!Erich Maria Remarque Gam

W serii ukazały się:

Jose Saramago

BALTAZAR IBLIMUNDA

WSZYSTKIE IMIONA

Robert Penn Warren GUBERNATOR

Donald Barthelme KRÓLEWNA ŚNIEŻKA

E. L. Doctorow KSIĘGA DANIELA

Salman Rushdie DZIECI PÓŁNOCY

Henry David Thoreau WALDEN, CZYLI ŻYCIE W LESIE

Iris Mudroch JEDNOROŻEC

Erich Maria Remarąue PRZYSTANEK NA HORYZONCIE

Ukażą się m.in.:

Malcolm Lowry USŁYSZ NAS, O PANIE Z NIEBIOS.

Erich Maria Remarąue DOM MARZEŃ

Salman Rushdie

WSTYD

ZIEMIA POD JEJ STOPAMI

Truman Capote Z ZIMNĄ KRWIĄ

William Faulkner WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK

ERICH MARIA

REMAROJUE

GAM




Przełożył Andrzej Zawilski

DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2000

Tytuł oryginału Gam

Copyright © 1998 by the Estate of Erich Maria Remarąue and

Verlag Kiepenheuer & Witsch Koln

AU rights resened

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2000

R edaktor Grzegorz Dziamski

iowanie graficzne serii i projekt okładki Zbigniew Mielnik

Na okładce a"v Klimt, Baronowa Elisabeth Bachofen-Echt (1914)


Wydanie I


ISBN 83-7120-714-X

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@pol.pl

www.rebis.com.pl

Skład ■^-t=\f=>\'^.

Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44

Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza

im. W. L. Anczyca S.A., Kraków. Zam. 116/2000

I

Obok przemknęła grupa Beduinów w płaszczach ko­loru jasnej kawy. Jeźdźcy zostawili za sobą zapach wiel­błądziego nawozu i pustyni. Minęli grobowce mamelu-ków i rozciągnęli się w długą linię, pędząc ku przeraźli­wie jasnemu niebu, jakby chcieli wziąć je szturmem. Gam przypatrywała się im aż do chwili, gdy ich sylwetki roz­myły się w oddali. Z trudem oderwała wzrok od hory­zontu i ponownie odwróciła się w stronę miasta. Niespo­kojnie przemierzała ulice. U jakiegoś handlarza zoba­czyła stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa. Tom oprawiono w pofałdowaną skórę. Każdej z siedemnastu pieśni towarzyszyła ilustracja. Większość rycin była tur-kusowobłękitna.

Gam gorąco zapragnęła książki. Chwyciła ją pospiesz­nie. Opuszczając bazar, nie mogła zapanować nad dziw­nym zamętem myśli, tym dotkliwszym, że nie znajdo­wała dlań żadnego wytłumaczenia.

Norman czekał na nią wraz z synem jednego z przy­jaciół, Clerfaytem, by ich sobie przedstawić, nim Cler-fayt zabierze ją samolotem do Luksoru. Norman zamie­rzał tam dotrzeć ekspresem dopiero następnego dnia.

Pojechali na lotnisko. Clerfayt usadowił Gam w fote­lu, starannie zapiął jej pas i uruchomił silnik. Po chwili w dole ujrzeli plątaninę wąskich uliczek Kairu. Hory-

zont się przesuwał; jak na mapie plastycznej ukazywały się rozpadliny i płaskie wzniesienia masywu górskiego Mokattan. A potem zza gór wyłoniła się pustynia i sa­molot poszybował wzdłuż wzbierających wód Nilu.

W pobliżu Heluanu minęli dwie łodzie wycieczkowe. Stojący na pokładzie turyści machali w stronę samolo­tu. Gam rzuciła w dół czapkę. Wiatr rozwiewał jej włosy, czuła dziki pęd życia.

Wychyliła się w tył. Przed nią siedział Clerfayt, nad głową miał wsporniki skrzydeł. Pilot był częścią samolo­tu: Gam nie dostrzegała w nim człowieka, stanowił dla niej jedynie element latającej maszyny...

Świat oglądany przez śmigło nabierał powoli barwy ciemnego złota - nadchodził wieczór. Ogromny ptak do­prowadzał do szaleństwa wiejskie kundle, płoszyły się spokojne zazwyczaj osły, żonie fellacha pranie wypadło z rąk i popłynęło z wodą, kominy parowców wypluwały kłęby dymu: wszystko to wyglądało jak na obrazach daw­nych mistrzów niderlandzkich.

Koło Asjut Clerfayt obniżył pułap. Nagle obok ma­szyny ukazały się plantacje rosnących wokół portu gra­natów i sady figowe ciągnące się w stronę el-Hamra, naj­pierw z prawej, potem z lewej mignął otoczony drewnia­nym parkanem budynek nadrzecznej przystani, samolot lekko siadł na ziemi, potoczył się kilkadziesiąt metrów i stanął.

Kiedy Gam wysiadła, nogi odmówiły jej posłuszeń­stwa. Wokół cisnęli się Arabowie; za nimi jechało jakieś auto, które zahamowało tuż obok samolotu. Gam dostrze­gła dłoń ozdobioną dużym opalem. Skóra wokół paznok­ci była ciemna. Kreol otworzył drzwi, wyskoczył z samo­chodu i zaoferował pomoc. Clerfayt nie odpowiedział. Od­wrócił się do Arabów, jednego z nich wysłał na policję, by załatwił formalności związane z aeroplanem, i dopie­ro potem zainteresował się samochodem; z lekką prze-

sadą, tonem zdradzającym lekceważenie, podziękował mieszańcowi.

Kreol podwiózł ich do hotelu i odchodząc, ukłonił się Gam. Udawał, że nie widzi wyciągniętej ręki pilota. Cler-fayt uniósł kąciki ust z takim wyrazem twarzy, że mie­szańcowi krew uderzyła do głowy. Kiedy podszedł bliżej, Clerfayt pokazał mu plecy, zupełnie już nie kryjąc po­gardy.

Wieczorem wybrali się obejrzeć grobowiec nomarchy Hapa Tefy. W drodze powrotnej usłyszeli naraz huk wy­strzału.

- To kreol - rzekł Clerfayt i zatrzymał wóz. Przez chwilę stał w świetle księżyca i nasłuchiwał. Nie było widać nikogo. Clerfayt w końcu usiadł za kierownicą.

Nocne powietrze pachniało coraz silniej. Palmy wy­glądały jak powycinane z czarnego szkła. Obok przesu­wały się uśpione chaty, gdzieniegdzie błyskały słabe światełka, słychać było stłumione poszczekiwanie psów.

W hotelu Clerfayt otworzył okna na oścież. Wydawa­ło się, że cała potęga nocy wdarła się do pokoju i wypeł­niła go, nasycając srebrem i błękitem. Wraz z nocą wtar­gnął wiatr, który szeleścił, jęczał, śpiewał i posapywał: był niczym gorący, namiętny szept na tle dostojnego, milczącego nieba. Gam stała wyprostowana - wciąż jesz­cze jak przez mgłę słyszała szum Nilu, wizg powietrza ciętego śmigłem, krzyk pustynnych ptaków; wydawało jej się, że widzi blask księżyca igrający w załomkach kon­strukcji samolotu - gdy naraz obok niej znalazł się Cler­fayt.

Kiedy się obudziła, pod jej oknem panował poranny zgiełk. Znad rzeki dobiegało buczenie syren odbijających statków. Drżąc z zimna w chłodnym powietrzu, pełna energii wyskoczyła z łóżka. Wszedł Clerfayt. Lekkim krokiem przemierzył dywan, udając, że długie nogi Gam nie robią na nim żadnego wrażenia; miał przy tym w so-

bie coś z narzucającej się rześkości poranka. Przyniósł figurkę z brązu przedstawiającą kota, pochodzącą z cza­sów Amenhotepa IV Echnatona. Niezwykle szlachetny był zarys linii przebiegającej od przednich łap do pod­bródka, w karku zwierzęcia znajdowało się niewielkie wgłębienie.

- Za dwie godziny lecimy dalej - powiedział Clerfayt.

Nic w jego zachowaniu ani mimice nie zdradzało, że w nocy do czegoś między nimi doszło. Gam zamyśliła się, po chwili się jednak otrząsnęła, wzruszyła ramionami i pobiegła do łazienki.

Samolot stał w pobliżu zapory. Przy jednym z filarów pracowała grupa Koptów. Pustynia, spowita o poranku w lazurową mgłę, mieniąca się błękitem, fioletem i czer­wienią, porażała pięknem. Podczas startu wystraszone konie Arabów rzuciły się galopem przed siebie, a białe burnusy wyglądały z dala jak zrywające się do lotu, spło­szone stado gołębi.

Przed Abydos silnik przestał pracować, silny powiew wiatru targnął samolotem, który opuścił nos i zanurko­wał. Ze świstem, podobna do ziejącego krateru, zbliżała się ziemia - naraz rozległy się pojedyncze wybuchy, z rury wydechowej wystrzelił kłąb dymu, silnik ryknął i zaczął znów pracować, aeroplan poderwał się w górę i odzyskał równowagę.

Gam czuła jedynie, że krew uderza jej do uszu; zdawa­ło się jej, że cały świat zaraz rozpadnie się na strzępy. Clerfayt się obejrzał. Jego oczy z wrażenia powiększyły się do nienaturalnych rozmiarów, czerwone usta odbijały od pobladłej twarzy. Wołał coś do Gam, do niej jednak nic nie docierało: całą sobą przeżywała lot. Pod nią rozpoście­rała się bezkresna równina ze śladami minionej kultury, ruinami świątyń i grobowców. Cień samolotu sunął po zie­mi jak ogromna wskazówka zegara pośpiesznie odmie­rzającego czas. Minęli świątynię grobową Ramzesa II; po


cenotafie Setiego I pozostało już tylko wspomnienie, rów­nież ołtarze Ozyrysa powoli ginęły pod lotnymi piaskami pustyni. Niebo jaśniało jednak nad każdą z epok, nada­wało jej ten sam rytm, pobudzało krążenie krwi, ożywia­ło. Pod jasnym niebem przeszłość traciła blask, raptow­nie na pierwszy plan wysuwały się własne przeżycia, wysnuwane z marzeń i pragnień śmiałe plany na przy­szłość.

Świat zdawał się upojnie kołysać i pędzić naprzód, niepowstrzymany; po raz pierwszy Gam ujrzała go w tak niezwykłym, choć wcześniej przeczuwanym kształcie.

Clerfayt zbierał brązy. Norman zaproponował mu, by obejrzeli kolekcję jednego ze znajomych. Pojechali do niego wieczorem.

Przemierzywszy plątaninę bajkowych uliczek, wóz zatrzymał się przed niskim domem w dzielnicy Bulak. Otworzyła im Berberyjka; poprowadziła gości po scho­dach, a potem krętym korytarzem. W jakichś drzwiach zalśniły gwiazdy; w głębi znajdował się czworoboczny dziedziniec otoczony wysokim murem. Pośrodku szumiał wodotrysk. W świetle księżyca jaskrawię odcinała się od tła mauretańska brama budynku z naprzeciwka. Bły­snęło światło, pojawił się jakiś mężczyzna, który przy­witał się z Normanem i Clerfaytem. Nazywał się Ravic.

W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilka osób. W półmroku jedni siedzieli, inni leżeli na skórach bądź dywanach. Berberyjka przyniosła sorbet oraz zielonka­wą wodę z lodem. Clerfayt dopiero po chwili zobaczył, że za nim leży jakaś Murzynka. Jej źrenice błyszczały; skó­ra i włosy wydzielały silną, pociągającą woń.

- Go... go... - gruchała, prostując nogi pokryte sinym tatuażem.

Zabrzmiała stonowana muzyka. Murzynka podchwy­ciła melodię. Clerfayt wyciągnął się na poduszkach. Czuł


się jak w afrykańskiej wiosce, gdzieś głęboko w buszu. Wojownicy właśnie wrócili z łupieżczej wyprawy na han­dlową faktorię i teraz zmęczeni odpoczywali w chatach, rozleniwieni, najedzeni do syta, z żołądkami wypełnio­nymi wołowiną i cienkim piwem. W kącie przycupnęły białe kobiety, które wzięli do niewoli; ich jasna skóra pobudzała wyobraźnię, kobiety te pociągały wojowników o wiele bardziej niż ich własne. Na zewnątrz zapadła noc, słychać było poszczekiwanie szakali. Nazajutrz wojow­nicy plemienia znów pomaszerują na wojenną wyprawę...

Z kąta po przeciwnej stronie dobiegał śmiech. Jakaś Murzynka podniosła się na posłaniu, by wstać. Gęste wło­sy osłaniające jej czoło przypominały hełm, skóra na kolanach błyszczała, wilgotne usta były szeroko otwar­te. Czyjeś ramię pociągnęło ją z powrotem na poduszki. Berberyjka bez słowa podała Clerfaytowi ambrę.

Myśląc o Gam, patrzył na Normana, któremu czar­noskóra kobieta masowała kark. Z wolna, po cichu, prze­nikała go na wskroś drzemiąca gdzieś pod skórą odwiecz­na potrzeba męskiej rywalizacji, ów nieokreślony fluid skrywanych prainstynktów. Clerfayt nie mógł powstrzy­mać ogarniającej go wrogości, nienawiści i pogardy, a tak­że gwałtownych pragnień. Splótł dłonie, mocno zacisnął palce. Po chwili się odwrócił.

Natrętne myśli jednak go nie opuszczały. Choć ode­rwał wzrok od Normana i utkwił w suficie, osaczały go jak niezmordowane robactwo.

Jakiś karzeł ruszył w tany; wraz z tą upośledzoną istotą między gości wkradło się dzikie pożądanie. Czar­na masażystka zaczęła mruczeć i szeptać coś ponad le­żącym Normanem. Berberyjka, przechodząc, otarła się o Clerfayta. Z kąta wołano o napoje.

Stłumione bicie w bęben brzmiało niczym dźwięk gon­gu. Jakiś chłopiec o nubijskich rysach stał obok wyso­kiego bębna afrykańskiego i uderzał pałeczkami w oso­bliwie pobudzającym, jednostajnym rytmie. Monotonia

głuchego dudnienia oddziaływała z nadzwyczajną mocą, wobec emocji zapominało się o dźwiękach, bębnienie po­magało rozsupłać węzły uczuć, eliminowało wszelkie nie­jasności, było jak pierwotny zew: z wolna stawało się samą nocą, pradźwiękiem wyzwalającym instynkty, wo­łaniem puszczy, w której rozlegają się wrzaski lampar­tów i godowy ryk bawołu... Troska o dobre imię, o czło­wieczeństwo, ustąpiła pradawnym, zwierzęcym odru­chom, które teraz z bulgotem wykipiały, topiąc wszystko po drodze... Clerfayt nawet nie poczuł, że masażystka chwyciła zębami rękę, którą się podpierał; czując we­wnętrzny żar, zerwał się, zacisnął pięści, ruszył nagle za Murzynką i odepchnął ją, nawet nie patrząc jej w twarz; następnie odwrócił się i, podobny do kota szukającego zwady, nie mogąc powstrzymać mrocznego przypływu prężącej się zwierzęcości, poszukał Normana. W kurczo­wym grymasie uniósł górną wargę, wyszczerzył zęby, wysyczał jakieś słowo, a kiedy pobladły i osłupiały Nor­man spojrzał na niego, Clerfayt w krańcowym napięciu, powoli jednak i wyraźnie, wycedził:

- Jak cu-dow-nie Gam ję-czy z roz-ko-szy...

Pod ścianą dyszała jakaś kobieta; nagle zawyła, po­derwała się, odepchnęła bęben i otoczyła ramionami barki młodego Nubijczyka. Wtedy Berberyjka runęła na nią jak dzikie zwierzę, odepchnęła od chłopca, zaczęła okładać pięściami po okrytej jasnymi włosami głowie, wgryzła się w lśniące ramiona... Kiedy walcząca para z charkotem kłębiła się na podłodze, rozdygotany bębni-sta uciekł.

Z kamienną twarzą Ravic zaczął chłostać obie kobie­ty. Berberyjka otrzeźwiała. Blondynka jednak nie chcia­ła wstać; wiła się konwulsyjnie i usiłowała wczepić pal­cami w podłogę.

Norman, całkowicie już opanowany, stanął naprzeciw Clerfayta. Ten wzruszył ramionami.

- Co tam... - powiedział. - Najlepiej od razu.

Norman się wahał, chciał jeszcze coś powiedzieć; po namyśle jednak odszedł i na stronie zamienił kilka słów z Ravikiem.

Zgodzono się na pistolety Ravica. Na prośbę gospo­darza pewien polski baron odmierzył krokami dystans na dziedzińcu. Goście uznali zajście za mało ważne, to­warzyska rozmowa toczyła się nadal. Podobne zdarze­nia były tutaj czymś codziennym. Ktoś zachował się nie­poprawnie i za chwilę wszystko wróci na swoje miejsce; jeden drugiemu uchybił, należy zatem podać sobie ręce i sprawę rozstrzygnąć. Kiedy przyniosą światło, padną strzały.

Clerfayt zajął pozycję. Widział, że Norman, zanim stanął naprzeciw niego, chwilę zwlekał, oczekując zapew­ne wyjaśnień. Dłoń Clerfayta z wolna jednak się zaci­skała na zimnym kawałku stali. Trzymał broń, jakby to było ramię przyjaciela.

Padła komenda. Światła utworzyły na dziedzińcu migoczący krąg. Clerfayt stał nieruchomo. Z przeciwnej strony padł strzał. Clerfayt powoli uniósł broń i wypalił w sam środek jaśniejącego w bladym świetle kredowo-białego czoła.

Kiedy wyszedł na ulicę, przez chwilę się zastanawiał, czy powinien iść do Gam. Natychmiast jednak pojawiły się pytania. Jak mógł się dopuścić podobnego szaleństwa? Skąd aż takie wzburzenie? Gdzie się podziała świadoma część jego natury? Wiedział, że aby zapanować nad in­nymi, trzeba być przede wszystkim panem samego sie­bie. Nic nie jest równie bezlitosne jak miłość: kto nie potrafi poskromić emocji, traci osobę, której ofiarował serce. Kto daje całego siebie, staje się niewolnikiem i, szu­kając szczęścia, wpada w pułapkę swych złudzeń. Naj­ważniejsze, by zawsze mieć się na baczności.

Odesłał auto i zdecydowanym krokiem poszedł do ho-


telu. Chciał uporządkować swoje sprawy. Nie mógł ze­brać myśli, udało mu się jednak napisać list, a także wydać kilka poleceń. Potem postanowił, że wieczór spę­dzi w barze.

Barman dyskretnie podesłał mu dziewczynę. Clerfayt to spostrzegł i chlusnął mu absyntem w twarz. Wście­kłość bijącą z oczu mężczyzny poskromił jednym, zdecy­dowanym spojrzeniem, a kiedy barman, złorzecząc, wy­cofał się, Clerfayt poczuł dziką satysfakcję. Zaraz jednak się przestraszył: zupełnie nie mógł zrozumieć powodów swego zadowolenia. Byłaby to świadomość władzy nad drugą osobą? Możliwe, tym bardziej że przecież nie po­trafił zapanować nad sobą. Przywołał dziewczynę.

Po chwili jednak stwierdził, że absynt jest zwietrza­ły, a dziewczyna to ordynarna dziwka. Poczuł do siebie odrazę za to, że obawia się ryzyka, że unika czegoś, co uważa za niebezpieczne. Rzucił pieniądze barmanowi, zagwizdał na taksówkę i pojechał do Gam.

Mówił o sprawach obojętnych, cały czas czując, że nie o to mu chodzi. Patrzył na szczupłą figurę Gam, na jej smukłe dłonie. Ona też mu się uważnie przyglądała. Zadzwoniła na służącego i poprosiła o wodę sodową z lo­dem. Clerfayt bił się z myślami. Trzeba było posłuchać pierwszego impulsu i od razu tu przyjechać. W końcu i tak musiało do tego dojść. Czemu teraz czeka nie wia­domo na co i mędrkuje, zamiast wziąć Gam w ramiona? Czyżby wpadł we własne sidła? Przecież dopiero co po­zwolił emocjom zatriumfować nad rozumem.

Podjął rozmowę, zaraz jednak nerwy znów dały znać o sobie. Nie chodziło o to, co się wydarzyło, o Normanie już nie myślał. Lecz właśnie tutaj spodziewał się czegoś całkiem nowego, nieznanego i bał się, że to coś go powali i zniewoli.

Dalsze rozważania nie miały sensu. Najlepiej byłoby wyjść, ocenić sytuację z dystansu, zyskać jakąś pewność. Wprawdzie wiedział, że Gam jeszcze niczego się nie do-


myślą, nie przeczuwa nawet, co się w nim dzieje, nie wie, dlaczego brak mu zdecydowania i wiary w siebie, rozu­miał jednak, że to, co się teraz stanie, ma decydujące znaczenie. Wymaga też rozwagi i skupienia, których nie mogą zakłócać żadne emocje. Mogłoby się to potem ze­mścić i obrócić przeciw niemu. Pragnął utrzymać stan posiadania, chciał zwyciężyć w tej walce z sobą - dlate­go też próbował rozpoznać niebezpieczeństwo i przeko­nać się, z której strony najwięcej mu grozi. Zarówno atak, jak i obrona były dlań problemem wyłącznie wewnętrz­nym.

Dlatego nagle postanowił wyjść. Na pozór był zupeł­nie opanowany.

- Przyjdę innym razem... wkrótce... - powiedział prze­sadnie stanowczym, zdecydowanym tonem. Znów poczuł, że zachowuje się niestosownie, niepewnie. - Prawdopo­dobnie... - dodał i wyszedł. Przedtem jednak zdołał z sie­bie wyrzucić: - Zastrzeliłem dziś twego męża...

Gam się nie odezwała.

II

Ulotne wrażenia często stanowiły dla Gam źródło drob­nych radości: lubiła chłonąć dłonią chłód kryształu i brą­zu, z przyjemnością wpatrywała się w przejrzystą wodę. Przedziwną rozkosz sprawiało jej dotykanie śliskiej ry­biej łuski, a także tulenie gołębia, zagłębianie palców w upierzeniu ptaka.

Dużo podróżowała. Odpowiadało to jej zmiennej natu­rze. Nigdzie nie zagrzała miejsca, nie lubiła się przywiązy­wać. Uważała, że jednostkowe zobowiązania i związki szko­dzą szerszemu pojmowaniu spraw. I zawsze szła na całość.

Pewnego wieczoru odpoczywała na tapczanie w po­koju hotelowym. Obok stało biurko, na nim leżały dro­biazgi, które zawsze lubiła mieć pod ręką.

Dzień był bezchmurny, trochę już jednak jesienny. Za oknem ciemniał park, konary drzew ostro odcinały się od jasnego tła. Niebo widoczne poniżej górnej krawędzi okna zmieniało kolory: z błękitu zabarwionego jabłkową zielenią przechodziło w oranż miękko przetykany pasma­mi różu. Całość wraz z plątaniną gałęzi o niezwykle wyrazistym rysunku przypominała japoński drzeworyt.

W ciszy słychać było jedynie oddech Gam. Tam, za oknem, rozpościerał się świat. Poza nim nie było nicze­go, co najwyżej trwanie chwili. Drzewa stały w równym szeregu i wydawało się, że nigdy już nie okryją ich li­ście, że pod lśniącym niebem na zawsze ustał rytm życia.


To było jak dotknięcie tajemnicy: powolny oddech prze­nikający w spokojnym rytmie całe ciało, wzbierający jak fala, wypełniający płuca po kres ich objętości, wznoszący się i opadający według prawa, które jest cudem: dzięki niemu bowiem istnieje życie. Kogo ta fala poniesie, ten zawsze znajdzie ratunek i ocalenie. Oddech i trwanie są istotą ludzkiego przeznaczenia. W nich tkwi sens życia.

Powoli niewyraźny zarys drewnianych ram okiennych stawał się czytelny, ich krawędzie nieco się wysunęły poza krąg światła. Gam nie musiała wytężać wzroku, by wi­dzieć je coraz wyraźniej, dokładniej.

Nagle dostrzegła szerokie pasmo światła na obrzeżach ram; wcześniej go nie widziała. Przestraszyła się. Świa­tło otoczyło wnękę okienną i oparcie fotela, wdarło się w załamanie konstrukcji krzesła, zaigrało w szlifie krysz­tału, obramowało dywan. Zalało cały pokój i przekształ­ciło go w złocisty obszar, w którym wszystkie kontury nabrały ostrości. Blask bijący od zwykłych przedmiotów emanował szczęściem, był jak tchnienie świata.

Owo tchnienie i światło wyznaczały zaklęty krąg. Były wszędzie, tylko dzięki nim mogły istnieć ich przeciwień­stwa - tkwiły w nich, poza nimi nie było niczego.

Wnętrze jednej z filiżanek zalśniło. Gam chwyciła ją ostrożnie. Powoli się odwróciła i podniosła czarkę do okna. Ta prosta czynność pochłonęła ją bez reszty. To było wspaniałe uczucie, kiedy wędrowało do góry całe ramię, dłoń i obejmujące naczynie palce. I teraz, drżąc, narzu­cały swą wolę: można było filiżankę przybliżyć lub od­stawić; to samo dało się zrobić z innymi przedmiotami i oglądać je z bliska bądź z daleka. Prawdziwa mistyka przestrzeni...

Trudno o coś bardziej bezdusznego. Ale czy ktoś od­waży się uznać jakąś rzecz za martwą tylko dlatego, że się nie porusza? Czy wyłącznie ruch świadczy o życiu? Przecież jest on stanem pośrednim, przemijającym. Po­przez ruch wyrażamy uczucia małej wagi. Głębsze prze-


życia są nieme, wielkie uczucie nabrzmiewa w przecią­głym bólu, prawdziwy zachwyt ogłusza. Tak więc bez­ruch oznaczać może największe wzruszenie, a ruchliwe życie, przeciwnie - śmierć... Oto, dokąd prowadzi roztrzą­sanie natury rzeczy...

Gam wyjechała do Davos. Naczelny lekarz przedsta­wił jej kilka osób, wśród nich dwóch mało ważnych dy­plomatów, pewnego skromnego Włocha, Bramintę-Solę, Rakołową, Kinsleya, Vanderveldego, Kaia i kilka pań, których nazwiska nie zapadły Gam w pamięć.

Braminta mówiła coś o Puryszkowie, który zniknął kilka dni temu. Prawdopodobnie z jakąś kobietą, choć nikt tego nie wiedział na pewno. Mogło się także zda­rzyć, że popadł w melancholię; w wypadku Puryszkowa należało się liczyć z podobnymi wybrykami.

Po godzinie zjawił się lekarz. Kai zaczął tasować kar­ty, grano w pokera. Razem z Braminta Gam wyszła do sąsiedniego pokoju; z okien widać było śnieg. Gam usia­dła głęboko w fotelu i delektowała się spokojem płyną­cym z poczucia całkowitego bezpieczeństwa: wygodne sie­dzenie, półkolista boczna poręcz, wyściełane oparcie, przyjazne jak pomocne ramię. Podobne rozważania mo­gła snuć wyłącznie natura pełna ciepła i fantazji...

Z pokoju dobiegał głos Rakołowej. Był miękki i pro­szący. Wtórował mu jakiś baryton. Nie dało się zrozu­mieć ani słowa. Przez chwilę toczyła się ożywiona roz­mowa, po jakimś czasie mówiła już tylko kobieta; jej ła­miący się głos krążył w pomieszczeniu jak ptak szukający wyjścia z pułapki.

Naraz Rakołową gwałtownie wybiegła. Miała zaczer­wienione oczy, drżały jej wargi. Ujrzawszy Bramintę, spe­szyła się i omal nie wybuchła płaczem; opanowała się jednak na widok Gam.

- Nie wiedziałam... - Udręczona podniosła dłoń do czoła.

Gam, siedząca w głębokim fotelu, nie słuchała... Bra-minta zbladła i wstała.


Rakołowa zadrżała.

- Przecież to Rosjanin...

Braminta milczała. Słowa były zbędne wobec tego, co zaszło; Eros musi zawsze ustąpić pod naciskiem woli -wola działa na zimno i do niej należy ostatnie słowo.

Na korytarzu było słychać czyjeś kroki. Rakołowa wstała i podeszła do drzwi.

- Proszę mi to dać - rzekła.

Z gracją chwyciła czek, uśmiechnęła się, ukłoniła i wy­biegła z pokoju, prosto ku Vanderveldemu.

Na policzki Braminty wystąpiły ostre rumieńce. Do­strzegła pytanie w oczach Gam i mówiła w zamyśleniu:

- To jest choroba, mamy zbyt mało czasu, by o cokol­
wiek walczyć. Zresztą czy walczy się o złotą bransoletę?
Nie, po prostu sieją kupuje. Czy powinniśmy wyrzekać się
czegoś, co kochamy, tylko dlatego, że musimy to kupić? Szko­
da słów, one nic nie pomogą... W końcu to wszystko jedno...

Przez pokój przebiegł duży, chudy pies. Był to czarny jak węgiel chart, prawie nieowłosiony, o aksamitnej skó­rze. Braminta zbladła. Wszedł Puryszkow z innym psem, który natychmiast przegonił czarnego charta.

Rosjanin przyniósł kilka książek -jakiegoś dawnego angielskiego mistyka i dwa tomy traktujące o okultyzmie. Pojawiła się Rakołowa ze szklanką herbaty. Puryszkow natychmiast poderwał się z miejsca. Rakołowa wyciągnę­ła do niego rękę. Kiedy Puryszkow zgiął się w ukłonie, szklanka wypadła z rąk księżnej i się rozbiła, a herbata oblała garnitur Rosjanina. Minę miał nietęgą, kiedy dzwonił po służącą i tłumaczył, że musi zmienić ubra­nie.

Rakołowa znieruchomiała, po chwili jednak szybko podeszła do stolika i włączyła się do rozmowy. Tymcza­sem oczy Braminty nabrały blasku.

Czegoś takiego żaden mężczyzna nie zapomina, po­myślała Gam.

Za oknem w świetle księżyca wirowały opadające płat­ki śniegu.

Puryszkow wrócił w dobrym humorze. Rozmawiał z Braminta, wciąż jednak rozglądał się za Rakołowa. W końcu się pokazała i przechodząc obok niego, rzuciła:

- Powinien pan się zadawać tylko z jedną kobietą.

Puryszkow śmiertelnie zbladł i patrzył jak zahipno­tyzowany. Rakołowa pomachała do niego i pogroziła mu palcem. Rosjanin zacisnął wargi.

Braminta wyraźnie nie zwróciła uwagi na te banalne słowa i z werwą ciągnęła konwersację. Jej nozdrza drża­ły, pod oczami wykwitły delikatne, fiołkowe cienie. Ra­miona jaśniały przydymionym światłem, w ożywionej twarzy czerwieniały usta.

Rosjanin w nikłym stopniu interesował się rozmową. Pozwolił słowom płynąć. Po chwili jednak coś się wyraź­nie zmieniło. Braminta emanowała teraz ciepłem i ser­decznością. Puryszkow naraz się zorientował, że rozmo-

wa go wciąga. Jej ton wyjątkowo mu odpowiadał, nie narzucał niczego. Twarz Rosjanina się wypogodziła. Bez­wiednie zaczął odpowiadać na pytania, potem mówił o sprawach mu bliskich, o tym, co się działo wokół nie­go. Kiedy Braminta spostrzegła, że znów robi się nerwo­wy, dała spokój konwersacji. Puryszkow pocałował ją w rękę, po czym poszedł do Rakołowej.

Zanim powiedział cokolwiek, księżna urządziła mu scenę dziecinnej wręcz zazdrości. Puryszkow zupełnie osłupiał i zmieszany próbował ją udobruchać. Potem się jednak złamał. Atak został przeprowadzony nad podziw precyzyjnie, Rakołowa uderzyła w najwrażliwsze miej­sca. Słuchając śmiesznych zarzutów, stracił cierpliwość, niczego nie rozumiał, zamiast po rosyjsku, zaczął znów mówić po francusku. Następnego wieczoru należał już do Braminty.

- W skrzypcach jest tyle słodyczy - mówiła Gam, słu­chając z zachwytem śpiewnej kantyleny rozbrzmiewają­cej na tle akompaniamentu smyczków, narastającej w powstrzymywanych kadencjach, kulminującej ferma­tą w wysokim rejestrze. - Kiedy słyszę skrzypce, wydaje mi się, że śmierć nie istnieje. Niebo się unosi, zacierają się wszelkie granice. W skrzypcach jest jakaś miękkość przypominająca szare pióra mew. Ich brzmienie promie­niuje domowym ciepłem, oddala wszelkie smutki. Sły­sząc skrzypce, człowiek mógłby popełnić niejedno głup­stwo...

Dźwięk skrzypiec może nas odmienić... - ciągnęła. -Zdarza się, że wychodzimy poza siebie: wydaje nam się, że rośniemy i zaczynamy patrzeć oczami drugiego czło­wieka. Widzimy, jak nasze nogi i ręce się poruszają, wy­powiadamy jakieś słowa. I wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Lecz w pewnym momencie gubimy się i już nie wiemy, kto jest kim: czy to jeszcze ja, czy już ten dru­gi, czy stałem się kimś innym, a on mną? Czy to ja po-

stępuję właściwie, czy może ten drugi? W każdym z nas drzemie obca istota... Melodia skrzypiec skłania, by rzu­cić wszystko, iść przed siebie, dokądkolwiek, bez celu, możliwie daleko...

Kinsłey milczał. Wieczorne światło wyostrzyło jego rysy, głębokie bruzdy łączyły nasadę nosa z kącikami wąskich ust. Gam nie zdawała sobie sprawy, że nie mówi o sobie ani o swoich doznaniach, że poddała się czemuś, co wypełzło z niej niczym cień; nie wiedziała, że rozpo­częła się odwieczna walka płci, maskowana chęcią po­święceń i sympatią. Przeczuwała, że to właśnie walka, nawet jeśli nazwałoby się ją inaczej, łagodniej; wiedzia­ła, że bez względu na to, jakiego słowa użyjemy, by ją określić, walka przerodzi się z czasem w bezlitosną wojnę.

Nie poddawała się; parokrotnie, chowając się za bły­skotliwymi, niejednoznacznymi sformułowaniami, pró­bowała nawet sprowokować Kinsleya. Jego zagrywki były dla niej czytelne. Kinsley ani przez chwilę nie trwał w bezruchu, coraz to postępował kilka kroków, natych­miast jednak, uwagą rzucaną jakby mimochodem, pró­bował zacierać ślady, sprawiać wrażenie, że dokonał tego wypadu całkiem bezwiednie. Prowadził luźną, skrzącą się dowcipem konwersację, wypowiadał słowa, do któ­rych pozornie nie przykładał wagi, nigdy jednak nie gu­bił nici przewodniej. Z całym spokojem koncentrował się na sprawach odległych; jeśli Gam podejmowała wątek, natychmiast, odpowiednio gestykulując, robił gwałtow­ny zwrot i przybierał dostojny ton bezstronnego filozofa. W takich chwilach Gam traciła głowę i milkła. Powoli jednak budził się w niej opór, wzbierała wola walki. Wydawało się, że gdzieś z daleka dobiega szczęk oręża.

Podczas którejś z rozmów, kiedy już doszło do osobi­stych wynurzeń i częściowych wyznań, a obie strony ostrożnie i z rezerwą próbowały wyczuć partnera, same­mu się przy tym nie odkrywając, pojawiło się nieuchron­ne rzeczowe pytanie o przeszłość Kinsleya.

Kinsley odpowiedział osobliwym gestem, który miał przekreślić wcześniejsze spory, troski, marzenia i trium­fy-jednym ruchem ręki wymazał całe lata.

- Zapomniałem... Czy jest coś równie nieważnego jak
przeszłość...?

Naraz Gam zaczęła słuchać uważniej: ktoś obok ode­zwał się, modulując interesująco brzmienie głosu. Do sto­lika podszedł jakiś mężczyzna i mówił do Kinsleya. Ukło­nił się Gam; był to ukłon dobrze wychowanego człowie­ka, który zaprzątnięty jest własnymi sprawami.

- Jechałem cały dzień dla tych kilku minut rozmo­
wy - powiedział. - Wystarczyłaby półgodzinna zwłoka,
by wszystko zaprzepaścić. Czasem przypadek sprawia,
że przedmioty nabierają cech ludzkich. Dlatego proszę
wybaczyć...

Krótko rozmawiał z Kinsleyem. Potem gestem dał do zrozumienia, że to już koniec, i z uśmiechem odwrócił się do Gam.

- Tylko przypadek jest regułą, ona zaś - przypad­
kiem. Sprawy najbardziej niezwykłe zawsze są w grun­
cie rzeczy proste. Dlatego naruszenie form nie jest czymś
aż tak poważnym, by nie dało się usprawiedliwić. I to
w każdej sytuacji...

Dopiero po jakimś czasie Gam zapytała:

Pewnego mglistego dnia Kai wydawał u siebie przy­jęcie. Gam przyszła późno. Pierwszy raz rozmawiała z Pu-ryszkowem. Rosjanin wkroczył między gości, wysoko unosząc czoło. Uderzyło ją jego dziecinne zachowanie. Trawiła go melancholia i nie miało to nic wspólnego z ko­bietami. Gam poczuła przypływ sympatii. Zachwycony lekkością, z jaką się poruszała, Puryszkow podążył za nią. Przed nimi kroczyły psy. Kiedy stanęły obok siebie na dywanie, wyglądały jak czarne figury odlane w brązie.

Do Puryszkowa i Gam dołączyła Braminta; śmiała się, w jej głosie jednak chwilami odzywał się niepokój. Purysz-kow traktował ją z uprzejmą obojętnością. Natychmiast to dostrzegła, ożywiła się i zaczęła mówić coś do Gam, odwróciła się od Rosjanina, ale kiedy tylko się poruszył, znów - odrobinę za wcześnie — z promiennym uśmiechem go dopadła; próbowała wciągnąć do rozmowy przechodzą­cego obok Kaia, słała uśmiechy Rakołowej, niepostrzeże­nie popchnęła Vanderveldego w stronę Gam, umilkła, kie­dy rozmowa nabrała tempa, spod opuszczonych powiek obserwując Puryszkowa, spostrzegła, że Vandervelde przedstawia się Gam, i odetchnęła z ulgą.

Vandervelde próbował osaczyć Gam. To ironizował, to wpadał w ton łagodnej perswazji. Gam z rozbawie­niem podjęła grę. Vandervelde natychmiast wszedł w zwarcie, raz jeszcze się jej wyśliznął, potem jednak dał się podejść i, jakby nigdy nic, spróbował ataku z innej strony. Prezentując na ciemnej skórze fotela swą niezwy­kle wypielęgnowaną dłoń, mówił coś o egzystencjalnym cierpieniu, z zafrasowaną miną sprawdzał, czy wywiera należyte wrażenie, potem znów zmieniał temat, aż w koń­cu Gam naiwnie oświadczyła, że nic nie rozumie. Zły, że nie dała się wziąć na jego sztuczki, nie krył rozdrażnie­nia i, przynajmniej na razie, zrezygnował.

Do stolika podeszła Rakołowa. Vandervelde zasyczał w jej stronę i czegoś zażądał; odpowiedziała mu łagod­nie. Zostawił ją stojącą bezradnie pod ścianą i poszedł do pokoju, w którym grano w karty.

Puryszkow rozglądał się za Gam. Widząc jego twarz, w której z niezwykłą wyrazistością odciskały się zmar­twienia, Gam poczuła lęk. Wokół niej padały słowa ni­czym rzęsisty deszcz; odbierała je jak szum, nie wyła­niał się z nich żaden sens. W głębi niej kołatało coś mrocz­nego, parło ku jej rękom, błagalnie domagało się uwol­nienia...

Braminta nie spuszczała z nich oka. Zadumę Gam zrozumiała opacznie i, naraz bardzo rozdrażniona, spró­bowała wywołać kłótnię. Puryszkow spojrzał na nią obo­jętnie, wstał i podszedł do orkiestry. Od skrzypka wziął instrument, jednym ruchem ręki odsunął pozostałych muzyków i zaczął grać.

Teraz dopiero Braminta-Sola pojęła, że się spóźniła i jej wysiłki na nic się nie zdały. Dotarło też do niej, że Gam nie jest w najmniejszym stopniu winna i tak na­prawdę w całej tej historii nie zawinił nikt... Jej ciałem wstrząsnął atak kaszlu. Kiedy się podniosła z fotela, na jej dolnej wardze widniała plama krwi. Wychodząc, do ostatniej chwili nie mogła oderwać wzroku od skrzypiec Puryszkowa.

Wraz z muzyką w pomieszczeniu zapachniało stepo­wym wiatrem i pustynią. Pod naciągniętym płótnem namiotów nikłym światełkiem płonęły świece, a ciem­noskóre kobiety wylewały swoje codzienne żale. Wszel­kie marzenia okryła noc, rudawy księżyc lśnił nad ja­śniejącą równiną. Porywisty wiatr zmieniał kierunek, z wolna wraz z całym nieboskłonem obracały się gwiaz­dy; tylko Orion przemierzał swój szlak szybko niczym kometa. Noc ustępowała przed świtem.

Gam drżała. Rwały jej się myśli, osunął się gdzieś twardy grunt, na którym wszystko się układało w logicz­ny ciąg. Runął cały gmach pojęć i słów, tylko na samym dnie pozostała pierwotna warstwa: życie, wierne niczym zwierzę, krzewiące się jak bujna roślina, czysta esencja instynktu, niepowstrzymana siła tworząca strukturę świata. Na końcu łańcucha znajduje się łono - w żad­nym wypadku nie głowa. Ponieważ łono wydaje owoce, jest ono jednocześnie i ziemią, i życiem.

Nagle Gam odkryła, jak niewiele dla kobiety znaczy słowo. Myślenie, tworzenie pojęć jest czymś wyłącznie męskim. Kobieta przybywa z krainy milczenia i zacho­wuje się, jakby zamieszkała w obcym kraju, którego ję-

zyka musi się wyuczyć: nigdy nie staje się on jej własną mową. By wyrazić siebie, musi posłużyć się pojęciami, które w nikłym stopniu oddają rzeczywistość, ponieważ przynależą do mężczyzn. Kobieta próbuje to wytłuma­czyć, nigdy jednak jej się nie udaje. Właśnie dlatego mężczyzna nie potrafi zrozumieć kobiety.

Pogoń za kimś, kto określi istotę jej samej - oto, co kładzie się cieniem na kobiecym przeznaczeniu: powiedz, co jest we mnie, ja o tym nie umiem mówić...Odwieczne poddaństwo, odwieczna nienawiść i rezygnacja...

Gam czuła, jak wzbiera w niej fala. Starała się opa­nować i poszukać stosownych określeń, żadne jednak nie pasowało. Chciała znaleźć odpowiednie słowa - zgrzyta­ły jak klucz nie dopasowany do zamka, męczyła się, by „to" wypowiedzieć, by chociaż przemyśleć. Nic z tego-„to" wciąż jej uciekało, wymykało się, jak zjawa przeni­kało poprzez gęstą plątaninę myśli. Udręczona magicz­ną niemocą swej płci, której absolutnie nie mogła prze­łamać, Gam krążyła wśród gości. W końcu wpadła na Rakołową, która przysiadła w kącie i nieprzytomnie pa­trzyła na zgromadzone towarzystwo.

Przypływ siostrzanych uczuć wziął górę nad przygnę­bieniem. Znękane kobiety się objęły, zimny policzek Ro­sjanki przylgnął do twarzy Gam, pomieszały się odde­chy i szloch, pękły wszystkie tamy i bliskość obu kobiet spłynęła dobroczynnym płaczem.

Puryszkow stwierdził, że jest sam, i odłożył skrzypce. Potoczył dookoła nieobecnym wzrokiem, przez chwilę nad czymś myślał, po czym wolno połamał instrument i wy­szedł na zewnątrz, wprost w lodowaty wicher, który ostry­mi, nagłymi powiewami szarpał druty telegraficzne.

Dwa dni później w Davos pojawił się Clerfayt. Które­goś wieczoru przyszedł do Gam, gdzie zastał Puryszko-wa. Od razu wiedział, jak się zachować: zaczął od za­chwytów nad psami, potem podjął błyskotliwą konwer-

sację, przy czym uważnie słuchał Rosjanina i starał się go w niczym nie urazić; w końcu zupełnie go rozbroił. Pokazał przy tym nie byle jaką klasę i przebił Puryszko-wa całkowicie.

Gam zapytała go, co ostatnio porabiał. Opowiadał o wszystkim: najpierw krótko i zabawnie o bałkańskich przygodach i pewnym wieczorze w Normandii, później przeszedł do wyczynów lotniczych, które opisywał rze­czowo, ze szczegółami; dzięki temu osiągnął cel - przy­pomniał Gam wspólny lot do Luksoru, choć nie napomk­nął o nim ani słowem.

Przed oczami Gam znów stanęła pustynia aż po hory­zont złocąca się ziarenkami piaskowego pyłu. Wydawało się jej, że słyszy szum obracającego się Śmigla, że znów trzeszczy płótno opinające szkielet skrzydeł aeroplanu.

Do przeszłości Clerfayt nie wracał, tylko do niej na­wiązał, gdy chciał podkreślić pewną kwestię: na chwilę uderzył w ton powagi i wspomniał tamten tragiczny -właśnie to słowo padło - finał, zaraz jednak zaczął roz­taczać przed Gam olśniewające plany na przyszłość. Stwierdził też, że przed konsekwencjami awanturnictwa może ustrzec jedynie wewnętrzna konsolidacja, i głębo­ko spojrzawszy w oczy Gam, podzielił się swym najskryt­szym pragnieniem: chciał w miarę możności utrudnić kontakt najgłębszych pokładów swego jestestwa z życiem zewnętrznym i sprowadzić je do poziomu rzemieślniczej rutyny. Coś takiego, uznał, winno być najprzedniejszą zabawą. Podkreślił, że subtelne zawirowania spowodo­wane przez wewnętrzny popęd wymagają osadzenia w sy­tuacjach stabilnych, uporządkowanych, istnieje nawet uzasadniona emocjonalnie potrzeba takiego zakotwicze­nia. Bez tego, wywodził, nie sposób igrać ze sobą, bezu­żyteczna jest też ironia, w innych sytuacjach nie do prze­cenienia. Łowca przygód pozbawiony więzi społecznych zawsze będzie tylko zwykłym włóczęgą i nigdy tak na­prawdę siebie nie zgłębi, brak mu bowiem zwierciadła,

a także konfrontacji ze swym przeciwieństwem. Cel, do którego winniśmy dążyć, mówił Clerfayt, to dogłębne i bez­ustanne przeżywanie, nawet gdy chodzi o drobiazgi. De­cydując się na ryzykowny skok, musimy być pewni, że mamy pod stopami bezpieczny grunt. Z całym przeko­naniem dowodził, jakie to ważne dla kobiety, dla której oparciem zawsze powinien być mężczyzna, a najlepiej, jeśli wszystko odbywa się w zgodzie z mieszczańską nor­mą poprawności, w sposób społecznie akceptowany, czy­li z urzędowym stemplem odciśniętym na akcie małżeń­skim; tak zabezpieczona kobieta może sobie pozwolić na najdziwaczniejsze przygody i drążenie najgłębszych warstw swego jestestwa.

Po tym wywodzie naraz zmienił temat, wypytał Gam ojej najbliższe plany i poddał je rzeczowej analizie. Kie­dy na chybił trafił napomknęła o wyjeździe do Rzymu, Clerfayt zaczął zachwalać Neapol, krytykując Rzym jako miasto nudnych zabytków przeszłości. Niespodziewanie zmienił się tembr jego głosu i Clerfayt przeszedł do ata­ku - wygłosił jeszcze kilka obojętnych zdań, a następnie zaproponował, by została jego żoną.

Czekał na odpowiedź. Pochylił się w stronę Gam i ut­kwił wzrok w jej twarzy. Po chwili spokojnie wstał i pod­szedł do drzwi.

Kiedy był w przedpokoju, Gam zawołała ze śmiechem:

Milczała. Clerfayt zrozumiał, że chce go trzymać w nie­pewności; stał nieporuszony, o nic nie pytał, jedynie zmiękły mu rysy twarzy, zwykle opanowanej i nieprze­niknionej. Wskazała mu fotel. Odetchnął z ulgą.

Dlaczego nie siada? - pomyślała Gam i podziękowała za propozycję.

Clerfayt przezornie nadal milczał. Każde słowo mo­gło się okazać niebezpieczne.

G am bawiła się rękami i choć wyglądało na to, że nie wie, co odpowiedzieć, Clerfayt węszył pułapkę. Niewin­nie i nadzwyczaj zręcznie Gam postawiła go wobec kwe­stii rozstrzygającej i wprost zapytała o powody jego de­cyzji.

Clerfayt jednak wiedział już, co robić. Przypuszczał, że Gam rozumie go właściwie. Wystarczyło spojrzeć, jak nerwowo bawi się palcami; uznał, że w tej chwili może się uratować tylko w jeden sposób, a przede wszystkim musi natychmiast wziąć się w garść.

Ostrożnie się wycofał i dyskretnie pominął pytanie milczeniem. Gam jednak nie odpuszczała i znów posta­wiła go na baczność. Zaczął się wić, jakby szukał wyj­ścia. Taktyka okazała się właściwa: Gam zgodziła się odłożyć wszelkie wyjaśnienia na później. Tymczasem, ociągając się, wyjawił nieśmiało, że w tej złożonej sytu­acji uważa za sprawę honoru przywrócenie między nimi wcześniejszych relacji; musi bowiem uporać się z najwi­doczniej znów odżywającym, niekorzystnym wpływem najgłębszych pokładów jestestwa, któremu jeszcze raz uległ.

Poza tym - tutaj przenikliwie spojrzał na Gam - to nie tylko obowiązek; gdyby nawet uważał, że niczego nie musi, postąpiłby dziś tak samo.

Wybieg się udał. Chociaż oferta małżeńska została złożona serio, Gam uwierzyła, że Clerfaytem powodują wyłącznie motywy, o których mówił. Ostatnie zdanie tyl­ko ją w tym utwierdziło.

Po chwili jednak do niej dotarło, jak olbrzymie koło Clerfayt zatoczył, by osiągnąć cel, i szczerze ją to rozba­wiło. Młody człowiek, zupełnie już teraz pewien swego, żartował i cieszył się, że Gam nie żywi żadnych podej­rzeń, choć przecież musiała uznać jego wywody za nie­zupełnie przekonujące.

Jednak wychodząc, nie wątpił, że spotkał się z wyjąt­kowo szybką i gładką odprawą. Jak nigdy dotychczas.

