Na Kresach Wschodnich, jak również w centralnej Polsce zasada “gość w dom, Bóg w dom” była oczywista i niepodważalna. Sąsiad mógł przyjechać w każdej chwili bez zapowiedzi i liczyć na radosne, gościnne przyjęcie; obfity poczęstunek, dłuższe pogawędki, partyjkę wista i w końcu na nocleg. Gospodarze porzucali codzienne zajęcia i zajmowali się gośćmi. Zupełnie inaczej było w Wielkopolsce, gdzie o podobnych zwyczajach opowiadano sobie ze zgrozą. Tam nikt nie wybierał się z wizytą bez uprzedzenia i potwierdzenia zaproszenia. Gospodarz mimo to nie poświęcał gościom całego swego czasu, jedynie starał się tak rozplanować dzień, aby mieć parę godzin wolnych od codziennych zajęć. Nie wypadało też wizyt przeciągać i bez wyraźnego powodu nikt nie nocował w nie swoim domu. Wspomnienia z tych dwóch krańców Polski brzmią tak, jakby dotyczyły zupełnie różnych krajów i budzą refleksję, że małżeństwa mieszane, o ile się zdarzały, nie miały łatwego życia. Ponieważ życie towarzyskie na wschodzie Polski kwitło bujniej i mieszkańcy tych okolic zostawili znacznie więcej pamiętników i literatury obyczajowej, o nich będziemy opowiadać.
Odwiedzało się więc sąsiadów pod byle pretekstem, a często i bez pretekstu. Dwory znajdujące się w bliskim sąsiedztwie, w odległości kilku lub kilkunastu kilometrów, były ze sobą głęboko zaprzyjaźnione. Ich mieszkańcy znali się od dziecka, razem wzrastali i dojrzewali, czasami razem chodzili do szkół, a nawet żenili się między sobą. Nic dziwnego, że wpadali do siebie na pogawędki, gdy tylko mieli czas i ochotę. Stałymi bywalcami dworów byli też miejscowi doktorzy, którzy tak często odwiedzali swoich pacjentów, zwłaszcza liczne na ogół dzieci, że zaprzyjaźniali się z państwem i zaczynali bywać także na gruncie czysto towarzyskim. Tradycyjnym dniem składania zapowiedzianych wizyt była niedziela. Zapraszało się gości po kościele na obiad lub po południu na podwieczorek. Nikt się nie spieszył, zasiadano w salonie lub na werandzie, aby spokojnie nacieszyć się towarzystwem. Młodzież grała w tenisa lub w bilard, starsi w karty. Oglądano wspólnie fotografie, najnowsze czasopisma, przekazywano sobie informacje o wydarzeniach na świecie i w powiecie. “Czas spędzano na rozmowach, które się wiązały i zasnuwały koło przedmiotów rozmaitych; koło urodzajów, cen zboża, pogody, stanu dróg, polityki, literatury, około uprawy ogrodowizn, wydajności lnu i konopi, półsetków, kroju sukien, form kapeluszy, urodzajności kur etc. zależało to od doboru towarzystwa. Ojciec mój, gdy w dobrym był humorze, opowiadał o wypadkach wojennych z epoki roku 1812. Niekiedy opowiadanie prowadził ktoś z gości” – wspominał swoje dzieciństwo Teodor Tomasz Jeż (Od kolebki przez życie). Bywanie, czyli składanie wizyt, stanowiło obowiązek towarzyski i jeśli się ktoś przed nim uchylał, narażał się na plotki i opinię dziwaka. Przestrzegano reguł dobrego wychowania; na przykład w towarzystwie osób starszych młodzieniec czy panna nigdy nie siadali na fotelu czy na kanapie, a tylko na krześle. W niedzielę goście mogli pojawić się od rana, natomiast w dzień powszedni raczej po obiedzie. Poradniki dla pań zalecają “odmienić suknię do obiadu” – suknie poranne nie były strojne i szyto je z materiałów łatwych do uprania, gdyż większość dziedziczek z rana zajmowała się gospodarstwem. Tylko nieliczne bogate damy, o mentalności salonowej lalki, spędzały poranki w szlafroczkach na piciu kawy.
