześnie znowu zaskoczyła go swoją pięknością. To oraz świadomość własnych uczuć do niej nieodmiennie szokowały Wintrowa. Jak mógł czuć taką... namiętność - z trudem odważył się użyć tego słowa - wobec drewnianej istoty stworzonej przy wykorzystaniu jakiejś magii? Nie potrafił znaleźć żadnych logicznych podstaw swojej miłości. Nie mógł się ożenić z „Vivacią”, nie mógł mieć z nią dzieci, nie mogli się w żaden sposób wzajemnie zaspokoić, nie łączyły ich wspólne wspomnienia ani doświadczenia, a jednak kochał ją jak kobietę z krwi i kości. Kojarzyła mu się z ciepłem i zażyłością... To nie miało sensu!

- Uważasz swoje uczucia za tak bardzo odrażające? - spytała go szeptem.

- Nie chodzi o ciebie - próbował jej wyjaśnić. - Samo uczucie jest takie nienaturalne. Wydaje mi się, że nie odczuwam tej miłości naprawdę, że ktoś mi ją narzucił. Jak gdyby za pomocą magicznego zaklęcia - dodał niechętnie. Zwolennicy Sa nie zaprzeczali istnieniu magii. Wintrow nawet kilkakrotnie miał z nią do czynienia. Z zaklęciami, które oczyszczały ranę albo rozpalały ogień. Były to wszakże wyćwiczone akty woli, choć oczywiście dana osoba musiała dysponować talentem do tworzenia efektów fizycznych.

Czymś zupełnie innym były emocje Wintrowa związane ze statkiem. Lubił „Vivacię” i to uczucie miało dla niego sens. Istniało wiele powodów, dla których chłopiec mógł lubić swój żaglowiec: był piękny, uprzejmy i okazywał mu współczucie. „Vivacia” dysponowała też inteligencją i Wintrow odczuwał przyjemność, gdy obserwował, jak potrafi wykorzystywać tę inteligencję, budując związki myślowe. Była jak niedoświadczony akolita, otwarty i chętny na wszelkie nauki. Kto by nie lubił takiej osoby? Logika podpowiadała chłopcu, że powinien lubić statek i lubił go. Natomiast czymś zupełnie innym była owa fala niemal bolesnego wzruszenia, która przetaczała się przez jego ciało i umysł w niesamowitych chwilach takich jak ta. Uważał wtedy, że „Vivacia” jest dla niego ważniejsza niż dom i rodzina, ważniejsza nawet niż klasztor. W takich momentach wyobrażał sobie, że najlepszym zakończeniem jego żywota byłaby śmierć na jej pokładzie; pragnął, by go całkowicie pochłonęła.

Nie, nie, nie. Przecież celem jego (dobrze przeżytego) życia miało być osiągnięcie jedności z Sa.

- Boisz się, że zajmuję w twoim sercu miejsce twego boga.

- Tak, prawie się tego obawiam - zgodził się z nią niechętnie. - A jednocześnie nie sądzę, żebyś to ty mi nakazywała taki sposób myślenia. Wydaje mi się, że moje odczucia muszą mieć związek z naturą żywostatku. - Westchnął. - Jeśli ktoś mnie skłania do takiego a nie innego zachowania, to raczej moja rodzina, moja praprababka, która zleciła zbudowanie ciebie. Ty i ja jesteśmy jak młode pączki zaszczepione na drzewie. Możemy być sobą i rozwijać się zgodnie z własnymi pragnieniami, ale tylko w takim stopniu, w jakim pozwolą nam na to korzenie starego drzewa.

Nagle zerwał się wiatr, jak gdyby witał żaglowiec w porcie. Wintrow wstał i przeciągnął się. Zdawał sobie ostatnio sprawę ze zmian, które dokonały się w jego ciele. Prawdopodobnie nie urósł, lecz jego mięśnie stały się wyraźnie twardsze. Przed paroma dniami przelotnie spojrzał w lustro i dostrzegł, że z twarzy zniknęły ładne zaokrąglenia. Zmiany. Szczuplejsze, sprawniejsze ciało i dziewięć palców u rąk. Ojcu chłopca zmiany te niestety nie wystarczały. Kiedy Wintrowowi opadła w końcu gorączka, a ręka dobrze się zaleczyła, Kyle wezwał go do siebie. Nie zamierzał mu wcale powiedzieć, że jest zadowolony z męstwa, z jakim jego syn zniósł zabieg, szczerze mówiąc, nawet nie zapytał o jego dłoń. Nie pochwalił też za marynarskie umiejętności, które w ostatnim czasie opanował. Nie. Oświadczył mu jedynie, że zmarnował w Rzeżusze szansę na konsolidację z załogą. Zbeształ go za to, iż nie skorzystał z okazji zdobycia sobie poklasku u pozostałych marynarzy.

To było hańbiące - odparł Wintrow ojcu. - Tylu walczyło z niedźwiedziem, a wygrał tylko pierwszy z nich. Od razu wiedziałem, że stanowił przynętę”.

Wiem, że masz rację! - oznajmił mu niecierpliwie Kyle. - Nie o to mi chodzi. Nie miałeś wcale zwyciężyć bestii, idioto. Trzeba było tylko pokazać swoim towarzyszom, że nie brakuje ci odwagi. Sądziłeś, że udowodnisz swoją śmiałość milcząco stojąc, gdy Gantry odcina ci palec. Nie zaprzeczam, że wytrzymałeś. Ale to nie była odwaga, lecz jakiś... religijny fenomen. Kiedy powinieneś był się popisać charakterem, okazałeś się tchórzem, a wtedy, gdy każdy normalny mężczyzna krzyczałby i przeklinał, zachowałeś się jak fanatyk. W ten sposób nie zdobędziesz sobie sympatii załogi. Nasi marynarze nigdy nie uznają cię za swego, a przecież miałeś się nauczyć, jak zostać szanowanym przez nich dowódcą. Och, może będą udawać, że cię zaakceptowali, ale nie wierz w to. Poczekają jedynie, aż twoja czujność osłabnie, a wtedy w jakiś sposób to wykorzystają. I wiesz co? Nie mam już nadziei, że potrafisz zmienić ten stan rzeczy!”

Często przypominał sobie słowa ojca. Podczas długich dni, które upłynęły od tamtej rozmowy, czasem wydawało mu się, że załoga przyjęła go do swego grona. Mild - który potrafił wybaczać równie szybko jak się obrażać - pierwszy się do niego zbliżył. Jednakże Wintrow nie umiał się rozluźnić i na nowo zaprzyjaźnić ze swoim rówieśnikiem. Czasami w nocy, gdy udało mu się osiągnąć stan medytacji, dochodził do wniosku, że jego ojciec ukartował całą sytuację. Bruździł mu, nie chciał, by inni marynarze zaakceptowali Wintrowa, postanowił dopilnować, by nadal traktowali jego syna jak wyrzutka. Z tego właśnie względu chłopiec nie potrafił już nikomu zaufać, a przyjaźń i aprobata załogi wydawała mu się nieszczera. Uważał, że jeśli komuś uwierzy, Kyle Haven znajdzie sposób, by zwrócić wszystkich przeciwko niemu.

- Codziennie - powiedział cicho - trudniej mi odkryć, kim jestem. Ojciec zasiał we mnie wątpliwości i podejrzenia, surowe życie na pokładzie statku przyzwyczaja mnie do przypadkowego okrucieństwa, które dostrzegam wśród moich współtowarzyszy, a nawet u ciebie, godziny, które z tobą spędzam, również mnie kształtują. Wszystkie te szczegóły odsuwają mnie od stanu kapłańskiego. Staję się kimś innym i sądzę, że mi to nie odpowiada. Nie chcę taki być.

Z trudem wymawiał te słowa. Raniły go tak samo jak ją. Wyczuwała jego ból i dlatego milczała.

- Obawiam się, że nie zniosę już dłużej tej sytuacji - ostrzegł ją. - Jeden z elementów tej układanki nie wytrzyma. Ja. - Spojrzał jej w oczy ze stoickim spokojem. - Dotąd żyłem z dnia na dzień. Czekałem, by coś się stało lub ktoś zmienił tę sytuację. - Oczy chłopca studiowały jej twarz, szukając reakcji na kolejne zdania. - Chyba powinienem zdobyć się na męską decyzję. Muszę wziąć swój los we własne ręce.

Czekał, aż „Vivacia” coś powie, lecz statek nie potrafił wymyślić żadnych słów. Do czego odnosiła się ta aluzja? Co Wintrow zamierzał zrobić? W jaki sposób może się wyzwolić spod dominacji ojca?

- Hej, Wintrowie! Pomóż nam! - krzyknął ktoś na pokładzie.

Powrót do harówki.

- Muszę iść - wyjaśnił „Vivacii”, potem wziął głęboki oddech. - Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale pokochałem cię. Tyle że... - Potrząsnął głową, nagle oniemiały.

- Wintrow! No dalej!

Jak dobrze wyszkolony pies, chłopiec skoczył na rozkaz. „Vivacia” obserwowała, jak wbiega po takielunku ze znajomą beztroską. Wiedziała, że jego ruchy - równie dobrze jak słowa - wyrażają miłość do niej. Wintrow nadal się skarżył na swój los i to często. W jego sercu ciągle walczyły dwa pragnienia. Kiedy jednakże mówił o swoim nieszczęściu, mogli o tym podyskutować i podczas rozmowy oboje się czegoś od siebie uczyli. Teraz chłopiec uważał, że nie zniesie już dłużej takiego życia, ale „Vivacia” znała prawdę. Chłopiec posiadał wielką wewnętrzną siłę i mimo nieszczęścia, nie tracił ducha. „Vivacia” wiedziała, że ostatecznie staną się jednością, potrzebowali jedynie czasu. Uświadomiła sobie już pierwszej nocy, którą chłopiec spędził z nią, że jego przeznaczeniem jest życie na jej pokładzie. Wintrow nie chciał się pogodzić z tą myślą i długo jej się opierał. Lecz nawet w jego dzisiejszych buntowniczych słowach wyczuwała, że owa walka niedługo się skończy. Jej cierpliwość zostanie nagrodzona.

Vivacia” popatrzyła na port. Pod pewnym względami chłopiec miał absolutną rację, gdy wspomniał o rozkładzie moralnym miasta. Nie zamierzała mu tego mówić. I tak wydawał się przygnębiony. Lepiej dla niego, by się skupiał na tym, co w Jamaillii piękne i dobre. A port wyglądał w zimowym słońcu tak ślicznie.

Pamiętała go, a równocześnie nie pamiętała. Ephron patrzył na stolicę z punktu widzenia człowieka, nie statku. Kapitan Vestrit koncentrował się na dokach, handlarzach, z którymi prowadził interesy oraz na architektonicznych cudach widocznych ponad dokami. Nigdy nie zauważył wijących się strumyczków brudnej wody uchodzącej do portu miejskimi ściekami. Nie potrafił też czuć wszystkimi porami swego ciała straszliwego smrodu węży. „Vivacia” pobieżnie zlustrowała spokojne wody i na szczęście nie dostrzegła ani śladu tych przebiegłych, paskudnych stworzeń. Wiedziała, że gdzieś są, że wiercą się w miękkim dennym błocie portu. Miała złe przeczucia i z ich powodu stale popatrywała ku tej części portu, gdzie kotwiczyły statki niewolnicze. Ich okropny fetor przynosił „Vivacii” wiatr. Zapach węży zmieszany z zapachem śmierci i odchodów. Najwięcej tych stworzeń było właśnie tam: pod tymi wstrętnymi statkami. Wiedziała, że ona sama, gdy zostanie rozładowana i odremontowana, zacumuje obok nich i przyjmie taki sam ładunek nieszczęścia i rozpaczy. Skrzyżowała na piersi ramiona i objęła się nimi. Mimo słonecznego dnia, zadygotała. Węże!

* * *

Ronica coraz częściej przesiadywała w pokoju, który kiedyś był gabinetem Ephrona. Tu ciągle czuła się najbliżej zmarłego męża i tu tęskniła za nim najbardziej. W ciągu miesięcy, które upłynęły od jego śmierci, stopniowo usuwała nagromadzone przez niego śmieci i zastępowała je stertami swoich notatek i innych drobiazgów. A jednak stale czuła w tym pomieszczeniu obecność męża. Solidne biurko było dla niej znacznie za duże, a gdy siedziała w fotelu Ephrona, czuła się jak małe dziecko. W gabinecie pełno było osobliwości i pamiątek przywiezionych z dalekich podróży: masywny, wygładzony przez wodę kręgosłup jakiegoś ogromnego stworzenia morskiego służył jako podnóżek, jedną ze ściennych półek przeznaczono na rzeźbione statuetki, muszle morskie i niezwykłe ozdoby przedstawicieli odległych ludów. Ronica czuła się bardzo intymnie, gdy siedziała z filiżanką herbaty w ręku, a nieskończona robótka leżała porzucona na poręczy krzesła tuż przy kominku Ephrona.

Przychodziła do tego pokoju najczęściej, kiedy była zakłopotana. Tu mogła pomyśleć i zastanowić się, co doradziłby jej w danej sytuacji zmarły mąż. Podobnie zdarzyło się i dziś.

Skuliła się na otomanie naprzeciwko kominka; pantofle rzuciła na podłogę. Miała na sobie miękką wełnianą suknię, mocno zniszczoną po dwóch latach używania. Strój był równie wygodny jak mebel, na którym spoczęła. Sama rozpaliła ogień i teraz patrzyła, jak płonie. Drwa były dobrze ułożone, toteż dawały dużo światła i ciepła. Kobieta odprężyła się, lecz wciąż nie znajdywała odpowiedzi na dręczące ją pytanie.

Właśnie doszła do wniosku, że Ephron zapewne po prostu wzruszyłby ramionami i kazał jej samej podjąć decyzję w sprawie, kiedy usłyszała stukanie do obitych ciężkim drewnem drzwi.

- Tak?

Spodziewała się Rache, weszła wszakże Keffria. Miała na sobie nocną koszulę, gęste włosy splotła i zwinęła do snu, w rękach jednak niosła tacę z parującym rondelkiem i ciężkimi kubkami. Ronica poczuła zapach kawy i cynamonu.

- Sądziłam, że już nie przyjdziesz.

Keffria odpowiedziała wymijająco.

- Tak długo nie mogłam zasnąć, że postanowiłam wstać. Kawy?

- Dziękuję ci, chętnie się napiję.

Często zdarzało im się ostatnio tak spędzać czas. Siadywały obok siebie i nie zadawały sobie żadnych pytań, z wyjątkiem tych, które dotyczyły jedzenia albo podobnych drobnostek. Obie starannie unikały wszystkich tematów, które mogłyby doprowadzić do konfrontacji. Wcześniej Keffria nie przychodziła mimo zaproszeń matki i Ronica zastanawiała się nad powodami. Z goryczą uzmysłowiła sobie, że działo się tak z winy Kyle’a. Mężczyzna zdołał odebrać jej obie córki - jedną odpędził, drugą zniechęcił do matki. Na szczęście, Keffria wreszcie do niej przyszła i Ronica ucieszyła się, że może odzyskała przynajmniej jedną córkę. Kiedy wzięła z rąk Keffrii ciężki parujący kubek, powiedziała:

- Twoje dzisiejsze zachowanie zrobiło na mnie wrażenie. Byłam z ciebie dumna.

Cierpki uśmiech wykrzywił twarz córki.

- Och, ja też. Udało mi się ukrócić spisek przebiegłej trzynastolatki. - Usiadła w fotelu swego ojca, zzuła z nóg pantofle i podkuliła stopy pod pośladki. - Niezbyt znaczące zwycięstwo, matko.

- Wychowałam dwie córki - stwierdziła łagodnie Ronica. - Wiem, jak bolesne bywają takie zwycięstwa.

- Nie nade mną - wtrąciła niewesoło Keffria, po czym dodała potępiającym tonem: - Na pewno ani ty, ani ojciec nie spędziliście przeze mnie choć jednej bezsennej nocy. Byłam wzorowym dzieckiem, nigdy nie kwestionowałam waszych poleceń, postępowałam zgodnie z zasadami i otrzymywałam nagrody za swoje cnoty. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.

- Byłaś łatwiejszą do wychowania córką - przyznała Ronica. - Może z tego powodu zbyt nisko cię oceniałam. Po prostu cię nie zauważałam. - Potrząsnęła głową. - W tamtych czasach jednakże Althea martwiła mnie tak bardzo, że rzadko rozmyślałam o sprawach, które wyglądały tak, jak powinny...

Keffria ostro wypuściła powietrze.

- A i tak nie wiedziałaś nawet w połowie o jej błędach! Ja jako jej siostra... zresztą, mimo upływu lat niewiele się zmieniło. Althea nadal martwi nas obie. Kiedy była małą dziewczynką, jej samowola i nieposłuszeństwo zawsze czyniły ją ulubienicą papy. A teraz, gdy odszedł, zniknęła i na odległość rani twoje serce.

- Keffrio! - upomniała córkę za nieczułe słowa. Jej siostra zaginęła, a ona jest zazdrosna o uwagę matki? Po chwili wszakże spytała z wahaniem: - Naprawdę uważasz, że myślę tylko o Althei, a o tobie nie?

- Ledwie się do mnie odzywasz - zwróciła jej uwagę Keffria. - Kiedy przeglądałam księgi, aby zobaczyć, co odziedziczyłam, natychmiast mi je odebrałaś. Kierujesz całym domostwem, jakby mnie wcale nie było. Kiedy dzisiaj pojawił się w naszych progach Cerwin, natychmiast ruszyłaś do boju. Dobrze, że w ogóle posłałaś po mnie Rache, chociaż w ostatniej chwili. Matko, gdybym zniknęła tak jak Althea, pewnie łatwiej by ci się zarządzało. Wszystkim potrafisz pokierować. - Milczała przez chwilę, po czym dodała zduszonym głosem: - Nie zostawiasz dla mnie miejsca. - Pospiesznie podniosła kubek i wzięła długi łyk parującej kawy, potem wpatrzyła się intensywnie w kominek.

Ronica oniemiała. Po chwili również się napiła. Wiedziała, że będzie się tłumaczyć, a mimo to odezwała się.

- Zawsze czekałam, aż zechcesz przejąć ode mnie wszystkie obowiązki.

- Tak, lecz stale byłaś zajęta zarządzaniem i nie znalazłaś czasu, by mnie tego nauczyć. Wiecznie powtarzałaś: „No daj mi to, lepiej będzie, jeśli zrobię to sama”. Pamiętasz, ile razy tak do mnie mówiłaś? Czy wiesz, jak się wtedy czułam? Głupia i bezradna. - W tonie Keffrii słychać było zadawniony gniew.

- Nie - odparła cicho Ronica. - Nie wiedziałam o tym. Chociaż powinnam była. Naprawdę tak uważam. Przepraszam cię, Keffrio. Przykro mi.

Keffria westchnęła.

- Teraz to wszystko nie ma już właściwie znaczenia. Zapomnijmy o całej sprawie. - Potrząsnęła głową, jakby odsuwała jeden problem i przechodziła do następnego. - Maltą zajmę się sama - stwierdziła spokojnie. Podniosła oczy na matkę, jak gdyby oczekując na jej sprzeciw. Ronica popatrzyła na nią bez słowa. Keffria głęboko odetchnęła. - Może nie wierzysz, że potrafię... Wiem, że masz wątpliwości. Tak czy owak, pragnę spróbować. I chciałam cię prosić... Przepraszam cię, ale muszę ci to powiedzieć. Nie mieszaj się. Niezależnie od tego, jak będzie mi trudno albo źle. Nie próbuj brać sprawy w swoje ręce, twierdząc, że tobie będzie łatwiej.

Ronica była przerażona.

- Nie zrobię tego, Keffrio.

Jej córka wpatrzyła się w ogień.

- Matko, wiesz, że próbowałabyś. Nawet bezwiednie, ale próbowałabyś, tak samo jak zrobiłaś to dzisiaj. Postąpiłabym chyba podobnie, jak ty, ale poradziłabym sobie z całym problemem sama i w ogóle nie zawiadomiłabym Malty o tej wizycie. Powiedziałabym Cerwinowi i Delo, że wyszła albo że jest zajęta czy chora i odesłałabym ich uprzejmie, nie dając mojej córce szansy na wdzięczenie się czy flirtowanie.

- Może tak byłoby lepiej - przyznała cicho Ronica. Słowa Keffrii raniły ją. Starała się przecież myśleć szybko i zapobiec katastrofie. Chociaż słowa córki zabolały, dosłyszała w nich echo prawdy. Zacisnęła więc tylko wargi, a później napiła się kawy. - Mogę wiedzieć, co planujesz? - spytała po kilku minutach.

- Ledwie sama wiem - zwierzyła jej się Keffria. - Malta tak bardzo się ode mnie oddaliła i ma dla mnie tak niewiele szacunku... Może nie zdołam tego zmienić. Ale mam kilka pomysłów na początek. Zamierzam zabrać ją od Rache. Nie będzie więcej tańców ani lekcji etykiety, chyba że moja córka na nie zasłuży. A jeśli kiedyś je wznowimy, Malta będzie musiała traktować Rache równie grzecznie, jak Selden traktuje swego guwernera. Lekcje będą się odbywały codziennie o ustalonej porze, a nie wtedy gdy dziewczynka będzie się akurat nudziła i zachce jej się rozrywek. Jeśli opuści lekcję, będzie musiała zasłużyć na następną. - Keffria wciągnęła powietrze. - Sądzę, że powinna otrzymywać kobiece przywileje tylko za wykonanie kobiecych zadań. A także - zrobiła wdech i spojrzała matce w oczy - wezmę ci moje księgi rachunkowe. Nie pozwolę, by Malta wyrosła na osobę tak pozbawioną wykształcenia jak ja. Będzie musiała spędzać co tydzień trochę czasu nad księgami. Wiem, że je poplami, zniszczy stronice i porobi błędy podczas kopiowania. Wszystkie będziemy musiały się z tym pogodzić. Zmuszę córkę, by poznała znaczenie liczb w księgach. Chciałabym, żeby Malta... to znaczy ona i ja będziemy ci towarzyszyć podczas spotkań z handlarzami, dostawcami i nadzorcami. Dziewczynka musi się dowiedzieć, jak sobie radzić z posiadłościami i rachunkami.

Keffria umilkła, jakby oczekując na sprzeciw matki. Ronica nie odezwała się.

- W takich sytuacjach Malta będzie się oczywiście musiała zachowywać przyzwoicie. I ubierać się tak, jak wypada dziewczynce, która zmienia się w kobietę. Nie tanio i dwuznacznie, ależ też nie dziecinnie. Potrzebujemy dla niej nowych ubrań. Myślę, że powinna uczestniczyć w ich szyciu. Trzeba ją też nauczyć przygotowywania posiłków i nadzorowania służących.

Ronica kiwała poważnie głową za każdym razem, gdy córka mówiła o kolejnym zadaniu dla jej wnuczki.

- Sądzę, że masz mądre plany i twoja córka mogłaby wiele skorzystać z takich nauk - powiedziała, gdy Keffria w końcu umilkła. - Nie sądzę jednak, by miała się ochotę uczyć. Ostatnio nie uważa się za eleganckie, gdy kobieta wie, jak się robi pewne rzeczy, nie mówiąc o ich wykonywaniu. Ściśle rzecz ujmując, Miasto Wolnego Handlu nazywa takie zachowanie „plebejskim”. Jeśli każesz Malcie pracować, zranisz jej dumę. Wątpię, czy będzie chętną uczennicą.

- No cóż, pewnie nie będzie - przytaknęła Keffria. - I dlatego właśnie obarczę ją jeszcze jednym obowiązkiem. Matko, wiem, że się ze mną nie zgodzisz, sądzę wszakże, iż tylko w ten sposób zdołam jej narzucić swoją wolę. Nikomu poza mną nie będzie jej wolno dawać żadnych pieniędzy. Poinstruuję sklepikarzy i kupców, żeby niczego jej nie sprzedawali na kredyt. Będę się musiała poniżyć, lecz... - Ucięła, jak gdyby się zastanawiała. - Tak. Wspomnę także o Seldenie. Zapewne nigdy nie jest za wcześnie, by zacząć wychowanie dziecka. Może Malta zbyt łatwo wszystko dostawała. Nie powinnam była na to pozwolić.

Ronica pokiwała głową, tłumiąc szczere westchnienie ulgi. Na biurku leżała już garść bilecików z firmowym znakiem Malty: za słodycze, jakieś błahostki i oburzająco drogie perfumy. Nie podobało jej się, że wnuczka tak niedbale wydaje rodzinne pieniądze, ale jakoś dotąd nie poruszyła tego tematu z Keffria. Teraz szczerze się zastanawiała, co właściwie było tego powodem.

- To twoja córka - oświadczyła. - Boję się jednak, że dla żadnej z nas owa sprawa nie będzie łatwa. I - dodała niechętnie - o jeszcze jednej kwestii będziesz musiała z nią pomówić, a mianowicie o naszej umowie z rodziną Festrewów.

Keffria uniosła brwi.

- Ależ jestem już zamężna - zauważyła.

Ronica poczuła nagłe bolesne ukłucie współczucia. Przypomniała sobie, jak sama się czuła, gdy po raz pierwszy uprzytomniła sobie, że z powodu zawartej dwa pokolenia temu transakcji którejś z jej dorastających córek grozi małżeństwo z Kupcem znad Rzeki.

- Ty tak - przyznała spokojnie. - Althea zniknęła. Niestety, nasz dług rośnie szybciej niż kredyty. Keffrio, pamiętasz warunki umowy? Krew albo złoto Vestritów. Kiedy Malta zaprezentuje się społeczności Miasta Wolnego Handlu jako dorosła kobieta, Festrewowie mogą jej zażądać dla siebie, chyba że będziemy mieli wystarczająco dużo złota, by zapłacić ratę. Widzisz, w połowie lata cierpieliśmy na brak gotówki. Wówczas obiecałam, że do połowy zimy zapłacimy ratę plus dodatkową sumę w ramach odsetek. - Nie mogła znaleźć w sobie odwagi, aby przyznać się córce, jak duże były te odsetki. - Jeśli nie zapłacimy - podjęła z trudem - Caolwn Festrew będzie miała prawo zabrać ze sobą jednego z członków naszej rodziny. Altheę lub - jeśli dziewczyna się nie znajdzie - Maltę.

Ronica nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Dostrzegła w oczach Keffrii równocześnie zrozumienie i przerażenie. Potem pojawił się w nich gniew.

- To nie jest w porządku! Nigdy nie zgadzałam się na taką transakcję! Nie chcę, by ktoś zabierał mi córkę na mocy umowy podpisanej na kilka pokoleń przed jej urodzeniem. To nie ma sensu. Tak nie powinno się dziać!

Ronica odczekała parę minut, potem wypowiedziała słowa świetnie znane wszystkim kupieckim dzieciom.

- Takie są zasady niepisanego kodeksu Pierwszych Kupców. Nie zawsze wydają się właściwe czy uczciwe. Czasem nawet ich nie pojmujemy, ale musimy ich przestrzegać. Co mieliśmy, kiedy przybyliśmy na Przeklęte Brzegi? Byliśmy tylko my i wartości, którym pozostawaliśmy wierni. Liczyło się słowo każdego mężczyzny i każdej kobiety. Przyrzekliśmy sobie wzajemną lojalność, nie na dzień czy rok, lecz na dziesięciolecia. Dzięki naszym zasadom przetrwaliśmy tutaj, w miejscu, gdzie wcześniej nikomu nie udało się przeżyć. Zobowiązaliśmy się również wobec naszej ziemi i musimy żyć zgodnie z naturą. Sądzę, że o tym również nie dyskutowałaś jeszcze ze swoją córką. Powinnaś to zrobić jak najszybciej, zwłaszcza że dziewczynka na pewno już słyszała plotki.

- Ależ... Malta jest tylko dzieckiem - broniła się Keffria.

Ronica zgadzała się z nią, potrafiła jednakże myśleć bardziej dalekosiężnie.

- Tak - zwróciła więc córce uwagę - lecz jeszcze tylko przez krótki czas. Musi być przygotowana.





Rozdział siódmy
Spiski i niebezpieczeństwa <l >

- A zatem sprawy nie wyglądają tak dobrze, jak kapitan Kennit, Król Piratów sobie zaplanował, prawda?

- Zamknij się. - W głosie Kennita brzmiało raczej znużenie niż uraza.

Miniony dzień był przykry i trudny. Dostrzegli żywostatek - dużą, powolną handlowo-kupiecką łajbę starego typu. Płynęła w dość sporej odległości przed nimi, z trudem przedzierając się przez płycizny „niewłaściwego kanału”. Była mocno zanurzona, najwyraźniej obciążona zbyt wielkim ładunkiem. W najgorszym razie powinni ją zepchnąć na mieliznę. Statek Kennita płynął za nią pod pełnym żaglem, wystarczająco blisko, by słyszeć jak galion wykrzykuje do sternika prośby o uwagę i propozycje kursu. „Marietta” podpłynęła na tyle blisko, że piraci widzieli członków załogi ściganego żywostatku. Z przerażonych okrzyków wywnioskowali również, że rozpoznano banderę; marynarze dodawali sobie otuchy. Sorcor wypalił ze swego działa w takielunek żaglowca, niestety stary żywostatek w ostatniej chwili umknął jego łańcuchowo-hakowej kuli. Wściekły Kennit rozkazał użyć pociski ogniste, a jego mat niechętnie wykonał polecenie. Jedna z kul trafiła, rozpryskując się obok żagla, który natychmiast zajął się ogniem. Gdy tylko płomienie wspięły się po płótnie, żagiel wydął się i zawalił na pokład, gdzie oszalali ze strachu ludzie zdołali zdeptać ogień i zalać go wodą. Mimo wszystkich wysiłków, z każdą mijającą chwilą żywostatek oddalał się bardziej od „Marietty”.

Kennit jak szaleniec wrzeszczał na marynarzy, wysyłał ich do żagli, do wioseł, sugerował sposoby przyspieszenia statku. Odniósł wszak wrażenie, że wszyscy bogowie odwrócili się od niego i wysłali mu w oczy ostry, zimowy szkwał, jedną z tych straszliwych wyspiarskich wichur, które hulały we wszystkich możliwych kierunkach. Deszcz lał ulewnie, oślepiając piratów. Kennit zaklął, sam się wspiął na maszt i stamtąd z napięciem wpatrzył w uciekający żywostatek. Sytuacja wyostrzyła młodemu kapitanowi wszystkie zmysły. Stara łajba raz po raz znikała mu z oczu, a gdy się ponownie pojawiała, płynęła w większej odległości przed „Mariettą”. Za cyplem żywostatek skręcił. Kiedy dotarł tam statek piratów, po uciekinierze nie było już śladu. Po prostu zniknął.

Zapadł wieczór. Nocny wiatr wypełnił żagle „Marietty”, a monotonny deszcz ustał. Załoga chodziła wokół Kennita na paluszkach, nieświadoma, że straszliwy gniew ich kapitana dawno już się wypalił. Młody pirat stał na rufie, patrzył na taniec światła w kilwaterze i starał się osiągnąć wewnętrzny spokój.

- Zdaje się, że znowu jesteś dłużny Sorcorowi jeden statek z niewolnikami, prawda? - odezwał się uprzejmie jego talizman.

- Zastanawiam się, czy pływałbyś, gdybym cię odciął od mojego nadgarstka i wyrzucił za burtę.

- Sprawdźmy - zgodnie zaproponowała mała twarz.

Kennit westchnął.

- Wiedz, że nadal cię toleruję tylko z jednego powodu - ponieważ słono za ciebie zapłaciłem.

Bliźniacze oblicze zacisnęło usta.

- Ciekawe, czy niedługo powiesz to samo o swojej dziwce.

Kapitan zamknął oczy.

- Nie możesz zamilknąć i chociaż na chwilę zostawić mnie samego?

Kennit usłyszał za sobą miękkie kroki i lekki szum materiału.

- Mówiłeś do mnie? - spytała Etta.

- Nie.

- Myślałam, że coś mówiłeś... Chcesz zostać sam? Jeśli wolisz, wrócę do kajuty. - Umilkła, potem dodała ciszej: - Wolałabym jednakże przyłączyć się do ciebie, o ile nie masz nic przeciwko.

Nagle poczuł zapach jej perfum. Lawenda. Ogarnęło go niezdecydowanie i odwrócił głowę, aby się przyjrzeć dziewczynie. Ukłoniła mu się nisko, jak dama witająca swego króla.

- Och, proszę bardzo - burknął z niedowierzaniem.

- Dziękuję - odparła ciepło. Jej pantofle zastukały lekko na pokładzie i nagle Etta znalazła się obok kapitana. Nie dotknęła go. Świetnie wiedziała, że nawet teraz nie powinna się zachowywać poufale. Nie rozparła się też niedbale obok niego, tylko stała z wyprostowanymi plecami, jedną ręką dotykając relingu. Przyglądała się Kennitowi, a on po pewnym czasie nie mógł już tego znieść. Odwrócił głowę i popatrzył jej w oczy.

Wtedy uśmiechnęła się do niego. Promiennym, szerokim uśmiechem.

- Rozkosznie - mruknął cienki głosik na nadgarstku. Kennit podzielał ironię amuletu. Etta spuściła oczy i zapatrzyła się gdzieś w bok, jakby nagle ogarnęła ją nieśmiałość albo zakłopotanie. Miała na sobie kolejny nowy strój. Pirat, który ją przyprowadził na pokład, natychmiast usiłował wykonać polecenia swego kapitana. Dostarczył dziewczynie balię ciepłej wody na kąpiel, lecz nie wiedział, skąd ma wziąć damskie szatki. Uważał najwyraźniej, że szorstkie marynarskie ubranie nie będzie pasowało do kapitańskiej pani. Bardzo zatrwożony, ofiarował jej koszulę nocną Kennita, a po krótkim wahaniu dodał jeszcze kilka zdobycznych sztuk bogatego sukna z ładowni. Kapitan początkowo zdenerwował się na tę hojność, potem wszakże przystał na nią z rezygnacją. Na „Marietcie” - tak jak na wszystkich żaglowcach - nigdy nie brakowało igieł i nici, a Etta okazała się niezłą krawcową. W końcu uznał pomysł swego pirata za genialny, bowiem zajęta szyciem dziewczyna nie miała czasu go niepokoić. Uszyte przez nią ubranie nie przypominało żadnego, jakie młody kapitan widział kiedykolwiek na jakiejś kobiecie, ale było praktyczne i całkiem dobrze przystawało do życia na pokładzie statku.

Aprobata dla stroju nie oznaczała, że Kennit zgadzał się, by Etta zamieszkała na „Marietcie”. Nadal zamierzał ukryć gdzieś dziewczynę, niestety nie znalazł jeszcze dla niej dobrej kryjówki. Był zadowolony, że łatwo się zaadaptowała. Odkąd znalazła się na statku, ani razu nie poskarżyła się na swój los. Chociaż... co drugi dzień wpadała do kuchni i ganiła kucharza za przesolenie gulaszu, który trafił na kapitański stół. Często doglądała przygotowywanych dla nich posiłków i może dzięki temu jedzenie znacznie się poprawiło.

Kennit stale sobie jednak przypominał, że dziewczyna jest tylko dziwką. Mimo korony lśniących krótkich włosów, które chwytały światła statku i mieniły się połyskliwie, mimo szmaragdowozielonego jedwabiu jej bluzy o luźnych rękawach albo brokatowych spodni, w które ją wsunęła, mimo złotej szarfy, która przepasywała szczupłą talię Etty, dziewczyna była tylko dziwką Kennita. Nawet jeśli maleńki rubin mrugał w płatku jej ucha, a szeroki, obszyty futrem płaszcz osłaniał jej ciało przed nocnym wiatrem.

- Myślałam o żywostatku, który ci się dzisiaj wymknął - ośmieliła się powiedzieć. Podniosła na niego oczy, ciemne i, jak mu się wydawało, zbyt zuchwałe. Najwyraźniej wyczuła jego dezaprobatę, ponieważ spuściła powieki, jeszcze zanim na nią warknął:

- Nie mów mi o tym.

- Dobrze - obiecała potulnie, lecz po chwili - jak to kobieta - złamała dane słowo. - Szybkość chętnego do pracy żywostatku jest wręcz legendarna - rzuciła. Patrzyła na kilwater i przemawiała w noc. - Nic nie wiem o piractwie - dodała po sekundzie. Jakby ten fakt mógł zaskoczyć Kennita. - Zastanawiałam się jednakże, czy własna gotowość do ucieczki nie może się jakoś obrócić przeciw temu statkowi.

- Nie rozumiem, w jaki sposób miałoby się tak stać - stwierdził szyderczo.

Zanim Etta się odezwała, polizała wargi. Przez moment piracki kapitan mimowolnie skupił całą uwagę na powolnym ruchu koniuszka mokrego, różowego języka i ogarnęła go fala pożądania. Niech szlag trafi tę dziwkę! Stały kontakt z kobietą nie jest dobry dla mężczyzny. Kennit sapnął, wydając z siebie cichy dźwięk.

Dziewczyna posłała mu szybkie spojrzenie z ukosa. Gdyby był pewny, że ten uśmieszek w kącikach jej ust oznacza kpinę z niego, trzasnąłby ją w twarz. Etta wszakże podjęła temat korsarstwa.

- Kiedy królik pędzi na oślep ku wężowi, traci życie - zauważyła tajemniczo. - Gdyby ktoś poznał kurs zaplanowany dla żywostatku i miałby do dyspozycji kilka statków pirackich... no to wtedy mógłby wysłać jeden z nich za łajbą z czarodrzewu i zapędzić ją w zasadzkę. - Dziewczyna przerwała i ponownie zapatrzyła się w wodę. - Mówiono mi, że trudno jest nagle zatrzymać żaglowiec, nawet jeśli sternik widzi też przed sobą niebezpieczeństwo. Wydaje mi się również, że na tych wodach znajduje się wiele wąskich kanałów i można by wepchnąć żywostatek na mieliznę, by uniknąć zderzenia.

- W tej twojej opowieści jest trochę za dużo niewiadomych. Cała rzecz udałaby się tylko w naprawdę sprzyjających warunkach.

- Przypuszczam, że masz rację - mruknęła, po czym lekko potrząsnęła głową, by odrzucić kosmyki z oczu. Krótkie lśniące włosy Etty były idealnie czarne tak jak nocne niebo między gwiazdami.

Kennit nie musiał się obawiać pocałunku, ponieważ dziewczyna nie miała teraz żadnego mężczyzny poza nim. Widziała, że ją obserwuje. Jej oczy powiększyły się i nagle zaczęła oddychać szybciej i głębiej. Młody pirat natychmiast wziął ją w ramiona, pchnął do relingu i przycisnął. Całował dziewczynę i przez cienki jedwab bluzki wyczuł małe, twarde sutki drobnych piersi. Nagle oderwał usta od jej warg.

- Nigdy - oświadczył surowo - nigdy nie ośmielaj się mówić mi o moich sprawach. Dobrze wiem, jak osiągnąć to, czego pragnę. Nie potrzebuję babskich doradców.

W oczach Etty odbijała się noc.

- Bardzo dobrze wiesz - zgodziła się z nim, a jej głos brzmiał ochryple.

* * *

Usłyszał ich, na długo zanim do niego podeszli. Wiedział, że jest ciemna noc, ponieważ wieczorne ptaki już wiele godzin temu przestały krzyczeć. Sądząc po paciorkach wilgoci, które pokrywały jego kadłub, wnosił, że tej nocy panuje gęsta mgła. Przez chwilę czekał, z drżeniem zastanawiając się, dlaczego dwie ludzkie istoty schodzą po plaży ku niemu w ciemnościach i mgle. Nie wątpił, że ich celem jest właśnie on, bowiem na plaży nie znajdowało się nic innego. Kiedy się zbliżyli, poczuł zapach gorącego oleju palącej się latarni. Najwyraźniej słabe światło nie na wiele im się zdało, gdyż „Paragon” często słyszał ciche przekleństwa potykających się ludzi. Odkrył, że jedną z osób jest Mingsley. Aż za dobrze znał głos tego mężczyzny.

Może przyszli go podpalić? Przecież podczas ostatniej wizyty wyśmiewał się z Mingsleya. Może mężczyzna rzuci w niego latarnią. Szkło rozbije się, gorący olej spadnie na drewniany kadłub i żywostatek, bezradnie krzycząc, umrze powoli w ognistej agonii.

- Już niedaleko - usłyszał, jak Mingsley obiecuje swemu towarzyszowi.

- Trzeci raz tak mówisz - poskarżył się drugi głos. Jego chalcedzki akcent był jeszcze silniejszy niż jamaillski akcent Mingsleya. - Dwukrotnie upadłem i chyba krwawi mi kolano. Nie wiem, czy warto nam się było tak trudzić.

- On naprawdę jest tego wart. Poczekaj, aż sam zobaczysz.

- W takiej mgle i tak niczego nie dojrzymy. Dlaczego nie możemy przyjść za dnia?

Czyżby Mingsley się wahał?

- Hm, nie byłoby to najlepiej widziane. Pierwsi Kupcy są niezadowoleni, gdy ktoś spoza ich grona kupuje żywostatek. Gdyby wiedzieli, że ten cię interesuje... no cóż. Kilka razy dość jednoznacznie ostrzeżono mnie, żebym trzymał się z dala od tego miejsca. Kiedy pytam dlaczego, otrzymuję tylko kłamstwa i wymówki. W końcu mówią mi, że tylko Pierwszy Kupiec z Miasta Wolnego Handlu może posiadać żywostatek. Pytam o powód tego, a w odpowiedzi dostaję kolejne kłamstwa. Chcą, żebym wierzył, że to niezgodne z ich zasadami i tradycją. W istocie jednak chodzi o coś więcej... Ach, już jesteśmy! Teraz jest zniszczony, widać wszakże po nim, jak wspaniały był swego czasu.

Głosy zbliżyły się znacznie. „Paragon” miał dziwne przeczucie, niemniej zahuczał mocnym głosem:

- Wspaniały? Zdawało mi się, że ostatnio użyłeś wobec mnie słowa „brzydki”.

Poczuł satysfakcję słysząc, jak obaj mężczyźni nerwowo łapią powietrze.

Mingsley próbował się chełpić, lecz mówił niezbyt pewnym głosem:

- No cóż, powinniśmy byli się tego spodziewać. Żywostatek, jak sama nazwa wskazuje, jest żywy. - Rozległ się dźwięk metalu stukającego o metal. „Paragon” domyślił się, że mężczyźni zdjęli szklany kapturek z latarni, aby lepiej widzieć. Zapach gorącej oliwy wzmógł się. Galion poruszył się niespokojnie i skrzyżował ramiona na piersi. - No, Firth... Co o nim sądzisz? - spytał swego towarzysza Mingsley.

- Jestem... pod wrażeniem - wymamrotał drugi mężczyzna. W jego głosie pobrzmiewał szczery respekt. Potem zakaszlał i dodał: - Ciągle jednak nie rozumiem, z jakiej przyczyny przyszliśmy tutaj w nocy. Och, coś tam pojmuję. Potrzebujesz mojego wsparcia finansowego. Ale dlaczego miałbym dać ci trzy razy tyle, ile wart jest wrak tego rozmiaru bez figury dziobowej? Nawet jeśli ten potrafi mówić.

- Ponieważ ten statek jest wykonany z czarodrzewu. - Mingsley wypowiedział te słowa tonem osoby ujawniającej komuś dobrze dotąd strzeżony sekret.

- No i co z tego? Wszystkie żywostatki robi się z tego drzewa - odparował Firth.

- A wiesz, dlaczego? - spytał jego towarzysz tajemniczym głosem. - Dlaczego buduje się je z czarodrzewu, materiału tak drogiego, że statek spłaca kilka pokoleń? No, dlaczego?

- Wszyscy znają powód - gderał Firth. - Ponieważ żywostatki budzą się po jakimś czasie, a wtedy łatwiej się nimi żegluje.

- Tak, zatem odpowiedz mi na takie pytanie. Czy wiedząc to wszystko na temat czarodrzewu, zastawiłbyś los swojej rodziny na trzy albo cztery pokolenia? Tylko po to, by posiadać taki żaglowiec jak ten?

- Z pewnością nie. Powszechnie wszak wiadomo, że Pierwsi Kupcy z Miasta Wolnego Handlu to szaleńcy.

- Tak, szaleńcy, tylko że każda cholerna rodzina jest nieziemsko bogata - wytknął mu Mingsley. - A skąd się bierze ich bogactwo?

- Ponieważ mają cholerny monopol na najbardziej fascynujące na świecie towary. Mingsleyu, może podyskutujemy o ekonomii w gospodzie, nad gorącym i aromatycznym jabłecznikiem? Zimno mi, mgła mnie przemoczyła do suchej nitki i rwie mnie kolano, jakby ktoś je zatruł. Przejdźmy do sedna sprawy.

- Jeśli upadłeś na pąkle, może rzeczywiście się zatrułeś - oświadczył grzmiącym głosem „Paragon”. - W takim razie kolano ci spuchnie, a potem zgnije. Czeka cię przynajmniej tydzień bólu. Przygotuj się.

- Bądź cicho! - syknął Mingsley.

- Dlaczego mam być cicho? - szydził z niego statek. - Denerwujesz się, że cię ktoś przyłapie, jak majstrujesz przy czymś, co nie powinno cię obchodzić? Nigdy nie będę do ciebie należał.

- Wiem, o co ci chodzi! - oznajmił nagle Mingsley. - Nie chcesz, aby Firth się dowiedział, prawda? Nie chcesz się podzielić cennym sekretem związanym z czarodrzewem, co? Ponieważ się obawiasz, że wtedy zawali się cały świat Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Pomyśl, mój drogi - zwrócił się do swego towarzysza. - Czym stoi tak naprawdę to miasto? Nie chodzi o jakąś starą koncesję gruntową od Satrapy, ale o towary, które spływają wodami Rzeki Deszczowej. Są osobliwe i zdumiewające, bo pochodzą aż z Deszczowych Ostępów.

- Mingsley prowadzi cię na manowce - głośno ostrzegł Firtha „Paragon”. - Pewnymi sekretami nie wolno się dzielić. A niektóre mają cenę wyższą, niż zechcesz zapłacić.

- Ach, Rzeka Deszczowa, której wody są najpierw zimne, potem gorące, najpierw brązowe, później białe. Skąd właściwie spływa ta cała woda? Na pewno obaj słyszeliśmy te same legendy: o ogromnym, dymiącym jeziorze z gorącą wodą, gdzie gnieżdżą się ogniste ptaki. Niektórzy twierdzą, że teren tam stale drży, a para przesłania ląd i wodę. Takie jest źródło tej rzeki... Kiedy ziemia się wściekle trzęsie, wtedy Rzeka płynie gorąca i biała. Ta biała woda może przeżreć kadłub każdego statku niemal równie szybko jak ciało i kości ludzkie. Nikt więc nie może popłynąć w górę jej nurtu na handel. Nie można także chodzić po jej pochyłych brzegach, są to bowiem zdradzieckie bagna, a rosnące tam pnącza ociekają parzącym kwasem. Sok porastających te ziemie roślin powoduje na ludzkim ciele pręgi, które palą i sączą się przez wiele dni.

- Przejdźmy do sedna - gniewnie ponaglił Mingsleya Firth mimo krzyków „Paragona”.

- Zamknij się! - wrzeszczał statek. - Zamknij swe obleśne usta! I wynocha z mojej plaży. Odejdź ode mnie. Albo podejdź na tyle blisko, bym zdołał cię zabić. Tak, tak. Chodź tutaj, mały człowieczku. Chodź do mnie! - Wyciągnął ramiona i na oślep machał nimi szeroko. Jego dłonie były gotowe schwycić mężczyznę.

- Chyba że masz żywostatek - dokończył swoją myśl Mingsley, lekceważąc rozsierdzonego „Paragona”. - Żywostatek wykonany z czarodrzewu jest nieczuły na gorącą, białą wodę rzeki. Po ożywieniu twój statek będzie szybko żeglował w górę Rzeki. Tam się znajduje prawdziwe źródło handlowego monopolu Miasta Wolnego Handlu. Aby wejść do gry, trzeba posiadać żywostatek. - Umilkł, by zafrapować rozmówcę. - I ja oferuję ci szansę zdobycia takiego statku.

- On kłamie - zawołał desperacko „Paragon”. - Kłamie! To, co mówi, nie wystarczy. Nawet jeśli mnie kupisz, nie popłynę dla ciebie. Rozkołyszę się i pozabijam was wszystkich! Słyszałeś chyba, że postępowałem tak już nieraz. A jeśli te opowieści nie dotarły do twoich uszu, spytaj byle kogo w pierwszej lepszej tawernie. Spytaj o „Paragona” albo o „Pariasa”. O statek-zabójcę! Idź, popytaj, a ci opowiedzą. Potwierdzą, że moje groźby nie są czcze!

- Galion można przymusić - oświadczył Mingsley cichym poufałym tonem. - Albo się go pozbyć. Najważniejszy jest kadłub. Dobry sternik rzeczny sam pokieruje statkiem. Pomyśl, ile moglibyśmy osiągnąć z taką czarodrzewową łajbą. W górze Rzeki mieszka pewien lud, z którym Kupcy z Miasta Wolnego Handlu robią interesy. Wystarczy jedna wyprawa, Firth. Moglibyśmy płacić dwa razy tyle, ile płacą tamtym ludziom Pierwsi Kupcy, a i tak wyszlibyśmy na swoje. Pomyśl, mielibyśmy szansę handlowania tym, co od początków istnienia Miasta Wolnego Handlu było zarezerwowane tylko dla Pierwszych Kupców. Mam kontakty, ale właściciele tego żywostatku chcą gotówki. Potrzebuję finansowego wsparcia, a ty mógłbyś mi takowego udzielić.

- On cię okłamuje - ryknął „Paragon” w noc. - Mingsley zamierza cię zabić. Albo coś gorszego! Znacznie gorszego. Są gorsze rzeczy niż umieranie, ty chalcedzka szumowino. Tylko Kupcy z Miasta Wolnego Handlu wiedzą o tym. Tylko oni mogliby cię przekonać!

- Chyba jestem zainteresowany - stwierdził spokojnie Firth. - Tyle że istnieją lepsze miejsca do przedyskutowania tej transakcji.

- Nie! - zawodził „Paragon”. - Nie masz pojęcia, co on chce ci sprzedać, nie wiesz, jaką zgryzotę sobie kupujesz. Nie masz pojęcia, nie masz najmniejszego pojęcia! - Głos statku załamał się nagle. - Nie popłynę z tobą, nie popłynę. Nie chcę, a ty nie zdołasz mnie zmusić. Nie uda ci się, zabiję cię, wszystkich was zabiję!

Znowu dziko zamachał rękoma. Gdyby potrafił dosięgnąć brzegu, rzucałby w obu mężczyzn piaskiem, kamieniami, wodorostami... Niestety w zasięgu jego rąk nie było niczego. W pewnej chwili znieruchomiał. Słuchał. Kroki odchodziły.

- ...powie komuś? - usłyszał Firtha.

- Naprawdę nie masz się czym niepokoić - z przekonaniem zapewnił swego towarzysza Mingsley. - Słyszałeś jego krzyki. Jest szalony, zupełnie szalony. Nikt go nie słucha. Nikt tu nawet nie przychodzi. Zresztą, gdyby zdołał komukolwiek powiedzieć, ludzie mu nie uwierzą. Na tym polega urok tej sytuacji, mój przyjacielu. Ten statek jest naprawdę niesamowity. A spoczywa tu od lat. Od lat! i nikt nigdy nie pomyślał o nim wcześniej...

Głos mężczyzny ucichł, stłumiony przez odległość, mgłę i szum morza.

- Nie! - wrzasnął „Paragon” w noc. Wyciągnął ręce, po czym zaczął bębnić i łomotać pięściami o własne deski. - Nie! - krzyknął znowu. Zaprzeczyć i stawić opór! Beznadziejna sprawa. Nie słuchali go. Nikt go nigdy nie słuchał. Zawsze właśnie w tym tkwił problem. Ponownie ignorują to, co im powie, zabiorą go na morze, a on ich pozabija. Znowu!

* * *

- Wąż!

Głos Althei zadźwięczał wyraźnie i zimno w otaczającym statek mroku. Dziewczyna przylgnęła kurczowo prawie zdrętwiałymi palcami do bocianiego gniazda; jej stopy opierały się o ściankę punktu obserwacyjnego. W ciemnościach wytężała wzrok, śledząc stwora, nawet gdy usłyszała pod sobą łomotanie stóp członków załogi i krzykiem przekazywaną z ust do ust jej informację. Otwarto włazy i wszyscy marynarze pojawili się na pokładzie, rozważając, jak stawić opór atakującej bestii.

- Gdzie?

- Trzy punkty po prawej od dziobu, panie! Duży.

Althea szybko się spostrzegła, że wszystkie te stworzenia są duże. Jeszcze mocniej przycisnęła się do gniazda. Było jej zimno i mokro, odczuwała zmęczenie, a gojąca się na głowie rana przez cały czas pulsowała. Takiej chłodnej nocy jak ta nieprzyjemny ból jeszcze bardziej doskwierał, bowiem z powodu zimna skóra głowy napinała się. Gorączka minęła już kilka dni temu, a gdy swędzenie stało się nie do zniesienia, Reller przeciął i wyjął szwy. Niezgrabność Rellera i prostackie żarty na temat jej cierpienia były dla dziewczyny znośniejsze niż ostrożna czułość, jaką widziała w oczach Brashena, ilekroć się do niego zbliżała. Niech go szlag trafi! Nie powinna o nim myśleć, lecz skupić się na swoim zadaniu. Gdzie się podział wąż? Przed sekundą go widziała, a teraz zniknął.

Jak gdyby w odpowiedzi na jej pytanie, statek przechylił się nagle na sterburtę. Stopy dziewczyny ślizgały się na obrzeżonym lodem gnieździe i Althea odkryła, że jej życie zależy od uścisku własnych ścierpniętych palców. Bez zastanowienia chwyciła się mocno liny i trzymała. Słyszała, jak na pokładzie kapitan Sichel przeklina i nawołuje myśliwych, by coś zrobili, na przykład zastrzelili tego przeklętego stwora, zanim pociągnie ich wszystkich na dno. Kiedy jednak myśliwi z łukami przybiegli na burtę statku, wąż odwrócił się i zaatakował ich z przeciwnej strony. Uderzenie było silne jak taran, od dołu w górę. Jak gdyby rekin pchał ścierwo na wodzie. Statek przechylił się, a mężczyźni na pokładzie rozpaczliwie starali się czegoś chwycić.

- Gdzie on jest? - spytał rozjuszony kapitan, a Althea i inni obserwatorzy wytężyli wzrok w ciemności. Zimny wiatr wiał obok dziewczyny, fale wznosiły się wysoko. Althea dostrzegała węże już na każdej z nich - w końcu stały się wytworem jej strachu i wyobraźni.

- Odpłynął! - krzyknął jeden z gapiów, a dziewczyna modliła się, żeby miał rację. Od wielu dni i nocy statek narażony był na nagłe, przypadkowe ataki, po których następowały niespokojne, złowieszcze godziny oczekiwania. Czasami węże wznosiły się i wiły tuż przy statku, pozostając jednakże poza zasięgiem strzału z łuku. Zdarzało się, że stworzeń było pół tuzina równocześnie. Ich skóry lśniły w zimowym słońcu, iskrząc się błękitem, szkarłatem, złotem i zielenią. A czasem, tak jak dziś wieczorem, podpływała tylko jedna potworna bestia i szydziła z nich, bez wysiłku bawiąc się ich życiem. Widok węży nie był dla Althei niczym nowym. Kiedyś pokazywały się tak rzadko, że uważano je za legendę; teraz nawiedzały niektóre rejony Kanału Zewnętrznego i podążały za statkami przewożącymi niewolników przez Kanał Wewnętrzny. Dziewczyna widywała węże, gdy pływała na pokładzie „Vivacii”, ale zawsze znajdowały się daleko i nigdy nie wyglądały groźnie. Teraz, z bliska, wydawały jej się nowymi, nieznanymi stworzeniami.

Nagle żaglowiec przechylił się. Mocno. Horyzont zakołysał się i ziemia usunęła się Althei spod stóp. Przez chwilę dziewczyna trzepotała przy maszcie jak flaga. Na pochyłym pokładzie pod nią marynarze ryczeli i machali wściekle rękoma, ślizgali się i upadali. Napięła brzuch i podniosła stopę, by zaczepić ją o szczebel drabinki wantowej. Po chwili była już bezpieczna, mimo iż „Żniwiarz” nie przestał dalej się przechylać. Wąż podpłynął pod statek i podniósł go wysoko, a wtedy dziewczyna potoczyła się na sterburtę.

- Trzymaj się...! - ryknął ktoś. Krzyk nagle się urwał.

- Stwór go porwał! - wrzasnął następny marynarz. Potem nastąpiło wielkie zamieszanie.

- Widzieliście to? - pytali się nawzajem ludzie.

- Kogo dostał?

- Zerwał go jak dojrzałą śliwkę!

- O to właśnie chodzi wężowi!

Żaglowiec naprostował się, a Althea wyraźnie usłyszała wśród chaotycznych głosów przekleństwo Brashena.

- Panie! - Po chwili zadźwięczał jego desperacki głos. - Nie możemy pchnąć na rufę kilku myśliwych, którzy zdołaliby go powstrzymać? Podchodzi pod ster...

- Zróbcie to! - kapitan warknął.

Rozległ się łoskot biegnących stóp. Oszołomiona Althea przywarła do gniazda. Czuła mdłości, a ich powodem nie był wcale ostry przechył statku, lecz myśl o śmierci nawiedzającej statek. Dziewczyna była przekonana, że wąż wróci. Zakołysze statkiem niczym chłopiec strząsający z drzewa czereśnie. Sądziła, iż żadne zwierzę nie jest wystarczająco potężne, by potrafiło przewrócić statek, choć nie była tego zupełnie pewna. Ląd nigdy jej się nie wydawał tak odległy. Ach, ląd, stały ląd, który nie przesuwałby się pod nią, który nie skrywałby w sobie żarłocznych potworów, w każdej chwili gotowych do napaści.

Dziewczyna pozostała na swoim posterunku, chociaż była wściekła, że nie widzi, co się dzieje na pokładzie tuż pod nią. Uświadomiła sobie, że nie musi tego wiedzieć. Jej żądanie było jednoznaczne - z uwagą pełnić wachtę i w odpowiednich momentach wykrzykiwać ostrzeżenia, które mogły komuś ocalić życie. Oczy Althei zmęczyły się już wypatrywaniem w ciemność, a jej ręce przypominały lodowate szpony. Wichura wywiewała z ciała dziewczyny resztki ciepła. Althea nie przeklinała wszakże tego wiatru, gdyż pamiętała, że równocześnie wypełnia on żagle i pcha statek do przodu. Wkrótce opuszczą nawiedzane przez węże wody. Wkrótce!

Mrok wokół statku zgęstniał, ponieważ chmury przysłoniły księżyc i gwiazdy. W ciemnej nocy oświetlony był jedynie statek. W dole, na pokładzie kręcili się marynarze. Althea - jak mały pająk w sieci mokrego osprzętu - poruszała się szybko i często, starając się utrzymać ciepło w ciele podczas nikomu już niepotrzebnej wachty. Mogła mieć nadzieję jedynie na dostrzeżenie ruchów na słabo połyskującej tafli oceanu.

W końcu zabrzęczał okrętowy dzwon i pojawił się zmiennik dziewczyny. Zsunęła się po znajomym takielunku. Mimo zimna i znużenia poruszała się prędko i nawet z gracją. Zeskoczyła lekko niczym kot i zatrzymała się na moment, ugniatając sztywne ręce.

Na pokładzie otrzymała miarkę rumu rozcieńczonego gorącą wodą. Trzymała szklaneczkę w niemal zdrętwiałych dłoniach i próbowała się rozgrzać. Jej wachta się skończyła. W innej sytuacji poszłaby na swój hamak, lecz nie dzisiejszego wieczoru. Wszędzie na statku wrzała praca. Marynarze zaciskali pasy na partiach ładunku, by nie przesunęły się podczas następnego ataku węża. Myśliwi na pokładzie przygotowywali przynętę z kilogramów solonego mięsa poowijanego mniej więcej pięćdziesięcioma sążniami liny. Podczas pracy śmiali się, a równocześnie przeklinali, przysięgając, że po tej porcji bestia pożałuje, że w ogóle zauważyła „Żniwiarza”. Mężczyzna, którego porwała, był jednym z myśliwych. Althea znała go, nawet pracowała z nim na Wyspach Jałowych, nie do końca wszakże potrafiła pojąć fakt jego śmierci. Zdarzenia potoczyły się zbyt szybko.

Przekleństwa i groźby myśliwych wydawały się dziewczynie słabe i bezsilne, przypominały bowiem napad złego humoru zmagającego się z jakimiś przeciwnościami dziecka. A równocześnie w ciemnej i zimnej nocy ich gniew brzmiał wręcz patetycznie. Althea nie sądziła, by zdołali zwyciężyć węża. Zastanawiała się, co jest gorsze: zatonąć czy zostać zjedzonym. Potem odepchnęła od siebie takie myśli i rzuciła się w wir pracy. Pokład zawalało mnóstwo przypadkowych przedmiotów, które spadły tu podczas napaści bestii. Wszystkie musiały wrócić na swoje miejsce. Pod pokładem ludzie pracowali przy pompach. Niby statek nie przeciekał, a jednak w ładowniach pojawiła się woda. Trzeba było ją usunąć, by nie zalała towaru.

Noc, jak przelewająca się czarna smoła, mijała tak powoli. Nastroje załogi zmieniły się z raźnej czujności w nerwowość i niepokój. Kiedy zabezpieczono wszystkie luźne przedmioty, wykonano trutkę i umieszczoną ją w odpowiednim miejscu, wszystkim zebranym pozostało już tylko czekać. Althea wątpiła, by ktoś poza myśliwymi miał jeszcze nadzieję, że wąż wróci, by przyjąć ich zemstę. Życie myśliwych skupiało się wokół pomyślnego aktu zabijania. Każde inne stworzenie uznałoby zaczajenie się zwierzyny i udane porwanie jednego spośród przedstawicieli własnego stada za niemożliwe do zaakceptowania odwrócenie ról. Myśliwi uznali zdarzenie za manifest węża, który oznajmiał, że wróci, by ponieść śmierć z ich rąk. Taka była słuszna natura świata. Marynarze natomiast stale żyli ze świadomością, że prędzej czy później ocean ich zabierze. Najbliżsi zwycięstwa byli wówczas, gdy mówili śmierci: „Jutro”. Pracując na statku, starali się jedynie zostawić za sobą jak najwięcej wód oceanu. Teraz ci, którzy nie mieli żadnej pracy do wykonania, drzemali w każdym możliwym miejscu pokładu, dobrze wcisnąwszy się w rozmaite nisze i szczeliny. Nabierali w ten sposób sił. Niektórzy nie mogli zasnąć i stali przy relingu, nie ufali bowiem obserwatorom wytrzeszczającym oczy z masztów w mrok.

Althea pochylała się wraz z pozostałymi i wytężała wzrok, usiłując przeniknąć noc, kiedy uświadomiła sobie, że obok niej stanął Brashen. Bez odwracania się wyczuła jego obecność. Może świetnie znała odgłos jego kroków, a może nawet nie zdając sobie z tego sprawy złowiła w powietrzu jego zapach.

- Będzie dobrze - powiedział uspokajająco w noc.

- Oczywiście, że tak - odparła bez przekonania. Mimo ogromnego niebezpieczeństwa, któremu stawiali czoło, ciągle rozmyślała nad własną niechęcią do Brashena. Oddałaby wiele, by beznamiętnie przemyśleć sobie wszystko, co powiedzieli i zrobili tamtej nocy. Nie wiedziała, co spowodowało luki w jej pamięci - piwo z narkotykiem, cios w głowę czy cindin - nie mogła sobie przypomnieć tego, co się wtedy działo. Starała się, lecz nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na podstawowe pytanie: w jaki sposób ów mężczyzna tak ją opętał, że go pocałowała. Zastanawiała się ponuro, czy rzeczywiście pragnie sobie przypomnieć tamtą noc, może jednak wbrew sobie ze wszystkich sił starała się wyrzucić ją z pamięci.

- Dobrze się czujesz? - spytał cicho, tonem, który wydał się dziewczynie wyjątkowo znaczący.

- Całkiem dobrze, dziękuję. A ty? - spytała z nieskazitelną kurtuazją.

Uśmiechnął się. Nie widziała, lecz usłyszała to w jego głosie.

- Dobrze. Kiedy dotrzemy do Świecogrodu, wszystkie te zdarzenia wydadzą się nam złym snem. Będziemy pili i śmiali się z nich.

- Może - odparła obojętnie.

- Altheo - zaczął, lecz w tym momencie statek przechylił się, a potem zaczął wznosić. Dziewczyna chwyciła się relingu i przylgnęła do niego całym ciałem. Kiedy „Żniwiarz” ponownie się przechylił, odniosła wrażenie, że morze wznosi się ku niej. - Odsuń się od relingu - warknął na nią Brashen, a potem rzucił się w tył z krzykiem: - Rzućcie mu to! Wyrzucajcie za burtę! Rzućcie mu!

Pokład pod jej stopami pochylał się prawie pionowo. Wszędzie wokół Althei marynarze krzyczeli z gniewu i przerażenia. Skrzypiało drewno statku, który zwykle unosił się na fali, a teraz był przez nią wznoszony. Giętkość, dzięki której „Żniwiarz” stawiał opór łomoczącemu morzu, teraz obracała się przeciwko niemu. Dziewczyna niemal czuła ból desek wykrzywianego, dręczonego od dziobu i od rufy statku. Takielunek uginał się, żagle kołysały. Althea kucała obok relingu, trzymając się go obiema rękoma. Podniosła oczy na pochyły pokład. Wyszlifowany piaskiem, gładki i czysty, nie oferował żadnych miejsc zaczepienia dla rąk, toteż nie mogła się oddalić od krawędzi żaglowca. Pod nią kipiało czarne morze. W pewnej chwili spragniony nowej ofiary wąż zaciął ogonem wodę.

Ktoś nad dziewczyną krzyknął z nagłej, bezradnej wściekłości. Ręce ześlizgnęły mu się i teraz zsuwał się po ukośnym pokładzie ku Althei. Ominąłby ją. Gdyby nie ruszyła się z miejsca, byłaby bezpieczna. Mężczyzna uderzyłby w reling i prawdopodobnie wypadł za burtę, ale dziewczynie nic by się nie stało. Gdyby tylko została na swoim miejscu.

Niestety, Althea wyciągnęła rękę w stronę nieszczęśnika. Mężczyzna uderzył w reling, a dziewczyna chwyciła go za połę płaszcza. Po chwili zakołysali się, połączeni ze statkiem jedynie dzięki drugiej ręce i jednej nodze Althei, którymi trzymała się relingu.

- Nie - usłyszała własne sapanie, gdy poczuła, że jej mięśnie nie wytrzymują napięcia.

Dziewczyna i mężczyzna trzymali się kurczowo siebie i statku, ręce marynarza zaciskały się mocno na jej dłoni, a gdy instynktownie próbował się wdrapać po ciele Althei na pokład, czuła, że połamie jej kości. Pod nimi kotłowała się woda.

Althea usłyszała za sobą zgodny krzyk kilku posapujących z wysiłku myśliwych. Przerzucali przez burtę przynętę - owiniętą siecią kulę zbitych ze sobą kawałków tłustego mięsa morskiego niedźwiedzia. Althea przelotnie dostrzegła kawałki łańcucha wystające z kuli, potem mężczyźni zaczęli popuszczać linę. Ledwo mięso dotknęło powierzchni wody, spod fal wyskoczyła ogromna rozwarta paszcza i porwała przynętę. Dziewczyna mogłaby wręcz dotknąć łuskowatej krzywizny szyi węża, który w następnej sekundzie dał nura pod taflę oceanu. Althea zauważyła jeszcze dwa szeregi zębów bestii i ogromne oczy, potem już tylko garbate ciało wygięte w łuk. Wreszcie zwierzę zniknęło.

Rozległ się triumfalny krzyk. Brashen wrzaskiem rozkazał myśliwym odwiązać linę. Równie nagle jak przed momentem pokład podniósł się jednym końcem, teraz opadł pociągnięty w dół przez linę. Marynarzom wydawało się, że ktoś zrzucił kotwicę. Pod wpływem uderzenia Althea i jej towarzysz przelecieli za burtę na drugą stronę relingu. Każde z nich zaczęło się szaleńczo gramolić, by wrócić na pokład. Zaczepiona na haku lina z przynętą naprężyła się nagle, a później statkiem straszliwie szarpnęło. Potem rozległ się trzask rozdzieranego drewna i ogromny klin, który kotwiczył linę, oderwał się od reszty statku, po czym zniknął za burtą. Za nim podążyły związane w jednej linii baryłki, wyrywając po drodze kawał relingu i zabierając go ze sobą do morza. Puste baryłki uderzyły w wodę z tak ogromną siłą, jakby zostały wykonane z kamienia, a nie z drewna. Kiedy statek znalazł się we właściwej pozycji, cała załoga pospieszyła ku relingowi. Wszyscy wpatrzyli się w ciemne morze, szukając śladów węża. Mężczyźni trwali w gotowości, milczący i nieruchomi. Patrzyli i słuchali.

- Nie może tu zostać na zawsze - przerwał ciszę spokojnym głosem jeden z myśliwych. - Nie poradzi sobie ze wszystkimi przywiązanymi do liny baryłkami.

Althea zastanowiła się nad jego słowami. Cóż ludzie mogą wiedzieć na temat zachowania węża? Może ostre zęby bestii zdołały przegryźć łańcuch łączący mięso z beczkami? A może potężny wąż potrafił uciągnąć beczki, nawet nie czując napięcia?

Jak gdyby w odpowiedzi na jej myśl z przeciwnej burty statku dotarł krzyk.

- Tam! Zobaczcie, jak beczki skaczą. Widzicie? Idą! A wężyca znowu się zanurza.

- Więc teraz samiec zmienił się w samicę - mruknęła do siebie Althea.

Ruszyła przez pokład, lecz zatrzymało ją polecenie oficera.

- Hej, niech wszyscy przestaną się gapić. Uciekajmy stąd, póki ten cholerny stwór jest zajęty naszą przynętą.

- Może go dogonimy i zabijemy? - odezwał się nagle jeden z myśliwych. - Nie chcecie zostać pierwszym statkiem, który zawinie do portu z głową węża? Ludzie przez rok opowiadaliby sobie historię tego polowania!

- Wolę wrócić do portu żywy - odparł cierpko oficer. - Wciągnąć trochę żagla na maszt!

- Kapitanie? - zaprotestował myśliwy.

Sichel odwrócił oczy od miejsca, gdzie ostatnio widziano węża. Całe ciało mężczyzny naprężyło się z nienawiści i Althea domyśliła się, że ich dowódca tęskni za polowaniem na węża równie mocno jak pies gończy, który poczuł zapach zwierzyny. Dziewczyna stała nieruchomo i milczała, ledwie oddychając, lecz w myślach gwałtownie powtarzała: Nie, tylko nie to, nie, tylko nie to.

Gdy myśliwi zaczęli wesoło rozmawiać między sobą o harpunach, łodziach i towarzyszach rejsu, Sichel otrząsnął się, jak gdyby przebudził się ze snu.

- Nie - odparł cicho i z żalem. - Nie - dodał po chwili bardziej stanowczym i głośniejszym głosem. - Byłoby to głupie. Mamy pełną ładownię towaru i musimy go dostarczyć. Nie będziemy ryzykować. Poza tym niektórzy mówią, że sam dotyk wężowej skóry powoduje odrętwienie mięśni ludzkich i powolną śmierć. Pozwolimy odpłynąć temu paskudztwu. Ostry hak w kuli kawałków mięsa morskiego niedźwiedzia wbije mu się w gardło i najprawdopodobniej go zabije. Jeśli bestia wróci, wówczas będziemy z nią walczyć wszystkimi dostępnymi środkami. Na razie jednak odpłyńmy stąd. Niech stwór opadnie na dno wraz z naszymi beczkami. Nic mnie więcej nie obchodzi.

Althea spodziewała się, że mężczyźni pospiesznie wypełnią rozkaz kapitana, lecz oni czynili to niechętnie, raz po raz popatrując na czarny fragment morza, gdzie ostatnio widzieli węża. Myśliwi otwarcie manifestowali gniew i zawód. Niektórzy z trzaskiem odrzucili łuki, inni natomiast znaczącym gestem naciągnęli strzały i badali zmrużonymi oczyma nocne morze. Gdyby wąż się pokazał, z pewnością zaczęliby strzelać. Althea dotarła do takielunku i wspięła się na maszt. Modliła się, by zwierz trzymał się od nich z dala. Na najdalszym skraju świata słońce wysunęło się z oceanicznych głębi. Dziewczyna dostrzegała migotanie na szarym niebie, w miejscu, gdzie wkrótce pojawi się słoneczny blask. Wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi niemal wierzyła, że jeśli słońce zdoła wzejść przed powrotem węża, załoga „Żniwiarza” przeżyje. Althea instynktownie tęskniła za światłem i dniem, który zakończy ten długi, nocny koszmar.

Stwór wyrósł nagle obok statku niczym kłoda odwrócona przez wir wodny. Bestia wystrzeliła w górę. Dziko potrząsając głową i rozwierając szeroko szczęki starała się pozbyć haka. Kiedy szaleńczo smagnęła grzywiastą głową, z jej paszczy gwałtownie wyskoczyły małe bryłki krwawej śliny. Maleńkie plamki żądlącego śluzu z łoskotem spadły na żagle. Jedna drasnęła Altheę w policzek i oparzyła. Dziewczyna krzyknęła i starła rękawem ślad. Z oparzeliny rozeszła się przerażająca drętwota. Wrzaski innych marynarzy uświadomiły Althei, że nie ją jedną poraziła wężowa ślina. Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca i starała się opanować. Czy paskudztwo, które miała na twarzy, zabije ją?

Myśliwi zaryczeli triumfalnie i rzucili się do burty statku, patrząc na węża, który stojąc na ogonie próbował się uwolnić od połkniętej przynęty z hakiem. Łańcuch z grzechotem obijał się o jego zęby, a beczki skakały w pobliżu na wodzie. Zabrzęczały strzały, mężczyźni ciskali też harpunami. Niektóre spadały przed bestią do wody lub z boku, niektóre jednak dosięgnęły celu. Wąż zaryczał z niemożliwego do zniesienia bólu i zanurzył się w morzu. Dźwięk był przeraźliwy, bardziej przypominał kobiecy krzyk niż ryk byka. Gdy bestia dała nura, beczki zniknęły wraz z nią niczym mydlane bańki.

Jakiś człowiek nad Altheą krzyknął głośno, po czym jego ciało zsunęło się z masztu. Przez moment huśtał się i dziewczyna chwyciła go za rękaw koszuli. Niestety marynarz stracił równowagę. W ręku Althei pozostał jedynie oderwany rękaw. Dziewczyna usłyszała, jak ciało spada na pokład daleko w dole. Przez chwilę przyglądała się głupio skrawkowi zgniłej tkaniny, który kurczowo zaciskała w ręku. Śluz węża przeżarł ciężki bawełniany materiał niczym mole tkaną wełnę.

Zadała sobie pytanie, co się stanie z jej twarzą, starała się jednak o tym nie myśleć.

- Wężowa ślina przeżera nasze żagle!

Inne krzyki potwierdziły jej podejrzenia. Kilku mężczyzn trzymało kurczowo towarzysza o poparzonych i zdrętwiałych dłoniach i niezdarnie holowało go przez pokład. Ranny oparł głowę na ramieniu, ciekło mu z ust i z nosa. Althea podejrzewała, że jest nieprzytomny. Widok był straszliwy, lecz jeszcze bardziej przerażały wszystkich wokół małe szczeliny, które pojawiały się na żaglach. Kiedy wiatr na nie naciskał, na materiale najpierw powstawały niewielkie dziury, potem coraz większe rozdarcia. Kapitan z uwagą rozglądał się wokół i zastanawiał, jaką prędkość zdoła utrzymać statek, a jak wiele czasu zajmie wciągnięcie na maszty zapasowych żagli. Sichel prawdopodobnie zamierzał szybko opuścić nawiedzane przez węże tereny i wtedy zastąpić podarte płótna nowymi. Tak w każdym razem uważała Althea.

Nagle jej uwagę odwrócił krzyk dochodzący z rufy. Nie widziała dokładnie, ale po kolejnych wrzaskach z dołu domyśliła się, że marynarze ponownie zauważyli stwora.

- Ten drań płynie tuż za nami! - ryknął ktoś i kapitan zaczął wołać do myśliwych, by pobiegli na rufę i przygotowali łuki oraz harpuny. Przywierając do gniazda, Althea na sekundę wyraźnie dostrzegła zbliżające się do „Żniwiarza” stworzenie. Paszczę nadal otwierał szeroko, a w kącikach dyndał mu łańcuch. Najwyraźniej w jakiś sposób zdołał oderwać ciężką konopną linę z przywiązanymi do niej beczułkami. Strzały i harpuny myśliwych dziwnym trafem omijały gardziel bestii. Jej ogromne czerwone oczy złowiły pierwsze promienie słabego światła brzasku i błysnęły straszliwym gniewem. Nigdy przedtem na obliczu żadnego zwierzęcia nie widziała tak zawzięcie igrających emocji. Stwór wznosił się z wody coraz wyżej, aż stanął dęba wręcz niemożliwie wysoko. Był niewyobrażalnie długi.

W pewnym momencie z całą siłą uderzył w statek. Olbrzymia głowa wylądowała na rufie, powodując trzask, który skojarzył się Althei z uderzeniem gigantycznej ręki w stół. Dziób statku podniósł się i dziewczyna prawie spadła z takielunku. Chwyciła się mocniej i krzyczała ze strachu, a jej wrzaskom wtórowali inni. Słyszała szaleńcze brzęczenie wypuszczanych strzał, a później usłyszała, jak nieustraszeni myśliwi skaczą przed siebie i rzucają harpunami. Na szczęście ich akcja okazała się zbędna. Zwierzę umierało już w momencie ataku, a teraz padło bez życia na deski. Wielkie oczy pozostały otwarte, z paszczy kapała mlecznobiała ciecz, która dymiła w zetknięciu z pokładem. Stopniowo ciężar ogromnego korpusu pociągnął głowę w tył; po chwili zniknęła ponownie w ciemnych wodach. Wąż zabrał ze sobą sporą część rufowego relingu, pozostawiając pas pokiereszowanego i parującego drewna. Kapitan chrapliwym głosem polecił oblać deski morską wodą.

- To nie jest zwyczajne zwierzę - powiedział czyjś głos, prawdopodobnie Brashena. W jego tonie wyczuła respekt i strach. - Przed śmiercią chciało się zemścić. I było cholernie blisko celu.

- Wynośmy się stąd - rzucił oficer.

Natychmiast na statku zapanowało wielkie ożywienie. Słońce podnosiło się niechętnie i powoli z morza.

* * *

Przyszedł na pokład dziobowy podczas ciemnej nocy. Właśnie się skończył czwarty dzień ich pobytu w Jamaillii. „Vivacia” natychmiast zdała sobie sprawę z obecności chłopca. Zawsze wiedziała, w którym miejscu statku się znajdował.

- O co chodzi? - spytała szeptem. Reszta statku pozostawała nieruchoma. Jedyny pełniący wachtę na redzie marynarz przebywał w tej chwili na rufie. Nucił starą miłosną piosenkę i wpatrywał się w rozproszone światła miasta. W pobliżu na kotwicy kołysał się statek służący do przewozu niewolników. Spokój tej scenki niszczył jedynie smród owego statku i ciche mamrotanie dochodzące z ładowni pełnej skutych łańcuchami nieszczęśników.

- Odchodzę - wyszeptał chłopiec. - Chciałem się pożegnać.

Usłyszała i wyczuła te słowa, lecz nie miały one dla niej sensu. Wintrow nie mógł przecież mówić poważnie. Usiłując zrozumieć, w panice i po omacku wyciągnęła do niego ręce, ale chłopiec zdołał je ominąć. Wykręcił się.

- Wiesz, że cię kocham - oświadczył. - I, co może ważniejsze, lubię cię. Sądzę, że zaprzyjaźnilibyśmy się, nawet gdybyśmy nie byli do tego zmuszeni, nawet gdybyś była rzeczywistą osobą albo gdybym ja był tylko zwyczajnym majtkiem...

- Mylisz się! - krzyknęła niskim głosem. Mimo iż czuła, że jego decyzja odejścia jest nieodwołalna, nie potrafiła wrzasnąć i zdradzić jego zamiarów. Ale to nie było... nie mogło być realne. Wiedziała, że nie ma sensu krzyczeć i wciągać w całą sprawę Kyle’a. Zatrzyma tę informację w sekrecie, będzie to jej i chłopca tajemnica. Nadal mówiła cicho: - Wintrowie, tak, bylibyśmy przyjaciółmi w każdej sytuacji, chociaż boli mnie, gdy twierdzisz, że nie uważasz mnie za prawdziwą osobę. Jednak to, co nas łączy, statek i człowieka, och, jest zupełnie niepowtarzalne! Nie oszukuj się co do tego. Nie uspokoisz swojego sumienia myśląc, że jeśli mnie opuścisz, zacznę sobie gawędzić z Mildem albo podzielę się swymi poglądami z Gantrym. To dobrzy ludzie, ale nie są tobą. Potrzebuję cię, Wintrowie. Wintrowie? Wintrow?

Obróciła się, by na niego spojrzeć, nie zdołała go jednakże dojrzeć. Kiedy podszedł do niej, był w samej bieliźnie. Miał bardzo mały tobołek z nieprzemakalnego okrycia, „Vivacia” pomyślała z gniewem, że pewnie jest w niej zwinięta kapłańska sutanna.

- Masz rację - odparł spokojnie. - To właśnie zabieram i nic więcej. Jest to jedyna rzecz, którą przyniosłem ze sobą na pokład. „Vivacio”, nie wiem, co innego mógłbym ci powiedzieć. Muszę odejść teraz, kiedy jeszcze jestem w stanie cię opuścić. Zanim ojciec zmieni mnie tak bardzo, że przestanę wiedzieć, kim jestem.

Starała się myśleć rozsądnie, by pokonać go logiką.

- Ale dokąd pójdziesz? Co zrobisz? Twój klasztor jest bardzo daleko stąd. Nie masz pieniędzy ani przyjaciół. Wintrowie, to szaleństwo. Jeśli musisz stąd odejść, zaplanuj lepiej ucieczkę. Poczekaj, aż podpłyniemy do portu Szpik, uśpij załogę, niech myślą, że dałeś za wygraną, a wtedy...

- Obawiam się, że jeśli nie zrobię tego teraz, nigdy już się nie odważę. - Przemawiał cichym, zdecydowanym tonem.

- Mogę cię zatrzymać - ostrzegła go ochrypłym szeptem. - Narobię alarmu. Jeden mój krzyk i powstrzymają cię wszyscy ludzie ze statku. Zdajesz sobie z tego sprawę?

- Tak. - Zamknął oczy na moment, potem wyciągnął rękę, by dotknąć galionu. Opuszkami palców musnął jej loki. - Uważam jednak, że tego nie zrobisz. Nie sądzę, byś mogła zrobić mi coś takiego.

Jego dotyk trwał krótko, potem chłopiec się wyprostował. Przywiązał tobołek do pasa długim sznurem, po czym niezdarnie wspiął się na burtę, chwycił łańcuch kotwicy i zsunął się po nim.

- Nie powinieneś tego robić, Wintrowie. W porcie są węże, które mogą...

- Nigdy mnie nie okłamywałaś - zganił ją spokojnie. - Nie staraj się w ten sposób zatrzymać mnie przy sobie.

Wstrząśnięta, otworzyła usta, lecz zabrakło jej słów. Chłopiec dotarł już do zimnej tafli i wsunął w nią gołą stopę.

- Sa, chroń mnie - wysapał, a następnie śmiało skoczył. „Vivacia” słyszała, jak w lodowatej wodzie chrapliwie chwytał powietrze. Nagle puścił łańcuch i zaczął niezgrabnie przebierać nogami, trzymając nad głową tobołek. Pływał jak pies.

Wintrowie - krzyczała w myślach. - Wintrowie! Wintrowie! Wintrow! Bezgłośne wołanie, suche łzy. Pozostała cicha, nie tylko z lęku, iż obudzi węże. Usta zamknęła jej także lojalność wobec chłopca i wobec samej siebie. Wintrow na pewno nie myślał poważnie. Nie mógł jej tego zrobić. Był przecież Vestritem, a ona - jego rodzinnym statkiem. Nie mógł jej zostawić, nie na długo.

Chłopiec dotrze na brzeg, wstanie i pójdzie do ciemnego miasta. Zostanie tam godzinę, może dzień, może tydzień. Ludzie postępowali w ten sposób, wychodzili na brzeg, ale zawsze wracali. Z własnej woli wróci do niej i uzna, że z nią powinien związać swój los. Objęła się zwarcie ramionami i zacisnęła zęby. Nie krzyknęła. Poczeka, aż Wintrow przemyśli sobie wszystko i wróci. Ufała, że naprawdę poznała serce swego młodego przyjaciela.

* * *

- Już prawie świta.

Kennit wypowiedział te słowa tak cicho, że Etta nie była całkowicie pewna, czy dobrze usłyszała.

- Tak - potwierdziła szeptem. Leżała za jego plecami, jej ciało nie dotykało go. Jeśli mówił przez sen, nie zamierzała go budzić. Rzadko się zdarzało, by zasnął, zanim dziewczyna odeszła z jego łóżka, rzadko dzielił się z nią swoją pościelą, poduszkami i ciepłem swego szczupłego ciała dłużej niż przez godzinę czy dwie.

Odezwał się ponownie, bardzo cicho.

- Znasz ten kawałek? „Kiedy się z tobą rozstaję, światło świtu dotyka mojej twarzy twoimi rękoma”.

- Nie znam - przyznała Etta z wahaniem. - Brzmi jak fragment poematu, chyba... Nigdy nie miałam czasu na czytanie poezji.

- Ktoś taki jak ty nie musi tego robić - stwierdził szeptem. W jego głosie usłyszała szczerą czułość. Serce dziewczyny niemal przestało bić. Nie ośmieliła się nawet oddychać. - Poemat nazywa się „Od Kytrisa. Dla mojej damy”. Jest starszy niż Jamaillia, pochodzi z czasów Starego Imperium. - Znowu przerwał. - Od czasu, gdy cię poznałem, myślę o tobie frazami z tego poematu. Zwłaszcza często przypomina mi się ustęp, który mówi:


Słowom brak głębi, by oddać moją czułość.

Gryzę się w język, krzywię na namiętność

z lęku, że rabem uczyni mnie miłość.


Chwilę milczał.

- Oto frazy wypowiedziane przez innego człowieka, frazy płynące z ust innego mężczyzny. Żałuję, że nie są moje własne.

Etta nic nie mówiła, delektując się smakiem słów. Zamiast zadyszanego szeptu Kennita, słyszała teraz jego spokojny, rytmiczny oddech harmonizujący z pluskiem i gulgotem fal uderzających o dziób statku. Była to muzyka, która poruszała ją do głębi. Dziewczyna wciągnęła powietrze i zebrała się na odwagę.

- Chociaż słodkie są twoje słowa, nie potrzebuję ich. Nigdy ich nie potrzebowałam.

- W takim razie poczekajmy w milczeniu. Leż nieruchomo obok mnie, aż nadejdzie ranek.

- Dobrze - szepnęła. Delikatnie jak opadające piórko, położyła ręce na jego biodrze. Kennit nie poruszył się i nie odwrócił do niej. Etcie to nie przeszkadzało. Jej mężczyzna nie musiał nic robić. Przez bardzo długi czas otrzymywała tak niewiele, że teraz ceniła każde jego słowo. Te, które wypowiedział dzisiaj, wystarczyłyby jej na całe życie. Kiedy zamknęła oczy, jedna łza spłynęła jej po policzku.

* * *

W półmroku kapitańskiej kajuty nieznaczny uśmieszek wykrzywił rysy drewnianego talizmanu.





Rozdział ósmy
Niewolnicy z Jamaillii <l >

Była taka piosenka, której nauczył się jako dziecko. Mówiła o białych ulicach Jamaillii połyskujących w słońcu. Nucił ją teraz, spiesząc zarzuconą gruzami aleją. Po każdej jego stronie znajdowały się wysokie budynki z drewna. Przysłaniały słońce i zmieniały kierunek morskiej bryzy. Mimo wysiłków Wintrowa słona woda dosięgnęła kapłańskiej sutanny. Poły przepojonej wilgocią szaty uderzały teraz chłopca po nogach i ocierały się stale o jego ciało. Zimowy dzień był niezwykle łagodny, nawet jak na Jamaillię. Wintrow wmawiał sobie, że wcale mu nie jest aż tak zimno, a gdy tylko jego skóra i szata całkowicie wyschną, wszystko będzie w porządku. Po dniach spędzonych na pokładzie statku stopy chłopca zrobiły się tak zgrubiałe, że nawet kawałki potłuczonych naczyń glinianych i drzewne drzazgi, które zaśmiecały alejkę, nie sprawiały mu dużego bólu, mimo iż szedł boso. Wiedział, że powinien zapamiętać wszystkie szczegóły swojej ucieczki. Trzeba zapomnieć o burczeniu pustego żołądka i cieszyć się, że nie jest zbyt chłodno.

Przecież był wolny!

Póki nie znalazł się na brzegu, nie uświadamiał sobie, jak źle się czuł uwięziony na statku. Jeszcze zanim starł wodę ze skóry i wdział sutannę, serce radośnie podskoczyło mu w piersi. Był wolny. Znajdował się w odległości wielu dni drogi od swojego klasztoru i nie miał pojęcia, jak się doń dostać, lecz stanowczo zamierzał tam dotrzeć. Znowu był panem swego losu. Podjął decyzję, dzięki której radośnie grało mu w duszy. Nie miał pewności, czy mu się uda. Mogli go schwytać ludzie ojca, mogło mu się przydarzyć po drodze coś złego. A jednak zdawał sobie sprawę z tego, że zaakceptował w sobie siłę Sa i postępował zgodnie z Jego wolą. Niezależnie od tego, co się z nim stanie, musi pozostać sobą. Nie był tchórzem.

W końcu to sobie udowodnił.

Jamaillia była znacznie większa od każdego miasta, które chłopiec kiedykolwiek odwiedził. Jej ogrom wręcz go przeraził. Gdy spoglądał ze statku, skupiał się na błyszczących białych wieżach, kopułach i iglicach Dworu Satrapy w wyższych partiach miasta. Para, wznosząca się z wód Rzeki Ciepłej stanowiła stałe tło dla tych cudów. Teraz wszakże Wintrow znalazł się w dolnej części miasta. Pobrzeże było tak obskurne i biedne jak w Rzeżusze, tyle że znacznie rozleglejsze. Rzucały się w oczy brud i nędza, w nieporównywalnie większym wymiarze niż w Mieście Wolnego Handlu. W dokach znajdowały się magazyny i sklepy z wyposażeniem marynarskim, a ponad nimi rozciągała się ogromna dzielnica lupanarów, tawern, salonów z używkami oraz zniszczonych pensjonatów; Jedynymi stałymi mieszkańcami byli tu skuleni żebracy, którzy spali na progach i w nędznych przybudówkach postawionych między budynkami. Uliczki wyglądały niemal tak samo plugawie jak aleje. Ścieki i rynsztoki prawdopodobnie kiedyś odprowadzały brudną wodę, teraz jednakże przelały się i przybrały postać zastałych zielonych i brązowych sadzawek, które jedynie z pozoru wyglądały na płytkie. Wintrow nie miał wątpliwości, że wyrzucano tu także nieczystości z nocników. W cieplejszy dzień prawdopodobnie fetor byłby jeszcze ostrzejszy, a wszędzie wokół unosiłyby się roje much. Ominąwszy szczęśliwie wielką kałużę, chłopiec wmawiał sobie, że za takie drobiazgi również powinien czuć wdzięczność.

Był wczesny świt i ta część miasta jeszcze spała. Zapewne niewielu mieszkańców dzielnicy uważało, że warto rano wstawać z łóżka. Wintrow przypuszczał, że w nocy na tych ulicach rozgrywają się najrozmaitsze historie. Teraz wszakże panowała tu pustka i martwota, okna przysłaniały żaluzje, a drzwi pozostawały zaryglowane. Chłopiec spojrzał na wschodzące słońce i przyspieszył kroku. Wiedział, że już niedługo jego nieobecność na statku zostanie dostrzeżona. Chciał do tego czasu znaleźć się jak najdalej od pobrzeża. Zastanawiał się, jak desperacko będzie go szukał ojciec i doszedł do wniosku, że jego osoba nie bardzo obchodzi Kyle’a Havena; ważne było jedynie zadowolenie statku.

Vivacia”!

Gdy chłopiec o niej pomyślał, poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go pięścią w serce. Jak mógł ją zostawić? Cóż, musiał, nie potrafił już znieść całej tej sytuacji. Ale czy powinien ją opuścić? Poczuł się rozdarty i niezdecydowany. A przecież powinien się delektować wolnością, cieszyć się absolutną samotnością. Nie wiedział, kto się czuje bardziej samotny: on czy ona. Gdyby istniał jakiś sposób, by Wintrow mógł porwać statek i uciec na nim, zrobiłby to. Brzmiało to głupio, był jednak co do tego przekonany. Ale przecież musiał odzyskać swobodę! Chyba o tym wiedziała? Chyba zrozumiała, że musi od niej odejść?

Mimo to czuł, że zostawił ją w pułapce.

Szedł dalej. Nadal targały nim sprzeczne emocje. „Vivacia” nie była jego żoną, córką, ani ukochaną. Nawet nie była człowiekiem. Więź, która ich połączyła, narzuciły im obojgu okoliczności i wola Kyle’a Havena. I tyle. Na pewno statek go rozumie i mu wybaczy.

Wraz z tą myślą uprzytomnił sobie, że pragnie wrócić na pokład. Oczywiście nie dziś i nie jutro, lecz któregoś dnia. Może przyjdzie taki czas, w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy ojciec ustąpi i odda rodzinny żywostatek Althei. Wtedy Wintrow mógłby bezpiecznie stanąć na deskach swego żaglowca. Byłby kapłanem i „Vivacia” miałaby przy swoim boku kolejnego Vestrita: Altheę albo może nawet Seldena czy Maltę. Każde z nich żyłoby własnym, pełnym życiem, a spotykaliby się tylko wówczas, gdyby mieli na to ochotę, z własnej nieprzymuszonej woli. Jakże słodkie byłyby takie zebrania. „Vivacia” przyznałaby wtedy, że Wintrow dokonał mądrego wyboru. Do tego czasu oboje będą mądrzejsi.

Ciągle jednak chłopca dręczyły wyrzuty sumienia. Czyżby pragnął wrócić tylko po to, by je uspokoić? Czyżby miał wątpliwości? Czyżby uważał, że dzisiejsza decyzja jest niewłaściwa? Jak to możliwe? Przecież wracał do kapłaństwa, by dotrzymać poczynionych przed laty obietnic. Taka decyzja nie mogła być chyba niewłaściwa? Potrząsnął głową, nie mogąc rozwiązać problemu i powoli ruszył dalej.

Postanowił, że nie zaryzykuje wyprawy do górnej części miasta. Ojciec na pewno spodziewałby się go tam, sądząc, że syn może szukać schronienia i pomocy u kapłanów Sa w świątyni Satrapy. Zapewne właśnie od tamtego miejsca ludzie Kyle’a rozpoczną poszukiwania. Wintrow bardzo pragnął pójść do świątyni, ponieważ był przekonany, że kapłani nie odprawią go z kwitkiem. Może nawet pomogliby mu wrócić do jego klasztoru... Z pewnością jednak nie poprosiłby ich, by skłamali jego ojcu albo zatrzasnęli mu drzwi przed nosem. Świątynia Sa mogłaby dać schronienie nawet mordercy, lecz w takim przypadku przestałaby się pewnie cieszyć szacunkiem. Postanowił nie sprawiać swoim współbraciom żadnych kłopotów. W ogóle nie było sensu zatrzymywać się w stolicy. Wintrow powinien opuścić miasto i wyruszyć w długą wędrówkę przez Satrapię ku swojemu klasztorowi.

Myśl o wielodniowej podróży powinna go przestraszyć, a jednak stało się wręcz przeciwnie. Chłopiec był bardzo podekscytowany, ponieważ po tak długim czasie wreszcie zdecydował się na powrót.

Nigdy nie sądził, że w Jamaillia City znajdują się slumsy, a jednak dzielnice ruder zajmowały sporą część stolicy. Przeprawił się przez strefę spustoszoną przez pożar. Ocenił, że spłonęło tu do cna piętnaście budynków; z wielu pobliskich, nadpalonych buchało gorąco i unosił się dym. Gruz nie został uprzątnięty, a wilgotne popioły wydzielały obrzydliwy zapach. Ulica zmieniła się w ścieżkę ubitą na rumowisku i popiele. Widok był przygnębiający i Wintrow z niechęcią uwierzył nagle we wszystkie opowieści, które słyszał o obecnym Satrapie. Jeśli jego jałowy przepych i sybarycki tryb życia rzeczywiście są tak dekadenckie, jak mówiono chłopcu, łatwo wyjaśnić dlaczego ścieki są przepełnione, a ulice zarzucone nieczystościami. Pieniądze można wydać tylko raz. Może podatki, z których powinna zostać naprawiona kanalizacja i opłaceni uliczni stróże, naprawdę szły na przyjemności władcy. Fakt ten tłumaczyłby rozrastające się tereny grożących runięciem budynków i ogólne zaniedbanie, które Wintrow widział w porcie. Cumowały tam galery i galeasy patrolowej floty jamaillskiej. Do ich drewnianych kadłubów przywarły wodorosty i małże, a jaskrawobiała farba, która niegdyś oznajmiała, iż statki strzegą Satrapy, odpadała płatami i łuszczyła się. Nic dziwnego, że piraci swobodnie pływali teraz po wewnętrznych drogach wodnych.

