Tytuł: „Zbrodnia I Kara”
Autor: Fiodor Dostojewski
Przełożył Czesław Jastrzębiec—Kozłowski
Tytuł Oryginału: „Źpriestuplenije I Nakazanije”
POWIEŚĆ W SZEŚCIU CZĘŚCIACH Z EPILOGIEM
W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S–ej, i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K–mu. Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę, wraz z obiadem i obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne, o piętro niżej; i za każdym razem, gdy wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie zawsze na oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i wywoływało grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać. Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii. Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił od ludzi, że w ogóle lękał się wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie przestał, zupełnie nie chciał się zajmować. Właściwie, wcale gospodyni się
^łh&Bfrljsa^.&is „ISst^ihSłis—s^—.i^dl
uH^^^^gt^a —g—pfg—.s^l—s—lll^s—s.l.ii li—
^ ^••aay§ §li |s S S S § ^••3 e^ •s—o”—R—s aS—.^sg—s N a^^BS—o g—•”l^^3!^^! o. ^3. saga ^s^isGgR—^—^NEs—gg ^ osgw—os” „ § s o.^ś s § g ^ ^•8” a S 2’° y o—s —s— R—5—R” s o •s’ a a.— 3 s’ •s—”—i0 ^3 l ;Sl;1’i
• H”„
wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej i wbrew wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś mimo woli przywykł już poczytywać „potworne” marzenie za realny plan, chociaż w dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać próby swego planu i z każdym krokiem wzruszenie jego rosło coraz gwałtowniej. Z zamierającym sercem, z nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej na kanał, z drugiej zaś na ulicę W—ą. Dom ten składał się z samych małych mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki, jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej. Wchodzący i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na obydwu podwórkach. Pracowali tutaj trzej czy czterej Stróże. Młodzieniec bardzo był rad, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przedtem wiedział i zbadał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. „Jeżeli tak się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rzeczywiście doszło do tego?…” — pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę wysłużeni żołnierze—tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Już wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną. „Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, na tych schodach i na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie — staruchy… To dobrze… na wszelki wypadek…” — pomyślał znowu i zadzwonił do drzwi staruszki. Dzwonek dżwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi. Wszystkie mieszkania w takich domach miewają takie dzwonki. Już nie pamiętał tego osobliwego dżwięczenia, więc teraz mu jakby coś przypominało, coś jasno ukazało… Drgnął cały: widać zanadto osłabły mu nerwy tym razem. Po chwili drzwi się uchyliły nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała otuchy, 12
i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w milczeniu i patrzała na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim, spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej nogi, była omotana jakimiś flanelowymi galgankami, a z ramion, mimo upału, zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz kaszlała i postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej oczach mignęła naraz uprzednia nieufność. — Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem — pośpieszył mruknąć młody człowiek z półuklonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym. — Pamiętam, mój dobrodzieju, bardzo dobrze pamiętam, żeś już był — dobitnie rzekła staruszka, wciąż nie spuszczając pytających oczu z jego twarzy. — Więc właśnie… I znowu w takiej sprawie… — ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością starej. „A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem” — pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem. Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem usunęła się i wskazawszy drzwi do pokoju, rzekła puszczając gościa naprzód : — Proszę wejść, dobrodzieju.
Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony zachodzącym słońcem. „Więc i wtedy także będzie świeciło słońce!…” — mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko w pokoju, ażeby w miarę możności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie było nic szczególnego. Na umeblowanie, bardzo stare, brzozowe, składała się kanapa z olbrzymim, giętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy trzy groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z ptaszkami w ręku — oto i wszystko. W kącie przed 13
niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: mebte i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. „To robota Lizawicty — pomyślał młodzieniec. — Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu. Tylko u’złych i starych wdów bywa tak czysto” — ciągnął w duchu Raskolnikow i ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał. Cale mieszkanie składało się z tych dwu pokoi. — O co chodzi? — surowo rzekła stara wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz. — Przyniosłem zastaw, proszę! — I wydobył z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek.’ Na kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy. — Ale przecież już minął termin poprzedniego zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc. — Zapłacę pani procenty za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę cierpliwości. — A, mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy też zaraz sprzedać tę twoją rzecz. — Za zegarek dużo dostanę, Alono Iwanowno?
— Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam d zeszłym razem dwa papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla. — Niech pani da ze cztery ruble, wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce dostanę pieniądze. — Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli pan chce.
— Półtora rubla! — zawołał młodzieniec.
— Jak się panu podoba. — I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek wziął go i tak się rozzłościł, że już miał odejść, lecz natychmiast się pomiarkowal na myśl, że już więcej nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj jeszcze w jednej sprawie. — Niech pani daje!—rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę. Młodzieniec, zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował. Usłyszał, jak stara otwiera komodę. „To zapewne górna szuflada — medytował. — A więc klucze nosi w prawej kieszeni… Wszystkie w jednym pęku, na stalowym kółeczku… Jeden z kluczy jest 14
ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od komody… To znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka… To ciekawe. Skrzynki zawsze miewają takie klucze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…” Stara wróciła. — Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są. — Jak to! Więc teraz tylko rubel piętnaście?
— Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie spieszył się z odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko sam nie wiedział, co mianowicie… — Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko zwróci mi ją przyjaciel… Zmieszał się i umilkł.
— Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
— Żegnam panią… A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? — zapytał możliwie najswobodniej, wychodząc do sionki. — A co ci do niej, mój dobrodzieju?
— Ależ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz… Do widzenia, Alono Iwanowno! Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka zaskoczony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyknął: — O Boże! Jakie to wszystko obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja… Nie, to nonsens, to niedorzeczność!— dorzucił stanowczo. — I czy rzeczywiście coś tak okropnego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje serce! Bo to przede wszystkim podle, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały miesiąc… Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczynała gnębić i tra—15
pić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do takich rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się, spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków; podtrzymując się wzajemnie .i wymyślając sobie, gramolili— się na ulicę. Niewiele myśląc Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie wstępował do szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało go palące pragnienie. Zachciało mu się Wypić zimnego piwa, tym bardziej że swoje nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, za lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. „Wszystko to są głupstwa — rzekł sobie z otuchą — i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka — i oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu, jakież to wszystko marne!…” Ale mimo to pogardliwe splunięcie patrzał już wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe. W szynkowni o tej porze pozostawało niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na schodkach, tuż za nimi wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się cicho i przestronne. Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku, mocno zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu, zaczynał strzelać z palców rozstawiwszy ręce i podrzucać górną częścią tułowia nie Wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć sobie wiersze w rodzaju: Cały rok pieściłem żonę, Ca—ły rok pieś—ci—łem żo—nę…
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem, Dawną miłą swą spotkałem…
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na wszystkie te wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek, wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i rozglądał się dookoła. On także wydawał się czymś wzburzony. II
Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i jakeśmy już powiedzieli, unikał wszelkiego towarzystwa, zwłaszcza w ostatnich czasach. Ale teraz pociągnęło go nagle do ludzi. Dokonywało się w nim coś nowego, a zarazem budziła się potrzeba obcowania z ludźmi. Tak go wymęczył ten cały miesiąc ostrej udręki i ponurego podniecenia, że chciał bodaj przez chwilę zaczerpnąć powietrza w innym świecie, jakimkolwiek bądź; i bez względu na całe niechlujstwo otoczenia z przyjemnością siedział teraz w szynkowni.
Gospodarz lokalu był w innej izbie, ale często wchodził tutaj, do izby głównej, skądś do niej zstępując po schodkach, przy czym ukazywały się najsampierw jego eleganckie lakierowane buty z dużymi czerwonymi wyłogami. Miał na sobie spencerek i okropnie zapuszczoną czarną, atłasową kamizelkę, był bez krawata, a cała jego twarz zdawała się naoliwiona niby żelazna kłódka. Za szynkwasem stal czternastoletni może wyrostek, drugi zaś, młodszy chłopiec, usługiwał, gdy goście czego zażądali. Stały talerzyki z mizerią, czarnymi sucharkami i na dzwonka pokrajaną rybą; wszystko to pachniało nader niezachęcająco. Nieznośnie duszne powietrze sprawiało, że trudno tu było wysiedzieć, a wszystko było tak przepojone odorem okowity, że miało się wrażenie, iż od samego tego zaduchu można w ciągu pięciu minut stać się pijanym. Niekiedy spotykamy ludzi zupełnie nam obcych, którymi zaczynamy się interesować od pierwszego wejrzenia, jakoś raptownie, znienacka, zanim choć słowem się do nich odezwie—Liczna
my. Właśnie takie wrażenie wywari na Raskolnikowie ów gość, który siedział opodal i przypominał emerytowanego urzędnika. Później młodzieniec kilkakrotnie uprzytomnił sobie to pierwsze wrażenie, ba, przypisywał je przeczuciu. Ustawicznie popatrywał na urzędnika naturalnie i z tego powodu, że tamten również uparcie na niego patrzał i najwidoczniej miał chętkę wdać się z nim w rozmowę. Na resztę zaś obecnych, nie wyłączając i gospodarza, urzędnik patrzał z obojętnością i nawet ze znudzeniem, a jednocześnie z odcieniem jakiejś lekceważącej wyższości, niby na ludzLnizszego stanu i poziomu, z którymi nie warto się zadawaćaBył to człowiek już po pięćdziesiątce, średniego wzrostu i krępej budowy, szpakowaty, z dużą łysiną, z twarzą nalaną wskutek ciągłego pijaństwa, żółtą, aż zielonkawą, z nabrzmiałymi powiekami, spoza których błyszczały malutkie jak szparki, ale żywe, przekrwione oczki. Lecz było w nim coś bardzo dziwnego; w jego wzroku świeciła jakaś egzaltacja — kto wie, może by się znalazła i roztropność, i rozum — ale zarazem migało chwilami jak gdyby szaleństwo. Ubrany był w stary, do cna obszarpany frak, z poobrywanymi guzikami; tylko jeden trzymał się jeszcze z biedą, i na ten jeden guzik urzędnik się zapinał, widać przez resztkę dbałości o pozory. Spod nankinowej kamizelki sterczał półkoszulek, zmię—toszony, wybrudzony i zalany. Twarz była po urzędniczemu ogolona, lecz tak już dawno, że gęsto zaczynała występować sinawa szczeć. A i w jego sposobie bycia zaznaczała się rzeczywiście jakaś urzędnicza stateczność. Ale teraz był w rozterce, burzył sobie włosy, a od czasu do czasu ruchem przygnębienia ujmując głowę obiema rękoma, kładł dziurawe łokcie na zalanym i lepkim stole. W końcu spojrzał na Raskolnikowa wprost, po czym przemówił głośno i dobitnie: — A czy mi wolno, łaskawy panie, zwrócić się do niego z rozmową pełną przyzwoitości? Albowiem jakkolwiek nie wygląda pan teraz imponująco, wszelakoż moje doświadczenie wyróżnia w panu człowieka wykształconego i do trunków nie—nawykłego. Sam zawsze czciłem wykształcenie, połączone z zaletami serca, ponadto zaś mam honor być radcą tytularnym. Marmieładow — takie nazwisko; radca tytularny. Ośmielę się zapytać: pan był w służbie państwowej? — Nie, studiuję… — odparł młody człowiek, trochę zdziwiony i tym osobliwym górnolotnym stylem, i okolicznością, 18
że się do niego zwrócono tak wręcz, prosto z mostu. Choć niedawno pragnął przelotnie jakiegokolwiek bądź zetknięcia się z ludźmi, jednak teraz przy pierwszym istotnie zwróconym do siebie słowie nagle poczuł znowu zwykłą, gniewną i przykrą odrazę do każdego obcego, który się otarł albo dopiero chciał się otrzeć o jego osobowość. — Więc student lub były student!—wykrzyknął urzędnik.—Właśnie tak sobie pomyślałem! Doświadczenie, szanowny panie, niejednokrotne doświadczenie! — i na znak uznania przytknął sobie palec do czoła. — Był pan studentem, czyli zgłębiał dziedzinę wiedzy! Pan pozwoli… Tu wstał, zachwiał się, zagarnął swą butelkę, szklaneczkę i przysiadł się do młodzieńca, nieco na ukos od niego. Był pijany, ale mówił potoczyście i wartko, z rzadka tylko tracąc tu i ówdzie wątek i kołując.. Na Raskolnikowa rzucił się wprost zachłannie, jak gdyby i on także przez cały miesiąc z nikim nie rozmawiał. — Łaskawy panie — zagaił niemal uroczyście — ubóstwo nie jest występkiem, to fakt. Wiem „dobrze, że i pijaństwo nie jest cnotą; tym ci gorzej. Ale nędza, szanowny panie, nędza — to występek. W biedzie człowiek jeszcze zachowuje szlachetność wrodzonych uczuć, natomiast w nędzy — nikt i nigdy. Za nędzę—nie powiem nawet, by kijem wypędzano, ale wprost miotłą wymiatają z ludzkiego towarzystwa, ku tym większej zniewadze. I słusznie, albowiem w nędzy ja pierwszy gotów jestem sam siebie znieważać. I stąd trunkowość! Szanowny panie, przed miesiącem małżonkę moją obił pan Le—bicziatnikow, a moja małżonka—to nie to, co ja! Rozumie pan? Pozwolę sobie zapytać jeszcze, ot, po prostu z ciekawości: czy szanownemu panu zdarzało się nocować na Newie, na bcriinkach z sianem? — Nie, nie zdarzało się — odparł Raskolnikow. — Cóż to takiego? — No, a ja właśnie stamtąd, i to już piątą noc… Nalał sobie do szklaneczki, wypił i zamyślił się. W rzeczy samej, na jego ubraniu i nawet we włosach widniały gdzieniegdzie żdziebelka siana. Było bardzo prawdopodobne, że od pięciu dni nie rozbierał się i nie myl. Zwłaszcza ręce miał brudne, zasmolone, czerwone, z czarnymi paznokciami. Jego gadanina ściągnęła na siebie ogólną uwagę, zresztą
19
ospałą. Smarkacze za szynkwasem zachichotali. Gospodarz specjalnie bodaj zeszedł z górnego pokoju, żeby posłuchać „żartownisia”, i siadł opodal, ziewając leniwie, lecz z dostojeństwem. Widocznie Marmieładow był tu znany od dawna. A i zamiłowania do hałaśliwych rozpraw nabył przypuszczalnie wskutek częstych szynkownianych rozmów z różnymi nieznajomymi.’ Czasem ten nawyk przeistacza się u alkoholików w prawdziwą potrzebę, szczególnie zaś u tych, których w domu traktuje się szorstko i którymi się pomiata. Dlatego też w kompanii pijaków usiłują oni zawsze jakby zdobyć sobie usprawiedliwienie, gdy się zaś uda, to i szacunek. — Ty, żartowniś! — gromko rzekł gospodarz. — A czemu nie pracujesz, czemu nie służysz, skoroś urzędnik? — Czemu nie służę, szanowny panie? — podchwycił Marmieładow zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa, jakby to on zadał mu pytanie — czemu nie jestem w służbie? A czyż serce moje nie boleje nad tym, że się czołgam bezowocnie? Gdy przed miesiącem pan Lebieziatnikow własnoręcznie pobił moją małżonkę, a ja leżałem pijaniuteńki, czyżem nie cierpiał? Daruj, młodzieńcze: czy d się trafiało… hm… na przykład zabiegać o pożyczkę beznadziejnie? — Owszem… ale niby jak to: beznadziejnie?
— To znaczy z beznadziejnością całkowitą, z góry wiedząc, że z tego nic nie będzie. Oto na przykład pan wie z góry i niezachwianie, że ten a ten człowiek, ten a ten wysoce prawo— myślny i wysoce użyteczny obywatel za żadne skarby pieniędzy panu nie da, bo i po cóż — pytam — miałby dać? Przecie wie, że mu nie zwrócę. Ze współczucia? Ależ pan Lebieziatnikow, który śledzi rozwój mych myśli, tłumaczył świeżo, że w naszych czasach współczucie zostało zakazane nawet przez naukę, i tak się już dzieje w Anglii, gdzie panuje ekonomia polityczna. Więc po cóż, pytam, miałby dać? Otóż, z góry wiedząc, że nie da, pan mimo to wybiera się w drogę i… — W jakimże celu? — wtrącił Raskolnikow.
— Dobrze, a jeżeli nie ma już do kogo, nie ma już dokąd pójść! Przecie koniecznie trzeba, żeby każdy człowiek mógł choć dokądkolwiek pójść. Albowiem bywają takie dnie, kiedy nieodzownie trzeba pójść, choć gdziekolwiek bądź! Gdy córka moja po raz pierwszy wyszła z żółtym biletem, i ja także poszedłem wtedy… gdyż moja córka legitymuje się żółtym bile—20
tem… — dodał nawiasowo, z pewnym niepokojem patrząc na młodzieńca. — To nic, łaskawy panie, to nic! — dorzucił skwapliwie i z pozornym spokojem, gdy obaj chłopcy parsknęli śmiechem, a i sam gospodarz się uśmiechnął. — To nic! Tego kiwania głowami nie biorę sobie do serca, albowiem już wszystkim wiadomo i cokolwiek było tajne, na jaw wychodzi; a mam się do tego nie ze wzgardą, lecz z pokorą. Niech tam! niech tam! „Ecce homo!” Daruj, młodzieńcze: czy możesz… Ale nie, trzeba to powiedzieć mocniej i wyraziściej: nie czy możesz, lecz czy się ośmielisz, spoglądając w tej chwili na mnie, orzec twierdząco, żem nie świnia? Młodzieniec nie odpowiedział ani słowa.
— Owóż — ciągnął dalej mówca statecznie i nawet ze spotęgowaną tym razem godnością, przeczekawszy, aż umilkną ponowne chichoty. — Owóż, niech będę świnią, ale ona jest damą! Ja stworzony jestem na podobieństwo zwierzęcia, lecz Katarzyna Iwanowna, moja małżonka, jest osobą wykształconą, córką oficera sztabowego. Niechaj, niechaj będę szubrawcem, natomiast ona jest i wzniosłego serca, i pełna uczuć wyszlachetnionych przez edukację. A tymczasem… o, gdybyż ona mnie pożałowała! Szanowny panie, szanowny panie, przecież trzeba, żeby każdy człowiek miał bodaj jedno takie miejsce, gdzie by go pożałowano! A Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie damą wielkoduszną, ale niesprawiedliwą… I chociaż sam rozumiem, że kiedy mię targa za kudły, to targa je nie inaczej, tylko z żałości serdecznej (albowiem, powtarzam to bez fałszywego wstydu, ona mnie targa za kudły, młodzieńcze — potwierdził z tym większą godnością, znowu słysząc prze—śmiechy), ale, mój Boże, gdybyż ona choć jeden raz… Lecz nie! nie! wszystko to nadaremnie i nie ma o czym gadać! nie ma o czym gadać!… Albowiem już nieraz zdarzało się to upragnione, już nieraz żałowano mnie, lecz… lecz taki już jest rys mego charakteru: jestem urodzone bydlę! — Ja myślę — zauważył gospodarz ziewając. Marmieładow z determinacją stuknął pięścią w stół. — Taki już rys mego charakteru! Czy ci wiadomo, czy ci wiadomo, szanowny panie, żem przepił nawet jej pończochy? Nie trzewiki, bo ta by jeszcze choć trochę przypominało zwykłą kolej rzeczy, ale przepiłem jej pończochy, pończochy! Chusteczkę jej z koziej wełny także przepiłem — darowaną, 21
dawną, jej własną, nie moją; mieszkamy zaś w zimnym kącie, tak że tejże zimy przeziębiła się i zaczęła kaszleć, już krwią. A drobnych dziatek mamy troje i Katarzyna Iwanowna »c»t zaharowana od rana do nocy, szoruje, pucuje, dzieci myje, albowiem od maleńkości przywykła do ochędóstwa, a pieri ma słabą, skłonną do suchot, i ja to odczuwam. Czyż me odczuwam? Owszem. Im więcej piję, tym więcej odczuwam. Właśnie dlatego piję, że w trunku tym szukam współczucia i serca. Nie wesela szukam, lecz jedynie boleści… Piję, albowiem pragnę dotkliwiej cierpieć! I jakby w rozpaczy, oparł głowę o stół.
— Młodzieńcze — podjął, znów się wyprostowawszy — z twojej twarzy czytam niejaką boleść; jak tylko wszedłeś, wyczytałem to i dlatego zwróciłem się od razu do ciebie. Komunikując bowiem panu dzieje żywota mego nie pragnę wystawić się na pośmiewisko tych oto próżniaków, którzy i tak o wszystkim już wiedzą, lecz szukam człowieka czułego i wykształconego. Wiedz tedy, że moja małżonka pobierała edukację w szlacheckim gubernialnym instytucie dla dobrze urodzonych panien i że po końcowym egzaminie tańczyła z szalem w obecności gubernatora i innych osobistości, za co też otrzymah złoty medal oraz świadectwo uznania na piśmie. Medal… ha, medal sprzedaliśmy… już dawno… hm… świadectwo zaś przechowuje dotychczas w swoim kufrze i świeżo pokazywała je gospodyni mieszkania. Bo jakkolwiek między nią a tą gospodynią na j nieustannie j wywiązują się niesnaski, ale zachciało się jej przed kimkolwiek poszczycić, kogokolwiek powiadomić o szczęśliwych dniach przeszłości. I ja nie potępiam, nie potępiam, jako że to jedno jej pozostało we wspomnieniach, cała zaś reszta poszła w rozsypkę! Tak, tak—dama to porywcza, dumna i nieugięta. Sama szoruje podłogę, żywi się razowcem, ale nikomu nie pozwoli na brak szacunku dla siebie. Dlatego też i panu Lebieziatnikowowi nie zechciała puścić płazem jego ordynarności, a gdy ją zajo pan LebieziatnłkowJMłturbo—wał, rozchorowala^się—me tyle z powodu razów, ile z powodu urażonych uczuć. Ja ją poślubiłem już jako wdowę z dwojgiem dziatek — jedno mniejsze od drugiego. Po raz pierwszy wyszła za mąż za oficera piechoty, z miłości, i z nim uciekła z domu rodzicielskiego. Męża kochała nadmiernie, lecz on się zaczął bawić karciętami, trafił za kratki i tak już zmarł. Pod koniec C.7
bijał ją, ona zaś, jakkolwiek mu nie folgowała, o czym mi wiadomo autentycznie i na podstawie dokumentów, wszelakoż dotychczas go wspomina ze łzami w oczach i mnie go stawia za wzór; a ja się desze, cieszę, że przynajmniej w wyobraźni widzi ale szczęśliwą niegdyś… I została po nim z dwojgiem nieletnich dzieci w powiecie dalekim i bandyckim, gdzie i ja się podów—•—.as znajdowałem; została w takiej beznadziejnej nędzy, że chociaż bywałem w życiu w różnorakich opałach, ale nawet nie jestem w stanie tego opisać. Wszyscy zaś krewni odstrych—nęli się. Bo też była dumna, nad miarę dumna… I otóż wtedy, szanowny panie, wtedy ja, również wdowiec, z pierwszej żony czternastoletnią córkę mający, oświadczyłem się jej, jako że nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Pan może z tego sądzić, do jakiego stopnia doszła jej niedola, skoro ona, dobrze wychowana i wykształcona, ze znanej rodziny, zdecydowała się wyjść za mnie! Ale wyszła! Płacząc i łkając, załamując’ ręce — wyszła! Bo nie miała gdzie pójść. Czy pan rozumie, czy pan rozumie, łaskawy panie, co to znaczy, kiedy człowiek nie ma już gdzie pójść? Nie! Tego pan jeszcze nie rozumie… I przez cały rok spełniałem swą powinność po bożemu i święcie, nie tykałem tego — tu szturchnął palcem butelkę — albowiem serce mam. Aliści i tym nie potrafiłem dogodzić; a tymczasem scracilem posadę—takoż nie z własnej winy, tylko wskutek przesunięć personelu; i wówczas dotknąłem!… Już temu półtora roku znaleźliśmy się, po wędrówkach i licznych niedolach, w tej oto stolicy wspanialej i niezliczonymi pomnikami uświetnionej. Tutaj dostałem posadę… Dostałem i znów strąkiem. Rozumie pan? Tutaj już straciłem z własnej winy, albedem opętało mnie to… zamieszkujemy teraz kątem u gospodyni, Amalii Fiodorowny Lippewechsel, z czego zaś żyjemy i z czego płacimy — nie wiem. Mieszka tam dużo osób poza nami… Najniemożliwsza Sodoma… Hm… tak… A tymczasem podrosła moja córka z pierwszego małżeństwa, ile zaś wycierpiała ta moja córka od swej macochy, gdy podrastała, •i tym zamilczę. Bo aczkolwiek Katarzyna jest pełna wielkodusznych uczuć, ale to dama porywcza, drażliwa, i czasem… Tik! No, ale nie ma o czym wspominać K Edukacji, jak pan to sobie łatwo wyobrazi, Sonia nie otrzymała. Przed jakimi oaerema laty próbowałem przechodzić z nią geografię i hi—yfię powszechną; ale że i sam byłem w tej dziedzinie nie—23
tęgi, a przyzwoitych podręczników nie miałem, bo książki, jakieśmy posiadali… no, słowem, nie ma już tych książek, więc na tym cała nauka się skończyła. Przerwaliśmy na Cyrusie l Perskim. Potem, gdy już przyszła do lat, przeczytała kilkoro f ksiąg treści romansowej, a niedawno, za pośrednictwem pana Lebieziatnikowa, z wielkim zajęciem przewertowała jedno dzieło. Fizjologie Lewesa1 (szanowny pan to zna?), i nawet S urywkami na głos nam udzielała, oto i cała jej oświata. Teraz j zaś, szanowny mój panie,, we własnym imieniu skieruję do pana pytanie prywatne: czy, zdaniem pańskim, panna uboga, lecz uczciwa, dużo może zarobić własną uczciwą pracą?.’. Ani piętnastu kopiejek dziennie nie zarobi, proszę pana, jeżeli jest uczciwa i nie posiada specjalnych talentów; a i to pod warunkiem, że ręce sobie urobi! Na domiar radca Klopstock, Iwan Iwanowicz (szanowny pan słyszał o nim?), nie dość, że dotychczas nie uiścił należności za uszycie pół tuzina koszul holenderskich, lecz owszem, w sposób obrażliwy wyrzucił ją, tupiąc nogami i piętnując nieprzystojnym przezwiskiem, pod pozorem, jakoby kołnierz koszuli uszyto nie wedle miary i krzywo. A tymczasem dzieciarnia głodną… A ‘tymczasem Katarzyna, załamując ręce, chodzi po poko/u, na policzkach jej ukazują się wypieki — jak to zawsze bywa w tej chorobie. Że niby: „Mieszkasz tu u nas, darmozjadzie jeden, jesz, pijesz, korzystasz z ciepła…” Bogiem zaś a prawdą, cóż ona tam „je i pije”, kiedy w domu chuda fara, że nawet dziatwa po trzy dni z rzędu nie widuje skórki chleba jfLeżalem wtedy… ha, nie będę obwijał w bawełnę! leżałem pijaniusieńki, a wtem słyszę, jak moja Sonia mówi (cichutka jest taka, głosik ma taki potulny… blondyneczka, liczko zawsze blędienifkiei,cbudziut—kie), słyszę, jak mówi: „Więcjakże, Katarzyno Iw—anowno? Czyż mam się puścić na taką rzecz ?” A trzeba panu wiedzieć, że niejaka Daria Francowna, niewiasta złej woli i policji wielokrotnie znana, już ze trzy razy dopytywała się przez gospodynię. „Ha — odpowiada Katarzyna z przekąsem — o cóż masz się drożyć? To mi dopiero skarby!” Ale niech pan nie wini, panie szanowny, niech pan nie wini! Powiedziane to było nie przy zdrowych zmysłach, lecz przy uczuciach wzburzonych, w chorobie, przy płaczu dzieci o chleb, zresztą zostało to powiedziane raczej dla obrazy niż w ścisłym znaczeniu… Albowiem małżonka moja taki już ma charakter, że gdy się 24
dzieci rozpłaczą, chociażby z głodu, natychmiast zaczyna je bić. I oto widzę o jakiej szóstej godzinie: Sonieczka wstała, włożyła chusteczkę, włożyła paletko i wyszła z mieszkania, a o dziewiątej wróciła. Przyszła, idzie wprost do Katarzyny i w milczeniu kładzie przed nią na stole trzydzieści rubli. Ani słówka przy tym nie pisnęła, nie spojrzała nawet, tylko wzięła nasz duży, dradedamowy, zielony pled (mamy taki wspólny pled, z dradedamu), nakryła nim głowę i twarz i położyła się na łóżku, twarzą do ściany, że tylko ramionka i ciało dygocą… Ja zaś leżałem w takimże stanie jak uprzednio… I widziałem wówczas, młodzieńcze, widziałem, jak później Katarzyna, również ani słowa nie mówiąc, podeszła do łóżeczka Soni i cały wieczór przeklęczała przy niej, nogi jej całowała, nie chciała wstać, a potem obydwie razem zasnęły objąwszy się… obydwie… obydwie… tak… a ja… leżałem pi—janiuteńki. Marmieładow umilkł, jakby mu głos odebrało. Potem po—rywczo nalał sobie, wypił, odchrząknął. — Od tego czasu, panie mój — ciągnął dalej po chwili milczenia — od tego czasu, wskutek pewnego niepomyślnego wydarzenia i na podstawie doniesień osób złej woli — w czym brała najczynniejszy udział Daria Francowna, ponoć za to, że jej uchybiono w należytym szacunku — od tego czasu córka moja Zofia zmuszona była wyrobić sobie żółty bilet i z tej racji nie może już przebywać z nami. Albowiem i gospodyni, Ama—lia Fiodorowna, nie chciała na to pozwolić (choć przedtem sama szła na rękę owej Darii), a i pan Lebieziatnikow… hm… właśnie o —Sonię wywiązało się to zajście między nim a moją małżonką. Przedtem on sam molestował Sonieczkę, a teraz wbił się raptem w ambicję: „Jak to! ja, człowiek tak oświecony, mam przebywać w jednym mieszkaniu z taką?…” A Katarzyna tego nie przełknęła, ujęła się… No i wybuchło… Teraz Sonieczka bywa u nas tylko o zmierzchu, stara się pomóc Katarzynie, w miarę sil i możności dostarcza środków… Mieszka zaś u krawca Kapernaumowa, podnajmuje u nich stancję! a Kapernaumow jest kulawy i ma kluski w ustach, i cała jego liczna rodzina także ma kluski w ustach. Kluski w ustach ma też jego żona… Gnieżdżą się w jednym pokoju, a Sonia ma swój, osobny, z przepierzeniem… Hm, tak… Ludzie to wielce ubodzy i z utrudnioną wymową… tak… Jakem tylko wstał 2 Doslojewsiki,
25
wówczas nazajutrz, wdziałem łachmany moje, ramiona wzniosłem ku niebu i udałem się do jego ekscelencji Iwana Afana—siewicza. Szanowny pan zna jego ekscelencję Iwana Afana—siewicza?… Nie? W takim razie nie zna pan bożego człowieka! Jest to wosk… wosk przed obliczem Pańskim, jako wosk tający!… Raczył wszystkiego wysłuchać i nawet łzę uronił. „Ha, Marmieładow! Już raz mnie zawiodłeś… Biorę ciebie raz jeszcze na swoją osobistą odpowiedzialność — tak się właśnie wyraził — żako no tuj to sobie — powiada — ruszaj!” Ucałowałem proch u stóp jego—myślowo, bo w rzeczywistości nie pozwoliłby będąc dostojnikiem i mężem nowych, państwowotwórczych i oświeconych poglądów. Wróciłem do domu, a kiedym oświadczył, żem znowu zaliczony do personelu i pobieram pensję—o Boże, cóż to wówczas było!… Marmieładow znowu przerwał, mocno przejęty. W tej chwili weszła z ulicy cała kompania opojów, już urżniętych; za drzwiami rozległy się dźwięki wynajętej katarynki, a dziecięcy, zerwany siedmioletni głosik zaśpiewał Futwek. Wszczął się harmider. Gospodarz i służba zajęli się nowo przybyłymi. Marmieładow, nie zwracając uwagi na przybyszów, podjął swe opowiadanie. Zdaje się, że bardzo osłabł, lecz im bardziej rozbierała go wódka, tym się stawał gadatliwszy. Wspomnienia o świeżym sukcesie biurowym ożywiły go i nawet odbiły się na jego twarzy jakąś promiennością. Raskolnikow słuchał uważnie. — Działo się to, panie łaskawy, przed pięcioma tygodniami. Tak… Skoro tylko dowiedziały się obie, Katarzyna i So—nieczka — o Boże, jakbym się przeniósł do raju niebieskiego. Dawniej, bywało, leży człowiek jak bydlę i słyszy tylko wymysły. A teraz chodzą na paluszkach, uciszają dzieci: „Ojciec zmęczył się w biurze, odpoczywa, cyt!” Przed wyjściem do biura poją mnie kawą, grzeją śmietankę! Zaczęły się starać o prawdziwą śmietankę, słyszy pan! Skąd wytrzasnęły jedenaście rubli pięćdziesiąt kopiejek na przyzwoite umundurowanie dla mnie — pojęcia nie mam. Buty, świeże pótkoszulki — jak najwspanialsze, madapolamowe, uniform, mundur frakowy, wszystko za jedenaście i pół rubla w najprzedniejszym gatunku. Pierwszego dnia przychodzę przed południem z biura, patrzę: Katarzyna przyrządziła dwa dania, zupę i peklo—winę z chrzanowym sosem, o jakich to rzeczach nie było przed—26
tem słuchu ani duchu. Sukienek nie ma ona żadnych… ale to co się zowie żadnych, a tu raptem, jak gdyby się wybierała w odwiedziny, wystroiła się, i to nie byle jak; z niczego potrafi wszystko zrobić — uczesze się, jakiś tam czyściutki kołnierzy—j czek, mankieciki — i patrzcie mi, zupełnie inna osoba, od—’ młodniała, wyprzystojniała. Sonieczka, ptaszyna moja, wspierała tylko pieniędzmi, mnie zaś samej — powiada — nie wypada teraz bywać u was często, chyba dopiero o zmierzchu, ,, żeby nikt nie widział. Słyszy pan, słyszy pan? Po obiedzie przyszedłem się zdrzemnąć—i cóż pan myśli? Małżonka moja nie wytrzymała: nie dalej niż przed tygodniem naurągały sobie z gospodynią, z Amalią Fiodorowną, na czym świat stoi, a teraz zaprosiła ją na filiżankę kawy. Przesiedziały dwie go—j dziny i ciągle szu—szu między sobą. 2e niby: „Teraz mąż ‘•• mój jest na posadzie, bierze pobory, chodzi do samego eksce—( lencji, a ekscelencja wyszedł do niego osobiście, wszystkim kazał czekać, a męża wziął pod rękę i przy wszystkich zaprowadził do gabinetu.” Słyszy pan, słyszy pan? „Siemionie Za—» charyczu — powiada — ja naturalnie pamiętam o pańskich zasługach i chociaż pan hołduje tej lekkomyślnej słabostce, ale ponieważ teraz dałeś obietnicę, a ponadto nam tu bez dębie : szło kulawo (słyszy pan, słyszy?), więc polegam na twoim szlachetnym słowie.” Czyli, powiadam panu, wszyściuteńko wyssała z palca, i to nawet nie z trzpiotowatości, dla próżnej przechwałki! nie, sama we wszystko wierzy, własnymi urojeniami bawi siebie, jak Boga kocham! A ja nie potępiam; nie, tego ja nie potępiam! Gdy zaś przed sześciu dniami przyniosłem, nic nie uszczknąwszy, pierwszą swoją pensję, dwadzieścia trzy ruble czterdzieści kopiejek—nazwala mnie dziub—dziusiem. „Dziubdziusiu ty mój!”—powiada. I to na osobności, rozumie pan? Zdawałoby się, że cóż we mnie miłego, i że jakiż tam ze mnie mąż! Otóż nie; uszczypnęła mnie w policzek i powiada: „Dziubdziusiu ty mój!” Marmieładow umilkł, chciał się uśmiechnąć, ale nagle broda ‘„‘ zaczęła mu się trząść. Jednak opanował się. Ten szynk, twarz nosząca ślady rozpusty, pięć nocy na barkach z sianem, ta ‘ butelka, a zarazem ta chorobliwa miłość do żony i rodziny — ^ wszystko to zbijało z tropu jego słuchacza. Raskolnikow słuchał w napięciu, lecz z dotkliwą przykrością. Był zły na siebie, że tu przyszedł. 27
— Szanowny panie, szanowny panie! — zawołał Marmie—ładow otrząsnąwszy się — o szanowny mój panie, może pana to wszystko śmieszy, jak i innych, może nudzę pana głupotą tych wszystkich mizernych szczególików domowego życia mego; ale mnie jest nie do śmiechu! Albowiem ja to wszystko odczuwam… I cały ten rajski dzień żywota mego, i cały ów wieczór spędziłem w polotnych marzeniach: jak ja to wszystko urządzę i dzieciarni sprawię przyodziewek, i jej zapewnię spokój, i córkę swą jednorodzoną dźwignę z otchłani upadku z powrotem na łono rodziny… I różne takie różności… To przecie wolno, proszę pana. Aliści, laskawco mój (tu Marmie—ladow drgnął znienacka, podniósł głowę i wpatrzył się prosto w swego słuchacza), aliści już nazajutrz po wszystkich tych rojeniach (czyli dokładnie przed pięcioma dobami), pod wieczór, za pomocą podstępnego fortelu, jak złodziej nocny, przywłaszczyłem sobie klucz od kuferka małżonki mojej, wydobyłem wszystko, co zostało z przyniesionej pensji, już nie pamiętam ile mianowicie — no i proszę spojrzeć na mnie! Pięć dni, jak wyszedłem z domu, a tam mnie szukają, z posadą amen, mundur leży w szynkowni przy moście Egipskim, za co też otrzymałem w zamian to oto obleczenie. Wszystko skończone! Marmieładow uderzył się pięścią w czoło, zaciął zęby, zamknął oczy i mocno oparł się łokciem na stole. Lecz po chwili twarz mu się nagle zmieniła; z jakimś udanym kpiarstwem, z wymuszoną bezczelnością popatrzył na Raskolnikowa, zaśmiał się i powiedział: — A dzisiaj byłem u Soni, poprosiłem o gotóweczkę na poprawiny! Che—che—che! — Chyba nie dała?—krzyknął ze strony któryś z nowo przybyłych, krzyknął i zarechotał na cale gardło. — Ta oto butelka została nabyta za jej pieniądze — ciągnął Marmieładow zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa. — Dała mi trzydzieści kopiejek własną rączką, ostatnie, wszystko, co miała, sam widziałem… Nie powiedziała nic, tylko w milczeniu przyjrzała mi się… To nie na ziemi, ale tam — boleją nad ludźmi w taki sposób, opłakują, a wyrzutów nie robią, nie robią! I tym boleśniej, tym boleśniej, że nie robią wyrzutów!… Trzydzieści kopiejek, tak jest. A przecież i jej samej one teraz potrzebne, nie? Jak pan sądzi, panie mój kochany? 28
Przecie teraz musi dbać o schludność. A schludność, taka, wie pan, specjalna, kosztuje. Rozumie pan? Chociażby te jakieś pomadki, bo i jakże? Halki krochmalone, trzewiczki takie figlarniejsze, żeby można było pokazać nóżkę, kiedy wypadnie przeskakiwać kałużę. A rozumie pan, rozumie, co znaczy taka schludność? Otóż ja, rodzony ojciec, capnąłem te trzydzieści kopiejek na poprawiny w szynku! I piję! I już przepiłem!… Więc któż pożałuje takiego jak ja? hę? Czy pan mnie teraz żałuje, .czy nie żałuje? Mów pan: żałujesz czy nie? Che—che—che—che! Chciał sobie dolać, ale nic z tego. Flaszka była próżna.