Zbliżanie się gościa rozpoznawano po turkocie kół i stuku kopyt na podjeździe. Towarzyszyło temu trzaskanie z bicza, którą to umiejętnością popisywał się woźnica. Te odgłosy stawiały na nogi wszystkich mieszkańców dworu, gościnność była bowiem obowiązkową cnotą prawdziwego szlachcica i dobrego Polaka. Jako cecha oczywista pojawia się w literaturze tego okresu w wielu miejscach.
[...]
Goście przyjeżdżający do dworu na polowanie z reguły spędzali w nim kilka dni. Raz były to łowy związane z terminami toków głuszców lub cietrzewi, innym razem gospodarz planował jednego dnia polowanie z psami na kozły, drugiego z krekuchą na kaczki, a trzeciego podchodzenie tokujących cietrzewi.
Panowie przyjeżdżali na polowania na ogół z żonami, bez względu na to, czy panie polowały, czy nie. Były ozdobą towarzystwa i dodawały uroku wspólnym posiadom, bowiem między wyjściami do lasu pozostawało jeszcze mnóstwo czasu. Do wieczornych obiadów panie zakładały piękne toalety, panowie fraki, co świetniejsi mówcy wznosili toasty. Potem odbywały się tańce, do których przygrywała orkiestra sprowadzona z miasteczka, często żydowska. Co lepsi tancerze ugruntowywali swoją sławę mistrzów mazura czy walca.
Chociaż większość ziemian nie wyobrażała sobie życia bez polowania, potrafili oni równie dobrze organizować mniej krwawe rozrywki. Przez cały wiek XIX z zapałem wystawiano żywe obrazy. Były one ulubionym zajęciem na czas Postu, kiedy Kościół zabraniał urządzania tańców. Już samo przygotowywanie całego przedsięwzięcia stanowiło świetną okazję do spotkań towarzyskich, podczas których wybierano temat, szyto kostiumy, dobierano rekwizyty i przeprowadzano chociaż kilka prób. Jeśli kompozycja się udała, powtarzano ją nawet kilka razy w różnych dworach, tak aby wszyscy znajomi mogli ją zobaczyć. Za temat służyły często obrazy znanych polskich malarzy, na przykład Matejki, mimo że wymagały one wypracowania historycznych kostiumów. Za to podziw widzów był gwarantowany.
Organizatorów żywych obrazów inspirowały równie często modne poezje i pieśni. Antoni Kieniewicz pamiętał przedstawienie urządzone przez młodzież jako ilustrację do następującego tekstu: “W gaiku zielonym, dziewczę rwie jagody. Na koniku wronym jedzie panicz młody...” Spektakl odbywał się wieczorem, na trawniku przed gankiem i oświetlony był magnezją. W jej blasku widzowie mogli podziwiać dziewczę w krakowskim stroju z koszykiem w ręku schylające się po jagody oraz panicza na koniu przypatrującego się temu z zaciekawieniem. Był to jeden z kilku pokazanych wtedy, a niezwiązanych ze sobą obrazów. Między innymi byli tam też Ligia i Winicjusz z Quo vadis. Gdy w latach osiemdziesiątych XIX wieku “Słowo” zaczęło drukować w odcinkach Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza, natychmiast poszczególne sceny z tej powieści posłużyły jako natchnienie dla twórców żywych obrazów.
Organizowaniem zabawy z jednakową ochotą zajmowała się młodzież i ludzie całkiem dojrzali, zwłaszcza celowały w tym kobiety. Zapał do przebieranek inspirował do wymyślania coraz to nowych atrakcji.