Jamaillia City, największe miasto na świecie, centrum i światło cywilizacji, po prostu gniło od środka. Przez całe swoje życie chłopiec słyszał legendy o stolicy, o jej zdumiewającej architekturze i ogrodach, o jej wspaniałych promenadach, świątyniach i łaźniach. Instalacje wodne i kanalizację zbudowano nie tylko w pałacu Satrapy, ale także w wielu publicznych budynkach. Wintrow potrząsał głową, przechodząc przez kolejny przelewający się ściek. Skoro woda stała tu na dole, a kanały były zatkane, jak wyglądały górne partie miasta? Pomyślał - choć bez większego przekonania - że może nieco lepiej wzdłuż głównych arterii komunikacyjnych. Nie mógł niestety tego sprawdzić, skoro nie chciał się natknąć na ludzi, których wysłał za nim ojciec.

Stopniowo miasto nabierało życia. Chłopiec dostrzegał porannych sprzedawców, oferujących słodkie bułeczki, wędzone ryby i ser. Czuł zapach jedzenia i ciekła mu ślinka. Wszędzie wokół otwierano drzwi, wychodzili z nich właściciele, by podnieść żaluzje na oknach i zaprezentować towary przechodniom. Kiedy wozy oraz piesi zaczęli się tłoczyć na ulicach, Wintrow poczuł w sercu jeszcze większą radość. W tak wielkim mieście i wśród tylu ludzi ojciec z pewnością go nie znajdzie!

* * *

Vivacia” patrzyła ponad połyskującą wodą na białe ściany i wieże Jamaillii. Wintrow odszedł zaledwie przed kilkoma godzinami, ale jej się wydawało, że minęły dziesięciolecia, odkąd się zsunął po łańcuchu kotwicy i odpłynął. Inne statki zasłaniały jej widok, toteż nie była nawet pewna, czy dotarł bezpiecznie na plażę. Jeszcze wczoraj upierałaby się przy stwierdzeniu, że jeśli coś mu się przydarzy, poczuje to w swoim czarodrzewowym sercu. Tyle że wczoraj zaklinała się również, iż zna go lepiej niż on sam siebie i nigdy by nie uwierzyła, że może ją tak po prostu opuścić. Jakaż była głupia.

- Musiałaś widzieć, jak odchodzi! Dlaczego nas nie zawiadomiłaś? Dokąd poszedł?

Drewno - powiedziała sobie. - Jestem tylko drewnem. Drewno nie musi słyszeć i nie musi odpowiadać”.

Drewno nie powinno mieć też żadnych uczuć. „Vivacia” patrzyła w górę, na miasto. Gdzieś tam, którąś z ulic szedł jej chłopiec. Wolny. Uciekł swemu ojcu i uciekł od niej. Jak mógł tak łatwo zerwać łączącą ich więź? Gorzki uśmiech wykrzywił jej usta. Może tak właśnie postępują Vestritowie. Czy Althea nie porzuciła jej w niemal identyczny sposób?

- Odpowiedz mi! - zażądał Kyle.

Torg odezwał się cicho do kapitana:

- Przykro mi, panie. Powinienem był lepiej pilnować chłopaka. Ale kto mógł coś takiego przewidzieć? Dlaczego uciekł teraz, po tym wszystkim, co dla niego zrobiłeś? I zostawił to, co chciałeś mu dać. Ja nie potrafię tego pojąć. Taka niewdzięczność syna wystarczy, by złamać ojcowskie serce. - Oficer wypowiedział te słowa na pocieszenie, lecz „Vivacia” wiedziała, że każde przepełnione współczuciem zdanie Torga tylko pogłębia wściekłość Kyle’a na Wintrowa. I na nią.

- Dokąd poszedł i kiedy? Psiakrew, statku, odpowiadaj! - szalał kapitan. Pochylił się nad relingiem. Ośmielił się chwycić jeden z jej ciężkich loków i pociągnął za niego.

Szybko jak wąż, „Vivacia” odwróciła się i otwartą dłonią zdzieliła Kyle’a w twarz niczym człowiek, który wali na odlew irytującego go kota. Kapitan upadł na pokład. Jego oczy otworzyły się szeroko z nagłego lęku; był w szoku. Torg ze strachu zaczął uciekać, upadł i dalej posuwał się na czworakach.

- Gantry! - krzyknął dziko. - Gantry, do mnie! - wrzeszczał, szukając pierwszego oficera.

- Niech cię trafi szlag, Kyle’u Havenie - oświadczyła „Vivacia” cichym, zjadliwym głosem. Nie wiedziała, skąd u niej taki ton i takie słowa. - Niech cię szlag! Skończysz na dnie w słonych głębinach. Odpędziłeś wszystkich, jedno po drugim. Zająłeś miejsce mojego kapitana. Przepędziłeś jego córkę, towarzyszkę mojego snu na pokładzie. A teraz twój własny syn uciekł przed twoją tyranią, porzucając mnie. Niech cię szlag!

Mężczyzna powoli wstał. Wszystkie mięśnie miał napięte.

- Pożałujesz tego... - zaczął głosem drżącym ze strachu i wściekłości, ale galion wybuchnął szalonym śmiechem.

- Ja? Sądzisz, że mam czego żałować? Jakie jeszcze nieszczęście może mi się przydarzyć, skoro odpędziłeś całą moją rodzinę? Jesteś fałszywym człowiekiem, Kyle’u Havenie. A ja nie pozostanę ci nic dłużna, nie po tym, jak mnie potraktowałeś.

- Panie - rozległ się cichy, przepełniony respektem głos Gantry’ego. Pierwszy oficer stał na głównym pokładzie, w bezpiecznej odległości zarówno od kapitana, jak i od „Vivacii”. Torg krążył za nim, delektując się myślą o konflikcie, a równocześnie obawiając się go. Gantry stał wyprostowany, lecz jego opalona twarz pobladła. - Z całym szacunkiem proponuję ci odejść stąd. Nic w tej sytuacji nie poradzisz, a możesz tu naprawdę bardzo zaszkodzić. Powinniśmy wyruszyć natychmiast, by odnaleźć chłopca, zanim zdąży odejść daleko i dobrze się ukryć. Nie ma pieniędzy ani - o ile wiemy - przyjaciół w tym mieście. Trzeba natychmiast pójść do Jamaillia City i rozpowiedzieć wszędzie, że poszukujemy uciekiniera. Zaoferujmy nagrodę pieniężną. Wielu mieszkańców stolicy przeżywa ciężki okres. Kilka monet powinno nam ułatwić znalezienie Wintrowa przed zachodem słońca.

Kapitan najwyraźniej zastanawiał się nad słowami Gantry’ego. „Vivacia” wiedziała, że Haven nie ruszył się z miejsca i nadal znajduje się prawie w zasięgu jej rąk. Wiedziała, że popisuje się przed nią odwagą. Była też świadoma, że Torg obserwuje ich oboje prawie z chciwością wypisaną na twarzy. Oburzyło ją, że oficer rozkoszuje się kłótnią między statkiem i jego kapitanem. Chociaż... właściwie nie obchodziło jej to wszystko. Kyle nie był Wintrowem, nie był z nią spokrewniony. Pozostał dla niej nikim.

Teraz skinął głową Gantry’emu, ani na chwilę jednakże nie spuszczał oczu z galionu.

- Twoje sugestie są cenne, pierwszy. Niech wszyscy członkowie załogi, którzy otrzymali przepustki, rozpowiedzą na lądzie, że dajemy kawałek złota za całego i zdrowego chłopaka, a pół kawałka złota, jeśli zostanie nam zwrócony w innym stanie. Srebro za informację o miejscu jego pobytu, o ile zdołamy go dzięki niej ująć. - Kyle zamilkł na moment. - Sam wezmę Torga i pójdziemy na targ niewolników. Ucieczka tego cholernego dzieciaka kosztowała mnie już kilka godzin. Bez wątpienia najlepszych niewolników już wykupiono. Gdybym trafił tam wcześnie rano, tuż po naszym przybyciu do miasta, miałbym zapewne całą grupę śpiewaków i muzyków. Wiesz, ile jamaillscy artyści są warci w Chalced? - Mówił cierpkim tonem, jak gdyby za fiasko swoich planów obarczał winą Gantry’ego. Potrząsnął głową z oburzeniem i dodał: - Zostań tutaj i dopilnuj zmian w ładowni. Musimy się spieszyć, ponieważ gdy na pokładzie znajdzie się mój syn i niewolnicy, natychmiast wypływamy.

Pierwszy oficer kiwał głową słuchając kapitana, lecz „Vivacia” kilkakrotnie poczuła na sobie jego wzrok. Obróciła się i chłodno patrzyła na wszystkich trzech mężczyzn. Kyle nie spojrzał na nią ani razu, Gantry nadal popatrywał niespokojnie. Nagle zrobił maleńki ruch ręką. „Vivacia” była przekonana, że ten gest jest przeznaczony dla niej, nie miała jednak pojęcia, co miał oznaczać.

Wreszcie wszyscy trzej opuścili pokład dziobowy i zeszli do ładowni. Po chwili wyczuła, że Torg i Kyle zeszli ze statku. Pomyślała, że przyjemne się od nich uwolnić. Jej oczy znowu wędrowały po białym mieście lekko zasnutym parą, wznoszącą się z wód Rzeki Ciepłej. Miasto przesłaniały obłoki. „Vivacia” zadała sobie pytanie, czy żywi nadzieję, iż mężczyźni odnajdą Wintrowa i zaciągną go z powrotem na jej pokład. A może pragnęła, by chłopiec uciekł ojcu i był szczęśliwy? Sama tego nie wiedziała. Jeszcze niedawno chciała, by wrócił do niej z własnej woli. Teraz takie życzenie wydało jej się dziecinne i głupie.

- Statku? „Vivacio”? - Gantry nie ośmielił się wejść na przedni pokład. Stał na krótkiej drabince i wołał cicho.

- Nie bój się do mnie zbliżyć - powiedziała mu nadąsana. Chociaż Gantry należał do ludzi Kyle’a, był dobrym żeglarzem. Jego strach dziwnie ją zawstydzał.

- Chciałem tylko zapytać, czy mogę coś dla ciebie zrobić? Aby przynieść ci... ulgę.

Chodziło mu o uspokojenie jej.

- Nie - odparła krótko. - Nic. Chyba że pragniesz stanąć na czele buntu. - Rozciągnęła wargi jakby w uśmiechu, chcąc pokazać mężczyźnie, że żartuje. Przynajmniej na razie.

- Nie mogę tego zrobić - odparł najzupełniej poważnie. - Ale jeśli czegoś potrzebujesz, zawiadom mnie.

- Potrzebuję? Drewno nie ma potrzeb.

Odszedł równie cicho, jak się pojawił, jednak po pewnym czasie przyszedł następny marynarz. Usiadł na krawędzi pokładu dziobowego i zaczął grać na skrzypcach. Nie były to tym razem skoczne tony, które wygrywał dla załogi pracującej w kabestanie, lecz kojąca, dość smutna melodia, pasująca do melancholijnego nastroju statku; równocześnie poprawiła „Vivacii” humor i złagodziła ból. Słone łzy potoczyły się jej po policzkach, gdy patrzyła na Jamaillię. Nigdy wcześniej nie płakała. Przypuszczała, że łzy są bolesne, lecz jej przyniosły ulgę i poczuła, jak znika napięcie, które w sobie czuła.

Słyszała, jak marynarze pracują. Świdry wwiercały się w jej drewniane belki, w otwory wprowadzano ciężkie śruby. Odmierzano długość łańcuchów, które następnie mocowano do stojaków albo wielkich skobli. Pojawiły się zapasy - przeważnie woda i suchary. Oraz kajdany. Dla niewolników. Niewolnicy! „Vivacia” wymówiła to słowo cicho. Wintrow uważał, że niewolnictwo jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie istnieją na świecie, kiedy wszakże próbował jej wyjaśnić swoje poglądy, „Vivacia” nie umiała dostrzec zbyt wielkiej różnicy między losem niewolnika i życiem marynarza. Każdy z nich do kogoś należał i musiał pracować tak długo i ciężko, jak życzył sobie jego pan czy kapitan. Marynarze nie decydowali o swoim życiu. Czy żywot niewolnika jest gorszy? W jaki sposób? Po prostu nie potrafiła tego zrozumieć. Pewnie dlatego Wintrow tak łatwo ją opuścił... Ponieważ była głupia! Ponieważ nie była, mimo wszystko, ludzką istotą. Łzy na nowo trysnęły z jej oczu i statek niewolniczy „Vivacia” zaczął płakać.

* * *

Kiedy zobaczyli żaglowiec, Sorcor po wysokości masztów uznał go za statek przewożący niewolników. Przez chwilę patrzyli, jak opływał wyspę.

- Więcej żagla, aby szybciej płynąć. Trzeba przecież dostarczyć jak „najświeższy” ładunek - zauważył mat sarkastycznie, po czym zadowolony uśmiechnął się do Kennita. - A może kapitanowie statków niewolniczych zaczęli się czegoś obawiać. No cóż, mogą sobie pędzić, i tak nas nie prześcigną. Jeśli wciągniemy na maszt jeszcze jeden żagiel, dopędzimy tę łajbę zaraz za zakrętem.

Młody pirat potrząsnął głową.

- Tamta część morza jest najeżona ostrymi rafami. - Zastanawiał się przez chwilę. - Wciągnijcie na maszt banderę kupiecką i podciągnijcie trochę linę. Niech myślą, że jesteśmy bardzo obciążeni. Wydamy im się małym bogatym handlowcem. Nie zbliżać się do statku, póki nie wpłynie do Kanału Rickerta. Jest tam przyjemna piaszczysta mielizna. Jeśli będziemy się musieli zaryć podczas walki o niewolników, nie mam ochoty przedziurawić tamtego statku.

- Tak jest, panie. - Sorcor odchrząknął. Gdy po chwili zaczął mówić, Kennit nie wiedział, właściwie do kogo się zwraca. - Kiedy odbijamy tego typu żaglowiec, zwykle odbywa się to krwawo. Węże walczące o ludzkie ciała to nie najwłaściwszy widok dla kobiecych oczu, a za niewolniczym handlowcem zawsze płynie kilka tych bestii. Może pani powinna poczekać w kabinie, póki nie skończymy.

Kennit zerknął przez ramię na Ettę. Nagle przyszło mu do głowy, że ilekroć stanie na pokładzie, mają tuż za swoim lewym ramieniem. Myśl ta trochę go zaniepokoiła, uznał jednak, że najprościej ignorować dziewczynę. Dość zabawne wydały mu się wyszukane maniery i sposób, w jaki Sorcor odnosił się do jego dziwki. Mat udawał, że należy ją chronić przed okrutnymi wydarzeniami.

Słowa Sorcora nie rozbawiły Etty ani jej nie schlebiły, chociaż Kennit dostrzegł w jej ciemnych oczach wesołe iskierki, a jej policzki zaróżowiły się. Dziś miała na sobie ubranie z mocniejszych materiałów: koszulę z błękitnej bawełny, ciemne, wełniane spodnie i krótką wełnianą marynarkę. Jej czarne botki do kolan połyskiwały od oliwy. Kapitan nie miał pojęcia, skąd pochodziły, chociaż Etta paplała mu kilka nocy temu, jakoby grała z załogą w karty. Czarne włosy dziewczyny przytrzymywała zbytkowna przepaska; jedynie lśniące kosmyki poruszały się obok jej zaczerwienionych od wiatru policzków. Gdyby nie znał Etty, mógłby ją pomylić z jakimś młodym ulicznym chuliganem. Zwłaszcza teraz, gdy po słowach Sorcora lekko się zjeżyła.

- Sądzę, że pani sama potrafi rozpoznać, co jest zbyt krwawe lub okrutne dla jej gustów, a wtedy na pewno wycofa się do kajuty - stwierdził oschle młody pirat.

Mały koci uśmieszek zagościł na ustach dziewczyny, gdy bezwstydnie stwierdziła:

- Skoro cieszę się towarzystwem kapitana Kennita w nocy, chyba nie muszę się niczego bać za dnia.

Sorcor zarumienił się, blizny wyraźnie odznaczyły się bielą na tle czerwonych policzków. Etta jednakże tylko zerknęła na Kennita z ukosa, chcąc zobaczyć, czy spodobało mu się jej pochlebstwo. Udawał, że tak nie jest, ale rozśmieszył go widok starego mata zmieszanego faktem, że kobieta chwali jego kapitana, więc lekko się uśmiechnął na potwierdzenie jej słów. To wystarczyło. Dziewczyna zrozumiała. Wydęła nozdrza i obróciła głowę - jego tygrysica na smyczy.

Sorcor odwrócił się od obojga.

- No cóż, chłopcy, zacznijmy maskaradę - krzyknął do piratów, którzy podskoczyli na rozkaz. Opuścili Kennitową banderę z krukiem i wciągnęli na maszt flagę kupiecką, którą zabrali dawno temu z jakiegoś statku handlowego. Za burtę wyrzucono kotwice dryfujące, spowalniające ruch żaglowca. Większość piratów zeszła pod pokład, pozostali pochowali szable. „Marietta” ruszyła statecznie jak obciążony ładunkiem bezbronny handlowiec. Statek z niewolnikami okrążył cypel i stał się dla nich w pełni widoczny. Kennit wiedział, że łatwo go dogonią.

Leniwie obserwował przeciwnika. Tak jak zauważył Sorcor, żaglowiec miał trzy dość wysokie maszty, dzięki czemu mieścił więcej żagla. Na pokładzie wydymał się brezentowy namiot - tymczasowe schronienie dla załogi; bez wątpienia pracujący na statku marynarze nie wytrzymywali zbyt długo smrodu swego „szczelnie zapakowanego” ładunku i rzadko odwiedzali dziobówkę, wybierając bardziej przewiewne kwatery. „Sicerna” - zgodnie z nazwą na rufie - handlowała niewolnikami już od co najmniej kilku lat. Z jej rzeźbień płatami odpadała pozłota, a plamy w dolnej części burt sugerowały, że wiele krwawiących trupów wyrzucono z pokładu do morza.

W kilwaterze, niczym zadowolona maskotka, płynął tłusty, żółtozielony wąż. Jeśli bestia była tak gruba jak Kennit podejrzewał, pożarła ostatnio sporo niewolniczych ciał. Młody pirat przez zmrużone oczy patrzył na pokład ściganego statku. Znajdowało się tam znacznie więcej osób, niż oczekiwał. Czyżby byli wśród nich uzbrojeni strażnicy? Zmarszczył brwi na tę myśl. Kiedy jednak „Marietta” zbliżyła się do „Sicerny”, zebrani na pokładzie ludzie okazali się niewolnikami. Ich zniszczone łachmany trzepotały w rześkim zimowym wietrze, a oni sami poruszali się niezbyt swobodnie, zapewne skuci jednym łańcuchem. Kapitan prawdopodobnie sprowadził grupę na górę, by odetchnęła świeżym powietrzem. Kennit zastanowił się, czy przypadkiem fakt ten nie oznacza choroby pod pokładem, bowiem nigdy w życiu nie widział, by handlarze niewolników przejmowali się dobrym samopoczuciem swego „towaru”.

Odległość między dwoma statkami znacząco się teraz zmniejszyła i wiatr przyniósł fetor „Sicerny”. Piracki kapitan wyjął z kieszeni pachnącą lawendą chusteczkę i przyłożył ją lekko do twarzy.

- Sorcorze! Mam do ciebie słówko - zawołał.

Niemal natychmiast mat znalazł się u jego boku.

- Tak, kapitanie?

- Chyba tym razem sam poprowadzę ludzi. Przekaż im, że mają pozostawić przy życiu przynajmniej trzech członków załogi. Najlepiej oficerów. Zanim nakarmimy ich ciałami węże, chciałbym uzyskać odpowiedź na parę pytań.

- Przekażę im, panie. Lecz niełatwo będzie ich powstrzymać.

- Mam wielką nadzieję, że zdołają nad sobą zapanować - oświadczył groźnie kapitan. Nieposłusznych zamierzał ukarać.

- Tak, panie - odparł Sorcor i udał się do piratów na pokładzie, a potem do zbrojnych przedstawicieli oddziału abordażowego, którzy czekali w ukryciu.

Kiedy mat odszedł, Etta cicho spytała:

- Po co chcesz ryzykować?

- Ryzykować? - Rozważał przez moment znaczenie tego słowa, potem odpowiedział jej pytaniem: - Dlaczego pytasz? Boisz się o swój los, jeśli zostanę zabity?

Dziewczyna mocno zacisnęła usta i odwróciła od Kennita głowę.

- Tak, boję się - odparła spokojnie. - Przeraża mnie jednak coś innego, niż sądzisz.

* * *

Podpływali powoli, gdy nagle kapitan „Sicerny” zawołał w ich stronę:

- Trzymajcie się od nas z dala. Niezależnie od waszej bandery wiemy, kim jesteście.

Kennit i Sorcor wymienili spojrzenia. Młody pirat wzruszył ramionami.

- Szybko się kończy nasza maskarada.

- Załoga na pokład! - ryknął mat wesoło. - I podnieść liny.

Na pokładzie „Marietty” załomotały stopy chętnych do bójki ludzi. Po chwili przy relingu stłoczyła się cała załoga. Piraci trzymali w rękach przygotowane sznury z hakami i łuki. Kennit złożył dłonie w miseczkę, podniósł do ust i krzyknął:

- Poddajcie się.

Odciążona „Marietta” niemal już dopadła swej zdobyczy.

Zamiast odpowiedzi kapitan statku niewolniczego wydał warkliwie rozkaz i sześciu silnych marynarzy nagle chwyciło leżącą na pokładzie kotwicę. Gdy przerzucali ją za burtę, rozległy się krzyki, bowiem ciężka kotwica pociągnęła za sobą grupkę przykutych do niej mężczyzn. W jednej chwili zniknęli pod wodą, a ich krzyki zmieniły się w bulgotanie, po czym zapadła cisza. Sorcor wyglądał na wstrząśniętego. Nawet Kennit poczuł respekt wobec okrucieństwa drugiego dowódcy.

- To było pięciu niewolników! - wrzasnął kapitan „Sicerny”. - Trzymajcie się z dala! Dwudziestka następnych czeka już na podobną śmierć.

- Prawdopodobnie są chorowici i tak czy owak nie przetrwaliby rejsu - zauważył Kennit. Z pokładu drugiego statku dotarły do niego głosy: niektóre błagalne, inne przestraszone lub rozgniewane.

- W imię Sa, co robimy? - wysapał Sorcor. - Biedaczyska!

- Nie odstąpimy - oświadczył cicho Kennit, głośno natomiast odkrzyknął: - Marynarze z „Sicerny”. Jeśli ci niewolnicy znajdą się za burtą, wszyscy zapłacicie za to waszym życiem.

Drugi kapitan odrzucił głowę w tył i zaśmiał się tak donośnie, że dźwięk jego rechotu wyraźnie dotarł do „Marietty”.

- I tak nie pozwolilibyście nikomu z nas przeżyć! Trzymajcie się z dala, piraci, albo ta dwudziestka umrze.

Na twarzy swojego mata Kennit dostrzegł udrękę. Wzruszył ramionami.

- Zmniejszyć dystans! Wystrzelić sznury z hakami! - krzyknął. Jego ludzie posłuchali go. Nie widzieli wahania Sorcora, ale słyszeli wrzaski dwudziestu ludzi, których druga kotwica pociągnęła do wody. Nieszczęśnicy zabrali ze sobą sporą część relingu.

- Kapitanie - jęknął z niedowierzaniem mat. Jego twarz pobladła z przerażenia i wstrząsu.

- Ile mogą mieć rezerwowych kotwic? - spytał Kennit i ruszył, by pokierować oddziałem abordażowym. Przez ramię rzucił: - Sam mi mówiłeś, że wolałbyś śmierć niż niewolnictwo. Miejmy nadzieję, że ci biedacy myśleli podobnie!

Jego ludzie wystrzelili już haki i ciągnąc za liny zmniejszali odległość między statkami. Łucznicy obrzucili ulewnym deszczem strzał obrońców, którzy usiłowali wyrwać haki i wyrzucić je za burtę. Załoga „Marietty” miała przynajmniej potrójną przewagę liczebną. Ustawieni w szyku bojowym obrońcy byli dobrze uzbrojeni, lecz najwyraźniej niezbyt obeznani ze swoją bronią. Kennit wyciągnął szablę i przeskoczył na pokład „Sicerny”. Wylądował i ciachnął przez gardło marynarza ze strzałą w ramieniu, podczas gdy ów nieszczęśnik nadal się mocował ze swoim łukiem. Mężczyzna upadł i jeden z przebiegających piratów dobił go nożem.

- Zostawcie trzech przy życiu! - fuknął na niego gniewnie Kennit. Nikt inny nie stanął mu na drodze, gdy z wyciągniętą szablą ruszył poszukać kapitana statku niewolniczego.

Znalazł go za przeciwległą burtą. Wraz z oficerem i dwoma marynarzami pospiesznie próbował się wodować w łodzi okrętowej. Gig wisiał na żurawikach huśtając się ponad wodą, a jedna z wolnych lin najwidoczniej się zablokowała. Kennit potrząsnął głową. Statek był bardzo zaniedbany i jego kapitan nie powinien być zaskoczony, że nic na nim nie działa.

- Stać! - krzyknął, szczerząc zęby.

- Nie zbliżaj się do mnie! - ostrzegł go kapitan „Sicerny”, usiłując zdjąć przewieszony na piersi łuk.

Kennit stracił dla niego resztki szacunku. Mężczyzna zrobiłby na nim o wiele większe wrażenie, gdyby od początku działał zamiast się odgrażać. Nagle z wody wyłoniła się głowa wijącego się węża i kapitan statku niewolniczego nie bardzo wiedział, który z wrogów jest dlań groźniejszy i w którego celować. Wtedy młody pirat dostrzegł, że z paszczy bestii wystaje część ludzkiego ciała; zwisały także dwa łańcuchy. Jeden z nich kończył się kajdanami, łączącymi nadgarstki człowieka. W pewnej chwili wąż zadrżał, potem lekko odrzucił głowę. Wielkie szczęki trzasnęły mocno i bestia odgryzła ręce przy łokciach. Łańcuch z pluskiem wpadł do wody. Wąż ponownie odrzucił łeb i połknął ludzkie resztki. Kiedy gołe członki zniknęły w jego gardzieli, zwierz po raz kolejny potrząsnął łbem, potem z zainteresowaniem przypatrzył się ludziom w łodzi. Jeden z marynarzy zaczął krzyczeć ze strachu. Kapitan wycelował w wielkie oczy potwora.

Ponieważ nie mógł równocześnie celować w Kennita, ten rzucił się do przodu i przystawił szablę do jednej z lin żurawikowych, które podtrzymywały łódź.

- Rzuć broń i wracaj na pokład - rozkazał mężczyźnie. - Albo zaraz nakarmię twoim ciałem tego węża!

Kapitan splunął w stronę Kennita, potem wypuścił strzałę, precyzyjnie celując w błyszczące zielone ślepia bestii. Strzała wbiła się głęboko w mózg węża. Pirat domyślił się, że jego przeciwnik ustrzelił już nie pierwszego stwora. Gdy zwierzę wpadło w szał machając łbem i wyjąc, kapitan statku niewolniczego wyjął nóż i zaczął przecinać linę tuż ponad kołkiem na gigu.

- Wolę walkę z wężem niż z tobą, draniu! - krzyknął do Kennita. Falujący stwór zatonął pod falami. - Rodeł, skończ za mnie odcinanie liny!

Marynarz nie dzielił jednakże optymizmu swego kapitana, jeśli chodzi o walkę z wężem. Przerażony, wydał rozpaczliwy okrzyk i wspinał się z wiszącej łodzi z powrotem na pokład. Pirat unieszkodliwił go jednym cięciem w nogę, a potem spojrzał ponownie na gig. Zignorował krzyki skręcającego się z bólu marynarza, który daremnie próbował powstrzymać upływ krwi.

Kennit jednym susem skoczył w rozkołysaną łódź i przystawił koniuszek ostrza do gardła kapitana.

- Z powrotem - rzucił z uśmiechem. - Albo umrzesz tutaj.

Wciągnik wielokrążkowy zwolnił nagle linę i jeden koniec zwisającego giga natychmiast opadł. Ludzie wpadli do morza i w tej samej chwili wąż znowu wychylił się na powierzchnię. Kennit, gibki i zwinny niczym kot, skoczył ze spadającej łodzi w stronę „Sicerny”. Najpierw jedną, potem drugą ręką schwycił się relingu statku. Podciągnął w górę nogi, gdy tymczasem stwór wynurzył głowę z wody i przyglądał mu się. Zniszczone oko bestii nabiegło posoką i krwią. Zwierzę otworzyło szeroko paszczę i wydało z siebie ryk wściekłości i rozpaczy. Mężczyźni w wodzie machali desperacko rękoma, ale wąż ich nie widział; w polu widzenia jego dobrego oka znajdował się tylko młody pirat, który wyglądał jak rybacka przynęta. Kennit szaleńczo przerzucił jedną nogę przez reling i zaczął wciągać drugą. Potwór - delikatnie niczym dobrze wyszkolony piesek, który bierze smakołyk z palców swego pana - zamknął szczęki na dyndającej kończynie.

Pirat poczuł ból, noga paliła żywym ogniem jak od dotyku rozgrzanego do czerwoności żelaza. Krzyknął. Nagle cierpienie zniknęło. Miejsce bólu zajął chłód i przyjemne odrętwienie, które koiło ciało niczym gorąca woda zziębniętą skórę. Odkrył, że zimno wznosi się po jego udzie. Ulga, jakaż to ulga nie czuć bólu! Jego noga odprężyła się, a wtedy odrętwienie ruszyło wyżej. Krzyk młodego pirata przeszedł w jęk.

- Nie! - wrzasnęła Etta, pędząc przez pokład. Prawdopodobnie obserwowała zdarzenia z pokładu „Marietty”. Nikt jej nie zatrzymywał. Na „Sicernie” pozostało zaledwie kilku żywych mężczyzn. Pewnie uciekli na widok podnoszącego się ponownie węża. Dziewczyna trzymała w dłoni złapaną naprędce broń; ostrze zaiskrzyło się w świetle słonecznym, kiedy Etta wywijała pokładowym toporkiem albo kuchennym toporem rzeźniczym. Wykrzykiwała straszliwe obelgi i pogróżki pod adresem bestii, która - mimo inwektyw dziewczyny - nadal podnosiła Kennita za nogę. Młody pirat w ostatniej chwili zdołał jak najmocniej przylgnąć do relingu statku. Na niewiele mu się to zdało, bowiem opuszczały go siły. Zrozumiał, że wąż wpuścił w jego ranę jad, który teraz właśnie zaczął działać. Kiedy Etta chwyciła jego i reling w dzikie objęcia, pirat ledwie poczuł jej dotyk. - Puść go! - rozkazała wężowi. - Puść go, suczy synu, obleśny morski robalu, dupo dziwki! Puść go!

Osłabiony wąż szarpnął za obutą nogę Kennita, wciągając mężczyznę do wody. Etta z determinacją odciągała kapitana w tył. Była silniejsza niż sądził. Raczej widział niż czuł, że wąż chwyta mocniej jego nogę. Niczym gorący nóż zagłębiający się w maśle, zęby bestii cięły jego ciało i mięśnie. Kątem oka dostrzegł fragment własnej pozbawionej skóry i mięsa kości; była podziurawiona jak rzeszoto w miejscach, w które wżarła się ślina węża. Stwór odwrócił łeb w kształcie wielkiej haczykowatej ryby i przygotowywał się do szarpnięcia, które oddarłoby Kennita od relingu albo wyrwało mu nogę ze stawu. Łkając, Etta podniosła broń.

- A niech cię! - krzyknęła. - Niech cię trafi szlag!

Ostrze toporka opadło, lecz nie tam, gdzie Kennit się go spodziewał. Etta nie marnowała ciosu na twardy, pokryty łuskami pysk węża, ale uderzyła w nadwerężoną kość, odcinając swemu mężczyźnie nogę tuż pod zębami bestii. Odcięła mu naprawdę spory kawałek... Gdy dziewczyna pospiesznie wciągnęła Kennita na pokład, zobaczył krew kapiącą z poszarpanego kikuta. Jak przez mgłę usłyszał przeraźliwe krzyki swoich ludzi, bowiem wąż podniósł głowę jeszcze wyżej, a potem nagle runął z powrotem do wody. Już się nie podniósł. Był martwy. A Etta nakarmiła go nogą Kennita!

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał ją omdlałym głosem. - Co ci takiego uczyniłem, że odrąbałaś mi nogę?

- Och, moje kochanie, moja miłości! - zapiszczała.

Przed oczyma młodego kapitana pojawiła się ciemność, potem wszystko dookoła zawirowało i ranny stracił przytomność.

* * *

Targ niewolników śmierdział. Wintrow nigdy dotąd nie czuł straszliwszego fetoru. Zastanawiał się, czy odór chorych, umierających i martwych ludzi nie jest najobrzydliwszym ze wszystkich istniejących zapachów. Instynktownie zapragnął się znaleźć daleko od tego miejsca, odczuwał bowiem głęboką odrazę. Mimo iż wszędzie wokół siebie dostrzegał nieszczęście, wstręt był silniejszy niż współczucie i oburzenie. Jak najszybciej starał się znaleźć drogę wyjścia z tej części miasta.

Widział wcześniej grupy zwierząt stłoczone w jednym miejscu, widział nawet zwierzęta prowadzone na rzeź, lecz ich cierpienie było nieme i pozbawione zrozumienia. Zwierzęta oczekiwały na swój los, dumając tępo i machając ogonami, by odgonić muchy. Można je było trzymać w zagrodach lub na podwórzach. Niepotrzebne były kajdany i łańcuchy. Zwierzęta nie krzyczały, nie łkały z niedoli i daremnej złości, nie używały słów.

- Nie mogę wam pomóc, nie mogę wam pomóc. - Wintrow słyszał własne głośne mamrotanie i gryzł się w język. Zapewniał siebie, że mówi prawdę. Rzeczywiście nie potrafił im pomóc. Nie dałby rady przeciąć ich łańcuchów. Zresztą nawet gdyby umiał otworzyć kajdany, co dalej? Nie mógłby im wywabić tatuaży ani pomóc w ucieczce. Los tych ludzi był zły, ale musieli sami sobie radzić. Niektórzy jeszcze pewnie znajdą kiedyś wolność i szczęście. Taka skrajna niedola nie może wszak trwać wiecznie.

Jak gdyby na potwierdzenie tych myśli, Wintrowa minął mężczyzna z taczką. Leżały na niej trzy ciała i chociaż były wychudzone, człowiek pchał z trudem. Wlokła się za nim jakaś kobieta, rozpaczliwie płacząc.

- Proszę, proszę.

Mężczyzna nie zwracał na nią uwagi. Podobnie zresztą jak inne osoby na zatłoczonej ulicy. Chłopiec obejrzał się za dziwną parą. Zastanawiał się, czy kobieta nie jest przypadkiem szalona; może tam wcale nie leżał jej syn, a człowiek z taczką wiedział o tym i stąd jego lekceważenie. A może na tej ulicy byli sami szaleńcy i dlatego nikt nie chciał pomóc matce odzyskać ciała syna. Łącznie z samym Wintrowem. Czy aż tak szybko przyzwyczaił się do ludzkiego bólu? Podniósł oczy i spróbował ocenić na spokojnie to, co działo się wokół niego.

Widok wręcz go przytłoczył. Środkiem ulicy chodzili ludzie, ramię w ramię, niedbale zatrzymując się przy straganach - jak na każdym innym targowisku. Rozprawiali o rasie danego niewolnika, jego rozmiarze, wieku i płci. A przecież nie oglądali inwentarza czy towarów, ale żywych ludzi! Na dziedzińcach stały grupki niewolników: rzędy osób skutych jednym łańcuchem i sprzedawanych razem lub pojedynczo, przeznaczonych do ogólnej pracy na farmach albo w mieście. Przy rogu dziedzińca pracował tatuażysta. Siedział na krześle obok kamiennego kloca ze śrubą oczkową oraz wielkiego, obitego skórą imadła, w które wkładano głowę tatuowanego.

Przywiązany do kloca chłopiec (mimo zimowego dnia miał na sobie jedynie przepaskę biodrową, a całe jego ciało było hojnie ozdobione tatuażami, które reklamowały talent jego pracodawcy) wykrzykiwał: „Za umiarkowaną cenę, za umiarkowaną cenę artysta wytatuuje każdego nowo zakupionego niewolnika emblematem kupca... Za umiarkowaną cenę, za umiarkowaną cenę”.

W pobliżu stały budynki, w których mieszkali niewolnicy. Przed każdymi drzwiami widniały znaki z opisem specjalności. Wintrow dostrzegł godło stolarzy i kamieniarzy, emblemat szwaczek oraz rysunek z muzykami i tancerkami. Każdy człowiek mógł popaść w długi, a wtedy zmieniał się w niewolnika. Wielu było wykształconych. Druciarze, krawcy, żołnierze, marynarze. Guwernerzy, mamki, skrybowie i urzędnicy. Po co zatrudniać pracownika, skoro można kupić niewolnika? Właśnie taka filozofia panowała na tym targu. Wintrow zastanawiał się, jak kupujący mogą sobie patrzeć w twarz. Niestety, chyba tylko on jeden miał moralne opory. Niektórzy kupcy co najwyżej przykładali z niesmakiem koronkową chusteczkę do nosa, by nie czuć smrodu. Ci nie wahali się żądać, by niewolnik wstał, przeszedł się albo pobiegał w kółko, ponieważ dzięki temu mogli go lepiej obejrzeć. Na targu wydzielono także okratowane strefy, w których można było dokonać intymnej kontroli sprzedawanych kobiet. Wintrow zrozumiał, że tu brak pieniędzy lub długi zmieniają człowieka w towar.

Zauważył też, że niektórzy więźniowie mieli lepsze pomieszczenia i w miarę dobrze się prezentowali. Byli drożsi z racji swego świetnego wykształcenia, talentów bądź kwalifikacji. Wielu z nich znało nawet swą wartość, toteż mimo wytatuowanych twarzy cechowała ich godność i pewność siebie. Przeciwieństwem owych byli osobnicy nazywani mapnikami. Oblicza tych ludzi zdobiła ogromna ilość tatuaży, dzięki którym można było prześledzić „podróż” danej osoby od jednego właściciela do następnego. Tacy niewolnicy byli zazwyczaj gburowaci i mieli trudny charakter. Tylko ulegli znajdowali szybko trwałe domy, natomiast ci, których twarz szpeciło więcej niż pięć tatuaży, zwykle z trudem znajdowali kolejnego nabywcę. Sprzedawano ich taniej, a traktowano niedbale i brutalnie.

Tatuowanie niewolników, które niegdyś uważano za barbarzyński obyczaj chalcedzki, stało się obecnie normą w Jamaillia City. Wintrow zauważył z bólem, że stolica nie tylko przyswoiła sobie ten zwyczaj, ale nawet dopasowała go do swoich potrzeb. Niewolnicy sprzedawani na targu jako tancerze i piosenkarze często nosili tylko małe i blade tatuaże, które łatwo mogli zamaskować makijażem, dzięki czemu ich status nie zakłócał przyjemności widowni. Wprawdzie nielegalne było kupowanie niewolnic, które miałyby służyć wyłącznie jako prostytutki, jednak wiele kobiet na targowisku nosiło bardzo egzotyczne tatuaże, nie pozostawiające wątpliwości co do profesji ich posiadaczek. Często łatwiej było patrzeć na czyjś tatuaż niż w oczy.

W pewnej chwili, gdy Wintrow mijał narożną grupkę niewolników, któryś z nich odezwał się do niego:

- Proszę, kapłanie! Pociecha Sa dla umierającej osoby.

Chłopiec przystanął, niepewny, czy mężczyzna zwraca się do niego. Niewolnik odszedł od grupy na tyle daleko, na ile pozwalał mu łańcuch. Nie wyglądał na człowieka, który szukałby boskiej pociechy; tatuaże sięgały mu aż na szyję. Nie wydawał się też umierający. Nie miał koszuli, sterczały mu żebra, a kajdany zdarły skórę z kostki i poraniły ciało, niemniej był mężczyzną wytrzymałym i silnym. Znacznie wyższy od Wintrowa, w średnim wieku. Jego pokryte bliznami ciało świadczyło o ciężkim losie. Zachowywał się jak ktoś, kto wiele przeżył. Chłopiec zerknął obok, gdzie stał właściciel niewolnika i targował się z potencjalnym kupcem. Właściciel, niewysoki osobnik z pałką w ręku, dostrzegł spojrzenie Wintrowa. Przez chwilę patrzył na chłopca, poirytowany, ale nie przerwał transakcji.

- Ty, nie jesteś kapłanem? - pytał uporczywie niewolnik.

- Dopiero się uczę na kapłana - przyznał się Wintrow - chociaż nie mogę sobie jeszcze rościć pełnych praw do tego tytułu. - Bardziej stanowczym tonem dodał: - Ale chętnie udzielę pociechy potrzebującemu. - Przypatrzył się skutym łańcuchem niewolnikom i spytał, starając się unikać podejrzliwego tonu: - Kto pragnie pociechy?

- Ona. - Mężczyzna odsunął się na bok. Za nim przykucnęła jakaś kobieta z żałosną miną. Wintrow zrozumiał, że pozostali niewolnicy zebrali się wokół niej, by swoimi ciałami osłonić ją przed zimnem. Wydawała się młoda, nie miała chyba więcej niż dwadzieścia lat i nie cierpiała z powodu żadnych widocznych ran. Była jedyną kobietą w grupie. Ramiona skrzyżowała na brzuchu, głowę opuściła na pierś. Kiedy podniosła twarz, aby spojrzeć na chłopca, jej błękitne oczy wydały mu się matowe jak rzeczne kamienie. Skórę miała bardzo bladą, a jej żółte włosy ścięto do krótkiego jeżyka. Suknia, którą nosiła, była połatana i poplamiona. Na ramiona kobieta zarzuciła sobie niczym szal koszulę prawdopodobnie należącą do mężczyzny, który wezwał Wintrowa. Podobnie jak wielu niewolników w tej grupie, twarz miała ozdobioną wieloma tatuażami. Chłopiec nadal nie dostrzegał na jej ciele ran. Kobieta nie wyglądała też na osobę wątłą, wręcz przeciwnie - była dobrze umięśniona i miała szerokie ramiona. Tylko zmarszczki bólu na jej twarzy mówiły o chorobie.

- Co cię boli? - spytał Wintrow, podchodząc. Przyszło mu do głowy, że może grupa niewolników stara się go przyciągnąć jak najbliżej, by go pochwycić. Może ma zostać ich zakładnikiem? Na szczęście, nikt nie wykonał żadnego groźnego ruchu. Właściwie najbliżsi kobiecie niewolnicy odwrócili się do niej plecami, jak gdyby chcieli jej oferować trochę prywatności.

- Krwawię - powiedziała cicho. - Krwawię i nie mogę przestać. Trwa to od czasu, gdy straciłam dziecko.

Wintrow kucnął przed nią. Dotknął jej karku. Kobieta nie miała gorączki, jej ciało było wręcz chłodne mimo zimowego słońca. Chłopiec łagodnie uszczypnął fałdę jej skóry, puścił i sprawdzał, jak szybko odzyskuje kształt. Odwodnienie. Kobieta potrzebowała wody albo bulionu. Płynu. Wyczuł w niej tylko cierpienie i rezygnację. Najwyraźniej czekała na śmierć.

- Wiesz, że krwawienie po urodzeniu dziecka jest normalne - rzucił. - Tak samo po poronieniu. Powinno wkrótce ustać.

Potrząsnęła głową.

- Nie. Pan dał mi zbyt dużą dawkę, aby wytrząsnąć ze mnie dzieciaka. Ciężarna kobieta nie może zbyt ciężko pracować, bo brzuch jej przeszkadza. Więc wmusili we mnie dawkę czegoś i straciłam dziecko. Tydzień temu. Ale ciągle krwawię i krew jest jasnoczerwona.

- Nawet jasnoczerwony krwotok nie znaczy, że musisz umrzeć. Możesz się wyleczyć. Przy odpowiedniej opiece kobieta może...

Przerwał mu jej wybuch goryczy. Nigdy nie słyszał śmiechu, który miałby w sobie tak wiele z krzyku.

- Mówisz o kobietach, a ja jestem tylko niewolnicą. Kobiety nie muszą od tego umierać, lecz ja umrę. - Zaczerpnęła tchu. - Pociecha Sa. Tylko o to cię proszę. Proszę. - Pochyliła głowę, aby otrzymać błogosławieństwo.

Może właśnie w tym momencie Wintrow ostatecznie zrozumiał, czym jest niewolnictwo. Wcześniej słowo to po prostu kojarzyło mu się ze złem. Od pierwszych dni w klasztorze uczono go o niegodziwości niewolnictwa. Dopiero teraz jednakże widział jego żywe przykłady. W głosie młodej kobiety słyszał spokojną rezygnację i rozpacz. Nie skarżyła się na właściciela, który zabił jej dziecko. Traktowała jego czyn jak nieuchronne działanie jakiejś pierwotnej siły - sztorm albo wystąpienie wód z brzegów rzeki. Okrucieństwo i zło jej pana właściwie jej nie interesowało. Mówiła tylko o nieustającym krwawieniu, z powodu którego straci życie. Wintrow patrzył na nią. Nie musiała umierać. Podejrzewał, że zdawała sobie z tego sprawę równie dobrze jak on. Gdyby otrzymała trochę ciepłego bulionu, łóżko w jakimś pokoju, jedzenie, możliwość odpoczynku, a także zioła znane z działania wzmacniającego kobiece organa, bez wątpienia wyzdrowiałaby, a potem żyła wiele lat i urodziła inne dzieci. Tak się wszakże nie stanie. Wiedziała o tym ona, wiedzieli pozostali niewolnicy w grupie, wiedział o tym Wintrow. Prawie wiedział. Poczuł się tak, jakby ponownie przyciskał dłoń do pokładu statku, czekając na nóż. Od tamtego dnia wszystko się zmieniło i nigdy nic już nie będzie takie samo jak przedtem. Akceptując amputację palca, utracił część samego siebie.

Wstał nagle i z silnym postanowieniem, ale odezwał się bardzo łagodnie:

- Czekaj tutaj i nie trać nadziei. Pójdę do świątyni Sa i poproszę o pomoc. Twój pan na pewno nie chce, abyś umarła bez opieki. - Chłopiec posłał kobiecie cierpki uśmiech. - Jeśli wszystko inne zawiedzie, może uda nam się go przekonać, że niewolnik żywy jest wart więcej niż martwy.

Mężczyzna, który wezwał Wintrowa, popatrzył na niego z niedowierzaniem.

- Świątynia? Z pewnością nie uda nam się do niej wejść. Pies to pies, a niewolnik to niewolnik. Żadnemu z tych zwierząt nie przysługuje pociecha Sa. Tamtejsi kapłani śpiewają pieśni Sa, lecz tańczą tak, jak im zagra Satrapa. A co do mężczyzny, który sprzedaje naszą pracę, właściwie wcale do niego nie należymy. Dostaje tylko procent od naszych codziennych zarobków. Z tego nas karmi, chroni i leczy. Reszta trafia do naszego właściciela, którego w ogóle nie widujemy. Handlarz bez wątpienia niczego nie poświęci, by spróbować uratować życie Cali. Dlaczego miałby cokolwiek zrobić? Nic go nie kosztuje jej śmierć. - Niewolnik spojrzał na chłopca z niezrozumieniem i niewiarą. - Byłem głupcem, że cię przywołałem. - W jego głosie pojawiła się gorycz. - Oszukały mnie twoje młode oczy. Powinienem był popatrzeć na twoją kapłańską szatę, wtedy wiedziałbym, że nam nie pomożesz. - Chwycił nagle Wintrowa pod ramię. Był to brutalny, mocny uścisk. - Natychmiast udziel jej pociechy w imię Sa albo przysięgam, że złamię ci kark.

Siła jego uchwytu nie pozostawiała wątpliwości, że jest do tego zdolny.

- Nie musisz mi grozić - wykrztusił Wintrow. Wiedział, że te słowa brzmią tchórzliwie. - Jestem sługą Sa.

Mężczyzna pchnął go pogardliwie na ziemię przed kobietę.

- Zrób to w takim razie. I pospiesz się. - Mężczyzna spojrzał bezlitośnie ponad chłopcem. Handlarz i klient nadal się targowali. Kupujący odwrócił się plecami do grupki niewolników, lecz handlarz ani na chwilę nie spuszczał z nich wzroku. Nagle uśmiechnął się na jakiś żart klienta, a potem roześmiał dziwnym, mechanicznym śmiechem. Przez cały czas zaciskał jednak pięści i obrzucał swoich niewolników srogimi spojrzeniami, obiecując im bolesną karę, jeśli przerwą mu transakcję. W drugiej ręce trzymał pałkę, którą niecierpliwie uderzał o nogę.

- Ja... tego nie da się przyspieszyć - zaprotestował Wintrow, klęcząc przed chorą i próbując się skoncentrować.

Kobieta zachwiała się. Chłopiec zobaczył, że po jej nogach płynie krew, a ona sama siedzi w czerwonej kałuży. Krew zakrzepła na kajdanach spinających jej kostki.

- Lem? - poprosiła żałośnie.

Drugi niewolnik podszedł do niej szybko. Oparła się ciężko o niego i wydała z siebie jęk.

- Będziesz musiał przyspieszyć ten rytuał - stwierdził obcesowo pierwszy mężczyzna.

Wintrow pominął modlitwy, opuścił też część wstępną, uspokajające słowa, które miały przygotować jej umysł i duszę na przyjęcie błogosławieństwa. Po prostu wstał i położył ręce na bokach szyi kobiety. Poruszał palcami tak długo, aż znalazł właściwe miejsce.

- Nie umrzesz - zapewnił ją. - Uwolnię cię tylko od tego szalonego świata, aby twoja dusza mogła ruszyć ku następnemu. Zgadzasz się na to?

Cala bardzo powoli pokiwała głową.

Wintrow przyjął jej zgodę. Zrobił powolny, głęboki wdech i połączył się w myślach z chorą. Starał się skoncentrować. Nigdy dotąd nie odprawiał takiego rytuału sam. Nigdy w pełni nie wtajemniczono go w sekrety tego misterium. Znał jednak mechanizmy błogosławieństwa i potrafił ofiarować kobiecie pociechę. Zauważył w przelocie, że mężczyzna starał się, by handlarz niczego nie dostrzegł i stale popatrywał na niego przez ramię. Inni niewolnicy otoczyli ich szczelnym kręgiem.

- Pospiesz się - ponaglił chłopca Lem.

Wintrow przycisnął lekko odpowiednie punkty na szyi chorej. Nacisk jego palców miał oddalić jej strach i ukoić ból. Póki uciskał szyję kobiety, powinna go słuchać i wierzyć w jego słowa. Przemówił najpierw do jej ciała.

- Mówię do ciebie. Serce twoje bije i pompuje powietrze do płuc. Patrzysz swoimi oczyma, słuchasz swoimi uszami, smakujesz swoimi ustami, czujesz całym swoim ciałem. Kontrolujesz to wszystko sama. Możesz rozkazać swym zmysłom, by działały, bądź przerwać ich pracę. Teraz wszakże skup się tylko na jednym: z czystym umysłem przygotuj się na śmierć. Ofiaruję ci pociechę Sa, a ty możesz ją przekazać swoim zmysłom. - Wintrow dostrzegł cień wątpliwości w oczach kobiety. Pomógł jej zdać sobie sprawę z własnej siły. - Powiedz do mnie: „Nie czuję zimna”.

- Nie czuję zimna - zawtórowała mu nieśmiało.

- Powiedz do mnie: „Nie ma już bólu”.

- Nie ma już bólu. - Słowa były subtelne jak westchnienie i kiedy chora je wymówiła, zmarszczki bólu na jej twarzy wygładziły się. Kobieta była młodsza, niż chłopiec wcześniej sądził. Podniosła oczy na Lema i uśmiechnęła się do niego. - Ból zniknął - oświadczyła bez sugestii Wintrowa.

Chłopiec zdjął z chorej ręce, ale ciągle jeszcze nie odchodził. Kobieta położyła głowę na piersi Lema.

- Kocham cię - powiedziała po prostu. - Dzięki tobie moje życie było znośne. Dziękuję ci. - Głośno westchnęła. - Podziękuj ode mnie innym. Za ciepło ich ciał, za to, że zrobili więcej, niż było trzeba. Podziękuj im...

Urwała i Wintrow zobaczył Sa rozkwitającego w jej twarzy. Cierpienie związane z życiem na tym świecie zniknęło już z umysłu kobiety. Uśmiechnęła się ufnym uśmiechem małego dziecka.

- Zobacz, moja miłości, jakie piękne są dzisiaj chmury. Białe na szarym tle. Czy je widzisz?

Wypowiadała proste słowa. Była teraz wolna od bólu, jej dusza zwróciła się ku medytacji piękna. Wintrow już wcześniej był świadkiem takiego zachowania umierającej osoby i nigdy nie przestawało go zaskakiwać. Gdy człowiek godził się z nadchodzącą śmiercią, odwracał się od bólu ku cudom tego świata i zwracał się ku Sa. Chłopiec wiedział, że trzeba w tym celu wykonać dwa kroki: zaakceptować śmierć i dotyk Sa. Niektórzy nie potrafili zapomnieć o bólu i trzymali się kurczowo resztek życia. Cala jednakże łatwo się poddała. Wintrow uprzytomnił sobie, że od dłuższego czasu pragnęła umrzeć.

Stał spokojnie obok niej i nic nie mówił. Nie słuchał też słów, które wypowiadała do Lema. Po policzkach mężczyzny płynęły łzy, ponad bliznami stanowiącymi ślady trudnego życia i ponad trwałym niewolniczym tatuażem. Łzy kapały z pobieżnie ogolonego podbródka. Niewolnik milczał. Chłopiec wsłuchał się w ton, jakim Cala przemawiała do Lema. Wiedział, że kobieta mówi o miłości, życiu i świetle. Powolny, czerwony strumyczek krwi ciągle jej spływał po gołych nogach. Wintrow widział, jak głowa umierającej opada na ramię. Chora słabła, ale uśmiech nie opuszczał jej twarzy. Znajdowała się bliżej śmierci, niż sądził; zmyliła go jej wcześniejsza stoicka postawa. Wkrótce Cala odejdzie. Poczuł zadowolenie, że zdołał zaoferować jej i Lemowi spokojne rozstanie.

- Hej! - Pałka dźgnęła chłopca w pasie. - Co tu robisz?

Handlarz niewolników nie dał mu czasu na odpowiedź. Zamiast tego odepchnął go na bok, mocno kłując w żebra. Wintrow stracił oddech i na moment zgiął się w pół, łapiąc powietrze. Handlarz śmiało wszedł w środek grupy niewolników, po czym warknął na Lema i na kobietę.

- Odejdź od niej - fuknął na niewolnika. - Co chcesz jej zrobić? Zamierzasz ją znowu uczynić ciężarną, tutaj, na środku ulicy? Dopiero co pozbyłem się jej ostatniego bachora. - Nieprzemyślanym ruchem złapał bezwładne ramię Cali. Szarpnął je, ale Lem zdążył chwycić kobietę, jeszcze zanim handlarz wydał z siebie oburzony ryk. Chłopiec wzdrygnął się pod jego spojrzeniem, a wtedy mężczyzna wprawnym, szybkim ruchem trzasnął Lema pałką w twarz. Przeciął mu skórę wysoko na policzku i po twarzy niewolnika popłynęła krew. - Puść ją! - rozkazał.

Choć Lem był postawnym mężczyzną, nagły cios i ból na wpół go oszołomiły. Handlarz wyrwał mu z objęć Cale, po czym upuścił ją na zakrwawioną ziemię. Kobieta upadła bezwładnie i niemo. Leżała nieruchomo z otwartymi oczyma wpatrzonymi w niebo. Doświadczenie podpowiedziało Wintrowowi, że Cala niczego już nie widzi, ponieważ przyszedł jej czas. Słyszał, jak jej oddech staje się coraz płytszy.

- Pokój Sa z tobą - zdołał wyszeptać z napięciem.

Handlarz odwrócił się do niego.

- Zabiłeś ją, idioto! Mogła przepracować jeszcze przynajmniej jeden dzień!

Uderzył chłopca pałką. Wintrow poczuł ostry ból w ramieniu. Cios przeciął mu skórę i posiniaczył, nie złamał jednakże kości. Całe ramię zaczęło go boleć, potem zdrętwiało. Chłopiec pomyślał, że handlarz rzeczywiście ma wprawę w biciu. Zajęczał i odskoczył, potknął się i wpadł na jednego z niewolników, który niedbale go odepchnął. Cała grupa otoczyła handlarza i nagle jego groźna mała pałka wydała się głupią bronią. Wintrow poczuł napływ mdłości. Przyszło mu do głowy, że zaraz śmiertelnie pobiją swego ciemiężyciela, miażdżąc mu wszystkie kości.

Handlarz był wszakże zwinnym małym człowieczkiem, który uwielbiał swoją pracę i stale się w niej doskonalił. Żywo niczym brykający szczeniaczek, obrócił się wokół własnej osi i zaczął na odlew uderzać pałką. Za każdym razem trafiał w któregoś z niewolników. Kolejni mężczyźni padali jak muchy. Handlarz był biegły w zadawaniu ciosów, nie uszkadzając przy tym „towaru”. Lema jednakże potraktował z całą surowością. W momencie gdy wielki niewolnik poruszył się, handlarz ponownie go uderzył - tym razem w brzuch. Lem zgiął się wpół, wybałuszywszy oczy.

Tymczasem na targu niewolników bez przeszkód trwał handel. Jedynie nieliczni przechodnie zwrócili uwagę na zdarzenia w grupie Cali. Zapewne wiele osób spodziewało się takiego zachowania po mapnikach i ich handlarzach. Tak czy owak, wszyscy obchodzili ich z daleka. Nie było sensu zwracać się do nich po pomoc albo protestować, że Wintrow nie jest niewolnikiem. Chłopiec wątpił, czy ktoś w ogóle by się zatrzymał.

Podczas gdy Lem krztusił się żółcią, handlarz niedbale rozpiął na kostkach Cali oblepione krwią kajdany. Strząsnął je z jej martwych stóp, potem obrzucił Wintrowa pełnym nienawiści spojrzeniem.

- Wedle wszelkich praw, powinienem zatrzasnąć je na twoich nogach! - burknął. - O ile się nie mylę, kosztowałeś mnie niewolnicę i jej dniówkę. W dodatku straciłem przez ciebie kupca, który nie chce mieć nic wspólnego z niewolnikami z tej grupy. Uważa, że są zbyt krnąbrni. - Wskazał pałką za odchodzącym potencjalnym klientem. - No cóż. Nie ma pracy, nie ma jedzenia, moi czarodzieje.

Mały człowieczek był zarazem uszczypliwy i słodki. Wintrow nie wierzył własnym uszom.

- Ta kobieta nie żyje i to z twojej winy! - wypomniał mężczyźnie. - Otrułeś ją, żeby wytrząsnąć z niej dziecko i w ten sposób zabiłeś również ją. Masz na swoim sumieniu podwójne morderstwo! - Próbował się podnieść, ale całe ramię nadal go bolało od uderzenia, podobnie brzuch. Ukląkł i starał się wstać, a wówczas mały człowieczek kopnął go od niechcenia.

- Fe, takie słowa, takie brzydkie słowa w ustach jasnolicego chłopaczka! Jestem naprawdę zaszokowany. Teraz w ramach odszkodowania zabiorę ci twoje pieniądze, młodzieńcze. Oddaj natychmiast wszystko, co posiadasz i nie każ mi wytrząsać z ciebie monet.

- Nie mam pieniędzy - odparł gniewnie Wintrow. - A nawet gdybym miał, i tak bym ci nie dał!

Mężczyzna stanął nad nim i dźgnął go pałką.

- A kim jest twój ojciec? Ktoś będzie musiał zapłacić.

- Jestem sam - warknął Wintrow. - Nikt nie zapłaci ani tobie, ani twojemu panu, ponieważ nie jestem ci nic dłużny. Nic złego nie zrobiłem. Wykonałem tylko posługę Sa. Wykonałem ją dobrze. - Spojrzał obok mężczyzny na grupkę niewolników. Ci, którzy mogli, już wstali. Lem podpełzł do ciała Cali. Z uwagą wpatrywał się w jej otwarte oczy, jak gdyby szukał w nich oznak życia.

- No cóż. To, co było dla niej dobre, nie może być złe dla ciebie - stwierdził drwiąco mały człowieczek. Przemawiał radosnym, ożywionym głosem. - Widzisz, w Jamaillii niewolnikom nie udziela się pociechy Sa. Tak zarządził Satrapa. Gdyby niewolnik rzeczywiście miał ludzką duszę, hm, nigdy nie zostałby niewolnikiem. Sa w swej mądrości nie pozwoliłby na to. Tak mi przynajmniej mówiono. A zatem... Mam martwą niewolnicę i jestem o jedną dniówkę do tyłu. Satrapie to się nie spodoba. Jesteś zabójcą niewolnika i włóczęgą. Najchętniej założyłbym ci te kajdany, naznaczył tatuażem i zabrał ze sobą, abyś przyzwoicie odpracował dla mnie to, co przez ciebie straciłem. W ten sposób ocaliłbyś nas wszystkich. Ale cóż. Człowiek musi działać zgodnie z prawem. Hej, panie! - Mały człowieczek podniósł pałkę i machnął nią wesoło na przechodzącego strażnika miejskiego. - Mam tu dla ciebie jednego młodego człowieka. Chłopiec, żadnej rodziny, żadnych pieniędzy i ma wobec mnie dług za szkodę, której dopuścił się na niewolnikach Satrapy. Zaopiekuj się nim, dobrze? Hej no tam! Stój! Wracaj!

Ostatni krzyk odnosił się do Wintrowa, który niezdarnie się podniósł i rzucił do ucieczki. Spojrzał za siebie tylko z powodu ostrzegawczego krzyku Lema. Zamiast tego, trzeba było zrobić unik, bowiem w sekundę później trafiła go w głowę zręcznie rzucona pałka. Chłopiec upadł na obrzydliwie brudną ulicę targu niewolników.





Rozdział dziewiąty
Kupcy z Deszczowych Ostępów <l >

- Ponieważ wytrącają mnie z równowagi wszystkie niezwykłe zdarzenia, oto dlaczego - zdenerwowała się babcia.

- Przykro mi - odparła matka Malty spokojnie. - Tak tylko pytałam. - Stała za babcią przy toaletce i upinała jej włosy. W głosie Keffrii nie było smutku, lecz znużenie z powodu bezustannego rozdrażnienia Roniki.

Dziewczynka nie obwiniała swej matki, ale miała powyżej uszu wiecznej opryskliwości obu kobiet. Wyglądało na to, że skupiały się jedynie na ponurych i niepokojących stronach życia. Dzisiejszego wieczoru odbywało się duże zebranie Pierwszych Kupców, na które szły wszystkie trzy. Malta większą część popołudnia spędziła na układaniu włosów i przymierzaniu nowej sukienki. Jej matka i babka ubierały się w ostatniej chwili i zachowywały tak, jakby zebranie było jedynie dokuczliwym i przykrym obowiązkiem, a nie sposobnością do wyjścia, spotkania się z ludźmi i rozmów. Malta po prostu nie mogła ich zrozumieć.

- Jesteście już gotowe? - popędzała je. Nie chciała być ostatnią osobą, która przyjdzie na zebranie. Matka powiedziała dziewczynce, że dziś wieczorem będzie musiała wysłuchać wielu dyskusji związanych z Deszczowymi Ostępami i innymi problemami kupieckimi. Malta nie pojmowała, dlaczego matka i babcia tak ponuro traktowały tę sprawę. Bez wątpienia w tym czasie będzie musiała siedzieć i udawać, że się nie nudzi. Z tych właśnie względów chciała się zjawić na sali jak najwcześniej, już podczas wstępnych rozmów, powitania i zakąsek. Potem postara się odnaleźć Delo i usiąść obok niej.

Jakież głupie były tak długie przygotowania. Każda z nich powinna mieć służącą do pomocy przy układaniu włosów, wkładaniu strojów i innych czynnościach. We wszystkich kupieckich rodzinach są takie służące. A babcia uparła się, że Vestritowie nie mogą już sobie dłużej pozwolić na służbę i mama się z nią zgodziła. Kiedy Malta zaoponowała, kazały jej usiąść przed dużym stosem rejestrów i kwitów. Miała spróbować zrozumieć sens ksiąg rachunkowych. Pomyliła się zbyt wiele razy na jednej stronie i babcia poleciła jej ją przepisać. A potem chciały usiąść i porozmawiać o znaczeniu tych liczb i o tym, skąd wiadomo, że rodziny nie stać już na służbę, z wyjątkiem Nany i Rache. Malta będzie naprawdę bardzo zadowolona, kiedy wróci jej ojciec. Kobiety na pewno coś przeoczyły. Cała ta sprawa nie miała dla niej sensu. W jaki sposób nagle mogły tak zbiednieć? Przecież nic innego się nie zmieniło. Jak zwykle miały na sobie przynajmniej dwuletnie suknie i układały sobie nawzajem włosy.

- Możemy wkrótce iść? - spytała znowu. Nie wiedziała, dlaczego jej nie odpowiadają.

- Czy twoim zdaniem wyglądamy na gotowe? - spytała matka. - Malto, proszę, spróbuj się do czegoś przydać zamiast doprowadzać mnie do szału. Idź sprawdzić, czy już przyjechał powóz Kupca Restarta.

- Och, tylko nie on! - zaprotestowała dziewczynka. - Proszę, powiedz mi, że nie jedziemy tym jego cuchnącym, starym pudłem. Matko, u niego nawet drzwi się nie domykają. Nie chcą się także otworzyć... Poniżysz mnie, jeśli każesz mi jechać z nim...

- Malto, idź zobaczyć, czy powóz już nadjechał - lapidarnie rozkazała jej babka. Jak gdyby matka już tego nie powiedziała.

Dziewczynka westchnęła i oddaliła się. Kiedy wreszcie dotrą na zebranie, jedzenie i napitki zapewne już znikną, a wszyscy zgromadzeni zdążą usiąść na ławach rady. Skoro Malcie kazano tam pójść i przesiedzieć całe zebranie, chciała przynajmniej mieć z tego jakąś przyjemność. Teraz, gdy przechodziła korytarzem do drzwi frontowych, zastanowiła się, czy Delo w ogóle tam będzie. Cerwin na pewno przyjdzie. Jego rodzina od lat traktowała go jak dorosłego. Może Delo też się zjawi. Wówczas Malta na pewno postara się znaleźć sposób, by pozwolono jej usiąść obok przyjaciółki. A Delo łatwo namówić, by usiadła blisko swego brata. Malta nie widziała Cerwina od tego dnia, gdy matka oprowadzała go po oranżerii. Nie wynikało z tego jednakże, że młody Trell stracił już zainteresowanie jej osobą.

Z tą myślą dziewczynka szybko poszła do ubikacji. W pomieszczeniu wisiało małe lusterko. Światło nie było dobre, lecz Malta i tak uśmiechnęła się na swój widok. Odgarnęła ciemne włosy z twarzy, przepasała je i upięła w koronę. Kilka kosmyków tańczyło na czole i dotykało kości policzkowych. Matka i babka nadal pozwalały dziewczynce ozdabiać włosy jedynie kwiatami, więc wybrała ostatnie maleńkie różyczki, które ciągle jeszcze kwitły w oranżerii. Charakteryzowały się intensywnie czerwoną barwą i mocnym, słodkim zapachem. Suknia, specjalnie uszyta na dzisiejszy wieczór, chociaż bardzo prosta, na szczęście nie wyglądała jak strój małego dziecka. Takie szaty nosili na zebraniach wszyscy Pierwsi Kupcy. Była w ciemnokarmazynowym kolorze, który pasował do odcienia róż we włosach. Była to tradycyjna barwa Vestritów. Malta wolała błękit, ale karmazyn też ją zdobił. Najważniejsze, że suknia była nowa.

Dziewczynka nigdy przedtem nie miała kupieckiej szaty. Strój był staroświecki, z okrągłym dekoltem, długi do kostek i przepasany w talii niczym mnisia sutanna. Maltę zachwyciła lśniąca, czarna skóra szerokiego paska, na którym znajdował się wystylizowany inicjał, tworzący klamrę. Zacisnęła go ciasno, aby lepiej podkreślić krągłość bioder. Materiał naciągnęła mocno, uwydatniając biust. Papa miał rację. Malta miała już kobiece kształty. Dlaczego zatem zakazywano jej dorosłych ubrań i takowych przywilejów? No cóż, kiedy ojciec wróci, wszystko się zmieni. Na pewno sporo zarobi na handlu i przypłynie do domu z kieszeniami pełnymi pieniędzy, a gdy usłyszy, jak źle potraktowano jego córkę i jak ją oszukano w kwestii obiecanej sukni, to...

- Malto! - Keffria otworzyła drzwi jednym ostrym szarpnięciem. - Co tu robisz? Wszyscy na ciebie czekamy. Weź płaszcz i pospiesz się!

- Czy powóz już przyjechał? - rzuciła pytanie, pędząc za matką.

- Tak - odparła szorstko. - A Kupiec Restart stoi obok niego i czeka na nas.

- Eee... dlaczego zatem nie zastukał, nie zadzwonił do drzwi albo...

- Ależ pukał - odburknęła matka. - Jak zwykle jednak nie usłyszałaś, bo oddawałaś się jakimś swoim fantazjom.

- Czy muszę wkładać płaszcz? Pojedziemy powozem, potem wejdziemy do sali, a mój stary płaszcz tak głupio wygląda przy nowej sukience.

- Jest zimno. Włóż go. I, proszę, postaraj się pamiętać dziś wieczorem o manierach. Zwróć uwagę na słowa, które padną na zebraniu. Rodziny z Deszczowych Ostępów nie proszą bez powodu o posłuchanie Pierwszych Kupców. Nie mam wątpliwości, że dzisiejsza dyskusja będzie miała wielkie znaczenie dla losu nas wszystkich. Pamiętaj też, że lud z Deszczowych Ostępów to nasi powinowaci. Nie gap się na nich, zachowuj się przyzwoicie i...

- Tak, matko. - Keffria wygłosiła dziś ten sam wykład co najmniej sześciokrotnie. Czyżby sądziła, że Malta jest głucha albo głupia? Czy od najmłodszych lat nie powtarzano jej, że jest spokrewniona z rodzinami znad Rzeki? Ta myśl przypomniała jej o czymś, więc kiedy minęły stojącą przy drzwiach i patrzącą surową Nanę, dziewczynka powiedziała: - Słyszałam, że lud z Deszczowych Ostępów dysponuje nowymi towarami: płomiennymi klejnotami. Podobno korale są przezroczyste jak krople deszczu, ale w każdym tańczą małe języczki płomieni.

Matka nic nie odpowiedziała.

- Dziękuję ci bardzo, że poczekałeś, Davadzie. I że przyjechałeś, choć nie było ci po drodze - odezwała się do przysadzistego, małego człowieczka.

Mężczyzna rozpromienił się patrząc na Keffrię. Jego twarz zalśniła zadowoleniem i... tłuszczem, kiedy pomagał jej wsiąść do powozu. Malta nie odezwała się do Davada i zdążyła wskoczyć do środka, zanim mężczyzna dotknął jej ramienia. Nie zapomniała mu ani nie wybaczyła jego zachowania podczas ostatniego spotkania. Jej matka usadowiła się obok babci. Och, chyba nie sądziły, że dziewczynka usiądzie koło Kupca Restarta?! Sama myśl była wręcz odrażająca!

- Mogę usiąść między wami? - spytała i zdołała się wcisnąć między dwie kobiety. - Matko, a co do płomiennych klejnotów... - zagaiła pogodnie, lecz Kupiec Restart zaczął mówić, jak gdyby dziewczynki w ogóle nie było w powozie.

- Wszyscy siedzą? No dobrze, więc jedźmy. Ach, obawiam się, że muszę usiąść przy tych drzwiach i trzymać je, aby się nie otworzyły. Poleciłem mojemu człowiekowi, żeby dopilnował naprawy powozu, ale gdy pojazd zajechał dziś wieczorem, stwierdziłem, że niczego jeszcze nie zrobili. Coś takiego wystarczy, by mnie doprowadzić do szału. Po co mieć służących, jeśli ignorują rozkazy? Gdy się widzi coś takiego, człowiek zaczyna tęsknić za niewolnictwem. Niewolnik wie, że jego jedyną nadzieją na lżejsze i lepsze życie jest dobra wola pana, z tego też względu posłusznie wykonuje polecenia.

I tak dalej... przez całą drogę do Kupieckiej Sali Zgromadzeń. Davad mówił, a matka i babka Malty słuchały; w najlepszym razie uprzejmie się z nim nie zgadzały, chociaż dziewczynka wcześniej setki razy słyszała z ust Roniki stwierdzenie, że niewolnictwo zniszczy Miasto Wolnego Handlu. Zresztą Malta miała swoje zdanie na ten temat. Była pewna, że papa nie zająłby się handlem niewolnikami, gdyby nie było to zajęcie intratne. Tak czy owak, dziewczynka uważała postępowanie babci za objaw tchórzostwa. Jak można wygłaszać jakiś pogląd w domu, a później nie bronić go zawzięcie w rozmowie z Kupcem Restartem. Najsilniejsze słowa, jakie padły z jej ust, brzmiały:

- Davadzie, nie wiem, czy niewolnicy cieszą się ze swojego losu.

Zabrzmiało to jak rozstrzygający argument. Malta straszliwie się znudziła tą całą dyskusją na długo przed zatrzymaniem się powozu. W dodatku nie zdążyła opowiedzieć matce o płomiennych klejnotach.

Nie przyszli jako ostatni; na szczęście. Malta ze wszystkich sił starała się nad sobą zapanować, podczas gdy Restart szarpał się z uszkodzonym zatrzaskiem, a potem usiłował jako pierwszy wygramolić się z powozu. Zwinnie wyskoczyła jako druga, nie chcąc, by wziął jej dłoń, w swoją wilgotną, mięsistą rękę. Już na widok tego człowieka miała ochotę pobiec do łazienki i umyć się.

- Malto! - zawołała do niej ostro matka, kiedy dziewczynka ruszyła przed siebie. Nie ściszając głosu, dodała: - Poczekaj tu. Wejdziemy wszyscy razem.

Malta zacisnęła usta i wypuściła powietrze przez nos. Zrobiła to celowo, ponieważ Keffria najwyraźniej znajdowała przyjemność w publicznym ganieniu jej, jak gdyby ciągle jeszcze była dzieckiem. Odseparowała się więc od reszty grupy i czekała stojąc w pewnej odległości, jednak niezbyt daleko - by w razie czego móc usłyszeć wołanie matki.

Kupiecka Sala Zgromadzeń była mroczna. No, niecałkowicie, lecz również nie tak rzęsiście rozjarzona jak podczas Balu Dożynkowego. Przed budynkiem, dla oświetlenia drogi paliły się tylko dwie zwykłe pochodnie, a przez szczeliny w żaluzjach naokiennych prześwitywało słabe światło z wnętrza. Panujący półmrok stanowił zapewne ukłon w stronę rodzin z Deszczowych Ostępów, które podobno nie przepadały za światłem. Tak przynajmniej słyszała. Delo twierdziła, że ludzie znad Rzeki mają problemy z oczami, lecz Malta podejrzewała, że chodzi o ich brzydotę - jeśli wszyscy są tak szpetni jak ci, których widziała, po prostu nie chcą, by ktoś na nich patrzył. Najbardziej odrażające były ich brodawki. Tak się nazywały. Ciała mieszkańców Deszczowych Ostępów pokryte były brodawkami i zdeformowane. Dziewczynce przeszedł dreszcz po kręgosłupie. Zastanowiła się, jak wielu z tych potworów uczestniczy w dzisiejszym zebraniu.

Za powozem Davada, gdy tylko jego woźnica cmoknął na konie, z łoskotem zajechał następny wóz. Był to pojazd w starym stylu; jego okna zasłaniały ciężkie koronkowe firanki. Malta została w tyle, by zobaczyć, kto z niego wysiądzie. Pragnąc dojrzeć herb na drzwiach, musiała wytężyć wzrok w przyćmionym świetle. Nie był jej znany, z pewnością nie należał do żadnego z Pierwszych Kupców. Czyli że powóz pochodził z Deszczowych Ostępów. Nikt inny nie ośmieliłby się tu przybyć dziś wieczorem. Dziewczynka ruszyła dalej, nie mogła się wszakże oprzeć chęci zerknięcia przez ramię. Zauważyła, że z pojazdu wysiada jakaś sześcioosobowa grupka. Wszyscy mieli na sobie ciemne płaszcze z naciągniętymi na czoło kapturami. Okrycia każdej z osób ozdobione były - na rękawiczkach, kołnierzu lub mankietach - maleńkimi bursztynami w kolorze czerwieni lub pomarańczu; kamyki migotały przy każdym ruchu. Malcie zjeżyły się włoski na karku, a potem uświadomiła sobie, że właśnie widzi płomienne klejnoty. Przystanęła. Och, słowa nie potrafiły oddać piękna kamieni. Gwałtownie łapała oddech i patrzyła. Im bliżej podchodzili ludzie znad Rzeki, tym piękniej wyglądały ich bursztyny.

- Malto? - Usłyszała ostrzeżenie w głosie matki.

- Dobry wieczór - rozległ się ochrypły kobiecy głos, pochodzący z zacienionej głębi kaptura. Dziewczynka dostrzegła pod nim koronkową woalkę. Jak bardzo musieli być brzydcy, skoro tak się ukrywali nawet w ciemnościach? Płomienne klejnoty, które nosiła kobieta, były szkarłatne i zwisały z krawędzi jej welonu. Malta nie usłyszała pospiesznych kroków za sobą, ani cichego szmeru materiału. Przestraszyła się, gdy matka odezwała się tuż za nią.

- Dobry wieczór. Jestem Keffria, z kupieckiej rodziny Vestritów.

- Pozdrawia cię Jani Khuprus z Deszczowych Ostępów - odparła kobieta w kapturze.

- Mogę pani przedstawić moją córkę, Maltę Haven z rodziny Vestritów?

- Witam cię - chłodno mruknęła tamta. Malta poniewczasie przypomniała sobie o ukłonie. Kobieta zachichotała wesoło. Odezwała się do matki dziewczynki: - Chyba nie widziałam jej na Zgromadzeniu. Czy dopiero co weszła do społeczności?

- Po prawdzie, to jej pierwsze Zgromadzenie. Nie była jeszcze prezentowana towarzystwu. Jej babcia i ja uważamy, że powinna się najpierw nauczyć wypełniać obowiązki i ponosić odpowiedzialność. - Głos matki był przesadnie grzeczny i pospieszny. Najwyraźniej Keffria starała się coś naprawić.

- Ach, jakbym słyszała Ronicę Vestrit. Pochwalam takie poglądy. Obawiam się, że stają się coraz rzadsze w Mieście Wolnego Handlu. - Przemawiała teraz łagodnym, głębokim tonem, który skojarzył się dziewczynce ze śmietaną.

- Twoje płomienne klejnoty są takie piękne - bąknęła Malta. - Czy są bardzo kosztowne? - Natychmiast uprzytomniła sobie, jak dziecinnie zabrzmiało jej pytanie.

- Malto! - upomniała ją matka.

Kobieta z Deszczowych Ostępów ponownie gardłowo zachichotała.

- Szczerze mówiąc, szkarłaty są najpowszechniejsze i najprostsze do pobudzenia. Mimo to kocham je najmocniej ze wszystkich. Czerwień to taki wspaniały kolor. Zielenie i błękity są daleko rzadsze i znacznie trudniej je ożywić, więc każemy sobie za nie płacić najbardziej słoną cenę. Bursztyny są oczywiście zastrzeżone dla prowincji Khuprusów.

- Oczywiście - powtórzyła Keffria. - Cieszę się, widząc te nowe towary pani rodziny. W naturze są jeszcze piękniejsze, niż mi mówiono. - Matka spojrzała przez ramię. - Och, na Sa! Żebyśmy się tylko nie spóźniły. Powinniśmy chyba wejść, żeby nie zaczęli bez nas.

- Och, z pewnością na mnie poczekają - odparła Jani Khuprus poważnie. - Zebraliśmy się tutaj właśnie na moje żądanie. Masz jednak rację, nieuprzejmie jest kazać wszystkim na siebie czekać. Keffrio, młoda Malto. - Skłoniła się. - Przyjemnie mi było z wami porozmawiać.

- Cała przyjemność po naszej stronie - odparła jej matka i z szacunkiem ustąpiła miejsca kobiecie z kapturem. Jani wyprzedziła je. Wtedy Keffria chwyciła za ramię córkę odrobinę za mocno. - Och, Malto - westchnęła z wyrzutem, po czym stanowczo poprowadziła dziewczynkę do środka. Za drzwiami Kupieckiej Sali Zgromadzeń czekała na nie babcia, nerwowo zaciskając usta. Ukłoniła się nisko mijającej ją Jani Khuprus, potem zwróciła szeroko otwarte oczy na Maltę i jej matkę.

Keffria odczekała kilka minut. Dopiero gdy upewniła się, że kobieta z Deszczowych Ostępów znajduje się za daleko, by ją słyszeć, syknęła:

- Odezwała się do niej!

- Och, Malto - jęknęła babcia. Czasami dziewczynka odbierała swoje imię jak uderzenie pałką. Często Keffria bądź Ronica wymawiały je tonem sugerującym gniew, oburzenie lub zniecierpliwienie. Dziewczynka powiesiła płaszcz na wieszaku, następnie odwróciła się i wzruszyła ramionami.

- Chciałam tylko obejrzeć jej płomienne klejnoty - próbowała wyjaśnić, lecz jak zwykle żadna z kobiet jej nie słuchała.

Pospieszyły do sali. Była słabo oświetlona wysokimi, cienkimi świecami. Jedną trzecią przestrzeni zajmował wysoki podest. Tam, gdzie Malta zawsze widziała pustą, przeznaczoną do tańca podłogę, teraz stały rzędy krzeseł. Stało się to, czego się obawiała. Spóźniły się. Jedzenie na stołach przebrano, a ludzie albo już siedzieli, albo szukali swoich miejsc.

- Czy mogę usiąść z Delo? - spytała.

- Delo Trell tu nie ma - odparła cierpko babcia. - Jej rodzice mieli dość rozumu, by zostawić ją w domu. Ciebie również nie trzeba było zabierać.

- Nie prosiłam się o to - odrzekła Malta.

- Matko! - krzyknęła z wyrzutem Keffria.

Kilka chwil później dziewczynka siedziała między nimi dwiema na końcu długiego rzędu wyściełanych krzeseł. Ostatnie miejsce zajmował Davad Restart. Przed nimi siedziała starszawa para, za nimi mężczyzna o ospowatej twarzy i jego ciężarna żona, a po drugiej stronie matki Malty dwóch braci o wydatnych szczękach; wyglądali na zupełnie niezainteresowanych tym, co się dzieje wokół nich. Dziewczynka wyprostowała się na siedzeniu, zadarła głowę i rozejrzała się. Wreszcie dostrzegła Cerwina. Siedział o sześć rzędów przed nimi, prawie na przeciwległym końcu rzędu. Za Trellami pozostały puste miejsca. Malta była pewna, że jej matka rozmyślnie wybrała krzesła tak daleko od chłopca.

- Siedź cicho i uważaj - syknęła Ronica Vestrit.

Dziewczynka westchnęła i gwałtownie opadła na siedzenie. Stojący na podeście Kupiec Trentor od dłuższej chwili wygłaszał inwokację do Sa. Prawdopodobnie wymieniał wszystkie tragedie, które przydarzyły się kupieckim rodzinom. Zamiast się złościć, że Sa pozwala na takie rzeczy, płaszczył się wspominając, iż bóg zawsze w końcu udzielał im pomocy. Gdyby na podeście stał Krion, a nie jego wuj, przemowa może nawet byłaby dość interesująca. Na miejscach zarezerwowanych dla Kupców z Deszczowych Ostępów pochylało się do przodu wiele zakapturzonych głów. Dziewczynka pomyślała, że zapewne się zdrzemnęli.

Po inwokacji Kupiec Drur wygłosił mowę powitalną, która okazała się tak samo męczącą wyliczanką. Mówił, że wszyscy oni są spokrewnieni, że wszyscy są Kupcami, wspominał o starożytnych przysięgach i więziach, o lojalności i jedności, o krwi i rodzinie. Malta znalazła skazę w splocie nowej sukienki, tuż przy kolanie. Kiedy próbowała pokazać ją matce, ta spojrzała rozdrażniona i ruchem ręki nakazała córce milczenie. Kiedy Drur wreszcie skończył, a jego miejsce na podeście zajęła Jani Khuprus, Malta usiadła prosto i pochyliła się do przodu.

Przedstawicielka Kupców z Deszczowych Ostępów zdjęła ciężkie okrycie zewnętrzne i odrzuciła kaptur, ale jej rysy pozostały niewidoczne, bowiem pod spodem nosiła płaszcz w kolorze kości słoniowej, także z kapturem, a koronkowy welon, który od początku zakrywał jej oblicze, okazał się częścią jaśniejszego stroju. Płomienne klejnoty ciągle błyszczały tak samo pięknie, nic nie tracąc w kiepskim oświetleniu pomieszczenia. Kiedy kobieta mówiła, często odwracała zasłoniętą twarz w narożniki sali. Ilekroć kiwała głową, jej welon poruszał się, a płomienne klejnoty lśniły jeszcze mocniej. Było ich piętnaście, wszystkie równie świetnie błyszczały czerwienią niczym ziarna granatu, choć wielkością przypominały raczej migdały w skorupkach. Dziewczynka nie mogła się doczekać, kiedy powie Delo, że widziała je z tak bliska, a nawet rozmawiała o nich z Jani Khuprus.

Mówczyni podniosła nagle ręce i głos, więc Malta skupiła się na jej słowach.

- Nie jesteśmy w stanie już dłużej czekać i mieć nadzieję, że sytuacja się odmieni. Nikt z nas nie może sobie na to pozwolić. Jeśli się teraz nie zbuntujemy, nasze sekrety przestaną być sekretami. Gdyby nie chroniła nas Rzeka, zagrażająca kadłubom ich statków, zmuszeni bylibyśmy pozabijać wszystkich intruzów. Kupcy z Miasta Wolnego Handlu! Jak nam się mogło coś takiego przydarzyć? Co się stało z przyrzeczeniami? Dziś wieczorem słuchacie Jani Khuprus, ale wiedzcie, że mówię w imieniu wszystkich Kupców z Deszczowych Ostępów. Musimy stawić czoło czemuś znacznie gorszemu niż zwyczajna groźba.

Przerwała. Długie milczenie zapadło w Sali Zgromadzeń. Potem rozległy się pojedyncze szepty. Malta przypuszczała, że kobieta skończyła mowę. Pochyliła się do matki i wyszeptała:

- Chcę iść po coś do picia.

- Siedźcie spokojnie i milczcie! - syknęła Ronica. Na jej czole i wokół ust pojawiły się głębokie zmarszczki sugerujące napięcie. Keffria nie odezwała się, Malta westchnęła i usiadła prosto.

Jeden z braci o wydatnych szczękach, siedzący po lewej stronie, nagle wstał.

- Kupcowo Khuprus! - zawołał. Kiedy wszystkie głowy zwróciły się ku niemu, spytał po prostu: - Czego od nas oczekujesz?

- Dotrzymajcie swoich obietnic! - oświadczyła oschle Jani Khuprus. Potem dodała nieco łagodniejszy tonem, jakby zaskoczyła ją własna odpowiedź: - Musimy pozostać zjednoczeni. Trzeba wysłać reprezentantów do Satrapy. Z oczywistych względów nie mogą się do niego udać przedstawiciele rodzin z Deszczowych Ostępów. Ale niech nasze oświadczenie będzie wspólne.

- Co ma być w tym oświadczeniu? - spytał ktoś z innej części sali.

- Naprawdę chce mi się pić - wyszeptała Malta.

Matka patrząc na nią, zmarszczyła brwi.

- Musimy zażądać, żeby Satrapa dotrzymał pierwotnych umów. Żeby odwołał tych tak zwanych Nowych Kupców i scedował z powrotem na nas wszystkie ziemie, które im wcześniej przyznał.

- A jeśli odmówi? - spytała kobieta z tyłu sali.

Jani Khuprus poruszyła się niespokojnie. Najwyraźniej nie miała ochoty odpowiadać na takie pytanie.

- Najpierw poprośmy go, aby dotrzymał słowa, które dali jego przodkowie. Nigdy go jeszcze o to nie prosiliśmy. Skarżyliśmy się i gderaliśmy między sobą, rozprawialiśmy o indywidualnych pretensjach. Ani razu jednakże nie wystąpiliśmy jako grupa i nie poleciliśmy: „Dotrzymaj słowa, jeśli chcesz, abyśmy dotrzymali naszego”.

- A jeśli odmówi? - powtórzyła kobieta poważnie.

Jani Khuprus podniosła odziane w rękawiczki dłonie, po czym opuściła je.

- Wtedy okaże się człowiekiem pozbawionym honoru - odparła cicho, choć jej głos niósł się po całej sali. - Co Kupcy powinni robić z osobami, które nie mają honoru? Jeśli Satrapa nie zechce dotrzymać swego słowa, wycofamy nasze. Przestaniemy oddawać mu hołd. Będziemy sprzedawać nasze najlepsze towary, gdziekolwiek nam się podoba, lecz z pominięciem Jamaillii. - Jeszcze cichszym głosem dodała: - Wypędzimy Nowych Kupców. Weźmiemy władzę w swoje ręce.

W tym momencie wybuchnęła kakofonia głosów. Niektóre były podniesione w oburzeniu, inne piskliwe ze strachu, jeszcze inne głośno wyrażające aprobatę. Nagle z końca rzędu odezwał się Davad Restart.

- Wysłuchajcie mnie! - krzyknął, a kiedy nikt nie zwrócił uwagi na jego słowa, stanął na krześle i z trudem utrzymując równowagę, wrzasnął: - Wysłuchajcie mnie!!! - Dźwięk był zaskakująco głośny jak na takiego słabego mężczyznę. Wszystkie oczy zwróciły się na niego i szemranie ucichło.

- To szaleństwo - oznajmił. - Pomyślcie, co się zdarzy później. Satrapa nie wypuści tak łatwo ze swoich łap Miasta Wolnego Handlu. Przyśle tu okręty pełne żołnierzy. Skonfiskuje nasze posiadłości i przyzna je Nowym Kupcom. Wielu członków naszych rodzin zostanie niewolnikami. Nie. Musimy współpracować z Nowymi Kupcami. Dać im... nie wszystko, lecz dość, by ich zadowolić. Wprowadzić ich do naszego grona, tak jak wcześniej Imigrantów z Trzech Statków. Nie mówię, że powinniśmy nauczyć ich wszystkiego, co sami wiemy ani że trzeba im pozwolić na handel z Deszczowymi Ostępami, ale...

- Więc o czym prawisz, Restarcie? - spytał ktoś gniewnie z tyłu sali. - Skoro już przemawiasz w imieniu swoich przyjaciół, Nowych Kupców, powiedz nam, jak wiele żądają od nas?

- Gdyby Satrapa chciał wysłać okręty w górę Kanału Wewnętrznego - wtrąciła kolejna osoba - dawno temu zrobiłyby porządek z piratami. Podobno stare galery patrolowe gniją przy nabrzeżach, ponieważ brakuje pieniędzy na zatrudnienie ludzi lub odremontowanie. Wszystkie pieniądze idą na przyjemności Satrapy. Naszego młodego władcy nie obchodzą ani węże, ani piraci, którzy przeszkadzają nam w interesach. Dba tylko o zabawę i nie stanowi dla nas zagrożenia. Po co trapić go naszymi żądaniami? Przepędźmy sami tych Nowych Kupców. W ogóle nie potrzebujemy Jamaillii!

- Gdzie, w takim razie, sprzedamy nasze towary? Największy handel odbywa się na południu, chyba że chcecie pertraktować z północnymi barbarzyńcami.

- Jest jeszcze jedna sprawa. Piraci. Stara konwencja mówiła, że Satrapa będzie nas chronił przed tymi morskimi rabusiami. Jeśli zamierzamy spisać pretensje, trzeba dodać, że...

- Ależ potrzebujemy Jamaillii! Czymże jesteśmy bez niej? Jamaillia to poezja, sztuka i muzyka. Jest naszą matką-kulturą. Nie możemy przestać tam handlować i...

- O, i węże! Niewolnicy przyciągają węże, powinniśmy zażądać, by zakazał tym przeklętym statkom niewolniczym pływać po Kanale Wewnętrznym...

- Jesteśmy ludem honorowym. Nawet jeśli Satrapa zapomni o danym słowie, jesteśmy zobowiązani przez...

- ...odbiorą nam domy i ziemie, a nas wszystkich zmienią w niewolników. Wrócimy dokładnie do tego miejsca, z którego zaczynali nasi przodkowie, zesłańcy i przestępcy... bez żadnej nadziei na ułaskawienie.

- Po pierwsze powinniśmy zorganizować naszą własną flotę patrolową. Niech jej okręty bronią ujścia Rzeki przed Nowymi Kupcami, a także przeganiają węże i piratów. Tak, a wtedy ludzie z Chalced raz na zawsze dowiedzą się, że Rzeka Deszczowa nie jest ich granicą. Ich władza kończy się przy Zatoczce Wahań. Zostaną zepchnięci...

- W ten sposób wpakujemy się od razu w dwie wojny: z Chalced i z Jamaillią! To głupie. Pamiętajcie, że przed laty podczas naszej kłótni z Jamaillią i Satrapą Chalced próbowało nas zaatakować? Jeśli zerwiemy kontakty z Jamaillią, ryzykujemy wojnę z Chalced!

- Wojnę? Kto mówi o wojnie? Musimy tylko poprosić Satrapę Cosga, by dotrzymał obietnic, które poczynił wobec nas jego przodek Satrapa Esclepius!

Salę ponownie zalał chór rozzłoszczonych głosów. Kupcy stawali na krzesłach lub przed nimi i krzyczeli. Malta nie potrafiła nic zrozumieć z całej tej sytuacji i wątpiła, czy inni cokolwiek rozumieją.

- Matko - wyszeptała błagalnie - umieram z pragnienia! Poza tym tu jest tak duszno. Czy mogę wyjść na dwór, by zaczerpnąć świeżego powietrza?

- Nie teraz! - warknęła Keffria.

- Cicho bądź, Malto - dodała babcia. Nawet nie spojrzała na dziewczynkę, najwyraźniej przysłuchując się rozmowie dwóch mężczyzn trzy rzędy przed sobą.

- Proszę was - wołała z podestu Jani Khuprus. - Proszę, posłuchajcie mnie! Proszę! - Gdy ludzie trochę się uspokoili, zaczęła mówić ciszej, a wtedy wszyscy zamilkli, aby usłyszeć jej słowa. - W tym właśnie tkwi największe niebezpieczeństwo. Spieramy się między sobą. Mówimy wieloma głosami, a Satrapa nie zważa na żaden z nich. Potrzebujemy silnej grupy reprezentantów, którzy przekażą władcy nasze żądania. Musimy się zjednoczyć i mówić szczerze. Na jeden potężny głos Satrapa na pewno zwróci uwagę, ale póki będziemy na siebie krzyczeć jak...

- Muszę pójść do toalety - wyszeptała Malta. Tego nie mogły jej zabronić! Ronica posłała tylko dziewczynce potępiające spojrzenie, po czym kiwnęła głową i wreszcie Malta mogła wyjść. Davad Restart był tak pochłonięty przemową Jani Khuprus, że ledwie zauważył, jak dziewczynka przesuwa się obok niego.

Zatrzymała się przy stole z zakąskami i nalała sobie kieliszek wina. Nie ona jedna opuściła swoje miejsce. W różnych częściach sali potworzyły się grupki pogrążonych w rozmowie osób; tylko nieliczni nie ignorowali przedstawicielki Kupców z Deszczowych Ostępów. Niektórzy ludzie kłócili się, inni kiwali głowami, potwierdzając jej słowa. Prawie wszyscy uczestniczący w zebraniu byli znacznie starsi od Malty. Dziewczynka poszukała wzrokiem Cerwina Trella, chłopiec jednak ciągle siedział ze swoją rodziną i wyglądał na żywo zainteresowanego sytuacją w sali. Polityka... Malta osobiście sądziła, że gdyby po prostu zlekceważyć tę dziedzinę, w życiu nic by się nie zmieniło. Pomyślała, że dyskusje prawdopodobnie potrwają do późnego wieczoru i zepsują przyjęcie. Westchnęła, wzięła wino i wyszła na zewnątrz, w rześką zimową noc.