Gam zaniosła się śmiechem.

- Ależ skąd. Tylko pan.

Podczas kolejnego zgromadzenia towarzyskiego w ho­telu zjawił się posłaniec od Puryszkowa. Poprosił Gam, by poświęciła mu kilka minut. Wyjaśnił, że tym razem lekarz spodziewa się końca. Gam natychmiast z nim wyszła.

Mała nocna lampka rzucała matowe światło na po­słanie, koło którego czuwały psy. Na widok Gam jeden z nich wstał. Lekarz wymownie spojrzał na młodą ko­bietę i opuścił pokój. Pochyliła się nad umierającym. Długi płaszcz osunął się z jej ramion i opadł na podłogę obok psów. Gam była w sukni wieczorowej, wyglądała, jakby przyszła na przyjęcie. Pokój wypełniała niesamo­wita cisza, z zewnątrz nie przenikał żaden dźwięk. Ktoś zatrzymał zegar. Czas przestał istnieć. Istniała jedynie żółta twarz ułożona na poduszkach.

I tylko ta twarz jeszcze żyła. Cienie snujące się wokół nieruchomej głowy były przerażające w zestawieniu z obojętnym milczeniem pokoju; kiedy czoło Rosjanina się poruszyło, Gam miała wrażenie, że drży od bezgło­śnego podmuchu olbrzymich skrzydeł.

Wolno, niewypowiedzianie wolno poruszyła się na kołdrze ręka. Widząc ten ruch, Gam poczuła fizyczny ból. Palce nie mogły dosięgnąć wnętrza dłoni i Gam wyda­wało się, że w tym momencie duch oddziela się od ciała; odetchnęła z ulgą, kiedy w końcu dłoń się domknęła. Krew rozsadzała jej skronie, odkryte w wieczorowej kre­acji ramiona uniosły się i do oczu kobiety niepowstrzy­maną falą napłynęły łzy wzruszenia.

Dotknęła zaciśniętej dłoni i przyszło jej do głowy, że przez całe życie nic nie dało jej aż tyle szczęścia: czując muśnięcie ciepłej skóry Gam, dłoń znów się otworzyła, a palce, wbrew woli, stopniowo się wyprostowały i teraz, pobielałe i szczupłe, trwały w bezruchu.

Gam zauważyła, że Puryszkow na nią patrzy. Choć sobie wmawiała, że nie może jej już widzieć, czuła suro­wy wzrok Rosjanina. Nie mogła tego znieść. Ostrożnie podłożyła wąską poduszkę pod głowę umierającego. Mia­ła wrażenie, że jego usta drgnęły w nikłym uśmiechu.

Za kilka godzin te usta zesztywnieją. Czoło ostygnie. Ale w ciele jeszcze pulsuje krew i pracuje umysł, przez który przebiegają błędne ogniki myśli, jeszcze płynie stru­mień życia; ustanie ze śmiercią ożywiającego go ducha.

Życie wciąż się sączyło. Jednak ponad zamierającą już zdolnością poznawania, ponad czułkami instynktu szu­kającymi jakiegoś punktu zaczepienia ostatnimi skur­czami woli zapalały się purpurowe i błękitne płomyki gorączkowych urojeń, gęstniały niczym łapczywa, wszechogarniająca kipiel, igrały pustymi złudami sen­nych widziadeł, wystrzelającymi jak grzyby, a sprawy minione, zapomniane i pogrzebane przemieniały w fa­tamorganę wykwitającą nad upiornym strumieniem za­trutej krwi.

Spoza drżącej głowy wypełzały ostatnie już pokusy, pękały wszelkie okowy. Wirując, unosiły się poplątane, barwne zdarzenia, mieszały się z sobą przeżycia, pra­gnienia i sprawy nieokreślone - przedwiośnie wśród śnie­gu i brzóz, twarz jakiejś dziewczyny, zapach ojczystej ziemi, jaskrawe cyfry rulety, mroźny poranek, stalowe lufy pistoletów, kobiece twarze, cudowna kantylena fle­tu, kwiaty janowca wokół łóżka, niskiego łóżeczka, w któ­rym sypiał jako dziecko, łóżka, które teraz porasta jano­wiec, które pogrąża się w ziemi... Krzyk z nieba, coś ci­śnie i dusi... poruszają się wargi, z ust wydobywają się głuche, bezdźwięczne słowa, ciało wije się, jakby coś

chciało się zeń wydostać, dławi się, zdumiewa, w śmier­telnym strachu wygląda ratunku... Gam nie mogła wy­krztusić słowa, chciała pomóc, wołać, głośno krzyczeć... Coś nagle przeniknęło do pokoju, sunęło po omacku, hałasując, niewidzialną ręką dotykało przedmiotów... Wygięły się ściany, drzwi rozwarły się szeroko, wybrzu­szyła się kołdra, wykwitły na niej wężowate bruzdy, z ką­tów jak jakieś stwory wypełzały cienie, świat jęczał spa­zmatycznie, jego oddech przeradzał się w niesamowity, głuchy, przerażający krzyk; Gam nie miała siły stać, przy­kucnęła, palcami wczepiła się w miękką pościel i prze­rażona pokornie czekała, aż nadejdzie to, co straszne i niszczące, co huczy i wyje - akt ostatni...

Ciało Puryszkowa się uspokoiło. W oczach pojawiło się coś szklistego, nieuchwytnego, ich przejrzystość się zatarła; po chwili skurcz unieruchomił źrenice, pierś się zapadła i w ostatnim, ciężkim westchnieniu powietrze wydostało się z płuc.

Kiedy Gam nabrała odwagi i rozejrzała się, stwier­dziła, że niemal leży na dywanie i z całej siły przyciska kolana do łóżka. Całkiem nieświadomie jedną ręką wpi­ła się w psa, dusiła go. Teraz pies niemrawo się przecią­gał...

W końcu zmęczona wstała. W ustach poczuła mdły smak krwi. Plecy ją bolały jak potłuczone. Mocno trzy­mając się poręczy łóżka, patrzyła na Puryszkowa. Jego twarz się zapadła, śmierć wyostrzyła jej rysy, u nasady nosa pojawiły się cienie. Skóra poszarzała.

Gam już go nie poznawała. To, co zostało, było pora­żająco sztywne, nieskończenie obce i napawało przera­żeniem żywą, pełną ciepła kobietę. Kilkakrotnie potrzą­sała głową i odwracała się od tego widoku, po czym robi­ła krok w przód, by zmusić się do patrzenia. Naraz pod na wpół opuszczoną powieką zalśniło odbicie lampy -osobliwy, przewrotny błysk niczym ognik igrający na wypolerowanej, mosiężnej blasze, sugerujący, że rozpo-

czyna się rozpad zastygłej materii życia; powiało trupią wonią i grobem, jakby rozkład postępował od czoła... Teraz Gam wiedziała: tak wygląda śmierć... Rzuciła się do drzwi, minęła je, nie dostrzegając lekarza, który śpie­szył z przeciwnej strony, biegła dalej, jakby coś ją gnało, na dół, potem w górę do portierni i do swego pokoju; padła na łóżko i przeleżała tak do rana. Kiedy o świcie spoj­rzała przez okno, ujrzała w oddali smugę ostrego, zie­lonkawego światła, przebijającą się przez szarość śnie­gu. Na zawsze pozostała w jej pamięci.

Wydawało się, że Clerfayt zaniedbał Gam. Związał się teraz z Bramintą-Solą. Podbił ją bez najmniejszego wy­siłku, zupełnie się nie opierała. Doświadczenia jej skom­plikowanego życia sprawiły, że niczego nie potrafiła już przeżywać czysto i prosto. To, co kiedyś pomagało jej osią­gać pełnię wewnętrznych doznań, teraz tylko przyśpie­szało upadek.

Clerfayt ostro starł się z Vanderveldem. Pewnego dnia przewrócił stolik do gry, odkrył przez to karty i okazało się, że Vandervelde ma o jednego asa za dużo. Jeszcze tego samego wieczoru oszust wyjechał.

Gam nie dała się zwieść ekscesom Clerfayta. Młody człowiek zrobił się teraz otwarty i już nie próbował ni­czego przemilczać. Pierwszy raz nawiązał do przeszło­ści; kiedy o niej rozmawiali, uderzyło Clerfayta, że sko­ro już się o jakimś zdarzeniu mówi, należy je uznać za przebrzmiałe, i nagle zrozumiał, że tym razem to koniec.

Ów koniec pojawił się niezauważalnie, nie trzeba było o nic walczyć; był nieodwołalny, wygasła najmniejsza chęć obrony czegokolwiek, należało go przyjąć jak coś oczywi­stego.

Gam lubiła Clerfayta za jego niespożytą aktywność i żywość intelektualną, ceniła w nim siłę pragnień oraz umiejętność koncentracji. Jego władcza wola zniewala­ła. Najwyżej jednak przez godzinę, nigdy dłużej. A to

dlatego, że Clerfayt nie umiał dotrzeć w obszary kryjące ekstrakt kobiecości. Przyciągał kobiety do siebie, tak na­prawdę ich jednak nie zdobywał. Zdecydowanie parł naprzód, czarował wyrafinowaniem i inwencją, ale za­wsze przegrywał w chwili, gdy niemal osiągał cel. Odpa­dał przed czasem. Jedynie ten, kto podąża równym kro­kiem, wprost przed siebie, dotrze, gdzie zmierza.

Clerfayt wyglądał, jakby za chwilę miał się zapaść pod ziemię. Kiedy odszedł, Gam poczuła wokół siebie pust­kę. Nie umiała tego wytłumaczyć. Człowiek zawsze jest samotny. Także w miłości, która jest tylko ucieczką. Jaźń nie daje żadnej odpowiedzi, najwyżej spokój i poczucie bezpieczeństwa. Ale trudne pytania się mnożą. A może cała miłość zawiera się w pierwotnym instynkcie macie­rzyństwa, samo zaś macierzyństwo jest zarazem począt­kiem i końcem?

Nagle Gam całą sobą poczuła, że niczego nie pragnie równie gorąco jak małej, ciepłej istoty u swych kolan, że chce słuchać pierwszych, z trudem wymawianych słów... Rozmyślania nad dalszym życiem, rozterki, chwilowe osa­motnienie - wszystko to przesłoniły marzenia o dziecku.

Tutaj właśnie należało szukać spełnienia i końcowej przystani. Jaźń wypełniała coraz większą przestrzeń, rozrastała się, stawała czytelna, jednoznaczna i życio­dajna. Zawiązywały się zalążki sił stworzenia, pojawiał się sens i drogowskaz. Powołanie kobiety kazało wziąć na siebie obowiązek.

W obliczu tego obowiązku należało wszystko odrzu­cić, potraktować jak jałowy trud. Jednakże Gam zdawa­ła sobie sprawę, że zanim odnajdzie siebie, nieraz się zrani, że zamiast zmierzać wprost ku swemu przezna­czeniu, będzie błądzić. Ale innej drogi nie ma. Należy zatem nią iść, nie stawiając warunków, trzeba podpo­rządkować się prawu, które nakazuje szukać coraz da­lej, choćby przyszło przemierzać obszary bezkresne jak ocean.

QQ

III

W Wenecji Gam zatrzymała się przy Canal Grandę. Każdej nocy pod jej oknami przepływała gondola. Kiedy się oddalała i nie było już słychać uderzeń wiosła, jakiś męski głos wyśpiewywał umbryjską serenadę. Śpiew niósł się kanałem, narastał podobny do bardzo wolnego tremolo i potężniał echem odbijającym się od wody i mu­rów; wydawało się, że ciasna przestrzeń więzi melodię i narzuca jej leniwy rytm fali.

Przez ten niezwykły rezonans śpiew miał w sobie coś niematerialnego, był jak nie z tego świata. Wypełniał po­wietrze, wędrował z wodą. Kiedy melodia się skończyła, Gam wyruszyła łodzią na kanał. Światło latarni sunęło przed dziobem i rozpraszało nieprzeniknione ciemności, zmuszało je do życia, sprawiało, że wokół gondoli rozta­czał się czerwonawy, ciepły blask. Kamienne herby na­bierały kolorów, wydawało się, że dopiero co z cichym zgrzytem zatrzasnęły się rzeźbione odrzwia, a zza kolumn przesuwających się obok łodzi wyjdą zaraz młodzieńcy-kawalerowie z brzęczącą szpadą u pasa. Przez chwilę w świetle latarni jaśniał zaklęty w kamieniu renesans.

Za gondolą czar raptownie pryskał. Przestrzeń się kurczyła, światło ginęło, przepadał blask, znikało gdzieś ciepło. Ciemność odzyskiwała moc: jak olbrzymi nieto­perz rozkładała skrzydła, odbierała światłu swą własność i zamieniała w monotonię nocy.

Gam z przerażeniem obserwowała natarczywość noc­nych zjaw. Obracała się w tył, podnosiła latarnię i osła­niała ją w ten sposób, by całe światło skierować na wodę. Wtedy fantom, niezdarnie machając skrzydłami, wyco­fywał się i krył w cieniu pałaców. Wystarczyło jednak latarnię opuścić, by zjawa znów się wynurzyła i podąży­ła za gondolą.

Kiedy Gam już całkiem zamierzała się poddać, nad dachami pojawił się księżyc i wszystko odmienił. Od razu rozproszył ciemność, dotychczas wiszącą tuż przy ziemi, i poderwał ją -w górę. Na ziemię tysiącami cieniutkich nici zstąpiła srebrzysta poświata, przez co ustało wszel­kie ciążenie. Pałace widniały teraz w postaci delikatnych obrysów, kolumny opadły na wodę, domy przepływały w ciszy jak biblijne arki. Fasady odbijały poświatę; w miejscu, gdzie woda styka się z kamieniem, przebie­gała cienka linia, niczym języczek u wagi: jej narusze­nie mogło zakłócić harmonię pomiędzy nieruchomym księżycem a tym, co odbijała woda. Czasem nawet tak się działo - zza jakiegoś rogu nadlatywał wiatr, chwilę wirował i zaraz się uspokajał.

Pod sklepieniami mostów zalegały nocne cienie. Chro­niło się w nich ciepło, jak letnia, powłóczysta szata tulą­ce się do ciała. W niszach okiennych gromadziły się bla­de refleksy, wystraszone i jaskrawe na ciemnym tle ni­czym kokoty przed sędzią.

W coraz silniejszej poświacie niebo jaśniało jak przej­rzysty opal, dachy i woda odbijały światło. Wydawało się, że materialna, cielesna powłoka nic już nie znaczy.

Myśli pomykały wokół uczuć i wrażeń, po czym ula­tywały bezpowrotnie jak świergot skowronka. Wciąż pojawiało się coś nowego, usuwając dotychczasowe; nie dawało się powstrzymać tego biegu ani kształtować go wedle woli.

Momentami Gam widziała zarysy swej postaci; na wy­srebrzonym tle ukazywały się przelotnie kontury ramion.

3K

Wiatr niemrawo pogłaskał jej skórę. Jeszcze jeden po­wiew i można by całkowicie zapomnieć o sobie, wiatr jed­nak, zmęczony, drzemał na schodzących do wody stop­niach.

Zniknęło poczucie czasu; przestrzeń dźwięczała jak dzwon, który wcale nie przypomina o przemijaniu. Kło­poty dnia niepostrzeżenie nabierały miłych cech, rozwie­wały się doraźne troski, nabrzmiewały zaś uczucia, skry­stalizowane kierowały się ku odległemu biegunowi jak żelazo w stronę magnesu.

Nieraz, idąc ulicą, Gam spodziewała się, że wśród przechodniów spotka Kinsleya. Znów wspominała ostat­nie tygodnie, kiedy to, ociągając się, postanowiła nie wchodzić mu w drogę. Decyzja dojrzewała w niej długo.

Jednakże tylko się oszukiwała, wyjeżdżając na kilka dni z Wenecji do Parmy i Bolonii. Wiedziała, że chodzi o Kinsleya.

Pewnego wieczoru w Genui siedziała jeszcze na tara­sie i patrzyła na morze otaczające miasto szerokim łu­kiem. Obok jakieś uszminkowane kobiety jadły lody i pa­plały metalicznymi głosami. Nadciągała już noc, gdy jakiś skrzypek zaczął grać rzewny romans. Gam mimowolnie westchnęła, w oczach stanęły jej łzy.

Zrobiłam się strasznie miękka, pomyślała, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że szybuje wysoko nad ziemią. Ale tego nastroju nie wywołała sentymentalna melodia. Za­pewne przeczuwała, że stoi przed czymś nowym, że jak w następujących po sobie częściach symfonii, pulsuje już nowym rytmem kolejny rozdział jej życia; możliwe, że nagle sobie uświadomiła, co ją czeka, albo też, na wspo­mnienie dawno minionego dnia, wezbrała w niej fala wzruszenia - bezsensownego, tym bardziej jednak przej­mującego. Tego nie wiedziała, powoli jednak, przesłania­jąc wszystko inne, zbliżało się rozwiązanie: Gam czuła, że musi odnaleźć samą siebie, a że będzie to trudne, na

pewno poszuka pomocy mężczyzny. Nie miała wątpliwo­ści, że zwiąże się z Kinsleyem.

Miasto pozostało za rufą parowca. Portowy zgiełk już nie dochodził, pojawił się za to wiatr. Wybrzeże na wiele godzin zawisło nad wodą, podobne do pofałdowanego, mniszego płaszcza. Wyglądało na bezludne; tylko na pła­skowyżu widać było pasterza ze stadem kóz. Stał nieru­chomo na tle horyzontu, ramionami podpierając antycz­ne niebo.

Potem, dzień po dniu, słychać było jedynie szum mo­rza. Przed dziobem statku wyrastały niewielkie wyspy z białymi domostwami pośród zieleni, raz po raz skry­wające się za kłębami złocistego dymu. Latarniowce i la­tarnie wskazywały wejście do La Platy, lecz ławice pia­skowe utrudniały żeglugę. W końcu jednak parowiec sta­nął na redzie w Buenos Aires.

Gam doskwierał suchy wiatr. Kinsley zaproponował jej podróż w głąb lądu, gdzie miał posiadłości. Początko­wo jechali wzdłuż linii kolejowej do Rosario, potem prze­cięli tory i skręcili na wschód. Następnego dnia obok przemknęło galopem stado mustangów. Konie miały na boku wypalony znak Kinsleya: należały do niego.

Ale jechali jeszcze przez wiele dni. Świszczący wiatr targał jeżyny krzewiące się na wzgórzach; na znacznych odległościach rozciągały się jęzory piaszczystych łach. Pampę porastała wysoka trawa. Czasem zbliżał się do nich gauczo na koniu, zwykle po chwili odjeżdżał na bok i strzelając jak z bicza, wyrzucał w górę lasso. Przez bez mała godzinę oglądali nad sobą orła; ptak zdawał się tkwić cały czas w tym samym miejscu. W popołudnio­wym słońcu zajaśniały zarośla słonych stepów, a za nimi znienacka wystrzeliło wąskie pasmo wzgórz porośniętych olszyną. Wzniesień przybywało. W końcu ujrzeli płaski budynek. Kiedy samochód zjeżdżał na dno kotliny, w któ­rej leżała farma, noc gęstniała jak pszczeli rój.

Węsząc i poszczekując, na spotkanie wypadła im sfo­ra psów; wieczorną ciszę wypełnił radosny skowyt. Nad­biegły służące z latarniami i próbowały odwołać zwie­rzęta. Psy jednak nie dawały się poskromić, poznały pana i z entuzjazmem go obskakiwały. Wśród kobiet była sta­ra mamka Kinsleya; przewracała oczami i kryła się za jego plecami. Uśmiechała się do Gam.

Szybkim krokiem szedł przez podwórze zarządca, któ­ry zasypał Kinsleya gradem słów. Kinsley jednak zdecy­dowanym ruchem ręki wszystkich odprawił, pochwycił Gam w ramiona i - nie bacząc na szczekające psy oraz cały ten radosny zgiełk- zaniósł ją do domu.

Podając kolację, mamka paplała bez ustanku. Kin­sley słuchał i nie przerywał. Gam poczuła się obco, mia­ła wrażenie, że jest niepotrzebna. Przekonała się, że wieloletnie obcowanie ze sobą może wiązać mocniej niż cokolwiek innego, nawet jeśli dotyczy ludzi o najzupeł­niej różnym statusie społecznym. Kinsley stał się teraz dla niej kimś obcym, zarazem jednak coraz bliższym. Wszystko, co ją otaczało, należało do niego: nie było tłem, lecz ramą, w której znakomicie się mieścił. Przez to Gam uważała, że Kinsley jest częścią jej nowego życia, że do tego życia przynależy - nie przerastał swego środowiska, lecz się w nie wtapiał, podkreślało ono jego osobowość.

Obok Gam wyciągnął się pies Puryszkowa. Tulił się do niej i ze strachem patrzył na drzwi, zza których do­biegało szczekanie. Kiedy przyjechali, sfora potraktowała go jak obcego. Próbował uciekać, jednym, błyskawicznym kłapnięciem przegryzł gardło najgroźniejszemu prześla­dowcy, jak czarny pocisk pomknął przez podwórze, wpadł do domu i przywarł do Gam. Mocno przytuliła go do sie­bie. Drżał całym ciałem. Był tutaj równie obcy jak ona.

Za oknami, które osłonięto siatką, brzęczały moskity. Młoda Indianka upięła moskitierę nad posłaniem Gam i zgasiła światło. Wymamrotała coś niezrozumiałego na dobranoc i skrzyżowała ręce. Gam natychmiast zasnęła.

Następnego dnia pojechała konno z Kinsleyem obej­rzeć pasące się stada. Gauczowie opowiadali o ciężkich przejściach związanych z pozyskiwaniem kauczuku, na co właśnie teraz była pora, o strasznych Indianach z le­śnych ostępów, o niesamowitym bladym świetle wędru­jącym przez pampę w bezksiężycowe noce. Potem popro­sili Maca, by coś zagrał. Mac był wśród nich najmłodszy. Z grania nic nie wyszło - kiedy gauczo ujrzał Gam, oświadczył, że jego gitara jest połamana.

Kłusem zbliżał się jakiś jeździec. Już z daleka wołał, że karczmarz dostał beczkę gorzałki. Zrobiło się zamie­szanie. Jeden krzyczał przez drugiego, gauczowie, gwiżdżąc, spędzili konie. Ruszyli galopem. Po godzinie zajechali przed otoczoną drzewami karczmę. W budyn­ku wszyscy spali. Jeźdźcy z krzykiem zaczęli się dobijać do drzwi i okien, aż wreszcie na piętrze pokazała się lufa karabinu, a za nią wystraszona twarz karczmarza. Ktoś chwycił broń na lasso i wyrwał mu ją. Gauczowie z dzi­kim rykiem domagali się otwarcia karczmy. Gospodarz się uspokoił i wpuścił ich.

Gam i Kinsley pojechali dalej. Po chwili zasłoniła ich nieprzenikniona ciemność. Kopyta głucho uderzały o grunt, wydawało się, że ów odgłos, brzmiący jak postu­kiwanie monstrualnych kastanietow, wydobywa się spod ziemi. W końcu Kinsley się zatrzymał, oboje zsiedli z koni, położyli się na trawie i, z uchem tuż przy ziemi, nasłu­chiwali. Z niezliczonych szmerów i odgłosów wyławiali zarówno całkiem bliskie, jak i bardzo odległe... To była mowa stepu. Szybkim kłusem niewidoczne stada pędzi­ły w noc...

Dalej ruszyli pieszo. Nagle poczuli straszliwy zaduch, jakby pampa usiłowała pochwycić ich w swe szpony, oto­czyć zdradziecką siecią i powalić. Niespokojne konie nerwowo dreptały. Parne powietrze gęstniało, kleiło się jak błoto, utrudniało oddychanie, wdzierało się w noz­drza i ciążyło w płucach. Nad horyzontem gromadziły

s ię chmury, które w jednej chwili zasłoniły księżyc. Nie­bo nad stepem zajaśniało na chwilę siarkową żółcią. Potem martwą ciszę przerwał błysk i po chwili rozległ się stłumiony pomruk. Jak stado cieni przemknęły obok mustangi; konie zawróciły, rozproszyły się i znów, wy­raźnie niezdecydowane, zbiły się w gromadę. Gam czuła na karku ich gorący oddech. Jakieś wystraszone źrebię przywarło do niej wilgotnymi chrapami. Jego szyja drża­ła, oddech przerażonego zwierzęcia był pośpieszny i krót­ki; naraz źrebię odskoczyło od Gam i przez chwilę stało jak skamieniałe, po czym, sapnąwszy, rzuciło się galo­pem przed siebie. Ich wierzchowce stawały dęba i gryzły cugle, targając wysoko głowami. Kinsleyowi i Gam uda­ło się je poskromić z największym trudem.

Nisko wiszące chmury przeszyła błyskawica. Z trza­skiem uderzył piorun.

- Na koń! - krzyknął Kinsley.

Wierzchowce zarżały i wyrwały naprzód. Dmący tuż przy ziemi wiatr pastwił się nad trawami, wirował, wzbi­jał tumany kurzu, podrywał z ziemi kamyki, które biły po twarzy. Potem runął na konie, które gnały w oszala­łym galopie, jakby uciekały przed ostateczną zagładą. Jedna po drugiej zapalały się błyskawice. Magiczny ogień obejmował ogromne połacie nieba, coraz to rozcinanego zygzakami sinobłękitnego blasku. Pod huczącymi raza­mi kolosalnego topora pękała niebieska czasza, błyska­wice tężały na niej niczym nabrzmiałe żyły nieskończo­ności: trwała mistyczna bitwa z nocą, która po każdym ataku aksamitną czernią pośpiesznie okrywała swe rany.

Stado mustangów stłoczyło się wokół drzewa, konie stawały dęba, toczyły wokół niesamowitym, błędnym wzrokiem. Najsilniejsze ogiery pozostały na zewnątrz. Wierzgały kopytami i kąsały powietrze, by odpędzić nie­bezpieczeństwo. Pozostałe konie utworzyły krąg, w środ­ku stały źrebięta.

Klacz, na której jechała Gam, postanowiła schronić

się wśród mustangów. Wdarła się w głąb stada i w jed­nej chwili Gam znalazła się sam na sam z kłębiącą się masą zwierząt. Obok niej, niczym fale na wzburzonym morzu, lśniły w świetle błyskawic grzbiety miotających się mustangów. Obawiając się zmiażdżenia nóg, Gam oparła stopy na siodle i z całej siły ściągnęła cugle. Ale klacz jej nie słuchała. Czując bliskość dzikich koni, zu­pełnie oszalała, rżała, stawała dęba i próbowała zrzucić Gam z siodła.

Kinsley zobaczył, co się dzieje. Chłoszcząc pejczem szyję swego konia, ruszył Gam na pomoc. Jeden z ogie­rów omal nie odgryzł mu ręki. Kinsley zdzielił go rewol­werem między oczy, spiął konia i okrążył stado, by do­stać się do środka z drugiej strony.

Spadły pierwsze krople deszczu. Nad grzbietami spie­nionych koni unosił się opar przesycony gorącą, silną wonią - obezwładniającą i oszałamiającą, porażającą gorączką namiętności i śmiertelnego strachu, wnikają­cą w krew, odbierającą zdolność myślenia.

Nagle step się zakołysał i zapłonął, niebo zajaśniało niebywałym blaskiem, świat rozpadł się na strzępy i po­grążył w otchłani światła - w drzewo uderzył piorun. Sta­do się rozpierzchło. Niektóre konie pokładły się, drżąc ze strachu. Ku przerażeniu mustangów stojące opodal drzewo zapłonęło jak pochodnia. Gam, chłostana stru­gami ulewnego deszczu, odzyskała wiarę we własne siły. Końska piana mocno przylgnęła jej do włosów. Młoda kobieta poczuła, że wzbiera w niej fala dzikich namięt­ności. Puściła cugle i ramionami objęła szyję klaczy, któ­ra gnana strachem, wyrwała przed siebie jak obłąkana. Gam wcisnęła twarz w końską grzywę i całkowicie ze­spoliła się ze zwierzęciem, była jak ono - jednym wiel­kim oszalałym pędem.

Kiedy kolejna błyskawica rozdarła niebo, Gam udało się zawrócić przerażoną klacz. Kinsley starał się prze­ciąć jej drogę i ją pochwycić. Klacz jednak go nie poznała

i w ostatniej chwili uskoczyła. Rozpoczął się pościg. Zdy­szane konie pędziły bok w bok, Kinsley i Gam krzyczeli do siebie w galopie; słowa jednak nie docierały, gubiły się w burzy.

Nadludzkim wysiłkiem Kinsley spiął konia, dopadł klaczy, chwycił jej cugle, w pełnym galopie złapał Gam i trzymając ją z całych sił, posadził przed sobą w siodle. Podczas tej wściekłej pogoni próbował przekrzyczeć noc, potop, burzę i pioruny. Gnali tak, aż w końcu udręczony koń z wyczerpania zwalił się z nóg, a para jeźdźców, sple­cionych kurczowym uściskiem, stoczyła się na trawę.

Kiedy deszcz ustał i znów nad pampą jasno zalśnił księżyc, Kinsley troskliwie posadził śpiącą kobietę na ko­niu przed sobą i ruszył do domu, dbając, by się nie obu­dziła...

Upał sprawił, że powietrze wokół farmy całkiem znie­ruchomiało. Gam podstawiła ręce pod tryskające z fon­tanny krople wody. Chłód działał jak ożywczy powiew, zdawało się, że z kojącą łagodnością przenika w głąb ciała i roztapia je od wewnątrz. Odbicie dłoni nabierało cech samoistnego bytu. Jego blady kolor na tle zielonej wody wydawał się czymś osobliwym. Z głębin studzienki po­woli wyłaniał się zmierzch.

Od strony lasu zbliżali się mężczyźni. Upolowali szyn­szylę i rudego wilka. Psy w podnieceniu szarpały zdo­bycz. Ponad gwarem głosów wyrastał czyjś śmiech, pe­łen ciepła, miękki i gardłowy - młoda kobieta biegła do męża powracającego z plantacji. Mamka Kinsleya opo­wiadała o pumach i lisach, które ostatnio udało się zło­wić. Z przejęciem, żywo gestykulując, wskazywała na las - podobno zdarza się, że nocą pod farmę podchodzą jaguary. Po chwili ludzie rozeszli się do domów, skończył się gwar i zamieszanie.

Gam szła przed siebie, w step. Zaczynały rechotać żaby i wydawało się, że to jakieś tajemnicze zgromadzę-

nie mnichów odprawia wieczorne modły. W powietrzu miękko i bezgłośnie unosiły się nocne jerzyki. Pomiędzy drzewami Gam dostrzegła zygzakujące nietoperze. Tuż nad ziemią latały grube motyle, w wysokich trawach zie­lonkawo połyskiwały chrząszcze, słychać było melancho­lijne pojękiwanie kurek wodnych, piszczały polne my­szy, metalicznie ćwierkały świerszcze. Akacje wydziela­ły zapach przypominający woń dzikiego zwierzęcia.

Kiedy pokazał się Kinsley, Gam bez słowa oplotła go ramionami, jakby już nigdy nie miała go wypuścić. Tuli­ła się do niego w milczeniu, zamknąwszy oczy. Myślała o śmierci, która musi wyglądać podobnie jak to zanurze­nie się i całkowite wrośnięcie w kogoś drugiego, bezgra­niczne wyrzeczenie się siebie, wszechogarniające pra­gnienie, by znaleźć sobie nową formę bytu; byłaby to najwspanialsza śmierć - zadana ręką, którą się kocha...

Podobne myśli nurtowały Gam od kilku dni. Zadzi­wiał ją jakiś ruch - uniesiona dłoń, wysunięta stopa -doskonale wiedziała, z czego te proste czynności się bio­rą, znała ich dalszy ciąg oraz skutki, jakie mogą wywo­łać. Jednak z niepokojem pochylała głowę, wsłuchiwała się w siebie i nicowała swe urojenia, czując przejmujący dreszcz. Aż w końcu dochodziła do wniosku, że kiedyś już coś podobnego przeżywała. Czar pryskał. To były sprawy znane od dawna...

Potem nigdy nie mogła sobie przypomnieć, co ją fa­scynowało. Pozostawało wrażenie dwoistości, na moment unosiła się zasłona okrywająca jakieś inne życie - to życie wyraźnie umykało teraźniejszości i, żywione energią ducha, migotało jak nieuchwytna zjawa, przenikając chwilami do świadomości. A może to jedynie przebłyski bytu, który dopiero się kształtuje, tli się gdzieś poza do­meną śmierci i swym tajemniczym światłem kreśli linię ponad teraźniejszością i jej duchowym zamętem w obli­czu tego, co poprzedza i następuje - domyka parabolę i tworzy pierścień...?

G am trzęsła się na nocnym chłodzie. Weszła do domu, który otoczył ją ciepłem i dał poczucie bezpieczeństwa. Kiedy uciekło się ze świata, którym miotają emocje, po­między ścianami znów można się poczuć jak u siebie. W kącie przysiadła oswojona małpa Kinsleya, która po południu zakradła się do pokoju, bawiła się kryształka­mi soli. Na widok Gam wzruszającym gestem przycisnę­ła ręce do piersi. Kiedy się poruszała, wpadający przez okno promień oświetlał jej mordkę. W oczach małpy lśniły łzy.

W Gam z całą mocą uderzyła tajemnica zwierzęcej natury. Porośnięte brunatną sierścią stworzenie, w któ­rym pulsowało coś nieogarnionego, niepojętego, zacho­wujące się i poruszające tak, że człowiek mógł je zrozu­mieć, było przerażającym cudem: należało bowiem do istot żywych, a zarazem było bardziej obce niż wszystko, co martwe; poprzez jego istnienie objawiała się jakaś zatrważająca siła, nieznana i niezrozumiała. Można było spróbować wyjaśnień, zawsze jednak z ludzkiego punk­tu widzenia. Przecież o purpurowym, mistycznym świe­cie obok nas nie wiemy niczego. Ten świat jest odległy, jakby znajdował się na innej planecie... Gam zadrżała, uświadomiwszy sobie swą samotność, w której wszystko jest jak zaklęte, niesamowicie stężałe, zakrzepłe, za­mknięte na zawsze w kręgu wyłącznie własnych doznań.

Pochyliła się i wyjrzała przez okno. Naraz u kolan poczuła coś miękkiego. Do pokoju wśliznął się jej pies, który teraz domagał się pieszczot.

Czego może pragnąć zwierzę, o czym myśli? Pies po­szedł za nią, choć go nie wołała. Jaki ukryty impuls nim powodował? Kiedy z ludzkiej perspektywy oceniamy po­stępowanie zwierzęcia, musi ono zadziwiać. Może była dla niego bogiem?

Żałośni ludzcy bogowie, którzy niczego nie wiedzą o pragnieniach podległych im istot, a sami swą nędzną miłością obdarzają rzeczy i sprawy, których nigdy do

końca nie zrozumieją. Księżyc oświetla Ziemię - wtedy nad nią panuje; ale to Ziemia jest ośrodkiem, wokół któ­rego krąży. Co zatem jest ważniejsze: Ziemia czy Księ­życ? A może boskość jest tragiczną konsekwencją czło­wieczeństwa?

Gam objęła dłońmi psi łeb. Uniosła go i przyjrzała mu się. Wpatrywała się z bliska w oczy zwierzęcia. Próbo­wała wzrokiem przewiercić błyszczące źrenice i wyrwać im ich tajemnicę. Niewygodna pozycja zmęczyła psa, zrobił się niespokojny, próbował się wyrwać z uścisku, jego oczy się rozbiegały. Gam podjęła desperacką próbę opanowania wzroku zwierzęcia. Pies się uspokoił i znów patrzył tylko na nią. Jego powieki rozwarły się całkowi­cie, oczy znieruchomiały.

Pokój zawirował. Znajdujące się w nim przedmioty ruszyły jeden za drugim w coraz to szybszym pędzie. Pomiędzy nie wdarły się zielone pasma, poniżej, świsz­cząc, zamigotały białe, świetliste koła, jak śmigła, aż w końcu wytrzeszczone do granic możliwości, zmordowa­ne oczy spłynęły łzami i pies zdecydowanym ruchem uwolnił się z męczącego uścisku.

Gam zeszła po schodach na podwórze, potem minęła bramę i znów znalazła się na otwartej przestrzeni, gdzie wśród czarnych drzew niczym wilk zawodził pampero.

Otwartymi ustami łapczywie wdychała świeżość nocy. Ale wewnętrzny niepokój jej nie opuszczał. Miała wra­żenie, że jakiś odrażający pająk oplata siecią jej serce, stała na rozdrożu: przed nią rozciągały się obszary poję­ciowego i uczuciowego chaosu, gdzie czaił się obłęd.

Gwałtownie opadła mgła. W jednej chwili pod cięża­rem rosy pochyliły się trawy. Rosa kleiła się do włosów, osiadała na brwiach i rzęsach, wilgoć sprowadzała chłód. Gam zaczęła dygotać. Już nie chciała iść dalej: droga wiodła w mrok, ku ciemności... Z całych sił pragnęła się teraz znaleźć w pobliżu drugiego człowieka.

- Człowieka - przedrzeźniało echo.

4K

Jej włosy musnął nietoperz. Z krzykiem uciekła do domu. Kinsley mówił coś do niej, uspokajał, Gam patrzyła na jego twarz, emanującą spokojem, oświetloną księży­cowym blaskiem. Uwiesiła się na nim i zaciągnęła do siebie, wprost na posłanie.

Kinsley wiedział doskonale, co ją dręczy, i głaskał tak długo, aż jej rozdygotanie minęło. A kiedy Gam z wdzięcz­ności przycisnęła usta do jego ucha i jej ciało miękko poddało się pieszczotom, zostawił ją w spokoju.

Rano Gam długo się rozglądała wokół siebie. Dzień był jasny. Powietrze na dworze lekko drżało i falami cie­pła wlewało się oknem do pokoju. Przez podwórze niósł się śpiew mamki. Turkotały wozy, radośnie poszczeki­wały psy, skrzeczały papugi. Świat był prosty i uporząd­kowany. Wszystko do siebie pasowało. Całą swą istotą, pewnie i ochoczo Gam wkraczała w nowy dzień.

Tylko... co takiego wydarzyło się wczoraj? Jakieś zja­wy, nieznośne przywidzenia. Kiedy noc przeminęła, złe czary straciły moc. Wstał dzień, pełen życia, mocno za­korzeniony w teraźniejszości.

Wciąż jeszcze zamyślona, Gam wsłuchiwała się w sie­bie. Zjawił się Kinsley i śmiejąc się, pokazał jej świeży koci przychówek: małe niezgrabnie pełzały po dachu i po­piskiwały.

Gam patrzyła na Kinsleya bojaźliwie jak dziecko, z całkowitym jednak oddaniem. Nie mogła pojąć, jak to się stało, że zasnęła. Zaczerwieniła się. Szybko chwyciła dłoń Kinsleya i pocałowała ją. A za jakiś czas w całym domu było słychać jej śpiew.

Nazajutrz obok farmy przeciągnęła karawana mułów z Sierra Cordoba. Zwierzęta niosły na grzbietach kolo­rowe marmury i miedź. Przewodnik nakazał pogania­czom, by zatrzymali się w pobliżu na odpoczynek. Byli to Indianie z plemion Gujana i Tupi. Na ich piersiach widniały wytatuowane totemy. Rozbili obóz w cieniu

akacji, usiedli pod sosnami i cierpliwie przeżuwali ku­kurydziany chleb.

Przewodnik pokazał Kinsleyowi rzadkie znaleziska: ciemne tygrysie oczka i kryształy górskie zdumiewają­cych rozmiarów. Podarował też Gam dwa agaty. Kiedy Kinsley zobaczył, jak się ucieszyła, przyniósł jej indiań­ski łańcuch z oprawnych w złoto krwawników i amety­stów. Wieczorem opięła nim biodra i spacerowała tak nago po dywanie; złocistobrązowe cienie zmierzchu two­rzyły wspaniałe tło dla jej jasnego ciała.

Po dwóch tygodniach wyjechali nad morze; na redzie kotwiczył jacht Kinsleya. Jakiś czas towarzyszyły mu mewy i rybitwy, przed dziobem baraszkowały delfiny. Raz udało się Gam wypatrzyć trójkątną płetwę rekina. Wie­czorami woda delikatnie fosforyzowała. Latające ryby wyskakiwały aż na deski pokładu. Któregoś dnia jacht dostał się w pasat.

Wydęty żagiel oddzielał przednią część pokładu od reszty. Gam wyciągnęła się w słońcu na leżaku. Była pora sjesty i załoga odpoczywała; na pokładzie został tylko znudzony sternik, który przysypiał za kołem. Kiedy zja­wił się Kinsley, odesłał go na dół i sam stanął za sterem.

Nad jachtem rozpościerało się ciemnobłękitne niebo. Powalał żar słońca - stało niemal w zenicie. Świat ska­mieniał w niesamowitym napięciu południowego prze­silenia. Osiągnąwszy szczytowy moment, czas się zatrzy­mał, wymknął się zwykłym regułom. Kulminacja ta mia­ła w sobie coś przerażającego.

Gam wstała z leżaka. Na czole perliło się jej kilka kro­pel wody. Kiedy się podniosła, krew uderzyła jej do głowy i zmąciła wzrok. Wyciągnęła ramiona, pokręciła głową i naraz poczuła, jak bardzo w słońcu nabrzmiały jej żyły. Nieprzytomna z rozkoszy zrzuciła z siebie wszystko, by promienie mogły ogarnąć całe jej ciało. Pragnęła tych pieszczot; przymknęła powieki i uniosła twarz ku słońcu.

Zawieszona pomiędzy światłem i szumem morza, chło­nęła krystaliczny strumień życia, wypełniający ją bez reszty, docierający w najgłębsze warstwy jestestwa. Była teraz wszystkim, morzem i światłem, dotykała wieczno­ści. Wszystko w niej się rozśpiewało; śpiewał też jacht, wiatr, morze i niebo. W pewnej chwili otworzyła oczy, wciąż jeszcze zwrócone do słońca, i poczuła ostry, prze­szywający ból. Szum, śpiew, początek i jednocześnie ko­niec - grzmot piorunów i cisza - prawdziwe misterium...

Kolana Gam drżały, ręce wyciągały się do nieba; w nie­pojętej ekstazie naga kobieta krzyczała, nie słysząc wła­snego głosu. Coś w niej kipiało, wirowało z hukiem, przej­mowało dreszczem, w którym koncentrowało się życie — otwierały się jego bramy, ładowały akumulatory, to była otchłań, do której życie musiało się wlać: kobiece łono... Wołała o życie, dysząc, płacząc, unosząc się, próbowała pochwycić powietrze; zza zaciśniętych zębów dolatywa­ły jęki, Gam ciężko dyszała; teraz pośpiesznie wciągała jakieś ubranie, nie rozumiała słów mężczyzny, który stał obok, krzyczała:

- Słońce-mnie-obejmuje-niebo-otacza-stary-świat-fa-luj e-życie-nabrzmiewa...!

Nieprzytomna szarpała mężczyznę, aż ten chwycił ją za szyję i zaczął dusić. Oszalała z bólu i przerażenia, gorączkowo, z niesamowitą zajadłością, rzuciła mu się do ust i wgryzła się w nie tak mocno, że musiał ją puścić. Natychmiast znów się na nim uwiesiła; Kinsley ode­pchnął ją i patrzył jak skamieniały. Zatoczyła się i dziw­nie niepewnym krokiem, z tajemniczym uśmieszkiem na obrzmiałych ustach, przeszła obok niego, przemierzyła pokład z głową wysuniętą do przodu, wykonując nieświa­domie rękami jakieś dziwne gesty, po schodkach, trzy­mając się poręczy, zeszła do pomieszczeń dla załogi.

Ogarnął ją półmrok. Przez moment, zanim znikła pod pokładem, jaśniała jeszcze w ciemnym otworze lśniąca biel jej sukienki. Wciąż jednak z zewnątrz dochodził do Gam szum morza, a przez luki widać było błękit nieba.

Leżący w hamaku sternik obudził się i przetarł oczy ze zdumienia. Jeszcze na wpół pogrążony we śnie, ale już żądny wrażeń, zeskoczył na podłogę. Z przeciwnej strony pędził chiński kucharz. Pożądanie wykrzywiło jego twarz kurczowym grymasem Meduzy. Chciał zajść ster­nika z boku. Wyciągnął rękę ku jego długiej, bladej no­dze, sternik jednak chwycił go za ramię. Chińczyk syk­nął i próbował teraz udusić Fryzyjczyka. Obaj upadli i za­częli się kotłować, ciężko sapiąc i tłukąc pięściami.

W drzwiach ukazał się Kinsley. Jedną ręką mocno chwycił za framugę, w drugiej trzymał rewolwer. Kiedy na linii strzału zobaczył Gam, odrzucił broń, chwycił pejcz i zaczął okładać kłębiących się mężczyzn. Kucharz za­wył i rozpłaszczył się na podłodze. Kinsley postawił sto­pę na jego twarzy i zabrał Gam do kajuty. Przylgnęła do niego wzrokiem, niezrozumiale mamrotała, śmiała się, zupełnie nieobecna duchem; jej głowa jak zwiędły kwiat opadła na poduszki i młoda kobieta niemal natychmiast głęboko zasnęła.

Kinsley, zamyślony, długo obok niej siedział. W końcu pokiwał głową, wstał i poszedł zobaczyć, co się dzieje z Chińczykiem. Kucharz leżał w tym samym miejscu. Kin­sley sprawdził, czy nie dolega mu coś poważnego, po czym pomógł mu dotrzeć do kuchni. Kiedy wrócił, ujrzał sterni­ka, który zaszył się w kącie. Oznajmił sternikowi, że go zwalnia. Kazał mu zejść na ląd w najbliższym porcie.

Gam przebudziła się w nocy. Próbowała zebrać myśli. Wiedziała, że coś się wydarzyło. Czuła się jak nowo naro­dzona. W tym mrocznym zamęcie coś się nad nią przewa­liło. Pokonała jakiś próg, przed nią rozciągała się otwarta przestrzeń. Poddała się potężnej sile, która tkwiła w niej samej; ta siła nie pozostawiła jej żadnego wyboru i jak żywioł pchnęła ją w stronę mężczyzny. Wybuch kobieco­ści oznaczał jednak więcej: był najgłębszym z doznań ero­tycznych, jakie może przeżyć człowiek. To doznanie stało się jej udziałem właśnie dlatego, że była kobietą.

d rlAiu

AQ

Odbicia mistycznej karmy padały tu i tam. I nagle, zupełnie niespodziewanie, Gam ujrzała w nich siebie.

Przez ostatni rok prawie nie zaznała spokoju. Jak lunatyk szła swoją drogą i pokornie godziła się z losem. Teraz największy wysiłek miała już za sobą, zdołała prze­niknąć naturę swej kobiecości. Wiedziała też, że chcia­łaby zawsze tak siebie odbierać.

Jej inicjacja się dokonała. Droga zatoczyła koło. Bie­gła od rozproszenia ku koncentracji - pozwoliła Gam poznać siebie; teraz droga na pewno nie prowadzi ku rozproszeniu, pojawią się na niej sprawy niepojęte, ku­szące przygody- słowem, życie określane obecnością mężczyzny.

Świtało. Na pokładzie słychać było jakieś głosy. Kin­sley wyszedł z kajuty. Zobaczył swą załogę w komplecie. Sternik podniósł rewolwer i oświadczył, że jeśli Kinsley się ruszy, kula go nie minie. Ma natychmiast przyjąć go z powrotem. A co do załogi: zabezpieczeniem dla mary­narzy będzie zapłata za trzy miesiące z góry. Opór jest bezcelowy, są przecież na morzu.

Kinsley zmierzył sternika przenikliwym spojrzeniem. Marynarz stracił pewność siebie i opuścił broń.

- Strzelaj! - krzyknął Kinsley i podszedł do niego.
Odebrał mu rewolwer.

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Kinsley jeszcze przez chwilę stał zamyślony. Przypomniał sobie przyczynę przy­krego zajścia.

- Możesz zostać - powiedział głosem, w którym po­
brzmiewał smutek.

W kajucie Gam słyszała wszystko. Kiedy jednak uj­rzała obok siebie Kinsleya, który dopiero co okazał wy­rozumiałość, a teraz milczał, przyszło jej do głowy, że może to już koniec, zaczęła wątpić, czy Kinsley ją jesz­cze rozumie. Między nimi pojawiło się coś nowego, Gam jednak nie wiedziała, skąd się wzięło. I nie chodziło by-

err\

najmniej o jakieś chwilowe nieporozumienia czy żale, chodziło o Kinsleya.

Kiedy po południu przechadzała się po pokładzie, ster­nik wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. Nie znała po­wodu, pamiętała jednak o porannej awanturze; gwizd­nęła na wyżła, który należał do Kinsleya. Wyżeł przy­niósł w pysku pejcz. Gdy wracała, dostrzegła poufały uśmieszek marynarza. Z całej siły zdzieliła go pejczem między oczy...

IV

Jacht zakotwiczył w Kolombo. Otoczyły go wyładowa­ne towarami łodzie tubylców. Gam rzucała monety do wody. Ciemnoskórzy mężczyźni nurkowali za nimi jak foki, wyławiali je i kłócili się o zdobycz. Kiedy wychodzi­li z wody, w ich brunatnej, mokrej skórze odbijało się słońce. Brzeg wabił mieszaniną różnorodnych zapachów, kusił widokiem palm. Gam stała z Kinsleyem przy re-lingu, wskazywała nurkujących.

Gam roześmiała się niepewnie.

- Kto mówi o końcu...?
Kinsley nie odpowiedział.

Mijały dni. Spędzali je na rozmyślaniach, które wy­magały spokoju i odosobnienia. Uniesiony wzrok, ulot­ne wrażenie padającego cienia, szklanej ściany. A potem burząca się piana uczuć, ich wezbrany strumień, fanta­styczny bezład. Chwila spokoju, po czym znów koniecz­ność roztrząsania spraw i gorączkowe wyczekiwanie, bezzasadne, lecz uporczywością górujące nad innymi do­znaniami.

Na schodach i tarasach świątyni w Kandy płonęły pochodnie. Przed nimi stały namioty syngaleskich prze­kupniów; wokół straganów tłoczyli się ludzie, którzy kupowali świece i białe kwiaty lotosu. Do Europejczy­ków podszedł kapłan w szafranowożółtych szatach i po­zdrowił ich dźwięcznym salam. Gdy Kinsley zwrócił się do niego w hindustani, odpowiedział mu dobrą angielsz­czyzną.