— A za co ciebie żałować?—krzyknął gospodarz, który znowu znalazł się obok nich. Rozległ się śmiech i nawet polajanki. Śmiali się i wymyślali zarówno ci, co słyszeli, jak i ci, co nie słyszeli — ot, na sam widok emerytowanego urzędnika. — Żałować! Za co mnie żałować! — wrzasnął z naglą Marmieładow wstając z wyciągniętą ręką, w istnym natchnieniu, jak gdyby tylko czekał na te słowa. — Za co mnie żałować, powiadasz? Racja! Mnie żałować nie ma za co! Ukrzyżować mnie trzeba, do krzyża przybić, a nie żałować! Więc ukrzyżuj, sędzio, ukrzyżuj, lecz ukrzyżowawszy pożałuj! A wówczas ja sam przyjdę do ciebie, żebyś mię ukrzyżował, albowiem szukam nie wesela, jeno łez i boleści… Czy ci się zdaje, przekupniu, że ta twoja butelka słodką mi była? Boleści, boleści szukałem na jej dnie, boleści i łez; jakoż znalazłem je, zakosztowałem ich; a pożałuje nas Ten, który ulitował się nad wszystkimi, który wszystkich —i wszystko rozumiał. On też jeden jest sędzią. Nastanie dzień i On zapyta: „A gdzie jest córa owa, która macosze złej i suchotniczej, która działkom obcym i nieletnim złożyła siebie w ofierze? Gdzie córa owa, która pożałowała rodzica swego ziemskiego, pijanicy nieużytecznego, nie brzydząc się jego zezwierzęceniem ?” I powie:, ,Przyjdź! Już ci raz odpuściłem… Przebaczyłem ci raz… A i teraz odpuszczone ci są twoje mnogie grzechy, albowiem wieleś umiłowała…” I przebaczy mojej Soni, już wiem, że przebaczy… Odczułem to w sercu moim, gdym u niej był ostatnio… I osądzi wszystkich sprawiedliwie i przebaczy dobrym i złym, wyniosłym i pokornym… A gdy już skończy ze wszystkimi, naonczas przemówi i do nas: „Chodźcie i wy! — powie. — Chodźcie, 29
pijaniuteńcy! chodźcie, słabiutcy! chodźcie, zasromani!” I my wszyscy przyjdziemy nie wstydząc się, i staniemy przed Nim. A On powie: „Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii; ale chodźcie i.wy też!” Wówczas rzekną mądrzy, rzekną roztropni: „Panie! przecz dopuszczasz tych oto?” A On powie: „Dlatego ich dopuszczam, o mądrzy, dlatego ich dopuszczam, o roztropni, że z nich żaden nie poczytywał siebie nigdy za godnego tej laski…” I wyciągnie ku nam prawicę swoją, a my przypadniemy… i zapłaczemy… i wszystko zrozumiemy! Wtedy zrozumiemy wszystko!… i wszyscy zrozumieją… Katarzyna… także zrozumie. Panie, przyjdź królestwo Twoje! Opadł na ławkę, wycieńczony i osłabły, nie patrząc na nikogo, jakby zapomniał o otoczeniu, i głęboko się zadumał. Jego słowa wywarły pewne wrażenie; na chwilę zaległa cisza, lecz niebawem dały się znowu słyszeć śmiechy i urągania: — Powiedział, co wiedział!
— Mądrala!
— Urzędnik!
I tak dalej, i tak dalej.
— Chodźmy, panie — rzekł nagle Marmieładow podnosząc głowę i zwracając się do Raskolnikowa. — Niech pan mnie odprowadzi… Kamienica Kozela, oficyna. Pora… do Katarzyny Iwanowny… Raskolnikow już dawno miał ochotę wyjść, o tym zaś, żeby mu pomóc, już i sam myślał. Okazało się, że Marmieładow ma nogi daleko słabsze niż język; ciężko się oparł o młodego człowieka. Mieli przejść jakie dwieście, trzysta kroków. Im bliżej domu, tym większy lęk i wstyd ogarniał pijaka. — Nie Katarzyny Iwanowny boję się teraz — bąkał, zalte—rowany — ani tego, że mi się wczepi we włosy. Co tam włosy!… furda włosy! Ja ci to mówię. Nawet lepiej, żeby się wczepiła, i wcale nie tego się boję… Boję się… jej oczu… lak… oczu… Wypieków boję się także… i tego… jej oddechu się boję… Widziałeś, jak się oddycha w tej chorobie… przy wzburzonych uczuciach? I boję się jeszcze płaczu dzieci… Bo, uważasz, jeżeli Sonia ich nie nakarmiła, to… już nie wiem! nie wiem! A wytuzowania nie boję się… Wiedz, mój panie, że mi wyżej wspomniane tuzy nie przyczyniają bólu, lecz, owszem, są mi rozkoszą… Żyć bez tego nie mogę. Tak jest lepiej… Niech mnie pobije, niech sobie ulży… tak jest lepiej… A oto i dom. 30
Kamienica Kozela. Ślusarza, Niemca bogatego… Prowadź!
Weszli od podwórza i jęli się wspinać na czwarte piętro. Im wyżej, tym schody były ciemniejsze. Zbliżała się jedenasta, i chociaż w Petersburgu o tej godzinie jeszcze nie ma prawdziwej nocy, ale u szczytu schodów było zupełnie mroczno. Na najwyższym piętrze, u wylotu schodów, małe, zasmolone drzwiczki stały otworem. Ogarek oświetlał najnędzniejszy w świecie pokój, jakie dziesięć kroków długi i w całości widoczny z sieni. Wszystko tu było porozrzucane w nieładzie, zwłaszcza różne dziecięce gałganki. Kąt w głębi zawieszono dziurawym prześcieradłem, za którym prawdopodobnie mieściło się łóżko. W samym zaś pokoju były tylko dwa krzesła i ceratowa, mocno obszarpana kanapa, przed którą stal stary stół kuchenny z surowej sośniny, niczym nie przykryty. Na brzeżku stołu dopalał się ogarek lojówki w blaszanym lichtarzu. Okazało się, że rodzina Marmieładowa mieszka w osobnym pokoju, a nie kątem, lecz pokój ich był przechodni. Drzwi do dalszych pomieszczeń czy klitek, z których się składało mieszkanie Amalii Lippewechsel, były uchylone. Panował tam hałas i rwetes. Ktoś śmiał się głośno. Widocznie grano w karty i*’pito herbatę. Niekiedy dolatywały wyrazy zgoła nieparlamentarne. Raskolnikow od razu poznał I^ajarzynęlwanownę. łByła to straszliwie wychudzona kobieta, gibka, dosyć wysoka i zgrabna, że ślicznymi jeszcze, .ciemnoblond włosami i, w rzeczy samej, z ceglastymi wypiekami na twarzy. Chodziła tam i sam po swym niewielkim pokoju, skuliwszy ręce na piersi, z zaciśniętymi, spieczonymi wargami; oddychała nierówno, urywanie. Oczy jej błyszczały jak w gorączce, ale spojrzenie było ostre i nieruchome; przykre wrażenie sprawiała ta suchot—nicza, wzburzona twarz, po której pełgały ostatnie odblaski dogorywającej łojówki. Raskolnikow uznał, że ma ze trzydzieści lat i że istotnie nie stanowi dobranej pary z Marmie—ładowem… Wchodzących nie słyszała i nie zauważyła, rzekłbyś, że jest otumaniona, nic nie widzi, nic nie słyszy. W izbie było duszno, lecz okna nie otworzyła; ze schodów bił zaduch, jednak drzwi na schody były uchylone; z wewnętrznych pokoi przez nie domknięte drzwi napływały fale dymu tytoniowego, Marmieładowa kaszlała, ale drzwi nie zamknęła. Najmłodsza dziewczynka,— sześcioletnia może, spała na podłodze, przy—31
kucnąwszy, z głową wetkniętą w róg kanapy. O rok starszy od niej chłopak drżał w kącie jak liść i płakał. Widocznie dostał tylko co w skórę. Starsza dziewczynka, mająca jakie dziewięć lat, wysoka i cieniutka jak zapałka, stała w kącie, objąwszy małego braciszka za szyję długim, wyschniętym jak szczapa ramieniem. Miała na sobie tylko lichutką i w wielu miejscach dziurawą koszulinę, a na gołych ramionach narzucony wyświechtany płaszczyk dradedamowy, który zapewne sprawiono jej dwa lata temu, bo teraz nie sięgał nawet do kolan. Starała się utulić brata, coś mu szeptała do ucha, pocieszała, jak mogła, żeby czasem nie zachlipał znowu, a równocześnie ze strachem wodziła za matką ogromnymi ciemnymi oczami, które zdawały się jeszcze większe w jej chudej i przerażonej twarzyczce. Marmieładow, nie .wchodząc do pokoju, uklęknął tuż na progu, a Raskolnikowa popchnął naprzód. Na widok nieznajomego kobieta z roztargnieniem zatrzymała się przed nim, ocknąwszy się na mgnienie i jak gdyby zastanawiając się: po co tu wszedł? Ale snadź pomyślała sobie zaraz, że gość idzie do dalszych izb, bo ta była przechodnia. Zmiarkowawszy to i już nie zwracając na niego uwagi, podeszła do drzwi od sieni, żeby je domknąć—i nagle krzyknęła ujrzawszy na progu klęczącego męża. —A!—wrzasnęła w zapamiętaniu—wróciłeś! Kajda—niarzu! Wyrzutku!… A gdzież pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaż! I garnitur nie ten! Gdzie twój garnitur? gdzie pieniądze? Gadaj—!… I rzuciła się na niego, chcąc go zrewidować. Marmieładow natychmiast rozłożył ręce potulnie i kornie, żeby jej ułatwić przetrząśnięcie kieszeni. Nie znalazła ani kopiejki. —Gdzie są pieniądze?—krzyczała.—O Boże, czyżby wszystko przepił! Przecie w kuferku było jeszcze dwanaście rubli!…—I raptem, z wściekłością, chwyciła go za włosy i powlokła do pokoju. Marmieładow sam ułatwiał jej te wysiłki, ulegle czołgając się za nią na klęczkach. — I to mi jest rozkoszą! I to mi jest nie bólem, lecz roz—ko—szą, sza—now—ny pa—nie! — pokrzykiwał, szarpany za włosy, a nawet raz wyrżnąwszy łbem o podłogę. Śpiące na podłodze dziecko obudziło się i zapłakało. Chłopczyk w kącie nie wytrzymał, zadygotał, krzyknął i rzucił się ku siostrze w okropnym 32
przestrachu, nieomal w ataku. Starsza dziewczynka drżała jak liść. — Przepił! wszystko, wszystko przepił! — rozpaczliwie łkała nieszczęśliwa kobieta. — I ubranie na nim inne. Głodni, głodni! — i załamując ręce wskazywała na dzieci. — O, po trzykroć przeklęte życie! A pan, pan wstydu nie ma — cisnęła się nagle na Raskolnikowa. — Z szynku! Tyś także z nim pił? Piłeś z nim także! Precz mi stąd! Młodzieniec pokwapił się wyjść nie mówiąc ani słowa. Zwłaszcza że otworzyły się wewnętrzne drzwi, spoza których zajrzało kilku ciekawych. Wyciągnęły się obleśnie roześmiane gęby, z papierosami, z fajkami, w myckach na głowie. Jakieś postacie w rozchełstanych szlafrokach, sprośnie roznegliżowane, niektóre z kartami w ręku. Z największym ubawieniem śmiali się wtedy, gdy Marmieładow, wleczony za włosy, krzyczał, że mu to sprawia rozkosz. Ba, zaczęli wchodzić do pokoju. W końcu rozległ się złowrogi jazgot: to nadciągała—sama Amalia Lippewechsel, ażeby po swojemu dokonać rozprawy i po raz setny nastraszyć nieszczęsną kobietę okraszonym przekleństwami rozkazem, żeby się zaraz nazajutrz stąd wynosili. Na odchodnym Raskolnikow zdążył wygrzebać z kieszeni ileś tam miedziaków, które dostał w szynku jako resztę z rubla, i niepostrzeżenie położyć je na oknie. Potem, już na schodach, pomiarkował się i chciał wrócić. „Co za głupie fanaberie wyczyniam — skarci) siebie. — Przecie oni mają tę swoją Sonię, a ja muszę sam o sobie myśleć.” Lecz wziąwszy na rozum, że tych pieniędzy wycofać już nie sposób i że tak czy owak nie zrobiłby tego, machnął ręką i ruszył do siebie. „Przede Sonia musi sobie kupić po—madki! — ciągnął dalej, krocząc ulicą i zjadliwie się uśmiechając. — Taka schludność kosztuje… Hm! Zresztą kto wie, może i sama Sonieczka dzisiaj denko przędzie, boć to zawsze na dwoje babka wróżyła, rzecz przypadku… niby łowy na grubszego zwierza… albo szukanie ukrytych skarbów… A w takim razie bez tych moich pieniędzy osiedliby jutro na lodzie… Górą Sonia! potrafili sobie stworzyć źródło dochodów! I korzystają! Bo przecie korzystają! Przyzwyczaili się. Najpierw popłakali, później przywykli. Człowiek jest podły, do wszystkiego przywyka!” Zamyślił się.
33
— A jcżelim zełgał?—zawołał nagle mimo woli—jeżeli w rzeczywistości człowiek nie jest podły… człowiek w znaczeniu ogólnym, w znaczeniu całego rodzaju ludzkiego… w takim razie cala reszta — to zabobony, wymyślone strachy, i nie istnieją żadne nieprzekraczalne granice, i nie powinny istnieć!… III
Nazajutrz obudził się późno, po niespokojnym śnie, który go nie pokrzepił. Obudził się w nastroju żółciowym, rozdrażniony, zły, i z nienawiścią spojrzał na swoją dupkę. Była to ma—luteńka klitka, jakie sześć kroków długa, żałośnie wyglądająca ze swoją żółtawa, zakurzoną, poodlepianą tapetą, a tak niska, że człowiek choć trochę słuszniejszy czul się tu nieswojo, co chwila czekając, że zawadzi głową o sufit. Umeblowanie było odpowiednie: trzy stare, koślawe krzesła, zabejcowany stół, na którym leżało kilka zeszytów i książek—gruba warstwa kurzu świadczyła, że od dawna nie dotykała ich niczyja ręka — wreszcie pokraczna, duża sofa, zajmująca bez mała całą ścianę i połowę szerokości izdebki, niegdyś obita kretonem, teraz obdarta i zastępująca Raskolnikowowi łóżko. Często sypiał na niej w ubraniu, bez prześcieradła, okrywając się starym, zniszczonym płaszczem studenckim, z głową na jednej malej poduszeczce, pod którą wtykał wszystką swoją bieliznę, czystą i brudną, aby mieć wyższe wezgłowie. Przed sofą stal stoliczek. Trudno było o większe zaniedbanie i niechlujstwo; lecz Raskolnikowowi, w jego obecnym usposobieniu, to nawet dogadzało. Odgrodził się od całego świata, schował się jak żółw w skorupie, tak że nawet twarz służącej, której obowiązkiem było mu posługiwać i która czasem zaglądała do jego pokoju, przyprawiała go o napady złości i konwulsje. Tak bywa z mo—nomanami, gdy się nadmiernie skupią na jednym przedmiocie. Gospodyni już od dwóch tygodni przestała mu przysyłać jedzenie, a jemu do głowy nie przyszło, żeby się z nią rozmówić na ten temat, choć siedział bez obiadu. Anastazja — kucharka i jedyna służąca gospodyni—po części była rada z takiego nastroju lokatora i zupełnie zaniechała sprzątania i zamiata—34
nią, ot, chyba tak sobie, raz na—tydzień, od niechcenia przejechała miotłą. To właśnie ona obudziła go teraz.
—— Wstawaj, dosyć tego spania!—wrzasnęła mu nad uchem. — Już dziesiąta. Przyniosłam d herbaty, chcesz? Pewnikiem czczo d jest? Lokator otworzył oczy, drgnął i poznał Anastazję.
—To gospodyni przysyła herbatę? czy co?—zapytał, powoli i z wyrazem cierpienia unosząc się na sofie. — Jaka tam gospodyni!
Postawiła przed nim własny nadpęknięty imbryk z denka herbatą i położyła dwie żółtawe kostki cukru. — Masz, ;• Anastazy weź, proszę de — rzekł szukając w kieszeni (śpaT bowiem w ubraniu) i wyciągając parę miedziaków — idź i kup mi bułkę. A u masarza weź choć kilka plasterków kiełbasy, tej tańszej. — Bulkę przyniosę d zaruteńko^ a co do kiełbasy, to może byś wolał barszczu? Dobry barszcz, wczorajszy. Wczoraj zostawiłam dla ciebie, aleś późno wródł. Dobry barszcz. Gdy mu przyniosła barszcz i gdy—się doń zabrał, Anastazja usiadła obok na krześle i zaczęła paplać. Była to baba wiejska i bardzo gadatliwa. — Nasza pani chce ciebie zaskarżyć do policji—powiedziała. Skrzywił się.
— Do policji? O cóż jej chodzi?
— Nie pładsz komornego, z mieszkania się nie wyprowadzasz. Wiadomo, o co jej chodzi. — Tylko tego brakowało — warknął zgrzytając zębami. — Nie, teraz mi to… nie na rękę… Głupia jest!—dorzucił głośno. — Wstąpię dzisiaj do niej, rozmówię się. — Głupia bo głupia, tak samo jak ja; ale tyś mądrala, a leżysz jak tłumok, po próżnicy. Mówiłeś, żeś przedtem chodził uczyć dzieci; czemu teraz nic nie robisz? — Robię… — odpowiedział Raskolnikow niechętnie i surowo. — Co robisz?
— Pracuję…
— Co to za praca?
— Myślę — odparł poważnie po chwili milczenia.
Anastazja aż się zatoczyła ze śmiechu. Była śmieszka i gdy ja co ubawiło, zaczynała się śmiać bezgłośnie, trzęsąc się całym dałem, aż ją samą zamroczyło. — I dużoś uciułał pieniędzy tym myśleniem?—wykrztusiła wreszcie. — Bez butów nie można iść na korepetycje. Zresztą gwiżdżę na to. — Gwizdaniem się nie najesz.
— Za korepetycje płacą grosze. Wielka mi pociecha z tych kilku kopiejek! — ciągnął niechętnie, jakby odpowiadając na własne myśli. — A ty byś od razu chciał cały majątek? Popatrzał na nią dziwnie. — Tak, cały majątek — rzekł z mocą po chwili milczenia.
— Oj, wolnego, wolnego, bo mi napędzisz strachu, że ha! — zadrwiła.—Więc jakże? mam iść po bulkę? — Jak chcesz.
— Aha, byłabym zapomniała. Wczoraj, jak cię nie było, przyniesiono list do ciebie. • — List! Do mnie! Od kogo?
— Tego nie wiem. Trzy kopiejki dałam listonoszowi z własnej kieszeni. Chyba zwrócisz mi, co? — Dawajże, na miłość boską! — zawołał Raskolnikow, mocno przejęty.—O Jezu! Po chwili przyniosła list. A jakże! od „matki, z guberni r—skiej. Aż pobladł biorąc go. Dawno nie otrzymywał listów; lecz teraz z innego jeszcze powodu ścisnęło mu się serce. — Anastazjo, zlituj się, idź sobie; masz tutaj swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, idź sobie czym prędzej! List drżał mu w ręku. Nie chciał rozrywać koperty przy niej; pragnął pozostać z tym listem sam na sam. Po wyjściu Anastazji szybko podniósł go do ust i ucałował; następnie długo się wpatrywał w litery adresu, w znajome i tak mu miłe, drobne i skośne pismo matki, która go kiedyś uczyła czytać i pisać. Zwlekał, nawet jakby się czegoś bał. Nareszcie rozdarł kopertę: list był długi, gruby, ważył dwa łuty; dwa duże arkusze listowego papieru były zapisane gęsto i drobno. „Mój drogi Rodia — pisała matka — oto już przeszło dwa miesiące, jak nie gawędziłam z Tobą listownie, co i mnie samą przyprawiało o cierpienie, tak że czasem myśli całą noc 36
nie dawały mi oka zmrużyć. Ale Ty na pewno nie masz mi za złe tego mimowolnego milczenia. Wiesz, jak Cię kocham; ja i Dunia mamy tylko Ciebie; Tyś nasze wszystko, nasza jedyna nadzieja i otucha. Co się ze mną działo, gdyś mi napisał, że przed kilkoma miesiącami porzuciłeś uniwersytet nie mając z czego żyć, że się skończyły korepetycje i inne źródła dochodu! Cóż mogłam zrobić .dla Ciebie ze swoimi stu dwudziestoma rublami rocznej emerytury? Te piętnaście rubli, które Q posłałam cztery miesiące temu, pożyczyłam, jak Ci wiadomo, na rachunek tejże emerytury, od tutejszego naszego kupca, Wasilia Wachruszyna. Dobry to człowiek, przyjaźnił się jeszcze z Twoim ojcem. Ale ponieważ upoważniłam go do podjęcia emerytury w moim imieniu, więc musiałam czekać, aż się dług wyrówna, a to stało się dopiero teraz, tak że przez cały ten czas nie mogłam Ci nic posłać. Lecz teraz, Bogu dzięki, zdaje się, będę mogła znów Ci przysłać, i w ogóle możemy się pochwalić, że się nam poszczęściło, o czym też śpieszę Ci donieść. Po pierwsze, czybyś się domyślił, drogi mój Rodia, że Twoja siostra już od sześciu tygodni mieszka tu ze mną i na przyszłość już się nie rozstaniemy. Chwała Bogu Najwyższemu, skończyły się jej udręki, ale opowiem Ci wszystko kolejno, żebyś wiedział, jak to było i cośmy dotychczas ukrywały przed Tobą. Gdyś mi pisał dwa miesiące temu, że słyszałeś od kogoś, że podobno Dunia znosi wiele przykrości wskutek ordynarnego obejścia w domu państwa Swidrygajłfc. wów, i gdy żądałeś ode mnie szczegółów—cóż miałam …Ci odpowiedzieć? Gdybym napisała szczerą prawdę, tobyś, kto wie, rzucił wszystko i przyszedł do nas bodaj piechotą, bo przecież znam Twój charakter i serce, że nie pozwoliłbyś krzywdzić siostry. Byłam w rozpaczy, ale cóż miałam począć? Zresztą i sama nie znałam wszystkiej prawdy. Najfatalniejsze to, że Dunieczka, godząc się do nich w zeszłym roku za guwernantkę, z góry pobrała aż sto rubli, które miano potrącać jej co miesiąc z pensji, więc przecie nie mogła porzucić posady nie uiściwszy tego długu. Tę zaś kwotę (teraz mogę ci wszystko wytłumaczyć, ukochany mój Rodia) wzięła głównie dlatego, żeby móc posłać Ci sześćdziesiąt rubli, których tak pilnie potrzebowałeś i które też dostałeś od nas zeszłego roku. Myśmy Cię wówczas oszukały, napisałyśmy, że to poprzednio przez Dunieczkę poczynione oszczędności, ale tak nie było, a teraz 37
donoszę Ci całą prawdę, gdyż Pan Bóg wszystko teraz zmienił na lepsze, i żebyś wiedział, jak Ciebie Dunia kocha i jakie ma złote serce. Rzeczywiście, pan Swidrygajłow z początku traktował ją bardzo ordynarnie, pozwalał sobie na różne nie—grzeczności i kpinki przy stole… Ale nie chcę się wdawać w te wszystkie przykre detale, żeby Cię nie irytować bez potrzeby, kiedy już wszystko się ułożyło. Krótko mówiąc, mimo że Marfa Pietrowna^ małżonka pana Swidrygayowa, i wszyscy domownicy traktowali Dunię bardzo dobrze i szlachetnie, Duni było nader ciężko, szczególniej kiedy pan Swidrygajłow, wedle dawnego pułkowego przyzwyczajenia, znajdował się pod wpływem Bachusa. Ale cóż się później okazało? Wystaw sobie, że szalona pała już dawno zapłonął afektem do Duni, lecz ukrywał to pod pozorami gburowatości i lekceważenia. Może i sam się wstydził i przerażał, że on, człowiek w latach i ojciec dzieciom, żywił takie płoche nadzieje, i właśnie dlatego mimo woli złościł się na Dunię. Ale i to możliwe, że chciał swoim grubiaństwem i drwinami zasłonić przed wszystkimi istotną prawdę. Lecz w końcu nie wytrzymał i poważył się zrobić Dum niedwuznaczną a haniebną propozycję obiecując jej złote góry i że ponadto przeniesie się z nią do innej wsi. albo i za granicę. Wyobrażasz sobie jej cierpienia! Z miejsca rzucić posady nie mogła, nie tylko z racji długu pieniężnego, ale również przez wzgląd na Marfę Pietrownę, która by mogła powziąć podejrzenia, co by popsuło ich pożycie. Zresztą nie obeszłoby się bez wielkiego skandalu i dla Duni. Było tutaj dużo różnych powodów, tak że przed upływem sześciu tygodni Dunia w żaden sposób nie mogła liczyć na wyrwanie się z tego okropnego domu. Naturalnie, znasz Dunię, wiesz, jaka ona mądra i jaki ma silny charakter. Dunieczka potrafi wiele znieść i w najtrudniejszych nawet okolicznościach zdobyć się na tyle męstwa, żeby nie stracić hartu ducha. Nic mi o tym nie doniosła, nie chcąc mnie martwić, a przecie myśmy często pisywały do siebie. Rozwiązanie zaś tej historii przyszło niespodzianie. Marfa Pietrowna niechcący podsłuchała, jak jej mąż molestuje Dunieczkę w ogrodzie, zrozumiała wszystko na opak, zwaliła wszystko na nią, sądząc, że to ona nawarzyła tego piwa. Tu, w ogrodzie, wynikła okropna awantura: Marfa Pietrowna nawet uderzyła Dunię, nie chciała niczego słuchać, chociaż sama wrzeszczała całą 38
godzinę, i wreszcie kazała natychmiast odwieźć Dunię do mnie do miasta zwykłym wozem drabiniastym, na który rzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, sukienki, jak popadło, nie związane i nie spakowane. Na domiar lunął ulewny deszcz i Dunia, zelżona i okryta hańbą, musiała jechać z chłopem aż siedemnaście wiorst furką bez budy. Powiedz sam, cóż mogłam Ci napisać w odpowiedzi na Twój list, otrzymany dwa miesiące temu, o czym pisać? Byłam w rozpaczy; napisać Ci prawdy nie miałam odwagi, bo Ty byś był bardzo nieszczęśliwy, struty i oburzony, a cóż byś mógł poradzić? Jeszcze byś, broń Boże, zrobił sobie co złego, a i Dunieczka mi zakazała, wypełniać zaś listu bagatelami i byle czym, kiedy w sercu taki żal — nie mogłam. Przez cały miesiąc u nas tutaj krążyły po mieście plotki o tej historii i doszło do tego, żeśmy obie z Dunia nie mogły się pokazać w cerkwi ze względu na pogardliwe spojrzenia i szepty, a nawet głośne w naszej obecności takie różne powiedzenia. Wszyscy znajomi odżegnali się od nas, wszyscy przestali się kłaniać i miałam zupełnie pewną wiadomość, że subiekci sklepowi i niektórzy kanceliści zamierzają wyrządzić nam nikczemną obelgę smarując dziegciem wrota naszego domu, tak że gospodarz zażądał, byśmy się wyprowadziły. Wszystko to zawdzięczałyśmy Marfie Pietrownie, która zdążyła zaszargać i błotem obrzucić Dunię we wszystkich domach. Ona tutaj zna wszyściuteńkich i tamtego miesiąca przyjeżdżała raz po raz do miasta, a że jest cokolwiek gadatliwa i lubi rozpowiadać o swoich sprawach domowych, a zwłaszcza skarżyć się na męża wszem wobec i każdemu z osobna, co jest bardzo nieładne, więc też rozniosła całą historię w krótkim czasie nie tylko w mieście, lecz i po całym powiecie. Rozchorowałam się, ale Dunieczka miała więcej hartu niż ja i szkoda, żeś nie widział, jak ona wszystko znosiła i jeszcze mnie pocieszała, dodawała otuchy! Prawdziwy anioł! Lecz Bóg miłosierny ulitował się i położył kres naszym strapieniom: pan Swidrygajłow opamiętał się, poczuł skruchę, widocznie zrobiło mu się żal Duni i przedstawił żonie całkowity i oczywisty dowód, że Dunia Bogu ducha winna, a mianowicie: list, który Dunia, zanim jeszcze Marfa Pietrowna zaszła ich w ogrodzie, była zmuszona napisać i przesłać mu, ażeby uchylić osobiste rozmowy i potajemne schadzki, których się napierał, a który to list po wyjeździe Dunieczki pozostał w ręku 39
pana Swidrygajlowa. W tym liście wyrzucała mu jak najgoręcej i z wielkim oburzeniem właśnie jego nieszlachetny stosunek do Marfy Pietrowny, kładąc mu przed oczy, że przecie jest ojcem i małżonkiem, i wreszcie, że jaka to podłość z jego strony — nękać i unieszczęśliwiać dziewczynę, już i tak nieszczęśliwą i bezbronną. Słowem, kochany mój Rodia, list ten jest napisany tak szlachetnie i wzruszająco, żem się spłakała przy czytaniu, a i dotychczas nie mogę go .czytać bez łez. Ponadto na usprawiedliwienie Duni złożyły się zeznania służby, która, jak to zwykle bywa, widziała i wiedziała daleko więcej, niż sobie wyobrażał sam Swidrygajłow. Marfa Pietrowna źbyla piorunem rażona», jak sama nam wyznała, ale za to upewniła się zupełnie o niewinności Duriieczki i zaraz nazajutrz, w niedzielę, przyjechała wprost do soboru, gdzie na klęczkach i ze łzami w oczach błagała Najświętszą Pannę o siły do zniesienia tego nowego dopustu i do spełnienia obowiązku. Potem prosto z soboru, do nikogo nie wstępując, przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, płakała gorzko i z wielką skruchą brała Dunię w objęcia, prosząc o przebaczenie. Tegoż poranku, bez żadnej zwłoki, prosto od nas udała się do wszystkich domów w mieście i wszędzie w słowach dla Du—nieczki najpochlebniejszych, wylewając łzy, stwierdzała jej niewinność, szlachetność jej serca i postępowania. Nie dość tego: pokazywała wszystkim i głośno odczytywała własnoręczny list Dunieczki do Swidrygajłowa, a nawet kazała porobić odpisy (co już uważam za przesadę). Tak więc była zmuszona kilka dni z rzędu objeżdżać wszystkich w mieście, bo niektórzy czuli się dotknięci, że dała innym pierwszeństwo, i w ten sposób powstała cała kolejka, tak że w każdym domu już z góry wiedziano, iż takiego to dnia Marfa Pietrowna będzie tam odczytywała ten list, i na każde czytanie zbierali się nawet ci, co ten list już kilka razy słyszeli i u siebie, i u znajomych, kolejno. Ja uważam, że bynajmniej, bynajmniej nie wszystko to było potrzebne, ale taka już jest Marfa Pietrowna. No, ale przynajmniej w pełni zwróciła Dunieczce honor, a cała szka—rada tej sprawy legła niezatartym piętnem hańby na jej mężu, jako głównym winowajcy, tak że nawet mi go szkoda: aż za surowo postąpiono z tym postrzeleńcem. Duni zaraz zaczęto proponować, lekcje w niektórych domach, ale odmówiła. W ogóle zaczęto ją naraz traktować ze szczególnym szacunkiem 40
To wszystko w znacznym stopniu przyczyniło się do tego nieoczekiwanego zdarzenia, które teraz, że tak powiem, zmienia cały nasz los. Dowiedz się, drogi mój Rodia, że o Dunię zaczął się starać kawaler i że już nawet są po słowie, o czym też śpieszę zakomunikować O co rychlej. I chociaż to się zdecydowało bez poradzenia się Ciebie, jednak przypuszczam, że nie będziesz miał żalu do mnie, ani do siotry, bo zaraz się przekonasz, żeśmy żadnym sposobem nie mogły czekać i odkładać aż do otrzymania odpowiedzi od Ciebie. Zresztą i Ty byś nie zdołał z daleka wszystkiego szczegółowo rozważyć. Więc słuchaj, jak to było. On już jest radcą dworu—Piotr Pietrowicz Łużyn, daleki krewny Marfy Pietrowny, która niemało przyczyniła się do tej rzeczy. Zaczął od tego, że poprzez nią wyraził życzenie zawarcia z nami znajomości; myśmy go przyjęły jak należy, poczęstowałyśmy go kawą, a już nazajutrz nadesłał list, w którym bardzo grzecznie się oświadczył i prosił o szybką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to poważny, ma wiele zajęć i pilno mu teraz do Petersburga, tak że każda chwila jest mu droga. Ma się rozumieć, byłyśmy zrazu zupełnie oszołomione, ponieważ to wszystko stało się bardzo nagle i niespodzianie. Naradzałyśmy się obydwie i namyślały przez cały dzień. Człowiek to budzący zaufanie, majętny, ma dwie posady i już odłożył spory grosz. Co prawda ma już czterdzieści pięć lat, ale jest dosyć miłej powierzchowności i jeszcze może się podobać kobietom, i w ogóle człowiek bardzo solidny, przyzwoity, tylko że troszeczkę posępny i jak gdyby wyniosły. Ale może to tylko tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam Cię, kochany Rodia, kiedy się z nim zobaczysz w Petersburgu, co stanie się bardzo niedługo, nie sądź go zbyt pochopnie, jak to masz w zwyczaju, o ile przy pierwszym spotkaniu coś Ci się w nim niezupełnie spodoba. Mówię to na wszelki wypadek, choć jestem pewna, że wywrze na Tobie wrażenie dodatnie. Bo też w ogóle, chcąc kogoś poznać należycie, trzeba zbliżać się do niego stopniowo i ostrożnie, żeby nie wpaść w pomyłkę i uprzedzenie, które później bardzo trudno naprawić i zatrzeć. A Piotr Pietrowicz — przynajmniej z wielu oznak sądząc — zupełnie zasługuje na szacunek. Zaraz za pierwszą bytnością oświadczył nam, że jest człowiekiem solidnym, lecz pod niejednym względem podziela, jak sam się wyraził, (zapatrywania naszij nowej generacji* i jest wrogiem wszelkich przesądów. 41
Dużo mówił też innych rzeczy, gdyż jest jak gdyby cokolwiek próżny i bardzo lubi, żeby go słuchano, ale to przede nieznaczna przywara, prawda? Ja, oczywiście, mato co rozumiem, lecz Dunia mi wytłumaczyła, że człowiek to chociaż bez wielkiego wykształcenia, ale rozumny i, zdaje się, dobry. Znasz usposobienie siostry, Rodia. To dziewczyna rozsądna, dla siebie surowa, dziewczyna cierpliwa i wielkoduszna, choć serca zapalczywego, które tak dobrze poznałam. Ma się rozumieć, ani z jej, ani z jego strony szczególniejszej miłości tu nie ma, lecz Dunia jest nie tylko dziewczyną mądrą, ale także istotą szlachetną jak anioł i ma sobie za powinność zapewnić szczęście mężowi, który by ze swej strony dbał o jej szczęście, o tym zaś wątpić nie mamy na razie większych powodów, chociaż, co tu gadać, trochę za prędko to poszło. Na dobitkę, człowiek to bardzo roztropny i, naturalnie, sam pozna, że jego własne szczęście małżeńskie będzie tym pewniejsze, im lepiej będzie z nim Dunieczce. A że tam jakieś drobne usterki charakteru, jakieś zadawnione nawyki czy nawet pewna rozbieżność poglądów (czego przecież i w najbardziej dobranych stadłach nie da się uniknąć), to na ten temat Dunieczka powiedziała mi sama, że polega na sobie; że nie ma się o co frasować i że ona potrafi dużo znieść, pod warunkiem, żeby przyszłe pożycie było uczciwe i prawe. Na przykład on mi się z początku wydał jakby trochę szorstki; ale to wszak może pochodzić właśnie stąd, że jest człowiekiem prostolinijnym; tak, na pewno stąd. Na przykład za drugą wizytą, już mając jej zgodę, wyraził się_w trakcie rozmowy, że już dawniej, przed poznaniem Duni, (postanowił sobie poślubić pannę uczciwą, ale bez posagu, i tylko taką, która zakosztowała biedy; bo, jego zdaniem, mąż nie powinien nic zawdzięczać żonie i daleko jest lepiej, jeżeli żona uważa męża za swego dobro—czyńcę^Dodam, że on to wysłowił nieco miękcej i łagodniej, niż ja napisałam, bo dokładne jego zwroty wyleciały mi z głowy, zapamiętałam tylko sens, a przy tym powiedział to wcale nie z rozmysłu — widocznie wyrwało mu się w zapale konwersacji, tak że później starał się nawet sprostować i złagodzić, tak czy owak, mnie się to wydało jakby trochę szorstkim i później mówiłam o tym Duni. Lecz ona z niezadowoleniem odpowiedziała, że źco innego słowa, co innego czyny* — i, naturalnie, miała świętą rację. Przed powzięciem decyzji Dunieczka nie 42
spała całą noc i sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i całą noc modliła się przed obrazem, a nazajutrz rano oświadczyła mi, że się zdecydowała. Wspomniałam Ci już, że Piotr Pietrowicz udaje się do Petersburga. Ma tam duże interesy, chce otworzyć w Petersburgu publiczną poradnie adwokacką. Od dawna chodzi koto różnych” pozwów i podań i właśnie „ostatnio wygrał jeden znaczniejszy proces. Do Petersburga musi teraz koniecznie pojechać i dlatego, że ma w senacie jedną poważną sprawę. Tak więc, drogi mój Rodia, on i Tobie może być wielce pomocny w niejednym, a właściwie we wszystkim, i myśmy obie ź Duntą. umyśliły sobie, że już z dniem dzisiejszym mógłbyś, rozpocząć na dobre swoją przyszłą karierę i uważać dalsze swoje losy za wyraźnie wytknięte. Och, gdybyż to się ziściło! Byłoby to takie wspaniale, że trzeba by to uznać za szczególniejszą nad nami opiekę Opatrzności. Dunia o niczym innym nie marzy. Wzięłyśmy na odwagę i już powiedziałyśmy Piotrowi Piettowiczowi kilka słów w tej mierze. Odpowiedział oględnie, zaznaczając, że ponieważ, naturalnie, on sobie nie da rady bez sekretarza, więc, ma się rozumieć, lepiej jest płacić pensję nie obcemu, tylko krewniakowi, o ile ten okaże zdolności (Ty byś miał nie okazać zdolności!), lecz od razu zastrzegł się, że ma obawy, czy studia uniwersyteckie zostawią Q dosyć czasu na pracę w jego biurze. Na tym się na razie skończyło, ale Dunia obecnie o niczym innym nie myśli. Teraz, od kilku dni, jest jak w gorączce i ułożyła sobie cały plan, że w przyszłości możesz zostać współpracownikiem, a nawet wspólnikiem Piotra Pietro—wicza w jego sprawach sądowych, tym bardziej że jesteś na wydziale prawniczym. Ja zaś, Rodia, całkiem się z nią zgadzam i podzielam wszystkie jej plany i nadzieje, które wydają mi się zupełnie realne; bez względu więc na obecną, całkiem zrozumiałą powściągliwość Piotra Pietrowicza (gdyż on Ciebie jeszcze nie zna) Dunia jest przekonana, że dopnie wszystkiego przez swój dobry wpływ na przyszłego męża, i jest tego pewna. Ma się rozumieć, aniśmy napomknęły Piotrowi Piettowiczowi o tych dalszych naszych marzeniach, a szczególnie o tym, że będziesz jego wspólnikiem. Jest człowiekiem solidnym, więc mógłby to przyjąć bardzo obojętnie, ponieważ wszystko wydawałoby mu .się czczym rojeniem. Podobnie obie z Dunia nie puściłyśmy pary z ust o naszej niezłomnej nadziei, że on nam 43
pomoże zasilać Cię pieniężnie, dopóki jesteś na uniwersytecie. Nie wspomniałyśmy o tym dlatego,’ że’po pierwsze, to się zrobi samo przez się w przyszłości, i Piotr Pietrowicz na pewno bez próżnego gadania sam to zaproponuje (tego by tylko brakowało, żeby odmówił Dunieczce!), zwłaszcza że możesz się stać jego prawą ręką w kancelarii i otrzymać od niego tę zapomogę nie jako dobrodziejstwo, ale jako należne Ci wynagrodzenie. Tak właśnie Dunieczka chce to urządzić, ja się z nią zupełnie zgadzam. Po wtóre, nie wspominałyśmy o tym dlatego, że ogromnie chciałabym postawić Ciebie, przy waszym rychłym spotkaniu, na równej z nim stopie. Gdy mu Dunia mówiła o Tobie z entuzjazmem, odrzekł, że każdego człowieka trzeba nasamprzód obejrzeć samemu jak naj skrupulatniej, żeby móc o nim sądzić, i że zamierza, poznawszy Ciebie, urobić sobie własny sąd. Wiesz co, mój złocisty? Mnie się zdaje z różnych względów (które zresztą bynajmniej nie dotyczą Piotra Pietrowicza, lecz ot tak sobie, dla różnych moich własnych, osobistych, może nawet staruszkowskich, babskich kaprysów) — mnie się zdaje, że może lepiej zrobię, jeżeli po ich pobraniu się zamieszkam osobno, tak jak teraz, a nie razem z nimi. Jestem’przeświadczona, że będzie o tyle szlachetny i delikatny, iż sam mnie zaprosi i zaproponuje, bym się już nie rozstawała z córką, a jeżeli dotychczas nie mówił o tym, to naturalnie dlatego, że to się rozumie bez słów; ale ja odmówię. Już nieraz w życiu widziałam, że teściowe niekoniecznie przypadają zięciom do gustu, ja zaś nie tylko nie chcę być nikomu najmniejszym nawet ciężarem, ale też i dla siebie pragnę zupełnej swobody, dopóki mam własny kawałeczek chleba, no i takie dzieci jak Ty i Dunieczka. Jeżeli to będzie możliwe, zamieszkam w pobliżu obojga — bo, Rodia, rzecz najprzyjemniejszą odłożyłam na sam koniec listu. Otóż dowiedz się, mój najmilszy, że może w bardzo już krótkim czasie spotkamy się i uściskamy wszyscy troje po trzyletniej prawie rozłące! Już postanowiono na pewno, że i ja i Dunia jedziemy do Petersburga, kiedy mianowicie — nie wiem, lecz w każdym razie bardzo, bardzo ,niedługo, może nawet za tydzień. Wszystko zależy od decyzji Piotra Pietrowicza, który natychmiast po rozejrzeniu się w Petersburgu da nam znać. Z pewnych względów chciałby możliwie przyśpieszyć ceremonię ślubu i gdyby się udało— wyprawić wesele już teraz, w mięsopuście, jeśli zaś to się nie 44
da zrobić wskutek zbyt krótkiego terminu, no to zaraz po Uspieńskim poście. Och, z jakim uszczęśliwieniem przytulę Cię do serca. Dunia nie posiada się z radości na myśl o zobaczeniu Ciebie i kiedyś powiedziała mi żartem, że choćby dlatego wyszłaby za Piotra Pietrowicza. Twoja siostra to anioł! Dzisiaj nie dopisuje się do tego listu, tylko kazała mi napisać, że ma z Tobą tyle, tyle do pomówienia, iż teraz pióro wypada jej z ręki, bo w kilku linijkach nic powiedzieć nie można, tylko bez potrzeby człowiek się zdenerwuje, kazała uściskać Cię mocno i przesłać Ci od niej sto tysięcy pocałunków. Lecz chociaż może bardzo już niedługo zobaczymy się osobiście, ja Ci w najbliższych dniach prześlę, ile tylko będę mogła, pieniędzy. Teraz, kiedy się wszyscy dowiedzieli, że Dunieczka wychodzi za Piotra Pietrowicza, mój kredyt wzrósł raptownie i nie wątpię, że teraz Afanasij Iwanowicz zgodzi się dać mi na rachunek emerytury do siedemdziesięciu pięciu rubli, tak że, być może, prześlę Ci ze dwadzieścia pięć rubli albo i trzydzieści. Posłałabym i więcej, ale boję się, czy wystarczy na koszta podróży. I chociaż Piotr Pietrowicz był tak poczciwy, że wziął na siebie część wydatków związanych z naszą jazdą do stolicy, a mianowicie, sam się ofiarował własnym sumptem przewieźć nasz bagaż i duży kufer (ma jakieś możliwości przez znajomych), lecz i tak musimy coś mieć, bo nie można przyjechać do Petersburga bez grosza, trzeba coś mieć przynajmniej na pierwsze dnie. Zresztą myśmy z Dunieczka już wszystko obmyśliły najdokładniej; i wypadło, że podróż wyniesie niewiele. Do stacji kolejowej mamy zaledwie dziewięćdziesiąt wiorst i na wszelki wypadek jużeśmy umówiły jednego znajomego chlopka—woźnicę; a dalej sypniemy sobie z Dunieczka trzecią klasą. Toteż może prześlę Ci nie dwadzieścia pięć rubli, tylko’trzydzieści—nawet na pewno trzydzieści wysupłam. Ale basta; dwa arkusze zapisałam szczelnie i już nie ma miejsca; cała nasza historia; ale bo też tyle nagromadziło się wydarzeń ! A teraz, mój Ty najzłocistszy, ściskam Cię, do rychłego zobaczenia, i przesyłam Ci swoje macierzyńskie błogosławieństwo. Rodia, kochaj Dunię, siostrę swoją; kochaj tak, jak ona Ciebie kocha, i wiedz, że ona Cię kocha bezgranicznie, więcej niż siebie samą. To anioł, Rodia; Ty zaś — Tyś nasze wszystko, nasza nadzieja i cała otucha. Bądź tylko szczęśliwy, a i my będziemy szczęśliwe. Rodia, czy Ty się po dawnemu 45
modlisz i czy wierzysz w nieskończoną dobroć Stwórcy i Zbawiciela naszego? Drży moje serce, czy i Tyś się nie zaraził modną dzisiaj niewiarą? Jeżeli tak, to ja się za Ciebie modlę. Przypomnij sobie, kochany, jak w dzieciństwie, jeszcze za żyda ojca, szczebiotałeś paciorek na moich kolanach i jacyśmy wtedy byli wszyscy szczęśliwi! Żegnaj, a raczej do widzenia! Ściskam Cię mocno, mocno i całuję niezliczoną ilość razy.