Panowały teraz całkowite ciemności. Pochodnie na ścieżce już się wypaliły. Na niebie migotały lodowate zimowe gwiazdy. Wpatrzyła się w nie i przypomniała sobie o płomiennych klejnotach. Błękitne i zielone były najrzadsze. Nie mogła się doczekać, aby przekazać tę nowinę Delo. Będzie mówiła pewnym głosem, jakby wypowiadała tylko powszechnie znaną wszystkim informację. A ponieważ Delo była beznadziejną plotkarą, rozgada o kontaktach Malty. Czyż to nie młoda Trellówna rozpowiedziała wszystkim koleżankom o zielonej sukni Malty? Oczywiście, poinformowała je także, że Davad Restart odwiózł jej przyjaciółkę do domu. Malta postąpiła jak idiotka, mówiąc Delo całą prawdę, ale była taka wściekła, że po prostu musiała się komuś zwierzyć. Dzisiejszy wieczór na pewno obróci w niepamięć tamtą kłopotliwą sytuację. Na pewno nie powie przyjaciółce o tym, jak bardzo się nudziła, tylko że stała na zewnątrz i gawędziła sam na sam z Jani Khuprus o płomiennych klejnotach.

Sącząc wino, przeszła obok powozów. Z powodu zimna wielu woźniców siedziało w powozach, inni natomiast kulili się na koźle. Nieliczni zebrali się na rogu, aby poplotkować i zapewne pociągnąć z flaszeczek.

Dziewczynka dotarła prawie do końca alei. Minęła pojazd Davada oraz powóz z Deszczowych Ostępów. Zostawiła swój stary szary płaszcz na sali i teraz zaczynała odczuwać przejmujący chłód wieczoru. Starając się nie rozlać wina, otoczyła się ramionami i ruszyła dalej. Zatrzymała się, by obejrzeć herb na drzwiach jakiegoś pojazdu. Był głupi, jakiś kogut w koronie.

- Khuprus - powiedziała do siebie i lekko przesunęła po nim palcami, usiłując go zapamiętać.

W śladzie po jej palcach metal rozjarzył się na chwilę i Malta uprzytomniła sobie, że herb został wykonany z jidzinu. Metal ten nie był obecnie tak popularny jak niegdyś. Niektórzy starsi artyści uliczni używali go przy wykonywaniu czyneli i fujarek. Błyszczał pod wpływem dotyku. Stanowił prawdziwą przyjemność dla oczu, chociaż mosiężne instrumenty brzmiały lepiej. Tak czy owak, była to kolejna wiadomość, którą Malta zamierzała przekazać Delo. Dziewczynka leniwie szła dalej i wyobrażała sobie, jak opowiada przyjaciółce o swoim odkryciu.

- Niesamowite, że dotknięcie ludzkiej ręki uwydatnia urodę jidzinu i płomiennych klejnotów - oświadczyła głośno. Nie, niezupełnie o to jej chodziło. Jej stwierdzenie powinno zabrzmieć znacznie bardziej frapująco.

Tuż obok niej coś zamigotało. Szybko cofnęła się o krok, potem ponownie się przypatrzyła. Ktoś stał oparty o powóz Khuprusów. Błękitny błysk okazał się klejnotem, który spinał szalik mężczyzny tuż przy jego szyi. Osobnik był drobnej postury, opatulony płaszczem w stylu Deszczowych Ostępów. Twarz miał zasłoniętą jak kobiety. Prawdopodobnie był woźnicą.

- Dobry wieczór - powiedziała śmiało Malta, starając się ukryć chwilowe zaskoczenie, po czym podeszła do mężczyzny.

- Ściśle rzecz ujmując - powiedział cicho - nie potrzebują ludzkiego dotyku. Ich blask może wyzwolić każdy ruch, oczywiście, gdy już zostały zbudzone. Widzisz? - Wyciągnął ku dziewczynce dłoń w rękawiczce i poruszył nadgarstkiem. Na jego mankiecie natychmiast zatańczyły dwa małe błękitne klejnoty. Malta stała i patrzyła. Nie były bladoniebieskie, lecz w odcieniu intensywnie szafirowego błękitu.

- Podobno błękity i zielenie są najrzadsze i najcenniejsze - zauważyła. Upiła łyk wina z kieliszka, który ciągle trzymała w dłoni. Uznała, że niezbyt uprzejmie byłoby zapytać, skąd woźnica wie takie rzeczy.

- Ależ tak - przyznał swobodnie. - Te jednakże są bardzo małe. I, obawiam się, mają lekką skazę. Wyszczerbiły się podczas procesu regeneracji. - Wzruszył ramionami. Dziewczynka dostrzegła, że pod wpływem tego ruchu zamigotał klejnot przy szyi mężczyzny. - Zapewne będą płonęły zaledwie przez krótki czas. Nie dłużej niż rok czy dwa. Nie potrafiłbym ich wszakże wyrzucić.

- Ach, ma się rozumieć! - krzyknęła Malta, prawie zgorszona. Wyrzucić płomienne klejnoty? Sama myśl była szokująca. - Mówisz, że płoną? Czy są zatem gorące?

Jej rozmówca wydał z siebie cichy chichot.

- Och, nie w zwyczajny sposób. No, dotknij tego.

Znowu wyciągnął ku niej rękę.

Dziewczynka opuściła ramiona, po czym nieśmiało wyciągnęła palec i ostrożnie dotknęła klejnotu. Tak. Nie był gorący. Ośmielona, dotknęła jeszcze raz. Kamyk był gładki i zimny jak szkło, chociaż w jednym miejscu wyczuwała maleńką szczelinę. Dotknęła innego miejsca, później ponownie otoczyła się ramionami.

- Są piękne - stwierdziła i zadrżała. - Zimno tutaj. Lepiej wrócę do środka.

- Nie, nie... To znaczy... Marzniesz?

- Trochę. Zostawiłam płaszcz wewnątrz. - Odwróciła się, aby odejść.

- Proszę, weź mój. - Stanął prosto i zaczął rozpinać płaszcz.

- Och, dziękuję ci, nic mi nie będzie. Nie mogę wziąć twojego płaszcza. Przecież muszę wrócić do sali. - Na myśl o płaszczu, który zostaje zdjęty z pokrytego brodawkami grzbietu i dotyka jej ciała, poczuła jeszcze większy chłód. Pospiesznie odeszła, mężczyzna jednakże ruszył za nią.

- Proszę, weź więc w takim razie mój szalik. Nie wygląda na gruby, ale jest zaskakująco ciepły. Proszę. Weź. - Zdjął szal wraz z płomiennym klejnotem, a kiedy dziewczynka odwróciła się, ułożył materiał na jej ramionach. Szalik rzeczywiście okazał się zadziwiająco ciepły, chociaż Malta przyjęła go raczej ze względu na migoczący błękitny klejnot.

- Och - powiedziała. Mieć jeden z nich, choćby na kilka chwil... Nie mogła nie skorzystać z takiej okazji. Po prostu weźmie kąpiel, kiedy wróci do domu. - Mógłbyś go potrzymać? - spytała mężczyznę, wyciągając ku niemu kieliszek z winem. Wziął go od niej, a wtedy Malta ułożyła szalik w taki sposób, że błękitny klejnot zapłonął na środku jej klatki piersiowej. Szalik okazał się mocny i ciepły, ale dziewczynka nie dbała już o to; najważniejszy był klejnot. Przyjrzała mu się, patrząc w dół. - Jest taki piękny. Jest jak... nie wiem, jaki jest.

- Niektóre rzeczy nie kojarzą się z żadnymi innymi. Ich piękno jest nieporównywalne - oświadczył spokojnie.

- Tak - zgodziła się, intensywnie wpatrując się w kamień.

Po chwili mężczyzna przypomniał jej:

- Twoje wino?

- Och. - Zmarszczyła brwi. - Nie chcę go już. Możesz je sobie wziąć, jeśli chcesz.

- Mogę? - W jego głosie usłyszała zarówno rozbawienie, jak i zdziwienie. Wyczuwała, że w tym momencie delikatna równowaga między nimi przesunęła się wyraźnie na jego korzyść.

Malta zdenerwowała się.

- To znaczy, jeśli je chcesz...

- Och, tak - zapewnił ją. Welon, który okrywał jego twarz, rozsunął się. Mężczyzna zwinnym i wprawnym ruchem podniósł kieliszek do ust i wysączył napój. Podniósł opróżniony kieliszek w górę do światła i patrzył na niego przez chwilę. Potem zerknął na Maltę, wreszcie wsunął kieliszek w rękaw. - Wezmę na pamiątkę - powiedział. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że mężczyzna jest starszy od niej i zapytała siebie, czy ich pogawędka nie była w jakiś sposób znacząca; jej rozmówca mógł opacznie zrozumieć wszystkie te przypadkowe stwierdzenia. Grzeczne panienki nie wystają przecież na dworze, spędzając czas na pogaduszkach z nieznajomymi woźnicami.

- Lepiej już pójdę. Matka na pewno się zastanawia, gdzie jestem - wymówiła się.

- Och, bez wątpienia - mruknął mężczyzna. W jego tonie znowu dało się słyszeć rozbawienie. Malta nagle zaczęła się go bać. Nie, to było niewłaściwe słowo. Raczej zrobiła się nieufna. Mężczyzna chyba to wyczuł, ponieważ kiedy spróbowała odejść, ruszył za nią. Właściwie szedł obok niej, jak gdyby ją odprowadzał. Przestraszyła się, że wejdzie za nią do Sali Zgromadzeń, na szczęście zatrzymał się przy drzwiach.

- Zanim odejdziesz, o coś cię poproszę - powiedział nagle.

- Ależ oczywiście. - Podniosła ręce do szalika.

- Twoje imię.

Przez chwilę się nie ruszała. Czyżby zapomniał, że ma na sobie jego szalik z płomiennym klejnotem? Jeśli zapomniał, nie zamierzała mu przypominać. Och, nie zatrzyma go. Nie na zawsze, lecz na tyle długo, by pokazać go Delo.

- Malta - przedstawiła mu się. Imię powinno wystarczyć, gdyby mężczyzna usiłował ją odnaleźć, przypomniawszy sobie o szaliku. Chociaż chyba nie uda mu się odszukać jej zbyt szybko.

- Malta... - Mężczyzna zawiesił głos. Dziewczynka udała, że nie wie, o co mu chodzi. - Rozumiem - oświadczył po chwili. - Po prostu Malta. W takim razie, dobranoc, Malto.

- Dobranoc. - Odwróciła się i pospiesznie przeszła przez prowadzące do sali wielkie drzwi. Zaraz za nimi zdjęła okrycie wraz z klejnotem. Szalik utkano z cienkiego jak pajęczyna materiału, toteż dziewczynka zebrała go w dłoni. Odszukała swój płaszcz i bez trudu zmieściła szal w wewnętrznej kieszeni. Nikt go tam nie znajdzie. Odwróciła się z nieznacznym uśmieszkiem zadowolenia.

Na zebraniu przemawiało jeszcze wiele osób. Umowy, kompromisy, rebelie, niewolnictwo, wojna, embarga. Malta miała powyżej uszu całej tej dyskusji. Chciała tylko, by wreszcie przestali się kłócić i zamilkli. Wtedy matka zabierze ją do domu, gdzie dziewczynka będzie mogła w zaciszu swojego pokoju podziwiać płomienny klejnot.

* * *

Reszta kłębowiska najwyraźniej nie wyczuła, że coś jest nie w porządku. Może Sessurea był trochę nieswój, inni jednakże wydawali się zadowoleni. Wszędzie wokół było w bród łatwo dostępnego jedzenia, towarzyszyło im ciepło Krainy Obfitości, a nowe sole obudziły podniecające kolory na świeżych, obnażonych po linieniu skórach. Węże liniały często, ponieważ z powodu bogatego pożywienia szybko rosły. Shreever pomyślała z rozgoryczeniem, że pozostałym wystarcza to do szczęścia. Może niektórzy nazywali to leniwe życie polegające najedzeniu i linieniu odrodzeniem. Ona nie.

Wiedziała, że Maulkin szuka czegoś więcej. Inni przedstawiciele wężowiska byli krótkowzroczni, nie dostrzegali niepokoju i rozpaczy swego przywódcy. Prowadził ich na północ. Podążali za cieniem dostawcy. Wiele razy Maulkin zatrzymywał się przy strumykach z ciepłą, słodką wodą i kosztował jej. Za każdym razem atmosfera okazywała się nieodpowiednia. Reszta grupy nie chciała stracić z oczu dostawcy. W pewnej chwili Sessurea zaszokował wszystkich. Rozłożył krawatkę i zakwestionował sens głupiej wędrówki, twierdząc, że powinni tu poczekać. Mimo to w kilka sekund później skonfundowany Maulkin zamknął paszczę, opuścił ciepły strumień i ponownie ruszył za cieniem statku.

Shreever nie zmartwiła się szczególnie, gdy dostawca przystanął, a przywódca chętnie przy nim został. Kim była, by wątpić w decyzje tego, który posiadał wspomnienia starożytnych? Kiedy wszakże statek zawrócił z powrotem na południe, a Maulkin kazał im znowu za nim pójść, zaniepokoiła się. Coś jej nie pasowało. Sessurea najprawdopodobniej podzielał jej zdenerwowanie.

W przelocie mignęły im inne wężowiska, podążające za swoimi dostawcami”. Wszystkie wydawały się zadowolone i syte. W takich sytuacjach Shreever szukała winy w sobie. Może zbyt wiele śniła i zbyt dosłownie pojmowała świętą tradycję. Nagle zauważyła, że ich przywódca jest bardzo roztargniony, nawet w trakcie jedzenia. Podczas gdy inni chwytali pożywienie i pożerali je, on przestawał w pewnej chwili jeść, zawisał niemal bez ruchu (poruszały się tylko jego skrzela) i zaczynał węszyć w poszukiwaniu jakiegoś nieuchwytnego zapachu. Kiedy dostawca zatrzymywał się na jakiś czas, pozostałe węże z ich kłębowiska odpoczywały, a Maulkin często wznosił się, niemal aż pod sam Kraj Niedostatku, zamykał oczy i zaczynał wić się w tańcu. Sessurea obserwował go wówczas prawie tak uważnie jak Shreever. Przywódca zwijał się, skręcał i skórą całego ciała chłonął otoczenie. Porykiwał przy tym cicho i niespokojnie; pozbawione sensu słowa przeplatały się z fragmentami świętej wiedzy. Czasami podnosił głowę ponad Krainę Obfitości, zaglądał do Kraju Niedostatku, a następnie ponownie się zanurzał, mamrocząc coś o światłach, światłach, światłach.

Shreever nie mogła dłużej tego znieść. Poczekała, aż Maulkin przestanie tańczyć i oka na jego ciele przyciemnią się z wyczerpania. Wreszcie znużony przywódca zachwiał się i zaczął opadać na dno. Krawatka obwisła i straciła swój prowokacyjny wygląd. Wtedy Shreever zbliżyła się do węża i zaczęła opadać wraz z nim.

- Maulkinie - zatrąbiła cicho. - Zawiodła cię twoja wizja? Zgubiliśmy się?

Przywódca otworzył oczy i spojrzał na nią. Potem leniwie wykonał pętlę, okręcił się wokół Shreever i pociągnął ją w dół. Splątani razem opadli w miękkie błoto.

- Nie chodzi jedynie o miejsce - powiedział jej prawie sennym głosem - lecz także o czas. Oraz o wężowisko. Takie wężowisko nie zebrało się od czasów starożytnych. Niemal wyczuwam Tę, Która Pamięta.

Shreever zadygotała wszystkimi zwojami, próbując zinterpretować wspomnienie przywódcy.

- Maulkinie, więc nie jesteś Tym, Który Pamięta?

- Ja? - Znowu zakrył oczy powiekami. - Nie, niezupełnie. Potrafię, hm... niemal pamiętać. Wiem, że istnieje miejsce, czas i wężowisko. Kiedy ich doświadczę, będę wiedział bez zbędnych pytań. Jesteśmy blisko, Shreever, bardzo blisko. Musimy wytrwać i nie wolno nam zwątpić. Pora tak często nadchodzi, a później mija, bo nie umiemy jej dostrzec. Boję się, że jeśli tym razem ją przegapimy, wszystkie nasze wspomnienia związane z czasami starożytnymi znikną i nigdy już nie będziemy tym, czym byliśmy.

- A czym byliśmy? - spytała, aby usłyszeć z jego ust własne przypuszczenia.

- Byliśmy panami i poruszaliśmy się swobodnie zarówno przez Kraj Niedostatku, jak i przez Krainę Obfitości. To, co wiedziało jedno z nas, wiedzieli wszyscy. Cała grupa dzieliła wspomnienia tego czasu, od samego początku. Byliśmy potężni i mądrzy, szanowani i poważani przez wszystkie stworzenia o mniejszych umysłach.

- I co się wtedy zdarzyło? - Shreever bez namysłu zadała to pytanie.

- Nadszedł czas, by zmienić kształt. By zmieszać esencje naszych prawdziwych ciał i stworzyć w ten sposób nowe istoty, o większej witalności. Nadeszła pora wypełnienia starożytnego cyklu zespolenia, rozłączenia i ponownego wzrostu. Pora odnowienia naszych ciał.

- I co się wtedy stanie? - dopełniła rytuału.

- Wszystko zejdzie się w czasie i miejscu zgromadzenia. Znowu będziemy dzielić nasze wspomnienia. To, czego pilnował jeden z nas, wróci do całego wężowiska. Podróż do odrodzenia zakończy się i po raz kolejny triumfalnie się wzniesiemy.

- Tak się stanie - przyznał Sessurea z kłębowiska. - Tak będzie.





Rozdział dziesiąty
Świecogród <l >

Świecogród był małym, tętniącym życiem portem handlowym położonym na Półwyspie Szpik. Althea odwiedziła go już kiedyś wraz z ojcem. Kiedy teraz stała na pokładzie „Żniwiarza” i patrzyła na ruchliwy port, nagle wydało jej się, że jeśli zeskoczy ze statku i pobiegnie w dół doków, znajdzie tam zacumowaną „Vivacię” i ojca na jej pokładzie - tak samo jak to bywało kiedyś. Ephron Vestrit będzie siedział w kapitańskim salonie i omawiał interesy z miejskimi handlarzami. Na stole pojawi się dobra brandy, wędzone ryby i świetny wieloletni ser. Atmosfera będzie przypominała przyjacielskie negocjacje. Kapitan Vestrit zaoferuje swój ładunek w zamian za ich towary lub pieniądze. Salon będzie czysty i przytulny, a luksusowa kabina Althei znowu stanie się jej prywatną przystanią.

Nagła tęsknota za przeszłością spowodowała jak najbardziej fizyczny ból w piersi. Althea zastanowiła się, gdzie w chwili obecnej znajduje się jej statek i jak sobie radzi pod rządami Kyle’a. Miała nadzieję, że Wintrow jest dobrym towarzyszem dla „Vivacii”, chociaż odczuwała zazdrość i pewność, że nikt nigdy nie pozna jej żywostatku tak dobrze jak ona. Wkrótce - obiecała sobie, i dalekiej „Vivacii”. - Wkrótce.

- Chłopcze!

Wypowiedziane ostrym tonem słowo dotarło do niej z bardzo bliska. Podskoczyła, zanim rozpoznała głos Brashena i typową dla niego kpinę.

- Panie? - spytała, odwracając się pospiesznie.

- Kapitan chce cię widzieć.

- Tak, panie - odparła i ruszyła.

- Czekaj chwilę.

Nienawidziła, gdy tak się rozglądał wokół, sprawdzając, czy nikt na nich nie patrzy. Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie z tego powodu osoby trzecie mogłyby zacząć ich podejrzewać o jakieś konszachty? Co gorsza, Brashen podszedł do niej, by móc mówić ciszej.

- Kolacja na brzegu dziś wieczorem? - Poruszył sakiewką i ze środka dało się słyszeć brzęczenie monet. Przyczepiony był do niej świeżo podstemplowany kawałek skóry - karta pokładowa.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Jeśli dostanę przepustkę, może przyjdę. - Z premedytacją użyła trybu przypuszczającego i zignorowała zaproszenie Brashena.

Jego oczy tęsknie wędrowały po jej twarzy.

- Oparzenie spowodowane wężowym śluzem prawie już zniknęło. Przez jakiś czas bałem się, że pozostanie blizna.

Althea znów wzruszyła ramionami, unikając jego pełnego czułości spojrzenia.

- Czymże jest jedna blizna dla żeglarza? Wątpię, czy ktoś inny na pokładzie zauważył ją bądź jeszcze zauważy.

- Zdecydowałaś się zostać na tym statku?

- Popracuję na nim, póki będzie stał w porcie. Potem chyba jednak zostanę w Świecogrodzie. Sądzę, że tu mam większe szanse zaokrętować się na statek płynący do Miasta Wolnego Handlu niż w innych małych portach, do których później zawinie „Żniwiarz”. - Wiedziała, że powinna na tym poprzestać, lecz nagła ciekawość kazała jej zapytać: - A ty?

- Jeszcze nie wiem. - Uśmiechnął się do niej. - Zaproponowali mi posadę drugiego oficera z prawie dwukrotnie wyższą pensją od tej, z którą zaczynałem. Stanowisko wygląda też lepiej na karcie zaokrętowania niż pozycja trzeciego. Mógłbym zostać na pokładzie „Żniwiarza”, choćby z tego względu. Zresztą wstępnie wyraziłem zgodę, ale jeszcze nie podpisałem żadnych papierów. - Obserwował z ogromną uwagą jej twarz, po czym powiedział: - Z drugiej strony, gdybyśmy znaleźli bezpieczny statek płynący do Miasta Wolnego Handlu... Może dobrze byłoby ponownie zobaczyć dom.

Na te słowa serce jej zamarło, ale zaśmiała się lekceważąco, po czym zapytała:

- Jakie są szanse, że dostaniemy się na ten sam statek? Powiedziałabym, że niezbyt duże.

Nadal przypatrywał jej się z wielką uwagą.

- Zależy, jak bardzo się postaramy - oświadczył. Zaczerpnął oddechu. - Szepnąłem im o tobie dobre słowo. Powiedziałem, że moim zdaniem wykonujesz raczej pracę prawdziwego marynarza niż chłopca pokładowego. Pierwszy oficer zgodził się ze mną. Myślę, że właśnie dlatego kapitan chce cię widzieć. Pewnie zaproponuje ci podwyżkę za pozostanie na statku.

- Dziękuję ci - burknęła. Nie odczuwała wdzięczności, za to rósł w niej gniew. Czyżby Brashen sądził, że Altheę mogą postrzegać jako dobrego marynarza tylko dzięki jego wstawiennictwu? Zasłużyła sobie na płacę normalnego marynarza, zwłaszcza że potrafiła także zdejmować skórę z upolowanych zwierząt. Czuła się tak, jakby Trell poprzez swoje „dobre słowo” pozbawił ją godności i osobistej wartości. Znowu nie zdążyła się ugryźć w język i rzuciła: - Sądzę, że już o tym wiedzieli.

Znał ją zbyt dobrze.

- Nie chciałem tak tego ująć - pospiesznie przeprosił. - Wszyscy wiedzą, że zasługujesz na swoją pensję. Zawsze byłaś dobrym żeglarzem, Altheo. A po okresie spędzonym na „Żniwiarzu” jesteś jeszcze lepsza. Gdybym musiał pracować na takielunku podczas sztormu, chciałbym mieć cię obok siebie. Można na ciebie liczyć, czy to w górze, czy to na pokładzie.

- Dziękuję - powtórzyła, lecz tym razem mówiła szczerze. Brashen był nieskory do rozdawania komplementów. - Jeśli mam zachować tę dobrą opinię, lepiej natychmiast się zgłoszę do kapitana - dodała, aby uwolnić się od towarzystwa mężczyzny.

Odwróciła się od niego, a wtedy zawołał za nią:

- Ja dostałem przepustkę. Będę „Pod Czerwonym Okapem”. Smaczne jedzenie, niezłe piwo i tanio. Zobaczymy się na brzegu.

Szybko się od niego oddaliła. Niech szlag trafi tego Brashena! Przedtem miała nadzieję, że póki nie znajdzie posady na następnym statku, mogłaby pomieszkać na „Żniwiarzu”, pracować przy wyładunku i ponownym załadunku statku. Jeśli jednak Trell załatwił całą sprawę w sposób niezbyt fortunny, Althea będzie musiała zejść dziś na brzeg i zapłacić za pokój. Z mocno zaciśniętymi ustami zastukała do drzwi kapitana Sichela. Gdy usłyszała lapidarne: „Wejść”, próbowała się rozchmurzyć, by się lepiej zaprezentować.

Kapitańską kajutę widziała podczas całego rejsu tylko raz czy dwa razy i to w przelocie. Gdy weszła, pomieszczenie wydało jej się jeszcze mniej imponujące. To prawda, na tym statku wszyscy ciężko pracowali, a olej i mięso stanowiły brudny ładunek, lecz dziewczyna była pewna, że jej ojciec nigdy by nie tolerował nieładu, jaki tu zobaczyła. Kapitan Sichel siedział przy stole, na którym leżała księga rejestrowa, pieczęć statku oraz stos skórzanych znaczków zwanych kartami pokładowymi. Althea wiedziała, że zapłacono już dziś wielu osobom. Ci, którzy weszli na pokład jako dłużnicy albo więźniowie, zeszli jako wolni ludzie. Nie otrzymali zapłaty za spędzenie długiego roku na pokładzie statku, lecz tylko kawałek skóry z pieczątką i datą zawinięcia do Świecogrodu oraz zaświadczenie, że odpracowali dług. Dziewczyna przyłapała się na osobliwych rozważaniach. Do jakich domów większość z tych mężczyzn wróci? Czy ich domy w ogóle jeszcze istnieją? Nagle poczuła na sobie wyczekujący wzrok kapitana i otrząsnęła się z próżnych rozważań.

- Melduję się, panie - powiedziała szybko.

Mężczyzna spojrzał na otwarty rejestr.

- Athel, chłopiec pokładowy. I jest tu notka, że zarobiłeś premię za sprawianie niedźwiedzi. Zgadza się, chłopcze?

- Tak jest. - Wiedzieli o tym oboje. Althea czekała na jego dalsze słowa.

Otworzył dziennik pokładowy, potem przesunął palcem w dół rzędu nazwisk.

- Mam też informację, że dzięki twojej szybkiej akcji ty i nasz trzeci oficer uniknęliście porwania przez werbowników. Nie wspominając paru osób z innych statków. I - otworzył dziennik pokładowy przy następnej zakładce - oficer zanotował, że w dzień naszej walki z wężem uratowałeś człowieka przed wypadnięciem za burtę. Zgadza się, chłopcze?

Althea starała się powstrzymać uśmiech, ale nic nie mogła poradzić na rumieniec zadowolenia, który rozkwitał na jej policzkach.

- Tak, panie. - Opanowała się i dodała: - Nie sądziłem, że ktoś spisuje takie rzeczy.

Krzesło kapitana zaskrzypiało, kiedy mężczyzna się na nim odchylił.

- Przykładamy baczniejszą uwagę do większej liczby szczegółów, niż spodziewają się ludzie na pokładzie. Zatrudniwszy tak sporą załogę, której połowę stanowią więźniowie, poleciłem moim oficerom, by dokładnie obserwowali wszystkich i sprawdzili, z kogo mamy pożytek, a z kogo nie. - Podniósł głowę i spojrzał na nią. - Hm, wsiadłeś w Mieście Wolnego Handlu jako chłopiec pokładowy. Chcielibyśmy cię zatrzymać, Athelu.

- Dziękuję, panie. - Żadnej oferty podwyżki ani awansu? Tylko tyle za „dobre słowo” Brashena?

- Jak rozumiem, moja propozycja ci odpowiada?

Althea zaczerpnęła tchu. Jej ojciec zawsze cenił u swoich ludzi uczciwość, postanowiła też być szczera.

- Nie jestem pewny, panie. „Żniwiarz” to świetny statek i nie narzekam na pracę. Zastanawiałem się jednak nad ewentualnym powrotem do Miasta Wolnego Handlu i chciałbym tam dotrzeć nieco szybciej niż „Żniwiarz”. Wolałbym więc, panie, wziąć teraz swoją zapłatę i kartę pokładową, ale pozostać na pokładzie statku, póki będzie stał w porcie. Jeśli nie znajdę innej posady przed wypłynięciem „Żniwiarza”, mimo wszystko pozostałbym na nim.

Kapitan nie zareagował pozytywnie na uczciwą odpowiedź. W jego oczach pojawiła się złość. Z pewnością sądził, że składa dobrą ofertę, proponując przedłużenie zatrudnienia. Nie był zadowolony, że podwładny rozważa zaokrętowanie się na innym statku.

- No cóż, masz oczywiście prawo do swojej pensji i karty pokładowej. Ale co się tyczy twojej, hm, postawy, no cóż, wolimy ludzi lojalnych wobec „Żniwiarza”. Radzę więc sobie znaleźć lepszy statek.

- Nie chodzi o lepszy czy gorszy, panie. „Żniwiarz” to świetna łajba, naprawdę świetna. Miałem po prostu nadzieję znaleźć taki, który zabierze mnie trochę szybciej do domu.

- Domem marynarza jest jego statek - zauważył cierpko kapitan Sichel.

- Chodziło mi o port rodzinny, panie - usiłowała sprostować dziewczyna. Najwyraźniej nie załatwiła tej sprawy dobrze.

- No cóż, obliczmy zatem, ile mamy ci zapłacić. Dam ci też kartę pokładową, ponieważ dobrze wykonywałeś swoją pracę. Ale nie życzę sobie, byś się wałęsał bezczynnie po pokładzie mojego statku i marzył o przyjemniejszej posadce. „Żniwiarz” wypływa za miesiąc. Jeśli wrócisz, zanim podniesiemy kotwicę i zechcesz odzyskać stanowisko chłopca pokładowego, wtedy porozmawiamy. Może do tego czasu znajdziemy już kogoś na twoje miejsce.

- Tak jest. - Przygryzła wargę, powstrzymując się od powiedzenia czegoś więcej. Kapitan wyliczył jej pensję i premię, po czym zapłacił jej całość, aż do ostatniego miedziaka. Przesunął ku dziewczynie kupkę pieniędzy, a gdy Althea chowała je do kieszeni, podniósł kawałek skóry i postawił na nim pieczątkę „Żniwiarza”. Starł atrament, aby znak lepiej się wyróżniał, po czym wziął rylec do skóry.

- Pełne imię i nazwisko?

Nagle wszystko stało się niesamowicie realne. Dziwne, lecz dziewczyna nie przewidziała tego momentu. Zaczerpnęła tchu. Karta musiała być wystawiona na jej nazwisko, w przeciwnym razie nie byłaby nic warta.

- Althea Vestrit - powiedziała cicho.

- To żeńskie imię - burknął kapitan, przerywając rycie liter na karcie.

- Tak jest - zgodziła się niemal szeptem.

- Co, w imię Sa, kazało twoim rodzicom dać ci żeńskie imię? - spytał nieuważnie i zaczął ryć nazwisko dziewczyny na skórze.

- Przypuszczam, że takie im się spodobało, panie - odparła. Nie spuszczała wzroku z jego rąk. Mężczyzna nadal uważnie wyrzynał litery. Pokładowa karta była dowodem, którego Althea potrzebowała, aby skłonić Kyle’a do dotrzymania przysięgi i oddania jej statku. Nagle dłoń zawisła w powietrzu i kapitan podniósł wzrok znad stołu. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Sichel zmarszczył brwi.

- Vestrit to nazwisko Pierwszych Kupców, prawda?

Althei nagle zaschło w ustach.

- Tak... - zaczęła, lecz kapitan przerwał jej machnięciem ręki.

Popatrzył na pierwszego oficera.

- Vestritowie mają ten... statek. Jak on się nazywa? Żywostatek?

Oficer wzruszył ramionami, a kapitan Sichel zwrócił się ponownie do dziewczyny.

- Jak się nazywa ten statek? - spytał ostro.

- „Vivacia” - odparła cicho Althea. Nie potrafiła ukryć dumy.

- I kapitańska córa pracowała na pokładzie wraz z moją załogą - oświadczył powoli. Popatrzył na nią twardo. - Jesteś kobietą, prawda? - Jego głos był teraz surowy, słowa brzmiały jak oskarżenie.

Althea nie spuściła wzroku.

- Tak jest.

Oburzony mężczyzna upuścił rylec.

- Wyrzuć ją z mojego statku! - warknął na pierwszego oficera.

- Pójdę, panie. Ale potrzebuję karty pokładowej - stwierdziła Althea. Gdy oficer ruszył w jej kierunku, stała bez ruchu. Nie zamierzała się ośmieszać, więc nie uciekła przed nim.

Kapitan parsknął ze złości.

- Nie dostaniesz ode mnie karty, nie z pieczątką mojego statku! Sądzisz, że pozwolę ci zrobić ze mnie pośmiewisko przed całą flotą rzeźniczą? Żeby ludzie gadali, że przez cały sezon na moim statku pływała baba, a ja nie miałem o tym pojęcia? Nieźle by się ze mnie śmiali! Za takie kłamstwo powinienem wytrząsnąć ci z kieszeni całą twoją płacę. Nic dziwnego, że mieliśmy gorsze niż kiedykolwiek kłopoty z wężami. Każdy wie, że kobieta na pokładzie przyciąga węże. Mamy cholerne szczęście, że dotarliśmy tutaj żywi. Na pewno nie jest to twoja zasługa. Wyrzuć ją stąd! - Te ostatnie słowa wykrzyczał do oficera, po którego minie widać było, że podziela opinię swego kapitana.

- Moja karta - jęknęła desperacko Althea. Skoczyła w stronę stołu, lecz kapitan chwycił podstemplowany kawałek skóry i podniósł go wysoko w górę. Dziewczyna musiałaby zaatakować mężczyznę, aby zdobyć kartę. - Proszę - powiedziała błagalnie, kiedy oficer chwycił ją za ramię.

- Wynocha z mojej kajuty i z mojego statku! - ryknął kapitan w odpowiedzi. - Ciesz się, dziewucho, że daję ci czas na spakowanie twoich rzeczy. Jeśli za chwilę stąd nie znikniesz, odstawię cię do doków tak, jak stoisz. Kłamliwa suko! Z iloma moimi marynarzami spałaś, żeby utrzymać w tajemnicy swoją tożsamość? - spytał, podczas gdy oficer ciągnął Altheę do drzwi.

Chciała odpowiedzieć, że z żadnym. Z ani jednym! Lecz przecież spała z Brashenem i chociaż jej prywatne sprawy nie powinny nikogo obchodzić, nie chciała kłamać.

- To nie jest w porządku - wydusiła jedynie.

- Co takiego? Moje zachowanie jest uczciwsze niż twoje, kłamczucho! - wrzasnął kapitan Sichel.

Oficer wypchnął dziewczynę z pomieszczenia.

- Bierz swoje rzeczy i wynocha! - mruknął przepełnionym wściekłością szeptem. - A jeśli usłyszę plotki na nasz temat w Świecogrodzie, osobiście cię dopadnę i pokażę ci, jak sobie radzimy z kłamliwymi dziwkami. - Pchnął ją tak mocno, że upadła na pokład. Szybko odzyskała równowagę, lecz mężczyzna zdążył już zniknąć w kajucie i zatrzasnąć za sobą drzwi. Patrząc na nie, zachwiała się z gniewu i rozczarowania. Myślała o tym, że tylko jedna drewniana płyta dzieli ją od jej karty. Nagle wszystkie zdarzenia wydały jej się nierzeczywiste. Miesiące ciężkiej pracy i co w zamian? Garść monet - tylko tyle był wart chłopiec pokładowy. Chętnie oddałaby wszystkie pieniądze i inne swoje rzeczy za ten pasek skóry, który kapitan zapewne pociął właśnie w tej chwili na drobne kawałeczki. Odwróciła się powoli, by odejść, gdy dostrzegła wpatrującego się w nią Rellera. Stary marynarz uniósł zagadkowo brwi.

- Wyrzucili mnie ze statku - rzuciła zwięźle. Tak brzmiała prawda i najprostsze wyjaśnienie.

- Za co? - spytał stary, idąc za nią w stronę dziobówki, gdzie znajdował się jej niewielki dobytek.

Wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową.

- Nie chcę o tym rozmawiać - powiedziała burkliwie i miała nadzieję, że mówiła głosem rozgniewanego młodego chłopca, a nie kobiety będącej o krok od histerycznego wybuchu łez. - Opanować się, opanować się - szeptała do siebie, wciskając się po raz ostatni do swej ciasnej i dusznej kryjówki, którą przez całą zimę nazywała domem.

Zaledwie kilka minut zajęło dziewczynie wrzucenie rzeczy do marynarskiego worka. Potem zarzuciła go sobie na ramię i opuściła statek. Kiedy jej stopy dotknęły doku, rozejrzała się trzeźwo wokół siebie. Świecogród! Potworne miejsce, w którym znalazła się jedynie z garścią monet i marynarskim workiem!

* * *

Jakiś mężczyzna obrócił głowę i dziwnie na niego popatrzył. Brashen szybko się odwrócił. Uświadomił sobie, że z głupim uśmieszkiem na twarzy idzie wielkimi krokami ulicą. Wzruszył ramionami. Miał powody do radości. Był dumny z Althei. Stojąc na pokładzie „Żniwiarza”, wyglądała jak prawdziwy, twardy i wytrzymały chłopiec pokładowy. Niedbała akceptacja jego zaproszenia i zawadiacko przekrzywiona czapka na głowie były idealne. Brashen sądził, że ten rejs zabije dziewczynę, a on ją tylko wzmocnił. Althea zyskała podczas owej podróży coś, czego odmawiał jej Kyle, odkąd został kapitanem „Vivacii”. Kiedyś dziewczynie brakowało pewnych umiejętności i chyba dlatego była taka nieznośna. Wtedy jej śmiałość graniczyła z zawziętością, a tęsknota za ludzką uczciwością ocierała się o mściwość. Tego dnia, kiedy umarł stary Vestrit, Brashen sądził, że w Althei zgasła jakaś iskierka. Zaciętość wróciła dopiero na Wyspach Jałowych, kiedy Althea sprawiała morskie niedźwiedzie. Wówczas coś się w niej zmieniło. Stała się silniejsza i wytrzymalsza. A owej nocy w Zakątku, gdy przyszła do niego, nagle i z całym przekonaniem uprzytomnił sobie, że ma do czynienia znowu z dawną Altheą. Zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo za nią tęsknił.

Delektował się lądowym powietrzem i wolnością. Pensję miał w kieszeniach, był swobodny jak ptak i miał przed sobą perspektywę przyjemnego wieczoru w miłym towarzystwie. Czy mogło być lepiej? Zaczął szukać szyldu „Pod Czerwonym Okapem”. Kiedy na statku wspomniał, że może spędzi noc na brzegu, gospodę tę polecił mu z uśmiechem pierwszy oficer jako czyste miejsce i idealne dla oszczędnego marynarza. Wnosząc z uśmieszku, oficer był przekonany, że Brashen nie zamierza spędzać tej nocy samotnie. On również miał co do tego pewność.

Dostrzegł czerwony okap gospody, na długo zanim zobaczył szyld.

Wewnątrz było czysto, i aż nazbyt skromnie. Stały tu tylko stoły i cztery ławy, wszystkie dokładnie wypolerowane niczym pokład porządnego statku. Podłogi pokryto białym piaskiem. W kominku paliły się kawałki wyrzuconego przez fale drzewa; wielobarwne płomienie tańczyły wesoło. W sali nie było ani jednego klienta. Młody marynarz stał przez jakiś czas w pustym pomieszczeniu, aż wreszcie przykuśtykał jakiś mężczyzna. Idąc, wycierał ręce w fartuch. Podejrzliwie obejrzał Brashena od stóp do głów, wreszcie się odezwał:

- Dzień dobry.

- Polecono mi pański pensjonat. Ile bierze pan za pokój i kąpiel?

Mężczyzna znowu przez chwilę taksował swego klienta, jak gdyby zastanawiał się, ile jest w stanie zapłacić. Właściciel był eks-marynarzem w średnim wieku. Ciało miał gęsto pokryte bliznami i chodził utykając na straszliwie wykrzywionej nodze. Zapewne jakiś wypadek położył kres jego żeglarskiej karierze.

- Trzy - oświadczył stanowczo, po czym dodał: - Nie należysz do ludzi, którzy przychodzą się napić, a później rozbijają wszystko w drobny mak, prawda? Jeśli taki jesteś, „Pod Czerwonym Okapem” nie ma dla ciebie pokoju.

- Cóż, lubię się czasem napić, ale niczego nie rozbijam. Śpię.

- Eee... Hm, jesteś uczciwy, co dobrze o tobie świadczy. - Gospodarz wyciągnął rękę po pieniądze, a gdy znalazły się w jego dłoni, natychmiast schował je do kieszeni. - Weź pokój po lewej przy szczycie schodów. Jeśli chcesz się wykąpać, pompownia, palenisko i balia znajdują się na zewnątrz - w szopie na tyłach. Drwa są ułożone, a rozpalenie ogniska nie zajmuje wiele czasu. Możesz się kąpać, ile dusza zapragnie, ale nie zapomnij posprzątać. Zostaw pomieszczenie równie czyste, jak je zastaniesz. Starannie utrzymuję swoją gospodę. Niektórzy tego nie lubią, wolą iść tam, gdzie mogą się napić, najeść, a potem do rana krzyczeć i bić się. Jeśli tego pragniesz, musisz szukać miejsca gdzieś indziej. Tu uczciwy człowiek dostaje czyste łóżko, za które płaci. Albo dobry posiłek: może niezbyt wymyślny, lecz dziś przyrządzony. A do tego duży kufel dobrego piwa. Ale tu nie tawerna ani burdel. Nie ma też miejsca na zakłady ani grę o pieniądze. Nie, panie. To czyste miejsce. Czyste!

Brashen w milczeniu kiwał głową słuchając gadatliwego starca i zaczynał powoli podejrzewać, że oficer zakpił sobie z niego. Zapłacił już jednak, a poza tym miejsce było ciche, czyste i prawdopodobnie bardziej pasowało na spotkanie z Altheą niż zatłoczona, hałaśliwa tawerna.

- Pójdę zatem wziąć kąpiel - oznajmił, kiedy właściciel gospody umilkł dla zaczerpnięcia oddechu. - Och, może mnie szukać towarzysz z rejsu. Zapyta o Brashena. To ja. Chłopak ma na imię Athel. Powiesz mu, aby na mnie poczekał?

- No, zawiadomię go, że tu jesteś. - Stary przerwał, po czym zapytał: - To nie jakiś hulaka, prawda? Nie typ, który przyjdzie się do mnie upić, a potem zarzyga mi podłogę i poprzewraca ławy, prawda?

- Athel? Na pewno nie. Na pewno. - Marynarz pospiesznie ruszył do wyjścia.

Zgodnie z obietnicą gospodarza w małej szopie ustawionej na brukowanym podwórzu znalazł pompę wodną, balię i palenisko. Tak jak cała gospoda, pompownia była niemal przesadnie schludna. Wiszące na kołkach szorstkie ręczniki, choć mocno sprane, również wyglądały na czyste, a w balii nie było najmniejszych śladów po kąpieli poprzedniej osoby. Brashen pomyślał, że czasem dobrze jest pomieszkać w takim czystym miejscu. Napompował sporo kubełków wody i postawił je do zagrzania. Jego lądowe ubrania leżały na samym dnie marynarskiego worka. Były czyste, lecz trochę zalatywały stęchlizną. Młody marynarz powiesił nad paleniskiem prążkowaną koszulę, skarpety i wełniane spodnie. Obok balii znalazł miseczkę z półpłynnym mydłem i natarł się nim, ścierając z siebie kilka warstw smaru i soli, a może nawet naskórka. Po raz pierwszy od wielu tygodni rozplótł warkocz, dobrze umył włosy, po czym znowu je związał. Miał ochotę poleżeć, mocząc się w ciepłej wodzie, nie chciał jednak, by Althea czekała. Wstał więc i wytarł się, potem przyciął brodę do jej pierwotnego kształtu i ubrał się w czyste ubranie lądowe. Cóż za przyjemność - włożyć czyste, ciepłe, suche rzeczy na czystą, ciepłą, suchą skórę. Po kąpieli był nieco ospały, wiedział wszak, że dobry posiłek i kufelek chłodnego piwa szybko go uleczą. Wepchnął brudne ubranie do marynarskiego worka i pobieżnie posprzątał pomieszczenie. Jutro znajdzie sobie pralnię i wypierze wszystkie ubrania, z wyjątkiem kilku beznadziejnie uwalanych smołą. Czując się jak nowo narodzony, Brashen wrócił do głównego budynku, by zamówić posiłek i poczekać na dziewczynę.

* * *

Nigdy przedtem nie była sama w obcym porcie. Zawsze ktoś jej towarzyszył - marynarze z rejsu - a w pobliżu stał żaglowiec, na który mogła wrócić wraz z zapadnięciem nocy. Teraz było dopiero późne popołudnie, lecz nagle dzień wydał jej się zimniejszy i bardziej szary. Althea znowu rozejrzała się wokół siebie. Świat zmienił się w nijakie, bezkształtne miejsce. Nie miała statku, obowiązków ani rodziny. Tylko trochę pieniędzy w kieszeni i marynarski worek. Nękała ją niezwykła mieszanina uczuć. Dziewczyna czuła się opuszczona, samotna i zdruzgotana z powodu braku karty pokładowej, a równocześnie osobliwie silna i niezależna. Beztroska. Tak, to było właściwe słowo. Miała wrażenie, że w żaden sposób nie potrafi już pogorszyć swojej sytuacji. W chwili obecnej mogła zrobić, co chciała, i przed nikim nie musiała się tłumaczyć. Mogła się bezwstydnie upić albo wydać całe zarobione pieniądze na jedną sybarycką noc jedzenia, wina i muzyki w egzotycznym otoczeniu. Oczywiście istniało jutro, o które powinna się martwić, ale zawsze jest jakieś jutro. A jeśli Althea postanowi upić się na umór, nikt jej tego nie zabroni, a następnego dnia nie złaje za nieodpowiednie zachowanie.

Zresztą ostatnio nie udał jej się żaden ze starannie obmyślanych planów.

Jeszcze raz zajrzała do worka, potem rozmyślnie włożyła na głowę czapkę, by wyglądać zawadiacko. Ruszyła wesoło ulicą, obserwując z uwagą miasto. Na nabrzeżu znajdowały się biura handlarzy i pośredników, tanie pensjonaty dla marynarzy, a wśród nich tawerny, burdele, sklepiki z używkami i salony hazardu. Była to niespokojna część miasta przeznaczona dla dość prymitywnej klienteli. Dla ludzi takich jak teraz Althea!

Na chybił trafił wybrała tawernę i weszła do środka. Wnętrze niczym się nie różniło od tego typu lokali w Mieście Wolnego Handlu. Podłogę posypano niezbyt świeżymi trocinami. Blaty stołów na kozłach szpeciły stare poplamione kręgi po mokrych kuflach. Ławy wyglądały na często naprawiane. Sufit i ściany znaczyły ciemne, tłuste plamy od gotowania i używanych latarni. W jednym miejscu znajdował się wielki kominek, przy nim gromadziło się najwięcej marynarzy, blisko ciepła i zapachu gulaszu. Althea dostrzegła właściciela tawerny - chudego mężczyznę o bardzo smutnym wyglądzie; otaczało go stadko dziewczyn służebnych, ponurych bądź chichoczących. Schody z tyłu sali prowadziły do pokojów na pięterku. Tawernę wypełniał głośny niczym wichura ryk rozmów.

Althea znalazła sobie miejsce, niestety nie tak blisko ognia jak chciała, lecz tak było tu dużo cieplej niż na dworze czy w dziobówce statku. Usiadła plecami do ściany przy prawie pustym stole. Dostała kufel zaskakująco dobrego piwa oraz misę gulaszu, który został nie najlepiej przyprawiony, choć żaden posiłek na „Żniwiarzu” nie wytrzymywał z nim porównania. Do posiłku podano kromkę chleba, co rekompensowało wszystkie niedostatki potrawy. Był ciemny, gruboziarnisty i smaczny, upieczony zaledwie kilka godzin temu.

Jadła powoli, delektując się ciepłem, pożywieniem i piwem. Nie miała ochoty myśleć o niczym innym. Przez chwilę rozważała, czy nie wynająć tu pokoju, ale łomot, odgłosy uderzeń, krzyki i śmiech, które niosły się z góry, potwierdzały, że tych pomieszczeń nie przeznaczono do spania. Do niej również podeszła niezdecydowanie jedna z tawernianych dziewczyn, lecz Althea udała, że nie rozumie jej propozycji; tamta nie nalegała, całkiem zadowolona z odmowy.

Zastanowiła się, jak długo trzeba być prostytutką, by się tym zmęczyć. Albo do tego przywyknąć. Mimowolnie położyła rękę na brzuch i przez koszulę dotknęła kolczyka. Kapitan „Żniwiarza” nazwał ją dziwką, która przyciągała węże do statku. Absurdalne! Taką jednak pozostawiła tam po sobie opinię. Ugryzła chleb, rozejrzała się po pomieszczeniu i spróbowała sobie wyobrazić, jakie jest życie dziewczyny, która dla pieniędzy ofiarowuje swoje ciało przypadkowym marynarzom. Na pewno niezbyt przyjemne. Mężczyźni na morzu stają się twardzi, lecz przede wszystkim brzydną. Tracą zęby, kończyny, ręce i twarze ciemnieją im od wiatru i słońca, skóra niszczeje od kontaktu ze smołą i olejem. Niewielu klientów tej tawerny podobało się Althei. A ci, którzy byli młodzi, w miarę urodziwi i mocno umięśnieni, nie wydawali się ani czyści, ani dobrze wychowani. Pomyślała, że może pływali na statkach olejowych. Dni wypełniały im polowanie, zabijanie i sprawianie zwierząt, czyli krew, sól i olej. Marynarze z handlowców byli czystsi. A może tylko ci z „Vivacii”? Kapitan Vestrit kazał swoim ludziom dbać o higienę, ponieważ nie życzył sobie robactwa na statku.

Myśli o „Vivacii” i ojcu nie sprawiały już dziewczynie takiego bólu jak kiedyś. Dotychczasowe cierpienie zmieniło się teraz w poczucie beznadziejności. Althea spróbowała się skupić na swojej obecnej sytuacji. Chyba niemożliwe, by otrzymała kartę pokładową ze swoim nazwiskiem. Wszystko dlatego, że była kobietą. Nagłe uświadomienie sobie własnej porażki prawie przyprawiło ją o mdłości. Jedzenie w brzuchu zaciążyło. Dziewczyna zauważyła, że drży, jak gdyby nagle zrobiło jej się zimno. By się uspokoić, przycisnęła stopy do podłogi i położyła ręce na krawędzi stołu. Chcę wrócić do domu - pomyślała nieszczęśliwa. - Do ciepłego miejsca, w którym będę bezpieczna i otoczona znajomymi ludźmi. Niestety, rodzinny dom od dawna już się jej nie kojarzył z tymi określeniami. Kiedy żył ojciec, domem Althei była „Vivacia”. Sięgnęła do tych wspomnień, miała jednak trudności z ich przywołaniem. Tamten czas był już zbyt odległy, za bardzo się od niego oderwała. Poczuła się jeszcze bardziej samotna i zrozpaczona. Nagle pomyślała o Brashenie. Najbliższy jej człowiek w całym tym brudnym mieście. Nie zamierzała go szukać, tak po prostu o nim pomyślała. Mogła go znaleźć, gdyby tylko zechciała, gdyby postanowiła postąpić nierozważnie i przestała się martwić o jutrzejszy dzień. Tak, wtedy mogła odnaleźć Brashena i przez kilka godzin czuć ciepło i bezpieczeństwo. Myśl ta była dla niej jak zapach suto zastawionego stołu dla przymierającego głodem człowieka.

Nie, nie zrobi tego. Nie. Brashen to zły pomysł. Gdyby chciała się z nim spotkać, natychmiast zaciągnąłby ją do łóżka. Skupiła się na tej myśli i poczuła lekkie podniecenie. Parsknęła, oburzona na samą siebie, po czym rozważyła całą sprawę na zimno. Dźwięki dochodzące z góry natychmiast wydały jej się poniżające i głupie. Nie, nie. Nie miała ochoty na coś takiego, a zwłaszcza z Trellem. Nie mogą tego zrobić, przecież prędzej czy później któreś z nich lub oboje wrócą do Miasta Wolnego Handlu. Źle zrobiła, że przespała się z Brashenem na statku. Ale oboje byli zmęczeni i na wpół pijani, nie mówiąc o cindinie. Tylko z tych względów do czegoś między nimi doszło. Gdyby jednak zobaczyła się z nim dziś wieczorem i sytuacja by się powtórzyła, wtedy Brashen mógłby sobie coś pomyśleć. A kiedy później spotkają się w Mieście Wolnego Handlu... No cóż, pokład statku to jedna rzecz, a rodzinne miasto zupełnie inna. Miasto Wolnego Handlu oznaczało dom. A zatem... nie pójdzie na spotkanie z Brashenem i nie położy się z nim do łóżka. Była tego całkowicie pewna.

Zastanowiła się, co zrobi z resztą wieczoru i nocą. Podniosła kufel, by przyciągnąć uwagę tawernianej służącej. Kiedy dziewczyna go napełniała, Althea lekko się uśmiechnęła.

- Jestem bardziej zmęczony, niż sądziłem - oświadczyła otwarcie. - Możesz mi polecić spokojny pensjonat lub gospodę? Taką, w której także oferują kąpiel.

Dziewczyna podrapała się w kark.

- Możesz dostać pokój u nas, ale nie jest tu spokojnie. A łaźnia jest w dole ulicy.

Obserwując, jak służąca się drapie, Althea zdecydowała, że nawet gdyby ich tawerna była cicha, nie chciałaby spać w jednym z tutejszych łóżek. Miała nadzieję pozbyć się wszelkiego robactwa, które oblazło ją na pokładzie „Żniwiarza”, a nie narażać się na kolejne.

- A jakieś spokojniejsze miejsce? - spytała dziewczynę.

Tamta wzruszyła ramionami.

- „Złoty Koń”, ale tam jest drogo. Mają muzyków i śpiewaczkę. Słyszałam, że w najlepszych pokojach są nawet kominki, a w niektórych również okna.

Ach. „Złoty Koń”... Kolacja z jej ojcem, pieczona wieprzowina i groszek. Althea podarowała mu wtedy zabawną woskową małpeczkę, którą kupiła w sklepie, a on opowiedział jej, jak kupował dwadzieścia beczułek świetnego oleju. Inne życie. Życie Althei, nie Athela.

- Nie. Tam jest zbyt drogo. A jakieś miejsce tanie i ciche?

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

- Nie wiem. W tej części miasta mało jest spokojnych lokali. Wiesz, większość marynarzy nie chce w porcie ciszy. - Popatrzyła na Altheę jak na jakieś dziwadło. - No, jest „Pod Czerwonym Okapem”. Nie wiem, czy mają tam łaźnię, ale to spokojne miejsce. Mówią, że niemal tak spokojne jak grób.

- Słyszałem o nim wcześniej - odparła Althea szybko. - Jeszcze inne?

- Och. Jak ci już mówiłam, nie po spokój przybywa do naszego miasta większość marynarzy. - Dziewczyna przyglądała jej się z jeszcze, większym zastanowieniem. - Ile adresów mam ci podać? - spytała, po czym wzięła pieniądze za piwo i niespiesznie odeszła.

Dobre pytanie - przyznała w duchu Althea. Pociągnęła mały łyczek napoju. Obok usiadł osobnik mocno cuchnący wymiocinami. Wieczór trwał i tawerna zaczynała się zapełniać. Mężczyzna czknął potężnie, poczuła zapach jego oddechu i straszliwie się skrzywiła. Marynarz, skory do rozmowy, uśmiechnął się patrząc na nią:

- Widzisz tamtą? - zapytał, wskazując na kobietę o ziemistej twarzy wycierającą stół. - Miałem ją trzy razy. Trzy razy, a policzyła mi tylko za raz. - Odchylił się na krześle i znowu wesoło się uśmiechnął. Dwa górne zęby miał krzywo ułamane. - Powinieneś jej spróbować, chłopcze. Założę się, że nauczyłaby cię kilku rzeczy. - Mrugnął porozumiewawczo.

- Jestem pewien, że wygrałbyś ten zakład - zgodziła się uprzejmie dziewczyna. Wypiła resztkę piwa, wstała, zarzuciła na ramię marynarski worek i wyszła. Na dworze zaczęło padać. Szalał gwałtowny wiatr i Althea podejrzewała, że wichura wkrótce przywieje ulewę. Dziewczyna zdecydowała się na najprostsze wyjście. Znajdzie odpowiedni pokój, zapłaci za niego i położy się spać. Jutro pomyśli, co robić dalej. Przede wszystkim poszuka pracy na pokładzie statku, który jak najszybciej zabierze ją z powrotem do Miasta Wolnego Handlu.

Rodzinne miasto... Dom. I koniec marzeń o odzyskaniu „Vivacii”. Niechętnie porzuciła próżne myśli.

Do czasu, aż się zrobiło zupełnie ciemno, sprawdziła sześć różnych pensjonatów. Prawie wszędzie pokoje znajdowały się nad tawernami albo barami. Sale były hałaśliwe i zadymione, w niektórych dostrzegła prostytutki, zatrudnione na miejscu dla wygody nocujących tam mężczyzn. W końcu wybrała jedną z tawern. Lokal nie różnił się od innych, tyle że właśnie zakończono w nim burdę. Pojawiła się straż miejska i rozpędziła najbardziej nerwowych klientów. Inni wyglądali na wyczerpanych bijatyką albo przepitych. W rogu siedziało trzech muzyków, którzy - ponieważ większość klienteli się rozpierzchła - grali właściwie dla siebie. Rozmawiali przy tym, śmiali się cicho, a od czasu do czasu nawet przerywali w pół frazy, by zacząć jeszcze raz, w odmienny sposób. Althea siedziała wystarczająco blisko, aby przysłuchiwać się grze, a równocześnie dość daleko, by przeszkadzać wykonawcom. Zazdrościła im. Czy kiedykolwiek miała takich przyjaciół? Latami z radością oddawała się żeglarstwu, pływała z ojcem na pokładzie swojego statku, niestety ceną za ten styl życia była samotność. Ephron Vestrit był jej jedynym prawdziwym przyjacielem. Ani on, ani ona nigdy nie przyjaźnili się z marynarzami. Kiedy Althea wracała do rodzinnego domu, również przebywała głównie sama lub z ojcem. Dawno temu straciła kontakt z dziewczynkami, z którymi bawiła się w dzieciństwie. Pomyślała, że do tej pory zapewne większość z nich wyszła za mąż. Prawdopodobnie za tych małych chłopców, których wtedy podglądały i o których rozmawiały, chichocząc. A ona? Obdarte ubranie chłopca pokładowego, zrujnowana tawerna w obcym porcie. I taka samotna. Bez żadnych widoków na przyszłość. Mogła najwyżej wrócić do domu ze spuszczoną głową.

Jej płaczliwy nastrój pogłębiał się z każdą minutą. Althea uznała, że czas się położyć. Po tym ostatnim kuflu powinna pójść na górę, do pokoju, który zarezerwowała na noc.

Nagle w progu stanął Brashen. Omiótł wzrokiem pomieszczenie i spojrzał na dziewczynę. Przez mrożącą krew w żyłach sekundę stał w miejscu bez ruchu. Althea widziała po jego minie, że jest straszliwie rozzłoszczony. Chyba się też z kimś bił. Czerwone miejsce pod podbitym lewym okiem do rana z pewnością zsinieje. Obawiała się, że chłopak jest zdenerwowany z jej powodu. W ułożeniu jego szerokich ramion pod czystą prążkowaną koszulą dostrzegła napięcie, a w ciemnych oczach iskry. Nie czuła się winna, nie była też zawstydzona. Nie obiecywała przecież, że się z nim spotka, wyraziła tylko przypuszczenie, dlatego teraz zaskoczyła ją własna reakcja, kiedy się nagle wzdrygnęła. Mężczyzna przeszedł przez salę i rozejrzał się wokół, szukając nie uszkodzonego krzesła. Nie znalazł żadnego, więc usiadł na końcu ławy. Pochylił się ku dziewczynie i oświadczył gniewnie:

- Mogłaś po prostu odmówić. Nie siedziałbym przez długi czas, martwiąc się o ciebie.

Lekko zabębniła palcami w stół. Przez kilka sekund obserwowała swoją dłoń, potem podniosła wzrok i spojrzała Brashenowi w oczy.

- Przepraszam, panie - powiedziała, przypominając mu o swoim przebraniu. - Nie sądziłem, że martwi się pan o to, jak spędzam czas.

Zauważyła, że jej towarzysz zerka w stronę muzyków i podążyła za jego spojrzeniem. Trzech mężczyzn nie zwracało na nich zupełnie żadnej uwagi.

- Rozumiem - odparł spokojnie. Jego oczy mówiły niemal zbyt wiele. Althea wiedziała, że go uraziła. Nie chciała tego, właściwie nawet nie myślała o jego uczuciach. Brashen wstał i odszedł. Sądziła, że skieruje się do wyjścia, jednak marynarz podszedł do oberżysty i powiedział coś do niego, przerywając mu sprzątanie popękanych naczyń. Po chwili wrócił z kuflem piwa. Usiadł i odezwał się, nie dając dziewczynie szansy na żadne tłumaczenia. - Martwiłem się, więc wróciłem na statek. Spytałem oficera, czy wie, dokąd poszłaś.

- Och.

- No właśnie, „och”. To, co powiedział mi o tobie, nie było... - Umilkł i dotknął ciemniejącego sińca na twarzy. - Nie będę już pływał na pokładzie „Żniwiarza” - stwierdził. Obrzucił Altheę piorunującym spojrzeniem, jak gdyby obarczał ją winą. - Dlaczego postąpiłaś tak głupio i podałaś im swoje prawdziwe nazwisko?

- Oficer ci to powiedział? - spytała w odpowiedzi. Przed chwilą sądziła, że nie może się już poczuć gorzej, jednak w tym momencie jej nastrój jeszcze bardziej się załamał. Jeśli ludzie ze „Żniwiarza” zaczną rozpowiadać o jej przebraniu, nie dostanie w tym porcie pracy jako chłopak. Dziewczynę zalała fala rozpaczy.

- Nie, kapitan. Oficer wprowadził mnie do kajuty. Chcieli wiedzieć, czy zdawałem sobie sprawę z tego, że jesteś kobietą.

- Potwierdziłeś? - Coraz gorzej. Teraz będą przekonani, że Althea prostytuowała się, aby kupić sobie milczenie Brashena.

- Nie było sensu kłamać.

Nie chciała słyszeć reszty, nie interesowało ją, kto uderzył pierwszy i kiedy. Teraz nic już nie miało dla niej znaczenia. Potrząsnęła głową.

Brashen wszakże nie zamierzał pozostawiać jej w stanie błogiej nieświadomości. Pociągnął łyk piwa, potem zapytał:

- Dlaczego podałaś im prawdziwe imię? Myślałaś, że będziesz mogła pływać pod swoim nazwiskiem?

Wręcz nie wierzył w jej głupotę.

- Tak, na „Vivacii” - wyjaśniła. - Sądziłam, że wykorzystam kartę, by pływać na „Vivacii”. Jako jej kapitan i właściciel.

- Jak? - spytał podejrzliwie.

Opowiedziała mu całą historię. Gdy mówiła o nieostrożnej przysiędze Kyle’a i o swoich nadziejach związanych z wykorzystaniem obietnicy przeciwko niemu, Brashen krzywił się na jej głupi plan. Zastanowiła się, dlaczego mu to wszystko mówi. Co było takiego w tym mężczyźnie, że stale się przed nim odkrywała, że opowiadała mu o swoich najintymniejszych sprawach, które nie powinny go obchodzić?

Kiedy skończyła, milczał przez chwilę. Potem pokręcił głową.

- Kyle nigdy nie dotrzyma tak przypadkowo danej przysięgi. Musiałabyś pójść z tą sprawą przed Radę Kupców. A nawet jeśli twoja matka i siostrzeniec zaświadczą, wątpię, czy Rada potraktuje cię poważnie. W gniewie ludzie mówią różne rzeczy... Gdyby Rada Kupców zaczęła zmuszać każdego człowieka do dotrzymywania tego typu obietnic, połowa mieszkańców miasta już by nie żyła. - Wzruszył ramionami. - Z drugiej strony nie jestem zaskoczony, że próbujesz. Zawsze podejrzewałem, że prędzej czy później będziesz się starała odebrać Kyle’owi „Vivacię”. W ten sposób jednak tego nie osiągniesz.

- Jak zatem? - spytała rozdrażniona. - Zakraść się na pokład i podciąć mu gardło, gdy będzie spał?

- Ach, więc i tobie przyszło to do głowy - mruknął z ironią.

Althea wbrew sobie się uśmiechnęła.

- Prawie natychmiast - przyznała. Potem jej uśmiech zniknął. - Muszę odzyskać „Vivacię”. Nawet jeśli teraz wiem, że nie jestem jeszcze gotowa, by móc pełnić funkcję jej kapitana. Nie, nie śmiej się ze mnie. Może powoli, lecz się uczę. „Vivacia” jest moja w pewien niepowtarzalny sposób. Żaden statek nigdy nie będzie mi tak bliski. Jednak prawo jest przeciwko mnie, moja rodzina także. Tak czy inaczej, będę walczyć. A razem... - Jej głos zamarł. Przez chwilę siedziała nieruchomo i milczała. - Spędziłam mnóstwo czasu myśląc o niej, Brashenie.

- Ja też - powiedział miękko. Prawdopodobnie naprawdę jej współczuł, lecz Altheę zirytował jego ton. Skąd mógł wiedzieć? „Vivacia” nie była jego rodzinnym żaglowcem. Czy - tak jak Althea - czuł coś do statku?

Milczenie przeciągało się. Do lokalu weszła grupa marynarzy. Obsiedli sąsiedni stolik. Dziewczyna popatrzyła na młodego Trella. Nie przychodziły jej do głowy żadne słowa. Drzwi znowu się otworzyły i do sali weszło trzech robotników portowych. Od razu, jeszcze zanim usiedli, zaczęli wołać o piwo. Muzycy rozejrzeli się, jakby dopiero się obudzili, po czym w pełni oddali się muzyce, grając melodię rubasznej piosenki. W sali wkrótce znowu będzie tłoczno i hałaśliwie.

Brashen kreślił kółka na stole, rozmazując wilgoć spod kufla.

- A zatem co teraz zrobisz?

Zadał to samo pytanie, które dręczyło ją przez cały dzień.

- Chyba wrócę do domu - odrzekła cicho. - Dokładnie tak, jak kazałeś mi zrobić kilka miesięcy temu.

- Dlaczego?

- Ponieważ sądzę, że miałeś rację. Może lepiej wrócić, naprawić wszystko i zacząć żyć, tak jak mi każą.

- Nie musisz żyć tam - szepnął. - Jest w porcie wiele statków, które płyną w różne miejsca. - Z pozoru niedbale dodał: - Moglibyśmy popłynąć na północ. Tak jak ci mówiłem. Na północ, do Królestwa Sześciu Księstw. Póki dobrze wykonujesz swoją pracę, nikogo nie interesuje, jakiej jesteś płci. Wiem, że mieszkańcy tamtego regionu są trochę dzicy. Ale przecież nie może być nic gorszego od życia na pokładzie „Żniwiarza”.

Althea bez słowa potrząsnęła głową. Gdy mówiła, czuła się źle. W końcu jednak odezwała się:

- „Vivacia” dokuje w Mieście Wolnego Handlu. Jeśli wrócę do domu, przynajmniej będę ją mogła czasem odwiedzać. - Uśmiechnęła się zjadliwie. - A Kyle jest ode mnie starszy. Prawdopodobnie go przeżyję. Jeśli będę wówczas w dobrych układach z siostrzeńcem, może czasem pozwoli swojej szalonej starej ciotce potowarzyszyć sobie w rejsie.

Brashen wyglądał na przerażonego.

- Chyba nie mówisz poważnie! - wykrzyknął. - Chcesz spędzić życie czekając na czyjąś śmierć?

- Oczywiście, że nie. To był żart. - Tyle że nie do końca. - Mieliśmy oboje okropny dzień - oświadczyła obcesowo. - Chcę go zakończyć. Dobranoc. Zamierzam iść spać.

- Dlaczego? - spytał cicho.

- Ponieważ jestem zmęczona, głupi. - Nigdy nie była bardziej szczera. Ani bardziej znużona. Znużona wszystkim.

- Nie, nie. Nie o to pytam. Dlaczego nie przyszłaś się ze mną spotkać?

Usłyszała w jego głosie, że powoli traci cierpliwość.

- Ponieważ nie chciałam z tobą spać - odparła stanowczo. Nie miała już siły na uprzejmość.

Chyba go uraziła.

- Zaprosiłem cię tylko na kolację.

- Ale miałeś na myśli coś więcej.

Chwilę się zastanawiał, czy skłamać, w końcu zwyciężyła jego uczciwość.

- Rzeczywiście o tym myślałem. Ostatnio nie uważałaś, że to taki straszny pomysł...

Nie chciała, by jej o tym przypominał. Czuła się zażenowana, że poprzednim razem tak wspaniale się bawiła, a także dlatego, że Brashen o tym wiedział. Wtedy.

- Ostatnio powiedziałam ci też, że nie możemy tego powtórzyć.

- Sądziłem, że masz na myśli statek.

- Nie tylko. Wszędzie. Brashenie... byliśmy przemarznięci i zmęczeni, piliśmy, braliśmy cindin. - Przerwała. Nie potrafiła taktownie zakończyć tego zdania. - To wszystko.

Jego dłoń na blacie stołu poruszyła się. Althea zrozumiała, że młodzieniec bardzo chciałby jej dotknąć, wziąć za rękę. Szybko schowała dłonie pod stół i mocno je splotła.

- Jesteś tego pewna? - zapytał, nawet nie próbując ukryć bólu.

- A ty nie? - Spojrzała mu prosto w oczy, przeciwstawiając się czułości, którą w nich dostrzegła.

Brashen pierwszy odwrócił wzrok.

- No cóż. - Głęboko odetchnął i upił piwa. Oparty na łokciu, pochylił się ku dziewczynie, przywołał na usta przekonujący uśmiech, po czym rzucił: - Mogę kupić cindin, jeśli zechcesz dostarczyć piwo.

Na jej twarzy zaigrał uśmieszek.

- Nie sądzę - odparła spokojnie.

Wzruszył ramieniem.

- A jeśli kupię także piwo?

Już się nie uśmiechał.

- Brashenie. - Potrząsnęła głową. - Widzisz - zauważyła rozsądnie - ledwie się znamy. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, nie jesteśmy...

- Dobra - uciął gburowato. - Dobra, przekonałaś mnie. To był kiepski pomysł. Ale nie dziw się, że próbowałem. - Dopił piwo i wstał. - Więc idę. Mogę ci dać ostatnią radę?

- Naturalnie! - Skupiła się, czekając na jakąś czułą przestrogę, by o siebie dbała albo była ostrożna.

Zamiast tego mężczyzna oświadczył:

- Weź kąpiel. Nieźle śmierdzisz. - Potem odszedł, niespiesznie przechodząc przez salę. Przy drzwiach nawet się nie odwrócił. Gdyby się tam zatrzymał, uśmiechnął i pomachał jej, pewnie nie odczułaby tak bardzo jego obelgi. Niestety, nie zrobił tego, więc poczuła się znieważona. Obraził ją tylko dlatego, że mu odmówiła. Nagle zaczął udawać, że nigdy jej nie pragnął, ponieważ nie jest uperfumowana i umalowana. Tamtej nocy najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. Althea przypomniała sobie, że on sam też nie pachniał zbyt świeżo. Męska bezczelność. Dziewczyna podniosła kufel.

- Piwo! - zamówiła u oberżysty.

* * *

Na dworze lało, przemoknięty Brashen zgarbił ramiona. Idąc do lokalu „Pod Czerwonym Okapem” starał się o niczym nie myśleć. Zatrzymał się tylko raz, na jakimś rogu i kupił kawałek pospolitego cindinu od ulicznego sprzedawcy, który kulił się w deszczu.

Kiedy dotarł do gospody, odkrył, że drzwi zaryglowano na noc. Tłukł w nie, awanturując się, że musi stać w deszczu.

Ponad głową Brashena otworzyło się okno. Właściciel gospody wysunął głowę.

- Kto tam? - zapytał.

- To ja, Brashen. Wpuść mnie.

- Zostawiłeś bałagan w łazience. Nie wytarłeś balii. I nie rozwiesiłeś ręczników.

Skonsternowany popatrzył w okno.

- Wpuść mnie - powtórzył. - Pada deszcz.

- Nie jesteś czystą osobą! - krzyknął do niego gospodarz.

- Ależ zapłaciłem za pokój!

Zamiast odpowiedzi z okna spadł tylko jego marynarski worek. Wylądował w błocie ulicy z pluskiem, który obryzgał młodzieńcowi nogi.

- Hej! - krzyknął, ale właściciel zamknął okno. Przez jakiś czas stukał, potem kopał w zabarykadowane drzwi. Zaczął wykrzykiwać przekleństwa pod adresem niewidocznego mężczyzny. Rzucał w zamknięte okno wielkie garście tłustego błocka, aż wreszcie zjawili się przedstawiciele straży miejskiej i ze śmiechem kazali mu odejść. Widocznie nie raz już mieli do czynienia z identyczną sytuacją.

Brashen zarzucił sobie brudny marynarski worek na ramię i odszedł w noc, aby znaleźć jakąś tawernę.





Rozdział jedenasty
Dary <l >

- Zimowa poświata księżycowa to rześkie światło, w którym cienie wydają się bardzo ostre i czarne. Nadbrzeżne skały tkwią w atramentowych kałużach, a twój kadłub otacza absolutna czerń. Wiesz? Dzięki mojemu ognisku pojawiają się innego rodzaju cienie. Skaczą i przesuwają się. A kiedy patrzę na ciebie, jedne części twojego korpusu są sztywne i ostre w świetle księżyca, a inne - w łunie ognia - wyglądają na miękkie i łagodne.

Głos Amber działał niemal hipnotycznie. Jakiś czas temu udało jej się rozpalić ognisko z kawałków wyrzuconego przez fale drewna i teraz „Paragon” czuł ciepło ognia. Reakcji na ciepło i na zimno nauczył się od ludzi i wiedział, że pierwsze jest przyjemne, drugie nie. Nawet myśl, że ciepło jest lepsze niż zimno, została mu wpojona. Drewnu było wszystko jedno. W taką noc jak dzisiejsza ciepło wydawało się naprawdę bardzo miłe.

Mówiąc do „Paragona”, Amber siedziała po turecku na złożonym kocu, który rzuciła na wilgotny piasek. Plecami opierała się o kadłub żywostatku. Muskanie jej rozrzuconych luźno włosów było subtelniejsze niż dotyk najdelikatniejszych wodorostów. Włosy przylepiały się do słojów czarodrzewowego kadłuba. Kiedy Amber się poruszała, kosmyki przesuwały się po deskach „Paragona”.

- Gdy mi o tym opowiadasz, prawie wszystko pamiętam. Nie tylko kolory i kształty, lecz także czasy, kiedy oglądanie świata sprawiało mi rozkosz.

Nie odpowiedziała, ale podniosła rękę i położyła dłoń płasko na jego deskach. Ten jej gest w jakiś sposób zastępował im kontakt wzrokowy i wymianę znaczących spojrzeń. Galion uśmiechnął się.

- Przyniosłam ci coś - przerwała nagle przyjemne milczenie.

- Przyniosłaś mi coś? - powtórzył głośno, zdziwiony. - Naprawdę? - Próbował zapanować nad podnieceniem w głosie. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek przedtem ktoś mi coś przyniósł.

Wyprostowała się.

- Jak to? Nigdy? Nikt nigdy nie dał ci prezentu?

Wzruszył ramionami.

- Gdzie trzymałbym... rzeczy?

- No cóż... rozmyślałam o tym. Jest coś, co mógłbyś nosić. Tak. Proszę, daj mi rękę. Jestem z nich bardzo dumna, chcę więc, żebyś dokładnie je sobie obejrzał. Praca nad nimi zajęła mi trochę czasu, musiały być przecież wyjątkowo duże, sam rozumiesz. Oto pierwszy. Potrafisz powiedzieć, co przedstawia?

Amber odgięła mu palce i położyła coś na jego dłoni. Kawałek drewna. Znajdował się w nim otwór, przez który przewleczono mocno spleciony sznurek. Drewno było wypolerowane piaskiem, wygładzone i miało coś przedstawiać. „Paragon” obracał je ostrożnie w palcach. Przez chwilę dokładnie badał kształt, w końcu się domyślił.

- To delfin - powiedział. Ponownie pomacał wygięty grzbiet. - Jest niezwykły - dodał i roześmiał się głośno.

- Dobrze. Poszukaj następnego. - Usłyszał radość w jej głosie. - Przesuń palcami wzdłuż sznurka.

- Jest ich więcej?

- Oczywiście. To przecież naszyjnik. Potrafisz powiedzieć, co przedstawia następny?

- Chcę go założyć - odparł z przekonaniem. Ręce mu drżały. Naszyjnik - dar od niej dla niego. Nie czekając na odpowiedź Amber, pociągnął za sznurek i z uwagą przełożył sobie naszyjnik przez głowę. Sznurek zaplątał się na chwilę przy nierównym drewnie pokiereszowanych oczu galionu, ale statek poradził sobie i w końcu naszyjnik zawisł mu na piersiach. Palce „Paragona” przesunęły się szybko po wisiorkach. Było ich pięć. Aż pięć! Obmacał je powoli. - Delfin. Mewa. Rozgwiazda. A to jest... och, to krab. I ryba. Halibut. Wyczuwam jego łuski i oczy. Krab natomiast ma oczy wyłupiaste. Rozgwiazda jest chropowata, pod spodem wymacałem przyssawki. Och, Amber, jest cudowny. Czy jest piękny? Czy dobrze na mnie wygląda?

- No, no, no, jesteś zatem próżny, nigdy bym nie przypuszczała. - Statek jeszcze nie słyszał, by była tak zadowolona. - Tak, wygląda na tobie pięknie. Pasuje do ciebie. Wiesz? Martwiłam się. Jesteś mistrzowskim dziełem wspaniałego rzeźbiarza, więc obawiałam się, iż wykonane przeze mnie paciorki mogą wyglądać dziecinnie na twoim idealnym korpusie. Hm, może nie powinnam zachwalać własnej pracy, chcę ci jednak o niej opowiedzieć. Każdy wisiorek wykonałam z innego drewna. Rozgwiazda jest dębowa, a kraba znalazłam w wielkim sosnowym sęku. Delfin tkwił w zgięciu wierzbowego kolana. Dotknij go jeszcze raz i przesuń palcami po słojach. Wisiorki różnią się też kolorami. Nie lubię malować drewna, każde ma swoją własną barwę. Wszystkie wyglądają świetnie na twojej wyblakłej powłoce.

Amber urywanym, przejmującym głosem dzieliła się z „Paragonem” tymi szczegółami. Jej ton dawał mu do zrozumienia, że nikt nie potrafiłby lepiej od niego zrozumieć tych spraw. Nie schlebiała mu wszakże, jedynie co jakiś czas przesuwała palcami po jego piersi.

- Mogę ci zadać pytanie?

- Oczywiście. - Jego palce podróżowały powoli od jednego paciorka do następnego. Za każdym razem znajdowały nowe szczegóły w materiale i kształcie.

- Słyszałam, że galiony żywostatków maluje się. Gdy jednak taki statek ożywa, galion przybiera własny, charakterystyczny dla siebie kolor. Tak jak ty. Ale... jak to się odbywa? I dlaczego? Dlaczego dotyczy to tylko galionu, a nie wszystkich części statku, które wykonano z czarodrzewu?

- Nie wiem - odparł niespokojnie. Czasami Amber zadawała mu tego rodzaju pytania. Nie lubił ich. Przypominały mu zbyt ostro o tym, że bardzo się różnił od swojej rozmówczyni. W dodatku kobieta zadawała je chyba zawsze wtedy, gdy czuł z nią największą bliskość. „Dlaczego masz takie kolory?” „Jak powstała twoja skóra i twoje oczy?”

- Ach. Rozumiem. - Milczała przez chwilę. - Sądziłam, że może po prostu zapragnąłeś tego koloru. Uważam cię za wielki cud. Mówisz, myślisz, poruszasz się... możesz poruszyć całym swoim ciałem? Nie tylko częściami rzeźbionymi, nie tylko rękoma i ustami, lecz także deskami i belkami?

Czasami umiał. Giętki statek lepiej niż sztywny stawiał opór uderzeniom wiatru i fal. Potrafił trochę przesunąć deski, lekko się poddać naciskowi wody, a czasem szarpnąć nieco mocniej, odwrócić się i przyjąć taflę milczącej wody, która się nad nim rozciągała - głęboka, zimna i czarna jak sama noc. Takie zachowanie oznaczało jednakże dla niego niewybaczalną i perfidną zdradę. Niewybaczalną i niemożliwą do odkupienia. Oderwał się od palących wspomnień, ale nie powiedział na ten temat ani słowa.

- Dlaczego pytasz? - spytał, nagle podejrzliwy. Czego Amber od niego chce? Dlaczego przyniosła mu dary? Nikt nie mógł go lubić, wiedział o tym. Zawsze o tym wiedział. Może to był podstęp, może w rzeczywistości kobieta pozostawała w zmowie z Restartem i Mingsleyem. Przyszła tu wy szpiegować, odkryć wszystkie jego sekrety, dowiedzieć się jak najwięcej o czarodrzewie. Potem wróci do nich i wszystko przekaże.

- Nie chciałam cię zdenerwować - stwierdziła cicho.

- Nie? Czego w takim razie chcesz? - spytał szyderczo.

- Zrozumieć cię. - Nie odwzajemniła mu się tym samym tonem. W jej głosie nie wyczuł gniewu, lecz tylko łagodność. - Na swój sposób różnię się od ludzi z Miasta Wolnego Handlu tak samo jak od ciebie. Jestem obca i niezależnie od tego, jak długo tu pomieszkam i jak uczciwie poprowadzę swój interes, zawsze będą mnie nazywali nowo przybyłą. Miasto Wolnego Handlu nie wita z zadowoleniem przybyszy. Jestem coraz bardziej samotna. - Mówiła uspokajającym tonem. - Przychodzę więc do ciebie, ponieważ sądzę, że jesteś równie samotny jak ja.

Samotny. Żałosny. Uważała go za żałosnego. I za głupiego. Wystarczająco głupiego, by uwierzył, że go lubi, podczas gdy próbowała zgłębić wszystkie jego tajemnice.

- I dlatego, że chciałabyś poznać sekrety czarodrzewu - powiedział wprost.

Zwiódł ją jego łagodny głos.

- Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie jestem zaciekawiona. Skąd pochodzi drewno, które potrafi ożyć? Jak wyglądają drzewa, z których pochodzą takie deski? Gdzie rosną? Czy są rzadkie? Tak, tak, na pewno. Przecież tutejsze rodziny zadłużają się na kilka pokoleń, by je zdobyć. Dlaczego?

Jej słowa zbyt dokładnie powtórzyły pytania, które „Paragonowi” zadał swego czasu Mingsley. Statek roześmiał się głośno. Jego śmiech brzmiał jak gwałtowne pohukiwanie. Zbudził siedzące na klifach ptaki, które z krzykiem wzniosły się wysoko w górę, w ciemności.

- Nie udawaj, że nie wiesz! - zadrwił. - Po co Mingsley cię tu przysłał? Kazał ci mnie przekupić? Sądzi, że chętnie dla ciebie pożegluję? Znam jego plany. Zdaje mu się, że jeśli mnie zdobędzie, bez lęku popłynie na moim pokładzie w górę Rzeki Deszczowej, gdzie w sekrecie przed całym światem będzie mógł handlować towarami, które prawnie należą się tylko Kupcom z Miasta Wolnego Handlu oraz tym z Deszczowych Ostępów. - „Paragon” w zadumie obniżył głos. - Myśli tak, ponieważ uważa mnie za szaleńca, gotowego zdradzić swoją rodzinę. Przyszło mu to do głowy, ponieważ moi ludzie nienawidzą mnie i przeklinają. Porzucili mnie, więc w jego opinii chcę się na nich odegrać. - Statek zdarł z szyi naszyjnik i cisnął go w piasek. - Wyobraź sobie, że jestem wierny! Zawsze byłem i zawsze będę, niezależnie od tego, co mówią bądź myślą o mnie inni. Byłem i jestem wierny. - Podniósł głos i ochryple oznajmił wszem i wobec: - Posłuchajcie mnie, Ludluckowie! Jestem wobec was wierny! Mogę pożeglować tylko dla mojej rodziny! Tylko dla was! - Czuł, jak cały kadłub rozbrzmiewa tym wołaniem.

Pierś mu falowała. Dyszał w zimową noc. Wsłuchał się w ciszę, lecz Amber się nie odezwała. Do jego uszu dotarł jedynie trzask ognia, niekończący się plusk fal oraz utyskujące piski klifowych ptaków, które niezgrabnie zajmowały poprzednie miejsca na skałach. Ze strony kobiety natomiast nie słyszał żadnego dźwięku. Może uciekła, gdy krzyczał. Może odpełzła w noc, zawstydzona i tchórzliwa. Przełknął ślinę i potarł czoło. Ten fakt nie miał znaczenia. Amber nie liczyła się. Nic się nie liczyło. Nic. Potarł szyję w miejscu, gdzie pękł naszyjnik. Wsłuchał się w fale podpływające coraz bliżej. Zaczynał się przypływ. Słyszał, jak w ognisku załamują się kawałki wyrzuconego przez morze drzewa. Podmuch wiatru przyniósł zapach dymu.

Paragon” się przestraszył, gdy kobieta przemówiła.

- Nie przysłał mnie Mingsley. - Nagle wstała. Podeszła do ognia i poruszyła drwa. Jej głos był spokojny i opanowany. - Masz rację, za pierwszym razem przyszłam tu za jego namową. Mingsley zamierzał cię porąbać na kawałki, tylko po to, by zdobyć twój czarodrzew. Jednak gdy tylko cię zobaczyłam, moje serce zaczęło krzyczeć przeciw temu barbarzyństwu. „Paragonie”, rzeczywiście chciałabym cię pozyskać. Jesteś dla mnie cudem i tajemnicą. Ciekawość zawsze przewyższała moją mądrość. Jednak najgorsza ze wszystkiego jest samotność. Zwłaszcza że znajduję się daleko od domu i rodziny, nie tylko w sensie odległości, ale także lat.

Szybko wyrzucała z siebie twarde jak spadające kamienie słowa. Mówiąc, chodziła wzdłuż statku. Paragon słyszał szelest jej spódnicy. Dzięki wyostrzonemu słuchowi wyłapał ciche odgłosy stukotania o siebie drewienek. Moje paciorki, pomyślał strapiony. Kobieta zbierała je. Zabierze mu swój dar.

- Amber? - spytał błagalnie. Mówił wysokim głosem, który załamał się na ostatniej sylabie, tak jak to się wcześniej zdarzało, ilekroć „Paragon” czegoś się bał. - Zabierasz moje paciorki?

Zapanowało długie milczenie. Wreszcie kobieta odburknęła:

- Nie sądziłam, że chcesz je z powrotem.

- Chcę, bardzo chcę! - Ponieważ nie usłyszał odpowiedzi, zebrał się na odwagę i spytał: - Nienawidzisz mnie teraz, prawda? - Jego głos stał się całkowicie opanowany, a równocześnie bardzo wysoki.

- Ależ nie, „Paragonie”, nie... - Zamilkła. - Nie czuję do ciebie nienawiści - powiedziała łagodnie. - Ale nie rozumiem cię - dodała smutno. - Czasami gdy mówisz, słyszę w twoich słowach mądrość pokoleń. Innymi razy zmieniasz się w rozpieszczonego dziesięciolatka.

Dwunastolatka... „Do cholery, jesteś już prawie mężczyzną i jeśli podczas tego rejsu nie nauczysz się zachowywać jak mężczyzna, nigdy się nim nie staniesz, ty bezwartościowy, kwilący i tchórzliwy szczeniaku”. Podniósł ręce do twarzy na to wspomnienie i zakrył miejsce, gdzie niegdyś znajdowały się jego oczy, a skąd teraz wypłynęły zdradzieckie łzy. Jedną rękę przesunął na usta, by powstrzymać szloch. Niech nie patrzy na mnie teraz - modlił się w duszy. - Niech nie patrzy.

Amber nadal mówiła do siebie.

- Czasami nie wiem, jak mam cię traktować. Ach, jest krab. Mam już wszystkie. Wstydź się, rzuciłeś nimi jak małe dziecko zabawkami. Poczekaj cierpliwie, aż ponownie nawlokę je na sznurek.

Paragon” odsunął rękę od ust i dla uspokojenia zrobił wdech. Wyraził swoje najgorsze obawy, pytając:

- Czy połamałem... Czy któryś z nich popękał?

- Nie, dobrze je wykonałam. - Wróciła na koc przy ogniu. „Paragon” słyszał, jak kobieta cicho pracuje. Paciorki obijały się o siebie. - Kiedy je robiłam, pamiętałam, że będą wystawione na wiatr i deszcz. Wtarłam w nie wiele oleju i wosku. Zresztą wylądowały na piasku. Nie wytrzymają jednakże, jeśli rzucisz je na skały, więc na twoim miejscu lepiej bym o nie dbała.

- Będę - obiecał. Ostrożnie spytał: - Jesteś na mnie zła?

- Gniewałam się na ciebie - przyznała. - Ale już mi minęło.

- Nie krzyczałaś na mnie. Zachowałaś się tak cicho, myślałem więc, że odeszłaś.

- Byłam tego bliska. Nie znoszę krzyku. Nienawidzę, gdy się na mnie krzyczy i sama nigdy na nikogo nie podnoszę głosu. Nie znaczy to jednak, że nigdy się na nikogo nie gniewam. - Po chwili przerwy dodała: - Albo że nigdy nie czuję się zraniona. „Tylko mój ból jest bardziej niemy niż mój gniew”. To jest cytat z poety Tinniego. A raczej parafraza, tłumaczenie.

- Powiedz mi cały wiersz - poprosił „Paragon”. Szybko skorzystał z okazji rozmowy na bezpieczny temat. Nie chciał mówić o gniewie, nienawiści i rozpieszczonych dzieciach. Pomyślał, że jeśli Amber wyrecytuje dla niego wiersz, zapomni, że jej nie przeprosił. Nie chciał, by się dowiedziała, że „Paragon” nie potrafi przepraszać.

* * *

- Nana odparła, że woli zostać za pół pensji, jeśli będziemy jej mogły tyle zapłacić - oświadczyła Ronica. Keffria siedziała na fotelu po przeciwległej stronie kominka, gdzie siadywał jej ojciec, kiedy wracał z rejsu. Trzymała w dłoniach obciągniętą płótnem ramkę do haftowania. Motki kolorowych nici leżały na poręczy fotela, ale kobieta przestała już udawać, że pracuje. Ronica opuściła ręce.

- A stać nas na nią? - spytała Keffria.

- Ledwo co. Jeśli będziemy jeść i żyć w prosty, niewyszukany sposób. Jestem zakłopotana, ale powiem ci, że czuję wdzięczność i ulgę, że Nana postanowiła z nami zostać. Miałam straszne wyrzuty sumienia, gdy ją odprawiałam. Wiem, że trudno byłoby jej znaleźć nową pracę. W większości rodzin wolą zatrudnić do opieki nad dziećmi młodą kobietę.

- Wiem. A Selden byłby zdruzgotany. - Keffria odchrząknęła. - No tak, a co z Rache?

- To samo - odparła krótko matka.

- Jeśli nasze finanse są rzeczywiście tak bardzo nadwerężone - zaczęła ostrożnie Keffria - może nie musiałybyśmy jej w ogóle płacić...

- Nie zgadzam się z tobą - ucięła Ronica.

Córka milczała przez chwilę, patrząc na nią.

Matka pierwsza odwróciła wzrok.

- Wybacz mi. Wiem, że ostatnio postępuję z wami wszystkimi zbyt ostro. - Starała się mówić przyjaznym tonem. - Sądzę, że Rache musi otrzymywać zapłatę. Wydaje mi się to ważne dla całej naszej rodziny. Nie chcę z tego powodu narażać przyszłości Malty, ale płaca dla tej byłej niewolnicy jest w mojej opinii znacznie ważniejsza niż nowe spódniczki i wstążki do włosów.

- Właściwie zgadzam się z tobą - stwierdziła cicho Keffria. - Po prostu chciałam przedyskutować tę kwestię. Chodzi mi o to, czy mimo wydatków... będziemy mogły zapłacić Festrewom?

Matka skinęła głową.

- Mamy złoto, córko. Odłożyłam pełną kwotę, którą jesteśmy dłużne wraz z tym dodatkowym procentem za zwłokę. Możemy zapłacić rodzinie znad Rzeki. Nie zostanie nam jednak na spłatę innych wierzycieli. A przyjdzie ich kilku z żądaniem zapłaty.

- Co zrobimy? - spytała. Po chwili uściśliła: - Jak sądzisz, co powinnyśmy zrobić?

Ronica głęboko odetchnęła.

- Proponuję poczekać. Zobaczymy, kto przyjdzie i jak bardzo będzie nalegał. Niedługo powinna przypłynąć „Vivacia”. Niektórzy może zechcą poczekać na jej powrót, inni zapewne zażądają natychmiastowej spłaty. Wtedy trzeba będzie sprzedać którąś z posiadłości.

- Uważasz to wszakże za ostateczność?

- Tak. - Matka mówiła stanowczym tonem. - Powozy, konie, nawet biżuteria przychodzą i odchodzą. Nie sądzę, żebyśmy za nimi tęskniły, gdy je sprzedamy. Och, wiem, Malta się zdenerwuje, że nie będzie miała tej zimy nowych ubrań. Rozgniewa się, ale chyba jakoś to przeżyje. Niech się uczy oszczędności, taka umiejętność może jej się przydać w dorosłym życiu.

Keffria ugryzła się w język. Chciała jak najrzadziej mówić o córce. Od pewnego czasu ten temat był dla niej bardzo bolesny.

- A ziemie? - podsunęła matce. Tę dyskusję odbyły już przedtem i Keffria nie wiedziała, dlaczego znowu podjęła ten temat.

- Gospodarstwa rolne to inna sprawa. Odkąd do Miasta Wolnego Handlu przyjeżdża coraz więcej osób, rośnie cena najlepszych ziem. Jeśli teraz zdecydujemy się na sprzedaż, najlepsze oferty otrzymamy od nowych przybyszy. Powstaje dylemat. Jeśli sprzedamy im posiadłości, narazimy się pozostałym Pierwszym Kupcom i zwiększymy władzę obcych. Jednak najgorsza jest dla mnie myśl, że nigdy nie zdołamy odzyskać raz sprzedanych terenów. Zawsze można sobie kupić nowy powóz czy parę kolczyków, ale ilość gruntów wokół miasta jest ograniczona. To, co oddamy, nigdy już do nas nie wróci.

- Chyba masz rację. A wierzysz, że zdołamy wytrzymać do powrotu „Vivacii”?

- Tak. Słyszałam, że mijała się z „Vestroyem” w Cieśninie Markhama. To znaczy, że dotarła do Jamaillii zgodnie z rozkładem. O tej porze roku najbardziej niebezpieczna jest podróż na południe. - Ronica mówiła to, o czym obie już wiedziały, lecz rozmowa o szczegółach uspokajała je obie. Miały jakieś irracjonalne przekonanie, że wystarczająco częste mówienie o swoich pragnieniach pomaga w ich spełnieniu. - Jeśli Kyle zarobi na sprzedaży niewolników tak dużo, jak obiecywał, po jego powrocie mielibyśmy dość pieniędzy, by spłacić naszych aktualnych wierzycieli. - Ronica mówiła o niewolnikach rozmyślnie obojętnym tonem. Nadal nie pochwalała tego procederu, Keffria zresztą również nie. Czy miały wszakże inne wyjście?

- Gdy Kyle ze sporym zyskiem sprzeda niewolników, będziemy miały pod dostatkiem pieniędzy, ale starczy nam tylko na bieżące wydatki? - wyraziła wątpliwość. - A co dalej? Matko, jak długo zdołamy spłacać nasze długi? Jeżeli ceny za zboże spadną jeszcze bardziej, nasze zaległości wzrosną. Co wtedy?

- Nie będziemy wówczas osamotnione w naszych problemach - oświadczyła Ronica złowieszczym głosem.

Córka wzięła głęboki oddech. W gruncie rzeczy rzadko mówiły o pogarszającej się sytuacji ogólnej. Teraz Keffria odważyła się spytać wprost:

- Naprawdę sądzisz, że dojdzie do powstania przeciwko Satrapie? Do wojny?

Samo mówienie o wojnie przeciw Jamaillii było trudne. Chociaż Keffria urodziła się w Mieście Wolnego Handlu, wiedziała, że Jamaillię należy traktować jak drugi dom. To była ich prawdziwa ojczyzna, miejsce ich pochodzenia, ich duma, centrum całej cywilizacji i nauki. Jamaillia - błyszczące bielą miasto na południu.

Matka odpowiedziała po długim milczeniu.

- Wiele zależy od tego, co odpowie naszym wysłannikom Satrapa. Słyszałam też inną niepokojącą plotkę. Podobno nasz władca zamierza zatrudnić chalcedzkich żołnierzy najemnych do eskortowania jamaillskich statków handlowych oraz usunięcia piratów z Kanału Wewnętrznego. Naszych ludzi zdenerwowała ta wiadomość. Mówią, że nie wolno wpuścić zbrojnych okrętów chalcedzkich do naszego portu i na nasze wody. Nie wierzę jednak, by doszło do otwartej wojny. Nie jesteśmy ludem wojowników, lecz kupcami. Satrapa powinien zrozumieć, że prosimy go tylko o jedno: żeby dotrzymał danego nam słowa. Nasi wysłannicy zabierają ze sobą oryginalny statut naszych praw, który odczytają głośno Satrapie i Towarzyszom. Nikt nie może odebrać tego, co się nam należy. Władca będzie musiał odwołać Nowych Kupców.