Główny kapłan pokazał im najświętszą z relikwii -ząb Buddy - mówił także o cennej świątynnej bibliotece, na którą składały się tysiące metalowych tablic. Kiedy Kinsley napomknął coś o buddyjskim pesymizmie, ka­płan porównał go z filozofią Schopenhauera i Platona. Widząc zdziwienie w oczach Gam, uśmiechnął się i wska­zał na półkę z europejskimi książkami: widać było, że często do nich zaglądano.

- Pokonać można tylko to, co znamy, mimo że cza­
sem wydaje się niebezpieczne. Coś takiego może nam
ciążyć, nawet bardzo, nigdy nas jednak nie zniszczy.
Wnikamy bowiem w to coś naszym tchnieniem i powoli
przyswajamy. Tylko tak da się zatrzymać przemianę,
w przeciwnym razie przemknie obok nas. Jeśli zapanu­
jemy nad czyjąś wolą, bez walki zapanujemy również nad
jego ramieniem. Jeśli jednak obezwładnimy samo ramię,

o no nas niebawem uderzy. Zagraża nam tylko coś, czego nie znamy; jest bowiem dla nas czymś obcym, bez czy­telnych powiązań.

Łąka jest silniejsza od dębu - ciągnął. - Nie pęka pod naporem burzy, ponieważ się jej poddaje. Kto ustanowi jakieś prawo, musi wiedzieć, że ma ono sens tylko przez pewien czas. W przeciwnym wypadku uzależni się od niego i skostnieje. Drzewa dojrzewają i przemijają, na­wet skała wietrzeje. Nic nie jest trwałe, trwała jest jedy­nie zmiana.

- Zmiana... - Gam oparła się o niski mur.

Ciemność zacierała rysy twarzy kapłana. Stał przed Gam pełen powagi, za jego plecami gęstniał mrok. Wiatr wydymał poły mniszego okrycia. Mówił z uśmiechem:

- Co jakiś czas gości u mnie pewien człowiek z Za­
chodu. Spędził on kilka łat w świętym mieście Urdze,
rozmawiał z żywym buddą, tamtejszym panującym. Kie­
dyś ten przybysz zdradził mi tajemnice praw rządzących
miłością. Magnes poszukuje żelaza i je przyciąga, podob­
nie zresztą jak żelazo przyciąga magnes. Wkrótce jed­
nak magnes przenika w żelazo, użycza mu swej mocy,
tak że żelazo przynależy już tylko do niego i samo powo­
li staje się magnesem. Wtedy magnes zaczyna je odpy­
chać i musi poszukać innego kawałka żelaza.

Gam opuściła wzrok. Myślała o Clerfaycie, którego przeznaczeniem stało się zniewolenie. Nie mógł i nie umiał odzyskać swobody. Czuła to i dlatego odeszła. Czy lama nie powiedział, że wszystko ma swój czas, w któ­rym dojrzewa, a potem przemija? Może jednak siłą woli dałoby się przezwyciężyć przemijanie, zatriumfować nad nim? Popatrzyła na Kinsleya, którego postać przesłaniał cień. Jak właściwie jest z nimi?

- Kilka dni temu ów Europejczyk znów się u mnie
zjawił. Przyszedł ze swym tamilskim służącym; chłopiec
na skroni miał ranę, która nie chciała się goić. Prosił
mnie o lecznicze zioła i balsam indyjski. Jeszcze raz roz­
mawialiśmy o tych sprawach. Mój gość uważał, że w Eu­
ropie wiedza o nich się zatarła, ponieważ potępia je tam­
tejsza moralność; tylko nieliczne kobiety Zachodu rozu­
mieją, czym jest smutek i niedostatek miłości. A właśnie
w losach tych kobiet objawia się przeznaczenie, mają one
większą od pozostałych świadomość istoty swej płci; za­
pisy historyczne nie pozostawiają żadnych wątpliwości.
W tych książkach - tu lama wskazał półkę - można o nich
sporo przeczytać: Aspazja, Fryne, Lais... Opowiadał, że
te kobiety były o wiele bardziej niż inne zależne od ta­
jemnych sił natury i poddane jednemu wspólnemu pra-


wu. Nie potrafiły znaleźć spokoju u boku partnera; mu­siały się w końcu od niego uwolnić. Po czym z uśmie­chem dodał, że tak właśnie wygląda gra przeciwieństw. Te kobiety były jak kule: toczyły się własną drogą dopó­ty, dopóki nie trafiły na przeszkodę - wtedy na pewien czas się zatrzymywały. Oznaczało to dla nich nadejście szczęśliwych dni.

Gam milczała. Te słowa zapadły w nią głęboko. Kiedy jednak próbowała zebrać myśli, zauważyła, że to, co usły­szała, jakoś dziwnie jej umyka. W końcu dała spokój, bo wiedziała, że to wszystko w niej tkwi i słowa nie są po­trzebne.

Kapłan towarzyszył im do wrót świątyni. Świat po­grążał się w mroku. Szumiały ogrody. Gwiazdy błyszczały nad ziemią jak złote kule. Lama podszedł do Gam i rzekł:

- Jeśli ktoś żyje samą mądrością, bez kobiet, potrafi zajrzeć w przyszłość. Wiem, że jeszcze kiedyś pani dło­nie będą dotykały tablic zgromadzonych w tej świątyni. Wtedy powiem pani więcej.

Podczas jazdy powrotnej Gam nie mogła się otrząsnąć z zamyślenia. Z Kinsleyem rozstała się niemal bez słowa.

Kiedy rozczesywała włosy, wróciły do niej wspomnie­nia z pampy. Przerwała czesanie i poszła do Kinsleya. Siedział zupełnie nieruchomo, patrząc przez iluminator; był tak pogrążony w myślach, że nie usłyszał, jak we­szła. Pochylił głowę; w jego spojrzeniu mieszały się po­waga i zagubienie, widać było, że nie jest mu lekko. Gam stała i przyglądała mu się długo z nieco zagadkowym wyrazem twarzy. Serce biło jej mocno, czuła, że zbliża się coś nieokreślonego, jakby pożegnanie; nie chciała tego, cień rozstania był jednak coraz wyraźniejszy. Teraz, w chwili szczególnego wzburzenia, kiedy dała się ponieść emocjom, odczuwając na przemian ból, potrzebę miłości i dobroci, kochała Kinsleya jak nigdy dotychczas i nie wyobrażała sobie, by mogła go opuścić; a przecież nie

było to nic innego, jak właśnie pierwsze oznaki nadcho­dzącego końca. Ze łzami w oczach podeszła do siedzące­go w samotności, milczącego mężczyzny i mówiła do nie­go długo, z głębi serca.

Zza burty dobiegało chlupotanie wody. Gam obudziła się i w ciemnościach włączyła lampę. Dźwięki przybie­rały na sile. Wyskoczyła z łóżka i nasłuchiwała. Szum fal zagłuszał jakieś odgłosy. Po chwili Gam usłyszała nad sobą pospieszne kroki - ktoś przeszedł po pokładzie i otworzył drzwi. Teraz wyraźnie było słychać czyjś głos: giętki, metaliczny, o silnym brzmieniu. Gam znierucho­miała, opuściła głowę. Głos wydawał się znajomy. Nagle krew, zagłuszając chlupot fal, z szumem uderzyła jej do głowy. Czuła, że traci siły, oparła się o ścianę, słyszała, jak Kinsley odpowiada, potem jeszcze kroki, odległy szczęk zamka, jakieś postukiwanie. W końcu wszystko ucichło.

Zeszła po schodach. U Kinsleya paliło się światło. Słychać było rozmowę. Pośpiesznie wycofała się do swo­jej kajuty i pragnąc uciec jak najdalej, zapadła w otchłań snu.

Przez uchylone okienko przenikało słone, chłodne powietrze, w którym mieszały się zapachy kwiatów i cy­namonu. Na rufie siedział młody marynarz, który śpie­wał jakąś sentymentalną piosenkę. Kinsley wyjaśnił Gam, że nocą do nabrzeża dobiła łódź, którą przypłynął jego przyjaciel - Gam miała już okazję go poznać, to Lavalette. Zatrzymał się na krótko w drodze do Hong­kongu i wieczorem w klubie usłyszał, że w porcie stoi jacht Kinsleya. Jego służący miał bolesną ranę. Lava-lette nie chciał go z sobą brać dalej, dlatego też zjawił się z prośbą, by Kinsley zechciał na kilka dni wziąć chłop­ca do siebie i dopilnować jego kuracji. Jeszcze tej nocy Lavalette odpłynął.

Chłopiec był smukłym Tamilem o oliwkowobrązowej,

dziwnie jasnej twarzy i chudych rękach. Na czole miał płytką, lecz szeroką ranę, która biegła aż po skroń. Sła­bym głosem odpowiedział na pytania Gam, po czym wskazał pudełeczko z balsamem indyjskim, który nale­żało wcierać w plecy. Jego pan dostał balsam od kapłana z Kandy. Pan powiedział, że dzięki temu balsamowi ozdrowieje.

- Wierzysz, że pomoże? - zapytała Gam.

W Kolombo na placu do gry w krykieta do Gam pod­szedł jakiś kreol i się przedstawił. Jego lśniące paznok­cie były ciemne, na ręce połyskiwał wielki opal. Gam była przekonana, że już go kiedyś widziała.

W południe świątynny babu przyniósł do klubu wia­domość, że przyjechał cyrk. Wszyscy postanowili wybrać się tam wieczorem.

Nieprzebite tłumy Hindusów oblegały namiot, kto mógł, próbował się przeczołgać pod płócienną ścianą. Tych jednak obsługa bezlitośnie wyciągała na zewnątrz i odganiała jak najdalej kijami o zakrzywionych hako­wato końcach.

Jak na kraj azjatycki przystało, program był nadzwy­czaj długi. Tubylcy żywo w nim uczestniczyli i podczas przerw z przejęciem dyskutowali o oglądanych nume­rach. Kiedy wyleniały lew niespodziewanie zaczął ryczeć i ruszył w stronę bariery, pierwsze rzędy ogarnął popłoch; tylko jakiś starszy mężczyzna zachował spokój i nie ru­szył się z miejsca. Lew wsparł się na sztywno wyprosto­wanych łapach i łypał ślepiami w stronę krzyczącego tłu­mu. W końcu udało się go wyprowadzić; odszedł z gniew­nym pomrukiwaniem.

Kiedy widownia powoli się uspokoiła, na tyłach pod­niósł się krzyk. Podczas chwilowej paniki doszło do zwar­cia w instalacji elektrycznej. Najpierw zajął się płócien­ny fragment namiotu; po chwili płachta opadła na ster­tę słomy. Ta zapaliła się jak pochodnia i ogień przeniósł

się na składowisko lin nasyconych olejem. Obsługa na koniach próbowała zdławić płomienie, rzucając na nie maty, co tylko pogorszyło sytuację. Płonące szmaty fru­wały w przeciągu na wszystkie strony. Nagle ogień objął ścianę namiotu, zaczęły też dymić drewniane ławki.

Hindusi z wrzaskiem rzucili się do wyjścia. Napiera­jący tłum zatarasował wąskie drzwi. Ogień się rozprze­strzeniał, w powietrzu kłębił się gęsty, duszący dym. Przepalił się główny kabel, zgasły wszystkie światła. Wybuchła panika. Przeraźliwie krzycząc, tłum przeisto­czył się w zbitą masę skłębionych ciał. Wyciągnięte ręce targały cudze włosy, paznokcie wpijały się w szyje. Z miejsc położonych wyżej tubylcy skakali w ludzką ki­piel, próbując po głowach przedostać się do wyjścia; roz­szalały nurt niósł ich przez chwilę, po czym, stratowani, ginęli pod powierzchnią.

Z klatek dobiegał ryk i chrapliwe posapywanie lwów, co potęgowało chaos, tym bardziej że wokół panowały ciemności rozświetlane jedynie blaskiem płomieni. Loże Europejczyków znajdowały się dość daleko od wyjścia. Jakiś Anglik krzyczał, żeby zachować spokój i nie opusz­czać miejsc: ogień nie jest niebezpieczny, mówił, obawiać się trzeba wyłącznie tłumu.

Od zaduchu i zapachu spalenizny Gam zrobiło się sła­bo, nie mogła się utrzymać na nogach. Nagle płomień uderzył w górę i rozprzestrzenił się wzdłuż jednej z płó­ciennych płacht; zawalił się szkielet namiotu. Gam po­czuła, że ktoś ją wziął na ręce i niesie wśród zupełnego zamętu. To był kreol. Udało mu się przenieść Gam pod przeciwległą ścianę. Nożem rozciął płótno, przeszedł przez zwalone maszty, odsunął nadpalone belki i, z Gam na rękach, przecisnął się na zewnątrz. Przebiegł na ukos przez plac i znalazł się na ulicy, na której stał jego wóz. Kiedy Gam, niemal zaczadzona, znalazła się znów na świeżym powietrzu, zemdlała. Wybawca ułożył ją na sie­dzeniu auta.

Po kilku minutach się ocknęła. Zorientowała się, że zamiast jechać do portu, kreol wywozi ją z miasta. Chcia­ła wstać, pytać, zaraz jednak opadła na siedzenie. Czuła się jak przed chwilą, podczas pożaru, w ramionach tego mężczyzny- zawładnęła nią jakaś siła i niosła nie wia­domo dokąd. Gam poddała się jej działaniu.

Kreol odwrócił się do niej. Kiedy zobaczył, że oprzy­tomniała, jego oczy zwęziły się w szparki. Była wyczer­pana: głowa z powrotem opadła jej na siedzenie. Mimo to Gam cały czas bacznie obserwowała kreola. Nie odzy­wał się, z charakterystycznego pochylenia całej postaci można było jednak wywnioskować, że prowadząc wóz, stara się jej nie spuszczać z oka.

W światłach samochodu z ciemności wyłonił się park. Nadbiegła służba. Kreol wrzasnął na swych ludzi, każąc im się błyskawicznie wynosić, po czym sam wprowadził Gam do domu. Z rozmachem otworzył drzwi do jakiegoś pokoju. Gam zauważyła, że z pokoju nie ma innego wyj­ścia. Widząc jej zmieszanie, kreol się uśmiechnął. Gam stała wciąż wyprostowana obok stołu: była zbyt zmęczo­na, by zdobyć się na cokolwiek. Mieszaniec pokręcił gło­wą i rzekł:

Stał nieporuszony i patrzył, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Gam jednak zaraz wzięła się w garść, wzrok utkwiła w podłodze. Gdy kreol wyszedł, natychmiast pobiegła do drzwi i pośpiesznie je zaryglowała.

Ktoś kilka razy zapukał do drzwi. Gam nie odpowia­dała. Kiedy w końcu otworzyła, ujrzała w progu wystra­szoną garbuskę. Służąca zapytała, czy czegoś nie przy­nieść. Gam przyjrzała się jej. Ciało służącej było bardzo zniekształcone, kobieta miała jednak piękne dłonie i oczy.

Razem z garbuską wyszła do parku. Przed domem wznosiły się dwie oranżerie, w których dojrzewały or­chidee; pod szkłem umieszczono również akwaria. Pła-skobokie rybki o płetwach zdobnych w pawi deseń i sko­śnych oczach kreśliły szybkie zygzaki. W gęstwie roślin buszowały księżycowate molinezje, w szlamie zagrzebał się sum - wystawały jedynie czujne i ruchliwe końcówki jego wąsów. Za winnoczerwonymi cichlidae goniły ryby w kształcie kuli, które wyrywały kolorowe ślimaki żeru­jące na ich grzbietach. Wśród walisnerii znieruchomia­ły przezroczyste, niemal niewidoczne lancetniki. Tylko nić jelita, zakończona pęcherzykiem żołądka, pulsowała ciemniejszym kolorem. Turkusowobłękitne rybki syjam­skie zastygły w bezruchu w gęstwinie strzałkowców, wiel-kopłetwy z zapałem budowały swe pieniste gniazda. Kie­dy Gam wracała z garbuską ze spaceru, przechodziły obok dziwnych roślin o dzwonkowatych, wręcz nie­przyzwoitych kształtach. Inne znów miały kwiaty przy­pominające nieświeże mięso; z jakąś bezwstydną prze­wrotnością otwierały nagle mroczną czeluść oka, w któ­rej pośród lepkich owłosionych ścianek w mękach dogorywały uwięzione owady. Obok stały dostojne, białe kwiaty; ich szypułki układały się we wzór krzyża i z tego powodu nazywano je bożymi mękami.

Przez dom często przebiegali chłopcy podobni do bla­dych aniołków. Mieli uszminkowane wargi. Poruszali się bezgłośnie. W ich żyłach płynęła indiańska krew, byli mieszańcami i zarazem bękartami o chorobliwym uro­ku dzieci naznaczonych piętnem śmierci. W jednym z po­koi jakaś potężnie zbudowana kobieta rozczesywała wło­sy, które niczym rozlewająca się rzeka spływały jej na ramiona. Odwróciła głowę i z ukosa spojrzała na Gam, przygwoździła ją wzrokiem, po czym oblizała wargi. W mimice tej pospolitej, mongolskiej twarzy było coś nie­bywale wulgarnego i lepkiego. Ręce kobiety- słabe

i miękkie, pokryte nabrzmiałymi żyłami - musiały do­skonale wiedzieć, czym jest ciężar życia.

Gam miała już dość i chciała odejść. Poczuła jednak, że ktoś ją trzyma za ramię; obok zobaczyła wykrzywio­ną w niepojętym strachu twarz garbuski.

- Musisz zostać - szeptała kaleka poszarzałymi war­gami.

Gam nie wiedziała dlaczego, spełniła jednak prośbę służącej: nie zastanawiając się, zawróciła. Po południu bawiła się z dwoma długowłosymi kotami angorskimi i słuchała bajek opowiadanych przez garbuskę; wszyst­kie były o miłości i kończyły się szczęśliwie. Potem przy-człapała rozłożysta kobieta, na moment zatrzymała się przed Gam, przyjrzała się jej i poszła dalej.

W oknie siedziała oswojona małpa, na palcach miała liczne pierścienie. Kiedy garbuska szeptała Gam do ucha, małpa powoli się odwróciła. Garbuska natychmiast umil­kła, a jej twarz zrobiła się popielata. Gdy zwierzę wyszło na szczudłach z pokoju, służąca powiedziała, że małpa jest dokuczliwa i nikt jej tu nie lubi; gruba kobieta, któ­ra znowu się pojawiła, była przekonana, że stworzenie o wszystkim donosi. Kiedy małpiszon znów próbował wejść do pokoju, Gam obrzuciła go książkami i podusz­kami.

Kreol nie pokazał się przez cały dzień. Gam uśmie­chała się, myśląc o tym naiwnym zabiegu. Poznała dom na wylot i miała okazję podziwiać gust właściciela. Wszystkie pokoje były obwieszone dywanami. Marokań­skie i perskie sąsiadowały z porozkładanymi na podło­dze arabskimi i tureckimi o niezwykłej ornamentyce; wszystkie zachwycały jakością wykonania.

Nocną ciszę jak nóż przeciął rozdzierający krzyk. Drżąc z przerażenia, Gam zerwała się z łóżka, serce biło jej jak oszalałe. Usiadła i powoli się uspokoiła: doszła do wniosku, że to był zły sen. Ale zaraz przeraźliwy krzyk

się powtórzył; teraz był wyraźniejszy, bardziej przenikli­wy, ostrzejszy, jakby komuś groziło śmiertelne niebez­pieczeństwo. Gam pobiegła do drzwi i chociaż bała się otworzyć, z krzykiem, jak szalona tłukła w nie pięścia­mi. Po chwili usłyszała stłumiony głos garbuski. Odry-glowała zamek, z całych sił wczepiła się w ramiona ka­leki i zaczęła ją chaotycznie wypytywać. W końcu coś do niej dotarło:

- To Mary, znów ma atak...

Garbuska skuliła się, z fałdów spódnicy wydobyła grzechoczący różaniec i zaczęła przesuwać paciorki, szep­cząc przy tym z nabożnym lękiem. Naraz trzasnęły drzwi; pojawił się kreol ubrany w niebieską koszulę nocną, bły­skawicznym, gniewnym spojrzeniem obrzucił obie kobie­ty i popędził po schodach na górę. Kiedy otworzył drzwi na piętrze, niesamowity krzyk się nasilił, zaraz jednak nieco przycichł, po czym rozległy się odgłosy gęstych ra­zów, którym towarzyszyły jęki - z czasem coraz słabsze, zamierające; po nich dobiegło z góry przeciągłe westchnie­nie, przepojone jakimś pragnieniem, głębokie, budzące zgrozę. Wobec rozpaczy rozsadzającej ściany nic już się nie liczyło. To była jakaś czarna wizja, nagle otulona ci­szą tropikalnej nocy...

Garbuska całkiem zaniemówiła. Na podeście przysta­nęła tłusta kobieta; śmiała się chrypliwie, pozwalając sobie w dodatku na sprośne gesty. Potem uciekła, prze­mykając się chyłkiem pod ścianami jak zaszczute zwie­rzę. Cicho przeszedł po schodach jeden z chłopców; niósł latarnię, której blade światło padało na jego pochyloną głowę.

Następnego dnia kreol zaszedł do Gam. Zachowywał się tak, jakby była jego własnością, uważał to za oczywi­ste. Potraktowała go jak powietrze, cały czas patrzyła w okno; w szlifie szyb jak przyszpilony owad drżała słoń­ce. Choć odszedł z niczym, nie poczuł się dotknięty. Kie-

dy wrócił, Gam była już inna. Wszczęła z nim grę, kiedy jej się nie wiodło, kładła mu dłoń na ramieniu, i tak, nie­postrzeżenie, zaczęła coraz żywiej reagować na jego słowa. Wyczuł to natychmiast i z całą energią, zupełnie już zaślepiony, zaatakował, próbując ją uwieść. Ode­pchnęła go, chociaż nie poniżyła; nieco zaskoczona pa­trzyła w zamyśleniu przed siebie. Mieszaniec uznał, że się zagalopował i zaczął od nowa, tym razem zdecydo­wanie rozważniej: kluczył, mówił coś, chwytając Gam za rękę, krążył, mierząc każdy krok, wznosił wokół niej ogrodzenie, sączył krople uczucia, dodawał do nich na­stępne, nabierał pewności siebie, czując, że Gam mu się poddaje, podejmuje grę, sądził, że już ją usidlił, ruszał z kopyta, nagle dostrzegał, że zdobycz mu umyka, nie mógł się już jednak zatrzymać, wrzeszczał, po kolejnym wybuchu, widząc obojętność w oczach Gam, syczał jak opadająca piana, kapitulował, rozpaczliwie krył się za wymuszonym uśmiechem...

- Jest pani wspaniała, madame! - krzyknął i runął
do drzwi.

Znów był u Gam.

- Ach, więc to pasja...
Ugryzł się w język.

- Jedyna... - Zawiesił głos, ale nie doczekał się odpo­
wiedzi. — Ten zielony dywan modlitewny przedkładam
nad wszystkie. By go utkać, rzemieślnik z Basry poświęcił
całe życie. Pracował nad nim nawet wówczas, gdy żona
zdradzała go z pewnym Europejczykiem. Kiedy dywan
był gotów, kochanek żony zmarł na nieznaną chorobę.
Żonę tkacza znaleziono w studni. Także dziś w dywanie
tkwi szczególna moc... Ale może porozmawiamy o czymś
innym?

Przysunął fotel i znów zaczął perorować. Wszelki ogląd spraw bywa interesujący tylko wtedy, gdy rozpatrujemy je z wielu stron, mówił. Po jednej stronie jest on oraz to, jak on ją widzi. To drugie spojrzenie jest nowe, dotych­czas nieznane; wiadomo jednak, że chodzi tutaj także o nią.

- Liczy pan na mój protest? - wtrąciła Gam, jakby
mimochodem. - Jest pan szermierzem starej szkoły.
Streszczajmy się. Dokończę zatem: chce pan również
wiedzieć, czyja pana chcę...

Śledził każde drgnienie jej twarzy, w napięciu czekał na dalsze słowa. Uznał, że trzeba pomóc Gam, usunąć wszelkie przeszkody. Wstał, skinął głową, jakby właśnie skończył negocjacje handlowe i dokonał transakcji. Od niechcenia, tonem wręcz pożegnalnym, powiedział:

- No proszę, zaczynajmy...

Zmierzając do drzwi, wciąż czekał na odpowiedź; mil­czenie, które zostawiał za sobą, było dlań czymś strasz­liwym. Chwycił klamkę, lecz musiał się odwrócić. Rzucił Gam tylko jedno, przeciągłe spojrzenie. Czekała na to i kiedy szczęknął zamek, zawołała doń, starając się, by słowa zabrzmiały jak najzwyczajniej:

- A więc jutro mnie pan odwiezie.
Natychmiast zawrócił i zorientował się, że Gam z nie­
go drwi.

- Pani lubi zaczynać nietypowo; myślę, że po trosze
to rozumiem...

Jednak następnego ranka nigdzie się nie ruszył. Za to posłał Gam niebieskie orchidee. W południe próbował wyperswadować jej pomysł wyjazdu.

- O co chodzi? - dziwiła się Gam.

Kluczył, unikając odpowiedzi. Gam naciskała:

- Mój drogi, ciągle pan się zmienia. Dwa dni temu
był pan despotą i traktował mnie jak pasza, teraz za­
chowuje się pan niemal jak przekupień. Kończmy tę za­
bawę; wieczorem jedziemy do Kolombo...

S — GAM

65

Twarz kreola wykrzywił jakiś nieokreślony grymas. Nie odezwał się.

- Nie chce pan wyjaśnić powodów swego postępowa­
nia - ciągnęła Gam. - Zrobił się pan wręcz mistyczny i po­
padł pan w banał.

Zastanowił się.

Gam się roześmiała.

- To są zręczne wykręty. Za nic nie chce pan niczego
powiedzieć wprost. Ta partia naraz zrobiła się trudna

aa

i próbuje pan ją rozegrać tak, by skończyła się chociaż remisem.

Kreol się nie odezwał. Ktoś zapukał do drzwi. Garbu­ska przyniosła listy. Wyrwał je służącej z ręki. Gam chcia­ła coś powiedzieć, zaraz jednak ugryzła się w język. Po­myślała, że okazał niebywały spryt, odsłaniając ciemną stronę swej natury tak, by niczego nie powiedzieć do końca. Odsunęła się nieco i obserwowała go, kiedy czy­tał listy. Do pokoju wśliznęła się małpa. Gam natych­miast znów obrzuciła ją książkami. Małpa wyszczerzyła zęby, skoczyła swemu panu na ramię i, skryta za jego głową, groźnie pomrukiwała. Kreol potrząsnął ramiona­mi; z chrapliwym krzykiem małpa spadła na podłogę i po­biegła ku drzwiom. Mieszaniec ruszył za nią; wychodząc, rzucił listami w twarz garbuski, odwrócił się gwałtow­nie do Gam i z kamiennym spokojem, chłodno, powie­dział:

- Proszę się przygotować, o dziewiątej panią odwiozę.

Garbuska przyniosła rzeczy Gam i powoli, jakby była bardzo zmęczona, układała je na stoliku. W jej oczach malował się smutek. Gam kroczyła obok i ze wzrusze­niem przyglądała się dłoniom kaleki. Żyły własnym ży­ciem, miękko się poruszały i wydawało się, że należą do innego ciała: były ciężkie, a ów ciężar w zdumiewający sposób przeistaczał się naraz w ruchy pełne kojącego wdzięku. Ze smutnych oczu garbuski wyzierała cała nę­dza jej życia, widać było, ile spraw musiało dla niej ob­umrzeć już w chwili narodzin. Każde spojrzenie przypo­minało o bezmiarze cierpienia, którym było naznaczone jej życie, o beznadziejnej rozpaczy, o morzu przelanych łez. A przecież w tym kalekim, pokręconym ciele tkwiła taka sama wola, instynkt i żądza życia jak w każdym innym...

Myśląc o tym wszystkim, Gam pochyliła się nad gło­wą służącej; z jej włosów bił silny zapach. Z obawą i za-

razem wielką czułością chwyciła dłonie, które wygląda­ły jak twarz chorego. Kiedy poczuła ożywcze ciepło wni­kające w jej skórę z nabrzmiałych żył kaleki, zrobiło jej się lżej. Z całych sił zapragnęła coś dla niej zrobić.

- Pojedzie pani ze mną - wyszeptała żarliwie.
Powoli uniosły się ciężkie powieki, służąca spojrzała

na Gam wzrokiem, w którym zawarła pytanie o swój los. Nagły blask rozjaśnił jej oczy i na szarej zwyczajnej twa­rzy ukazał się przelotny rumieniec. Gwałtownie kiwnę­ła głową, błyskawicznie wyśliznęła się z objęć Gam, zro­biła krok w przód i osunęła się na podłogę. Ramionami oplotła stopy młodej kobiety i leżała tak, zupełnie bez słowa, podobna do ptaka, któremu po długich poszuki­waniach udało się w końcu znaleźć bezpieczne miejsce na gniazdo. Po chwili jednak zerwała się na równe nogi. Gam pochwyciła jej spojrzenie, pełne śmiertelnej powa­gi. Źrenice garbuski gwałtownie zamigotały, rozbiegany wzrok zaczął błądzić po ścianach...

- Nie... Nie...- powtarzała piskliwym, zadyszanym
głosem.

Zdenerwowana chwyciła Gam za ręce i potrząsała nimi, wciąż krzycząc nie i nie. Po chwili, walcząc z sobą, puści­ła Gam i drżąca z przerażenia, przycisnęła ucho do drzwi. Nie usłyszawszy niczego, żadnych, nawet najcichszych odgłosów, popędziła przed siebie; pełnym zniewalającego uroku ruchem potrząsnęła powoli głową i głębokim, mięk­kim, zabarwionym melancholią głosem powtórzyła:

- Nie... Dlatego, że ja... - Naraz urwała, wpadła w za­
dumę, po czym jakby zgasła.

Znów była wystraszoną i posłuszną służącą. Wyszła z pokoju. Po chwili zjawił się kreol, by zabrać Gam.

Bryza niosła słony zapach bezkresnej dali, fale przy­pływu mieniły się śnieżną bielą, jakby ktoś porozrzucał na wodzie sztuki bielizny. Ciemna kipiel burzyła się nie­bezpiecznie, w oddali było widać bryzgi piany i wydawa-

ło się, że wśród nich chwilami połyskują podbrzusza ryb. Tuż nad powierzchnią morza wyzywająco zastygł księ­życ w pełni.

Kiedy droga zbliżyła się do samego brzegu, kreol za­trzymał auto. W nagłym przypływie emocji pochylił się nad Gam i zbliżył do niej twarz tak bardzo, że czuła jego przyśpieszony oddech. W milczeniu wcisnęła się w sie­dzenie, siedziała bez ruchu, patrząc na niego. Miesza­niec nagle ryknął jak jaguar, z całej siły pchnął od we­wnątrz drzwi i zaczął trząść samochodem - Gam ani drgnęła; gwałtownie wyciągnął ręce w jej stronę - Gam nadal siedziała bez ruchu; próbował chwycić jej ramię -Gam nie odrywała odeń wzroku i coraz głębiej zapadała się w fotel, tak że już tylko czubek głowy, jak ostrzeże­nie, wystawał ponad krawędź auta. Po jakimś czasie atak ustąpił, paroksyzm się przewalił, oczy kreola zaszły mgłą, a on sam upadł i stoczył się na stopień samochodu.

Natychmiast jednak się poderwał, wskoczył do auta i ruszył z ogromną szybkością przed siebie. Pędził tak do samego miasta. Dopiero teraz odwrócił się do Gam i zapytał, dokąd ją zawieźć. Bez wahania podała adres Kinsleya...

Kiedy pomagał jej wysiąść, odezwał się zmęczonym głosem:

- A zatem...?- Urwał. Po czym, jąkając się, znów
zaczął:- Chciałem...

Gam, odchodząc, rzuciła przez ramię:

- Czemu pan tego nie zrobił...?

Zatrzymała się przed swoim pokojem. Dłońmi ściska­ła skronie. Po chwili poszła dalej, w stronę pomieszczeń zajmowanych przez Kinsleya. Długo stała przed drzwia­mi, nie mogąc się zdobyć na żaden ruch. Naciśnięcie

klamki okazuje się czasem czymś naprawdę trudnym. Niezdecydowana patrzyła na wypolerowany kawałek mosiądzu, na którym igrał wątły odblask światła. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, myślała, skąd pada światło. Stwierdziwszy, że w metalu odbija się nieduża lampa z korytarza, odetchnęła z ulgą i naraz znalazła w sobie siły, by otworzyć drzwi. W pomieszczeniu, do któ­rego weszła, było ciemno. Monotonny szum wentylato­rów mieszał się z silnymi, rytmicznymi uderzeniami przy-boju. Fosforyzujący blask księżyca i jego odbicie w czar­nej morskiej wodzie rozjaśniały pokój. Gam nie miała odwagi zapalić światła. Po omacku, krok za krokiem, doszła do sypialni Kinsleya. Nie było w niej nikogo. Zwi­nięta moskitiera leżała koło łóżka. Kinsley gdzieś prze­padł.

Gam usiadła przy oknie. Postanowiła czekać, jej wy­obraźnia nie była w stanie przekroczyć granic pokoju. Spomiędzy poszarpanych liści palmowych wyzierały nie­bo i noc, nieustający szum morza był jak głos dobiegają­cy z zaświatów. Wobec jego przygniatającej monotonii ginęły inne dźwięki - szum ogarniał wszystko; Gam zda­wało się, że porywa ją z sobą i zanurza w strumieniu, który płynie gdzieś obok ku wieczności. Była jednym wielkim wyczekiwaniem, dodatkowo ulegającym tej prze­możnej potędze.

Czas przepływał poza jej świadomością i nawet się nie zdziwiła, gdy naraz przestrzeń wokół drzwi zajaśniała czerwoną poświatą. I stało się jak w starej sadze, która zamienia się w rzeczywistość - w nikłym świetle przed­świtu ujrzała zarys postaci Kinsleya; nawet nie próbo­wała wstać i wyjść mu naprzeciw.

Kinsley zdecydowanym krokiem podszedł do Gam. Wyraźniej niż kiedykolwiek widziała teraz rysy jego twa­rzy, bruzdy biegnące od kącików szerokich ust do nasa­dy nosa, zaciśnięte wargi, wklęsłe skronie.

- A więc jeszcze raz wróciłaś — rzekł.

- Wróciłam do ciebie.

Jego twarz na moment się rozjaśniła: wyglądało to jak cierpki uśmiech.

- Wróciłam do ciebie - powtórzyła Gam i ujęła wy­
ciągniętą rękę mężczyzny.

Nie było odpowiedzi.

- Sama nie wiem, co to właściwie oznacza - odezwa­
ła się stłumionym głosem.

Twarz Kinsleya pozostała nieruchoma.

- To pożegnanie - powiedział.

Cofnęła dłoń. Naraz jak błyskawica poraziła ją pew­na myśl, Gam zamknęła oczy i objęła Kinsleya.

- Tkwię wciąż w tym samym miejscu, to ty odchodzisz.
Gam zaprzeczyła ruchem głowy.

- Wróciłam do ciebie - wyszeptała, tuląc się do jego
ramienia jak zawstydzony dzieciak.

Kinsley wpatrywał się w noc i mówił, kierując słowa gdzieś w ciemność, nie wiadomo do kogo, może do wia­tru jęczącego za oknem:

- Jesteś jak strumień, piękny i szumiący, który ata­
kuje tamę. Dopóki tama mocno się trzyma, strumień się
burzy i oblewa ją wezbraną falą. Kocha tamę skąpaną
w białej, dzikiej kipieli. Lecz jego miłość niesie z sobą
zniszczenie. Kusi i pochlebia tamie, naciera na nią i mięk­
ką dłonią, krusząc, odrywa kawałek po kawałku, aż udaje
mu sieją przerwać. Wtedy pędzi dalej, gnany żądzą, która
każe mu się wciąż pienić i zalewać, szuka nowej tamy.
Znów będzie mógł ją obdarzyć swą nienasyconą miłością
i zniszczyć.

O tym jednak, co dzieje się z tamą - dodał - wie tylko jej strażnik, nigdy zaś strumień. Tama bowiem wali się wówczas, gdy strumień burzy się najwspanialej.

Gam, milcząc, wstała i położyła głowę na ramieniu Kinsleya. Miała wrażenie, że tylko tutaj może czuć się bezpiecznie.

Co jakiś czas życie zatacza kolejny krąg- ciągnął. -Pomiędzy jednym kręgiem a następnym brak jakiego­kolwiek związku. Niczego nie da się przenieść z jednego do drugiego. Nasz czas dobiegł końca. Wiem o tym. Ty także odczuwasz niepokój towarzyszący zawsze narodzi­nom czegoś nowego. Masz jeszcze przed sobą przyszłość; wszystko inne można powstrzymać, przekreślić, tylko nie to, co nadchodzi. Ja znalazłem się w ostatnim kręgu, dalej jest już tylko cisza. Muszę się ciebie wyrzec i moje serce krwawi. Najdotkliwsza jest jednak świadomość, że trze­ba przez to przejść, że nadeszła godzina rozstania. Po­tem pozostanie już tylko męka zmagań z samym sobą, samotność i żal. Kto tę godzinę rozpozna i potrafi się opa­nować, ustrzeże się śmierci z powodu spraw małej wagi. Tego, co mogłoby pomóc - bo przecież cię tracę - nie zro­bię... Chcę, żebyś odeszła już jutro. Czekam na jakiś twój gest... Jedyny i ostatni...

dziesz zawsze na początku jakiejś drogi. Lub u jej kre­su... Jak wspaniały, kipiący, biały strumień...

Gam miała wrażenie, że cały świat pogrąża się w księ­życowej mgle. Z oczu płynęły jej łzy. Była złamana i pła­kała, jej ciało trzęsło się jak w konwulsjach; czegoś ta­kiego nigdy jeszcze nie zaznała. Kinsley położył jej ręce na ramionach. Bezwładnie zawisła na jego rękach, lejąc łzy, nie mogła powstrzymać słów żalu, skarg i wyrzekań, niedorzecznych pytań; Kinsley na wszystko odpowiadał: „tak, tak" - aż w końcu, szlochając coraz ciszej, całkiem się uspokoiła.

Wziął w dłonie jej twarz i wpatrywał się w rysy, raz jeszcze chciał się przyjrzeć najdrobniejszym bruzdom i za-łomkom oczu i ust: wciąż były dla niego ukochane, a być może nigdy ich już nie zobaczy. Gam zauważyła, że drżą mu wargi. Emanowały jakąś niezwykłą miękkością. Z obawą przyłożyła usta do zaciśniętych ust mężczyzny. Kiedy poczuła bijące z nich ciepło, odżyła w niej cała, dopiero co miniona przeszłość; poraziło ją, że wszystko dzieje się jak dotychczas, i mamiła się, wierząc, że wraz z odwieczną złudą cielesnego zbliżenia zniknie dzieląca ich przepaść...

Jej chęć całkowitego oddania się Kinsley uznał za akt jednorazowy. W żadnym razie nie mógł tej ofiary przy­jąć, gdyż pragnienia Gam wyrastały z podłoża, które już samo w sobie było oszustwem. Nie należało tego dema­skować: Kinsley uważał, że tylko tak zdoła ocalić odruch Gam dla swej przyszłości, w której czekała go pustka, był pewien, że dzięki temu przyszłe wspomnienia zabar­wią się jeszcze jednym odcieniem. Będzie to cichy ślad przeżycia, którego się wyrzekł, nieporównywalnego z ni­czym.

Mocno przytulił Gam i zaprowadził ją do łóżka. Pod­dała się bezwolnie, pozwoliła, by ją posadził. Przez cały czas jednak nie odrywała oczu od Kinsleya. Tymczasem on głaskał ją po włosach i ukląkł na podłodze, by zdjąć

TQ

jej buty. Ostrożnie ją rozebrał. Godziła się na wszystko i wciąż milcząc, położyła się. Kiedy zamierzał umocować moskitierę, nie pozwoliła mu i odsunęła tiul. Sięgnęła po rękę Kinsleya i przytuliła do niej policzek. W tej po­zycji zasnęła.

Obudziła się w ciszy, wyzwolona i szczęśliwa. Było jej ciepło, czuła, że jej gładka skóra oddycha. To, co przeży­ła, stawało się coraz bardziej odległe. Zamknęła oczy i od­dała się marzeniom. Zapadła w półsen, puszczając wo­dze fantazji, niczego nie rozpamiętywała, jej marzenia były pogodne. Wolne od powagi i konkretów. Powiewne i ulotne jak ona sama, przesłodzone i trochę na wyrost. Raz po raz spoglądała na drzwi. W końcu ubrała się i po­szła do swych pokoi. Na podłodze leżały porozrzucane orchidee. Ani śladu jakiegokolwiek listu. W biurze za­pytała o Kinsleya. Dowiedziała się, że wyjechał wczesnym rankiem i ma wrócić wieczorem. Nigdy więcej się nie pokazał...

Po godzinie zaanonsowano jej kreola. Przyszedł ze słu­żącym. Był niezwykle poprawny, usprawiedliwiał się i prosił Gam, by zechciała przyjąć w prezencie jeden z jego dywanów. Gam próbowała dociec, czy wie o wyjeździe Kinsleya.

Poprosiła, żeby wybrał w jej pokoju miejsce na dywan. Trzeba było określić rozmiary i kreol rozwinął rulon. Oka­zało się, że to zielony dywan modlitewny.

- Dlaczego pan to robi? - Ze słów Gam naraz powia­
ło chłodem. - Dlaczego nie przyniósł pan innego dywa­
nu? Dlaczego właśnie ten?

Kreol w milczeniu zagryzł wargi. Gam wiedziała, jaka będzie odpowiedź. Nie chciała jej usłyszeć. Zrobiła krok w stronę mieszańca, po czym wyszła z pokoju.

- Jaki piękny ranek dziś mamy...

Wiatr dmący za oknem pędził fale aż po horyzont. Ich

grzbiety pokrywała biała piana. Nad nimi z krzykiem unosiły się chmary ptaków. Tubylcy taszczyli kufry. Po­rykiwały syreny. Z boku wysunął się dziób parowca wy­chodzącego w morze. Majestatycznie, jakby świadom swej siły, statek parł przed siebie. Zostawiał za sobą bruzdę, w której z potężnym bulgotem pieniły się fale wyrwane przez dziób. Załoga była na pokładzie. Maszty błyszcza­ły w słońcu. Z kominów buchał tłusty, czarny dym. Sta­tek wykonał zwrot w kierunku pełnego morza. Okryty chmurą dymu, mając przed sobą bezkres oceanu, zmie­rzał w nieznane.

Gam odprowadzała go wzrokiem. Horyzont złotą ob­ręczą otaczał ziemię, w zaczarowanym kręgu znalazły się morze wraz ze słońcem. Fale, szumiąc, uderzały w rzadkich odstępach, rozbijały się o kamienne bloki na­brzeża, wystrzelały pianą w górę, zamieniały się w białą kipiel. Dął wiatr... Morze napierało na stały ląd... Każdy oddech sprawiał radość... A wszystko razem świadczyło o wszechobecnym trwaniu świata...

V

Nad Kanałem Sueskim upał lał się z nieba jak rozto­piony ołów. Bezlitosne światło wdzierało się każdego ranka pomiędzy niebo i pustynię niczym kolosalne re­flektory; w południe żar gęstniał w lepką masę i ciążył nad pokładem.

Brzegiem, po rozpalonym piasku, ciągnęły karawa­ny. Trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek dotrą do celu: ich ruchomą, cieniutką nić osaczał bezmiar pustyni, w której czaiła się śmierć. Wieczorami na horyzoncie po­jawiały się sinobłękitne jak gencjana pasma. Zrazu gro­madziły się nad piaskowymi wzgórzami, potem wpełza-ły w wąskie zagłębienia i w końcu pożerały się wzajem­nie w resztkach ginących pomarańczowych promieni słońca opadającego za widnokrąg. Teraz dopiero nieru­chomy krajobraz nabierał życia, zaczynała się milcząca gra światła i mroku. Armia wydłużających się cieni par­ła przed siebie, zajmując coraz większe połacie pustyni. Jej forpoczty docierały nad kanał, którego brzegi jeszcze lśniły złotem. Od horyzontu nadciągały jednak posiłki -były ogromne i wydawało się, że pochód czarnych wojsk nie ma końca. Nagle słońce skryło się za górami piasku. Teraz cienie przypuściły szturm na statek: najpierw we­szły w wodę, potem zaczepiły o burtę parowca, następ­nie wdarły się pomiędzy kominy i nadbudówki; wspina­jąc się coraz wyżej, zlikwidowały ostatni złoty pierścień

na szczycie komina i okryły świat nierealnym, błękit­nym całunem. Poprzez ten całun sączył się wieczorny zaduch, który w głuchej ciszy opadł na pokład i zastygł nieruchomo jak schorowana, niedołężna kobieta.

Gam wyciągnęła się na leżaku i czekała na powiew wiatru. Z pomieszczeń załogi dolatywały stłumione, nie­wyraźne, przeciągłe dźwięki harmonii. Przypominały Gam dawno zapomniane pieśni grane na dudach, któ­rych słuchała nad włoskimi jeziorami: były sentymen­talne, tęskne, pełne smutku, ale i naiwnej słodyczy. Gam próbowała uchwycić melodię. Zaraz jednak nadleciał wiatr i z szumem rozbił się o maszty. Obok wiatru nocną ciszę zakłócał stuk drewnianych belek i pośród tych ha­łasów muzyka chwilami całkiem się gubiła; po jakimś czasie jednak, w zupełnej ciszy, Gam usłyszała jedwabi­ste brzmienie akordu, które opadało z miękkością prze­latującego motyla.

Statek pochylił się w manewrze i wpłynął na szary obszar słonych jezior. Wiatr znów się uspokoił. Maryna­rze poszli spać - muzyka ucichła. Gam zapadła w pół-sen, z którego chwilami, kiedy ustawała wibracja ma­szyn, bezboleśnie powracała do rzeczywistości. Statek dopłynął do mijanki i czekał. Po godzinie z przeciwnej strony nadszedł parowiec. Był oświetlony, przesunął się obok niczym zjawa - powoli i bezszelestnie. Dziób stat­ku obmywała szemrząca fala. Na mostku majaczyła ja­kaś postać i Gam zdawało się, że ten ktoś do niej macha; nie była jednak tego do końca pewna.

Dziwne spotkanie, pomyślała rozczarowana. Pozdro­wienie przesłane z ciemności w ciemność, spotkanie i za­razem rozstanie, możliwe, że przyjazne gesty na obu pokładach, i nic ponadto. Światła statków znalazły się najbliżej siebie i w tym samym momencie jeden zaczął oddalać się od drugiego. Po chwili każdy z nich znów podążał w samotności.

Myślała o ostatnich miesiącach swego życia. Aż opu-

ściła głowę z wrażenia: symboliczna wymowa mijających się statków uzmysłowiła jej, na czym polegał jej związek z Kinsleyem i czym było rozstanie. Teraz wiedziała, że Kinsley miał rację, że przez cały czas oceniał sytuację właściwie. Statki mogły się nawet pozdrawiać, a już się od siebie odsuwały; mogło też być tak, że Kinsley bawił w porcie, w którym cumował jej statek. Kiedy tylko pierw­szy raz załopotał żagiel i statek, wciąż jeszcze zakotwi­czony, zakołysał się, Kinsley nie chciał czekać, wiedział, że ona odpłynie i wolał uniknąć zerwania. Port... A może jej dusza zazna w nim pocieszenia, które otoczy ją sub­telnym ciepłem? Czy nie zawija się do portów po dłu­gich, transoceanicznych podróżach? Zaraz jednak dała spokój tym kojącym złudzeniom: tylko coś, czego nie zna­my, przyciąga, jedynie wizyta w porcie, który odwiedza­my po raz pierwszy, może czymś obrodzić... I tak wresz­cie parnej nocy w pobliżu Suezu Gam w pełni zrozumia­ła ostatnie wydarzenia. Przeszłość zatoczyła koło, zamknął się kolejny krąg.

Siedziała przy stole kapitańskim. Wpadła jej w oko pewna rodzina, stałe wyśmiewana przez pasażerów, któ­ra nic sobie nie robiła z drwin: wszyscy jej członkowie udawali, że ich nie dostrzegają. Byli to ludzie, którzy szybko się wzbogacili, ich maniery nie szły jednak w pa­rze z zamożnością. Gam prędko przezwyciężyła cichą odrazę, którą budził w niej widok tych ludzi namiętnie gestykulujących przy jedzeniu, zaskakujących ją trak­towaniem swych potrzeb jak czegoś oczywistego, nie budzącego wątpliwości, stawianiem ich w centrum wła­snej jaźni - wydawało się, że krążą wokół swych pra­gnień, jakby były one osią wszechświata. Obserwowała ich zachowanie przy stole, zdecydowanie odstające od po­prawnej powściągliwości pozostałych pasażerów. Wybu­chem entuzjazmu powitali stewarda niosącego zupę, z miłym uśmiechem rozkładali serwetki, jakby sposobili

się do spełnienia radosnego obrzędu. Nie mogła się na­dziwić, patrząc, z jakim przejęciem zanurzają po raz pierwszy łyżki w gęstej cieczy, zdumiewał ją potok słów lejących się z mięsistych ust, komentujących jakość po­traw - istne fajerwerki błyskotliwych powiedzonek skrzą­cych się nad talerzami z pieczystym, którego wyborny smak opisywali nadzwyczaj dokładnie. Nawiązywali do wcześniejszych obiadów podawanych na statku, do wczo­rajszego, do obiadu sprzed tygodnia, dyskutowali o spo­sobach przyrządzania dań. Był to prawdziwy przegląd indywidualnych upodobań kulinarnych członków rodzi­ny i w ten oto cudownie prosty sposób zwykłe przeżuwa­nie doprawiali treściwą rozmową o jedzeniu. Kiedy wśród kolejnych potraw nie pojawiło się danie cenione przez wszystkich bardziej niż inne, na obliczu głowy rodziny odmalowało się głębokie zmartwienie: ta zacna strate­gia, dzięki której po żmudnych, prowadzonych szeptem rokowaniach ze stewardem udało się mimo wszystko dostać pożądane resztki, wzbudziła zachwyt przy stole. Wyraz twarzy otyłej matrony zdradzał nie byle jaką de­terminację, gdy dużym widelcem przewracała na półmi­sku pieczyste i sokolim wzrokiem wypatrywała najoka­zalszych plastrów, po czym odkładała je dla swej trzód-ki. Gęsto upierścienioną dłonią lała obficie sos z sosjerki, nie zważając w najmniejszej nawet mierze na to, że inni też mogliby mieć nań ochotę. Poza rodziną świat dla niej nie istniał: zaczynał się po jednej stronie stołu, kończył po drugiej. Gam dostrzegała komizm podobnych zacho­wań. W dodatku była teraz wolna od emocjonalnych za­wirowań i obciążeń; dzięki temu czuła igła jej wewnętrz­nego kompasu reagowała na najsłabszy nawet impuls i mimowolnie, w każdej zabawnej sytuacji, wyszukiwa­ła coś jeszcze prócz śmieszności -mianowicie jednoznacz­ną stanowczość drzemiącą w głębi jestestwa i kształtu­jącą je prymitywną, przez to jednak bardziej brutalną, skalę uczuć, mroczną energię w stosunku do spraw zu-

7Q

pełnie nieważnych. Wszystko to pobudzało ciekawość Gam, która chciała dowiedzieć się czegoś więcej.