W trakcie całego prawie czytania listu, od pierwszych słów, Raskolnikow miał twarz mokrą od łez; lecz kiedy skończył,. twarz ta była blada, ściągnięta skurczem, a ponury, śledzien—niczy, zły uśmiech wykrzywił mu wargi. Położył się na wznak z głową na płaskiej, wybrudzonej poduszce, i myślał, długo myślał. Mocno biło mu serce, mocno kotłowały się jego myśli. Wreszcie zrobiło mu się duszno i ciasno w tej żółtej izdebce, podobnej do szafy czy skrzyni. Wzrok i myśli domagały się otwartej przestrzeni. Porwał kapelusz i wyszedł, tym razem już nie obawiając się żadnego spotkania na. schodach: wyleciało mu to z pamięci. Skierował się w stronę Wyspy Wasi—lewskiej poprzez Aleję W—ską, jakby śpiesząc tam w pilnej sprawie, lecz swoim zwyczajem szedł nic nie widząc, szepcząc do siebie, a nawet głośno gadając, czym wielce zadziwiał przechodniów. Wielu brało go za pijanego. IV
List matki znękał go. Lecz co do najważniejszego, kapitalnego punktu—nie wahał się ani chwili, nawet w trakcie odczytywania listu. Co się tyczy istoty rzeczy, decyzja już w nim zapadła, decyzja nieodwołalna: „Ten ślub nie odbędzie się, dopóki ja żyję, i niech diabli porwą pana Łużyna!” „Bo to jest rzecz oczywista—mruczał w duchu, uśmiechając się i ze złośliwym tryumfem przewidując sukces swego postanowienia. — Nie, mamo, nie, Duniu, na plewy mnie nie weźmiecie!… A jeszcze przepraszają, że nie zasięgnęły mojej rady i powzięły decyzję beze mnie! Dobre sobie! Są pewne, że 46
teraz już klamka zapadła; ano zobaczymy, zapadła czy nie zapadła! I co za przepyszne tłumaczenie: Piotr Pietrowicz ma takie interesy, takie interesy, że nawet ożenić się nie może inaczej, tylko łapu—capu, omal że nie w pociągu. Nie, Du—nieczko, ja wszystko widzę i wiem, o czym to masz ze mną tyle, tyle do mówienia; wiem także, o czym myślałaś, całą noc chodząc po pokoju, i o co się modliłaś przed Matką Boską Kazańską, która stoi w maminej sypialni. Bo na Golgotę wstąpić niełatwo. Hm… A więc postanowiono nieodwołalnie:! Awdotia Romanowna wychodzi za wyznawcę racjonalizmu,! za człowieka interesów, który ma kapitalik (już ma kapitalik —i to brzmi solidniej, bardziej imponująco), który ma dwie posady i który podziela zapatrywania naszej nowej generacji (jak pisze mama), wreszcie który źzdaje się, jest dobry», jak to zauważyła sama Dunieczka. To zdaje się jest najpa—radniejsze! I taż sama Dunieczka idzie za mąż za owo zdaje się!… Wyborne! wyborne! …Swoją drogą, jestem ciekaw, po co mi mama napisała o źnowej generacji*? Czy po prostu dla chara^erystyki osoby, czy z ukrytym zamiarem zjednania mnie panu Łużynowi? O przebiegłości! Warto by wyjaśnić jeszcze jedną okoliczność: w jakiej mierze one były ze sobą szczere owego dnia i owej nocy oraz w całym okresie następnym? Czy padły między nimi wszystkie słowa, czy też obie zrozumiały, że jedna i druga ma to samo na sercu i na myśli, tak że już nie ma o czym mówić głośno, bo jeszcze człowiek gotów się wygadać. Przypuszczam, że po części tak właśnie było. Z listu to widać: mamie on się wydał szorstki — troszeczkę — więc w naiwności ducha poszła do Dum jak w dym ze swymi spostrzeżeniami. A Dunia, rzecz prosta, rozgniewała się i źodparła z niezadowoleniem*! Ja myślę, każdy by się wściekł, kiedy i bez naiwnych uwag sprawa jest jasna jak dzień i kiedy człowiek postanowił, że nie ma o czym gadać. I dlaczego pisze mi: źRodia, kochaj Dunię, ona ciebie kocha więcej niż siebie sarną* ? Czyżby i mamę ruszyło sumienie, że zgodziła się—poświęcić córkę dla syna? źTyś nasza nadzieja, tyś nasze wszystko!* Oj, mamusiu!…” Coraz gwałtowniej wrzał w nim gniew i gdyby w tej chwili spodcal pana Łużyna, gotów byłby go zabić! „Rta, to prawda—ciągnął dalej, idąc za biegiem swych
47
myśli, które w dzikim pędzie kołowały mu w głowie—to prawda, że do człowieka źtrzeba się zbliżać stopniowo i ostrożnie, by go poznać*; ale pan Łużyn jest aż nadto przejrzysty. Grunt, że to (człowiek interesu i, zdaje się, dobry». Nie byle co: wziął na siebie przewiezienie bagażu i dużego kufra! Więc czyż nie dobry? One zaś obie, narzeczona i matka, umówiły sobie chłopka—wożnicę i furkę przykrytą rogoża (przecie i ja tak jeździłem)! To nic! Wszak to tylko dziewięćdziesiąt wiorst, źa dalej sypniemy sobie trzecią klasą» tysiąc wiorstek. Bardzo rozsądnie: wedle stawu grobla; ale co pan na to, panie Lużyn, hm? Przecie to pańska narzeczona… I pan nie mógł nie wiedzieć, że matka na tę podróż zapożycza się pod zastaw emerytury. Naturalnie, macie wspólny obrót handlowy, przedsiębiorstwo’ oparte na obopólnych korzyściach i na równych udziałach, więc też i rozchody po połowie; jak w przysłowiu: chleb i sól — razem, tytoń — każdy dla siebie. Ale i tu człowiek interesu z lekka je naciągną): przewóz bagażu kosztuje taniej niż ich przejazd, a jak dobrze pójdzie, to i za darmochę.”Więc(pkże? Czy one tego nie widzą, czy też umyślnie zamykają oczy? A w dodatku są zadowolone, dialibóg! I pomyśleć, że to dopiero początek; że im dalej w las, tym więcej drzew! Bo o co mi chodzi? Mniejsza o skąpstwo, mniejsza o liczykrupstwo, grunt to ten ton wszystkiego. Przecie to zapowiedź tonu późniejszego, tonu po ślubie… I z jakiej to racji mama się zrobiła taka szczodra? Z czym przybędzie do Petersburga? Z trzeba rublami czy z dwoma źpapierkami», jak mówi… tamta… starucha… hm! Na co liczy, z czego zamierza .żyć w Petersburgu? Przecie na podstawie jakichś oznak już zrozumiała, że z Dunią nie będzie mogła mieszkać pa,jej za—mążpójściu, nawet na początek. Przyjemniaczek widocznie źwygadał się», dał poznać po sobie, choć mama się tego wypiera z całych sił: źJa sama odmówię.* Więc na co i na kogo liczy? na sto dwadzieścia rubli emerytury, z potrąceniem należności Afanasja Iwanowicza? Robi na drutach jakieś tam zimowe chusteczki, wyszywa mankieciki, psuje stare swoje oczy. Ale chusteczki dodają do owych stu dwudziestu rubli wszystkiego dwadzieścia rubli na rok, przecież wiem. Więc mimo wszystko rachuje na szlachetne uczucia pana Łużyna: źSam zaproponuje, będzie się napraszał.» Nadstawiaj kieszeni! I to zawsze tak bywa z tymi schillerowskimi pięknoduchami: 48
do ostatniej chwili stroją człowieka w pawie piórka, do ostatniej chwili oczekują dobra, nie zła; i choć czują pismo nosem, za nic w świecie nie powiedzą sobie prawdy zawczasu; skrec’.i;q się na samą taką myśl; oburącz opędzają się prawdzie — iż do momentu, gdy upiększony przez nich człowiek własnoręcznie puści im finfę w nos. Ciekawe, czy pan Lużyn ma ordery? Założę się, że ma order Anny i że go wkłada idąc na obłud do przedsiębiorców lub kupców. Może i na swój ślub go włoży! Zresztą pal go diabli!… …No, mama jak mama. Bóg z nią, taka już jest; lecz jakże Dunia? Dunieczko, kochanie, przecie ja ciebie znam! Przecie miałaś już dwudziesty rok, kiedyśmy się widzieli ostatnio; już wtedy cię rozgryzłem. Mama pisze, że „Dunieczka weie potrafi znieść». Ja to wiedziałem, moja pani. Ja to wiedziałem już póltrzecia roku temu i od tego czasu przez dwa i pól roku” myślałem o tym, o tym właśnie, że źDunieczka wiele znieść potrafi*. Skoro potrafiła znieść pana Swidrygajlowa, z cwym dobrodziejstwem inwentarza, to już wystarczający dowód, ?e istotnie potrafi znieść wiele. A teraz ubrdsA sobie z mamą, że można znieść również i pana Łużyna, który wykłada teorię o zaletach żon wyciągniętych z nędzy i wszystko mężom zawdzięczających, a na dobitkę wykłada to omal że nie przy pierwszej bytności. Ha, przypuśćmy, że się „wygadał”, choć to wyznawca racjonalizmu (wobec czego sądzę jednak, ‘/e wcale się nie wygadał, lecz, owszem, chciał od razu postawić rzecz jasno); ale Dunia, Dunia? Przecie ona go widzi na wy!,’? i przecie z tym człowiekiem ma żyć. Wiem, ‘/.e ona si? racyi;’ zgodzi jeść tylko czarny chleb i popijać wodą niż zaprzedać duszę’; a swej moralnej niezależności nie odda za żadne wygi’”—’y życiowe; za księstwo udzielne, za cały Szlezwik—Hoiszryn2 jej nie odda, cóż dopiero za pana Łużyna. Nie, Dunia była nie, taka, o ile ją znałem, no i… na pewno nie zmieniła się i teraz. Swidrygajłowowie są ciężcy, ani słowa!… Ciężko jest za dwieście rubli rocznie cale życie kołatać się jako guwernantka od dworu do dworu, ale ja i tak wiem, że moja siostra raczej służyłaby )ak Murzynka u plantatora, jak Łoiy^zka u bałtyckiego Niemca, niżby upodliła swą duszę i poczucie moralne związkiem z człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nic nie ma wspólnego—związkiem na wieki, jedynie dla swej osobistej korzyści ! Chociażby pan Łużyn był ze szczerego złota, chociażby 3 Dostoiewski, i. I
49
był brylantowy, ona i wtedy nie zgodzi się zostać ślubną nałożnicą pana Luzy na! Więc czemuż teraz się zgadza? W czym tu sęk? Gdzie rozwiązanie tej zagadki? Sprawa prosta jak drut: nie sprzedałaby siebie dla własnej wygody, nawet dla ocalenia siebie od śmierci, lecz dla kogo innego — gotowa się sprzedać! Sprzeda się dla miłego, dla ubóstwianego człowieka! W tym też tkwi cały sęk: dla brata, dla matki zaprzeda siebie, zaprzeda wszystko! O, tutaj, w razie konieczności, gotowiśmy wziąć w łyka nasze poczucie moralne; naszą wolność, spokój, nawet sumienie — wszystko, wszystko poniesiemy na targ. Niechaj przepada życie! byleby tylko te nasze najukochańsze istoty byty szczęśliwe. Nie dość tego: wynajdziemy własną kazuistykę, sięgniemy po naukę do jezuitów i na pewien czas, kto wie, uspokoimy sami siebie, wmówimy sobie, że właśnie tak być powinno, bo cel jest dobry. Oto jacy jesteśmy — wszystko tu jasne jak dzień. Jasne, że tym, o kogo tu chodzi, kto stoi na pierwszym planie, jest nie kto inny, tylko Rodion Romanowicz Raskolnikow. Bo i jakże? Dunia może mu stworzyć szczęście, tożyć na jego uniwersytet, zrobić go współwłaścicielem koncelarii, zapewnić mu karierę; nie wykluczone, że w przyszłości będzie bogaczem, umrze zaś jako człowiek szanowany, honorowany, może nawet sławny! Matka? Matce chodzi o Rodię, nieoszacowanego Rodię, o pierworodne dziecię! Czyż można dla takiego pierworodnego nie poświęcić nawet takiej córki? O miłe, o niesprawiedliwe serca! Ha, w razie czego gotowiśmy się zgodzić nawet na los Sonieczki! Sonieczka, Sonieczka Marmieladowa, wiekuista Sonieczka, dopóki świat światem! Ale czyście w pełni zgłębiły tę ofiarę? Co? Czy sił wystarczy? Czyż to pożyteczne? Rozsądne? Czy wiesz, Du—nieczko, że los Soni zgoła nie jest gorszy od losu przy boku pana Łużyna? ź0 miłości nie ma tu mowy» — pisze mama. Dobrze, ale jeśli nie tylko o miłości, lecz i o szacunku nie ma mowy, a za to już teraz jest odraza, pogarda, wstręt — cóż wtedy? Wtedy się okaże, że trzeba będzie „dbać o schludności). Może nie? Czy rozumiesz, czy rozumiesz, co oznacza owa źschludność»? Czy rozumiesz, że schludność Luży—nowska jest tym samym co i schludność Sonina, a może nawet gorsza, plugawsza, podlejsza, bo mimo wszystko ty, Dunie—rAn. rarhniesz iednak na pewną. nadwyżkę zbytku, a tam Dunieczko, kosztuje’ schludność owa! A jeżeli później nie starczy ci sil? Jeżeli pożałujesz? Ileż wtedy bólu, smutku, przekleństw, łez w ukryciu! bo jednak ty nie jesteś Marfą Pietrowną. A co będzie wtedy z matką? Wszak ona już dziś jest niespokojna, już dziś się trapi, a wtedy gdy wszystko przejrzy? No, a ze mną?… Na litość boską, co ty o mnie myślisz? Nie chcę twojej ofiary, Dunieczko, nie chcę, mamusiu! To się nie stanie, póki ja żyję, nie stanie, nie stanie! Nie przyjmuję !” Ocknął się nagle i zatrzymał.
„Nie stanie? A cóż ty zdziałasz, żeby to się nie stało? Zabronisz? A czy masz prawo po temu? Co możesz im przyrzec ze swej strony, ażeby posiąść takie prawo? Może obiecasz im poświęcić całą swą przyszłość, całe życie? Gdy ukończysz nauki i otrzymasz posadę? Jużeśmy to słyszeli, ale to przecie gołąb na sęku, a co dziś? Toż tutaj trzeba coś zrobić natychmiast, rozumiesz czy nie rozumiesz? A co ty teraz robisz? Siedzisz im na karku. Skąd one biorą pieniądze? Pod zastaw sturublowej emerytury, pod zastaw znajomości z panami Swidrygajłowami! A w jaki sposób ty je obronisz od Swidrygajłowów, od Afanasja Wachruszyna, przyszły milionerze, Zeusie rozrządzający ich losem? Za dziesięć lat, powiadasz? Ależ za dziesięć lat matka zdąży oślepnąć od chusteczek, jeżeli nie od łez; zmarnieje z niedojadania. A siostra? Spróbuj się domyślić, co może stać się z siostrą za dziesięć lat albo w ciągu tych lat dziesięciu? Domyśliłeś się?” Tak oto dręczył siebie i jątrzył tymi pytaniami, nawet z pewną lubością. Zresztą nie były to pytania nowe ani nagle, lecz owszem, dawne, dobrze znane, bolesne. Już dawno zaczęły go nękać i stargały mu serce na nic. Od niepamiętnych czasów zrodziła się w nim ta cała obecna udręka, narastała, wzbierała, a ostatnio dojrzała i skupiła się, przybierając kształty okropnego, dzikiego i urojonego pytania, które zamęczyło mu serce i umysł, natrętnie żądając rozwiązania. Teraz list matki uderzył w niego jak piorun. Było jasne, że teraz należy nie utyskiwać, nie cierpieć biernie, nie rozmyślać z bólem, że te pytania są nierozwiązalne, lecz konie.cznie coś przedsięwziąć — i to zaraz, natychmiast. Za wszelką cenę trzeba się na coś zdecydować albo…
pa.—rnętaniu. — Pokornie przyjąć los, jaki się nastręczy, raz p—a zawsze, i stłamsić w sobie wszystko, zrzec się wszelkiego pi—wa do działania, życia i miłości! „Czy pan rozumie, czy pan rozumie, panie szanowny, co to znaczy, gdy już nie ma dokąd pójść? — przypomniało mu si? znienacka wczorajsze pytanie Marmieladowa. — Albowiem trzsba, żeby każdy człowiek miał jakiekolwiek miejsce, dokąd by mógł pójść…” Wzdrygnął się: pewna myśl, również wczorajsza, śmignęła mu w głowie. Lecz drgnął nie dlatego, że śmignęła ta myśl. Przecie wiedział, przeczuwał, że „śmignie” ona nieuchronnie, i / góry je; czekał; a na dobrą sprawę myśl ta bynajmniej nw byia wczorajsza. Z tą jednak różnicą, że przed miesiącem, ba, leszcze wczoraj, byia tylko majakiem, teraz zaś… teraz iA.^ala sit nagle nie jako majak, lecz w jakiejś nowej, groźnej i zgolą mu jeszcze nie znanej postaci, a on nagle uprzytomnił •^. .obie… Krew uderzyła mu do głowy, w oczach pociemniało. Rozejrzał się pośpiesznie, szukał czegoś. Chciał usiąść, wi,,:^ szukał ławki; szedł zaś bulwarem K—skim. Zobaczył :’;:’A;s< o ;,to kroków przed sobą. Ruszył możliwie najprędzej; \w po drodze przytrafiła mu się drobna przygoda, która na kilka minut pochłonęła całą jego uwagę. \,’;,l’atri.ijąc ławeczki zauważył o jakie dwadzieścia kroków przed sobą idącą kobietę, ale zrazu nie zwrócił na nią uwagi, j,A nie zwracał )ej dotychczas na żadne otaczające go przedmioty. Na przykład wielokrotnie mu się zdarzało wrócić do domu i zupełnie nie pamiętać, którędy szedł, i już się przyzwyczaił tak chodzić. Jednak w tej kobiecie było coś tak dziwnego, coś tak rzucającego się w oczy od pierwszego spojrzenia, że stopniowo uwaga Raskolnikowa zaczęła do niej przywie—rai. — z początku niechętnie i jakby opornie, potem coraz mocniej a mocniej. Zapragnął naraz zrozumieć, co mianowicie ,;•: w tej kobiecie takie dziwne? Po pierwsze, ta prawdopo—i, ‘r;ie dziewczyna, i to bardzo młodziutka, szła w taki skwar bi.. kapelusza, ócz parasolki i bez rękawiczek, jakoś śmiesznie Kołysząc rękami. Miała na sobie sukienkę z lekkiego jedwabiu — „n—iarerialną” — lecz i ta sukienka była cudacznie włożona, ;t:d—,vie pozapinana, a z tylu, w pasie, gdzie się zaczyna spód—n;ca, rozdarta tak, że cały strzęp odstawal i fruwał. Na gołą s.yię miała narzuconą chusteczkę, lecz i ta sterczała jakoś 52
krzywo, bokiem. Na domiar dziewczyna szła niepewnie, potykając się i nawet zataczając. To spotkanie pobudziło wres;’;i<; wszystką uwagę Raskolnikowa. Zetknął się z dziewczyną LUZ przy ławce, lecz ona, zaledwie dotarłszy do ławki, padia na niq w kąciku, odrzuciła głowę na oparcie i zamknęła oczy, widocznie wyczerpana do ostateczności. Spojrzawszy na nią pojął od razu, że jest zupełnie pijana. Dziwny i niesamowity widok. Przyszło mu nawet do głowy, że może się pomylił. Miał przed sobą twarz młodziuteńką, twarz dziewczyny szesnaste— Sub może dopiero piętnastoletniej — drobną, okoloną wiosam; blond, ładniutką, lecz rozpaloną i jak gdyby obrzmiałą. Zdaje się, że dziewczyna była .już ledwie przytomna, zarzuciła nogę na nogę, wystawiając ją przy tym na widok znacznie ponad utarte zwyczaje; wszystko wskazywało, że nie zdaje sobie sprawy, iż jest na ulicy. Raskolnikow nie usiadł i nie chciał odejść; ot, sta! przed nią zafrasowany. Na tym bulwarze było zawsze pusto; tera/: zaś, o drugiej po południu i w taki upał, nie było prawie żywej duszy. A tymczasem opodal, o jakie piętnaście kroków, na krawężniku bulwaru zatrzymał się jeszcze jeden jegomość, który najwidoczniej miał także wielką ochotę podejść do dziewczyny, w wiadomych sobie zamiarach. Prawdopodobnie ‘ on także zobaczy! ją z daleka i ścigał, lecz przeszkodził mu Raskolnikow. Rzucał na niego złe spojrzenia, starając się jednak, by tego nie zauważył, i niecierpliwie oczekiwał swojej kolei, gdy uprzykrzony obdartus odejdzie. Sprawa była jasna. Jegomość ten miał ze trzydzieści lat, był krępy, tłuściutki — krew ‘Ł mlekiem, różowe wargi, mały wąsik; ubrany był bardzo elegancko. Raskolnikow się rozjuszył; nagle przyszła mu ochota obrazić strojnego tłuścioszka. Na chwilę porzucił dziewcsyni; i podszedł do jegomościa.
— Ej, mój panie Swidrygajłow! Czego pan tu szuka” — krzyknął zaciskając pięści i śmiejąc się spienionymi ze wściekłości ustami. — Co to ma znaczyć?—ostro zapyta! jegomość marszcząc brwi i wyniośle się dziwiąc. — Fora ze dwora, ot, co to znaczy!
— Jak śmiesz, kanalio!…
i I zamierzył siy „laseczką. Raskolnikow runął na niego z pięściami, nie rozważywszy nawet, że ów krępy jegomość mógł S1
sobie łatwo poradzić z dwoma takimi jak on. Ale w tej chwili ktoś mocno uchwycił go z tyłu. Między nimi stał policjant. — Panowie, dajcież pokój, nie wolno się bić w miejscach publicznych. Czego panu potrzeba? coś pan za jeden?—surowo zwrócił się do Raskolnikowa widząc jego łachmany. Raskolnikow przyjrzał mu się bacznie. Była to poczciwa żołnierska twarz, z siwym wąsem i bokobrodami, o roztropnym spojrzeniu. — Właśnie was mi potrzeba — zawołał chwytając go za rękę. —Jestem byłym studentem. Raskolnikow… Tego i pan może się dowiedzieć — zwrócił się do jegomościa. — A wy chodźcie no tu, coś wam pokażę… I pociągnął stójkowego za rękę do ławeczki.
— Patrzcie: zupełnie pijana, tylko co szła bulwarem— nie wiadomo, co za jedna, lecz nie wygląda na zawodową. Najpewniej spojono ją gdzieś i skrzywdzono… po raz pierwszy… rozumiecie? a potem wypuszczono na ulicę. Patrzcie, jaka rozdarta sukienka, spójrzcie, jak włożona; widać, że ktoś ją ubierał, nie sama się ubierała, ubierały ją zaś ręce niewprawne, męskie. To widać. A teraz spójrzcie tu: ten facet, z którym miałem się bić, jest mi nie znany, pierwszy raz go widzę, ale on także wziął ją na oko po drodze, przed chwilą — pijaną, nieprzytomną — i teraz okropnie mu się chce podejść i złapać ją, ponieważ ona jest w takim stanie, i gdzieś zawieźć!.;. Na pewno jest tak, jak mówię, wierzcie mi, że się nie mylę. Sam widziałem, jak ją obserwował i śledził, tylko że mu popsułem szyki, więc teraz czeka, żebym się wyniósł. Ot i teraz odszedł troszeczkę, stoi, udaje, że skręca sobie papierosa… Co mamy zrobić, żeby mu jej nie dać ? Jak mamy ją odprawić do domu, zastanówcie no się! Stójkowy w mig wszystko pojął i zmiarkował. Co do tęgiego jegomościa, nie było co się wahać, oczywiście; lecz pozostawała dziewczyna. Stary żołnierz pochylił się nad nią, przyjrzał badawczo i szczere współczucie odbiło się w jego rysach. — Ach, pożal się Boże! — rzekł kiwając głową — zupełne jeszcze dziecko. Skrzywdził ją, jak amen w pacierzu. Proszę pani! — zaczął ją budzić — gdzie pani mieszka? Dziewczyna otworzyła zmęczone, osowiałe oczy, tępo popatrzyła na pytających i machnęła ręką. — Słuchajcie—rzekł Raskolnikow—weźcie to—poszu—
kał w kieszeni i jakimś cudem znalazł dwudziestkę — zawołajcie dorożkę i każcie odstawić ją wedle adresu. Musimy koniecznie dowiedzieć się adresu! — Panienko, hej, panienko! —podjął stójkowy biorąc pieniądze — zaraz zawołam dorożkę i sam panienkę odwiozę. Dokąd pani każe, co? Gdzie pani zamieszkuje? — Od…czepcie się!…—wymamrotała dziewczyna i znowu opędziła się ręką. — Ach, ach, jak nieładnie! Ach, jaki wstyd, panienko, jaki wstyd! — Znów pokiwał głową wstydząc ją, żałując jej i oburzając się. — To mi orzech do zgryzienia! — rzekł do Raskolnikowa, przy czym znowu obejrzał go nieznacznie od stóp do głów. Widać i on także wydał mu się dziwny: obszarpaniec, a szasta pieniędzmi! — Daleko stąd znalazł ją pan?—zagadnął.
— Przecie mówię: szła przede mną, zataczając się, tu na bulwarze. Kiedy podeszła do ławki, zaraz się zwaliła. — Ach, jaka to teraz sromota rozpleniła się na świecie. Panie święty! Taka smarkata, a już pijana! Skrzywdzili ją, jak Bóg w niebie! I sukienka rozdarta… Ach, co to za rozpusta dzisiaj!… Może nawet ze szlachty, z jakiejś podupadłej… Teraz dużo takiej się namnożyło. Wygląda mi na delikatniejszą, niby prawdziwa panienka. — I znów pochylił się nad nią. Może i on sam miał dorastające córki — „niby prawdziwe panienki, z tych delikatniejszych” z pretensjami do dobrego wychowania i ze wszelkimi nabytymi już fochami… — Grunt — troskał się Raskolnikow — to, żeby jej nie dać temu podlecowi! Gotów do reszty ją zbezcześcić. Widać na wylot, czego mu się zachciewa; patrzcie go, drania jednego: nie odchodzi!
Raskolnikow mówił głośno i bez ceregieli wskazywał na niego ręką. Tamten usłyszał i chciał się rozgniewać, ale dał pokój i poprzestał na wzgardliwym spojrzeniu. Potem wolniutko odszedł jeszcze z dziesięć kroków i przystanął. — Nie dać mu jej, owszem, to można — odparł w zadumie były sierżant.—Żeby tylko powiedziała, gdzie ją odstawić, no bo tak… Panienko, hej, panienko!—pochylił się znowu. Wcem otworzyła oczy szeroko, uważnie spojrzała, jakby pojęła coś, wstała z ławki i ruszyła z powrotem tam, skąd przyszła.