Keffria pomyślała, że matka ponownie wykonuje ten sam manewr - głośno wypowiada ich nadzieje, jakby wierzyła, że zdoła zamienić słowa w czyny.

- Niektórzy sądzą, że mógłby nam zaproponować finansowe odszkodowanie - ośmieliła się powiedzieć.

- Nie przyjęlibyśmy go - powiedziała szybko Ronica. - Naprawdę byłam zaszokowana, gdy Davad Restart zasugerował, że powinniśmy wybrać sumę i wprost o nią poprosić. Nie można wykupić danego raz słowa. - Po chwili dodała z goryczą: - Czasami obawiam się, że Davad zapomina, kim jest. Spędza tak wiele czasu z Nowymi Kupcami i często staje po ich stronie. A przecież jesteśmy łącznikami pomiędzy światem i naszą rodziną z Deszczowych Ostępów. Mielibyśmy sprzedać krewnych?

- Trudno mi się o nich troszczyć w chwili obecnej - przyznała Keffria. - Ilekroć o nich myślę, traktuję ich jako zagrożenie dla Malty.

- Zagrożenie? - Matka wydawała się niemal zgorszona. - Keffrio, musimy pamiętać, że zawarliśmy z ich przodkami umowę i z racji tego są naszymi wierzycielami. Mają prawo żądać od nas dotrzymania słowa, tak samo jak my od Satrapy.

- Gdybyśmy jednak nie miały złota na kolejną ratę i Festrewowie zażądaliby kogoś z naszej rodziny, czy nie uważałabyś, że sprzedajemy Maltę jako niewolnicę?

Ronica milczała przez chwilę.

- Nie - odparła w końcu. Po chwili westchnęła. - Z pewnością bym się nie cieszyła patrząc, jak moja wnuczka odchodzi. Ale, wiesz, Keffrio, nigdy nie słyszałam, by jakiegoś mężczyznę lub kobietę z Miasta Wolnego Handlu trzymano w Deszczowych Ostępach wbrew ich woli. Tamtejsi Kupcy szukają żon i mężów, nie służących. Wiem, że trudno jest kogoś poślubić bez miłości. Ale kilka osób odeszło nad Rzekę z własnej inicjatywy. A inni, którzy trafiają tam z powodu kontraktu, wracają, gdy zechcą. Pamiętasz Scillę Appleby? Zabrano ją do Deszczowych Ostępów, ponieważ rodzina nie mogła się wywiązać z umowy. W osiem miesięcy później krewni przywieźli ją z powrotem do Miasta Wolnego Handlu, gdyż czuła się tam nieszczęśliwa. Nie upłynęły dwa miesiące, a Scilla wysłała wiadomość, że popełniła błąd i ludzie znad Rzeki ponownie po nią przyjechali. Nie jest więc tam chyba tak źle.

- Słyszałam, że rodzina wstydziła się jej zachowania i namówiła ją do powrotu. Dziadek i matka powtarzali jej, że wracając do Miasta Wolnego Handlu zhańbiła Applebych i złamała dane przez nich słowo.

- Przypuszczam, że to możliwe - przyznała, choć z powątpiewaniem, Ronica.

- Nie chcę, żeby Malta musiała odejść tam wbrew swojej woli - oświadczyła bez osłonek Keffria. - Nie obchodzą mnie obowiązki, duma ani nasze dobre imię. Jeśli dojdzie do takiej sytuacji, sądzę, że sama pomogę jej przed nimi uciec.

- Sa dopomóż mi, boję się, że ja również - powiedziała roztargnionym głosem Ronica w kilkanaście sekund później.

Keffria była wstrząśnięta. Nie z powodu słów matki, lecz ze względu na głębokie wzruszenie, które przebijało z jej głosu.

- Były czasy, kiedy nienawidziłam tego statku - podjęła Ronica po chwili. - Pytałam siebie, jak to możliwe, że jeden przedmiot jest tak wiele wart? Nie tylko złoto, ale życie naszych potomków!

- Gdyby papa nie przerwał handlu z Deszczowymi Ostępami, prawdopodobnie „Vivacia” byłaby do tej pory spłacona - zwróciła uwagę córka.

- Bardzo prawdopodobne - odparła. - Lecz jakim kosztem?

- Papa też zawsze tak mówił - rzekła z namysłem Keffria. - Nigdy jednak do końca nie rozumiałam tego stwierdzenia. Nigdy nie wyjaśnił szczegółów ani mnie, ani Althei. Raz tylko spytałam go wprost, a on powiedział mi tylko, że jego zdaniem wybór takiej drogi oznacza nieszczęście. A jednak wszystkie inne rodziny posiadające żywostatki handlują z Kupcami znad Rzeki. My zatem również mamy do tego handlu prawo. Papa nie chciał mi wyjaśnić tej sprawy. Po prostu odmówił. - Keffria nabrała powietrza i zaczęła ostrożnie: - Może należałoby ponownie rozważyć tę kwestię. Kyle chętnie by tam popłynął. Przecież pytał o mapy Rzeki Deszczowej. Przed śmiercią papy nie rozmawialiśmy o tym, sądziłam więc, że wyjaśnił mu przyczyny swej decyzji. W każdym razie mój mąż nie pytał mnie, dlaczego porzuciliśmy handel w górze Rzeki. Po prostu nigdy żadne z nas nie poruszyło tego tematu.

- I lepiej go nigdy nie poruszaj - stwierdziła Ronica krótko. - Gdyby Kyle popłynął w górę Rzeki, doszłoby do nieszczęścia.

Kolejny przykry temat: jej mąż. Keffria westchnęła.

- Pamiętam, jak dziadek popłynął „Vivacią” w górę Rzeki. Pamiętam dary, które nam przywoził. Pozytywkę, iskrzącą się podczas gry. - Potrząsnęła głową. - Nawet nie wiem, co się z nią stało. - Ciszej dodała: - Naprawdę nigdy nie pojęłam, dlaczego papa przestał handlować w górze Rzeki.

Ronica wpatrzyła się w ogień i zaczęła opowiadać:

- Twojego ojca... oburzał układ z Festrewami. Och, kochał ten statek i nie sprzedałby go za żadne pieniądze świata. Jednak bardziej niż „Vivacię” kochał was, dziewczynki. I, tak jak ty, postrzegał kontrakt jako zagrożenie. Nie podobało mu się, że zobowiązano go do wypełnienia umowy, której nie sposób negocjować. - Ronica obniżyła głos. - Z powodu tej okrutnej transakcji, w pewnym sensie myślał źle o Festrewach. Może w dawnych czasach inaczej postrzegano ową kwestię. Może... - Głos Roniki zadrżał. Po chwili uspokoiła się i dodała: - Nie, to chyba nie tak. Nie mówię ci tego, co myślę, ale to, co powinnam myśleć... Że interes to interes, a układ to układ. Prawda jest wszakże taka, że umowę zawarto w jeszcze trudniejszych czasach. Tak czy owak, wiąże nas.

- Ale ojca oburzała - Keffria wróciła do tematu.

- Ephron gardził jej warunkami. Często powtarzał, że nikomu jeszcze nie udało się całkowicie spłacić długu wobec Deszczowych Ostępów. Z upływem lat narastają odsetki i nasze rodziny stają się coraz bardziej zależne od Kupców znad Rzeki. Twojego ojca bardzo to gniewało. Pragnął, aby nasza rodzina wreszcie w pełni przejęła statek. Mawiał, że wtedy jeśli tylko zechcemy, możemy się spakować i opuścić Miasto Wolnego Handlu.

Ta myśl wstrząsnęła Keffria. Opuścić rodzinne miasto? Czyżby jej ojciec naprawdę pragnął wyjechać stąd wraz z rodziną?

- I chociaż jego ojciec i babka handlowali towarami z Deszczowych Ostępów - kontynuowała matka - Ephron uważał to zajęcie za plugawe. Tak, tak, nazywał je plugastwem. Mówił, że w górze Rzeki znajduje się zbyt wiele magii i zawsze czuł, że prędzej czy później za kontakt z czarami trzeba będzie zapłacić. Nie sądził, żeby to było... uczciwe. Mówił, że przywożenie do naszego miasta magii z innego miejsca i czasu może spowodować upadek jakiegoś ludu. Albo zgubić całe Przeklęte Brzegi. Czasami opowiadał mi późno w nocy o swoich lękach: o tym, że zniszczymy nas samych i nasz świat, dokładnie tak samo jak lud Starszych.

Umilkła. Przez długą chwilę obie kobiety siedziały w ciszy, zamyślone. Rzadko rozmawiały o tych sprawach. Mapy trudnych do przepłynięcia kanałów kojarzyły się powszechnie z większymi zyskami z handlu oraz niełatwą do zdobycia wiedzą, którą dzielili jedynie mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu i Kupcy z Deszczowych Ostępów. Te wspólne sekrety stanowiły równie ważną podstawę ich bogactwa, jak towary.

Nagle Ronica odchrząknęła i podjęła:

- Więc twój ojciec podjął równocześnie śmiałą i surową decyzję. Przestał handlować w górze Rzeki. Z tego powodu, chcąc osiągnąć ten sam zysk, musiał pracować dwukrotnie ciężej niż dotąd i pływać trzy razy więcej. Zrezygnował z Deszczowych Ostępów i zaczął odkrywać nieznane niewielkie miejscowości w wewnętrznych kanałach, na południe od Jamaillii. Handlował z tamtejszym ludem i przywoził towary, równie egzotyczne i rzadkie. Ale nie były czarodziejskie! Przysięgał, że ta jego działalność przyniesie nam fortunę. Gdyby żył, prawdopodobnie by mu się to udało.

- Czy papa uważał, że krwawą zarazę spowodowała magia? - dociekała ostrożnie Keffria.

- Gdzie coś takiego słyszałaś? - spytała Ronica.

- Byłam wtedy bardzo mała. Dopiero co umarli moi braciszkowie. Pamiętam, że odwiedził nas Davad. Papa płakał, a ja schowałam się za drzwiami. Wszyscy byliście w jednym pokoju. Chciałam wejść, lecz się bałam, ponieważ nigdy nie widziałam ojca plączącego. Słyszałam, jak Davad Restart przeklina Kupców z Deszczowych Ostępów, mówiąc, że wykopali tę chorobę w kopalniach pod swoim miastem. Żona i dzieci Davada również nie żyły. Powiedział jeszcze...

- Przypominam sobie - oświadczyła nagle matka. - Pamiętam, co Davad wówczas mówił. Byłaś wtedy za mała, by zrozumieć, iż owe słowa padały tylko z powodu straszliwego żalu. - Ronica potrząsnęła głową. Wzrok miała posępny. Chwilę rozpamiętywała przeszłość. - W pewnych sytuacjach człowiek wypowiada słowa, których tak naprawdę wcale nie ma na myśli. Nawet w nie nie wierzy. Davad bardzo pragnął obarczyć winą za swoją stratę kogoś lub coś. Przez jakiś czas obwiniał Kupców z Deszczowych Ostępów. To już minęło, tak dawno temu...

Keffria lekko westchnęła.

- Czy to prawda, że syn Davada...

- Słyszałaś? - Nagle krzyknęła matka. Obie usiadły prosto, po czym znieruchomiały i wsłuchały się w noc.

- Brzmiało jak gong - szepnęła córka w nabrzmiałej ciszy. Przeraziła się, słysząc gong Deszczowych Ostępów, podczas gdy dyskutowały o ludziach znad Rzeki. Keffrii wydało się, że słyszy szuranie kroków w sieni. Z szaleństwem w oczach spojrzała na matkę, potem skoczyła na równe nogi i ruszyła do drzwi. Kiedy do nich dobiegła i szarpnęła, Ronica znalazła się tuż obok niej. W ostatniej chwili dostrzegła Maltę, znikającą na końcu korytarza.

- Malto! - krzyknęła ostro.

- Tak, matko? - Dziewczynka wróciła zza rogu. Była w nocnej koszuli i niosła filiżankę na spodku.

- Co tu robisz o tak późnej porze? - spytała Keffria.

Odpowiadając, dziewczynka podniosła filiżankę.

- Nie mogłam zasnąć. Zaparzyłam sobie herbaty rumiankowej.

- Słyszałaś jakiś hałas przed kilkoma minutami?

Malta wzruszyła ramionami.

- Chyba nie. Może kot na coś skoczył.

- Nie sądzę - mruknęła zaniepokojona Ronica. Przeszła obok Keffrii i skierowała się w stronę kuchni. Córka podążyła za nią, a zaciekawiona wnuczka z filiżanką w ręku ruszyła za nimi.

W kuchni było ciemno poza łuną z dogasającego paleniska. W powietrzu unosiły się znajome, bezpieczne zapachy związane z gotowaniem, woń drożdżowego ciasta przygotowanego na poranne pieczenie chleba oraz mocny aromat pozostały po wieczerzy. Ronica wzięła z niszy w korytarzu świecę i przeszła kuchnię aż do drzwi wyjściowych. Otworzyła je. Zimowy chłód wpadł do środka. W pomieszczeniu podniosła się para.

- Jest tam ktoś? - spytała Keffria. Świeca zgasła pod wpływem mroźnego powiewu.

- Już nie - odparła ponuro matka. Wyszła za drzwi na oblodzony ganek, rozejrzała się wokół, potem pochyliła się i podniosła jakiś przedmiot. Wróciła z nim do kuchni i mocno zatrzasnęła drzwi.

- Co to jest? - spytały równocześnie Keffria i Malta.

Ronica odstawiła na stół świecę, a obok niej umieściła małe drewniane pudełko. Przyglądała mu się przez chwilę, potem zmrużyła oczy i spojrzała na wnuczkę.

- Jest adresowane do Malty

- Naprawdę? - krzyknęła zachwycona dziewczynka. - Co to jest? Od kogo? - Podbiegła do stołu. Jej twarz zarumieniła się pod wpływem emocji. Zawsze uwielbiała niespodzianki.

Gdy sięgnęła po pudełko, babcia przykryła je dłonią. Jej odmowa była nieodwołalna.

- Wiecie, co to jest? - odezwała się Ronica lodowatym tonem. - Zdaje mi się, że jest to puszka snów. Tradycyjny dar zalotnika z Deszczowych Ostępów.

Keffria poczuła, jak zamiera jej serce. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu, Malta natomiast usiłowała po prostu wyszarpnąć z rąk babci pudełko.

- Co jest w środku? - zapytała. - Dajcie mi ją.

- Nie - powiedziała Ronica kategorycznym tonem. - Wrócisz z nami do gabinetu dziadka. Musisz nam coś wyjaśnić, młoda damo.

Wraz z pudełkiem opuściła pomieszczenie.

- Matko, to nie jest w porządku, ta puszka została zaadresowana do mnie! Powiedz babci, żeby mija oddała. Matko? Matko!

Keffria uświadomiła sobie, że opiera się o stół. Powoli się wyprostowała.

- Malto, nie słyszałaś wyjaśnień babci? To jest dar zalotnika! Jak to możliwe?

Dziewczynka powoli wzruszyła ramionami.

- Nie wiem! Nawet nie wiem, od kogo pochodzi ani co jest w środku! Jak mogę powiedzieć wam cokolwiek, skoro babcia nawet nie pozwala mi popatrzeć na mój dar?

- Chodźmy do gabinetu - oświadczyła matka. Malta wybiegła przed nią. Gdy Keffria weszła do pokoju, dziewczynka już się kłóciła z babcią.

- Nie mogę przynajmniej na nie spojrzeć? Jest przecież dla mnie, prawda?

- Nie, nie możesz. Malto, zrozum, sprawa jest poważna, znacznie poważniejsza, niż sądzisz. To puszka snów. Jest na niej herb Khuprusów, chyba najbardziej prestiżowej kupieckiej rodziny z Deszczowych Ostępów. Nieprzypadkowo reprezentowali wszystkie rodziny znad Rzeki na ostatnim zebraniu. Nie wolno nam ich obrazić lub potraktować w sposób lekceważący. Wiesz o tym i nadal chcesz dostać tę puszkę?

- Tak! - odparła oburzona Malta i rzuciła się po pudełko. Na szczęście, jej babcia była szybsza.

- Malto! - krzyknęła Keffria. - Nie bądź głupia. To jest dar zalotnika. Trzeba go odesłać, ale należy to zrobić taktownie. Musimy im wyjaśnić, że jesteś za młoda na zalotników. Powinnyśmy zachować się bardzo uprzejmie.

- To nieprawda - zaprotestowała dziewczynka. - Może jestem zbyt młoda, by oddać komuś swoją rękę, dlaczego jednak nie mogę rozważać prośby o zaloty? Proszę, babciu, przynajmniej pozwól mi zobaczyć, co jest w środku!

- To puszka snów - powtórzyła szorstko Ronica. - Jest więc w niej sen. Nie sprawdza się co jest w środku, lecz otwiera się ją i przeżywa sen.

- Sen w pudełku. Jak to możliwe? - spytała Keffria.

- Magia - odparła obcesowo matka. - Magia Deszczowych Ostępów.

Malta aż się zasapała z podniecenia.

- Mogę mieć ten sen dziś wieczorem?

- Nie! - wybuchnęła Ronica. - Dziecko, nie słuchasz mnie. W ogóle nie wolno ci go śnić. Pudełko trzeba zwrócić w stanie nienaruszonym, załączając bardzo uprzejme wyjaśnienie, że zaszło nieporozumienie. Jeśli otworzysz pudełko i przeżyjesz sen, przystaniesz tym samym na prośbę owego mężczyzny. Od tej pory będzie się mógł do ciebie zalecać.

- No i cóż w tym takiego strasznego? Przecież nie obiecam mu, że go poślubię!

- Jeśli pozwolimy ci je otworzyć, wtedy my także przyjmiemy do wiadomości jego prośbę i tym samym przyznamy się, że uważamy cię za dorosłą kobietę, która powinna mieć konkurentów. Nie byłoby to zgodne z prawdą - zakończyła stanowczo Ronica.

Malta skrzyżowała ramiona na piersi, potem opadła na fotel i wysunęła podbródek.

- Będę bardzo zadowolona, kiedy do domu wróci ojciec - oznajmiła nadąsanym tonem.

- Doprawdy? - spytała babcia kwaśno.

Keffria poczuła się jak ktoś niewidzialny. I bezużyteczny. Obserwując zderzenie tych dwóch silnych osobowości odnosiła wrażenie, że stoi wiosną na łące i przypatruje się dwóm młodym byczkom, które popychają się, prychają i rzucają sobie wyzwanie. Dziewczynka i jej babcia toczyły tu bitwę, walczyły o dominację, pragnęły ustalić, która z nich powinna dyrygować służbą i pozostałymi członkami rodziny podczas nieobecności Kyle’a. Nie, Keffria nagle uprzytomniła sobie, że jej córka w gruncie rzeczy nie uznawała nawet autorytetu ojca. Kyle był dla niej tylko czymś w rodzaju kostki do gry, którą obracała w dłoniach. Malta już jakiś czas temu odkryła, że potrafi zręcznie pokierować ojcem. Nie był godnym przeciwnikiem dla tej młodej, przebiegłej istotki; a im będzie starsza, tym łatwiej będzie nim manipulowała. Najwyraźniej na drodze dziewczynki stała tylko babcia. Własną matkę Malta pomijała jako osobę nic nie znaczącą.

No cóż, czy nie miała racji? Przez wiele lat Keffria trzymała się od wszystkiego z dala. Ojciec żeglował, matka zarządzała posiadłościami. Mieszkała w domu swego ojca i za nic nie ponosiła odpowiedzialności. Kiedy Kyle wracał do domu, wydawali jego pieniądze, przeważnie na własne rozrywki. Teraz ojciec zmarł, a Kyle - podobnie jak Malta - toczył z jej matką walkę o rządy w rodzinie. Niezależnie od ostatecznych postanowień, Keffria miała pozostać niewidoczna i zlekceważona. Córka nie zwracała uwagi na jej słabe próby uzyskania choć części władzy. Nikt nie zwracał na to uwagi.

Nagle przeszła pokój i podeszła do Malty i Roniki.

- Matko, daj mi ten dar - zażądała. - Skoro moja córka spowodowała to niefortunne nieporozumienie, chyba ja powinnam sprawę wyjaśniać.

Przez moment sądziła, że matka jej odmówi. Ronica zerknęła na wnuczkę i wręczyła córce małe drewniane pudełko. Keffria wzięła je w ręce. Było bardzo lekkie. Natychmiast zdała sobie sprawę z jego słodkiego zapachu, nieco bardziej aromatycznego niż woń drzewa sandałowego. Malta śledziła wzrokiem pudełko w dłoniach matki niczym głodny pies wpatrujący się w kawałek surowego mięsa.

- Odpiszę im rano. Potem poproszę kapitana „Kendry’ego”, by odwiózł je w górę Rzeki.

Babka kiwała głową.

- Tylko dobrze je owiń. Nie chciałabym, by ktoś odkrył, co odsyłamy. Odrzucenie prośby zalotnika to zawsze bardzo delikatna kwestia. Najlepiej utrzymać całą sprawę w sekrecie. - Kiedy Keffria przytaknęła, matka zwróciła się nagle do wnuczki: - Czy dokładnie mnie zrozumiałaś, Malto? Nie wolno ci opowiadać o tym darze... ani twoim małym przyjaciółkom, ani służącym. To nieporozumienie musi się zakończyć szybko i całkowicie.

Markotna dziewczynka popatrzyła na nią niemo.

- Malto! - warknęła Keffria. Córka aż podskoczyła. - Czy rozumiesz? Odpowiedz.

- Rozumiem - wymamrotała. Posłała matce wyzywające spojrzenie, po czym zapadła się głębiej w fotel.

- To dobrze. Sprawa została więc załatwiona. - Keffria postanowiła zakończyć tę bitwę, póki szala zwycięstwa przechylała się na jej stronę. - Chyba pójdę się położyć.

- Poczekaj - powiedziała poważnym tonem Ronica. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinnaś wiedzieć o puszce snów, Keffrio. Nie kupuje się ich w sklepie. Każda zostaje przygotowana z myślą o jednej, szczególnej osobie, do której się ją adresuje.

- Jak to możliwe? - spytała Keffria niechętnie.

- No cóż, nie mam pojęcia. Ale wiem jedno: aby stworzyć takie pudełko, twórca musi otrzymać jakiś przedmiot od osoby, którą zamierza nim obdarować. - Matka westchnęła i odchyliła się w fotelu. - Puszka nie trafiła pod nasze drzwi przypadkowo. Została przysłana specjalnie dla Malty. - Ronica potrząsnęła głową. Wyglądała na zmartwioną. - Dziewczynka musiała dać jakiś swój przedmiot mężczyźnie z Deszczowych Ostępów. Coś osobistego, co on sobie zinterpretował jako dar.

- Och, Malto, nie! - krzyknęła przerażona Keffria.

- Nie zrobiłam niczego takiego. - Malta usiadła prosto i popatrzyła prowokująco. - Nie zrobiłam! - podniosła głos do krzyku.

Keffria wstała i poszła do drzwi. Gdy się upewniła, że są zamknięte, wróciła i stanęła przed córką.

- Chcę poznać prawdę - powiedziała spokojnie i po prostu. - Co się zdarzyło i kiedy? Gdzie spotkałaś tego młodzieńca? Dlaczego pomyślał, że zaakceptujesz jego prośbę o zaloty?

Malta patrzyła to na jedną kobietę, to na drugą.

- Na zebraniu Kupców - przyznała rozgoryczona. - Wyszłam na zewnątrz, by trochę odetchnąć. Przywitałam się z jakimś woźnicą, którego mijałam. Chyba opierał się o powóz Khuprusów. To wszystko.

- Jak wyglądał? - spytała Ronica.

- Nie wiem - odparła Malta sarkastycznie. - Był z Deszczowych Ostępów. Ludzie stamtąd noszą welony i kaptury, przecież wiesz.

- Tak, wiem - odcięła się jej babcia. - Ludzie znad Rzeki rzeczywiście je noszą, ale nie ich furmani. Głupia dziewczyno, sądzisz, że pływają po Rzece powozami? Rodziny z Deszczowych Ostępów przechowują swoje pojazdy w Mieście Wolnego Handlu i używają ich tylko wówczas, gdy odwiedzają miasto. Wynajmują zatem naszych woźniców. Jeśli rozmawiałaś z mężczyzną w welonie, wiedz, że był to Kupiec z Deszczowych Ostępów. Co mu powiedziałaś i co mu dałaś?

- Nic - krzyknęła dziewczynka. - Kiedy go mijałam, powiedziałam do niego tylko: „Dobry wieczór”. On mi odpowiedział. To wszystko.

- Skąd w takim razie zna twoje imię? I jak zdołał przygotować dla ciebie ten sen? - nalegała Ronica.

- Nie wiem - odparowała Malta. - Może domyślił się, z jakiej pochodzę rodziny po kolorze mojej sukni, a potem kogoś zapytał. - Nagle, ku pełnemu zaskoczeniu Keffrii, dziewczynka wybuchnęła łzami. - Dlaczego zawsze mnie tak traktujecie? Nigdy nie powiecie mi nic miłego, tylko stale te oskarżenia i łajanie. Wiecznie mnie uważacie za dziwkę albo kłamczuchę. Ktoś mi przysyła prezent, a wy nawet nie pozwalacie mi go obejrzeć i jeszcze twierdzicie, że to moja wina. Nie wiem już, o co wam chodzi. Najpierw chcecie, żebym pozostała małą dziewczynką, a potem oczekujecie, że wiem wszystko i że za wszystko potrafię ponosić odpowiedzialność. To nieuczciwe! - Malta zakryła twarz rękoma i łkała.

- Och, córko - szepnęła Keffria znużonym głosem. Podeszła szybko do dziewczynki i położyła ręce na jej drżących ramionach. - Nie uważamy cię za dziwkę ani za kłamczuchę. Tylko bardzo się o ciebie martwimy. Starasz się tak szybko dorosnąć, a wokół czeka cię naprawdę wiele niebezpieczeństw, których nawet nie rozumiesz.

- Przepraszam - szlochała Malta. - Nie powinnam była wychodzić tamtej nocy z sali. Ale było tak duszno i wszyscy na siebie wrzeszczeli.

- Wiem, wiem, to było straszne. - Keffria pogłaskała córkę po ramieniu. Nie potrafiła patrzeć, jak Malta płacze i było jej przykro, że wraz z matką tak przycisnęły dziewczynkę, że się załamała. Równocześnie poczuła ulgę. Tej zbuntowanej, zawziętej pannicy nie znała. Teraz jednak Malta na powrót zmieniła się w małą dziewczynkę, zapłakaną i pragnącą pociechy. Może przełamały dzisiejszej nocy lody. Może jeszcze zdoła przemówić córce do rozsądku. Schyliła się i wzięła w objęcia dziewczynkę, która oddała jej krótki i niezdarny uścisk.

- Malto - powiedziała miękko. - Obejrzyj sobie pudełko. Nie możesz go zatrzymać ani otworzyć, ponieważ trzeba je jutro zwrócić. Ale przecież możesz sobie na nie popatrzeć.

Malta pociągnęła nosem i usiadła prosto. Przyjrzała się pudełku na dłoni matki, lecz nie sięgnęła po nie.

- Och - stwierdziła po chwili. - To jest zwykłe rzeźbione pudełko. Sądziłam, że są na nim może klejnoty. - Odwróciła wzrok. - Czy mogę teraz pójść do łóżka? - spytała zmęczonym głosem.

- Oczywiście, idź spać. Porozmawiamy jeszcze rano, kiedy trochę wypoczniemy.

Dziewczynka, bardzo przygnębiona, jeszcze raz pociągnęła nosem, po czym skinęła głową. Keffria odwróciła się do Roniki z westchnieniem.

- Czasami jest mi ciężko, chociaż wiem, że ona dorasta.

Jej matka ze współczuciem pokiwała głową. Później jednak dodała twardo:

- Schowaj to pudełko na noc w jakimś bezpiecznym miejscu. Rano zawezwę posłańca, aby zaniósł twój list i przesyłkę do doków, na „Kendry’ego”.

* * *

Tuż przed świtem Malta zabrała małe pudełko do swego pokoju. Było dokładnie tam, gdzie podejrzewała: w „sekretnej” szafce matki z tyłu szafy w jej ubieralni. Właśnie tam Keffria ukrywała zawsze prezenty imieninowe i swoje najkosztowniejsze olejki do ciała. Dziewczynka bała się, że matka włoży pudełko pod poduszkę albo może nawet je otworzy i przywłaszczy sobie sen córki. Na szczęście tego nie zrobiła.

Malta zamknęła za sobą drzwi i usiadła na łóżku z pudełkiem na kolanach. Tyle zamieszania o taki mały przedmiot. Dziewczynka podniosła pudełko do nosa i powąchała. Tak jak sądziła, pachniało słodko. Zeszła z łóżka, cicho przeszła przez sypialnię i otworzyła własną garderobę. Tam, w narożniku pod szeregiem starych lalek schowała w kartoniku szalik z płomiennym klejnotem. W ciemnym pomieszczeniu kamień świecił jaśniej niż kiedykolwiek. Przez jakiś czas po prostu mu się przypatrywała. Dopiero po chwili przypomniała sobie, po co go wyjęła. Powąchała szalik, potem przyniosła go na łóżko i położyła obok puszki snów. Ich zapachy różniły się, lecz oba były egzotyczne; słodkie, choć odmienne.

Pomyślała, że może w takim razie pudełko nie pochodziło wcale od zamaskowanego mężczyzny. Herb na nim był identyczny jak ten na powozie, ale może pudełko ktoś po prostu kupił od rodziny Khuprusów. Może przysłał je dziewczynce Cerwin. Przez ostatnie lata zostawiła mnóstwo swoich rzeczy w domu Delo. Takie wyjaśnienie było bardzo łatwe i tym bardziej prawdopodobne, im dłużej dziewczynka zastanawiała się nad całą sprawą. Dlaczego przypadkowo spotkany nieznajomy miałby jej przysyłać kosztowny dar? Równie dobrze Cerwin mógł do niej uderzyć w konkury. Nagle wszystkie części układanki pasowały do siebie. Jeśli zamaskowany mężczyzna z Deszczowych Ostępów dowiedział się, kim jest Malta i przysłał jej prezent, czyż nie przypomniałby jej przy okazji o zwrocie szalika z płomiennym klejnotem? Oczywiście, że tak. Pudełko nie pochodziło zatem od niego, ale od Cerwina.

Dziewczynka wepchnęła szalik z klejnotem pod poduszkę i z pudełkiem przed sobą skuliła się na łóżku. Palcem wskazującym przesunęła po wargach. Cerwin! Tym samym palcem przebiegła po podbródku w dół, potem wzdłuż mostka między piersiami. Jakiego rodzaju sen wybrałby dla niej Cerwin? Usta dziewczynki ułożyły się w uśmiech. Podejrzewała, że wie. Serce załomotało jej w piersi.

Zamknęła oczy i otworzyła pudełko. W każdym razie próbowała je otworzyć. Gdy ponownie spojrzała na nie, okazało się, że wypustka, którą uważała za zatrzask, nie była nim. Chwilę się męczyła i zdążyła się zdenerwować, zanim otworzyła. Okazało się puste. Zupełnie puste. Malta wyobrażała sobie przynajmniej migoczący senny pył, wybuch światła, muzyki albo zapachu. Wpatrzyła się w puste narożniki pudełka, potem obmacała je całe od środka, sprawdzając, czy niczego nie przeoczyła. Niestety, naprawdę było puste. Cóż to miało znaczyć? Czy był to żart? A może po prostu to ładnie rzeźbione i słodko pachnące pudełko było prezentem dla niej? Może wcale nie miało być puszką snów, może babcia opowiedziała jej jakąś głupią, starą historię. Puszki snów... Przed dzisiejszym wieczorem Malta nigdy o nich nie słyszała. Zalała ją fala straszliwego gniewu i wszystko stało się dla niej jasne. Babcia powiedziała o puszce snów tylko po to, by matka nie pozwoliła jej wziąć pudełka. Chyba że... jedna z nich je otworzyła, wyjęła jego zawartość i zatrzymała sobie.

- Nienawidzę ich obu - syknęła Malta bezlitosnym szeptem. Cisnęła pudełko na dywan obok łóżka, a sama rzuciła się z powrotem na poduszki. Wiedziała, że powinna wstać i odnieść pudełko na miejsce, do matczynej szafy, ale nie dbała już o to, czy sprawa się wyda. Niech wiedzą, że je wzięła. Chciała im uświadomić, że wie, co zrobiły. Ukradły jej prezent. Nie żałowała swego czynu. Skrzyżowała ramiona na piersi i zamknęła oczy.

* * *

Spokój. Pustka. Tylko czyjś głos. Szept.

A zatem, Malto Vestrit, otrzymałaś mój dar. Teraz spotkamy się we dwoje, ty i ja. Odbędziemy razem jeden przemiły sen? Zacznijmy”.

Maleńka nić łącząca dziewczynkę z jawą zbladła, choć równocześnie Malta wcale nie czuła, że śni.

* * *

Miała na sobie konopny worek, który zakrywał jej głowę i opadał prawie do kolan. Pachniał kurzem i ziemniakami. Była wręcz pewna, że używano go podczas zbiorów ziemniaków. Nagle ktoś ją podniósł, a potem szybko i triumfalnie uniósł w powietrze. Porwana wbrew woli! Osobnik, który ją niósł, nie był sam. Jego towarzysze pohukiwali i śmiali się zwycięsko, a trzymającego ją mężczyznę przepełniała satysfakcja, więc przyłączył się do tych chłopięcych hałasów. Noc była chłodna i mgliście wilgotna, toteż dziewczynce bardzo zmarzły nogi. Usta miała zakneblowane, ręce związane za plecami. Chciała walczyć, lecz bała się, że jeśli zacznie się wyrywać, mężczyzna może ją upuścić na ziemię. Nie miała też pojęcia, gdzie się znajduje i co jej się może przydarzyć, jeśli ucieknie porywaczowi. Chociaż czuła przerażenie, była pewna, że znajduje się w najbardziej bezpiecznym z możliwych w tym momencie miejsc. O człowieku, który ją niósł, wiedziała tylko jedno - do ostatniej kropli krwi będzie walczył, by ją przy sobie zatrzymać.

Dotarli gdzieś. Wszyscy się zatrzymali. Porywacz postawił Maltę na nogi. Trzymał ją. Słyszała przytłumioną rozmowę: szybkie słowa wymawiane cicho w niezrozumiałym języku. Inni chyba się śmiali i namawiali do czegoś mężczyznę, który grzecznie, lecz stanowczo odmówił. Po pewnym czasie usłyszała słabnące odgłosy stóp. Chyba pozostali odchodzili. Została sama z porywaczem, który nadal trzymał ją za związane nadgarstki. Drżała.

Poczuła zimny dotyk metalu przy nadgarstkach, a w następnej chwili miała już wolne ręce. Szarpnięciem zdarła z siebie worek i wyjęła z ust mokry knebel. Ciągle jeszcze była na wpół oślepiona przez kurz i włókienka szorstkiego konopnego worka. Pobieżnie oczyściła dłońmi twarz i włosy, potem odwróciła się, by stawić czoło porywaczowi.

Byli sami pod osłoną ciemnej i mglistej nocy. Malta widziała obce miasto, skrzyżowanie dróg i niewiele więcej. Mężczyzna stał nieruchomo i wyczekująco ją obserwował. Nie dostrzegała rysów jego twarzy, którą zasłaniał naciągnięty mocno do przodu ciemny kaptur; wiedziała jednak jak porywacz bacznie jej się przypatruje. Noc pachniała błotem, powietrze było ciężkie. Przytłumione światło pochodziło jedynie z zamglonych pochodni palących się daleko w dole ulicy. Gdyby ruszyła do biegu, czy rzuciłby się za nią jak kot za myszą? Czy gdyby uciekła, naraziłaby się na jeszcze większe niebezpieczeństwo? Wydawało jej się, że mężczyzna pozwala jej podjąć decyzję.

Po długiej chwili dał znak głową, że powinna za nim pójść. Ruszył jedną z ulic, a dziewczynka podążyła za nim. Szedł szybko i pewnie przez labirynty miasta. W pewnym momencie wziął ją za rękę. Nie wyrwała się. Mgła była gęsta i mokra, oślepiająca, prawie dławiąca, a ciemność - tak wielka, że Malta nie potrafiła dostrzec żadnych szczegółów otoczenia. Niekiedy poprzez rzedniejącą mgłę przebijały się wysokie budynki, stojące po obu stronach alei, którą szli. Panowała całkowita ciemność i takież milczenie. Towarzysz dziewczynki najwyraźniej świetnie znał drogę. Jego wielka ręka, trzymająca jej zimną dłoń, była ciepła i sucha.

W końcu mężczyzna odwrócił się, pomógł Malcie zejść kilka stopni, po czym otworzył drzwi. Na zewnątrz wybuchły dźwięki: muzyka, śmiech i rozmowy, lecz wszystko to w stylu i języku, którego dziewczynka nie znała. Dla niej odgłosy były równoznaczne z hałasem. Ogłuszającym hałasem. Nawet gdyby potrafiła zrozumieć swego towarzysza, i tak nie dosłyszałaby jego słów. Domyśliła się, że w budynku mieści się gospoda bądź tawerna. W pomieszczeniu dostrzegła mnóstwo małych okrągłych stolików, pośrodku każdego płonęła jedna krótka świeca. Porywacz poprowadził Maltę do pustego stolika i gestem wskazał, by usiadła, potem usadowił się naprzeciwko niej. Odrzucił z czoła kaptur.

Przez długi czas tylko siedzieli. Może mężczyzna słuchał muzyki, choć dla dziewczynki była ona tak hałaśliwa, że czuła się raczej ogłuszona. Przy palącej się świecy mogła wreszcie zobaczyć twarz swego towarzysza. Był przystojny, choć blady. Blondyn o oczach w ciepłym odcieniu brązu. Miał mały cienki wąsik i ogolony podbródek, bary - szerokie, ramiona dobrze umięśnione. Początkowo tylko patrzył na Maltę. Po pewnym czasie wyciągnął ręce przez stół, dziewczynka podała mu dłonie. Mężczyzna uśmiechnął się. Malta nagle poczuła, że osiągnęli idealne zrozumienie i była zadowolona, że nie przeszkadzają im słowa. Upłynęło chyba dużo czasu. Nagle mężczyzna sięgnął do woreczka i wyjął pierścień. Dziewczynka pokręciła głową. Nie odrzucała pierścienia, sugerowała jedynie, że nie potrzebuje tak jawnego symbolu. Osiągnęli idealny układ i nie chciała niczego więcej. Jej towarzysz nie nalegał; pochylił się ku niej przez stół. Z bijącym sercem również się pochyliła. Pocałował ją. Tylko ich usta się spotkały. Malta nigdy nie całowała się z mężczyzną i teraz jej ciało pokryła gęsia skórka. Czuła miękki dotyk wąsów przy swoich wargach, szybki ruch języka, zachęcającego ją do otwarcia ust. Czas się zatrzymał niczym zawieszony w powietrzu koliber. Malta miała zaledwie chwilę na decyzję: rozchylić wargi czy nie.

Wyczuła lekkie rozbawienie mężczyzny, a równocześnie jego aprobatę.

Masz ciepłą naturę, Malto. Bardzo ciepłą. Nawet jeśli twoje wyobrażenie zalotów kojarzy się z najbardziej starożytnym obyczajem porwania. - Sen słabł, odsuwał się od dziewczynki. Pozostało tylko uczucie łaskotania na wargach. - Sądzę, że razem będzie nam się dobrze tańczyło”.





Rozdział dwunasty
Więźniowie <l >

Wintrow znajdował się w wielkiej szopie. Z jednej strony była otwarta, więc nic nie powstrzymywało napływu zimnego powietrza. Dach wydawał się solidny, ściany natomiast postawiono z nierównych drewnianych płyt. Przegroda, w której przebywał chłopiec, otwierała się na wewnętrzną alejkę. Po jej przeciwnej stronie dostrzegał długi rząd identycznych przegród. Boczne ścianki zapewniały zaledwie minimalną prywatność. Na podłodze przegrody rozrzucono słomę, na której Wintrow mógł się położyć. W jednym rogu stał obrzydliwy kubełek na nieczystości. Ucieczkę uniemożliwiały chłopcu jedynie kajdany na kostkach; łańcuch przymocowano do ciężkiego metalowego skobla wbitego w stalową belkę. Sprawdzając, czy potrafi poruszyć skobel, zdarł sobie sporo skóry z kostek. Mijał właśnie jego czwarty dzień w szopie.

Jeśli jeszcze przez jeden dzień nikt nie przyjdzie go stąd wykupić, Wintrowa będzie można sprzedać jako niewolnika.

Tę kwestię jowialny dozorca wyjaśnił już chłopcu dwa razy - pierwszego i drugiego dnia jego uwięzienia. Mężczyzna przychodził raz dziennie z koszem bułek. Za nim szedł jego syn półgłówek, który pchał wózek z beczką wody i chochlą nalewał każdemu więźniowi pełny kubek. Gdy dozorca wytłumaczył cały problem po raz pierwszy, Wintrow błagał go, aby poinformował o jego sytuacji kapłanów w świątyni Sa. Na pewno przyszliby go wykupić. Jednak dozorca odmówił mu tej przysługi, twierdząc, że nie zamierza marnować czasu. Dodał, że kapłani nie wtrącają się już w sprawy społeczne. Więźniowie Satrapy stanowili właśnie tego typu problem i nie mieli nic wspólnego z Sa ani z religią. Ci, których nie wykupiono, stawali się niewolnikami władcy. Sprzedawano ich, a pieniądze zasilały królewski skarbiec. „Jakiż to smutny koniec do takiego młodego życia - utyskiwał dozorca. - Nie masz, chłopcze, rodziny, z którą mógłbym się skontaktować?” Przymilnym tonem mężczyzna wyraźnie dawał Wintrowowi do zrozumienia, że cieszyłby się, gdyby mógł kogoś powiadomić, o ile otrzymałby za to łapówkę lub nagrodę. „Pewnie matka martwi się o ciebie teraz? A nie masz braci, którzy zapłaciliby za ciebie grzywnę i uwolnili cię?”

Za każdym razem chłopiec gryzł się w język. Mówił sobie, że ma wystarczająco dużo czasu, by samodzielnie wymyślić jakieś rozwiązanie. Gdyby polecił dozorcy zawiadomić ojca, wróciłby do swojej pierwotnej niewoli. Nie uważał tego wyjścia za właściwe. Zakładał, że przyjdzie mu coś innego do głowy, jeśli tylko wystarczająco intensywnie przemyśli swoją sytuację.

A było nad czym myśleć. Zresztą miał niewiele innych zajęć do wyboru. Mógł siedzieć, stać, leżeć albo przykucnąć na słomie. Noc nie dawała odpoczynku. Dochodzące z innych przegród hałasy zakłócały jego sny, zaludniając je smokami i wężami, które w ludzkim języku sprzeczały się i dyskutowały. Jeśli Wintrow nie spał, i tak nie miał z kim porozmawiać. Jedna boczna ścianka stanowiła zewnętrzną ścianę szopy. W przegrodach z drugiej strony więźniowie przychodzili i wychodzili: zgiełkliwy pijak uwolniony przez zapłakaną żonę, prostytutka, która zakłuła swego klienta i za karę została napiętnowana, złodziej koni, którego szybko wyprowadzono i powieszono. W celach Satrapy szybko wymierzano sprawiedliwość, a przynajmniej karę.

W boksach naprzeciwko przegrody chłopca, za zarzuconą słomą alejką, przebywali niewolnicy, zwłaszcza ci najbardziej nieposłuszni i niepożądani, mapnicy z pokiereszowanymi bliznami plecami i nogami. Przychodzili i wychodzili w kajdanach na kostkach. Z tego, co Wintrow widział, sprzedawano ich tanio i okrutnie wykorzystywano. Nie mówili wiele, nawet do siebie. Uznał, że pewnie mało mają tematów do rozmów. Mogli się jedynie skarżyć na swój los. Zresztą rzeczywiście narzekali, ale ich zniechęcenie potwierdzało, że nie oczekują już żadnych zmian. Kojarzyli się Wintrowowi ze szczekającymi na łańcuchach psami. Posępni mapnicy wydawali się zdatni jedynie do ciężkiej i prostej pracy na polach i w sadach. Do takiego w każdym razie wniosku doszedł chłopiec, wsłuchując się w ich rozmowy. Większość mężczyzn i kobiet w przegrodach naprzeciw niego była niewolnikami od lat i miała nimi pozostać do końca życia. Mimo obrzydzenia, jakie odczuwał wobec niewolnictwa, niektórym z nich nie potrafił nawet współczuć. Byli tacy, którzy już się zmienili w „zwierzęta robocze”. Utyskiwali na okrutny los, lecz nie potrafili walczyć o zmianę swego życia. Obserwując ich przez kilka dni, zrozumiał, dlaczego wielu jego współwyznawców może bez poczucia winy patrzeć na nich i wierzyć, że są niewolnikami z woli Sa. Naprawdę trudno mu było wyobrazić ich sobie jako wolnych mężczyzn i kobiety, którzy mieliby współmałżonków, dzieci, domy i potrafili na to zarobić. Chłopiec nie sądził, by urodzili się bez dusz i zostali z góry przeznaczeni na niewolników, lecz nigdy przedtem nie widział ludzi tak całkowicie pozbawionych duchowej iskierki człowieczeństwa. Ilekroć im się przypatrywał, trzewia skręcał mu lodowaty strach. Zastanawiał się, po jakim czasie on się do nich upodobni.

Pozostał mu jeden dzień, aby wymyślić wyjście z tej sytuacji. Jutro rano przyjdą i zabiorą go do tatuażysty. Przykują tam jego nadgarstki i kostki do ciężkich skobli i siłą wsuną mu głowę w wielkie, owinięte skórą imadło. Potem wykonają mały tatuaż piętnujący go jako niewolnika Satrapy. Jeśli władca zdecyduje się go zatrzymać, Wintrow nie otrzyma kolejnych tatuaży. Wiedział jednak, że Satrapa go nie weźmie, nie miał bowiem żadnych wyjątkowych talentów, które mogłyby się zainteresować władcę. Zostanie zatem przeznaczony do natychmiastowej sprzedaży. A kiedy zostanie sprzedany, na jego twarzy pojawi się nowy znak - pieczęć pierwszego właściciela.

Od wielu godzin chłopiec kołysał się w tył i w przód. Gdyby zawołał dozorcę, ten wysłałby posłańca do portu, a wtedy przyszedłby ojciec i wydostał go stąd. Albo przybyłby ktoś w jego imieniu. Wtedy on wróciłby na statek i znowu został więźniem Kyle’a Havena. Ale przynajmniej jego twarz pozostałaby nietknięta. Jeśli zaś nie poprosi ojca o pomoc, zostanie naznaczony tatuażem i sprzedany, a potem ponownie wytatuowany. Może spróbować ucieczki lub oswobodzić się dzięki swej pracy, w przeciwnym razie na zawsze pozostanie czyjąś własnością, przynajmniej w sensie prawnym. Wtedy... nigdy już nie zostanie kapłanem Sa. A przecież czuł, że jego powołaniem jest klasztor i kapłaństwo. Powinien więc z całych sił postarać się stąd uwolnić. Ale jak?

Pozostał przy tym pytaniu i znowu zaczął się kołysać. Po prostu nie znał na nie odpowiedzi.

Usiadł w narożniku przegrody i leniwie przypatrywał się kupcom, którzy przyszli dokładnie obejrzeć tanich i pożądanych niewolników z naprzeciwka. Czuł głód, było mu zimno i niewygodnie. Jednak najgorsze ze wszystkiego wydało mu się własne niezdecydowanie. Właśnie ono sprawiało, że nie mógł zasnąć.

W pierwszej chwili Wintrow nie rozpoznał Torga, który przez kilka minut chodził powoli alejką wzdłuż przegród niewolników. Kiedy wreszcie poznał oficera, wstrząsnęła nim własna radość. Zdał sobie sprawę, że odczuwa ulgę. Torg zobaczy go i powie ojcu. Wintrow nie będzie musiał sam podejmować decyzji, którą uważał za objaw tchórzostwa. Oficer wykona za niego całą robotę. A gdy Kyle przyjdzie po syna, Torg nie będzie mógł z niego szydzić, że błagał o pomoc.

Zapewne powinien przemyśleć całą tę kwestię, ale zrezygnował. Może nie chciał poznać w pełni własnych myśli. Wstał tylko, podszedł do narożnika boksu i oparł się o ścianę. Skrzyżował ramiona na piersi i czekał, aż Torg go zauważy.

Zaskakująco trudno okazało się stać tak nieruchomo i milczeć. Oficer szedł powoli wzdłuż przeciwległego rzędu, poddając badaniu każdego niewolnika i targując się z dozorcą; potem kiwał głową albo nią kręcił. Dozorca miał w ręku bloczek, w którym notował numery wybranych osób. Po jakimś czasie fakt ten zaintrygował Wintrowa. Najwyraźniej Torg kupował pokaźną liczbę niewolników, ale nie byli to ani rzemieślnicy, ani wykształceni niewolnicy, o których wspominał ojciec chłopca.

Obserwował, jak Torg dumnie kroczy. Jawnie imponował sobie jako ważny kupiec ludzkiego mięsa. Stąpał wyniośle obok dozorcy, starając się zrobić na nim wrażenie, a niewolników sprawdzał z absolutnym brakiem poszanowania dla ich godności. Im dłużej Wintrow na niego patrzył, tym bardziej nim gardził. Pasował do pozbawionych ducha i nadziei niewolników - człowiek, którego pycha karmiła się poniżaniem i upadlaniem innych.

Z tego też powodu chłopiec był pełen obaw. A jeśli Torg nie odwróci się i nie zobaczy go? Co wtedy? Czy on upokorzy się, zwracając się o pomoc do tego człowieka? A może pozwoli mu przejść i skaże się na walkę z następnymi Torgami, których spotka w życiu? Najpierw postanowił sobie, że jednak przywoła oficera, po czym ugryzł się w język, by się nie zdradzić. I wtedy właśnie Torg go zauważył. W pierwszej chwili odwrócił się od niego, a następnie ponownie obejrzał, jak gdyby nie wierzył w to, co widzi. Oczy rozszerzyły mu się i uśmiech wykrzywił twarz. Natychmiast porzucił obserwację niewolników i podszedł do Wintrowa.

- No, no, no - krzyknął z ogromnym zadowoleniem. - Chyba zarobiłem sobie na niezłą premię. Całkiem niezłą. - Zmierzył chłopca od stóp do głów, objął wzrokiem kawałki słomy, które przylgnęły do jego podartej sutanny, przypatrzył się kajdanom spinającym obtarte kostki Wintrowa i jego białej od zimna twarzy. - No, no, no - powtórzył. - Wygląda mi na to, że twoja wolność nie trwała długo, święty chłopczyku.

- Znasz pan tego więźnia? - zapytał dozorca, podchodząc i stając obok Torga.

- Oczywiście, znam. Jego ojciec jest, hm... moim wspólnikiem w interesach. Zastanawiał się, gdzie zniknął jego synalek.

- Aha. W takim razie, powinien się pan cieszyć, że znalazł go właśnie dziś. Jutro chłopak utraciłby wolność z powodu grzywny. Zostałby napiętnowany tatuażem niewolnika Satrapy i sprzedany.

- Niewolnik Satrapy. - Uśmiech wrócił na twarz Torga. Blade brwi mężczyzny zatańczyły nad szarymi oczyma. - Cóż za zabawna myśl. - Wintrow niemal widział, jak mózg oficera powoli pracuje. - Ile wynosi grzywna za chłopaka? - zapytał nagle dozorcę.

Starzec zajrzał do zawieszonego przy pasie bloczku.

- Dwanaście kawałków srebra. Zabił innego niewolnika Satrapy.

- Co takiego? - Przez chwilę Torg patrzył z niedowierzaniem, potem wybuchnął śmiechem. - No cóż, wątpię w to, ale wierzę, że macie dowody. A zatem... Jeśli wrócę z tuzinem srebrników dzisiejszego wieczoru, kupię mu wolność. Co się stanie, jeśli nie wrócę? - Zmrużył oczy i wykrzywił usta, pytając bardziej Wintrowa niż dozorcę. - Za ile zostanie jutro sprzedany?

Dozorca wzruszył ramionami.

- Cenę ustalą nabywcy. Nowych niewolników zazwyczaj wystawia się na licytację. Czasami mają przyjaciół lub rodziny, które pragną ich wykupić. A czasem mają wrogów chętnych kupić ich sobie jako niewolników. Nie sposób odgadnąć stawki na licytacji. O jednych toczy się dzika walka. Bywa też zabawnie. - Dozorca uznał wyższość Torga i podjął zaproponowaną przez niego grę. - Możesz pan poczekać do jutra i wtedy go odkupić. Może zaoszczędzisz pan trochę grosza. Albo będziesz pan musiał zapłacić więcej. Wtedy jednak na twarzy chłopaka znajdzie się już pieczątka Satrapy. Pan i jego ojciec możecie mu oczywiście darować wolność. Ale musi mieć na twarzy także wasz tatuaż oraz papiery lub pierścień, który zaświadczy o jego swobodzie.

- Nie można mu po prostu usunąć tatuażu? - zapytał bezdusznie Torg. Pożerał wzrokiem twarz Wintrowa, szukając na niej strachu. Chłopiec starał się nie okazać lęku. Jak do tej pory, Torg nigdy nie posuwał się aż tak daleko i Wintrow sądził, że tym razem oficer również tylko się z niego wyśmiewa. Jeśli okaże w jakiś sposób niepokój, mężczyzna będzie z niego szydził jeszcze bardziej. Odwrócił więc od Torga oczy, jak gdyby przestały go już interesować słowa mężczyzny i on sam.

- Usuwanie niewolniczego tatuażu jest nielegalne - oświadczył poważnie dozorca. - Osoba z wypaloną szramą po lewej stronie nosa jest traktowana jak zbiegły i niebezpieczny niewolnik. Gdyby chłopaka schwytano, zostałby przyprowadzony tu z powrotem i znowu naznaczony znakiem Satrapy.

Torg ze smutkiem potrząsnął głową, lecz jego uśmiech był złowróżbny.

- Doprawdy wstyd... napiętnować taką małą, słodką buźkę, co? No cóż - rzucił odwracając się od Wintrowa. Nagłym ruchem głowy wskazał na niewolników, których jeszcze nie oglądał. - Możemy kontynuować?

Dozorca zmarszczył brwi.

- Chce pan, żebym zawołał posłańca? Aby przekazał ojcu wiadomość od chłopca?

- Nie, nie, niech się pan nie kłopocze. Dowiem się, czy mój wspólnik wie już, gdzie znajduje się syn. Nie będzie zadowolony z zachowania chłopaka. No, co z tą kobietą? Posiada jakieś szczególne umiejętności albo przygotowanie? - Jego głos pieścił ostatnie dwa słowa, zmieniając je w okrutny żart pod adresem starszawej wiedźmy, która kucała przed nimi.

Wintrow stał w przegrodzie. Drżał na całym ciele. Obawiał się, że wybuchnie powstrzymywanym dotąd gniewem. Torg postara się jak najdłużej zostawić go w tym zimnym i brudnym boksie. Ale na pewno powiadomi jego ojca, a potem wróci tutaj wraz z nim, by obejrzeć sobie ich konfrontację. Chłopcu zamarło serce, gdy wyobraził sobie wściekłość ojca. I będzie się czuł poniżony. A Kyle Haven nie lubi być poniżany. Znajdzie sposób, aby zemścić się na synu. Wintrow czuł się nieszczęśliwy, ale ganił też samego siebie. Teraz uważał, że powinien był poczekać, znosząc cierpliwie wszystkie upokorzenia. Do piętnastych urodzin pozostał mu niecały rok. Wtedy mógłby się ogłosić człowiekiem niezależnym od woli ojca i zejść ze statku w dowolnym porcie. Ta głupia próba ucieczki wszystko popsuła. Dlaczego nie poczekał? Osunął się powoli w rogu boksu i usiadł na słomie. Zamknął oczy i postanowił zasnąć. Spanie było daleko lepsze niż rozmyślanie o gniewie ojca.

* * *

- Wynoś się - powtórzył basowym warknięciem Kennit. Etta stała nieruchomo. Twarz miała bladą, usta zacięte. Jedną ręką trzymała miskę z wodą, w drugiej zaciskała bandaż.

- Sądziłam, że dobrze byłoby ci zmienić opatrunek - ośmieliła się powiedzieć. - Ten zupełnie zesztywniał od zaschniętej krwi i...

- Wynocha! - ryknął. Obróciła się i rozchlapując wodę z miski, uciekła. Drzwi kajuty zamknęły się za dziewczyną z głuchym trzaskiem.

Od wczesnego ranka był zupełnie rozbudzony i trzeźwy, jednak odezwał się tego dnia po raz pierwszy. Większość czasu spędził patrząc w ścianę, niezdolny pojąć, że nagle opuściło go szczęście. Jak to się stało? No cóż, nadszedł czas. Kennit musi sobie uprzytomnić, co ta suka mu zrobiła, a następnie ponownie przejąć nad wszystkim kontrolę. Najwyższy czas. Zacisnął pięści, wbił je głęboko w pościel i próbował usiąść. Ranna noga przesunęła się po podłożu i Kennit poczuł mdłości z bólu. Pot zalał mu ciało, ponownie przylepiając cuchnącą nocną koszulę do pleców. Tak, nadszedł czas. Złapał pościel i odrzucił ją. Spojrzał w dół, na nogę, którą zniszczyła Etta.

Nogi nie było.

Nocna koszula została starannie złożona na dole i spięta. Kapitan widział swoje uda, smagłe i włochate. Niestety, jedna z nóg była znacznie krótsza, zakutana w brudny brązowawy wałek bandaża tuż pod kolanem. Niemożliwe! Kennit sięgnął ku nodze, ale nie potrafił jej dotknąć. Zamiast tego, głupio położył rękę na pustym prześcieradle, w miejscu, gdzie powinna się ona znajdować. Nie wierzył własnym oczom.

Jęknął, po czym zaczerpnął powietrza i wstrzymał oddech. Nie zamierzał już wydawać podobnych dźwięków. Ani jednego. Spróbował sobie przypomnieć, jak doszło do tej tragedii. Dlaczego w ogóle przyprowadził tę pomyloną dziwkę na pokład i po co zaatakowali statek przewożący niewolników? Pieniądze wiązały się przecież z żaglowcami handlowymi. Za handlowcami nie pływały stada węży, gotowych odgryźć człowiekowi nogę. Do katastrofy doszło z winy Sorcora i Etty. Postąpi z nimi jak zdrowy mężczyzna...

Spokój. Tylko spokój. Trzeba się uspokoić. Kennit musiał przemyśleć całą sprawę. Był uwięziony w tej kajucie, niezdolny wyjść stąd czy walczyć. A Ettę i Sorcora miał przeciwko sobie. Powinien się zastanowić, po co się sprzymierzyli? Dlaczego mu to zrobili? Dlaczego? Czy mieli nadzieję, że odbiorą mu statek? Odetchnął i spróbował poukładać myśli. Dlaczego Etta mi to zrobiła? - Po namyśle przyszło mu do głowy następne pytanie: - Dlaczego w takim razie po prostu mnie nie zabiła? Czy bała się, że załoga zwróci się przeciw niej? Jeśli tak, może zatem nie jest w zmowie z Sorcorem...

- Zrobiła to, by ci uratować życie - powiedział cienki głosik z jego nadgarstka. - Jak możesz myśleć o niej w ten sposób? Zupełnie nic nie pamiętasz? Wąż trzymał twoją nogę. Próbował cię porwać, podrzucić i wrzucić sobie do paszczy. Etta musiała ci odciąć tę nogę. Tylko tak mogła cię uratować. W przeciwnym wypadku potwór by cię dopadł.

- Nie bardzo potrafię w to uwierzyć - oświadczył szyderczo talizmanowi.

- Dlaczego?

- Ponieważ ją znam. Oto dlaczego.

- Ja również ją znam. I dlatego twoje stwierdzenia nie mają sensu - zauważył wesoło amulet.

- Zamknij się.

Kennit zmusił się do obejrzenia opatulonego kikuta.

- Bardzo źle wygląda moja noga? - spytał cicho małą twarz.

- No cóż, po pierwsze, została tylko jej część - poinformował go talizman nieczule. - Ślad po cięciu toporka Etty jest czysty, natomiast ten po zębach węża, hm... w połowie przeżuty, a w połowie roztopiony. Ciało wygląda jak zestalony łój. Większość z tego brązowego paskudztwa to nie krew, lecz sącząca się ropa.

- Zamknij się - mruknął słabo Kennit. Popatrzył na zlepione, zapaćkane bandaże i zastanowił się, co się znajduje pod nimi. Na pewno zwinięty materiał, a mimo to świeża pościel uwalana była plamami w kolorze brunatnożółtym. Kennit uznał ten widok za odrażający.

Mały demon uśmiechnął się do niego.

- No cóż, sam pytałeś.

Pirat wziął głęboki oddech i ryknął:

- Sorcor!

Drzwi otworzyły się prawie natychmiast, lecz pojawiła się w nich Etta, zapłakana i oszalała ze smutku. Pospiesznie weszła do pokoju.

- Och, Kennicie, boli cię?

- Chcę Sorcora! - oznajmił i nawet dla niego samego oświadczenie to zabrzmiało jak żądanie rozdrażnionego dziecka. Po chwili w progu stanął krzepki mat. Ku przerażeniu Kennita wyglądał na równie zatroskanego jak Etta.

- Czy mogę coś dla ciebie zrobić, kapitanie? - Niesforne włosy mężczyzny sterczały na wszystkie strony, a opalona i poznaczona bliznami twarz pobladła.

Kennit próbował sobie przypomnieć, po co wzywał Sorcora. Popatrzył na obrzydliwy bałagan w łóżku.

- Chcę, żeby ktoś to sprzątnął. - Starał się rozkazywać stanowczo, jak gdyby wskazywał na brudny pokład. - Niech jakiś marynarz zagrzeje dla mnie trochę wody na kąpiel. I wyłóżcie czystą koszulę. - Dostrzegł niedowierzające spojrzenie Sorcora i zdał sobie sprawę, że traktuje go bardziej jak lokaja niż jak swojego zastępcę. - Rozumiesz chyba, że gdy będę przesłuchiwał więźniów, muszę wyglądać porządnie. Nie powinni mnie widzieć w postaci unieruchomionego wraku na pozwijanej poplamionej pościeli.

- Więźniów? - spytał niemądrze Sorcor.

- Więźniów - powtórzył pewnym głosem Kennit. - Poleciłem, aby trzech ocalono, zgadza się?

- Tak jest. Ale to było...

- Nie zostawiliście ich, bym mógł ich przepytać?

- Mamy jednego - wyjąkał niepewnie mat. - A raczej tyle, ile z niego zostało. Twoja kobieta się nim zajmowała.

- Co takiego?

- To była jego wina - warknęła Etta cicho niczym groźny kot. - Przez niego zostałeś ranny. - Ze strachu jej oczy zwęziły się w szparki.

- Hm, mówisz, że został jeden - zastanowił się Kennit. Jakąż bestię sprowadził na pokład własnego statku? Nie miał ochoty teraz nad tym rozmyślać. Musi ponownie objąć dowództwo. - Wypełnij zatem moje rozkazy. Kiedy będę się jako tako prezentował, przyprowadzisz mi więźnia. Na razie nie chcę oglądać zbyt wielu moich piratów. A jak się mają oswobodzeni niewolnicy?

- Są zręczni jak talerz flaków, panie. Dostaliśmy małą premię.

- Mimo nadal widocznej w twarzy troski, oblicze Sorcora rozjaśnił uśmiech. - Zdaje mi się, że ten statek był dość wyjątkowy. Oprócz gromady zwykłych niewolników wiózł także dar samego Satrapy z Jamaillii dla jakiegoś wysokiego dostojnika z Chalced: trupę tancerzy i muzyków. Mają wspaniałe instrumenty, fantazyjne ubrania i słoiczki farbek do malowania twarzy. A także klejnoty, sporo ładnych małych beczułek z ognikami... Te ostatnie położyłem pod twoją koją, panie. Znaleźliśmy przy nich asortyment pięknych tkanin, koronek, srebrne posążki i butelki brandy. Sympatyczna mała zdobycz. Nieuciążliwa, a najlepszej jakości. - Zerknął na kikut. - Pewnie chciałbyś teraz skosztować tej brandy.

- Trochę. Ci tancerze i muzycy... Czy są ulegli? Jak się zapatrują na fakt, że przerwaliśmy ich podróż? Dlaczego moi piraci nie wyrzucili ich za burtę wraz z resztą załogi?

- Są wspaniali, panie. Widzisz, również są niewolnikami. Trupa miała długi, więc kiedy ich właściciel splajtował, Satrapa rozkazał przejąć tancerzy i muzyków. Taki postępek nie jest całkowicie legalny, ale sądzę, że nasz władca nie musi się martwić o takie sprawy. A artyści cieszą się jak dzieci, że odbili ich piraci. Teraz komponują nowe tańce i piosenki opowiadające historię ich oswobodzenia. Będziesz oczywiście bohaterem tych utworów.

- Jasne. - Piosenki i tańce. Kennit poczuł się nagle dziwnie znużony. - Stoimy... na kotwicy. Gdzie? I dlaczego?

- Nie znam nazwy tej zatoczki, ale jest tu mielizna. „Sicerna” przecieka. Niewolnicy w dolnej ładowni już od jakiegoś czasu tkwili w wodzie. Postanowiłem, że póki nie przygotujemy dla uszkodzonego statku dodatkowych pomp, najlepiej będzie zakotwiczyć go w miejscu, gdzie nie zdoła zatonąć. Sądziłem, że potem skierujemy się do Byczej Zatoczki. Mamy wystarczająco dużo siły roboczej. Ludzie mogą pompować wodę przez całą drogę.

- Dlaczego do Byczej Zatoczki? - zapytał Kennit.

Sorcor wzruszył ramionami.

- Jest tam przyzwoita plaża. - Potrząsnął głową. - Trzeba będzie trochę popracować nad „Sicerną”, zanim ponownie stanie się zdatna do żeglugi. W ciągu ostatniego roku Byczą Zatoczkę dwukrotnie najeżdżali handlarze niewolników, uważam zatem, że mieszkańcy tamtejszej osady przyjmą nas z wdzięcznością

- Eee, widzisz... - zaczął Kennit nieśmiało. Uśmiechnął się do siebie. Sorcor miał rację. Jego mat dużo się od niego nauczył. Potrafił podjąć odpowiednie decyzje w związku ze statkiem i mówił o tym przekonywająco. Umiał też sobie zaskarbić wdzięczność niejednego małego miasteczka. Zdołałby przekonać jego mieszkańców do koncepcji Kennita. - Gdyby Wyspy Pirackie miały jednego władcę... najeźdźcy baliby się... a lud żyłby spokojnie... - Przez ciało kapitana przebiegł dreszcz.

Etta podbiegła do niego.

- Leż na plecach i nie ruszaj się. Zrobiłeś się biały jak ściana. Sorcorze, przygotuj wszystko, kąpiel i inne rzeczy. Och, przynieś też miskę i bandaże, które zostawiłam na pokładzie. Potrzebuję ich teraz. - Kennit słuchał z przerażeniem, jak dziwka rozkazuje jego matowi, całkowicie lekceważąc etykietę.

- Sorcor może mi to zabandażować - oświadczył nieufnie.

- Potrafię to lepiej zrobić - stwierdziła śmiało.

- Sorcorze... - zaczął znowu Kennit, ale jego mat ośmielił się mu przerwać.

- Ściśle rzecz biorąc, panie, dziewczyna jest delikatna i ma naprawdę dobre podejście. Pielęgnowała wszystkich naszych rannych chłopców i świetnie się sprawiła. Dopilnuję, by zagrzano ci wodę do mycia. - Po tych słowach opuścił kajutę, zostawiając Kennita bezradnego i samego z krwiożerczą ladacznicą.

- Siedź spokojnie - poleciła kapitanowi, jak gdyby mógł wstać i odejść. - Podniosę twoją nogę i podłożę tampon, dzięki któremu nie zamoczymy całej koi. Gdy skończę, zmienię ci pościel. - Młody pirat zacisnął zęby i patrzył na jej pracę zmrużonymi oczyma. Udało mu się nie wydać żadnego dźwięku, kiedy kobieta podnosiła kikut i zwinnie wsuwała pod niego pozwijane szmaty. - Teraz zmoczę stare bandaże, a następnie spróbuję je zdjąć. W ten sposób łatwiej odejdą od rany.

- Najwyraźniej dużo wiesz o tych sprawach - burknął.

- Niektórzy lubią bić dziwki - wyjaśniła pragmatycznie. - Gdyby kobieta w lupanarze nie potrafiła opatrzyć ran swej koleżanki, kto by to za nią zrobił?

- Sądzisz, że powinienem powierzyć opiekę nad moją raną kobiecie, która odcięła mi nogę? - spytał chłodno.

Etta znieruchomiała, potem osunęła się na podłogę obok koi Kennita. Twarz miała bardzo bladą. Pochyliła się do przodu, aż jej czoło dotknęło krawędzi łóżka.

- Tylko w ten sposób mogłam cię uratować. Odcięłabym sobie obie ręce zamiast twojej nogi, gdyby wiedziała, że to cię ocali.

Jej wyznanie wstrząsnęło Kennitem. Było tak głęboko absurdalne, że na chwilę oniemiał. Talizman natomiast zachował zimną krew.

- Nawet jeśli kapitan Kennit jest pozbawioną serca świnią, ja ze swej strony rozumiem, że musiałaś to zrobić, aby nas ratować i dziękuję ci za twój czyn.

Na myśl, że talizman tak łatwo się zdradził, młody pirat doznał szoku, potem ogarnęła go wściekłość. Mimowolnie uderzył w niego ręką i natychmiast poczuł, jak maleńkie zęby bezlitośnie zatapiają mu się w dłoni. Jęknął z bólu i oderwał rękę. Etta podniosła twarz i przyjrzała mu się przepełnionymi łzami oczyma.

- Rozumiem - powiedziała chrapliwym głosem. - Człowiek musi grać wiele ról. Prawdopodobnie z konieczności kapitan Kennit musi być pozbawioną serca świnią. - Wzruszyła ramionami i spróbowała się uśmiechnąć. - Wybaczam mojemu Kennitowi.

Jej nos zrobił się czerwony i załzawione oczy patrzyły jeszcze smutniej. Co gorsza, dziewczyna najwyraźniej sądziła, że ranny jest nieomal wdzięczny za odcięcie mu nogi. Przeklął w myślach przebiegły, złośliwy amulet za to, że postawił go w tak kłopotliwej sytuacji, a jednocześnie zastanowił się, jak to możliwe, by Etta uwierzyła, iż z ust jej kapitana mogły paść takie słowa.

- Nie rozmawiajmy o tym więcej - zasugerował. - Najlepiej jak potrafisz posprzątaj ten okropny bałagan wokół mojej nogi.

Do namoczenia bandaży Etta użyła ciepłej jak krew wody. Kennit ledwie czuł dotyk jej rąk. Dopiero gdy zaczęła delikatnie oddzierać warstwy płótna opatrunkowego i gazy od rany, odwrócił głowę w bok i patrzył na ścianę. Po pewnym czasie wzrok mu się zaćmił i pot oblał całe ciało. Mężczyzna nie był nawet świadom, kiedy wrócił Sorcor, póki mat nie podsunął mu otwartej butelki brandy.

- A szklanka? - spytał drwiąco Kennit.

Sorcor przełknął ślinę.

- Patrząc na twoją nogę, panie, pomyślałem, że chyba natychmiast potrzebujesz sporego łyka.

Gdyby mat tego nie powiedział, kapitan może nie spojrzałby na kikut. Jednak teraz, kiedy stary pirat zaczął niezdarnie szperać w kredensie, szukając odpowiedniej szklanki, odwrócił powoli głowę i popatrzył w dół, w miejsce, gdzie powinna się znajdować jego niegdyś zdrowa i umięśniona noga.

Okazało się, że zbrukane krwią bandaże osłabiały nieco wstrząs. Obraz nogi „kończącej się” w tamponie poplamionej materii był mniej straszliwy niż widok poszarpanego, przeżutego i przypalonego ciała. Koniec nogi wyglądał jak częściowo ugotowany. Kennit poczuł, że robi mu się mdło i gorzka żółć zakipiała w gardle. Przełknął ślinę, ponieważ nie chciał się poniżyć, wymiotując w obecności dziewczyny i mata. Sorcorowi trzęsła się ręka, kiedy podawał kapitanowi szklankę. Śmieszne! Przecież ten mężczyzna miał do czynienia z gorszymi ranami. Kennit wziął szklankę z brandy. Napił się, po czym głęboko odetchnął. No cóż, może szczęście nie opuściło go całkowicie. Najwyraźniej dziwka przynajmniej wiedziała, jak trzeba go leczyć.

Nagle Etta wyszeptała do Sorcora słowa, które odebrały mu nawet tę słabą nadzieję.

- Źle to wygląda. Musimy go zabrać do uzdrowiciela. I to szybko.

Zrobił trzy wdechy, potem wskazał szklanką na Sorcora, kiedy jednak mat spróbował ją napełnić, Kennit wyrwał mu z rąk butelkę i pociągnął jeden długi łyk. Trzy wdechy. Kolejny łyk. Trzy wdechy. Tak, tak. Nadszedł czas, teraz nadszedł czas.

Ponownie podciągnął się do pozycji siedzącej. Spojrzał na łóżko, na strzęp ciała, który kiedyś był jego nogą, potem rozwiązał sznurówkę nocnej koszuli przy szyi.

- Gdzie moja woda do mycia? - zapytał szorstko. - Nie mam ochoty siedzieć we własnym smrodzie. Etta, przerwij to. Najpierw się umyję. Wyłóż dla mnie czyste ubranie i znajdź świeżą pościel na łóżko. Chcę się odpowiednio umyć i ubrać, zanim przesłucham więźnia.

Sorcor łypnął na dziewczynę, po czym powiedział cicho:

- Przepraszam, panie, ale ślepiec i tak nie zauważy, jak pan jesteś ubrany.

Kennit spojrzał na niego spokojnie.

- Kim jest nasz więzień?

- Kapitan „Sicerny”, Reft. Etta kazała nam go wyłowić.

- Nie był ślepy podczas bitwy. Kiedy wpadł do wody, wydawał mi się całkowicie zdrowy.

- Tak, panie. - Sorcor spojrzał na Ettę i przełknął ślinę.

A więc tak. Najwyraźniej mat traktował teraz jego dziwkę z pełną szacunku ostrożnością. Młody pirat nieomalże się uśmiechnął. Posiekanie człowieka w trakcie bitwy to jedna rzecz, a tortury zadawane więźniowi - coś zupełnie innego. Kennit nie wiedział wcześniej, że jego mat jest wyczulony na takie subtelności.

- Skoro ślepiec nie dojrzy mojego ubrania, chcę się należycie ubrać dla własnego dobrego samopoczucia - zauważył. - Wypełnij moje rozkazy. Chyżo!

Prawie w tej samej chwili rozległo się stukanie do drzwi. Sorcor wpuścił Opala, który przyniósł dwa parujące kubełki wody. Chłopiec postawił je na podłodze. Nawet nie odważył się spojrzeć na Kennita. Odezwał się do mata, nie do niego.

- Panie Sorcor, muzycy chcą zagrać na pokładzie dla naszego kapitana. Mówili, że powinienem, eee... „błagać o twoje przyzwolenie”. I - czoło młodzieńca zmarszczyło się z wysiłku, gdy przypominał sobie obce słowa: - Hm, chcą, eee... „przekazać najwyższe wyrazy wdzięczności”... Chyba tak to brzmiało.

Kennit poczuł lekkie szarpnięcie przy nadgarstku. Opuścił wzrok na talizman ukryty w złożonych dłoniach. Twarzyczka szaleńczo się wykrzywiała na znak zgody i entuzjazmu. Zdradziecki mały drań sądził prawdopodobnie, że kapitana interesują jego rady. Chciał chyba również coś do niego powiedzieć.

- Panie? - spytał z szacunkiem Sorcor.

Kennit udając, że pociera głowę, przysunął sobie do ucha maleńki amulet.

- Król powinien być łaskawy dla swoich wdzięcznych poddanych. Wzgarda może zdenerwować każdego.

Kennit uznał ową radę za dobrą. Nieważne, od kogo pochodzi.

- Powiedz im, że sprawią mi swoją grą wielką przyjemność - powiedział bezpośrednio do Opala. - Chociaż los nie jest ostatnio dla mnie łaskawy, nigdy nie pogardzałem dobrą sztuką.

- Och, do Sara! - zaklął chłopiec z podziwem. Skinął głową i zarumienił się, dumny ze swego kapitana. Wąż odgryzł mu nogę, a on potrafi docenić kulturę. - Powiem im, panie. Los niełaskawy, dobra sztuka - powtórzył, by nie zapomnieć i wybiegł z kajuty.

Gdy zniknął, Kennit natychmiast odwrócił się do Sorcora.

- Idź po więźnia. Daj mu wystarczająco wody i jedzenia, aby miał siły tu przyjść. Etto, kąpiel.

Mat wyszedł. Dziewczyna zdjęła kapitanowi nocną koszulę. Niczym Chalcedka obmyła go gąbką. Kennit dotąd nie uznawał takiej kąpieli, sądził bowiem, że w ten sposób myjący rozsmarowuje jedynie pot i brud, zamiast je zmyć, jednak Etta wywiązała się ze swego zadania wyjątkowo dobrze i kapitan rzeczywiście poczuł się czysty. Kiedy myła intymne części jego ciała, pomyślał nawet, że kobieta może się czasem przydać mężczyźnie. Przemycie i owinięcie jego rany okazało się niestety bardzo nieprzyjemne, toteż gdy skończyła opatrunek, jeszcze raz musiała zmyć mu pot z pleców, piersi i czoła. Nagle rozbrzmiała spokojna muzyka, subtelna kompozycja instrumentów strunowych, dzwoneczków i kobiecych głosów. Melodia była naprawdę rozkoszna.

Praktyczna Etta rozpruła boczny szew nogawki w jednej parze spodni Kennita i dzięki temu opatrzyła go niemal bezboleśnie. Potem ponownie zszyła rozprucie. Zapięła kapitanowi koszulę, a następnie wprawnie jak lokaj uczesała mu włosy i brodę. Dźwignęła go i pomogła mu usiąść na krześle, później zmieniła pościel. Kennitowi nawet nie przyszłoby do głowy, że dziewczyna jest tak zręczna. Najwyraźniej dotychczas nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo może być dla niego użyteczna.

Kiedy umyła go i ubrała, zniknęła na krótko, by wrócić z zastawioną jedzeniem tacą. Dopiero gdy Kennit poczuł zapach gorącej zupy i jasnego chleba, uprzytomnił sobie swój głód. Przez chwilę jadł, potem odłożył łyżeczkę i spytał cicho:

- Skąd ci przyszło do głowy, by torturować mojego więźnia?

Dziewczyna lekko westchnęła.

- Byłam strasznie wściekła. - Potrząsnęła głową. - Strasznie wściekła, że cię zraniono. Że mnie zmuszono do zranienia ciebie. Ślubowałam, że zdobędę dla ciebie żywostatek, choćby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobię w życiu. Byłam pewna, że właśnie w tej sprawie chciałeś wypytać więźniów. A zatem... Poszłam się z nimi zobaczyć, kiedy poczułam się już śmiertelnie znużona czuwaniem przy twoim łożu boleści, a mimo to nie mogłam zasnąć.

- Z nimi?

- Początkowo było ich trzech. - Niedbale wzruszyła ramionami. - Sądzę, że posiadam potrzebne ci informacje. Sprawdziłam je kilkakrotnie. Zostawiłam jednego z więźniów przy życiu, ponieważ byłam pewna, że zechcesz usłyszeć od niego potwierdzenie moich słów.

Kobieta o wielu talentach! I jaka inteligentna. Chyba będzie musiał szybko ją zabić. - I cóż odkryłaś?

- Wiedzieli jedynie o dwóch żywostatkach. Pierwszy to łajba o nazwie „Ofelia”. Opuściła Jamaillia City przed nimi i kierowała się z towarami do Miasta Wolnego Handlu, toteż w drodze na północ będzie się jeszcze parokrotnie zatrzymywać w portach. - Etta wzruszyła ramionami. - Może być albo za nami, albo przed nami. Nie ma sposobu, by się co do tego upewnić. Drugi żywostatek został w Jamaillia City, gdzie wpłynął na dzień przed odpłynięciem „Sicerny”. Nie planował tam zostać długo. Mieli go tylko rozładować, trochę odremontować i zapakować do ładowni niewolników. Potem udawali się do na północ, do Chalced.

- Nikt nie używa w ten sposób żywostatku - krzyknął oburzony Kennit. - Okłamano cię.

Etta ponownie lekko wzruszyła ramionami.

- Przypuszczam, że istnieje taka możliwość. A więc kłamali jak z nut, każdy z osobna i o różnych porach dnia i nocy. - Podniosła przepoconą koszulę kapitana z poplamionej pościeli. - Przekonali mnie.

- Dość łatwo jest przekonać kobietę. Tylko tyle ci powiedzieli?

Etta posłała mu osobliwie chłodne spojrzenie. Miała tupet!

- Pewnie reszta to też kłamstwa.

- Jednakże chcę je usłyszeć.

Westchnęła.

- Nie wiedzieli zbyt wiele. Większość ich informacji to plotki. Stali obok tego drugiego żywostatku w porcie niecałą dobę. „Vivacia” należy do kupieckiej rodziny z Miasta Wolnego Handlu. Nazywają się Haven. Natychmiast po załadunku statek miał się skierować do Chalced przez Kanał Wewnętrzny. Podobno jego kapitan chciał kupić przeważnie rzemieślników i wykwalifikowanych robotników, ale zamierzali zabrać również innych jako balast. Wszystkim kierował mężczyzna nazwiskiem Torg, chociaż nie wyglądał na kapitana. „Vivacię” niedawno ożywiono. Ten rejs to jej pierwszy.

Kennit potrząsnął głową.

- Haven nie jest nazwiskiem Pierwszych Kupców.

Dziewczyna wyciągnęła do niego ręce.

- Masz rację, okłamali mnie. - Odwróciła się od niego i patrzyła lodowatym wzrokiem na grodź. - Przykro mi, że spartaczyłam przesłuchanie.

Stawała się krnąbrna. Gdyby Kennit miał dwie zdrowe nogi, podszedłby do niej, pchnął dziewuchę na plecy na łóżko i przypomniał jej, czym dla niego jest. Niestety, musiał jej się przypochlebiać. Spróbował wymyślić jakiś komplement. Jednak niekończące się rwanie utraconej nogi zmieniło się nagle w straszliwy ból. Kennit chciał się tylko położyć, ponownie zasnąć i uniknąć tego wszystkiego. Znowu musiał poprosić Ettę o pomoc.

- Jestem taki bezradny. Nie potrafię sam wrócić na koję - powiedział cierpko. Z rzadką szczerością oznajmił: - Nienawidzę siebie za to, że musisz mnie oglądać w takim stanie. - Dochodząca z pokładu muzyka zmieniła się. Śpiewał teraz jeden silny męski głos, równocześnie gwałtowny i czuły. Kennit zadarł głowę i dodał bardzo poufałym tonem: - Ach. - Mówił łagodnie. - Znam tę pieśń. „Od Kytrisa. Dla mojej damy”. Uroczy utwór. - Ponownie starał się znaleźć w pamięci jakiś komplement. Nic nie przychodziło mu do głowy. - Jeśli chcesz, możesz wyjść na pokład i posłuchać muzyki - zaproponował. - Wiesz, to jest bardzo stary poemat. - Kennitowi zamglił się wzrok i oczy załzawiły z cierpienia. - Słyszałaś go już wcześniej? - spytał, usiłując mówić mocnym głosem.

- Och, Kennicie. - Dziewczyna potrząsnęła głową, nagle dziwnie skruszona. W oczach stanęły jej łzy. Podeszła do niego. - Brzmi dla mnie tutaj bardziej słodko niż gdziekolwiek indziej. Przykro mi. Bywam czasami taka nieczuła. Na Sa, jesteś biały jak ściana. Pomogę ci się położyć.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Była przy tym bardzo delikatna. Przemyła mu twarz zimną wodą.

- Nie - zaprotestował słabo. - Jest mi zimno. Za zimno.

Przykryła go delikatnie, a później położyła się przy jego zdrowym boku. Ciepło jej ciała było bardzo miłe, lecz koronka na przedzie koszuli drapała go w twarz.

- Zdejmij ubranie - polecił jej. - Naga jesteś cieplejsza.

Jednocześnie zadowolona i zaskoczona, wydała z siebie krótki śmiech.

- Co za mężczyzna - zganiła go wesoło, lecz wstała, by spełnić jego polecenie.

Rozległo się stukanie do drzwi.

- Czego tam? - zapytał Kennit.

W głosie Sorcora usłyszał zdumienie.

- Przyprowadziłem ci więźnia, panie.

Za dużo na jego biedną głowę!

- Mniejsza o niego - oświadczył słabo. - Etta już go wypytała. Nie potrzebuję go teraz.

Ubranie dziewczyny opadło z jej ciała na podłogę. Etta ostrożnie weszła do łóżka i położyła się przy Kennicie. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Jej skóra była miękka i ciepła niczym balsam.

- Kapitanie Kennit? - spytał zmartwionym tonem mat.

- No - mruknął młody pirat.

Sorcor szarpnięciem otworzył drzwi. Za nim stało dwóch marynarzy, którzy podtrzymywali to, co pozostało z kapitana „Sicerny”. Spojrzeli Kennitowi w oczy, potem zdziwieni, zagapili się gdzieś obok niego. Odwrócił głowę, by pójść za ich spojrzeniami. Siedząca obok niego w łóżku Etta trzymała koc tuż pod nagimi ramionami, ledwie ponad subtelnymi krągłościami piersi. Do kajuty głośniej wtargnęła muzyka z pokładu. Kennit przypatrzył się teraz więźniowi. Etta nie tylko go oślepiła, poddała go też z pewnością wielu innym torturom. Obrzydliwe! Nie chciał akurat teraz oglądać takiego nieszczęśnika. Musiał jednak zachować pozory. Odchrząknął. Trzeba z tym skończyć raz na zawsze.

- Więźniu, czy powiedziałeś prawdę mojej kobiecie?

Stojący pomiędzy dwoma marynarzami poraniony kapitan podniósł zniszczoną twarz w jego stronę.

- Przysięgam, że tak. Nawet kilkakrotnie. Dlaczego miałbym kłamać? - Zaczął głośno łkać, potem dodał płaczliwie: - Proszę, dobry panie, nie pozwól jej już mnie dręczyć. Powiedziałem jej prawdę. Powiedziałem wszystko, co wiedziałem.

Kennit miał dość. Najwyraźniej więzień okłamał Ettę, a teraz okłamywał także jego. Był bezużyteczny. Młodego pirata rozbolała głowa.

- Jestem... zajęty. - Nie chciał się przyznać, jak bardzo jest wyczerpany. Zmęczyła go kąpiel i ubieranie. - Zajmij się naszym gościem, Sorcorze. Daję ci wolną rękę. - Jego rozkaz był zupełnie wyraźny, toteż więzień zaczął gorąco błagać o łaskę. - Aha, i zamknij za sobą drzwi - polecił matowi.

- Och, do Sara - usłyszał westchnienie jednego z marynarzy. Drzwi zamknęły się za ludźmi Kennita i za lamentującym więźniem. - Już się do niej zabrał. Chyba nic nie powali naszego kapitana.

Kennit odwrócił się bardzo powoli ku ciepłemu ciału Etty. Po chwili zamknął oczy i zapadł w głęboki sen.





Rozdział trzynasty
Zmienne koleje losu <l >

Póki go nie schwytali, nie wierzył, że to się może zdarzyć. Starego dozorcę może potrafiłby pokonać, jednak po Wintrowa przyszli muskularni mężczyźni w średnim wieku, beznamiętni, silni i doświadczeni w swej pracy.

- Puśćcie mnie! - krzyknął rozzłoszczony chłopiec. - Mój ojciec przyjdzie mnie wykupić. Puśćcie mnie!

Później uświadomił sobie, że głupio wrzeszczał. Jak gdyby wierzył, że człowieka można do czegoś skłonić samymi słowami. To była jedna z rzeczy, których powinien tu się nauczyć: Słowa niewolnika nie miały żadnego znaczenia. Jego gniewne krzyki nie były dla nich bardziej zrozumiałe niż ośle porykiwanie.

Robili coś ze stawami jego ramion, wykręcając je tak mocno, że mimo gniewu natychmiast ruszał we wskazanym przez nich kierunku. Ciągle jeszcze nie otrząsnął się z zaskoczenia, kiedy mężczyźni cisnęli go stanowczym ruchem w ręce tatuażysty.

- Spokojnie - polecił mu burkliwie jeden z oprawców i zacisnął kajdany na nadgarstkach. Wintrow szarpnął się w tył. Miał nadzieję, że uda mu się oswobodzić, zanim dosięgnie go igła rzemieślnika, ale tylko zdarł sobie skórę z nadgarstków. Igła już czekała. Mężczyźni zmusili chłopca do pochylenia się; skutymi rękoma dotykał kostek. Jeden z oprawców posłał mu lekkiego szturchańca i wepchnął głowę w skórzany kołnierz ustawiony pionowo na bloku. Drugi mężczyzna szybko zaciągnął zabezpieczający skórzany pasek, niemal dusząc Wintrowa. Póki nie zaczynał się szamotać, wystarczało mu powietrza, lecz tylko do płytkiego oddychania. Z powodu kołnierza wokół szyi nawet sapanie wymagało wysiłku. Otumaniony chłopiec pomyślał, że mężczyźni spętali go równie sprawnie jak parobkowie kastrujący cielaki. Cechowała ich ta sama biegłość, gruboskórność i precyzyjne użycie siły. Wątpił, czy się choćby spocili przy robocie.

- Pieczęć Satrapy - powiedział jeden do tatuażysty, który skinął głową i przesunął kawałek cindinu w drugi policzek.

- Nie stworzyłem sam swojego ciała. Nie będę go przekłuwać do noszenia biżuterii, nie będę kolorować mojej skóry ani dekorować sobie oblicza. Jestem przecież stworzeniem Sa. Moje ciało nie należy do mnie i nie pozwolę po nim pisać. - Zabrakło mu oddechu, by głośno zacytować święte pismo. Dalej modlił się szeptem.

Tatuażysta splunął w bok. Jego ślina zabarwiona była krwią. Paskudny nałóg. Mężczyzny miał zapewne owrzodzone od narkotyku usta.

- Twoje ciało nie należy również do mnie - krzyknął wesoło. - To teraz ciało Satrapy. Jego pieczęć potrafię ci zrobić z zawiązanymi oczyma. Siedź nieruchomo, pójdzie szybciej i będzie mniej bolało.

- Mój ojciec... przyjdzie... za mnie zapłacić. - Wintrow rozpaczliwie walczył o powietrze, aby wypowiedzieć te ważne słowa.

- Twój ojciec się spóźnił. Nie ruszaj się.

Chłopiec nie miał czasu na zastanowienie, czy siedząc nieruchomo przyzwala na to bluźnierstwo. Pierwsza igła chybiła, trafiając nie w policzek, ale w nos chłopca i przekłuwając mu bok nozdrza. Wintrow zajęczał i szarpnął się. Tatuażysta uderzył go mocno w tył głowy.

- Siedź spokojnie - rozkazał gburowato.

Chłopiec zacisnął oczy i zęby.

- Uff, nienawidzę, gdy się tak marszczą - wymamrotał rozgoryczony tatuażysta. Potem szybko wrócił do pracy. Wykonał tuzin ukłuć igłą, szybko otarł krew, po czym wprowadził barwnik. Zielony. Kolejny tuzin ukłuć, otarcie, barwnik. Wintrowowi wydawało się, że za każdym razem, kiedy próbował odetchnąć, nabierał coraz mniej powietrza. Miał zawroty głowy, bał się, że zemdleje i poczuł wściekłość, że się tak bardzo wstydzi. Czy naprawdę miał powód do wstydu? Wszak zadawano mu ból. A gdzie był jego ojciec? Czyżby nie wiedział, co się przydarzy jego synowi, jeśli się spóźni?

- Skończyłem. Nie dotykaj tatuażu, nie drap go, ponieważ spowodujesz zakażenie, a ból się zwiększy. - Chłopiec usłyszał daleki głos ponad hukiem w uszach. - Gotowe. Zabierzcie go i przyprowadźcie następnego.

Czyjeś ręce szarpnęły jego kajdany i uwolniły mu głowę z kołnierza. Potem zmuszono go, by wyszedł. Potykał się, na wpół oszołomiony, szybko łapiąc oddech. Mężczyźni zaprowadzili go do przegrody, która znajdowała się w innej szopie. Chłopiec nie wierzył w to, co się stało. Jego ojciec nie zostawiłby go przecież, by go wytatuowano i sprzedano. Oprawcy zatrzymali się przy zagrodzie przeznaczonej dla nowych niewolników. Wintrow dzielił to pomieszczenie z pięcioma osobami. Na policzku każdej z nich dostrzegł świeży, sączący się jeszcze zielony tatuaż.

Mężczyźni przymocowali łańcuchy kajdan chłopca do kołka w podłodze i wyszli z zagrody. Gdy tylko wypuścili Wintrowa z rąk, podniósł rękę do policzka. Dotknął ostrożnie tatuażu. Bolało go całe ciało, z rany coś się sączyło. Różowy wysięk płynął powoli po twarzy chłopca, po czym skapywał z podbródka. Wintrow nie miał czym się wytrzeć.

Przypatrzył się swoim towarzyszom. Zdał sobie sprawę z tego, że od rozmowy z tatuażystą nie powiedział ani słowa.

- Co się teraz stanie? - spytał z nieprzytomną miną.

Odpowiedział mu wysoki, chudy młodzieniec, który dłubał w nosie brudnym palcem.

- Zostaniemy sprzedani - wyjaśnił z sarkazmem. - I do końca życia pozostaniemy niewolnikami. Chyba że zabijesz kogoś i uciekniesz. - Mówił ponurym, wyzywającym tonem, lecz Wintrow domyślił się, że młody człowiek odważny jest jedynie w gębie. Tylko w słowach skupiał się cały jego opór. Inni, zupełnie załamani, stali, siedzieli lub opierali się o ścianę i biernie czekali na dalszy rozwój zdarzeń. Wintrow znał ten stan. Popadali weń boleśnie zranieni ludzie. Charakteryzowali się wtedy całkowitą rezygnacją; milcząc patrzyli przed siebie, a czasami drżeli.

- Nie mogę w to uwierzyć - Wintrow usłyszał własny szept. - Nie mogę uwierzyć, że Torg nie powiedział o mnie ojcu. - Nagle zastanowił się, czy w ogóle należało się spodziewać, że Torg to zrobi. Jak mógł być tak łatwowierny? Powierzył swój los sadystycznemu, brutalnemu idiocie. Dlaczego sam nie zawiadomił ojca? Dlaczego nie kazał tego zrobić dozorcy od razu, pierwszego dnia? A właściwie po co uciekał ze statku? Czy naprawdę było mu tam aż tak źle? Miał przynajmniej przed sobą jakąś perspektywę; został mu tylko rok niewoli, potem mógł się wyzwolić z władzy ojca. Z tej sytuacji natomiast nie widział wyjścia. Nie będzie już „Vivacii”, która podtrzyma go na duchu. Na myśl o statku poczuł straszliwy ból. Samotność. Zdradził ją, a siebie zmienił w niewolnika. Takie były fakty. Stał się niewolnikiem. Na zawsze. Skulił się w brudnej słomie przy ścianie, kolana przysunął do piersi. Wydawało mu się, że w oddali słyszy ryk wiatru.

* * *

Vivacia” kołysała się posępnie na spokojnej wodzie portu. Dzień był śliczny. Promienie słońca odbijały się od sławnych białych iglic Jamaillia City. Wiatr wiał tego dnia z południa, przynosząc zapach zimy i łagodząc smród innych statków niewolniczych, kotwiczących obok niej. Już niedługo nadejdzie wiosna. Dalej na południu, tam, gdzie kiedyś zabierał ją Ephron, drzewa owocowe obsypią się niedługo białym lub różowym kwieciem. Gdzieś na południu jest ciepło i pięknie. Niestety, ona popłynie na północ, do Chalced.

Trzaskanie i piłowanie we wnętrzu wreszcie ucichło; zakończono jej przemianę w statek służący do przewozu niewolników. Dziś zostaną załadowane ostatnie zapasy, a jutro pojawią się niewolnicy. Potem opuści Jamaillię. Sama. Wintrow zniknął. Jak tylko „Vivacia” podniesie kotwicę, z portowego błota ruszy się jeden albo więcej leniwych węży, które podążą za nią w rejs. Od tej chwili będą jej towarzyszami. Ubiegłej nocy, gdy w całym porcie panowała absolutna cisza, jeden z małych węży powstał i zaczął się przemykać wśród kotwiczących niewolniczych żaglowców. Kiedy „Vivacia” uzmysłowiła sobie jego obecność, wąż wysunął głowę ponad wodę i popatrzył na nią ostrożnie. Było coś w jego spojrzeniu. Gardło galionu zacisnęło się z panicznego strachu i nie zdołał wydać z siebie głosu, by przywołać wachtę. Gdyby Wintrow był na pokładzie, przynajmniej on wyczułby strach „Vivacii” i przyszedł do niej. Odrzuciła próżne myśli o chłopcu. Wiedziała, że musi się teraz sama sobą zająć, choć poczucie straty rozdzierało jej serce. Nie, nie, postanowiła o tym nie myśleć. Dzień był taki rozkoszny. Wsłuchała się w fale uderzające o jej kadłub, gdy kołysała się na kotwicy. Panował całkowity spokój.