Dotychczas nie zdawała sobie sprawy z istnienia tych wszystkich warstw. Lub też wnikały one w jej świado­mość jako coś użytecznego i tkwiły tam, dzięki czemu złożony mechanizm jaźni funkcjonował bez zarzutu. To był rodzaj biura, w którym łatwiej liczyć, łatwiej podej­mować praktyczne działania, gdzie nie sprawia kłopotu znalezienie rzeczy i spraw potrzebnych ani gromadze­nie ich wokół siebie.

Te warstwy tworzyły jednak tylko pozory jaźni; do optymistycznych i sceptycznych wyobrażeń ludzkich cech i przymiotów dodawały siebie - swe problemy i przeko­nanie o ich ważności. Bez szczytnych wyobrażeń pęka spoiwo społeczeństw, gdyż to, by duże i małe koła się obracały i nic nie zakłócało ich biegu, zależy od powszech­nego przekonania, według którego każde ogniwo mecha­nizmu jest niezbędne, a brak najmniejszego z nich może zatrzymać całość. I tak wszystkie te sprawy, wszyscy ci dyrektorzy, urzędnicy, robotnicy i handlowcy tworzą osno­wę tego, co nazywamy aktywnym życiem. Miarą warto­ści jest tutaj wydajność, która tak naprawdę nie ma żad­nego znaczenia.

Roztrząsając te sprawy, Gam odkryła specjalny rodzaj życiowej ruchliwości, uporczywie przeciwstawiającej się niwelującemu działaniu nawyków kulturowych. W isto­cie ruchliwość ta ograniczała się do zachowań codzien­nych, od dawna angażujących te pokłady jaźni, które poprzez wychowanie przekształciły się w szablon stosow­nych form; niemniej tkwiła tam i dawała o sobie znać jednoznacznie, a przejawy jej istnienia wywoływały zdu­mienie.

Ludzie sprawiają wrażenie wrośniętych w podłoże tak mocno, że nic ich nie może zeń wyrwać. Żadne doznanie nie jest dosyć mocne, by przezwyciężyć to zakorzenie­nie. O pobycie w Benares lub na Bali opowiadają jak

on

o niedzielnej wycieczce do pobliskiego lasku lub restau­racji. Wszędzie zabierają swój dom: spacerując ulicami Jokohamy, w rzeczywistości nie opuszczają rodzinnego Osnabriick bądź s'Gravenhage. Jakiś niepojęty czar strzeże ich przed fascynacją obcym i nieznanym. Wciąż są tacy sami, jacy byli zawsze, i pozostaną tacy do końca swych dni. Niczego nie można im zarzucić, nie da się też ich skłonić do porzucenia utartych dróg - wtedy zawsze powołają się na konieczność przestrzegania znanych i wy­próbowanych zasad, które na dodatek są dla nich jasne i czytelne... I w ostatecznym rozrachunku nie wolno ich łamać dla osiągnięcia chwilowych korzyści...

Zycie pokazało Gam jeszcze jedno oblicze — było czymś w rodzaju przerażającego ciężaru, który może zdruzgo­tać, ale też pociągnąć za sobą, wynieść ponad wszyst­kich i wszystko lub zmiażdżyć. Czuła się wobec niego całkiem bezradna i niczego o nim nie wiedziała, prócz jednego: wiele razy dostarczyło jej ono niezwykłych, mocnych i cudownych wrażeń. Tu tkwiło sedno sprawy, chodziło wprawdzie o kontrolowane, ale konsekwentne traktowanie swych pragnień jak celu, którego osiągnię­cie dostarcza przyjemności. Wyjaśnienie tych motywacji oraz dopięcie swego pobudzało wyobraźnię Gam. Był to ogromny, nieznany obszar drobnych spraw; Gam wiedzia­ła, że przemierza go wraz z całym szeregiem innych lu­dzi. Kim są ci ludzie? Postanowiła, że musi ich poznać...

W Marsylii zeszła ze statku. Jakiś czas się wahała, dokąd się udać. W końcu zdecydowała się na Paryż. Zna­lazła lokum na przedmieściu, w domu przy starej, wą­skiej ulicy, zamieszkanej przez drobnych urzędników.

Wczesnym rankiem okolica nabierała szczególnego wyrazu. Za dnia ulice rozjaśniało wszędobylskie świa­tło, które do nich nie pasowało. W szarości poranka sta­wały się jednak rozpaczliwie bezbarwne i wtedy chyba najbardziej były sobą. W załomkach domów gromadziły

81


się cienie podobne do strapionych kobiet: wynędzniałe tuliły się po kątach, kryjąc się przed bezlitosnymi pierw­szymi promieniami słońca. O określonej godzinie w do­mach otwierały się okna, z ciemnych czeluści mieszkań wychylały się zaspane głowy, by się przekonać, jaka jest pogoda; kwadrans później z trzaskiem odmykanych bram pierwsi ludzie opuszczali domy. Szli ulicami, niemal przy­ciskając się do kamiennych ścian; w ich wzroku była najczęściej pustka, niejednokrotnie smutek i zmartwie­nie. Kiedy pewnego razu Gam wyszła na ulicę i obser­wowała twarze, wciąż na nowo dostrzegała w nich otę­pienie ożywiane czasami jakimś przelotnym grymasem, częściej jednak niepokojem, że wyszło się zbyt późno.

Kilka razy rankiem natykała się u swych drzwi na jakiegoś bladego człowieka. Pod pachą trzymał skórza­ną teczkę, pustą, bezkształtną i tylko charakterystycz­ne zgrubienie w jednym miejscu świadczyło, że niesie w niej śniadanie. Po kilku dniach mężczyzna ukłonił się Gam, dwa dni później nawiązał rozmowę.

Był księgowym w dużym przedsiębiorstwie i jego pra­ca polegała na nieustannym liczeniu. Ponieważ miesz­kał w tym samym domu, łatwo znalazł pretekst, by Gam zaczepić i o coś zapytać. Po tygodniu zaproponował jej, aby wspólnie spędzili niedzielę. Gam nie pamiętała, jak się przedstawił. Mówiła na niego Fred, a on nie prote­stował...

Swą prośbę wyraził niezwykle uroczyście - Gam zro­zumiała, jak wiele dla niego znaczy ten dzień, niecier­pliwie wyczekiwany, odmienny od szarej codzienności. Sama spodziewała się po tym spotkaniu zetknięcia się z kolejnym uosobieniem ludzkich cech i przymiotów, to­też przyjęła propozycję księgowego.

Pojawił się w dość niezwykłym garniturze, który za­pewne wkładał wyłącznie na podobne okazje. Wyglądał w nim wzruszająco. Stojący kołnierzyk nadawał jego

89

odświętnemu ubiorowi odcień skromnej i trochę bezrad­nej elegancji. Stroju dopełniały rękawiczki i laska, któ­rą księgowy zawiesił na ramieniu.

W pogodny, jasny dzień wielu ludzi wybierało się w plener. Środki komunikacji były przepełnione żądnym wrażeń tłumem, który zdążał za miasto. Czyniąc nieopi­sany zgiełk, jedni próbowali zdobyć miejsce siedzące, inni starali się je utrzymać. Gam znów nie mogła się nadzi­wić, ile energii trawią na mało istotne spory. Jeśli wobec spraw drobnych spotykamy się z takim wybuchem ukry­tych sił, to w wypadku czegoś poważnego, znaczącego, należy oczekiwać eksplozji. Dość szybko jednak Gam dostrzegła granicę, którą przekraczali tylko nieliczni; widać było wyraźnie, że rezerw wystarcza na krótko. Rychło twarze pogrążały się w milczeniu, ożywienie gdzieś przepadało, ludzie stadnie wracali na utarte szla­ki; Gam głowiła się, gdzie tym razem należy nacisnąć, by wymusić kolejny przypływ aktywności...

Wypytywała Freda o jego życie. Księgowy zrobił się rozmowny i opowiedział jedną z typowych historyjek. W życiu urzędnika nie zdarzyło się nic ważnego - każde słowo świadczyło o jego absolutnej przeciętności. Szcze­gólnie dużo uwagi poświęcał swej rodzinie, szeroko się rozwodził, mówiąc o jednej z sióstr i jej narzeczonym, kilkakrotnie wracał do tego tematu. Wciąż podkreślał, że życie siostry opiera się na „pewnych podstawach".

Już wcześniej Gam zetknęła się z przejawami silnych, wręcz instynktownych powiązań rodzinnych, polegają­cych nie tyle na codziennej bliskości, ile raczej na du­chowych współzależnościach, na wzajemnej skłonności bądź niechęci spokrewnionych osób. Gdy żyje się oddziel­nie, coś takiego staje się jeszcze bardziej widoczne: za­równo nienawiść, jak i obojętność są oznaką głębokich więzi. Przypadek Freda wiele wyjaśniał. Tacy ludzie nie potrafią być sami, nie łakną duchowego odosobnienia, budzi ono w nich lęk: muszą się wczepić w jakikolwiek

S3

jednostronny układ, miłości lub nienawiści, te zaś na­miętności dziwnie ciążą ku schematom i szybko przecho­dzą w przyzwyczajenie.

Na południowy posiłek zaszli do małej restauracji nad jeziorem. Nad wodą panowała typowa wczesnojesienna cisza. Rozedrgane złociste sierpniowe powietrze okrywało ziemię jak przezroczysta czasza dzwonu i nadawało no­stalgiczny, błękitny odcień lasom. Wszystko było wyraź­ne, dopowiedziane, światło niczego nie kryło, nie zama­zywało konturów.

Kury leniwie grzebały w liściach, stare mury, zbudo­wane z nierówno poukładanych warstw polnych kamie­ni, jaśniały ciepłą ochrą; pięły się po nich czerwone pędy dzikiego wina. Wiejskie chaty spadzistymi dachami ostro odcinały się od bezkresu nieba, z otwartych okien ku­chennych dolatywał brzęk zmywanych naczyń, w ogro­dzie pracował jakiś mężczyzna w wypłowiałej bluzie i lnianych spodniach - nic nie zakłócało bukolicznego na­stroju pogodnej zadumy. Po jeziorze sunęły łódki, w od­dali było widać kilka białych, trójkątnych żagli.

Fred mówił coś o żeglowaniu; gdy skończył, z wiel­kim namaszczeniem zapalił cygaro, które wyglądało dość dziwnie przy jego szczupłej twarzy. Ono także należało do rytuału świątecznego dnia. Księgowy oglądał je wie­lokrotnie z każdej strony i zanim włożył do ust, spojrzał na nie rozmarzonym wzrokiem. Gam to zauważyła i do­tknęła dłonią jego ręki.

Lekkie wino stołowe rozwiązało mu język; na począt­ku był trochę sztywny, teraz zaczął opowiadać o swym biurze. Bardzo się starał, by Gam go dobrze zrozumiała, posunął się nawet do tego, że naszkicował laską plan budynku i położenie swego pokoju, który znajdował się w pobliżu gabinetu dyrektora Kostera.

Potrzebował mniej więcej pół godziny, by gruntownie wyjaśnić, na czym polega jego praca. Ze szczególnym

e/i

naciskiem podkreślał, że wymaga ona absolutnej nie­omylności, dzięki której zresztą zdołał osiągnąć swą po­zycję; niezwykle żywo rozprawiał o ewentualnych skut­kach błędnych zapisów w książkach rachunkowych. Chcąc to wytłumaczyć jak najlepiej, przytoczył przykład: z powodu roztargnienia pewnego urzędnika, Peugota, wysłano ważnemu kooperantowi bezzasadne wezwanie do zapłaty, co doprowadziło do zerwania współpracy. Oczywiście Peugot został zwolniony.

Gam zapytała Freda, czy praca daje mu zadowolenie. Nie rozumiał, o co chodzi: dzięki pracy zarabia przecież na chleb, nie może więc mówić o niezadowoleniu. Potem opowiadał o kolegach. Szczególnie jeden z nich, niejaki Bertin, budził jego podziw. Wobec szefa Bertin pozwalał sobie na tak śmiałe zachowanie, na jakie nikt by się nie zdobył. Chociaż... jeśli ma się rację... Teraz opowiedział długą historię, w której on sam mężnie przeciwstawił się wspomnianemu już dyrektorowi Kósterowi, Alzatczyko­wi, dochodząc swych racji w bardzo trudnych i dener­wujących okolicznościach, kiedy Koster posunął się na­wet do tego, że walił pięścią w biurko; ostatecznie jed­nak dyrektor go pochwalił i na zgodę poklepał po ramieniu.

Monotonny głos księgowego docierał do Gam, sącząc się przez popołudniową ciszę. Była to czcza gadanina, czy jednak nie na czasie? Znakomicie pasowała do spo­kojnego i beznamiętnego nastroju niedzielnej wyciecz­ki. Zdawało się, że wszystko w tej opowieści ma uzasad­nienie i jest jak najbardziej na miejscu. Równie dobrze mogłaby wysłuchać jeszcze jednej historyjki na temat dyrektora Kostera i pana Bertina, ewentualnie związ­ków łączących tego ostatniego z panią Koster. I może też dowcipnej dysputy Murraya z Sandenem, toczonej w re­zydencji wicekróla Indii. W gruncie rzeczy słowa nie miały żadnego znaczenia. Pokrywa się nimi brak wza-

jemnych uczuć. I tak naprawdę nie ma żadnej różnicy pomiędzy rozmową, w której zadajemy sobie trud uchwy­cenia i zdefiniowania niejasnych wrażeń, a plotkami, którym pożywki dostarcza biurowa stenotypistka. Biały chleb na glinianym wiejskim talerzu prezentuje się zna­komicie, smakowicie kruszy się w palcach, bije od niego zapach pszenicy i sytości. A może moglibyśmy zamienić się w chleb albo w kury, które w słoneczny dzień roz-grzebują dziobami ziemię...

Po chwili jednak Gam poczuła lekki dreszcz, uświa­domiwszy sobie, że to, o czym opowiada siedzący obok niej człowiek, jest nie tyle tematem rozmowy, ile raczej treścią jego jaźni. W pospolitych zdarzeniach, o których mówił, zawierało się całe jego życie i ani razu nie przy­szło mu do głowy, w jak ciasnej przestrzeni się porusza: uważał swą sytuację za najzupełniej właściwą. Dyrek­tor Koster był dla niego najwyższą instancją, dalej myśl Freda nie sięgała. Wprawdzie nie uważał swego szefa za uosobienie doskonałości i nawet pozwalał sobie na krytykę, w biurze jednak ów człowiek panował niepo­dzielnie, a biuro było dla księgowego całym światem. Prócz biura w życiu Freda istniało może jeszcze kilka drobiazgów i jakichś mało ważnych pragnień...

Ręka, w której trzymał cygaro, spoczęła na stole. Była blada, rachityczna; pod skórą jednak, tak samo jak u Gam, pulsowała czerwona krew... Oczywiste podobień­stwo leżących obok siebie dłoni jaskrawo kontrastowało z tym, co się działo pod czaszkami Freda i Gam - były to światy najzupełniej odmiennych pojęć, niezdolne do po­rozumienia, światy dwóch wyobraźni, których komplet­nie nic nie łączy, bardziej nawzajem niezrozumiałych niż są dla człowieka instynktowne reakcje zwierząt, odle­glejsze, niż są względem siebie galaktyki, które dzielą tysiące lat świetlnych. A przecież krew ożywiająca oboje była jednakowo czerwona i nawet najbardziej przenikli­we oko nie mogłoby dostrzec różnicy. Obie ręce ani na

moment się nie rozdzieliły i zdołały do siebie upodobnić — czegoś takiego nie spotyka się wśród zwierząt tego sa­mego gatunku. Gam miała wrażenie, że te dwie dłonie na stole są jak niesamowite, nieporównywalne z niczym demony uosabiające straszliwy tragizm niemożności porozumienia, z którym tak trudno się pogodzić; wobec czegoś takiego wszystko inne na tym świecie wygląda na nieszkodliwy żart bądź banalne i ułomne teoretyzo­wanie.

Była to dla niej jedna z tych chwil, w których nie ma mowy o normalnym rozumowaniu. Powiązania z zaso­bem zwykłych skojarzeń zostają zerwane i człowiek, cał­kowicie zawieszony w próżni, niczym dziecko albo miesz­kaniec innej planety, czuje się obco wobec otaczającego go świata. Wszystkie nazwy gubią się gdzieś jak ulotne cienie, szukamy jakiegoś słowa, na przykład „ręka", i oka­zuje się, że poszukiwane określenie cały czas nam umy­ka. W oddali majaczą jakieś szczątki, początek i zakoń­czenie słów, nie potrafimy jednak odnaleźć powiązań logicznych i określenie jest jak niezrozumiały znak po­zbawiony jakiegokolwiek znaczenia, pogrążony w trans­cendentalnym chaosie świata przedmiotów. Aż nagle za­czynamy chwytać coś więcej i powoli znów pojawia się określenie i rzecz, której dotyczy. Przez jakiś czas, z pew­ną obawą, jeszcze się zastanawiamy, czy właśnie o to nam chodzi. W końcu pozostaje już tylko głębokie zdumienie, które nieraz nas jeszcze porazi w najmniej oczekiwanych chwilach; w naszym ludzkim zadufaniu uważamy bo­wiem, że powinniśmy je jakoś wytłumaczyć, nadać mu sens i osadzić w jakże przydatnym kontekście filozoficz­nym.

I tak Gam uświadomiła sobie, jak wiele dzieli ją i mło­dego człowieka, z którym spędza niedzielę. Był to dystans nie tyle duchowy czy towarzyski - coś takiego w osta­tecznym rozrachunku jest nieistotne - chodziło raczej o różnice pomiędzy dwojgiem istot, tajemnicę odwiecz-

nej obcości, uzależnienie od reguł rządzących naszą jaź­nią, których nie wolno omijać, w przeciwnym bowiem razie popadamy w chaos - stajemy nad otchłanią, w któ­rej panuje pomieszanie spraw.

Tylko jedno oblicze rzeczywistości pozostaje w zasię­gu naszego wzroku, wyświetlane przez latarnię magicz­ną poznania, nierozłącznie powiązane z naszą świado­mością, nie dające się od niej oddzielić. Wyobraźmy so­bie morze błyszczące w promieniach słońca. Postrzegamy je jako słońce i morze - poprzez nasze oko i odbicie tego zjawiska w mózgu: nigdy to nie będzie samo tylko mo­rze. Filtry naszej jaźni są jak barwna szyba, przez którą patrzymy na świat.

Gam spojrzała na stół. Obie dłonie wciąż leżały obok siebie, a głos, dobiegający jakby z oddali, opowiadał o ma­ło ważnych sprawach. Naraz poczuła jakąś bezradną tkli­wość, której - być może - doznają ludzie złączeni w cier­pieniu bądź skazańcy, którym przypadł w udziale ten sam los, przy czym jeden z nich przeczuwa wyzwolenie, swą nadzieją jednak nie może się podzielić z innymi. W prze­możnym pragnieniu zrzucenia ciężaru pochwyciła raz jeszcze dłoń leżącą obok jej dłoni, której nie potrafiła odsunąć, pogładziła ją i bez śladu ironii, ze szczerego serca, drżącym głosem, w którym słychać było łzy, rze­kła:

- Jest pan dzielnym człowiekiem, Fred. Wierzę, że na pewno... - tu musiała zrobić krótką pauzę — na pew­no zostanie pan kiedyś kierownikiem swojego działu.

Wieczorem długo siedzieli w restauracyjnym ogród­ku, w którym rozstawiono liczne stoły. Pomiędzy drze­wami przeciągnięto sznury lamp kołysanych teraz po­dmuchami wiatru. O zmierzchu do ogródka przyszło sporo ludzi i wszystkie stoły były zajęte. Zwracały uwa­gę liczne zakochane pary, które bez żenady tuliły się do siebie.

Z otwartego okna na parterze dolatywały dźwięki muzyki. Przy pianinie siedziała dziewczyna w jasnej sukni. Próbowała grać jakąś piosenkę. Na pokrywie in­strumentu leżał jej kapelusz. Wzięła kilka akordów i roz-anielonym wzrokiem spojrzała na mężczyznę, który opie­rał się o pianino. Włosy opadały mu na czoło. Jego twarz rozjaśniało ciepłe światło świec. Z czułością spoglądał z góry na dziewczynę. Wnętrze pokoju tonęło w mroku, jak na obrazach van Dycka zatarte kontury rozmywały się wśród niezliczonych odcieni brązu. Kiedy patrzyło się z zewnątrz, przez ramę okienną, scenka do złudzenia przypominała taki stary obraz.

Obok kapelusza Gam zauważyła mocno przewiąza­ny, gruby bukiet. Drgnęło jej serce. Chyba odnalazłam utracone krajobrazy, przebiegło jej przez myśl, zanim zdążyła zdać sobie z tego sprawę. Bukiet był dla Gam czymś w rodzaju nieznanego ptaka, który nagle przele­ciał obok niej. Dwoje ludzi wyszło na zewnątrz i teraz szukali miejsca przy stolikach w ogrodzie. W przejściu niemal się o nią otarli. Dziewczyna trzymała w ręce ka­pelusz i kwiaty. Gam dostrzegła pospolitość w linii jej ust: śmiała się, słuchając mężczyzny. Śmiech był wymu­szony, brzmiał nieszczerze. Po chwili dziewczyna się od­wróciła i w odpowiedzi rzuciła przez ramię głupi, nie­zgrabny żart. Gam przyglądała im się jeszcze przez chwi­lę; młody człowiek włożył rękę do kieszeni i odchodząc, obrzucił Gam bezceremonialnym spojrzeniem.

Wracali z Fredem do domu. Było już po żniwach i ścier­niska pachniały ziemią. Teraz zbierał swe żniwo księ­życ, którego sierp wędrował po niebie. Gam przyglądała się Fredowi, kroczącemu obok z wysoko uniesionym czo­łem. Zapytał Gam, czym się zajmuje. Zanim odpowie­działa, zaśmiała się: obszar, po którym poruszał się jego umysł, był wyjątkowo ograniczony. Zaproponował jej wspólne gospodarstwo. Przypuszczalnie bez specjalne­go wysiłku znajdą w przyszłości większe mieszkanie, do

QQ

którego będą się mogli wprowadzić, stwierdził, na razie jednak wszystko pozostanie jak dotychczas. Co tydzień będzie jej dawał określoną sumę, za którą ona kupi wszystko, co niezbędne, i będzie mu gotowała. On jada wieczorem punktualnie o szóstej, zaraz po powrocie z biu­ra. Takie rozwiązanie powinno być korzystne dla obu stron.

Tą propozycją wprawił Gam w zakłopotanie, z które­go nie umiała się otrząsnąć. Oszołomiła ją niewzruszo­na pewność Freda, że Gam się zgodzi. Takie właśnie obyczaje panowały między ludźmi, wśród których się ob­racał: najpierw rozsądnie i bez emocji omawiało się spra­wę, ustalało szczegóły, a potem zaczynało się życie we dwoje. Jeśli spodziewano się dziecka, możliwe było tak­że małżeństwo. Zdarzało się też, że wszystko przebiega­ło nieco inaczej i między dwojgiem ludzi pojawiał się w pewnej chwili płomień pokonujący wszelkie bariery, sycący się żarem pożądania, domagający się w nocy swych praw. Bardzo prędko jednak wszystko wracało na swoje miejsce: nadal trzeba było wypełniać rodzinne obo­wiązki, spotykać się, ustalać terminy; można było na­wet razem mieszkać, jednak wspólnie zorganizowany dzień był równie ważny jak nocna namiętność; aż wresz­cie - i o tym wiedział każdy, nie spodziewając się zresztą niczego innego - dwoje ludzi orientowało się nagle, że żyją obok siebie, również wtedy, gdy od dawna nic ich już nie łączyło i jedno od drugiego niczego nie oczekiwa­ło, powodowała nimi jedynie wygoda i obyczaj.

Gam czuła się podobnie jak po południu w restaura­cji. Była bezradna wobec własnych myśli i odczuć potrzą­sających nią niczym krótka, drobna fala. Absolutnie nic nie mogło się przebić na powierzchnię, a jeżeli już do tego dochodziło, nowe doznanie wkrótce połykały tryby bez­dusznego zegara napędzanego, a potem unicestwianego przez jestestwo takich ludzi.

Fred raz jeszcze zapytał, czy Gam przystanie na pro-

pozycję. Bez słowa skinęła głową. Choć wiedziała, że tylko ją przeraża rozpaczliwy banał, nie umiała się obronić przed współczuciem: świetnie zdawała sobie sprawę z ca­łego splotu niemożności i chciała pomóc. Podobne uczu­cia ogarnęły ją kiedyś w szpitalu dla nieuleczalnie cho­rych... Tutaj miała do czynienia z niedostrzegalnym, nie­szczęsnym przekleństwem, którego nic nie było w stanie przekreślić: szarą pospolitością. Wszelkie pociągnięcia natury socjalnej ledwo dotykały problemu. Polepszały sytuację materialną, istota sprawy i struktury pozosta­wały jednak niezmienione. Jeżeli się zdarzało, że ktoś osiągał ponadprzeciętną zamożność, wszystko przeobra­żało się w groteskę budzącą jedynie śmiech, ponieważ forma i treść nie szły z sobą w parze, jak u tej rodziny na statku w Kanale Sueskim, która zupełnie nie umiała się znaleźć i mając tysiące możliwości, pozostała przy swo­ich prostackich zwyczajach...

Fred ujął Gam pod ramię i z ożywieniem mówił o naj­różniejszych sprawach. Dzielnie znosiła poufały ton: nie ciążył jej, tym razem był jak najbardziej na miejscu. Potem poszła jeszcze na górę do mieszkania księgowe­go, który chciał ją wprowadzić w nową rolę i omówić szczegóły dotyczące następnego dnia. Usiedli naprzeciw siebie na wysokich krzesłach z plecionej trzciny. Gam zapytała Freda, czego w życiu pragnąłby najbardziej. Roześmiał się - owszem, marzył o wielu rzeczach, uwa­żał jednak, że to mrzonki, których nie należy traktować poważnie. Po krótkim namyśle stwierdził, że ucieszyła­by go dobra posada i lepsze zarobki, chciałby mieć ładne mieszkanie i zgodną kobietę obok siebie. Gdyby spotka­ło go coś więcej, uznałby to za uśmiech losu i przyjął z wdzięcznością jako szczególny dar niebios.

Gam skinęła głową - oczekiwała mniej więcej takiej odpowiedzi. I nawet jej to nie śmieszyło, doskonale Fre­da rozumiała. W końcu zorientowała się, gdzie tkwi sed­no sprawy. Zrozumiała, chociaż nie była w stanie pojąć.

m

Nagle ją olśniło, że to, co uważała za niespożytą energię i siłę, przejawiającą się w najdrobniejszej codziennej czynności, niczego nie oznacza: jest jedynie widocznym efektem aktywności życiowej, równie nieskomplikowa­nej jak roślinna wegetacja. Nic tutaj nie sięgało głębiej, wszystko działo się wyłącznie na powierzchni. Nie było też mowy o żadnych zmianach - jedno z nienaruszal­nych praw natury mówi, że z ziarna fasoli wyrasta wiją­ce się pnącze, a nie potężna jodła. I nawet z pomocą naj­bardziej wyszukanej sztuki ogrodniczej nie wskóramy ni­czego...

Fred patrzył na Gam przymglonym wzrokiem. Dla niej jego twarz wyglądała teraz tak samo jak twarze więk­szości istot ludzkich. Bez wątpienia wśród tych istot muszą znajdować się również takie, dla których więk­szość stanowi wyłącznie rodzaj tła, podłoża: wznoszą się one ponad pospolitość, są świadome swej wartości i zdol­ne są naprawdę przeżywać. Przekonanie o własnej wy­jątkowości może być również źródłem szczególnej satys­fakcji: można czuć się jak ktoś, komu powierzono nad­zwyczajną misję do spełnienia, ktoś wtajemniczony w powikłane zależności przyczyn i skutków, kto na do­datek potrafi się tym bawić, ponieważ świadomość i wie­dza zawsze prowokują do podjęcia gry... Najgłębszą kon­templację winniśmy kończyć tanecznym balansem, u kre­su zamyślenia i melancholii dostrzegać prostotę i wdzięk... Zabawa, gra- w tym miejscu ocieramy się o tajemnicę spraw ostatecznych i mistykę następstw, do­tykamy granicy, za którą mieszają się pojęcia i koło się zamyka.

Człowiek siedzący naprzeciw był jednym z ludzkich bytów. Stanowił niewielkie ogniwo w łańcuchu istnień, ważnych dla gatunku, który pełnię człowieczeństwa osią­gał tylko dzięki jednostkom wybitnym; ten mężczyzna był, niestety, osobnikiem pasywnym, bezbarwnym. Ja­kimś zrządzeniem losu znalazł się tutaj...

Fred zmrużył oczy.

- Czemu mi się tak przyglądasz? - zapytał.

Gam objęła głowę mężczyzny, z wielką powagą przy­ciągnęła ją do siebie i pocałowała. Miała wrażenie, że znalazła jakąś drogę - naraz w środku nocy spotkała wie­śniaka, który potwierdził, że idąc w kierunku, który ob­rała, zajdzie prosto do celu, przy czym wieśniak nie ma pojęcia, jak ważny jest dla niej ów ceł.

Żegnając się, w drzwiach, podniosła jeszcze rękę i po­machała do Freda. Zauważyła, że wygląda na rozczaro­wanego. Przypuszczalnie sądził, że Gam zostanie z nim na noc.

Na Quai d'Orsay, pomiędzy kramami bukinistów, za­czepił Gam jakiś malarz, który długo opowiadał o swych planach i ideałach. Choć wiele przemawiało za tym, że malarz jest człowiekiem pokroju Freda, Gam postano­wiła przeprowadzić jeszcze jeden eksperyment, tym bar­dziej że ów typ dużo mówił o ideałach, które są dla niego najważniejsze i którym podporządkował swe życie. Przez kilka dni wysłuchiwała tyrad malarza, potem u drobne­go handlarza, który miał na składzie jego obrazy, kupiła kilka prac. Oszołomiony sukcesem idealista ochoczo za­brał się do malowania. Gam z rozmysłem kupiła płótna, które malarz sam uważał za najmniej udane. Przeko­nawszy się, że maluje teraz w ten sam sposób, Gam nie zdziwiła się nic a nic. Ale przestał się jej podobać. Była ciekawa, jakie wrażenie wywrą na malarzu pieniądze. Przekonała się, że nie trzeba było wiele, aby zrobił się zarozumiały, a żądza posiadania przesłoniła idealizm.

Jeszcze przez kilka tygodni Gam żyła w ciągłym za­bieganiu. Jej dzielnicę zamieszkiwali urzędnicy, dalszą okolicę - zamożne mieszczaństwo. Mimo uszu puszcza­ła liczne nazwiska, wokół pojawiali się ludzie, o których niemal zaraz zapominała. Przemysłowcy, którzy rozpo­czynali nadzwyczaj skromnie i po latach stawali się wła-

QQ

ścicielami fabryk, wynalazcy, dzięki którym wprowadzo­no istotne ulepszenia, generałowie piszący uczone książki o sztuce wojennej, ambitni młodzi dyplomaci, już uho­norowani licznymi orderami - wszyscy oni w jakimś okre­sie swego życia zadziwiali rozsadzającą ich energią, z cza­sem jednak ta aktywność się w nich wypalała. Byli dobrymi fachowcami, znali się na swojej pracy, ale funk­cjonowali jak automaty; dużo wiedzieli i potrafili prze­konać do swych racji, wielu nieobce były nawet arkana nieco staroświeckiej sztuki życia, tak naprawdę jednak brakowało im czegoś, co najważniejsze. Gam sama nie wiedziała, jak należałoby nazwać ten mankament. Mia­ła jedynie wrażenie, że ci wszyscy ludzie jak pijawki przy­ssali się do rzeczywistości tylko z jednej strony i zupeł­nie nie ogarniają całości, nie stanowią bytów integral­nych, daleko im do tego, by każdą chwilę swego życia twórczo zamieniać w coś nowego, wcześniej nieznanego, a kiedy już tego spróbują, postępują wedle utartych wzor­ców. Brakowało im niezłomności, śmiałości, chłonności -cech godnych miłości i szacunku, wymuszających aktyw­ność, owocujących sukcesem; nie było w nich beztroski, niezależności, ruchliwości; poddawali się miałkim hasłom i regułom. W cieniu każdego z nich zawsze w końcu Gam odkrywała Freda...

Do poetów i artystów zupełnie się rozczarowała. In­teresują się tylko sobą, stwierdziła, swoją twórczością, pod której ciężarem uginają się jak krzew winorośli pod dojrzewającym gronem. Żyją wyłącznie w swoich dzie­łach, te zaś są jak pasożyt: cierpi przez nie rozwój osobo­wości, w której nie ma miejsca na prawdziwą pogodę ducha, ponieważ artysta tylko z pozoru cieszy się du­chową wolnością. Całą jego egzystencję przenika dzieło: kiedy odpoczywa, dzieło w nim dojrzewa, stan spoczyn­ku jest doznaniem, z którego ono wyrasta. Artyści nie mają czasu na wsłuchiwanie się w zew własnej krwi, czekają na nich dłuta, pędzle bądź pióra- nowe dzieło

f\ A

musi się narodzić. Każdy zaś poród sam w sobie staje się celem; dlatego też artysta nigdy nie dotrze w rejony pięk­na bezużytecznego, dostępnego bytom z niczym nie zwią­zanym; obszary te są domeną osobowości prawdziwie wielkiego formatu...

Gam złożyła wizytę markizie d'Argenteuil, która z ko­lei zabrała ją do księżnej Parmy. Kilka razy odbyła prze­jażdżkę wzdłuż bulwarów w towarzystwie młodego St. Denis. Wieczorem przyszła do niej z płaczem jakaś akto-reczka i prosiła, by Gam nie odbierała jej pana St. De­nis. Gam ją pocieszyła i obiecała spełnić prośbę. Za jakiś czas znów spędziły z sobą wieczór. Mała była przymilna jak kociak i zjawiała się u Gam jeszcze kilka razy. Na przyjęciu u księżnej Gam wywołała sensację stylem, w ja­kim wkroczyła na pokoje. Innym razem, siedząc w loży, uczestniczyła w debiucie pewnego poety, który powie­dział, że w jej obecności ma za nic sławę. Nie uwierzyła mu: poeci często kłamią, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Pojedynkowali się o nią dwaj młodzi oficerowie, któ­rych nie znała. Co za głupota, pomyślała, kiedy jej o tym opowiedziano. Gdyby się założyli, wyglądałoby to znacz­nie sympatyczniej.

Europejskie miasta ją znudziły. Miała dosyć nieustan­nego nawiązywania nowych błahych znajomości. Prze­oczenie dziesięciu spraw dokucza znacznie bardziej niż jednorazowe niedopatrzenie. Poza tym miasto narzuca pewną uniformizację: ludzie żyją zbyt blisko siebie, cią­gle się spotykają. Jeśli poznamy jedną osobę, znamy wszystkich...

Gam czuła się zmęczona. Przebiła się przez wszyst­kie warstwy- od najniższych po te, które zalegają na samym wierzchu. Stwierdziła, że poza usytuowaniem niczym się od siebie nie różnią. Wszystkie były takie same. Koło obraca się pomiędzy narodzinami a śmier-

ci K

cią, te dwa bieguny wyznaczają przestrzeń dla życia. Ono zaś wcale nie toczy się po prostej, lecz wciąż, jak krótka fala, próbuje przeciwstawiać się nurtowi, który mimo to niesie je w określonym kierunku. Rezygnuje z szerokie­go oddechu, zacieśnia horyzonty, nie potrafi posłużyć się magicznym OM, o którym mówił buddyjski kapłan. Nie warto niczego obchodzić... Nikomu też nie da się pomóc.

Zawsze ciepłym uczuciem darzyła zwierzęta. Obser­wując ich naturalny wdzięk, porównywała go z żałosną interesownością ludzkich zachowań. U ludzi zmysły były wyczulone na szablon, na zestawy słów, stereotypowy ruch, myślenie, aktywność. Uderzała Gam jakaś poło-wiczność, porażała sztuczność. Rozróżniała wszelkie niu­anse gry, maski - tę ostatnią potrafiła przeniknąć chłod­nym okiem, a kiedy ostrożna pewność siebie zamieniała się w samozadowolenie, Gam traciła resztki złudzeń. Nabierała wtedy dystansu, usta wykrzywiał jej grymas pogardy, aż w końcu pojawiała się obojętność: zdyscypli­nowane głąby, mieszanina białek i kwasów tłuszczowych, całkowicie zaskorupiali w swych nawykach, zniewoleni pracą, pieniędzmi, tytułami, sukcesami; do tego niezbęd­ni, bo bez nich nie byłoby mieszczańskiej stabilizacji: punktualnych ekspresów, solidnych banków. Oto praw­dziwe koszty życia - teraz je znała; i tylko tyle...

Markiza d'Argenteuil zaprosiła Gam do swego pała­cu na wodzie, oddalonego od Paryża o godzinę drogi.

W dniu wyjazdu przypadkiem znalazła się niedaleko domu, w którym mieszkał Fred. Spotkała go na ulicy. Nie szczędząc wyrzutów, zapytał, dlaczego go opuściła, i zaraz dodał, że już za późno, ponieważ ma nową przy­jaciółkę, z którą zamieszkał. Był pewien, że Gam chce wrócić, nic innego nie przeszło mu nawet przez myśl. Wprawił ją w zachwyt, wrażenie było piorunujące. I tak, w radosnym nastroju, Gam udała się do posiadłości mar­kizy.


VI

Stary zarządca twierdził, że w ostatnich latach wod­ne urządzenia zostały naprawione i znów wszystko dzia­ła. I rzeczywiście, o zmierzchu na godzinę rozszumiały się parkowe wodotryski. Wiatr pędził do wody pobrązo-wiałe już liście wiązów i orzechów włoskich, a spogląda­jący w dół melancholijny Narcyz wyglądał jak zaklęte w kamieniu uosobienie smutku tych nostalgicznych je­siennych wieczorów: w ciszy i zapadającym zmroku przy­roda obumierała.

Przechadzając się po pokojach, Gam często się za­trzymywała, by podziwiać obrazy. Subtelnie cieniowane jasnymi akwarelami, zawieszone na zgrabnych haczy­kach, zajmowały całe ściany. W małym biurku z politu-rowanej brzozy natrafiła na kilka paczek z listami. Na pożółkłych papierach ktoś powypisywał wielostronicowe egzaltowane epistoły - coś takiego mogło powstać tylko w tamtym stuleciu. Spędziła nad nimi cały dzień. Adre­satem większości był kawaler von Roste, który przypusz­czalnie zwrócił je w chwili rozstania; w innych jakaś przy­jaciółka pisała o ukochanym.

W szafach i kufrach odkryła stare suknie. Wyjmowa­ła je i wkładała na siebie. Spłowiałe tkaniny miały nie­powtarzalny, oszałamiający zapach. Gam przesiadywa­ła tak przebrana całymi godzinami, marzyła, cofała się w przeszłość. Patrząc przez dłuższy czas na swe odbicie

Q7

w kryształowym lustrze, zupełnie zapominała o sobie. Obraz, który oglądała, przedstawiał kogoś cudownie ob­cego i zarazem bliskiego: to była ona, tyle że dzięki ja­kimś czarom udało się jej zawędrować w inną epokę i te­raz, spoglądając w milczeniu zza szklanej tafli, na chwi­lę stamtąd powracała. Za kruchą i nierealną postacią kładły się szare cienie zmierzchu; w głębi lustra prze­chodziły w delikatny brąz i wydawało się, że przesłania­ją całą przeszłość; jedynie spokojny, pełen zadumy uśmiech kobiety łączył tę przeszłość z teraźniejszością. Kiedy pewnego wieczoru Gam, ubrana w wystawną, dro­gą kreację, przechodziła przez pokoje, był tam również stary zarządca. Nie zauważyła go i ruszyła tanecznym krokiem w dostojnym rytmie sarabandy. Ujrzawszy sta­rego człowieka, wskazała na stojący pod ścianą szpinet. Zarządca usiadł przy nim i zagrał menueta. W powie­trzu drżał wątły srebrzysty dźwięk chwilami przypomi­nający pozytywkę. Gam powoli stawiała taneczne pas, dołączając do nich głębokie ukłony; czuła w tych figu­rach uwodzicielski blask epoki, którą dobrze znała i do której miała wyjątkowy sentyment. W czasach rokoka wszystko działo się w bajkowych ogrodach, ogrody te przesłaniały wszelką otchłań; choć Gam wiedziała o prze­paści, ją również chciała nazywać ogrodem. Dziś częściej wolimy mieć do czynienia z przepaścią, która nas prze­raża. Tamta epoka - czas namiętnych romansów i poje­dynków - ponad wszystko ceniła wykwint i wdzięk. Ka­waler von Roste z uśmiechem na ustach wyzwał na po­jedynek najlepszego szermierza Francji tylko dlatego, że ten miał czelność odrobinę za długo całować dłoń damy jego serca. Eleganckim żartem wyprosił w towarzystwie chwilę niezbędną dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, wyszedł z przyjacielem sekundantem do ogrodu i więcej nie wrócił. Nie zostawił żadnych listów, nikomu się nie tłumaczył.

Znów zmierzchało; półmrok już wcześniej przyprawił Gam o dreszcze. Wyszła ze starym zarządcą do ogrodu. Patrzyła na żywopłoty. Kiedyś je przycinano, teraz były całkiem zdziczałe i smutne, jakby się czegoś wstydziły. Wieczór nabierał kolorów lapis lazuli i srebra.

Karmiła czarne łabędzie, które już sposobiły się do snu. Kreśląc koła na stawie, pośpiesznie do niej podpły­wały.

Horyzont zaciągał się chmurami, przez które przedzie­rały się jeszcze resztki światła. Niebo ponad drzewami robiło się fioletowe, zaraz za fioletem narastała ciemność. Po chwili z szumem zakołysały się szczyty drzew, w wie­czorny chłód wdarły się strumienie ciepłego, wilgotnego powietrza. Do ogrodu wpadł mokry wiatr. Potem zapa­dła martwa cisza, a chmury zasłoniły całe niebo.

Gam zawróciła do pałacu. Jakiś dziwny odgłos towa­rzyszył jej krokom, w każdym załomku tajemniczo gęst­niała ciemność, ze wszystkich stron osaczała młodą ko­bietę; dom zdawał się kulić do ziemi w obliczu coraz bliż­szego, nieznanego niebezpieczeństwa. Każdy szmer gwałtownie potężniał i równie nagle, jakby uderzony mięk­kim toporem, zamierał. Świat dookoła porażał ciszą.

Gam była rozdygotana. Kryło się za tym coś więcej niż tylko zwykłe wyczekiwanie na burzę. Czuła, że wraz z burzą nadciąga coś jeszcze... Ale co...? Wiedziała, że niebawem nastąpi przemiana. Zastanawiała się, co ją czeka. Może jak gąsienica zrzuci skórę i przeistoczy się w motyla, który zerwie się z miejsca i pofrunie...? Była ogromnie zmęczona, nie miała siły się opierać; w chmu­rach czaiła się burza, gotując się do ataku. Niech więc uderza!

Z całą pewnością Gam znalazła się na rozdrożu. Sto­jący przed nią świecznik wyglądał przedziwnie: odlew z brązu wydobywany z ciemności blaskiem niemych jesz­cze piorunów sprawiał niesamowite wrażenie. Spokój poprzedzający nawałnicę miał w sobie coś ZagadkOWe-

go, nieznośna tajemnica osaczyła Gam, porywała ją za sobą... Tylko dokąd...?

Czerń za oknem rozdzierały błyskawice, raz po raz przecinające niebo. Zapalały się i przez moment jarzyły niczym monstrualne, wężowate linie unerwienia. Potem znów zapadała noc. I znów na kilka sekund w parku i w pokojach robiło się jasno. Po chwili rozlegał się prze­ciągły, narastający grzmot pioruna. Z potężnym szumem opadły na ziemię strugi deszczu.

Odgłos ulewy wypełnił wnętrze pałacu. Był uporczy­wy, wydawało się, że nigdy nie ustanie. Szyby i ściany pokoi dygotały pod naporem siekącej wody; łoskot niósł jednak z sobą wybawienie. Naraz Gam usłyszała, że w ko­rytarzu do dudnienia ulewy dołączył inny dźwięk: z do­łu dobiegł jakiś rumor, szybko się zbliżał. Z trzaskiem otworzyły się drzwi i w progu stanął ociekający wodą Lavalette. Krzyczał coś do służącego, domagał się kąpieli i suchego ubrania. Ukłonił się Gam.

- Przykro mi, że tak wyglądam, witając się z panią.
Za godzinę wszystko wyjaśnię.

Gam nawet nie próbowała wstać z fotela. Wydawało się, że szalejąca na zewnątrz nawałnica zmiecie wszyst­ko z powierzchni ziemi. Wystrzelające co sekunda bły­skawice wdzierały się białosinym blaskiem pomiędzy drzewa, wściekły atak piorunów wspomagała ulewa, z nieba lały się potoki deszczu - rozpasanie żywiołów nie miało granic. Wrócił Lavalette. Gam wstała, szybkim kro­kiem podeszła do okna i spojrzała przez szybę. Lavalet-te gwałtownie wyciągnął rękę, wskazując na burzę, po czym w milczeniu zacisnął palce na oparciu fotela. I na­tychmiast znów odwrócił się do Gam.

- Wobec takiego potopu wyjaśnianie czegokolwiek jest
zbyteczne. Wystarczy, jeśli się pani dowie, że jestem przy­
jacielem markizy d'Argenteuil i znam tę posiadłość. Mam
zobowiązania, które nie mogą czekać. Natychmiast mu-

szę znaleźć jakiś samochód. O godzinę stąd, jadąc po ciemku, bez świateł, wpadłem na stertę kamieni i roz­trzaskałem wał korbowy. Czy pani wóz jest sprawny? Gam potwierdziła.

- Będę go potrzebował.

Na moment niebo stanęło w czerwonych płomieniach. Lavalette pochylił się nad Gam.

- Gdzieś już panią widziałem...

Gam skinęła głową. Nie mogła mówić. Ciało jej ciąży­ło, jakby było z ołowiu. Ręce bezwładnie spoczywały na poręczach fotela.

- W Szwajcarii. Raz też spotkałem panią w Kolom-
bo. Dopatrywanie się jakichkolwiek związków, wyciąga­
nie wniosków byłoby absurdem. Ale ułatwię pani decy­
zję. Pojedzie pani do Marsylii i wejdzie na pokład Annę
Lane. Statek wypływa za dwanaście dni. Będę na panią
czekał w Singapurze.

Gam nie odpowiedziała. Lavalette zadzwonił na słu­żącego i poprosił o wyprowadzenie auta z garażu. Potem raz jeszcze wskazał okno.

- Przy czymś takim wszystko inne to banał. Tu się
nie zadaje pytań i nie udziela odpowiedzi - to po prostu
jest. Proszę przemyśleć ten problem. W Singapurze zej­
dzie pani ze statku.

Na dworze kilku ludzi pchało wóz. Lavalette pochylił się nad ręką Gam. Młoda kobieta patrzyła na niego jak przez sen, zupełnie bezwolna. Trzasnęły drzwi, za nimi słychać było oddalające się kroki. Jakby powracając z in­nego świata, Gam, w pustym pokoju, odezwała się głę­bokim głosem:

- Tak... - Ściągnęła brwi, oczy jej pociemniały. - Tak -
powtórzyła, po czym opuściła głowę.

Silnik prychnął kilka razy i zagrał w jednostajnym rytmie. Zgrzytnęła skrzynia biegów, jeszcze gdzieś ktoś wołał... Po chwili nawałnica wchłonęła warkot oddalają­cego się auta.

Kiedy Gam się obudziła, niebo było jasne. Burza mi­nęła. Księżyc jak wielka mosiężna misa świecił nad par­kiem i odbijał się w kałużach, których w ogrodowych alej­kach porobiło się co niemiara. Wierzchołki drzew zasty­gły w bezruchu. Na gałęziach krzewów wokół domu zbierały się krople i wolno ściekały z liścia na liść. Mar­murowy Narcyz nad stawem, w połowie oświetlony pa­dającym ukośnie blaskiem księżyca, nadal ze smutkiem patrzył w wodę. Światło zatrzymało się na lewym ramie­niu posągu; potem, jakby dla zabawy, z niewątpliwą sym­patią, miękko i bezgłośnie przeskakując kilka razy, księ­życowy blask otoczył całą rzeźbę. Narcyz stał zamyślony i się uśmiechał...

- Nie ma w tym nic nadzwyczajnego - mówiła Gam
do markizy d'Argenteuil. - O naszym życiu nie decydują
zdarzenia ważne i głośne, lecz te drobne, niemal niedo­
strzegalne. Również nie te, które mają jakieś logiczne
uzasadnienie i których się spodziewamy, ale wyłącznie
zaskakujące, nie przeczuwane, nagle burzące spokój i kie­
rujące nas na nowe drogi. Uważamy, że obok naszego
codziennego życia toczy się życie ukryte i wszystko, czym
łudzi nas jaźń, mami intuicja, to jedynie przypadkowe
odbicia tej drugiej ścieżki. Kiedy jednak nastąpi wstrząs,
cała nasza mądrość obraca się wniwecz...

Markiza dobrodusznie patrzyła na Gam.

odezwała się Gam. - Ten dźwięk wciąż wybrzmiewa, jego odbicia nie słabną nawet wtedy, gdy próbujemy go za­głuszyć, bo uważamy, że jest bez sensu; wciąż się odzy­wa, coraz głośniej wibruje, kusi nas i w końcu zwycięża.