— Tfu, bezwstydni, czepiają się! — mamrotała, raz jeszcze opędzając się ręką. Szła szybko, ale zataczając się jak przedtem. Elegant podążył za nią, lecz po drugiej stronie Alei, i nie spuszczał jej z oczu. — Niech pan będzie spokojny, nie dam jej — stanowczo zapowiedział wąsal i poszedł za nimi. — Ech, jaka to teraz rozpusta! — powtórzył głośno, wzdychając. W tej chwili jakby giez uciął Raskolnikowa; jakby go coś błyskawicznie odmieniło. — Hola, słuchajcie no tam! — krzyknął za odchodzącym wąsalem. Ten się obrócił. — Dajcie pokój! Co wam do tego? Zostawcie! Pal go licho, niech się .zabawi — wskazał na eleganta. — Czy to wasz interes? Policjant nie rozumiał i wytrzeszczał na niego oczy. Raskol—nikow zaniósł się śmiechem. — Et—et!—mruknął stójkowy, machnął ręką i podążył za gagatkiem i dziewczynką, prawdopodobnie biorąc Raskolnikowa bądź za wariata, bądź za coś jeszcze gorszego. — Moje dwadzieścia kopiejek wziął—ze złością bąknął Raskolnikow zostawszy sam. — Teraz niech weźmie również od tamtego ananasa, później niech puści z nim dziewczynkę i na tym wszystko się skończy… Po co się wtrącałem z pomocą! Śliczny ze mnie pomocnik, nieprawdaż? Czy ja mam prawo pomagać? Choćby się nawzajem połykali żywcem — co mi do tego? I kto mi pozwolił wydać te dwadzieścia kopiejek? Czyż one są moje? ^ Mimo te czupurne słowa zrobiło mu się bardzo ciężko na duszy. Usiadł znowu na ławce. Myśli jego były w rozsypce. W ogóle trudno mu było myśleć w tej chwili o czymkolwiek. Rad by odrętwieć do dna, zapomnieć o wszystkim, potem się obudzić i zacząć zupełnie na nowo… — Biedne dziewczątko! — rzekł spojrzawszy na opuszczone przez nią miejsce na ławce. — Wyczmucha się, popłacze, potem matka się dowie… Najpierw uderzy, potem wychlosta boleśnie i hańbiące, a może i wypędzi… Jeżeli zaś nie wypędzi, to i tak zwąchają różne takie Darie Francowny, no i dziewczynka pójdzie w obroty, tędy, owędy… Zaraz potem lecznica (zawsze tak bywa z takimi, które mieszkają z bardzo uczciwymi matkami i swawolą w ukryciu przed nimi), a potem… a potem znowu lecznica… wódka… szynczki… i znów lecznica… Po dwóch lub trzech latach — kaleka; tak że całego jej życia, od urodzenia, będzie dziewiętnaście, może osiemnaście lat całej parady… Czyż nie widywałem takich? A jak się to staje? Oto właśnie tak się staje jak tutaj… Tfu! Niech tam! Podobno tak być powinno. Powiadają, że taki a taki procent musi rokrocznie odpadać… dokądś tam… przypuszczalnie do diabła, ażeby reszcie nie przeszkadzać i tę resztę odświeżać. Procent! Jak Boga kocham, oni mają doskonale słóweczka, takie uspokajające, naukowe. Skoro padł termin: procent, więc widocznie nie ma się czym turbować. Gdyby użyć innego słowa, a, to inna sprawa… i wówczas, być może, wyglądałoby to mniej przyjemnie… A jeżeli, na psa urok, Dunieczka również trafi do procentu?!… Nie do tego, to do innego?… „Ale dokąd ja idę? — pomyślał nagle. — Dziwne. Przecie szedłem w jakimś celu. Zaraz po przeczytaniu listu wyruszyłem… Aha, już wiem: szedłem na Wyspę Wasiliewską, do Razumichina; teraz… przypomniałem sobie. Dobrze, ale po co? Czemu właśnie teraz strzeliło mi do głowy, żeby pójść do Razumichina? To ciekawe.” Dziwił się sobie. Razumichin był jednym z jego byłych kolegów uniwersyteckich. Godne uwagi, że Raskolnikow za pobytu w uniwersytecie z nikim prawie nie przestawał, stronił od wszystkich, nikogo nie odwiedzał, a u siebie przyjmował niechętnie. Toteż niebawem wszyscy się od niego odstrychnęli. Nie brał udziału ani we wspólnych zebraniach^, ani w rozmowach, zabawach,^w_niczym. Uczył się zażarcie, nie szczędząc siebie — szanowano go za to, lecz nikt go nie lubił. Był bardzo ubogi, a przy tym odstręczajSjCO ‘dumny,— zamknięty w sobie: jakby miał coś do ukrywania. Niektórzy koledzy mieli włażenie, że patrzy na nich wszystkich jak na dzieci, z wysoka, jakby ich wszystkich wyprzedził i w rozwoju, i w wiedzy, i w przekonaniach, toteż na ich przekonania i zainteresowania spogląda jak na coś niższego. Z Razumichinem zaś zbliżył się z jakiegoś powodu; może nawet nie tyle się zbliżył, lecz był z nim troszeczkę rozmowniej—szy, szczerszy. Zresztą do Razumichina nie sposób było inaczej się ustosunkować. Był to chłopiec nadzwyczaj wesoły i wy—57
lewny, poczciwy aż do prostoduszności. Wszelako pod tą prostotą tkwiła i głębia, i godność. Najlepsi spośród kolegów rozumieli to, wszyscy go lubili. iByt’”calkiem nieglupi, choć niekiedy w rzeczy samej naiwny. Miał charakterystyczną powierzchowność — wysoki, chudy, czarnowłosy, zawsze nie dogolony. Czasem wyprawiał brewerie i uchodził za osiłka. Kiedyś w nocy w wesołej kompanii jednym uderzeniem pięści unieszkodliwił olbrzymiego stróża bezpieczeństwa. Pić potrafił jak smok, ale mógł też i nie pić wcale; czasem broił niedopuszczalnie, lecz potrafił wcale nie broić. Ponadto Razu—michin odznaczał się tym, że żadne niepowodzenia go nie peszyły, i zdawało się, iż najgorsze tarapaty nie dadzą mu rady. Mógł mieszkać chociażby na dachu, znosić piekielną głodówkę i podbiegunowe mrozy. .Ubogi był jak mysz, sam jak palec; z niczyjej pomocy nie korzystaTzdobywając^rodki utrzymania różnymi pracami. Znał co niemiara źródeł zarobków — uczciwych, naturalnie. Którejś zimy ani razu nie palił w piecu i twierdził, że to nawet przyjemnie, bo w zimnym pokoju lepiej się śpi. Obecnie on także był zmuszony opuścić uniwersytet, ale me na długo, i wyłaził ze skóry, ażeby poprawić swoją sytuację materialną i móc na nowo podjąć naukę. Raskolnikow nie był u niego już ze cztery miesiące, a Razumichin nawet nie wiedział, gdzie on miesgka_}Raz spotkali się na ulicy przed jakimiś dwoma miesiącami, lecz Raskolnikow odwrócił się i nawet przeszedł na drugą stronę, żeby go kolega nie spostrzegł. Razumichin wprawdzie go spostrzegł, ale poszedł dalej, nie chcąc wprawiać w zakłopotanie przyjaciela. V
„To prawda, jeszcze niedawno chciałem prosić Razumichina, żeby mi pomógł dostać pracę, jakie lekcje czy coś… — badał siebie Raskolnikow — ale teraz w czymże mi on może być pomocny? Dajmy na to, że wystara mi się o korepetycje,’dajmy na to, że się podzieli ostatnią kopiejką, o ile tę kopiejkę ma, tak że będę mógł sprawić sobie nawet buty i dać garnitur do reperacji, żeby było w czym chodzić na lekcje… hm… Dobrze, ale co dalej? Co ja zdziałam za parę groszy? Czyż tego mi teraz potrzeba? Doprawdy, to aż śmieszne, że postanowiłem iść do Razumichina…” 58
Kwestia, czemu się teraz udał do Razumichina, niepokoiła go więcej, niż sam zdawał sobie z tego sprawę; trwożnie doszukiwał się jakiegoś złowróżbnego dla siebie znaczenia w tym na pozór tak zwykłym postępku. „Czyi rzeczywiście zamierzałem wszystkiemu zaradzić samym tylko Razumichinem? Czy w Razumichinie upatrywałem wyjście z całej sytuacji?” — zapytywał siebie ze zdumieniem. Rozmyślał, tarł sobie czoło i, rzecz dziwna, jakoś ni stąd, ni zowąd, z nagła, jakby sama przez się, po bardzo długiej zadumie przyszła mu do głowy pewna najosobliwsza myśl. — Hm… do Razumichina — powiedział naraz zupełnie spokojnie, jak gdyby powziąwszy ostateczną decyzję — do Razumichina pójdę, to pewna, lecz… nie teraz… Pójdę do niego… nazajutrz po tamtym, gdy tamto będzie już skończone i gdy wszystko się potoczy nową koleiną… Nagle się opamiętał.
— Po tamtym?—krzyknął, zrywając się z ławki.—’Ale czyż tamto się stanie? Czyż ma się stać naprawdę? Opuścił ławkę i ruszył, nieomal pobiegł; zamierzał wracać do siebie, ale raptem myśl powrotu do domu przejęła go okropnym wstrętem: przecie to tam, w tym kącie, w tej obmierzłej szafie, wylęgło się tamto i dojrzewało już przeszło miesiąc. Zaczął iść, gdzie oczy poniosą. Nerwowy dreszcz zmienił się w jakieś febryczne drżenie. Zaczęło go nawet ziębić: w taki upal zrobiło mu się zimno. Z wysiłkiem, prawie nieświadomie, ale pod naciskiem wewnętrznej konieczności, jął się wpatrywać we wszystkie napotykane przedmioty, jak gdyby dla rozerwania myśli; ale nie bardzo mu się to udawało i raz po raz wpadał w zadumę. Kiedy zaś, drgnąwszy, znowu podnosił głowę i rozglądał się dookoła, natychmiast zapominał, o czym przed chwilą myślał i nawet którędy szedł. W taki sposób minął całą Wyspę Wasiliewską, dotarł nad Małą Newę, przeszedł most i zawrócił ku Wyspom. Zieleń i świeżość zrazu podobała się jego zmęczonym oczom, nawykłym do miejskiego kurzu, wapna i do olbrzymich, napierających i przytłaczających kamienic. Tutaj nie było ani duszności, ani smrodu, ani szynków. Lecz wkrótce i te nowe, przyjemne wrażenia stały się bolesne i drażniące. Czasami przystawał przed jaką willą tonącą w zieloności, zaglądał przez sztachetki, widział w oddali, na gankach i tarasach, strojne kobiety 59
i biegające po ogrodach dzieci. Zwłaszcza pociągały go kwiaty, na nie też patrzał najdłużej. Spotykał również zbytkowne powozy albo konno jadących panów i panie; ciekawie odprowadzał ich wzrokiem a zapominał o ich istnieniu, zanim zdążyli zniknąć mu z oczu. Raz zatrzymał się i porachował pieniądze: miał około trzydziestu kopiejek. „Dwadzieścia stójkowemu, trzy Anastazji za list — a zatem wczoraj dałem Marmie—ładpwom jakie czterdzieści siedem lub pięćdziesiąt” — pomyślał, nie wiedzieć po co czyniąc ten rachunek, ale po chwili już zapomniał nawet, po co w ogóle dobył sakiewkę z kieszeni. Przypomniał to sobie dopiero wtedy, gdy mijał jakiś zakład gastronomiczny, w rodzaju garkuchni, i poczuł, że jest głodny. Wstąpiwszy tam, wypił kieliszek wódki i zjadł kawał pieroga z nadzieniem. Dojadał go już na ulicy. Od bardzo dawna nie pił wódki, więc teraz poczuł od razu jej działanie, choć to był tylko jeden kieliszek. Nogi stały się jak z ołowiu, uczuł nie—przemożoną senność. Ruszył ku domowi; ale gdy już był przy Wyspie Pietrowskiej, zatrzymał się doszczętnie wyczerpany, zszedł z drogi, wlazł między krzaki, rzucił się na murawę i natychmiast usnął. W stanach chorobliwych sny częstokroć odznaczają się niezwykłą plastyką, wyrazistością i nadzwyczajnym podobieństwem do rzeczywistości. Niekiedy powstaje obraz potworny, lecz otoczenie i cały przebieg inscenizacji bywają przy tym tak łudząco prawdopodobne, pełne szczegółów tak subtelnych, nieoczekiwanych, artystycznie zaś tak odpowiadających całokształtowi obrazu, że nigdy by ich nie wymyślił tenże śniący, chociażby takim był artystą jak Puszkin czy Turgieniew. Sny tego rodzaju, chorobliwe sny, zawsze są długo pamiętne i wywierają silne wrażenie na rozstrojonym i już podnieconym organizmie człowieka. __ Straszny sen przyśnił się Raskolnikowowj. Przyśniło mu się dzieciństwo w rodzinnym jeszcze miasteczET Ma ze siedem lat i w dzień świąteczny, przed wieczorem, przechadza się z ojcem za miastem. Zaczyna się szarówka, dzień jest duszny, okolica zupełnie taka jak ta, co przetrwała w jego pamięci; ale nie: w pamięci zatarła mu się daleko bardziej niż to, co teraz miał przed sobą we śnie. Miasteczko stoi na wydmuchu, niby na dłoni, dookoła ani krzaczka; gdzieś bardzo daleko, aż na skraju widnokręgu, czernieje lasek. O kilka kroków za ostatnim 60
miejskim warzywnikiem stoi szynk, duży szynk, który zawsze robił na nim jak najprzykrzejsze wrażenie i nawet budził w nim strach, kiedy go mijał w towarzystwie ojca. Panował tam zawsze zgiełk, ścisk, ktoś wrzeszczał, śmiał się, sadził diabłami, ludzie śpiewali szkaradnie i ochryple, ba, często wodzili się za łby. Wokół szynku szwendały się zawsze pijackie i straszne gęby… Przy spotkaniu z nimi mocno się tulił do ojca i drżał cały. Około szynku — opłotki, droga zawsze pełna kurzu, a kurz na niej zawsze taki czarny. Biegnie ta dróżka przeklęta, a o jakie trzysta kroków stąd skręca w prawo, okalając miękki cmentarz. Pośrodku cmentarza”„— murowana cerkiew z zieloną banią; do tej cerkwi chodził dwa razy do roku z ojcem i matką na nabożeństwo, kiedy odprawiano modły żałobne za babkę, która zmarła już dawno i której nigdy nie widział. W takich razach brali zawsze ze sobą kutię na białym półmisku, w serwecie; kutia była słodka, z ryżu, z rodzynkami powtykanymi do ryżu tak, że tworzyły krzyż. Lubił tę cerkiew i stare w niej obrazy, przeważnie bez ram, i starego popa z trzęsącą się głową. Obok babuninego grobu, na którym widniała płyta, był malutki grób jego młodszego brata, który umarł jako sześciomiesięczne dziecko i którego również wcale nie znał ani mógł pamiętać; powiedziano mu jednak, że miał kiedyś maleńkiego brata, więc za każdym razem, gdy odwiedzał cmentarz, pobożnie i z uszanowaniem żegnał się nad mogiłką, bił pokłony i całował ziemię… Otóż śni mu się: idą z ojcem drogą wiodącą na cmentarz, mijają szynk. Trzyma ojca za rękę i ze strachem ogląda się na szynk. Szczególniejsza okoliczność przyciąga jego uwagę: tym razem odbywa się tu jakaś zabawa—ciżba wy—fiokowanych mieszczek, wiejskich bab, ich mężów i wszelkiej hołoty. Wszyscy pijani, wszyscy śpiewają, a pod gankiem szynku stoi wóz, lecz wóz to osobliwy: taki duży wóz, zaprzężony w wielkie konie pociągowe i służący do przewożenia towarów oraz beczek okowity. Zawsze lubił patrzeć na te ogromne konie, z długą grzywą, z nogami jak słupy — konie idące spokojnie, miarowym krokiem i ciągnące za sobą istną górę bez żadnego wysiłku, owszem, tak jakby z wozami było im lżej niż bez wozów. Ale teraz, rzecz dziwna, do takiego dużego wozu zaprzężono szkapinę małą, chłopską bułankę, chudą, jedną z tych, które (widywał to często—gęsto) robią bokami wlokąc wysoki wóz drew czy siana, zwłaszcza gdy furmanka 61
ugrzężnie w błocie lub utknie w koleinie, przy czym woźnica zawsze je bije tak dotkliwie, czasem nawet po łbie i po oczach, a jemu tak żal, tak żal na ten widok, że gotów się rozpłakać, a mamusia zawsze odciąga go od okna. Wtem powstaje harmi—der. Z szynku wychodzą — z krzykiem, z pieśniami, z bała—bajkami — pijani, ogromni chłopi w czerwonych i niebieskich koszulach, w jermakach zarzuconych na ramiona. — Wsiadajcie, wsiadajcie wszyscy! — krzyczy jeden z nich, młody jeszcze, z takim grubym karkiem i z twarzą mięsistą, czerwoną jak marchew. — Wszystkich powiozę, wsiadajcie! Rozlega się śmiech i okrzyki:
— Taka chabeta, gdzież ona powiezie!
— Mikołka! Czy ty masz dobrze w głowie: taką szkapinę założyłeś do takiego wozu! — Nie inaczej, tylko ta hulanka ma dobre dwadzieścia lat, chłopcy! — Wsiadajcie, wszystkich powiozę! — woła znów Mikołka, pierwszy wskakuje na wóz, ujmuje lejce i staje wyprostowany na przodku. — Gniadego wziął wczoraj Matwiej! — krzyczy z wozu.—A ta kobyłka, braciszkowie, tylko krew mi psuje; z ochotą zamordowałbym cholerę, darmo żre obrok. Wsiadajcie, mówię! Puszczę ją w cwał! cwałować będzie! I bierze w ręce bicz, z rozkoszą gotując się do okładania hulanki. — No to wsiadajmy, czemu nie! — śmieje się ciżba. — Słyszycie: będzie cwałowała! — Pewnikiem nie cwałowała już z dziesięć lat.
— Teraz pocwałuje!
— Nie żałujcie, chłopcy, niech każdy bierze batog, przygotujcie się! — Racja! Rżnijcie ją!
Wszyscy się gramolą na wóz Mikołki ze śmiechem i konceptami. Wlazło ze sześciu; jeszcze jest miejsce. Biorą ze sobą jedną babę, pulchną i rumianą. Ma na sobie czerwony kaftanik, kieckę z paciorkami, na nogach miękkie ciżmy; gryzie orzeszki i z cicha chichocze. Tłum zrywa boki ze śmiechu, bo i jakże się nie śmiać: taka kobyłka od siedmiu boleści ma cwałem ciągnąć taki ciężar! Dwa parobczaki na wozie od razu ujmują baty, by pomagać Mikołce. Rozlega się: „Wio!”, szkapina szarpie z całej siły, ale nie tylko w cwał, lecz nawet 62
stępa ledwie—ledwie rusza, przebiera nogami, postękuje i przysiada pod ciosami trzech batów, sypiących się na nią jak groch. Śmiech na wozie i w tłumie potęguje się, lecz Mikołka jest zły i ze wściekłości smaga, coraz gęściej smaga kobyłkę, jakby istotnie sądził, że będzie mogła pójść w cwał. — Bracia, zabierzcie i mnie! — rozochocił się któryś pa— ‘ robek spośród tłumu. — Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! — krzyczy Mikołka. — Ona wszystkich powiezie. Zamorduję! —i grzmoci, grzmoci, już sam nie wie, czym bić — tak się zapamiętał. — Tatusiu, tatusiu!—woła mały’Rodion do ojca—tatusiu, co oni robią! Tatusiu, biją biednego konika! — Chodźmy, chodźmy!—mówi ojciec.—Pijani, durnie, awanturują się; chodźmy, nie patrz. — I chce go odciągnąć, lecz on mu się wyrywa i jak nieprzytomny biegnie do konia. Ale z nieszczęsnym konikiem już się marnie dzieje. Dyszy ciężko, przystaje, znów szarpie, omal nie pada. — Smagaj na śmierć!—wrzeszczy Mikołka.—Było nie było. Zakatrupię! — Cóż to, diable wcielony, nie chrzczono ciebie czy jak? — ‘ wola staruszek z tłumu. — Słyszane rzeczy, żeby taki koniczek wlókł taki ciężar! — dorzuca drugi. — Zamęczysz go! — krzyczy trzeci.
— Cicho bądźcie! To moja klacz. Co zechcę, to zrobię. Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! Chcę, żeby poszła w cwał!… Nagle śmiech wybucha jak salwa i pokrywa wszystko:
kobyłka nie wytrzymała coraz gęstszych razów i z rozpaczy zaczęła wierzgać. Nawet staruszek nie utrzymał powagi, uśmiechnął się. No, bo proszę: takie byle co, a wierzga! Jeszcze dwóch parobków z tłumu chwyta bicze”! podbiega do konika, by go okładać z boków. Każdy nadbiega ze swej strony. — Po łbie ją, po ślepiach, po ślepiach! — wrzeszczy Mikołka. — Zaśpiewajmy, bracia! — proponuje ktoś w wasągu, a wszyscy podchwytują. Rozlega się hulaszcza pieśń, dzwonią dzwoneczki, śpiewający przygwizdują. Babinka gryzie orzeszki i z cicha chichocze. ‘ …Malec biegnie obok szkapiny, zabiega od przodu, widzi, 63
jak ją smagają po oczach, po samych oczach! Plącze. Serce podstępuje mu do gardła, płyną Izy. Jeden z bijących zadrasnął go po twarzy; on tego nie czuje, łamie ręce, krzyczy. Rzuca się do staruszka z siwą brodą, który kiwa głową, potępiając tę całą hecę. Jedna z kobiet bierze go za rękę i chce odciągnąć, ale on się wyrywa i znów biegnie do szkapy. Ta już goni resztkami sił, lecz jeszcze raz próbuje wierzgnąć. — A niech cię wszyscy diabli”! — ryczy rozjuszony Mikołka. Odrzuca bat, pochyla się i wyciąga z dna wozu długą, grubą holoblę, oburącz bierze ją za jeden koniec i z wysiłkiem podnosi nad hulanką. — Ukatrupi! — wołają wszyscy.
— Zabije!
— Moja klacz! — krzyczy Mikołka i z rozmachem spuszcza hołoblę. Rozlega się ciężki cios. —Grzmoćcie ją, grzmoćcie! co się gapicie?—padają głosy z tłumu. A Mikołka zamierza się po raz drugi i oto drugi cios z całego rozmachu pada na grzbiet nieszczęśliwej szkapy. Ona przysiada całym zadem, ale się podrywa i szarpie, szarpie ze wszystkich sił, targa w różne strony, żeby wóz wyciągnąć; zewsząd jednak chloszcze ją sześć bieży, a holobla znowu się podnosi i spada po raz trzeci, potem po raz czwarty, miarowo, z rozmachu. Mikołka szaleje ze wściekłości, że nie może jej zabić od pierwszego ciosu. — Uparta bestia!—krzyczą dookoła.
— Zaruteóko padnie na pewno, bracia! Przyszła na nią kreska! — krzyczy ktoś z tłumu. — Siekierą ją, co tam! Skończyć z nią od razu! — poddaje trzeci. — Et, co się będę cackał! Rozstąpić się! —wrzeszczy Mikołka jak wariat, odrzuca hołoblę, znowu się schyla i z dna wasągu wydobywa żelazny drąg… — Uwaga! —krzyczy i co sit ogłusza z rozmachu biednego konika. Cios lomotnął: kłaczka się zachwiała, przysiadła, chciała znów szarpnąć, ale łom powtórnie pada z rozmachem na jej grzbiet; szkapina wali się na ziemię, jakby jej kto podciął wszystkie cztery nogi naraz. — Dobijać ją!—ryczy Mikołka i jak opętany zeskakuje z wozu. Kilku parobków, również czerwonych i pijanych, chwyta, co wpadnie pod rękę — bicze, kije, hołoblę, i biegnie 64
ku zdychającej kobyłce. Mikołka staje z boku i na oślep zaczyna bić ją po grzbiecie. Szkapa wyciąga łeb, ciężko wzdycha i umiera. — Zadręczył!—wołają z ciżby.
— A czemu nie chciała pójść w cwał!
— Moja klacz! — krzyczy Mikołka z łomem w ręku, z krwią nabiegłymi oczami. Stoi, jakby żałując, że już nie ma kogo katować. — Widać naprawdę nie masz Boga w sercu! — padają z tłumu coraz liczniejsze głosy. Lecz biedny chłopczyk już jest jak nieprzytomny. Z krzykiem przedziera się przez ciżbę do bułanki, zarzuca ramiona na jej martwy, skrwawiony łeb i całuje, całuje w oczy, w pysk… Później nagle zrywa się i w zapamiętaniu rzuca się z piąstkami na Mikołkę. W tej chwili ojciec, który od dawna biegł za nim, porywa go wreszcie i wynosi z tłumu. — Chodźmy! chodźmy! — powiada — chodźmy do domu!
—Tatusiu! Za cóż oni… biednego konika… zabili?— chlipie mały, lecz traci oddech i słowa wyrywają mu się ze zdławionej piersi jako krzyk. — To pijacy… awanturnicy… nie nasza rzecz, chodźmy sobie! — mówi ojciec. Chłopiec okala jego szyję ramionami, ale na piersi mu ciężko, ciężko. Chce zaczerpnąć tchu, coś wykrzyknąć — i budzi się. Raskolnikow obudził się cały w potach, z mokrymi włosami, zziajany. Uniósł się przerażony. — Bogu dzięki, że to tylko sen! — rzekł siadając pod drzewem i głęboko zaczerpując powietrza. — Ale co to jest? Może początek gorączki? Taki ohydny sen! Ciało miał jak pobite, w duszy zamęt i mrok. Oparł łokcie na kolanach i obydwiema rękoma ujął głowę. — Boże! — zawołał — czyż ja naprawdę, rzeczywiście wezmę siekierę, zacznę walić po głowie, zmiażdżę jej czaszkę… będę się ślizgał w lepkiej, cieplej krwi, wyłamywał zamek, kradł, dygotał? Czyż będę się ukrywał, cały zalany krwią… z siekierą?… Jezus Maria, czyżby? Mówiąc to, drżał jak liść.
— Ale o czym ja bredzę! — ciągnął dalej, kładąc się znowu i ,jak gdyby w głębokim zdumieniu. — Wiedziałem przecie, że temu nie podołam, więc czemużem dotychczas siebie drę—
czył? Przecie już wczoraj, wczoraj, kiedym szedł robić tę… próbę, przecie już wczoraj zrozumiałem w pełni, że nie sprostam… Więc dlaczego teraz?… Czemu dotychczas miałem wątpliwości? Przecie już wczoraj zstępując ze schodów powiedziałem sobie, że to podle, plugawe, nikczemne, nikczemne… Przecie sama myśl o tym na jawie przyprawiła mnie o mdłości i przejęła grozą… Nie, nie podołam, nie podołam! Choćby nawet nie było najmniejszej wątpliwości w tej całej rachubie, choćby to wszystko, com sobie przez ten miesiąc umyślił, było jasne jak dzień i bezbłędne jak arytmetyka. Jezu! Toż ja i tak się nie zdecyduję! Przecie nie zniosę, nie zniosę!… Więc czemu, czemu dotychczas… Wstał, rozejrzał się w osłupieniu, jakby się dziwił temu nawet, że tu przyszedł, i ruszył ku mostowi T—mu. Był blady, oczy go paliły, czuł słabość we wszystkich członkach, ale zaczął jakby lżej oddychać. Miał wrażenie, że zrzucił z siebie to okropne brzemię, które go gniotło od tak dawna, i na duszy zrobiło mu się nagle lekko i spokojnie. „Boże! — modlił się — ukaż mi moją drogę, a ja się wyrzeknę tego przeklętego… marzenia!” Idąc przez most, cicho i spokojnie patrzał na Newę, na jarzący zachód jarzącego, czerwonego słońca. Mimo osłabienia wcale nie czul się zmęczony w tej chwili. Jak gdyby wrzód na sercu, nabierający przez cały miesiąc, pękł nagle. Wolność, wolność! Jest teraz wolny od tych czarów, guseł, od zaklęcia, od opętania! Gdy sobie później przypomniał ten okres i wszystko, co się z nim działo w owych dniach, minuta po minucie, punkt po punkcie, szczegół po szczególe, zawsze aż zabobonnie uderzała go jedna okoliczność, w gruncie wcale nie taka niezwykła, ale która później ustawicznie mu się wydawała jakby jakimś przeznaczeniem. Mianowicie: w żaden sposób nie mógł pojąć ani wytłumaczyć sobie, czemu on, taki zmęczony, wyczerpany, zamiast wracać do domu najkrótszą drogą, wrócił przez plac Sienny, którędy bynajmniej nie musiał iść. Wprawdzie niewiele nałożył przez to drogi, ale nałożył niewątpliwie i bez żadnej potrzeby. Zapewne, dziesiątki razy zdarzało mu się wracać do domu nie pamiętając ulic, jakimi szedł. Ale dlaczego — pytał siebie zawsze — dlaczego takie ważne, takie dla niego rozstrzygające, a jednocześnie takie najzupełniej przypadkowe spotkanie na placu Siennym (którędy wcale nie był zmuszony iść) trafiło mu się akurat o tej godzinie, o tej minucie w jego życiu, akurat w takim nastroju i w takich okolicznościach, w których tylko, a nie w żadnych innych, mogło ono, to spotkanie, wywrzeć na cały jego los wpływ jak najbardziej decydujący i ostateczny? Można by pomyśleć, że to spotkanie świadomie czekało tu na niego! Zbliżała się godzina dziewiąta, kiedy miiaL—plac —Sienny. Wszyscy handlarze przy straganach, w budkach, w sklepach i sklepikach zamykali, swoje lokale lub zdejmowali i chowali towar i podobnie jak klientela rozchodzili się do domów. Pod garkuchniami, na dolnych piętrach, na brudnych i cuchnących podwórkach kamienic przy Siennym, zwłaszcza zaś koło szynków, tłoczyło się mnóstwo wszelakiego ludu roboczego i łachmaniarzy. Raskolnikow zawsze lubił bywać w tych miejscach oraz w przyległych zaułkach, gdy wychodził z domu bez celu. Tutaj nikt nie patrzył z góry na jego łachmany: mógł sobie chodzić w dowolnym stroju, nikogo nie gorsząc. Tuż u wylotu .zaułka K—go, na rogu, jakiś mieszczanin i jego baba sprzedawali na dwóch straganach swój towar: nici, tasiemki, perkali—kowe chustki i tym podobne. Oni także mieli już wracać, lecz zagadali się ze znajomą. Tą znajomą była Lizawieta Iwanowna, czyli, jak ją wszyscy nazywali, po prostu Lizawieta, młodsza siostra tej staruchy, Alony Iwanowny, wdowy po registratorze kolegialnym i lichwiarki, do której Raskolnikow chodził wczoraj, by zastawić zegarek i dokonać próby swojej próby… Od dawna wiedział wszystko o tej Lizawiecie, a i ona trochę go. znała. Było to wysokie, niezgrabne, pokorne i nieśmiałe panni—sko trzydziestopięcioletnie, omal nie idiotka; całkowicie zawojowana przez siostrę, pracowała dla niej dzień i noc, drżała przed nią, cierpliwie znosiła nawet bicie. Teraz stała zamyślona, z zawiniątkiem w ręku, przed tamtymi dwojgiem i uważnie słuchała. Ci gorąco jej coś przekładali. Gdy ją Raskolnikow niespodzianie zobaczył, przejęło go jakieś dziwne uczucie, podobne do najgorszego zdumienia, choć przecie to spotkanie nie miało w sobie nic osobliwego. — Niechby Lizawieta Iwanowna zadecydowała osobiście — głośno mówił straganiarz. — Proszę przyjść jutro o jakiej siódmej. Tamci także przyjdą. ,. 67
— Jutro?…—rzekła Lizawieta przeciągle, w zamyśleniu, jakby niezdolna do decyzji. — A to dopiero ma pani boja przed siostrą! — zaterkotała żona handlarza, babina rezolutna. — Patrzę na panią i myślę sobie: prawdziwe dziecko. Przecie to nawet nie rodzona panina siostra, tylko przyrodnia, a chodzi pani u niej jak w dyszlu. — Ja radzę: tym razem proszę nic nie mówić Alonie Iwa—nownie — przekładał mąż. — Niech pani wstąpi do nas nie opowiadając się. To interes korzystny. Później i panina siostrzyczka sama zmiarkuje. . — Może naprawdę wstąpić?… — O siódmej, jutro; i tamci także przybędą; pani postanowi osobiście. — I herbatką poczęstujemy — dodała żona.
— Dobrze, przyjdę — powiedziała Lizawieta, wciąż jeszcze zamyślona, i z wolna jęła się zabierać do odejścia. Raskolnikow wyminął ich i nic już więcej nie słyszał. Szedł był powoli, chyłkiem, starając się nie uronić ani jednego słowa. Jego początkowe zaskoczenie stopniowo ustępowało miejsca zgrozie: skóra mu cierpła. Oto się dowiedział, dowiedział się nagle, raptownie i zupełnie niespodzianie, że jutro, punktualnie o siódmej wieczór, Lizawieta — siostra staruchy i jedyna jej współmieszkanka •——wyjdzie z domu i że zatem stara punkt o siódmej wieczór zostanie w domu sama. ^ Do siebie miał już tylko parę kroków. Wszedł do pokoju jak skazaniec. O niczym nie myślał i byłby zgoła niezdolny myśleć; ale całym jestestwem poczuł nagle, że już nie posiada swobodnego sądu ani wolnej woli, że zapadła ostateczna, nieodwołalna decyzja. Naturalnie, gdyby nawet całe lata oczekiwał na sposobność, to przecież, mając powzięty zamiar, nie mógłby liczyć z pewnością na bardziej niezawodny krok ku urzeczywistnieniu owych zamiarów niż ten, który mu się właśnie nastręczał. W każdym razie byłoby trudno dowiedzieć się w przeddzień, i to na pewno, z największą dokładnością a z najmniejszym ryzykiem, bez wszelkich niebezpiecznych wypytywań i poszukiwań, że jutro, o takiej a takiej godzinie, taka a taka starucha, na którą przygotowuje się zamach, będzie w domu samiu—teńka. 68
Później Raskolnikow dowiedział się kiedyś przypadkowo, w jakim mianowicie celu straganiarz i jego żona zaprosili do siebie Lizawietę. Była to sprawa jak najblahsza, nie mająca w sobie nic osobliwego. Przyjezdna, zubożała rodzina chciała sprzedać rzeczy: odzież (wyłącznie damską) i tak dalej. Ponieważ na targu jest niekorzystnie sprzedawać, więc szukano jakiejś handlarki, a Lizawieta trudniła się tym: brała polecenia, pośredniczyła w transakcjach i miała dużą klientelę, .była bowiem bardzo uczciwa i zawsze dawała najlepsze ceny; skórom zaproponowała jaką cenę, mogłeś być pewny, że lepszej nie uzyskasz. Na ogół była małomówna i jakeśmy już wspomnieli, nader cichutka i płochliwa. Lecz ostatnio Raskolnikow zrobił się przesądny. Jeszcze długo potem przetrwały w nim ślady tej przesądności, prawie nie do usunięcia. I zawsze później był skłonny dopatrywać się w tej całej sprawie czegoś dziwnego, zagadkowego, jak gdyby obecności tajemniczych wpływów i zbiegów okoliczności. Jeszcze w zimie znajomy student, Pokoriew, wyjeżdżając do Charkowa podał mu w rozmowie adres starej Alony Iwanow—ny — na wypadek, jeżeli Raskolnikow będzie chciał co zastawić. Długo się do niej nie wybierał, gdyż miał jeszcze lekcje i jakoś wiązał koniec z końcem. Półtora miesiąca temu przypomniał sobie ów adres: miał dwie rzeczy nadające się do zastawu — stary srebrny zegarek ojca i mały złoty pierścionek z jakimiś trzema czerwonymi kamyczkami, który mu na od—jezdnym podarowała siostra „na pamiątkę”. Postanowił zanieść pierścionek. Odszukawszy staruchę, od pierwszego wejrzenia, właściwie nic jeszcze o niej nie wiedząc, powziął do niej nieprzepartą odrazę. Wziął od niej dwa „papierki”, a w drodze powrotnej wstąpił do marniutkiej traktierni, kazał sobie podać herbaty, usiadł i głęboko się zamyślił. Dziwna myśl, niby pisklę z jajka, wykluwala mu się w głowie i wielce, wielce go pochłaniała. Prawie tuż koło niego, przy drugim stoliku, siedzieli: student, którego wcale nie znał i nie pamiętał, oraz młody oficer. Właśnie skończyli partię bilardu i zasiedli do herbaty. Wtem usłyszał, że student mówi oficerowi o lichwiarce Alonie Iwa—nownie, wdowie po urzędniku, i podaje mu jej adres. Już to 69
samo wydało się Raskolnikowowi jakieś dziwne: właśnie wraca stamtąd, a ci o niej gadają. Przypadek, rzecz oczywista, ale on właśnie się bije z pewną niepowszednią myślą, a tu, rzekłbyś, ktoś usłużnie mu sekunduje: student począł nagle udzielać swemu rozmówcy różnych szczegółów o tej Alonie Iwanownie. — Zacna niewiasta — prawił — zawsze można u niej dostać pieniędzy. Bogata jak Żyd, potrafi od razu dać na rękę pięć tysięcy, ale nie wzgardzi też rublowym zastawem. Dużo naszych kolegów tam bywa. Tylko że to okropne ścierwo… I jął opowiadać, że jest zła, ma muchy w nosie; że wystarczy prześlepić termin o jeden bodaj dzień, a zastaw przepada. Daje czterokrotnie mniej, niż rzecz jest warta, a zdziera siódmą skórę, żąda po pięć, ba, po siedem procent miesięcznie itd. Student się rozgadał i opowiedział ponadto, że stara ma siostrę, Lizawietę, którą ona — taka drobna i niewydarzóna — bije co chwila i trzyma w całkowitej niewoli, niby małe dziecko, gdy tymczasem Lizawieta jest wyższa od niej przeszło o głowę… — Fenomenalne! — zakonkludował student i wybuchnął śmiechem. Zaczęli rozmawiać o Lizawiecie. Student gada) o niej z jakimś osobliwszym upodobaniem i wciąż się śmiał; oficer słuchał bardzo uważnie, a wreszcie poprosił, by mu student przysłał tę Lizawietę, gdyż ma bieliznę do cerowania. Raskolni—kow nie przegapił ani słówka i wszystkiego naraz się dowiedział: Lizawieta jest młodszą, przyrodnią (z innej matki) siostrą starej, ma już trzydzieściJnęć lat. Haruje dla siostry od świtu do nocy, zastępuje jej kuchark”ęTpraczkę, a ponadto szyje na sprzedaż, ba, wynajmuje się do mycia podłóg, a wszystkie zarobki oddaje siostrze. N,ie wolno jej przyjąć żadnego zamówienia ani żadnej pracy bez pozwolenia starej. A stara już zrobiła testament, o czym wie Lizawieta, która na mocy tegoż testamentu nie ma dostać ani Złamanego szeląga, tylko ruchomości, jak krzesła i tym podobne; wszystkie zaś pieniądze przeznaczone są dla pewnego monasteru w guberni n—skiej na intencję wiecznego pokoju duszy testatorki. Lizawieta była zapisana w poczet prostych mieszczan, nie zaś do klasy urzędniczej; była to panna nad podziw nieforemna, rażąco wysokiego wzrostu o długich, wielkich, jakby wykrzywionych nogach, zawsze obutych w trzewiki z kozłowej skóry; 70
nosiła się nader czysto. Ale co najbardziej dziwiło i śmieszyło studenta, to, że Lizawieta raz po raz zachodziła w ciążę… — Przecie powiadasz, że to monstrum — wtrącił oficer.