“Pierwszego dnia w salonie czerwonym był urządzony Bazar międzynarodowy. Wszystkie meble z salonu zostały usunięte. Przy kominku na rozesłanym dywanie siedziała na poduszkach po turecku Turczynka – Lela w stroju wschodnim i paliła nargile, przy niej Murzyn (Stanisław Wańkowicz) w krótkich spodenkach. Twarz, biust, ręce i nogi wysmarowane tłuszczem i pokryte sadzą. Naprzeciwko: Japonka – gejsza (Isia) w bardzo pięknym stroju, nadzwyczaj stylowo uczesana, rozdająca zwiedzającym herbatę. Dalej pod jednym z okien: Krakowiacy i Krakowianki (Horwattówny i Staś Hołowczyc oraz ja) w narodowym stroju. Przy drugim oknie: Cyganie i Cyganki. Największy sukces zdobyła Isia jako Japonka oraz Wańkowicz – Murzyn”.
A. Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu...
Bardziej wytrwali organizowali przedstawienia teatralne. Repertuar był różnorodny; mogły to być współczesne utwory przerobione i dostosowane do możliwości wykonawców lub też “komedyjki” napisane przez kogoś z domowników. W domach, w których spektakle odbywały się często lub z dużym rozmachem, przystosowywano do tego na stałe jeden pokój. Aktorami byli domownicy lub blisko zaprzyjaźnieni sąsiedzi, choć bywały panie, które swoim zapałem potrafiły zarazić pracowników administracji czy też panny służące i organizowały własny zespół teatralny. Próby urządzano wieczorem, po skończonej pracy. Takie spektakle najczęściej miały miejsce w okresie świątecznym i byli na nie zapraszani wszyscy pracownicy folwarku.
Krótkie przedstawienia z własnymi tekstami były często urozmaiceniem imienin lub jubileuszy czy nawet zwykłych spotkań towarzyskich. Organizatorów takich przedsięwzięć znajdziemy opisanych zarówno w pamiętnikach jak i w literaturze.
“Nie posiadała wielkiego wykształcenia, nie ukończyła nawet gimnazjum (…) za to z upodobaniem urządzała deklamacje, żywe obrazy i przedstawienia amatorskie i do tych rzeczy pociągała za sobą wszystkich, o co zresztą nikt nie miał pretensji, bo stosunki towarzyskie zyskały dzięki temu ogromną rozmaitość. Specjalnością pani Michasi było robić wszystko z niczego”.
M. Dąbrowska, Noce i dnie
Nie tylko przygotowane starannie spektakle bawiły gości. Mogli być równie zadowoleni ze zorganizowanej ad hoc szarady czy innej gry towarzyskiej. W karnawale na pierwszym miejscu stawiano tańce. Młodzież tańczyła przy byle jakiej okazji; wystarczył ktoś grający na fortepianie i parę osób zebranych po podwieczorku w salonie, by zacząć zabawę. Tańczyć umiał każdy, należało to bowiem do kanonu wykształcenia. Oto jak opisuje taki wieczorek Eliza Orzeszkowa:
“W parę dni potem zjechało się do nas niespodzianie ze dwadzieścia osób z sąsiedztwa, pomiędzy którymi było kilka panien i kilku młodych ludzi. Po herbacie matka moja usiadła do fortepianu i zagrała kadryla. Pan Agenor, który dnia tego gorąco mi asystował, zaprosił mię do tańca, a vis-à-vis stanął Franuś z Emilką. Po kadrylu nastąpił walc, potem polka i mazur; ośm par młodzieży ochoczo tańczyły i improwizowana zabawa wybornie się udawała”.