Dwa dni później opuściła Paryż. Nie dojechała jed­nak daleko, tego samego dnia wróciła. Ale już wieczo­rem, w operze, poczuła niepokój. Znów do późnej nocy siedziała przy oknie w swym pokoju. Następnego dnia wsiadła do ekspresu jadącego do Marsylii.

Nie dotarła do celu. Zatrzymała się w jakiejś prowan-salskiej wsi, gdzie zamieszkała u prostych ludzi, którzy sypiali w kolorowych, wysokich łożach. Na noc zamyka­no drewniane okiennice. Kiedy rankiem Gam się obu­dziła, przez wycięty w jednej z nich otwór w kształcie liścia lipy wpadało jasne światło budzącego się dnia. Ze złocistego serduszka strzelał promień, przecinał ciemne pomieszczenie, jak aureola padał na ścianę i oleodruk -kolory na piersi Madonny nabierały niespotykanych barw. Gam podsunęła dłoń i próbowała pochwycić świa­tło. Potem przyniosła lusterko i podrzucała świetlną pla­mę jak piłkę - złociste serduszko fantastycznie ślizgało się po ścianach i suficie, aż Gam się podniosła i stanęła na łóżku; ramiączka nocnej koszuli osunęły się i kobie­ta, stojąc na poduszkach, nachyliła się tak, że promień dosięgał jej ciała w miejscu, w którym biło serce. Natych­miast poczuła ciepło na skórze, pod jej lewą piersią ja­śniała słoneczna plamka; dłużej nie potrafiła powstrzy­mać kipiącej radości, na nic już nie zważając, wyskoczy­ła z łóżka i zaimprowizowała poranny taniec ze słońcem...

Po południu znów pogrążyła się w marzeniach. Zde­cydowała się na dalszą podróż. Kudłaty pies gospoda­rzy, którzy odprowadził ją do pociągu, nie zamierzał się

z nią rozstawać. Na pożegnanie pomachała mu ręką jak serdecznemu przyjacielowi...

Przez całą drogę patrzyła na krajobraz skąpany w pro­mieniach słońca. Wiatr buszował w konarach srebrzy-stoszarych drzew oliwnych, pociąg mijał pinie, bananow­ce i krzewy wawrzynu, a pokazujące się gdzieniegdzie palmy nadawały widokom posmak egzotyki. Potem już było miasto- właściwie jeden wielki port- Boulevard de la Cannebiere i mieszanina różnych nacji i ras. Gam długo stała na nabrzeżu i patrzyła na morze. Obok niej piętrzyły się skrzynie, ławki i krzesła pokładowe - typo­we wyposażenie każdego statku. Obrotowe żurawie uno­siły na linach ogromne worki i inne ciężary, jakby te ła­dunki nic nie ważyły. W dokach trwał załadunek siarki i ochry sieneńskiej, porykiwało, czekając na swą kolej, spragnione stado krów. Pomiędzy falochronem a miastem jeden obok drugiego kotwiczyły parowce... Gam w końcu postanowiła zapytać; Annę Lane nie weszła jeszcze do portu.

Ale następnego ranka już była: zacumowała w środ­ku nocy. Na widok statku pod Gam ugięły się kolana i za­kręciło się jej w głowie; przez cały następny dzień stara­ła się omijać port z daleka. W końcu, kiedy już odważyła się wyjść, zawędrowała w okolice ocienionej platanami alei des Cours Belsunce i wmieszała się w tłum kokot i cudzoziemców. Wkrótce jednak wszędzie zaczęła się natykać na ludzi z załogi Annę Lane, którzy ciągnęli do starej części miasta, w stronę uliczek zamieszkanych przez prostytutki.

Kiedy na Annę Lane uzupełniono zapasy węgla, Gam uznała, że parowiec jest gotów do drogi. Pośpiesznie uda­ła się na nabrzeże Messageries Maritimes, spodziewa­jąc się, że wkrótce wypłynie. Zadyszana wbiegła na po­kład. Miała wrażenie, że jakaś niewidzialna ręka kieru­je jej ruchami. Była podniecona, spodziewała się, że

maszyny są już pod parą. Kapitan jednak oświadczył, że statek wyjdzie w morze dopiero następnego dnia.

W nocy źle spała. Wciąż się jej zdawało, że słyszy szczęk łańcuchów i co chwila się budziła, przekonana, że statek już płynie. Potem zapadła w jakieś odrętwie­nie, bez jakichkolwiek snów, z którego wyrwało ją dopie­ro dudnienie maszyn. Byle jak, w pośpiechu się ubrała, wybiegła z kajuty i popędziła na pokład. Poranne, świe­że powietrze ją oszołomiło. Na pokładzie stali ludzie i ma­chali rękami. Statek odbijał od nabrzeża. Gam przechy­liła się przez reling i chciała krzyczeć - zaraz jednak się zreflektowała. Patrzyła na odsuwający się ląd, pochyla­ła się nad nim, jakby chciała go zagarnąć i powstrzy­mać, czuła przy tym absolutną niemoc. Przyjrzała się jakiemuś obcemu człowiekowi na nabrzeżu i uśmiech­nęła się do niego. Kiedy spojrzała w bok, dostrzegła pew­nego Anglika, który jak opętany wymachiwał lunetą. Popatrzyła na niego bezradnie jak dziecko, po czym sama podniosła rękę i kilka razy nie wiadomo do kogo poma­chała... Pozdrawiając wszystko, co zostawiała za sobą...

Z morza wyłoniła się statua Lessepsa. Ciemnoniebie­ski horyzont pobrązowiał. W jednej chwili nad powierzch­nią wody wyrosły białe domy o płaskich dachach. To był Port Said. Jeszcze zanim rzucono cumy, wokół statku zaroiło się od łodzi Arabów. Obok parowca pojawił się stateczek lekarza portowego. Potem na pokład runął kolorowy tłum przybyszów o najróżniejszych kolorach skóry- od czarnego i brunatnego po żółty. Zachwalali towary: głównie papierosy, pocztówki, chustki i łańcusz­ki - produkty niemieckie bądź angielskie; wśród pasa­żerów krążyło kilku wyrostków i szczerząc zęby, szep­tem, prosto do ucha, składało poufne oferty; swe usługi proponowali też przewodnicy. Za szerokimi, czystymi ulicami dzielnic europejskich ciągnęły się szeregi niskich domów z białego kamienia i bazary arabskiego miasta;

wśród obdartych dzieci wałęsały się świnie i nieprawdo­podobne mnóstwo kotów. Kiedy jasnobrązowe dziecko ja­kiegoś fellacha potknęło się i upadło, Gam wzięła je na ręce. Dzieciak spojrzał na nią błyszczącymi, czarnymi jak węgiel oczami, odwrócił się i potrząsając wełnistą czu­pryną, jak najdalej odsunął głowę. Po chwili się uspokoił, znów popatrzył na Gam, brodę wsparł na ramieniu, spoj­rzał z ukosa i wyciągnął drobną, brudną rączkę.

- Bakszysz, bakszysz ... - powtarzał.

Trzymając na rękach drobne, kruche ciałko, Gam zastanawiała się, jak to możliwe, by ludzka istota miała równie drobne paluszki, do tego każdy zakończony ta­kim maleńkim paznokciem. Od delikatnego stworzonka płynął jakiś dziwnie ciepły prąd i Gam musiała się prze­móc, by nie przyciągnąć go do siebie, nie głaskać, nie wypytywać i nie pouczać.

Całkiem wytrącona z równowagi, szybko wcisnęła mu do rączki kilka monet, zacisnęła piąstkę i odeszła.

Nocą na Annę Lane ładowano węgiel. Zasapani Mu­rzyni wnosili go w workach zarzuconych na nagie plecy. Widać było, jak pod skórą dokerów prężą się mięśnie, a światło reflektorów odbija się na ciemnych, błyszczą­cych od potu ciałach. W wykrzywionych twarzach nie­bieskawą bielą lśniły zęby i białka oczu. Z ciemności okry­wających port wynurzały się czarne, niepokojące posta­cie - zdawało się, że ich pochód nie ma końca, że jakaś ogromna armia otoczyła statek i teraz pogrąża się w cze­luściach ładowni. W ukośnie padającym stożku światła kłębił się tłum; czasami poprzez zgiełk przebijał się spo­kojny, rytmiczny szum morskich fal, pobrzmiewający jak dyskretny akompaniament. Kredowa biel smugi świa­tła krzyczała pośród nocy histerycznym furioso, jakby za wszelką cenę chciała wszystkich przekonać o bez­względnym prymacie jasności. Wydaje się, myślała Gam, że ten niesamowity stożek światła mógłby się skierować,

dokąd by tylko zechciał, także do nieba - wtedy zoba­czylibyśmy, że również tam dzieją się rzeczy zazwyczaj przed nami ukryte i wszystko wiruje w oszalałym tań­cu. Z przesłaniających port ciemności, na pozór przyja­znych, stwarzających iluzję ciepła i bezpieczeństwa, światło wykrawało przerażające obrazy najprawdziw­szych bitew; było jak soczewki mikroskopu, przez które widać, że w kropli wody, dla gołego oka zupełnie niewin­nej, toczy się prawdziwa wojna jednokomórkowców... Gam uśmiechnęła się - wojna w kropli wody i o tę kro­plę, a także o inne, ważne sprawy... Również o śmierć i życie. Jak wszędzie.

Od kilku godzin ryk syren obwieszczał, że statek nie­bawem odpłynie. Parowiec powoli odsunął się od nabrze­ża i zwrócił w stronę kanału. Na mostku kapitańskim stał pilot. Pomiędzy kotwiczącymi jednostkami przeci­skał się jakiś stateczek, który pełną parą gonił Annę Lane. Mężczyzna u steru głośno krzyczał. Za jego pleca­mi ktoś siedział. Gam właśnie wyszła na pokład i obser­wowała widowisko. Statek dobił do burty parowca, prze­rzucono trap, człowiek siedzący za sternikiem poderwał się i po minucie był na Annę Lane. Wchodząc na pokład, wpadł na Gam, która stała tuż przy trapie. Zmierzył ją wzrokiem i odsunął, po czym odwrócił się, wyjął z kie­szeni pieniądze i zamaszystym ruchem rzucił w dół, do człowieka na barkasie. Co uczyniwszy, wyniośle, z nie­przeniknionym wyrazem twarzy, ruszył przed siebie, za­mienił kilka słów z którymś z oficerów i, poprzedzany przez stewarda, udał się do kabiny. Parowiec powoli nabierał szybkości.

Dość długo trwało, nim statek zdołał obejść smutne skały wokół Adenu. W końcu roztopiły się w niebieska­wej mgiełce; wokół statku zapadła noc.

- Jutro obudzimy się na oceanie - oznajmił przy sto-

le kapitan, którego żarty wygłaszane głębokim basem mieszały się z szumem wentylatorów.

Późnym wieczorem zrobiło się jeszcze duszniej. Gam wyszła na pokład. Była sama. Nad nią, niczym zbita, czarna wata, zawisła ciemność. Wygwieżdżone niebo znieruchomiało, wyglądało jak dekoracja rozpięta ponad masztami statku; gwiazdy świeciły równym, jasnym bla­skiem. Krzyż Południa jak wielka agrafa spinał aksa­mit nocy. Za wystawnym przepychem kryło się jednak coś, co bezustannie drążyło, nicowało, pożerało, czaiło się, czyhało, kąsało, atakowało; rozkołysane morze kłębiło się, ciężko dysząc. Statek wszedł w śluzę i zostawił za sobą spokojne wody kanału; na spotkanie parowca znów wybiegły ruchliwe fale, które wraz z pianą niosły z nie­odległych już brzegów Indii świeży zapach nowych pra­gnień i niepokojów.

Potężne odkosy dziobowe przepływały wzdłuż burt, za statkiem zamieniając się w srebrzysty kilwater, cią­gnący się daleko w morze. Grzbiety fal jaśniały mato­wym blaskiem, który za rufą lekko czerwieniał; wyda­wało się, że morze świeci. Statek płynął srebrnym szla­kiem, sam zbierał srebro i zostawiał za sobą księżycową rzekę.

- Przypadek to jedyna forma, poprzez którą urzeczy­
wistnia się przeznaczenie - odezwał się ktoś obok Gam. -
Forma chyba bardziej sympatyczna, zarazem coś, czego
jak przeznaczenia uniknąć nie sposób.

Koło Gam stał nieznajomy z Port Saidu; pamiętała, jak się jej przedstawił - nazywał się Sejour. Na chwilę zamilkł, po czym podjął:

Gam zmierzyła wzrokiem Sejoura, który mówił dalej:

- Możliwe, że to, co powiem, panią zaskoczy: wiele przyczyn, w tym nasza rozmowa, skłoniło mnie do tego, by jednak skorzystać z okazji.

Mam pasywny stosunek do życia - ciągnął. - Kiedyś było inaczej. Nie zawsze dawało się stać w miejscu. Ale nie czuję żadnej goryczy, to także mam za sobą. Nie mam wobec życia żadnych wymagań, nie doznaję więc rozcza­rowań. Jestem wyłącznie obserwatorem. I w końcu do­szedłem do najczystszej formy przeżywania: moja jaźń jest jedynie zwierciadłem, w którym odbijają się przeży­cia. Przeżywam spełnienie, choć do niego nie dążę. Ta­kim spełnieniem jest pani odbicie, podobnie blask mo­rza wokół nas. Proszę pomyśleć: możliwe, że jestem je­dynym mężczyzną w pani życiu, który niczego od pani nie chce.

Gam została sama na pokładzie aż do świtu, kiedy fale poszarzały niczym łupkowa tablica, a ich szum za­mienił się w monotonny szmer.

Zaroiło się od Chińczyków. Obiegli nabrzeże, zanim jeszcze parowiec zacumował. Czekali naAnne Lane, a kie­dy rzucono trap, tłum wziął go szturmem. Do akcji ru­szyli marynarze, którzy odgonili intruzów.

Gam powoli schodziła ze statku. Zostawiała za sobą pokład, który teraz, kiedy zagłębiała się w tłum, wyda­wał jej się prawdziwą oazą spokoju i bezpieczeństwa. W wąskiej szczelinie pomiędzy burtą parowca a betono­wą keją bulgotało morze. Przekroczyła je niczym wody Styksu i na miękkich nogach, starając się zapanować nad ogarniającym ją paraliżującym podnieceniem, drżąc z niecierpliwości, pełna oczekiwań, zeszła na stały ląd w Singapurze.

Dwóch rikszarzy okładało się bambusowymi pałka­mi - bili się o pasażera. Malaje i Chińczycy otoczyli ich kołem i uradowani zagrzewali do walki; w pewnej chwi­li rozbiegli się z krzykiem przed bezszelestnie sunącą

w tłumie niebieską limuzyną, która zatrzymała się tuż obok Gam.

Z auta wyskoczył Lavalette. Poprosił o wybaczenie, że nie czekał na nabrzeżu. Gam nie zdołała odpowiedzieć: mówił dalej. Otóż zaszły pewne zmiany i okazało się, że jeszcze dziś musi jechać do Sajgonu. Czy jest bardzo zmęczona? Zawiezie ją zaraz do hotelu, gdzie na niego zaczeka; on w tym czasie zajrzy do kilku miejsc, gdzie ma sprawy do załatwienia. Zostawia jej służącego, który się o nią zatroszczy.

Dopiero teraz Gam dostrzegła wciśniętego w kąt Ta-mila; uderzyło ją, że okna limuzyny są zasłonięte tak szczelnie, że nie da się zajrzeć do środka. Nic nie odpo­wiedziała, uśmiechnęła się jedynie do chłopca, który w milczeniu patrzył na nią błyszczącymi oczami i bez­głośnie poruszał wargami; w ciemnej twarzy bielą jaśnia­ły zęby.

Zgiełk ulicy w nikłym stopniu docierał do wnętrza samochodu. Wkrótce całkiem zamarł i zrobiło się cicho. Po kilku minutach auto zatrzymało się przed parkiem, w którym wznosił się hotel. Lavalette zamienił kilka słów z właścicielem i po koleżeńsku wyciągnął do Gam rękę.

- Wkrótce pani wszystko zrozumie... Za dwie godzi­ny wyjeżdżamy...

Samochód z powrotem potoczył się szeroką aleją. Gam przez chwilę stała pogrążona w myślach; jej wzrok padł na Tamila, który przyglądał się jej w milczeniu. Otrzą­snęła się z zamyślenia i nakazała chłopcu, by się zajął bagażami. Tamil ochoczo pobiegł spełnić polecenie. Tym­czasem Gam w towarzystwie właściciela hotelu udała się do swego pokoju.

Po chwili, taszcząc walizy, zjawił się Tamil. Kiedy chciał odejść, Gam go zawołała. Wszedł do pokoju. Gam przeciągnęła dłonią po jego włosach i uniosła je, odsła­niając skroń. Widniała na niej blizna po całkowicie za-

m

gojonej ranie, biała na tle oliwkowej skóry. W uśmiechu chłopiec odsłonił zęby, oczy mu błysnęły, ostrożnie do­tknął blizny i poważnie skinął głową. Gam zaczęła nim potrząsać, ciągnąc za sobą po całym pokoju; naraz wy­buchła niepowstrzymanym śmiechem i rzuciła chłopcu klucze od waliz.

Wyszła z łazienki jeszcze mokra, owinięta obszernym płaszczem kąpielowym, z miękkim ręcznikiem frotte przewieszonym przez ramię. Podała go Tamilowi i po­prosiła, by ją wytarł do sucha i natarł skórę, aż zrobi się czerwona; prężyła się jak kotka pod naciskiem szczu­płych, brązowych dłoni lejących na nią olejek z naczynia o dziwnym kształcie i masujących ją ostrożnie koniusz­kami palców, kreślących koła, rozkosznie ugniatających ciało.

Przebierała jeszcze w swej bieliźnie, kiedy wrócił La-valette. Otworzył drzwi i zatrzymał się, widząc Gam na klęczkach, zgiętą w kabłąk nad walizką; wokół leżały porozrzucane jedwabne fatałaszki w najróżniejszych kolorach.

- Proszę wybrać coś w kolorze ametystu - zapropo­
nował. - Pani skóra będzie pod tym przypominała wy­
polerowany brąz.

Gam właśnie znalazła coś odpowiedniego i wstała. Lavalette podbiegł do niej; podniósł szeleszczącą sztukę bielizny, pomachał nad głową biletami na statek, które trzymał w drugiej ręce, zawiązał je w jedwab i rzucił chłopcu, który, szczęśliwy jak dziecko, trzymał pakunek w dłoni do chwili, kiedy Lavalette krzyknął coś do niego w hindustani i odebrał zawiniątko.

- Pakujemy się! - zawołał. - Wyruszać to coś najpięk­
niejszego w świecie! - Stał obok Gam i mówił do niej,
patrząc z góry: Gam znów kucnęła nad walizką. - Dla
kogoś, kto ma przed sobą podróż, życie jest nieustającą
przygodą.

Gam wśliznęła mu się pod ramię i poczuła na plecach delikatne ciepło męskiej dłoni. Odsunęła się, w rękach wciąż ściskała kawałek jedwabiu...

- Są słowa - rzekł Lavalette - których brzmienie
kojarzy się z podróżą i przygodą, ożywia wyobraźnię.
Proszę tylko posłuchać: „Timbuktu" - pierwsza sylaba
krótka, a po niej dwa razy głębokie „u"; jak to słowo ko­
łysze się w rytmie, który każe nam marzyć o bezkresnej
przestrzeni. „Timbuktu". Albo „Hongkong"- tu znów
mamy dwie jednakowo ważne i tak samo brzmiące syla­
by- odzywa się w nich bezmiar przeczuć i oczekiwań;
spróbujmy wymówić je jedna po drugiej: „Timbuktu" —
przytłumione dudnienie murzyńskiego bębna, „Hong­
kong" - dzwony w pagodzie - „Timbuktu" - „Hong -
- kong"...

Lavalette wypuścił Gam z objęć i miękko pociągnął ją za sobą do okna. Przysiedli na szerokim parapecie. Kobaltowobłękitne niebo przypominało wydęty żagiel. Na jego tle zarysy ich głów były jak obietnica. Oba ciała oży­wiał równy, spokojny oddech. Gam opuściła złożone dło­nie na kolana i odwróciła się w stronę pokoju; jej twarz pogrążyła się w mroku. Za nią jaśniała niewielka po­wierzchnia okna i wydawało się, że na zewnątrz płonie błękitny ogień.

Lavalette patrzył na jej niewidoczną twarz i mówił:

- Kochamy życie ślepo i do szaleństwa, wciąż chce­
my czuć je obok siebie, przeżywać od nowa. Dlatego ko­
chamy również przygodę i podróże, intensywne dozna­
nia; bezustannie szukamy nowych wrażeń, niebezpie­
czeństw - dopiero wtedy życie dociera do nas w całej
pełni, najsilniej odczuwamy jego urok, staje się ono czymś
najcenniejszym... - Pozbierał bieliznę porozrzucaną po
podłodze. - Za godzinę zaryczą syreny i statek wyjdzie
w morze. Pośpieszmy się - wkraczamy w ametystowy
świat niewypowiedzianych pragnień.

Tamil przyniósł stalową kasetę. Lavalette wyjął z niej kilka papierów, zamknął ją i oddał chłopcu; potem po­grzebał w walizce z pończochami Gam.

- Te będą najlepsze - powiedział. Włożył na palce
Gam kilka pierścionków i przetarł je do połysku;
uśmiechnął się na widok indiańskiego łańcucha z krwaw­
ników i ametystów. - Mam całą walizę powłóczystych
japońskich jedwabi. Będzie je pani nosić wieczorami...
O zmroku na korso w Sajgonie.

VII

ii*

z ostało. Ale może ważniejsze jest ciepło, które przetrwa­ło i które odczuwamy, żyjąc...

następny krok oznacza teraz śmierć. Bez wahania decy­dujemy się na ten krok i doznajemy cudu spełnienia; dotychczas odgradzała nas odeń połowiczność. Sądzili­śmy, że skaczemy w przepaść, jednakże droga prowadzi nas z powrotem. Decydujący krok okazuje się, być może, ostateczną próbą - tylko nieliczni potrafią się nań zdo­być. A ten cud to transcendentalne salto mortale. Sko­czyliśmy w otchłań, tymczasem okazuje się, że ten skok wynosi nas w przestworza i odwraca - ruszamy z powro­tem, nabieramy sił i hartu. Byliśmy na dnie, nic więc już nas nie może zranić. Sprawy, które zostawiliśmy za sobą, już nam nie zaszkodzą. Otarliśmy się o krańcową nicość - strata, która powaliłaby innych, nas nawet nie dotknie.

Ale nie to jest najważniejsze - ciągnął Lavalette - coś takiego oznaczałoby jedynie wyzucie z wszelkich pra­gnień, rezygnację pesymistycznego platończyka; u Scho­penhauera już jest inaczej - dla niego świat jest czymś w rodzaju sklepu, który nie przynosi dochodów; przeko­nany o słuszności swego kupieckiego punktu widzenia, Schopenhauer neguje świat taki, jakim go postrzega. Najistotniejsze jednak, że konsekwencją naszych prze­żyć i negacji jest bezwarunkowa afirmacja. W dodatku jaka! Jej źródłem jest prainstynkt i doznania, które po­wstają w wyniku zderzenia dwóch przeciwstawnych prą­dów; by ją osiągnąć, współdziałają z sobą instynkty, ta­jemnicze logos naszej krwi, najgłębsze, nie uświadamia­ne pokłady jestestwa. Czujemy, czym naprawdę jest życie...

Chłonąc życie - mówił Lavalette - omijamy wszelkie prawa i reguły, przerzucamy się nimi jak piłką; nie za­wracamy sobie głowy większością spraw - dopuszczamy, by trwały w nieładzie wokół nas; żarliwie wierzymy, a za­razem potrafimy szydzić; stać nas na bezgraniczne po­święcenie, ale trzęsiemy się nad sobą; ogarniamy to, co w nas, i to, co poza nami... Intensywność odczuwania nam

n ie przeszkadza, przeciwnie- uskrzydla. Stajemy się swobodniejsi: wgryzamy się w życie jak drapieżne zwie­rzęta, igramy z nim; a ponieważ jesteśmy mu bez reszty oddani i kochamy je do szaleństwa, nie zatracimy się dla jakiegoś detalu. Chyba że on się od nas odłączy i stanie się nowym wszechświatem... Wtedy...

Gam oparła się na poręczy leżaka.

- Myślę o naszych popędach - kontynuował Lavalet-
te. - „Popęd" to niedobre słowo, którym określamy ciem­
ne, kipiące siły, które tkwią w całym naszym gatunku.
U każdego człowieka krzyżują się one z jego własnym,
niepowtarzalnym jestestwem. Nic bardziej pierwotnego,
jak chwycić ten wiatr w żagle. Ale biada, jeśli ster od­
mówi posłuszeństwa, bo można pomknąć w nieznane.
Ster wciąż nas nie słucha... ależ pani zbladła... nadal nad
nim nie panujemy... widzi pani, że to, co mówię, jest za­
powiedzią walki... a więc ster nie słucha, ponieważ rzą­
dzi nami detal, który okazał się silniejszy niż moce tkwią­
ce w całości. Zdominowani przez ów detal przestajemy
czuć przynależność do naszego gatunku, w związku z ko­
bietą nie doświadczamy miłości w ogóle, lecz miłość jed­
nostkową, tracimy duchową niezależność i kontakt z si­
łami otoczenia, popadamy w niewolnictwo i godzimy się,
by nasze jestestwo związać z drugim, które zdominuje
naszą jaźń... czemu pani tak pobladła?... właśnie w tym
kryje się niebezpieczeństwo; miotają bowiem nami naj­
potężniejsze fale; ale tylko taka zuchwała gra wcią­
ga, jak zresztą każde ryzyko...

Niewiele wiemy o szlachetnych uczuciach naszych ojców - mówił. - Miłość kojarzyła się im z czymś niewzru­szonym, oznaczała pewność i bezpieczeństwo; dla nas jest

ona podniecającą grą, rodzajem szermierki. Żyjemy wy­łącznie sobą; dlatego uwielbiamy sensację - to nawet oczywiste; ale czy to zarazem nie lepsze od przeżywania na nowo emocji dawno zwietrzałych, nie przystających do naszych czasów? Upaja nas tempo, odrzucamy trwa­nie. Jesteśmy znakomicie zdyscyplinowani; dlatego prze­padamy za giętkością, blaskiem, zabawą, nieokreślono­ścią, roztańczeniem, pojęciową żonglerką, zręcznym ba­lansowaniem nad przepaścią. Wielbimy zaskoczenie, głupstwa, szaleństwa, a także banał — ten ostatni jed­nak wyłącznie w wyrafinowanym opakowaniu uszczy­pliwej przewrotności. Czy to nie cudowne pozwalać so­bie na prostactwo, na płynący z głębi serca banalny sen­tymentalizm? A przecież my sami nie jesteśmy ani trochę sentymentalni: oplatające nas gęsto włókna nerwowe iskrzą, w całym ciele, po koniuszki palców czujemy elek­tryczność, nasze wyostrzone zmysły węszą jak sfora tro­piących psów, są dla dochodzących z zewnątrz doznań wyśmienitym filtrem. Taki stan rzeczy nigdy nie prowa­dzi do dekadencji, której następstwem bywa snobistycz­ne zblazowanie - nieodmiennie odległe prainstynktom, pozbawione najmniejszej łączności z głębokimi pokłada­mi jestestwa i dlatego szybko przemijające; nasza ryzy­kowna gra jest kwintesencją dyscypliny, nieustającym czuwaniem, wieczną gotowością, jesteśmy tropiącymi psami niebios, pełni nieziemskiej lekkości, nie obciąże­ni żadnym celem ani systemem...

Eros to dla nas nie tylko dominacja, dążymy do cze­goś więcej - ciągnął Lavalette - nasze popędy popycha­ją nas w objęcia przygody. Igramy z nimi, stawiamy je na baczność, mocujemy się, próbujemy drażnić jak tore-ador byka - a są to ciemne, podziemne moce; nie wiemy, co to spokój, dopadamy czegoś, puszczamy, znów niemal chwytamy, lecz po chwili odskakujemy; a kiedy spada na nas ciężki cios i wyrywa nas z miejsca, szybujemy z zapartym tchem, aż w ostatniej chwili omijamy nie-

bezpieczeństwo. Jeśli zaś ono nas dosięgnie, jeśli się w coś wplączemy, okazuje się, że ta wyrafinowana gra wcią­gnęła nas zbyt mocno, byśmy byli zdolni przetrzymać ka­tastrofę. Na szczęście silny przeciwnik trafia się rzadko, a porażka najczęściej pomaga pozbyć się jakiejś ukrytej słabości, przez co staje się zwycięstwem; walka rozpo­czyna się na nowo, tym razem na innym terenie...

Zdradzę pewien sekret: otóż działanie popędu należy okryć tajemnicą... Mówię to z całym spokojem i proszę nie patrzeć na mnie z takim przerażeniem; mówiąc o tym, chcę, by pani szanse były takie same... To, co ludzie w swej niefrasobliwości nazywają miłością, może się oka­zać niebezpieczne: coś takiego uderza gdzie popadnie, ciąży i sprowadza klęskę; nie pojawia się raptownie, lecz pełznie, bezszelestnie jak podstępna infekcja; a kiedy przeradza się w burzę, odnajdujemy w sobie buntujące się rejony, z których strony należy się obawiać uderze­nia w plecy; są to rejony cudze, obca zaraza, manifesta­cja popędów: miłość... -Wymawiając to słowo, Lavalette się roześmiał; w jego szelmowskim śmiechu mieszały się szyderstwo i drwina. Naraz się przeciągnął, trochę za­skoczony swą perorą. - Jakie cudowne bywają popołud­nia na Morzu Południowochinskim. Słońce leje się jak miód i prowokuje do wygłaszania takich monologów; ten monolog to również zapowiedź walki, pełnej wdzięku, niesłychanie niebezpiecznej - rokokowego pojedynku na florety, w którym śmierć zadaje się w sposób elegancki... Ale... czy to rzeczywiście zapowiedź?

- Tak, to zapowiedź... - odparła Gam, wstając z le­
żaka.

Lavalette wziął ją pod ramię i pociągnął do relingu.

- Proszę za mną; jak twierdzi pierwszy oficer, baro­
metr spada. Nie powinno nas dziwić, że choć słońce
i wszystko dookoła wygląda jak zawsze, słupek rtęci zwia­
stuje coś wręcz przeciwnego. Niech pani spojrzy na te

malachitowe fale pod nami, są jeszcze przezroczyste i błyszczące, a jednak obrzeża ich grzbietów barwią się z wolna na niebiesko, w zagłębieniach pojawia się kolor szary, jakby pod powierzchnię morza wkręcił się jakiś olbrzymi wąż; także horyzont zaciągnął się mgiełką, któ­ra gęstnieje z minuty na minutę... Niesamowita cisza... Gdzie się podział wiatr...? Żeby choć najdrobniejszy sze­lest... Mimo to bestia w głębi wód nie śpi, wyraźnie za czymś węszy, białe grzywy stają na sztorc... proszę spoj­rzeć, jak bojowo wyglądają... nadciąga ich coraz więcej, ustawiają się w szyku, gotują do natarcia. Są też pierw­sze chmury, żółte i szare. Jak okiem sięgnąć, rozsypują się po całym niebie, przed nami, nad nami, nad naszymi plecami, jakby w błękicie rozwarły się jakieś wrota, któ­re dotychczas je powstrzymywały; teraz oczekują wia­tru, który właśnie zaczyna wiać... Pośpieszmy się, za chwilę nas dopadnie...

Na pokład spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Gam poczuła na ramieniu wilgoć. Uciekając, spojrzała w górę - w jednej chwili z nieba lunęły potoki wody, któ­re rozbijając się na pokładzie, natychmiast zamieniły się w tryskające fontanny; zaraz jednak zmyła je woda, pły­nąca rwącą, rozszalałą rzeką, jakby ktoś zerwał gigan­tyczną tamę.

Pod naporem ton wody Gam się przewróciła. Lava-lette chwycił ją i pociągnął do nadbudówki; z całych sił oboje przywarli do ściany. Jasna suknia kleiła się do cia­ła Gam. To było najprawdziwsze oberwanie chmury i wą­ski daszek nie mógł ich przed nim uchronić.

Gam wystawiła rękę: ramię zostało niemal potłuczo­ne. Trzymając się jak najbliżej ściany, próbowali znaleźć wejście do kajut.

- Tędy - rzucił ze śmiechem Lavalette.

Zanim dotarli w suche miejsce, musieli się przedrzeć przez potoki deszczu. Gam, pośród wiatru, oblepiona przemoczoną suknią, wyglądała jak grecka bogini. Dłoń-

101

mi usiłowała rozczesać włosy, była jak ogłuszona, całkiem oszołomiona.

Z morza wyłoniła się delta Dong Nai. Wśród bagien­nych wysepek porośniętych namorzynami rzeka tworzyła niezliczone meandry. Na brzegach, podmokłych i nieza-mieszkanych, obok nagromadzonych przez rzekę mar­twych drzew i gałęzi, wygrzewały się w słońcu aligatory. Pokazały się pierwsze pola ryżowe. Stojąc po pas w wo­dzie, pracowali na nich tubylcy. W pobliżu pasł się ba­wół wodny, który właśnie podniósł łeb i porykując, od­prowadzał wzrokiem statek.

Po trzech godzinach żeglugi parowiec wpłynął w od­nogę rzeki Sajgon, a po następnych trzech oczom po­dróżnych ukazały się dwie ostro zarysowane wieże saj-gońskiej katedry.

Obok burty parowca zatrzymała się łódź, na której łopotała flaga rządowa. Lavalette machnął do Tamila, by przyniósł stalową kasetę. Służący wręczył ją jakie­muś blademu człowiekowi, który kilka razy zgiął się w ukłonie.

Okna były szeroko otwarte. Poranny wietrzyk lekko kołysał długimi zasłonami z muślinu. Powietrze w po­koju wypełniał zapach tamaryndowców. Słońce delikat­nie złociło przestrzeń pomiędzy drzwiami a łóżkiem. Za oknem szumiał park, wśród drzew szczebiotały małe, kolorowe ptaszki.

Gam siedziała przed lustrem i przypatrywała się fla­konom z pachnidłami. Nieskazitelnie szlifowane krysz­tały mieniły się w słońcu barwami rubinu i opalu. Mato­we puzderka kryły aksamitny puder, miękko rozcierają­cy się w palcach. W płaskich słoiczkach lśniły odżywcze kremy, obok stała miseczka z wodą o cierpkim zapachu. Na miedzianej tacy leżało drewno sandałowe i kadzi­dełka.

Promienie słoneczne odbijające się w szeroko otwar-

tych oknach padały na lustro i rozpraszały się na blacie niskiej toaletki, przed którą Gam, jak Japonka, przykuc­nęła na poduszce. Wewnątrz rubinowego flakonu igrał purpurowy płomyk, którego refleks zajaśniał bladą plam­ką na toaletce. Złociste promyki migotały na opalizują­cej powierzchni wody, regularny, pionowy pasek słońca pojawił się na porcelanowych słoiczkach, na wypolero­wanych krzywiznach miedzianych naczyń wykwitło ostre, zuchwałe światło. Wszystko to odbijało się w złud­nych głębiach lustrzanej tafli i wyglądało jeszcze pięk­niej, kontrastując z matowym tłem koloru macicy perło­wej.

Gra światła i kolorów całkowicie pochłonęła uwagę Gam: ulotna harmonia życia okrytego ciszą wywierała szczególne wrażenie. Gam rozkoszowała się tymi drob­nymi zdarzeniami i zdawała sobie sprawę, jak mocno mogą oddziaływać na psychikę. Nie były skażone żad­nymi pragnieniami, nie miały woli, wymykały się regu­łom rządzącym przyczyną i skutkiem. Zaskakujące jak nieoczekiwany podarunek, nieodmiennie budziły zdumie­nie. Często się wydawało, że są odblaskiem czystego pięk­na, tak trudno było dociec powodów ich istnienia. To roz­proszone światło wokół lustra było niemal cudem i wręcz dotykało wrażliwego serca. Concertino ożywianych słoń­cem barw brzmiało jak nierealna, pozaziemska muzy­ka... Czy jakiś malarz potrafiłby pędzlem wyczarować te lustrzane odbicia...? Dochodzący z parku zapach tama-ryndowców był jednym wielkim pochlebstwem. Do po­koju wpadł maleńki komar i teraz odpoczywał na dłoni Gam - owad o kruchych skrzydełkach utkanych z prze­zroczystego blasku i o wysokich, pogiętych kończynach, cienkich jak pajęcza nić - ucieleśnienie dekadencji zwiewnych sylfid ufnie siedzące na jasnym, niepokojąco drżącym, tajemniczym gruncie, który się wolno poruszał i którego zwroty były dlań czymś wcześniej nie znanym.

Sylfida na mojej dłoni, pomyślała podekscytowana

Gam. Skrzydełka ma jak najlżejsze tchnienie, mogą się one jednak poruszać tak szybko, że - choć w takiej chwi­li srebrzą się całkiem niewidoczne - napełniają brzęcze­niem cały pokój. Oczy tego owada to jedynie maleńki punkcik, poprzecinany jednak misterną siateczką świa­tłoczułego unerwienia; choć jego odnóża są cienkie jak nici, precyzyjnie utrzymują cały odwłok pionowo na szkle. Zaiste, przemyślna budowa tego trzymilimetrowego or­ganizmu może zdumiewać: na obszarze nie większym niż półtora centymetra mieści się wszystko, czego potrzeba, by owad żył i oddychał tak samo jak ja... Zycie jest jak gospodyni, kobieta o rozłożystych biodrach, która robi zapasy na zimę, gotuje owoce i zamyka je hermetycznie w szklanych słojach... Wszyscy wyrośliśmy na tym sa­mym drzewie; teraz, jak te owoce, jesteśmy zamknięci w naszych szklanych domach, możemy na siebie patrzeć przez przezroczyste ściany, nigdy jednak się już nie spo­tkamy: z jednych zrobiono papkowaty mus, inni zostali pocięci, wydrążeni lub wydrylowani, są wreszcie i tacy, których w całości wrzucono pod prasę — ci czują się naj­bardziej poszkodowani...

Gam widziała w lustrze swoją zatroskaną twarz. Splo­tła dłonie, podniosła je do oczu i spojrzała na świat przez szparki między palcami. Wyglądało to dość komicznie. Roześmiała się. Trochę zmieszana spojrzała na komara: owad jeszcze nie odleciał. Leciutko, z boku dmuchnęła na dłoń. Komar natychmiast odwrócił się w stronę, skąd dochodził ciepły powiew, poruszył skrzydełkami. Widzę, że lubisz ciepło, pomyślała Gam i odsunęła rękę od twa­rzy. Ściągnęła usta i znów ostrożnie dmuchnęła na rękę; tym razem podmuch był chłodny. Nitkowate nóżki ner­wowo zatrzepotały, owad wyraźnie się zaniepokoił i od­leciał.

Gam, zamyślona, przez chwilę go obserwowała. Wszyst­ko, co żyje, wywołuje podziw, ekscytuje. Słowa są bezsil­ne, najlepiej milczeć. Ile piękna jest w drobiazgach, któ-

re nazywamy detalami. Czy można o kimś powiedzieć, że żyje naprawdę, jeśli te sprawy nie poruszają go do głębi? Nie potrafi naraz w gąszczu krzyżujących się myśli i pragnień znaleźć miejsca na spokojną kontemplację, nie widzi, jak nagle ustaje gonitwa myśli i niespodziewanie, w jakimś wolnym miejscu, pojawia się najprawdziwszy cud: promień opalizujący w kolorowym szkle, niesamo­wity pająk snujący o poranku misterną nić, zielonozło-cisty chitynowy pancerz chrząszcza.

Same w sobie zwierzęta i przedmioty są dobre, spo­kojne. Weźmy dla przykładu kota albo koc leżący na łóż­ku: kot jest miękki i puszysty, koc także. I zdawałoby się, że można je z sobą zamienić. Teraz koc będzie kotem i na odwrót; miękkość pozostanie ich wspólnym atrybu­tem. Dlaczego myślimy za pomocą głowy? Może byłoby słuszniej, gdyby tę funkcję przejęła nasza skóra?

Ile radości dostarczałby nam śmiech. Nie śmiejemy się, bo nie dostrzegamy tego, co zabawne - wciąż nam to gdzieś umyka. Czy nie lepiej rozkoszować się krągłością kryształu, który ściskamy w dłoni, wyczuwać jego kształt i miły chłód, zamiast zgłębiać mądrości wbijane nam od stuleci przez uczone głowy?

Te drobiazgi bywają wspaniałe, są przejrzyste i jed­noznaczne; nie zawsze to samo da się powiedzieć o spra­wach większych... Ale trzeba im poświęcić wiele uwa­gi... I trudno znaleźć coś, co byłoby tego warte w rów­nym stopniu... Nie obejmiemy większych spraw, nie ulegając wciąż na nowo urokowi drobiazgów... Zycie jest jednym wielkim odczuwaniem... Zawsze i wszędzie...

Jakby miała złożyć ofiarę jakiemuś bóstwu, Gam pod­niosła z blatu flakoniki z pachnidłami. Barwione wody chłodziły skórę. Kremy nadały jej sprężystość i miękkość, puder - matowy blask. Delikatny jedwab osłonił ciało ko­biety, na zgrabne, długie nogi Gam wciągnęła cienkie, idealnie przylegające pończochy... Ramiona wyciągnęła w stronę okna, z którego dobiegał coraz mocniejszy za-

pach... Jak młody wydawał się świat... Młody jak ona sama...

Minęła północ, kiedy pojechali do willi pewnego mie­szańca. Właściciel, w połowie Chińczyk, był synem an­gielskiego oficera. O jego orientalnym pochodzeniu świad­czyły jedynie skośne oczy. Był wysoki, poruszał się z dys­tynkcją. Dopiero później Gam zauważyła, że jedna ręka mieszańca jest krótsza, a skórę szpecą czarne cętki - śla­dy prochu. Wśród kobiet uczestniczących w przyjęciu Gam miała najjaśniejszą skórę.

Gości obsługiwały Annamitki. Roznosiły wodę sodo­wą i napoje z lodem w dużych szklanicach, do których potem dolewano szampana. Gam podziwiała drobną kość tych kobiet, a także wąskie stopy, niemal nagie w pode­szwach podtrzymywanych paskiem. Potem cierpliwie słuchała potoku słów, którym zalał ją jakiś Anglik.

W jednym z większych pomieszczeń goście zasiedli do gry. Stół był bardzo niski, gracze leżeli bądź siedzieli w kucki na płaskich matach. Gospodarz trzymał bank. Lavalette kilka razy obstawił i przegrał. Potem na do­bre ulokował się za stołem, ale wciąż przegrywał. Gam przyglądała się grze. Lavalette odwrócił się do niej. Uśmiechnęła się i wyszła do sąsiedniego pomieszczenia. Inni goście stojący wokół stołu zrobili to samo. Po paru minutach pozostało zaledwie kilku graczy. Teraz stawki gwałtownie poszły w górę.

Z kamiennym obliczem Chińczyk usiadł naprzeciw Lavalette'a. Kiedy brał kolejne karty i je odsłaniał, nie drgnął mu na twarzy żaden mięsień. Dość szybko prze­grał trzy wysoko obstawione partie. Obojętnie dorzucił banknoty. W następnych minutach przegrał drugie tyle. Lavalette przerwał grę i zapytał, czy nie powinni ustalić stawki maksymalnej.

- Po co? - zapytał Chińczyk i skinął na usługujące kobiety. Przyniosły napoje oraz sardynki z cebulą i czer-

wonym pieprzem.

Lavalette przejął bank. Choć czuł, że gra go wciąga, uspokoił się i wygodnie rozsiadł. Po półgodzinie trzecie­mu z graczy pozostały już tylko bilety wizytowe, na któ­rych wpisywał tracone sumy. Kiedy Chińczyk jak szale­niec windował stawkę, twarz przegrywającego się wydłu­żyła: bardzo dużo stracił i musiał dopisać na wizytówce pokaźną sumę. Podliczając straty, śmiertelnie zbladł, ołó­wek wypadł mu z ręki. Lavalette go obserwował.

- Karty były źle potasowane. Zauważyłem to dopie­
ro teraz. Dziewięć ostatnich rozgrywek trzeba unieważ­
nić - powiedział, zanim Chińczyk zdążył się odezwać, po
czym oddał szaremu na twarzy graczowi wszystkie wi­
zytówki. Nie podnosząc wzroku, zaczął na nowo tasować
karty, zaraz jednak przestał. - Zróbmy przerwę, chciał­
bym zapalić opium.

Grający wstali. Kiedy przeszli do drugiego pomiesz­czenia, trzeci z graczy się pożegnał. Lavalette czuł, że drżąca dłoń, którą ściska, jest wilgotna od potu.

- Spodziewam się, że nie odmówią mi panowie pra­
wa do rewanżu - wygłosił konwencjonalną formułkę i się
ukłonił.

Gam czekała na tarasie.

- Zapominamy... - powtórzyła jak echo Gam.
Zbliżył się mieszaniec.

- Ma pan urodziwą służbę - odezwała się do niego
Gam. - W dodatku u jednej z dziewcząt zauważyłam
niebieskie oczy. To osobliwość przy takiej ciemnej kar­
nacji... - Podała mu rękę. - Jutro będę grała w polo...

Lavalette chciał ją odprowadzić. Powstrzymała go.

- Chciałabym sama zejść po tych schodach... Nagle
mi przyszło do głowy... Przeskakiwanie stopni czasem
mnie bardzo bawi...

Na dole spojrzała przez ramię i się roześmiała; w głę­bokim dekolcie wyraźnie zarysowała się jej smukła szy­ja i gibkie plecy...

Lavalette w milczeniu położył się na plecionej macie. Chińczyk leżał naprzeciwko; ze srebrnego pudełka wy­jął porcję opium, przytrzymał ją nad płomieniem, a kie­dy zaczęła puszczać złocistobrązowy sok, wcisnął ją głę­boko w fajkę.

Czarny dym zawisł pod stropem. Dobroczynny nar­kotyk przenikał do krwi, pobudzał fantazję, wyobraźnię, sprawiał, że świat nabierał kolorów i kusił przygodą. Bezszelestnie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wśliznęła się jedna z dziewcząt. Stanęła pod ścianą. La-valette się odsunął. Chińczyk odprawił dziewczynę ski­nieniem dłoni; bez słowa natychmiast wyszła.

- Chwilowo nie...
Chińczyk uniósł powieki.

Przy stole zastali kilku nowych graczy. Goście nie żałowali sobie alkoholu. Lavalette zażądał czegoś moc-

-1 OO

niejszego. Kontynuowano grę. Bank trzymał jakiś An­glik.

Lavalette przestał uważać na karty. Ogarniał go dziw­ny, awanturniczy nastrój. Poddał mu się, próbując roz­poznać najróżniejsze odcienie miotających nim namięt­ności... Powoli budziło się w nim nieprzeparte pragnie­nie, by wstać i dać upust wzburzeniu.

W tym momencie sporo przegrał. Zrobił się przez to uważny, skoncentrował się na grze i całą siłą woli usiło­wał skupić rozsadzające go emocje i wykorzystać je w jed­nym tylko kierunku: miały pomóc potęgowaniu napię­cia i zarazem chłodnej kalkulacji towarzyszącym grze. Im więcej przegrywał, tym wyżej obstawiał.

Jeden z graczy, zupełnie pijany, osunął się na podło­gę. Pozostali usiedli bliżej siebie i zaczęli grać w ostrym tempie. Jedna po drugiej padały odzywki. Lavalette po­chylony nad kartami tęgo pił. Znów przegrał. Potem kilka razy wygrał, co jednak nie miało większego znaczenia. Chińczyk przejął bank i siadł naprzeciw Lavalette'a, który nadal przegrywał. Gra zamieniła się w pojedynek między nimi. Pozostali partnerzy się wycofali.

Chińczyk wygrywał. Przed nim piętrzyły się bankno­ty. Lavalette wypisywał weksle i nimi obstawiał - każdy następny opiewał na coraz to wyższą sumę. Przegrał wszystko. Trawiony jakąś gorączką wypisywał na blan­kietach niewyobrażalnie wysokie kwoty. Krótka chwila, w której wszystko się decyduje, dzieląca podniesienie i od­krycie karty, dostarczała mu tak szalonych emocji, że re­zultat stawał się wobec nich nieistotny, wręcz bez zna­czenia - samo napięcie oszałamiało.

W końcu Chińczyk rzucił karty na stół.

10Q

Chińczyk rozdał karty. Lavalette przegrał. Obaj ze­rwali się z miejsc. Jednym ruchem ręki Lavalette zmiótł ze stołu pieniądze i papiery, które z furkotem opadły na leżących pokotem pijanych graczy. Opróżniony blat sto­łu zalśnił, robił wrażenie czegoś odświętnego, uroczyste­go. Lavalette rozdał karty... I znowu przegrał.

Niezwykła stawka tej gry sprawiła, że napięcie się­gało zenitu. Chwilami obaj zapominali nawet, o co gra­ją. Rzucali się na karty z takim impetem, jakby chodziło o życie. Chińczyk przyciskał je do siebie, na jego dotych­czas nieruchomej twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, usta się zacisnęły, powieki zapadły, co chwila zgarniał karty do siebie, szepcząc przy tym: „Aha... aha... aha..."

Lavalette śmiał się groźnie, iskrzyły mu oczy, z tu­balnym śmiechem przybijał kartami w blat, krzyczał: „Tak! Tak...!" W końcu przegrał po raz czwarty. Chiń­czyk pozbierał karty, zbliżała się ostatnia, rozstrzygają­ca rozgrywka.

Zaczął tasować karty szybkimi, gwałtownymi rucha­mi, potem coraz wolniej - i w końcu je rozdał. Twarz Lavalette'a stężała, w jego wzroku malowała się bezgra­niczna nienawiść. Kiedy chwytał karty, ręce mu się trzę­sły; naraz zbladł, zamilkł i położył kartę na stole - była dobra; wyszedł po raz drugi - całe pomieszczenie wypeł­niło uporczywe dudnienie, pośród którego liczyło się tyl­ko jedno: czarna powierzchnia stołu i dwie połyskujące, naelektryzowane karty, od których w gęstniejącym po­wietrzu strzelały iskry. Lavalette podparł rękami głowę, do skroni przycisnął zaciśniętą pięść; cały czas dyszał, groził, sapał, krzyczał... Już tylko wachlarz szarych kart i palce sięgające po nie jak szpony, podnoszące je, wkła­dające pomiędzy pozostałe; znów szperanie, wyszarpy-wanie kolejnej karty, wyciąganie, wyjście - i naraz na stole zjawiła się oślepiająca biel, a na niej czarny szty­let... Trzecia karta... Dudnienie ustało... As pik...