— Ano, smagła taka, zupełnie niby przebrany żołnierz, ale wiesz? wcale nie monstrum. Tak dobrze patrzy jej z oczu i twarzy. Bardzo. Najlepszy dowód to, że wielu w niej gustuje. Taka cicha, łagodna, potulna, na wszystko się godzi. A uśmiech ma nawet bardzo ładny. — Ho—ho, toć ona i tobie się podoba! — roześmiał się oficer. — Bo taka dziwna. Słuchaj, wiesz, co ci powiem? Ja bym tę przeklętą starą babę zabił i obrabował, i bądź pewien, że zrobiłbym to bez najmniejszych wyrzutów sumienia — dodał student z zapałem. Oficer znów parsknął śmiechem, a Raskolnikow drgnął. Jakie to dziwne! — Pozwól, chcę ci zadać jedno pytanie na serio — gorączkował się student. — Przed chwilą zażartowałem, naturalnie, lecz pomyśl: z jednej strony — głupia, bezmyślna, nic niewarta, zła, chora baba, nikomu niepotrzebna, owszem, szkodliwa, która sama nie wie, po co żyje, a która jutro i tak wyzionie ducha. Rozumiesz? Rozumiesz? — No tak, rozumiem — odparł oficer, bacznie się wpatrując w swego podnieconego towarzysza. f”— Słuchaj dalej. Z drugiej strony — młode, świeże siły, ginące bez wsparcia, i to tysiącami, i to na każdym kroku! Sto, tysiąc dobrych poczynań można by poprzeć i zrealizować za pieniądze tej staruchy, które się zaprzepaszczą w monaste—rze! Setki, może tysiące ludzkich istnień dałoby się skierować na właściwą drogę; dziesiątki rodzin ocalić od nędzy, rozkładu, zguby, od rozpusty, od wenerycznych szpitali — i to wszystko za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej pieniądze, z tym że na—. stępnie z ich pomocą poświęcisz się służbie dla całej ludzkości, dla dobra powszechnego: jak sądzisz, czy tysiące dobrych czynów nie zmazą jednej drobniuteńkiej zbrodni? Za jedno życie — tysiąc żywotów uratowanych od gnicia i rozkładu. Jedna śmierć w zamian za sto żywotów — przecież to prosty rachunek! Zresztą, co waży na ogólnej szali życie tego suchot—niczego, głupiego i złego babsztyla? Nie więcej niżli życie wszy, karalucha, a nawet mniej, bo to sekutnica szkodliwa. 71
Zżera cudze życie: to jędza, niedawno ze złości ugryzła Liza—wietę w palec — już miano amputować! — Naturalnie, nie zasługuje na życie — potwierdził oficer — ale tu wchodzi w grę przyroda. — Et, bracie, przecie my przyrodę wciąż naprawiamy i na—prostowujemy; inaczej, musielibyśmy ugrzęznąć w zabobonach. Inaczej, nie byłoby ani jednego wielkiego człowieka. Mówi się: „obowiązek, sumienie”; ja nic nie mam przeciw sumieniu i obowiązkowi i—ale jakże my je pojmujemy? Czekaj, zadam ci jeszcze jedno pytanie: Słuchaj! — Nie, to ty czekaj, bo ja tobie zadam pytanie: Słuchaj!
— No?
— Przemawiasz teraz jak orator, lecz powiedz mi po prostu, czy ty byś sam zabił tę starą, czy nie? — Ma się rozumieć, że nie! Ja obstaję za słusznością… Nie o mnie tu idzie… — A ja tak uważam: skoro sam się nie decydujesz, to nie ma tu żadnej słuszności! Jeszcze partyjkę! Raskolnikow był niezmiernie przejęty. Niewątpliwie, wszystko to były najzwyklejsze, najczęstsze młodzieńcze rozmowy i myśli, które słyszał już nieraz, może tylko w innym ujęciu i na inne tematy. Lecz czemu akurat teraz musiał wysłuchać takiej rozmowy i takich myśli, teraz, gdy we własnej jego głowie zalęgły się… dokładnie te same myśli? Dlaczego akurat teraz, gdy wrócił od starej z zalążkiem owej myśli, musiał trafić akurat na rozmowę o tejże starej?… Nader zastanawiającym wydawał mu się zawsze ten zbieg okoliczności. Owa błaha rozmowa w traktierni wywarła na niego przemożny wpływ w dalszym rozwoju wydarzeń: rzec by można, że istotnie tkwiło tutaj jakieś przeznaczenie, wskazówka… Po powrocie z placu Siennego rzucił się na kanapę i całą godzinę przesiedział bez ruchu. Tymczasem zapadł zmierzch; świecy nie miał, zresztą nie przyszłoby mu do głowy ją zapalić. Później nigdy nie mógł sobie przypomnieć: czy myślał wtedy o czym? Wreszcie poczuł, jak przedtem na murawie, gorączkę i dreszcze; z rozkoszą uprzytomnił sobie, że na kanapie można nie tylko siedzieć, lecz i położyć się. Wkrótce ciężki, ołowiany sen zwalił się na niego i jakby go przytłoczył. Spał niezwykle długo i bez marzeń sennych. Anastazja,
•72
która przyszła do niego o dziesiątej nazajutrz rano, ledwie się go dobudzila. Przyniosła mu herbaty i chleba. Herbata była znowu w jej własnym imbryku i znowu lurowata. — Jak suseł! — zawołała z oburzeniem — wciąż śpi a śpi! Podniósł się z wysiłkiem. Bolała go głowa; wstał, obrócił się w swej ciasnej izdebce i znów opadł na kanapę. — Znowu będziesz spał! — krzyknęła Anastazja. — Chory jesteś czy co? Milczał. — Herbaty chcesz?
— Później — bąknął z trudem, na nowo zamykając oczy i obracając się do ściany. Anastazja chwilę postała nad nim. — Może naprawdę chory — rzekła, po czym odwróciła się i wyszła. O drugiej przyszła znowu, tym razem z zupą. Leżał jak przedtem. Herbata stała nietknięta. Anastazję to ubodło; gniewnie jęła go szturchać.
— Co się wałkonisz! — sarknęła spoglądając nań z obrzydzeniem. Dźwignął się i usiadł, lecz nie powiedział nic i tępo patrzał w podłogę. — Choryś czy nie chory ? — zapytała Anastazja, znów bez odpowiedzi z jego strony. — Wyszedłbyś na ulicę — poradziła po chwili milczenia — niechby cię wiatrem obwialo. Będziesz jadł? — Później…—wymamlal słabo.—Idź sobie!—i machnął ręką.
| Postała jeszcze trochę, popatrzyła na niego ze współczuciem j i odeszła.
Po kilku minutach podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i zupę. Następnie wziął chleb, ujął łyżkę i począł jeść. Zjadł niewiele, bez apetytu, może trzy, może cztery łyżki, jak gdyby odruchowo. Głowa mniej dokuczała. Posiliwszy się, na nowo się wyciągnął na kanapie, ale zasnąć już nie mógł, tylko leżał nieruchomo, na brzuchu, z twarzą wetkniętą w poduszkę. Wciąż mu się coś marzyło, a wszystkie te zwidzenia byty cudaczne. Najczęściej zdawało mu się, że jest gdzieś w Afryce, w Egipcie, w jakiejś oazie. Karawana wypoczywa, cicho leżą wielbłądy; palmy dookoła rosną całym pierścieniem. Wszyscy jedzą obiad, on zaś wciąż pije wodę wprost ze strumienia! który tuż obok płynie i szemrze. Jest tak chłodno, taka 4 Doslojewski, l. l
73
cudowna, cudowna, modra, zimna woda płynie po różnobarwnych kamieniach i po takim czystym piasku ze złotymi cętkami… Wtem usłyszał wyraźnie, że bije zegar. Wzdrygnął się, ocknął, uniósł głowę, wyjrzał oknem, zdał sobie sprawę z cza—i su i nagle wstał na równe nogi, całkowicie przytomny, jakby ‘i go kto poderwał z kanapy. Podszedł na palcach do drzwi, uchy—\ lił cichutko i jął nasłuchiwać, co słychać niżej na schodach. Serce waliło jak młotem. Ale na klatce schodowej panowała zupełna cisza, jakby wszyscy już spali… Dziwaczne i niesamowite wydało mu się, że mógł przespać od wczorajszego wieczoru w takim zamroczeniu, że nic jeszcze nie zdziałał, nic nie przygotował… A przecie może to już szósta wybiła… I oto dotychczasową senność i odrętwienie wyparła nadzwyczajna, gorączkowa, bezwładna chęć czynu. Zresztą przygo—; towań było niewiele. Skupił całą uwagę, żeby wszystko sko—; jarzyć, o niczym nie zapomnieć, a serce tłukło się, tłukło tak, ; że z trudem oddychał. Po pierwsze należy zrobić pętlę i przy—’ szyć do palta — to sprawa jednej minuty. Sięgnął pod poduszkę i pośród stłamszonej tam bielizny znalazł starą, całą w strzępach, nie praną koszulę. Od tego łacha oddari pasek płótna, jeden werszek szeroki, osiem werszków długi. Złożył ten pasek we dwoje, zdjął obszerny, mocny płaszcz letni z jakiejś grubej materii bawełnianej (jedyne swoje zwierzchnie okry—; cię) i jął przyszywać obydwa końce tej taśmy pod lewą pachą wewnątrz. W trakcie szycia dygotały mu ręce, ale dal sobie rady, i gdy znowu włożył płaszcz, z zewnątrz nic nie było widać. Igłę i nici miał przygotowane od dawna, leżały w stoliku, w papierku. Co się tyczy pętli, był to jego własny, nader pomysłowy wynalazek: pętla była przeznaczona na siekierę. Boć na ulicy niepodobna nieść siekiery w” ręku. Gdyby zaś ukryć ją pod płaszczem, to i tak trzeba by przytrzymywać ją łokciem, a ta by zwracało uwagę. Teraz zaś, mając tę pętlę, wystarczy włożyć w nią obuch siekiery, a będzie wisiała spokojnie, pod pachą wewnątrz, przez całą drogę. Wsunąwszy zaś rękę w boczną kieszeń płaszcza mógł też przytrzymywać sty—lisko, żeby się siekiera nie kołysała; a ponieważ płaszcz był bardzo luźny — istny worek, więc od zewnątrz nie można będzie zauważyć, że coś przytrzymuje ręką przez kieszeń. Tę pętlę również obmyślił już przed dwoma tygodniami. 74
Skończywszy z tym, wsunął palce w małą szparkę pomiędzy otomaną a podłogą, pomacał około lewego rogu i wyciągnął od dawna przygotowany i ukryty zastaw. Po prawdzie nie był to wcale zastaw, tylko zwykła, drewniana, gładziutko ostru—gana deseczka, mniej więcej tej wielkości i grubości, co srebrna papierośnica. Tę deseczkę znalazł przypadkowo, podczas jednej ze swych przechadzek, na podwórzu kamienicy, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. Już później dodał do niej gładką i cienką tafelkę żelazną — prawdopodobnie odłamek czegoś większego — którą również znalazł podówczas na ulicy. Złożywszy obydwie tafelki, z których żelazna była mniejsza od drewnianej, mocno związał je razem nicią, na krzyż; następnie skrzętnie i ozdobnie owinął je w czysty biały papier i związał cieniutką tasiemeczką, również na krzyż, przy czym węzełek zasupłał tak, żeby rozwiązywanie zajęło trochę czasu. A to w tym celu, by na minutę odwrócić uwagę staruszki, gdy ta zacznie porać się z węzełkiem, i tym sposobem móc obrać dogodną chwilę. Żelazną tafelkę dodał tylko dla wagi, żeby stara nie od razu zmiarkowała, iż „rzecz” jest drewniana. Wszystko to przechowywał do czasu pod kanapą. Ledwie zdążył wydobyć „zastaw”, gdy nagle gdzieś na dziedzińcu rozległ się czyjś okrzyk: — Już dawno siódma!
— Dawno! O mój Boże! .
Rzucił się ku drzwiom, posłuchał, chwycił kapelusz i jął schodzić w dół po swoich trzynastu stopniach, ostrożnie, bez szmeru, jak kot. Miał przed sobą, rzecz najdonioślejszą: ukraść siekierę z kuchni. To, że czynu należy dokonać siekierą, zdecydował już dawno. Wprawdzie miał składany nóż ogrodniczy, lecz na tym nożu, szczególnie zaś na swoich siłach, bynajmniej nie polegał, wobec czego zatrzymał się ostatecznie przy siekierze. Zaznaczmy mimochodem pewną rzecz osobliwą na temat wszystkich ostatecznych decyzji, jakie już był powziął. Miały one jedną dziwną cechę: im stawały się ostateczniejsze, tym bardziej nabierały dlań nagle znamienia czegoś niedorzecznego, czegoś ni w pięć, ni w dziewięć. Mimo całą, tak dręczącą walkę wewnętrzną nigdy, ani na jedną chwilę przez cały ten czas, nie mógł uwierzyć w ziszczalność swoich zamiarów. I gdyby się nawet złożyło kiedyś tak, że oto już wszyściutko 75
do najdrobniejszych szczegółów przemyślał i zadecydował ostatecznie, tak że już nie mogło być żadnych, wątpliwości— to chyba właśnie wtedy odrzuciłby to wszystko jako nonsens, potworność i niemożliwość. Jednak istniało jeszcze mnóstwo punktów nie rozstrzygniętych. Co się tyczy kwestii, skąd wziąć siekierę, to ta błahostka wcale go nie niepokoiła, ponieważ nie było nic łatwiejszego. Cała rzecz w tym, że Anastazji, zwłaszcza wieczorami, co chwila nie było w domu: to poleci do sąsiadów, to znów do sklepiku, a drzwi zawsze zostawia otworem. Był to jedyny powód wiecznych kłótni z gospodynią. Toteż wystarczało wejść po cichutku, gdy przyjdzie czas, i wziąć z kuchni siekierę, następnie zaś, po godzinie (kiedy już będzie po wszystkim), znowu wejść i położyć z powrotem. Lecz zachodziły też wątpliwości. Przypuśćmy, że Raskolni—kow przyjdzie po godzinie, ażeby zwrócić siekierę, a tu Anastazja jest w domu, wróciła. Naturalnie, trzeba przejść mimo i zaczekać, aż wyjdzie na nowo. Dobrze, lecz jeśli ona tymczasem spostrzeże brak siekiery, zacznie szukać, narobi krzyku — ot i masz podejrzenie albo przynajmniej możliwość podejrzeń. Ale to były drobnostki, nad którymi się jeszcze nie zastanawiał, bo też nie miał czasu po temu. Myślał o rzeczy głównej, szczególiki zaś odkładał aż do chwili, kiedy sam przekona siebie o wszystkim. Cóż, kiedy to ostatnie zdawało się wprost nieosiągalne. Przynajmniej sam tak myślał. Na przykład nie potrafił w żaden sposób wyobrazić sobie, że kiedyś skończy obmyślać, wstanie i — po prostu pójdzie tam… Nawet niedawną swoją próbę (to znaczy wizytę w celu ostatecznego obejrzenia miejsca) on przecie tylko spróbował zrobić, wcale nie na serio, tylko ot tak sobie, że to niby: „Co mam roić, a roić, lepiej pójdę i rozejrzę się!” No i od razu nie wytrzymał, zaniechał i uciekł, wściekły na siebie. A przecie zdawałoby się, że już skończył z analizą w znaczeniu moralnej oceny i rozstrzygnięcia; swą kazuistykę wyostrzył jak brzytwę, a w sobie już nie znajdował świadomych kontrargumentów. Lecz w tym ostatnim wypadku po prostu nie wierzył sobie i uparcie, niewolniczo szukał zastrzeżeń na boku, po omacku, jak gdyby ktoś go przymuszał i zniewalał do tego. Wczorajszy zaś dzień, który przyszedł tak nieoczekiwanie i o wszystkim naraz zadecydował, podziałał na Raskolnikowa prawie całkiem 76
mechanicznie: jakby ktoś go wziął za rękę i powlókł za sobą, nieodparcie, na ślepo, z niewiarygodną silą, bez możności sprzeciwu. Jak gdyby zahaczył połą ubrania o tryby maszyny i ta zaczęła go wciągać. Zrazu — ale to już było dawno — zajmowało go jedno pytanie : dlaczego prawie wszystkie zbrodnie tak łatwo wychodzą na jaw i zostają wytropione? dlaczego tak wyraźnie znać ślady wszystkich prawie zbrodniarzy? Stopniowo doszedł do wielorakich i ciekawych wniosków. Był zdania, że główna przyczyna tkwi nie tyle w materialnej niemożliwości ukrycia zbrodni, ile w samym zbrodniarzu; to sam zbrodniarz — prawie każdy— w chwili przestępstwa ulega jakiemuś upadkowi woli i rozwagi, których miejsce zajmuje wprost fantastyczna, dziecięca lekkomyślność w tym właśnie momencie, gdy najkonieczniej—sza jest rozwaga i przezorność. Był przekonany, że to zaćmienie rozwagi i upadek woli ogarnia człowieka jak choroba, rozwija się stopniowo i osiąga swój punkt szczytowy na krótko przed dokonaniem zbrodni; trwa w niezmienionej postaci w samej chwili zbrodni i pewien czas po niej, zależnie od jednostki; po czym mija, jak mijają inne choroby. Kwestii zaś: czy to choroba rodzi zbrodnię, czy też samej zbrodni, na mocy właściwej jej natury, zawsze towarzyszy coś w rodzaju choroby —nie czuł się jeszcze na siłach rozstrzygnąć. Wysunąwszy takie wnioski zawyrokował, że jemu osobiście, w tej jego sprawie, nie mogą się przytrafić takie objawy chorobowe; że rozwaga i wola będą mu służyły nieodstępnie przez cały czas spełniania tego, co zamierzał, i to wyłącznie z tej racji, że jego zamiar — „nie jest zbrodnią”… Pomińmy cały ten proces myślowy, który go doprowadził do tego ostatniego przekonania; bo już i tak zanadtośmy wybiegli naprzód… Dodajmy tylko, że faktyczne, czysto materialne trudności odgrywały w jego umyśle rolę całkiem drugorzędną. „Trzeba tylko zachować panowanie nad wolą i rozsądkiem, a te trudności będą we właściwym czasie pokonane, skoro mi wypadnie poznać do najdrobniejszych szczegółów wszelkie okoliczności sprawy…” Jednak sprawa się nie rozpoczynała. W dalszym ciągu najmniej ufał swoim ostatecznym decyzjom i kiedy wybiła godzina, wszystko wzięło obrót zgoła odmienny, jakiś nieprzewidziany i nawet nieoczekiwany. Pewna bardzo błaha okoliczność zbiła go z tropu, zanim
•7—7
jeszcze zeszedł ze schodów. Znalazłszy się na wprost kuchni gospodarzy, stojącej jak zawsze na oścież, ostrożnie zapuścił żurawia, by się uprzednio przekonać: czy pod nieobecność Anastazji nie ma tam samej gospodyni, a jeśli nie ma, to czy dobrze są domknięte drzwi jej pokoju, żeby czasem nie wyjrzała stamtąd, gdy on wejdzie po siekierę? Jakież było jego zaskoczenie, gdy raptem ujrzał, że tym razem Anastazja nie tylko jest w domu, w kuchni, lecz na dobitkę zajęta jest pracą: wyciąga z kosza bieliznę i rozwiesza na sznurach! Spostrzegłszy go, przestała rozwieszać, obróciła się ku niemu i patrzała nań przez cały czas, gdy przechodził. Odwrócił wzrok i minął kuchnię, jak gdyby nic nie zauważył. Ale wszystko wzięło w łeb: siekiery nie ma! Był jak rażony gromem. „Czemu sobie ulrdałem — myślał kierując się do bramy — dlaczegom sobie ubrdał, że jej na pewno nie będzie w domu w tej chwili? Dlaczego, dlaczego? dlaczego byłem taki przeświadczony o tym?” Poczuł się zmiażdżony, ba, poniżony. Ze złości chciało mu się śmiać ze siebie… Zawrzała w nim tępa, bestialska zawziętość. W zadumie przystanął pod bramą. Na myśl o tym, żeby ot tak, dla pozoru, iść na ulicę i spacerować, brała go odraza; jeszcze gorsza odraza — na myśl o powrocie. „Taką sposobność przegapić na zawsze!” — wyszeptał stojąc bez celu w bramie, na wprost ciemnej komórki stróża, również otwartej na ście—żaj. Nagle drgnął od stóp do głów. Ze stróżówki, znajdującej się o dwa kroki od niego, spod ławki na prawo coś błysnęło mu w oczy… Rozejrzał się dookoła: nikogo, Na palcach podszedł do stróżówki, zeszedł w dół po dwóch schodkach i cicho zawołał na stróża. „A co! Nie ma go w domu! Zresztą jestpa pewno gdzieś blisko, na podwórku, bo drzwi zostawił otwarte.” Błyskawicznie rzucił się do siekiery (gdyż była to siekiera) i wyciągnął ją spod ławki, gdzie leżała ‘pomiędzy dwoma polanami; tuż na miejscu, nie wychodząc, przymocował ją do pętli, obydwie ręce wsadził w kieszenie i wyszedł ze stróżówki. Nikt nie zauważył! „W braku rozwagi dopomógł diabeł!” ^~ pomyślal z dziwnym uśmiechem. Ten przypadek ogromnie dodał mu otuchy. •Szedł ulicą wolno i statecznie, bez pośpiechu, żeby nie nasuwać żadnych podejrzeń. Na przechodniów patrzał mało, nawet starał się wcale nie patrzeć na twarze, a samemu jak naj—78
mniej zwracać na siebie uwagę. Wtem przypomniał mu się kapelusz. „O Boże! przecie onegdaj miałem, pieniądze — czemu nie kupiłem sobie kaszkietu!” Przekleństwo wydarło mu się z duszy. Zajrzawszy przygodnie, jednym okiem, do mijanego sklepiku, zobaczył, że tam na ściennym zegarze jest już dziesięć minut po siódmej. Należało jednocześnie i śpieszyć się, i zarazem zrobić koło: podejść do domu od drugiej strony… Dawniej, gdy mu się zdarzało wyobrażać sobie to wszystko, przypuszczał niekiedy, że bardzo będzie się bał. Ale teraz bał się nie bardzo, właściwie wcale się nie bał. Pochłaniały go w tej chwili jakieś uboczne myśli, tylko że nie na długo. Idąc mimo Ogrodu Jusupowa zajął się myślą o urządzeniu wysokich wodotrysków i o tym, jakby one dobrze odświeżały powietrze, gdyby je zainstalowano na wszystkich placach. Stopniowo przeszedł do pomysłu, że gdyby Ogród Letni rozszerzyć na całe Pole Marsowe, a nawet połączyć go z pałacowym Ogrodem Michajlowskim, byłaby to piękna i bardzo pożyteczna ozdoba miasta. Tu zaprzątnęło go pytanie: dlaczego we wszystkich dużych miastach człowiek nie z konieczności, ale z własnej ochoty skłonny jest osiedlać się i przebywać akurat w takich dzielnicach, gdzie nie ma ani ogrodów, ani wodotrysków, gdzie panuje brud i zaduch, i wszelakie paskudztwo. Wtem przypomniały mu się własne przechadzki po placu Siennym — i ocknął się na chwilę. „Co za banialuki! — pomyślał. — Nie, z dwojga złego już lepiej nie myśleć o niczym!” „Prawdopodobnie ci, których prowadzą na stracenie, tak właśnie przyklejają się myślami do wszystkich przedmiotów napotkanych w drodze”—mignęło mu w głowie, ale tylko mignęło, niczym błyskawica; on sam czym prędzej zgasił tę myśl… Lecz oto już jest blisko, oto kamienica, oto brama. Gdzieś zegar uderzył jeden raz. „Jak to? Czyżby pół do ósmej? To niemożliwe, zapewne zegar śpieszy się!” Na jego szczęście w bramie wszystko poszło jak z płatka. Ba, jak gdyby naumyślnie, akurat w tej chwili, tuż przed nim wtoczył się do bramy olbrzymi wóz siana, który całkowicie zasłonił go, gdy szedł przez bramę, a skoro tylko wóz zdążył wjechać z bramy na podwórko, Raskolnikow w mig przemknął się na prawo. Słyszał, jak po tamtej stronie wozu kilka głosów krzyczało i kłóciło się, ale jego nikt nie zauważył, nikt mu się
nie nawinął po drodze. Liczne okna, wychodzące no ten ogromny kwadratowy dziedziniec, były otwarte, lecz on nie podniósł głowy: nie starczyło mu sił. Schody wiodące do starej były tuż, od bramy na prawo. Oto już jest na schodach… Zaczerpnął oddechu, przycisnął ręką rozdygotane serce, namacal i jeszcze raz poprawił siekierę, po czym jął ostrożnie i .cicho wstępować na schody, raz po raz nasłuchując. Lecz i tutaj nie było teraz nikogo; wszystkie drzwi pozamykane; nie spotkał żywego ducha. Wprawdzie na drugim piętrze jedno niezajęte mieszkanie stało otworem i pracowali tam malarze, lecz ciiani się obejrzeli. Postał, pomyślał i ruszył dalej. „Naturalnie byłoby lepiej, żeby ich tu wcale nie było, lecz… ponad nimi są jeszcze dwa piętra.” Oto już i czwarte piętro, i drzwi, i to nie zajęte mieszkanie naprzeciwko. Wszystko zdawało się świadczyć, że na trzecim piętrze, tuż pod staruchą, mieszkanie jest również puste: wizytówka, dawniej przybita pluskiewkami,” teraz była zdjęta: wyprowadzili się!… Tchu mu brakło. Na ułamek sekundy mignęła mu w głowie myśl: „A może by odejść?” Ale nie dał sobie odpowiedzi i zaczął nasłuchiwać pod mieszkaniem starej: grobowa cisza. Następnie jeszcze raz posłuchał, czy nie idzie kto po schodach, wsłuchiwał się długo, pilnie… Potem obejrzał się raz ostatni, skupił się w sobie, znów namacal siekierę w pędi. „Czym nie bardzo… blady?—pomyślał— nie zanadto zalterowany? Jest nieufna… Może by jeszcze zaczekać… aż serce się?…” Ale serce się nie uspokajało. Owszem, jakby umyślnie waliło coraz mocniej, mocniej, mocniej… Nie wytrzymał, wolno wyciągnął rękę i zadzwonił. Po upływie pół minuty zadzwonił ponownie, trochę głośniej. Nic, żadnej odpowiedzi. Dobijać się hałaśliwie nie miało sensu, zresztą i niezbyt uchodziło. Stara siedzi niewątpliwie w domu, ale jest podejrzliwa, no i sama. Po części znał jej zwyczaje… Raz jeszcze przyłożył ucho szczelnie do drzwi. Czy to, że jego zmysły były tak wyostrzone (jednak to mało prawdopodobne), czy też istotnie szmery były wyraźne, dosyć, że nagle rozróżnił jakby ostrożne przesuwanie ręką koło klamki i jak gdyby szelest sukni o drzwi. Ktoś ukradkiem stał tuż i zupełnie tak samo, jak on tu, na zewnątrz, nasłuchiwał od wewnątrz, kryjąc się i bodaj również przykładając ucho do drzwi. Rozmyślnie się poruszył i mruknął coś głośniej, ażeby nie wyglądało, że się chowa; potem zadzwonił trzeci raz, lecz cicho, statecznie, bez żadnej niecierpliwości. Później przypomniało mu się to jasno, wyraźnie; ta minuta na wieki utrwaliła się w nim. Nie mógł zrozumieć, skąd wziął tyle przebiegłości, zwłaszcza że chwilami rozum jakby mu się mroczył, a własnego ciała nie czul prawie wcale… Jeszcze mgnienie i dało się słyszeć odsuwanie rygla. VII
Drzwi, jak i poprzednim razem, uchyliły się na malutką szparkę i znowu dwoje ostrych, nieufnych oczu wpatrzyło się weń z ciemności. Tu Raskolnikow się stropił i popełnił ciężką pomyłkę. W obawie, że się stara przestraszy, że są sami, a nie licząc na to, by jego widok miał ją uspokoić, uchwycił drzwi i pociągnął ku sobie, żeby starej nie przyszło do głowy znowu ich zamknąć. Stara nie szarpnęła drzwi z powrotem, lecz zarazem nie wypuściła z rąk klamki, tak że Raskolnikow omal nie wywlókł jej razem z drzwiami na schody. Ponieważ zaś stała w progu, zagradzając mu wejście, ruszył wprost na nią. Uskoczyła, nastraszona, chciała coś powiedzieć, ale jak gdyby nie zdobyła się na to i tylko patrzyła w niego bacznie. — Moje uszanowanie — zaczął możliwie najswobodniej, lecz głos go zawiódł, zerwał mu się ‘i zadrżał. — Przyniosłem pani tę rzecz… Ale podejdźmy tutaj… do światła… — I nie czekając, bez zaproszenia, wszedł do pokoju. Stara pomknęła za nim; język jej się rozwiązał. — O Jezu! Czego pan?… Kto zacz? Czego panu potrzeba?
— Ależ, Alono Iwanowno… pani mnie zna… Raskolnikow… Przyniosłem zastaw, jak zapowiedziałem… — I podawał jej ów zastaw. Stara spojrzała przelotnie, ale natychmiast znów utkwiła wzrok prosto w oczy nieproszonego gościa.” Patrzała bacznie, gniewnie i niedowierzająco. Upłynęła może minuta; wydało mu się nawet, że dostrzega w jej oczach coś w rodzaju drwin,
jakby się już wszystkiego domyśliła. Czuł, że traci grunt pod nogami, że mu się robi straszno, tak straszno, że kto wie, gdyby jeszcze z pól minuty patrzała tak, nie wymawiając ani słowa, może by od niej uciekł. — Cóż to pani tak patrzy, jakby mnie nie poznawała? — rzucił nagle, również z gniewem. — Chce pani, to proszę brać, nie, to nie — pójdę do kogo innego, nie mam czasu. Wcale nie zamierzał tego powiedzieć, jakoś samo to się powiedziało. Stara opamiętała się, a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej otuchy. — Czemuż to pan tak obcesowo… Cóż to jest?—spytała patrząc na zastaw. — Srebrna papierośnica; przecie mówiłem zeszłym razem. Wyciągnęła rękę: — Czemu to pan taki blady? i ręce panu drżą? Przeziębiłeś się w łaźni, dobrodzieju, czy co? — Gorączka… — odparł urywanie. — Trudno mieć piękne rumieńce:.. kiedy nie ma co jeść — dodał, ledwie wykrztuszając słowa. Znów zabrakło mu sił. Jednak odpowiedź brzmiała przekonywająco; stara wzięła zastaw. — Co to jest? — zagadnęła, raz jeszcze oglądając Raskol—nikowa i ważąc zastaw na dłoni. — Rzecz… papierośnica… srebrna… Niech pani obejrzy. — Jakoś mi się nie widzi, żeby srebrna… Patrzcie, jak na—obwijał! Usiłując rozsupłać sznureczek i obróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były pozamykane mimo zaduchu w pokojach), spuściła go na kilka sekund z oka i stanęła do niego tyłem. Rozpiął płaszcz, wydobył siekierę z pętli, lecz jeszcze nie wyjął jej całkiem, tylko przytrzymywał ręką pod okryciem. Ręce okropnie mu osłabły; wyraźnie czul, jak z każdą chwilą mdleje coraz bardziej i drętwieją. Bał się, że upuści siekierę na podłogę… W głowie mu się raptem zakręciło… — Co on tu nasuplał! — niecierpliwie zawołała stara i poruszyła się w jego stronę. Nie miał już ani chwili do stracenia—^Wyjął siekierę, uniósł oburącz, ledwie czu)ąć własne istnienie* i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił ją obuchem na głowę starej. »•?.