- Statku? „Vivacio”?

Odwróciła powoli głowę i spojrzała w górę. Gantry stał na jej pokładzie dziobowym i pochylał się nad relingiem. Najwyraźniej chciał z nią porozmawiać.

- „Vivacio”? Możesz przestać? Proszę cię. Twoje kołysanie mrozi krew w żyłach wszystkim członkom załogi. Dziś nie wróciło z przepustki dwóch marynarzy. Obawiam się, że ich odstraszyłaś.

Mężczyzna był przerażony. Dlaczego? Cóż wiedział o odosobnieniu, samotności i wężach, których nikt poza nią nie dostrzegał?

- „Vivacio”? Poproszę Findowa, żeby ci zagrał na skrzypcach. Dostałem na dzisiaj kilka godzin wolnego. Obiecuję ci, że poświęcę cały ten czas na poszukiwanie Wintrowa. Przyrzekam.

Sądzili, że w ten sposób ją uszczęśliwią? Jeśli znajdą chłopca, zaciągną go z powrotem na jej pokład, zmuszą, by jej służył... Sądzą, że to ją zadowoli i uczyni posłuszną? Kyle chyba rzeczywiście w to wierzył. Przecież to właśnie on przyprowadził do niej chłopca przed kilkoma miesiącami. Kyle nie miał pojęcia o uczuciach.

- „Vivacio” - poprosił Gantry z rozpaczą w głosie. - Proszę cię, przestań się kołysać. Woda jest dzisiaj równa jak szkło. Wszystkie inne statki w porcie stoją nieruchomo. Proszę cię.

Zrobiło jej się żal mężczyzny. Był dobrym oficerem i bardzo zdolnym marynarzem. I nie ponosił winy za tę sytuację. Nie powinien cierpieć za błędy innych.

Ale, no cóż, ona również nie powinna za nie cierpieć.

Starała się znaleźć w sobie siłę. Gantry to dobry marynarz. Była mu dłużna pewne wyjaśnienie.

- Gubię się - szepnęła i niemal natychmiast uświadomiła sobie, jak osobiście zabrzmiało to zwierzenie. Spróbowała znowu: - Nie jest mi bardzo trudno, kiedy wiem, że dana osoba wróci. Kiedy jednak nie wiem, wtedy wszystko staje się trudniejsze... Nie mogę być sobą. Zaczynam myśleć... nie, nie. To nie jest myślenie. Raczej coś w rodzaju snu, tyle że my, żywostatki, nie potrafimy spać. Ale to, co czuję, przypomina sen. W tym śnie jestem kimś innym. Czymś innym. Węże dotykają mnie i pogarszają całą sprawę.

Mężczyzna wyglądał teraz na jeszcze bardziej zmartwionego.

- Węże - powtórzył z powątpiewaniem.

- Gantry - odezwała się bardzo nieśmiało. - Gantry, w porcie są węże. Ukrywają się na dnie, w błocie.

Nabrał powietrza, potem zrobił głośny wydech.

- Pamiętam, że już mi o tym mówiłaś. Widzisz, „Vivacio”, nikt poza tobą nie widział żadnego z nich. Przypuszczam, że się mylisz.

Umilkł, mając nadzieję na odpowiedź.

Odwróciła od niego wzrok.

- Gdyby Wintrow był tutaj, wyczułby je. Potwierdziłby, że nie jestem głupia.

- No cóż - odrzekł niechętnie. - Niestety, nie ma go z nami. Wiem, że jesteś z tego powodu nieszczęśliwa. Może właśnie dlatego czujesz się trochę przerażona. - Przerwał na sekundę, a następnie dodał przymilnym tonem, jak gdyby jego rozmówczyni była nieco nerwowym dzieckiem. - Może na dnie rzeczywiście są węże. Jeśli tak, co możemy na to poradzić? Nie szkodzą nam. Chyba powinniśmy je zignorować, prawda?

Odwróciła głowę, by wymienić z nim spojrzenie, ale Gantry nie patrzył jej w oczy. Co o niej myślał? Że wyobraziła sobie węże? Że ból spowodowany odejściem Wintrowa doprowadzał ją do szaleństwa?

- Nie jestem szalona, Gantry - wytłumaczyła mu spokojnie. - To jest... dla mnie trudne... Samotność. Nie jestem jednak szalona. Postrzegam nawet pewne rzeczy wyraźniej niż kiedyś. Widzę niektóre sprawy na swój własny sposób, a nie na... sposób Vestritów.

Jej próba wyjaśnienia sytuacji wprawiła tylko mężczyznę w zakłopotanie.

- Eee, no tak, oczywiście. Uff.

Odwrócił wzrok.

- Gantry, jesteś dobrym człowiekiem. Lubię cię. - Zabrakło jej słów. Wreszcie dodała: - Powinieneś się zaokrętować na inny statek.

W zapachu jego potu wyczuła strach.

- Och, jakiż inny statek może się z tobą równać? - spytał ją pospiesznie. - Myślisz, że potrafiłbym żeglować na pokładzie innego? I po co miałbym to zrobić? - W głosie mężczyzny słychać było sztuczną serdeczność.

- Może po to, by przeżyć - odparła bardzo cicho. - Mam bardzo złe przeczucia co do tej podróży. Naprawdę złe. Zwłaszcza że będę sama.

- Nie mów tak! - zawołał gwałtownie, jak gdyby ganił niesfornego majtka. Potem dodał spokojniejszym głosem: - Nie będziesz sama. Będę ci towarzyszył. Teraz pójdę powiedzieć Findowowi, aby dla ciebie zagrał, dobrze?

Wzruszyła ramionami. Już wcześniej próbowała nad sobą zapanować, lecz nie udało jej się. Zamyślona patrzyła na widoczną w oddali iglicę pałacu Satrapy.

Po chwili Gantry odszedł.

* * *

Bała się, że kapitan Tenira ją rozpozna. Tańczyła przecież z jego synem na Balu Zimowym przed trzema laty. Jeśli jednak Kupiec z Miasta Wolnego Handlu dostrzegł jakiekolwiek podobieństwo między marynarzem imieniem Athel i Altheą, córką Ephrona Vestrita, nie dał po sobie niczego poznać. Krytycznie zmierzył dziewczynę wzrokiem od stóp i do głów, potem potrząsnął głową.

- Wyglądasz mi na dobrego żeglarza, chłopcze. Niestety, jest tak, jak ci mówiłem. Nie potrzebujemy dodatkowych marynarzy. Mam załogę w komplecie.

Uważał rozmowę za zakończoną.

Althea stała ze spuszczonymi oczyma. Dwa dni temu zauważyła „Ofelię” w porcie. Widok srebrzystego kadłuba starego żywostatku i uśmiechniętej figury dziobowej poruszył dziewczynę z mocą, która ją zaszokowała. W portowych tawernach poznała odpowiedzi na wszystkie nurtujące ją pytania. Za kilka dni żywostatek wracał do domu, do Miasta Wolnego Handlu. Gdy o tym usłyszała, postanowiła, że w taki czy inny sposób musi się znaleźć na pokładzie „Ofelii”. Kręciła się po dokach, rozglądała i szukała sposobności, by porozmawiać z kapitanem w cztery oczy. Jej plan był prosty: najpierw będzie próbowała zatrudnić się jako chłopiec pokładowy, a gdyby jej się to nie udało, zamierzała ujawnić mu swoje prawdziwe nazwisko i błagać o zabranie do domu. Sądziła, że kapitan Tenira nie odmówi. Jednak pójście za mężczyzną do nabrzeżnej tawerny i czekanie, aż skończy obiad, wymagało od niej odwagi. Siedziała w rogu, a kiedy kapitan zjadł, odłożył widelec i odchylił się na krześle, nadeszła i usiadła naprzeciwko.

- Panie, przepraszam - rzuciła nieśmiało. - Będę pracować za darmo, tylko za podróż powrotną do Miasta Wolnego Handlu.

Mężczyzna odwrócił się, spojrzał na nią i skrzyżował ramiona na piersi.

- Dlaczego? - spytał podejrzliwie.

Althea spuściła wzrok na swoje gołe stopy i zagryzła wargę. Potem znów spojrzała na kapitana żywostatku „Ofelia”.

- Otrzymałem wypłatę na „Żniwiarzu”... Mam przynajmniej sporą część pieniędzy. Chciałbym dotrzeć do domu, panie, i oddać zarobek mojej matce. - Althea głośno przełknęła ślinę. - Ale pieniędzy ubywa z każdym dniem. Obiecałem, że wrócę z zapłatą, panie. Staram się oszczędzać, ale im dłużej szukam statku płynącego do mojego rodzinnego miasta, tym więcej wydaję. - Znowu spuściła wzrok na podłogę. - Nawet jeśli nic mi pan nie zapłaci, prawdopodobnie przywiozę do domu większą kwotę, niż gdybym czekał, próbując znaleźć płatną posadę.

- Rozumiem. - Kapitan Tenira popatrzył na stojący przed nim na stole talerz i niedbale go odsunął. Przez chwilę przesuwał językiem po zębach. - No cóż. Wszystko, co mówisz, brzmi pięknie. Nadal wszakże musiałbym cię karmić. A praca na pokładzie żywostatku nie do końca przypomina tę na innych statkach. „Ofelia” jest żywa i jej zachowanie często nie ma nic wspólnego z wiatrem czy pogodą. Potrafi być upartą damą.

Althea zagryzła wargę, starając się ukryć uśmiech. „Ofelia” była jednym z najstarszych żywostatków, należała do pierwszego ożywionego pokolenia. Nieco flejtuchowata łajba, zależnie od nastroju sprośna i lubieżna lub patrycjuszowska i władcza. Określenie „uparta dama” było najlepszym komplementem, jaki dziewczyna kiedykolwiek słyszała pod adresem owej figury dziobowej.

- Jej załoga to grupka szybkich, bystrych facetów - kontynuował Tenira. - I niezawodnych. Pracując dla „Ofelii” trzeba odrzucić strach przed nią i wszelkie przesądy. A równocześnie nie można pozwolić, by nas tyranizowała. Byłeś kiedykolwiek na pokładzie żywostatku, chłopcze?

- Tak - przyznała się Althea. - Zanim zacząłem pływać, czasami chodziłem na Północną Ścianę w Mieście Wolnego Handlu i rozmawiałem z nimi. Lubię je, panie. I nie boję się ich.

Kapitan odchrząknął. Nieco innym tonem powiedział:

- Handlowy żaglowiec bardzo się różni od przetwórczego. Poruszamy się znacznie szybciej i o wiele częściej zatrzymujemy. Kiedy oficer każe ci coś zrobić, natychmiast podrywasz się z miejsca. Sądzisz, że potrafisz tak pracować?

- Tak, panie, potrafię. Dbam też o własną czystość i o porządek wokół siebie. - Althea kiwała głową jak marionetka.

- No cóż. - Kapitan przez moment rozważał sytuację. - Wiesz, nie potrzebuję twoich usług. Wielu marynarzy pragnie służyć na żywostatkach. Jeśli cię przyjmę, zajmiesz stanowisko, które mógłbym obsadzić starszym i bardziej doświadczonym mężczyzną.

- Wiem, panie. I doceniam to, panie.

- Widzę, że tak. Ale jestem wymagającym kapitanem, Athelu. Zanim dotrzemy do twojego rodzinnego miasta, możesz jeszcze pożałować swojej decyzji.

- Przepraszam, panie, że ci przerwę. Słyszałem co nieco o tobie. Wiem, że jesteś wymagający, ale uczciwy. - Wymienili spojrzenie. - Nie boję się pracować dla uczciwego kapitana.

Te słowa wystarczyły. Mężczyzna lekko się uśmiechnął.

- W takim razie zamelduj się u oficera. Nazywa się Grag Tenira. Powiedz, że cię zatrudniłem i że masz ochotę oczyścić łańcuch kotwicy z rdzy.

- Tak, panie - odparła dziewczyna z lekkim grymasem na twarzy. Oczyszczanie łańcucha kotwicy z rdzy było zadaniem, które nie miało końca. Potem Althea uświadomiła sobie jednak, że nawet ta praca na żywostatku jest lepsza niż każda inna na pokładzie „Żniwiarza”. - Dziękuję, panie.

- Idź więc - powiedział jej wesoło kapitan Tenira. Pochylił się nad stołem, podniósł pusty kufel od piwa i machnął nim w stronę przechodzącego służącego.

Gdy Althea znalazła się na promenadzie przed tawerną, z ulgą odetchnęła. Ledwie czuła podmuchy chłodnego wiatru. Tenira nie rozpoznał jej. Pomyślała, że jest mało prawdopodobne, by odkrył jej maskaradę później. Jako skromny chłopiec pokładowy zapewne nie będzie miała zbyt często do czynienia z kapitanem. Była przekonana, że Graga również uda jej się omamić. Chłopiec pokładowy Athel zupełnie nie przypominał Althei, partnerki w tańcu. Serce się w niej radowało, kiedy uświadomiła sobie, że osiągnęła cel. Załatwiła sobie powrót do domu. A jeśli opinie, które słyszała na temat kapitana Teniry, były zgodne z prawdą, może również zarobić kilka monet podczas tego rejsu. Miała do czynienia z porządnym człowiekiem. Gdy zobaczy, że dziewczyna ciężko pracuje, nagrodzi ją. Uśmiechnęła się. „Ofelia” miała wypłynąć następnego dnia. Althea musiała teraz tylko odebrać swój marynarski worek, wejść na pokład statku i znaleźć sobie miejsce na zawieszenie hamaka. Jutro zacznie się jej droga do domu.

Znowu na pokładzie żywostatku! Co do tej kwestii miała mieszane uczucia. „Ofelia” była kimś innym niż jej „Vivacia”. Althei i galionu pewnie nie połączy więź. Z drugiej strony nie jest to martwy kawałek drewna popychany tylko przez wiatr i fale. A jednak dziewczyna wolała pływać na pokładzie żywego statku. Chętnie też opuści to brudne małe miasteczko.

Skierowała się ku zniszczonej gospodzie, w której miała pokój. Zamierzała zaokrętować się na „Ofelię” dziś wieczorem. Jutro wypłyną. Nie miała czasu odnaleźć Brashena i pożegnać się z nim. Nie wiedziała, gdzie przebywa towarzysz jej poprzedniego rejsu. Cóż, do tej pory, mógł już pożeglować na pokładzie jakiegoś statku. Zresztą nad czym się tu zastanawiać? Althea szła swoją drogą, on swoją. Dokładnie tak. Właściwie nic jej nie łączyło z tym mężczyzną. Zupełnie nic. Nawet nie wiedziała, dlaczego w ogóle o nim myśli. Gdyby się spotkali, znowu musieliby poruszać nieprzyjemne dla niej tematy.

* * *

Biuro pośrednika okrętowego było małe i duszne. Rozpalony kominek wydawał się zbyt wielki dla takiego maleńkiego pomieszczenia. Wchodząc tu z zewnątrz, Brashen uznał, że jest ono zadymione i wręcz przesadnie oświetlone. Rozchylił kołnierz i ponownie położył nieruchomo dłonie na kolanach.

- Dobieram teraz załogę dla „Skoczka”. Jego kapitan bardzo mi ufa, a ja bardzo poważnie traktuję sprawę zaufania. Jeśli wyślę mu niechlujnego człowieka albo pijaka, ucierpi na tym i statek, i ja. Może to kogoś kosztować sporo pieniędzy lub nawet życie. Dokładnie więc sprawdzam, kogo zatrudniam.

Pośrednik wydmuchnął żółtawy dym. Zapach był cierpki, Brashen poczuł, że szczypią go oczy i drapie w gardle, starał się jednak niczego po sobie nie pokazać. Chciał tylko otrzymać oficerskie stanowisko, o czym wspominał umieszczony na drzwiach plakat. „Skoczek” był małym, płytkim statkiem handlowym, który pływał wzdłuż wybrzeża między Świecogrodem i Miastem Wolnego Handlu. Swoje kolejne porty wybierał zależnie od zabieranego ładunku. Pośrednik subtelnie wyjaśnił tę kwestię Brashenowi. Dla młodego marynarza jego słowa zabrzmiały dość podejrzanie. Przyszło mu do głowy, że może „Skoczek” współpracuje z piratami, kupując i sprzedając ładunki skradzione z innych statków. Brashen nie był pewny, czy ma ochotę dać się wciągnąć w tego rodzaju „pracę”. Właściwie miał cholerne przekonanie, że w ogóle nie chce pracować. Niestety brakowało mu pieniędzy i kończył się cindin. Musiał więc sobie znaleźć posadę, a ta wydawała mu się równie dobra jak każda inna. Mężczyzna znowu coś mówił i młody marynarz skupił się na jego słowach.

- ...no i go utraciliśmy. Wstyd, był przecież z nami od lat. Ale ponieważ jestem pewny, że wiesz... - Pociągnął z fajki i wypuścił nosem dym. - Czas i fala nie czekają. Ani też łatwo psujący się ładunek. „Skoczek” musi wypłynąć, toteż potrzebujemy nowego oficera. Odnoszę wrażenie, że jesteś dobrze obznajomiony z wodami, o których mowa. Chociaż chyba nie będziemy ci w stanie zapłacić tyle, ile sądzisz, że jesteś wart.

- A ile możecie mi zapłacić? - spytał Brashen otwarcie. Potem uśmiechnął się, próbując złagodzić obcesowość swego pytania. Ponownie rozbolała go głowa i pomyślał, że jeśli jego rozmówca jeszcze raz dmuchnie mu dymem w twarz, chyba zwymiotuje.

- No cóż. - Mały człowieczek obruszył się na jego pytanie. - To oczywiście zależy... Masz wprawdzie kartę pokładową ze „Żniwiarza”, ale żadnych zaświadczeń o wcześniej zdobytych doświadczeniach. To daje do myślenia.

Chciał tym samym powiedzieć, że liczy na zgłoszenie osoby z większą ilością kart pokładowych.

- Rozumiem. Kiedy mogę przyjść po odpowiedź? - znowu zapytał bez ogródek. Natychmiast to sobie uświadomił, lecz już nad sobą nie panował. Ponownie uśmiechnął się do mężczyzny i miał nadzieję, że jego uśmiech nie jest tak mdły, jak się obawiał.

- Może wczesnym rankiem.

Tym razem, kiedy mężczyzna pyknął z fajki, Brashen odwrócił się i udawał, że wygładza mankiet spodni. Czekał, aż pośrednik wypuści dym i dopiero wówczas się wyprostował, ale i tak otoczyła go chmura żółtawych oparów. Zakaszlał, potem odchrząknął.

- Wpadnę więc rano. - Z niepokoju ścisnął mu się żołądek. Bał się kolejnego dnia bez jedzenia i kolejnej przespanej na dworze nocy. Z każdym mijającym dniem malały jego szanse na przyzwoitą posadę. Nikt nie chciał zatrudniać głodnych, brudnych, nieogolonych marynarzy.

- Tak, wpadnij - mruknął okrętowy pośrednik, nagle zajęty papierami na biurku. Brashen już go nie interesował. - I bądź gotów do drogi. Jeśli cię wybierzemy, wypływasz natychmiast. Do widzenia.

Marynarz zatrzymał się powoli.

- Uważasz, że to jest w porządku? Nie mówisz, czy mnie zatrudnisz ani ile mi zapłacisz, mam jednak być gotów na twoje skinienie. Nie sądzę, żeby mi to odpowiadało. - „Jesteś głupi - krzyczała racjonalna część jego osobowości. - Zamknij się, zamknij się, zamknij!” Słowa wszakże już zostały wypowiedziane i Brashen wiedział, że jeśli spróbuje je teraz odwołać, zachowa się niemądrze i prostacko. Spróbował dodać uprzejmym tonem: - Dobrego dnia życzę szanownemu panu. Żałuję, że umowa między nami nie dojdzie do skutku.

Pośrednik okrętowy wyglądał na obrażonego, lecz wydawał się również zmartwiony.

- Czekaj! - wykrzyknął prawie gniewnie. - Czekaj.

Marynarz zawahał się, a następnie obrócił do mężczyzny, unosząc pytająco brwi.

- Nie bądź taki porywczy - powiedział. - Powiem ci, co zrobimy. Porozmawiam dzisiaj z kapitanem „Żniwiarza”. Jeśli stwierdzi, że jesteś porządnym człowiekiem, wtedy zapłacimy ci tyle samo, ile dostałeś tam. To chyba uczciwa propozycja.

- Nie, nie jest uczciwa. - Teraz Brashen nie miał już wyboru, musiał nadal udawać osobnika z tupetem. Zresztą naprawdę nie chciał, by pośrednik rozmawiał z oficerami „Żniwiarza”. - Tam byłem tylko trzecim. Jeśli podpiszę umowę ze „Skoczkiem”, to tylko na lepsze stanowisko. Nie będę kapitanem, ale nie zamierzam też być majtkiem. Oficer jest odpowiedzialny za wszystko, co się dzieje na pokładzie. „Skoczek” jest może mniejszym statkiem, lecz roboty będzie tam więcej. Na handlowcach załoga pracuje więcej i szybciej niż marynarze na statkach przetwórczych. Idę też o zakład, że „Skoczek” zarabia więcej niż „Żniwiarz”. Jeśli pożegluję na waszej łajbie, chcę dostać tyle samo, ile otrzymywał poprzedni oficer.

- Ależ on miał doświadczenie. Pływał na „Skoczku” przez wiele lat! - jęknął pośrednik.

- Ja przez wiele lat pływałem jako oficer na „Vivacii”, znacznie większym statku. Daj pan spokój. Zapłać mi tyle, ile zapłaciłeś ostatniemu człowiekowi. Jeśli zarabiałeś na nim, zarobisz i na mnie.

Pośrednik osunął się na krzesło.

- Sądząc po twojej arogancji, jesteś chyba dobrym oficerem - przyznał niechętnie. - Zatem dobrze. Bądź gotów wypłynąć. Otrzymasz te same zarobki, co twój poprzednik. Ostrzegam cię wszakże, że jeśli zawiedziesz kapitana, wysadzi cię w następnym porcie, nawet jeśli będzie najmniejszy na świecie.

- Będę dobrze pracował, ponieważ jestem uczciwy i robotny - oświadczył Brashen. - Zamelduję się teraz na statek. Jeśli ma wypłynąć pojutrze, chciałbym się trochę rozejrzeć i przedstawić załodze jako oficer. A kapitan będzie miał cały dzień, aby mnie wypróbować i ocenić. Jeśli mu się nie spodobam, każe mi odejść. Czy to jest w porządku?

Marynarz uznał, że nadeszła odpowiednia pora na ustępstwo. Dzięki temu pośrednik ocalił swój honor. Zmrużył oczy w zadumie, po czym pokiwał głową.

- Tak, sądzę, że tak. Wiesz, gdzie cumuje „Skoczek”?

Brashen uśmiechnął się do niego.

- Myślisz, że jestem człowiekiem, który pyta o posadę na statku, wcześniej go nie obejrzawszy? Wiem, gdzie stoi. Pójdę tam natychmiast, zanim zmienisz pan zdanie. Chociaż nie wydaje mi się, żebyś zmienił...

- No cóż, zatem wszystko w porządku. Życzę ci w takim razie dobrego dnia.

- Do widzenia, panie.

Opuścił biuro pośrednika, mocno trzaskając za sobą drzwiami. Ruszył dziarsko ulicą jak człowiek, który ma przed sobą cel. Poczuł ulgę, gdy znalazł swój marynarski worek w stosie słomy za stajnią, w której przespał ubiegłą noc. Gdyby ukradziono mu dobytek, znalazłby się w prawdziwych tarapatach. Otworzył worek, szybko zajrzał do środka, upewniając się, czy nic nie zginęło. Nie posiadał zbyt wiele, ale trudno byłoby mu się pogodzić z brakiem zapasowego ubrania, a zwłaszcza cindinu. Zapas narkotyku zmniejszał się, było go jednak jeszcze sporo. I tak Brashen nie zamierzał go używać na służbie. Jeszcze nigdy na to się nie odważył. W ogóle nie brał podczas rejsów. W końcu, przez te wszystkie lata, które spędził na pokładzie „Vivacii”, nie żuł nawet w trakcie przepustek na brzegu.

Myśl o „Vivacii” obudziła w nim tępy ból. Wraz z miejscem na jej pokładzie stracił bardzo wiele. Próbował sobie wyobrazić, jak ułożyłoby się jego życie, gdyby Ephron Vestrit nie zachorował. Wiedział, że nadal żeglowałby na żywostatku, Althea również. Na wspomnienie imienia dziewczyny poczuł ukłucie w sercu. Nawet nie wiedział, gdzie mogła przebywać w tym wstrętnym mieście. Postąpił jak człowiek głupi i uparty. Tamtej nocy nie miał w gruncie rzeczy powodu, by się unosić honorem i wychodzić z tawerny. Powiedziała jedynie, że nie znają się za dobrze. To były tylko słowa, nawet jeśli Brashen myślał inaczej.

Znała go tak dobrze, że nie chciała już mieć z nim do czynienia.

Zatrzymał się na ulicy, rzucił marynarski worek i wyjął z niego resztkę cindinu. Odłamał z laski mały kawałek i wsunął sobie pod policzek. Niezbyt duży, ale dzięki niemu powinien wyglądać na człowieka żwawego aż do posiłku na pokładzie. Niesamowite, jak bardzo po kilku dniach głodu pragnął choćby okrętowych sucharów i solonej wołowiny. Przez moment cindin szczypał go w dziąsło, potem Brashen przesunął go językiem w inne miejsce i poczuł się lepiej. Głęboko odetchnął i zaczął wyraźniej postrzegać swoje otoczenie. Zarzucił na ramię worek i skierował się ku dokom.

Byłoby dobrze, gdyby ponownie jasno określił sobie miejsce na świecie. „Skoczek” powinien się okazać interesującym statkiem. Brashen wielokrotnie pływał na „Vivacii” po Kanale Wewnętrznym, ale żywostatek zatrzymywał się tylko w kilku wybranych portach. Kapitan Vestrit prowadził zwykle handel na południe od Jamaillii, toteż w tamtej części świata marynarz odwiedził sto egzotycznych małych osad. Ciekawie byłoby po raz wtóry odwiedzić niektóre miejscowości na Wyspach Pirackich. Zastanowił się, czy ich mieszkańcy będą go pamiętać.

* * *

Nadeszło, a potem przeminęło południe. Wintrowa powiadomił o tym jego żołądek. Dotknął znowu swojej twarzy, potem popatrzył na palce. Ze świeżego tatuażu ciągle sączył się lepki płyn. Chłopiec nie wiedział, jak wygląda. Dostrzegał tę samą zieloną pieczęć na obliczach innych osób przebywających wraz z nim w zagrodzie, jednakże nie potrafił sobie jej wyobrazić na swojej twarzy. Jego towarzysze byli niewolnikami, więc ich tatuaże go nie szokowały. Sam wszakże nie był niewolnikiem. Popełniono omyłkę. Ojciec miał przyjść i go wykupić. Teraz jego nadzieje prysły niczym bańka mydlana. Przecież wczoraj oblicza tych ludzi były równie czyste jak jego własne. Tak jak Wintrowa, innych współwięźniów dopiero dziś napiętnowano znakiem Satrapy. Jednak chłopiec nie potrafił myśleć o sobie jako o niewolniku. Wszystko, co się zdarzyło, było jedną wielką pomyłką.

Przez jakiś czas wsłuchiwał się w dźwięki: szemranie tłumu, podniesione ponad zgiełkiem głosy. Nikt wszakże do niego nie przyszedł, tylko samotny wartownik od czasu do czasu robił obchód.

Odchrząknął. Nikt nie odwrócił się, by na niego popatrzeć. Mimo to odezwał się:

- Dlaczego nie ma żadnych kupców? Przy innych zagrodach pojawiają się klienci i wybierają niewolników.

- Pewnie mówisz o zagrodach mapników - odparł znużonym głosem brudny młokos. - Dozorca jest zadowolony niemal z każdej oferty. Wykwalifikowanych niewolników kupują odpowiednie towarzystwa. A nowych... - Nagle przerwał. Po chwili odchrząknął, wreszcie podjął nieco ochrypłym głosem: - Nowych niewolników, takich jak my, na ogół wystawia się na licytację. Nazywają to prawem łaski. Czasami może cię wykupić rodzina lub przyjaciele, wtedy odzyskujesz wolność. Kiedyś uważałem takie aukcje za całkiem zabawne. Wraz z przyjaciółmi chodziliśmy na nie i licytowaliśmy nowych niewolników. Ot tak, po to by podbijać cenę i obserwować, jak się pocą bracia i ojcowie więźniów. - Odwrócił się z powrotem do narożnika. - Nigdy nie sądziłem, że się tu znajdę.

- Może twoi przyjaciele cię wykupią - rzucił cicho Wintrow.

- Czemu się nie zamkniesz, zanim ci wybiję zęby? - warknął na niego młodzieniec i Wintrow domyślił się, że jego towarzyszowi nie pomoże nikt z rodziny ani przyjaciół. Podobnie zresztą jak pozostałym „lokatorom” zagrody. Wintrow przyjrzał się kobiecie w średnim wieku. Wyglądała na osobę, która lubi się uśmiechać, dziś jednak jej twarz była ponura. Kobieta siedziała w słomie i lekko się kołysała. W zagrodzie przebywało jeszcze dwóch młodych mężczyzn, mniej więcej około dwudziestu pięciu lat, ubranych w poszarpane farmerskie stroje. Siedzieli obok siebie. Milczeli, z ich oczu wyzierała pustka. Wintrow zastanowił się, czy są braćmi, czy też może przyjaciółmi. Druga kobieta w zagrodzie była w nieokreślonym wieku; wydawała się rozczarowana i smutna. Skuliła się na sianie, kolana otoczyła ramionami. Jej usta były zacięte, wargi owrzodzone, oczy stale zmrużone.

Tuż przed końcem zimowego dnia przyszli po nich ludzie, których Wintrow nigdy przedtem nie widział. Nieśli krótkie pałki i długi, ciężki łańcuch. Uwolnili więźniów z kajdanów, a następnie spędzili ich w grupkę i przykuli wszystkich do jednego łańcucha.

- Tędy - powiedział jeden z mężczyzn. Drugi nie odezwał się, za to mocno dźgnął pałką Wintrowa, by popędzić go do przodu.

Chłopiec odczuwał ból na myśl, że zostanie sprzedany niczym krowa, a równocześnie - ogromne znużenie spowodowane niepewnością, która mu towarzyszyła podczas ostatnich kilku dni. Teraz nie musiał już decydować, stracił bowiem kontrolę nad własnym losem. Trzymał więc w rękach łańcuch i niezdarnie powłócząc nogami kroczył za swymi towarzyszami. Po drodze rozglądał się wokół, szybko jednak zrozumiał, że nie ma na co patrzeć. Większość mijanych zagród była teraz pusta. Krzyki tłumu z każdą chwilą stawały się głośniejsze, aż wreszcie grupka Wintrowa wyszła na otwarty dziedziniec, otoczony z kilku stron niewolniczymi szopami. Pośrodku dziedzińca znajdował się wysoki podest, do którego prowadziły schodki. Chłopcu widok ten skojarzył się z szubienicą. Przed podestem stał tłum ludzi, gapiących się w górę na licytowany „towar”. Śmiali się, popijali trunki, wymieniali żarty i komentarze. Kupowali innych ludzi. Wintrow wyczuł nagle zapach rozlanego piwa oraz natrętny aromat tłustego, wędzonego mięsa. Wśród tłumu kręcili się sprzedawcy jedzenia. Za podestem chłopiec dostrzegł rząd stoisk tatuażystów, przy których panował spory ruch.

Wesoły dzień targowy, pomyślał. Bez wątpienia, niektórzy ludzie obudzili się dzisiaj wcześnie, ciesząc się na myśl o licytacji. Dzień w mieście, spotkanie z przyjaciółmi, targowanie się, interesy. Przechadzka na aukcję, by obejrzeć niewolników.

Przez jakiś czas grupę Wintrowa trzymano na dole schodów. Powoli kończyła się licytacja poprzedniej partii więźniów. Kilku poważnych kupców przepchnęło się przez tłum, by dokładniej się przyjrzeć nowym niewolnikom. Krzykiem pytali dozorców o wiek danego więźnia, jego stan uzębienia i doświadczenia życiowe. Dozorcy powtarzali pytanie niewolnikowi, jak gdyby był głuchy albo nie rozumiał kupca. Jeden zapytał Wintrowa o wiek.

- Czternaście - odparł cicho.

Kupiec prychnął z pogardą.

- Dałbym mu najwyżej dwanaście. Podciągnij mu rękaw, obejrzymy jego ramię. - Dozorca spełnił polecenie mężczyzny, a wówczas ten powiedział: - No cóż, ma trochę muskułów. Jakiego rodzaju pracę potrafisz wykonać, chłopcze? Kuchenną? Przy drobiu?

Wintrow odchrząknął. Co umiał? Słyszał, że utalentowanego niewolnika właściciel traktuje lepiej. Pomyślał, że wiele potrafi.

- Uczono mnie na kapłana. Pracowałem w sadach. Umiem wykonać witraż. Potrafię czytać, pisać i liczyć. Byłem też chłopcem pokładowym - dodał niechętnie.

- Zbyt pewny siebie - oświadczył szyderczo kupiec. Odwrócił się do towarzysza i potrząsnął głową. - Byłoby go trudno przyuczyć. Stale będzie mu się zdawało, że wie zbyt wiele.

Podczas gdy Wintrow starał się wymyślić jakąś właściwą odpowiedź na ten zarzut, ktoś szarpnął za łańcuch. Pozostali członkowie jego grupy wspinali się już po schodkach, więc chłopiec chwiejnie ruszył za nimi w górę. Przez kilka minut koncentrował się jedynie na stromych stopniach i krótkim łańcuchu, który łączył jego kostki. Potem zajął miejsce w rzędzie niewolników na oświetlonym pochodnią drewnianym podeście.

- Nowi niewolnicy, świeżo zniewoleni, nie mają jeszcze złych nawyków. Wszelkich przyzwyczajeń możecie ich nauczyć sami! - Licytator zaczął mowę. Tłum zareagował wymuszonym chichotem. - Przypatrzcie się im wszystkim, zastanówcie i zdecydujcie, od którego zacząć aukcję. Mam dwóch silnych robotników, dobrych na farmę, pole lub do stajni, mam życzliwą babcię, idealną do pilnowania waszych dzieci, mam kobietę, która wygląda na nieco zużytą, lecz popracuje jeszcze dobre parę lat oraz dwóch chłopców, wesołych, zdrowych i odpowiednio młodych, byście mogli ich wielu rzeczy nauczyć. No, kto z was chce otworzyć licytację? Nie krępujcie się, po prostu powiadomcie mnie, który z niewolników przyciągnął wasze oko. - Licytator wskazał zachęcająco ku grupie gapiów, którzy przyglądali się zebranym na podeście więźniom.

- Pani Mayvern! Tamta stara! Trzy srebrniki! - Wintrow dostrzegł w tłumie zdesperowaną młodą kobietę. Córka albo młodsza przyjaciółka. Staruszka na podeście obok niego podniosła ręce do twarzy, jak gdyby się wstydziła albo oczekiwała na polepszenie swego losu. Chłopiec wystraszył się, że pęknie mu serce; potem niespodziewanie ogarnęła go radość, zauważył bowiem w tłumie znajomą postać: swego wysokiego, jasnowłosego ojca. Kyle kojarzył mu się z domem i bezpieczeństwem. Teraz dyskutował o czymś z mężczyzną, który stał obok.

- Ojcze! - krzyknął Wintrow i zobaczył, jak głowa Kyle’a Havena odwraca się ku podestowi. Na obliczu ojca dostrzegł niedowierzanie. Rozpoznał też towarzyszącego mu mężczyznę. Torg podniósł rękę do ust, jak gdyby był zdziwiony; bardzo dobrze udawał zaskoczonego. Jeden z dozorców dźgnął Wintrowa pałką w żebra.

- Spokojnie - rozkazał. - Czekaj na swoją kolej.

Chłopiec ledwie poczuł uderzenie i prawie nie usłyszał słów. Patrzył jedynie na ojca. W morzu ludzkich istot Kyle wydawał się taki mały i tak bardzo daleki. W gęstniejącym mroku Wintrow nie widział dokładnie twarzy ojca, nie przestawał jednakże na niego patrzeć. Modlił się także do Sa. Ani umysł, ani usta nie kształtowały słów, po prostu całym swym jestestwem chłopiec błagał o litość. Zobaczył, że ojciec odwraca się do Torga i szybko coś do niego mówi. Zastanowił się, czy o tak późnej porze ojcu zostały jeszcze pieniądze. Ale na pewno zabierze go stąd, choćby miał oddać któregoś z zakupionych tego dnia niewolników albo wrócić na statek po gotówkę. Wintrow chciał się uśmiechnąć, ale nie potrafił. Co jego ojciec czuł w tej chwili? Gniew, ulgę, wstyd, współczucie? Chłopiec zdecydował, że fakt ten nie ma znaczenia. Skoro go zauważył, na pewno go wykupi. A jeśli nie? Co by na to powiedziała matka?

Nic, jeśli nikt jej nie powiadomi, uprzytomnił sobie nagle Wintrow. Może nawet nie dowie się, że jej syn uciekł ze statku w Jamaillia City.

Licytator uderzył młotkiem w stół.

- Sprzedana! - zaryczał. - Za dziesięć kawałków srebra należysz do tej miłej pani, droga jasnowłosa. Nuże! Kto chce otworzyć następną licytację? Sami popatrzcie, mam tu kilku obiecujących niewolników. Spójrzcie na muskuły robotników polowych. Siew wiosenny już za kilka miesięcy, drodzy farmerzy. Nie ma na co czekać!

- Ojcze! Proszę! - krzyknął Wintrow, po czym wzdrygnął się, gdyż ponownie ukłuła go pałka dozorcy.

Kyle Haven podniósł powoli jego rękę.

- Pięć groszy. Za chłopaka.

Tłum roześmiał się na tę obraźliwą ofertę. Pięć miedziaków kosztowała miska zupy, a nie niewolnik. Licytator cofnął się o krok z ręką na piersi.

- Pięć groszy? - spytał z pozorną konsternacją. - Och, mały, czymże tak rozczarowałeś swego papę? Dostałem ofertę pięciu groszy. Od tego zaczniemy licytację. Czy ktoś jest zainteresowany tym niewolnikiem za pięć groszy?

Z tłumu dał się słyszeć czyjś głos.

- Który chłopak umie czytać, pisać i liczyć?

Wintrow milczał, ale strażnik odrzekł za niego:

- Właśnie ten. Uczono go na kapłana. Mówi, że potrafi również robić witraże.

Ze względu na młody wiek Wintrowa to ostatnie stwierdzenie zasiało najwyraźniej w zebranych wątpliwości.

- Pełny miedziak! - ktoś zaproponował ze śmiechem.

- Dwa!

- Stań prosto - polecił strażnik i dźgnął chłopca pałką.

- Trzy - oświadczył ponuro ojciec Wintrowa.

- Cztery! - powiedział roześmiany młody mężczyzna z brzegu tłumu. On i jego towarzysze wesoło trącali się łokciami i kręcili w miejscu, patrząc to na chłopca, to na jego ojca. Serce Wintrowa zamarło. Nie wiedział, jak Kyle zareaguje, gdy zda sobie sprawę z ich gry.

- Dwa kawałki srebra - krzyknęła jakaś kobieta, prawdopodobnie sądząc, że w ten sposób zakończy licytację. Niestety, jak Wintrow nauczył się później, dwa srebrniki oznaczały dość niską, a zatem bardzo pożądaną cenę za nowego niewolnika.

- Dwa srebrniki! - zawołał z entuzjazmem licytator. - No, moi przyjaciele i sąsiedzi, wreszcie poważnie potraktowaliście owego młodzieńca. Przecież czyta, pisze i rachuje! Twierdzi, że wykonuje również witraże, co nam chyba nie przeszkadza, prawda? Użyteczny chłopiec. Na pewno jeszcze urośnie i wiele się nauczy. Łatwo go wyszkolicie, moi drodzy. Czy usłyszę „trzy”?

Rzeczywiście padła oferta trzech srebrników, lecz nie z ust ojca Wintrowa ani też od żadnego z młodych żartownisiów. Stawka doszła do pięciu kawałków srebra i dopiero wówczas prawdziwi kupcy zaczęli potrząsać głowami i odwracać oczy ku innym niewolnikom. Młodzieńcy stojący na przedzie tłumu nadal podbijali cenę, aż w końcu Kyle wysłał do nich Torga. Oficer stanął obok nich, popatrzył spode łba, a później zaproponował im garść monet, by zakończyli zabawę. Młodzi mężczyźni wycofali się.

W kilka minut później ojciec wykupił Wintrowa za siedem srebrników i pięć miedziaków. Chłopiec został odczepiony od reszty grupy i poprowadzony naprzód za łańcuch niczym krowa. Potem przekazano go Torgowi. Kyle Haven nawet nie podszedł do syna. Wintrowa zalała fala niepokoju. Wyciągnął nadgarstki do zdjęcia łańcuchów, ale Torg udał, że tego nie widzi. Zbadał natomiast chłopca, jak zwykłego niewolnika, którego właśnie zakupił jego kapitan.

- Witraże, co? - zadrwił głośno. Dozorcy na podeście i kupcy pod nim zarechotali wesoło.

Torg chwycił łańcuch łączący nadgarstki Wintrowa i pociągnął go naprzód. Chłopiec, chcąc nie chcąc, pokuśtykał za nim.

- Zdejmij mi łańcuchy - poprosił Wintrow, gdy tylko oddalili się od tłumu.

- Mam dać ci szansę ponownej ucieczki? Nie sądzę - odrzekł oficer. Uśmiechał się.

- Nie powiedziałeś mojemu ojcu, że mnie tu trzymają, prawda? Czekałeś. Chciałeś, aby mnie naznaczono piętnem niewolnika. Wiedziałeś, że twój kapitan zechce mnie wykupić.

- Nie wiem, o czym gadasz - odparł jowialnie Torg. Był najwyraźniej w doskonałym humorze. - Na twoim miejscu dziękowałbym losowi, że twój ojciec przypadkiem został tak długo na aukcji, że cię zobaczył i kupił. Wiesz, że jutro wypływamy? Mamy już pełne ładownie i kapitan Kyle liczył jeszcze na jakąś wspaniałą okazję z ostatniej chwili... Zamiast tego kupił ciebie.

Wintrow zamilkł. Zastanawiał się, czy poskarżyć się ojcu na Torga. Czy nie zabrzmiałoby to jak skamlanie? I czy Kyle Haven w ogóle by mu uwierzył? Chłopiec sondował mijane twarze, szukając ojcowskiego oblicza w narastających ciemnościach. Jaką przybierze minę? Rozgniewaną? A może pełną ulgi? Wintrow odczuwał równocześnie trwogę i wdzięczność.

Nagle dostrzegł ojca. Kyle znajdował się od niego daleko i nawet nie patrzył w kierunku chłopca i prowadzącego go oficera. Prawdopodobnie usiłował kupić dwóch robotników, których sprzedawano razem. Ani na moment nie spojrzał na własnego syna skutego łańcuchem.

- Tam jest mój ojciec - wskazał Torgowi. Przystanął i zaparł się. - Chcę z nim rozmawiać, zanim wrócimy na statek.

- Chodź, chodź - odchrząknął wesoło Torg. - Nie sądzę, żeby kapitan miał ochotę z tobą rozmawiać. - Uśmiechnął się do siebie. - Wątpię też, czy pragnie cię jeszcze uczynić pierwszym oficerem, gdy odda dowództwo Gantry’emu. Chyba jednak powierzy to stanowisko mnie. - Wypowiedział te słowa z wielką satysfakcją. Najwyraźniej oczekiwał też, że Wintrow się zdziwi.

Chłopiec nie ruszał się z miejsca.

- Chcę porozmawiać z ojcem. Teraz.

- Nie - odparł po prostu tamten. Ponieważ był większy i znacznie silniejszy, łatwo pokonał opór Wintrowa. - Chodź albo będę cię ciągnął. Mnie wszystko jedno - zapewnił chłopca. Oczy Torga błądziły gdzieś ponad głowami stojących wokół ludzi. - Chodź! - krzyknął nagle i ruszył do przodu, ciągnąc za sobą swego więźnia.

Zatrzymali się przed blokiem tatuażysty. Rzemieślnik właśnie uwalniał z kołnierza jakąś oszołomioną kobietę, podczas gdy niecierpliwy nowy właściciel szarpał za pęta, skłaniając swą niewolnicę do pośpiechu. Tatuażysta podniósł oczy na Torga i pokiwał głową.

- Znak Kyle’a Havena? - spytał, wskazując uprzejmie na Wintrowa. Najwyraźniej dwaj mężczyźni załatwili już wcześniej kilka transakcji.

- Nie, ten - odrzekł Torg, ku natychmiastowej ogromnej uldze chłopca, który przypuszczał, że oficer chce kupić dla niego jakąś ozdobę lub znak świadczący o jego wolności. Wintrow pomyślał, że ojciec nie będzie zadowolony z tego dodatkowego wydatku i zaczął się zastanawiać, czy nie istnieje sposób delikatnego starcia lub wybielenia nowego tatuażu z twarzy. Uznał, że lepszy jest w takim przypadku ból niż noszenie przez resztę życia pieczęci Satrapy na twarzy. Im szybciej będzie miał tę niemiłą przygodę za sobą, tym lepiej. Już zdecydował, że kiedy ojciec zechce z nim rozmawiać, uczciwie mu obieca, że pozostanie na pokładzie statku i będzie dobrze służył aż do piętnastego roku życia. Nadszedł chyba czas zaakceptować rolę, w jakiej znalazł się z woli Sa. Może jest to też sposobność do pogodzenia się z ojcem. Kapłaństwo nie wiązało się przecież z miejscem, lecz z odpowiednią postawą. Wintrow mógłby znaleźć sposób kontynuowania swoich studiów na pokładzie żywostatku. A samą „Vivacię” chętnie znowu zobaczy, ponieważ szczerze ją polubił. Na myśl o galionie twarz chłopca rozjaśnił nieznaczny uśmiech. Będzie musiał wynagrodzić statkowi swoją dezercję, będzie musiał go przekonać, że...

Nagle Torg chwycił Wintrowa za włosy i wcisnął jego głowę w kołnierz. Tatuażysta ciasno zacisnął pasek. Przerażony chłopiec, dusząc się, walczył z mężczyzną. Za mocno - pomyślał. - Zacisnęli go za mocno. Jeszcze chwila i zemdleje, mimo iż starał się tylko stać nieruchomo i powoli oddychać; niestety, nie miał wystarczająco powietrza, a nie mógł o tym powiedzieć swoim prześladowcom. Jak przez mgłę usłyszał słowa Torga.

- Naznacz go takim znakiem, jak ten na kolczyku. Chłopak staje się własnością naszego statku. Założę się, że po raz pierwszy w historii Jamaillia City żywostatek kupił sobie niewolnika.





Rozdział czternasty
Marzenia i rzeczywistość <l >

- Zniknęła puszka snów.

Malta wodziła wzrokiem od jednej poważnej twarzy do drugiej. Zarówno matka, jak i babka bacznie ją obserwowały. Z zaskoczenia szeroko otworzyła oczy.

- Jak to możliwe? Jesteście pewne?

Matka odpowiedziała jej spokojnym głosem.

- Jestem więcej niż pewna.

Dziewczynka przeszła przez pokój i zajęła miejsce przy stole śniadaniowym. Podniosła przykrywkę stojącej przed nią wazy.

- No nie, znowu owsianka? Nie możemy być aż tak biedne! A w jaki sposób zniknęło pudełko?

Podniosła oczy i wymieniła spojrzenia z obiema kobietami.

- Sądziłam, że może ty wiesz coś na ten temat - odparła jej babcia, mrużąc oczy.

- Ostatnia miała je moja matka. Nie dała mi go, ledwie pozwoliła dotknąć - zauważyła Malta. - Jest jakiś owoc albo konfitury do tego paskudztwa?

- Nie, nie ma. Jeśli mamy niedługo spłacić nasze długi, musimy żyć przez jakiś czas bardzo skromnie. Tłumaczyłyśmy ci już tę sprawę.

Westchnęła.

- Przepraszam - powiedziała pełna skruchy. - Czasami o tym zapominam. Mam nadzieję, że papa wkrótce przypłynie. Będę bardzo zadowolona, gdy sytuacja wróci do normy. - Ponownie popatrzyła na matkę i na babkę, potem lekko się uśmiechnęła. - Do tej pory, jak przypuszczam, powinniśmy być wdzięczne za to, co posiadamy. - Usiadła prosto, przybrała niewinną minkę i nabrała na łyżkę trochę owsianki.

- A zatem nic nie wiesz o zaginięciu puszki snów? - nalegała babcia.

Dziewczynka pokręciła głową i przełknęła ślinę.

- Nie. Chyba że... przestawiła ją któraś ze służących w trakcie sprzątania. Pytałyście Nanę albo Rache?

- Dobrzeją schowałam. Nikt nie mógł jej wziąć przez przypadek. Ktoś musiał wejść do mojego pokoju, odszukać pudełko, a następnie je zabrać.

- Czy coś jeszcze ci zginęło? - spytała szybko Malta.

- Nie.

Zamyślona, zjadła kolejną łyżkę owsianki.

- Nie mogło po prostu... zniknąć? - spytała z półuśmieszkiem. - Wiem, że to głupie. Ale słyszy się takie dziwne rzeczy o towarach z Deszczowych Ostępów. Po jakimś czasie człowiek niemal zaczyna wierzyć, że wszystko jest możliwe.

- Nie. Puszki snów nie znikają - odrzekła powoli Ronica. - Nawet gdyby została otwarta, nie mogła zniknąć.

- Skąd tak wiele wiesz o puszkach snów? - spytała z zaciekawieniem dziewczynka. Czekając na odpowiedź, nalała sobie filiżankę herbaty i posłodziła ją miodem.

- Dostała taką kiedyś moja przyjaciółka. Otworzyła pudełko i miała sen. A potem przyjęła ofertę młodego mężczyzny. Niestety, zanim zdążyli się pobrać, umarł. Zdaje mi się, że w kilka lat później wyszła za jego brata.

- Ojej! - mruknęła Malta. Nabrała kolejną łyżkę owsianki i dodała: - Nie wyobrażam sobie ślubu z mieszkańcem Deszczowych Ostępów. Niby powinowaci i bliscy, ale jak można całować kogoś, kto ma całe ciało pokryte brodawkami? Albo jeść z nim rano śniadanie?

- Wygląd nie jest najważniejszy - oświadczyła zimno babcia. - Kiedy zdasz sobie z tego sprawę, może zacznę cię traktować jak dorosłą kobietę. - Spojrzała teraz nieprzychylnie na córkę i spytała: - Co zatem zamierzasz zrobić?

Keffria potrząsnęła głową.

- Cóż nam pozostaje? Trzeba jak najgrzeczniej wyjaśnić, że dar zaginął, zanim udało nam się go zwrócić. A poza tym z powodu młodego wieku Malty nie możemy przyjąć oferty mężczyzny.

- Nie możemy im po prostu powiedzieć, że zgubiłyśmy cenny podarek! - krzyknęła babcia.

- Co więc mamy zrobić? Skłamać? Powiedzieć, że zatrzymujemy puszkę snów, ale odrzucamy propozycję? Udawać, że nigdy jej nie dostałyśmy? Zignorować ich? - Keffria mówiła z coraz większym sarkazmem. - Tak czy owak, zachowamy się niemądrze. Skoro pudełko zniknęło z mojej winy, napiszę ten list i wezmę na siebie wstyd. Napiszę, że położyłam puszkę w miejscu, które uważałam za bezpieczne, jednak w nocy zniknęła. Najszczerzej przeproszę i zaoferuję zadośćuczynienie. Ale równocześnie odrzucę ofertę owego mężczyzny i bardzo taktownie mu wytknę, że taki dar jeszcze przed okresem zalotów nie jest chyba stosowny...

- Wedle standardów Deszczowych Ostępów jest - oświadczyła babcia. - Zwłaszcza dla rodziny Khuprusów. Ich bogactwa są legendarne. Chłopak prawdopodobnie dobrze się zastanowił.

- Hm. Może zatem powinnyśmy wydać za niego Maltę - powiedziała żartobliwie Keffria. - Zyskalibyśmy potrzebnego nam w tej chwili majętnego krewnego.

- Matko! - wrzasnęła poirytowana dziewczynka. Nienawidziła, gdy jej matka mówiła takie rzeczy.

- To był tylko żart, Malto. Nie unoś się z byle powodu. - Keffria wstała od stołu. - No cóż, ten list nie będzie łatwy, a mam niewiele czasu do odpłynięcia „Kendry’ego”. Muszę się pospieszyć.

- Zapewnij ich, że jeśli znajdziemy puszkę snów, zwrócimy ją- zasugerowała Ronica.

- Oczywiście. Zamierzam jeszcze raz przeszukać mój pokój, a potem prędko napisać i wysłać list.

Keffria wyszła z pokoju.

Dziewczynka pośpiesznie kończyła owsiankę, nie była jednak dostatecznie szybka.

- Malto - odezwała się babcia cichym, lecz zdecydowanym głosem. - Chcę cię spytać po raz ostatni, czy ukradłaś pudełko z pokoju matki. Nie, nie, zanim mi odpowiesz, zastanów się. Pomyśl, co twoje kłamstwo będzie oznaczało dla honoru naszej rodziny i dla naszej reputacji. Zastanów się, a obiecuję, że jeśli się teraz przyznasz, nie będę się na ciebie gniewać. - Ronica czekała, wstrzymując oddech i przyglądając się Malcie niczym wąż.

Dziewczynka odłożyła łyżkę.

- Niczego nie ukradłam - odparła drżącym głosem. - Nie wiem, jak możesz tak o mnie myśleć. Co ci zrobiłam, że zasłużyłam sobie na ciągłe oskarżenia? Och, szkoda, że nie ma tu mojego ojca. Niechby zobaczył, jak mnie traktujecie podczas jego nieobecności. Jestem przekonana, że nie takie życie zamyśla dla swojej jedynej córki!

- Zapewne. Do tej pory twój ojciec pewnie wystawiłby cię już na aukcję jak tłuste cielę - odrzekła krótko babcia. - Nie zmyli mnie twoja niewinna minka. Mnie nie oszukasz, tak jak matkę. Powiedz mi szczerze. Jeśli wzięłaś puszkę snów i otworzyłaś ją, no cóż, znajdziemy się w nie lada tarapatach. Ale jeśli będziesz obstawać przy swoim kłamstwie i zatrzymasz pudełko... Och, Malto. Nie można pogardzić zalotami młodzieńca z takiej rodziny, jednej z najwybitniejszych kupieckich rodzin Deszczowych Ostępów. Nie pora na twoje dziecięce gierki. Mamy ogromne kłopoty finansowe. Ratuje nas tylko nasza reputacja. Dotrzymujemy słowa, nie kłamiemy, nie oszukujemy i nie kradniemy. Uczciwie spłacamy długi. Gdy ludzie przestaną nam wierzyć, gdy zaczną podejrzewać, że możemy nie dotrzymać danego słowa, wtedy wszyscy będziemy zgubieni, Malto. Zgubieni. A ty, mimo swego młodego wieku, zmuszona będziesz pomóc nam za to zapłacić.

Dziewczynka wstała powoli. Rzuciła łyżkę na talerz. Rozległ się głośny brzdęk.

- Mój ojciec przybędzie wkrótce do domu z wielką sakiewką ciężko zarobionych monet. Spłaci nasze długi i uchroni nas od ruiny, do której doprowadził wasz upór. Nie mielibyśmy finansowych problemów, gdyby dziadek handlował w górze Rzeki Deszczowej, tak jak wszystkie inne żywostatki, posiadające rodziny. Zresztą, nasze kłopoty skończyłyby się, gdybyście posłuchały Davada i sprzedały mu tereny nad rzeką albo przynajmniej wynajęły do pracy niewolników. To nie mój upór zagraża tej rodzinie, lecz twój.

Babcia nie miała już surowej miny, była zaszokowana. Ze złości zacisnęła usta, aż z warg odpłynął wszelki kolor.

- Podsłuchujesz pod drzwiami, milutka wnusiu? Słuchasz słów, które umierający mężczyzna mówi do swojej żony? Wiem o tobie wiele, Malto, zarówno dobrych jak i złych rzeczy. Nigdy jednak nie podejrzewałam, że jesteś wścibskim małym szpiclem.

Dziewczynka pokiwała głową, po czym dodała słodkim głosem:

- Słyszałam, że zostanę uznana w tej rodzinie za kobietę, gdy będę się znała na sprawach związanych z posiadłościami i finansami, gdy będę świadoma zarówno niebezpieczeństw, jak i wszelakich sposobności. Chociaż wydaje mi się, że wolałybyście odrzucić każdą okazję, byle tylko utrzymać mojego ojca w niewiedzy. Właściwie nie uważasz go za członka swojej rodziny, prawda? Och, jest dobrym ojcem dla dzieci i zadowala moją matkę. Poza tym wszakże cię nie interesuje. Nie życzysz sobie, by zagrażał twoim planom. Chcesz zatrzymać władzę i kontrolę, nawet jeśli takie postępowanie byłoby równoznaczne ze zrujnowaniem naszej rodziny. - Malta sama była zaskoczona swoim niepohamowanym gniewem.

- Jeśli twój ojciec jest nieświadom naszego stylu życia, Malto - odparła Ronica drżącym głosem - to dlatego, że nigdy nie miał czasu się go nauczyć. Gdyby wiedział o wszystkim, nie byłby tak przerażony władzą, którą już dzierży w swoich rękach. - Babcia głębiej odetchnęła. - Udowodnij mi, że moje podejrzenia wobec ciebie są bezpodstawne. Gdybyśmy wcześniej zauważyły, że rozumiesz naszą sytuację, może matka i ja uznałybyśmy cię za osobę dorosłą, nie za dziecko. Widzisz... Po śmierci twojego dziadka mogłam zachować znacznie większą kontrolę nad majątkiem rodziny. Ephron życzył sobie, by przekazać statek Althei. Nie Keffrii i twojemu ojcu, lecz Althei. To ja przekonałam mojego męża, że Kyle Haven będzie lepszym kapitanem. Czy postąpiłabym w ten sposób, gdybym pragnęła władzy? Czy kiedykolwiek powiedziałam, że nie uważam twego ojca za pełnoprawnego członka naszej rodziny? Wierzyłam w jego stałość i mądrość. Jednakże on nie był zadowolony ze swego spadku. Za szybko dokonał zbyt wielu zmian i wtedy pojęłam, że ten mężczyzna właściwie nie rozumie, co swoimi decyzjami przekształca i dlaczego jego zmiany są złe. Nie naradził się z nikim z rodziny. Po prostu podjął nagle pewne postanowienia. Zrobił to, co uważał za najlepsze dla nas wszystkich. Nie trzymam go w niewiedzy, Malto. Niewiedza jest fortecą, którą sam sobie zbudował, teraz zaś wściekłe jej broni.

Malta słuchała słów Roniki, lecz nie zgadzała się z nimi. Wiedziała, że babcia jest bardzo przebiegła i żywiła przekonanie, że nie wszystko, co słyszy na temat swego przystojnego, pełnego fantazji, zuchwałego ojca jest prawdą, chociaż nie była wystarczająco bystra, by odkryć, które stwierdzenia Roniki Vestrit są kłamstwem. Zmusiła się do uśmiechu.

- W takim razie nie przeszkadza ci zapewne, że zamierzam się z nim podzielić swoją wiedzą, zmniejszając jego ignorancję, która tak bardzo cię gorszy. Nic się chyba nie stanie, jeśli mu powiem, że mapy Rzeki Deszczowej nigdy nie istniały, ponieważ ożywiony żywostatek staje się swoim własnym przewodnikiem i potrafi dopłynąć wszędzie, gdzie już kiedyś był. Z pewnością ta informacja zainteresuje kapitana „Vivacii”.

Bardzo była ciekawa reakcji babci, dlatego tak uważnie ją obserwowała. Stara kobieta zachowała jednakże kamienną twarz i tylko potrząsnęła głową.

- Nawet nie wiesz, dziecko, że grozisz również sobie samej. Handel z mieszkańcami Deszczowych Ostępów łączy się także z kosztami i niebezpieczeństwami. To nasi powinowaci, toteż nie powiem na nich złego słowa i dotrzymam wszelkich starych umów z nimi. Ale dawno temu wspólnie z Ephronem zdecydowaliśmy, że nie zawrzemy żadnych nowych transakcji. Chcieliśmy, by nasze dzieci i wnuki, tak, nawet ty, Malto... mogły decydować o swoim życiu. Żyliśmy surowo i bez wygód, ponieważ chcieliśmy jak najszybciej spłacić wszelkie długi. Niestraszne nam były żadne poświęcenia. - Głos babci zaczął gwałtownie drżeć. - Poświęcaliśmy się dla ciebie, pogardliwy, mały kocie. Teraz patrzę na ciebie i zastanawiam się, po co to robiliśmy. W twoich żyłach zamiast krwi z Miasta Wolnego Handlu płynie chalcedzka słona woda.

Staruszka odwróciła się i wybiegła z pokoju. W jej postawie nie było ani godności, ani siły. Malta uświadomiła sobie, że wygrała. Raz na zawsze pokonała babcię i teraz wszyscy będą musieli zacząć ją traktować inaczej. Zwyciężyła, udowodniła, że ma równie silną wolę jak Ronica. A do ostatnich słów babci po prostu nie przywiązywała wagi. Nie wierzyła w poświęcenie Roniki. Zresztą wszystkie jej stwierdzenia uważała za kłamstwo.

Pozostał jeszcze jeden problem. Malta początkowo nie chciała kłamać w sprawie pudełka. Przyznałaby się, gdyby stara kobieta nie była taka pewna, że jej wnuczka ukradła puszkę snów i nie przyznaje się do tego. Gdyby babcia popatrzyła na nią i zastanowiła się, czy przypadkiem dziewczynka nie jest niewinna, powiedziałaby jej prawdę. Po co jednak mówić prawdę ludziom, którzy sami już cię osądzili, nazwali niegodziwą i pragnęli tylko potwierdzenia swych podejrzeń? Ronica nie tylko podejrzewała wnuczkę o kradzież i kłamstwo, wręcz miała nadzieję, że tak jest. Tak, tak, babcia chciała, by Malta okazała się zła i nikczemna, wtedy bowiem czułaby się usprawiedliwiona, że tak źle potraktowała swego zięcia. Całe to zło zdarzyło się z winy Roniki. Jeśli ktoś paskudnie traktuje innych ludzi, zło wraca do niego.

- Malto? - Głos był bardzo cichy i łagodny. Ktoś położył czule rękę na ramieniu dziewczynki. - Wszystko w porządku, moja droga?

Malta obróciła się, porwała w dłonie miskę z resztką jedzenia i cisnęła ją na podłogę obok stóp Rache.

- Nienawidzę owsianki! Nie podawaj mi jej więcej! Nie obchodzi mnie, co dla mnie ugotujesz, byle nie to świństwo. I nie dotykaj mnie! Nie masz do tego prawa. A teraz posprzątaj i zostaw mnie samą!

Odepchnęła zaszokowaną służącą i pędem wypadła z pokoju. Niewolnicy - pomyślała. - Jacyż oni są głupi. I to we wszystkich sprawach.

* * *

- „Paragonie”, muszę o czymś z tobą porozmawiać.

Amber spędziła z nim popołudnie. Przyniosła ze sobą latarnię i rozejrzała się po wnętrzu statku. Przeszła powoli ładownię, kajutę kapitańską, kabinę nawigacyjną i inne pomieszczenia wewnątrz jego kadłuba. Podczas wędrówki zadała mu wiele pytań. Tylko na niektóre potrafił odpowiedzieć, na inne nie mógł albo nie umiał. Znalazła przedmioty pozostawione przez Brashena i śmiało poustawiała je wedle własnego uznania.

- Którejś nocy przyjdę i spędzę tu noc, dobrze? - spytała. - Posiedzimy aż do świtu i opowiemy sobie o naszym życiu. - Amber żywo się interesowała każdym co bardziej osobliwym kawałkiem złomu, który znajdowała. Odkryła woreczek z kośćmi do gry, nadal wciśnięty w szczelinę, gdzie ukrył go przed laty jakiś marynarz. Zapewne grywał na wachcie i nikt go nie przyłapał. Znalazła informację wydrapaną na grodzi. - „Jeszcze trzy dni, Sa dopomóż nam wszystkim” - odczytała głośno i chciała wiedzieć, kto wyrył te słowa i dlaczego. Bardzo ją ciekawiły krwawe plamy. Chodziła od jednej do drugiej. Naliczyła siedemnaście nieregularnych kleksów na pokładzie i w ładowniach. Przeoczyła sześć, ale „Paragon” nie zwrócił jej na to uwagi. Nie opowiedział jej również o dniu, w którym przelano tę krew ani nie wymienił nazwisk rannych i zabitych osób. W kwaterach kapitańskich Amber dostrzegła zamykaną na zamek przegródkę, w której powinien się znajdować dziennik pokładowy. Nie było go tam. Zamek dawno temu został roztrzaskany, a drewniane drzwiczki wyrwane i połamane. Dzienniki pokładowe stanowiące pamięć „Paragona” zniknęły. Ukradziono je. Amber grzebała w przeszłości statku niczym mewa dziobiąca martwe ciało. Czy dlatego „Paragon” nie odpowiadał jej na pytania? Potrzebował dzienników pokładowych, by pamiętać? Tak? W takim razie, w jaki sposób zapamiętywał odwiedziny jej albo Mingsleya? Przecież nigdzie nie spisywał ich wizyt.

Galion wzruszył ramionami.

- Za kilkanaście lat, kiedy stracisz zainteresowanie moją osobą i przestaniesz do mnie przychodzić, i ciebie zapomnę. Stale mnie pytasz o zdarzenia, które najprawdopodobniej miały miejsce na długo przed twoim urodzeniem. Może mi opowiesz o swoim dzieciństwie. Dobrze pamiętasz okres niemowlęctwa?

- Niezbyt dobrze - odrzekła, natychmiast zmieniając temat. - Wiesz, co zrobiłam wczoraj? Poszłam do Davada Restarta i złożyłam ofertę kupna ciebie.

Jej słowa wstrząsnęły nim. Długo milczał, po czym odparł zimno:

- Davad Restart nie może ci mnie sprzedać. Nie należę do niego. Żadnego żywostatku nie można ani kupić, ani sprzedać, chyba że w rodzinie i tylko w wyjątkowych okolicznościach.

Teraz Amber milczała przez jakiś czas.

- Przypuszczałam, że będziesz się nieco lepiej znał na tych sprawach. No cóż... Powinieneś się zatem dowiedzieć o sobie nieco więcej. Widzisz, Nowi Kupcy od miesięcy plotkują, że wystawiono cię na sprzedaż. Davad pełni funkcję pośrednika. Na początku twoja rodzina zastrzegła, że kupiec nie będzie mógł cię używać jako statek, gdyż nie chciała... nie chcieli ponosić odpowiedzialności za śmierć, którą ewentualnie spowodujesz... - Słowa zamarły jej na ustach. - „Paragonie”, w jaki sposób można z tobą porozmawiać szczerze? Czasami jesteś rozważny i mądry. Innymi razy...

- Więc chcesz się mnie nabyć? Dlaczego? Co zrobisz z mojego korpusu? Paciorki? Meble? - Powoli przestawał nad sobą panować, jego słowa były coraz bardziej sarkastyczne. Jak ta kobieta śmiała mu to zrobić!

- Nie - odpowiedziała z głośnym westchnieniem. Bardziej do siebie niż do niego wymamrotała: - Tego się właśnie obawiałam. - Głęboko odetchnęła. - Zatrzymałabym cię w całości i tu, w miejscu, gdzie się znajdujesz. Takie są warunki mojej oferty.

- Przycumowanego tutaj? Na zawsze na tej plaży? By srały na mnie mewy i łaziły po mnie kraby? Aż wszystkie moje części z wyjątkiem czarodrzewowych zgniją i rozpadnę się na rozwrzeszczane kawałki?

- „Paragonie”! - krzyknęła. W jej głosie usłyszał ból i gniew. - Przestań, natychmiast przestań! Wiedz, że nigdy nie pozwolę, by coś takiego ci się przytrafiło. Wysłuchaj mnie, pozwól, że ci wszystko wyjaśnię. Sądzę bowiem, że będzie mi potrzebna twoja współpraca. Jeśli zaczniesz teraz rzucać gwałtowne oskarżenia i podejrzenia pod moim adresem, nie będę ci mogła pomóc. A nade wszystko pragnę ci pomóc. - Mówiła coraz ciszej i łagodniej. Zrobiła kolejny głęboki wdech. - Możesz mnie wysłuchać? Dasz mi przynajmniej szansę wytłumaczenia się?

- Tłumacz - odrzekł chłodno. „Kłam i usprawiedliwiaj się. Oszukuj i zdradzaj. Będę słuchał. Wysłucham cię i zyskam w ten sposób broń przeciwko wam wszystkim”.

- Och, „Paragonie” - powiedziała chrapliwie. Położyła dłoń płasko na jego kadłubie. Statek próbował zignorować jej dotknięcie, zlekceważyć wiążące się z kobietą głębokie uczucia. - Rodzina Ludlucków, twoja rodzina, przeżywa trudny okres. Bardzo trudny. Podobnie jak wiele rodzin Pierwszych Kupców. Na tę sytuację złożyło się sporo czynników: tania praca niewolnicza, wojny na północy... Dla nas te kwestie nie mają jednakże znaczenia. Liczy się fakt, że twoja rodzina potrzebuje teraz pieniędzy, a Nowi Kupcy wiedzą o tym i chcą cię kupić. Nie myśl źle o Ludluckach. Odrzucili wiele ofert. Kiedy w końcu zaproponowano naprawdę dużą sumę, wtedy sprecyzowali, że nie sprzedadzą cię nikomu, kto chciałby cię użytkować jako statek. - Niemal czuł, jak kobieta drży. - Wtedy Nowi Kupcy uznali, że twoja rodzina po prostu chce wyłudzić więcej pieniędzy, że za jakąś olbrzymią kwotę i tak sprzeda cię jako statek pracujący.

Głęboko wciągnęła powietrze i starała się kontynuować bardziej opanowanym tonem.

- Hm, mniej więcej w tym samym czasie dotarły do mnie informacje, że tylko żywostatek może popłynąć w górę Rzeki Deszczowej i wrócić w stanie nietkniętym. Podobno czarodrzew odporny jest na żrącą białą ciecz, która czasami spływa Rzeką. Skojarzyłam ten fakt z tym, co wiem - że od wielu lat leżysz tutaj i nie gnijesz - i zrozumiałam, dlaczego dla zdobycia takiego statku jak ty rodziny decydują się na wielopokoleniowe zadłużenie. Tylko w ten sposób można uczestniczyć w handlu na Rzece Deszczowej. Gdy rozeszła się informacja o cudownych właściwościach czarodrzewu, natychmiast posypały się oferty zakupu ciebie. Nowi Kupcy, którzy pragną cię nabyć, obiecują, że nie będą nikogo obwiniać, jeśli się rozkołyszesz i obrócisz przeciwko nim. - Przerwała. - „Paragonie”, słyszysz mnie? - spytała cicho.

- Tak - odparł z podniesioną głową. - Kontynuuj. - Starał się mówić obojętnym tonem.

- Dobrze. Ale wiedz, że nie opowiadam tej historii dla własnej przyjemności. Po prostu uważam, że powinieneś o tym wszystkim wiedzieć. Do tej pory twoja rodzina odrzucała wszystkie oferty. Zapewne boi się o swoją opinię. Co powiedzieliby inni Pierwsi Kupcy, gdyby Ludluckowie sprzedali cię i tym samym stworzyli nowo przybyłym możliwość handlu na Rzece. Towary stamtąd to absolutnie ostatni ekonomiczny bastion Kupców z Miasta Wolnego Handlu. A może mimo iż tak bardzo cię zaniedbali, żywią jeszcze do ciebie jakieś rodzinne uczucia. Tak czy owak, złożyłam im propozycję. Nie tak wspaniałą jak inne, gdyż nie jestem bogata. Załączyłam jednak w swej ofercie obietnicę, że pozostaniesz nietknięty i nie wyprawię cię na morze. Sądzę bowiem, że naprawdę nadal obchodzisz Ludlucków i że na swój dziwny sposób pragną ci zapewnić bezpieczeństwo. A najbezpieczniejszy jesteś tutaj.

- Ach, a więc tak radzi sobie to miasto z szalonymi lub zdeformowanymi krewnymi: przykuwa ich łańcuchem i trzyma na poddaszu, w piwnicy czy też w innym miejscu, na przykład na opuszczonej plaży. - Paragon roześmiał się gorzko. - Pomyśl o Kupcach z Deszczowych Ostępów.

- O kim?

- Właśnie. Nikt o nich nie słyszał, nikt ich nie zna, nikt nie bierze pod uwagę zawartych z nimi starych umów. Nikogo nie obchodzą. Proszę, mów dalej. Co ze mną zrobisz, kiedy już mnie kupisz, pozostawisz nietkniętego i nie wyślesz na morze?

- Och, „Paragonie” - jęknęła. - Gdyby to zależało ode mnie... gdybym potrafiła marzyć, tak jak marzą dzieci, gdybym wierzyła, że marzenia mogą się zmienić w rzeczywistość... zapłaciłabym wówczas rzemieślnikom, by przyszli tutaj, naprawili cię i zbudowali rusztowanie, które pomogłoby ci utrzymać pozycję pionową. Na klifach nad tobą posadziłabym pachnące i barwne ogrody, z ptakami i motylami, z wielką winoroślą zwisającą aż na plażę i rozsiewającą słodki aromat. Wokół ciebie ustawiłabym kamienne rzeźby i stworzyłabym stawy, które zaludniłabym rozgwiazdami, morskimi zawilcami i małymi szkarłatnymi krabami. - Gdy się tak zachwycała własną dziwaczną wizją, jej głos coraz bardziej się roznamiętniał. - Mieszkałabym w twoim wnętrzu i pracowałabym tu, a wieczorami jadałabym kolację na twoim pokładzie. Opowiadalibyśmy sobie o tym, co się nam zdarzyło w ciągu dnia. A gdybym ośmieliła się marzyć dalej, chciałabym któregoś dnia otrzymać trochę czarodrzewu i popracować nad nim w spokoju, by przywrócić ci wzrok. Później rankami oglądalibyśmy wschodzące na horyzoncie słońce, a wieczorami zachodzące ponad naszymi klifowymi ogrodami. Porzucilibyśmy wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym. Byłoby nam wszystko jedno - niech niszczeje albo kwitnie - byle zostawił nas w spokoju. Bylibyśmy szczęśliwi, we dwoje.

Przez jakiś czas Paragon nie wiedział, co powiedzieć. Ta dziecięca fantazja Amber porwała go, aż sam się zdziwił. Nagle przestał być statkiem i stał się chłopcem, który pragnął biegać po plaży z kieszeniami pełnymi lśniących kamyków, niezwykłych muszli, mewich piór i...

- Nie jesteś i nie możesz się stać moją rodziną. - Swoim stwierdzeniem zdeptał marzenia przyjaciółki niczym motyla przyduszonego ciężkim butem.

- Wiem o tym - odparła spokojnie. - To tylko marzenie. Jestem już w Mieście Wolnego Handlu od jakiegoś czasu i prawdę mówiąc, nie wiem, jak długo jeszcze uda mi się tu pozostać. Albo przy tobie. Mimo to chcę cię prosić, „Paragonie”, o poparcie. Gdybym poszła do Ludlucków i powiedziała, że odpowiada ci moje towarzystwo, może zaakceptowaliby moją ofertę, chociaż jest skromniejsza, bowiem w imię łączącej nas więzi... - Umilkła, gdy galion skrzyżował ramiona na szerokiej, pokrytej bliznami piersi.

- Przed czym chcesz mnie ratować? - spytał z pogardą. - Potrafisz opowiadać dziecięce historyjki, Amber. Przyznaję, że stworzyłaś zachwycający obrazek. Niestety, jestem statkiem. Zbudowano mnie po to, bym żeglował. Sądzisz, że gdybym miał wybór, chciałbym leżeć bezczynnie tu, na tej plaży i wariować z powodu własnej bezczynności? Na pewno nie. Jeśli moja rodzina postanowiła sprzedać mnie na niewolnika, niech ta niewola będzie mi przynajmniej znajoma. Nie pragnę być teatrem dla twojej rozrywki. - Zwłaszcza nie teraz, gdy Amber właśnie się przed nim przyznała, że niedługo go opuści. Przyjaźniła się z nim tylko dlatego, że jakieś inne sprawy trzymały ją w tym mieście. Potem zostawi go, tak samo jak wszyscy inni przed nią. Prędzej czy później, wszyscy go opuszczali. - Najlepiej wróć do Davada Restarta i wycofaj ofertę - doradził jej, kiedy milczenie przeciągało się zbyt długo.

- Nie.

- Jeśli mnie kupisz i zatrzymasz tutaj, znienawidzę cię na zawsze i przyniosę ci pecha, jakiego nawet nie potrafisz sobie wyobrazić.

- Nie wierzę w pecha, „Paragonie” - odpowiedziała opanowanym tonem. - Wierzę w przeznaczenie. Przeżyłam więcej, niż sądzisz. Jesteś jedną z ważnych osób na mojej życiowej drodze. W imię dziecka, które nosisz w sobie, zamierzam cię wykupić i zapewnić ci bezpieczeństwo. O ile los pozwoli. - W jej głosie nie było strachu, tylko zastanawiająca czułość. Po chwili Amber podniosła rękę i położyła dłoń płasko na deskach żywostatku.

* * *

- Po prostują zawiń - powiedział jej obcesowo. - Sama się zagoi.

Etta potrząsnęła głową.

- Kennicie, nie goi się - odparła bardzo łagodnie. - Delikatnie przyłożyła rękę do ciała nad jego raną. - Skórę masz gorącą i wrażliwą. Widzę, że się krzywisz przy byle dotknięciu. Płyny, które osuszam nie są raczej objawem zdrowienia, lecz...

- Zamknij się - rozkazał jej. - Jestem silnym mężczyzną, a nie zabeczaną dziwką, którą musisz się opiekować. Wyzdrowieję i wszystko znowu będzie dobrze. Obandażuj mi tę nogę lub nie, ledwie mnie to obchodzi. Mogę to zrobić sam albo wezwę Sorcora. Nie mam czasu na siedzenie tutaj i słuchanie, jak mi źle życzysz. - W tym momencie młody pirat poczuł w nodze nagły ból, ostry jak rwanie zęba. Przez chwilę łapał powietrze, starając się nad sobą zapanować, potem mocno się chwycił krawędzi koi, starając się powstrzymać od krzyku.

- Kennicie, wiesz, co trzeba zrobić - jęknęła błagalnym głosem.

Zanim się odezwał, musiał poczekać, aż odzyska oddech.

- Wiem, co trzeba zrobić. Nakarmić twoim ciałem jakiegoś węża. Bez tego nigdy nie odzyskam spokoju. Idź! Wynoś mi się stąd i przyślij do mnie Sorcora. Musimy poczynić odpowiednie ustalenia. Nie mam czasu wysłuchiwać twojego marudzenia.

Etta bez słowa pozbierała do koszyka przemoczone bandaże i opuściła pokój. No i bardzo dobrze. Kennit sięgnął po kulę, opartą o koję. Sam o nią poprosił swojego mata. Nienawidził jej, a kiedy statkiem nieco rzucało w trakcie rejsu, stawała się praktycznie bezużyteczna. Jednakże podczas takiego spokojnego dnia na kotwicy jak dziś, mógł dzięki niej przejść od koi do stołu nawigacyjnego. Podskoczył tam teraz w kilku krótkich bolesnych susach; każde szarpnięcie powodowało straszliwy ból kikuta. Do czasu aż dotarł do map, straszliwie się spocił. Wreszcie pochylił się nad nimi, całym ciężarem opierając się o krawędź stołu.

Rozległo się stukanie do drzwi.

- Sorcor? Wejdź.

Mat zatrzymał się w progu. W jego oczach widniał niepokój. Ale na widok swego kapitana stojącego przy stole z mapami rozpromienił się niczym dziecko, któremu ktoś podsunął słodycze. W końcu wszedł do kajuty. Kennit zauważył u Sorcora nowy kaftan z jeszcze większym haftem.

- Widzę, że ten uzdrowiciel ci pomógł - powitał Kennita, gdy znalazł się w pomieszczeniu. - Byłem pewny, że tak się stanie. O tamtych dwóch nie miałem najlepszego mniemania. Jeśli potrzebujesz pomocy, weź starca, kogoś, kto wiele przeżył i...

- Zamknij się, stary - powiedział z sympatią Kennit. - Niestety, ten nie przydał mi się bardziej niż pozostali dwaj. Najwyraźniej w Byczej Zatoczce mają taki sposób leczenia. Jeśli nie potrafisz wyleczyć czyjejś rany, zadajesz poszkodowanemu drugą obok tej pierwszej, a chory z bólu nie zdaje sobie sprawy z twojej niekompetencji. Spytałem go, skąd wie, że potrafi uleczyć nową ranę, skoro nie umiał wykurować starej? Nie odpowiedział mi. - Kennit powoli wzruszył ramionami. - Jestem zmęczony tymi prymitywnymi uzdrowicielami. Wyleczę się sam, bez ich pijawek i napojów.

Uśmiech zniknął z twarzy podchodzącego do niego Sorcora.

- Sam - zgodził się bez humoru.

- Ten ostatni też mi przyznał rację - zapewnił go Kennit.

- Tylko dlatego, że go zastraszyłeś - wytknęła mu Etta, stojąc w progu. - Sorcorze, nie ustępuj swemu kapitanowi. Powiedz mu, że trzeba amputować tę nogę wyżej, ponad zgnilizną. On cię posłucha, ponieważ cię szanuje.

- Wynoś się, Etto.

- Nie mam dokąd pójść.

- Idź na zakupy do miasta. Sorcorze, daj jej trochę pieniędzy.

- Nie potrzebuję pieniędzy. W Byczej Zatoczce wszyscy wiedzą, że jestem twoją kobietą, więc jeśli tylko na coś spojrzę, natychmiast wpychają mi to w ręce i błagają, żebym wzięła. Tyle że ja niczego nie potrzebuję. Chcę tylko, byś wydobrzał.

Kennit westchnął ciężko.

- Sorcorze, proszę cię, zamknij drzwi. Niech ta kobieta zostanie po drugiej stronie.

- Nie, nie, Kennicie, obiecuję, że będę cicho. Pozwól mi zostać. Porozmawiaj z nim, Sorcorze, przekonaj go, on cię posłucha...

Przypominała skamlącego psa, podczas gdy Sorcor przez cały czas dość łagodnie wypychał ją z kajuty. Wreszcie zatrzasnął za dziewczyną drzwi. Kennit nie byłby dla niej taki delikatny, gdyby mógł sam sobie z nią poradzić. Na tym właśnie polegał problem. Etta widziała go teraz jako człowieka słabego i próbowała narzucać mu swą wolę we wszystkich sprawach. Ponieważ torturowała jego więźniów, podejrzewał, że pieściła w sobie myśl o posiekaniu na kawałki każdego bezradnego mężczyzny. Zastanowił się, czy istniał sposób pozostawienia jej w Byczej Zatoczce.

- A jak się mają sprawy w mieście? - spytał wesoło Sorcora, jak gdyby mat dopiero co wszedł.

Mężczyzna tylko patrzył na niego przez chwilę, potem najwyraźniej postanowił dogodzić swemu kapitanowi.

- Nie mogło być lepiej. Chyba że zszedłbyś na brzeg i sam porozmawiał z handlarzami. Wszyscy pragną cię u siebie gościć. Już ci o tym kiedyś mówiłem. Gdy wchodziliśmy do portu, wszyscy zauważyli naszą banderę. Cała osada wyległa do doków. Mali chłopcy wykrzykiwali twoje imię: „Kapitanie Kennit, kapitanie Kennit”. Słyszałem, jak jeden mówił drugiemu, że spośród piratów jesteś lepszy niż Igrot Straszliwy.

Kennita zaskoczyły jego słowa, później przybrał kwaśną minę.

- Znałem Igrota, kiedy byłem chłopcem. Opinia o nim jest przesadzona - odparł w końcu spokojnie.

- A jednak to nie byle co, gdy lud porównuje cię do człowieka, który spalił dwadzieścia miast i...

- Wystarczy mi moja własna sława - uciął Kennit. - Co z naszą transakcją?

- Hojnie nas wyposażyli. Zaczął się też remont „Sicerny”. - Krzepki mat potrząsnął głową. - Jest sporo zgnilizny w jej kadłubie. Jestem zaskoczony, że Satrapa wysłał dar na takiej zgniłej łajbie.

- Wątpię, czy sprawdzał jej kadłub - zasugerował Kennit cierpko. - A jak powitali nowych obywateli, których im przywieźliśmy?

- Och, z otwartymi ramionami. Podczas ostatniej obławy handlarze niewolników porwali najlepszego kowala w mieście. A my przywieźliśmy im kilku nowych. O muzykach i innych artystach mówi całe miasto. Trzy razy już odgrywali „Oswobodzenie Sicerny”. Mają dobrego, przystojnego aktora, który gra ciebie oraz wielkiego węża wykonanego z papieru, jedwabiu i obręczy beczki. Stwór rzuca się na ciebie... - Głos Sorcora załamał się ostro. - Naprawdę piękne widowisko, panie. Chyba nie ma w osadzie nikogo, kto by go nie widział.

- No cóż. Cieszę się, że mój brak nogi tak wielu zapewnił rozrywkę.

- Nie, panie, to nie tak... - zaczął pospiesznie Sorcor, lecz kapitan machnięciem ręki polecił mu milczenie.

- Mój żywostatek - oznajmił.

- Och, do Sara - jęknął mat.

- Czy nie mieliśmy umowy? - spytał go Kennit. - Zdaje mi się, że właśnie pojmaliśmy statek z niewolnikami i oswobodziliśmy jego więźniów. O ile sobie przypominam, teraz powinniśmy pogonić za żywostatkiem.

Sorcor podrapał się w brodę.

- Niedokładnie tak brzmiała nasza umowa, panie. Ustaliliśmy, że jeśli zobaczymy statek przewożący niewolników, popłyniemy za nim, a jeśli jako następny dostrzeżemy żywostatek, spróbujemy go pojmać. A ty, panie, mówisz o polowaniu na żywostatek lub czekaniu, aż jakiś do nas przypłynie.

- Co oznacza to samo. - Kennit zbył jego obiekcje machnięciem ręki.

- Nie, panie, przepraszam cię, ale nie masz racji. Tak się zastanawiam na tym wszystkim, panie. Może powinniśmy obaj odpocząć przez jakiś czas. Wróćmy do zwykłego piractwa, róbmy to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Napadnijmy na jakiś bogaty handlowiec, tak jak lubiliśmy. Zdobądźmy trochę pieniędzy, zabawmy się. Trzymajmy się z dala od niewolników i od węży. - Gdy to mówił, jego grube palce gmerały przy pozłacanych guzikach na kaftanie. - Pokazałeś mi, że życie może wyglądać inaczej, niż sądziłem. Twoje i moje. Przygruchałeś sobie czułą kobietkę, która wprowadza wokół nas wiele zmian. Pojąłem, co próbujesz mi dać do zrozumienia. Jeśli wrócimy do Łupogrodu nieźle obładowani towarem, no cóż... Senior Faldin mówił o szacunku. Moglibyśmy się osiedlić i...

- Kiedy zdobędziemy żywostatek, będziesz miał do swojej dyspozycji wiele dziewic, Sorcorze - obiecał mu Kennit. - Nową co tydzień, jeśli taka ci przyjdzie ochota. Najpierw jednak trzeba zdobyć czarodrzewową łajbę. Teraz. Jeśli ludzie z „Sicerny” mówili prawdę, przed nami płynie żywostatek. Chodź i popatrz ze mną na mapę. Wydaje mi się, że to świetna okazja. Tu, na południe od nas, znajduje się Kanał Cumowniczy. Paskudny akwen, zwłaszcza podczas zmiany pływów. Żaden płynący na północ żaglowiec nie może go ominąć. Widzisz?

- Tak - przyznał z niechęcią Sorcor.

Kennit zignorował jego minę.

- A zatem w Kanale Cumowniczym leży Wyspa Krzywa. Na wschód od wyspy łatwiej przepłynąć. W kilku miejscach woda jest płytka, ale skały podwodne nie przesuwają się. Na zachód od wyspy sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej. Jest tam silny prąd, szczególnie przy zmianach pływu. W pobliżu wyspy stale powstają i przekształcają się mielizny. Tam właśnie znajdują się trafnie nazwane Przeklęte Skały. - Przerwał. - Przypominasz je sobie?

Sorcor zmarszczył brwi.

- Nigdy ich nie zapomnę. Zabrałeś nas tam jeden jedyny raz, gdy byliśmy ścigani przez galerę Satrapy. Złapaliśmy nurt i mknęliśmy jak strzała. Dopiero po trzech dniach uwierzyłem, że wyjdę z tego żywy.

- Dokładnie tak - zgodził się Kennit. - Przepłynęliśmy dużo szybciej, niż gdybyśmy wybrali drogę na wschód od Wyspy Krzywej.

- A więc? - spytał ostrożnie Sorcor.

- No cóż, zakotwiczymy zatem tutaj. Stąd mamy piękny widok na wlot do Kanału Cumowniczego. Gdy zobaczymy, jak wpływa do niego żywostatek, wybierzemy zachodni korytarz. Żywostatek wynurzy się, a tam będziemy na niego czekać, stojąc na kotwicy w połowie kanału. We wschodnim korytarzu prąd również jest dość rwący. Żywostatek nie będzie miał wyboru i utknie tu na mieliźnie. - Z uśmiechem podniósł oczy znad mapy. Spojrzenie Sorcora było poważne. - I wtedy będzie nasz. Minimum wysiłku, jeśli w ogóle.

- Chyba że nas po prostu staranuje - stwierdził cierpko mat.

- Och, to się nie zdarzy - zapewnił go kapitan. - A nawet jeśli się zdarzy, dokonamy abordażu. Wejdziemy na pokład i przejmiemy statek siłą.

- Tracąc „Mariettę”? - Sorcor był przerażony.

- Ale zyskamy żywostatek!

- To nie jest dobry pomysł. Sto szczegółów może się nie udać - sprzeciwił się Sorcor. - Możemy się rozbić na Przeklętych Skałach. Niechętnie popłynę wzdłuż nich. A jeśli żywostatek zanurza się płycej, może nas bez problemów minąć, gdy będziemy stali na kotwicy i ryzykowali. Albo...

Naprawdę się obawiał. I naprawdę nie zamierzał spełnić danej Kennitowi obietnicy! Jak śmiał?! Był przy swoim kapitanie nikim. Zupełnie nikim. Jeszcze przed kilkoma minutami zaklinał się, że wszystko zawdzięcza Kennitowi, a teraz wyraźnie nie chciał mu pomóc w zdobyciu żywostatku.

Nagle młodemu piratowi przyszedł do głowy pomysł. Postanowił zmienić taktykę.

Podniósł rękę, aby uprzedzić słowa mata.

- Sorcorze, czy ja ciebie w ogóle obchodzę? - spytał z rozbrajającą bezpośredniością.

Mat się nie odezwał, lekko się natomiast zarumienił. Dopiero po chwili otworzył usta i wyjąkał:

- Ależ, kapitanie, pływamy razem od pewnego czasu. Nie przypominam sobie człowieka, który traktowałby mnie uczciwiej albo był wobec mnie bardziej...

Kennit potrząsnął głową i odwrócił się od niego. Udawał wzruszenie.

- Nikt inny nie może mi pomóc w tej sprawie, Sorcorze. Nikomu nie ufam tak jak tobie. Już będąc chłopcem, marzyłem, by posiadać taki statek. Zawsze wierzyłem, że któregoś dnia wejdę na pokład czarodrzewowej łajby i zdobędę ją. I... - Potrząsnął głową, po czym dodał ochryple: - Czasami ludzie boją się, że zakończą żywot szybciej, niż sądzili. Ta noga... Jeśli to, co mówią o niej, jest prawdą... - Odwrócił się ponownie do swego mata, szeroko otworzył niebieskie oczy i spojrzał w ciemne oczy starego. - To może być moja ostatnia szansa - oznajmił po prostu.

- Och, panie, nie mów tak! - Dostrzegł w oczach mężczyzny łzy. Zagryzł wargę, by powstrzymać uśmiech. Pragnąc ukryć twarz, pochylił się niżej nad stołem nawigacyjnym. Popełnił błąd i z rąk wymknęła mu się kula. Chwycił się krawędzi stołu, niestety koniuszek gnijącego kikuta dotknął podłogi. Kennit krzyknął z bólu i upadłby, gdyby mat go nie podtrzymał.

- Spokojnie. Trzymam cię, panie. Spokojnie.

- Sorcorze - odezwał się słabo. Chwycił się mocniej stołu i oparł całą siłą ramionami, by nie upaść. - Możesz to dla mnie zrobić? - Podniósł głowę. Drżał, sam to wyczuwał. Powodem było napięcie, ponieważ stał na jednej nodze. Nie był do tego przyzwyczajony i tyle. Żywił przekonanie, że z tego powodu się nie umiera. Wyzdrowieje, zawsze przecież zdrowiał, niezależnie od tego jak poważnie był ranny. Nie potrafił jednakże zapanować nad wykrzywiającym mu twarz grymasem bólu ani nad potem, który spływał mu po całym ciele. Postanowił wykorzystać swój nie najlepszy wygląd. - Możesz mi dać tę ostatnią szansę?

- Oczywiście, panie. - Niemądra wiara rywalizowała we wzroku mata z wielkim współczuciem. - Zdobędę dla ciebie żywostatek. Będziesz chodził po jego pokładzie. Zaufaj mi - dodał błagalnie.

Mimo cierpienia Kennit roześmiał się na całe gardło. Potem zmienił śmiech w kaszel. Zaufać mu?!

- Jaki mam wybór? - zapytał siebie gorzko. Słowa te wymknęły mu się z ust. Popatrzył na spoglądającego na niego z niepokojem starego pirata. Wymusił na wargi chorowity uśmiech. Potrząsnął głową, po czym powiedział ciepło: - Przez te wszystkie lata, Sorcorze, komu ufałem bardziej niż tobie? Nie mam wyboru. Muszę cię obciążyć tym zadaniem, przyjacielu.

Sięgnął po kulę. Chwycił ją i w tym samym momencie odkrył, że nie zdoła jej utrzymać. Gojenie kikuta odbierało mu całą siłę. Zacisnął powieki.

- Będę cię też musiał poprosić o pomoc w dojściu do łóżka. Siły mnie opuszczają.

- Kapitanie - mruknął Sorcor. W tym jednym słowie Kennit dosłyszał przywiązanie łaszącego się psa. Zatrzymał dla siebie tę myśl i postanowił ją rozważyć, gdy poczuje się lepiej. Dziwnym trafem, prosząc Sorcora o pomoc jeszcze bardziej go od siebie uzależnił. Musiał przyznać, że dobrze wybrał sobie mata. Gdyby on sam znalazł się teraz na miejscu Sorcora, z pewnością nie zawahałby się - wykorzystałby okazję i przejął władzę z rąk rannego dowódcy. Na szczęście dla młodego pirata, mat był od niego tępszy.

Sorcor pochylił się niezgrabnie i właściwie podniósł kapitana, a następnie zaniósł go na koję. Nagły ruch spowodował nowy, intensywny ból. Kennit trzymał się kurczowo ramion starego. Z oszołomienia zakręciło mu się w głowie. Przez chwilę przytłoczyło go dawne wspomnienie własnego ojca. Czarne wąsy, oddech przesiąknięty whisky i marynarski smród. Mężczyzna śmiał się i wirował w pijackim tańcu z synem w ramionach. Obaj byli przerażeni, ale i szczęśliwi. Wspomnienie zniknęło, gdy Sorcor położył Kennita łagodnie na koi.

- Przyślę Ettę, dobrze?

Kennit lekko pokiwał głową. Pragnął jeszcze raz się skupić na myślach o ojcu, lecz wspomnienie migotało chimerycznie i drwiło sobie z niego. Zamiast ojca do Kennita uśmiechnęła się teraz inna twarz, szydercza i uprzejma.

- Niezły urwis. Ciekawe, czy wyrośnie z niego ktoś pożyteczny?

Kapitan położył głowę na poduszkę, zapominając o ojcu. Za matem zamknęły się drzwi.

- Nie zasługujesz na tych ludzi - oświadczył cicho cienki głosik. - Nie pojmuję, za co cię tak kochają. Uradowałaby mnie twoja zguba, gdyby nie myśl, że tego samego dnia pękną im obojgu serca. Jak to się stało, że zdobyłeś sobie lojalność takich osób?

Kennit ze znużeniem podniósł nadgarstek. Mała twarz, przywiązana zwarcie do ręki tuż ponad pulsem, obrzuciła go piorunującym spojrzeniem. Widząc tę oburzoną minkę, parsknął krótkim śmiechem.

- Dzięki swojemu szczęściu. Ponieważ szczęście łączy się z moim imieniem. Mam je we krwi. Dlatego na nich zasługuję. - Potem roześmiał się znowu, tym razem do siebie. - Lojalność dziwki i bandyty. Ależ bogactwo.