Pamiętnik Wacławy
Młoda panna, którą należało wydać za mąż, była ważnym powodem, dla którego jej rodzice urządzali przynajmniej jeden bal w karnawale. Młode mężatki też lubiły tańczyć i organizowały zabawy przy okazji imienin, polowań, świąt i jubileuszy. Niektóre dwory słynęły ze szczególnie udanych bali, z dobrej muzyki i sprawnej organizacji. Na doroczne bale imieninowe nawet nie rozsyłano zaproszeń; wszyscy sąsiedzi i przyjaciele znali te terminy i zjawiali się w odpowiednim momencie. Niektórzy goście przyjeżdżali na nie nawet z odleglejszych okolic.
“Komentowanym ze zgorszeniem był nagły przyjazd Dziuni. Na wiadomość o balu w Wolicy biedaczka nie mogła usiedzieć w Leonpolu i stoczywszy rozpaczliwą walkę z mężem, aby jej towarzyszył, zdecydowała się na ten krok z nieopatrzną odwagą i dwadzieścia cztery godziny jechała na południe, prawdopodobnie cały czas w nerwach i gorączce, raz pożądając zabawy, drugi bolejąc nad nieużytecznością Zibiego”.
J. Żółtowska, Inne czasy inni ludzie
Jak bardzo atrakcyjny musiał być ten bal, skoro młoda kobieta zdecydowała się złamać konwenans i wywołać mały skandal, przyjeżdżając bez męża! W tamtych czasach podjęcie takiej decyzji wymagało nie lada odwagi i determinacji.
Były bale w bogatych domach organizowane przy użyciu znacznych środków i skromne bale w małych dworach zagubionych na dalekiej prowincji, wieczory, na które schodzili się najbliżsi sąsiedzi. Jedne i drugie opisywano w literaturze.
“Bo pomimo fraków i wygorsowanych sukien, pomimo nastroju świątecznego i elegancji, starającej się jak najdobitniej wyrazić – wsią czuć było całe towarzystwo. Starsi mężczyźni mieli opalone twarze, a czoła nad nimi białe, ręce czerwone, o krótkich paznokciach, które nie wiedziały, gdzie się podziać przy frakowym garniturze i bezradnie wisiały wzdłuż ciała.
Panie ściśnięte w umyślnie na ten cel przerobionych stanikach trzymały przed sobą ręce w białe rękawiczki obciągnięte i wachlarze tchnące naftaliną i usilnie udawały światowość i ożywienie. Włosy nie znające żelazka były dziś dokładnie nakarbowane, a twarze nosiły wyraz trochę niepewny i onieśmielony, ale zarazem uroczysty, choć onieśmielenie trwało krótko i znikało na widok znajomych twarzy, a zastępowała je dobroduszność”.
E. z Jeleńskich Dmochowska, Dwór w Haliniszkach
W dużym czy w małym dworze zorganizowanie wieczoru tanecznego wymagało przygotowania odpowiednich pomieszczeń, najczęściej dużego salonu, z którego wynoszono meble i zwijano dywany. Dbano też bardzo o odpowiednie oświetlenie zabawy i nie żałowano wydatków na naftę i świece.
Potrzebna była jeszcze sala dla pań, aby mogły się przebrać, poprawić uczesanie czy przy pomocy garderobianej przyszyć odprutą falbanę. Następnie szykowano pokoje dla przyjezdnych gości, ustalano godziny wysłania po nich koni na stację, zamawiano orkiestrę z miasteczka i ustalano menu kolacyjne. Przy małej liczbie gości podawano kolację przy stole w pokoju jadalnym, przy większym zgromadzeniu urządzano bufet i rozstawiano małe stoliki, aby goście mogli się posilić. Trzeba było przewidzieć i to, że tańczący będą chcieli pić, zanim jeszcze ktokolwiek pomyśli o kolacji. Karolina Nakwaska w poradniku dla pań domu dawała takie pouczenia: “Herbata się rozseła na dwóch tacach, przez dwóch służących porządnie ubranych, w liberyi czy we frakach, białych chustkach i takichże rękawiczkach. Trzeci, jeżeli możesz dostać dobrze ubranego (któryby ani stajnią nie trącił – ani, co gorzej z nóg go czuć nie było) roznosiłby ciasta”.