Lavalette przegrał.

1 QA

Chińczyk znów zapadł się w sobie, jego twarz posza­rzała. Lavalette mu się przyglądał. Spojrzał na stół. Przy­pomniał sobie, o co grali.

- Ach, tak - powiedział spokojnie. - W godzinę po­
staram się wszystko załatwić.

Mrok rozjaśniały jedynie wątłe płomyki świec; Gam szczególnie lubiła takie światło. Owinęła się na sposób malajski sarongiem i opadła na otomanę. Tamil upinał nad jej łóżkiem moskitierę. Zawołała go i poprosiła, by stanął obok świec - chciała zobaczyć odbicie światła na jego ciemnej skórze. Poprosiła też, żeby mówił do niej w ojczystym języku. Powtarzała niektóre słowa, a kiedy jej się udawało, co chłopiec z powagą potwierdzał: Very nice, all right... śmiała się jak uczniak.

Potem mocniej obciągnęła biodra sarongiem; wyobra­żała sobie, że ma brunatną skórę i mieszka w malajskiej chacie...

Wszedł Lavalette; zgiął się w niedbałym ukłonie, szu­kając ręki Gam.

Gam wstała. Nie odezwała się.

i3i

Najpierw traciłem pieniądze, potem weksle, stawki szły w górę...

- Pan nie będzie...! - Przerwała i podeszła do Lava-
lette'a tak blisko, że poczuł bijące od niej ciepło. - Mogę
panu powiedzieć, w jakim celu nacięłam tych gałązek... -
Mocno trzymając osuwający się z bioder sarong, patrzy­
ła na Lavalette'a, jakby chciała go przewiercić wzrokiem.
Odwróciła się, stanęła we framudze okna, chwilę się za­
stanawiała... - Pan będzie... - Pobiegła do swych waliz,
jedną z nich wyciągnęła, wyjęła z niej paczkę, wepchnę­
ła w rękę Lavalette'a i zacisnęła na niej jego pałce. -
Tutaj... jeszcze... ma... pan... pieniądze!- wykrzyczała.

Lavalette wbił wzrok w ziemię. Pieniądze omal nie wypadły mu z ręki. Wzruszył ramionami. Naraz scho­wał paczkę.

- Mogę więc dalej grać! — zawołał radośnie i wybiegł
z pokoju.

Coś z szelestem opadło na podłogę. Z rąk Gam wyśli­znął się sarong. Trzymała go mocno, trochę się więc wy­straszyła. Zamarła w tej pozycji: lekko pochylona, z wy­suniętą stopą i uniesioną głową, jakby czegoś nasłuchi­wała, jedną ręką podpierając przegub drugiej, którą ściskała jedwab poniżej piersi; na jej wygiętą szyję, znie­ruchomiałą w pozycji, która wyrażała pokorę, padał blask świec. Na podłodze leżały kwitnące gałązki. Po chwili ciało Gam ożyło i zaczęła chodzić po pokoju. Ciągnęła za sobą brokatowy tren ocierający się o kwiaty tamaryn­do wca.

Była w dziwnym nastroju: z jednej strony odczuwała wzburzenie, z drugiej ogarniał ją jakiś mrok. Prawie wcale nie zastanawiała się nad sensem kilku słów, które usłyszała od Lavalette'a: były niczym w porównaniu z tą

1 OO

wprawiającą w osłupienie historią. Przez cały czas świet­nie zdawała sobie sprawę z bezczelności, a nawet śmiesz­ności żądania Lavalette'a. Ale nie o to chodziło - całe zajście dobitnie świadczyło o tym, jak Lavalette ją trak­tuje.

I wystarczało już to, że nękają ją podobne myśli. Być może jutro Lavalette dostrzeże absurdalność swych rosz­czeń, na razie jednak nie mogła pogodzić się z tym, że uważał je za oczywiste i w tamtej godzinie wzburzenia były dla niego najzupełniej normalne. Możliwe, że był to początek walki... Gam w to nie wierzyła i nie chciała niczego na ten temat wiedzieć; miała wrażenie, że zo­stała pobita; odczuwała też przerażenie, choć nie znaj­dowała po temu dostatecznych powodów. Jednego była pewna: Lavalette był człowiekiem wolnym i nic go nie wiązało. Jego wolność miała w sobie coś władczego: ule­gając kaprysowi, potrafił ją odsunąć. Tkwiło w nim mi­styczne ego o ogromnej sile, wytrącające oręż z ręki...

Gam, która cały czas chodziła po pokoju, nagle się zatrzymała. W każdej chwili znowu mógł się zjawić La-valette. Przypomniała sobie, że dała mu pieniądze. Wie­działa, że dopóki on nie wróci, nie może być niczego pew­na. Wszędzie wyczuwała jego obecność... wydawało się, że duch Lavalette'a krąży po pokoju... Gam była gotowa mu ulec... Przeszła prawdziwą ewolucję, do której nie dorastała... Ewolucję związaną z najgłębszymi pokłada­mi jestestwa... tymi, które są skrajnie egoistyczne... Te­raz wiedziała, że stała się wobec nich bezsilna, a jej ka­pitulacja to jedyny oczywisty dowód świadczący o dzia­łaniu prawa rządzącego naturą kobiety. Prawa, które każe jej ulec zwycięzcy, nakazuje bez walki otworzyć wszystkie bramy i dopóki on jest panem i władcą, cał­kowicie mu się podporządkować...

Była roztrzęsiona. Głęboki niepokój usunął w cień wszelkie inne obawy, zepchnął na margines odwieczną

tajemnicę cielesnego zbliżenia; jakiś wewnętrzny żar gnał ją przed siebie, nie było chwili do stracenia... W pośpie­chu zaczęła się pakować, bez zastanowienia, nie dbając o porządek, wrzucała do walizki wszystko, co miała pod ręką. Nagle się wyprostowała, uniosła głowę, nasłuchi­wała...

Noc była cicha, sprawiała wrażenie całkowicie odgro­dzonej od niedalekiej przeszłości, z niczym nie powiąza­nej... Z palarni opium przez chwilę dobiegał stłumiony gwar. Za oknem krzyczał jakiś ptak... Gam oparła głowę na podniesionym wieku walizki i długo siedziała w tej pozycji... Była zmęczona.

Za drzwiami rozległy się lekkie kroki. Przyszedł La-valette. Ostrożnie zamknął drzwi na klucz.

- Pełne zaskoczenie. Pani pieniądze przyniosły mi szczęście, odmieniły grę. Z kartami często tak bywa. I jak tu nie być przesądym. Od pierwszego rozdania miałem nadzwyczajną passę. Rzadki przypadek: jedenaście razy z rzędu zgarniałem maksimum, jedenaście rozdań bez najmniejszej straty... Czyste szaleństwo... Odegrałem wszystko, także panią. Oddaję pieniądze, proszę je wziąć z powrotem... - Włożył pakiet do otwartej walizy i włą­czył wentylator. - Noc jest gorąca i parna. Na szczęście od gór zaczyna wiać i niebawem zrobi się chłodniej. Pro­szę zostawić otwarte okna i jeszcze przez godzinę nie wy­łączać wentylatora. - Obszedł walizę dookoła i stanął na­przeciw Gam.- Widzę, że pani przeszkodziłem... Jest pani zajęta... Życzę dobrej nocy.

Gam nie odpowiedziała. Machinalnie odłożyła pienią­dze. Usiadła między walizami i wpadła w zadumę. La-valette zaskoczył ją przy pakowaniu i zupełnie tego nie zauważył.

Zawisło nad nią coś nieodwracalnego-jakaś chmu­ra, ręka, może obręcz. To coś się burzyło, było coraz bli­żej, pożerało wszystko po drodze, niczego obok siebie nie

tolerowało... Gam opierała się z całych sił, czuła się jed­nak zbyt słaba; chciała stawić czoło niebezpieczeństwu i je oswoić, potrzebowała jednak czasu. Postanowiła za­tem, że zejdzie mu z drogi, schroni się gdzieś i przecze­ka, ucieknie z niebezpiecznej strefy, w której grozi jej okaleczenie i unicestwienie, gdzie jej opór słabnie, a ciem­ne moce triumfują...

Spakowała walizy do końca, pozamykała je i zasię­gnęła informacji o najbliższych połączeniach kolejowych. Nocny ekspres odchodził za godzinę. Zamówiła bilety i w pośpiechu, zadyszana, zbiegła na dół.

W hallu panował półmrok. Krążyli po nim ubrani na biało boye. Przy stoliku nad szklaneczką whisky siedział jakiś mężczyzna. Zaczerwienionymi oczami patrzył na Gam. Kiedy mijała park, przemknęło jej przez myśl, że po prostu ucieka... Więcej już się jednak nie zastanawiała.

Odprawiła rikszę. Chciała się przejść, słyszeć mocny, rytmiczny stukot swych kroków, czuć ruchy ciała i rąk.

Rozluźniła się, zaczęła spokojnie myśleć. Ale niezno­śna obręcz wciąż uciskała jej głowę, kotłowały się w niej mroczne przeczucia, znalazła się w matni, z której nie było wyjścia, wszędzie trafiała na stalową zaporę...

Pociąg wtoczył się do hali. Gam starała się czymś zająć. Kiedy ekspres ruszył, opuściła szybę w swym prze­dziale. Otuliła ją ciepła, bezkresna, podzwrotnikowa noc.

VIII

1 OC

jak wspaniale wygląda pani głowa na tle tego muru i jak błękit morza podkreśla smukłość sylwetki... Wszystko to składa się na urzekający obraz żywego człowieka i, za­raz za nim, obraz dwóch najbardziej poruszających two­rów natury: nieba i morza. To prawdziwa symfonia ży­cia, przejaw jego najszlachetniejszych form...

Czy gdybym pani pożądał, widziałbym to tak samo? -ciągnął. - Dręczące nas pragnienia zacierają czystość podobnych przeżyć tak samo, jak wiatr mąci lustro wody...

Gam wskoczyła do łodzi.

- A teraz trochę popatrzmy - powiedziała i przechy­liła się przez burtę.

Pod wodą rozpościerał się bajkowy świat ogrodów koralowych. Morze było przejrzyste jak kryształ, roze­drgana toń połyskiwała tysiącami świetlistych plam, które, jasne na powierzchni, bliżej dna barwiły się si­nym błękitem. Łódź przepływała nad kolonią korali. Co chwila podwodne gałęzie szorowały o dno.

Pośród wzgórz wznoszących się na białym piasku, wzdłuż dzielących je dolin, rozciągał się lśniący, milczą­cy świat - zadziwiający groteskowością kształtów, plą­taniną rozgałęzień, porośnięty najprawdziwszymi drze­wami i krzewami we wszystkich odcieniach czerwieni i lazuru. Na tych niezwykłych drzewach poruszały się kołysane ruchem fal strzępiaste płatki ukwiałów, wężo­wato pogięte, kolczaste stwory, o których trudno powie­dzieć, czy należą do świata roślin, czy też, swobodnie krążąc w wodzie, są już zwierzętami. Płynąc, raz po raz groźnie otwierały swe paszczęki.

Po białym dnie pełzały ultramarynowe Ophiuridea, wokół nich poukładały się brązowe i czerwone rozgwiaz­dy, leniwie wiły się strzykwy podobne do długich sza­rych glist, z boku było widać kraby przesuwające koloro­we muszle, ponad tym wszystkim, jak barwne, skrzące się obłoki, unosiły się ławice małych, turkusowych i kar-


minowych rybek; pod ich lśniącą łuską odznaczały się jasnoliliowe żyłki naczyń krwionośnych- wyglądało to tak, jakby ktoś wysypał do wody tysiące szlachetnych kamieni.

Sampan wolno sunął przed siebie. Ciemnoskóra za­łoga pochwyciła młodego rekina i trzy szarozielone, ogromne langusty, które trzepocząc się, wpadły do łodzi. Gam wypuściła je na wolność.

Wczesnym rankiem, o szóstej, Gam owinęła biodra batikowym sarongiem, narzuciła jawajski, przetykany

srebrem kaftanik i wybiegła z pokoju. Skierowała się w stronę domku kąpielowego. W nocy padało, ziemia była już jednak całkiem sucha. Gam weszła do kabiny i za­częła się polewać wodą, którą nabierała pojemnym czer­pakiem. Czuła, jak ożywcze strugi obmywają jej ramio­na, spływają po całym ciele i z pluskiem wpadają do dużej miednicy, wprost na nagie stopy. Odświeżona wróciła na taras, na śniadanie z obowiązkową grzanką. Obsługa, miejscowi chłopcy, roznosiła herbatę, stawiając naczy­nia na szerokich poręczach wygodnych krzeseł. Naraz uderzyło Gam, że jeden z chłopców jest bardzo podobny do Tamila.

Jej wewnętrzny spokój uleciał w jednej chwili. Przez ostatnich kilka dni wydawało się jej, że dzięki ucieczce zdołała odsunąć od siebie zagrożenie. Teraz, wstrząśnię­ta, pojęła, że nie udało jej się umknąć, że niebezpieczeń­stwo wciąż czai się gdzieś w pobliżu. Znów ją dopadło i w żaden sposób nie mogła go powstrzymać; bezustan­nie czekała, trawiona lekką, wewnętrzną gorączką, rów­nież wtedy, gdy próbowała się odciąć od wszystkiego.

Sejour dostrzegł w jej oczach przerażenie. Domyślał się przyczyn.

Samochód pędził poprzez wyżyny zajmujące pokaźną część wyspy, wyprzedzając na dobrej drodze licznesado — małe wózeczki z jednym tylko pasażerem, który siedział tyłem do woźnicy. Zaprzężone do nich kuce z Timoru pę­dziły galopem; wózki nieprzerwanie turkotały i pobrzę­kiwały dzwoneczkami, co jakiś czas gwałtownie podska­kując. Wynędzniali Chińczycy o cynamonowej skórze, nadzy do pasa, natężali mięśnie i truchtając jednostaj­nie, cierpliwie ciągnęli dwukołowe riksze, w których ocie­kały potem pulchne, dostojne Holenderki. Na poboczu

1 QQ

stał smutny wół zaprzęgnięty do ciężkiego wozu. Zwie­rzę miało piękne, długie, podkręcone rogi i okazywało absolutną obojętność wobec żywo gestykulujących męż­czyzn, którzy oglądali pęknięte koło i poczerniałymi zę­bami żuli betel. Na wozie siedziała stłoczona grupka Jawajek odzianych w barwne, wzorzyste batiki; kobiety szczebiotały jak stado wróbli. Zaciekawił je samochód, przyglądały mu się uważnie, coś wołały. Niektóre z nich miały głowy owinięte cienką, zwiewną tkaniną upstrzo­ną złotymi świecidełkami oraz złote koła w uszach.

Auto wjechało w aleję obsadzoną strączyńcami indyj­skimi. Gałęzie drzew, zwisające do ziemi jak niedbale narzucona peleryna, zdobiły duże granatowe pęki kwia­tów. Droga wznosiła się szerokimi zakrętami. Dookoła, jak olbrzymie krecie kopce, piętrzyły się wulkany. Z kra­teru Bromo ulatywała w niebo smuga dymu.

Zbocza wyrudziałych bądź szarych gór porastała ciem­na zieleń lasów. Wydawało się, że wyżej zieleń słabnie i wypuszcza z objęć nagi stożek. Dalej ciągnęły się plan­tacje kawy, tytoniu i palm kokosowych. Nad tarasami wyblakłych pól ryżowych zawisła srebrzysta mgiełka. W oddali, pośród zielonych łąk, pokazały się, jeden nad drugim, trzy dachy muzułmańskich domów modlitwy przeglądające się w spokojnej wodzie stawów. Za drze­wami, głównie chinowcami i tamaryndo wcami, grzały się w słońcu białe bungalowy, o których, jak się wydawało, zapomniał czas. Coraz częściej pojawiały się domy na palach kryte strzechą czarnych liści palmowych, sąsia­dujące z szopami na ryż - konstrukcjami o giętych da­chach, wymalowanymi i otwartymi na przestrzał. Mia­sto było coraz bliżej.

Ubrani na biało, pięknie zbudowani Indonezyjczycy poruszali się bezszelestnie wśród stale zabieganych Chiń­czyków. Sejour skręcił do ogrodowej części miasta i za­trzymał się przed domem przyjaciela. Na powitanie wy-

szedł gruby, ociężały Holender. Gam otoczyły dzieci o wło­sach jak len; na ich buziach malowało się zaciekawie­nie. Pani domu dyszała astmatycznie; jej kędzierzawe włosy świadczyły o domieszce krwi negroidalnej. Promie­niując radością, zapraszała na werandę, gdzie czekało jedzenie.

Z tajemniczą miną przygotowywała dla Gam specjal­ne danie: do miski ryżu wrzuciła drobno pocięte kawał­ki suszonej i świeżej ryby makasarskiej, pomfreta, roz­drobnione mięso kury, kaczki, omlet i jaja przyrządzone na różny sposób, a wszystko to przyprawiłaćatni, cebulą, pieprzem, imbirem i nieznanymi dodatkami jawajskimi. Kiedy danie było gotowe, gospodyni zachęcająco wska­zała na stół. Gam zaczęła z pewną obawą, potem jednak mężnie zjadła całą porcję. Bosa dziewczyna o oliwkowej cerze przyniosła owoce. Gam ucieszyła się na widok so­czystej świeżości chłodnych owoców mango, ich delikat­nego miąższu, wodnistych melonów, czerwonych persy-mon, wspaniałych papai, owoców mangostanu, kolcza­stych rambutanów; kiedy jednak na stole pojawił się papkowaty durian, chciała uciec — rosnący w dżungli ty­grysi przysmak wydzielał okropny zapach zgnilizny. Po­tem jednak, przezwyciężając obrzydzenie, skosztowała go i była zaskoczona wykwintnym smakiem przypomi­nającym delikatny krem orzechowy, mokkę i mrożoną śmietankę.

Późnym popołudniem Gam i Sejour pojechali na przy­jęcie do pałacu sułtana. Musieli przejść przez rozliczne ogrody, w których rosły wyszukane gatunki drzew i kwia­tów, potem obok basenów, gdzie zwykle zażywał kąpieli sułtański harem, zanim w końcu dostali się na pałaco­wy taras. Przed wejściem stały dwa słonie - unosząc wysoko trąby, głośno trąbiły. Z pałacu wysypała się spo­ra grupa Jawajczyków i naraz wszyscy padli na ziemię. Ukazał się mistrz ceremonii, poprowadził gości do sali

tronowej. Ściany były tutaj pokryte barwnymi tkanina­mi indyjskimi. Z boku tłoczyli się Jawajczycy w odświęt­nych strojach - szkarłatnych spodniach i bądź to zielo­nych, bądź białych sukniach. Liczni książęta przykuc­nęli na posadzce wyłożonej kaflami i sunąc tuż ponad nią w postawie wyrażającej pokorę, zbliżali się do tronu. Postać sułtana przesłaniały niezliczone sznury pereł, którymi władca był obwieszony od stóp do głów.

Mistrz ceremonii poprowadził Gam i Sejoura przed jego oblicze. Sułtan od razu poznał Sejoura, rozsunął perły i rozpoczął wartką rozmowę. Miał wyrazistą, mię­sistą twarz oraz podmalowane czarnym tuszem krzacza­ste brwi. Odwrócił się do Gam i zapytał o coś Sejoura po malajsku. Sejour potrząsnął głową i odpowiedział. Suł­tan poprosił Gam, by wieczorem przyszła jeszcze raz. Będzie mogła posłuchać gamelanów.

Prawie wszystkie żony sułtana pochodziły z prowin­cji Preanger. Były delikatnej budowy i emanowały jakąś melancholią, którą zawdzięczały zniewalającemu uroko­wi sarnich oczu. Gam nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widziała skórę o równie ciepłym, złocistym odcieniu.

W czystych boksach sułtańskich stajni obok karych koni australijskich stały wspaniałe izabelowe ogiery; stajniami zarządzał pewien siwobrody Niemiec. Na pa­łacowych dziedzińcach bawiły się usmarowane dzieci. Obok wielu z nich opierały się o mur zielone lub złote parasole, świadczące o książęcym pochodzeniu. W pobliżu snuli się służący; żuli betel.

Prędko zapadła noc. W ciemnym ogrodzie pałacowy pawilon wyglądał jak wyspa światła. Dworzanie zasie­dli w kucki na płytach posadzki. Tylko sułtan siedział wyprostowany. Jawajski gamelan zaczął grać stary ta­niec wojenny, muzyka rozwijała się w śmiałym, miaro­wym rytmie.

Powoli weszły tancerki. Ich nagie ciała od pasa w górę osłaniał jedynie wąski, złocisty stanik. Wspaniałe bio­dra okrywały jedwabie w kolorze brzoskwiniowym i szmaragdowym. Ruchy kobiet pod ciasno opinającą je cienką materią miały niezwykły urok.

Tancerki odegrały scenę z rycerskiej opowieści oraz topeng - taniec w maskach. Potem zmieniła się muzyka gamelanów — orkiestra zaczęła grać ciszej i bardziej de­likatnie. Gam słuchała zachwycona. Smutnie zabrzmia­ły dźwięki prowadzących melodię miedzianych saronów, którym towarzyszyły przytłumione uderzenia w bębny i mniejsze bębenki, potem włączył się suling, harfa oraz instrumenty przypominające cytrę i skrzypce. Narasta­jąca kantylena emanowała ciepłą słodyczą i wydawało się, że orkiestra złożona z dwudziestu mieszkańców wy­spy od dawna już nie gra, że to równikowa noc sączy się do pałacu oszałamiającym zapachem ogrodów, zstępuje z gwiaździstego firmamentu i syci tę egzotyczną muzy­kę drżącą melancholią wybrzmiewających akordów. A kiedy wszystkie instrumenty towarzyszące zamilkły i w powietrzu dźwięczała jedynie przejmująca, żywa me­lodia, powoli, bardzo cicho, jak odległe buczenie pszczół zawibrowały gongi, rozdźwięczały się miedziane niecki, zalśniły srebrzyste arpedżia harfy, w rozedrganej prze­strzeni rozległy się na przemian wznoszące, to znów opa­dające figury instrumentów smyczkowych; wtedy kon­cert zamienił się w muzykę tropikalnych mórz, harmo­nię sfer, którą udało się ożywić i dzięki temu jeszcze tu, na ziemi, usłyszeć jej seraficzny ton.

Sułtan wstał i z trzema kobietami zaimprowizował liryczny taniec. Szeroko rozkładając ramiona, okrążały go miękkim krokiem, ich ręce unosiły się nad nim i płyn­nie się wyginały. Tancerki poruszały się coraz spokojniej, stawiały coraz drobniejsze kroki, aż w końcu się zatrzy­mały, uniosły na palce i lekko drżąc, zaczęły się nieznacz­nie obracać. Teraz magia tańca przeniosła się na ich

1 Al

wyraziste twarze i ręce. Ożywiły się dłonie, ramiona wiły się wężowato, miękko kreśliły koła i spirale, były przy tym podobne do poruszanych wiatrem gałęzi drzew li­ściastych; szeroko rozstawione palce rozciągały się, jesz­cze przez chwilę tańczyły jedynie ramiona, a potem już tylko dłonie i palce - szczupłe i piękne; teraz ekspresja tańca wyrażała się wyłącznie w nich, bo reszta ciała uspo­koiła się całkowicie.

Gamelany dźwięczały jak dzwony zatopione w morzu: nierzeczywiście, tajemniczo, cicho i głucho. I tak jak w przedziwnych, kolorowych baśniach płynnie zaciera się granica pomiędzy zwierzęciem i rośliną, jak bez żadne­go oporu poddają się fali morskie kwiaty w podwodnych ogrodach, tak miękko poruszały się tancerki i sułtan prowadzeni ledwo uchwytnym rytmem, podobni do pa­jęczyny utkanej ze światła, z kolorów, z kobiet i dźwię­ków.

Gam i Sejour wracali z przyjęcia w milczeniu. Wraz z Holendrami usiedli jeszcze na jakiś czas pod świętym figowcem, który zadziwiał wznoszącą się wysoko pląta­niną nadziemnych korzeni. Ktoś opowiadał o niezwy­kłych sztuczkach miłosnych jawajskich kobiet: owijają one włos ukochanego wokół kawałka czaszki tygrysa, noszą go z sobą, a kiedy odpadnie — mężczyzna należy do nich. Z kolei Holender mówił o Europejczykach, któ­rzy zawsze muszą wracać do swych ciemnoskórych ko­biet, nawet jeśli próbują się temu opierać. Gam niemal się nie odzywała, poprzez jednostajny potok słów wciąż dobiegało ją z pałacu oddalone dudnienie gamelanów -wibracja gongów burzyła spokój jej serca i budziły się wspomnienia, od których nie potrafiła uciec.

O dziesiątej wieczorem francuski parowiec idący do Hongkongu odbił od nabrzeża i wziął kurs na ujście Rzeki Perłowej. Gam stała na pokładzie i patrzyła przed sie-

bie ponad mnóstwem świateł. W basenie portowym uwi­jały się tysiące sampanów: wyglądało to, tak jakby wo­kół statków krążyły nocne motyle. Nad wodą kołysały się małe latarenki, zwisające z łodzi na długich łańcu­chach. Za nimi widniały silne, kolorowe światła pozycyj­ne licznych żaglowców, parowców i okrętów wojennych. W oddali jaśniały rzęsiście oświetlone trzy statki pasa­żerskie. Wzdłuż nabrzeża ciągnął się szereg latarni oświetlających ulicę prowadzącą do portu. Między nimi poruszały się światełka riksz i, znacznie szybciej, jasne smugi reflektorów samochodowych. Nad wybrzeżem ciemniały zarysy wzgórza Prak; do zbocza, niczym mi­goczące ptasie gniazda, tuliły się domy europejskich mieszkańców miasta. Wszystkie te drżące światła były słabe i bezsilne wobec potęgi nocy, ziejącej niczym otchłań, otaczającej je z każdej strony... Wydawało się, że jeszcze chwila i nastąpi eksplozja, która za jednym zamachem zniszczy wszystko - mroczna ciemność wy­stąpi z brzegów i pochłonie bezbronne wysepki światła.

Z białych i nieprzejrzystych jak wata porannych mgieł wyłoniły się wyzłocone pierwszymi promieniami słońca wysokie wieże katolickiej katedry. Rzekę przecinały pa­rowe bocznokołowce, jeden z nich parł przed siebie, cią­gnąc na holu dwie chińskie dżonki pełne ludzi; dobiegał stamtąd rześki gwar ożywionych rozmów. Długie, barw­ne proporce na masztach dżonek furkotały na wietrze. Rybacy wciągali rozstawione na noc sieci i podnosili ko­twice, by z połowem udać się na targ. Dalej na wodzie unosiły się tysiące sampanów.

Pobudowane na nich mieszkania z luźno powiązane­go bambusa wyglądały na siedlisko jakiegoś odrębnego gatunku istot ludzkich, żyjących stadnie jak szczury. Na beczkowato zadaszonym dziobie łodzi znajdował się je­den pokój, na rufie, pokrytej takim samym dachem-drugi. Pośrodku był otwarty pokład, jedyne miejsce, gdzie

mieszkańcy mogli się wyprostować. Mimo to na wszyst­kich łodziach roiło się jak w mrowisku. Skośnookie twa­rze wyzierały z każdego zakątka; ruchliwe jak pająki postacie obklejały każde wolne miejsce i zdawało się, źe jeden drugiemu wchodzi na głowę, a ich kończyny mają więcej stawów niż kończyny zwykłych ludzi. By dzieci nie powpadały do wody, przywiązano je postronkami do łodzi; tak ubezpieczone raczkowały pomiędzy dorosłymi. Na półokrągłych zadaszeniach siedziały puszczone lu­zem, buńczucznie nastroszone kundle, które ujadały na widok swych pobratymców z sąsiednich łodzi; wzdłuż burt, balansując, spacerowały koty, kury pracowicie dzio­bały bambus w poszukiwaniu ziarna.

Tuż pod sobą, w którymś z sampanów, Gam zauwa­żyła okryte puchem pisklęta i kurę, która gdacząc i ude­rzając skrzydłami, mężnie walczyła o pożywienie dla swej gromadki.

Długimi żerdziami przepychano łodzie w pożądanym kierunku. Płonęły paleniska, nad którymi rozwieszano garnki. Na innych sampanach powykładano towary i wła­ściciele głośno je zachwalali. Powietrze wypełniał ostry, przenikliwy, skrzekliwy jazgot. Unosił się nad wodą, krążył wśród łodzi, a kiedy obok przeszedł parowiec i fala zakołysała łódkami, cały kwartał pływającego miasta zaczął miotać dzikie obelgi, z powykrzywianych złością ust popłynęły przekleństwa, wściekle wygrażały wychu­dłe ręce. Na wodę padało poranne słońce, na falach za­lśniła złota obręcz. Zajaśniały brązowe łodzie, promie­nie przeniknęły do zadaszonych pomieszczeń, gdzienie­gdzie wydobywały nawet z mroku domowe ołtarzyki oraz zdobiące je barwne wieńce. Coraz więcej sampanów od­rywało się od pływającej kolonii, otaczało parowiec i pró­bowało obok niego płynąć; z łodzi wyskakiwały szczupłe postacie i z kocią zręcznością wspinały się na pokład stat­ku, a ci, którym się nie powiodło, nie szczędzili sił, by przekonać do swego towaru. Rozpoczął się szaleńczy

wyścig do przystani, towarzyszył mu nieopisany zamęt i ogłuszający wrzask; kobiety przy sterach przekrzyki­wały się, gorąco zachęcane nawoływaniami przyjaciół wzajemnie sobie złorzeczyły i w końcu ich głosy zamie­niły się w ochrypłą kakofonię - przerażający tumult.

- To Azja... - powiedział Sejour, odwracając się do Gam.

Od ulicy na ścianach domów wisiały niebieskie lub pozłacane tabliczki z napisami. Na straganach mamiły wzrok bale jedwabiu w kolorze tabaczkowym lub gołę­biego błękitu. Za straganami stały krosna, przy których mali chłopcy tkackimi grzebieniami ubijali osnowę. W in­nych uliczkach rozsiedli się rzemieślnicy wyrabiający ozdoby ze srebra i złota, a także rzeźbiący w kości sło­niowej. Powstawały tutaj filigranowe cacka, misternie cyzelowane, wymagające niezwykle żmudnej obróbki. Młode kobiety szlifowały niebieskie kamienie, siwi rę­kodzielnicy z nieprawdopodobną precyzją obrabiali ka­wałki kości słoniowej i przekształcali je w najprawdziw­sze dzieła sztuki. Na ścianach, pod tablicami z imiona­mi przodków oraz w kątach domostw, przed posążkami Buddy, żarzyły się wonne kadzidełka.

Przekupnie handlowali ogórkami nanizanymi na cien­kie sznurki z łyka, ogromnymi nożami płatali krwiste ryby, brudny grubas mył rzodkiew, wrzucał ją do kadzi z wodą, sam do niej wchodził i zawzięcie deptał. W któ­rymś ze sklepów dwie kobiety syczały na siebie jak żmi­je. W innym wystawione były na sprzedaż kaczki, kury, psy i szczury. Przed sklepem rzeźniczym szlachtowano konia. Przeraźliwie kwicząc, zwierzę padło na kolana, toczyło błędnym wzrokiem, z wytrzeszczonych oczu pły­nęły łzy. Nozdrzami trysnęła mu różowa piana. Z koń­skiej piersi wyrwało się zamierające, przejmujące, wręcz ludzkie westchnienie - zwierzę zwaliło się z nóg... I jesz­cze przez chwilę kopyta uderzały o bruk.

147

W otwartych zakładach fryzjerskich można było usły­szeć wszystkie języki i dialekty. Z domów gry dochodził stukot kości, chińscy kulisi w kilka godzin tracili tu rocz­ny zarobek.

Prowadzący grę biegali z dzwoniącymi mieszkami, przyjmowali stawki, z pomocą długich lasek kładli je na wskazanych miejscach w dolnej sali i w ten sam sposób odbierali wygraną. Obok znajdowały się domy uciech -całe rzędy jednakowych pokoi, piętro nad piętrem. W każ­dym pokoju były małe, bogato malowane, szklane okien­ka, hebanowe, intarsjowane macicą perłową fotele oraz delikatne, łamliwe stoliki herbaciane; wśród tego wszyst­kiego przemykały kobiety o grubo uszminkowanych, jak­by pokrytych emalią, martwych twarzach, z zastygłym na nich sztucznym uśmiechem, odziane w cenne szaty, tańczące jak automaty przy dźwiękach samisenu i śpie­wanych falsetem pieśni.

W wielu pokojach stały obłe, pięknie malowane trum­ny; krewni zmarłych stawiali na nich herbatę i owoce, palili kadzidełka. Sejour zabrał następnie Gam do wię­zienia. Rzucił kilka sztuk srebra strażnikowi, którego czoło toczyła jakaś choroba. Strażnik przeprowadził ich przez kilka dziedzińców i cel. Szyje więźniów tkwiły po­między dwiema ciężkim kłodami. Na widok obcych roz­legły się przeraźliwe jęki; można się było tylko domy­ślać, że te odgłosy wydobywają się z ludzkich gardeł. Wynędzniałe kobiety w łachmanach siedziały z dziećmi przy piersi obok więźniów i czekały. Strażnik się rozga­dał: mówił, że większość uwięzionych nigdy głębiej nie zasypia, ponieważ przeszkadzają w tym drewniane kło­dy; gdyby usnęli, niechybnie by się podusili. Potem otwo­rzył celę, w której skazani na śmierć czekali na wykona­nie wyroku. Z diabolicznym uśmieszkiem, obnażając nie­liczne, krzywe i połamane zęby poprzedzielane czarnymi dziurami, strażnik opisywał miejsce straceń. Za trzy dni

t A Ci

więźniowie zostaną ścięci, powiedział. Ich głowy, umiesz­czone w dzbanach, wrzuci się do wody.

Nie mogąc się oprzeć niezdrowej ciekawości, Gam ze wstrętem patrzyła na grupkę ludzi, którzy wprawiali ją w osłupienie i jednocześnie budzili litość. Stara kobieta czołgała się na czworakach po podłodze i bezwstydnie zadzierała swe łachmany. Strażnik, nie zastanawiając się, kopnął ją w brzuch, aż zwymiotowała; potem oznaj­mił, że skazano ją za trucicielstwo. Podniosła się niepew­nie, poczołgała się dalej na długość łańcucha, szarpała się, jęczała, wyła, darła okrywające ją szmaty i wyciąga­ła ręce do młodego kulisa, który wytrzeszczał oczy, pa­trząc na nią tępo.

Wokół Gam zaroiło się od ludzi. Brudne ręce w żebra­czym geście domagały się jałmużny. Gam zbladła: te żywe ciała, ruchliwe, o giętkich stawach, posłuszne sterującej nimi woli, za trzy dni zesztywnieją, będą martwe; śmier­telny skurcz zaciśnie im palce, krew z nich wycieknie -w ciągu niewielu godzin, które łatwo policzyć, świat prze­stanie dla nich istnieć. Tymczasem pożądliwe ręce wy­ciągają się po jałmużnę, po datek, ręce ludzi, których życie się skończy, zanim pod drugiej stronie rzeki cztery razy zgaśnie słońce... I oni jeszcze żebrzą o kilka cen­tów... Nie do wiary...

Potem było Hankou, gdzie zamieszkali w niemieckim hotelu - staromodnej budowli z wąską werandą. Wbrew pozorom pokoje były tu wysokie i chłodne, a korytarze szerokie. Gam z okien swego pokoju miała widok na wodę; przez cały dzień mogła oglądać zakotwiczoną ka-nonierkę, parowce rzeczne i żagle dżonek. Dalej rozpo­ścierał się typowy chiński krajobraz: płaskie tereny wzdłuż rzeki, szare, porośnięte drzewami wzgórza wo­kół Wuczanu, pagoda, błękitniejący na horyzoncie łań­cuch niskich gór. Widok przepływających dżonek miał w sobie coś odwiecznego. Na licznych łodziach zwracały

uwagę wymyślne kształty wioseł sterowych. Żagle z ple­cionych mat osłaniały kasztel rufowy... Wiosła przypo­minały wysunięte pazury. Wzdłuż burt siedzieli w kucki ludzie i jedli ryż z czerwonych bądź niebieskich mise­czek.

Gam i Sejour pojechali w górę Jangcy do Jangczou. W mieście panowało ogromne poruszenie. Zdołano schwy­tać kilku rozbójników, którzy utrzymywali w strachu całą okolicę; teraz mieli być ścięci. Wszyscy mieszkańcy wy­legli na ulice. Plac straceń znajdował się tuż za miastem. Przyprowadzono skazańców, którzy okazywali zupełną obojętność wobec czekającej ich kaźni. Pierwszy z nich ukląkł, jego warkocz już wcześniej został odcięty. Sejour i Gam ustawili się w miejscu, z którego dobrze było wi­dać plac. Gam zacisnęła usta, przez co uwydatniły się jej pobladłe policzki. Straszliwa ciekawość, napełniają­ca jej myśli zgrozą i przerażeniem, przenikała każde włó-kienko ciała; Gam czuła się jak przetrącona, chciała się odwrócić, nogi jej jednak nie słuchały, znieruchomiała w odrętwieniu...

Do skazańców podszedł kat. Tłum się ożywił, rozle­gły się pojedyncze krzyki, zaraz jednak co śmielsi jęli złorzeczyć bandytom, gwar narastał, miotano przekleń­stwa i obelgi, wygrażano pięściami. Jakiś chiński kupiec, tłusty, zwalisty, którego palce zdobiły liczne grube pier­ścienie z diamentami, stał w tłumie i obojętnie przyglą­dał się egzekucji. Palił długie czarne cygaro i co chwila spoglądał na zegarek. W pewnej chwili powoli się odwró­cił i coś powiedział.

Ważąc w dłoni miecz, kat zbliżył się do klęczącego Chińczyka i stanął za jego plecami. Tłum wstrzymał oddech, zapadła cisza. W zupełnej próżni rozległ się na­gle spóźniony śmiech - to była kobieta. Opasły kupiec uśmiechnął się, oblizał, wyjął cygaro z ust.

Nagle Gam zauważyła, że kat ma jaśniejszą skórę niż otaczający go ludzie. Jego klatka piersiowa była koloru

bladej oliwki. Nie należał do rasy żółtej, rysy twarzy miał niemal europejskie. W świadomości Gam każdy jego ruch odciskał się z niebywałą wyrazistością, jej mózg rejestro­wał najdrobniejsze szczegóły. Miała wrażenie, że ogląda zwolniony film. I oto napięły się mięśnie barkowe kata, biceps stwardniał i odskoczył od ramienia, przemknął po nim migotliwy cień, uaktywniły się mięśnie na ple­cach, leciutko ugięły kolana, cały tułów się obniżył, za­stygł na moment w półobrocie, klinga powędrowała do tyłu... Po chwili oczy zdołały uchwycić migotliwy błysk... Nagle coś się potoczyło, poturlało - Gam z przerażenia szarpała i ściskała swe palce - odcięta ludzka głowa sa­motnie toczyła się coraz dalej... Tymczasem upiorny, straszliwie okaleczony korpus z niepojętych, niezrozu­miałych powodów nadal klęczał; tryskały zeń trzy stru­mienie czerwonej krwi.

Kiedy Gam patrzyła, jak kat unosi miecz, poczuła, że ogarnia ją szaleństwo i musi coś zrobić; z najwyższym trudem powstrzymała się od krzyku, chciała prosić, chwy­cić kata za ramię, wytłumaczyć zagrożenie i nie dopu­ścić do rzeczy najstraszliwszej - do unicestwienia życia; czynu potwornego, dla którego nie ma żadnego uspra­wiedliwienia... Czuła się tak, jakby jej również groziło unicestwienie, jakby to ona klęczała na miejscu skazań­ca; zdawało się jej, że śmierć niczym kot morderca pręży się do skoku... Na nią i wszystkich dookoła... Nieprzy­tomna ze strachu stała bezradnie z szeroko otwartymi oczami; nie mogła pojąć, dlaczego nikt się nie buntuje, żadna z żałosnych postaci tam, na dole, żaden z tych ludzi o żółtych twarzach, którzy mieli, jak wszyscy, usta i nos; dlaczego tłum nie krzyczy, nie woła, nie walczy z nie­szczęściem, które czai się za nagimi plecami kata wzno­szącego żelazo wprawnym i zarazem przerażającym ru­chem... Gam chciała wołać, krzyczeć, jeszcze raz się prze­ciwstawić... I naraz błysk miecza przeszył jej serce... Napięcie opadło, krzyk przeszedł w cichy, chrypliwy jęk...

Szalone podniecenie ustąpiło, krew rozlała się po całym ciele, wypełniając je łagodnym ciepłem. Ciało bez głowy osunęło się; było teraz jedną krwawą masą, nieruchomą i zagadkową. Odciągnięto je na bok. Poczerniała krew wsiąkała w ziemię. Do miejsca kaźni podszedł następny skazaniec. Nie pozwolił zawiązać sobie oczu. Ukląkł obok kałuży krwi. Jego twarz niczego nie wyrażała, była obo­jętna. Nie patrzył przed siebie, od razu opuścił głowę i od­słonił kark. Gam znów spojrzała na kata. Stał za swą ofiarą wsparty na mieczu, po jego twarzy błądził uśmiech -Gam, której czułe zmysły i zdolność postrzegania chwy­tały wszystko, zrozumiała ten przykry uśmiech właści­wie.

Gwałtownie się odwróciła i ruszyła przed siebie. Po drodze prześladowały ją ponure obrazy egzekucji; naraz jednak poczuła, że rozpiera ją radość - najczystsza ra­dość życia. Gam cieszyła się, że jeszcze żyje. Pomimo to nie mogła dojść do siebie, przykre wrażenia nie ustępo­wały. Znienacka zapytała Sejoura:

- Kim jest... - zawahała się - kim jest kat?
Sejour nie odpowiedział. Gam, coraz bardziej ożywio­
na, ulegając nagłemu impulsowi, powtórzyła pytanie:

Gam zmierzyła Sejoura błyskawicznym spojrzeniem. Była zdumiona i podekscytowana. I nie protestowała.

Wieczór był parny; wokół krążyły ćmy. Miękkimi ude­rzeniami skrzydeł mieszały gęstą zawiesinę powietrza

i pary, sprawiając, że chwilami podnosił się ledwo wy­czuwalny podmuch. Obok promu zatrzymał się parowiec z Wuczanu; dolatywał z niego gwar rozmów. Można było z nich wywnioskować, że to handlarze jaj, którzy płynęli w górę Jangcy i teraz kłócą się o dzienny utarg.

- Benie Minsąueton, proszę sobie wyobrazić, że ni­
kogo nie ma w pokoju - powiedział Sejour.

Dalej rozmowa toczyła się tak, jakby rzeczywiście każdy mówił tylko do siebie.

- Wiem, że robił pan to już nie raz; zawsze to łatwiej,
kiedy można się dowiedzieć, co myślą inni. Teraz jest pan
wśród ludzi, którzy na pewno dołożą starań, by pana
zrozumieć...

Na chwilę zrobiło się cicho. Minsąueton wcisnął się w kąt, nie ruszał się, łokcie oparł na kolanach. Zaczął mówić jednostajnym, obojętnym głosem:

- To dawne sprawy, niemal o nich zapomniałem. By­
łem majtkiem na holenderskim parowcu w koloniach; ko­
twiczyliśmy w Singapurze. Wieczorem poszedłem z pew­
ną Niemką do jej mieszkania. Dawno jej nie widziałem,
a kochałem tę kobietę o białej skórze jak jakiś chłopiec
okrętowy. Miałem od niej wszystko, czego tylko chciałem.
Wciąż jednak było mi mało, męczyło mnie to, że nie mogę
jej mieć jeszcze bardziej. Kiedy wypływałem w rejs, sta­
waliśmy się dwojgiem ludzi, których nic nie łączy. Dopro­
wadzało mnie to do wściekłej pasji, nie mogłem się z tym
pogodzić, uważałem, że muszę być z nią razem - chcia­
łem przeniknąć do jej krwi, zespolić się z nią, niestety, nie
wiedziałem, jak to zrobić. Wpadłem w szał i ją udusiłem.
Nie miałem takiego zamiaru: swoje ręce zobaczyłem do­
piero wtedy, gdy jej ciało się wyprężyło i oczy wyszły z or­
bit. Zorientowałem się, że ją duszę, nie mogłem jednak
rozluźnić chwytu. Czułem, jak drży, jak jej ciałem miota­
ją przedśmiertne skurcze... to wszystko wprawiło mnie
w takie podniecenie, że nie zauważyłem, kiedy opadła z sił.
Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy była martwa. Mu-

siałem uciekać. Ale wspomnienia stale mnie nachodzą. To uczucie było silniejsze od wszystkiego, co mnie wcze­śniej spotkało.

Wiedziałem, że będę to robił nadal. Nie chciałem jed­nak uśmiercać niewinnych ludzi. Nie byłoby zapewne wielkiej straty, gdybym się zajął starą, zużytą ladaczni­cą, której na dodatek nigdy nie znałem; tego jednak ro­bić nie chciałem. Wiele podróżując, trafiłem tutaj i do­stałem to zajęcie; mój poprzednik właśnie umarł. Płaci mi państwo, jestem szanowanym człowiekiem. I tak to wszystko się ułożyło. Odczuwam wewnętrzny spokój, ponieważ mam to, czego potrzebuję...

Pochylił się i przyjrzał swym dłoniom. Po chwili, znacz­nie żywiej, podjął:

W pokoju zrobiło się cicho. Mrok spowijał troje ludzi pogrążonych we własnych myślach. Naraz za drzwiami rozległy się jakieś hałasy. Słychać było kroki, szuranie czyichś butów, potem stąpanie bosych stóp. Sejour wy­szedł zobaczyć, co się dzieje.

Gam wstała. Była w szczególnym nastroju. To, co usły­szała, zburzyło jej równowagę, wtargnęło w jej jaźń ni­czym rzeka rozżarzonej lawy. Nagle, jak rozmigotany obraz filmowy, stanęły jej przed oczami chwile, które spędziła przy umierającym Puryszkowie. Śmierć, ze swo­ją niepojętą mocą zniszczenia, jedyna absolutna nega­cja życia, znów się jej objawiła, siejąc zamęt w umyśle, uzmysławiając dobitnie, że istnieje przeczuwany wcze­śniej, tajemniczy związek między negacją a najpełniej­szym przejawem afirmacji życia, jakim jest eros. Śmierć stale go osacza, wciąż czai się w pobliżu, miłość i zagła­da bezustannie trzymają się w objęciach, krążą wokół siebie, poruszają się po tej samej orbicie, jedno nie może istnieć bez drugiego, dopełniają się jak elementy prasta­rego chińskiego symbolu jin-jang i tworzą jedność.

Minsąueton przygarbił się i zapadł w fotelu. Nie ru­szał się. Niesamowite tchnienie śmierci ciążyło nad nim jak straszliwa klątwa.

Te ręce zacisnęły się wokół kobiecej krtani i trzymały ją dopóty, dopóki nie ustał rytmiczny oddech. Były za­worem śmierci, zawsze sprawnym, okrutnym, beznamięt­nym. Drżały jednak z rozkoszy, kiedy cień przesłaniał oczy człowieka, którego trzymały... Wszystko rozpływa­ło się we mgle. Gam miała wrażenie, że ściany się chwieją, jakby były z kleistej mazi, dom się zapada, a siedzący naprzeciw mężczyzna pogrąża się w mroku; tylko silne ręce pewnie spoczywały na swoim miejscu. Były blade, pokryte grubymi, nabrzmiałymi żyłami. W miejscu, gdzie dłoń się rozwidla i zaczynają się palce, wyrastała guzo­wata narośl. Paznokcie były zakrzywione i pokryte licz­nymi białymi plamami, wyraźnie widocznymi pod świa-

tło na tle przezroczystej czerwieni. Stawy przypominały młoteczki. Kiedy te ręce się unosiły, wraz z nimi wędro­wała śmierć.

Gam, powłócząc nogami, przeszła przez pokój i sta­nęła naprzeciw Minsąuetona. Maksymalnie się skoncen­trowała i przygotowała na bezpośrednie starcie - zna­leźli się w niebezpiecznie chwiejnej równowadze. Gam bezwiednie czekała na pierwszy impuls. Zdawała sobie sprawę, że aktywność jej jaźni ustała i nie stać jej na przejawienie władczej woli; ta mistyczna cezura wyda­wała ją teraz, o szarej godzinie, na pastwę przypadku.

Ben Minsąueton niczego nie zrozumiał. Widział tuż koło siebie kobietę i wdychał jej zapach. Krew uderzyła mu do głowy, ręce zaczęły drżeć. Gam próbowała prze­wiercić go wzrokiem. Obojętnie podniósł głowę i, bardzo zakłopotany, wstał z fotela. Wyglądał na wystraszonego. Kiedy uniósł wzrok i wycedził kilka słów, Gam, nie za­stanawiając się, skinęła głową i nagle, słuchając kolej­nego niezgrabnego sformułowania, wybuchła śmiechem... Minsąueton się ucieszył i chciał mówić dalej, ale ona już go nie słuchała.

Wrócił Sejour i Ben Minsąueton wyszedł. Gam przy­niosła lichtarz, który zawsze z sobą woziła, i zapaliła świece. Zupełnie się zmieniła, była rozgorączkowana. Krzyczała, wskazując drzwi, przez które wyszedł Min­sąueton.

- Opuścił nas, poszedł sobie...! Jak zły los...! On jest
jak zły los - ponury i ociężały - działa na oślep...! Udało
nam się uniknąć śmierci...!

Sejour nie ruszył się spod ściany.

- Tak, rzeczywiście - powiedział zmienionym głosem.
Gam rozmarzyła się, dając upust emocjom:

- Jesteśmy jak fale pędzone przez burzę... Wielbimy
ziemię, ślepo kochamy ten świat. Jeśli nie daje on nam
oparcia, tracimy spokój... Miłość jest zagładą... Tak, tak,

wiem o tym i nawet w to wierzę... Miłość niesie zagła­dę. - Roześmiała się, cieszyła się jak uczeń, któremu uda­ło się rozwiązać zadanie. - Walka... - Nagle urwała.

Ktoś niedawno to do niej wykrzyczał... Kto...? Jak się nazywał...? Gdzie to było...? W pokoju hotelowym, pako­wała do walizki bieliznę, myślała o ucieczce, czuła za sobą ironiczne spojrzenie... Teraz nagle wszystko zrozumia­ła... Walka... Zagłada... Trzeba wracać... Natychmiast...!