- Twoja noga gnije - oznajmiła maleńka twarz zjadliwie. - Gnije aż do kości. Będzie cuchnęła, sączyła się i wyżerała życie z twojego ciała. A wszystko dlatego, że brakuje ci odwagi, by wyciąć zgniliznę z nogi. - Oblicze uśmiechnęło się do niego sardonicznie. - Czy moja przypowieść cię czegoś nauczyła, Kennicie?

- Zamknij się - odparł ponuro. Znowu zaczął się pocić. W tej ładnej, czystej koszuli, w świeżym, czystym łóżku pocił się jak śmierdzący, stary pijak. - Jeśli jestem zły, jak można nazwać ciebie? Jesteś nieodłączną częścią mnie.

- Ten kawałek drewna miał kiedyś w sobie wielkie serce - stwierdził talizman. - Nadałeś mi swoje rysy, a z moich ust wydobywa się twój głos. Jestem do ciebie przywiązany. Drewno jednak pamięta. Nie jestem tobą, Kennicie. I przysięgam, że nigdy się tobą nie stanę.

- Nikt... cię o nic nie... pytał. - Coraz ciężej mu się oddychało. Zamknął oczy i zapadł w sen.





Rozdział piętnasty
Bunt i przymierze <l >

Jej pierwszy niewolnik umarł wczesnym popołudniem. Ładowanie odbywało się powoli i z kłopotami. Wiatr ze wschodu spienił wodę w niebezpieczny plusk, podczas gdy gromadzące się na horyzoncie chmury zapowiadały jeszcze tej nocy kolejny zimowy sztorm. Grupy niewolników zapędzono w miejsce, gdzie cumowała. Więźniowie dźgani pałkami wspięli się po sznurowej drabince wiszącej przy burcie „Vivacii”. Niektórzy z nich byli w kiepskiej kondycji, inni bali się drabinki albo po prostu zbyt niezdarnie przechodzili z rozkołysanej łodzi na kołyszący się statek. A tamten mężczyzna umarł z własnej woli. Znajdował się w połowie drabinki, wspinając się niezgrabnie, ponieważ nogi miał skute łańcuchem. Nagle roześmiał się głośno.

- Chyba wybiorę krótką drogę zamiast długiej - zawołał głośno.

Spadł do morza niczym strzała; ciężkie kajdany na kostkach pociągnęły go prosto w dół. Nie mógłby się uratować, nawet gdyby w ostatniej chwili zmienił zamiar.

W ciemnych wodach pod jej kadłubem nagle poruszyło się kilka węży. Czuła ich straszliwą walkę o kawałek mięsa. Sól ludzkiej krwi na krótko przesyciła wodorosty, które dotknęły korpusu żywostatku. Przerażenie „Vivacii” było tym większe, że ludzie na jej deskach niczego nie podejrzewali.

- W wodzie są węże! - krzyknęła do nich, ale zignorowali ją tak samo jak lekceważyli błagania niewolników.

Po wypadku rozzłoszczony Torg połączył niewolników jedną liną. Od tej pory było im więc jeszcze trudniej wspiąć się na pokład, lecz oficer z mściwą radością oświadczył, że jeśli któryś zdecyduje się skoczyć, pociągnie za sobą całą resztę. Nikt inny już nie próbował samobójstwa, a Torg pogratulował sobie przebiegłości.

W ładowniach było jeszcze gorzej. W oddechach każdego więźnia „Vivacia” wyczuwała niedolę, aż miazmat nieszczęścia wypełnił ją od wewnątrz. Niewolnicy byli tu ściśnięci jak szprotki w puszce i żaden z nich nie mógł się nawet poruszyć bez współpracy współwięźniów. Ładownie wręcz pociemniały od ich strachu; wydalali go wraz z moczem, wypłakiwali wraz ze łzami, aż „Vivacia” poczuła się przesiąknięta ludzką rozpaczą.

W komorze kotwicznej Wintrow drżał w harmonii z nią, dodając do całego tego nieszczęścia własne cierpienie. Wrócił chłopiec, który opuścił ją przed kilkoma dniami. Leżał w ciemnościach na podłodze, z kostek i nadgarstków zwisały mu łańcuchy, twarz szpecił barwny wizerunek „Vivacii”. Wintrow nie płakał, nie lamentował i nie spał. Tylko patrzył w mrok i odczuwał wraz ze swoim statkiem. Dzielił jego myśli na temat niewolników i ich nieszczęścia.

Był dla niej jak serce, którego nie miała. Utożsamiał się z rozpaczą więźniów. Znał przygnębienie ich wszystkich: od półgłówka, który nie potrafił pojąć, co się zmieniło w jego życiu, aż po podstarzałego rzeźbiarza, którego wczesne prace ciągle jeszcze zdobiły osobiste kwatery Satrapy. W najniższej i najciemniejszej ładowni, ledwie ponad zęzą, przebywała grupa najmniej wartościowych niewolników, mapników, którzy znaczyli niewiele więcej niż ludzki balast. W bezpiecznej, suchej ładowni, gdzie częstokroć przewożono bele jedwabiu albo beczułki wina, zgromadzili się rzemieślnicy. Ci otrzymali komfort w postaci warstwy słomy i wystarczająco długie łańcuchy, by mogli stanąć prosto, o ile nie zapragnęli zrobić tego wszyscy naraz. Kyle nie kupił ich tak wielu, jak chciał. Ogromną większość jego „towaru” w głównej ładowni stanowili prości robotnicy, drobni kupcy, podupadli w tych ciężkich czasach czeladnicy, kowale, pracownicy winnic i koronczarki, ludzie, którzy popadli w długi z powodu choroby, nałogu lub niesprawiedliwego wyroku i teraz spłacali je własnym ciałem.

Niektórzy mieszkańcy dziobówki również cierpieli. Wielu członków załogi od początku miało zastrzeżenia wobec planu kapitana. Inni w ogóle nie rozmyślali nad całą sytuacją, pomagali montować łańcuchy i sworznie, jak gdyby zakładali dodatkowe sieci mocujące ładunek. Dopiero w minionych dwóch dniach wszystko stało się realne, na pokład zaczęli bowiem przybywać niewolnicy: mężczyźni, kobiety, dorastające dzieci. Wszyscy naznaczeni tatuażami. Jedni z wprawą nosili kajdany, inni ciągle jeszcze starali się pozbyć pętających ich kończyny łańcuchów. Żaden z więźniów nigdy nie podróżował w towarowej ładowni statku. Niewolnicy, którzy raz opuścili Jamaillię, płynęli do Chalced i nigdy nie wracali do stolicy.

Marynarze „Vivacii” powoli - niektórzy w sposób bolesny - uczyli się nie patrzeć w oczy ani w twarze więźniów i nie zważać na głosy, które błagały, przeklinały albo rzucały na nich gromy. To był tylko ładunek. Żywy inwentarz. Niczym beczące owce, upchane w zagrodach. Każdy członek załogi musiał sobie po swojemu radzić z nieszczęściem niewolników, na swój własny sposób postrzegać tych wytatuowanych ludzi, myśleć o nich innymi słowami. Szydercza maniera Comfreya zniknęła pierwszego dnia załadunku. Mild, starając się odnaleźć spokój i beztroskę, rzucał żartami, które wcale nie były zabawne i stanowiły coś w rodzaju piasku w ranie na nadwerężonym sumieniu. Gantry zachowywał milczenie i wykonywał swoją robotę, wiedział jednak, że po tym rejsie opuści „Vivacię” i nigdy już nie popłynie na statku przewożącym niewolników. Tylko Torg wydawał się czerpać z nowej pracy zadowolenie i satysfakcję. W głębinach swej brudnej małej duszyczki prawdopodobnie pieścił już od czasów młodości taką zachciankę. Teraz chadzał wzdłuż związanego „ładunku” i delektował się niewolą owych istot ludzkich, dzięki której sam wreszcie poczuł się wolny. Wyznaczył już sobie odpowiednie zadania, wybierając oczywiście te wymagające wielkiej uwagi i dodatkowej „dyscypliny”. „Vivacia” nazwała go w myślach kawałkiem padliny, na którym po obróceniu ku światłu dziennemu dostrzec można mnóstwo robactwa.

Galion i Wintrow stale odczuwali swoją wzajemną niedolę. „Vivacia” poza rozpaczą żywiła głębokie przekonanie, że całe to nieszczęście nigdy by się jej nie przydarzyło, gdyby miała oparcie w rodzinie. Gdyby ktoś związany z nią poprzez krew dowodził statkiem, podzielałby jej odczucia. Wiedziała, że Ephron Vestrit nigdy by się nie zajął tym uwłaczającym handlem. Althea również nie byłaby do niego zdolna. A Kyle’a Havena zupełnie nie interesował smutek statku. Jeśli mężczyzna czegokolwiek się obawiał, nikomu się nie zwierzał ze swoich wątpliwości. Wintrow rozpoznał u swego ojca tylko jedną emocję - zimny, palący gniew, graniczący z nienawiścią do własnego ciała i krwi. „Vivacia” podejrzewała, że kapitan postrzegał ich oboje jako wielki, podwójny problem: statek ignorujący pragnienia swego dowódcy z powodu chłopca, który przeciwstawił się woli ojca. Bała się, że Haven postanowi złamać któreś z nich dwojga. Albo oboje.

Milczała. Kyle nie przywiódł przed jej oblicze Wintrowa, kiedy ubiegłej nocy chłopiec pojawił się na pokładzie. Zamknął syna w jego dawnej „celi” i cieszył się, że udało mu się go schwytać. Chodził po deskach statku i głośno opowiadał pracującym na pokładzie marynarzom szczegóły minionego wieczoru - jak to znalazł Wintrowa jako niewolnika na aukcji, jak go kupił i podarował statkowi. Natychmiast po wypłynięciu zamierzał oddać chłopca „Vivacii”, która będzie mu mogła rozkazywać do woli. On sam, ojciec, skończył z dzieciakiem. Na oczy przeklętego Sa, skończył z nim!

Monolog mężczyzny przedłużał się. Wymierzony był przeciw milczącemu, wpatrzonemu w dal galionowi. Głos Kyle’a podnosił się, aż mężczyzna zaczął wręcz wypluwać z wściekłością słowa. Wówczas zmienił się lekko wiatr i „Vivacia” poczuła zapach whisky, którym przesiąknięty był oddech kapitana. No cóż, nigdy przedtem Kyle Haven nie wszedł na jej pokład pijany. Zły nawyk. Nie zamierzała odpowiadać pijanemu kapitanowi. W końcu uważał ją i Wintrowa jedynie za trybiki maszyny, które - połączone we właściwy sposób - powinny działać bez zarzutu. Czyżby sądził, że są skrzypkami i smyczkiem, więc żądał od nich muzyki?

- Kupiłem ci tego cholernego, bezwartościowego dzieciaka - zakończył tyradę. - Dostałaś to, czego chciałaś. Został naznaczony jako twoja własność, jest twój do końca swego nieszczęsnego, bezużytecznego życia. - Obrócił się i zaczął odchodzić dużymi krokami, potem ponownie odwrócił się do niej i warknął w jej plecy: - I lepiej bądź z niego zadowolona, ponieważ po raz ostatni próbowałem sprawić ci przyjemność.

Tylko przez moment usłyszała zazdrość w jego głosie. Zrozumiała, że kiedyś jej pragnął - pięknego, kosztownego żywostatku, najrzadszego rodzaju żaglowca. Dzięki niej mógłby się stać członkiem elitarnego bractwa kapitanów, którzy dowodzili żywostatkami i handlowali egzotycznymi towarami znad Rzeki Deszczowej. Wszyscy by mu zazdrościli. Znał wartość „Vivacii”, pragnął jej i nadskakiwał. Gdy usunął ze swej drogi Altheę, sądził, że pokonał już wszystkich rywali. Jego troska jednak nie wystarczyła. „Vivacia” zlekceważyła go i zwróciła uwagę na „bezwartościowego chłopaka”, który zupełnie nie rozumiał, jak bardzo jest cenna. Teraz Kyle niczym wzgardzony kochanek obserwował, jak rozpada się jego marzenie o posiadaniu żywostatku. A we fragmentach rozbitego marzenia tkwił gorzki osad nienawiści.

No cóż - powiedziała sobie zimno - ta nienawiść jest wzajemna.

Trudniejsze do nazwania było uczucie, które żywiła obecnie wobec Wintrowa. Pomyślała, że może nie różni się ono zbytnio od uczuć Kyle’a wobec niej.

* * *

Następnego ranka przyszedł Mild. Pochylił się ponad relingiem i ukradkiem wsunął sobie w usta mały kawałek cindinu. „Vivacia” zmarszczyła brwi. Nie lubiła, jak używał narkotyku, który utrudniał mu percepcję. Z drugiej strony świetnie potrafiła zrozumieć, dlaczego właśnie dziś sądził, że potrzebuje cindinu. Czekała, aż chłopak ukryje resztkę laski narkotyku w podwiniętym mankiecie rękawa, potem wyszeptała:

- Mildzie. Powiedz kapitanowi, żeby mi przyprowadził Wintrowa. Chcę go teraz.

- Och, do Sara - zaklął cicho chłopiec. - Statku, dlaczego chcesz mnie wpakować w kłopoty? Mogę tylko przekazać kapitanowi, że chciałabyś zamienić z nim słowo.

- Nie. Nie mam ochoty z nim teraz mówić. Wolałabym w ogóle z nim nie rozmawiać. Chcę tylko, aby przyprowadził do mnie Wintrowa. I to już.

- Och, proszę - błagał młody marynarz. - Kyle jest już wystarczająco zdenerwowany, ponieważ niektórzy mapnicy udają chorych. Torg twierdzi, że oszukują, a oni mu odpowiadają, żeby dał im lepsze pomieszczenia, w przeciwnym razie pomrą.

- Mildzie - wypowiedziała tylko jego imię, lecz nieodwołalnym tonem.

- Tak, pani.

Czekała, chociaż niezbyt długo. Kyle jak burza przebiegł główny pokład i wskoczył na fordek.

- Czego teraz chcesz? - zapytał.

Zamierzała go zignorować, ale zdecydowała inaczej.

- Wintrowa. Chyba ci powtórzono.

- Później. Kiedy wypłyniemy i ten mały kundel nie będzie mógł znowu wyskoczyć za burtę.

- Teraz.

Odszedł bez słowa.

Wciąż nie miała pewności, co czuje do chłopca. Cieszyła się, że Wintrow jest znowu na pokładzie. Zdawała sobie również sprawę z własnego egoizmu. Było poniżające, że z zadowoleniem przyjęła chłopca z powrotem, mimo iż wzgardził nią i odszedł. Gdzie moja duma? - zapytała siebie. Gdy ponownie pojawił się na pokładzie - brudny, znużony i zniechęcony z rozpaczy - poczuła, jak wracają łączące ich więzi. Chwyciła się kurczowo Wintrowa, bo miał cechy, które czyniły go Vestritem, starała się bowiem chronić własną tożsamość. Prawie natychmiast poczuła się lepiej i stała się o wiele bardziej sobą. Czerpała z obecności chłopca pewność, potwierdzenie samej siebie. Nigdy wcześniej nie była tego świadoma. Zawsze wiedziała, że jest z nim zespolona i nazywała tę więź „miłością”, którą ludzie tak bardzo cenią. A teraz nie była pewna swoich uczuć. Z niepokojem zastanowiła się, czy źle robi tak kurczowo trzymając się Wintrowa i postrzegając siebie w pełni tylko w jego obecności. Może chłopiec wyczuwał tę jej zaborczość i dlatego próbował od niej uciec?

Przerażało ją, a zarazem gniewało, że tak bardzo go potrzebowała. Nie chciała żyć jako istota zależna od innej, dzięki której czuła się rzeczywista. Zamierzała stawić teraz czoło temu młodemu człowiekowi i dowiedzieć się, czy Wintrow postrzega ją jako pasożyta i czy dlatego ją porzucił. Bała się, iż chłopiec potwierdzi jej podejrzenia i wypomni, że nic mu nie dała, tylko brała. A jednak mimo wszystko obawiała się odpowiedzi; jednak musiała zadać to pytanie. Chciała wiedzieć. Czy naprawdę posiadam własne życie i duszę, czy też jestem tylko cieniem Vestritów?

Dała Mildowi jeszcze kilka minut. Niestety, nikogo nie wysłano po Wintrowa.

To było nie do zniesienia!

Wcześniej zauważyła, że załadunek się skończył. Załoga nie była przyzwyczajona do ładowania ludzi. Fakt ten nie musiał mieć wpływu na całą sytuację, lecz mógł. „Vivacia” westchnęła, potem delikatnie się poruszyła, a następnie zaczęła się przechylać na prawą burtę. Tylko troszeczkę. Kyle był wszakże dobrym kapitanem, a Gantry jeszcze lepszym oficerem.

Na pewno dostrzegą jej przechył. Będą musieli przepakować ładunek przed wypłynięciem. A wtedy ona przechyli się na prawą burtę. I może w dodatku lekko pociągnie kotwicę. Popatrzyła lodowato na brzeg. Na tle gromadzących się na niebie chmur białe wieże Jamaillia City wydawały się teraz matowe: martwa biel pustych muszli. „Vivacia” dość mocno się zakołysała. I czekała dalej.

* * *

Siedziały razem w dużej, ciemnej kuchni. Keffria przypomniała sobie, że kiedyś kochała owo pomieszczenie. Gdy była bardzo mała, uwielbiała tu przychodzić z matką. W tamtych czasach Ronica Vestrit często urzędowała kameralne wieczorki towarzyskie, z przyjemnością sama przygotowywała na nie posiłki i podawała. Wtedy kuchnia była wesołym miejscem. Chłopcy bawili się tu klockami pod wielkim drewnianym stołem, a Keffria stała na taborecie i przyglądała się, jak matka sieka na drobno pikantne zioła, by przyprawić mięsne kotleciki. Czasem pomagała obierać ugotowane na twardo jajka albo wyłuskiwać z brązowych łupinek krótko sparzone migdały.

Te dni zakończyła krwawa zaraza. Niekiedy Keffria myślała, że wszystko, co w jej rodzinie było przyjemne, niefrasobliwe i proste, umarło wraz z jej braćmi. Później nie było już wesołych przyjęć. Nie przypominała sobie, by po tej tragedii matka choćby raz sama przygotowała jakiś przysmak, tak jak to robiła niegdyś; przestała też spędzać tyle czasu w kuchni. Teraz, gdy zmniejszyły ilość służących, w ruchliwe dni Keffria przychodziła tu i pomagała przy gotowaniu. Ronica natomiast nie.

Aż do dzisiejszego wieczoru. Dziś przyszły do kuchni późnym popołudniem. W kiepskiej parodii dawnych dni przyrządzały razem posiłek, siekały i obierały, gotowały i kręciły się po pomieszczeniu, przez cały czas dyskutując nad doborem win i herbat, nad mocą kawy i jakością obrusa na stół. Bardzo niewiele mówiły o powodach, dla których przedstawicielka Festrewów skontaktowała się z nimi, zawiadamiając, że zjawi się dzisiejszego wieczoru. Mimo iż termin raty przypadał dopiero za kilkanaście dni, pieniądze czekały w ogniotrwałej kasie przy drzwiach. Jednak matkę i córkę niepokoił brak odpowiedzi na list Keffrii. Khuprusowie to nie Festrewowie; może między tymi dwiema sprawami nie istniał związek. A może istniał.

Odkąd Keffria dorosła, wiedziała, że przedstawiciele Kupców z Deszczowych Ostępów dwa razy do roku przychodzą po ratę za żywostatek. Wraz z ożywieniem „Vivacii” raty wzrosły. Tak nakazywał zwyczaj. Nowa wysokość raty odzwierciedlała przekonanie, że żywostatek zostanie wykorzystany na Rzece Deszczowej do handlu niezwykle intratnymi i egzotycznymi towarami z Deszczowych Ostępów. Dzięki temu większość właścicieli po ożywieniu żywostatków szybko się bogaciła. Vestritowie, ma się rozumieć, nie. Czasami Keffria zastanawiała się nad sensem decyzji jej ojca w sprawie przedmiotów magicznych. Dziś wieczorem ponownie ją rozważała.

Po przygotowaniu jedzenia i zastawieniu stołu, obie kobiety usiadły spokojnie przy palenisku. Keffria zaparzyła herbatę i nalała do dwóch filiżanek.

- Nadal sądzę, że Malta powinna się do nas przyłączyć - odważyła się powiedzieć. - Powinna się uczyć...

- Ta dziewczyna przyswaja sobie tego typu nauki znacznie szybciej, niż się spodziewałyśmy - odparła zmęczonym głosem Ronica. - Nie, Keffrio. Ustąp mi tym razem. Wysłuchajmy Festrewów we dwie, a potem zdecydujemy o dalszym postępowaniu. Boję się, że postanowienia, które dziś zapadną, mogą określić przyszłość rodziny Vestritów. - Spojrzała córce w oczy. - Nie mówię tego, by cię zranić, nie znajduję jednakże innych słów. Obawiam się, że ja i ty jesteśmy ostatnimi Vestritkami. Dostrzegam u Malty typowe cechy Havenów. Nie uważam twojego męża za złego człowieka, twierdzę tylko, że rozmowa ta będzie dotyczyć Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. I Havenowie do nich nie należą.

- Niech będzie, jak sobie życzysz - stwierdziła Keffria ze znużeniem.

Któregoś dnia - pomyślała rozgoryczona - umrzesz, a ja uzyskam wolność. Może wtedy po prostu powierzę wszystkie sprawy Kyle’owi i spędzę resztę czasu na uprawianiu moich ogrodów. Będę myśleć tylko o tym, czy róże potrzebują okrycia albo czy nadeszła pora na rozsadzenie kęp irysów... Wtedy wreszcie odpocznę. Wiedziała, że mąż zostawi ją w spokoju. Obecnie myśl o Kyle’u kojarzyła jej się z uderzaniem w pęknięty dzwon. Pamiętała wspaniały dźwięk, który kiedyś wywoływało w jej sercu mężowskie imię, lecz już go nie słyszała. Pomyślała przygnębiona, że miłość opiera się przecież o pewne sprawy. Miłość rodzinna, miłość w jej małżeństwie, nawet miłość jej córki do niej. Każda z tych emocji zależała właśnie od owych pewnych spraw i umiejętności ich kontrolowania. Jeśli oddasz władzę ludziom, będą cię kochali. Zabawne. Odkąd to odkryła, niewiele już ją obchodziły uczucia innych ludzi wobec niej.

Sączyła herbatę i wpatrywała się w płonący ogień. Od czasu do czasu dorzucała drewna. Ciągle jeszcze znajdowała przyjemność w drobiazgach: w cieple ognia, w filiżance dobrej herbaty. Delektowała się tym, co jej zostało.

Gdzieś w oddali słabo zabrzęczał gong. Matka wstała pospiesznie, by sprawdzić wszystko po raz ostatni. Dotąd światło w pokoju było przyćmione, teraz Ronica nałożyła na świece kapturki, rozpraszając je jeszcze bardziej.

- Zaparz świeżą herbatę - poleciła cicho. - Caolwn lubi herbatę. - Potem zrobiła coś dziwnego. Podeszła do wewnętrznych drzwi kuchennych i otworzyła je nagłym ruchem. Wyszła szybko i rozejrzała się po korytarzu, jak gdyby spodziewała się zaskoczyć podglądacza.

Kiedy wróciła do pomieszczenia, Keffria spytała ją:

- Czyżby Selden znowu wstał z łóżka? Straszny z niego nocny marek.

- Nikogo nie widziałam - odparła Ronica roztargnionym głosem. Potem zamknęła drzwi i wróciła do stołu. - Przypominasz sobie powitalny rytuał? - spytała nagle córkę.

- Oczywiście. Nie martw się, nie zawstydzę cię.

- Nigdy mnie nie zawstydzasz. - Keffria nie pojmowała, z jakiego powodu słowa matki szczególnie ją zdenerwowały.

Wtedy rozległo się stukanie i Ronica podeszła do frontowych drzwi, by je otworzyć. Keffria stanęła przy jej boku. W progu stały dwie postaci w płaszczach i kapturach. Jedna z nich miała na welonie kilka płomiennych klejnotów w kolorze czerwonym. Efekt był niesamowity i piękny. Jani Khuprus! Keffria strasznie się przeraziła. Puszka snów! Na chwilę strach ją oszołomił. Czekała rozpaczliwie, aż odezwie się jej matka, wybawiając całą grupkę z niezręcznego milczenia. Ronica stała nieruchoma i milcząca. Była najwyraźniej jeszcze bardziej wstrząśnięta. Nie wygłosiła powitania. Jej córka, wziąwszy głęboki oddech odezwała się. Usiłowała mówić spokojnie.

- Witam was w naszym domu. Wejdźcie i czujcie się jak u siebie.

Usunęły się w tył, przepuszczając kobiety z Deszczowych Ostępów. Keffria zbierała siły, podczas gdy tamte zdejmowały rękawiczki, kaptury i welony. Fiołkowe oczy jednej z nich były niemal niewidoczne z powodu galaretowatych narośli na powiekach. Keffrii trudno było patrzeć tej kobiecie w oczy i uśmiechać się zachęcająco, jednak bardzo się starała. Natomiast Jani Khuprus, ta z płomiennymi klejnotami, miała zaskakująco gładką twarz jak na osobę znad Rzeki. Prawie mogłaby przejść ulicą Miasta Wolnego Handlu przy dziennym świetle, nie przyciągając ciekawskich spojrzeń. Miała tylko kilka ledwie widocznych plamek. Grudkowate, szpeciły brzegi jej ust i powieki. Białka oczu połyskiwały błękitem w mrocznej kuchni, podobnie jak włosy kobiety, jej zęby i paznokcie. Nie wyglądało to ładnie i przyprawiało Keffrię o dreszcz. Ronica nadal milczała, więc jej córka powiedziała niepewnie:

- Przygotowałyśmy dla was poczęstunek, byście się posiliły po długiej podróży. Usiądziecie przy naszym stole?

- Bardzo chętnie - odpowiedziały niemal równocześnie.

Cztery kobiety ukłoniły się sobie. Keffria znowu musiała się odezwać, przerywając ciszę.

- Ja, Keffria Vestrit, z Rodziny Vestritów należącej do Pierwszych Kupców Miasta Wolnego Handlu zapraszam cię do naszego stołu i naszego domu. Pamiętam wszystkie najdawniejsze zobowiązania mojego miasta wobec Deszczowych Ostępów oraz naszą sekretną umowę, dotyczącą żywostatku „Vivacia”, produktu obu naszych rodzin.

- Ja, Caolwn Festrew, z należącej do Kupców Deszczowych Ostępów Rodziny Festrewów akceptuję gościnność waszego domu i stołu. Pamiętam wszystkie najdawniejsze zobowiązania mojej krainy wobec Miasta Wolnego Handlu, a także naszą sekretną umowę dotyczącą żywostatku „Vivacia”, produktu obu naszych rodzin. - Kobieta przerwała i nagle wskazała na swoją towarzyszkę: - Przyprowadziłam do waszego stołu i domu mojego gościa, który teraz będzie waszym gościem. Czy mogę rozszerzyć twoje powitanie na Jani Khuprus, naszą krewną? - Wpatrzyła się Keffrii w oczy. Zatem to ona musiała udzielić odpowiedzi.

- Nie znam oficjalnej odpowiedzi na taką prośbę - oświadczyła szczerze. - Więc po prostu powiem, że każdy gość naszej długoletniej przyjaciółki Caolwn jest więcej niż mile widziany w naszym domu. Dajcie mi tylko chwilę na wyłożenie dodatkowego talerza i sreber. - Rozpaczliwie miała nadzieję, że tak czcigodnej osoby jak głowa rodu Khuprusów nie obraziła nieformalną odpowiedzią.

Jani uśmiechnęła się, po czym zerknęła na Caolwn, jak gdyby oczekiwała od niej zezwolenia na odezwanie się. Caolwn posłała jej mały uśmiech.

- Ja, ze swej strony, również chętnie pominę zbytnie formalności. Pragnę powiedzieć, że za tę nieoczekiwaną wizytę ja jestem bardziej odpowiedzialna niż Caolwn. Ubłagałam moją przyjaciółkę, by się z wami umówiła na to spotkanie i pozwoliła mi sobie towarzyszyć. Chciałam, by mnie wprowadziła do waszego domu. Jeśli wywołałam tym jakieś kłopoty, proszę o wybaczenie.

- Ależ nie - odparła spokojnie Keffria. - Proszę, cieszmy się naszym towarzystwem, tak jak powinni sąsiedzi, przyjaciele i rodzina. - Jej słowa dotyczyły Roniki i obu kobiet. Niby przypadkiem musnęła ramię matki; pragnęła, by się wreszcie otrząsnęła z szoku i odezwała.

Caolwn odwróciła się i przyjrzała Ronice dziwnym wzrokiem.

- Moja stara przyjaciółko, jesteś dziś wieczorem bardzo milcząca. Czy cieszysz się, że przyprowadziłam ci gościa?

- Jakże mogłabym odczuwać inaczej? - odparła Ronica nieśmiało. Mocniejszym głosem dodała: - Po prostu oddałam dziś palmę pierwszeństwa mojej córce. Przejęła ojcowiznę i bardziej jej przystoi witać was i przemawiać w imieniu Vestritów.

- Była bardzo wymowna - stwierdziła Jani Khuprus szczerze i ciepło. Uśmiechnęła się do wszystkich. - Och, boję się, że nie załatwiłam tej sprawy najlepiej. Sądziłam, że łatwiej nam będzie rozmawiać niż wymieniać listy.

- Ależ, zapewniam panią, naprawdę nic się nie stało - powiedziała Keffria, stawiając dodatkową szklankę na stole. Potem dosunęła do stołu czwarte krzesło. - Usiądźmy. Zjemy. Napijemy się herbaty i wina. Przygotowałam też kawę, jeśli któraś z pań ma ochotę. - Poczuła nagle zastanawiające pragnienie bliższego poznania Jani Khuprus, zanim zostanie poruszony powód wizyty. Powoli, powoli. Jeśli tę zagadkę trzeba rozwiązać, niech wszystko odbędzie się powoli, tak aby Keffria na pewno zrozumiała wszelkie szczegóły.

- Uroczo zastawiłyście stół - zauważyła Jani Khuprus, siadając. Uwadze Keffrii nie uniknął fakt, że zajęła miejsce jako pierwsza, zapewne Caolwn ustąpiła jej z szacunku. Keffria ucieszyła się, że wybrały z matką na dzisiejszy wieczór najdelikatniejsze oliwki, że Ronica nalegała, by na świeżo przyrządzić pastę migdałową, że na stole znalazły się same najlepsze zakąski. Posiłek prezentował się ładnie i bogato. Takiego jedzenia Keffria nie widziała od miesięcy. Mimo ograniczeń finansowych matka nie oszczędzała dziś i jej córka była z tego bardzo zadowolona.

Przez jakiś czas rozmawiały na tematy ogólne. Ronica odzyskała powoli zarówno wewnętrzną równowagę, jak i wdzięk. Prowadziła rozmowę w bezpiecznych kierunkach. Kolacji towarzyszyły komplementy, dotyczące jedzenia, wina, kawy i innych drobiazgów. Keffria zauważyła jednak, że ilekroć Jani się odzywała - co zdarzało się dość często - opowiadała krótkie historyjki i anegdotki, które świadczyły o bogactwie i potędze jej rodziny. Nie przechwalała się i nie zamierzała upokarzać Vestritów. Ich potrawy i towarzystwo za każdym razem wypadały korzystnie, choć porównywała je do znakomitszych przyjęć albo znanych osób. Keffria doszła do wniosku, że Jani w ten sposób rozmyślnie próbuje się dzielić informacjami o swojej rodzinie. Jej mąż jeszcze żył, miała trzech synów i dwie córki - ogromną rodzinę jak na standardy Deszczowych Ostępów. Spory majątek, powiększony dzięki odkryciu płomiennych klejnotów, pozwalał im obecnie więcej czasu spędzać na podróżach i zabawach, kupować piękne przedmioty do domu i kształcić się. „Czyż nie jest prawdą - zapytywała - że największy pożytek płynie z bogactwa, gdy pozwala ono traktować rodzinę i przyjaciół, tak jak na to zasługują?” Na koniec dodała, że gdyby Vestritowie zechcieli popłynąć w górę Rzeki, zostaliby z największymi honorami przyjęci w jej domu.

Keffria odniosła wrażenie, że obserwuje godowy taniec jakiegoś ptaka. Pod wpływem niepokoju serce ponownie mocniej zabiło jej w piersi. Nagle Jani Khuprus odwróciła się i spojrzała na nią, jak gdyby Keffria wydała jakiś nieznaczny dźwięk, który przyciągnął uwagę gościa. Bez ostrzeżenia uśmiechnęła się promiennie i stwierdziła:

- Onegdaj otrzymałam twoją wiadomość, moja droga. Przyznaję się wszakże, że jej nie zrozumiałam. Jest to jeden z powodów, dla których ubłagałam Caolwn, aby zorganizowała naszą wizytę.

- Domyśliłam się tego - rzuciła słabo Keffria. Spojrzała na matkę. Ronica popatrzyła jej w oczy i lekko skinęła głową. Keffria czerpała siłę z jej obecnego opanowania. - Szczerze mówiąc, znalazłam się w bardzo krępującej sytuacji. Sądziłam, że najlepiej będzie opisać uczciwie, co się zdarzyło. Zapewniam panią, że jeśli puszka snów się znajdzie, zostanie natychmiast zwrócona.

Keffria zagryzła górną wargę, ponieważ własne słowa wydały jej się zbyt ostre. Jani przekrzywiła głowę.

- To mnie szczególnie zakłopotało. Zawołałam syna i wypytałam go. Takie impulsywne posunięcie mogło być dziełem jedynie mojego najmłodszego. Reyn jąkał się trochę i bardzo czerwienił, ponieważ wcześniej nie wykazywał zainteresowania dziewczętami. W końcu jednak przyznał się do puszki snów. Wspomniał także o szaliku i płomiennych klejnotach. - Potrząsnęła głową z matczyną czułością. - Zbeształam go za to wszystko, ale obawiam się, że nie okazał skruchy. Jest żywo zainteresowany waszą Maltą. Oczywiście nie dyskutował ze mną o śnie, który dzielili. Byłoby to, eee, niedelikatne ze strony dżentelmena. Powiedział mi wszak, że ma pewność, iż dziewczyna przychylnie się odniosła do jego prośby. - Jani znowu się uśmiechnęła do pozostałych kobiet. - Więc domyślam się, że młoda dama odnalazła nasze pudełko i otworzyła je.

- Chyba powinnyśmy były się tego spodziewać - oznajmiła nagle Ronica, zanim Keffria zdążyła się odezwać. Obie Vestritki wymieniły jednoznaczne spojrzenia. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, co się stało.

- Och, moje drogie - westchnęła przepraszająco Jani. - Zabiorę je, jeśli nie podzielacie entuzjazmu waszej małej kobietki wobec zalotów mojego syna.

Keffria poczuła, że zupełnie zaschło jej w ustach. Upiła wina, nic to jednak nie pomogło. W dodatku zakaszlała niezdarnie, a potem zakrztusiła się. Właśnie odzyskała oddech, gdy ponownie odezwała się Ronica.

- Obawiam się, że nasza Malta to mała figlarka. Skłonna do psikusów i podstępna. - Ton matki był lekki, lecz jej wzrok współczujący. - Nie, Jani, nasza dezaprobata nie dotyczy umizgów twojego syna. Chodzi o młody wiek Malty i jej dziecinne zachowanie. Kiedy dziewczynka będzie wystarczająco dorosła, by mieć konkurentów, powitamy twojego syna z zadowoleniem. A jeśli wówczas zdobędzie przychylność mojej wnuczki, będziemy się czuły zaszczycone takim związkiem. Ale Malta, chociaż może wygląda jak młoda kobieta, jest dzieckiem i obawiam się, że jak to dzieci, lubuje się w pozorach i figlach. Dziewczynka ma dopiero trzynaście lat. Nie została jeszcze przedstawiona w towarzystwie. Reyn widział ją zapewne w sukni Pierwszych Kupców podczas zwołanego przez ciebie zebrania. Jestem pewna, że gdyby zobaczył ją zwyczajnie ubraną, w sukience małej dziewczynki, zdałby sobie sprawę ze swojego... błędu.

Zapadło milczenie. Jani patrzyła to na jedną kobietę, to na drugą.

- Rozumiem - oświadczyła w końcu. Najwyraźniej czuła się teraz nieprzyjemnie. - Dlaczego w takim razie nie ma jej dzisiaj z nami?

Ronica uśmiechnęła się.

- Jest od dawna w łóżku, jak większość dzieci w jej wieku.

Upiła wina.

- Znalazłam się w niefortunnej sytuacji - stwierdziła powoli.

- Boję się, że nasza jest znacznie bardziej krępująca - wtrąciła spokojnie Keffria. - Chcę być całkowicie uczciwa. Obie z moją matką jesteśmy szczerze wstrząśnięte, zwłaszcza wzmianką o szaliku i płomiennych klejnotach. Zapewniam cię, pani, że nie miałyśmy pojęcia o takich darach. Skoro puszka snów została otwarta... wierzę, że została otwarta, ponieważ twój syn dzielił sen... no cóż, temu nieporozumieniu również jest winna moja córka. - Westchnęła ciężko. - Muszę najpokorniej przeprosić za jej złe maniery. - Mimo wysiłków nie potrafiła nad sobą zapanować. Poczuła, że ma ściśnięte gardło. - Jestem strapiona. - Usłyszała, jak jej głos zaczyna drżeć. - Nie wierzyłam, że jest zdolna do takiego oszustwa.

- Mój syn będzie wyraźnie zbity z tropu - stwierdziła cicho Jani Khuprus. - Boję się, że jest zbyt naiwny. Dobiega już dwudziestki i nigdy przedtem nie przejawiał zainteresowania żadną młodą panną. Żywię obawy, że ta sytuacja go zrazi. Ojej! - Potrząsnęła głową. - To zmienia wiele rzeczy. - Wymieniła spojrzenie z Caolwn, która lekko się uśmiechnęła.

- Rodzina Festrewów - wyjaśniła - scedowała na klan Khuprusów umowę na żywostatek „Vivacia”. Wszystkie prawa i dług zostały przeniesione na nich.

Keffria poczuła się słabo. Milczała. Ledwie dotarły do niej słowa wypowiedziane przez Jani.

- Mój syn prowadził negocjacje z Festrewami. Dziś wieczorem mówię w jego imieniu. Jednakże to, co miałam wam do powiedzenia, zabrzmiałoby teraz nieodpowiednio.

Nikt nie potrzebował niczego wyjaśniać. Dług zostałby zapewne umorzony w ramach prezentu ślubnego. Rozrzutny i kosztowny dar ślubny! Typowy gest ludu z Deszczowych Ostępów, choć na niewyobrażalną skalę. Dług na żywostatek anulowany dzięki małżeństwu jednej kobiety? Keffrii sama myśl wydała się niedorzeczna.

- Ależ to musiał być sen - mruknęła cierpko Ronica.

Stwierdzenie było niestosowne, prawie ordynarne. Keffria będzie się później wielokrotnie zastanawiała się, czy jej matka przewidziała wtedy, co się dalej zdarzy. Cztery kobiety wybuchnęły nagłym śmiechem na myśl o męskiej wrażliwości i dzięki temu żenująca sytuacja została rozładowana. Nagle wszystkie stały się matkami uwięzionymi w niezgrabnej rozmowie o zalotach ich potomstwa.

Jani Khuprus westchnęła.

- Wydaje mi się - powiedziała ponuro - że nasz problem może rozwiązać czas. Mój syn musi po prostu poczekać. Nie zaszkodzi mu to. - Uśmiechnęła się wyrozumiale, po matczynemu. Popatrzyła na Ronicę, potem na Keffrię. - Porozmawiam z nim bardzo poważnie. Powiem mu, że jego umizgi nie mogą się zacząć przed debiutem waszej Malty w towarzystwie. - Przerwała, rachując w pamięci. - Gdyby doszło do niego tej wiosny, wtedy ślub mógłby się odbyć latem.

- Ślub? Ależ Malta będzie miała wówczas zaledwie czternaście lat! - krzyknęła Keffria z niedowierzaniem.

- Będzie młoda - zgodziła się Caolwn. - Więc łatwo się przystosuje. Dla kobiety z Miasta Wolnego Handlu wejście do rodziny z Deszczowych Ostępów jest najkorzystniejsze w bardzo młodym wieku. - Uśmiechnęła się i mięsiste naroślą na jej twarzy zatrzęsły się odrażająco. - Ja miałam piętnaście lat.

Keffria próbowała głębiej zaczerpnąć powietrza; nie wiedziała, czy zacząć krzyczeć, czy też wyrzucić te kobiety z domu. Matka położyła rękę na jej ramieniu i mocno ścisnęła; córka zdołała zamknąć usta.

- O wiele za wcześnie mówić o małżeństwie - powiedziała otwarcie Ronica. - Tłumaczyłam wam, że Malta lubi dziecinne psoty. Boję się, że nie rozważyła zalotów twojego syna z powagą, na jaką zasługują. - Popatrzyła powoli na obie kobiety. - Nie ma potrzeby się spieszyć.

- Tak mówią Kupcy z Miasta Wolnego Handlu - odparła Jani. - Żyjecie długo i rodzicie wiele dzieci. My nie mamy luksusu w postaci czasu. Mój syn ma prawie dwadzieścia lat. W końcu odkrył kobietę, której pragnie, a ty mu mówisz, że musi czekać? Ponad rok? - Odchyliła się w tył na krześle. - To się nie uda - dodała spokojnie.

- Nie zmuszę mojego dziecka - oznajmiła Keffria.

Jani uśmiechnęła się chytrze.

- Mój syn twierdzi, że wcale nie trzeba jej zmuszać. A ja mu wierzę. - Popatrzyła na obie Vestritki. - Dajcie spokój, jesteśmy w kobiecym gronie. Gdyby Malta była tak dziecinna jak zapewniacie, puszka snów ujawniłaby chłopcu ten fakt. - Nikt się nie odezwał, więc kontynuowała niebezpiecznie miękkim głosem: - Oferta jest hojna. Od nikogo nie dostaniecie lepszej.

- Oferta jest bardziej niż hojna, jest wręcz oszałamiająca - odparła szybko Ronica. - Tak jak zauważyłaś, jesteśmy tu w kobiecym gronie. Wszystkie wiemy, że nie można kupić niczyjego serca. Prosimy jedynie, abyście poczekali, aż Malta będzie nieco starsza i pewna własnych uczuć.

- Skoro otworzyła puszkę snów i prześniła wspólny sen, chyba była ich pewna. Zwłaszcza jeśli dla tego snu przeciwstawiła się matce i babce. - Jani Khuprus mówiła coraz mniej uprzejmym tonem.

- Czyn samowolnego dziecka nie powinien być postrzegany jako decyzja dorosłej kobiety. Powtarzam jeszcze raz, że trzeba poczekać. - Głos Roniki był zdecydowany.

Jani Khuprus wstała.

- Krew albo złoto, spłata długu to tylko kwestia czasu - przywołała słowa umowy. - Rata jest płatna wkrótce, Ronico Vestrit. Raz już ci brakowało pieniędzy. Zgodnie z kontraktem my ustalamy rodzaj płatności.

Zanim Ronica odpowiedziała, wstała i stanęła przed Jani.

- W beczce przy drzwiach mamy złoto. Wręczę ci je. To należna rata. - Pokiwała głową. - Nie oddam ci mojego dziecka ani wnuka, chyba że pójdzie z tobą z własnej woli. Taka jest prawda, Jani Khuprus. Wstyd dla nas obu, że takie słowa trzeba mówić głośno.

- Czy chcesz powiedzieć, że nie dotrzymasz umowy? - spytała Jani.

- Bardzo was proszę! - jęknęła ostro Caolwn. - Proszę was - powtórzyła łagodniej, kiedy pozostałe trzy kobiety odwróciły się do niej. - Nie zapominajmy, kim jesteśmy. Nasze życie nie jest tak krótkie, jak sądzą niektórzy, chociaż również nie żyjemy tak długo, jak chcielibyśmy. Jednakże mamy trochę czasu. A najważniejsze są w tej sprawie uczucia dwojga młodych ludzi. - Zmrużonymi oczyma wpatrywała się w twarze kobiet, jakby szukając poparcia. - Proponuję - zakończyła cicho - kompromis. Taki, który oszczędzi nam wszystkim wiele żalu. Jani Khuprus musi przyjąć twoje złoto, Ronico. Tym razem. Ponieważ jest związana umową, którą zawarłyśmy w tej oto kuchni podczas ostatniej mojej tu bytności. W tym punkcie zgadzamy się chyba wszystkie, prawda?

Keffria wstrzymała oddech i nie poruszyła się. Na szczęście nikt na nią nie patrzył. Jani Khuprus jako pierwsza chłodno skinęła głową. Ronica pokiwała głową w poczuciu porażki.

Caolwn westchnęła z ulgą.

- Zatem tak wygląda ustępstwo Jani. I powiem ci coś, Ronico. Przemawiam teraz jako kobieta, która zna Reyna, jej syna, od dziecka. Jest to bardzo honorowy i godzin zaufania młody mężczyzna. Nie musisz się obawiać, że wykorzysta Maltę, bez względu na to, czy jest ona dziewczynką, czy też kobietą. Z tego właśnie względu sądzę, że możesz mu pozwolić na rozpoczęcie zalotów. Oczywiście, Malcie zawsze będzie towarzyszyć opiekunka. I z tym zastrzeżeniem, że Reyn nie będzie już słał dziewczynie darów, które mogą zawrócić jej w głowie i bardziej się będą kojarzyły z chciwością niż z miłością. Pozwól tylko, by młodzi spotykali się co jakiś czas. Jeśli Malta naprawdę jest dzieckiem, Reyn z miejsca to dostrzeże i własna pomyłka bardziej go speszy, niż któraś z nas może sobie wyobrazić. Jeżeli jednak dziewczyna jest już kobietą, dajcie mu szansę zdobycia jej serca. Czy jest to zbyt wielka prośba? Niech będzie jej pierwszym konkurentem.

Cała sprawa zaszła za daleko i pewnych kwestii nie sposób już było odwołać. Ronica spojrzała na córkę, oczekując od niej decyzji. Keffria polizała wargi.

- Chyba możemy na to pozwolić. Jeśli młodym będzie towarzyszyła opiekunka. I bez kosztownych darów, które mogą dziewczynce zawrócić w głowie. - Westchnęła. - Po prawdzie, Malta Sama stworzyła to zamieszanie. Może powinna to być jej pierwsza kobieca lekcja. Że nie należy traktować lekko męskich uczuć.

Kobiety z aprobatą pokiwały głowami.





Rozdział szesnasty
Statki i węże <l >

Tatuaż był surowy, wykonany pospiesznie błękitnym atramentem. Tak czy owak, chłopiec miał na twarzy jej wizerunek. „Vivacia” patrzyła na niego skonsternowana.

- Przerażające - oświadczyła. - Gdyby to zależało ode mnie, nic takiego by ci się nie przydarzyło.

- Zgadza się - przyznał jej znużonym głosem. - To cię wszakże nie zwalnia z odpowiedzialności.

Odwrócił się od niej i ciężko usiadł na pokładzie. Czy w ogóle się domyślał, jak bardzo ranił ją swoimi słowami? Próbowała wczuć się w jego sytuację, ale Wintrow, chociaż ubiegłej nocy szalał z bólu, miał w sobie teraz ogromny spokój. Odrzucił głowę i głęboko zaczerpnął wielki haust czystego powietrza. Porywisty wiatr przetaczał się po pokładzie statku. Chłopiec zrobił wydech.

Mężczyzna za sterem spróbował zmusić „Vivacię”, by wpłynęła w główny kanał. Z niemal niedbałą złośliwością zaparła się. Na złość Kyle’owi Havenowi, który sądził, że potrafi narzucić jej swą wolę!

- Nie wiem, co ci powiedzieć - przyznał się cicho Wintrow. - Kiedy o tobie myślę, czuję wstyd, jak gdybym cię zdradził swoją ucieczką. Z drugiej strony, jestem rozczarowany własnym zachowaniem, ponieważ nieomal zdołałem odzyskać swoje dawne życie. Nie chciałem cię opuszczać, tu jednak czuję się jak w więzieniu. - Potrząsnął głową, potem oparł się plecami o reling. Chłopiec był obdarty i brudny, a Torg zostawiwszy go na pokładzie nie zdjął mu łańcuchów z nadgarstków i kostek. Wintrow mówił teraz do „Vivacii” przez ramię, patrząc w górę, na żagle. - Czasami czuję, że jest we mnie dwóch ludzi. Każdy z nich pragnie żyć w zupełnie inny sposób. A raczej jestem kimś innym będąc z tobą i kimś innym, gdy dzieli nas znaczna odległość. Kiedy jesteśmy razem, tracę... coś. Nie wiem, jak to nazwać. Zdolność do bycia tylko sobą.

Vivacia” poczuła ukłucie przerażenia. Jego słowa były tak bliskie temu, co sama zamierzała mu powiedzieć. Już poprzedniego ranka wypłynęli z Jamaillia City, jednak Torg dopiero teraz przyprowadził do niej chłopca. Przyjrzała mu się właściwie po raz pierwszy. Widziała, co mu zrobili. Była zaszokowana widokiem swojego wizerunku wytatuowanego kolorowym atramentem na policzku Wintrowa. Teraz chłopiec zupełnie nie przypominał marynarza ani kapitańskiego syna. Wyglądał jak wszyscy inni niewolnicy. Mimo to, chociaż przydarzyło mu się tyle nieszczęść, wydawał się absolutnie opanowany.

Odpowiadając na jej myśl, zauważył:

- Nie pozostały mi już żadne własne uczucia. Poprzez ciebie odczuwam niedolę wszystkich niewolników naraz. Przepełnia mnie i czasem odnoszę wrażenie, że za chwilę oszaleję. Staram się więc nie odczuwać zupełnie niczego.

- Te emocje są zbyt silne - zgodziła się cicho „Vivacia” - a cierpienie tych ludzi ogromne. Przytłacza mnie i przestaję czuć samą siebie. - Umilkła, po czym kontynuowała załamującym się głosem: - Najgorszy był okres, kiedy zaczęli się zjawiać na pokładzie, a ciebie jeszcze ze mną nie było. Z powodu twojego odejścia poczułam się pozostawiona całkowicie na łasce i niełasce fal. Jesteś chyba kotwicą, dzięki której nie tracę mojej tożsamości. Prawdopodobnie z tego właśnie względu na deskach żywostatku musi pływać ktoś z jego rodziny.

Wintrow nic nie odpowiedział, miała wszakże nadzieję, że jej słucha.

- Mogę ci odebrać tę zdolność współodczuwania - zaproponowała. - Odbiorę ci ją i nie dam nic w zamian.

Poruszył się lekko.

- Dałaś mi siłę. Więcej niż raz - zauważył stanowczym tonem.

- Tylko w ten sposób mogłam cię utrzymać przy sobie - odparła ostrożnie. - Dodaję ci sił, ponieważ pragnę cię przy sobie zatrzymać. Dzięki tobie przez cały czas wiem, kim jestem. - Zebrała się na odwagę i dodała: - Wintrowie, czym byłam, zanim się stałam żywostatkiem?

Strapiony, poruszył kajdanami i potarł otarte kostki. Chyba nie pojmował, jak ważna jest dla niej odpowiedź na to pytanie.

- Drzewem. Tak przypuszczam. A właściwie rzędem drzew, jeśli czarodrzew rośnie tak jak inne. Dlaczego pytasz?

- Podczas twojej nieobecności potrafiłam prawie przypomnieć sobie... coś innego. To było jak wiatr wiejący w moją twarz, tylko mocniejsze. Poruszałam się bardzo szybko z własnej, nieprzymuszonej woli. Niemalże pamiętałam, że... byłam... kimś... kto wcale nie był Vestritem. Ten ktoś nie łączył się z niczym, co... wiem o życiu. Przerażał mnie. Ale... - Zawahała się, rozważając myśl, do której nie chciała się przyznać nawet przed sobą.

Podjęła po długim milczeniu:

- Sądzę, że ten stan mi się podobał. Wówczas. Obecnie... przydarza mi się chyba to, co ludzie nazywają koszmarami... Gdyby żywostatki mogły spać... Tyle że ja nie śpię, toteż nie mogę się z tych koszmarów całkowicie rozbudzić. Chodzi o węże w porcie, Wintrowie. - Teraz mówiła pospiesznym szeptem, próbując sprawić, by chłopiec zrozumiał wszystko od razu. - Nikt inny nie widział ich w porcie. A ja pamiętam takiego białego, który podążył za mną. Były też inne, wiele innych, zagrzebanych w dennym błocie portu. Próbowałam opowiedzieć o nich Gantry’emu, ale kazał mi je zignorować. Nie umiałam, ponieważ jakoś powodują sny, które... Wintrowie?

Chłopiec spał. Ciepłe słońce tańczyło na jego skórze. Nikt nie mógłby go winić za tę drzemkę, biorąc pod uwagę niewygody, które znosił przez ostatnie kilka dni.

A jednak poczuła się zraniona. Musiała z kimś porozmawiać o tych sprawach, bała się bowiem, że w przeciwnym razie oszaleje. Nikt nie chciał jej wysłuchać. Mimo iż Wintrow wrócił na pokład, nadal się czuła osobliwie wyobcowana. Podejrzewała, że chłopiec broni się przed ich więzią. Za to też nie powinna go potępiać, jednak owa wiedza nie umniejszała jej cierpień. Czuła również nieokreślony gniew. Rodzina Vestritów stworzyła ją, stworzyła w niej te potrzeby, a teraz, odkąd ją ożywiono, nie dali jej nawet jednego stałego towarzysza. Czyżby Kyle oczekiwał, że samotny i przepełniony cierpieniem statek będzie żwawo i wesoło żeglował? Nie było to uczciwe.

Tok jej myśli przerwał odgłos zbliżających się kroków.

- Wintrowie - rzuciła z niepokojem, ostrzegając chłopca: - Twój ojciec kieruje się w naszą stronę.

* * *

- To szeroki kanał. Nie potrafisz utrzymać kursu? - warknął Kyle na Comfreya.

Mężczyzna podniósł na niego zmrużone oczy.

- Nie, panie - odrzekł spokojnie, jak gdyby wcale nie okazywał nieposłuszeństwa. - Nie jest to możliwe. Ale za każdym razem, gdy nasz żaglowiec zbacza, wyrównuję kurs.

- Nie obarczaj statku odpowiedzialnością. Mam dość słuchania, jak wszyscy członkowie mojej załogi za własną nieudolność wiecznie obwiniają statek.

- Tak, panie - zgodził się Comfrey. Popatrzył prosto przed siebie i jeszcze raz obrócił ster, starając się poprawić kurs. „Vivacia” zareagowała tak ospale, jak gdyby holowała dryfkotwę. W tym momencie Kyle dostrzegł węża płynącego po powierzchni w kilwaterze. Paskudny stwór wydawał się patrzeć wprost na niego.

Kyle czuł, jak rośnie w nim gniew. Tego już było za wiele. Naprawdę, cholera, za wiele! Nie był słabym człowiekiem; potrafił stawić czoło każdej sytuacji i znosić przeciwności losu. Niesprzyjająca pogoda, niebezpieczny ładunek, nawet zwyczajny pech nie mógł rozwiać jego spokoju. Ta sytuacja go jednak przerastała. Wszystko obracało się przeciwko niemu, wszystko, co miało mu przynieść korzyści. Nie wiedział, ile jeszcze wytrzyma.

Sa jeden wie, jak bardzo się starał porozumieć z tym chłopakiem. O co jeszcze mógłby go poprosić własny syn? Oddałby mu ten cały przeklęty statek, gdyby tylko dzieciak okazał się mężczyzną, przyjął dar i potrafił się z nim obchodzić. Ale nie. Wintrow uciekł i dał się naznaczyć piętnem niewolnika z Jamaillii.

Kyle zrezygnował więc ze swoich planów. Przywiódł chłopca z powrotem na pokład i oddał go „Vivacii” do całkowitej dyspozycji. Czy nie na to nalegała? Czy nie tego, jak twierdziła, potrzebowała? Pchnął Wintrowa na fordek następnego ranka po opuszczeniu portu. Statek powinien być zadowolony. Ale nie był. Pławił się w wodzie, przechylał najpierw na jedną burtę, potem na drugą, uporczywie zbaczając z najlepszego kursu. Zawstydzał swego kapitana rozlazłym ruchem, dokładnie tak samo jak wcześniej jego syn.

A wszystko mogło być tak proste. Rejs do Jamaillii, załadowanie niewolników, przewiezienie ich na północ do Chalced i sprzedaż z zyskiem. Kyle zdobyłby bogactwo dla swojej rodziny, a swoje imię okrył chwałą. Dobrze kierował załogą i dbał o żaglowiec. Zgodnie z wszelkimi prawami „Vivacia” powinna wspaniale płynąć. A Wintrow miał być energicznym synem, pragnącym pójść w ślady ojca. Powinien odczuwać dumę, że któregoś dnia przejmie od ojca ster własnego żywostatku. Zamiast tego czternastoletni zaledwie chłopak nosił na twarzy już dwa niewolnicze tatuaże. A większy z nich był efektem gniewu Kyle’a i pochopnej zgody na żartobliwą sugestię Torga. Szkoda, że tamtego dnia towarzyszył mu drugi oficer, nie pierwszy. Gantry omówiłby całą sytuację ze swoim kapitanem. Torg natomiast działał natychmiast, ku niewypowiedzianemu żalowi Kyle’a. Gdyby można było cofnąć czas...

Kapitańskie oko przyciągnął nagle jakiś ruch na prawej burcie. Znowu ten cholerny wąż. Ślizgał się po wodzie i obserwował ich. Był biały, brzydszy niż brzuch ropuchy. Wlókł się w kilwaterze. Nie wydawał się szczególnie groźny - z tego, co Kyle widział, był stary i tłusty. Załoga jednakże nie lubiła węży, statek zresztą też. Patrząc na niego z góry, kapitan zrozumiał, że również nie cierpi tych stworzeń. Bestia gapiła się na niego i patrzyła mu w oczy, jak gdyby była czymś więcej niż zwierzęciem. Spoglądała jak człowiek, który próbuje czytać z umysłu swego rozmówcy.

Kyle odszedł od steru i od węża. Zaniepokojony, ruszył w stronę dziobu. Ponure myśli nie opuszczały go.

I jeszcze ten przeklęty smród, znacznie gorszy, niż mówił mu Torg. Fetor był gorszy od odoru szamba; kojarzył się z kostnicą. Członkowie załogi Kyle’a wyrzucili już za burtę trzy trupy, między innymi ciało kobiety, która prawdopodobnie sama zadała sobie śmierć. Znaleźli ją uduszoną w łańcuchach. Pewnie zerwała pasy z rąbka swej garderoby i wepchnęła je sobie do ust. Jak można zrobić samemu sobie coś tak głupiego? Śmierć kobiety poruszyła wielu marynarzy Kyle’a, chociaż żaden z nich nie powiedział mu o tym wprost.

Znowu spojrzał w kilwater po prawej. Ten cholerny wąż poruszał się za nimi i cały czas patrzył kapitanowi w oczy. Kyle odwrócił od stwora wzrok.

Z niewiadomych przyczyn przypomniał sobie teraz tatuaż na twarzy syna. Zdarzyło się to, co było nieuniknione. Kyle nie powinien był tego robić chłopakowi. Żałował swego czynu, lecz nie sposób już było niczego zmienić. Wiedział, że Wintrow nigdy mu nie wybaczy, nie było więc sensu go przepraszać. Ani chłopaka, ani jego matki. Będą go za to nienawidzili do końca jego dni. Nieważne, że chłopiec nie poczuł w gruncie rzeczy bólu. Przecież ojciec go nie oślepił ani nie odciął mu ręki. Na twarzy Wintrowa znajdował się po prostu znak. Wielu żeglarzy nosiło tatuaże w postaci swoich statków albo galionów żaglowców. No, nie na twarzach, ale cóż to za różnica. A jednak... Keffria dostanie szału, gdy zobaczy syna. Za każdym razem, gdy Kyle patrzył na Wintrowa, wyobrażał sobie jedynie przerażoną minę żony. Z tego też względu nie potrafił się już cieszyć na powrót do domu. Niezależnie od tego, ile przywiezie ze sobą pieniędzy, wszyscy będą patrzyli tylko na tatuaż statku wyryty na twarzy chłopca.

Wąż podniósł się ponad wodę i przyjrzał się przebiegle kapitanowi.

Kyle odkrył, że idąc rozgniewany mimowolnie przemierzył całą długość statku i wszedł na pokład dziobowy. Kulił się tu Wintrow. Mężczyzna poczuł wstyd, uświadomiwszy sobie, w jakie nieszczęsne stworzenie zmienił się jego starszy syn. To był przecież jego dziedzic. Chłopiec, któremu pragnął oddać pewnego dnia ster. Jakież to cholernie niesprawiedliwe, że Malta jest kobietą. Byłaby znacznie lepszym następcą niż Wintrow.

Wstrząsał nim gniew. Nagle Kyle zaczął myśleć jaśniej. Winny za całe to zło był jego syn. Teraz to zrozumiał. Przyprowadził chłopaka na pokład, pragnął bowiem uszczęśliwić „Vivacię” i skłonić ją do poprawnej żeglugi, a ten mały księżulo uczynił ją złośliwą i posępną łajbą. No cóż, skoro nie zamierzała dobrze pływać z chłopakiem na pokładzie, nie było powodu, by ciągnąć za sobą tego mięczaka. Mężczyzna zrobił dwa kroki do przodu, chwycił chłopaka za kołnierz koszuli i szarpnięciem postawił go na równe nogi.

- Powinienem nakarmić twoim ciałem tego cholernego węża! - krzyknął na przestraszonego chłopca, który leciał mu przez ręce.

Zaszokowany Wintrow podniósł oczy na ojca. Wymienili spojrzenia. Kyle nic nie powiedział, zacisnął tylko szczęki i milczał.

Cofnął ręce, a kiedy Wintrow nie skulił się przed nim, uderzył go na odlew z całą siłą, jaką zdołał w sobie zgromadzić. W zetknięciu z wytatuowaną twarzą chłopca Kyle’a aż zabolały palce. Wintrow odleciał w tył, jego stopy zaplątały się w kajdany i chłopiec twardo padł na pokład. Leżał tam, gdzie upadł, i poprzez brak oporu wyrażał swój bunt wobec ojca.

- Niech cię szlag! Niech cię! - ryknął kapitan i rzucił się na syna. Zamierzał podnieść go, wypchnąć za burtę i pozwolić mu się utopić. Było to nie tylko doskonałe rozwiązanie, ale także jedyna prawdziwie męska reakcja, jaka mu pozostała. Nikt nie będzie go winił za takie zachowanie. Chłopak od początku stanowił dla nich wszystkich kłopot i przynosił pecha. Pozbycie się tego skamlącego małego kapłana z pewnością w niczym kapitanowi nie zaszkodzi.

Nagle z wody tuż przy burcie podniosła się śmiertelnie biała głowa węża. Stwór czekał z rozwartymi szczękami. Szkarłatna paszcza wyglądała straszliwie, podobnie jak czerwone, połyskujące z nadzieją oczy. Wąż był duży, większy niż Kyle sądził, gdyż wcześniej nie widział go całego. Lekko dotrzymywał „Vivacii” kroku, nawet gdy wzniósł się nad wodę. Spodziewał się posiłku.

* * *

Kłębowisko podążało za dostawcą do miejsca, które Shreever rozpoznała jako jedno z miejsc spoczynku, kiedy Maulkin nagle wygiął się w skomplikowaną pętlę i gwałtownie przekręcił. Pędził przez Krainę Obfitości, jak gdyby ścigał zdobycz, chociaż Shreever nie widziała niczego, na co warto byłoby zapolować.

- Chodźcie - zaryczała do innych węży i ruszyła za Maulkinem. Sessureą podążał za nią. Po kilku minutach zauważyła, że inni członkowie kłębowiska nie posłuchali jej. Pozostali z dostawcą, rozmyślając tylko o własnych brzuchach, przyjemności rośnięcia, linienia i ponownego rośnięcia. Starała się nie myśleć o ich zdradzie i zdwoiła wysiłki, by doścignąć przywódcę.

Dogoniła go tylko dlatego, że się nagle zatrzymał. Jego postawa sugerowała urzeczenie czymś. Szczęki miał ogromne, a wybrzuszone skrzela pompowały wodę. Patrzył.

- Co to takiego? - zapytała, gdy poczuła w wodzie bardzo subtelny smak. Nie potrafiła odgadnąć jego pochodzenia, był jednak przyjemny i kojarzył się ze spełnioną obietnicą. Dostrzegła, że przyłączył się do nich Sessurea. Posmakował wody i oczy otworzyły mu się szeroko.

- Co to takiego? - niczym echo powtórzył jej pytanie.

- Ta, Która Pamięta - odparł Maulkin w pełnym uszanowania lęku. - Chodźcie. Musimy ją odszukać. - Najwyraźniej nie zauważył, że z całego wężowiska przyłączyło się do niego zaledwie dwoje zwolenników. Myślał tylko o wiszącym w powietrzu zapachu, który mógł się rozproszyć, zanim Maulkin zdoła wytropić jego źródło. Popędził naprzód z tak ogromnym impetem i szybkością, że Shreever i Sessurea nie mogli za nim nadążyć. Powlekli się więc za przywódcą, rozpaczliwie starając się nie stracić z pola widzenia jego złotych ok, które połyskiwały w mroku. W miarę drogi woń stawała się coraz silniejsza, aż w końcu zaczęła niemal zalewać im zmysły.

Kiedy znowu zrównali się z Maulkinem, przywódca wisiał bez ruchu w pełnej szacunku odległości od obcego dostawcy, lśniącego srebrzyście w ciemnej Krainie Obfitości. Zapach był teraz bardzo mocny, przesycając swą słodyczą słoną wodę. Część aromatu stanowiła nadzieja, część - radość, lecz najgęstsza wydawała się tu obietnica dostępnych wszystkim członkom wężowiska wspomnień oraz rozdawanej za darmo wiedzy i mądrości. A jednak Maulkin zwlekał i wahał się.

- Coś jest nie w porządku - zatrąbił cicho. W jego oczach Shreever dostrzegła głębię i zadumę. Przywódca zadrżał, jego kolory zamigotały. Potem ponownie znieruchomiał. - Coś. Ta, Która Pamięta, powinna być podobna do nas. Tak głosi cała święta wiedza. Dostrzegam tylko srebrzystobrzuchego dostawcę. A jednak wszystkie moje zmysły mówią mi, że Ona gdzieś tutaj jest. Nic z tego nie rozumiem.

Zakłopotani i przestraszeni, obserwowali srebrnego dostawcę - płynący przed nimi ospale żywostatek „Vivacia”. Żaglowiec miał już jednego towarzysza, ociężałego białego węża, który podążał tuż za rufą, poruszał się po szczycie Krainy Obfitości z głową wzniesioną w Kraj Niedostatku.

- Przemawia do Niej - Maulkin wypowiedział tę myśl bardzo miękko. - Błaga Ją.

- O wspomnienia - uzupełnił Sessurea. Jego krawatka poruszała się lekko, drżąc z niecierpliwości.

- Nie! - Maulkin był pełen niedowierzania i prawie rozgniewany. - O jedzenie! Błaga ją o jedzenie dla siebie, jedzenie, którego sama nie potrzebuje.

Przywódca machnął ogonem tak nagle i wściekle, że woda zgęstniała od cząsteczek dennego błota.

- To nie jest w porządku! - zaryczał znowu. - To tylko przynęta i oszustwo! Ten dostawca pachnie jak Ta, Która Pamięta, a przecież nie należy do naszego gatunku. A tamten wąż przemawia do żywostatku i zarazem nie do niego, ponieważ statek mu nie odpowiada. Wszakże obiecano nam, zawsze było to nam obiecane... że Ona odpowie temu, kto Ją o to poprosi. To nie w porządku!

Głęboko pod wściekłością Maulkina czaił się ogromny ból. Przywódca rozłożył szeroką grzywę i wytrysnął toksyny w postaci duszącego obłoku. Shreever odwróciła od niego głowę.

- Maulkinie - spytała go błagalnie. - Maulkinie, co powinniśmy zrobić?

- Nie wiem - odrzekł z goryczą. - Święta wiedza nie mówi nic na ten temat. Nie znajduję też żadnej wskazówki wśród moich postrzępionych wspomnień. Nie wiem, co macie robić. Jeśli chodzi o mnie, pójdę za tym statkiem, starając się zrozumieć całą sytuację. Jeśli zdecydujecie się wrócić do reszty wężowiska - dodał cichszym głosem - nie będę was za to winić. Może źle was prowadzę. Może wszystkie moje wspomnienia to podstęp spowodowany przez własne trucizny.

Shreever z rozczarowania zrzedła mina. Przywódca nawet nie patrzył, czy dwa węże za nim płyną. Po prostu powlókł się za srebrnym dostawcą i jego białym pochlebcą.

* * *

- Kyle’u! Puść go! - wrzeszczała „Vivacia”. W jej tonie nie było rozkazu, a tylko strach. Pochyliła się szaleńczo, by uderzyć białego węża. - Odejdź, ty paskudna kreaturo! Odejdź ode mnie! Nie dostaniesz go, nigdy go nie dostaniesz!

Ruch galionu wywołał kołysanie całego statku. „Vivacia” straciła panowanie nad kadłubem i statek przechylił się nagle i wyraźnie. Galion machał na węża masywnymi rękoma, daremnie wykonując w powietrzu ruchy, które powodowały dzikie kołysanie statku.

- Odejdź! Odejdź! - krzyknęła, potem dodała wściekle: - Wintrowie! Kyle’u!

Kiedy kapitan ciągnął syna ku relingowi i oczekującemu wężowi, „Vivacia” odrzuciła głowę w tył i zaryczała:

- Gantry! W imię Sa, chodź na górę! Gantry!!!

Na statku podniósł się harmider. Marynarze krzyczeli do siebie, każdy bowiem pragnął wiedzieć, co się dzieje, natomiast niewolnicy w ładowniach wyli bez słów, przerażeni zbliżającym się nieszczęściem (podejrzewali pożar, morską katastrofę lub potężny sztorm), które mogło spaść na nich teraz, gdy przykuci łańcuchem siedzieli w ciemnościach pod linią zanurzenia. Strach i cierpienie na statku stały się niemal namacalne, stanowiąc gęsty pachnący ludzkim przerażeniem i potem miazmat, który pozostawiał w ustach Kyle’a posmak miedzi. Kapitanowi ścierpła skóra i udzieliło mu się wszechobecne poczucie beznadziejności.

- Przestań! Przestań! - usłyszał własny zachrypły krzyk, nie był jednak pewny, komu właściwie rozkazuje. Chwycił Wintrowa za przód postrzępionej sutanny. Potrząsał biernym jak kukła chłopcem i szarpał nim.

Nagle na pokładzie pojawił się Gantry. Był boso i bez koszuli. Oszołomiony, otrząsał się z resztek snu.

- Co tu się dzieje? - zapytał, potem dostrzegł głowę węża, która wynurzała się ponad pokładem, i ryknął dziko. Kyle nigdy nie widział tak przerażonego człowieka. Pierwszy oficer podniósł z pokładu kamień do polerowania, chwycił go w obie ręce, zrobił potężny zamach i rzucił kamień w węża z tak wielką siłą, że Kyle usłyszał trzask nadwerężonych mięśni mężczyzny. Wąż uchylił się leniwie, lekko zakołysał szyją, a następnie powoli zanurzył w wodę. Pozostał widoczny jedynie jako dodatkowa wypukłość wśród fal.

Kapitan, jak gdyby budząc się z koszmaru, przestał rozumieć cel i znaczenie swego czynu. Popatrzył na syna, którego trzymał za koszulę. Nie miał pojęcia, co chciał zrobić. Siły nagle go opuściły. Dostrzegł, że Wintrow osuwa się u jego stóp na deski pokładu.

Gantry odwrócił się do kapitana. Pierś falowała mu.

- O co chodzi? - zapytał. - Co tu się dzieje?

Vivacia” posapywała teraz cicho. Temu odgłosowi towarzyszyły chaotyczne krzyki niewolników z ładowni. Chłopiec nadal leżał tam, gdzie upuścił go ojciec. Oficer podszedł do niego w dwóch krokach, przypatrzył mu się, po czym podniósł z niedowierzaniem oczy na Kyle’a.

- Ty to zrobiłeś, panie? - zapytał. - Dlaczego? Uderzyłeś chłopaka? Jest nieprzytomny.

Kapitan bez słowa wpatrywał się w swego oficera. Gantry potrząsnął głową, potem spojrzał w niebo, jak gdyby błagając o pomoc z góry.

- Cicho tam na dole! - warknął na galion. - Zajmę się nim. Tylko bądź cicho, denerwujesz wszystkich. Mild! Przynieś mi apteczkę. I powiedz Torgowi, żeby dał klucze do tych głupich łańcuchów. Spokojnie. Spokojnie, moja pani, wkrótce sobie ze wszystkim poradzimy. Zrobię, co mogę. Tylko, uspokój się, bardzo cię proszę. Wszystko się dobrze skończyło. Zaopiekuję się chłopcem. - Teraz krzyknął do gapiącego się na niego marynarza: - Evans, idź na dół, obudź moją wachtę. Niech się przejdą wśród niewolników i uciszą ich. Powiedzcie, że nie ma się czego bać.

- Dotknęłam tego węża - Kyle usłyszał, jak zdyszana „Vivacia” mówi do Gantry’ego. - Uderzyłam go, a kiedy go dotknęłam, rozpoznał mnie. Nie byłam sobą!

- Wszystko będzie dobrze - oświadczył Gantry z przekonaniem w głosie.

Statek znowu się przechylił, bowiem galion zaczął szorować ręce w morskiej wodzie. Ciągle jeszcze pojękiwał z przerażenia.

Kyle zmusił się, by spojrzeć na syna. Wintrow wyglądał na zziębniętego. Kapitan pomasował opuchnięte kłykcie prawej ręki i nagle uświadomił sobie, jak mocno uderzył chłopca. Wystarczająco mocno, by przynajmniej przestawić mu szczękę; może nawet ją złamał. Psiakrew! Zamierzał rzucić ciało Wintrowa wężowi. Ciało własnego syna! Wiedział, że uderzył chłopca, pamiętał, jak to robił. Nie mógł sobie jednakże przypomnieć dlaczego. Co go sprowokowało?

- Nic mu nie jest - powiedział gburowato Gantry’emu. - Prawdopodobnie udaje.

- Na pewno - zgodził się sarkastycznie oficer. Zaczerpnął tchu, jakby chciał coś powiedzieć, potem nagle zmienił zamiar. W chwilę później stwierdził cicho: - Panie, powinniśmy sobie przygotować broń. Pikę lub włócznię. Coś na potwora.

- Chyba go właśnie rozsierdziliśmy - odparł niespokojnie Kyle. - A przecież węże przez cały czas pływają za statkami przewożącymi niewolników. Nigdy nie słyszałem, by zaatakowały sam statek. Bestia powinna się zadowolić martwymi niewolnikami.

Gantry popatrzył na swego kapitana bez zrozumienia.

- A jeśli nie będziemy mieli trupów? - spytał. Wymawiał słowa powoli i wyraźnie. - Co się stanie, jeśli wypełnimy dobrze i mądrze swoją pracę i nie uśmiercimy podczas rejsu połowy naszych więźniów? Czym nakarmimy węża, gdy poczuje głód? A jeśli „Vivacii” po prostu nie podoba się ten wąż? Czy nie powinniśmy spróbować go uśmiercić dla dobrego samopoczucia statku? - Jego oczy zbyt późno powędrowały po grupce próżnujących marynarzy, którzy zebrali się wokół i przysłuchiwali się tej rozmowie. - Wracać do swoich zadań! - burknął na nich opryskliwie. - Ci, którzy nie mają nic do roboty, niech mnie powiadomią. Chętnie im coś znajdę. - Kiedy grupka się rozproszyła, ponownie zwrócił uwagę na Wintrowa. - Chłopiec jest chyba tylko oszołomiony - mruknął. - Mildzie! - ryknął znowu w sekundę później, gdy młody marynarz przybiegł z kluczami w ręku i apteczką pod pachą.

Wintrow poruszył się i Gantry pomógł mu usiąść. Przez moment chłopiec siedział ze związanymi za plecami rękoma i z nieprzytomną miną obserwował, jak Gantry zdejmuje mu kajdany ze stóp.

- Co za głupota - syknął gniewnie oficer. Obrzucił pełnym wściekłości spojrzeniem sączące się owrzodzenia na kostkach Wintrowa, potem przez ramię warkliwie rzucił rozkaz: - Mildzie, wciągnij kubełek słonej wody. - Popatrzył na siedzącego przed nim chłopca. - Wintrowie, dobrze obmyj rany słoną wodą, a potem je zabandażuj. Nie ma jak morska woda na gojenie przecięć. Zostaje dobra, twarda blizna. Wiem coś o tym, sam mam ich pod dostatkiem. - Zmarszczył nos ze wstrętem. - I umyj się przy okazji. Skuci pod pokładem niewolnicy mają wymówkę, żeby cuchnąć. Ty nie.

Gantry popatrzył na Kyle’a, który ciągle stał z boku. Wymienił z kapitanem spojrzenie i ośmielił się potrząsnąć głową z dezaprobatą. Kyle mocniej zacisnął usta, ale nic nie powiedział. Potem oficer wstał i odszedł do miejsca, z którego widział „Vivacię”. Galion podniósł głowę ponad ramieniem i przyglądał się zdarzeniom na pokładzie. Oczy miał bardzo szeroko otwarte, ręce trzymał kurczowo przy piersi.

- Nuże - mruknął spokojnie oficer. - Mam tego dość. Właściwie dlaczego się tak zachowujesz? Czego chcesz?

Zapytana wprost „Vivacia” aż się wzdrygnęła. Milczała.

- No? - spytał Gantry z oburzeniem. - Wypróbowałaś cierpliwość wszystkich osób na twoim pokładzie. Czego, w imię Sa chcesz? Co cię uszczęśliwi? Muzyka? Towarzystwo? Co?

- Chcę... - przerwała, po czym straciła wątek. - Dotknęłam go, Gantry, dotknęłam. I on mnie znał. Powiedział, że nie jestem „Vivacią” i że nie jestem Vestritką. Powiedział, że należę do nich. - Kyle uprzytomnił sobie z rozgoryczeniem, że galion zaczyna bełkotać. Paplał jak idiota.

- „Vivacio” - pouczył ją surowo pierwszy oficer. - Węże nie mówią. Tamten także nic ci nie powiedział, tylko cię przeraził. Jego pojawienie się wszystkimi zatrzęsło, ale teraz niebezpieczeństwo minęło. Nikt nie został poważnie ranny. Czy wiesz, że mogłaś nam zaszkodzić swoim szalonym zachowaniem i...

Najwyraźniej w ogóle go nie słuchała. Zmarszczyła drewniane czoło i brwi, potem prawdopodobnie przypomniała sobie jego pierwsze pytanie.

- Chcę wrócić. Chciałabym, żeby było tak jak przedtem.

Rozpaczliwe błaganie.

- Przed czym? - spytał ją zdesperowany Gantry i kapitan zrozumiał, że jego oficer przegrał tę potyczkę. Nie było sensu pytać statku, czego chce, ponieważ jego pragnienia zawsze okazują się niemożliwe do spełnienia. „Vivacia” jest rozpieszczona i tyle, rozpieszczona „kobieta”, której się wydaje, że jest nie wiadomo kim. Nie warto próbować ją zadowolić. Im bardziej Gantry się przymilał, tym okrutniej znęcała się nad wszystkimi swoimi pasażerami. Taka jest kobieca natura. Dlaczego nie nadali temu galionowi męskiej postaci? Mężczyzna potrafiłby więcej zrozumieć.

- Przed Kyle’em - odparła powoli. Odwróciła się i przeszyła go pełnym nienawiści wzrokiem. - Chcę z powrotem kapitana Ephrona Vestrita. I Althei na pokładzie. I Brashena. - Podniosła ręce, zakryła twarz i odwróciła się od ludzi. - Chcę być pewna własnej tożsamości. - Jej głos zadrżał niczym głosik dziecka.

- Nie mogę ci tego dać. Nikt nie jest w stanie przywrócić poprzedniej sytuacji. - Gantry potrząsnął głową. - Daj spokój, statku. Robimy, co możemy. Wintrow nie ma już łańcuchów. Nie potrafię go zmusić, by czuł się szczęśliwy. Nie umiem też do tego zmusić niewolników. Ale staram się ze wszystkich sił. - Mężczyzna mówił prawie błagalnym tonem.

Vivacia” potrząsnęła głową.

- Ten stan rzeczy po prostu nie może trwać - oświadczyła. W jej przytłumionym głosie dosłyszał szloch. - Czuję to wszystko, rozumiesz? Czuję to wszystko.

- Brednie! - ryknął Kyle. Miał dość. Opanował odrazę, którą czuł do siebie, ponieważ nie potrafił okiełznać gniewu. W końcu stracił nad sobą panowanie. Cóż, Sa jeden wie, że podlegał ostatnio straszliwym naciskom. Nadeszła pora, by wszyscy wokół dowiedzieli się, że ich kapitan nie będzie już dłużej tolerował tego nonsensu. Podszedł do relingu i stanął obok swego oficera. - Gantry, nie zachęcaj jej do skamlania. Nie pozwalaj, by zachowywała się dziecinnie. - Popatrzył w dół, na „Vivacię”. Ich oczy się spotkały. - Statku, pożeglujesz. Tylko o to nam chodzi. Możesz popłynąć z własnej woli lub cię do tego zmusimy. Nie interesuje mnie, czy jesteś szczęśliwa. Wyznaczyliśmy sobie zadanie i wykonamy je. Jeśli nie podobają ci się ładownie pełne niewolników, cóż, w takim razie płyń, psiakrew, szybciej. Im prędzej dotrzemy do Chalced, tym prędzej się pozbędziemy naszych więźniów. Co do Wintrowa, także nie zamierzam go uszczęśliwiać. Nie chciał postępować jak mój syn, nie chciał być chłopcem pokładowym. Sam siebie uczynił niewolnikiem. I jest nim. Twój wizerunek został wytatuowany na jego twarzy. Chłopak należy do ciebie, możesz z nim zrobić, co chcesz. Możesz mu rozkazywać, a jeśli ci się znudzi, wyrzuć go za burtę, naprawdę o to nie dbam.

Kyle umilkł, zabrakło mu tchu. Wszyscy bacznie go obserwowali. Nie podobał mu się wyraz twarzy Gantry’ego. Oficer patrzył na swojego kapitana jak na szaleńca. Miał w oczach coś naprawdę nieprzyjemnego. Kyle’owi zdecydowanie to nie odpowiadało.

- Gantry, na wachtę - powiedział oschle. Spojrzał w górę. - Żagle na maszt, wszystkie, jakie mamy. Sprawdzić, czy ludzie pracują z życiem. Popchnijcie tę łajbę. Jeśli jakaś mewa zapierdzi obok nas, uciekniemy, zanim wiatr przywieje do nas jej smród.

Spokojnie odszedł do swojej kajuty. Trzeba było kupić kadzidło w Jamaillia City, tak jak radził mu jeden z doświadczonych kapitanów niewolniczych handlowców. Kyle zapaliłby je i przez jakiś czas nie czułby odoru. Na chwilę oderwałby się od nich wszystkich.

* * *

Żaglowiec nieco się uspokoił. Na przewożących niewolników statkach nigdy nie panuje całkowita cisza. Zawsze słychać wrzaski z którejś ładowni. Ludzie krzykiem proszą o wodę, o powietrze, błagają o zwyczajne dzienne światło. Wybuchają walki między niewolnikami. Zdumiewające, ile szkody może sobie wyrządzić dwóch skutych ze sobą mężczyzn. Ciasne kwatery, smród, skąpe racje okrętowego chleba i wody sprawiają, że ludzie obracają się przeciwko sobie niczym szczury w beczce z deszczówką.

Nie inaczej - pomyślał Wintrow - stało się z „Vivacią” i ze mną. Na swój sposób przypominali siedzących w ścisku skutych łańcuchem niewolników spod pokładu. Chłopiec i statek również nie czuli się wolni, byli ściśle połączeni, nawet w myślach i snach. Żadna przyjaźń nie mogłaby tego przetrwać. Zwłaszcza gdy w tym wypadku jedno z nich popełniło tak wielki błąd. Wintrow opuścił przecież „Vivacię”, pozostawił ją własnemu losowi. Wspomnienie tej sprawy tkwiło między nimi jak cierń. Od początku obwiniali jedno drugie.

Przerażające - oświadczyła, gdy po raz pierwszy zobaczyła jego naznaczoną twarz. - Gdyby to zależało ode mnie, nic z tego by ci się nie przydarzyło”.

Zgadza się - przyznał jej wówczas z musu. - To cię wszakże nie zwalnia z odpowiedzialności”.

Po jej obrażonej minie wiedział, że zranił ją tym stwierdzeniem. Był jednakże tak zmęczony i przygnębiony własnymi problemami, że nie próbował złagodzić swego oświadczenia dodatkowymi, jeszcze bardziej bezużytecznymi słowami.

Sytuacja ta miała miejsce przed paroma godzinami, zanim chłopca zaatakował własny ojciec. Odkąd Gantry zostawił ich samym sobie, „Vivacia” nie wydała z siebie najcichszego dźwięku. Wintrow skulił się w kącie na pokładzie dziobowym i zastanawiał się, co opętało Kyle’a. Był zbyt zniechęcony, by rozmawiać. Nie miał pojęcia, dlaczego „Vivacia” nie odzywa się, ale jej milczenie niemalże stanowiło dla niego ulgę.

W końcu zadała mu banalne pytanie:

- Co zamierzasz zrobić?

Było tak błahe, że aż zaszokowało chłopca. Ponownie złożył wilgotną szmatę, szukając chłodniejszego miejsca i przyłożył ją sobie do spuchniętej twarzy. Cierpkie słowa same wydobyły się z jego ust.

- Zrobić? Po co mnie pytasz? Nie mogę już dokonywać żadnych wyborów. Powinnaś raczej wydać rozkaz swojemu niewolnikowi.

- Nie posiadam niewolnika - odparła wyniośle. Mówiła stopniowo coraz bardziej obrażonym tonem. - Jeśli chcesz zadowolić ojca nazywając samego siebie niewolnikiem, mów, że należysz do niego, nie do mnie.

Od dawna przepełniająca go frustracja znalazła teraz ujście.

- Powiedziałbym raczej, że mój ojciec jest pochłonięty zadowalaniem ciebie, nie zważając na mnie. Gdyby nie twoja dziwaczna natura, nigdy nie zmusiłby mnie do służby na twoim pokładzie.

- Moja dziwaczna natura? A skąd się wzięła? Nie z mojej własnej woli. Jestem taka, jaką stworzyła mnie twoja rodzina. Mówiłeś przed chwilą, że nie masz już wyboru. Ja nigdy go nie miałam. W gruncie rzeczy jestem bardziej zniewolona, niż ty kiedykolwiek będziesz, nawet gdy ci wytatuują na twarzy jeszcze tysiąc takich znaków.

Wintrow parsknął z niedowierzaniem. Jego wściekłość rosła, podobnie jak gniew „Vivacii”.

- Jesteś zniewolona? Pokaż mi tatuaż na twarzy, pokaż kajdany na nadgarstkach. Łatwo ci mówić takie słowa. „Vivacio”, to nie zabawa. Ślady zostaną mi na twarzy przez resztę życia. - Po sekundzie dodał z ogromną goryczą: - Jestem niewolnikiem.

- Czyżby? - spytała. - Przedtem twierdziłeś, że jesteś kapłanem i że żaden człowiek nie może tego zmienić. Ale tak było przed twoją ucieczką. Odkąd przywlekli cię tu z powrotem, okazujesz się kimś zupełnie innym. Sądziłam, że masz więcej odwagi. Więcej determinacji, by kształtować siebie zgodnie z własnymi pragnieniami.

Słowa „Vivacii” szczerze go oburzyły. Usiadł bokiem i przez ramię przyjrzał się jej z uwagą.

- A cóż ty możesz wiedzieć o odwadze, statku? Co możesz wiedzieć o prawdziwie ludzkich sprawach? Czy jest coś bardziej hańbiącego niż odebranie człowiekowi możliwości podejmowania decyzji? Wiesz, jak się czuje mężczyzna, który jest tylko „należącą” do kogoś „rzeczą”? Gdy nie postanawia już, dokąd pójdzie albo co zrobi? Jak można zachować wtedy godność, przekonania i wiarę w jutro? Mówisz mi o odwadze...

- Co mogę wiedzieć o odwadze? Co mogę wiedzieć o ludzkich sprawach? - powtórzyła. Wyraz jej oblicza był naprawdę przerażający. - Czy byłam kiedykolwiek czymś innym niż tylko „należącą” do kogoś „rzeczą”? - Jej oczy zapłonęły gniewem. - Jak śmiesz mówić mi takie bzdury!?

Wintrow gapił się na nią przez moment. Najpierw poczuł się dotknięty, później spróbował nad sobą zapanować.

- To nie jest to samo! Mnie jest trudniej. Urodziłem się jako wolny człowiek i...

- Milcz! - Słowa były jak smagnięcie batem. - Nie ja wytatuowałam na twojej twarzy mój znak, natomiast trzy pokolenia twojej rodziny gnębiły moją duszę. Tak, duszę! Ta „rzecz” ośmiela się twierdzić, że posiada duszę!

Obejrzała chłopca od stóp do głów. Znowu chciała coś powiedzieć, ale wstrzymała oddech. Coś dziwnego pojawiło się w jej twarzy i przez chwilę wyglądała jak ktoś zupełnie obcy.

- Kłócimy się - zauważyła ze zdumieniem. - Sprzeczamy się. - Pokiwała głową. Wydawała się prawie zadowolona. - Skoro potrafię się z tobą nie zgodzić, w takim razie nie jestem tobą.

- No pewnie, że nie jesteś mną. - W pierwszej chwili Wintrowa zmieszało to oczywiste stwierdzenie. Potem wróciła irytacja. - Ja nie jestem tobą i ty nie jesteś mną. Jesteśmy odrębnymi istotami, posiadamy różne pragnienia i potrzeby. Skoro nie zdałaś sobie z tego sprawy wcześniej, musisz to sobie uprzytomnić teraz. Musisz zacząć być sobą, „Vivacio”. Odkryć własne ambicje, pragnienia i myśli. Skup się i pomyśl. Czy chcesz czegoś dla siebie poza posiadaniem mnie?

Z raptownością, która zaszokowała Wintrowa, „Vivacia” oddzieliła się od niego. Nie tylko spojrzała w dal, opuściła także w jakiś sposób jego umysł. Chłopiec przez moment łapał powietrze, jakby ktoś go oblał zimną wodą, później jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, a następnie poczuł zawroty głowy. Na szczęście siedział, ponieważ gdyby stał, pewnie by upadł. Objął się ramionami, gdyż dotyk wiatru na skórze wydał mu się nagle znacznie zimniejszy. Ze zdumieniem przyznał:

- Nie wiedziałem, że tak straszliwie walczyłem, by się od ciebie oderwać.

- Doprawdy? - spytała prawie łagodnie. Jej gniew sprzed kilku minut całkowicie zniknął. Czy o to chodziło? Chłopiec nie współodczuwał już wraz z nią. Wstał, wychylił się nad relingiem i popatrzył na dół. Próbował zinterpretować emocje „Vivacii” studiując układ jej ramion. Galion nawet na niego nie spojrzał.

- Jesteśmy całkowicie rozłączeni - oświadczyła stanowczo i nieodwołalnie.

- Sądziłem, że żywostatek musi mieć towarzysza, kogoś ze swojej rodziny.

- Kiedy uciekałeś, nie bardzo cię to obchodziło. Niech cię to więc nie interesuje i teraz. - Jej głos był szorstki.

- Nie chciałem zranić twoich uczuć - odważył się powiedzieć. On również już się na nią nie gniewał. Może wcześniej odczuwał tylko jej gniew? - „Vivacio”, jestem tutaj, chcę czy nie. Póki i tak tu jestem, nie ma powodu, by...

- Jest powód. Ciągle się przede mną bronisz. Sam się do tego przyznałeś przed chwilą. Poza tym odkryłam, kim jestem bez ciebie.

- Nie rozumiem.

- Nie rozumiesz, ponieważ kiedy próbowałam ci dziś powiedzieć coś bardzo ważnego, nie słuchałeś mnie. - Nie wydawała się zraniona, mówiła natomiast z wystudiowanym spokojem. Jej ton przypomniał chłopcu Berandola. Nauczyciel używał go, gdy upominał za coś swego młodego ucznia.

- Obawiam się, że masz rację - przyznał pokornie. - Będę słuchał teraz, jeśli chcesz mi jeszcze coś opowiedzieć.

- Jest już za późno - oznajmiła ostro. Potem poprawiła się: - Nie chcę ci mówić o tym teraz. Może wolę rozwiązać tę zagadkę sama. Może pora, bym zrobiła coś dla siebie zamiast kazać, by zrobił to za mnie jakiś Vestrit.

Wintrow poczuł się opuszczony i niepotrzebny.

- Ale... co mam teraz zrobić?

Obróciła się i spojrzała na niego. Wydawało mu się że w jej zielonych oczach dostrzegł dobroć.

- Niewolnik zadałby takie pytanie i czekałby na odpowiedź. Kapłan sam by sobie odpowiedział. - Lekko się uśmiechnęła. - A może zapomniałeś, kim jesteś beze mnie? - Pytanie było retoryczne. „Vivacia” nie oczekiwała odpowiedzi. Odwróciła się do chłopca plecami, podniosła głowę i zapatrzyła się w horyzont. Wintrow nadal nie znał jej myśli.

Po pewnym czasie wstał. Odnalazł przyniesiony przez Milda kubełek z liną, spuścił go za burtę, później z trudem wyciągnął napełniony wodą ciężar. Wziął szmatę. „Vivacia” nie spojrzała na niego, gdy schodził z kubełkiem i szmatą pod pokład, do ładowni niewolników.

* * *

Nie wiem, czy mogę to zrobić - pomyślała z rozpaczą. - Nie wiem, jak być sobą bez ludzkiej pomocy. A jeśli oszaleję? Patrzyła na horyzont, ponad wysepkami i skałami, które pstrzyły szeroki kanał. Wszystkimi zmysłami rozkoszowała się wiatrem i wodą. Od razu zdała sobie sprawę z obecności węży. Wyczuła nie tylko tego tłustego białego, który płynął w jej kilwaterze, lecz także inne. Śledziły ją z oddali. Nie chciała o tym myśleć. Żałowała, że nie potrafi w ten sam sposób zapomnieć o cierpiących niewolnikach i o zażenowaniu członków załogi. Ludzie byli wszakże zbyt jej bliscy, dotykali jej czarodrzewu w zbyt wielu miejscach. Wbrew sobie, była też świadoma Wintrowa, który chodził od jednego niewolnika do następnego. Wycierał im twarze i ręce chłodną, wilgotną szmatą, oferował pociechę. Równocześnie kapłan i Vestrit, pomyślała „Vivacia”. Poczuła niezwykłą dumę z chłopca, jak gdyby nadal do niej należał. Ale już nie był jej. Z każdą chwilą ich „rozłączenie” stawało się bardziej rzeczywiste. Ludzie i ich emocje tylko ją wypełniały, nie należały wszak do niej. Próbowała zaakceptować, a równocześnie ominąć ich w jakiś sposób. Chciała być odrębną istotą. Nie było to proste, może nie była istotą do końca samodzielną.

Po wielu minutach podniosła głowę i zacisnęła szczęki. Jeśli nie jestem więcej niż tylko statkiem, w takim razie będę dumnym statkiem, pomyślała. Zlokalizowała nurt kanału i dostosowała się do niego. Lekko, niemal niedostrzegalnie nawet dla niej samej, przesunęła się, wyrównała kurs i osiągnęła równowagę. Przy sterze nadal stał Gantry i „Vivacia” odkryła, że swą decyzją sprawiła mu wielką przyjemność. Świetnie szła w pełnym wietrze. Mogła zaufać Gantry’emu. Zamknęła oczy, poczuła na twarzy pęd powietrza i usiłowała się skupić na własnych marzeniach. Czego chcę od życia? - zapytała siebie.

* * *

- Okłamałeś mojego kapitana. - „Ofelia” mówiła ochrypłym głosem kurtyzany, słodkim jak miód. - Chłopcze - dodała po chwili. Ponad gołym, obszernym ramieniem posłała Althei ukośne spojrzenie. „Ofelię”, tak jak wiele galionów swoich czasów, przymocowano na dziobie statku, a nie na rufie pod bukszprytem. Dziewczyna uznała (częściowo z konieczności) to ukośne spojrzenie za ostrzeżenie. Wiedziała, że nie wolno jej skłamać.

Nie ośmieliła się odpowiedzieć. Siedziała po turecku na małym, wąskim pomoście komunikacyjnym, który - jak słyszała - wykonano wyłącznie po to, by ułatwić „Ofelii” utrzymywanie stosunków towarzyskich z załogą. Althea potrząsnęła ogromnym pudłem z kośćmi. Było wielkie, podobnie jak kości, które się w nim znajdowały. Stanowiły własność „Ofelii”. Gdy tylko odkryła, że na pokładzie znajduje się „dodatkowy” marynarz, natychmiast zażądała, by spędzał z nią część swoich wacht. Althea miała grać z „Ofelią”, która bardzo lubiła hazard, przeważnie jednak plotkowały. A co do gry, dziewczyna podejrzewała, że statek rutynowo oszukuje, lecz z premedytacją pomijała to milczeniem. „Ofelia” osobiście zajmowała się liczeniem punktów i prowadziła rejestr długów marynarzy wobec niej. Niektórzy byli zadłużeni od lat. Althea także była jej już winna sporo pieniędzy. Otworzyła pudełko, zajrzała do środka i zmarszczyła brwi na to, co zobaczyła.