Herbata mogła być zimna lub ciepła, podawano też kawę i kompoty mieszane, ewentualnie wino dla panów. Kiedy nadeszła pora wieczerzy, pani Nakwaska proponowała wnieść do bawialni stoliki, każdy na dziesięć osób, już nakryte, a na każdym ustawić gorące paszteciki, zimne mięsa, ozór, auszpik, czyli galaretę, pasztety, sałaty włoskie “mięszane”, sosy tatarskie. Z jarzyn odpowiednie wydawały się jedynie szparagi. Następnie można było podać pieczony drób na gorąco i “mączniki” to znaczy ryż przekładany konfiturami, pączki, andruty oraz jako wety “pomarańcze krajane nalewane maraskinem lub innym smakiem, kasztany, owoce”. Po wieczerzy służba wynosiła stoliki, zamiatała okruszki, poprawiała świece oraz lampy i orkiestra zaczynała grać od nowa. Pomiędzy tańcami, jeśli nie podano tego przy końcu kolacji, roznoszono lody, bitą śmietanę i torty, a pod koniec zabawy – poncz. Jeśli panowie chcieli zapalić papierosa czy cygaro, udawali się do gabinetu, czyli kancelarii, tam też prowadzili poważniejsze dysputy polityczne.
Dużo wcześniej rozstrzygano najważniejszy problem każdej kobiety – problem sukni. Czy uszyć nową czy odświeżyć starą? W jednym i drugim przypadku należało poczynić zakupy w powiatowym miasteczku albo w stolicy guberni, albo w samej Warszawie. Nie każdą kobietę stać było na nowe suknie i wielkomiejski dom mód, a wtedy musiał wystarczyć małomiasteczkowy krawiec lub własna garderobiana. Ta ostatnia przydawała się zwłaszcza wówczas, gdy szło tylko o odświeżenie stroju, tak aby pani nie musiała występować na kolejnym balu w tej samej sukni. Zręczna panna służąca potrafiła do starej sukni dobrać nowe garnirowanie, to jest wstawki, koronki, falbanki czy może szarfę lub gałązki sztucznych kwiatów i jeśli suknia nie wyglądała po tym wszystkim zupełnie jak nowa, to w każdym razie zupełnie inaczej niż poprzednio.
Suknia to nie wszystko. Potrzebne były jeszcze cienkie pończoszki, modne buciki, stroik na głowę, narzutka na ramiona, rękawiczki, woreczek na drobiazgi, a w nim karnecik z ołóweczkiem do zapisywania zgłaszających się danserów, no i oczywiście wachlarz, bez którego panna czuła się niekompletnie ubrana. Jeśli w rodzinie było kilka córek i do tego matka lubiąca stroje, wówczas pan domu był narażony na poważne wydatki.
“W owych czasach strojono się więcej niż dzisiaj. Noszono suknie tak zwane wizytowe i powłóczyste. Moda przed rokiem 1900 wzorowała się na stylu Ludwika XV. Spódnice były szyte w falbany i szeleściły jedwabnymi podszewkami, staniki ściśnięte w pasie z bufiastymi rękawami, ubrane koronkami, futrem, haftami”.
P. Helena Potocka nie odznaczała się urodą, za to słynęła z toalet i elegancji. Była ciemną brunetką, oczy miała zamglone łzami, a tego wieczoru jej suknia z mousseline de soie, malowana w kwiaty, wyróżniała się wśród najzbytkowniejszych strojów”.
J. Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie
Marzeniem każdej kobiety była suknia od Hersego. Był to pierwszorzędny magazyn mód zajmujący w Warszawie czteropiętrowy budynek przy ulicy Marszałkowskiej. Prześmiewcy utrzymywali, że panowała tam atmosfera tak górna i dostojna jak w salonie u ambasadora. Nie byłoby w tym nic dziwnego, niełatwo przecież podjąć wszystkie decyzje dotyczące skomplikowanej i bardzo kosztownej sukni. Zdarzały się bale, szczególnie wydawane na cele dobroczynne, na które trzeba było się przebrać w strój z określonej epoki lub w suknię w określonym kolorze. Jeśli zwykła suknia balowa sprawiała tyle kłopotów, to co dopiero można powiedzieć o tak wymyślnym stroju!
Konwenans towarzyski wymagał, by młoda dziewczyna wyglądała skromnie i dlatego szyto jej sukienki białe lub w delikatnych, pastelowych kolorach. Miała ją zdobić młodość i świeże kwiaty, mogła jeszcze pomarzyć o perłach. Żadna inna biżuteria nie uchodziła za właściwą dla panienki. Ale jak można wyglądać skromnie i jednocześnie rzucać się w oczy na tyle, by zdobyć tancerzy i konkurentów do ręki? Na to pytanie miały znaleźć odpowiedź magazyny mód. My przytoczymy dwa przykłady, literacki i autentyczny; w obu o wygląd córki zadbała matka.
“Nad czołem podniosła mi włosy wysoko, a na nie lekko położyła wianuszek z konwalii; potem kilka długich loków spuściła mi na obnażone ramiona, a na szyi spięła naszyjnik z pereł. Własną też ręką ułożyła fałdy różowej mojej sukni, rozsiała między nimi gdzieniegdzie drobne konwalii gałązki i w rękę mi podała wachlarz, misternie rzeźbiony z kości słoniowej. Gdy już wszystko było skończone, kazała mi przejść się po pokoju parę razy, stanąć od niej o kilka kroków, obejrzała mię od stóp do głowy i z zadowoleniem rzekła:
- Dobrze!”.
E. Orzeszkowa, Pamiętnik Wacławy
“Miałam na sobie suknię z białego atłasu poobszywaną jasnożółtymi koronkami ozdobionymi palietkami. Wygorsowany stanik przybrany był tiulem i żółtymi różami”.
J. Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie
Młode mężatki mogły już sobie pozwolić na suknie w nasyconych kolorach: czerwone, zielone, liliowe, a do tego wolno im było, a nawet wypadało założyć strusie pióra czy zaprezentować kosztowną biżuterię, którą nie tak dawno dostały w wyprawie ślubnej lub w prezencie zaręczynowym od męża. Te panie naprawdę błyszczały. Złośliwcy twierdzili, że część panien tak szybko zgadzała się na małżeństwo, aby wejść w posiadanie tych wszystkich cudowności.
Na koniec rozważań o sukniach przytoczmy zabawną historię, która się przydarzyła Antoniemu Kieniewiczowi i jego żonie. Pani Kieniewiczowa była w żałobie po ojcu, a ponieważ zbliżał się termin ślubu siostrzenicy, potrzebowała nowych, odpowiednich sukien. Jej mąż był akurat w Warszawie i zamówił je w firmie, w której jego żona stale się ubierała, tak że firma miała dokładną jej miarę i zaręczała, że przymiarki nie będą potrzebne, aby wszystko pasowało jak ulał. Na wieczór miała być suknia “wycięta, powłóczysta z czarnych dżetów bardzo ciężkich, prawdziwe cudo piękności”, a na ranny ślub – półżałobna, a więc skromna, pod szyję, z liliowego jedwabiu, “z takimże szalem z długą frędzlą”. Kieniewiczowie przybyli do Warszawy w przeddzień ślubu; odebrali obie suknie; rzeczywiście pasowały idealnie i były bardzo piękne. Ale następnego dnia rano… “Okropnie zirytowałem się w kościele, gdy na klęczkach zatopiony w modlitwie podniosłem wzrok i spostrzegłem klęczącą w pobliżu mojej Pani drugą osobę w identycznie takiej samej sukni liliowej z dużym szalem. Czy to sobowtór? Nie! (...) Wściekam się na firmę Koch, że odważyła się dwie identyczne suknie stworzyć. Oczywiście zaszliśmy potem do firmy z wymówką”. Okazało się, że właścicielka firmy zdecydowała się zrobić jedną suknię dla damy z Wielkopolski, a drugą taką samą – dla pani z Polesia. Nie sądziła, że jej klientki pochodzące z dwóch różnych krańców Polski zamówiły toalety z okazji tego samego ślubu!