Rzekłbyś, że jego siły nie biorą w tym udziału. Lecz skoro tylko spuścił raz siekierę, siła nagle zrodziła się w nim. Stara, swoim zwyczajem, nie miała chustki na głowie. Jej rzadziutkie, jasne, tu i ówdzie siwiejące —włosy, jak zwykle tłusto naoliwione, były zaplecione w mysi ogonek i zatknięte pod ułamek rogowego grzebyka, sterczącego na potylicy. Cios ugodził w samo ciemię, do czego się przyczynił jej niski wzrost. Krzyknęła, lecz bardzo słabo, i osunęła się na podłogę w pozycji siedzącej, choć jeszcze zdążyła podnieść obie ręce do głowy. W jednej dłoni wciąż jeszcze trzymała „zastaw”. Wtedy Ras—kolnikow z całej siły uderzył raz i drugi, wciąż obuchem i wciąż po ciemieniu. Krew buchnęła” jak z wywróconej szklanki i ciało zwaliło się na wznak. Cofnął się, dał jej upaść i natychmiast pochylił się nad jej twarzą: już nie żyła. Oczy były wybałuszone, jakby chciały wyskoczyć z orbit, a czoło i cała twarz zmarszczona, wykrzywiona skurczem. Położył siekierę na podłodze, koło zwłok, i od razu sięgnął do jej kieszeni, usiłując nie zabrukać się płynącą krwią — do tej prawej kieszeni, z której ona zeszłym razem wyjęła klucze. Był zupełnie trzeźwy, zamroczeni i zawrotów już nie doznawał, lecz ręce drżały w dalszym ciągu. Przypominał sobie później, że był wówczas bardzo uważny, przezorny, ciągle usiłował nie zawalać się… Klucze znalazł zaraz; podobnie jak wtedy, wszystkie były w jednym pęku, na jednym stalowym kółku. Od razu pobiegł z nimi do sypialni. Był (o pokój bardzo niewielki, z mnóstwem świętych obrazów na ścianie. Naprzeciw stało duże łóżko, bardzo schludnie zastane, z watowaną kołdrą, uszytą ze skrawków atlasu. Pod trzecią ścianą stała komoda. Rzecz dziwna: ledwie zaczął dobierać klucze do komody, ledwie usłyszał ich brzęk, gdy nagle od stóp do głowy przebiegł go dreszcz. Znowu przyszła mu ochota wszystko rzucić i odejść. Ale trwało to tylko sekundę; na ucieczkę było za późno. Poczuł śmieszność tego, gdy znienacka inna, trwożna myśl uderzyła mu do głowy. Uroiło mu się nagle, że może stara jeszcze żyje i gotowa się ocknąć. Zaniechawszy kluczy i komody pobiegł z powrotem do ciała, chwycił siekierę i znów się zamierzył nad staruszką — lecz nie uderzył. Nie było wątpliwości, że jest martwa. Schyliwszy się i znowu pilnie ją oglądając zobaczył wyraźnie, że czaszka jest zmiażdżona i nawet jak gdyby odrobinę skręcona w bok. —Chciał pomacać m
palcem, lecz odszarpnął rękę; zresztą i tak było widać. A tymczasem krwi naciekla już cala kałuża. Wtem zauważył na szyi staruszki sznureczek, szarpnął, lecz sznureczek był mocny i nie zerwał się; na domiar nasiąkł krwią. Spróbował wyciągnąć go silą zza pazuchy, ale coś uwięzie i przeszkadzało. Zniecierpliwiony, znowu podniósł siekierę, żeby przerąbać sznurek wprost na ciele, od góry, ale się nie odważył i z trudem, walając sobie ręce i siekierę, po dwu minutach szarpaniny rozciął sznureczek, nie dotykając ciała siekierą, i zdjął. Nie pomylił się: sakiewka. Na sznurku były dwa krzyżyki, jeden z cyprysowego drzewa, drugi miedziany, ą ponadto emaliowany medalik; niż obok nich wisiała niewielka, zamszowa, zatłuszczona sakiewka ze stalową skuwką i kółeczkiem. Sakiewka była szczelnie wypchana. Raskolnikow wsunął ją sobie do kieszeni nie oglądając, krzyżyki rzucił na pierś staruszki i, tym razem biorąc ze sobą siekierę, znów pobiegł do sypialni. Śpieszył się straszliwie, porwał klucze i na nowo jął się z nimi porać. Lecz jakoś mu nie szło: klucze nie chciały wejść do zamków. Nie, żeby mu ręce bardzo drżały, ale wciąż się mylił; na przykład widzi, że klucz jest nie ten, nieodpowiedni, a jednak wtyka. Wtem przypomniał sobie i zmiarkował, że ten duży klucz z karbowanym piórkiem, który dynda tuż obok małych, na pewno nie jest wcale od komody (jak mu to i za poprzednią bytnością przyszło na myśl), tylko od jakiejś skrzynki, i że prawdopodobnie w tej skrzynce schowane jest wszystko co cenniejsze. Porzucił komodę i od razu wczołgał się pod łóżko wiedząc, że stare kobiety zazwyczaj trzymają skrzynki pod łóżkami. „A jakże!” Oto spora skrzynka, ponad arszyn długa, z wypukłym wiekiem, obita czerwonym safianem, tu i ówdzie nabijana stalowymi ćwieczkami. Zębaty klucz nadał się od razu i odemknął. Z wierzchu, pod białym prześcieradłem, leżało zajęcze futerko z czerwonym pokryciem, pod nim — jedwabna suknia, dalej szal, a dalej, w głębi chyba, same tylko łachy. Przede wszystkim zaczął wycierać skrwawione ręce w czerwone pokrycie futerka. „To czerwone, a na czerwonym krwi nie znać”—rozważał, lecz nagle otrzeźwiał: „Boże! czy ja wariuję?” — pomyślał z przestrachem. Gdy tylko poruszył owe łachy, raptem spod —futerka wyśliznął , się—.zloty zegarek. Gorączkowo jął wszystko przewracać. Jakoż istotnie, wgt—ódlachów poukrywane były złote rzeczy — praw—84
dopodobnie same zastawy, wykupione i nie wykupione—bransoletki, łańcuszki, kolczyki, szpilkLj tak dalej. Niektóre były w futerałach, inne po prostu zawinięte w papier gazetowy, lecz skrzętnie i troskliwie, w podwójne arkusze, oraz związane ta—siemeczkami. Nie zwlekając ani chwilki zaczął napełniać sobie nimi kieszenie spodni [ palta, nie segregując, nie odwijając zwitków, nie otwierając futerałów. Ale niedużo zdążył wziąć… Nagle wydało mu się, że w pokoju, gdzie leżała stara, ktoś chodzi. Przerwał pracę i zesztywnial jak trup. Ale nie: cisza, a zatem było to urojenie. Wtem najwyraźniej usłyszał lekki okrzyk, jak gdyby ktoś cicho i urwanie stęknął i umilkł. Potem znów martwa cisza, trwająca minutę albo dwie. Czekał przykucnięty koło kufra, ledwie dysząc; lecz raptem zerwał się, schwycił siekierę i wypadł z sypialni. Pośrodku pokoju stała Lizawieta ze sporym tobołkiem w rękach i w osłupieniu patrzała na zabitą siostrę—biała jak płótno i, zda się, niezdolna krzyknąć. Widząc wpadającego Raskolnikowa zadrżała jak liść, drobnym dreszczem; całą twarz wykrzywiły jej skurcze. Podniosła rękę, otworzyła usta, jednak nie krzyknęła i z wolna, tyłem, poczęła się od niego cofać w kąt, patrząc nieruchomo, bez mrugania, lecz wciąż nie krzycząc, jakby jej brakło powietrza w piersiach. Runął na nią z siekierą. Jej wargi wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy zaczynają czegoś się bać, pilnie patrzą na straszący je przedmiot i na płacz im się zbiera. Nieszczęśliwa Lizawieta była tak potulna, zahukana i zastraszona raz na zawsze, że nawet nie podniosła ręki, by ochronić twarz, choć w danych okolicznościach byłby to najkonieczniejszy odruch naturalny, ile że siekiera uniosła się wprost nad jej twarzą. Tylko troszeczkę podniosła swoją wolną lewą rękę, bynajmniej nie na wysokość twarzy, i wolniutko wyciągnęła ją przed siebie, jak gdyby odsuwając napastnika. Cios.spadł wprost na”czaszkę, ostrzem, i od razu rozpłatał całą górną część czoła, niemal do ciemienia. Zwaliła sięjak—kieda. Raskolnikow stracił przytomność, chwycił tobołek, po chwili go odrzucił i pobiegł do sionki. Strach opanowywał go coraz gwałtowniej, szczególniej po tym drugim, zgoła nieprzewidzianym morderstwie. Zapragnął co rychlej stąd uciec. I gdyby teraz był w stanie dokładniej widzieć i rozumować; gdyby tylko mógł zdać sobie sprawę ze 85
wszystkich trudności swego położenia, z całej beznadziejności, całej szkarady i całego bezsensu sytuacji; gdyby przy tym był zdolny zrozumieć, ile jeszcze przeszkód wypadnie mu pokonać, a może i przestępstw popełnić, zanim się stąd wyrwie i dotrze do domu — to może porzuciłby wszystko i natychmiast sam poszedł się oskarżyć, i to nawet nie ze strachu o własną osobę, lecz z samej zgrozy i obrzydzenia do tego, co uczynił. Zwłaszcza obrzydzenie wzbierało w nim i rosło z minuty na minutę. Za nic w świecie nie zbliżyłby się teraz do kuferka, a nawet nie wszedłby do pokojów. Lecz stopniowo jęło go ogarniać jakieś roztargnienie, jak gdyby zaduma; chwilami jakby tracił przytomność albo raczej zapomniał o rzeczy głównej, a czepiał się drobiazgów. Niemniej jednak, zajrzawszy do kuchni, widząc na ławce wiadro, do połowy pełne wody, nie omieszkał umyć rąk i siekiery. Ręce miał lepkie od krwi. Siekierę zanurzył wprost do wody, chwycił leżący na oknie, na stłuczonym spodku, kawałeczek mydła i zaczął tuż w wiadrze myć sobie ręce. Skończywszy z tym, wyjął siekierę, umył żelazo.,! długo, ze trzy minuty, tarł drzewo tam, gdzie się ono zakrwawiło, używając nawet mydła. Następnie osuszył wszystko bielizną, która jakby specjalnie na to wisiała na sznurkach przeciągniętych przez kuchnię, po czym długo i uważnie oglądał siekierę przy oknie. Śladów nie pozostało, tylko toporzysko było jeszcze wilgotne. Starannie włożył siekierę do pętli pod płaszczem. Potem, o ile na to pozwalało światło w mrocznej kuchni, obejrzał płaszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut oka jak gdyby nic z wierzchu nie było, tylko na butach widniały plamy. Zwilżył ścierkę i otarł buty. Zresztą wiedział, że ogląda nienależycie, że być może, jest coś, co rzuca się w oczy, a czego nie dostrzega. Stanął, zamyślony, pośrodku izby. Dręcząca, ponura myśl wzbierała w nim — myśl, że dostaje obłędu i że w tej chwili nie jest zdolny ani rozumować, ani obronić siebie, że może trzeba robić wcale nie to, co teraz robi…—Mój Boże! Uciekać, uciekać!—wybełkotał i rzucił się do sionki. Ale tutaj czekało na niego takie przerażenie, jakiego, rzecz prosta, nigdy jeszcze nie przeżywał. Stał, patrzył i nie wierzył własnym oczom: drzwi wejściowe, z przedpokoju na schody, te same drzwi, do których niedawno dzwonił i przez które wszedł, były odemknięte, a nawet uchylone na szerokość dłoni; ani zamka, ani rygla przez ten czas, 86
przez cały ten czas! Stara nie zamknęła za nim, może z ostrożności. Lecz, o rany Boskie! przecie potem widział Lizawjetę! I jakże mógł, jak mógł się nie domyślić, że musiała jakoś wejść—nie przez ścianę przecie! Rzucił się ku drzwiom i założył rygiel. — Ale nie, to znowu nie to! Trzeba iść, iść… Zdjął rygiel, otworzył drzwi i jął nasłuchiwać na schodach. Wsłuchiwał się długo. Gdzieś daleko, na dole, prawdopodobnie w bramie, głośno i piskliwie krzyczały jakieś dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. „O co im chodzi?…” Czekał cierpliwie. W końcu wszystko ucichło naraz, jak ręką uciął: rozeszli się. Już miał wyjść, gdy wtem, o piętro niżej, hałaśliwie otwarły się drzwi na schody i ktoś zaczął zstępować, nucąc jakąś melodię. „Czemu oni wciąż tak hałasują!” — przeleciało mu przez myśl. Znowu przymknął drzwi za sobą i czekał. Wreszcie wszystko umilkło: ani żywego ducha. Postawił nogę na progu, kiedy raptem znów usłyszał kroki. Kroki te rozległy się bardzo daleko, aż gdzieś na dole schodów, lecz pamiętał jak najlepiej i jak najwyraźniej, że już przy pierwszym ich odgłosie, natychmiast, zaczął dlaczegoś podejrzewać, że to na pewno tutaj ktoś idzie, na czwarte piętro, do starej. Dlaczego? Czyżby odgłosy były jakieś osobliwe, szczególniejsze? Były to kroki ciężkie, równe, niespieszne. Oto on już minął pierwsze piętro, już idzie wyżej — coraz głośniej a głośniej! Słychać było ciężkie sapanie idącego. Oto już początek trzeciego piętra… Tak, tutaj idzie! I nagle mu się wydało, że cały skostniał, że to zupełnie jak w koszmarnym śnie, kiedy ci się śni, że cię dopędzają, już są blisko, nastają na twe życie, a tyś przyrósł do miejsca, ani ręką ruszyć nie możesz. Dopiero kiedy gość jął wstępować na czwarte piętro — dopiero wtedy Raskolnikow otrząsnął się i mimo wszystko zdążył szparko i zgrabnie wśliznąć się na powrót z sionki do mieszkania i przymknąć za sobą drzwi. Następnie chwycił rygiel i cicho, bezgłośnie wsunął go w skobel. Dopomagał mu instynkt. Skończywszy z tym wszystkim, przywarował bez oddechu tuż u drzwi. Nieproszony gość był już także pode drzwiami. Teraz obaj stali na wprost siebie, jak niedawno on i starucha, kiedy to drzwi ich dzieliły i kiedy podsłuchiwał. Gość parokrotnie z trudem zaczerpnął powietrza. „Zapewne 87
korpulentny i duży” — pomyślał Raskolnikow ściskając w ręku siekierę. Doprawdy, to wszystko chyba się śni. Gość uchwycił za dzwonek i mocno szarpnął. Skoro tylko brzęknął blaszany dźwięk dzwonka, nawiedziło go nagle urojenie, że w pokoju ktoś się poruszył. Tak dalece, że przez kilka sekund nasłuchiwał zupełnie serio. Nieznajomy znów zadzwonił, znów poczekał i wtem, straciwszy cierpliwość, zaczął co sił targać za klamkę. Z przerażeniem spoglądał Raskolnikow na podskakujący rygiel i z tępym strachem oczekiwał, że oto lada chwila i sam rygiel wyskoczy. Jakoż zdawało się to możliwe, bo szarpano nader silnie. Skorcilo go, by przytrzymać rygiel dłonią, lecz tamten mógłby się domyślić. Znów uczuł jakby zawrót głowy. „Zaraz upadnę!”—mignęło mu w umyśle, lecz nieznajomy zagadał i Raskolnikow od razu wytrzeźwiał. — Śpią, do cholery, czy kto je pozarzynał? Niech je licho porwie!—zadudnił przybysz jak z beczki.—Hop, hop, Alono Iwanowno, stara wiedźmo, Lizawieto, przecudna kobieto! Otwórzcie! Pozasypiały, do stu piorunów, czy co, u diabła? Rozwścieczony, dziesięć razy z rzędu, z całej siły targnął za dzwonek. Musiał to być człowiek władczy i krótko trzymający swoich domowników. W tejże chwili rozległy się drobne, pośpieszne kroki nie opodal na schodach. Jeszcze ktoś się zbliżał. Raskolnikow zrazu nawet nie dosłyszał. — Czyżby nikogo nie było? — dźwięcznie i wesoło krzyknął nowo przybyły zwracając się wprost do pierwszego gościa, który nie przestawał mocować się z dzwonkiem. — Dzień dobry, panie Koch! „Sądząc po głosie, pewnie zupełnie młody” — pomyślał Raskolnikow.—A cholera je wie! omal nie wyłamałem zamka —odparł Koch. — Skądże to pan mnie zna? — Masz tobie! Nie dalej jak onegdaj w „Gambrynusie”, na bilardzie, wygrałem od pana trzy partie z rzędu. — Ahaaa…
— Więc nie ma ich? Dziwne. I okropnie głupio się składa. Gdzie się stara zawieruszyła? Mam do niej interes. — I ja mam interes, mój panie.
— Więc co zrobimy? W tył zwrot i odmaszerować? A, psia! Chciałem dostać forsy! — zawołał młody człowiek. — Pewno, że odmaszerować; ale po co kazała przyjść? Sama wyznaczyła mi godzinę, jędza jedna. To przecie szmat drogi. I gdzie, u diabła, się wałęsa, w głowę zachodzę? Calutki rok marynuje się w domu, narzeka na nogi, a tu raptem zachciało jej się spaceru! — Może zapytać stróża?
— O co?
— Dokąd poszła i kiedy wróci?
— Hm… Psiakrew… zapytać… Ależ ona nigdzie nie chadza… — I znów szarpnął za klamkę. — Cholera, nie ma rady, trzeba się wynosić! — Stój pan!—nagle zawołał młodszy.—Proszę patrzeć:
widzi pan, jak drzwi odstają, kiedy się szarpie?
— To co?
— To znaczy, że nie są zamknięte na klucz, tylko na skobel! Słyszy pan, jak rygiel szczęka? — Więc co?
— Że też pan nie rozumie! Znaczy to, że któraś z nich jest w domu. Gdyby wyszły obydwie, to zamknęłyby na klucz od zewnątrz, a nie od wewnątrz na skobel. A tu — słyszy pan, jak szczęka? Na to zaś, by się od wewnątrz zaryglować, trzeba być w domu, to chyba jasne? Z tego wniosek, że siedzą w domu, tylko nie odmykają! — Słowo daję, ma pan rację!—wykrzyknął zdziwiony Koch.—Więc cóż by to znaczyło?—I jak opętany zaczął targać drzwi. — Czekaj pan! — ozwał się młodszy — proszę nie szarpać. Tu coś się święci… Przecie pan dzwonił, szarpał — nie otwierają: więc albo obydwie zemdlały, albo… — Co?
— Ot, co: chodźmy no po stróża; niech on sam je obudzi.
— Racja!
Obaj ruszyli na dół.
— Stop! Niech pan zostanie tutaj, a ja polecę po stróża.
— Dlaczegóż mam zostać?
— Bo czy to wiadomo?…
— Może i słusznie…
— Wszak się przygotowuję do kariery sędziego śledczego!
Tutaj najwidoczniej, naj—wid—docz—cz—niej coś jest nie w porządku ! — z zapałem wykrzyknął młodszy i pędem puścił się w dół po schodach. Koch pozostał, znów cichutko poruszył za dzwonek, który brzęknął jeden raz; potem ostrożnie, jak gdyby namyślając się i oglądając, jął przesuwać ręką po klamce, naciskać i puszczać, by się ponownie przeświadczyć, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Następnie, sapiąc, pochylił się i zajrzał przez dziurkę, ale ponieważ klucz był wetknięty od wewnątrz, nic nie było widać. Raskolnikow stał i ściskał siekierę. Był jak w malignie. Gotował się nawet do bójki, gdy tamci wejdą. Podczas gdy się dobijali i umawiali, kilkakrotnie miał ochotę skończyć z tym wszystkim od razu i krzyknąć do nich spoza drzwi. To znów chciało mu się ich łajać, przekomarzać się z nimi, zanim otworzą. „Niechby już prędzej!” — mignęło mu w głowie. — Gdzież ten psubrat?…
Czas upływał, minuta, dwie minuty — nikt nie wracał. Koch się poruszył. — Nie ma go, psubrata! — wrzasnął nagle, zniecierpliwiony; porzucił swoją wartę i również udał się na dół, śpiesząc i waląc w schody obcasami. Kroki zacichły. — Boże, co począć!
Raskolnikow odsunął rygiel, uchylił drzwi: nic nie słychać. Wtem, już o niczym zgoła nie myśląc, wyszedł, możliwie naj—szczelniej zamknął drzwi za sobą i puścił się na dół. Zeszedł już z trzech kondygnacji, gdy nagle dał się słyszeć łoskot na dole. Gdzie się podziać? Nie było gdzie się ukryć. Pobiegł z powrotem ku mieszkaniu lichwiarki. — Ej tam, cholera, psiakrew! Trzymaj, lapaj! Ktoś z krzykiem wypadł na dole z mieszkania i już nie pobiegł, ale jakby runął w dół po schodach wrzeszcząc wniebogłosy: — Mitka! Milka! Mitka! Mitka! Mitka! Bodajbyś skonał! Krzyk zakończył się piskliwym dyszkantem; ostatnie zgłoski dochodziły już ze dworu; wszystko umilkło. Ale w tymże okamgnieniu kilku ludzi, głośno i wartko rozmawiających, zaczęło z harmidrem wspinać się po schodach. Było ich trzech lub czterech. Rozpoznał dźwięczny głos młodego człowieka. „To oni!” 90
W zupełnej rozpaczy ruszył wprost na nich: niech będzie, co będzie! Jeżeli go zatrzymają—wszystko przepadło; jeżeli puszczą — również wszystko przepadło, bo zapamiętają go sobie. Już się do siebie zbliżali; dzieliło ich tylko jedno piętro. Wtem — ocalenie! O kilka stopni przed sobą, na prawo, miał puste i na oścież otwarte mieszkanie, to samo mieszkanie na drugim piętrzę, gdzie pracowali—malarze i skąd teraz, jakby naumyślnie, odeszli. To ź pewnością oni wybiegli przed chwilą z takim rwetesem. Podłogi świeżo pomalowane, pośrodku pokoju stoi kubełek, a obok czerepek z farbą i kwaczem. Momentalnie wśliznął się przez otwarte drzwi i ukrył za ścianą. Najwyższy czas: tamci stali już na podeście. Potem zawrócili na górę i podążyli na czwarte piętro, głośno rozmawiając. Przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł w dół. Na schodach nie ma nikogo! W bramie również. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo. Wiedział wybornie, wiedział przewybornie, że oni w tej chwili są już w mieszkaniu, że ogromnie się dziwią, zastawszy drzwi otwarte, gdy parę minut temu były zamknięte; że już patrzą na ciała i najdalej za minutę zmiarkują wszystko i połapią się, że tylko co był tutaj morderca, który zdążył gdzieś się schować, prześliznąć obok nich i zbiec; może się nawet domyśla, że siedział w pustym mieszkaniu, gdy oni szli na górę. A tymczasem pod żadnym pozorem nie było mu wolno iść prędzej, choć do pierwszego zakrętu zostawała jaka setka kroków. „Może by wpaść do której bramy i przeczekać gdzieś na klatce schodowej? Nie, to na nic! I może wyrzucić gdzieś siekierę? Zawołać dorożkę? Źle! źle!” Oto nareszcie boczna uliczka. Skręcił w nią jak nieżywy;
tutaj był już na pół uratowany i zdawał sobie z tego sprawę: mniej podejrzeń, a przy tym snuje się tutaj mnóstwo ludzi, wśród których zatracał się niby ziarenko piasku. Lecz te wszystkie męczarnie wycieńczyły go tak dalece, że ledwie ruszał nogami. Pot spływał z niego ciurkiem, kark był jakby z wody wyjęty. — Cię go, jak sobie facet dogodził! — krzyknął ktoś do niego, gdy doszedł nad kanał. Był teraz mało przytomny — a im dalej, tym mniej. Jednakowoż pamiętał, jak dotarłszy nad kanał, nagle przestraszył się, że tu za mało ludzi, wobec czego jest się bardziej na widoku,
i chciał powrócić w uliczkę. Chociaż walił się prawie z nóg, nałożył jednak drogi i wrócił do domu z zupełnie innej strony. Nie całkiem przytomny wszedł do bramy swojej kamienicy:
w każdym razie dopiero na schodach przypomniał sobie o siekierze. A przecie miał przed sobą nader ważne zadanie: położyć ją na miejsce i to możliwie niepostrzeżenie. Naturalnie, już nie był w stanie pojąć, że może najlepiej byłoby siekiery wcale nie kłaść na poprzednim miejscu, tylko podrzucić ją, chociażby później gdzieś na cudzym podwórku. Lecz wszystko poszło jak z płatka. Drzwi stróżówki były przymknięte, ale nie zamknięte na klucz; więc najprawdopodobniej stróż był w domu. Ale Raskolnikow do takiego stopnia postradał zdolność rozumienia czego bądź, że podszedł wprost do stróżówki i otworzył. Gdyby go dozorca zapytał, o co mu chodzi, bardzo możliwe, że od razu podałby mu siekierę. Jednak dozorcy nie było,’ więc zdążył położyć siekierę na poprzednim miejscu pod ławką. A nawet przykrył ją znowu polanom. Aż do swojej stancyjki nie spotkał nikogo, ani żywej duszy; drzwi gospodyni były zamknięte. Wszedłszy do siebie, rzucił się na kanapę, tak jak stał. Nie spal, ani też nie był przytomny. Gdyby kto wszedł wówczas do jego pokoju, zerwałby się z krzykiem. Strzępki i urywki jakichś myśli wirowały mu w głowie, jednak żadnej nie potrafił uchwycić, żadnej pomimo wysiłku nie potrafił przytrzymać… CZĘŚĆ DRUGA
Przeleżał tak bardzo długo. Zdarzało mu się na poły budzić i w takich chwilach spostrzegał, że to już dawno noc, lecz nie przychodziło mu na myśl, by wstać. Wreszcie zauważył, że to już jasność dzienna. Leżał na kanapie na wznak, jeszcze oszołomiony niedawnym zamroczeniem. Ostro dolatywały do niego straszne, rozpaczliwe wrzaski z ulicy, których zresztą musiał wysłuchiwać każdej nocy pod swoim oknem, około trzeciej nad ranem. Właśnie one go teraz zbudziły. „Aha! to już pijacy wychodzą z szynków — pomyślał — trzecia godzina.” I nagle skoczył, jakby go kto poderwał z kanapy. „Jak to! już trzecia!” Usiadł na kanapie — i oto wszystko mu się przypomniało! Raptownie, w jednym okamgnieniu, przypomniał sobie wszystko! W pierwszej chwili sądził, że zwariuje. Zrobiło mu się okropnie zimno; wprawdzie to zimno pochodziło i od gorączki, która zaczęła go trapić już dawno, we śnie. Teraz zdjęły go nagle takie dreszcze, że mu ząb na ząb nie trafiał i aż podrzucało go całego. Otworzył drzwi i jął nasłuchiwać: w domu jak makiem zasiał. Ze zdumieniem oglądał siebie samego, pokój i nie pojmował, jak mógł wczoraj, wszedłszy, nie zamknąć drzwi na haczyk i rzucić się na kanapę nie tylko w ubraniu, ale i w kapeluszu, który teraz się stoczył i leżał na podłodze obok poduszki. „Gdyby kto wstąpił, cóż by pomyślał? Żem pijany? Ale…”
Poskoczył ku oknu. Było wystarczająco widno, więc co rychlej zaczął oglądać się cały, od stóp do głowy, całą swoją odzieży czy nie ma śladów? Ale tak nic się nie dało zrobić. Wstrząsany dreszczami, począł rozbierać się zupełnie i na nowo wszystko oglądać. Powywracał wszystko do ostatniej nitki, do ostatniego skrawka, po czym, nie dowierzając sobie, powtórzył tę czynność trzykrotnie. Zdaje się, że nic, żadnych śladów; jedynie w tym miejscu, gdzie się spodnie postrzępiły u dołu i zwisały jak frędzle, na frędzlach tych widniały gęste skrzepy krwi. Schwycił swój spory nóż składany i odciął te strzępy. Ponoć nic więcej nie było. Nagle przypomniał sobie, że sakiewka i rzeczy, które wyciągnął z kuferka staruszki, wszystkie leżą dotychczas w jego kieszeniach! Dotychczas nie pomyślał o tym, żeby to wyjąć i schować! Nie przypomniał sobie o tym nawet teraz, kiedy oglądał ubranie! Co się z nim dzieje ? Co tchu począł wszystko wydobywać i rzucać na stół. Wydostawszy wszystko, nawet wywróciwszy kieszenie, by się upewnić, że nic już nie zostaje, przeniósł cały ten stos do kąta. Tam, w samym kąciku, na dole, w pewnym miejscu była rozdarta, odstająca od ściany tapeta: momentalnie jął wszystko wpychać do tej dziury pod tapetą. Zmieściło się! „Wszystko precz z oczu! Sakiewkę także!” —myślał z radością, wstając i tępo patrząc w kąt, na dziurę, która się teraz jeszcze bardziej wystoperczyła. Wtem drgnął ze zgrozy. — Boże — szeptał z rozpaczą — czy ja mam dobrze w głowie? Czyż to jest ukryte? czyż tak się ukrywa rzeczy? Prawda i to, że nie liczył na rzeczy; przypuszczał, że znajdzie tylko pieniądze, i dlatego nie przygotował zawczasu odpowiedniego schowanka. „Ale teraz, teraz, czemu się cieszę — myślał w rozterce. — Czyż tak się rzeczy chowa? Naprawdę, rozum postradałem!” Jak z krzyża zdjęty, siadł na kanapie i w tejże chwili znowu zaczęły nim wstrząsać nieznośne dreszcze. Odruchowo sięgnął po leżące na krześle swoje dawne studenckie palto zimowe, ciepłe, lecz dzisiaj prawie w łachmanach; przykrył się nim, a sen i majaczenie ogarnęły go natychmiast. Stracił poczucie rzeczywistości. Najdalej po pięciu minutach zerwał się na nowo i na nowo jak oszalały rzucił się do swej odzieży. „Jakże mogłem zasnąć, gdy nic nie zostało zrobione! No, proszę, no, proszę: dotychczas nie odprułem spod pachy owej pętli! Zapomniałem, za—96
pomniałem o takiej rzeczy! O takiej poszlace!” Odszarpnął pętlę i czym prędzej darł ją na strzępki, które wpychał między bieliznę pod poduszką. „Strzępy podartego płótna w żadnym razie nie wzbudzą podejrzeń; zdaje się, że nie, zdaje się, że nie!”—powtarzał stojąc pośrodku pokoju i z napiętą aż do bólu uwagą jął wypatrywać dookoła, na podłodze, wszędzie, czy jeszcze o czym nie zapomniał? Pewność, że opuszcza go wszystko, nawet pamięć, nawet zwykła zdolność rozumowania — dręczyła go nieznośnie. „Czyżby to się już zaczynało? czyżby to już przyszła kara? A co, a co, czyż tak nie jest?!” W rzeczy samej, zrzynki odcięte od spodni poniewierały się na podłodze, na środku pokoju, żeby mógł je ujrzeć pierwszy lepszy, kto wejdzie! „Cóż to się ze mną dzieje!” — wykrzyknął znowu, jak nieswój. Tu przyszła mu do głowy dziwna myśl: że kto wie, może i cała jego odzież jest we krwi, że może jest dużo plam, tylko on ich nie widzi, nie dostrzega, ponieważ jego władze umysłowe osłabły, rozklekotały się, przyćmiły… Naraz sobie przypomniał, że i na sakiewce była krew. „Och! To znaczy, że i w kieszeni musi być krew, bo przecie wsunąłem wtedy do kieszeni sakiewkę jeszcze mokrą!” Błyskawicznie wywrócił kieszeń i rzeczywiście na podszewce kieszeni były ślady, plamy! „Widocznie jeszcze niezupełnie straciłem rozum, jeszcze coś pamiętam i miarkuję, skoro sam się zreflektowałem! — pomyślał z tryumfem, głęboko i radośnie oddychając pełną piersią. — To po prostu osłabienie z gorączki, przelotna nieprzytomność” — i wydarł całą podszewkę z lewej kieszeni spodni. W tej chwili promień słońca oświetlił jego lewy but: na skarpetce prześwitującej przez dziurawe obuwie znaczyły się jakieś ślady. Zzuł but. „Istotnie są ślady! cały czubek skarpetki jest przepojony krwią.” Prawdopodobnie wdepnął wówczas niebacznie w tę kałużę… „Ale co teraz z tym począć? Gdzie podziać tę skarpetkę, zrzynki, kieszeń?” Zgarnął wszystko do ręki i stał pośrodku’pokoju. „Do pieca? Ale w piecu będą szukali przede wszystkim. Spalić? Dobrze, lecz czym? Nawet zapałek nie mam. Nie, lepiej wyjść gdzieś i wszystko wyrzucić. Tak! lepiej wyrzucić! — powtarzał, znów siadając na kanapie — i to zaraz, natychmiast, bez zwłoki!…” Cóż, kiedy ciężka głowa znowu opadała na poduszkę, znowu przeszył go lodowaty dreszcz; znowu Raskolnikow wciągnął ^ rtnctnicwskl. t. T 97
na siebie palto. I długo, w ciągu kilku godzin, roiło mu się od czasu do czasu, że „trzeba zaraz, nie odwlekając, pójść gdzieś i wszystko wyrzucić, prędzej, prędzej się tego pozbyć!” Kilkakrotnie próbował wstać z kanapy, lecz już nie był w stanie. Nareszcie obudziło go gwałtowne dobijanie się do drzwi. — Otwieraj, jeśliś żyw! Ciągle się wyleguje!—krzyczała Anastazja grzmocąc pięścią w drzwi. — Calusieńkie dni wysypia się jak nie przymierzając pies! Dalibóg jak pies! Otwieraj, mówię. Już po dziesiątej. — A może go nie ma w domu! —nadmienił głos męski. „Ba! to głos stróża… Czegóż mu potrzeba?” Zerwał się i usiadł na kanapie. Serce tak mu się tłukło, że aż czuł ból. — Mądryś! A któż zamknął na haczyk?—obruszyła się Anastazja. — Widzicie go: będzie się zamykał! Boisz się, żeby cię samego nie ukradli? Otwieraj, fujaro, zbudź się! „Czego oni chcą? po co ten stróż? Już wszystko wiedzą. Stawić opór czy otworzyć? Lepiej otworzyć! Raz kozie śmierć…” Uniósł się na kanapie, podał się w przód i zdjął haczyk.
Apartament jego był takich rozmiarów, że można było zdjąć haczyk, nie wstając z posłania. Nie inaczej: stróż i Anastazja.
Anastazja jakoś dziwnie mu się przyjrzała. Raskolnikow z wyzywającą i desperacką miną spojrzał na stróża. Ten w milczeniu podał mu szary, we dwoje złożony papier, zapieczętowany ordynarnym lakiem. — Wezwanie, z biura — rzekł wręczając mu papier.
— Z jakiego biura?…
— Wzywają na policję. Wiadomo, z jakiego biura.
— Na policję!… Po co?…
— Skąd mam wiedzieć? Każą, to iść, i już. —Pilnie popatrzał na niego, rozejrzał się wokół i zabierał się do wyjścia. — Na dobreś się rozchorował?—rzuciła Anastazja — nie spuszczając zeń oczu. Również i stróż na chwilę obrócił głowę — Od wczoraj ma gorączkę — dodała. Raskolnikow nie odpowiadał i trzymał w ręku papier nie odpieczętowuj ąc. — Ta już nie wstawaj! — ciągnęła Anastazja żałośliwie,
widząc, że spuszcza nogi z kanapy. — Kiedyś chory, to nie wychodź; przecie się nie pali. A co to masz w ręce? Spojrzał: w prawej ręce ma owe zrzynki, skarpetkę i strzępy wydartej kieszeni. Spał z nimi. Już później, rozmyślając o tym, przypomniał sobie, że nawet we śnie, gdy się budził zgorącz—kowany, mocno zaciskał to wszystko w garści i znowu z tym zasypiał. — Uzbierał sobie jakichś galganków i śpi z nimi, niczym ze skarbem!… — Tu Anastazja zaniosła się swym chorobliwym nerwowym śmiechem. Raskolnikow co rychlej wsunął to wszystko pod płaszcz i utkwił w niej nieruchomy wzrok. Chociaż w tej chwili bardzo niewiele mógł pomyśleć sensownie, jednak czuł, że nie tak będą się obchodzić z człowiekiem, gdy go przyjdą aresztować. „Ale… policja?” — Napiłbyś się herbaty? Chcesz? Mogę przynieść; w kuchni trochę zostało… — Nie… pójdę; zaraz pójdę—bąkał wstając.
— Toż ty ani ze schodów zejść nie poradzisz.
— Pójdę…
— Jak chcesz…
Odeszła za stróżem. Raskolnikow natychmiast rzucił się ku oknu — oglądać skarpetki i zrzynki. „Plamy są, lecz nie bardzo znaczne; wszystko się zabrudziło, zatarło i już wyblakło. Kto z góry nie wie — nic nie dojrzy. Więc i Anastazja nie mogła z daleka nic dostrzec. Bogu dzięki!” Dopiero teraz z drżeniem serca odpieczętował wezwanie i zaczął czytać. Długo, długo czytał, zanim zrozumiał. Było to zwyczajne wezwanie policyjne: ma się stawić dzisiaj o wpół do dziesiątej w biurze komisarza dzielnicowego. „Co to ma znaczyć? Nigdy nie miałem nic wspólnego z policją ! I dlaczego akurat dzisiaj ? — myślał z dręczącym zdumieniem. —O Boże, żebyż to już prędzej!” Padł na kolana, by się pomodlić, lecz roześmiał się — nie z modlitwy, tylko z siebie. Pośpiesznie zaczął się ubierać. „Ginąć, to ginąć, wszystko jedno! Trzeba włożyć skarpetkę! — pomyślał ni stąd, ni zowąd — jeszcze więcej się zatrze w kurzu, i ślady znikną.” Nie zdążył jednak jej włożyć, a już zszarpnął ją z przerażeniem i wstrętem. Zszarpnął, ale zmiarkowawszy, że innej nie posiada, wciągnął ją na nowo—i na nowo się roześmiał. „Wszystko to jest umowne, wszystko to względne, wszystko
to są czcze formy — mignęło mu w głowie samym tylko brzeżkiem myśli; a tymczasem drżał na całym ciele—bo przecie choć się wzdragałem, alem włożył! Skończyło się na tym, że włożyłem!” Niemniej przeto śmiech od razu ustąpił miejsca rozpaczy. „Nie, nie podołam…” Nogi mu drżały. „To ze strachu” — mruczał do siebie. Gorączka przyprawiała go o ból i zawrót głowy. „To podstęp! Chcą fortelem mnie przynęcić i znienacka stropić — ciągnął w duchu, wyszedłszy na schody. — Najgorsze, że jestem prawie nieprzytomny..’, jak nic mogę strzelić bąka…” Na schodach przypomniał sobie, że zostawia wszystkie rzeczy ot tak, w dziurze pod tapetą, „a tymczasem oni mogą naumyślnie zrobić rewizję bez niego” — przypomniał to sobie i zatrzymał się. Lecz ogarnęła go nagle taka rozpacz, taki — powiedzmy — straceńczy cynizm, iż machnął ręką i ruszył dalej. „Byle prędzej!…”
Na ulicy znowu nieznośna kanikuła; ani kropelki dżdżu przez te wszystkie dnie. Znowu kurz, cegły i wapno, znowu fetor ze sklepików i szynków, znowu co krok pijacy, Łotysze—przekupnie i gruchoty—dorożki. Słońce jaskrawo łysnęlo mu w twarz, aż oczy zabolały i w głowie mu się zakręciło na dobre — jak to zawsze bywa, gdy ktoś w gorączce wyjdzie na ulicę w bardzo słoneczny dzień. Doszedł do rogu wczorajszej ulicy, z dręczącym niepokojem zajrzał w nią, popatrzył na tamten dom… i natychmiast odwrócił wzrok. „Jeżeli mnie zapytają, może wszystko powiem” — pomyślał zbliżając się do biura. Biuro policyjne mieściło się o jakie ćwierć wiorsty od kamienicy Raskolnikowa. Świeżo właśnie przeniesiono je do nowego lokalu, w nowym domu, na czwartym piętrze. W poprzednim lokalu Raskolnikow był kiedyś przelotnie, lecz już bardzo dawno. Wszedłszy do bramy, zobaczył na prawo klatkę schodową, z której wyłonił się człowiek z księgą pod pachą. „Widocznie stróż; to znaczy, że urząd jest tutaj.”
I na chybi! trafił zaczął się wspinać na górę. Nie miał ochoty nikogo o nic pytać. „Wejdę, padnę na kolana i wszystko wyśpiewam…” — pomyślał wstępując na czwarte piętro. Schody były wąziutkie, strome i zanieczyszczone pomy—
jami. Wszystkie kuchnie wszystkich mieszkań na wszystkich czterech piętrach wychodziły na te schody i prawie cały dzień stały otworem. Toteż było tutaj okropnie duszno. Na górę i na dół wchodzili i schodzili stróże z księgami pod pachą, różni petenci i interesanci płci obojga. Również drzwi do biura byty szeroko otwarte. Wszedł i zatrzymał się w poczekalni. Tutaj stali, czekając, jacyś chłopi. Także i tu było niemożliwie duszno, a na domiar złego aż mdliło, aż w nosie wierciło od zjelczałego pokostu i nie wyschniętej jeszcze farby, którą świeżo pomalowano te izby. Trochę poczekawszy umyślił przepchać się dalej, do następnego pokoju. Były to wszystko izdebki malutkie i niskie. Straszna niecierpliwość ciągnęła go dalej a dalej. Nikt nań nie zważał. W drugim pokoju siedzieli i piórem wodzili jacyś pisarczykowie, ubrani niewiele lepiej niż on i dosyć dziwnie wyglądający. Zwrócił się do jednego z nich. — Czego chcesz?
Pokazał mu wezwanie urzędowe.
— Student?—zagadnął ów spojrzawszy na druczek.
— Tak jest, były student.
Pisarczyk obejrzał go, zresztą bez cienia ciekawości. Był to jakiś niesamowicie rozwichrzony jegomość, z wyrazem fiksata we wzroku. „Od niego nic się nie dowiem, bo mu wszystko jedno” — pomyślał Raskolnikow. — Idź pan tam, do sekretarza — powiedział pisarz i wskazał palcem przed siebie, na ostatni pokój w głębi. Wszedł więc do tej izby (czwartej z rzędu), ciasnej i szczelnie zapchanej publicznością — ludźmi odzianymi nieco schludniej niż w tamtych pokojach. Wśród interesantów były dwie panie. Jedna w żałobie, biednie ubrana, siedziała przy stole na wprost sekretarza i coś pisała pod jego dyktandem. Druga zaś pani, nader tęga, z purpurowymi rumieńcami, okazała niewiasta, aż nadto strojna, z broszką wielkości spodka na piersi, stała na uboczu i oczekiwała. Raskolnikow podał sekretarzowi swój papierek. Ów zerknął, powiedział: „Niech pan zaczeka”, i dalej dyktował damie w żałobie. Raskolnikow odetchnął lżej. „To na pewno nie o to chodzi!” Zrobiło mu się raźniej; z całej siły nakazywał sobie spokój i opanowanie.
„Lada fraszka, lada drobna nieoględność, a mogę się zdradzić! Hm… szkoda, że tu nie ma powietrza… Duszno… W głowie jeszcze bardziej się kręci… w umyśle też…” Czul w sobie okropny nieład. Bał się, że nie potrafi nad sobą zapanować. Próbował uczepić się jakiejkolwiek, zupełnie ubocznej myśli, lecz bez powodzenia. Zresztą ogromnie go interesował sekretarz: pragnął wyczytać coś z jego twarzy, „rozgryźć” go. Był to człowiek bardzo młody, najwyżej dwudziestodwu—letni, miał twarz smagłą i ruchliwą, starszą nad wiek; był modnie wysztafirowany, z rozdziałkiem na głowie, wyczesany i wypomadowany, z mnóstwem pierścionków na białych, szczotką wyczyszczonych palcach i ze złotymi łańcuszkami na kamizelce. Do jednego z obecnych tu cudzoziemców powiedział nawet ze dwa słowa po francusku, i to całkiem poprawnie. — Luizo Iwanowno, może by pani usiadła — rzucił od niechcenia purpurowej strojnisi, która wciąż stała, jakby nie mając odwagi siąść bez zaproszenia, jakkolwiek krzesło było tuż. — Ich danke* — rzekła cicho, spływając na krzesło z jedwabnym poszumem. Jej suknia bladoniebieska, z białym koronkowym przybraniem, rozdęła się wokół krzesła niby balon i zajęła omal nie pół pokoju. Zapachniały perfumy. Lecz damę widocznie onieśmielało, że oto zajęła pół pokoju i że tak biją od niej perfumy; uśmiechała się tchórzliwie i zarazem bezczelnie, ale z wyraźnym niepokojem. Pani w żałobie skończyła wreszcie i zabierała się do wyjścia. Wtem, nie bez hałasu, nader zuchowato i jakoś osobliwie poruszając ramionami za każdym krokiem, wszedł oficer, rzucił czapkę z bączkiem na stół i rozsiadł się. Okazała dama aż podskoczyła z miejsca na jego widok i z niebywałym rozanieleniem jęła dygać; ale oficer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ona zaś już nie śmiała usiąść w jego obecności. Był to porucznik, pomocnik komisarza cyrkułu; miał rudawe wąsy, poziomo sterczące w obie strony, oraz nadzwyczaj drobne rysy twarzy, które nie wyrażały nic prócz pewnej dozy czelności. Z ukosa i po części z oburzeniem spojrzał na Raskolnikowa: ten ostatni był nad miarę podle ubrany, a jednocześnie, mimo swego — liri^kuję.
nędznego wyglądu, zachowywał się w sposób nie licujący z jego strojem; Raskolnikow bowiem dopuścił się tej nieostrożności, że zbyt długo i wprost popatrzył na oficera, czym też go uraził. — Czego chcesz? — krzyknął porucznik, zapewne zdziwiony, że taki obdartus ani myśli rozpłynąć się w powietrzu pod jego piorunowym spojrzeniem. — Kazali mi przyjść… mam wezwanie…—wydukał Raskolnikow. — To w sprawie należności pieniężnej od tego pana… od studenta—skwapliwie wyjaśnił sekretarz odrywając się od swych papierzysk. — Proszę! — i przerzucił Raskolnikowowi zeszyt, wskazawszy odpowiednią rubrykę — niech pan przeczyta! „Należność pieniężna? jakież to pieniądze?—myślał Raskolnikow — ależ w takim razie to już na pewno nie tamto!” Drgnął z radości. Raptem zrobiło mu się niewiarogodnie, niewypowiedzianie lekko. Kamień z serca! — A o której godzinie kazano panu przyjść, mój panie? — krzyknął porucznik, coraz bardziej obrażony nie wiedzieć czym. — Tu stoi jak wół, że o dziewiątej, a teraz już prawie dwunasta! — Doręczono mi to zaledwie przed kwadransem — głośno i przez ramię odparł Raskolnikow, który także rozgniewał się z nagła i niespodziewanie dla siebie, w czym nawet znajdował niejaką przyjemność. — Wystarczy, że przyszedłem, choć jestem chory i mam gorączkę. — Zechce pan nie krzyczeć!