Pośpiesznie, długimi krokami przeszła przez pokój i zatrzymała się przed lichtarzem, w którym płonęło sie­dem świec. W wielkim skupieniu, z poważną miną zga­siła jeden płomień. Odwróciła się do Sejoura.

- Jest o wiele ładniej, kiedy gasimy świece, niż gdy
je zapalamy... - powiedziała. - Zawsze lepiej coś gasić,
niż zapalać... Zgaśmy światło...

Zgasiła po kolei wszystkie świece oprócz jednej.

- To ostatnia. Jest dokładnie taka sama jak tamte
sześć... Ostatnia... Czemu to słowo ma tak silne zabar­
wienie emocjonalne? To, co ostatnie, zawsze nadaje ży­
ciu posmak tragizmu i nieważne, czy chodzi o początek,
czy o zakończenie. Spójrz, przez papierowe okna widać
chiński księżyc... a tu płonie ostatnia świeca... Chodź -
chwyciła Sejoura za rękę- popatrz... Czy ta świeca nie
jest piękna...? To wspaniałe być ostatnim promykiem
światła pośród nocy... Trudno o coś bardziej sentymen­
talnego... Pozwolimy jej umrzeć, głupio, sentymentalnie,
zamordujemy ją, będziemy katami światła... - Zgasiła
świecę i nagle zaczęła wymachiwać ręką Sejoura. Ze­
sztywniała i zarazem rozdygotana mruczała: - Nie wiem,
naprawdę nie wiem... Chodź, księżyc ostudzi nam krew,
jest przecież zimny, a jego światło zabija... Roztrzaskaj­
my go na kawałki, rzućmy się w noc...

Szarpała Sejoura za ramię, a on - blady jak trup -pozwalał jej na wszystko. Posiadł ją, a kiedy na chwilę otworzyła oczy, szeptał, chcąc uspokoić ją i siebie:

- To nie to... Nie to...

Gam jednak mu się wywinęła, uniosła się, przycisnę­ła twarz do jego twarzy i mówiła coś zupełnie niezrozu­miałego, po czym zaczęła krzyczeć:

Zaczęła spazmatycznie szlochać, płakała do rana.

W drodze powrotnej Sejour zapytał:

Po chwili Sejour znów się odezwał:

- Proszę, niech pani ze mną zostanie. - Widząc zdzi­
wienie w oczach Gam, zaczął pośpiesznie wyjaśniać: -
Stała się pani dla mnie niezbędna. Okazała się pani sil­
niejsza od moich wyobrażeń o świecie... Już nie trwam
w zawieszeniu. Myślałem o tym przez dwie noce, zanim
odważyłem się to powiedzieć. Ale i teraz nie wiem, jak
zacząć. Dlatego posłużę się przykładem. Moje akumula­
tory się wyładowały - to był prąd o niespotykanej mocy.
Zanim się zorientowałem, zużył całą nagromadzoną ener­
gię. Teraz maszyneria nie pracuje: całkowicie rozłado­
wane akumulatory są bezsilne. Koła i tryby się nie ob­
racają... Nie ma prądu... Akumulatory już go nie dostar­
czą, są bezużyteczne. Jeśli pani odejdzie, maszyneria się
rozpadnie... Mówię to z ciężkim sercem, słowa ledwo
przechodzą mi przez gardło.

Gam wpatrywała się w koło sterowe parowca. Chiń­czycy jedli coś z czerwonych miseczek i gawędzili. Wokół panowała niezmącona harmonia...

- Wiem o tym - mówiła Gam, cedząc słowa. - Ale
odejdę... Jeśli coś się z tego powodu rozpadnie, będzie to

z pewnością przykre i smutne... Jednak muszę odejść: nic innego mi nie pozostaje.

Gam, oddającą się na pokładzie marzeniom, poraziło niespodziewane odkrycie. Było jak kadr wycięty z ostro naświetlonego filmu, jaskrawe i oczywiste wobec mgli­stych planów i oczekiwań: jaźni nie kształtują cele ani, tym bardziej, sposoby ich osiągania. Decydujący wpływ wywierają tutaj napięcia, ich emanacja, działanie naj­różniejszych sprzężeń potęgujących dynamikę podskór­nych prądów. Stajemy się iskrzącą diodą, prąd zamienia nas w lampę fluorescencyjną. Osiągamy to dzięki napię­ciom. Jeśli natomiast poszukujemy celu, napięcie nie jest potrzebne, nie tędy droga. Cel można osiągnąć za pomo­cą sofistycznych sztuczek, wówczas jednak osiągnięcie go nie przysporzy nam zadowolenia. Dążąc drogą pełną napięć, można na niej również sprytnie ukryć cel; w ta­kim postępowaniu jest jednak coś ze śmiesznej ostroż­ności, która każe zapalić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Kto zakreśla sobie granice, mierzy każdą rzecz, wciąż licząc, kalkulując, zachowuje się jak skostniały akademik i budzi odrazę. Kto twardo trzyma się wyty­czonej drogi, nie zasklepi się nigdy w jakimś ciasnym kręgu. Ale jeśli kogoś pociągają silne emocje, potrafi je stopniować, nie traktuje życiowych zakrętów jak trage­dii, lecz dostrzega w nich jedynie możliwość jeszcze sil­niejszej ekscytacji, człowiek taki należy do wyjątkowego gatunku. Dzięki napięciu i skrajnym emocjom możemy wznieść się ponad wszystko - poszybować nad dalekimi morzami ku coraz odleglejszym brzegom i w końcu wy­strzelić w nieskończoność błękitu...

Gam targał niepokój. Nie miał on nic wspólnego z prze­szłością - zawsze tak mocno żyła teraźniejszością, że prze­szłość była dla niej czymś co najwyżej podobnym do fali chlupiącej za rufą. Od dawna wiedziała, że jeśli chce żyć intensywnie, pełną piersią, musi chłonąć każdą chwilę,

ulegać jej całym swym jestestwem, postępować tak, jak­by prócz niej nic innego się nie liczyło...

Nic bardziej bezdusznego jak egoizm, który wciąż szu­ka dla siebie nowych podniet i fascynacji... Z drugiej stro­ny, czy istnieje coś równie prawdziwego, szczerego...? Potok słów wciąż nękał młodą kobietę... Skąd się bra­ły...? Niezależnie od słów biegły jej myśli... Kiedy do niej dotarło, że wszystko to jest rezultatem oporu, jaki sta­wiła przed chwilą, spłonęła rumieńcem; w ten opór za­angażowała się bez reszty, każdym włókienkiem swej natury - gorącej i tym razem skłonnej wręcz do ataku.


IX

Lavalette, wyciągnięty na leżaku pod markizą, przy­rządzał sobie whisky z lodem i wodą sodową. Wycisnął cytrynę, zmieszał sok z wodą, a owoc niedbale rzucił na ziemię, po czym zanurzył ręce w stojącej obok misce, chwycił ręcznik frotte i bez pośpiechu wytarł dłonie.

Kiedy po chwili uniósł głowę, obok leżaka ujrzał Gam. Nie zdziwił się ani trochę, przywitał ją, jakby rozstali się przed godziną. Gam przyglądała mu się uważnie. Jego twarz niczego nie zdradzała.

- Przybywa pani w samą porę - powiedział. - Gdyby
się pani nie zjawiła, moje sprawy uległyby opóźnieniu. Ale
o tym pomówimy wieczorem. Może teraz zechce się pani
przebrać. W pokojach nic się nie zmieniło, są urządzone
zgodnie z pani upodobaniami. Chłopiec się panią zajmie,
jest na pani rozkazy. Ja tymczasem wrócę do moich zajęć,
a potem wtajemniczę panią w niezbędne szczegóły.

Wieczorem Lavalette w kilku zdaniach wyjaśnił, że chodzi o to, by zdobyć kilka ważnych planów. Trafiły one do rąk pewnego Meksykanina, który teraz negocjuje warunki ich odstąpienia z dwoma urzędnikami angiel­skiego przedstawicielstwa. W Kalkucie Lavalette zamie­rza się spotkać z jednym ze swych ludzi, który przedsta­wi go Meksykaninowi. I tutaj właśnie liczy na pomoc Gam.

- Musi się pani dowiedzieć, o co chodzi i jak daleko

Meksykanin posunął się w pertraktacjach z Anglikami. Trzeba go wysondować. Jest ostrożny i przebiegły. Ma tylko jeden słaby punkt... jak zresztą większość mężczyzn... Gam spłonęła rumieńcem.

- Myślę o kobietach - ciągnął. - Jeśli zręcznie pokie­
ruje pani rozmową, na pewno się z czymś zdradzi. Na
tym właśnie mi zależy. Te plany są bardzo ważne. Musi­
my zrobić wszystko, by je mieć. I będziemy je mieli.

Gam zeszła do ogrodu. Nie odpowiedziała Lavalet-te'owi. Zamiast tego zawołała z dołu:

Gam rozłożyła ramiona.

- Chcę popływać we fiordzie...! W krystalicznej wo­
dzie! - zawołała. Z tajemniczym uśmiechem zerwała kil­
ka gałązek tamaryndowca...

Meksykanin zmierzył Lavalette'a nieufnym spojrze­niem i, trochę niezgrabnie, ukłonił się Gam. Podała mu rękę, lecz tak, by nie mógł jej pocałować. Kiedy mówił, błyskał jednym okiem, przy czym jego dłonie bezustan­nie się poruszały.

- Trzeba mu dać coś do picia - zadrwił Lavalette. -
On po prostu musi trzymać szklankę, wtedy mu przej­
dzie. Widzi pani, że nie zapomniałem o żadnej ważnej
sprawie.

Zostawił Gam i udał się na spotkanie ze swym agen­tem.

Po kilku dniach Meksykanin zaprosił ich do siebie. Przez cały czas mówił wyłącznie do Gam, próbując obu­dzić jej zainteresowanie. Traktowała go chłodno, nawet oschle. Lavalette ją obserwował; po pewnym czasie za­proponował siedzącej obok kobiecie, by wyszła z nim na

taras. Kiedy Meksykanin zobaczył, że został w pokoju tylko z Gam, spróbował skrócić dystans. Gam zrobiła się wyniosła, nie zważała na jego słowa. To go zabolało, zmieszał się, zapomniał tak dalece, że kilka razy wymie­nił Lavalette'a. Odpowiedź Gam była lodowata, Meksy­kanin musiał wstać. Gam chciała go zranić, obudziło się w niej jakieś trudne do wytłumaczenia okrucieństwo. Pospieszył za nią, chwycił ją mocno za ramię i próbował się usprawiedliwiać. Gam wciąż stała bez ruchu, pleca­mi do niego. Odwróciła jedynie głowę i bez słowa, pełna pogardy, wpatrywała się w rękę trzymającą jej ramię. Meksykanin, zawstydzony, puścił ją.

W tej samej chwili pod jakimś pretekstem zjawił się Lavalette. Natychmiast się połapał, że Gam właśnie od­parła zakusy Meksykanina. Teraz w napięciu patrzyła, co zrobi Lavalette. Ku jej zaskoczeniu zareagował ostro i Latynos usłyszał kilka cierpkich słów. Następnie La-valette podał ramię Gam i poprosił o ich okrycia.

Na drugi dzień Lavalette słowem nie wspomniał o zaj­ściu, co trochę speszoną Gam wprawiło w zdumienie. Nie przypuszczała, by coś się miało zmienić; dlatego, czekając na kolejny ruch Lavalette'a, nie czuła się zbyt pewnie.

Czekała - wiedziała bowiem, że tylko milczenie może nadać sprawom właściwy bieg. I pewnego dnia Lavalette zaczął:

- Niebawem znów się spotkamy z Meksykaninem. Usprawiedliwiał się i prosił o wybaczenie z powodu tam­tego incydentu. Całkiem zapomniałem pogratulować wspaniałego stylu, w jakim spowodowała pani tę decy­dującą przemianę. Przedtem Meksykanin mi nie ufał, pani zresztą też. Teraz czuje się pewien swego, sądzi -tu Lavalette ironicznie spojrzał na Gam- że gdybym czegoś od niego chciał, odnosiłbym się doń zgoła inaczej.

Usłyszawszy te przewrotne słowa, Gam wolała nicze­go nie mówić. Ograniczyła się do pytania:


Gam bawiła się wstążką.

Gam miała wrażenie, że spoza tych niewinnych, żarto­bliwych słów wyziera coś jeszcze. Nie chciała tego, czuła się jednak spięta. Cichy szczęk oręża zapowiadał walkę...

Kiedy doszło do spotkania, w zachowaniu Meksyka­nina wobec Gam można było zauważyć niemal pokorę. Gam starała się być dla niego miła. Meksykanin nabrał do niej zaufania i co rusz rzucał jej szczere, ciepłe spoj­rzenia. Wzruszył ją, pozwoliła mu się zatem poprowa­dzić do stołu. Siedziało tam jeszcze kilku ludzi, którzy bardzo się o coś spierali. Lavalette był niezwykle uprzej­my. Korzystając z okazji, chytrze zmrużył oko i uśmiech­nął się do Gam, przez co trochę zbił ją z tropu. Wydawa­ło jej się, że nie dorasta do tych jego nagłych przeobra­żeń. Swą demoniczną osobowością często ją przygniatał; kiedy jednak Gam chwytała za broń i, bezpiecznie opan­cerzona, zamierzała podjąć walkę, wtedy nagle, jak psot­ny chłopiec, Lavalette jej umykał. Czuła się bezradna wobec człowieka, który bywa tak nieobliczalny - beztro­sko odwraca porządek spraw, stawia je na głowie, bawi się nimi.

Gdy już coś wpadło mu w ręce, Lavalette nigdy się tego nie wyrzekał; za to go podziwiała. Naraz odkryła, że znaczy to więcej od nerwowej ciekawości i wewnętrz-

nej energii Clerfayta, że tym samym Lavalette przera­sta również głęboko ludzkiego Kinsleya. Dzięki tym ce­chom swej natury poruszał do głębi; one też zresztą tkwi­ły gdzieś blisko dna, gdzie każda rzecz ma takie samo oblicze i wszystko stapia się w jedność; bez wątpienia jednak była to natura nieobliczalna, wiarołomna i wier­na zarazem... Jak życie.

Był przy tym odporny na jakikolwiek atak: gdy tylko ktoś się zbliżał, jak Proteusz przybierał coraz to inną postać. Gam zauważyła, że i w niej drzemią podobne możliwości. Dostrzegała, jak trudno ją zranić, wobec cze­go wszelki atak może ujść bezkarnie; cieszyło ją to, ale uznała, że ma do czynienia z ładunkiem wybuchowym... I postanowiła go rozbroić... Wedrzeć się w głąb siebie, podkopać się i zdetonować bombę... Potem zapewne ogar­nie ją smutek... Tylko czy potrafi...? Czy nie wkracza na śliski, trudny teren...? Czy jej odporność się nie kruszy, nie widać pęknięć...?

Z wyrozumiałością słuchała bojaźliwych usprawiedli­wień Meksykanina. W końcu miała dość i jednym, nie­dbałym gestem zdecydowała się przekreślić tamto nie­porozumienie, po czym spróbowała się dowiedzieć cze­goś o ojczystym kraju Latynosa.

Meksykanin wpadł w zachwyt i odtąd prócz towarzy­stwa Gam nic już dla niego nie istniało. Kiedy podano do stołu, wziął ją pod ramię i poprowadził do jadalni; odmówił również udziału w grze, do której goście zasie­dli w sąsiednim pokoju. Gam zapytała go, czy kocha swój kraj. Odparł, że mało co kocha równie mocno.

Nie pytała, co jeszcze prócz ojczyzny miał na myśli. Rozmowa się jednak nie urwała: teraz Gam chciała się dowiedzieć, kiedy zamierza wrócić do siebie.

Meksykanin odpowiedział, że za kilka tygodni - ma tutaj do załatwienia jeszcze kilka spraw, choć właściwie już tylko jedną; potem chce wracać. Gam nie dociekała, o co chodzi, zadała jednak kolejne pytanie:

Ku jej zaskoczeniu nie okazał najmniejszego zdziwie­nia. Chwycił dłoń Gam i nakrył nią jej usta. Jednocze­śnie zatroskanym głosem rzekł do Meksykanina:

- Powinien pan więc zachować milczenie. Już samo
tylko myślenie o takich sekretach może się okazać ryzy­
kowne. Poza tym chyba pan wie - tutaj ze zrozumieniem
pokiwał głową - że najłatwiej wygadać się przed kobietą.
Cieszę się, że zjawiłem się w porę i mogę pana ostrzec.
Lepiej niech pan z nami zagra, to bezpieczniejsze i - drwią­
co spojrzał Gam w oczy- łatwiejsze...

Gam miała wrażenie, że krew rozsadza jej skronie. Lavalette przejrzał jej zamiary i zdemaskował ją. Ze stoic­kim spokojem zrobił to, co sama zamierzała: ostrzegł Meksykanina. Wytrącił jej oręż z ręki; teraz byłoby za­bawnie jeszcze raz pokrzyżować jego zamiary. Przez tę porażkę wydawało się jej, że nadążanie za pragnieniami Lavalette'a stało się czymś w rodzaju obowiązku. Ogar­nęło ją jakieś szaleństwo, coś się w niej burzyło, kotło­wało i Gam nie miała pojęcia, z której strony nadciąga nawałnica. Uśmiechała się jednak do Meksykanina i choć myślami zupełnie nieobecna, potrafiła się świetnie skon­centrować. Grała komedię z wirtuozerią tak olśniewają-

cą, że osłupiała ze zdumienia, pytała samą siebie: Czy na pewno ja to mówię...? Czy ten teatr to moje dzieło...? Patrzyła na siebie, jakby była obcą osobą, nauczycielem, który nagle znalazł się w szkolnej ławce obok zdumione­go ucznia; miała wrażenie, że promieniuje energią, rzu­ca wokół siebie jakiś czar, że pierwszy raz w życiu do­świadcza czegoś podobnego. Przez cały czas zachowywa­ła wewnętrzny chłód, wszystko to działo się poza nią, na zewnątrz jak prawdziwy aktor użyczała jednak tej kre­acji swego głosu i ciepła.

Oszołomiła Meksykanina, którego rozpierało szczę­ście: uważał, że to jego towarzystwo wprawiło Gam w ten wyjątkowy nastrój. By dotrzymać jej kroku, częściowo się odkrył i uchylił przed Gam rąbka swych tajemnic. Kiedy Gam demonstracyjnie okazywała brak zrozumie­nia, przysunął się do niej i z poważną miną objaśniał szczegóły. Zadowolony, że wywarł wrażenie, w przeświad­czeniu, że mimo to niczego nie zdradził, bo przecież o niektórych sprawach ledwo napomknął, cały czas przy tym panując nad rozmową, rozsiadł się wygodnie i roz­koszował słodkim przekonaniem o swej ważności.

Gam tymczasem nie mogła się skupić i wkrótce po­czuła znużenie. Grający opuszczali sąsiednie pokoje i przychodzili się pożegnać. Lavalette wydał Tamilowi kilka poleceń i zwrócił się do Gam:

- Proszę wybaczyć, muszę jeszcze coś napisać... Pani też zapewne niebawem opuści to męczące towarzystwo... Spodziewam się, że jutro rano zobaczę panią wyspaną i wypoczętą...

Tamil czyścił meble. Co jakiś czas podnosił głowę i zer­kał na nią błyszczącymi oczami. Gam pogrążyła się w my­ślach. Chłopiec ostrożnie przemykał się między sprzęta­mi. Skąpe światło rzucało na ścianę jego cień, który, po­większony do groteskowych rozmiarów, to się zabawnie wydymał, to gwałtownie się kurczył. Gam dostrzegła grę

cienia i - trwając w bezruchu - uważnie ją obserwowa­ła... Tamil przerwał na chwilę pracę i przyglądał się jej smutnym wzrokiem.

W końcu go zauważyła i skinieniem ręki dała do zro­zumienia, że ma się zbliżyć. Kiedy podszedł, pogłaskała jego gęstą czuprynę. Była wyczerpana, lecz i uległa cu­downej potrzebie darzenia czułością.

- Pora spać... Najwyższy czas się położyć... - powie­
działa.

Weszła na schody prowadzące do pokoi Lavalette'a. Z trudem, jakby wspinała się na jakiś szczyt, pokony­wała kolejne stopnie. Poręcz, której się trzymała, przy­pominała pomost o dziwnej konstrukcji, wskazujący dro­gę w nieznane. Gałki wieńczące załamania balustrady groźnie szczerzyły zęby, wykrzywiały się w grymasie po­chlebstwa. Ponad głową Gam sunęła ciemność, która chwilami zdawała się płynąć niczym rzeka, innym znów razem stygła w bezruchu. Potem były drzwi... Gam mu­siała je otworzyć... Tyle razy, wchodząc albo wychodząc, otwierała jakieś drzwi... Teraz było to wyjątkowo trud­ne...

Lavalette zapisywał w cienkim notesie jakieś cyfry. Gam ledwo trzymała się na nogach. Nie miała pojęcia, dlaczego drżą jej kolana, musiała się na czymś oprzeć, bała się, że zaraz zemdleje. Po chwili się odezwała:

Gam wymieniła sumę.

Lavalette chwycił słuchawkę telefonu i dyktując same tylko cyfry, nadał pilny telegram.

- Dziękuję, teraz wiem wszystko, na czym mi zale­
żało - rzekł, odkładając słuchawkę na widełki. Po czym
znów pochylił się nad swymi zapiskami.

Gam gwałtownie zrobiła krok do przodu i podniosła ręce. Lavalette wstał.

- Dziś powinna się pani uspokoić... Dziś... Jutro znów
będzie pani knuła zdradę... Coś takiego zawsze cudow­
nie podnieca. Tak już musi być... W przeciwnym razie... -
Na moment ściągnął brwi, po czym potrząsnął głową.
Jego dłoń spoczęła na ramieniu Gam.

Rozpierał ją nieznany wcześniej rodzaj szczęścia. Czu­ła dziwaczne pomieszanie bezsilności, przekory, tkliwo­ści i nienawiści; wsparta czołem o ramię Lavalette'a, cala się w niego wtuliła.

- Właśnie dlatego to robię, choć o charakterze mojej
działalności przesądził przypadek. Równie dobrze mógł­
bym stanąć na czele ekspedycji penetrującej dziewicze
dżungle Konga. Tam jednak miałbym do czynienia wy­
łącznie z Murzynami i ryzyko leżałoby, że się tak wyra­
żę, bardziej na zewnątrz niż wewnątrz: wiązałoby się
z obawą o własną skórę, a nie z przygodą o charakterze
intelektualnym. Wystarczyłoby rozporządzać dostatecz­
ną liczbą broni palnej. Tymczasem tutaj wszystko wy­
gląda inaczej. Niebezpieczeństwo ekscytuje, by posłużyć
się wyświechtanym mieszczańskim frazesem, nadającym
całej sprawie niedobry wydźwięk... Próżno jednak gdzie
indziej szukać równie podniecających przygód, zaskaku­
jących sytuacji, groźnych, nieoczekiwanych zwrotów...
Inne motywy nie są dla mnie istotne... Ale zdaje się, że
zrobiło się chłodniej... Trzeba się zbierać...

Było już ciemno, kiedy Lavalette, z dala od miasta, zawrócił samochód. Na pełnym gazie popędził z powro­tem tam, gdzie z czarnego jak sadza mroku światło re­flektorów wydobyło wapienną biel murów.

- Jesteśmy na cmentarzu. Jeszcze go pani nie widzia­
ła - powiedział i zatrzymał auto.

Wydawało się, że groby za murem oddziela od świata cała epoka. Nocne niebo, rozmigotane tysiącem gwiazd, rozpościerało się nad cmentarzem niczym kopuła. Księ­życa ubywało, półokrągła tarcza świeciła jednak na tyle jasno, że zupełnie dobrze było widać całą okolicę.

Lavalette ujął Gam za ramię i wskazał na groby.

Pod jej stopą zatrzeszczało drewno. Cofnęła się wy­straszona. Coś zachrobotało. Lavalette schylił się i pod­niósł jaszczurkę. Okryty łuską korpus wił mu się w pal­cach, zwierzę wydawało skrzekliwe dźwięki. Szeroko rozwarło pyszczek, ukazując drobne, ostro zakończone zęby. Lavalette postawił jaszczurkę na ziemię.

Gam nie wytrzymała: szukając ucieczki, roztrzęsio­na, z całych sił przywarła do Lavalette'a.

- Wiesz coś o ciałach spoczywających tam, pod zie­
mią...? - ciągnął Lavalette. - Nad grobami unosi się ru­
dawa poświata rozkładu, z mogił wydobywają się budzące

zgrozę, wilgotne opary i zalegają dookoła. Napierają na nas... W nas jednak kryje się życie, cały czas daje o sobie znać... Czujesz je przecież... Twoje ręce są ciepłe, obej­mują moją szyję... Twoje tchnienie świadczy, że żyjesz, wargi ucieleśniają duszę. Podejdź bliżej, będziemy się nawzajem ochraniać...

Mocno, jakby chciała go przewrócić, Gam wcisnęła się w ramiona Lavalette'a.

- Widzisz tam tę ziejącą jamę...? - mówił. - Grób zo­
stał rozkopany. Spróchniała trumna się zapadła... Zie­
mia się osunęła, pośród nocy rozległ się łoskot i jęk... Ale
spójrz, wokół jamy wyrastają już krągłe, opasłe mogiły,
obficie czerpią z ziemi ohydne soki... Mgły bezładnie prze­
taczają się tuż nad ziemią, ryją w niej, usiłują się dostać
do pogrzebanych zwłok... Spójrz, jak się nad mogiłami
kłębi, żarzy, tli... tak wygląda niespełnione życie, ciężko
i bezgłośnie pełzające wśród grobów, przerażające w swym
milczeniu...

Gam przycisnęła twarz do szyi mężczyzny. Brakło jej odwagi, by spojrzeć za siebie...

- Chodź, chcę się przekonać, że żyjemy- nalegał
Lavalette. - Tamto milczenie oznacza śmierć... Będzie­
my krzyczeć... Zycie jest jednym wielkim krzykiem, a my
przecież żyjemy... Płynie w nas krew, wraz z którą roz­
chodzi się ciepło... Zbliż się do mnie... Czuję twój oddech,
dotykam skóry... Co to...? Chodźmy stąd... - Szarpał jej
suknię. - Chodźmy... To chyba już... Twoja skóra... Twój
rytm i twoje życie... Śmieję się z całego serca. - Urwał
kawałek sukni Gam, cisnął go pomiędzy groby. - Rzu­
cam wam to na pożarcie. Milczcie. Wytrzeszczajcie złe,
ponure ślepia... Wypowiadam wam wojnę...! Unosi mnie
spieniona fala...! Wywrzaskuję życie w waszą topiel...!
Mój ryk to życie...! Zadaję wam klęskę...! - Pociągnął Gam
między groby. Potknęli się i runęli na ziemię. Lavalette
nie pozwolił jej wstać, sam uniósł się na rękach. - Wci­
skam się między was... w odwieczny chłód! - wołał. - Je-

stem ręką zaciskającą się na gardle, czepiam się drzwi między życiem a śmiercią...! Zycie płynie przeze mnie jak rzeka, tuli do ciepłej piersi... chroni... Wciąż się śmieję. Śmieję się i płynę rwącym nurtem...

Zamilkł, jeszcze tylko wymachiwał ramionami, wście­kał się i wygrażał, obywając się bez słów, dając upust falom rozpasanych emocji, które miotały nim jak cyklon.

W szeroko otwartych i błyszczących oczach Gam od­bijał się księżyc; światło załamywało się w nich, tworząc niezliczone refleksy. Spojrzenie Gam znieruchomiało, oczy wpatrywały się w niebo, gęste od gwiazd. Drżały jej dłonie, ciałem wstrząsały dreszcze.

Nadleciał wiatr, a wraz z nim pojawił się chłód, od którego wilgotna mgiełka zamieniła się w rosę. Do wło­sów Gam przylgnęły jasne krople; wyglądały jak łańcu­szek drogocennych kamieni. Opadały na groby z prze­dziwnym, ledwo słyszalnym szmerem.

Gam naraz się ocknęła z lekkiego snu. Przed nią stał Lavalette.

- Proszę wybaczyć, że panią budzę. Zdaje się, że
Meksykanin już o wszystkim opowiedział Anglikom, a ci
się domyślili, gdzie są plany. Wiem już, że park jest oto­
czony. Nie mam czasu do stracenia. Za chwilę komisarz
i jego ludzie zaczną rewizję. Byłoby wspaniale, gdyby ich
pani przetrzymała chociaż kilka minut. Ja w tym czasie
postaram się uciec z wszystkimi ważnymi papierami.
Chłopiec będzie wiedział, jak mnie znaleźć.

Gam skinęła głową.

- Niech pan idzie - ponagliła go. - Myślę, że mi się uda.
Pocałował ją w rękę, zajrzał w oczy i roześmiał się.

Jaki on młody, pomyślała Gam. Sprężystym krokiem popędził do domu. Z daleka, nim zamknął drzwi, jeszcze jej pomachał. Gam wolno poszła za nim. Ogarniało ją podniecenie, czuła, że paraliżuje jej ruchy.

Zrobiło się cicho. Podobnych, nabrzmiałych bez­dźwięcznym spokojem chwil Gam dotychczas nie prze­żyła. Wiedziała, że za tą ciszą czai się niebezpieczeństwo, wyciąga pazury, pręży grzbiet jak kot szykujący się do ataku, napawa lękiem przed niewiadomą.

Po chwili z tarasu dobiegły jakieś bardzo ciche odgło­sy, coś szczęknęło, zabrzęczało. Zaraz potem ktoś zapu­kał; drzwi natychmiast się otworzyły. Gam nie zwracała uwagi na to, co się dzieje: wsparta o parapet patrzyła przez okno na park.

Gam podniosła ramię, jakby się chciała zasłonić. Zaraz jednak sobie przypomniała, że powinna grać na zwłokę.

- Widzę, że jeden z panów nosi brytyjski mundur...
Obaj się przedstawili.

Anglicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i usie­dli. Oficer nie spuszczał z oczu drzwi. Uprzejmie ukłonił się Gam, po czym zaczął mówić:

zgiął się w ukłonie - że pani pokoje przeszukamy na końcu. I zrobimy to nadzwyczaj delikatnie, niczego nie naruszymy. Zależy nam wyłącznie na naszych rysunkach, prócz tego o nic nam nie chodzi. Nie wiem, czy wolno mi o to prosić, chciałbym jednak, by nam pani towarzyszy­ła. Byłoby najlepiej, gdybyśmy możliwie szybko znaleźli dokumenty... Zaoszczędziłoby to pani zbędnych niewy­gód i komplikacji. Od dwóch dni, to znaczy niemal od chwili, kiedy dokonano kradzieży, rekwirujemy i kontro­lujemy wszystkie przesyłki odchodzące drogą morską. Muszę jednak szczerze wyznać, że dotychczas niczego nie znaleźliśmy. Na pewno dokumentów nie udało się jesz­cze stąd wywieźć. Na dodatek pewna suma, trochę za wcześnie przekazana czekiem bankowym, wskazuje ślad... Proszę z nami...

- Oczywiście... - Gam uśmiechnęła się niepewnie.
Nagle chwyciła cienką książkę leżącą na biurku i wy­
rzuciła ją przez okno, prosto w gęste zarośla.

Przez moment wydawało się, że oficer za nią wysko­czy; powstrzymał się jednak i odezwał głosem stanow­czym i opanowanym:

- Ułatwia mi pani pracę. To było zupełnie niepotrzeb­
ne... przecież mówiłem, że dom jest otoczony. Czy w prze­
ciwnym razie rozmawiałbym z panią tak spokojnie?
Książkę przypuszczalnie już znaleziono.

Gam spojrzała na niego wzrokiem, w którym miesza­ły się chłód i zdumienie.

Gam zobaczyła przed domem Tamila. Towarzyszył mu angielski żołnierz. Zadrżała ze strachu, po chwili jednak odetchnęła z ulgą. Tamil był sam. Mrużąc oczy, przesłał

jej błyskawiczne spojrzenie. Zrozumiała od razu: Lava-lette zdołał umknąć.

- Pańskie zachowanie sprawia, że jestem zmuszona
prosić, by ograniczył się pan wyłącznie do tego, co nie­
zbędne. Nie mam zamiaru przedłużać tej rozmowy.

Przyniesiono książkę, którą Gam wyrzuciła. Anglik skwapliwie ją chwycił, przekartkował. Niczego nie zna­lazł i zaczął przeglądać od początku. Każdą stronę pod­dawał drobiazgowym oględzinom, sprawdzał tekst. Na koniec zamknął książkę, rozdrażniony postukał w nią palcem i oddał Gam.

- Po co pani to wyrzuciła...? Tu rzeczywiście niczego
nie ma. - Zdezorientowany patrzył na Gam: nie miał
pojęcia, co o niej sądzić.

Gam bez słowa wzruszyła ramionami. Podeszła do fortepianu.

- Nie mam ochoty na dalsze śledztwo. Proszę do tego
pokoju przysłać kogoś ze swych ludzi. Mam zamiar tu
zostać.

Podniosła klapę fortepianu i wzięła kilka akordów.

Po trzech godzinach zaprzestano poszukiwań. Angli­cy niczego nie znaleźli. Oficer zdjął posterunki i zwrócił się do Gam:

Po twarzy Gam przemknął uśmiech, zaraz jednak spo­ważniała.


Gam patrzyła na niego zaskoczona.

- Proszę zbyt wcześnie się nie cieszyć - ciągnął spo­
kojnie Lavalette. - Dodam nawet, że właśnie pani jest
powodem, dla którego nie wyjechałem jeszcze tej samej
nocy. Dopiero wtedy się zorientowałem, że nasza znajo­
mość zaszła zbyt daleko, by tak zwyczajnie wyjeżdżać.
Uznałem, że najpierw muszę uporządkować tę sprawę;
już bowiem pani mówiłem, że czeka nas długa droga
i chciałem być pani pewien. Ponieważ pieniądze przy­
szły za wcześnie, mój kaprys, by je przekazać Meksyka-

ninowi, miał zaskakujące konsekwencje. To przekreśliło moje zamiary — podkreślam: zamiary, nie plany — i mu­siałem je dostosować do sytuacji.

Twarz Gam pojaśniała.

Lavalette rozłupał kleszcze homara, Gam zapamię­tale ściągała skórkę z bananów, dobierała się do anana­sa. I oboje nikogo innego nie dopuściliby teraz do stołu.

Lavalette zamierzał w Malakce lub Port Dickson zna­leźć jakiś statek, który płynąłby na Sumatrę. Do morza było niedaleko, więc już tego samego dnia wieczorem weszli na pokład parowca kursującego wzdłuż wybrze-

ża. Cała załoga, nie wyłączając kapitana, składała się z Chińczyków. Gam i Lavalette byli jedynymi białymi na statku. Kapitan wskazał im małe pomieszczenie, w któ­rym znajdowało się tylko kilka krzeseł. Panował tam straszliwy zaduch. Lavalette kazał Tamilowi przynieść dwa hamaki wyplatane z łyka i ruszył na górny pokład, przeciskając się pomiędzy leżącymi pokotem ludźmi. Nadepnął przy tym na jakiegoś Chińczyka, który zwi­nął się z sykiem jak wąż, po czym nagle skoczył na rów­ne nogi i wytrzeszczył oczy. Lavalette udawał, że nicze­go nie widzi, kiedy jednak wiązał hamaki, uważnie Chiń­czyka obserwował.

Gdy pomógł Gam się ułożyć, skinął na Tamila. Kazał mu pilnować kapitana: gdyby chłopiec dostrzegł coś po­dejrzanego, natychmiast miał o tym meldować. Potem sam się wyciągnął w hamaku i odbezpieczył rewolwer.

Księżyc oświetlał pokład, zrobiło się jasno niemal jak w dzień. W powietrzu unosił się mdły, słodkawy zapach: siedzący w kucki Chińczycy palili opium. Łańcuchy i liny rytmicznie ocierały się o drewno, nocną ciszę zakłócało jedynie posapywanie maszyn. Naraz mignął jakiś cień, promień światła padł na czyjeś plecy, które znikły w mroku.

Nagle pojawił się Tamil. Oznajmił, że kapitan żywo z kimś rozprawia. Lavalette kazał mu pilnować Gam. Po kilku minutach rozległy się ciche, posuwiste kroki. Ka­pitanowi towarzyszyło dwóch mężczyzn. Kryli się za ko­minami i starali się zaskoczyć Lavalette'a.

Pozwolił im się zbliżyć, zaczekał, aż wyłonią się z cie­nia. Kiedy światło księżyca wydobyło z mroku trzy po­stacie, odezwał się stłumionym głosem:

- Stop - hands up...

Zaskoczeni napastnicy podnieśli ręce.

- Jeśli któryś się ruszy, potraktuję go kulą... Kapi­
tan do mnie... Czego chcecie?

Chińczyk wyszczerzył zęby, bełkotał coś o liście goń-

czym i nagrodzie, po czym wskazał człowieka, który po­znał Lavalette'a.

- Jak wysoka jest nagroda?
Kapitan wymienił znaczącą sumę.

- Kłamiesz - rzekł Lavalette. - Wiem dokładnie, jaka
jest nagroda. Mów prawdę, bo stracę cierpliwość.

Chińczyk się przestraszył. Podał dwa razy niższą kwotę.

Chińczycy odeszli. Lavalette odetchnął i rzucił okiem na Gam, która przez cały czas spała. Potem dał Tamilo-wi broń i kazał mu pilnować kapitana. Nic jednak już się nie wydarzyło...

O świcie łódź dobiła do brzegu. Lavalette rzucił ster­nikowi pieniądze i zaczekał, aż odpłynie statek. W koń­cu odwrócił się do Gam.

- Jest trudniej, niż się spodziewałem, a przede
wszystkim mniej wygodnie. Teraz, kiedy Chińczycy wie­
dzą, gdzie jestem, nie ma mowy o wykorzystaniu żadne­
go z portów. Musimy stąd zaraz uciekać: nasi znajomi
zechcą, być może, drugi raz zarobić i zaalarmują Angli­
ków. Ci zaś mają pod bronią co najmniej kilku sikhów,
którzy mogą nam skomplikować życie. Musimy iść przez
góry.

Udało się znaleźć kilku tragarzy: kucharza, dwóch Syngalezów i czterech chińskich kulisów. Tamil zdobył gdzieś dwukołowe taczki i niebawem cała grupa wyru­szyła. Budził się, coraz jaśniejszy, dzień.

Wzdłuż drogi ciągnęły się plantacje kawy. Potem po­jawiły się kopalnie cyny. Chińscy robotnicy wyciągali

z szybów kosze i worki urobku, po czym wytrząsali je do odeskowanych rynien. Silny strumień wody oddzielał rudonośną ziemię od piasku. W pobliżu znajdowały się nieduże, opalane drewnem piece, w których wytapiano cynę i formowano ją w długie sztaby.

W Kuala Lumpur Lavalette uzupełnił zapasy.

Następnie nieduża karawana skierowała się do Kua­la Kuba, a stamtąd w góry. Po nocy spędzonej w bunga­lowie wczesnym rankiem rozpoczęła się wspinaczka. Gam ściśle okręciła łydki impregnowanymi owijaczami, by się zabezpieczyć przed pijawkami, które wypełzały zewsząd, z krzaków, z ziemi, i mocno przysysały się do każdego odkrytego kawałka skóry. Padał deszcz, w ko­ronach drzew kłębiła się gęsta mgła. Lavalette kroczył obok osła niosącego na grzbiecie osłoniętą palankinem Gam; przestrzegał ją, by nie odrywała pijawki, która łapczywie wpiła się w jej rękę, gdyż pozostanie bolesna rana. Przypalał pijawkę papierosem, aż skręciła się i od­padła.

W środku dnia marsz stawał się szczególnie uciążli­wy: z nieba lał się żar. Karawana musiała przechodzić w bród przez liczne rzeki i strumienie; podczas jednej z przepraw Gam wpadła po szyję do wody. Lavalette chwycił z jednej strony, syngaleski tragarz z drugiej i wy-

ciągnęli ją na brzeg. Otrząsnęła się ze śmiechem i utrzy­mywała, że słońce ją wysuszy. Kiedy jednak Lavalette uraczył ją długim wywodem o okropnościach malarii, wystraszona zrzuciła mokrą odzież. Tamil przyniósł sta­lowy kufer z bielizną i Gam, wciąż rozpromieniona, miała okazję zakosztować uroku przeciwieństw: w sercu Indo-chin, w głębi pierwotnych lasów, wkładała na siebie cien­kie jedwabie pachnące angielskimi perfumami.

Zmiana ubrania dodała jej skrzydeł. Zeskoczyła z osła i szła obok Lavalette'a. Gawędzili.

Nasza jaźń kieruje się instynktem, nie logiką - cią­gnął. - Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest zadufa­nie ludzi kupczących logiką, którym się wydaje, że po­trafią myśleć. Nazywają to filozofią i windują na piede­stał. Jakby nie pomysły miały rozstrzygać, lecz opierający się na nich system, który dla mieszczucha jest wygod­nym pomostem: dzięki niemu może on dotrzeć, dokąd chce... nadal nie rozumiejąc niczego. A to dlatego - niech

Budda będzie pochwalony- że życie strzeże swych ta­jemnic i nie każdego do nich dopuszcza. Zrozumieć mo­żemy tylko to, co potrafimy odczuć. Przy czym niekiedy sprawy przybierają zabawny obrót i miewamy do czy­nienia z prawdziwymi komediami omyłek... Na naszej drodze pojawiają się drzwi. Jeśli ktoś chce iść dalej, musi je otworzyć. Drzwi są masywne, ciężkie, zaopatrzone w zamki i rygle... Kupczący logiką próbuje je otworzyć łomem. Drzwi nie ustępują. Człowiek świadomy lekko je popycha - otwierają się natychmiast. Ale... nie powin­niśmy za często mówić o tych sprawach... Wystarczy, że robią to inni - rzekł Lavalette i gwizdnął jak leśny go­łąb.

Gam z uniesioną głową nasłuchiwała odpowiedzi pta­ka. Dopiero teraz zrozumiała, jak to się dzieje, że Lava-lette niespodziewanie zamienia się w młodego chłopca, że często coś w nim nagle pęka i dorosły mężczyzna za­chowuje się naiwnie jak dziecko. Pojęła, że każda bujna natura ma podwójne oblicze, a tylko przeciętność jest zawsze taka sama...

W końcu, przez podmokłe pola ryżowe, karawana wyszła nad Perak. Wiejski panghulu poprowadził gości na nocleg do bungalowu. Nim do niego doszli, usłyszeli za sobą młody głos wołający po angielsku. Spomiędzy drzew wypadł jakiś jeździec machający szerokim słom­kowym kapeluszem.

Europejczycy...! Co za niespodzianka...! Musicie zamieszkać u mnie!

Zatrzymał się i przedstawił, nazywał się Scrymour. Prosił, by uważali się za jego gości tak długo, jak tylko zechcą, i zaprowadził ich do swego domu. Na wezwanie gospodarza przybiegły japońskie służące, które zaprowa­dziły Gam i Lavalette'a do kąpieli. Potem Scrymour po­kazał im swą posiadłość. Na plantacjach kauczuku uwi­jało się wiele osób. Białe, ostre nacięcia na korze drzew

przypominały szkielety ze zdjęć rentgenowskich. W cy­nowych konwiach Malajki przenosiły lateks do koagula-tora. Jedna z nich błysnęła okiem w stronę Lavalette'a.

- Jaka zgrabna - rzekł Lavalette do Scrymoura.

Scrymour spokojnym głosem zawołał dziewczynę i po­prosił ją, by przygotowała samisen - wieczorem goście posłuchają muzyki. Dziewczyna skwapliwie skinęła gło­wą i pobiegła do siebie tak prędko, że omal nie zgubiła sarongu.

- Pomaga przy zbiorze kauczuku - rzekł Scrymour. -
Na stałe jednak pracuje w domu.

Za domem, w szklanej przybudówce, Scrymour urzą­dził serpentarium. Otworzył drzwi i ze środka buchnął stęchły zaduch. Za grubą szklaną szybą, zwinięte wokół suchych konarów, zwisały skłębione cielska wygrzewa­jących się gadów. Powoli, z sykiem podnosiły obrzydliwe wąskie łby i w niepojęty sposób, ponad cętkowanym cia­łem, odginały je w tył. Nagle Gam zrozumiała, dlaczego te stwory są takie obce i przerażające: nie miały nóg ani rąk. Wbrew prawom, które obowiązują ludzi, sunęły z ja­kąś przedziwną, budzącą lęk sprawnością, potrafiły sa­mym koniuszkiem długiego, pozbawionego kończyn tu­łowia owinąć się wokół gałęzi i drwiąc z sił grawitacji, korzystając z tej wątłej podpórki, sięgać oslizłym ciałem w odległe miejsca, budować z niego mosty między drze­wami. To była kondensacja życia w jego najobrzydliw-szej postaci. Wśród liści odrażająco wiła się anakonda; spomiędzy rozrośniętych korzeni wypełzały święte py­tony; z konara zwisał nieruchomo długi Boa constrictor; wokół pni poowijały się piękne niczym Lucyfer kobry królewskie,

Lavalette zwrócił uwagę Gam na czarnego, nitkowa­tego węża o ciele zaledwie centymetrowej grubości, leżą­cego na ziemi tuż obok szyby.

- Cobra capella - odezwał się Scrymour. - Najniebez-

pieczniejszy ze wszystkich. Jego ukąszenie to pewna śmierć.

Wąż powoli sunął po piasku. Lavalette postukał pal­cami w szybę; kobra uniosła głowę i zaczęła kąsać. Czy­jaś ciemna dłoń odepchnęła rękę Lavalette'a - do gości dołączyła Malajka, która z przerażeniem patrzyła na tę scenę.

Kiedy wrócili do domu, przy stole krzątała się jakaś półkrwi Chinka. Gdy ujrzała nadchodzących, chciała na­tychmiast uciec. Lavalette jednak ją zatrzymał.

Na wsi siała spustoszenie malaria. Scrymour zajmo­wał się leczeniem: miał duży zapas chininy i innych le­karstw, którymi hojnie obdzielał potrzebujących. Opo­wiadał, że właśnie Chińczycy są najmniej odporni. Pod­dają się przy pierwszym ataku choroby i pokornie czekają na śmierć.

Chinka postawiła na stole herbatę i whisky. Scrymour pił wielkimi łykami. Od tygodni nie oglądał białej kobie­ty i był teraz lekko rozgorączkowany. Gam wykorzysta­ła dzień odpoczynku na przejrzenie zawartości stalowe­go kufra i włożyła toaletę, w której nawet w St. Germain zrobiłaby furorę. Po emocjach dnia czuła się wewnętrz­nie wyciszona i odprężona, co jej ruchom przydało oso­bliwej dystynkcji - były spokojne, wyważone i niewymu­szone. Skóra Gam nabrała barwy dojrzałej brzoskwini. Jej przedramię zdobiły wymyślne bransoletki, palce u dłoni - pierścionki, z lewego ucha zwisał długi kolczyk.

W pewnym momencie Gam i Scrymour zostali sami. Kiedy Anglik sięgał po szklankę, drżały mu ręce. Chin­ka przyniosła wysokiej klasy tytoń i owoce... Smutno spoglądała na Scrymoura. Gam zatrzymała ją i zaczęła o coś wypytywać. Dziewczyna odpowiadała słabym, pta­sim głosem i kiedy tylko Gam puściła jej rękę, rzuciła się do drzwi. Scrymour zaczął mówić o polowaniach na tygrysy, przerwał jednak i wpadł w zadumę.

Scrymour uniósł głowę.

- Zycie w tropikach nauczyło mnie szybkiego podej­
mowania decyzji. Proszę, niech pani ze mną zostanie;
sprzedam plantacje w Penangu i wyjedziemy do Euro-

py-

ność upraszcza wiele spraw. - Gam uniosła rękę. Brzęk-nęły bransolety. - Najprawdopodobniej nie ma pan po­jęcia, o co toczy się gra. Ku czemu nieubłaganie zmierza...

Malajka matowym głosem śpiewała jakąś melodię, do­bywając z samisenu zająkliwe dźwięki. Muzyka emano­wała nostalgią, budziła emocje. Scrymour uciszył dziew­czynę i kazał jej tańczyć. Malajka zalotnie błysnęła okiem do Lavalette'a i zrzuciła batikowy kaftanik. Miała wspa­niałe piersi - pełne, jędrne, o szlachetnych kształtach.

Chinka bez przerwy wpatrywała się w Gam. Zamy­śliła się przy tym tak głęboko, że kiedy Scrymour do niej krzyknął, wpadła w panikę. Gam coraz bardziej Chince współczuła; wiedziała, jaki jest powód jej zmartwień i chętnie by z nią porozmawiała... To, co się działo na jej oczach, było niezmiernie interesujące: kiedy Scrymour znalazł się wśród swoich, za jednym zamachem odciął się od wszystkiego, co go otaczało... A ta Azjatka, w poło­wie przecież też osoba białej rasy, musiała ustąpić innej, obcej kobiecie, która z miejsca stała się ważniejsza.

Z czasem Scrymour i goście przenieśli się na taras, by odetchnąć wieczornym, chłodnym powietrzem. Zerwał się wiatr, rozszumiały się korony drzew. Z mroku dola­tywały głosy zwierząt, całkiem inne niż za dnia. Koły­sząc biodrami, obok tarasu przeszła Malajka, po czym znikła w ogrodzie.

Naraz wieczorną ciszę zakłóciły szybkie kroki, a wraz z nimi przekrzykujące się głosy. Na podwórze wpadło dwóch Chińczyków, wołali Scrymoura. Właściciel domu gry miał atak zimnicy. Uradowany, że nadarza się okazja, by zrzucić z siebie czar, któremu uległ w obecności Gam, Scrymour pobiegł do domu po narzędzia i medykamenty.

Gam i Lavalette zostali sami na tarasie. - Pięknie dziś wyglądasz - rzekł Lavalette i pocało­wał ją w rękę.

Nie odpowiedziała: obserwowała cień jakiegoś ptaka krążącego nad tarasem. Lavalette pochylił się nad nią. Delikatnie dotknął dłonią jej twarzy i zmusił ją, by na niego patrzyła. Odsunęła głowę, przycisnęła ją do opar­cia, trzymając się rękami poręczy fotela, odchylona do tyłu, spięta do granic wytrzymałości siedziała tak i pa­trzyła w oczy mężczyzny, za którego plecami robiło się coraz ciemniej.