Suknia to tylko połowa szczęścia na balu, reszta zależała od powodzenia u tancerzy. Każda matka mająca córkę na wydaniu starała się wyjechać z nią na karnawał do miasta. Najbogatsi jechali do Warszawy, inni do Wilna, Krakowa, Lwowa i tam osiadali w hotelach i pensjonatach. Poprzedzały ich wozy pełne kufrów z toaletami, a jeśli panie nie zamierzały mieszkać w hotelu, tylko wynajmowały mieszkanie, to także z meblami i całym gospodarstwem. Podobno panny Kieniewiczówny przywoziły ze sobą do Wilna nawet srebrną wannę. Po rozlokowaniu się na początek trzeba było uzupełnić garderobę i zaopatrzyć się w przeróżne drobiazgi, a potem można już było zacząć bywać. Wystarczyło parę wizyt do poznania innych pań, które zjeżdżały ze wszystkich okolic kraju z córkami i jeden bal do poznania tancerzy. Potem już mnożyły się zaproszenia na wieczory prywatne i publiczne. Tańcami zazwyczaj kierował wodzirej z kolorową kokardą w klapie od fraka; tańczono poloneza, walca, kontredansa z figurami, znowu walca, potem mazura z figurami i tak dalej aż do białego rana. Oczywiście każdy bal należało zakończyć białym mazurem. Powodzenie panny ustalało się prędko i zależało od jej urodzenia, urody i umiejętności tanecznych. Najlepsze tancerki balowały w pierwszych parach, ale każda panna była zadowolona z wieczoru, jeśli miała zapełniony karnecik. Niektóre przebierały w tancerzach i pomimo że były wolne, odmawiały niektórym, w nadziei że znajdą lepszego partnera. Takie praktyki młodzieńcy krytykowali i zdarzało się, że pod koniec karnawału ofiarowywali wielki bukiet kwiatów pannie, która nie odmawiała tancerzom. Tak więc panny tańczyły i flirtowały, a w przerwach plotkowały z przyjaciółkami w garderobie. Pod ścianami siedziały ich matki i kontrolowały sytuację.
“Te huczne i doroczne zjazdy podobne do pospolitego ruszenia były ciężką próbą dla matek, które mężów i młodsze dzieci zostawiwszy na wsi, uzbrajały się w męstwo, cierpliwość i wytrzymałość. Tylko niezrównana żywotność starszego pokolenia ułatwiała mu tę rolę i to, że panie w czarnych dżetach i koronkach, z brylantami w uszach, nawet pokrzepione kolacją, wytrzymywały siedzenie w dusznej sali do szóstej rano, po czym od czwartej po południu, uzbrojone w bohaterskie męstwo już rozjeżdżały z wizytami (...)
Tańczyłam w miarę, wielcy tancerze odgrywający rolę rycerzy w szrankach nie bardzo mnie wyróżniali, nie figurowałam w pierwszej czwórce mazura, ale co było znacznie przykrzejsze, upadałam ze zmęczenia”.
J. Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie
Chociaż wydaje się to mało możliwe, już następnego dnia po balu trzeba było składać i przyjmować wizyty, bywać na herbatkach, przyjęciach i w teatrze, a przy tym zawsze wyglądać świeżo i olśniewająco! Na karnawał do miasta zjeżdżały nie tylko panny na wydaniu, ale też względnie młode wiekiem pary małżeńskie. Ludzie, którzy po prostu chcieli się bawić i mieli na to pieniądze.