— Wcale nie krzyczę, mówię bardzo spokojnie, to pan krzyczy na mnie; ja zaś jestem studentem i nikomu nie pozwolę krzyczeć na siebie. Porucznika tak zatkało, że w pierwszej minucie nic nie potrafił wykrztusić, tylko jakieś bryzgi wylatywały mu z ust. Porwał się z miejsca. — Proszę mi—il—czeć! Jest pan w urzędzie. Bez grubiaństw, mój panie! — I pan także jest w urzędzie—zawołał Raskolnikow— i nie dość tego, że pan krzyczy, ale jeszcze pali papierosa, czyli że uchybia nam wszystkim. — Co rzekłszy Raskolnikow doznał niebiańskiej błogości. 101
Sekretarz patrzył na nich z uśmiechem. Zapalczywy porucznik był widocznie zbity z tropu. — To nie pańska rzecz!——wrzasnął w końcu, jakoś nienaturalnie gromko. — Będzie pan łaskaw napisać zaświadczenie, którego się od pana żąda. Aleksandrze Grigoriewiczu, proszę mu pokazać. Skarżą pana! Nie płaci pan pieniędzy! To mi dopiero jaśnie królewicz, no, proszę! Ale Raskolnikow już nie słuchał i zachłannie chwycił papier, czym prędzej szukając rozwiązania zagadki. Przeczytał raz, drugi raz i nie zrozumiał. — Cóż to jest?—zagadnął sekretarza.
— Ma pan zapłacić pieniądze .na podstawie weksla. Pan musi albo Uiścić wszystko wraz z kosztami, karami za zwłokę i tak dalej, albo oświadczyć na piśmie, kiedy będzie mógł zapłacić, a jednocześnie zobowiązać się, że aż do uregulowania długu nie opuści stolicy i nie będzie sprzedawał ani ukrywał swego mienia. Natomiast wierzycielowi wolno sprzedać pańskie mienie, a z panem postąpić wedle praw obowiązujących. — Ale ja… nikomu nie jestem winien!
— To już nas nie obchodzi. Do nas wpłynął nie wykupiony w terminie i należycie zaprotestowany weksel, opiewający na sto piętnaście rubli, który to weksel pan dał przed dziewięciu miesiącami wdowie po asesorze kolegialnym Zamicynie; wdowa zaś przekazała go radcy Czebarowowi do ściągnięcia; wezwaliśmy pana celem wyjaśnień w tej sprawie. — Przecie to moja gospodyni.
— Więc cóż stąd?
Sekretarz spozierał na niego z wyrozumiałym uśmiechem politowania, a jednocześnie z pewnym tryumfem, jak na nowicjusza, któremu po raz pierwszy dają powąchać prochu — że niby: „No, co słychać? Jak się teraz czujesz?” Ale cóż, cóż go teraz obchodził jakiś weksel, jakieś pretensje! Czy to było teraz warte najmniejszego bodaj niepokoju, najmniejszej choćby uwagi! Stał, czytał, słuchał, odpowiadał, nawet sam zadawał pytania, ale wszystko machinalnie. Tryumfalna radość z ocalenia, z ratunku po niedawnym niebezpieczeństwie — oto co w tej chwili napełniało całą jego istotę, bez oglądania się na przyszłość, bez analizy, bez domysłów i zgadywań, bez wątpliwości ani pytań. Był to moment całkowitej bezpośred—104
niej, czysto zwierzęcej radości. Lecz w tejże chwili w biurze zaszło coś w rodzaju burzy piorunowej. Porucznik, jeszcze cały wstrząśnięty okazanym mu brakiem szacunku, cały płonący chęcią poratowania nadwerężonej ambicji, cisnął wszystkie swe gromy na nieszczęsną „okazałą damę”, która od momentu jego wejścia patrzyła na niego z najgłupszym w świecie uśmiechem. — A, ty taka, siaka i owaka! — ryknął znienacka, aż szyby zadzwoniły (dama w żałobie już była wyszła).—Co to się u ciebie działo zeszłej nocy, hę? Znowu haniebna rozpusta, że cała ulica o tym wie. Znowu bijatyka i pijaństwo. My cię potrafimy poskromić! Przecie już ci mówiłem, uprzedzałem cię dziesięć razy, że za jedenastym razem nie daruję. A ty znowu, taka, siaka, owaka! Papier wypadł Raskolnikowowi z rąk. Ze zdumieniem patrzał na okazałą damę, którą tak bezceremonialnie sztorcowano. Niebawem wszakże zmiarkował, o co chodzi, i natychmiast ta cała historia zaczęła go nawet bardzo bawić. Słuchał z przyjemnością — tak dalece, że chciało mu się rechotać, rechotać, rechotać… Skakały w nim wszystkie nerwy. — Panie poruczniku — spróbował zapobiegliwie sekretarz, ale dał pokój i czekał na sposobniejszą chwilę, wiedział bowiem z własnego doświadczenia, że zacietrzewionego porucznika niepodobna powstrzymać inaczej niż za ręce. Co się tyczy okazałej damy, to z początku zadygotała pod nawałnicą piorunów, ale rzecz dziwna: im gęstsze i dosadniej sze sypały się na nią połajanki, tym jej mina robiła się uprzej—miejszą, tym czarowniej uśmiechała się do groźnego porucznika. Przebierała nóżkami i ustawicznie dygała, niecierpliwie czekając, rychłoż i jej dadzą wtrącić słówko. Wreszcie się doczekała. — Żaden hałas i bijatyka u mnie nie był, panie kapiten — zaterkotała, jakby kto grochem sypnął; mówiła z silnym niemieckim akcentem, choć zresztą wcale potoczyście. — I żaden, żaden szkandal, a oni przyszet pijana, i ja to wszystko rozpowie, panie kapiten, a ja nie winien… Mój dom eleganty, panie kapiten, i obchodzenie elegante, panie kapiten, i ja zawsze, zawsze sama nie chciał żaden szkandal. A oni’zupełnie przyszet pijana i potem znów kazali trzy putelki, a potem jeden podniosła nogi i zaczel nogom grać fortepian, i to jest zupełnie nieładnie ins
w eleganty dom, i on ganz* fortepian połamał i zupełnie, zupełnie tu nie ma nijaki manir, i ja to powiedział. A on wziol putełke i zacznie wszystkich z tylu putelką szturchnąć. I tu ja prędko zawołał stróż, i Kar! przyszet, a on wziol Kar! i podbił oko, i Henriet także podbił oko, a mnie pięć razy bil twarz. I to tak niedelikatnie w eleganty dom, panie kapiten, i ja krzyczał. A on otworzył okno i zaczol przez okno kwiczał jak mała świnia, i to wstyd. Czy można przez okno na ulic kwiczał jak mała świnia? Pfuj—pfuj—pfuj! I Kar! jego z tylu za frak ciągał od okno, i przy tym, to prawda, panie kapiten, jemu zajn rok** podarł. I wtedy on krzyczał, że jemu piętnaście rubli mań mus sztraf*** płacie. I ja sama, panie kapiten, pięć rubli jemu zajn rok płaciła. I to niewdzięczna gość, panie kapiten i robi różna szkandal! Mówił: na was duży satir gedrikt**** będzie, bo ja we wszystkie gazety mogę na was wszystko napisał. — Więc to pisarz?
— Tak, panie kapiten, i jąkasz niewdzięczna gość, panie kapiten, jeżeli w eleganty dom… — No, dosyć tego, dosyć! Jużem ci mówił, mówił, przecie mówiłem ci… — Panie poruczniku! —znów wdał się sekretarz znacząco. Porucznik szybko spojrzał na niego; sekretarz z lekka kiw—nąl głową. — …Otóż, czcigodna Lawizo, moja ostateczna i najosta—teczniejsza przestroga — ciągnął dalej porucznik. — Jeżeli w twoim eleganckim domu choć jeszcze jeden raz wybuchnie taka chryja, to wpakuję cię do ciupy, jak się mówi w stylu uroczystym. Zrozumiałaś? Więc pan literat, autor, wziął sobie w „eleganckim domu” pięć rubeliansów za oddartą połę fraka! Oto jacy oni są, ci autorzy!—Tu rzucił wzgardliwe spojrzenie na Raskolnikowa. — Przedwczoraj w traktierni podobnaż historia; najadł się facet, a płacić nie chce. „Ja was za to w satyrze opiszę” — powiada. W zeszłym tygodniu na statku inny znowuż zwymyślał od ostatnich czcigodną rodzinę radcy stanu, żonę jego i córkę. Z cukierni przed kilku dniami wypchano takiego na zbity łeb. Oto jacy oni są, ci autorowie, W orys.pisownia fonetyczna; sein Rock —jego surdut.
W oryg. pisownia fonetyczna; mań muss… Strofę — trzeba… karę. W oryg.pisownia fonetyczna; gedruekl — wydrukowana.
literaci, studenci, krzykacze… tfu! A ty mi się wynoś! Zaczekaj, niech no sam do ciebie zajrzę… będziesz się miała z pyszna! Rozumiesz? Luiza Iwanowna ze zdwojoną uprzejmością poczęła przysiadać w dygach i, dygając na wsze strony, cofała się aż do drzwi; ale na progu ugodziła tyłem w postawnego oficera o świeżej, szczerej twarzy i przepięknych, gęstych blond bokobrodach. Był to sam Nikodem Fomicz, komisarz cyrkułu. Luiza Iwanowna pośpieszyła dygnąć nieomal do podłogi, po czym, drobiąc malutkimi kroczkami i podskakując, wyleciała z biura. — Znowu łoskot, znowu błyskawice i pioruny, cyklon, huragan! — uprzejmie i po przyjacielsku zwrócił się Nikodem Fomicz do liii Pietrowicza — znowu sforsowaliśmy sobie serce, znowuśmy wybuchnęli! Już na schodach słyszałem. — Et, co tam! — rzekł Ilia Pietrowicz ze szlachetną nie—dbalością (a nawet nie: co, lecz jak gdyby: ca—a tam!), przechodząc z jakimiś papierami do drugiego stołu i malowniczo poruszając ramionami za każdym krokiem: prawa noga — prawe ramię, lewa noga — lewe ramię. — Uważasz: pan autor, przepraszam, pan student, były student, nie uiszcza należności, nawystawiał weksli, mieszkania nie zwalnia, wciąż mamy skargi na pana studenta, a pan student zgłasza pretensję, że zapaliłem papierosa w jego obecności! Pan student dopuszcza się zberezeństw, a potem… ale spójrz sam: oto pan student we własnej ujmującej postaci! — Ubóstwo nie hańbi, mój drogi, zresztą co tam! Człowiek się uniósł, wziął na ambit. Pan się prawdopodobnie o coś obraził i trochę sobie pofolgował?—ciągnął dalej Nikodem Fomicz, uprzejmie zwracając się do Raskolnikowa. — Naj—niesłuszniej, proszę pana: to człowiek wysoce szlachetny, proszę mi wierzyć, ale gorączka, dynamit! Wybuchnie, zakipi, spłonie—i nie ma! Po chwili nic zgoła, a pozostaje tylko złote serce! Nawet w pułku przezwano go: Porucznik—Proch… — A pułk był nie od parady! — zawołał Ilia Pietrowicz, wielce rad, że go tak mile połechtano, ale wciąż jeszcze z dą—sem. Raskolnikow ni stąd, ni zowąd zapragnął powiedzieć im coś nadzwyczaj przyjemnego. — Ależ, panie kapitanie — zaczął bardzo swobodnie, zwracając się nagle do Nikodema Fomicza — proszę wejść w moją 107
sytuację… Jestem nawet gotów przeprosić pana porucznika, jeślim mu ubliżył. Jestem biedny i chory student, znękany ubóstwem (właśnie tego wyrazu użył: „znękany”). Właściwie jestem byłym studentem, bo teraz nie mam na utrzymanie, ale dostanę pieniądze… Mam matkę i siostrę w r—skiej guberni… Przyślą mi i ja… zapłacę. Moja gospodyni jest dobrą kobietą, ale tak ją złości to, że straciłem lekcje i nie płacę już czwarty miesiąc, że przestała mi nawet przysyłać obiady… Absolutnie nie rozumiem, co to za weksel! Żąda teraz ode mnie pieniędzy za ten weksel, ale skądże mam wziąć, niech pan sam powie!… — Przecież to nie nasza rzecz… — powtórnie zauważył sekretarz. — Przepraszam, przepraszam! najzupełniej się z panem zgadzam, lecz niechże mi będzie wolno wyjaśnić — podjął Raskolnikow zwracając się nie do sekretarza, ale do Nikodema Fomicza, jednak z całej siły starając się zwracać również i do zastępcy, choć ów uparcie udawał, że szuka czegoś w papierach i że pogardliwie nie zwraca na niego uwagi. — Niechaj mi będzie wolno ze swej strony wyjaśnić, że mieszkam u niej już blisko trzy lata, od mojego przyjazdu z prowincji, i że przedtem… przedtem… Zresztą dlaczego bym nie miał wyznać ze swej strony, że od razu na początku przyrzekłem ożenić się z jej córką—była to obietnica słowna, zupełnie nie wiążąca… To była dziewczyna… zresztą, owszem, nawet mi się podobała… chociaż nie byłem zakochany… Słowem, młodość, a raczej chciałem powiedzieć, że podówczas gospodyni chętnie mi kredytowała, ja zaś poniekąd pędziłem taki tryb życia… byłem bardzo lekkomyślny… — Nikt od pana nie żąda takich poufnych szczegółów, mój panie, a zresztą nie mamy czasu — wpadł mu w słowo Ilia Pietrowicz grubiańsko i z tryumfem, lecz Raskolnikow przerwał mu zapalczywie, choć nagle mówienie zaczęło mu ogromnie ciążyć. — Ale niechże panowie pozwolą, niech mi pozwolą, żebym poniekąd… opowiedział wszystko… jak to było i… ze swej strony… chociaż zgadzam się, że to opowiadanie jest zbyteczne, ale — przed rokiem ta panna umarła na tyfus, a ja w dalszym ciągu pozostałem w charakterze sublokatora, a gospodyni, kiedy się przeniosła do obecnego mieszkania, powiedziała mi… powiedziała po przyjacielsku… że najzupełniej mi 108
ufa i wszystko.., ale że może bym chciał dap jej ten weksel na sto piętnaście rubli, bo uważała,, że tyle jestem jej winien. Przepraszam! Właśnie powiedziała, że skoro tylko dam jej ten papier, ona mi znowu będzie kredytowała, ile chcę, i że nigdy, nigdy, ze swej strony — to są jej własne słowa — nie zrobi użytku z tego weksla, dopóki ja sam nie zapłacę… A raptem teraz, kiedy straciłem lekcje i nie mam co jeść, ona go oddaje do realizacji… Cóż mam na to powiedzieć? — Te wszystkie rzewne szczegóły nas nie dotyczą, mój panie — czelnie rąbnął Ilia Pietrowicz — ma pan dać zobowiązanie na piśmie, to zaś, że pan był zakochany, i wszystkie te tragiczne epizody to wcale nie nasza rzecz. — No wiesz, to trochę… okrutnie…—bąknął Nikodem Fomicz siadając przy stole i również zabierając się do podpisywania. Poczuł jakiś wstyd. — Niechże pan pisze — polecił sekretarz Raskolnikowowi.
— Co?—spytał ów z rozmyślną szorstkością.
— Podyktuję.
Raskolnikow miał wrażenie, że po jego spowiedzi sekretarz zaczął go traktować wzgardliwiej i bardziej lekceważąco. Ale rzecz dziwna: wszystkie ludzkie opinie zobojętniały mu z kretesem, a zmiana ta dokonała się w jednej chwili, w jednym oka mgnieniu. Gdyby chciał trochę się zastanowić’, to naturalnie, byłby zdziwiony, że zaledwie przed minutą mógł z nimi tak rozmawiać i nawet narzucać im się ze swymi uczuciami. I skąd się te uczucia wzięły? Natomiast teraz, gdyby pokój napełnił się naraz nie urzędnikami policyjnymi, tylko najserdeczniejszymi jego przyjaciółmi, to bodaj i wówczas nie znalazłby dla nich ani jednego ludzkiego słówka — tak dalece wywiało mu wszystko z serca… Duszy jego objawiła się nagle ponura świadomość dręczącego, bezgranicznego osamotnienia i obcości. To nie nikczemność jego serdecznych wynurzeń wobec liii Pietrowicza ani nikczemność tryumfu porucznika nad nim — tak raptownie przenicowała jego serce. Och, cóż go teraz obchodzi własne poniżenie, wszystkie te ambicje, porucznicy, Niemki, pretensje, biura i tak dalej, i tak dalej. Gdyby go skazano w tej chwili na stos, zapewne nie ruszyłby palcem, może nawet nie wysłuchałby uważnie wyroku. Działo się z nim coś zgoła mu nie Znanego, nowego, nagłego i nigdy nie bywałego. Nie, żeby rozumiał, ale wyraźnie doznawał całą 109
potęgą doznania, że już nie tylko z jakąś sentymentalną wylewnością jak przed chwilą, lecz w ogóle z niczym już mu nie wolno zwracać się do tych ludzi w biurze cyrkułu i że chociażby to byli rodzeni bracia i siostry, a nie urzędnicy policji, to i tak już by nie miało żadnego sensu zwracać się do nich w żadnej a żadnej okoliczności życia. Dotychczas nigdy nie doświadczył tak dziwnego i okrutnego doznania. A co najgorsze, najbardziej męczące — to właśnie, że było to raczej doznanie niż świadomość, niż pojęcie: doznanie bezpośrednie, doznanie najbardziej torturujące ze wszystkich doznań, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek przeżyć. Sekretarz począł mu dyktować utarty wzór tego rodzaju oświadczeń, to znaczy: zapłacić nie mogę, przyrzekam wtedy a wtedy (kiedykolwiek) uiścić należność, z miasta nie wyjadę, mienia ani sprzedawać, ani rozdarowywać nie będę i tym podobne. — Ależ pan nie może pisać, pióro wypada panu z rąk — zauważył sekretarz, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. — Pan chory? — Tak… w głowie mi się kręci… Niech pan dyktuje.!
— To już koniec. Proszę podpisać.
Sekretarz wziął od niego papier i zajął się innymi interesantami. Raskolnikow odłożył pióro, lecz zamiast wstać i odejść, wsparł się łokciami na stole i ścisnął głowę oburącz. Jakby mu kto wbijał gwóźdź w ciemię. Raptem nawiedziła go myśl dziwna: Wstać zaraz, podejść do Nikodema Fomicza i opowiedzieć wszystko, co było wczoraj, wszystko do najdrobniejszych szczegółów, potem udać się razem z nimi do siebie i pokazać im te rzeczy w kącie, w dziurze. Pokusa była tak silna, że ulegając jej, już się podniósł na krześle. „A może zastanowić się choć przez minutę?—mignęło mu w głowie.—Nie, lepiej się nie zastanawiać, tylko ot, z pieca na łeb!” Nagle zatrzymał się jak wryty. Nikodem Fomicz zapalczywie mówił coś do porucznika i Raskolnikow usłyszał: — Nie ma mowy, obaj zostaną zwolnieni! Po pierwsze, wszystko temu przeczy. Bo uważaj: po co by. mieli wołać stróża, gdyby to była ich sprawka?.—.. Żeby siebie pogrążyć, co? Albo dla fortelu? Nie, to by już był fortel przemędrkowany! A wreszcie, studenta Piestriakowa widzieli w bramie obaj stróże i jedna 110
baba akurat w chwili, kiedy wchodził. Szedł w towarzystwie trzech kolegów i rozstał się z nimi już przed samą bramą; wypytywał stróżów o lokatorów jeszcze w obecności tych swoich przyjaciół. Któż by wypytywał o lokatorów, gdyby szedł w takich zamiarach? Co zaś do Kocha, to ten przed pójściem do starej pół godziny siedział na dole u złotnika i dopiero dokładnie kwadrans przed ósmą wyszedł od niego na górę do starej. Więc sam pomyśl… — Za pozwoleniem, skądże taka sprzeczność: sami twierdzą, że się dobijali i że drzwi były zamknięte, a po trzech minutach, kiedy wrócili ze stróżem, okazuje się, że drzwi otwarte? — W tym ci sęk: morderca na pewno tam siedział i zaniknął się na haczyk; nakryliby go jak amen w pacierzu, gdyby Koch nie pokpił sprawy i nie poszedł sam po stróża. On zaś właśnie w tymże czasie zdążył zbiec ze schodów i jakoś się prześliznąć mimo nich. Koch nie wie, jak Bogu dziękować, żegna się prawą i lewą ręką. „Gdybym tam pozostał — powiada — on by wypadł i zabił mnie siekierą.” Chce dać na prawosławną mszę, che—che!… — A mordercy nikt nie widział?
— Skądże znowu! Ta kamienica — to jak arka Noego — wtrącił sekretarz, który się przysłuchiwał ze swego miejsca. — Sprawa jasna, sprawa jasna! — gorąco powtórzył Nikodem. — Nie, sprawa bardzo niejasna — stanowczo rzekł porucznik. Raskolnikow wziął kapelusz i ruszył ku drzwiom. Ale do drzwi nie doszedł… Gdy oprzytomniał, zobaczył, że siedzi na krześle, że z prawej strony podtrzymuje go jakiś człowiek, a z lewej stoi drugi człowiek, z żółtą szklanką pełną żółtej wody, że Nikodem Fomicz stoi przed nim i bacznie mu się przygląda. Powstał z krzesła. — Co to? Pan chory?—dosyć ostro zagadnął Nikodem Fomicz.
— Ten pan już podpisując ledwie piórem wodził — zaznaczył sekretarz Siadając i znowu biorąc, się do papierów. — Pan dawno choruje?—krzyknął porucznik ze swego miejsca, również segregując papiery. On także, rzecz prosta,
patrzał na chorego, póki ów trwał w omdleniu, lecz natychmiast odszedł, gdy tamten oprzytomniał. — Od wczoraj…—mruknął Raskolnikow w odpowiedzi.
— A wczoraj wychodził pan z domu?
— Wychodziłem.
— Chociaż chory?
— Chociaż chory.
— O której?
— Po siódmej wieczór.
— Dokąd, jeśli wolno zapytać?
— Na ulicę.
— Przynajmniej krótko i jasno.
Raskolnikow odpowiadał szorstko, urywanie, blady jak chusta, i nie spuszczał swych czarnych zgorączkowanych oczu pod spojrzeniem liii Pietrowicza. — Przecie ledwie stoi na nogach, a ty… —spróbował Nikodem Fomicz. — Nie szko—dzi!—z jakąś szczególną intonacją wycedził porucznik. Nikodem Fomicz chciał coś jeszcze dodać, ale spojrzawszy na sekretarza, który również patrzał nań bardzo pilnie, zachował milczenie. Wszyscy naraz umilkli. Było dziwnie. — No dobrze — zakonkludowal Ilia Pietrowicz — nie zatrzymujemy pana. Raskolnikow wyszedł. Słyszał jeszcze, jak po jego wyjściu rozpoczęła się nagle ożywiona rozmowa, przy czym najdobitniej rozlegał się pytający głos Nikodema Fomicza… Na ulicy ocknął się całkowicie. „Rewizja, rewizja, zaraz rewizja! — powtarzał w duchu, bardzo się śpiesząc. — Zbóje! Podejrzewają!” Poprzedni strach ogarnął go na nowo, od stóp do głów. II
„A jeżeli rewizja już była? Jeżeli akurat zastanę ich u siebie?” Lecz oto i jego pokój. Nic i nikogo—nikt nie zaglądał;
nawet Anastazja n—ie tknęła sprzątania. Lecz Boże! jak mógł zostawić wszystkie te rzeczy tam, w dziurze? Rzucił się do kąta, wsunął dłoń pod tapetę, jął wydobywać rzeczy i wtykać je sobie do kieszeni. Okazało się, że wszystkiego jest osiem sztuk: dwa małe puzdereczka z kolczykami czy 112
czymś w tym rodzaju (nie przyjrzał się należycie), dalej — cztery niewielkie futeraliki safianowe; jeden łańcuszek był po prostu owinięty w papier gazetowy; jeszcze coś w gazetowym papierze, zdaje się, że order… Powsuwał wszystko do różnych kieszeni w palcie i do pozostałej, prawej kieszeni spodni, usiłując, by to było jak najmniej widoczne. Także i sakiewkę wziął razem z rzeczami. Po czym wyszedł z pokoju, tym razem zostawiając drzwi zupełnie na oścież. ^ Szedl krokiem raźnym, pewnym i chociaż czul się jak połamany, jednak przytomność go nie odbiegała. Bał się pościgu, bał się, że za pół godziny, za kwadrans, już wydadzą, być może, nakaz tropienia go; toteż za wszelką cenę należy co rychlej zatrzeć ślady. Trzeba zdążyć, dopóki się jeszcze ma trochę sił i choć trochę trzeźwości umysłu… Dokądże iść? Ta sprawa była już dawno zdecydowana: „Wrzucić wszystko do kanału i niech już raz będzie koniec.” Postanowił tak jeszcze w nocy, w malignie, podczas tych chwil, kiedy — pamiętał dobrze — kilkakrotnie próbował wstać i iść „prędzej, prędzej, żeby wszystko wyrzucić”. Lecz okazało się, że z tym wyrzuceniem sprawa jest bardzo trudna. Błądził nabrzeżem Kanału Jekateryńskiego już z pół godziny albo i dłużej i kilka razy spoglądał na napotykane przęsła schodków wiodących z ulicy nad wodę. Lecz ani mowy o spełnieniu zamiaru, gdyż albo tuż u schodków stały tratwy, na których kobiety prały bieliznę, albo były przycumowane łódki, no i wszędzie snuli się ludzie, zresztą zewsząd, z nabrzeża, z każdej strony, było się widocznym; podejrzanie by wyglądało, gdyby człowiek umyślnie zeszedł, przystanął i coś wrzucał do wody. A jeżeli futerały nie utoną, tylko zaczną pływać? Ba, na pewno tak będzie. Każdy to zobaczy. Już i tak wszyscy przechodnie patrzą na niego jak na raroga — jakby on jeden ich obchodził. „Czemu się to dzieje? A może tak mi się tylko wydaje?”— myślał. Wreszcie przyszło mu do głowy, że może lepiej będzie pójść gdzieś nad Newę. Bo i ludzi tam mniej, i nie tak się będzie rzucał w oczy, i poręczniej mu będzie, grunt zaś — że dalej od domu. Aż się zdziwił: oto już pól godziny łazi, pełen troski i niepokoju, w tak niebezpiecznej okolicy, a dopiero teraz przychodzi mu ten pomysł! Wyłącznie dlatego stracił bez—n—ł
płodnie pól godziny, że powziął raz taką decyzję we śnie, w majaczeniu! Zrobił się strasznie roztargniony i roztrzepany i wiedział o tym. Stanowczo należy się pośpieszyć! Ruszył ku Newie Aleją W—ską; lecz po drodze zaświtała mu nowa myśl: „Po co nad Newę? Po co do wody? Czyż nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, ot, chociażby na Wyspy, i gdziekolwiek—w ustronnym miejscu, w lesie, pod krzakiem—wszystko to zakopać, a drzewo dobrze sobie zapamiętać?” I jakkolwiek czul, że nie jest w stanie wszystkiego tego jasno i zdrowo rozważyć w tej chwili, jednakże myśl wydala mu się bezbłędną. Ale i na Wyspy nie było mu sądzone się dostać; natomiast rzecz wzięła inny obrót. Idąc z Alei W—skiej na plac, nagle ujrzał po lewej ręce wejście na podwórko, zupełnie na głucho zabudowane. Z prawa, tuż od bramy, daleko w głąb podwórka szedł ślepy, nietynkowany mur sąsiedniej czteropiętrowej kamienicy. Z lewa, równolegle do ślepego muru i również od samej bramy, biegi drewniany parkan na jakie dwadzieścia kroków w głąb dziedzińca i dopiero dalej skręcał pod kątem na lewo. Było to na głucho odgrodzone miejsce, gdzie leżał zwalony jakiś budulec. Nieco dalej, w zagłębieniu podwórka, zza parkanu wyzierał węgieł niskiej, zasmolonej murowanej szopy, prawdopodobnie część jakichś warsztatów. Zapewne mieścił się tu zakład ślusarski czy stelmachowski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie prawie tuż od bramy poczynając, gęsto czerniały kupki węglowego miału. „Oto gdzie można by podrzucić — i w nogi!” — pomyślał. Nie widząc nikogo na podwórku, wstąpił do bramy i zobaczył tuż koło wrót urządzenie często spotykane’w kamienicach, gdzie mieszka dużo robotników, rzemieślników, woźniców itd., mianowicie przylegającą do parkanu rynnę ściekową, na parkanie widniał nieunikniony w takich razach dowcip, wypisany kredą: „Tótej zaczymywać się nie Wolno.” Miało to już tę dobrą stronę, że wstąpienie tu i zatrzymanie się nie mogło budzić podejrzeń. „Zrzucić od razu wszystko na kupę i uciekać!”
Jeszcze raz się obejrzał i już wkładał rękę do kieszeni, gdy wtem pod murem zewnętrznym, pomiędzy bramą a rynną ‘ w przesmyku nie szerszym nad jeden arszyn, zauważył duży nie ociosany kamień, który ważył z półtora puda i przylegał do muru od ulicy. Za tym murem biegł chodnik, słychać 114
było, jak kroczą przechodnie, których tutaj jest zawsze sporo; lecz za bramą nikt go nie mógł dojrzeć, chyba żeby kto wszedł z ulicy; co zresztą było bardzo prawdopodobne, toteż należało się śpieszyć. Pochylił się nad kamieniem, mocno oburącz uchwycił go za wierzchołek, natężył wszystkie siły i przewrócił głaz. Pod głazem powstało niewielkie zagłębienie, do którego jął czym prędzej wyrzucać wszystko z kieszeni. Sakiewka znalazła się na samym wierzchu, ale i tak w zagłębieniu zostało jeszcze miejsce. Następnie znów uchwycił kamień i od razu obrócił go z powrotem; kamień zajął dokładnie poprzednie położenie, może tylko wydawał się odrobineczkę wyższy. Raskolnikow podgarnąi. trochę ziemi i przydeptał dookoła nogami. Nic nie można było zauważyć. Wówczas wyszedł i podążył w stronę placu. Znów na moment porwała go wszechwładna, trudna do zniesienia radość, jak przedtem w biurze. „Ślady zatarte! Komuż, komuż przyjdzie do głowy szukać pod tym kamieniem? Może on tu leży od chwili zbudowania kamienicy i przeleży drugie tyle. A gdyby nawet znaleziono: czemuż mają pomyśleć o mnie? Skończone! Nie ma poszlak!” I zaśmiał się. Tak jest; przypominał sobie później, że się roześmiał nerwowym drobnym, bezgłośnym, długim śmiechem i wciąż się śmiał, śmiał się cały czas, idąc przez plac. Ale kiedy wszedł na bulwar K—ski, gdzie przedwczoraj spotkał ową dziewczynę, śmiech go nagle opuścił. Inne myśli wtargnęły mu do mózgu. Poczuł nagle, że przejście mimo tej ławki, na której wtedy, po odejściu dziewczyny, siedział i rozmyślał, budzi w nim teraz okropny wstręt oraz że okropnie mu będzie ciężko spotkać znów wąsala, któremu dal wtedy dwudziestkę. „Pal go diabli!” Szedł rozglądając się dokoła gniewnie i z roztargnieniem. Wszystkie jego myśli wirowały obecnie wokół jakiegoś głównego punktu, czuł, że to jest rzeczywiście punkt główny i że teraz, właśnie teraz, pozostał sam na sam z tym głównym punktem — i to pierwszy raz po tych dwóch miesiącach. „Niechże to wezmą wszyscy diabli! — pomyślał raptem w napadzie niewysłowionej złości. — Stało się i nie odstanie, niech więc diabli porwą i ją, i to nowe życie! Boże, jakie to głupie!… Ile ja dzisiaj nalgałem i nałajdaczyłem! Jakżem obmierzle merdał ogonem i przymilał się do tego paskudnego
liii Pietrowicza. Zresztą i to furda! Gwiżdżę na nich wszystkich, jak i na to, żem merdał i przymilal się! Nie w tym sęk, wcale nie w tym!…” Wtem zatrzymał się; nowe, całkiem nieoczekiwane i nad wyraz proste pytanie zbito go z tropu i wprawiło w gorzkie zdumienie: „Jeżeli rzeczywiście wszystko to było zrobione świadomie, a nie po bałwańsku, jeżeli rzeczywiście miałeś określony i wyraźny cel, to jakże wytłumaczyć, żeś natychmiast nie zajrzał do sakiewki i nie masz pojęcia, coś zdobył, za coś wziął na siebie tę całą męczarnię, po coś się zdecydował na taką podłą, plugawą, haniebną rtecz? Ba, przecie chciałeś dopiero co wrzucić tę sakiewkę do wody razem ze wszystkimi rzeczami, których również nawet nie obejrzałeś… Cóż to ma znaczyć?” Tak jest, tak jest, nie inaczej. Zresztą wiedział o tym już dawniej, to wcale nie nowe dla niego pytanie; i gdy w nocy powziął decyzję wrzucenia wszystkiego do wody, to powziął ją bez żadnych wahań i roztrząsań — jakby tak właśnie być musiało, jakby inaczej być nie mogło… Tak, on to wszystko rozumie i pamięta; kto wie nawet, czy nie postanowił tego wczoraj, w chwili gdy przysiadł nad kuferkiem i wydobywał futerały… Owszem, nie inaczej!… „To dlatego, że jestem bardzo chory — stwierdził wreszcie posępnie. — Sam siebie zamęczyłem, zadręczyłem, dlatego nie wiem, co czynię… Dręczyłem siebie i wczoraj, i onegdaj, i przez cały ten czas… Gdy wyzdrowieję… przestanę się dręczyć… A jeżeli w ogóle nie wyzdrowieję? Boże! jak mi to wszystko zbrzydło!…” Szedł nie zatrzymując się. Miał ogromną chęć na jakąś rozrywkę, nie wiedział jednak, co zrobić, co przedsięwziąć. Nowe, nieodparte wrażenie opanowywało go coraz bardziej, nieomal z minuty na minutę: wrażeniem tym był bezgraniczny, prawie cielesny wstręt do wszystkiego, co spotykał i co go otaczało, wstręt uparty, zły, nienawistny. Mierzili go wszyscy przechodnie, mierziły go nawet ich twarze, chód, ruchy. Zda się, że oplułby, ugryzłby każdego, kto by do niego przemówił… Przystanął, gdy dotarł na nabrzeże Małej Newy, na Wyspie Wasilewskiej, około mostu. „Tutaj mieszka, w tej kamienicy—pomyślał.—Masz ci los! Czyżbym przyszedł umyślnie do Razumichina? Powtarza się ta sama historia co wtedy… HA
Ogromniem ciekaw: czy przyszedłem celowo, czy też po prostu szedłem przed siebie, no i zabmąłem tutaj? Mniejsza o to. Mówiłem… przedwczoraj… że przyjdę do niego nazajutrz po tym. Otóż przyszedłem! Czyż ja nie mam teraz prawa iść, gdzie mi się podoba?…” Ruszył na piąte piętro do Razumichina.
Razumichin był w domu, w swej izdebce. Pracował w tej chwili, coś pisał; sam mu otworzył. Nie widzieli się dobre cztery miesiące. Razumichin siedział u siebie w podartym na strzępy szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, rozmamłany, nie ogolony i nie umyty. Twarz jego wyraziła zdziwienie. — Co ci jest? — zawołał oglądając kolegę od stóp do głów; później umilkł i gwizdnął. — Czyżby już było tak źle? Bra—chu, toż ty prześcignąłeś nawet mnie — dodał spozierając na łachmany Raskolnikowa. — Siadajże, pewnieś zmęczony! — I gdy ów opadł na ceratową otomanę, jeszcze podlejszą od jego własnej, Razumichin dostrzegł od razu, że jego gość jest niezdrów. — Tyś przecie poważnie chory; wiesz o tym?—Chciał zmierzyć mu puls; Raskolnikow wyrwał rękę. — Daj pokój — rzekł. — Przyszedłem… słuchaj, nie mam żadnych korepetycji… więc chciałem… A zresztą nie potrzeba mi korepetycji. — No wiesz? Przecie gadasz od rzeczy!—wtrącił Razumichin obserwując go badawczo. — Nie, nie od rzeczy…
Raskolnikow wstał z otomany. Idąc do Razumicbina nie pomyślał o tym, że przecie znajdzie się z nim twarzą w twarz. Dopiero teraz w jednej chwili zdał sobie sprawę, już na podstawie doświadczenia, że nie ma na całym świecie rzeczy, której by pragnął mniej niż znaleźć się twarzą w twarz z kim bądź. Zakipiała w nim żółć. Ledwie przestąpił próg Razumichina, omal się. nie zachłysnął wściekłością na siebie. — Do widzenia! — rąbnął i ruszył ku drzwiom.