Milczeli. Kiedy Lavalette chciał ją podnieść i wziąć na ręce, nie pozwoliła mu; nie odrywała przy tym od nie­go wzroku. Natychmiast ją puścił i wyszedł do parku. Gdy po chwili wrócił, stwierdził, że Gam nie ruszyła się z fotela. Próbował ją chwycić za ręce. Wywinęła się.

wodu czyjegoś kaprysu znaczyłoby, że nakładam sobie pęta. A tego bym nie zniósł...

Gam siedziała bez ruchu. Nad lasami zawisła noc, miękka i jakaś niejednoznaczna. Horyzont drżał. Zrobi­ło się niebywale cicho. Jakby świat wstrzymał oddech i na coś czekał. Co kryło się za ciszą? Obok domu prze­szła Malajka - ponętne, krągłe biodra dziewczyny, opię­te idealnie przylegającym, przetykanym złotą nicią sa-rongiem, kołysały się w rytm jej kroków.

- Pani wie, że potrzebuję dziś kobiety. Być może jed­nak nie wie pani, że tym razem chodzi o jakąkolwiek kobietę. Żegnam panią...- Lavalette zszedł z tarasu; naraz się odwrócił, pomachał do Gam i poszedł za Ma­lajka, która na niego czekała.

Gam wciąż siedziała nieruchomo.

Po chwili, cała spięta, wyprostowała się w fotelu. Ci­cho klasnęła w dłonie. Zjawiła się Chinka i zapytała, czego sobie życzy. Gam poprosiła dziewczynę, by z nią została. Chinka posłusznie usiadła w kucki na macie i od­powiadała na pytania. Gam zauważyła, że włosy dziew­czyny upięte są zupełnie tak samo jak jej własne. Poru­szona chwyciła jej dłoń i dając upust ogarniającemu ją gwałtownie współczuciu, zapewniła Chinkę, że wszyst­ko zostanie po staremu: Scrymour ją kocha i jej nie od­prawi. Dziewczyna padła na kolana i o coś prosiła w swo­im języku. Nagle przerwała i jąkając się, zaczęła błagać po angielsku, by Gam zdradziła jej swój sekret. Wie od Malajki, że ona zna miłosne zaklęcia. Gam próbowała wyprowadzić ją z błędu. Dziewczyna jednak, potrząsa­jąc głową, ponowiła prośbę. Gam zrozumiała, że tej pół--Chinki nie przekonają żadne wyjaśnienia. Najlepiej dać jej spokój i pozwolić, by wierzyła, w co chce. Zsunęła z ręki bransoletkę i dała ją dziewczynie. Chinka sięgnęła po nią z błyskiem w oku i ukryła na piersiach.

Tymczasem wrócił Scrymour. Zapytał o coś dziewczy-

nę, po czym ją odprawił. Wybiegła, przyciskając mocno do piersi swój talizman.



Gam zbladła, biła się z myślami.

- Jutro mi pan wszystko opowie - zażądała.
Nagle się zawstydziła i bez pożegnania uciekła do

sypialni. Żądania jednak nie odwołała.

Przez cały dzień Gam nie widziała Malajki. Lavalet-te ze Scrymourem udali się na polowanie - w okolicy wytropiono tygrysa. Wrócili z niczym, Lavalette pogod­ny i beztroski, Scrymour blady i zgnębiony.

Po jakimś czasie Scrymour znalazł okazję, by pomó­wić z Gam na osobności. Utkwiła w nim wzrok. Scry­mour ani razu nie spojrzał jej w oczy, chciał mówić, zda­wało się, że się dusi, gryzł wargi; w końcu zdecydowa­nym ruchem podniósł głowę i wykrztusił:

- Nie... Nie... Opowiedział mi o tym w kilku słowach.
Rozwiązał jej nawet sarong, zaraz ją jednak zostawił. Nie

kiwnął palcem, żeby ją zadowolić. Kiedy się tego doma­gała, dał jej kilka rupii i odesłał do domu. Gam odetchnęła pełną piersią.

Uśmiechnęła się tajemniczo.

- Co pan może o tym wiedzieć...

Gam była wzburzona. Czyżby Lavalette uważał, że ma wobec niej jakieś zobowiązania? Dlaczego zostawił Malajkę w spokoju? Ze względu na nią? Przepełniało ją szczęście, było ono jednak naznaczone bólem, zdetermi­nowane kataklizmem, który się właśnie przewalił. A przecież doskonale wiedziała, że nadal będzie szła swo­ją drogą, która bynajmniej się nie kończy, i nieraz jesz­cze poniesie ją spieniona fala. Zupełnie skołowana i udrę­czona, Gam spokojnie czekała, co jej przyniesie przy­szłość...

Tego wieczoru ogarnął ją dziwny, niemal płaczliwy nastrój. Prawie się nie odzywała, dzięki czemu udało jej się powstrzymać łzy. Scrymour obserwował ją w milcze­niu. Gdy skończył posiłek, wstał i poszedł do wsi, do cho­rego. Lavalette przeglądał swoje szkice.

- Te plany są ważniejsze, niż myślałem - rzekł. -
Zaczynam rozumieć, dlaczego Anglicy ich tak szukają.
Koniecznie muszę je przewieźć do Syjamu, tam będą
bezpieczne. Jutro stąd wyjedziemy. Nie sądzi pani, że
ten Scrymour zrobił się trochę uciążliwy? - Przyjrzał się
Gam i zauważył, że ma wilgotne oczy. Wyciągnął dłoń,
dotknął jej policzka. Ta dłoń promieniowała bezpieczeń­
stwem, jednak prócz spełnienia, w dotyku Lavalette'a
Gam wyczuwała coś jeszcze: to było pożegnanie. - Myli
się pani - stwierdził pogodnie. — Nie byłem u Malajki.

Skinęła głową, nie zmieniając pozycji.

Choć Gam chciała wierzyć w to, co mówił Lavalette, miotały nią sprzeczne uczucia. Wiedziała, że ich znajo­mość doszła do punktu, w którym słowa mogą znaczyć bardzo wiele lub nic. Przed ostatecznym rozstaniem musiała Lavalette'a znów poddać próbie; roztrzęsiona po­stępowała zgodnie z bezlitosnym prawem, które nie to­leruje żadnej konkurencji, cudownie niszczącym prawem krańcowej odmienności, przez całe stulecia przerażają­co fałszywie rozumianym. Przystrojono je emblematami

d obra, mimo że u jego podstaw legły wyłącznie pierwot­ne warstwy jestestwa, nazwano miłością i doprawdy trudno było dlań znaleźć bardziej niedorzeczne miano. Do tego należy dodać, że spoza miłości zawsze wyzie­ra otchłań. Nazywając ją miłością, myśleliśmy, że uda nam sieją zasypać, że przesłonimy ziejący krater ukwie­conym ogrodem; otchłań jednak ciągle jest naga, dzika i bezlitosna, szczerzy zęby i pożera każdego, kto naiw­nie obdarzy ją zaufaniem. Zaufanie oznacza tutaj śmierć; kto się chce od niej uchronić, musi umknąć. Wśród kwit­nących róż kryje się śmiercionośna głownia miecza. Bia­da temu, kto wpadnie w pułapkę. Biada także tym, któ­rzy się odkryją. Jednak nie skutki przesądzają o tragi­zmie, lecz konieczność rezygnacji. By zwyciężyć, trzeba przegrać; by przetrwać, należy się wyrzekać. A może wła­śnie na tym polega tajemnicza różnica pomiędzy tymi, którzy wiedzą, a tymi, którzy starają się osiągnąć wie­dzę poprzez poznanie...? Bo jeśli ktoś jest świadom całe­go tragizmu tych spraw, potrafi je również przezwycię­żyć. Natomiast poprzez poznanie nigdy nad nimi nie zapanuje: realna rzeczywistość wytycza nieprzekraczal­ne granice. Następstwo przyczyn i skutków oraz ślepy los są wyznacznikami tej rzeczywistości. Dla kogoś, kto wie, rzeczywistość jest jedynie symbolem, dopiero za nią rozciąga się bezgraniczna przestrzeń. Ale to symbol wie­loznaczny, bogowie bowiem potrafią być tyleż weseli, ile przewrotni. Radość zawsze wiąże się z okrucieństwem. Zycie przemawia do nas różnymi językami.

...doprawdy trudno było znaleźć dla tego zjawiska bardziej niedorzeczną nazwę - miłość. To fatamorgana, która rozsnuwa przed kobietą i mężczyzną odwieczne kuszące wizje, ciągle każe na nowo przysięgać, nigdy nie jest taka sama, wciąż się zmienia. Przypomina w tym wszystkim życie, za którego symbol uchodzi.

Przeprawiwszy się promem linowym przez rzekę Li-

pis, karawana dotarła do wschodniego wybrzeża - ob­szaru pociętego gęstą siecią dróg wodnych. Wzdłuż dro­gi ciągnęły się plantacje kawy, wśród nich rozsiadły się liczne domostwa Chińczyków. Za kopalniami złota w Punjamie zaczynała się dżungla. Mimo ostrzeżeń po­stanowili iść dalej: tygrysy zamieszkujące dziewicze lasy nie powinny atakować za dnia.

Był rześki poranek. W koronach drzew buszowały małpy. Pawie przekrzykiwały się z papugami. Tuż po­nad leśnym poszyciem igrały w powietrzu wielkie moty­le i barwne kolibry. Stopniowo niskie krzaki stawały się gęstsze, a ścieżka coraz węższa. Wysoko nad drzewami zajaśniało słońce.

Coś zadudniło w zaroślach. Drogę przecięło stado dzi­kich świń. Nagle zza gałęzi ukazały się melancholijne oczy bawołu; nie wiadomo, skąd się tam wziął. Po chwili zarośla się przerzedziły i karawana wyszła na polanę. Zatrzymali się tu na odpoczynek. Jeden z tragarzy prze­wrócił się i zranił w rękę. Lavalette założył mu opatrunek.

Gam odeszła kilka kroków, by się przyjrzeć kwiatom, które już wcześniej wpadły jej w oko. Naraz gdzieś obok trzasnęła gałąź. Odwróciła się w tamtą stronę, ale nicze­go nie zauważyła. Kiedy już chciała pójść dalej, zobaczyła wśród liści dwa zielone, fosforyzujące punkty, a za nimi -osypujący się piasek. Gam usłyszała ciężki oddech i do­piero teraz dostrzegła pręgowane futro lamparta.

Nie mogła zrobić kroku. Skamieniała ze strachu wpa­trywała się w oczy zwierzęcia. Lampart gniewnie pomru­kiwał i tłukł ogonem w ziemię. Z jego oczu biła obezwład­niająca siła drapieżcy. Gam czuła się jak zahipnotyzo­wana, wydawało się jej, że przenika ją jakiś prąd, który poraża i odbiera zdolność do jakiegokolwiek ruchu. W końcu jednak, niepewnie stawiając stopy, ruszyła przed siebie, w każdej chwili gotowa ulec, przerażona i bezradna wobec prężącej się do skoku, okrytej pręgo-wanym futrem groźby unicestwienia.

Nagle lampart się zwinął, skoczył w tył i uciekł. Za­sunęła się za nim zielona kurtyna bujnej roślinności. Gam przez moment stała jak wryta. Powoli wracała jej świadomość, poczuła w sobie falę chłodu spływającą wzdłuż kręgosłupa i opadającą do nóg; zaczęła się znów trząść i kiedy, nieprzytomna ze strachu, znów znalazła się na polanie, Lavalette z trudem zdołał z niej wydo­być, co się stało.

Mimo że obszedł całą okolicę, uważnie się rozgląda­jąc, nie znalazł lamparta. Obok ścieżki pod palmą za­uważył jedynie ślady i rozgrzebaną ziemię.

Nazajutrz Gam niemal się nie odzywała; skarżyła się tylko na ból głowy. Lavalette zmierzył jej temperaturę: miała lekką gorączkę. Popędzał tragarzy, by jak najprę­dzej dotrzeć do Chappingu, gdzie spodziewał się znaleźć lekarza.

Gorączka wzrosła. Lavalette zarządził postój i kazał rozbić jeden namiot. Następnie wysłał Tamila do Chap­pingu i polecił mu sprowadzić lekarza. Zaaplikował Gam chininę, zmusił ją, by zasnęła.

W końcu Tamil wrócił. Biegł tak szybko, że ledwo trzy­mał się na nogach. Wiadomość jednak była pomyślna: lekarz jest już w drodze.

Był on Szkotem o masywnej budowie ciała i rudawych włosach. Uważnie obejrzał i osłuchał plecy Gam, po czym odwrócił się do Lavalette'a. W zawziętych oczach leka­rza pojawił się błysk.

W oczach lekarza błysnął gniew. Wstał i przez zaci­śnięte zęby wycedził:

- Nic.

Po czym wsiadł na konia i odjechał bez słowa. Gam podniosła głowę.

- On zaalarmuje Anglików. Musimy uciekać.
Lavalette wsunął jej termometr pod pachę.

Lavalette nie odpowiedział. Wyszedł z namiotu, wy­dał ludziom kilka poleceń. Po chwili wrócił.

- Choroba zdecydowała za nas - powiedział. - Gdy­
by pani była zdrowa, moglibyśmy jeszcze podyskutować.
A tak na marginesie: jeszcze nie jestem w Singapurze.
Do tego czasu wszystko może się wydarzyć.

Po kilku godzinach zjawili się brytyjscy podoficero-

wie w asyście sikhijskich żołnierzy. Lavalette nie dał im dojść do słowa:

- Oczekiwałem panów. Trzeba zwinąć namiot. Z pa-
lankinem proszę się obchodzić bardzo ostrożnie. Musimy
z niego zrobić nosze. Na pewno się da. W stalowym ku­
frze znajdują się ważne papiery - proszę go mieć na oku.

Oświetlając leśną ścieżkę pochodniami, karawana dotarła do osady. Gam cały czas spała. Tylko na chwilę otworzyła oczy i zamyślona patrzyła na Lavalette'a.

Obaj podoficerowie postanowili zaczekać na porucz­nika. Na razie zostawili więźniom swobodę. W południe pokazał się lekarz, chciał obejrzeć Gam. Lavalette gdzieś wyszedł. Gam przywitała Szkota z obojętnym wyrazem twarzy.

Spojrzała na niego badawczo i odezwała się trochę już innym tonem:

Lata więzienia... - pomyślała Gam. Po chwili rzekła:

wszystko, co europejskie. Czy mogę pani zmierzyć tem­peraturę?

Wieczorem przybył oficer, którego wezwano telefonicz­nie. Słysząc warkot samochodu, Gam się ubrała. Po krót­kim przesłuchaniu porucznik oświadczył, że gdyby cze­goś potrzebowała, zawsze może liczyć na jego pomoc. Była wolna. Nie krył uznania dla Lavalette'a; następnie stwierdził, że choć mu z tego powodu przykro, musi trzy­mać się rozkazów. Jutro rano zabiera Lavalette'a na posterunek, tam poczeka on na dalszy transport. Gam cały czas uśmiechała się do młodego porucznika. Na koniec poprosiła go o wskazanie drogi do domu lekarza.

Jej wizyta zaskoczyła Szkota. Gam zachowywała się przy tym tak naturalnie, że lekarz zupełnie osłupiał. Wykrztusił kilka słów bez ładu i składu, po czym wska­zał jej krzesło. Gam traktowała go z góry, trzęsła się z po­gardy... W końcu usiadła. Rozbiegane oczy Szkota śle­dziły każdy jej ruch. Lekarz wyraźnie jej pożądał. Gam spokojnie siedziała naprzeciw niego i czekała.

- Wczesnym rankiem zabierają Lavalette'a - zaczął
chrypliwym głosem.

Gam obojętnie wzruszyła ramionami

Lekarz skinął głową.

Szkot w milczeniu zaczął gromadzić potrzebne przed­mioty.

Zapakował duży zapas prowiantu, uzupełnił olej i ben­zynę, po czym włożył do auta fuzję.

Szkot odpiął łańcuchy zabezpieczające automobil i na chwilę uruchomił silnik. Kiedy Gam usłyszała warkot, ogarnęła ją nieokiełznana radość.

- Proszę za mną! - zawołała i szybkim krokiem, nie­
mal biegnąc, opuściła dom lekarza.

Jakoś jej się udało pomówić sam na sam z Lavalet-te'em. Gorączkowo szepcząc, opowiedziała mu o przygo­towaniach do ucieczki. Lavalette krótko uciął:


stole siedział lekarz z porucznikiem. Pili whisky. Na widok Gam Szkot odetchnął z ulgą. Lavalette usiadł na wyplatanym krześle; nie mógł pozbierać myśli. Gam sta­nęła obok oficera, była czarująca. Lavalette wstał i zaczął się żegnać.

Kiedy Lavalette wyszedł, porucznik próbował dowie­dzieć się o nim czegoś więcej. Gam zręcznie zmieniła te­mat, zaczęła z nim flirtować. Już po kilku minutach Anglik spurpurowiał jak licealista, zrobił się usłużny, nadskakujący. Lekarz niemal się nie odzywał. Błyszczą­cym wzrokiem wpatrywał się w Gam. Naraz wstał.

I

Zanim porucznik zdążył się odezwać, życzyła mu do­brej nocy. Nisko pochylił się nad jej dłonią. W oczach le­karza błysnął gniew zmieszany z drwiną.

Szli obok siebie bez słowa. Wzeszedł jasny księżyc: odrealniająca krajobraz nikła poświata kontrastowała z głębokim cieniem. Wydawało się, że cały, ograniczony horyzontem obszar, lekko drżąc, zawisł na niewidzial­nych linach. Z dala jaśniały okna zamykającego drogę domu lekarza, ucieleśniając nieuchronność przeznacze­nia i ostatecznego końca.

Brama do garażu stała otworem. Samochodu nie było. Szkot nieco przesadnym gestem wskazał Gam puste pomieszczenie, po czym, niemal pokornie, otworzył drzwi bungalowu. Gam weszła; jej kroków nie było słychać, miała wrażenie, że zapada się w watę. Lekarz poszedł za nią. Jego przyśpieszony oddech zdradzał podniecenie. Gam, podchodząc do okna, zauważyła nagłe, że w poko­ju jest Lavalette. Stał z rękami na piersi. Szybko pod­szedł do drzwi, wyjrzał przez nie; błysnął metal - Lava-lette trzymał w ręku broń.

- Proszę wybaczyć tę romantyczną pozę, ale w mojej
sytuacji to jedyne rozwiązanie. Pani umowa z lekarzem
wymaga pewnej poprawki, tylko tak można to załatwić.
Nie zawaham się strzelić - zwrócił się do Szkota. - Pro­
szę trzymać ręce przy sobie.

Lekarz zbladł. Cały się trząsł. Na tle poszarzałej twa­rzy upiorne wrażenie sprawiała biel wytrzeszczonych oczu. Kurczowo zaciśnięte wargi drżały. Spoza nich wydobywał się bełkot, pojedyncze słowa bez jakiegokol­wiek sensu. Ciałem wstrząsały drgawki. Wściekle rzę­żąc, Szkot ruszył przed siebie, zaraz się jednak zatoczył i zatrzymał. Lavalette lekko go pchnął i lekarz się prze­wrócił. Lavalette szybko związał mu ręce i nogi, między zęby wepchnął knebel.

- To, niestety, konieczne - powiedział spokojnie. - Raz

już miałem wątpliwą przyjemność przekonać się, do cze­go pan jest zdolny. Pan wie, że muszę mieć godzinę prze­wagi. Wóz wojskowy jest szybszy niż pański.

Podszedł do Gam, która stała jak sparaliżowana.

- Jeszcze tu jesteś? - wykrztusiła.

Pociągnął ją za sobą. Szybko pobiegli ścieżką na skraj wsi. Chmury co chwila przesłaniały księżyc, nie było niczego widać, wszystko zrobiło się jakieś nieokreślone, nocny wiatr pachniał przygodą i wolnością. Na koniec ukazała się sylwetka automobilu; zdecydowaną czernią odcinała się od księżycowej, tropikalnej nocy.

Lavalette podniósł Gam i posadził w samochodzie. Jaskrawe światło reflektorów rozdarło ciemności, poka­zała się droga. Zawarczał silnik i wóz ostro wyrwał przed siebie.

Obok samochodu jedna za drugą przemykały bambu­sowe chaty, oślepieni tubylcy uskakiwali w bok, poza zasięg reflektorów. Pod toczące się ze świstem opony wpadł olbrzymi, kolorowy kapelusz ze słomy, w alei ude­rzył w jadących mocny zapach, a z drzew posypał się zło­cisty kwiatowy pył. Tuż za parkiem zaczynała się dżun­gla; wzdłuż drogi nagle wyrosły tysiące giętkich, bam­busowych prętów, samochód pędził między ścianami jakiejś monstrualnej klatki. Dalej ciągnęły się pola ry­żowe i plantacje herbaty. Nagle wóz jakby zapadł się pod ziemię: auto znalazło się w leśnym tunelu. Las ów wy­glądał jak tulący się do ziemi olbrzymi brzuch brzemien­nej samicy.

Obrzeża jaśniejszych świetlnych plam barwiły się fio­letem. Sponad nich wypełzały w górę cienie i wgryzały się w mrok nieboskłonu. Ciemność niczym wilgotne suk­no rozpościerała się ponad gęstym, przesyconym parą powietrzem, które kleiło się do płuc.

Silnik grzmiał, dobiegające ze wszystkich stron echo potęgowało jego warkot. Po szczytach drzew przebiega-

ły skrzeczące stada małp. Wśród gałęzi wrzeszczały spło­szone papugi. Tuż przed maską auta prześliznął się po drodze jakiś cień. Dopadły go nienasycone koła; z tyłu pozostała płaska, ciemna, nieruchoma plama. Gam opu­ściła głowę.

- Dlaczego na mnie czekałeś? - odezwała się.

Lavalette popatrywał na kolorowe światełka na de­sce rozdzielczej; czasem zaglądał do rozłożonej na kola­nach mapy.

Wzruszył ramionami.

- To, że prawdopodobieństwo jest większe, niczego nie
przesądza. Kto ma silną wolę, potrafi zapanować nad
przypadkiem.

Światła pędziły przed samochodem jak psy gończe, wyrywały z ciemności pasmo drogi, rzucając na nie bla­dy, a zarazem przenikliwy blask. Zaraz za pojazdem znów wyrastała ciemność, blask przez chwilę opadał niczym sycząca piana, ubita z mroku i światła. Jak na niemej paradzie, na poboczu stały w szeregu ciemne niczym ołów palmowe pnie.

W smugi światła wdarło się coś połyskującego srebrem i bielą. Zaklęte w promień bezgłośnie zawisło tuż przed samochodem- jakiś ptak o rozłożystych skrzydłach. Zdawało się, że obok mknie czarodziejski powóz, którym umyka więzień. Jednak wokół przedzierającego się przez lasy auta, ponad wąskim jasnym strumieniem światła, panuje noc... Las domaga się ofiar, jest pełen barwnych, drapieżnych kotów, poraża zaduchem, chroni swe tajem­nice - mord i krzyk przerażenia, ucieczkę i pościg.

- Nie chciałeś mnie zostawić? - zapytała Gam.

Czekającej na odpowiedź Gam zamarło serce. Po chwi­li znów zaczęło bić, podskoczyło niemal do gardła i za­głuszyło warkot silnika. Lavalette spojrzał na nią.

- Nie - powiedział zdecydowanym, dźwięcznym gło­
sem.

Krew uderzyła Gam do głowy, młoda kobieta omal nie osunęła się na podłogę. W jej umyśle pojawił się wyraź­ny, plastyczny obraz, jaśniał w niematerialnym świetle, w ciszy, przepełniał ją całą- gałązka tamaryndowca w blasku świec, ciepła annamicka noc za oknami, dwie nieruchome dłonie i głos: „Wszystko przegrałem i w końcu byłem zmuszony zagrać o panią. Collin wygrał... Jutro zagra z nim pani w polo..." Potem przeciąg wdzierający się w ciężkie powietrze nocy, ona sama wciśnięta w kąt przedziału, uciekająca przed taką dominacją i przed sobą, a przecież już w tamtej chwili uległa jak nigdy wcześniej...

Obraz znikł, przesłoniła go szalona gonitwa myśli, z której z wolna wyłaniał się wniosek coraz bardziej oczy­wisty, zapierający dech: by ją zabrać, by nie musiała dotrzymywać obietnicy, Lavalette zaryzykował własną wolność...

W krańcowym wzburzeniu, całym swym jestestwem czuła, że się z nią związał, że nie jest już wolny, że wtar­gnęło weń coś mocniejszego niż on sam, że jakaś siła zmusiła go do pogwałcenia zasad, którym hołdował, że musiał się podporządkować prawom życia i wszech­świata.

Gwałtownie, z całych sił go objęła, szarpała za ramię.

- Ty...! Ty...! - krzyczała namiętnie, żarliwie.
Lavalette się odwrócił, rysy jego twarzy wyrażały

pełną koncentrację. Naraz coś się zaczęło dziać, twarz mu się zmieniła. Wywołane ucieczką kolosalne napięcie wyzwoliło w nim nieokiełznaną grę instynktów, sprawi­ło, że stracił panowanie nad sobą i pijany szaleństwem wybuchnął:

- Tak, nie mogłem do tego dopuścić...! Nie chciałem,
żeby ten ohydny robal cię dotykał...!

Hamulce zgrzytnęły niczym tartaczne piły, gwałtow­nie powstrzymany, rozpędzony wóz z piskiem opon sta-

nął w miejscu, silnik dymił, dusząc się i posapując. La-valette wyskoczył z auta i z obłędem w oku zaczął łamać gałęzie, wyrywać z ziemi krzewy, kwiaty, ściółkę leśną i co tylko wpadło mu w ręce; wszystko to ciskał do samo­chodu, obrzucał Gam, rozrzucał dookoła; jeszcze raz wró­cił na pobocze, zgarnął, co mógł, i niemal zasypał Gam.

- Przyniosę ci do auta cały las! - krzyczał. — Wywró­
cę świat do góry nogami...!

Przywlókł całą kępę krzaków, wsadził między nie gło­wę i krztusząc się ziemią opadającą z korzeni, zaczął ryczeć jak jaguar.

Nagle, niczym błyskawica, w świadomość Gam wda­rła się pewna myśl. Nie dało się jej powstrzymać, unice­stwić, pomysł okazał się mocniejszy niż wola kobiety, silniejszy od jej szczęścia i zachwytów. Gam czuła, że porywają dziki, nieujarzmiony nurt i musi się mu pod­dać; coś z głębi niej wołało i choć wiedziała, że to nie­prawda, to coś było dziwnie prawdziwe, nieodłączne od niej samej, wyrywało się z przepastnych głębi jej natury:

- Zrobiłabym to...! - krzyczała półprzytomna.
Lavalette chwycił Gam w ramiona, syczał w jej twarz,

pośród ciemności usiłował przewiercić ją wzrokiem, aż w końcu, dysząc z pożądania, wyrzucił z siebie:

- Dla mnie.

Samochód dygotał, Gam miała wrażenie, że wokół jej ramion zaciskają się żelazne kleszcze; wewnętrzny głos jednak z każdą chwilą potężniał, był jak ryczące, oszala­łe morze wstrząsane uderzeniami huraganu; wreszcie skrzypliwie wydostał się na zewnątrz:

- Nie... Nie... Tylko dla siebie...

Lavalette miotał się, tłukł pięściami w karoserię auta, przerażający grymas wykrzywił jego pobladłą twarz.

- Kłamiesz! - wrzeszczał.

Gam mocno oparła się o drzwi samochodu. Próbując powstrzymać oszalałego Lavalette'a, chwyciła jego rękę. Nagle, w mistycznym uniesieniu, zaczęła krzyczeć:

- Już po wszystkim! Koniec gry! To już za mną! Je­
stem wolna! Wolna! Widzę drogę, którą pójdę dalej, bez
ciebie!

Jednym skokiem Lavalette dopadł kierownicy, zwol­nił hamulec, wcisnął gaz. Wóz skoczył do przodu, zawa­dził o jedno i drugie pobocze drogi, nabrał prędkości.

- Jeszcze nie...! Nie tym razem...! To moja jazda i moja
droga! - Lavalette starał się przekrzyczeć warkot silnika.

Naraz Gam rzuciła okiem za siebie. Na końcu drogi, daleko z tyłu, wystrzeliły z ciemności dwa świetlne punk­ty, dwoje złych, coraz jaśniejszych oczu - reflektory sa­mochodu. Gam wstrzymała oddech: wojskowy wóz ich doganiał. Odwróciła się do Lavalette'a.

- Już są... - Wskazała ręką do tyłu.

Lavalette zawył, ryknął tubalnym śmiechem, powta­rzał jej słowa, krzyczał coś bez sensu. Gam uwiesiła mu się na ramieniu, nieruchomy wzrok utkwiła w przesu­wającej się coraz dalej wskazówce szybkościomierza.

- Szybciej... Jeszcze szybciej...

Otaczający drogę dziwaczny świat w obłędnym tem­pie, jak zaczarowany, przemykał obok auta i zapadał się w nicość. Do samochodu wpadały nietoperze i unoszone wiatrem nocne motyle: wóz pożerał wszystko, co znala­zło się na drodze, był jak stwór z zaświatów, który wdarł się w noc niczym przypadkowy rabuś pośpiesznie plą­drujący damskie sypialnie, w biegu oświetlający latar­ką zaskoczone kobiety. Gam czuła, że goni ich śmierć, że się czai, przybliża, z wolna okrywa świat cieniem; nad­ciągają chmury i burza, pośród której niebawem uderzy piorun zniszczenia... Niebezpieczeństwo! Zagłada!

Spojrzała za siebie: odległość między samochodami się zwiększyła. Przycisnęła głowę do skroni Lavalette'a. Ledwo to poczuł, tak niesamowita była emanacja sił po­rywających go za sobą, zmuszających, by bezwarunko­wo im uległ. W pełni tego świadom, rozkoszował się groź­bą unicestwienia, nic innego się dlań nie liczyło prócz

chwili, w której gnał go żywioł pozwalający na przekro­czenie wszelkich granic, niszczący każdą przeszkodę. Jego ,ja" było w tej grze mistyczną stawką, Lavalette rzucał swe życie w ogień i płonąc, sięgał szczytów; nie oglądając się na nic, krzyczał, a wiatr wyrywał mu sło­wa z ust i pędził je po okolicy jak potargane gałgany.

- Co ty wiesz o tym... O prawdziwym napięciu... O nie­bezpieczeństwie... Sam je dla siebie stworzyłem... Na­pięcie najsilniejsze z możliwych i niebezpieczeństwo najbardziej nieubłagane... I nic nie może się równać z tą... tak... z tą klęską...

Z tyłu rozległy się strzały. Zadźwięczała blacha, jed­na z kul trafiła w karoserię. Las odpowiedział głuchym echem. Strzały pośród nocy... Oddech tulący się do czo­ła... Lavalette wyprężył się, z całej siły nadepnął pedał gazu, jedną ręką trzymając kierownicę, drugą sięgnął po Gam i przyciągnął ją do siebie; zupełnie bezwolna opa­dła na jego ramię, gdy tymczasem on gnał dalej jak osza­lały.

Na długim odcinku droga biegła prosto; wydawało się, że dudnienie silnika, gwizd opon i szum powietrza zle­wają się w całość, w muzykę, której brzmienie przypo­mina dźwięk organów. Wóz przelatywał przez koleiny, wyskakiwał w górę, niebezpiecznie się przechylał, zno­wu prostował i niezmordowanie pędził przed siebie. Za nim wciąż widniały światła dwóch reflektorów; ponad reflektorami nocne ciemności rozdzierały coraz częstsze błyski wystrzałów.

Lavalette zerknął na Gam: wciąż wisiała na jego ra­mieniu, dłońmi oplotła mu szyję i cały czas coś mówiła. Wzbierał w nim ogromny przypływ uczuć. Uwolnił się z jej objęć i sięgnął po broń. Zacisnął dłoń na chłodnym uchwycie. Wystrzelił. Huk zwielokrotniał, odbijając się po tysiąckroć w czeluściach pierwotnego lasu. Lavalette puścił kierownicę, zwolnił pedał gazu, wyprostowany stanął na samochodzie. Krzyknął i wystrzelił. Gam kur-

czowo chwyciła go za stopę i próbowała ściągnąć w dół. Lavalette się wyrwał... Strzelił, raz, drugi i zaczął krzy­czeć - brzmiało to jak triumfalny śpiew - strzelał w ja­skrawe światła, które, coraz bliższe, zamieniały się w oślepiającą ścianę... Znów strzelał, krzyczał, śpiewał, miotał się, jeszcze raz się wyprostował. Wóz się zatrzy­mał... Broń wypadła Lavalette'owi z ręki, trafiony, zwa­lił się z nóg, głową uderzył o krawędź karoserii... Na po­kaleczone dłonie Gam pociekło coś ciepłego... i zabójczego: zobaczyła krew... A potem już nic do niej nie docierało...

Epilog

Wraz z lekkim wiatrem budził się dzień, wyłaniał się z wolna zza gór. Rozedrgana jasność sięgała zenitu, po czym zstępowała na dół, zalewając światłem całą przestrzeń aż po horyzont. Na górach, pod samymi szczytami, zalegały jeszcze wąskie pasma śniegu. W południe ich oślepiająca biel kłuła w oczy, sprawiając wrażenie, jakby nie tylko od­bijała promienie słoneczne, lecz i sama stawała się' słoń­cem. A kiedy wieczorem góry pogrążały się w ciemnościach, przez jakiś czas jaśniał tylko śnieg. W końcu noc pochła­niała całe światło; ostatnie znikały śnieżne pasma.

Nocy zwykle udawało się coś, czego nie potrafił doko­nać dzień: obracała uwagę ku sprawom serca. Była ciemna i bezkresna, wydawało się, że nie zna granic, nie zajmu­je żadnej przestrzeni, a jednak wszędzie się czai, osacza wszystko i wszystkich; można się jej oddać, bezgranicz­nie się w niej zatracić, nie wiedząc przy tym, dokąd po­prowadzi... Im bardziej jej zawierzyć, tym więcej można od niej otrzymać... Ktoś, kto podzieli się z nią rozpaczą lub zwątpieniem i, otulony ciemnością, podąży ku nie­znanemu, wróci obdarzony spokojem.

Przestrzeń oddzielającą świat od zmysłów wypełnia­ły mgły. Miękkie jak poduszki nie pozwalały, by zdolność poznania zetknęła się z rzeczywistością. Wszystko się rozpływa, kontury się zatarły, płaszczyzny pozapadały. Istna ucieczka przedmiotów.

Ową ucieczkę z przestrzeni wielowymiarowej do pła­skiej Gam szczególnie mocno odczuwała o zmierzchu -tym krótkim interludium dzielącym dzień od tropikal­nej nocy. Zmierzch miesza z sobą rzeczy, odbiera im ich cechy, tracą one kolor i kształt, rozmywają się, stają się abstraktem - pozbawione wymiarów, dalekie i niepoję­te. Są zimne, niedosiężne i nawet jeśli wciąż żyją i się poruszają, pozostają obce, nie należą już do nas.

Gam w zupełnej ciszy odpoczywała na leżaku, patrzyła w okno. Odkąd służąca poprawiła jej poduszki i bezsze­lestnie wyszła z pokoju, do umysłu młodej kobiety powo­li, krok za krokiem, przenikała świadomość współzależ­ności przyczyn i skutków. Miała wrażenie, że spogląda z góry, z jakiegoś niezwykłego punktu obserwacyjnego, skąd widać coś jeszcze prócz stale ją nękających wspo­mnień, których obawiała się za dnia. Nie uciekała od nich - oznaczałoby to, że im uległa. Nie chciała tego, czę­sto więc do nich wracała, by je dogłębnie roztrząsnąć.

Teraz, kiedy się wydawało, że najgorsze ma już za sobą, przeszłość wróciła ze zdwojoną siłą. Przed jej ocza­mi, jeden za drugim, przesuwały się pojedyncze obrazy; żaden jednak nie wybiegał przed inne, nie zmuszał, by się przed nim zatrzymać. Ulegając jakiemuś nieznane­mu prawu, poszczególne epizody łączyły się w samoist­ną całość i Gam miała uczucie, że są odrębnym bytem, z którym prawie nic jej nie łączy. Owszem, przeżycia te w niej tkwiły i wciąż budziły olbrzymi oddźwięk, Gam jednak instynktownie czuła, że są to doznania powierz­chowne, że głębiej tkwią pokłady jaźni, które nie mają z nimi nic wspólnego. Wiedziała, że nadejdzie dzień, kiedy właśnie one, jak rafy koralowe, wyłonią się z głębin i sta­ną się najważniejsze. Ufała im bez zastrzeżeń, czuła, jak budzą się drzemiące w niej tajemnicze siły, dlatego o wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, myślała niemal bez emocji.

Od kilku tygodni przebywała w wysokich górach,

w Nuwara Elija, i prócz służącej nikogo nie widywała. Co wieczór kładła się na leżaku i w milczeniu patrzyła, jak za oknem zmienia się świat. Milczenie było tutaj wszystkim: kto milczy, poznaje świat, kto oddycha, wni­ka w istotę zdarzeń.

Pewnego wieczoru przyszło jej do głowy, że już kiedyś doznała podobnych wrażeń: było to wówczas, gdy zafa­scynowała ją mistyka przedmiotów. Wydawało jej się, że znalazła rozwiązanie i wie, co dalej - w końcu trafiła na znany od dawna punkt orientacyjny, wskazujący, że znów podąża właściwą drogą.

Świat na powrót zrobił się zrozumiały. Koniec z nie­ustającym poszukiwaniem sensu, z zawiłościami etyki. Jak błysk magnezji objawiła się najbardziej oczywista z prawd: przez cały czas wszystko dzieje się tak, jak po­winno, jest jak najbardziej prawidłowe. Kto żyje w zgo­dzie z samym sobą, nie błądzi. Kto się w życiu zagubi, poznaje świat. A ten, kto poznaje świat, pozna również samego siebie. Kto potrafi wniknąć w siebie i siebie zro­zumieć, wzniesie się ponad wszystko i sięgnie wieczno­ści. Przeżywać bowiem możemy tylko to, co tkwi w nas samych.

W drodze powrotnej Gam zatrzymała się kilka dni w Kandy. Mimo że ostatnio żyła samotnie i starała się unikać ludzi, ostatniego wieczoru poszła do świątyni. Zatopiona w myślach, wolno krocząc przez świątynny przedsionek, słuchała monotonnych modlitw tłumu. Naraz dostrzegła przed sobą szafranową żółć mniszych szat. Poznała głównego kapłana i przypomniała sobie, jak jej mówił, że niebawem znów odwiedzi świątynię. Zachowała spokój: wyczuwała powagę miejsca, wiedzia­ła, że należy powściągnąć emocje. W ślad za kapłanem weszła do świątynnej biblioteki. Usiadła na kamiennym murku. Kiedy spojrzała w twarz lamy, odniosła wraże­nie, że ostatnim razem widziała mnicha zaledwie kilka

godzin temu; wszystkie sprawy odsunęły się teraz od niej jeszcze bardziej niż w dniach poprzedzających spotka­nie, zrobiły się dziwnie odległe, drugorzędne.

nazywacie, problemami metafizycznymi i transcenden­talnymi. Tak jak my macie zwierzęta, o których żadna z waszych bezdusznych religii nie mówi ani słowa; grun­townie je wykorzystujecie: dostarczają wam pożywienia, dzięki nim możecie utwierdzać się w poczuciu swej ludz­kiej odmienności, ich istnienie gwarantuje wam dobre samopoczucie... Strumień życia przenika jednak znacz­nie głębiej... Czym byłby świat, gdyby go pojmować i mie­rzyć wyłącznie ludzką miarą... - Patrzył na Gam spo­kojnymi, mądrymi oczami. - Wielu ludziom wystarcza życie na równinie - sami są płascy. Inni przypominają wzniesienia, są jak góry, na które wciąż się wspinają, a zdobywanie przez nich szczytów to krańcowy efekt dzia­łania podstawowych warstw jestestwa. Są wreszcie tacy, którzy wciąż krążą - spełniają się, wchodząc w pewien krąg, zataczają koło i, przekonani, że przed nimi nie ma już niczego, niepostrzeżenie przenikają do następnego kręgu. Egzystują właściwie bez przeszłości, wciąż powsta­ją z popiołów na nowo. Doświadczenie, tak ważne dla innych, dla nich nic nie znaczy: życiem tych ludzi kieru­ją mistyczne prawa, są oni w nim zakotwiczeni znacznie bardziej niż inni. Pani należy do tej ostatniej kategorii. Kiedy widziałem panią przed kilkoma miesiącami, by­łem pewien, że zanim pani wędrówka przez ostatni krąg dobiegnie końca, jeszcze raz pani się tu pojawi... Czas się dopełnił... Wkracza pani w kolejny krąg... Gam z powagą spojrzała na kapłana.

wciąż jednak szalało, lecz nie było wiatru, panował cał­kowity spokój. Nasuwało się więc pytanie: skąd biorą się fale? Burza przecież dawno minęła. Otóż by morze uci­chło, potrzeba czasu. Staw uspokaja się bez porównania prędzej. - Kapłan wstał. - Bardzo rzadko odwiedza mnie ktoś z Zachodu. Człowiek, którego osobowość odegrała ostatnio taką rolę w pani życiu, także miał w sobie coś szczególnego. Pytał o różnice pomiędzy kimś, kto jest niemy, a kimś, kto milczy. Niemowa nie mówi, bo nie może. Milczenie natomiast jest równoznaczne z przekro­czeniem bariery słów...

By coś mogło trwać wiecznie, musi się zmieniać -rzekł. - Takie właśnie jest życie. Niech pani żyje w zgo­dzie z sobą. I nawet nie traktuje tego jak reguły... To po­czątek... Początek zaś znaczy bardzo wiele... Zamyka pier­ścień... I nie ma takich spraw ani zdarzeń, których by nie objął...

Nocą w Kolombo Gam obudziły jakieś szmery. Przez chwilę nasłuchiwała, lecz dobiegło ją tylko cykanie świerszczy. Przyszło jej do głowy, że to jaszczurka, która wdrapała się do pokoju i odpadła od ściany, dźwięk jed­nak się powtórzył. Przypominał ciche kroki, jakby ktoś ostrożnie stąpał i tylko czasem zaskrzypiała podłoga. Wszystko wskazywało na sąsiedni pokój.

Gam wyjęła broń i po cichu odsunęła zasłonę, by w ra­zie czego prześliznąć się przez szczelinę. W pomieszcze­niu nie było nikogo. Naraz uniosła się mlecznobiała gaza na oknie i ukazała się ciemna szpara. Jakaś ręka ode­pchnęła gazę na bok i wsunęła się do pokoju, za ręką pojawiła się głowa, potem cała postać. Intruz szybkim krokiem podszedł do ściany, ściągnął dywan i zaczął go zwijać.

Gam przez chwilę uważnie go obserwowała, po czym odłożyła broń i weszła do pokoju. Mężczyzna okrążył pomieszczenie i wydawało się, że zaraz rzuci się przed

siebie. Widząc jego płynne ruchy, Gam nabrała pewno­ści, że się nie myli: to był kreol.

Gwałtownie się cofnął. Gam przekręciła kontakt. Ja­sne światło zalało pokój. Kreol instynktownie chwycił częściowo zwinięty dywan i powoli ruszył do okna, za­mierzając go wyrzucić. Gam powstrzymała go ruchem ręki. Patrzyła na niego, w jej oczach malowała się powa­ga. Mieszaniec trzymał pod pachą zielony dywan modli­tewny, który jej kiedyś podarował.

- Darujmy sobie psychologię... Rozstaję się z India­mi pogodnie, odczuwam coś w rodzaju małej, dziecięcej radości, mam nawet wrażenie, że mi się udało. A wszyst­ko to zawdzięczam pańskiej dzisiejszej wizycie. Dzięku­ję panu za nią...

Gam poleciła wnieść kufry do przestronnych, jasnych pomieszczeń. Z szerokiego okna dawnego budynku klasz­tornego rozciągał się widok na włoskie niziny i sinawe zarysy górskiego łańcucha. Z boku, niczym srebrna misa, wciskało się w nizinę morze. W popołudniowym słońcu zakurzoną drogą ciągnęły liczne wózki zaprzężone w osły, które słysząc przenikliwy klakson, często się płoszyły i wystraszone, nie zważając na pokrzykiwania woźniców, uciekały na pobocze. Sygnaturka nad tylnym refekta­rzem nawoływała do modlitwy na Anioł Pański. O tej porze gospodynie zwykły już mawiać felicissima notte.

Gam przekładała zawartość kufrów do ogromnych wnękowych szaf: zamierzała zostać tu dłużej. Prosiła, by nikt jej nie pomagał. Nadszedł wieczór. Gam wciąż była sama; praca nad porządkowaniem, układaniem, segrego­waniem pochłonęła ją bez reszty. Spomiędzy materiałów, które przywiozła z Kantonu i Birmy, wypadła mała pa­czuszka zawinięta w zielony jedwab. Była to książka w ja-snoczerwonej skórzanej oprawie. Zapięcie oprawy tworzyły fallus i czaszka - wyśmienity przykład misternej pracy artysty cyzelatora. Litery wypisano tuszem, ozdobne ini­cjały mieniły się kolorami. Całość składała się z siedem­nastu pieśni, każdą z nich zdobiła ilustracja. Wśród kolo­rów większości rycin dominował turkusowy błękit. Było to stare wydanie dywanu poezji Abu Nuwasa, które Gam kupiła w Kairze przed trzema laty. Od tamtego dnia po raz pierwszy trzymała książkę w ręku...

Podeszła z nią do okna. Przedwieczorne niebo ściem­niało i na horyzoncie zabarwiło się nasyconą czerwie­nią; wyżej liczne kolory układały się w coraz to jaśniej-

sze warstwy, aż po lazur pomieszany z jabłkową zielenią i jadeitem. Świat pogrążył się w ciszy.

Kartka za kartką Gam przeglądała książkę i miała dziwne wrażenie, że na każdej ze stron opisano jakiś frag­ment jej życia. Każda strofa zmuszała do zastanowienia i kiedy w końcu Gam zamknęła tomik, wydawało się jej, że wraz z nim zamyka coś jeszcze...

Nic się nie wydarzyło, a przecież doznała jakiegoś cudownego olśnienia, przeżyła coś niezwykle ważnego. Nie potrafiła jednak niczego sobie przypomnieć, mimo że stało się to niemal przed chwilą. A może - przyszło jej do głowy- coś we mnie dojrzało; jak z owocem, który przez wiele tygodni opiera się wiatrom i burzy, mocno trzyma się gałęzi, po czym pewnego dnia, przy pięknej pogodzie, bez żadnego widocznego powodu spada na zie­mię... Dlatego, że nadeszła pora. I nawet jeśli porówna­nie nie było całkiem trafne, Gam długo nie mogła się otrząsnąć z wrażenia. Czyżby coś powracało? Zaczynało się od nowa? Co takiego nagle się w niej odezwało? Bez wątpienia coś, czemu można ufać. Błogie ciepło napełni­ło jej żyły, krew pulsowała żywiej... Dopełniał się czas.

Po chwili odłożyła książkę. Te wiersze same do niej przyszły... Trzeba było na to trzech lat. Wcześniej o nich nie myślała... Chociaż stale miała tomik przy sobie, do­piero dziś wpadł jej w ręce. Gam nie lubiła taniej symbo­liki, nagle jednak do niej dotarło, że wszystko kiedyś wra­ca...

Poprzetykane narcyzami łąki jaśniały w promieniach słońca. Cienkie źdźbła trawy ochronnym kordonem ota­czały delikatne szypułki kwiatów. Motyle spijały słodki nektar, chrząszcze' żwawo pięły się po łodygach w górę. Ich złocistozielone chitynowe pancerze połyskiwały w plą­taninie traw. Brzęczenie pszczół przypominało stłumio­ny dźwięk organów.

Gam szła po łące, rozkoszując się każdym krokiem.

C zuła, jak jej stopy dotykają ziemi, jak miękko przywie­rają do gruntu zaokrąglone pięty, jak potem ciężar prze­nosi się na palce. W rytm kroków uginały się kolana, w tym samym tempie kołysały się biodra, tułów i ramio­na. To był prawdziwy dar niebios: Gam cieszyła się, że może wysoko podnieść głowę, odwrócić się... Czuła, jak na jej twarzy igra słoneczny promień.

Życie jest wszystkim! - wołało jej rozkołysane ciało; Gam nie myślała, wyrażała to ruchem. - Znów żyję, oto najbardziej boskie z uczuć... Świat jest równie młody jak ja... Jak długo będę zdolna przeżywać samą siebie, tak długo przetrwa świat... Jak długo będę umiała żyć sobą, tak długo potrafię przeżywać wszystko, co mnie otacza...

Za łąkami zaczynał się las. Ponad inne drzewa wyra­stały potężne dęby. Pod nimi roiło się od młodych drze­wek. Jeszcze niżej były krzewy i bujnie pieniące się ziel­sko, które chwytało Gam za nogi. Tu i ówdzie stał pień -pozostałość po wyrębach. Najczęściej jednak rosły już na nich grzyby, wokół owijały się pnącza. Las bezustannie rósł... Był silny, witalny... Wciąż rósł.

Gam wciągnęła w nozdrza zapach ziemi i ziół. Odła-mała kawałek kory, spróbowała, jak smakuje. Nadleciał wiatr. Nowy rok budził się do życia. Wszystko było po­czątkiem. Teraz Gam to wiedziała. Opuściła głowę... Miała wrażenie, że obok niej ktoś mówi: „Zaczynam... Jestem gotów..."

U



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Erich Maria Remarque Gam
Erich Maria Remarque Przystanek na horyzoncie
Noc w Lizbonie Erich Maria Remarque ebook
Erich Maria Remarque Im Westen nichts Neues
Erich Maria Remarque Noc W Lizbonie
Erich Maria Remarque Przystanek na horyzoncie
Cienie w raju Erich Maria Remarque ebook
Erich Maria Remarque Hymn na cześć koktajlu
Erich Maria Remarque Cienie w raju
Remarque Erich Maria Przystanek na horyzoncie
Remarque, Erich Maria A L Ouest Rien De Nouveau
Remarque Erich Maria Noc w Lizbonie
Remarque Erich Maria Dom marzeń
Remarque Erich maria WRÓG
Remarque Erich Maria Im Westen nichts Neues pdf
Remarque Erich Maria Noc w Lizbonie
Remarque Erich Maria Kochaj bliźniego

więcej podobnych podstron