W tamtych czasach jeszcze jedną popularną rozrywką związaną z karnawałem był kulig. W niektórych dworach stały staroświeckie, XVIII-wieczne, wielkie sanie o ozdobnych kształtach, przeznaczone specjalnie do kuligu. Jeszcze ciągle na początku XIX wieku słowo to oznaczało gwałtowny najazd gości w liczbie kilkudziesięciu osób. Pojawiali się wesoło, z muzyką i ogromną ochotą do tańca. Dla służby ich pojawienie się oznaczało, że przez najbliższe parę dni trzeba będzie gotować, piec i warzyć przeróżne potrawy, a z piwnicy wynosić kolejne beczułki i butelki. Ze spaniem też nie było problemu, bo przyjętym zwyczajem wystarczyło rozłożyć na podłodze dużo słomy i przykryć ją dywanami, aby przygotować wystarczająco wygodne leże. Gospodarze podobno byli zachwyceni, że mogą dać wyraz swojej staropolskiej gościnności i bawili się razem ze wszystkimi do samego rana. Gdy już wszystko zjedzono i wypito, goście przy dźwiękach orkiestry, trzaskaniu batów i dźwięczeniu dzwoneczków odjeżdżali do następnego dworu, często zabierając ze sobą gospodarzy. Sadzę, że ci nie opierali się zbytnio, skoro w domu i tak już nie było nic do jedzenia...
Tak wyglądał prawdziwie staropolski kulig, ale w połowie XIX wieku funkcjonował on już tylko we wspomnieniach dziadków. W tym czasie modne były “krakowskie wesela”. Te kuligi nie były jednak najazdem, lecz uzgodnioną wizytą. Wszyscy uczestnicy zbierali się w domu jednego z przyjaciół, aby się przebrać za weselny orszak. Nie sądźmy jednak, że zakładali oni na siebie ciężkie chłopskie ubrania z samodziałowego sukna; to, co nazywało się “ludowym strojem”, było wytwornym przebraniem uszytym z jedwabi i muślinów, nierzadko połyskującym drogimi kamieniami. Tak czy inaczej: “Niezwykły ruch i żwawe rozmowy, prowadzone prawdziwie po chłopsku, uwydatniały dobrze zrozumianego ducha krakowskiego wesela” – relacjonował jeden z uczestników na łamach czasopisma “Czas” w 1867 roku. Całe “wesele” zajeżdżało bryczkami do upatrzonego dworu i uczestnicy ustawiali się pod drzwiami według ustalonego porządku: najpierw państwo młodzi, dalej parami starostowie, marszałkowie, drużbowie i pozostali weselnicy. Wychodził gospodarz, zapraszał do środka, muzyka cały czas grała, zaczynały się stylizowane przemowy, oracje i przyśpiewki, a potem tańce, ale tylko narodowe, to znaczy polonezy, krakowiaki, mazury. Wyzwoleni z fraków i oficjalnych sukien, dając sobie nawzajem patent na nieprzystojną w innych okolicznościach wesołość, często jeszcze dodatkowo schowani za maskami i łechtani miłym uczuciem, że uczestniczą przecież w patriotycznej manifestacji, wszyscy ci ludzie znakomicie się bawili. Trzeba jednak pamiętać, że używanie publicznie stroju krakowskiego było na Kresach zabronione i traktowane przez carat jako przestępcza manifestacja nieprawomyślności. Mimo to każdy z XIX-wiecznych obserwatorów podkreśla, że “do sukni krakowskiej wesołość jest przywiązana” i że zabawa była szczera, niewymuszona i ochocza. Ten “ludowy” kulig dawał jedyną sposobność do zerwania, choć na jeden wieczór, ze sztywną etykietą, a tym samym do bliższego poznania się nawzajem. Podobno na kuligach kojarzyły się pary żyjące potem długie lata w bardzo szczęśliwych stadłach...