- Trzy mewy, dwie ryby - ogłosiła i pochyliła pudełko, by galion mógł sprawdzić. - Znowu wygrałaś.

- Rzeczywiście - zgodziła się z nią „Ofelia”. Uśmiechnęła się krzywo do dziewczyny. - Podniesiemy stawkę w następnej grze?

- Jestem ci już dłużna więcej, niż posiadam - zauważyła Althea.

- Dokładnie tak. Jeśli więc nie zmienimy rodzaju stawki, nie uda ci się mnie spłacić. Zagrajmy o twój mały sekret. Co ty na to?

- Po co się męczyć? Pewnie i tak już go znasz. - Dziewczyna modliła się, by chodziło jedynie o jej płeć. Gdyby „Ofelia” wiedziała tylko o tym, Althea byłaby stosunkowo bezpieczna, nawet w przypadku ujawnienia jej tajemnicy. Na żywostatkach gwałty zdarzały się niezwykle rzadko, bowiem łączące się z przemocą emocje mogłyby zbytnio zaniepokoić czarodrzewowy żaglowiec. Większość żywo statków pogardzała wszelkimi przejawami gwałtu, chociaż na przykład o „Lasku” plotkowano, że bywa złośliwy i kiedyś ponoć wychłostał niekompetentnego majtka, który rozlał mu na deskach farbę. „Ofelia” jednakże, mimo swej niechlujności, była damą o dobrym sercu. Althea wątpiła, czy ktoś odważyłby się ją zgwałcić na pokładzie takiego statku, chociaż ordynarne i gwałtowne zaloty jakiegoś z pozoru szarmanckiego marynarza również mogłyby jej się dać we znaki. Pomyślała o Brashenie, co ostatnio często jej się zdarzało, ale szybko wyrzuciła go z pamięci. Powinna była odszukać go w Świecogrodzie i pożegnać się, wtedy może przestałby ją prześladować. Tylko tego żałowała: że nie powiedziała mu „do widzenia” i nie zakończyła jednoznacznie ich związku. Przede wszystkim nie powinna była pozwolić, by do niego należało ostatnie słowo.

- No cóż, masz rację, znam przynajmniej część twojej tajemnicy - roześmiała się ochryple „Ofelia”. Wargi miała pomalowane szkarłatną farbką. Był to jej własny pomysł. Zęby odznaczały się nieskazitelną bielą. Teraz spuściła rzęsy i obniżyła głos. - Na razie - oświadczyła cicho - jestem jedyną osobą, która o niej wie. Jestem pewna, że chciałbyś, by tak pozostało.

- Ależ jestem pewna, że tak się stanie - odrzekła Althea słodko, po czym mocno potrząsnęła pudłem z kośćmi. - Ponieważ tak dostojna dama jak ty nie poniży się do zdradzania czyichś sekretów.

- Doprawdy? - „Ofelia” uśmiechnęła się bardzo nieznacznie. - Nie sądzisz, że mam obowiązek ujawnić mojemu kapitanowi, że jeden z jego marynarzy nie jest tym, za kogo się podaje?

- Hm. - Gdyby Tenira postanowił trzymać ją w zamknięciu, podróż stałaby się z pewnością bardzo przykra dla Althei. - Co zatem proponujesz?

- Trzy rzuty. Za każdym razem, gdy wygram, zadam ci jedno pytanie, na które odpowiesz mi zgodnie z prawdą.

- A jeśli ja wygram?

- Zatrzymam twój sekret.

Althea potrząsnęła głową.

- Twoja stawka nie jest tak wysoka jak moja.

- Możesz mnie również zadawać pytania.

- To i tak nie wystarczy.

- Hm, czego więc chcesz?

Althea w zadumie potrząsnęła pudełkiem z kośćmi.

Mimo pory roku, dzień był niemal ciepły, dzięki gorącym bagnom, które rozciągały się na zachodnim brzegu. Całe wybrzeże pokrywały tu moczary, porosłe kępkami trawy wysepki i przesuwające się sezonowo obszary lotnych piasków. Gorąca woda bagien, łącząc się ze słoną stanowiła zabójczą mieszankę dla zwykłych statków. Żyły w niej morskie robaki i inne szkodniki. Nic z tego nie stanowiło wszakże zagrożenia dla czarodrzewowego kadłuba „Ofelii”. Nieprzyjemny dla pasażerów statku był jedynie sporadyczny zapach siarki.

Wiatr poruszył kosmykami, które wysunęły się z warkocza Althei. Dziewczyna poczuła nagle, jak bolą ją stawy po ciężkiej pracy na pokładzie. Mimo jej statusu „dodatkowego” marynarza, Tenira stale wyszukiwał jej jakieś zajęcia. Był jednakże człowiekiem uczciwym, a „Ofelia” - statkiem o łagodnym usposobieniu i pięknym. Althea właśnie zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo była zadowolona podczas ostatniego tygodnia na pokładzie.

- Wiem, czego chcę - powiedziała cicho. - Nie jestem tylko pewna, czy potrafisz mi to dać.

- Myślisz bardzo głośno. Czy ktoś ci kiedyś o tym powiedział? Chyba lubię cię prawie tak bardzo jak ty mnie. - Głos „Ofelii” był ciepły i przepełniony uczuciem. - Mam poprosić Tenirę, aby zatrzymał cię na statku, prawda?

- Chodzi mi o coś więcej. Chciałabym, żeby się dowiedział, kim jestem, a jednak pozwolił mi dla siebie pracować.

- Uff! - prychnęła kpiąco „Ofelia”. - To naprawdę wysoka stawka. Oczywiście mogę ci jedynie obiecać, że spróbuję. - Mrugnęła do Althei. - Potrząśnij pudełkiem, dziewczyno.

Ofelia” łatwo wygrała pierwszą rundę.

- No więc zadaj mi pytanie - mruknęła spokojnie Althea.

- Jeszcze nie. Zanim zacznę, chcę wiedzieć, ile ich mam do dyspozycji.

Następne dwie rundy statek wygrał równie szybko jak pierwszą. Althea ciągle jeszcze nie rozumiała, w jaki sposób jej przeciwniczka oszukuje; wielkie dłonie galionu prawie zupełnie zasłaniały pudełko z kośćmi.

- No cóż - mruknęła „Ofelia”, pokazując Althei efekt ostatniego zwycięskiego rzutu. - Trzy pytania. Niech no pomyślę. - Przez chwilę się zastanawiała. - Jakie jest twoje prawdziwe imię i nazwisko?

- Althea Vestrit.

Wypowiedziała te słowa szeptem, wiedziała bowiem, że statek i tak usłyszy.

- No nie! - wysapała „Ofelia” równocześnie zgorszona i zachwycona. - Jesteś Vestritką! Dziewczyną z rodziny Pierwszych Kupców, która uciekła na morze i porzuciła własny żywostatek. Och, jak mogłaś, niegodziwa istoto, nieczuła dziewucho! Masz pojęcie, na co naraziłaś „Vivacię”? Dopiero co została ożywiona, a ty ją opuściłaś. Zostawiłaś ją zupełnie samą na świecie! Nieczuła, niegodziwa... Wyjaśnij mi dlaczego, szybko, szybko albo umrę z napięcia!

- Stało się to nie z mojego wyboru! - Althea zaczerpnęła powietrza. - Siłą mnie usunięto z rodzinnego statku - dodała cicho i nagle wszystko wróciło: smutek spowodowany śmiercią ojca, oburzenie z powodu wydziedziczenia, nienawiść do Kyle’a. Bezwiednie podniosła dłoń i położyła ją płasko na wielkiej ręce, którą „Ofelia” wyciągnęła do niej ze współczuciem. Poczuła, jak z jej umysłu płynie ciek uczuć i myśli, jak gdyby otworzyła się śluza w jej głowie. Zrobiła długi, drżący wdech. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy ze swej ogromnej tęsknoty, nie miała bowiem z kim jej dzielić. Teraz słowa po prostu same popłynęły. Na twarzy „Ofelii” słuchającej opowieści Althei o wyrządzonych jej krzywdach pojawiło się najpierw wzruszenie, potem życzliwość.

- Och, moja droga, moja droga. Jakież to tragiczne! Ale dlaczego nie przyszłaś do nas? Jak mogłaś pozwolić, by nas rozdzielono?

- Do kogo miałam pójść? - spytała oszołomiona dziewczyna.

- Jak to! Do nas, do żywostatków. Po twoim zniknięciu i przejęciu „Vivacii” przez Havena sporo rozmawialiśmy w porcie Miasta Wolnego Handlu. Wiele z nas było szczerze zaniepokojonych. Zawsze przypuszczaliśmy, że gdy nadejdzie pora na twojego ojca, przejmiesz po nim statek. „Vivacia” była taka zdenerwowana, biedne stworzenie. Ledwie zdołaliśmy wydobyć z niej parę słów. Gdy wszedł na pokład ten chłopak, eee... Wintrow, uspokoiliśmy się. Jednak nie wyglądała na zadowoloną. Dopiero teraz, kiedy powiedziałaś mi, że zaciągnięto go na pokład wbrew jego woli, rozumiem więcej! Ciągle wszakże nie pojmuję, dlaczego nie zwróciłaś się do nas o pomoc.

- Nigdy nie pomyślałam o takim wyjściu - przyznała Althea. - Sądziłam, że to sprawa rodzinna. Zresztą... Co mogłoby zrobić kilka żywostatków?

- Nie masz do nas zaufania, kochanie. Moglibyśmy zrobić bardzo dużo, a w najgorszym razie odmówilibyśmy wypłynięcia z portu. Wszystkie jak jeden. Do czasu aż dowództwo „Vivacii” powierzono by chętnemu członkowi rodziny.

Althea była wstrząśnięta. Po długiej chwili wydukała pytanie:

- Zrobilibyście to dla nas?

- Altheo, kochanie, nie tylko dla was, lecz dla nas wszystkich. Może jesteś zbyt młoda, by pamiętać tę historię, ale był kiedyś statek imieniem „Paragon”. Podobnie jak nad „Vivacią” ludzie znęcali się nad nim i doprowadzili go tym do szaleństwa. - „Ofelia” zamknęła oczy i potrząsnęła głową. - W owym czasie nie zareagowaliśmy. Ponieważ nie wstawiliśmy się za nim, został nieodwracalnie uszkodzony. Każdy żywo statek wpływający bądź wypływający z portu w Mieście Wolnego Handlu widział go. Leżał na brzegu przykuty łańcuchem, opuszczony, szalony... Statki ze sobą rozmawiają, Altheo. Och, plotkujemy równie chętnie jak żeglarze, a nikt nie plotkuje tyle, co oni. Dawno temu zawarliśmy pakt. Gdybyśmy tylko znali twoją historię, omówilibyśmy ją głośno. A gdyby słowa nie wystarczyły, wtedy, tak, tak, odmówilibyśmy wypłynięcia z portu. Niewiele jest żywostatków, które mogą sobie pozwolić na zignorowanie tragedii jednego z nas.

- Nie miałam o tym pojęcia - wyszeptała dziewczyna.

- Tak, wiem, zresztą może rozmawiam z tobą zbyt otwarcie. Sama rozumiesz, że gdyby o takim pakcie wiedzieli wszyscy, mógłby zostać... błędnie zinterpretowany. Nie jesteśmy buntownikami z natury i nie zarządzilibyśmy takiej rebelii, gdyby nas do tego nie zmuszono. Ale nie możemy się przyglądać bezczynnie, jak jedna z naszych sióstr ponownie zostaje wykorzystana w niewłaściwy sposób. - „Ofelia” mówiła powoli i wyraźnie, używając wyrażeń charakterystycznych dla wykształconych kobiet z Miasta Wolnego Handlu.

- Czy już za późno prosić o pomoc?

- No cóż, jesteśmy daleko od domu. Ta sprawa zajmie mi trochę czasu. Ale zaufaj mi, zawiadomię każdy żywostatek, który spotkam. Nie staraj się mówić sama. Nie zdołamy zrobić wiele, zanim „Vivacia” wróci do portu w Mieście Wolnego Handlu. Och, mam nadzieję, że będę tam wtedy. Za żadne skarby świata nie chciałabym przegapić tej chwili. I tym razem, ja... albo któryś z nas, chociaż naprawdę mam nadzieję, że to będę właśnie ja... porozmawia z nią na temat ostatnich zdarzeń. Jeśli „Vivacia” okaże się równie zasmucona jak ty, a jestem pewna, że tak się stanie, ponieważ potrafię czytać w twoich myślach prawie tak dobrze jak w myślach członków mojej rodziny, wtedy zadziałamy. W naszym rodzinnym porcie zawsze jest kilka żywostatków. Z pewnością przyłączą się do nas, błagając własne rodziny, aby porozmawiały z Vestritami. Widzisz, musimy skłonić nasze rodziny do wywarcia nacisku na twoją. I, jak mówiłam, w najgorszym razie odmówimy wypłynięcia z portu. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie dojdzie do tego ostatecznego buntu. Ale jeśli zostaniemy zmuszeni, posuniemy się i do niego.

Althea milczała przez długi czas.

- O czym myślisz? - spytała ją w końcu „Ofelia”.

- Że zmarnowałam sporą część roku, przebywając z dala od mojego statku. Nabyłam podczas tego okresu wiele nowych umiejętności i sądzę, że jestem teraz lepszym żeglarzem niż kiedyś. Nigdy wszakże nie zdołam odzyskać tych cudownych pierwszych miesięcy życia „Vivacii”. Masz rację, „Ofelio”. Jestem nieczuła i niegodziwa. A może tylko głupia i tchórzliwa. Nie wiem, jak mogłam zostawić ją samą z Kyle’em.

- Wszyscy popełniamy błędy, moja droga - zapewnił ją łagodnie galion. - Szkoda, że większości z nich nie da się łatwo naprawić; ale twój można. Oczywiście odwieziemy cię na pokład „Vivacii”. Oczywiście, że tak.

- Nie wiem, jak ci dziękować. - Czuła się, jak gdyby z jej ramion spadł ogromny ciężar i dzięki temu mogła ponownie, po długim czasie głęboko odetchnąć albo się wyprostować. Nigdy nie pojmowała, w jaki sposób żywostatki dzielą się emocjami. Nie rozumiała nawet swej osobistej więzi z „Vivacią”, chociaż zdawała sobie sprawę z jej istnienia. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że jej statek przyjaźni się z innymi. Dlatego też nie podejrzewała, że ona i „Vivacia” mogą mieć sojuszników.

Ofelia” zachichotała gardłowo i rubasznie.

- Ho, ho, musisz mi odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie.

Althea potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

- Zadałaś mi daleko więcej niż trzy pytania.

- Och, nie sądzę! - oznajmiła hardo „Ofelia”. - Pamiętam tylko, że spytałam cię o imię. Reszta twojej opowieści była spontaniczna. Sama się zwierzałaś, dziewczyno.

- No cóż. Może i tak. Nie, nie, zaczekaj. Dobrze pamiętam, że zapytałaś mnie, dlaczego nie udałam się po pomoc do żywostatków.

- To nie było pytanie, tylko towarzyska zagrywka. W każdym razie jesteś mi dłużna odpowiedź na jeszcze jedno pytanie.

Althea postanowiła postąpić wspaniałomyślnie.

- Pytaj zatem.

Ofelia” uśmiechnęła się i w jej oczach natychmiast pojawiły się wesołe iskierki. Przez sekundę lekko zagryzała koniuszek języka białymi zębami. Potem spytała szybko:

- Kim jest ten ciemnooki mężczyzna, dzięki któremu śnią ci się takie... podniecające rzeczy?





Rozdział siedemnasty
Sztorm <l >

- Spróbujmy w ten sposób - zasugerował Wintrow. Podsunął obręcz kajdanów dziewczyny tak wysoko na jej chudą goleń, jak tylko zdołał, wziął pasek szmaty, lekko owinął nim obtartą kostkę, po czym zsunął kajdany na materiał. - Lepiej?

Nie odpowiedziała. Po chwili znowu zaczęła szarpać kostkę pod kajdanami.

- Nie, nie - powiedział cicho. Dotknął jej kostki i wtedy dziewczyna się uspokoiła. Nie odezwała się jednak i nie spojrzała na niego. Nigdy na niego nie patrzyła. Za dzień czy półtora będzie trwale okaleczona. Nie miał żadnych ziół ani olejków, żadnych rzeczywistych leków ani bandaży. Miał tylko morską wodę i szmaty. Drapiąc, dziewczyna prawie już sobie uszkodziła ścięgna. Najwyraźniej nie potrafiła się powstrzymać.

- Daj spokój - powiedział mu cierpko jakiś głos z ciemności. - Jest szalona. Nie wie, co robi. I tak umrze, zanim dotrzemy do Chalced. Obmywając i bandażując, jedynie przedłużysz jej cierpienia. Pozwól jej odejść, jeśli tylko w ten sposób może się stąd wydostać.

Wintrow podniósł świecę i spojrzał w mrok. Nie wiedział, kto do niego przemówił. W tej części ładowni nie mógł nawet stanąć prosto. Przykuci tu niewolnicy mieli bardzo mało miejsca. W dodatku kołysanie „Vivacii”, przecinającej potężne fale, utrzymywało ich w ciągłym ruchu; ciała więźniów uderzały w drewno ścian. Niewolnicy odwracali oczy od płomyka świecy i mrużyli je, jak gdyby patrzyli w słońce. Wintrow umknął, starając się uniknąć najgorszego brudu. Większość mijanych więźniów pozostawała milcząca i beznamiętna. Wszystkie siły ludzie ci poświęcali na znoszenie swej trudnej sytuacji. Zobaczył człowieka na wpół leżącego, spętanego łańcuchami. Na widok chłopca zamrugał oczyma.

- Mogę ci pomóc? - spytał cicho Wintrow.

- Masz klucz do kajdan? - odpowiedział pytaniem ktoś z boku.

- Po co chodzisz w tę i z powrotem? - zapytał drugi mężczyzna.

- Staram się was utrzymać przy życiu - odrzekł Wintrow wymijająco. Był tchórzem. Bał się. Gdyby się dowiedzieli, że jest kapitańskim synem, próbowaliby go zabić. - Mam kubełek morskiej wody i szmaty, jeśli chcecie się umyć.

- Daj mi szmatę - rozkazał mu burkliwie pierwszy mężczyzna. Chłopiec zamoczył ją w wodzie i podał. Sądził, że niewolnik wytrze sobie twarz i ręce. Wielu z nich czerpało pociechę z tego pozornie mało znaczącego rytuału mycia. Więzień jednakże odszedł tak daleko, jak pozwalały pęta i przyłożył szmatę do odkrytego ramienia spoczywającego obok niego bezwładnego człowieka. - Masz, stary szczurzy smakołyku - mruknął, prawie żartobliwie. Obmył czule zeskorupiały i spuchnięty strupek na ramieniu mężczyzny. Ranny nie zareagował.

- Starzec, którego tu widzisz, został kilka nocy temu ciężko pogryziony przez szczura. Schwytałem gryzonia i podzieliliśmy go. Niestety, nasz towarzysz nie czuje się od tamtej pory najlepiej. - Spojrzał na Wintrowa z ukosa. - Może załatwiłbyś, by go stąd wyniesiono? - spytał uprzejmie. - Skoro ma umrzeć w łańcuchach, niech stanie się to przynajmniej w świetle i na powietrzu, na pokładzie.

- Jest noc, w tej chwili - wyrwało się chłopcu. Głupio powiedział.

- Doprawdy? - spytał zdumiony mężczyzna. - A jednak... Chłodne powietrze.

- Zapytam - odparł Wintrow nieprzyjemnym tonem. Nie był pewny, czy rzeczywiście to zrobi. Załoga zostawiła go samemu sobie. Jadał oddzielnie i spał z dala od wszystkich. Wielu marynarzy, których znał od początku rejsu, obserwowało go czasami, a na ich twarzach dostrzegał mieszaninę litości i oburzenia. Nowsi członkowie załogi, zatrudnieni w Jamaillii, traktowali go tak jak innych niewolników. Kiedy do nich podchodził, skarżyli się na jego smród i dawali mu kopniaka lub go odpędzali. Tak, tak. Im mniej zwracał na siebie uwagę, tym prostsze było jego życie. Powoli pokład i osprzęt zaczął nazywać światem zewnętrznym. Chłopiec należał teraz do wnętrza statku. Nowy świat. Miejsce gęstych, niemiłych zapachów, oblepionych nieczystościami łańcuchów i zakutych w kajdany ludzi. Ilekroć pojawiał się na pokładzie, by napełnić kubełek, wydawało mu się, że przybył do obcego kraju. Tu ludzie poruszali się swobodnie, krzyczeli i czasem nawet się śmiali, a wiatr, deszcz i słońce muskały ich twarze i obnażone ramiona. Proste rzeczy. Nigdy przedtem nie wydawały się Wintrowowi tak wspaniałe. Mógłby pozostać na deskach i udawać, że znowu jest chłopcem pokładowym. Ale nie próbował tego. Gdy schodził pod pokład, nie potrafił zapomnieć ani zignorować otaczającej go niedoli. Każdego dnia po zachodzie słońca napełniał kubełek wodą, brał wypłukane szmaty i schodził do niewolniczych ładowni. Oferował więźniom choć tak niewielką pociechę, jak opłukanie się morską wodą. Słodka woda byłaby znacznie lepsza, ale na statku bardzo ją oszczędzano. A morska solanka była lepsza niż żadna. Chłopiec czyścił niewolnikom owrzodzenia, których sami nie mogli dosięgnąć. Nie docierał do wszystkich. Było ich zbyt wielu. Robił jednakże, co mógł, a kiedy zwijał się nad ranem na posłaniu, zasypiał i spał głębokim snem sprawiedliwego.

Dotknął nogi bezwładnego mężczyzny. Skóra rannego była gorąca. Nie pożyje długo.

- Mógłbyś zwilżyć ją jeszcze raz? Proszę cię.

Głos i akcent drugiego mężczyzny brzmiały swojsko. Wintrow zastanowił się nad tym podczas płukania szmaty w resztkach wody, które pozostały w kubełku. Nie sugerował, że szmata i woda są jeszcze czyste. Były tylko mokre. Mężczyzna wziął wilgotny materiał, po czym wytarł swemu sąsiadowi czoło i policzki. Złożył szmatę, a następnie wytarł nią sobie twarz i ręce.

- Bardzo ci dziękuję - oświadczył, gdy oddawał chłopcu szmatę.

Po grzbiecie Wintrowa przebiegł dreszcz. Już znał odpowiedź na swoje pytanie.

- Pochodzisz ze Szpiku, prawda? Blisko Klasztoru Kelpiton?

Mężczyzna uśmiechnął się dziwnie, jakby słowa chłopca równocześnie obudziły go z letargu i zabolały.

- Tak - odparł spokojnie. - Zgadza się. - Cichszym głosem poprawił się: - Pochodziłem. Zanim wysłano mnie do Jamaillii.

- Byłem w Kelpitonie! - szepnął Wintrow, chociaż wydało mu się, że krzyczy. - Mieszkałem w klasztorze, miałem być kapłanem. Czasami pracowałem w sadach. - Zwilżył szmatę i znowu ją podał.

- Ach, sady. - Głos zabrzmiał jakby z oddali, ponieważ mężczyzna pochylił się i delikatnie wycierał ręce chorego towarzysza. - Wiosną, gdy drzewa kwitły, przypominały fontanny kwiatów. Białe i różowe. Ich zapach był jak błogosławieństwo.

- Można było usłyszeć pszczoły, ale odnosiło się wrażenie, że to brzęczą same drzewa. Potem, w tydzień później, kiedy kwiatowe płatki opadły, ziemia stawała się od nich różowobiała...

- A drzewa mgliły się zielenią, ponieważ pojawiały się pierwsze liście - dodał inny mężczyzna. - Sa, ocal mnie - jęknął nagle. - Jesteś demonem, który przyszedł mnie dręczyć? A może aniołem?

- Ani jednym, ani drugim - odpowiedział Wintrow. Nagle poczuł wstyd. - Jestem tylko chłopcem z kubełkiem wody i szmatą.

- Nie kapłanem Sa?

- Już nie.

- Droga do kapłaństwa jest wyboista, nie sposób jej jednak opuścić. - Niewolnik przyjął mentorski ton, a Wintrow wiedział, że słyszy słowa starożytnego świętego pisma.

- Ale mnie zabrano z klasztoru.

- Żadnego człowieka nie można odebrać Sa. Ze stanu kapłańskiego nie można odejść. Każde życie wiedzie ku Sa. Wszyscy jesteśmy powołani do kapłaństwa.

W kilka sekund później Wintrow przyłapał się na tym, że siedzi zupełnie nieruchomo w ciemnościach i ciężko dyszy. Świeca stopiła się, a on tego nawet nie zauważył. Jego umysł podążał za słowami mężczyzny, pytając i rozważając. Wszyscy ludzie są powołani do kapłaństwa. Nawet Torg? Nawet Kyle Haven? Nie wszystkie wołania zostaną wysłuchane, nie wszystkie drzwi - otwarte.

Nie musiał mówić mężczyźnie, że coś się w nim poruszyło. Tamten o tym wiedział.

- Idź, kapłanie Sa - powiedział cicho w mrok. - Dawaj nam swoje liche miłosierdzie, wstaw się za nami, wybłagaj dla nas pociechę. Kiedy będziesz miał okazję zrobić więcej, Sa da ci odwagę. Wiem, że tak będzie. - Wintrow poczuł, że w rękę wciśnięto mu szmatę.

- Także byłeś kapłanem? - spytał niemądrze.

- Jestem nim. Kimś, kto nie zachwiał się wobec fałszywej doktryny. Żaden człowiek nie urodził się, aby być niewolnikiem. Sądzę, że Sa nigdy by na to nie pozwolił. - Odchrząknął i spytał cicho: - Wierzysz w to?

- Oczywiście.

Konspiracyjnym tonem mężczyzna zauważył:

- Przynoszą nam jedzenie i wodę, ale tylko raz dziennie. Poza tobą, nikt nie podchodzi do nas tak blisko. Gdybym miał dość metalu, mógłbym popracować przy tych łańcuchach. Nie musi to być narzędzie, którego zniknięcie zostałoby zauważone... Wystarczy byle kawałek metalu, który podniesiesz skądś... Byle cię nie widzieli, jak go bierzesz.

- Ale... nawet jeśli pozbędziesz się łańcuchów, co możesz zrobić? Jeden człowiek przeciw takiej gromadzie?

- Jeśli zdołam rozłączyć ten długi łańcuch, wielu z nas będzie mogło się poruszać.

- Ale co zrobicie? - spytał z przerażeniem.

- Nie wiem. Zaufam Sa. To On przywiódł mnie tutaj, prawda? - Mężczyzna chyba dosłyszał w głosie chłopca wahanie. - Nie myśl o tym, nie planuj. I nie martw się. Sa da ci sposobność, a gdy ją dostrzeżesz, zadziałasz. - Przerwał, po czym dodał: - Proszę cię tylko o jedno. Wybłagaj, by Kelo mógł umrzeć na pokładzie. Jeśli się odważysz.

- Odważę się - odparł bez zastanowienia. Mimo otaczających go ciemności i fetoru wydało mu się, że w jego wnętrzu zapaliło się nagle maleńkie światełko. Tak, ośmieli się! Zapyta. Co mogą mu zrobić za jedno pytanie? Nic gorszego niż to, co mu już zrobili. Ja i odwaga, pomyślał zdumiony. Znowu czuł w sobie odwagę.

Wziął kubełek, szmatę i po omacku zaczął odchodzić.

- Muszę iść. Ale wrócę.

- Wiem - odparł spokojnie mężczyzna.

* * *

- Chciałaś się ze mną widzieć?

- Coś jest nie w porządku. Bardzo nie w porządku.

- Co? - zapytał ze znużeniem Gantry. - Znowu węże? Próbowałem, „Vivacio”, Sa wie, że próbowałem je odpędzić. Lecz rzucanie kamieniami na nich rano nic nie daje, skoro muszę ofiarować im po południu kilka ciał. Nie potrafię skłonić tych stworzeń do odejścia. Musisz je po prostu zignorować.

- Szepczą do mnie - zwierzyła się niespokojnie.

- Węże do ciebie mówią?

- Nie wszystkie. Tylko ten biały - odwróciła się i spojrzała na niego. W jej oczach zobaczył udrękę. - Bez słów, bez dźwięku. Szepcze do mnie i namawia mnie do... ohydnych rzeczy.

Gantry’emu zachciało się śmiać. Ohydne rzeczy wyrażane bez słów. Odsunął tę myśl. Właściwie, to wszystko nie było wcale zabawne. Czasami odnosił wrażenie, że tak naprawdę w życiu nie ma niczego zabawnego.

- Nic nie mogę na to poradzić - powtórzył. - Próbowałem. Wiesz, że próbowałem.

- Wiem. Muszę sobie poradzić z nim sama. Potrafię to zrobić. Poradzę sobie. A dziś wieczorem nie chodzi mi o węże, lecz o coś innego.

- O co? - spytał cierpliwie. Oszalała. Gantry był tego prawie pewny. „Vivacia” oszalała i on jej w tym dopomógł. Czasem sądził, że powinien ją po prostu zlekceważyć, kiedy przemawiała do niego tonem niewolnika błagającego o trochę miłosierdzia. Innymi razy myślał, że ma obowiązek słuchać o jej chaotycznych i bezpodstawnych lękach. On to nazywał szaleństwem, a ona po prostu nie potrafiła zignorować uwięzionego w jej ładowniach ogromu nieszczęść. Pomógł je tam umieścić, w ciemnościach, pod deskami, po których chodził. Zainstalował łańcuchy, wprowadził niewolników, własnymi rękoma przykuwał mężczyzn i kobiety. Wyczuwał odór brudnych, przerażonych ludzi i słyszał ich krzyki. Może to on był szalony, ponieważ klucz do ich wolności wisiał u jego paska, a on nie podejmował żadnych działań.

- Nie wiem, o co chodzi. Wiem jednak, że zagraża nam jakieś niebezpieczeństwo. - Mówiła jak dziecko z wysoką gorączką, zaludniające ciemność przerażającymi stworami. W jej słowach wyczuł niewypowiedziane błaganie: „Zażegnaj je”.

- To tylko nadchodzi sztorm. Wszyscy odczuwamy niepokój. Woda się podnosi. Nic ci się nie stanie, jesteś wspaniałym statkiem. Zła pogoda tylko cię trochę pomęczy - pocieszył ją.

- Nie, cieszę się ze sztormu. Chętnie zmyję z siebie ten smród. To nie burzy się boję.

- Nie wiem, co mógłbym dla ciebie zrobić. - Zawahał się, potem zadał zwyczajowe pytanie: - Chcesz, żebym odnalazł Wintrowa i przyprowadził go do ciebie?

- Nie, nie. Zostaw go. - Wydawała się roztargniona, jak gdyby temat chłopca sprawiał jej ból i starała się go uniknąć.

- Hm, jeśli przyjdzie ci do głowy coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, powiadom mnie. - Zaczął się od niej odwracać.

- Gantry! - zawołała pospiesznie. - Zaczekaj!

- Tak, o co chodzi?

- Mówiłam, żebyś się zaokrętował na inny statek. Pamiętasz, prawda? Radziłam ci zmienić statek.

- Pamiętam - zapewnił ją niechętnie. - Pamiętam.

Gdy znowu odwrócił się, by odejść, usłyszał zbliżające się w jego stronę kroki. Przestraszył się i stłumił krzyk. Po chwili z bijącym sercem rozpoznał w mroku Wintrowa. W nocy chłopiec odziany w ciemne, poplamione szmaty wydawał się prawie niewidoczny, przypominał widmo. Był wychudzony, a twarz miał równie bladą jak inni niewolnicy; w oczy rzucał się jedynie tatuaż na policzku. Fetor niewolniczej ładowni przylgnął już do niego, toteż Gantry bezwiednie się odsunął. Ostatnio nie lubił spotykać Wintrowa, zwłaszcza w ciemnościach i sam na sam. Chłopiec stał się dla niego oskarżeniem, żywym przypomnieniem tego, o czym oficer starał się nie pamiętać.

- Czego chcesz? - zapytał gburowato, prawie krzycząc.

- Jeden z niewolników jest umierający - odparł tamten po prostu. - Chciałbym wyprowadzić go na pokład.

- Jaki sens, skoro i tak umiera? - Mówił szorstko, by ukryć rozpacz.

- A dlaczego mu tego zabronić? - spytał Wintrow cicho. - Gdy umrze, i tak będziesz musiał wynieść na pokład ciało, by się go pozbyć. Równie dobrze można to zrobić teraz. Niech przynajmniej umrze tu, gdzie powietrze jest chłodne i czyste.

- Czyste powietrze? Straciłeś węch? Na tym statku nigdzie już nie ma czystego powietrza.

- Może nie dla ciebie. Ale niewolnikowi tu, na górze, byłoby łatwiej oddychać.

- Nie mogę po prostu wyciągnąć więźnia na pokład i zostawić. Kto by go pilnował?

- Ja popilnuję - ofiarował się szybko chłopiec. - On już nie stanowi dla nikogo zagrożenia. Ma tak wysoką gorączkę, że będzie leżał nieruchomo, aż umrze.

- Gorączkę? - spytał znacznie ostrzejszym tonem Gantry. - Należy zatem do mapników?

- Nie. Leży w przedniej ładowni.

- Jak się nabawił gorączki? Niedawno szalała wśród mapników. - Oficer mówił zagniewanym głosem, jak gdyby obarczał Wintrowa winą za wszystkie kłopoty.

- Ugryzł go szczur. Przykuty do niego mężczyzna sądzi, że od tego się zaczęła choroba jego towarzysza. - Chłopiec zawahał się. - Może powinniśmy odizolować umierającego od innych, tak na wszelki wypadek.

Gantry prychnął.

- Aby mnie skłonić do zgody, wykorzystujesz mój strach.

Wintrow popatrzył na niego poważnie.

- Możesz mi podać rzeczywisty powód, dla którego nie powinniśmy przyprowadzić tego biednego nieszczęśnika na pokład i pozwolić mu tu umrzeć?

- Akurat w tej chwili nie mam ludzi, którzy mogliby go przenieść. Morze jest wzburzone, zanosi się na sztorm. Moja wachta musi trwać na pokładzie w pogotowiu. W każdej chwili mogę potrzebować całej grupy. Płyniemy podstępnym kanałem. Kiedy nadejdzie burza, może się zrobić niebezpiecznie.

- Jeśli dasz mi klucz, sam go przyprowadzę na pokład.

- Nie zdołasz sam wyciągnąć dorosłego mężczyzny z przedniej ładowni.

- Wezmę drugiego niewolnika do pomocy.

- Wintrowie... - zaczął niecierpliwie oficer.

- Proszę cię - „Vivacia” cicho wstawiła się za chłopcem. - Proszę, Gantry. Przyprowadźcie tego człowieka.

Oficer nawet sobie samemu nie potrafił wyjaśnić, dlaczego nie chce ustąpić. Chodziło wszakże o zwykły akt miłosierdzia. Z jakiego powodu tak straszliwie się przed nim bronił? Przecież okazanie litości umierającemu człowiekowi było dobrym uczynkiem, a zatem... Odsunął od siebie tę myśl. Był na statku pierwszym oficerem, miał do wykonania pracę i wypełniał rozkazy swego kapitana. Pełnił funkcję jego zastępcy. Nie czas decydować, co jest dobre, a co złe. Nawet gdyby stawił czoło tej myśli, nawet gdyby powiedział głośno: „To, co robię, jest złe!”, cóż sam jeden mógł na to poradzić?

- Mówiłeś, że mam cię powiadomić, jeśli mógłbyś coś dla mnie zrobić - przypomniał mu statek.

Gantry podniósł oczy na nocne niebo, zasłonięte gromadzącymi się chmurami. Jeżeli „Vivacia” uprze się, ich praca podczas sztormu może się stać dwukrotnie trudniejsza. Nie chciał jej rozgniewać właśnie teraz.

- Jeśli morze stanie się jeszcze bardziej wzburzone, na pokładzie pojawi się woda - ostrzegł oboje.

- Nie sądzę, by dla tego człowieka ów fakt miał jakiekolwiek znaczenie - mruknął Wintrow.

- Och, do Sara! - zaklął Gantry. - Nie mogę dać ci moich kluczy, chłopcze i nie mogę pozwolić, żebyś przyprowadził na pokład zdrowego niewolnika. Daj spokój. Skoro trzeba to zrobić dla uszczęśliwienia „Vivacii”, zrobię to sam. Musimy się jednak pospieszyć.

Podniósł głos do krzyku.

- Comfrey! Miej oko na wszystko, ja idę na dół. Jeśli będziesz mnie potrzebował, zawołaj!

- Tak jest, panie!

- Prowadź - rzucił oficer Wintrowowi. - Lepiej osobiście sprawdzę, co z tą gorączką w przedniej ładowni.

* * *

Chłopiec milczał przez całą drogę. Poza prośbą nie miał nic do powiedzenia swemu towarzyszowi. Był boleśnie świadom dzielących ich teraz różnic. Gantry - prawa ręka jego ojca i zaufany doradca. Wintrow - niewolnik i pohańbiony syn.

Oficer kazał mu trzymać latarnię. Jej jaskrawy blask oświetlał znacznie większą część otoczenia niż świece, do których Wintrow ostatnio się przyzwyczaił. Dostrzegał teraz więcej cierpiących więźniów. Starał się oddychać płytko. Niedawno przyswoił sobie tę umiejętność. Za sobą od czasu do czasu słyszał kaszel Gantry’ego, a raz miał nawet wrażenie, że mężczyzna się krztusi. Nie odwrócił się, by spojrzeć. Gantry był pierwszym oficerem i prawdopodobnie nie musiał ryzykować i schodzić do ładowni; mógł kazać to zrobić swoim ludziom. Wintrow wątpił, czy od opuszczenia Jamaillii jego ojciec choć raz tu zaszedł.

Kiedy zbliżyli się do umierającego, musieli się nad nim pochylić. W tym kącie niewolników upchano tak ściśle, że idąc, trudno było ich nie nadepnąć. Więźniowie kręcili się niespokojnie i mamrotali cicho do siebie na widok Gantry’ego.

- Oto i on - oznajmił Wintrow. Do kapłana siedzącego obok rannego powiedział: - To jest pan Gantry, zastępca kapitana. Wyraził zgodę, żebym zabrał twojego przyjaciela na pokład.

Mężczyzna usiadł prosto i zmrużył oczy przed światłem latarni Gantry’ego.

- Niech łaska Sa spłynie na ciebie, panie - podziękował mu szeptem. - Jestem Adar, kapłan Sa.

Gantry nie odpowiedział na powitanie, nie skomentował też pretensji niewolnika do kapłaństwa. Chłopiec pomyślał, że oficerowi nie spodobało się przedstawienie go niewolnikowi. Przykucnął bez słowa i ostrożnie dotknął rozpalonego ciała umierającego więźnia.

- Gorączka - stwierdził, jakby dotąd w to wątpił. - Zabierzmy go stąd, zanim wszystkich pozaraża.

Przesunął się i usiłował dosięgnąć jednego z ciężkich, wbitych w główne belki „Vivacii” skobli, przez które przebiegał długi łańcuch. Miał kłopoty z otwarciem zamka, któremu nie sprzyjał wielodniowy kontakt z solą zawartą w morskim powietrzu i potem stłoczonych niewolników. Gantry siłował się z zamkiem przez jakiś czas, zanim klucz wreszcie ciężko się obrócił. Po kilku szarpnięciach długi łańcuch spadł wreszcie swobodnie na brudną podłogę.

- Odczep go od pozostałych - rozkazał szorstko Wintrowowi. - Potem ponownie zabezpiecz, a wtedy zabierzmy go na pokład. No, szybko!

Wintrow domyślał się, że oficer nie chce sam dotknąć zaskorupiałego od nieczystości łańcucha, przechodzącego przez pierścienie kajdan na kostkach. Chłopcu nie przeszkadzały już ani ludzkie odchody, ani zaschnięta krew. Z latarnią w dłoni pełzł wzdłuż rzędu niewolników, wysuwał łańcuch z każdego pierścienia, aż dotarł do umierającego i oswobodził go.

- Chwileczkę. Zanim go zabierzecie... - poprosił Adar Sa. Pochylił się i dotknął czoła przyjaciela. - Sa błogosław go, Swoje narzędzie. Pokój z tobą.

Nagle kapłan, szybko jak wąż, chwycił latarnię i rzucił ją. Był silny i bezlitosny, celował precyzyjnie. Wintrow wyraźnie dostrzegł rozszerzone z przerażenia oczy Gantry’ego, gdy ciężka metalowa latarnia uderzyła go prosto w czoło. Szklana część pękła od uderzenia, a oficer upadł z jękiem. Latarnia wylądowała obok niego, tocząc się w rytm kołysania statku. Oliwa wylewała się, tworząc zakrzywiony ślad. Płomień tlił się jeszcze.

- Weź latarnię! - warknął niewolnik na Wintrowa, wyrywając łańcuch z jego luźnego uścisku. - Prędko, no, zanim wszystko się zapali!

Chłopiec nie wątpił, że zagaszenie ognia to w tej chwili sprawa najważniejsza. Kiedy jednak rzucił się ku latarni, uświadomił sobie, że wszędzie wokół niego wstają niewolnicy. Usłyszał szczęk metalu o metal. Swobodny łańcuch przeciągano przez pierścienie, uwalniając kolejnych więźniów. Wintrow porwał w górę latarnię, wyprostował ją i otrząsnął z kałuży rozlanej oliwy. Wrzasnął, kiedy przeciął sobie stopę na roztrzaskanym szkle, jednak ten okrzyk bólu zmienił się w ryk przerażenia, gdy chłopiec zobaczył, jak jeden z oswobodzonych niewolników niedbale zaciskał ręce na szyi nieprzytomnego Gantry’ego, dusząc oficera.

- Nie! - krzyknął, lecz w tym momencie niewolnik mocno trzasnął czaszką oficera o skobel, który zabezpieczał długi łańcuch. Widząc, jak czaszka Gantry’ego odbiła się od metalu, Wintrow pojął, że jest za późno na ratunek. Mężczyzna nie żył, natomiast niewolnicy jeden po drugim uwalniali się z łańcucha.

- Dobra robota, chłopcze - pogratulował mu jeden z więźniów, kiedy Wintrow patrzył na ciało Gantry’ego. Ten sam niewolnik odpiął klucze z paska oficera. Wszystko działo się bardzo szybko, a on znajdował się w samym środku zdarzeń i właściwie był im przeciwny. Nie chciał ponosić odpowiedzialności za śmierć Gantry’ego.

- Nie był złym człowiekiem! - zawołał nagle. - Nie trzeba go było zabijać!

- Cisza! - nakazał mu ostro Adar Sa. - Zaalarmujesz marynarzy, zanim zdążymy się przygotować. - Spojrzał na zwłoki oficera. - Nie mógł być dobrym człowiekiem, skoro aprobował to, co się działo na pokładzie statku. Czasem trzeba postępować okrutnie, jeśli dzięki temu można zwalczyć jeszcze gorsze okrucieństwo - dodał szeptem. Teraz nie głosił już nauk Sa. Ponownie spojrzał na Wintrowa. - Chcesz ponownie połączyć nas łańcuchem? Ty, człowiek z tatuażem na twarzy?

Nie czekał na odpowiedź. Wintrow wbrew sobie poczuł ulgę, ponieważ zrozumiał, że nie potrafi jej udzielić. Jak by postąpił, gdyby mógł cofnąć czas? Czy zakułby niewolników w kajdany? Czy skazałby ich na życie w niewolnictwie? Czy zrobiłby to, by ratować życie Gantry’emu? Nie istniały odpowiedzi na takie pytania. Spuścił wzrok na nieruchomą twarz oficera. Podejrzewał, że Gantry również ich nie znał.

Kapłan kręcił się po ładowni z kluczem i szybko odłączał następne łańcuchy. Mamrotanie oswobodzonych niewolników nieco osłabło, a może tylko odgłosy nadchodzącego sztormu stały się głośniejsze.

- Sprawdź kieszenie tego drania. Poszukaj klucza do kajdan - zaproponował ktoś chrapliwym szeptem, lecz Wintrow nie poruszył się. Nie był zdolny się poruszyć. Obserwował obojętnie, oszołomiony, jak dwaj niewolnicy przetrząsają ubranie oficera. Gantry nie miał wprawdzie klucza do kajdan, ale więźniowie szybko przywłaszczyli sobie nóż, który nosił przy pasku, a także inne osobiste drobiazgi. Jeden z przechodzących niewolników splunął na jego ciało. A chłopiec stał nieruchomo z latarnią w dłoni i patrzył.

Kapłan rozmawiał cicho z grupą towarzyszy.

- Dzieli nas od wolności daleka droga, ale uda nam się ta akcja, jeśli tylko będziemy postępować mądrze. Nie róbcie hałasu. Bądźcie cicho. Musimy uwolnić jak najwięcej osób, zanim marynarze na pokładzie dowiedzą się o naszym powstaniu. Przewyższamy ich liczebnie, jednak łańcuchy ograniczają nam swobodę ruchów, a nasze ciała mogą odmówić posłuszeństwa. Z drugiej strony, sztorm powinien obrócić sytuację na naszą korzyść.

Spojrzał na Wintrowa dziwnie się uśmiechając.

- Chodź, chłopcze z latarnią. Mamy do wykonania robotę Sa. - Pozostałym polecił spokojnie: - Musimy zostawić was teraz tu, w ciemnościach. My tymczasem pójdziemy uwalniać innych. Bądźcie cierpliwi. Bądźcie dzielni. Módlcie się. I pamiętajcie, że jeśli ruszycie zbyt szybko, wydacie na nas wszystkich wyrok śmierci, a praca tego śmiałego młodzieńca pójdzie na marne. - Ponownie odwrócił się do Wintrowa i rzucił: - Prowadź, chłopcze. Ładownia po ładowni, musimy oswobodzić więźniów. Później weźmiemy załogę przez zaskoczenie. To nasza jedyna szansa.

Wintrow wbrew sobie spełnił polecenie Adara Sa. Był zupełnie odrętwiały. Nad głową usłyszał pierwsze twarde stukotanie padającego na pokład „Vivacii” deszczu. Nadszedł oczekiwany od dawna sztorm.

* * *

- Nie dbam o pogodę. Chcę mieć ten statek.

- Tak jest, panie. - Sorcor zaczerpnął oddechu, jakby zamierzał mówić dalej, potem wszakże zmienił zamiar.

- Płyńmy za nim - polecił Kennit. Stał w śródokręciu i patrzył na wodę. Kurczowo trzymał się przy tym relingu, obiema rękami, niczym szczur lądowy. Przed nim połyskiwał srebrzysty kadłub żywostatku. Gdy „Vivacia” pruła przez ogromne fale, pirackiemu kapitanowi wydawało się, że go przyzywa. Mówił do swego mata, nie odwracając od niej wzroku. - Mam przeczucie co do niego. Sądzę, że uda nam się go zdobyć.

Dziób „Marietty” uderzył w nadchodzącą falę. W powietrze wzniósł się nagle pył wodny. Strumień lodowatej wody niemalże sprawił Kennitowi przyjemność, chłodząc jego przegrzane ciało, choć równocześnie odrzucił go w tył. Na szczęście zdołał mocno przylgnąć do relingu i uchronić chorą nogę. Żaglowiec wspiął się na falę, po czym opadł i młody pirat znowu o włos uniknął upadku. Jego kula upadła na pokład, a później przesunęła ją następna fala, która przetoczyła się przez luki odpływowe. Kennit ledwie utrzymywał się na jednej nodze. Przez cały czas ciasno przywierał do relingu.

- Psiakrew, Sorcorze, wyrównaj statek! - ryknął, starając się ukryć wstyd.

Wątpił, czy mat go słyszy, bowiem już wcześniej opuścił burtę i wykrzykiwał rozkazy marynarzom pokładowym, których spotykał po drodze do sterówki.

- Pozwól, że cię zabiorę z powrotem do kajuty - zza ramienia Kennita odezwała się stale obecna dziwka. Pirat właśnie miał jej wydać identyczne polecenie. Teraz oczywiście nie mógł. Musiał poczekać, aż dziewczyna uzna ten pomysł za jego albo on zdoła wymyślić dobry powód do odejścia. Niech ją trafi szlag! Zaczął odczuwać zmęczenie w zdrowej nodze, a chora po prostu zwisała: gorąca, ciężka i obolała.

- Znajdź moją laskę - rozkazał Etcie. Spodobało mu się, że dziewczyna natychmiast pobiegła przez zalewany falami pokład. Kapitan zauważył, że osiągnęła już znaczną wprawę w chodzeniu po kołyszącym się statku. Nie zachowywała się w żaden sposób niezdarnie. Gdyby była mężczyzną, młody pirat powiedziałby jej, że ma zadatki na dobrego żeglarza.

Podczas ostrej, tak charakterystycznej dla tych wód zmiany pogodowej w kadłub uderzyła deszczowa nawałnica. Potoki wody zalewały teraz żaglowiec, wiatr chłostał bez przerwy. Kennit słyszał, jak Sorcor wykrzykuje polecenia do załogi pokładowej. To, co wcześniej wyglądało na nieznaczny podmuch wiatru, zmieniło się w potężną wichurę. W Kanale Cumowniczym zawsze był spory prąd, który w pewnych okresach utrudniał żeglugę, teraz jednak - wzmocniony o sztormowy wiatr - po prostu pchał „Mariettę” naprzód. Przed piratami pędził żywostatek. Kennit przypatrywał się „Vivacii”, spodziewając się, że uciekinierka zwinie żagle. Sorcor dawno już rozkazał załodze zrefować ich własne, niepotrzebne przy porywistej wichurze i tak wartkim prądzie. Pływanie pod żaglami przy takiej pogodzie było niebezpieczne, bowiem zdradziecki wiatr w każdej chwili mógł pchnąć żaglowiec na skały. Niedaleko przed piratami znajdowała się Wyspa Krzywa, a na wschód od niej łatwiejsza droga. Młody kapitan podejrzewał, że żywostatek ją wybierze, wobec czego „Marietta” będzie musiała popłynąć zachodnim korytarzem, wykorzystując sztorm i nurt, by okrążyć wyspę wcześniej niż „Vivacia” i odciąć jej drogę. Zadanie było niełatwe; piraci nie mogli popełnić najmniejszego błędu. Kennit nie był pewny, czy im się uda. No cóż, i tak wątpił, czy długo pożyje. Równie dobrze może umrzeć na pokładzie własnego żaglowca, jeśli nie zdoła wejść na deski żywostatku.

Jego mat stanął przy sterze. Kennit wiedział o tym, ponieważ nagle „Marietta” zaczęła z ochotą pokonywać każdą, największą nawet falę. Zmrużył oczy i przez ulewę wypatrywał na morzu „Vivacii”. Początkowo wysokie fale przesłoniły mu widok. Potem zauważył żywostatek, a równocześnie usłyszał jego słaby krzyk.

Uciekinierka najwyraźniej kiepsko się broniła przed sztormem. Pozbawione opieki żagle pchały ją naprzód. Niezdarnie sobie radziła z kolejnymi falami. Młody pirat przyglądał jej się z przerażeniem. W pewnej chwili ześlizgnęła się w koryto między falami, zniknęła, później ponownie się pojawiła. Wytężając wzrok kapitan dostrzegł ludzkie postaci biegające po kiepsko oświetlonym pokładzie. Ludzi było wielu, lecz żaden z nich najwidoczniej nie ratował statku. Kennit jęknął z rozpaczy. Trudno mu było znieść ten widok: znalazł się tak blisko żywostatku, a teraz musiał patrzeć, jak idzie na dno jedynie z powodu niekompetencji załogi.

- Sorcorze! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć huk sztormu. Wiedział, że nie mogą czekać, aż uda im się przeciąć „Vivacii” drogę. Jeśli żywostatek będzie płynął tak jak dotąd, rozbije się na skałach. - Sorcorze! Dogoń statek i przygotuj grupę dobrych marynarzy do przejęcia go. - Deszcz i wiatr zagłuszał jego słowa. Starał się dojść na rufę. Trzymał się relingu i skakał na zdrowej nodze. Po każdym szarpnięciu wydawało mu się, że wsuwa kikut we wrzący olej. Nagle zaczął się trząść z zimna. Fale stawały się coraz wyższe. Ilekroć kolejna z nich załamywała się, pirat widział, jak zbliża się ku niemu ściana słonej wody, przed którą nie potrafił się obronić, chwytał się więc tylko mocniej relingu. W końcu któraś fala usunęła mu pokład spod zmęczonej nogi. Przez niekończący się moment Kennit zwisał desperacko z relingu, podczas gdy woda przetaczała się przez jego ciało, pędząc ku lukom odpływowym. Wreszcie kapitana złapała Etta. Nie dbając o jego zranioną nogę, chwyciła go mocno, owinęła jego ramię wokół swoich pleców i trzymając go pod pachami podniosła.

- Zabiorę cię do środka! Pozwól mi! - błagała go.

- Nie! Pomóż mi dotrzeć do sterówki. Przejmę ster, a Sorcor niech poprowadzi oddział abordażowy.

- W taką pogodę nie zdołacie się przedostać na pokład żywostatku!

- Nie gadaj! Prowadź mnie na rufę.

- Kennicie, nie powinieneś nawet przebywać na pokładzie dzisiejszego wieczoru. Stąd czuję, że gorączka spala cię doszczętnie. Proszę!

Ogarnęła go straszliwa furia.

- Więc zupełnie mnie lekceważysz, kobieto? Nie jestem już dla ciebie mężczyzną? Tam jest mój żywostatek, znajdujemy się o krok od schwytania go, a ty chcesz, żebym jak kaleka poszedł się położyć na koi? Niech cię szlag, kobieto! Albo mi pomożesz dostać się do sterówki, albo schodź mi z drogi.

Zdecydowała się go wesprzeć w koszmarnej przeprawie przez wściekle smagany sztormem pokład. Wreszcie wciągnęła Kennita - niczym wór ziemniaków - po krótkiej drabince. W sile Etty wyczuł wielki gniew; kiedy jego kikut uderzył o szczeble, powodując oszałamiający ból, ona nawet nie przeprosiła. Na górze nie przestała ciągnąć kapitana za rękę, aż zarzuciła go sobie na ramiona jak worek. Potem wstała, uginając się pod ciężarem i dowlokła go do sterówki. Sorcor z niedowierzaniem strząsnął wodę z oczu i popatrzył na Kennita.

- Przejmuję ster. Nasz żywostatek znalazł się w tarapatach. Przygotuj oddział abordażowy, marynarzy i chętnych do bitki korsarzy. Musimy go dogonić, zanim popłynie Kanałem Cumowniczym.

Daleko przed sobą na moment dostrzegli „Vivacię”, gdy morze uniosło statek wysoko. Unosił się na wodzie bezładnie jak szarpany przez wiatr i fale wrak. Po mocniejszym porywie wichury piraci usłyszeli rozpaczliwy wrzask galionu, gdy „Vivacia” ponownie opadła w koryto między falami.

Kierowała się na zachód od Wyspy Krzywej.

Sorcor potrząsnął głową. Mówiąc, musiał przekrzykiwać sztorm.

- Nie dopędzimy go, skoro płynie w taki sposób. A nawet gdyby nam się udało, nie zdołamy w tej pogodzie dokonać abordażu. Zrezygnuj z tego żywostatku, panie! Na pewno wkrótce napotkamy następny. Ten zostaw swemu losowi.

- Ja jestem jego losem! - ryknął Kennit. Narastała w nim wściekłość. Cały świat wraz z wszystkimi mieszkańcami przeciwstawiał mu się podczas tej pogoni. - Przejmę ster. Znam ten kanał, płynąłem już nim naszym statkiem. Niech załoga postawi dodatkowe żagle, dzięki nim dogonimy żywostatek. Pomóż mi tylko się do niego zbliżyć i spróbować pchnąć go na mieliznę. Jeśli wówczas uznam, że nie zdołamy przejść na jego pokład, dam za wygraną!

Ponownie usłyszeli wrzask „Vivacii”, długi, poruszający krzyk rozpaczy, natrętny i niesamowity. Odgłos długo dźwięczał w powietrzu.

- Och! - zawołała drżącym głosem Etta, gdy w końcu ucichł. - Niech ktoś ją uratuje. - Wypowiedziała te słowa prawie jak modlitwę. - Zerknęła najpierw na jednego mężczyznę, potem na drugiego. Deszcz przylepił jej włosy do czaszki. Strumienie wody niczym łzy spływały jej po twarzy. - Mam wystarczająco silne ręce, by utrzymać ster - oświadczyła. - Jeśli Kennit stanie obok mnie i pokieruje moimi dłońmi, zdołamy utrzymać „Mariettę” na kursie.

- Zgoda - odparł stary mat tak szybko, że kapitan natychmiast uprzytomnił sobie, że z tą właśnie kwestią wiązały się wszystkie obiekcje Sorcora. Po prostu uważał, że stojący na jednej nodze Kennit nie zdoła sterować statkiem!

Z niechęcią przyznał, że jego mat miał prawdopodobnie rację.

- Dokładnie tak - powiedział, jak gdyby taki miał zamiar od samego początku. Sorcor ustąpił mu miejsca. Ranny kapitan przesunął się niezdarnie, wkrótce jednak oboje z Ettą zajęli pozycje. Dziewczyna położyła ręce na sterze. Kennit stanął obok niej, jedną dłonią chwycił ster, by pomóc sterniczce, drugą - dla utrzymania równowagi - ścisnął jej ramię. Wyczuł, że dziewczyna jest bardzo spięta, a równocześnie z trudem ukrywa podniecenie. Przez moment wydawało mu się, że poprzez Ettę bierze w ramiona swój statek.

- Powiedz mi, co zrobić! - krzyknęła mu przez ramię.

- Po prostu pewnie trzymaj ster - odrzekł. - Powiem ci, kiedy trzeba będzie go obrócić. - Wpił się oczyma w srebrzysty żywostatek, który umykał przed wiatrem.

* * *

Trzymał Ettę blisko siebie i jego ciężar na plecach dziewczyny nie stanowił nieprzyjemnego brzemienia, lecz okrycie przed wiatrem i deszczem. Mimo to była przerażona. Dlaczego w ogóle powiedziała, że to zrobi?

Chwyciła koło sterowe tak mocno, że zaczęły ją boleć kłykcie. Napięła ramiona, aby oprzeć się wszelkim ewentualnym i nagłym ruchom statku. Ze wszystkich stron otaczała ją ciemność, zacinający deszcz, porywisty wiatr i woda. W pewnej chwili przed sobą w górze Etta dostrzegła błysk srebrnobiałej wody. Fale uderzały w pokryte pąklami skały. Dziewczyna nie wiedziała, co robić. Może statek kierował się prosto na rafy, a ona dowie się o tym dopiero wtedy, gdy się roztrzaska i ona, Etta zabije wszystkich ludzi, którzy znajdują się na pokładzie „Marietty”.

Wtedy właśnie usłyszała w lewym uchu spokojny głos Kennita. Mimo sztormu, piracki kapitan nie krzyczał. Mówił niewiele głośniej niż szeptem.

- To łatwe. Naprawdę. Podnieś wzrok, spójrz przed siebie. Teraz wyczuj statek poprzez ster. Czekaj, rozluźnij ręce! Jeśli będziesz tak dusić drewno, nie zdołasz zareagować odpowiednio szybko. Tak, dobrze. Teraz spróbuj wyczuć żaglowiec. Mówi do ciebie, słyszysz? Zastanawia się, kim jest jego nowy sternik. Trzymaj pewnie ster i uspokój „Mariettę”. No dalej, dalej, rozluźnij się trochę, tylko trochę. Zachowaj kurs.

Kennit przemawiał do Etty tonem kochanka, cichym, zadyszanym, ciepłym od zachęty. Nigdy nie czuła się bliżej niego niż teraz, gdy dzieliła jego miłość do statku, który wspólnie prowadzili w sztormie. Nigdy nie czuła się też silniejsza niż teraz, gdy ściskała drewno koła sterowego i utrzymywała kurs żaglowca. Ledwie słyszała, jak Sorcor wykrzykuje rozkazy załodze pokładowej. Zwykle marynarze pracowali przy żaglach w zupełnie dla dziewczyny niepojęty sposób, teraz patrzyła na to inaczej. Uświadomiła sobie, że potrafi zrozumieć ich pracę. I że umie poprowadzić statek. Pewności dodawało otaczające ją ramię Kennita i jego spokojny głos. Zmrużyła oczy patrząc w zacinający deszcz. Nagle zimno i wilgoć stały się dla niej po prostu częścią otoczenia. Nie były przyjemne, lecz nie musiała ich unikać. Podobnie jak wiatr stanowiły teraz część jej życia. Życia, które pchało ją w przyszłość równie prędko jak prąd wody pchał statek. Etta czuła, że z każdym dniem bardzo się zmienia. Może niedługo zacznie nawet szanować samą siebie...

- Dlaczego nie może tak być zawsze? - spytała go w pewnym momencie.

Udał zaskoczonego i odpowiedział pytaniem:

- Co takiego? Wolisz sztorm, który znosi nas ku Przeklętym Skałom, od łatwego żeglowania po spokojnych wodach?

Roześmiała się głośno. Czuła, że obejmują ją jednocześnie Kennit i burza. Wiedziała, że dzięki swemu mężczyźnie i złej pogodzie rozpoczęła dziś nowe życie.

- Kennicie, sam jesteś sztormem - powiedziała do niego. Ciszej dodała do siebie: - Wolę siebie taką, jaką jestem, gdy uciekam przed tobą - ścigającym mnie wichrem.





Rozdział osiemnasty
Czas porachunków <l >

Wintrow zdawał sobie sprawę z istnienia religii nauczających o miejscach, które zamieszkują demony, zdolne bez końca dręczyć ludzi. Schwytany w nawałnicę wiatru i deszczu, zaludniony dwunożnymi stworzeniami, które krzyczały i walczyły ze sobą, statek wydawał mu się takim właśnie piekłem. Święte księgi Sa nie wspominały o tego rodzaju miejscach. Chłopiec wierzył (zgodnie ze swoją religią), że za męczarnie człowieka odpowiadał jedynie on sam, a nie życzliwy ludziom Wszechrodzic, który patrzył na nie zmartwiony. Tej nocy na „Vivacii” Wintrow zaczął w pełni rozumieć prawdę nauk Sa. Na statku były istoty ludzkie, stworzenia Sa. Ich krwi nie przelewał ani wyjący wiatr, ani uderzający w galion kłujący deszcz. Nie. Natura nie zabija. Ludzie na pokładzie wyrządzali sobie nawzajem zło. Ono nie miało związku z Sa. Bóg nie ponosił za nie odpowiedzialności.

Od momentu gdy Adar Sa rzucił latarnią w Gantry’ego, sytuacja wymknęła się chłopcu spod kontroli. Nie rozpoczął tej rzezi, nie była jego dziełem. Nawet nie potrafił sobie przypomnieć, by podejmował jakiekolwiek decyzje, pamiętał jedynie, że szedł za kapłanem Adarem i pomagał mu uwalniać niewolników z kajdan. Uważał ten uczynek za dobry. Czy właściwszy niż próba ostrzeżenia ojca i członków jego załogi? Odrzucił to pytanie, nie istniało dla niego. Śmierć panoszyła się po pokładzie nie z jego winy. Ciągle to sobie powtarzał: „Nie moja wina”. Jak mógłby powstrzymać ten potok nienawiści, który rozlewał się wszędzie wokół niego? Był tylko listkiem porwanym przez sztormową wichurę.

Zastanawiał się, czy Gantry czuł się podobnie.

Wintrow i Adar Sa uwalniali akurat mapników w najniższej ładowni „Vivacii”, kiedy usłyszeli wrzaski z góry. Mapnicy tak pospiesznie pragnęli się przyłączyć do walki, że niemal stratowali stojącego na drodze chłopca. Poprowadził ich Adar Sa, który trzymał latarnię. Przerażony i zdezorientowany Wintrow został w tyle, w czarnym jak smoła pomieszczeniu. Ruszył po omacku przez brudne ładownie, gramolił się po trupach albo po ciałach niewolników, którzy z nadmiernego osłabienia bądź z przestrachu nie zdecydowali się przyłączyć do buntu. Niektórzy więźniowie kręcili się ogłupiali i głośno pytali jeden drugiego, co się dzieje. Chłopiec przepchnął się między nimi, ruszył na oślep do przodu, niestety ciągle nie mógł znaleźć drabinki prowadzącej do włazu wyjściowego. Powtarzał sobie, że zna przecież każdy metr tego statku, a jednak „Vivacia” zmieniła się dlań teraz w czarny labirynt śmierci, smrodu, pełen przerażonych ludzi. Na pokładzie ponad sobą Wintrow słyszał odgłosy biegnących stóp oraz krzyki gniewu i strachu. I odgłosy śmierci.

Potem we wnętrzu ładowni rozległ się osobliwy wrzask. Słysząc go, niewolnicy zawtórowali okrzykami przerażenia.

- „Vivacio”! - wykrztusił z siebie chłopiec, potem zawołał znacznie głośniej: - „Vivacio”! - Modlił się, by go usłyszała. Chciał jej powiedzieć, że już do niej idzie. Wreszcie natrafił w ciemnościach na drabinkę, wskoczył na szczebel i zaczął wspinać się w górę.

Kiedy wyskoczył na zalewany strugami ulewnego deszczu pokład, potknął się o ciało marynarza. Mild! Wpadł w zasadzkę w na wpół zamkniętym włazie. Zresztą z powodu panującego tu półmroku Wintrow nie potrafił odgadnąć przyczyny śmierci, wiedział tylko, że chłopiec nie żyje. Ukląkł przy nim. Mimo że do jego uszu zewsząd na statku dochodziły odgłosy walki, potrafił ogarnąć umysłem tylko tę jedną śmierć. Pierś Milda była jeszcze ciepła. Chlustający deszcz i unoszące się w powietrzu drobiny wodnego pyłu ochłodziły już jego ręce i twarz, korpus wszakże oziębiał się znacznie wolniej.

Na pokładzie byli też umierający niewolnicy i członkowie załogi. Chłopiec nagle uprzytomnił sobie, że „Vivacia” była świadkiem tej rzezi. Odczulają i przeżyła zupełnie sama.

Wstał i ruszył ku niej, zanim zdążył się zastanowić. Niektórzy marynarze mieli zwyczaj sypiać w śródokręciu, ukryci pod prostym fragmentem żagla. Woleli tutejszy wiatr i deszcz niż gęsty smród dolnych pokładów. Teraz namiot zawalił się, szarpały nim wiatr i deszcz, a ludzie walczyli. Łańcuchy kajdan służyły za broń. Wintrow skoczył między okrwawionych, oszalałych mężczyzn z krzykiem:

- Nie! Nie, nie! Musicie to przerwać, statek tego nie zniesie! Musicie się powstrzymać! - Nikt na niego nie zważał. Na deskach leżeli ranni, jedni wili się z bólu, inni już znieruchomieli. Chłopiec przeskakiwał nad leżącymi. Nie mógł nic dla nich zrobić. Mógł jedynie pomóc „Vivacii”, wołającej jego imię w noc. Przewrócił się o jakąś wypukłość, która okazała się ciałem. Z trudem wstał, obszedł mężczyznę, usiłującego się go chwycić i po omacku ruszył naprzód, przez deszcz i ciemność. Wreszcie jego ręce znalazły drabinę na pokład dziobowy.

- „Vivacio”! - zawołał. Jego głos był cienki i żałośnie słaby na tle nasilającego się sztormu. A jednak statek go usłyszał.

- Wintrow! Chłopcze! - „Vivacia” wykrzykiwała jego imię bezmyślnie, tak jak trapione koszmarem dziecko przywołuje matkę. Wspiął się na fordek, ale podmuch wiatru nie pozwolił mu nań wejść. Żywostatek pędził dziko przez morze. Wintrow chwycił się szczebla drabiny i z wysiłkiem walczył o powietrze. „Vivacia” opadła w koryto między falami, a wtedy chłopiec znalazł się nagle na pokładzie dziobowym. Wiatr cisnął jego ciało do przodu. Ręce Wintrowa złapały przedni reling. Chłopiec widział jedynie zarys galionu.

- „Vivacio”! - wrzasnął.

Przez chwilę nie odpowiadała, Wintrow mocno chwycił się relingu i z całej siły skupił umysł. Niczym ciepłe ręce rozgrzewające zziębnięte ciało, poczuł w umyśle jej wdzięczność, a po chwili także jej przerażenie i szok.

- Zabili Comfreya! Nie ma nikogo przy sterze!

Galion i chłopca zalała nagle zimna, słona woda. Wintrow ślizgał się na mokrych czarodrzewowych deskach. W ciemnościach dzielił wiedzę i rozpacz swego statku, a równocześnie walczył o własne przetrwanie. Poprzez galion uświadomił sobie szerzącą się na pokładzie śmierć i zdał sobie sprawę ze strachu „Vivacii” spowodowanego brakiem kontroli nad sterem. Sztormowa wichura pchała statek prosto w gigantyczne fale. Załogę rozpędzono, więc nie wywiązywała się ze swoich obowiązków. Kilku marynarzy zabarykadowało się w rufówce. Innych śmierć dopadła w miejscu, gdzie służyli. Gdy umierali, „Vivacii” wydawało się, że traci części samej siebie. Nigdy przedtem nie czuł, jak ogromne jest morze i jak mały statek, na którym się znajdowali. Kiedy sztormowe fale opadły z desek „Vivacii”, podniósł się.

- Co mam zrobić? - zapytał.

- Weź ster! - Starała się przekrzyczeć wiatr. - Przejmij kontrolę nad sterem. - Nagle podniosła głos aż do ryku. - Powiedz ludziom, żeby przestali się zabijać albo wszyscy zginą. Wszyscy, przysięgam!

Odwrócił się ku śródokręciu, głęboko zaczerpnął powietrza i zaczął krzyczeć do walczących:

- Słyszeliście „Vivacię”? Zabije nas wszystkich, jeśli nie przestaniecie się mordować! Uspokójcie się. Do żagli... Ci, którzy się na tym znają. W przeciwnym razie nikt z nas nie przeżyje tej nocy! I natychmiast zróbcie mi przejście do steru!

Statek ponownie wszedł w falę. Ściana wody uderzyła Wintrowa w plecy i nagle poczuł, że sunie wraz z nią. Nie dotykał pokładu ani olinowania, a wszędzie wokół była tylko woda, która stawiała niewielki opór macającym rękom chłopca. Może znalazł się już za burtą i nawet o tym nie wie? Otworzył usta do krzyku, lecz zamiast tego napił się morskiej wody. W chwilę później fala pchnęła go w reling na lewej burcie. Chwycił się go i trzymał mocno. Udało mu się stawić czoło przelewającej się przez burtę fali. Jakiś niewolnik tuż obok niego miał o wiele mniej szczęścia. Uderzył w reling, zachwiał się, a potem wpadł do morza.

Woda wypłynęła przez luki odpływowe. Na pokładzie ludzie poruszali się jak wyrzucone na brzeg ryby, dławili się i pluli słoną wodą. Przy pierwszej okazji Wintrow wstał i zaczął się wycofywać. Jak owad - pomyślał - bezmyślnie usiłujący się wydostać z kałuży, tylko dlatego, że żywa istota zawsze i ze wszystkich sił stara się zachować życie. Większość pozostałych na pokładzie osób z pewnością nie była żeglarzami - chłopiec poznał to po desperacji, z jaką chwytali się relingu i lin. Każda następna fala szokowała ich równie mocno. Wintrow wiedział, że trzeba znaleźć klucz do kajdan, ponieważ niektórzy z więźniów ciągle jeszcze nosili tak swojskie dla nich niczym koszula pęta. Z otwartych włazów patrzyło w górę wiele przerażonych twarzy. Ludzie wykrzykiwali rady i zadawali pytania grupkom stojącym na pokładzie. Kiedy nadchodziła olbrzymia fala, chowali głowy, by uniknąć zmoczenia, najwyraźniej jednakże nie dbali o to, ile wody spływa do wnętrza statku. Ciała niewolników i marynarzy przesuwały się w tył i w przód po śródokręciu. Chłopiec patrzył na nie z niedowierzaniem. Walczyli o wolność tylko po to, by utonąć? Czy więźniowie wybili całą załogę?

Nagle usłyszał podniesiony głos Adara Sa:

- O tam, tam jest nasz chłopiec. Chłopcze? Wintrowie, chodź tutaj! Tam się zabarykadowali. Jak można stąd wykurzyć te szczury? - Kierował grupką triumfujących mapników. Stali przed drzwiami kwater oficerskich na rufie. Mimo sztormu i wciąż nasilającej się nawałnicy, wciąż byli pochłonięci zabijaniem.

- Ta wichura nas zniszczy, jeśli natychmiast nie dotrę do steru! - krzyknął do nich. Wydobył głos z głębi siebie i starał się mówić władczym tonem, jak dorosły mężczyzna: - Przestańcie się zabijać albo morze odbierze nam życie! Pozwólcie załodze wyjść. Niech marynarze zajmą się żeglugą statku. Błagam was! Z każdą falą nabieramy wody! - Złapał się boku drabinki na pokład rufowy, a wtedy uderzyła kolejna fala. Ze zgrozą obserwował, jak woda zalewa otwarte włazy. Widok skojarzył mu się z napełnianymi piwem kuflami. - Dokładnie zamknijcie włazy! - ryknął do swoich towarzyszy. - I wyślijcie kilka osób do pomp, w przeciwnym razie jeszcze przed nami zginą wszyscy chorzy i ci, którzy schronili się pod pokładem! - Popatrzył w górę. - Musimy zwinąć niektóre żagle! Trzeba pokonać ten wiatr!

- Nie wejdę na maszt - oznajmił głośno jeden niewolnik. - Nie po to zdejmowałem łańcuchy, by się zabić w inny sposób!

- Więc umrzesz, kiedy wszyscy pójdziemy pod wodę! - odkrzyknął mu Wintrow. Głos mu się załamał, zmieniając się w chłopięcy pisk. Niektórzy niewolnicy nieśmiało próbowali zatrzasnąć włazy, nikt jednak nie miał ochoty zbytnio się wychylać z bezpiecznej ładowni.

- Skały! - wrzasnęła „Vivacia”. - Skały! Wintrowie, weź ster!

- Wypuść załogę. Obiecaj, że darujesz im życie, jeśli uratują nas wszystkich! - ryknął na Adara Sa. Potem szybko się wdrapał na drabinkę.

Comfrey umarł przy sterze, uderzony od tyłu. Jego zabójca porzucił go na wpół zwisającego z koła. Ciężar ciała mężczyzny częściowo zablokował ster.

- Przykro mi. Tak mi przykro - paplał Wintrow przepraszająco, kiedy odciągał chude ciało. Wrócił do steru, chwycił go i skręcił. Najgłębiej jak potrafił wciągnął powietrze do płuc.

- Powiedz mi, co mam robić! - zawołał i modlił się, by jego głos dotarł do galionu mimo burzy.

- W lewo na burt! - usłyszał głos „Vivacii”. Nie tylko zresztą dźwięczał w jego uszach, lecz także zdawał się wibrować w dłoniach. Chłopiec uprzytomnił sobie, że koło sterowe wykonane zostało z czarodrzewu. Chwycił je pewniej rękoma. Być może grzeszył, ale zamiast do Sa modlił się o jedność ze statkiem. Porzucił strach, zatracając się w umyśle „Vivacii”.

- Tak trzymać! - szepnął do niej i poczuł niemal szaleńcze potwierdzenie kontaktu. Wraz z nim pojawił się w chłopcu strach galionu, ale także jego odwaga. Teraz Wintrow zdawał sobie sprawę z istnienia sztormu i prądu wody na sposób „Vivacii”. Sporą część jego jaźni wypełniło jej czarodrzewowe ciało.

Ster zbudowano dla dorosłego, dobrze umięśnionego mężczyzny. Chłopiec wielokrotnie przypatrywał się sternikom, sam też stawał za kołem kilka razy, lecz zawsze podczas spokojnej pogody. Nigdy nie sterował w takiej wichurze, zresztą zawsze obok niego stał ktoś, kto instruował go lub nawet łapał za ster, jeśli sytuacja tego wymagała.

Wintrow położył się całym ciałem, by odwrócić koło. Każdy zyskiwany milimetr odczuwał jako małe zwycięstwo, zastanawiał się jednak, czy statek potrafi zareagować w porę. Odniósł wrażenie, że w następną falę wchodzą równomierniej, że przecinają ją dość swobodnie, że wiatr już nie szarpie statkiem. Spojrzał spod zmrużonych powiek w zacinający deszcz, niczego wszakże nie zdołał zobaczyć, jedynie mrok. Równie dobrze mogli się znajdować w samym środku Morza Wzburzonego. Czyżby ze wszystkich stron otaczał ich tylko bezmiar wód? Nagle cała sytuacja wydała się chłopcu absurdalna. On i „Vivacia” sami walczyli, by ocalić wszystkich, podczas gdy pozostali ludzie na pokładzie całkowicie się skupili na wzajemnym mordowaniu.

- Musisz mi pomóc - oświadczył spokojnie, wypowiadając słowa, które powinny ją poruszyć. - Wyobraź sobie, że jesteś majtkiem w bocianim gnieździe i obserwujesz fale i skały. Przekazuj mi stopniowo uzyskiwane informacje.

W śródokręciu ludzie krzyczeli coś do siebie. Niektóre głosy były stłumione. Chłopiec domyślał się, że niewolnicy negocjują z pojmaną załogą. Sądząc po wściekłych wrzaskach, Wintrow wątpił, czy mężczyźni osiągną porozumienie dostatecznie szybko, by uratować żaglowiec. „Muszę o nich zapomnieć”, powiedział sobie.

- Tylko ty i ja, moja pani - szepnął do niej. - Jesteśmy tylko ty i ja. Spróbujmy zachować życie. - Mocno chwycił w ręce ster.

Nie wiedział, czy „Vivacia” odpowiedziała, czy też jego własna determinacja dodała mu sił. Oślepiony przez wodę i ciemność walczył z żywiołem. Nie słyszał, by galion się do niego odzywał, zaczął jednak współodczuwać wraz z nim. Żagle nad głową działały przeciwko niemu, niestety nic nie mógł na to poradzić. Nagle deszcz się zmienił, był tak samo uporczywy, lecz krople jakby drobniejsze. Jednak mimo iż sztorm osłabł i pierwsza szarość świtu zabarwiła niebo, chłopcu wydało się, że ster staje się cięższy i mniej podatny na jego ruchy.

- Pochwycił nas prąd! - usłyszał tuż przy sobie ciche wołanie „Vivacii”. - Przed nami znajdują się skały! Znam ten kanał od tak dawna! Nie powinniśmy byli pracować w ten sposób. Nie wiem, czy potrafię sama je ominąć!

Wintrow usłyszał szczęk łańcucha, a następnie upadek ciężkiego ciała na pokład. Zerknął na grupkę idących ku niemu osób. Na czele kroczył jakiś człowiek w kajdanach na nogach i rękach. Kiedy grupa zbliżyła się do chłopca, ktoś mocno popchnął pierwszego mężczyznę w stronę steru. Osobnik padł na kolana na mokry pokład.

- Ten jeniec mówi, że jeśli mu pozwolimy, stanie za sterem i uczciwie poprowadzi statek - zahuczał Adar Sa. Cichszym głosem dodał: - Twierdzi, że bez niego nie zdołamy ominąć tych skał. Podobno tylko on zna ten kanał.

Kiedy więzień się podniósł, Wintrow w końcu rozpoznał w nim Torga. Przyjrzał mu się dokładnie w mroku. Oficer miał podartą na plecach koszulę; blade łachmany trzepotały na wietrze.

- Ty - powiedział Torg, po czym roześmiał się cicho i z niedowierzaniem. - Ty to nam zrobiłeś? Ty? - Potrząsnął głową. - Nie wierzę w to. Podejrzewam, że potrafisz zdradzić, ale nie dałbym funta kłaków za twoją odwagę. Stoisz tak i trzymasz w łapach ster, jak gdyby statek był twój, nie wierzę jednak, że go przejąłeś. - Splunął w bok. - Nie miałeś jaj, by przyjąć ster, gdy kapitan podawał ci go na srebrnej tacy. - Wściekłe słowa padały z jego ust niczym kamienie. - Och, tak, znałem wszystkie szczegóły waszej umowy. Słyszałem, co twój ojciec powiedział ci tamtego dnia. Zamierzał dać ci stanowisko pierwszego oficera, kiedy ukończysz piętnaście lat. Nie obchodziło go, że pracowałem dla niego jak pies przez ostatnie siedem lat. Chrzanić starego Torga! Chciał powierzyć dowództwo Gantry’emu, a stanowisko zastępcy kapitana rumianolicemu chłopcu. Wydawałbyś mi rozkazy!

Roześmiał się.

- No cóż, Gantry nie żyje. Tak przynajmniej słyszałem. Twój ojciec też nie jest w najlepszym stanie. - Skrzyżował ramiona na piersi. - Widzisz tę wysepkę na prawej burcie? To Wyspa Krzywa. Powinieneś był opłynąć ją z drugiej strony. A teraz mamy przed sobą skały i rwący prąd. Jeśli potrzebujesz sternika dla tej łajby, lepiej bądź miły dla Torga. Może nie tylko daruj mi życie, ale ofiaruj coś jeszcze... Wtedy przepłynę korytarz i uratuję wasze żałosne tyłki. - Uśmiechnął się przymilnie, nagle przekonany, że jest potrzebny i że może nawet uda mu się obrócić całą sytuację na swoją korzyść. - Lepiej porozmawiaj ze mną przyjaźnie i szybko, ponieważ skały są tuż przed nami. - Stojący za nim mężczyźni - nowi marynarze zaokrętowani w Jamaillii - rzucali wokół straszliwe spojrzenia.

- Co powinniśmy zrobić? - spytał chłopca Adar Sa. - Możemy mu zaufać?

Sytuacja, chociaż przerażająca, była śmiechu warta. Wszyscy pytali Wintrowa o radę. Oddali w jego ręce los statku. Podniósł oczy na błyskające niebo. Wysoko na olinowaniu dostrzegł dwóch niewolników, którzy bez powodzenia starali się zwinąć żagle. Niech Sa się zmiłuje nad nimi wszystkimi. Chłopiec zacisnął dłonie na sterze i wpatrzył się w zadowolonego z siebie Torga. Czy ten mężczyzna był zdolny pchnąć statek na skały w imię zemsty? Czy ktokolwiek potrafi posunąć się tak daleko w odwecie, by poświęcić własne życie? Tatuaż na twarzy zaswędział chłopca.

- Nie - odparł w końcu Wintrow. - Ja mu nie ufam. I zabiję go, zanim oddam mu ster mojego statku.

Mapnik nieczule wzruszył ramionami.

- Niepotrzebni umierają.

- Czekaj - krzyknął Wintrow, ale było już za późno. Płynnym ruchem, jakim robotnik portowy rozmieszcza bele materiału, niewolnik podniósł potężnego marynarza nad głowę, a następnie cisnął go za rufę z tak wielką siłą, że aż sam padł na kolana. Ciało Torga zniknęło, szybko i po prostu. Mężczyzna nawet nie miał czasu krzyknąć. Chłopiec uprzytomnił sobie, że jedno jego stwierdzenie spowodowało śmierć oficera. Pozostali marynarze natychmiast padli na kolana. Krzyczeli i błagali go, by ich oszczędził.

Poczuł ogromne oburzenie, lecz wcale nie na żebrzących żeglarzy.

- Zdejmijcie im łańcuchy i wyślijcie na maszty - warknął na Adara Sa. - Niech zrefują żagle i zawiadomią mnie, gdy zobaczą rafy. - Polecenie było niemądre i bezużyteczne. Trzech ludzi nie było w stanie żeglować tak dużym statkiem. Kiedy Adar Sa zdejmował jeńcom kajdany, Wintrow spytał bez zastanowienia: - Gdzie jest mój ojciec? Czy żyje?

Popatrzyli na niego obojętnie. Najwyraźniej żaden z nich nie znał prawdy. Chłopiec przypuszczał, że Kyle zakazał załodze rozmawiać o tej sprawie.

- Gdzie jest kapitan Haven? - zapytał.

- Na dole, pod pokładem, ranny w głowę i żebra - odparł jeden z marynarzy.

Wintrow zastanowił się i wybrał najlepsze dla swojego statku rozwiązanie. Wskazał na Adara Sa.

- Potrzebuję tu, na górze, kapitana statku. Bądźcie dla niego delikatni. Nieprzytomny nam się nie przyda. - „A niepotrzebni umierają”, powtórzył sobie w myślach chłopiec, kiedy kapłan wysłał ludzi po jego ojca. By ocalić członków załogi, musiał oswobodzonym niewolnikom wykazać ich użyteczność. - Rozkujcie tych dwóch - polecił. - Wyślijcie na liny wszystkich pozostałych przy życiu marynarzy.

Mapnik wzruszył ramionami.

- Ci są ostatni.

Przeżyło tylko dwóch! I ojciec Wintrowa. Niech mu Sa wybaczy! Chłopiec popatrzył i wskazał palcem na mężczyznę, który pozbył się Torga.

- Ty. Wyrzuciłeś za burtę marynarza, a ten mógłby nam się przydać. Zajmiesz więc teraz jego miejsce. Wchodź na górę, na bocianie gniazdo. Krzyknij mi, co zobaczysz. - Popatrzył z furią na otaczających go ludziach. Widok stojącej bezczynnie grupy rozjuszył go. - Reszta niech sprawdzi, czy włazy są szczelnie zamknięte. Zajmijcie się też pompami. Czuję, że statek zbyt głęboko się zanurza. Sa jeden wie, ile hektolitrów wody nabraliśmy. - Spokojniejszym, lecz równie twardym głosem dodał: - Oczyśćcie pokład z ciał i sprzątnijcie połamane namioty.

Pierwszy mężczyzna podniósł wzrok ku maleńkiej platformie na szczycie głównego masztu.

- Tak wysoko? Za nic tam nie wejdę.

Prąd kojarzył się teraz Wintrowowi z żywą przeszkodą. Fala pędziła przez wąski kanał jak rwący górski potok przez młyńskie koło. Chłopiec walczył ze sterem.

- Ruszajcie się, jeśli chcecie żyć - warknął. - Nie ma czasu na strach. Liczy się tylko statek, nic innego. Ratujcie statek, a ocalicie siebie.

- Pierwszy raz przemawiasz jak mój syn.

Spływająca krew zaciemniła bok twarzy Kyle’a Havena. Ojciec Wintrowa dziwnie skręcał ciało podczas chodzenia, starając się chronić nadwerężone żebra, które zgrzytały w jego klatce piersiowej. Był bledszy niż szare niebo. Popatrzył na swego syna trzymającego w rękach ster statku, na naznaczonych tatuażami mapników, którzy pospiesznie odchodzili, by wykonać rozkaz chłopca, na rumowisko pozostałe po buncie niewolników. Powoli potrząsnął głową.

- Podniecił cię bunt i odnalazłeś w sobie mężczyznę?

- Zawsze nim byłem - odparł kategorycznie. - Po prostu nie potrafiłeś tego rozpoznać, ponieważ nie jestem taki jak ty. Nie jestem duży, silny i opryskliwy. Jestem sobą.

- Nigdy nie próbowałeś osiągnąć odpowiedniego poziomu. Nigdy nie obchodziło cię stanowisko, które ci chciałem ofiarować. - Kyle potrząsnął głową. - Ty i ten statek. Dwoje rozpieszczonych dzieci.

Wintrow mocniej chwycił koło sterowe.

- Nie mamy czasu na takie rozmowy. „Vivacia” nie jest w stanie sama sterować. Pomaga mi, ale potrzebuję również twoich oczu. A przede wszystkim twojej wiedzy. - Nie potrafił ukryć goryczy. - Doradź mi, ojcze.

- Naprawdę jest twoim ojcem? - spytał osłupiały Adar Sa. - Uczyniłeś niewolnikiem własnego syna?

Nikt mu nie odpowiedział. Kyle i Wintrow patrzyli przed siebie, w sztorm. Po chwili kapłan wycofał się na rufę statku, zostawiając ich samych.

- Jak zamierzasz sobie poradzić? - zapytał nagle ojciec. - Nawet jeśli bezpiecznie pokonasz ten kanał, nie masz dość żeglarzy, by gdziekolwiek dopłynąć. To są niebezpieczne wody, nawet dla doświadczonej załogi. - Prychnął. - Stracisz żaglowiec, zanim w ogóle go zdobędziesz.

- Robię to, co potrafię - wyjaśnił cicho Wintrow. - Nie wybierałem sobie tej roli. Wierzę jednak, że Sa mnie poprowadzi.

- Sa! - potrząsnął głową oburzony Kyle, po czym rzucił: - Trzymaj statek w samym środku kanału. Nie, nie, trochę bardziej lewo na burt. Tak. Trzymaj mocno ster. Gdzie Torg? Powinieneś pchnąć go na gniazdo. Niech krzyknie nam, co widzi.

Chłopiec zastanawiał się przez chwilę, porównując informacje ojca z opinią „Vivacii”. Wreszcie dokonał odpowiedniej korekty kursu.

- Torg nie żyje - odparł wreszcie. - Został wyrzucony za burtę. Po prostu pewien niewolnik uznał go za osobnika bezużytecznego. - Wskazał podbródkiem na mężczyznę, który zamarł w połowie masztu, przywierając do niego. - Kazałem mu wykonać zadanie nieżyjącego oficera.

Jego słowa spotkały się z osłupieniem i milczeniem ojca. Kiedy w końcu się odezwał, głos miał napięty.

- Wszystko po to, by... - zaczął cicho. Jego słowa przeznaczone były jedynie dla uszu syna. - Postanowiłeś w ten sposób przejąć statek... teraz zamiast za kilka lat?

Po tym pytaniu Wintrow zrozumiał, że nigdy nie zdoła się porozumieć z własnym ojcem. Przepaść między nimi była ogromna.

- Z pewnością o nic takiego mi nie chodziło. - Ledwie wypowiedział to stwierdzenie, uznał je za niemądre. Wiedział jednak, że nawet jeśli będzie się tłumaczył do końca życia, Kyle Haven i tak go nie zrozumie. Jedynym przedmiotem, który ich kiedykolwiek łączył, był ten statek. - Na razie omińmy skały - zasugerował. - Mówmy jedynie o nawigacji. Tylko w tym temacie jesteśmy zgodni.

Minęło kilka minut, lecz w końcu kapitan podszedł do syna i stanął obok niego. Jedną rękę położył lekko na sterze, tuż obok dłoni Wintrowa, potem podniósł wzrok na olinowanie. Dostrzegł tam jednego ze swoich ludzi.

- Calt! Skończ to, co robisz i zajmij pozycję obserwacyjną w bocianim gnieździe.

Ojciec chłopca zapatrzył się przed siebie.

- Płyniemy zatem - rzucił spokojnie do chłopca. W tym samym momencie statek gwałtownie przyspieszył.

* * *

- Sprzedałyście mnie - oświadczyła ponuro Malta. - Sprzedałyście mnie jakiemuś potworowi, który spłaci nasz statek. W każdej chwili mogą mnie zawlec do tej bagnistej krainy, gdzie wyrosną mi brodawki. Będę rodzić kolejne dzieci, podczas gdy wy zawrzecie sobie nowe handlowe kontrakty z rodziną Khuprusów. Nie sądźcie, że nie wiem, jak to się odbywa. Zazwyczaj, kiedy kobieta wychodzi za mąż za mężczyznę z Deszczowych Ostępów, jej rodzina w Mieście Wolnego Handlu zarabia na tym sporo pieniędzy.

Keffria i Ronica obudziły dziewczynkę wcześnie i natychmiast wezwały ją do kuchni na rozmowę. Śniadanie nie było jeszcze gotowe.

- Malto, nie jest tak, jak myślisz - odpowiedziała matka tak zwanym rozsądnym tonem.

Przynajmniej babka nie ukrywała własnych uczuć. Skończyła napełniać kociołek, postawiła go na piecu, później schyliła się i przez chwilę poruszała drwa w palenisku.

- Prawdę mówiąc, sama się sprzedałaś - stwierdziła nagle zwodniczo wesołym głosem. - Za szalik, płomienny klejnot i puszkę snów. Nie mów mi, że nie wiedziałaś, co robisz. Zauważyłam, że świetnie się znasz na tego rodzaju sprawach.

Malta milczała przez jakiś czas.

- Mam te rzeczy w moim pokoju. Mogę je zwrócić - zaproponowała gburowato. Płomienny klejnot. Nie miała ochoty się z nim rozstawać. Lepiej go jednak oddać, niż zostać żoną obleśnego mężczyzny z Deszczowych Ostępów. Wzdrygnęła się pod wpływem wspomnienia, że w swoim śnie pocałowała go. Pewnie pod welonem jego usta były pokryte naroślami. Sama myśl o tym pocałunku sprawiała, że dziewczynka miała ochotę splunąć. Nie jest uczciwie wysyłać sen, w którym ktoś jest taki przystojny, skoro w rzeczywistości bardziej przypomina ropuchę.

- Jest już na to trochę za późno - rzuciła szorstko Keffria. - Gdybyś się szczerze przyznała do kradzieży puszki snów, wiele spraw można by naprawić. A tak? No cóż. Trudno ją teraz zwrócić, skoro wcześniej przyjęłaś szalik i klejnot, nie mówiąc o ofiarowaniu kielicha, z którego piłaś. - Przerwała na chwilę, po czym kontynuowała bardziej życzliwym tonem: - Zrozum, Malto, nikt nie zamierza cię zmuszać do małżeństwa. Przyzwoliłyśmy jedynie, by ten młody mężczyzna mógł cię od czasu do czasu widywać. Nigdy nie zostaniesz z nim sam na sam. Zawsze będzie wam towarzyszyć babcia, ja, Rache lub Nana. Nie musisz się obawiać tych spotkań. - Odchrząknęła i podjęła przemowę, tym razem wyraźnie chłodniejszym tonem: - Z drugiej strony, nie wolno ci się zachować niegrzecznie. Nigdy się nie spóźnisz i nie będziesz dla tego młodzieńca nieuprzejma. Musisz go traktować tak samo, jak się traktuje wszystkich szanowanych gości. Fakt ten oznacza, że nie będziesz mówić o brodawkach, bagnach ani też o tym, skąd się biorą dzieci.

Dziewczynka wstała od stołu, wyjęła z szafki bochen wczorajszego chleba i odcięła sobie kromkę.

- Dobrze. W ogóle nie będę się odzywać - oznajmiła obu kobietom. Co właściwie mogły jej zrobić? Jak mogły ją zmusić, by rozmawiała z tym wstrętnym osobnikiem albo by była dla niego miła? Nie zamierzała udawać, że go lubi. Młody człowiek sam wkrótce odkryje, że uważa go za odrażającego, i zniknie z jej życia. Zastanawiała się, czy pozwolą jej zatrzymać szalik i klejnot, gdy mężczyzna powie, że nie chce się z nią ożenić. Prawdopodobnie chwila nie była odpowiednia na zadawanie takich pytań. Ale puszkę snów skłonna była oddać w każdej chwili. Zwłaszcza że po otwarciu stała się brzydka i matowoszara niczym popiół w palenisku. Nadal ładnie pachniała, lecz zapach nie był wystarczającym powodem do zatrzymania jej.

- Malto, tych ludzi nie wolno nam obrażać - zwróciła jej uwagę matka.

Ostatnio wyglądała na bardzo zmęczoną i przybyło jej zmarszczek. Jeszcze mniej niż zwykle dbała o cerę i o włosy. Wkrótce jej twarz zacznie przypominać zgorzkniałe oblicze babci.

- Nie chodzi o to, kogo nam wolno obrażać, a kogo nie - wtrąciła Ronica, marszcząc brwi. - Istnieje wiele sposobów odprawienia niepożądanego konkurenta. Wiedz, że nieuprzejmość wcale do nich nie należy. Nie w naszej rodzinie.

- Kiedy wraca mój ojciec? - spytała obcesowo dziewczynka, po czym dodała na zupełnie inny temat: - Czy jest jeszcze dżem brzoskwiniowy?

- Twego ojca spodziewamy się dopiero późną wiosną - odparła ze znużeniem Keffria. - Dlaczego pytasz?

- Po prostu nie sądzę, żeby próbował mnie zmusić do czegoś takiego. Do udawania, że lubię jakiegoś mężczyznę, którego nie chcę nawet znać... Jest w tym domu w ogóle coś do jedzenia?

- Posmaruj sobie chleb masłem. I nikt cię nie prosi, żebyś udawała sympatię do tego młodego człowieka! - wybuchnęła babcia. - Nie jesteś prostytutką, a on ci nie płaci za twoje uśmiechy i nie będzie się na ciebie lubieżnie gapił. Stwierdzam tylko, że powinnaś go potraktować z kurtuazją. Jestem pewna, że okaże się prawdziwym dżentelmenem. Zapewniła mnie o tym Caolwn, a znam ją od bardzo dawna. Proszę jedynie, żebyś okazała mu szacunek. - Cichszym głosem ciągnęła: - Na pewno szybko zauważy, że nie jesteś dla niego właściwą kandydatką na żonę, i przestanie cię odwiedzać. - Wypowiedziała te słowa w sposób zdecydowanie obraźliwy. Jak gdyby Malta nie była warta uwagi nawet mężczyzny z Deszczowych Ostępów!

- Spróbuję - ustąpiła dziewczynka z niechęcią. Rzuciła na stół suchy chleb. Cóż, mogła się przynajmniej pochwalić tą sprawą Delo. Przyjaciółka zawsze się nieco chełpiła, opowiadając o wszystkich tych młodych ludziach, którzy przychodzili do jej domu. Malta wiedziała oczywiście, że są przyjaciółmi Cerwina. Ale Delo znała ich imiona, a oni czasem z nią żartowali albo się przekomarzali. Niektórzy przynosili jej nawet słodycze i błyskotki. Pewnego razu, gdy Malta otrzymała pozwolenie pójścia (w towarzystwie Rache) z Delo na targ korzenny, jeden z przyjaciół Cerwina rozpoznał Delo i wykonał przed nią tak zamaszysty ukłon, aż jego płaszcz zawirował na wietrze. Potem zaprosił je na aromatyczną herbatę, ale Rache odparła, że się spieszą do domu. Malta poczuła się wówczas jak małe dziecko. Przynajmniej raz mogłaby się więc pochwalić przyjaciółce, że odwiedził ją młody mężczyzna. Nie musiała mówić, że prawdopodobnie jest cały pokryty brodawkami. Mogłaby przedstawić go jako kogoś tajemniczego i niebezpiecznego... Uśmiechnęła się do siebie i rozmarzona spojrzała w dal, ćwicząc spojrzenie, które przybierze podczas opowieści o swoim gościu. Matka odkręciła słoik z miodem i postawiła przed córką.

- Dziękuję - odparła Malta głęboko zamyślona i z roztargnieniem zaczęła smarować chleb.

Może Cerwin będzie zazdrosny.

* * *

- Zamierzasz pozostawić mnie przy życiu? - spytał łagodnie Kyle Haven, kiedy świt zaczął rozjaśniać niebo. Starał się mówić stanowczym tonem, lecz surowość jego słów zabarwił strach. Wintrow dosłyszał w głosie ojca również znużenie.

Długa noc już się kończyła, dzień zastawał ich obu za sterem. Dzięki Caltowi na bocianim gnieździe i wspomnieniom „Vivacii” dopłynęli już niemal do końca kanału. Chłopiec podziwiał ojca za wytrzymałość. Przetrzymał noc. Ciągle stał pochylony, osłaniając żebra po lewej stronie, ze wszystkich sił jednakże pomagał przeprowadzić statek. A teraz spytał syna o swoje życie. Zapewne odczuwał gorycz.

- Zrobię, co w mojej mocy, abyś przeżył. Obiecuję ci to. - Spojrzał teraz na Adara Sa, który nadal stał na rufie. Zastanawiał się, czy będzie miał jakikolwiek wpływ na tę decyzję. - Nie wierzysz mi? Twoja śmierć bardzo by mnie zmartwiła. Zasmuca mnie każda śmierć na pokładzie statku.

Kyle Haven patrzył przed siebie.

- Kilka punktów w lewo na burt - polecił.

Nagle wokół nich korytarz wodny się rozszerzył, a woda uspokoiła. Za nimi pozostała Wyspa Krzywa i Kanał Cumowniczy.

Wintrow skorygował kurs. Na olinowaniu ludzie krzyczeli do siebie, spierając się w kwestii tego, co powinni teraz zrobić i w jaki sposób. Jego ojciec miał rację. Nie można żeglować tak dużym statkiem tylko z dwoma doświadczonymi i zdolnymi marynarzami. Chłopiec zacisnął uchwyt na sterze.

- Pomóż mi, statku - wysapał cicho. - Pomóż mi podjąć właściwą decyzję. - Poczuł zmęczony odzew „Vivacii”. Nie pewność siebie miała tu znaczenie, lecz zaufanie.

- Za nami płynie drugi statek - obwieścił głośno Adar Sa. - Szybko się zbliża. - Spojrzał na Wintrowa przez natarczywy, szary deszcz. - Na jego maszcie powiewa bandera z krukiem! - krzyknął radośnie. - Sa naprawdę zareagował na czas! - Mężczyzna zdarł pozostały z koszuli strzęp i zaczął nim machać w kierunku drugiego żaglowca.

* * *

- Za sterem stoi chłopiec! - krzyknął do Kennita Sorcor. Sztorm ucichł, nawet deszcz ustał, mat wszakże nadal krzyczał zamiast mówić. - Na pokładzie panuje straszliwy bałagan. Zdaje mi się, że niewolnicy podnieśli bunt.

- To doskonale... dla nas - odpowiedział mu Kennit. Mówienie wymagało od niego wysiłku. Był bardzo zmęczony. Zrobił długi wdech. - Przygotuj oddział abordażowy. Przejmiemy żywostatek, gdy dotrze do głównego kanału.

- Dzieciak radzi sobie całkiem nieźle z kołem. I to mimo niewłaściwie rozmieszczonych żagli. Czekaj! - Sorcor jakby nie dowierzał własnym oczom. - Kapitanie, pozdrawiają nas. Jakiś mężczyzna do nas macha.

- Więc wyświadczymy mu przysługę. Oddział abordażowy gotów? Nie, zaczekaj! - Zaczerpnął powietrza i spróbował się wyprostować. - Zaprowadzę ich sam. Gankisie! Chodź. Przejmiesz ster. Etto, gdzie moja kula?

Najwyraźniej szczęście mu dopisywało. Piękny żywostatek sam się pchał w jego ręce. Kennit wytrwał i teraz otrzyma nagrodę. Gdy podpłynęli wystarczająco blisko, pomyślał, że nigdy nie widział niczego bardziej uroczego. Z mostka „Marietty” doskonale dostrzegał wszelkie szczegóły „Vivacii”. Na opadłym brezencie leżał stos ciał, żagle powiewały w górze niczym spódnice burdelmamy, lecz srebrzysty kadłub żywostatku błyszczał, a wyraziste kształty poruszały się z wręcz muzyczną płynnością.

Młody pirat zachwiał się i Etta szybko go podtrzymała. Gankis stanął przy sterze. Stary żeglarz posłał swemu kapitanowi zastanawiające spojrzenie, na wpół litościwe, na wpół przerażone.

- Nie wiem, gdzie jest twoja kula. Chodź. Podprowadzę cię do relingu. - Chrząknęła z wysiłku, kiedy ciągnęła go do przodu. Zrobił kilka chwiejnych podskoków, aż w końcu pochylił się i chwycił w obie ręce reling. - Chyba powinieneś zejść pod pokład i przez jakiś czas odpocząć. Niech Sorcor przejmie w twoim imieniu żywostatek.

- Nie - odparł wściekle. Tak cholernie trudno było ustać na jednej nodze, a ta kobieta marnowała resztki jego sił na głupie kłótnie. - Nie. Jest mój i znajdę się na jego deskach wraz z pierwszą grupą. Dzięki niemu wróci moje szczęście.

- Proszę cię - jęknęła Etta załamującym się głosem. - Moje kochanie. Moja miłości. Gdybyś mógł widzieć siebie teraz...

- Och, do Sara! - Sorcor włączył przekleństwo do ich rozmowy. - Kennicie, och, panie mój...

- Poprowadzę oddział abordażowy - odrzekł mu. Jego mat nie powinien z nim się spierać. I musi nakazać posłuszeństwo tej przeklętej babie.

- Tak, panie - mruknął Sorcor bardzo cicho.

- Nie myślisz chyba o tym poważnie! - krzyknęła do niego Etta. - Popatrz na swojego kapitana. Jest wyczerpany, nie trzeba mu było pozwolić pozostać na pokładzie. Gdybym wiedziała, ile go to będzie kosztowało...

- Puść go - odparł spokojnie mat. Przyniósł kulę Kennita, ale ostrożnie położył ją na pokładzie. - Przygotuję dla ciebie, panie, bosmański fotel. I wprowadzę cię bezpiecznie na deski żywostatku.

- Ale... - zaczęła kobieta, lecz Sorcor przerwał jej. - Obiecałem - stwierdził oschle. - Przyjrzyj się temu mężczyźnie, kobieto. I pozwól, bym dotrzymał złożonej mojemu kapitanowi obietnicy. - Dodał ciszej: - Chyba niewiele więcej możemy teraz zrobić.

- Ale... - powtórzyła. Popatrzyła na Kennita, wymienili spojrzenia i nagle odkryła, że widzi w oczach ukochanego śmierć. Przez chwilę nie oddychała, tylko wpatrywała się w te oczy. Potem przeniosła wzrok na Sorcora i oświadczyła spokojnie: - W takim razie pójdę z nim.

- Oboje z nim pójdziemy - potwierdził.





Rozdział dziewiętnasty
Znowu we własnej skórze <l >

Oficer Grag Tenira obudził Altheę z głębokiego snu ostrożnym szarpnięciem za rękaw.

- Hej - powiedział półgłosem. - Kapitan chce cię zaraz widzieć. Pełni wachtę na redzie, więc spotkaj się z nim na pokładzie. Szybko. - Odwrócił się i odszedł nie czekając na reakcję dziewczyny.

W parę sekund później przebiegła boso po deskach żywostatku. Na pokładzie dziobowym panowała ciemność i cisza. Reszta załogi dostała dzisiaj przepustkę. Wszyscy bez wyjątku udali się na brzeg, by oddać się hulankom. Althea, bardziej chciwa samotności niż piwa, wykręciła się brakiem pieniędzy i została na pokładzie, pragnąc popróżnować i trochę się przespać.

Ofelia” stała w porcie przy małym wyspiarskim mieście o nazwie Rinstin. Była to jedna z kilku miejscowości na wyspach Kanału Wewnętrznego. Założono ją w pobliżu złóż cyny i źródeł świeżej wody. Teraz ta górnicza osada stawała się również centrum handlowym. Mieszkańców stać było na zakup towarów z Deszczowych Ostępów, które oferował Tenira. Kapitan nieźle też zarobił na sprzedaży beczek solonego mięsa, które załadował w Jamaillii. Tu zamierzał zakupić wyroby cynowe i wrócić z nimi do Miasta Wolnego Handlu. Był kupcem z głową. Althea bardzo szybko zaczęła go podziwiać.

Pojawiła się na pokładzie i rozejrzała za mężczyzną, a wtedy uderzyła ją niesamowitość tej sytuacji. Kapitan pełnił wachtę za sterem? W porcie? I posłał po nią oficera? W jej myślach natychmiast zaistniało straszliwe podejrzenie. „Ofelia” wydała jej sekret! Kiedy dziewczyna dostrzegła kapitana palącego fajkę przy galionie, owo podejrzenie zmieniło się w pewność. Młodym marynarzem, opierającym się o reling mógł być Grag, który będzie świadkiem jej zdemaskowania. Serce Althei zamarło.

Stanęła na moment w cieniu, by przygładzić warkocz i zetrzeć z twarzy resztki snu. Najlepiej jak potrafiła wygładziła też zniszczone ubranie. Usunięcie ze „Żniwiarza” było przykrą sprawą, teraz jednakże mogła mieć jeszcze gorsze nieprzyjemności. Ci mężczyźni znali jej rodzinę i zawiozą opowieść o jej wyczynach do rodzinnego miasta. No cóż. Zniesie wszystko z wysoko podniesionym czołem. Żadnych łez, żadnego gniewu, poleciła sobie. Tylko godność i duma. Ale... Będzie tęskniła za tym statkiem.

Kiedy zrobiła krok do przodu, usłyszała głęboki głos „Ofelii”. Niósł się w nocnym powietrzu tak głośno, jakby słowa galionu przeznaczone były dla Althei.

- A ty, Tomie Tenira, zmieniasz się w kapryśnego starego gbura i zupełnie już zapomniałeś, co to pragnienie przygody.

- „Ofelio” - ostrzegł ją kapitan.

- Nie masz też poczucia humoru. - Galion popatrzył na Graga. Światło pokładowej latarni nie obejmowało twarzy oficera. Jeśli odpowiedział, na pewno nie użył słów. Althea poczuła, jak usta wykrzywiają jej się w ironicznym uśmiechu. Zastanawiała się, co młody Tenira myśli teraz o swojej niegdysiejszej partnerce w tańcu.

Bez uśmiechu na twarzy i z obojętną miną powitała Tenirę.

- Melduję się, panie.

- Doprawdy - mruknął ciężko kapitan. Wyjął z ust krótką fajkę. - Zawsze wiesz, o czym będziemy rozmawiać?

- Obawiam się, że tak, panie.

Tenira oparł się plecami o reling i straszliwie westchnął.

- Dyskutowaliśmy o tym, Grag i ja. „Ofelia” również dodała swoje trzy grosze. Nawet więcej niż trzy, jak zwykle zresztą. Pragnę coś dla ciebie zrobić, młoda kobieto. Zbierz rzeczy. Grag da ci trochę pieniędzy i odstawi cię na brzeg. Na ulicy Skorupiakowej znajduje się pensjonat. Jest czysty. Mój syn doprowadzi cię do niego bezpiecznie.

- Panie - mruknęła dziewczyna z rozpaczą. Dobrze przynajmniej, że nie krzyczał i nie okazywał gniewu. Potraktował ją uprzejmie, dzięki czemu zachowała godność. Była mu za to wdzięczna. Jednak czuła ból na myśl, że „Ofelia” zdradziła jej zaufanie. Spojrzała na galion, który z zakłopotaniem przypatrywał jej się przez krągłe ramię. - Prosiłam, żebyś mnie nie wydawała - upomniała go łagodnie. Kilka sekund studiowała oblicze „Ofelii”. - Nie mogę uwierzyć, że mi to zrobiłaś.

- Och, to nie w porządku, moja droga, absolutnie nie w porządku! - zaprotestował żarliwie statek. - Ostrzegałam cię. Nie mogłaś przecież oczekiwać, że ukryję taki sekret przed moim kapitanem. Mówiłam ci także, że spróbuję znaleźć sposób, byś - jeśli zechcesz - mogła pozostać na pokładzie pod własnym nazwiskiem. Jak miałam to osiągnąć nie mówiąc Tenirze, jak się naprawdę nazywasz? - „Ofelia” przeniosła wzrok na swojego kapitana. - Tomie, wykorzystujesz sytuację. Wstydź się! Powiedz jej wreszcie resztę. Ta biedna dziewczyna sądzi, że chcesz ją zostawić w tym porcie.

- To pomysł „Ofelii”, nie mój - burknął kapitan niechętnie. - Poczuła do ciebie wielką sympatię. - Pyknął kilka razy z fajki, podczas gdy Althea trwała w niepewności. - Grag da ci wystarczająco dużo pieniędzy, abyś się ulokowała i kupiła, co potrzeba. Kąpiel, odpowiednie ubranie i inne szczegóły. Jutro po południu wrócisz na pokład jako Althea Vestrit i zabierzemy cię do domu.

- I... - wtrąciła podniecona „Ofelia”. - Och, to jest najlepsza część, moja droga. Nie wyobrażasz sobie, jak trudno było mi przekonać Tomiego. Grag łatwiej ustąpił. On zawsze jest taki, prawda, moje jagniątko? - Nie czekała na wymruczane potwierdzenie młodego Teniry. - Przez resztę podróży będziesz pełnić funkcję oficera - obwieściła Althei rozradowanym głosem. - Ponieważ mniej więcej w dobę po wypłynięciu z Rinstinu biednego Graga dopadnie tak potworny ból zęba, że nasz młodzieniec legnie na swojej koi. A Tom poprosi cię, żebyś objęła stanowisko jego syna, ponieważ wie, pływałaś ze swoim ojcem.

Grag pochylił się do przodu, aby zobaczyć minę dziewczyny. Na jej szok zareagował głośnym śmiechem. Spojrzał błękitnymi oczyma na „Ofelię”. Najwyraźniej podzielał jej radość.

- Mówisz poważnie? - spytała z niedowierzaniem Althea. - Och, jak mam wam dziękować?

Kapitan Tenira wyjął z ust fajkę.

- Możesz mi podziękować, wykonując cholernie dobrze swoją robotę. Niech nikt nie nazwie mnie wariatem za to, że powierzam ci oficerskie stanowisko. I na zawsze zatrzymaj dla siebie, że zaokrętowałaś się na mój statek jako chłopak, a ja nie miałem o tym pojęcia. - Obrócił się nagle do galionu. - Spodziewam się, że ty również dotrzymasz danego mi w tej sprawie słowa, stara plotkaro. Nikomu nawet słowa: ani ludziom, ani żywostatkom.

- No wiesz, Tomie, jak możesz we mnie wątpić? - spytała „Ofelia”. Potoczyła oczyma i położyła rękę na sercu, jak gdyby poczuła się dotknięta. Potem ostentacyjnie mrugnęła do Althei.

Grag tłumił śmiech.

- Przerwij chichot, szczeniaku - warknął na niego kapitan. - Będą się z ciebie śmiali tak samo jak ze mnie, jeśli ta tajemnica się wyda.

- Nie śmieję się, panie - odparł wesoło Grag. - Cieszę się po prostu z możliwości czytania i leniuchowania przez cały rejs z Rinstinu do Miasta Wolnego Handlu. - Strzelił oczyma ku Althei, do której także odnosił się jego żart. Patrzył przez chwilę na jej twarz i była przekonana, że stara się zobaczyć pod przebraniem brudnego chłopaka dziewczynę, którą znał. Spuściła oczy, zaniepokojona.

- Nie dziwię się - powiedział ojciec młodzieńca. - Ale bądź gotów migiem wrócić do zdrowia, jeśli mimo wszystko uznam, że potrzebuję cię na pokładzie. - Kapitan Tenira przeniósł wzrok z powrotem na Altheę i prawie przepraszająco dodał: - Nie sądzę, żeby tak się stało. Słyszałem, że pracujesz szybko i z werwą. Podobno należysz do najlepszych marynarzy? Przewidujesz jakieś kłopoty, przy... hm... ponownej przemianie z chłopca w dziewczynę?

Zamyślona Althea potrząsnęła głową.

- Mogę wejść do pensjonatu jako marynarz i tam się przygotować. Jutro rano pójdę do miasta kupić prezenty dla siostry. Potem wrócę do pokoju, przebiorę się, uczeszę włosy i wymknę się tylnym wyjściem. Mam nadzieję, że przez nikogo nie zauważona.

- No cóż. Żeby tylko cała sprawa okazała się taka prosta.

- Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować, panie. Wam wszystkim. - Obdarzyła ciepłym spojrzeniem także „Ofelię”.

- Jest jeszcze jedna rzecz, o którą cię poproszę - powiedział kapitan Tenira, ciężko wzdychając.

Słysząc jego ton Althea napięła mięśnie.

- O co? - spytała.

- „Ofelia” mówiła nam o sytuacji twojego statku. Ośmielę się coś ci doradzić, młoda damo. Postaraj się zatrzymać tę sprawę w rodzinie. Och, oczywiście poświadczę za twoje umiejętności, jeżeli sprawdzisz się na moim pokładzie. Dam ci też kartę zaokrętowania z pieczątką oficerską, o ile wywiążesz się dobrze ze swych zadań. Nawet stanę przy tobie w Radzie Kupców i poprę cię, jeśli będzie trzeba. Ale wolałbym tego nie robić. Trzeba załatwiać swoje sprawy za frontowymi drzwiami domu rodzinnego. Znałem twojego ojca, może nie bardzo dobrze, ale wystarczająco... Wiem, że miałby w tej kwestii zdanie podobne do mojego.

- Postaram się, panie - obiecała uroczyście Althea. - Sama wolałabym dyskrecję. Wiedz jednak, że zrobię wszystko, by odzyskać statek.

- Mówiłem, że tak ci odpowie - zawołał Grag. On i „Ofelia” triumfalnie wymienili spojrzenia.

- Znałam twoją prababkę - wtrąciła „Ofelia”. - Jesteś bardzo do niej podobna. Z wyglądu i z charakteru. Na pewno przekazałaby ci statek. Ach, to była kobieta, która potrafiła żeglować. Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy przyprowadziła „Vivacię” do portu w Mieście Wolnego Handlu. W moim dzienniku pokładowym jest nawet notatka o tym dniu. Jeśli zechcesz, przeczytaj ją. Tak czy owak, wietrzyk był wówczas świeży i...

- Nie teraz - warknął kapitan Tenira na „Ofelię”. Przez długą chwilę przypatrywał się Althei. - Mam swoje powody, by cię prosić o zachowanie sprawy „Vivacii” w rodzinie. Samolubne powody. Nie chcę być kojarzony z jakąś grupą Kupców, przeciwną innej grupie. - Ponieważ dziewczyna wyglądała na zakłopotaną, potrząsnął głową. - Dość dawno temu opuściłaś Miasto Wolnego Handlu, więc pewnie nie wiesz, że ostatnio niektóre problemy nabrzmiały. Nie pora teraz na spory między Pierwszymi Kupcami.

- Tak. Mamy dość problemów z nowymi przybyszami - zgodziła się spokojnie.

- Gdyby tylko o to chodziło - dodał Tenira. - Niestety, boję się, że po prostu nadchodzą gorsze czasy. Dostałem pewną informację w Jamaillia City. Wiesz, co ten głupi małoletni Satrapa zrobił? Zatrudnił chalcedzkich korsarzy do patrolowania Kanału Wewnętrznego. Podobno dał im prawo do zatrzymywania się w porcie naszego miasta w celu uzupełnienia zapasów wody i jedzenia. Wolnych od opłat! Nasz młody władca mawia, że jest to najmniejsza cena, jaką Miasto Wolnego Handlu powinno chętnie zapłacić za przepędzenie z kanału piratów. Opuszczaliśmy Jamaillia City w dwa dni po kurierskiej łodzi Satrapy, na której płynął urzędnik posiadający uprawnienia do kontrolowania, czy chalcedzcy najemnicy są dobrze traktowani. W jego papierach napisano także: „Jest uprawniony do zbierania datków przeznaczonych na prowiant”. Nieźle, co?

- Nigdy nie pozwalaliśmy zbrojnym okrętom z Chalced wpływać do portu w Mieście Wolnego Handlu. Jedynie statki handlowe... - zauważyła cicho Althea.

- Widzę, dziewczyno, że szybko kojarzysz. Sądzę, że nadal na to nie pozwolimy. Ciekawe, z kim się sprzymierzą Nowi Kupcy? Boję się, że większość poprze Satrapę i jego chalcedzkie psy niż...

- Tomie - przerwała „Ofelia”. - Zostaw politykę na później. Takimi opowieściami możesz doprowadzać dziewczynę do łez przy każdym posiłku, który będziecie razem jadać, aż do naszego rodzinnego portu. Najpierw jednakże niech Athel ponownie się przemieni w Altheę. - Spojrzała na dziewczynę. - No dalej, moja panno, idź po rzeczy. Grag bezpiecznie odstawi cię na brzeg i pod same drzwi pensjonatu. - Jej usta rozszerzyły się nagle w sprośnym uśmieszku i mrugnęła do oficera. - Zachowuj się, mój panie, ponieważ Althea opowie mi ze szczegółami o waszej przechadzce. Mam nadzieję, że naprawdę zakończysz ją przed drzwiami.

Dziewczyna trochę się zdenerwowała docinkami galionu, jednak Grag był do nich najwyraźniej przyzwyczajony.

- Dziękuję, panie - bąknęła jeszcze raz Althea, zwracając się do kapitana Teniry. - Naprawdę doceniam wszystko, co dla mnie robisz. - Potem pospiesznie odeszła w cień, by nikt nie widział jej łez.

Kiedy wróciła z rzeczami, Grag czekał na nią przy włazie. Zarzuciła na ramię marynarski worek i ucieszyła się, że jej towarzysz okazał się rozsądny i nie proponował, że ją wyręczy. Zeszła za nim po trapie, później ruszyli do miasta. Grag narzucał odpowiednie dla nich obojga tempo. Althea nie miała ochoty rozmawiać, a młody oficer wydawał się dziwnie onieśmielony. Noc była spokojna, ulice oświetlone blaskiem wylewającym się z marynarskich tawern, które mijali po drodze. Gdy dotarli do drzwi pensjonatu, Grag przystanął.

- No cóż. Oto jesteśmy - mruknął skrępowany. Zawahał się, jak gdyby chciał jeszcze coś dodać.

Althea pomyślała, że byłoby dobrze nieco rozładować tę sytuację.

- Mogę ci postawić piwo? - spytała, wskazując tawernę po przeciwnej stronie ulicy.

Spojrzał na nią i jego błękitne oczy rozszerzyły się.

- To chyba nie jest dobry pomysł - odparł szczerze. - Poza tym ojciec obdarłby mnie ze skóry, gdybym zabrał damę w takie miejsce. - Po kilku sekundach milczenia dodał: - Ale dziękuję ci.

Althea spuściła głowę, by ukryć uśmiech.

- No cóż, zatem do zobaczenia.

- Tak. - Zaszurał, następnie podciągnął spodnie. - Eee, mam się spotkać z tobą jutro i przyprowadzić cię na statek. Niby „przypadkiem”, jak to wyłożyła „Ofelia”. - Popatrzył na swoje stopy. - Nie chcę cię szukać po całym mieście. Gdzie będziesz? - Znowu spojrzał jej w twarz.

- Dobry pomysł - szepnęła. - A gdzie proponujesz?

Odwrócił wzrok.

- Jest pewien lokalik na tej uliczce. - Wskazał w ciemność. - Nazywa się „U Eldoya”. Robią tam świetną zupę rybną i dają smaczny, świeży chleb. Możemy się tam spotkać. Kupię ci obiad, a ty mi opowiesz swoje przygody. Od tego dnia, gdy opuściłaś Miasto Wolnego Handlu. - Popatrzył jej w oczy i zdołał się uśmiechnąć. - Albo od dnia, gdy razem tańczyliśmy.

Więc pamiętał! Althea odpowiedziała mu uśmiechem.

Grag miał poczciwą twarz, otwarte i szczere spojrzenie. Pomyślała, co o nim wie, a także o jego ojcu i „Ofelii”. Na pewno tych troje łączyła czułość i beztroska. Nagle dziewczyna poczuła tęsknotę za niewyszukanymi żartami i spotkaniami towarzyskimi. Kiedy się uśmiechnęła, uśmiech młodego mężczyzny również się rozszerzył.

- Spotkamy się więc tam jutro po południu - zakończyła rozmowę.

- Doskonale. Zatem ustaliliśmy. W takim razie dobranoc. - Pośpiesznie odwrócił się od Althei. Podciągnął spodnie, po czym przesunął czapkę na tył głowy.

Uśmiechnęła się, obserwując, jak odchodzi. Szedł raźnym krokiem, lekko kołysząc się na marynarski sposób. Przypomniała sobie, że młody Tenira jest także dobrym tancerzem.

* * *

- Wiesz co? - spytał pijackim głosem Tarlock. - Znam cię. Na pewno cię znam.

- Wcale mnie to nie zaskakuje. Jestem jedynym oficerem na twoim statku - odrzekł mu Brashen z oburzeniem. Obrócił się na krześle, tak by nie musieć patrzeć w oczy marynarzowi. Niestety, Tarlock nie zrozumiał aluzji.

- Nie, nie, nie o to mi chodzi. To prawda, że jesteś oficerem na „Skoczku”. Ale znałem cię wcześniej. Dużo wcześniej. - Powoli i ostrożnie przysunął się do swego sąsiada. Gdy stawiał kufel na stole, wylało się trochę piwa.

Brashen nie odwrócił się do pijanego mężczyzny. Podniósł kufel i wypił łyk, jak gdyby nie zauważał obecności Tarlocka. Zanim ten stary siwy opój go znalazł, siedział sobie sam przy tawernianym stole. Chciał być sam. To był pierwszy port, do którego wpłynął „Skoczek” od opuszczenia Świecogrodu i Brashen potrzebował czasu, by przemyśleć pewne sprawy.

Jego praca była mniej więcej taka, jakiej oczekiwał. Codzienne prowadzenie płaskodennego statku nie wymagało szczególnych zdolności. Większość członków załogi przebywała na pokładzie od dawna, toteż świetnie znali swoje obowiązki. W pierwszych dniach Brashen musiał czasem użyć pięści, by kilku osobom pokazać, gdzie ich miejsce, ale na to też był przygotowany. Marynarze zawsze uważali, że ich obowiązkiem jest prowokowanie nowego oficera, niezależnie od tego, czy przychodził z zewnątrz, czy też kapitan wybrał go spośród nich. To była tradycja. Wiedza i umiejętności nie wystarczają, by objąć oficerskie stanowisko, trzeba również umieć nieźle się bić. Brashen to potrafił. Nie w tym więc leżał problem.

Przejmował się raczej zadaniami, które wypełniał poza statkiem. Najpierw „Skoczek” płynął wzdłuż wybrzeża Jamaillii na północ. Teraz zaś posuwał się od wyspy do wyspy, czasami zapędzając się w rejony powszechnie uważane za terytorium piratów.

To małe miasto było bardzo typowe. Niewiele więcej poza nabrzeżem i garścią magazynów na brudnym trzęsawisku. Jeszcze parę tawern, w których można było znaleźć kilka zaniedbanych dziwek. Grupka nędznych ruder szpeciła stok za tawernami. Brashen nie miał pojęcia, po co założono tę osadę.

A jednak wówczas spędził całe popołudnie z wiszącą u paska szablą i pałką w ręku. Obserwował plecy swojego kapitana, stojąc na warcie, podczas gdy mężczyzna siedział przy stole w jednym z tutejszych magazynów. Między nogami kapitana stał kufer pełen monet. Trzech najbardziej podejrzanych wilków morskich, jakich Brashen kiedykolwiek spotkał, wyjmowało próbki towarów, jedną po drugiej. Negocjowano ceny. Różnorodność i stan towarów zdradzały źródła ich pochodzenia. Młody marynarz poczuł odrazę, kiedy kapitan odwrócił się, chcąc poznać jego opinię na temat jakichś zachlapanych krwią, lecz bogato ilustrowanych rękopisów.

Ile są warte?” - spytał kapitan Finny.

Brashen starał się od siebie odsunąć bolesne wspomnienie związane z Tarlockiem.

Nie są warte, by za nie umrzeć” - rzekł wtedy sucho. Finny roześmiał się i wymienił cenę. Brashen skinął głową, a wtedy piraci sprzedający swój łup skonsultowali się ze sobą szybko i zaakceptowali ofertę. Po tej transakcji czuł się podle. Od początku podejrzewał, że „Skoczek” może handlować takimi towarami. Jednakże nie wyobrażał sobie, że będzie oglądał papier pokryty krwią właściciela.

- Powiem ci coś - oświadczył łobuzersko Tarlock. - Powiem ci nawet twoje imię. Przypomnisz mnie sobie, mrugniesz dla potwierdzenia i nie będziemy o tym dłużej rozmawiać. Ani słowa więcej.

- A może zrobimy inaczej? Ty się natychmiast zamkniesz, przestaniesz mnie zanudzać, a ja nie podbiję ci oka. Zgoda? - wycedził gniewnie.

- Więc tak się teraz przemawia do starego towarzysza z rejsu? - jęknął pijak.

Na szczęście dla Brashena, mężczyzna był bardzo pijany. Zbyt pijany, by stanowić rzeczywiste zagrożenie. Jednak nie dość pijany, by stracić przytomność. Młody marynarz zmienił taktykę i odwrócił się, by stawić czoło staremu. Wymusił na twarz uśmiech.

- Wiesz, masz rację. W chwili obecnej nie przypominam sobie, bym z tobą pływał, ale jaka to różnica? Obaj jesteśmy żeglarzami, więc się napijmy. Chłopcze! Przynieś nam trochę rumu, dobrego i ciemnego, innego niż to rzadkie jak siki piwo.

Tarlock natychmiast poweselał.

- No cóż, właśnie o to chodzi - zauważył z aprobatą. Podniósł kufel i pospiesznie wypił piwo, przygotowując naczynie na rum. Wytarł usta grzbietem dłoni i uśmiechnął się do Brashena, ukazując resztki zębów. - Rozpoznałem cię od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem. Ale to było bardzo dawno temu. Ile to lat, niech no pomyślę. Dziesięć? Dziesięć lat temu na pokładzie „Nadziei”?

W rzeczywistości statek nazywał się „Rozpacz”. Brashen pociągnął łyk z kufla i udał, że się zastanawia.

- Mówisz o mnie, stary? Dziesięć lat temu? Mylisz się, człowieku, dziesięć lat temu byłem małym chłopcem. Niedorostkiem.

- Zgadza się. Tak właśnie było. Twój wygląd w pierwszej chwili mnie zmylił. Nie miałeś jeszcze wtedy zarostu.

- Rzeczywiście, nie miałem - zgodził się uprzejmie Brashen. Chłopak służebny przyniósł butelkę i dwie szklanki. Brashen zacisnął zęby i zapłacił za trunek. Uśmiechnął się do Tarlocka i odsunął na bok jego szklaneczkę. Rum zagulgotał, gdy wlewał go do pustego kufla starego marynarza. Tarlock rozpromienił się. Brashen trącił jego kufel własną szklanką, potem podniósł ją w geście pozdrowienia.

- Za dwóch towarzyszy ze statku. Kiedyś i teraz.

Wypili. Tarlock pociągnął spory łyk rumu, wstrzymał powietrze, po czym odchylił się w tył i westchnął. Energicznie podrapał się po nosie i zarośniętej brodzie. Następnie wycelował gruby paluch w Brashena.

- „Dziecko wiatru” - oświadczył i wyszczerzył rzadkie zęby. - Mam rację, prawda?

- W jakiej sprawie? - spytał go leniwie Brashen. Przyglądał się mężczyźnie spod zmrużonych powiek i powoli upił rumu. Tarlock poszedł za jego przykładem, biorąc kolejny potężny łyk.

- Och, daj spokój - wycharczał po chwili stary. - Byłeś na „Dziecku wiatru”, kiedy was dopadliśmy. Mały był z ciebie dzieciak. Plułeś i drapałeś jak kot, kiedy ściągaliśmy cię z olinowania. Miałeś do obrony jedynie nóż, ale walczyłeś dzielnie, aż padłeś.

- „Dziecko wiatru”? Nie przypominam sobie, Tarlocku. - Brashen mówił ostrzegawczym tonem. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że trudniłeś się piractwem, co?

Mężczyzna był albo zbyt głupi, albo za bardzo pijany, by zaprzeczyć. Zaśmiał się krótko, wziął kolejny łyk rumu, potem usiadł prosto i obtarł brodę nadgarstkiem.

- Hej! Czyż wszyscy nie jesteśmy trochę piratami? Rozejrzyj się wokół, człowieku. Sądzisz, że znajdziesz na tej sali mężczyznę, który sobie kiedyś nie korsarzył? Phi! - Pochylił się do przodu przez stół i oświadczył nagle poufałym tonem: - Nie byłeś taki zadziorny, gdy ci przystawiłem ostrze do żeber. - Ponownie odchylił się w tył. - I, o ile pamiętam, nie nazywałeś się wtedy Brashen Trell z Miasta Wolnego Handlu. - W zadumie potarł poczerwieniały nos. - Nie pamiętam już twojego ówczesnego imienia - wymamrotał niewyraźnie. Pochylił się ciężko na stół, położył głowę na ramieniu. - Nie przypomnę sobie, jak się przedstawiłeś. Ale pamiętam, jak cię nazywaliśmy. - Znowu gruby paluch podniósł się z blatu stołu i mężczyzna wskazał na Brashena. - Łasica. Bo byłeś taki chudy i szybki. - Powieki Tarlocka opadły, oczy zamknęły się. Stary marynarz zrobił głęboki, ciężki wdech, który zakończył się chrapnięciem.

Brashen cicho wstał. Do tej pory chyba już załadowano towar. Zapewne niedługo odpłyną. Kiedy Tarlock się obudzi, dowie się, że statek odpłynął bez niego. Nie byłby pierwszym marynarzem, który się upił i został na brzegu. Brashen popatrzył na chrapiącego mężczyznę. Lata, które upłynęły od czasu „Dziecka wiatru”, nie były dla niego łaskawe. Nigdy by go nie rozpoznał, gdyby tamten sam się nie ujawnił. Podniósł butelkę z rumem, potem zakorkował ją i postawił w zagięciu łokcia starego pirata. Jeśli Tarlock obudzi się zbyt szybko, prawdopodobnie zamarudzi przy kolejnym kufelku czy dwóch. A jeśli obudzi się za późno, może rum go pocieszy. Brashen nie miał właściwie nic do tego człowieka, poza tym, że przypominał mu okres, o którym pragnął jak najszybciej zapomnieć.

Łasica - pomyślał, gdy opuścił tawernę i wyszedł w chłodną mgłę wczesnego wieczoru. - Nie jestem już Łasicą. Jak gdyby chciał przekonać siebie samego, wyjął z kieszeni laskę cindinu, odłamał kawałek i włożył do ust. Kiedy wetknął go pod policzek, ostra gorycz niemal doprowadziła go do łez. Był to chyba najlepszy narkotyk, jaki kiedykolwiek otrzymał. Kurtuazyjny dar pożegnalny od korsarzy, z którymi jego kapitan dobił wczoraj targu. Dostał go za darmo.

Nie, na pewno nie jestem już Łasicą, stwierdził z lekką drwiną, gdy kierował się z ku dokom i ku „Skoczkowi”. Wówczas nigdy nie miał takiego cindinu.





Rozdział dwudziesty
Piraci i jeńcy <l >

- To piraci, przeklęty głupcze! - fuknął Kyle na Adara Sa. - Zbierz swoich ludzi. Trzeba ich odeprzeć. Ciągle jeszcze mamy szansę uciec. Gdy Wintrow stoi przy sterze, „Vivacia” będzie...

- Tak, są piratami - zgodził się z nim triumfalnym głosem kapłan. - Wywiesili banderę z krukiem. O spotkanie z tymi piratami modli się każdy niewolnik w Jamaillii. Przejmują statki przewożące nas i uwalniają więźniów. A ciałami załogi karmią śmierdzące węże. - Ostatnie zdanie wypowiedział z niskim warknięciem, które nie pasowało do rozradowanego uśmiechu na jego twarzy. - Rzeczywiście, Sa o nas myśli - dodał, po czym odszedł do śródokręcia statku, gdzie zgromadzeni niewolnicy pokazywali sobie banderę z krukiem i radośnie krzyczeli.

Wiadomość rozprzestrzeniła się szybko jak ogień. Kiedy „Marietta” podpłynęła, rzucono haki. Wintrow wyczuł obawę „Vivacii”, patrzącej, jak zaostrzone haki ciągną się na jej deskach, a następnie zaczepiają o reling.

- Spokojnie, moja pani - wysapał chłopiec. Jej niepokój łączył się z jego odczuciami. Nie mieli załogi, z którą mogliby odeprzeć wroga, nawet gdyby Wintrow był znacznie odważniejszy i wypoczęty. A był wyczerpany, zmęczenie wisiało na nim niczym ciężkie, zimne ubranie. Trzymał ster, nawet wówczas, gdy oba statki dotknęły się burtami. Jak potok mrówek ze zniszczonego mrowiska, barwnie ubrani piraci zaczęli się wdzierać na pokład. Ktoś w śródokręciu wyszczekiwał rozkazy skierowane do niewolników i do żeglarzy. Szybko i w porządku, który był niemal magiczny, ludzie zaczęli się wspinać na maszty. Żagle prędko i starannie zrefowano. Chłopiec słyszał, jak klekocze łańcuch kotwicy. Ktoś ostrym tonem wykrzykiwał rozkazy. Niewolnicy schodzili z drogi piratom.

Wintrow stał nieruchomo i miał nadzieję, że jego wygląd zwyczajnego niewolnika nie przyciąga niczyjej uwagi. W pewnym sensie poczuł ogromną ulgę. Wprawdzie piraci przejmowali jego statek, ale przynajmniej widać było, że znają się na rzeczy. „Vivacia” znajdowała się obecnie w rękach prawdziwych marynarzy.

Uczucie ulgi trwało krótko. Za burtę spadały ludzkie zwłoki. Na powierzchni pojawił się biały wąż, chociaż chłopiec sądził, że podczas sztormu stwór pozostał daleko w tyle. Teraz jednak bestia wróciła, spragniona żeru. Nieco dalej głowy podniosło kilka innych, bardzo jaskrawo ubarwionych stworzeń, które przypatrywały się statkowi ostrożnie, lecz z ciekawością. Nagle jeden z nich uniósł wspaniały łeb i wydał z siebie wyzywający ryk.

Vivacia” na ich widok zaczęła rozpaczliwie krzyczeć.

- Nie, nie! Każcie im odejść! - krzyczała. - Nie Gantry’ego, nie! Nie rzucajcie zwłok tym wstrętnym stworom! Wintrowie, zatrzymaj to! Niech przestaną!

Jedyną odpowiedzią był straszliwy śmiech.

Chłopiec spojrzał na ojca. Oczy Kyle’a wyglądały jak martwe.

- Muszę do niej iść - przeprosił go Wintrow. - Zostań tutaj.

Jego ojciec prychnął.

- Nie ma sensu się narażać. Już ją straciłeś, głupcze. Słuchałeś tego kapłana i pozwoliłeś piratom na abordaż. Po prostu stałeś tu sobie i patrzyłeś, jak przejmują twój żaglowiec. Podobnie zresztą jak poprzedniej nocy. Nie ostrzegłeś nas przed powstaniem niewolników. - Kyle potrząsnął głową. - Przez jakiś czas podczas ubiegłej nocy myślałem, że źle cię oceniłem. Teraz wszakże widzę, iż od samego początku miałem rację.

- Przyglądałem się też bezczynnie i nie sprzeciwiałem, gdy przemieniałeś mój statek w niewolniczy handlowiec - zwrócił ojcu uwagę cierpkim tonem. Powoli zmierzył Kyle’a wzrokiem od stóp do głów. - Chyba ja również nie myliłem się co do ciebie - oświadczył. Zablokował ster i poszedł naprzód, nie oglądając się za siebie. „Statek - powiedział sobie. - Robię to dla statku”. Zostawiając ojca samego nie kierował się nienawiścią. Nie żywił także nadziei, że go ktoś zabije. Nie. Odchodził tylko z jednego powodu - ponieważ potrzebował go jego żywostatek. Ruszył ku pokładowi dziobowemu. Kiedy dotarł do śródokręcia, spróbował przemknąć się nie zwracając na siebie uwagi zebranych tam niewolników.

Przy świetle dziennym oswobodzeni więźniowie wyglądali jeszcze gorzej niż w półmroku ładowni. Ich chropowata skóra była poraniona od łańcuchów i walki, pokryta strupami i pobladła. Wielu z nich było straszliwie wychudzonych. Nieliczni nosili lepsze ubrania, zdarte z martwych towarzyszy lub zabrane z ocalonego mienia członków załogi. Mapnicy chyba przywłaszczyli sobie garderobę Kyle’a Havena. Najwyraźniej czuli się znacznie swobodniej niż większość innych niewolników. Niektórzy mieli spojrzenia zwierząt, które siedziały długo w ciemnościach i nagle zostały wypuszczone na wolność. Więźniowie zdążyli już się włamać do magazynów statku. Beczki z sucharami wywleczono na pokład i pootwierano. Niektórzy niewolnicy trzymali kurczowo garście okrętowych sucharów, jak gdyby pragnęli mieć pewność, że jedzenia starczy im na długi czas. Mimo iż nie mieli już na sobie łańcuchów, widocznie nie potrafili sobie przypomnieć, że można poruszać się swobodnie, albo postępować wedle własnej woli. Większość nadal powłóczyła nogami i spoglądała na siebie bez zrozumienia, tępo niczym bydło. Pozbawiono ich człowieczeństwa. Sporo czasu minie, zanim zdołają je odzyskać.

Chłopiec starał się poruszać jak jeden z niewolników. Przesuwał się od jednej grupki do następnej. Adar Sa i jego mapnicy stali w środku śródokręcia i chyba witali piratów. Kapłan rozmawiał z trzema mężczyznami. Podsłuchane przez Wintrowa zdania przypominały fragmenty kwiecistej przemowy powitalno-dziękczynnej. Żaden z rozmówców nie wydawał się szczególnie zaintrygowany, a jeden z nich - ten wysoki - był wręcz zniesmaczony. Chłopiec podzielał jego odczucia.

Ludzie ci go zresztą nie interesowali. Obchodziła go tylko „Vivacia”. Jej daremne błagania zamarły do cichych, niewyraźnych dźwięków. Kątem oka dostrzegł dwóch mapników na zawietrznej burcie statku. Systematycznie wrzucali do wody ciała zabitych członków załogi i niewolników. Ich twarze były obojętne, a jedyne komentarze dotyczyły żarłoczności białego węża, którego karmili. Mijając ich, Wintrow przelotnie zauważył ciało Milda i wiedział, że na zawsze zapamięta obraz bosych stóp, które wystawały z postrzępionych nogawek spodni, a potem zniknęły w ogromnej paszczy białego węża.

- Sa, wybacz nam - pomodlił się szybko. Odwrócił oczy od tego widoku i chwycił rękoma drabinkę prowadzącą na pokład dziobowy. Ruszył w górę, a wtedy usłyszał, jak Adar Sa rozkazuje jednemu z mapników:

- Sprowadź tu kapitana Havena. - Chłopiec przystanął na chwilę, potem przyspieszył wspinaczkę i ruszył na dziób.

- „Vivacio”, jestem tutaj. Jestem przy tobie.

Próbował mówić cicho.

- Wintrow! - wykrztusiła. Była w szoku, zdruzgotana i przestraszona. Odwróciła się i wyciągnęła rękę w jego kierunku. Pochylił się, by jej dotknąć. - Tak wiele osób nie żyje - wyszeptała. - Tak wielu ludzi umarło tej nocy. Co się z nami teraz stanie?

- Nie wiem - odrzekł jej zgodnie z prawdą. - Ale obiecuję ci, że z własnej woli nigdy cię już nie opuszczę. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, by powstrzymać dalsze zabijanie. Jednak... musisz mi pomóc. Musisz.

- Jak? Nikt mnie nie słucha. Jestem dla nich niczym.

- Dla mnie jesteś wszystkim. Bądź silna i dzielna.

W śródokręciu zapanowało jakieś nagłe poruszenie i rozległo się szemranie, które powoli wzrosło do zwierzęcego ryku. Wintrow nie musiał nawet patrzeć. Wiedział.

- Dopadli mojego ojca. Musimy go zachować przy życiu.

- Po co? - Ton jej głosu był opryskliwy i lodowaty.

- Ponieważ obiecałem mu, że postaram się go ocalić. Pomógł mi przetrwać noc, stał przy mnie. Pomógł też tobie. Mimo dzielących nas różnic nie dopuścił, byś się rozbiła na skałach. - Zaczerpnął powietrza. - Nie będę stać bezczynnie. Nie pozwolę im zabić Kyle’a Havena. Choćby dlatego, że jest moim ojcem.

- Nic nie możemy zrobić - odparła. - Nie potrafiłam uratować ani Gantry’ego, ani Milda. Nawet Findowa, który grał dla mnie na skrzypcach. Niewolnicy bardzo cierpieli, toteż nie znają litości dla swoich katów. Ból jest monetą, której używają teraz we wszystkich transakcjach. Nic innego do nich nie dociera, nic innego ich nie zadowoli. - „Vivacię” niewiele dzieliło od histerycznego wybuchu. - I tym właśnie mnie przepełniają. Własnym bólem i pragnieniem zadawania bólu innym.

- „Vivacio” - powiedział łagodnie, potem dodał bardziej stanowczo: - Posłuchaj, wysłałaś mnie pod pokład, bym przypomniał sobie, kim jestem. Wiem, że to zrobiłaś. To był dobry pomysł. Miałaś prawo tak postąpić. Nuże. Teraz ty sobie przypomnij, kim jesteś i kto pomaga ci żeglować. Przywołaj wszystko, co wiesz o odwadze. Przyda nam się twoja mądrość.

Jak gdyby w odpowiedzi na swoje słowa, usłyszał rozkazujący głos Adara Sa.

- Wintrow! Chodź do nas, chłopcze. Twój ojciec pragnie, abyś przemówił w jego imieniu.

Wdech. Drugi. Trzeci. Odnaleźć siebie w świecie rzeczy, odnaleźć Sa w środku samego siebie. Przypomnieć sobie, że Sa jest wszystkim, a wszystko jest Sa.

- Nie uważasz chyba, że zdołasz się ukryć! - zahuczał Adar Sa. - Kapitan Kennit ci rozkazuje!

Wintrow odrzucił włosy z oczu i wyprostował się. Podszedł do krawędzi pokładu dziobowego i spojrzał w dół.

- Nikt nie będzie mi rozkazywał na pokładzie mojego statku! - Wyrzucił z siebie te słowa i czekał na reakcję zebranych.

- To twój statek? Ty, zmieniony przez własnego ojca w niewolnika, rościsz sobie prawa do tego żaglowca? - Pytania nie zadał żaden z piratów, lecz Adar Sa. Wintrow nabrał otuchy.

Odezwał się nie patrząc na kapłana, ale na piratów, którzy obrócili się i gapili na niego.

- Roszczę sobie prawo do tego statku, a on rości sobie prawo do mnie. Chodzi tu o prawo krwi. A jeśli sądzicie, że można zakwestionować to podstawowe żądanie, spytajcie mojego ojca, jak bardzo starał się mu przeciwstawić. - Odetchnął i próbował mówić niższym głosem. - Żywostatek „Vivacia” należy do mnie.

- Schwytajcie go i przyprowadźcie do mnie - rozkazał z oburzeniem Adar Sa, zwracając się do mapników.

- Dotknijcie go tylko, a wszyscy zginiecie! - „Vivacia” nie przemawiała już tonem przerażonego dziecka, lecz znieważonej matrony. Mimo iż zakotwiczona i połączona hakami z pirackim żaglowcem, z pewnością znalazłaby sposób, by uderzyć w skały. - Nie wątpicie w to chyba? - zaryczała nagle. - Gdy nasyciliście moje deski swoim brudem, nie narzekałam. Gdy zalaliście mój pokład krwią i śmiercią, której wspomnienie pozostanie ze mną na zawsze, nie obróciłam się przeciwko wam. Skrzywdźcie wszakże Wintrowa, a moja zemsta będzie nieskończona. Przerwie ją jedynie wasza śmierć!

Vivacia” zaczęła się kołysać coraz mocniej, „Marietta” natomiast stała nieruchomo. Kotwiczna lina zgrzytała żałośnie. Wintrowowi mroziły krew w żyłach odgłosy chłostających powierzchnię wody i ryczących węży. Brzydkie głowy wyginały się w tył i w przód, rozwarte paszcze czekały najedzenie. Mniejszy stwór wystrzelił nagle naprzód, ośmielając się zaatakować statek obok białego węża, ten jednak wydał ostrzegawczy ryk i obnażył straszliwe zęby. Na pokładzie rozległy się krzyki strachu, niewolnicy odsuwali się od relingu i wycofywali z pokładu dziobowego, zbijając się w zalęknioną gromadę. Po przerażonych wrzaskach Wintrow domyślił się, że kilku spośród więźniów zaczęło powoli rozumieć naturę żywostatku.

Nagle jakaś kobieta wyszła z tłumu piratów, przebiegła przez główny pokład i wspięła się na fordek. Chłopiec nigdy nie widział takiej istoty. Wysoka, chuda, o krótko przyciętych włosach. Kunsztowny materiał jej spódnicy i luźna bluzka były przemoczone i przylepione do ciała, jak gdyby ich właścicielka przez całą noc stała na wachcie, a mimo to Etta nie wyglądała bardziej nieporządnie niż mokra tygrysica.

Kobieta wylądowała przed Wintrowem z głuchym odgłosem.

- Zejdź - poleciła. Rozkaz był raczej w jej oczach niż w tonie. - Zejdź do niego. Nie każ mu czekać.

Chłopiec nie odpowiedział jej, zwrócił się natomiast do swego statku.

- Nie obawiaj się - powiedział.

- Nie my musimy się bać - warknęła „Vivacia”. Wintrow poczuł satysfakcję na widok nagłej bladości zaskoczonej kobiety. Co innego było słyszeć głos statku, co innego stać na tyle blisko, by dostrzec błyski w jego oczach. „Vivacia” popatrzyła na Ettę groźnie i z pogardą, potem odrzuciła głowę w tył, zarzucając rzeźbionymi puklami. To była manifestacja kobiecości i prowokacja wobec rywalki. Kobieta pirackiego kapitana odgarnęła z czoła krótkie czarne pasma i zmierzyła galion wściekłym spojrzeniem. Przez chwilę chłopca szokowała myśl, że dwie tak różne istoty mogą być do siebie tak bardzo podobne.

Nie czekał dłużej. Zeskoczył lekko z pokładu dziobowego na śródokręcie statku. Z podniesioną głową przeszedł przez pokład, by stawić czoło korsarzom. Adara Sa zlekceważył. Im lepiej znał tego człowieka, tym mniej wierzył w jego kapłański stan.

Dowódca piratów był ogromnym, dobrze umięśnionym mężczyzną. Ciemne oczy błyskały mu nad wypaloną blizną na policzku. Musiał być kiedyś niewolnikiem. Niesforne włosy mężczyzna związał w warkocz i schował pod jaskrawozłotą chustką. Jego kosztowne ubranie było przemoczone i lepiło mu się do ciała. Wintrow, choć niechętnie, poczuł dla niego szacunek za to, że osobiście brał udział w walce.

Wymienili spojrzenia.

- Jestem Wintrow Vestrit, reprezentujący należącą do Pierwszych Kupców rodzinę Vestritów z Miasta Wolnego Handlu. Stoisz, panie, na deskach rodzinnego żywostatku „Vivacia”.

Chłopcu odpowiedział wysoki, blady mężczyzna, stojący obok człowieka z blizną:

- Jestem kapitan Kennit. Pan mówisz do mojego wielce szanownego pierwszego oficera, Sorcora. A statek, który był twój, należy teraz do mnie.

Wintrow zmierzył go od stóp do głów, zbyt zaszokowany, by się odezwać. Mimo iż od wielu dni otaczał go ludzki smród, wyczuł, że kapitan wręcz cuchnie chorobą. Przyjrzał się nodze Kennita, kuli, na której mężczyzna się podpierał oraz drugiej, spuchniętej kończynie, rozdymającej materiał spodni; przywodziła na myśl wypchany mięsem flak. Kiedy spojrzał w blade oczy pirata, zauważył, że są rozszerzone i błyszczą od gorączki. Twarz kapitana była zapadnięta. Odpowiedział łagodnym tonem, takim, jakim należałoby mówić do umierającego człowieka.

- Ten statek nie może należeć do pana. „Vivacia” jest żywostatkiem. Jego właścicielem może być jedynie przedstawiciel rodziny Vestritów.

Kennit zrobił krótki gest ręką, wskazując Kyle’a.

- A jednak tamten człowiek nazywa siebie właścicielem tego statku.

Ojciec Wintrowa z trudem utrzymywał się na nogach. Stał jednak prosto, starając się nie okazać ani strachu, ani fizycznego bólu. Nie odpowiadał, czekał. Nawet słowem nie odezwał się do syna.

Chłopiec starannie dobierał słowa.

- Owszem, Kyle Haven „posiada” ten statek w sposób, w jaki człowiek może posiadać rzecz. Ale „Vivacia” jest moja. Nie twierdzę, że jestem jej właścicielem, tak jak człowiek nie może być właścicielem swojego dziecka.

Piracki kapitan pogardliwie zmierzył chłopca od stóp do głów.

- Wyglądasz mi trochę na młodego szczeniaka, który uważa się za właściciela bawiącego się z nim dziecka. Sądząc po znaku na twojej twarzy, powiedziałbym raczej, że to statek posiada ciebie. Pewnie twój ojciec wżenił się w kupiecką rodzinę, a ciebie łączy z tą linią prawo krwi.

- Tak, jestem Vestritem z racji pochodzenia - odpowiedział stanowczo Wintrow.

- Aha. - Kennit ponownie wskazał na Kyle’a. - W takim razie nie potrzebujemy twojego ojca. Tylko ciebie. - Odwrócił się do Adara Sa. - Tak jak prosiłeś, tego możesz sobie wziąć. A także tamtych dwóch.

Rozległ się plusk i jeden z węży zaryczał. Wintrow spojrzał na prawą burtę akurat w chwili, gdy dwaj mapnicy wyrzucali do morza jamailliańskiego marynarza. Mężczyzna krzyczał, póki biały wąż nie kłapnął paszczą.

- Czekajcie! - Wołanie chłopca przeszło bez echa. „Vivacia” wrzasnęła z przerażenia i zamachnęła się rękoma na węże, niestety nie zdołała ich dosięgnąć. Mapnicy złapali Kyle’a. Chłopiec skoczył nie ku nim, lecz ku kapłanowi. Chwycił mężczyznę za przód koszuli.

- Obiecałeś im, że przeżyją! Jeśli pomogą przeprowadzić statek przez sztorm, darujesz im życie!

Adar Sa wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niego.

- Nie z mojej woli się to dzieje, chłopcze, ale z woli kapitana Kennita. On nie musi dotrzymywać słowa, które dałem.

- Twoje słowo jest zatem dla nas wszystkich niewiele warte - krzyknął wściekle Wintrow i rzucił się na mężczyzn trzymających jego ojca. - Puśćcie go.

Nie zwrócili na niego uwagi. Szarpali opierającego się Kyle’a, ciągnąc go do relingu. W sensie fizycznym chłopiec nie miał najmniejszych szans, by im się przeciwstawić. Odwrócił się ponownie do rannego pirata i powiedział szybko:

- Uwolnij go! Widziałeś, jak „Vivacia” nienawidzi węży! Jeśli wyrzucisz za burtę jeszcze jednego z jej ludzi, straszliwie się rozgniewa.

- Bez wątpienia - odparł leniwie kapitan. - Ten człowiek jednakże to ani jej brat, ani swat. Może chce wreszcie z nim skończyć.

- Ale ja nie chcę - odrzekł rozjuszony chłopiec. - Sam się wkrótce przekonasz, że jeśli tkniesz jednego z nas, drugi obróci się przeciwko tobie. - Jego ojciec bez słowa walczył z napastnikami, choć coraz słabiej. Tkwiący obok statku biały wąż ryczał przejmująco. Wintrow wiedział, że Kyle nie zdoła się przeciwstawić dwóm mapnikom, a przecież Kennit w każdej chwili mógł wysłać przeciwko niemu następnych.

Sam kapitan był wszak słaby. Szybko niczym atakujący wąż chłopiec chwycił go za przód koszuli. Szarpnął mocno. Kula spadła na pokład, a Kennit - jeśli nie chciał upaść - musiał się oprzeć na chłopcu. Pod wpływem nagłego ruchu kapitan cicho krzyknął z bólu. Jego mat z pianą na ustach skoczył do przodu.

- W tył! - rozkazał Wintrow. - I powstrzymaj tych ludzi. W przeciwnym razie kopnę go w chorą nogę i rozbryzgam jego zgniłe ciało po całym statku.

- Czekaj! Puść go! - Nie powiedział tego Sorcor, lecz kobieta. Mężczyźni zatrzymali się niezdecydowani. Patrzyli to na nią, to na Adara Sa.

Chłopiec nie marnował czasu na próżne rozmowy. Kennit mdlał. Wintrow potrząsnął nim i ryknął mu w twarz.

- Umrzesz z gorączki i smrodu rozkładającego się ciała. Stojąc tu na jednej nodze możesz zabić mojego ojca i mnie. Jeśli to jednak uczynisz, ten statek nie będzie twój dłużej niż przez kilka dni. Później umrzesz. „Vivacia” postara się, byście wszyscy zginęli. Proponuję ci więc pewien interes.

Ranny kapitan podniósł powoli głowę, trzymając się kurczowo za nadgarstki Wintrowa. Chłopiec miał w tej chwili tego mężczyznę w swojej mocy. Wiedział, że jeśli zada mu straszny ból, Kennit może umrzeć z samego szoku. Z głębokich zmarszczek na jego twarzy wnosił, że pirat również zdaje sobie z tego sprawę. Kropelki potu zalśniły na jego czole. Przez moment wzrok Wintrowa przyciągnęła osobliwa brosza, którą mężczyzna nosił na nadgarstku. Maleńka twarz, identyczna jak kapitańskie oblicze, wesoło wyszczerzyła do niego zęby. Chłopiec poczuł niepokój. Przyjrzał się ponownie twarzy mężczyzny, popatrzył mu w oczy i dostrzegł w nich śmiertelny chłód. Kennit oddał mu spojrzenie, które zdawało się wnikać głęboko w duszę Wintrowa. Kapitan najwyraźniej nie zamierzał się poddać.

- No i? Co powiesz? - spytał chłopiec, lekko drżącym głosem. - Dogadamy się?

Usta pirata ledwie się poruszyły i Wintrow usłyszał bardzo cichy szept.

- A to urwis. Może okaże się użyteczny.

- Co takiego? - spytał nerwowo Wintrow. Drwiący ton mężczyzny wzbudził w nim gniew.

W oczach mężczyzny błyskała osobliwa fascynacja. Przez chwilę zachowywał się, jak gdyby nagle rozpoznał Wintrowa, a chłopiec odniósł niesamowite wrażenie, że postępował już kiedyś w ten sposób i wypowiadał te same słowa. Coś we wzroku kapitana przykuło jego uwagę, coś żądało jego uznania. Milczenie w zastanawiający sposób połączyło chłopca i chorego Kennita.

Wintrow poczuł nagłe ukłucie w żebra. Kobieta z nożem poleciła:

- Zabierz delikatnie kapitana, Sorcorze. Chłopcze, straciłeś szansę na szybką śmierć. Zyskałeś tylko tyle, że umrzesz wraz ze swym ojcem. Niech każdy z was modli się, by mógł odejść pierwszy.

- Nie, nie, Etta. Odsuń się. - Młody pirat z całych sił walczył z bólem. Teraz musiał zaczerpnąć tchu, by mówić. - Jaki to interes, chłopcze? Co jeszcze możesz mi zaoferować, skoro twój statek już do ciebie nie należy? - Potrząsnął głową powoli. - Jest już mój, w taki czy inny sposób. Jednakże intryguje mnie twoja propozycja. Czym jeszcze chcesz handlować?

- Życie za życie - zaoferował powoli Wintrow. Wypowiedział te słowa, chociaż nie był przekonany, czy starczy mu umiejętności, by wyleczyć umierającego mężczyznę. - Uczono mnie na uzdrawiacza w czasach, gdy mieszkałem w klasztorze, przygotowywany do kapłaństwa w służbie Sa. - Popatrzył na nogę Kennita. - Potrzebujesz moich talentów. Wiesz, że to prawda. Utrzymam cię przy życiu, jeśli pozwolisz żyć mojemu ojcu.

- Nie wątpię, że w ramach umowy zechcesz odciąć następny kawałek mojej nogi - odparł Kennit pogardliwie.

Chłopiec popatrzył na niego, szukając w jego oczach akceptacji.

- Sam wiesz, że trzeba to zrobić - wytknął mu. - Czekałeś już zbyt długo. Mogę cię zapewnić, że w porównaniu z obecną katuszą ból amputacji będzie prawdziwą ulgą. - Znowu popatrzył na kikut pirata. - Jesteś o krok od śmierci. A jednak gotów jestem jeszcze zawrzeć z tobą układ. Twoje życie za życie mojego ojca.

Kapitan zachwiał się w jego rękach i Wintrow chwycił go mocniej. Wszyscy zgromadzeni wokół nich ludzie wyglądali jak zastygli na żywym obrazie. Wpatrywali się w Kennita i czekali na jego decyzję. Mapnicy przycisnęli Kyle’a do relingu. Ojciec chłopca miał przed oczyma czekającego niecierpliwie węża.

- To kiepska umowa - zauważył słabo młody pirat. - Zbyt wysoka stawka. Połóżmy na szali także twoje życie. - Uśmiechnął się słabo. - Gdy umrę, wygram, a wtedy wy dwaj zginiecie.

- Masz dziwny pogląd na zwycięstwo - zauważył Wintrow.

- W takim razie powinieneś włączyć do waszego układu swoją załogę - zwróciła uwagę Kennitowi „Vivacia”. - Ponieważ jeśli odbierzesz mi Wintrowa, sprawię, że wszyscy skończycie w mokrym grobie. - Przerwała na kilka sekund. - Tylko taki interes mogę wam zaoferować.

- Wysoka stawka - mruknął spokojnie Wintrow. - Zaakceptuję ją wszakże, jeśli ty ją przyjmiesz.

- Chyba to zrobię - stwierdził pirat. Mówił swoim zwykłym chłodnym i uprzejmym tonem, chłopiec widział jednak, że z każdą chwilą traci siły. Nagle uśmieszek wykrzywił usta mężczyzny. - Nie próbujesz mnie chyba skłonić do zgody, że jeśli przeżyję, oddam ci statek.

Wintrow powoli potrząsnął głową i też nieznacznie się uśmiechnął, jak Kennit.

- Nie możesz mi go odebrać. A ja nie mogę ci go dać. Ale te szczegóły musisz prawdopodobnie odkryć sam. Na razie wystarczy mi nasza umowa. Niech twoje słowo potwierdzą twój mat i twoja kobieta - rzekł. Spojrzał na Ettę, po czym dodał: - A jeśli mój ojciec zarazi się czymś od niewolników, unieważnię zakład.

- Na pokładzie tego statku nie ma już niewolników! - oznajmił pompatycznie Adar Sa.

Chłopiec zignorował go. Spojrzał na kobietę, a ta powoli pokiwała głową.

- Jeśli mój kapitan daje ci słowo, masz również moje - dodał burkliwie Sorcor.

- Świetnie - oświadczył Wintrow. Odwrócił głowę, spojrzał na kapłana i polecił: - Oczyść drogę do salonu mojego ojca. Chcę, żeby w jego łóżku położono pirackiego kapitana. Mój ojciec niech zajmie kajutę Gantry’ego i trochę odpocznie. Później obejrzę jego żebra.

Przez chwilę Adar Sa patrzył na chłopca spod zmrużonych powiek. Wintrow wiedział, że nie powinien mu ufać, jego słowo nie było wiele warte. Zastanawiał się, o czym teraz może myśleć kapłan.

Niewolnicy kręcili się sprzątając drogę na rufę. Jedni poruszali się niechętnie, inni obojętnie. Niektórzy patrzyli na niego, przypominając sobie młodzieńca z kubełkiem wody i chłodną, wilgotną szmatą. Chłopiec obserwował odprowadzanego do kajuty Gantry’ego ojca. Kyle nie odwrócił się, by spojrzeć na syna, nie odezwał się też ani słowem.

Wintrow zdecydował, że powinien pokazać wszystkim swoją władzę nad nimi. Spojrzał na mapników otaczających kapłana.

- Pokład nadal wygląda jak rzeźnia - zauważył cicho. - Oczyśćcie żagle i liny z nieczystości i wyszorujcie deski. Potem sprawdźcie pod pokładami. Wolni mężczyźni nie mają żadnego usprawiedliwienia, by żyć w brudzie.

Mapnicy popatrzyli na niego, potem na Adara Sa i znowu na Wintrowa.

Sorcor przełamał impas.

- Bądźcie posłuszni temu chłopcu, gdy mówi wam, co macie robić albo bądźcie posłuszni mnie. Chodzi o to, byście wykonywali nasze polecenia bezzwłocznie. - Odwrócił wzrok i popatrzył na członków swojej załogi. Mapnicy powoli odsuwali się od Adara Sa i zaczynali pracę. Kapłan stał nieruchomo. Piracki mat wydawał dalsze rozkazy: - ...Cory za ster, Brig kieruje pokładem. Podniesiemy kotwicę i popłyniemy w chwili, gdy ruszy „Marietta”. Wszyscy pożeglujemy z powrotem do Byczej Zatoczki. No, ruszać się żywo, pokażcie wszystkim wokół, jak pracują nasi marynarze. - Spojrzał na powoli rozpraszających się mapników, później na kapłana, który nadal stał nieruchomo ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami. - No, szybko! Pracy starczy dla wszystkich. Brig chętnie znajdzie każdemu jakieś zajęcie.

Zrobił dwa duże kroki i znalazł się u boku Wintrowa. Chłopiec nadal podtrzymywał kapitana. Krzepki mat podniósł Kennita łagodnie jak śpiące dziecko. Uśmiechnął się złośliwie i obnażył zęby niczym warczący buldog.

- Nie pozwolę ci więcej dotykać mojego kapitana.

- Cóż, ufam, że nie będzie już takiej potrzeby - odrzekł Wintrow, jednak prawdziwy strach poczuł na myśl o zimnych, czarnych oczach Etty.

- Zabiorę cię do twojej kajuty, panie - zaproponował Sorcor.

- Jak tylko przedstawię się statkowi - odparował Kennit, starając się wygładzić przód koszuli.

Chłopiec uśmiechnął się.

- Chętnie przedstawię cię, panie, „Vivacii”.

Metodyczna powolność, z jaką młody pirat szedł przez pokład, przeraziła Wintrowa. Ten mężczyzna żył jeszcze tylko dzięki swej silnej woli i odwadze. Jeśli się podda, umrze. Póki pragnął przetrwać, Wintrow miał potężnego sojusznika i mógł mu pomóc wyzdrowieć. Gdy jednak mężczyzna zrezygnuje z walki o życie, najlepszy lekarz na świecie nic nie poradzi na rozprzestrzeniającą się infekcję.

Drabinka na pokład dziobowy okazała się główną przeszkodą. Sorcor robił, co mógł, by jego kapitan mógł zachować godność podczas wspinaczki, a poprzedzająca ich kobieta odwróciła się w pewnej chwili i obrzuciła piorunującym spojrzeniem gapiących się niewolników.

- Nie macie nic do roboty? - zapytała, a potem zasugerowała Brigowi: - Pod pokładem na pewno znajdują się chorzy więźniowie. Ci tutaj mogliby ich wyprowadzić na świeże powietrze.

W chwilę później Kennit dotarł na pokład dziobowy. Etta chciała otoczyć go ramieniem, ale odprawił ją machnięciem ręki. Gdy Wintrow wspiął się na fordek, Kennit kuśtykał na dziób, opierając się o kulę.

Vivacia” odwróciła się i spojrzała przez ramię. Jej oczy oceniały jakiś czas mężczyznę, wreszcie odezwała się cicho i z rezerwą:

- Kapitanie Kennit.

- „Vivacio”, moja pani. - Ukłonił się, choć nie tak nisko jak zdrowy człowiek. Kiedy się wyprostował, bacznie jej się przyglądał. Wintrow obserwował tę scenę z niepokojem, ponieważ nozdrza mężczyzny rozszerzyły się, a uśmiech, który wykrzywił mu usta, wyrażał zarówno aprobatę, jak i pożądanie. Jego spojrzenie podenerwowało „Vivacię”. Cofnęła się, podniosła ręce i skrzyżowała na piersiach nadgarstki. Uśmiech Kennita rozszerzył się jeszcze bardziej. „Vivacia” patrzyła szeroko otwartymi oczyma. Nie potrafiła zapanować nad uśmiechem, który rozjaśnił jej oblicze.

Pierwsza przerwała milczenie.

- Nie wiem, czego ode mnie chcesz. Dlaczego próbujesz mnie zdobyć w taki sposób?

Kapitan zrobił krok ku niej.

- Ach, moja pani z drewna i wiatru, moja słodka, moja piękna. Pragnę najprostszej rzeczy na świecie. Pragnę uczynić cię moją własnością. Powstaje zatem inne pytanie: Czego ty chcesz ode mnie? Co muszę zrobić, by cię zdobyć?

- Ja nie... Nikt nigdy... - Wzburzona odwróciła głowę do chłopca. - Wintrow należy do mnie, a ja do niego. Odkryliśmy wspólnie, że nic nie może tego zmienić. Z pewnością nie zdołasz wejść między nas.

- Nie? Tak mówi naiwna dziewczyna o swoim bracie, póki kochanek nie skradnie jej serca.

Chłopiec oniemiał. Chyba jedyną równie zdumioną osobą była Etta. Zmrużyła oczy niczym kot patrzący na wrogo usposobionego psa. Zazdrosna, pomyślał Wintrow. Jest zazdrosna o słodkie słówka, które jej mężczyzna mówi do statku. Tak jak ja - przyznał się przed sobą - jestem zazdrosny, widząc zmieszanie „Vivacii” i odczuwane przez nią zadowolenie.

Delikatna struktura drewnianych policzków zabarwiła się na różowo. „Vivacia” oddychała szybciej, jej naga pierś falowała.

- Jestem statkiem, nie kobietą - zauważyła. - Nie możesz zostać moim kochankiem.

- Czyżby? Możemy razem przepłynąć wody, na które żaden inny człowiek nie ośmieli się zapuścić, możemy wspólnie zobaczyć ziemie, o których krążą legendy. Możemy wyruszyć do krainy, gdzie na niebiosach wiszą jeszcze nienazwane gwiazdy. Możemy we dwoje utkać taką opowieść o naszych przygodach, że cały świat będzie czuć przed nami respekt. Ach, „Vivacio”, powiem ci szczerze. Zdobędę cię. Mówię ci to bez lęku.

Vivacia” oderwała wzrok od Kennita i popatrzyła na Wintrowa. Jej zakłopotanie było ładne, a zadowolenie z komplementów pirata świeże i słodkie.

- Bez względu na to, co powiesz, nigdy nie zajmiesz miejsca Wintrowa obok mnie - zdołała wydukać. - Wintrow to moja rodzina.

- Oczywiście, że tak! - zapewnił ją gorąco Kennit. - Nie chcę zajmować jego miejsca. Jeśli dzięki niemu czujesz się bezpieczna, w takim razie na zawsze pozostanie na pokładzie. - Znowu uśmiechnął się do niej szelmowsko. - Naprawdę chcę, byś się czuła bezpieczna, moja pani. - Skrzyżował ramiona na piersi i mimo swego kalectwa wydawał się całkiem przystojny, a nawet trochę rozpustny. - Nie pragnę zostać twoim małym braciszkiem.

Podczas tych zalotów pirata zapewne pobolewała noga, ponieważ nagle się zachwiał, a jego uśmiech zmienił się w grymas bólu. Pochylił głowę i zaczął łapczywie chwytać powietrze. Sorcor natychmiast pojawił się u jego boku.

- Jesteś ranny! Musisz teraz odpocząć! - zawołał galion, zanim ktoś inny zdołał się odezwać.

- Obawiam się, że tak - zgodził się Kennit pokornie. Wintrow zrozumiał, że kapitan jest bardzo zadowolony z reakcji statku. Chłopiec zastanawiał się nawet, czy mężczyzna nie zaplanował z rozmysłem całej rozmowy. - Opuszczam cię zatem. Ale znowu przyjdę pogawędzić, dobrze? Jak tylko będę mógł.

- Tak. Proszę, przyjdź. - „Vivacia” odjęła ramiona od piersi i wyciągnęła ku niemu rękę, sugerując, że chce uściskać jego dłoń.

Pirat zdołał się jeszcze raz głęboko ukłonić, nie wykonał wszakże żadnego ruchu, aby jej dotknąć.

- Więc do zobaczenia - powiedział z czułością w głosie. Odwrócił się i rzucił bardziej ochrypłym głosem: - Sorcorze. Znowu potrzebuję twojej pomocy.

Kiedy muskularny mat podtrzymał kapitana i pomógł mu odejść, Wintrow dostrzegł spojrzenie, które posłała statkowi Etta. Nie było miłe.

- Sorcorze! - Wszyscy odwrócili się na wielkopański ton galionu. - Uważaj na niego. A kiedy skończycie, pożycz mi kilku łuczników. Chciałabym przynajmniej przegonić te węże.

- Panie? - spytał z powątpiewaniem mat.

Kennit wspierał się na nim ciężko. Twarz miał wilgotną od potu, ciągle jednak się uśmiechał.

- Wypełniaj polecenia „Vivacii” jak moje własne. Służ jej w moim imieniu do czasu, aż będę mógł to robić sam.

To powiedziawszy, młody pirat osunął się nagle w ramiona Sorcora. Kiedy mat go podniósł, a następnie zaniósł do kapitańskiej kabiny, jeszcze niedawno należącej do Kyle’a, Wintrow zastanowił się nad tym osobliwym uśmieszkiem kapitana. Kobieta podążała za nimi, ani na chwilę nie spuszczając z oczu kochanka.

Chłopiec odwrócił się i powoli poszedł na dziób. Stanął w tym samym miejscu, które zajmował przed chwilą kapitan. Zauważył, że nikt nie zamierza go powstrzymywać. Na pokładzie statku mógł się zatem poruszać równie swobodnie jak kiedyś.

- „Vivacio” - szepnął.

Patrzyła w ślad za Kennitem. Nie oderwała otumanionego wzroku od pirata, by spojrzeć na chłopca. Ze zdumienia miała szeroko otwarte oczy. Iskrzyły się.

Nagle wyciągnęła do niego rękę, a on podał jej swoją. Ich dłonie dotknęły się. Nie potrzebowali słów, a jednak powiedział jej, co myśli.

- Bądź ostrożna.

- To niebezpieczny człowiek - zgodziła się z nim. - Kennit. - Jej głos pieścił imię pirackiego kapitana.

* * *

Otworzył oczy i rozejrzał się po luksusowej kabinie żywostatku. Starannie dobrano kolor boazerii. Latarnie wykonano z mosiądzu, który z pewnością migotałby, gdyby go znowu wypolerować. Zrolowane mapy morskie tkwiły na stojaku niczym tłuste kury na grzędzie. Zapewne stanowiły istną skarbnicę informacji, były zgromadzonym dobrem kupieckiej rodziny z Miasta Wolnego Handlu. Kennit dostrzegł również inne szczegóły. Umywalkę z dopasowaną porcelanową misą i dzbanem. Oprawne w ramy obrazy solidnie przytwierdzone do ścian. Drobiazgowo rzeźbione żaluzje na grubych szklanych oknach. Rzeczywiście, pomieszczenie było gustowne i eleganckie. To prawda, ostatnio przetrząśnięto je, a rzeczy byłego kapitana porozrzucano po całej kajucie, lecz kręcąca się po pokoju Etta całkiem nieźle je uprzątnęła. Wyczuwał przesadny zapach taniego kadzidła, które jednak niewiele pomagało; czuć było fetor niewolniczego statku. Kennit wierzył, że na „Vivacii” przewożono niewolników od niedawna. Na pewno dobre szorowanie usunie z niej wszelki smród. Znowu będzie czystym i przyjemnym żaglowcem. A ta kapitańska kajuta była piękna.

Młody pirat spojrzał na siebie. Nie był ubrany, dostrzegł więc na rannej nodze gruby opatrunek.

- A gdzie nasz młodziutki kapitan? - spytał Ettę.

Obróciła się słysząc jego głos, po czym natychmiast podeszła.

- Poszedł opatrzyć swojemu ojcu żebra i głowę. Mówił, że nie zajmie mu to dużo czasu i życzył sobie, by posprzątano twoją kajutę, zanim przyjdzie cię leczyć. - Spojrzała na niego i potrząsnęła głową. - Nie rozumiem, dlaczego chcesz mu zaufać. Chyba wie, że jeśli przeżyjesz, statek może nigdy do niego nie wrócić. Nie pojmuję również, dlaczego pozwalasz zwyczajnemu chłopakowi zrobić to, czego odmówiłeś trzem wykwalifikowanym uzdrowicielom w Byczej Zatoczce.

- Ponieważ ten młody człowiek stanowi niezbędny warunek mojego szczęścia - odparł cicho. - Tego samego szczęścia, dzięki któremu tak łatwo przejąłem żywostatek. Musisz widzieć, że zamierzam zatrzymać ten żaglowiec. A chłopiec jest fragmentem tej układanki.

Chciał, by go zrozumiała. Nikomu jednakże nie zamierzał przekazywać tego, co powiedział mu talizman, podczas gdy chłopiec patrzył mu tak głęboko w oczy. Nikt nie musi znać tajemnej, powstałej między nim i Wintrowem więzi, która ogromnie przeraziła Kennita, lecz równocześnie zaintrygowała.

Odezwał się ponownie, pragnąc uprzedzić kolejne pytania.

- Jesteśmy gotowi do wypłynięcia?

- Sorcor zabiera nas z powrotem do Byczej Zatoczki. Postawił za sterem Cory’ego, Brigowi powierzył opiekę nad pokładem. Popłyniemy za „Mariettą”.

- Rozumiem. - Uśmiechnął się do siebie. - A co sądzisz o moim żywostatku imieniem „Vivacia”?

Posłała mu słodki uśmiech o posmaku goryczy.

- Rozkoszna. Naprawdę jestem o nią zazdrosna. - Etta skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzała na niego z ukosa. - Obawiam się, że nie pójdzie nam z nią łatwo. To strasznie dziwna istota: ani kobieta, ani kawałek drewna, ani zwykły statek. Nie podobały mi się czułe słówka, którymi ją obdarzasz, nie lubię też tego jej chłopaka, Wintrowa.

- I jak zawsze niewiele dbam o to, co lubisz, a czego nie - mruknął niecierpliwie Kennit. - Co mogę dać statkowi, aby go zdobyć, z wyjątkiem słów? „Vivacia” nie jest kobietą w taki sposób jak ty. - Kiedy dziwka ciągle się dąsała, dodał srogo: - Gdyby tak bardzo nie bolała mnie noga, pchnąłbym cię na plecy i przypomniał ci, czym dla mnie jesteś.

Czarny lód w jej oczach zmienił się nagle w ciemny ogień.

- Zrób to, jeśli możesz - szepnęła subtelnie, denerwując go ciepłym uśmiechem.

Kyle Haven leżał na gołej koi Gantry’ego z oczyma wbitymi w grodź. Wszystkie przedmioty, które pozostawili plądrujący niewolnicy, walały się po podłodze. Nie było ich wiele. Wintrow ominął rzeźbione drewniane krzesło i jedną porzuconą skarpetę. Inne, należące do Gantry’ego rzeczy - jego książki, ubrania, narzędzia do rzeźbienia - zabrali lub porozbijali niewolnicy w pierwszych chwilach łupienia statku bądź też piraci podczas znacznie bardziej zorganizowanego plądrowania.

- Ojcze, to ja, Wintrow - powiedział, gdy zamknął za sobą drzwi. Nie zatrzaskiwały się już, podczas buntu niewolników ktoś zapewne otworzył je kopnięciem zamiast nacisnąć klamkę. Jednakże były jako tako zamknięte, a dwaj mapnicy, których postawił na warcie Adar Sa, pozostali przed kajutą.

Leżący na koi mężczyzna nie poruszył się.

Wintrow postawił miskę z wodą i rozłożył z trudem zdobyte szmaty na popękanych resztkach biurka Gantry’ego, po czym odwrócił się do Kyle’a. Szybko przycisnął palce do tętnicy szyjnej i wyczuł, że pod wpływem jego dotknięcia ojciec obudził się. Mężczyzna wzdrygnął się, próbował coś powiedzieć, a następnie gwałtownie usiadł prosto.

- Już dobrze - uspokoił go chłopiec. - To tylko ja.

Ojciec wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu.

- Rzeczywiście, to tylko ty - przyznał. - Ale, cholera, założę się, że wcale nie jest dobrze.

Wyglądał strasznie, gorzej niż wtedy, gdy niewolnicy próbowali rzucić go wężowi. Jest stary, pomyślał Wintrow. Jego ojciec naprawdę wyglądał staro. Krótki zarost pokrywał mu policzki, na nim widniały ślady rozmazanej krwi pochodzącej z rany na głowie. Chłopiec przyszedł tutaj z zamiarem oczyszczenia i opatrzenia ran ojca, lecz teraz czuł osobliwą niechęć na myśl o dotknięciu tego człowieka. Nie przeraził go widok krwi, nie uważał się też za zbyt dumnego, by podjąć się takiego zadania. Okres w ładowni, kiedy opiekował się niewolnikami, wystarczająco go uodpornił. Nie miał ochoty dotykać Kyle’a tylko dlatego, że był on jego ojcem. Wintrowowi wydawało się, że wzajemny kontakt potwierdzi ich pokrewieństwo.

Odważnie stawił czoło swej pracy. Żałował jedynie całym sercem, że nic go nie łączy z tym człowiekiem.

- Przyniosłem trochę świeżej wody - mruknął. - Niestety, niezbyt dużo. Nie zostało jej wiele. Jesteś głodny? Postaram się zdobyć dla ciebie kilka sucharów. Nie wiem, czy znajdę coś innego.

- Nic mi nie jest - odparł Kyle stanowczym tonem, nie odpowiadając na pytanie syna. - Nie kłopocz się o mnie. Musisz teraz hołubić ważniejszych przyjaciół.

Zignorował słowa ojca.

- Kennit śpi. Musi się wzmocnić, zanim spróbuję go wyleczyć.

- Naprawdę zamierzasz to zrobić? Wyleczyć człowieka, który zabrał ci statek.

- Tak, po to, by utrzymać przy życiu ciebie.

Ojciec parsknął.

- Brednie. Zrobiłbyś to i tak, nawet gdyby rzucili mnie wężowi. Tak właśnie postępujesz. Czołgasz się przed każdym, kto posiada władzę.

Wintrow usiłował na zimno rozważyć słowa Kyle’a.

- Prawdopodobnie ratowałbym go. Nie dlatego jednak, że ma władzę. Nie chodzi o to, kim dany człowiek jest. Chodzi o życie, ojcze. Sa to życie. Póki życie istnieje, zawsze mamy możliwość polepszenia go. Jako kapłan Sa mam obowiązek chronić życie. Nawet jego życie.

Ojciec zaśmiał się cierpko.

- Nawet moje, chcesz powiedzieć.

Wintrow kiwnął głową.

Mężczyzna odwrócił się od syna i wskazał palcami na głęboką ranę z boku głowy.

- No to zabierz się do niej, kapłanie. Skoro twoje umiejętności sprowadzają się tylko do tego.

Chłopiec pohamował gniew.

- Sprawdźmy najpierw twoje żebra.

- Jak sobie życzysz. - Ojciec zdjął resztki koszuli. Jego ruchy były sztywne. Lewy bok piersi zabarwił się na czarnoniebiesko. Wintrow skrzywił się, widząc jasny ślad buta na ciele Kyle’a. Ktoś dopuścił się tego czynu, gdy jego ojciec leżał już na deskach. Chłopiec dysponował jedynie szmatami i wodą, apteczka statku bowiem zniknęła. Przystąpił do bandażowania żeber. Ojciec z bólem chwytał powietrze, gdy syn go dotykał. Kiedy Wintrow zawiązał ostatni supełek, Kyle Haven odezwał się:

- Nienawidzisz mnie, prawda, chłopcze?

- Nie wiem. - Wintrow zwilżył szmatę i zaczął ścierać krew z twarzy ojca.

- Ja wiem - odparł powoli Kyle. - To uczucie widnieje na twojej twarzy. Ledwie znosisz pobyt ze mną w jednym pomieszczeniu, nie mówiąc o dotykaniu mnie.

- Próbowałeś mnie zabić - oświadczył spokojnie.

- Tak, rzeczywiście. Rzeczywiście tak było. - Ojciec zaśmiał się skonfundowany, potem przez chwilę łapczywie oddychał. - Nie mam zielonego pojęcia dlaczego. Uważałem chyba wtedy ten pomysł za dobry.

Wintrow zrozumiał, że nie otrzyma lepszego wyjaśnienia czynu Kyle’a. Może nawet nie musiał znać przyczyn. Za każdym razem, gdy starał się zrozumieć postępowanie ojca, czuł coraz większe zmęczenie. Nie chciał go nienawidzić. W ogóle nie żywił do niego żadnych uczuć. Uświadomił sobie, że pragnie, by ojciec na zawsze zniknął z jego życia.

- Dlaczego tak się musiało stać? - zastanowił się głośno.

- Sam tak wybrałeś - stwierdził Kyle Haven. - A mogło być inaczej. Gdybyś tylko spróbował poddać się moim zaleceniom... Gdybyś tylko wypełniał bez pytania rozkazy, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Nie mogłeś choć raz komuś zaufać? Uwierzyć, że ktoś inny wie, co jest dla ciebie dobre?

Chłopiec rozejrzał się po pokoju.

- Nie sądzę, żeby na tym żaglowcu cokolwiek było dobre dla kogokolwiek - zauważył cicho.

- Tylko dlatego, że sam wszystko pogmatwałeś! Ty i twój statek. Gdybyście współpracowali, bylibyśmy już w pół drogi do Chalced. A Gantry, Mild i... wszyscy nadal by żyli. Ciebie należy obwinie o ich śmierć, nie mnie! Sam tak zdecydowałeś.

Wintrow usiłował wymyślić ripostę na te słowa, lecz nic mu nie przyszło do głowy. Zaczął więc najlepiej jak potrafił opatrywać ranę na głowie ojca.

* * *

Jaskrawo ubrani piraci dobrze pracowali na jej pokładzie. Od odejścia Ephrona nie posiadała tak czułej załogi. Przyłapała się na myśli, że z ulgą akceptuje ich fachowość i biegłość, z jaką zajmowali się żaglami i takielunkiem. Pod kierownictwem Briga dawni niewolnicy pracowali bardzo sumiennie: wciągali kubły z wodą i przynosili je pod pokład, by wyczyścić ładownie, wypompowywali brudną zęzę, inni szorowali kamieniami jej pokład. Niestety, niezależnie od tego, jak mocno tarli, krwawe plamy nie znikały z drewna. „Vivacia” wiedziała, że zostaną tam na zawsze, lecz nie powiedziała o tym nikomu. W końcu sami dostrzegą daremność własnych poczynań i dadzą za wygraną. Rozsypane jedzenie zebrano i ponownie spakowano. Kilka osób zajmowało się usunięciem łańcuchów i kajdan, które zwieszały się ze ścian ładowni. Powoli ludzie przywracali statkowi dawny wygląd. Odkąd została ożywiona, po raz pierwszy odczuwała zadowolenie.

Tak, zadowolenie. Chociaż... czuła coś jeszcze. Coś znacznie bardziej fascynującego niż zadowolenie.

Skupiła się na wnętrzu statku. W oficerskiej kajucie kapitan Haven siedział na brzegu wąskiej koi, podczas gdy jego syn w milczeniu obmywał mu krew z przecięcia na głowie. Wcześniej obandażował ojcu klatkę piersiową. W pokoju panowała straszliwa cisza, jak gdyby tych dwóch ludzie nie potrafiło znaleźć wspólnego języka. Ich milczenie sprawiało „Vivacii” ból.

Przeniosła myśli do innego pomieszczenia.

W kapitańskim salonie drzemał niespokojnie pirat. Nie czuła tak żywo jego obecności, jak była świadoma miejsca pobytu Wintrowa. Zdawała sobie jednak sprawę z gorączki trawiącej ciało mężczyzny i z nierównego rytmu jego oddechu. Niczym ćma zwabiona do płomienia świecy, skupiła się na leżącym. Kennit. Niegodziwy człowiek. I niebezpieczny. Uroczy, niegodziwy i niebezpieczny mężczyzna. Z pewnością nie lubiła jego kobiety. Ale jego samego... Powiedział, że ją zdobędzie. Nie mógł oczywiście tego uczynić. Nie był jej rodziną. Odkryła wszakże rozkosz. Przyjemność sprawiało jej przewidywanie jego prób. „Moja pani z drewna i wiatru - tak ją nazwał. - Moja piękna. Moja szybka”. Jak człowiek może przemawiać w tak głupi sposób do statku? Przygładziła włosy i głęboko westchnęła.

Może Wintrow miał rację. Może nadszedł czas, by zdała sobie sprawę z własnych pragnień.





Rozdział dwudziesty pierwszy
Ta, Która Pamięta <l >

- Myliłem się. Ona nie jest Tą, Która Pamięta. Odpłyńmy.

- Ale... Ja nie rozumiem - broniła się Shreever. Miała wielką ranę ciętą na ramieniu, w miejscu, gdzie kłapnął ją zębami biały wąż. Zębami! Jak gdyby był rekinem, a nie wężem. Gęsta zielona posoka już zasklepiła ranę, ale przecięcie mocno zabolało, gdy wężyca przyspieszyła, by dotrzymać kroku Maulkinowi. Za nimi wlókł się Sessurea, równie zaintrygowany jak ona.

- Ja też tego nie rozumiem. - Gdy Maulkin płynął, grzywa falowała mu na grzbiecie. Za nimi biały wąż nadal bezsensownie porykiwał i bez końca się obżerał. Wszędzie wokół unosił się słaby jak stare wspomnienia zapach krwi. - Pamiętam jej woń. Nie mam co do niej wątpliwości. Jednakże ta... istota... nie jest Tą, Która Pamięta.

Sessurea machnął nagle ogonem i zrównał się z dwojgiem towarzyszy.

- A ten biały wąż - spytał nagle ze strachem w głosie. - Co z nim jest nie tak?

- Nic - odparł przywódca przeraźliwie łagodnym głosem. - Boję się, że wszystko z nim w porządku, tyle że jest od nas bardziej... hm, rozwinięty. Obawiam się, że wkrótce wszyscy będziemy tacy jak on.

- Nie rozumiem - powtórzyła Shreever, czując jak ogarnia ją lęk. Miała dziwne przeczucie, że jeśli się intensywnie zastanowi, pojmie wszystko.

- Zapomniał. Wszystko zapomniał. - Głos Maulkina był wyzuty z wszelkich emocji.

- Co... zapomniał? - spytał Sessurea.

- Wszystko - odrzekł przywódca. Jego grzywa nagle opadła, kolory zmatowiały. - Wszystko poza pragnieniem jedzenia, linienia i rośnięcia. Wszystko inne, wszystko, co jest realne i znaczące, zapomniał. Boję się, że z nami będzie tak samo, jeśli Ta, Która Pamięta, wkrótce nam się nie objawi. - Odwrócił się energicznie i owinął się wokół dwojga towarzyszy. Nie walczyli z nim, wręcz przeciwnie - czerpali z jego uścisku pociechę. Dotknięcie Maulkina wyostrzało ich wspomnienia i wiedzę. We troje opadli powoli w miękkie błoto, nadal połączeni. - Moje kłębowisko - powiedział czule i z bólem przywódca; Shreever uświadomiła sobie, że mówi prawdę. Tylko oni troje pozostali z jego wężowiska.

Odprężyli się w jego uścisku. Wkrótce nad błotem widoczne pozostały tylko ich głowy. Podczas tego odpoczynku skrzela całej trójki poruszały się w zgodnym uścisku. Powoli, pocieszającym tonem, przywódca przekazywał im świętą wiedzę.

- Po pierwszych narodzinach byliśmy Panami. Rośliśmy, zdobywaliśmy doświadczenia. Dzieliliśmy się wszystkim, czego się nauczyliśmy, toteż nasza wiedza stale się powiększała. Jednakże, ciała nie są nieśmiertelne. Nadszedł więc czas łączenia się w pary i parzenia, nasze dusze się wymieniły, wymieszały i stworzyły nowe istoty, nowe ciała. Tak się stało. Mali i nowi pojawiliśmy się ponownie. Jedliśmy, linieliśmy i rośliśmy. Niestety, nie pamiętaliśmy wszystkiego. Tylko niektórzy z nas odziedziczyli dar pamięci. Oni strzegli dla nas naszych wspomnień. Kiedy nadchodziła odpowiednia, dobra pora, ci, którzy pamiętali zapachem przywoływali pozostałych. Sprowadzali nas do siebie i przekazywali nam nasze wspomnienia. Wtedy znowu stawaliśmy się Panami i wędrowaliśmy zarówno po Krainie Obfitości, jak i po Kraju Niedostatku, gromadząc kolejne mądrości i doświadczenia. Potem ponownie nadchodziła pora łączenia się w pary.

Przerwał na moment tę doskonale znaną im opowieść.

- Nie pamiętam już, ile razy ta sytuacja się powtarzała - przyznał się swoim towarzyszom. - Przeżywaliśmy cykl po cyklu. Niestety, ten ostatni okres linienia i wzrostu... Czyż nie był najdłuższy ze wszystkich? Może teraz coraz więcej spośród nas zapomina, że zostaliśmy stworzeni na Panów tego świata? Boję się, moje drogie kłębowisko, że się degenerujemy. Odnoszę wrażenie, że jakiś czas temu pamiętałem dużo więcej niż dziś. A wy?

Jego pytania wywołały niepokój w sercu Shreever. Poruszyła krawatką, wysunęła ją ku przywódcy i wydaliła toksyny, jak gdyby pozbywała się jego wspomnień i istnień. Myślała teraz jaśniej.

- Kiedyś pamiętałam znacznie więcej - przyznała się Maulkinowi. - Czasami wydaje mi się, że teraz wyraźnie pamiętam tylko jedną rzecz: że jesteś tym, za którym muszę podążać. Tym, który posiada prawdziwe wspomnienia.

Jego ryk był głęboki, a jednocześnie subtelny.

- Jeśli Ta, Która Pamięta nie przyjdzie do nas wkrótce, być może nawet ja pogrążę się w niepamięci.

- W takim razie pamiętaj chociaż to jedno: że nie wolno nam ustawać w poszukiwaniach Tej, Która Pamięta.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hobb Robin Kupcy I Ich Zywostatki 2 Szalony Statek T 2
Hobb Robin Kupcy I Ich Zywostatki 2 Szalony Statek T 3
Hobb Robin Kupcy I Ich Zywostatki 2 Szalony Statek T 1
Hobb R Trylogia Kupcy i Ich Żywostatki t 2 Szalony Statek cz 2
Robin Hobb Kupcy I Ich Żywostatki 01 Czarodziejski Statek Tom 1
Robin Hobb Kupcy I Ich Żywostatki 02 Szalony Statek Tom 2
Hobb Robin Czarodziejski Statek t 1 (rtf)
Hobb Robin Żywostatki 03 Statek Przeznaczenia 01
Hobb Robin Czarodziejski Statek t 2 (rtf)
Hobb Robin Zywostatki03 2 Szalony statek
Hobb Robin Czarodziejski Statek t 1
Hobb Robin Kraina Najstarszych Powrót do domu
Hobb Robin Powrót do domu
Hobb, Robin Farseer 01 Assassins s Apprentice
Hobb, Robin Elderkings Homecoming
Hobb, Robin Cut
Robin Hobb Szalony Statek t 2 Dilvish
Robin Hobb Szalony Statek t 3 Dilvish

więcej podobnych podstron