— Czekajże, wariacie!
— Nie potrzeba!…—powtórzył ów, znowu wyszarpując rękę.
— To po kiego diabła przyszedłeś! Sfiksowałeś czy co? Przecie to… obrażliwe. Ja cię tak nie puszczę. — Więc słuchaj: przyszedłem tutaj, bo poza tobą nie znam
nikogo, kto by mi dopomógł… rozpocząć… bo ty jesteś od nich wszystkich lepszy, chciałem powiedzieć; rozsądniejszy, i potrafisz zrozumieć… Ale teraz widzę, że mi nic nie potrzeba, słyszysz? absolutnie nic… niczyich usług i współczuć… Ja sam… I basta! Dajcie mi święty spokój! — Zaczekaj że chwilkę, małpo zielona! Wariat, jak mi Bóg miły, mnie jest wszystko jedno. Uważasz: lekcji i ja teraz nie mam, zresztą pluję na to; natomiast na bazarze ma księgarnię Cheruwimow, który sam stanowi coś w rodzaju lekcji. Ja bym go teraz nie odstąpił ani za pięć korepetycji u kupieckich synków. Sporządza takie wydańka, puszcza w świat takie przy—rodniczo—naukowe książeczki, które się rozchodzą, że buzi dać! Już od samych tytułów oko bieleje! Zawsze twierdziłeś, żem głupi; otóż, brachu, są głupsi ode mnie, jak Boga kocham! Teraz zachciało mu się „nowego kierunku”. Sam ani be, ani me, ja zaś popieram, ma się wiedzieć. Patrz: oto przeszło dwa arkusze niemieckiego tekstu; moim zdaniem, jest to najgłupsza w świecie szarlataneria: krótko rzekłszy, autor rozważa, czy kobieta jest człowiekiem, czy nie jest? No i, ma się rozumieć, rozstrzyga uroczyście, iż, owszem, jest człowiekiem. Cheruwimow przygotowuje to w dziale kwestii kobiecej; ja — tłumaczę. On te dwa i pól arkusza rozciągnie na sześć, potem rąbniemy wspaniały tytuł na pół stronicy — i puścimy po pół rubelka. Przełkną i to! Za tłumaczenie biorę sześć rubli od arkusza, czyli za całość wypadnie piętnaście rubli, sześć zaś wziąłem d canto. Gdy to skończymy, zaczniemy tłumaczyć o wielorybach, następnie już sobie zakreśliłem w drugiej części Confenssions* jakąś nudną jak flaki z olejem gadaninę, również będziemy to tłumaczyli, bo Cheruwimowo—wi ktoś powiedział, że Rousseau to coś w rodzaju Radiszcze—wa3. Ja oczywiście nie zaprzeczam, pal go licho! Otóż, czy chcesz tłumaczyć drugi arkusz arcydzieła „Czy kobieta jest człowiekiem”? Jeżeli chcesz, to zaraz bierz tekst, bierz pióra, papier (wszystko to mam od księgarza) i masz na łapę trzy ruble, bo ponieważ ja za cały przekład, za pierwszy i drugi arkusz, wziąłem zaliczki sześć rubli, więc trzy przypada na twój udział. Jak skończysz arkusz — dostaniesz jeszcze trzy ruble. Tylko zlituj się, nie uważaj tego za jakąś przysługę z mo—* Wyznań
jej strony. Przeciwnie, jak tylko wszedłeś, obliczyłem sobie, że możesz mi pomóc. Po pierwsze, z pisownią u mnie nietęgo, po wtóre, po niemiecku ja czasem ani w ząb, tak że przeważnie komponuję od siebie i tylko tym się pocieszam, że to wychodzi książce na dobre. Ale diabli wiedzą: może nie na dobre, lecz właśnie na gorsze… Więc bierzesz czy nie bierzesz? Raskolnikow wziął w milczeniu kartki niemieckiego artykułu, wziął trzy ruble i wyszedł bez słowa. Razumichin ze zdziwieniem popatrzył za nim. Ale już dotarłszy do pierwszej przecznicy Raskolnikow nagle zawrócił, znowu poszedł na górę do Razumichina i położywszy na stole niemieckie kartki i trzy ruble, znów wyniósł się bez stówka. — Chyba na głowę upadłeś czy co! — ryknął rozwścieczony nareszcie Razumichin. — Co ty mi tu za komedie wyprawiasz! Nawet mnie samego zmyliłeś… Po kiego licha przyła—ziłeś w takim razie, diable rogaty! — Nie potrzeba… przekładów…—mruknął Raskolnikow już na schodach. — Więc jakiejże ci cholery potrzeba?—wołał Razumichin z góry. Tamten w milczeniu szedł dalej. — Te! Powiedz przynajmniej, gdzie mieszkasz? Odpowiedzi się nie doczekał. — No to idź sobie do czar—r—rta!…
Lecz Raskolnikow wychodził już na ulicę. Na moście Niko—łajewskim raz jeszcze ocknął się zupełnie wskutek pewnego zajścia, wielce dlań niemiłego. Mocno ściągnął go batem po plecach któryś woźnica za to, że omal nie wlazł pod konie, jakkolwiek ów woźnica trzy czy cztery razy ostrzegł go krzykiem. Uderzenie biczem tak Raskolnikowa rozzłościło, że odskoczywszy pod barierę (gdyż nie wiedzieć czemu szedł środkiem mostu, jezdnią, nie zaś chodnikiem), gniewnie zgrzytnął i zaszczekał zębami. Naturalnie, dokoła rozległ się śmiech. — Ma za swoje!
— Jakiś cwaniak.
— Wiadomo: odstawia pijanego, umyślnie lezie pod koła, a ty mu później płać odszkodowanie. — Zawodowo to robią, panie ładny, zawodowo… Ale w chwili gdy stał pod barierą i wciąż jeszcze bezmyślnie, ze złością patrzał za oddalającym się powozem, rozcierając 119
sobie grzbiet, poczuł nagle, że ktoś mu wtyka do ręki pieniądze. Obejrzał się: leciwa jakaś kupcowa, w stroiku na głowie i w kozłowych trzewikach, a przy niej dziewczyna w kapeluszu i z zieloną parasolką; widocznie jej córka. „Weź to, kochanecz—ku, w imię Boże.” Wziął, a one poszły dalej. Moneta była dwudziestką. Sądząc po ubraniu i wyglądzie, łatwo mogły go wziąć za żebraka, za prawdziwego ulicznego zbieracza groszy, jałmużnę zaś w wysokości aż dwudziestu kopiejek zawdzięczał z pewnością chlaśnięciu biczem, które wzbudziło w nich współczucie. Zacisnął pieniążek w ręce, zrobił jakie dziesięć kroków i zwrócił się twarzą do Newy, w kierunku pałacu. Na niebie ani chmurki, woda prawie błękitna — rzecz w Newie tak rzadka. Kopuła soboru4 — która z żadnego punktu nie zarysowuje się lepiej, niż gdy na nią patrzeć stąd, z mostu, o dwadzieścia kroków od kaplicy — aż promieniała, a przeźrocze powietrze pozwalało dojrzeć każdy jej ornament. Ból od smagnięcia uśmierzył się i Raskolnikow zapomniał o zajściu; niepodzielnie pochłaniała go teraz pewna myśl trwożna i nie całkiem jasna. Stał i patrzał w dal — długo, uważnie; to miejsce było mu szczególnie znajome. Kiedy chodził na uniwersytet, zdarzyło mu się ze sto razy — najczęściej w drodze powrotnej do domu — przystawać w tym właśnie miejscu, pilnie się wpatrywać w tę rzeczywiście przepyszną panoramę” i dziwić się mętnemu i nierozwikłanemu wrażeniu, które go za każdym prawie razem ogarniało. Jakiś niewytłumaczony chłód wiał zawsze na niego od tej wspaniałej panoramy; ten cudny obraz był dlań głuchy, milczący… Za każdym razem był zaskoczony tym ponurym, zagadkowym wrażeniem; nie ufając sobie, odkładał rozwiązanie tej zagadki na później. Teraz ostro mu się nagle przypomniały te jego dawniejsze pytania i zdziwienia; i wydało mu się, że nic bez kozery przypomniał je sobie właśnie teraz. Już to samo było dzikie i cudaczne, że oto przystanął w tym miejscu co dawniej, jak gdyby naprawdę wyobraził sobie, że może myśleć teraz o tym samym co dawniej, interesować się tymi samymi tematami i widokami, jakimi się interesował… tak jeszcze niedawno. Omal go to nie rozśmieszyło, a zarazem pierś ścisnęła mu się aż do bólu. Jak gdyby w jakiejś bezdennej otchłani, gdzieś tak głęboko w dole, że ledwie widać, przebywa teraz cała ta miniona 120
przeszłość i minione myśli, i minione zagadnienia, i minione tematy, i minione wrażenia, i ta cała panorama, i on sam, i wszystko, wszystko… A on, Raskolnikow, ulatuje gdzieś do góry i wszystko znika mu z oczu… Przy jakimś mimowolnym geście poczuł zaciśniętą w pięści dwudziestkę. Rozprostował palce, bacznie.,.spojrzal na pieniążek j z rozmachem’cisnął go do wody; następnie odwrócą „się i ruszył do domu. Miał wrażenie, że w tej chwili odciął się od wszystkiego i wszystkich jak gdyby nożycami. Przyszedł do domu już pod wieczór, czyli że snuł się po mieście dobre sześć godzin.jJak i którędy wracał — nie pamiętał. Rozebrał się i drżąc cały, niby zajeżdżony do szczętu koń, padł na kanapę, przykrył się paltem i natychmiast usnął. Już Byt zupełny zmierzch, gdy go ze snu zerwał przeraźliwy krzyk. Boże, co to za krzyk! Takich nieprawdopodobnych głosów, takiego wycia, wrzasku, zgrzytania, łez, razów i przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. W głowie nie chciało mu się zmieścić takie rozbestwienie, taka zapamiętałość. Zdjęty grozą, uniósł się i siadł na posłaniu, raz po raz cierpnąc i zamierając z meczami. Tymczasem burda, ryki i klątwy potęgowały się coraz bardziej. Aż oto, ku najwyższemu swemu zdumieniu, rozpoznał głos gospodyni. To ona wyła, piszczała i zawodziła, pośpiesznie, skwapliwie opuszczając wyrazy, tak że nie można było nic pojąć, o coś błagała — naturalnie o to, by przestano ją bić, bo ktoś bezlitośnie okładał ją na schodach. Glos bijącego tak dalece wezbrał wściekłością i rozjuszeniem, że już tylko charczał, lecz mimo to ów bijący także coś mówił, i to także prędko, niewyraźnie, z pośpiechem, z zachłystywaniem. Nagle Raskolnikow zadygotał jak liść: poznał ten głos; był to glos porucznika. Ilia Pietrowicz jest tutaj i bije gospodynię! Kopie ją, tłucze ją głową o stopnie — to niewątpliwe, słychać to po odgłosach, po wrzasku, po ciosach! Cóż to jest? Świat się wali czy co? Słychać, jak na wszystkich piętrach, na całej klatce schodowej gromadzi się ciżba, słychać: ach! i och! okrzyki… ludzie biegną, stukają, zatrzaskują drzwi, tłoczą się. „Ale za cóż, za cóż? I do czego to podobne!”—powtarzał, już na serio myśląc, że dostał obłędu. Ale nie, słyszy zbyt wyraźnie!… Lecz w takim razie przyjdą wnet i tutaj, po niego, bo „to na pewno z tegoż powodu, z powodu tego, co było wczoraj… 6 Dostojewski, t.
121
O Boże!” Chciał zamknąć się na haczyk, lecz ręka opadła bezwładnie… Zresztą, cóż by to pomogło! Lodowaty strach zmroził mu duszę, zadręczył go, odrętwił… Lecz oto nareszcie cały ten harmider, trwający dobre dziesięć minut, stopniowo ucicha. Gospodyni jęczała i stękała, Ilia Pietrowicz wciąż jeszcze odgrażał się i wymyślał… W końcu jednak i on, zdaje się, umilkł; oto go już nie słychać. „Czyżby sobie poszedł! Boże!” Tak jest, oto odchodzi również gospodyni, wciąż jeszcze jęcząc i płacząc… Oto jej drzwi się zatrzasnęły… Oto gawiedż się rozchodzi, ludzie wracają do swych mieszkań, wydziwiają, dyskutują, mówią jeden przez drugiego, już to podnosząc głos aż do wrzasku, już to zniżając do szeptu. Musiało ich tu być wielu, prawie cały dom się zbiegł. „Ale, mój Boże, czyż to wszystko możliwe! I po co, po co on tu przychodził!” Raskolnikow upadł jak kłoda na kanapę, ale już nie mógł zmrużyć oka; przeleżał z pół godziny w takiej udręce, w takim stężeniu nieopisanej grozy, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Wtem w pokoju zrobiło się jasno: to przyszła Anastazja ze świecą i talerzem zupy. Spojrzawszy na niego uważnie i widząc, że nie śpi, postawiła świecę na stole i jęła rozkładać przyniesione rzeczy: chleb, sól, talerz, łyżkę. — Pewnieś od wczoraj nic nie jadł. Przewłóczyłeś się cały dzień, choć frybra cię trzęsie. — Anastazjo… za co bili gospodynię? Bacznie mu się przyjrzała. — Kto bil gospodynię?
— Tylko co… pół godziny temu. Ilia Pietrowicz, zastępca komisarza, na schodach… Za co tak ją zbił? I… po co przychodził? Anastazja w milczeniu i ze zmarszczonymi brwiami utkwiła w nim oczy i długo tak patrzała. Pod jej wzrokiem zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie, nawet straszno. — Anastazjo, czemu milczysz? — spytał wreszcie nieśmiało, słabym głosem. — To krew — odparła w końcu cicho i jakby do siebie samej mówiąc. — Krew!… Jaka krew?…—jąkał blednąc—i odsuwając się pod ścianę. Anastazja wciąż patrzała na niego bez słowa. — Nikt gospodyni nie bił —.rzekła znów głosem surowym i stanowczym. 122
Spozierał na nią, ledwie dysząc.
— Ja sam słyszałem… nie spałem… usiadłem na łóżku— bąknął jeszcze pokorniej. — Słuchałem długo… Przychodził zastępca komisarza… Na schody zbiegli się wszyscy, ze wszystkich mieszkań… — Nikt nie przychodził. To krew w tobie krzyczy. Jak krew nie ma już nijakiego wyjścia i już zsiada się na wątpiach — wtenczas się człowiekowi przywidiue,… Będziesz jadł czy nie? Nie odpowiedział. Anastazja wciąż stała nad nim, bacznie na niego patrzała i nie odchodziła. — Daj mi pić… Nastieńka.
Poszła na dół i po paru minutach wróciła z wodą w białym fajansowym kubku; lecz on już nie pamiętał, co było potem. Pamiętał tylko, że łyknął haust zimnej wody, a reszta rozlała mu się z kubka na pierś. Potem stracił przytomność. III
Nie można jednak powiedzieć, by przez cały czas choroby był zupełnie nieprzytomny: był to stan gorączkowy, połączony z majaczeniem i pólprzytomnością. Niejedno przypomniał sobie później. To mu się zdawało, że skupia się przy nim dużo ludzi, chcą go wziąć i gdzieś wynieść, sprzeczają się na jego temat i kłócą. To znów jest sam w pokoju, wszyscy odeszli, boją się go i tylko z rzadka uchylają drzwi, by na niego popatrzeć, grożą mu, umawiają się, śmieją i drażnią się z nim. Pamiętał, że często widywał przy_sohie Anastazję; rozróżniał jeszcze kogoś — człowiek ten był jak gdyby doskonale mu znany, lecz kto mianowicie, tego w żaden sposób nie mógł sobie uprzytomnić, trapił się tym i nawet płakał. Czasami mu się zdawało, że leży już z miesiąc; to znowu — że wciąż trwa ten sam dzień. Lecz o tamtym—o tamtym zapomniał doszczętnie, natomiast co chwila przypominał sobie, że zapomniał o czymś, czego zapominać nie wolno; dręczył się, męczył, usiłując przypomnieć sobie, jęczał, wpadał we wściekłość lub w okropny, niemożliwy do zniesienia lęk. Wówczas zrywał się, chciał uciekać, ale zawsze ktoś go powstrzymywał przemocą, a wtedy znowu popadał w bezwład i nieprzytomność. Wreszcie odzyskał zmysły całkowicie. IM
Stało się to z rana, o dziesiątej., O tej porannej godzinie w pogodne dni słońce zawsze podłużna smugą przesuwało się po prawej ścianie i oświetlało kąt koło drzwi. Przy jego łóżku stała Anastazja i jeszcze jeden człowiek, zupełnie nieznajomy i przyglądający mu się ciekawie. Był to młody zuch w spen—cerku, z bródką, wyglądający^ na oficjalistę. Przez uchylone drzwi zaglądała gospodyni. Raskolnikow uniósł się na posłaniu. — Kto to jest, Anastazjo? — spytał wskazując na młodego człowieka. — Patrzajcie, ocknął się! — rzekła.
— Ocknął — potwierdził oficjalista. Widząc, że się ocknął, gospodyni, zaglądająca przez drzwi, natychmiast je przymknęła i ukryła się. Była to kobieta wstydliwa; krępowały ją wszelkie rozmowy i tłumaczenia; miała czterdzieści lat, była korpulentna i tłusta, czarnobrewa i czarnooka, dobra wskutek tuszy i lenistwa; przy tym bardzo nieszpema. Wstydliwa zaś ponad miarę. — Wyście… kto?—pytał Raskolnikow dalej, zwracając się do samego młodzieńca. Lecz w tejże chwili drzwi otworzyły się na oścież i wszedł — nieco się pochylając, gdyż był wysokiego wzrostu — student Razumichiri. — Kajuta, jak mrBogTmłyT— zawołał wchodząc — zawsze muszę wyrżnąć łbem. I to się nazywa mieszkanie! Ale, ale, brachu, ocknąłeś się? Mówiła mi właśnie Paszeńka. — Tylko co się ocknął — rzekła Anastazja.
— Tylko co się ocknął — znów potaknął oficjalista z uśmieszkiem. — A pan co za jeden? — zapytał Razumichin, nagle zwracając się do niego.—Co do mnie, tom Wrazumichin: nie Razumichin, jak mnie wszyscy tytułują, tylko Wrazumichin, student, szlachecki syn, a to mój przyjaciel. Pan zaś kto? — Ja w naszym kantorze za oficjalistę służę, przyszlem tu w interesie od kupca Szełopajewa. — Niech pan siada na tym krześle—wskazał mu Razu—michin, a sam usiadł na drugim, po drugiej stronie stolika. _ Bardzoś dobrze uczynił, brachu, żeś oprzytomniał — prawił do Raskolnikowa. — Już czwarty dzień bez mała nie jesz i nie pijesz. Jak Boga kocham, poiliśmy cię herbatą z łyżeczki. Dwa razy przyprowadzałem do ciebie Zosimowa. Pamiętasz 124
Zosimowa? Zbadał cię dokumentnie i od razu powiada, że to głupstwo — do głowy ciJiderzylo czy coś tam takiego. Jakaś nerwowa bagatela; wikt był kiepski, powiada, mało dostawał piwa i chrzanu, stąd. chetoba, ale że to nic, minie, nie pozostanie śladu ani popiołu. Zuch Zosimow! Wyszedł na łebskiego lekarza. Otóż ja pana nie zatrzymuję — zwrócił się znów do oficjalisty. — Może pan wyjaśni, o co chodzi? Uważasz, Rodia: z ich kantoru już drugi raz przychodzą; tylko że poprzednio przychodził nie ten, ale jakiś inny i myśmy się z nim rozmówili. Kto to przychodził tutaj przed panem? — Niby pozawczoraj, prawda? To był Aleksy Siemio—nowicz; także służy u nas w kantorze. — On jakiś bardziej rozgarnięty od pana, co? jak pan sądzi? — Owszem, solidniejszy będzie.
— Chwalebny obiektywizm. No, cóż dalej?
— To wedle tego, że przez kupca Afanasja Wachruszyna, o którym pan pewnikiem nieraz słyszeli, na życzenie pańskiej mamy, przez nasz.lantot^przekaz dla pana—mówił oficjalista zwracając się wprost do Raskolnikowa. — Wedle tego, że jeżeli pan już znajdują się przy pojęciu — mam panu doręczyć trzydzieści pięć rubli, jako że pan Szelopajew, na życzenie pańskiej mamy, tymże sposobem co przedtem otrzymał o tym zawiadomienie od kupca Wachruszyna. Pan wiedzą? — Tak… pamiętam… Wachruszyn… —powiedział Raskolnikow w zadumie. — Słyszycie! Zna kupca Wachruszyna! — zawołał Razumichin. — Najlepszy dowód, że jest „przy pojęciu”! Zresztą teraz widzę, że i z pana człowiek do rzeczy. Mów pan dalej. Mądrych słów z przyjemnością się słucha. — Wedle tego, że ten kupiec Wachruszyn, na życzenie pańskiej mamy, która tymże sposobem przez niego już panu raz przesyłała… więc on i teraz nie odmówił, i w tych dniach zawiadomił pana Szełopajewa, żeby panu doręczyć trzydzieści pięć rubli w oczekiwaniu czegoś lepszego. — Wie pan, ten zwrot „w oczekiwaniu czegoś lepszego” udał się panu najładniej; niezła jest również ta „pańska mama”. Więc jakże pan sądzi: przy zdrowych jest on zmysłach czy nie przy zdrowych, hę? — Ano cóż… Tylko jak będzie z podpisem?
125
— Naskrobie, nie bój się pan! Pan ma księgę, co?
— I owszem.
— Dawaj pan. No, Rodia, dźwigaj się. Ja cię podtrzymam;
machnij no tu tego „Raskolnikowa”; bierz pióro, bracie, bo dla nas teraz pieniądze słodsze od patoki. — Nie potrzeba — rzekł Raskolnikow odsuwając pióro.
— Czego nie potrzeba?
— Nie podpiszę.
— Tfu, do kaduka! Jakże bez podpisu?
— Nie potrzeba… pieniędzy…
— Pieniędzy nie potrzeba?! E, bracie, wolne żarty; gotów jestem zaświadczyć! Bądź pan spokojny, mój panie, to on tylko tak sobie… wojażuje. Zresztą i na jawie to mu się przytrafia… Z pana człowiek rozsądny; we dwóch pokierujemy jego losem, czyli, mówiąc po prostu, pokierujemy jego ręką i on podpisze. No, panie, do dzieła! — Ja bym mógł przyjść kiedy indziej.
— Nie, nie, po cóż pan się ma fatygować. Jesteś pan człowiekiem rozsądnym… No, Rodia, nie każ gościowi czekać. — I Razumichin zupełnie poważnie zabierał się do kierowania ręką Raskolnikowa. — Daj pokój, ja sam… — mruknął ów, ujął pióro i podpisał się w książce. Oficjalista wypłacił pieniądze i odszedł. — Brawo! A teraz, bracie, chcesz jeść?
— Chcę.
— Macie zupę?
— Wczorajszą — odparła Anastazja, która cały ten czas stała tuż obok. — Z kartoflami i ryżem?
— Z kartoflami i ryżem.
— Już na pamięć to umiem. Przytarabań tę zupę, a i herbaty podaj także. — Zaraz przyniosę.
Raskolnikow patrzał na wszystko w głębokim zdumieniu i z tępym, bezmyślnym strachem. Postanowił milczeć i czekać: co będzie dalej? „Zdaje się, że nie jestem w malignie — dumał — zdaje się, że to rzeczywistość…” Po dwu minutach Anastazja wróciła z zupą i zapowiedziała, że zaraz będzie herbata. Razem z zupą przybyły dwie łyżki, dwa talerze i cała zastawa: solniczka, pieprz, musztarda do 126
gotowanej wołowiny i tak dalej; pokój Raskolnikowa już dawno nie oglądał takich zbytków. Obrusik był czysty. — Nie zawadziłoby, Nastieńko, żeby Praskowia Pawłowna odkomenderowała nam dzisiaj ze dwie butelczyny piwka. Wypilibyśmy. — Patrzcie, czego mu się zachciewa! — bąknęła Anastazja i poszła spełnić to zlecenie. Raskolnikow nie przestawał wpatrywać się dziko i z wytężeniem. Tymczasem Razumichin usiadł przy nim na kanapie, niezdarnie, niby niedźwiedź, uniósł lewą ręką jego głowę, mimo że i on sam mógłby się podnieść, prawą zaś podał mu do ust łyżkę zupy, kilkakrotnie przedtem podmuchawszy na nią, żeby chory się nie sparzył. Ale zupa była ledwie ciepła. Raskolnikow łapczywie przełknął jedną łyżkę, potem drugą, trzecią. Lecz dawszy mu kilka łyżek, Razumichin nagle zatrzymał się i oświadczył, że co do dalszego ciągu należy zasięgnąć rady Zosimowa. Weszła Anastazja niosąc dwie butelki piwa.
— A herbaty chcesz?
— Chcę.
— Czym prędzej leć po herbatę. Anastazjo, bo chyba co do herbaty można się obejść bez opinii wydziału lekarskiego. Ale otóż i piwko. Przesiadł się na krzesło, przysunął do siebie zupę, mięso i zaczął zajadać z takim apetytem, jak gdyby od trzech dni w ustach nic nie miał. — Ja teraz, bracie, codziennie tak u was obiaduję — bełkotał, o ile mu na to pozwoliły pełne mięsa usta — to Paszeńka, twoja gosposiunia, tak się krząta, z całej duszy mnie’podejmuje. Oczywiście ja się nie napieram, ale i protestów nie zgłaszam. Aha, oto i Anastazja z herbatą. Zuch kobiecina! Anastazjo, piwka golniesż? ‘ — Odczep się, szaławiło!
— A herbatki?
— Herbaty mogę.
— No to nalewaj. Czekaj, ja ci sam naleję; siadaj do stołu. Wnet się zawinął, nalał, potem jeszcze jedną filiżankę, porzucił swe śniadanie i znów się przesiadł na kanapę. Jak i poprzednio, lewą ręką uniósł głowę chorego, podżwignąl go i zaczął poić herbatą z łyżeczki, nieustannie i ze szczególną 127
gorliwością dmuchając na łyżeczkę, jak gdyby na tym właśnie dmuchaniu polegał’ główny i najbardziej zbawienny zabieg leczniczy. Raskolnikow milczał i nie sprzeciwiał się, jakkolwiek czuł się zupełnie wystarczająco mocny na to, by samemu się podnieść, siedzieć na kanapie bez niczyjej pomocy i nie tylko bez żadnego trudu trzymać w ręku łyżkę czy filiżankę, lecz, być może, nawet i chodzić. Ale jakaś dziwna, prawie zwierzęca przebiegłość podszepnęia mu nagle, żeby do czasu zataić swe siły, przyczaić się, w razie potrzeby udawać nawet, że jeszcze nie wszystko rozumie, a tymczasem słuchać i spenetrować, co się tutaj dzieje. Jednak nie potrafił opanować wstrętu: przełknąwszy z dziesięć łyżeczek herbaty, raptownie wyzwolił głowę z objęć Razumichina, grymaśnie odepchnął łyżkę i znów opadł na poduszkę. Bo teraz rzeczywiście miał pod głową prawdziwe poduszki — puchowe, w czystych poszewkach; zauważył ten szczegół i zakonotował go sobie. — Trzeba, żeby Paszeńka zaraz dzisiaj przysłała nam malinowych konfitur: przyrządzimy mu napój—powiedział Razumichin siadając na swym krześle i znowu zabierając się do rosołu i piwa. — A skądże ona ci wytrzaśnie malin?—zapytała Anastazja trzymając na pięciu rozcapierzonych palcach spodek z nalaną herbatą, którą wchłaniała poprzez trzymaną w ustach kostkę cukru. — Skąd wytrzaśnie malin? Ze sklepiku, moja droga. Uważasz, Rodia, tutaj bez ciebie wydarzyła się cala historia. Gdyś ode mnie zwiał tak po zbójecku, nie zostawiając adresu, rozeźliłem się okrutećznie,”postańowilem odszukać cię i wykonać na tobie wyrok śmierci. Tegoż dnia wziąłem się do dzieła. Chodziłem, łaziłem, wypytywałem! O tym twoim teraźniejszym mieszkaniu zapomniałem; na dobrą sprawę, nie pamiętałem o nim nigdy, bom go w ogóle nie znal. Co zaś do poprzedniego — pamiętałem tylko, że TO przy Pięciu Węgłach — dom Charłamowa. Szukałem d ja, szukałem tego domu Char—łamowa—no, a później się okazało, że to wcale nie Charłamowa, tylko Bucha; jak to się czasem człowiekowi myli! Złość mnie wzięła. Z tej złości, było nie było, sypię nazajutrz do biura adresowego i wyobraź sobie: w ciągu dwóch minut wyszukano mi cię tam. Jesteś u nich zanotowany. 128
— Zanotowany!
— A jakże. Natomiast adresu generała Kobielewa ani rusz nie mogli przy mnie odszukać. No, ale co mam długo gadać. Jak tylko wtargnąłem tutaj, wnet się zapoznałem ze wszystkimi twoimi sprawami; ze wszystkimi, bracie, ze wszyściuteń—kimi; wszystko wiem. Jak nie wierzysz, to jej zapytaj: poznałem i Nikodema Fomicza, i Ilię Pietrowicza, i stróża, i pana Aleksandra ZamiotówBi sekretarza tutejszego biura policji, a wreszcie i Paszeńkę — to już było ukoronowanie wszystkiego. Niech Anastazja d powie… — Jakby jej miodu zadał — mruknęła Anastazja, szelmowsko się uśmiechając. — Czemu, Anastazjo Nikiforowno, nie wrzuci pani sobie cukru do szklanki? — Pies cię lizał! — krzyknęła Anastazja i parsknęła śmiechem. — Wcale nie jestem Nikiforowna, tylko Pietrowna — sprostowała po chwili, uporawszy się ze śmiechem. — Tę cenną wiadomość zachowamy w pamięci. Otóż, bracie, krótko mówiąc, zrazu chciałem puścić tu powszędy prąd elektryczny, ażeby za jednym zamachem radykalnie wykorzenić wszystkie zabobony w tutejszej okolicy; ale Paszeńka odniosła zwycięstwo. Wcalem się nie spodziewał, brachu, żeby ona była taka… niczegowata… hę? jak ci się zdaje? Raskolnikow milczał, choć ani na chwilę nie odrywał od niego zatrwożonych oczu, i teraz uporczywie się weń wpatrywał. — Wcale, wcale — ciągnął Razumichin, bynajmniej nie speszony tym milczeniem i jak gdyby potwierdzając otrzymaną odpowiedź — ze wszech miar jak się patrzy. — A, hycel jeden! — znów pisnęła Anastazja, którą ta rozmowa snadż napawała niewysłowioną rozkoszą. — Źle, bracie, żeś na samym początku nie zdołał wziąć się do rzeczy. Z nią trzeba było zupełnie inaczej. Toż to jest, że się tak wyrażę, charakter zgoła nieoczekiwany! No, ale o charakterze później… Tylko jakże mogłeś doprowadzić do tego, .żeby ona śmiała nie przysyłać d obiadów? Albo chociażby ten weksel? Zwariowałeś czy co, żeby weksle wystawiać! Albo znowuż owe plany matrymonialne, kiedy jeszcze żyła jej córka, Natalia… Wszystko wiem! Zresztą widzę, że to
struna drażliwa i żem osioł; wybacz mi, bracie. Ale skoro się zgadało o głupocie: jak sądzisz? ta Praskowia Pawłowna wcale nie taka głupia, jakby można pomyśleć na pierwszy rzut oka, co? — Uhum… — wycedził Raskolnikow patrząc w bok, ale zdając sobie sprawę, że korzystniej jest rozmowę podtrzymać. — Nieprawdaż? — zawołał Razumichin, wyraźnie ucieszony, że mu chory odpowiada — ale znowu i nie nazbyt mądra, co? Zgoła, zgoła nieoczekiwany charakter! Po części tracę orientację, słowo daję… Czterdziestkę ma na pewno. Ona powiada, że trzydzieści sześć, i ma do tego święte prawo. Zresztą przysięgam, że wydaję o niej sądy wyłącznie na podstawie rozumowej, metafizycznej. Tu się zawinęła taka kontrafałda, że bez algebry ani rusz! Jestem jak tabaka w rogu. Ale to wszystko bzdury; dość na tym, że ona, widząc, że już nie jesteś studentem, żeś postradał korepetycje i przyodziewek, tudzież że po śmierci panienki nie ma powodu utrzymywać cię tutaj na stopie krewniaka — spłoszyła się nagle. A że ty ze swej strony wlazłeś w mysią dziurę i na dawne tematy ani mru—mru, więc umyśliła wylać cię z mieszkania. Zamiar ten żywiła od dawna, tylko pożałowała wekselka. Bo na dobitkę sam twierdziłeś, że mamusia zapłaci… — Mówiłem to tylko z podłości… Moja matka omal sama nie chodzi po prośbie… Kłamałem po to, żeby mnie nie wyrzucono z mieszkania i… żeby mnie karmiono — oświadczył Raskolnikow głośno i dobitnie. — Owszem, to było rozsądnie. Tylko w tym sęk, że wówczas napatoczył się imć pan Czebarow, nadworny doradca i człowiek interesów. Bez niego Paszeóka nic by nie wymyśliła—zanadto jest wstydliwa. Natomiast człowiek interesów wstydliwy nie jest i przede wszystkim, ma się rozumieć, zadał pytanie: czy jest nadzieja realizacji wekselka? Odpowiedź: owszem, albowiem jest taka mamusia, która, mając sto dwadzieścia pięć rubli emerytury, raczej sama przestanie jeść, ale syneczka poratuje, oraz jest taka siostrzyczka, która za braciszka gotowa skoczyć w ogień. Na tym oparł swe rachuby… Czemu się zżymasz? Przeniknąłem teraz wszystkie twe najskrytsze tajemnice: nie darmo tyś się wywnętrzał Pa—szeńce, kiedyś jeszcze pozostawał na stopie krewniackiej; a to, co teraz mówię, mówię z czystej przyjaźni… Tak to zwykle bywa: człowiek uczciwy i uczuciowy bawi się w szczerość, człowiek zaś interesów nastawia ucha, a potem przy okazji pożera cię z kościami. Owóż Paszeńka odstąpiła ów wekselek wyżej wspomnianemu Czebarowowi jakoby dla wypłaty; on zaś bez żenady zaprotestował go formalnie. Gdym się tego wszystkiego dowiedział, chciałem, ot tak, dla ulżenia sumieniu, również w niego puścić prąd elektryczny, lecz akurat wtedy zapanowała między mną a Paszeńka harmonia, toteż rozkazałem rzecz tę umorzyć, przejąć ją, że tak powiem, w zarodku, poręczając mianowicie, że zapłacisz. Słyszysz, brachu? Poręczyłem za ciebie. Sprowadziło się Czebarowa, zatkało mu się dziób dziesięcioma rublami, a dokument wziąłem z powrotem i teraz mam zaszczyt doręczyć jaśnie panu; obecnie wierzą panu na słowo. Oto jest, proszę bardzo; naddarlem go jak należy. —Razumichin położył, na stole weksel; Raskolnikow zerknął i me mówiąc ani słowa odwrócił się do ściany. Nawet Razumichin poczuł się dotknięty. — Widzę, bracie — zauważył po chwili milczenia — żem się znowu wystrychnął na dudka. Myślałem, że cię rozerwę, zabawię swą paplaniną, ale zdaje się, żem tylko wzburzył w tobie żółć. — Czy to ciebie nie poznawałem w gorączce? — zagadnął Raskolnikow po krótkim milczeniu i nie obracając się do niego. — Tak jest, mnie; i nawet wpadłeś we wściekłość, zwłaszcza kiedym tu raz przyprowadził Zamiotowa. — Zamiotowa?… Sekretarza… Po co? — Raskolnikow obrócił się żwawo i wbił oczy w Razumichina. — Co ci jest… Czemu się żachnąłeś? Chciał poznać ciebie; sam tego zapragnął, bośmy o tobie dużo rozmawiali… Inaczej, od kogóż bym tyle się o tobie dowiedział? To porządny chłop, bracie, pyszne chłopisko… w swoim rodzaju, oczywista. Teraz jesteśmy przyjaciółmi, prawie co dzień się widujemy. Bo trzeba ci wiedzieć, żem się przeniósł m w sąsiedztwo; jeszcześ nie wiedział? Dopiero co się przeniosłem. Spotkałem go ze dwa razy u Lawizy. Pamiętasz Lawizę? — Bredziłem co?
— Jeszcze jak! Goniłeś w piętkę,
o. 131
— O czym bredziłem?
— A— to—dóbre! O czym bredziłeś? Wiadomo, o czym się bredzi… Ale teraz, bracie, nie traćmy czasu.. Wstał z krzesła „i sięgnął po czapkę. — O czym bredziłem?
— A to się uczepił! Może drżysz o jaki sekret? Uspokój się: na temat hrabiny nic nie wypaplałeś. Natomiast było co niemiara o jakimś buldogu, o kolczykach jakichś i łańcuszkach, o Wyspie Krestowskiej, o jakimś stróżu, o Nikodemie Fomiczu, o liii Pietrowiczu, zastępcy komisarza. Ponadto zaś bardzo się pan interesował własna swoją skarpetką — ale to bardzo! Prosiłeś tak rzewnie: dajcie mi skarpetkę, dajcie. Zamiotow łaził na bałyku po kątach, szukając tych skarpetek, i własnymi różowymi rączkami w pierścionkach podawał d to świństwo. Dopiero wtedy się uspokoiłeś i calutką dobę trzymałeś to paskudztwo w garści, nie dałeś go sobie wyrwać. Ręczę, że i teraz leży gdzieś u ciebie’pod kołdrą. Albo znów napierałeś się strzępków od spodni, i to ze łzami w oczach, jak Boga kocham! Wypytywaliśmy, o jakie strzępki ci idzie, lecz nie sposób było nic wyrozumieć… No, więc do rzeczy! Oto trzydzieści pięć rubli; z tej sumy biorę dziesięć, a za jakie dwie godzinki złożę d sprawozdanie ze sposobu ich użycia. Tymczasem dam znać Zosimowowi, choć właściwie i sam powinien tu być dawno, albowiem już po jedenastej. A panna Nastieńka niech tu beze mnie zagląda jak najczęściej, czy jaśnie pan nie zażąda napoju lub czego innego… Paszeńce zaś sam zaraz powiem, co potrzeba. Do widzenia! — Nazywa ją Paszeńka! Ach ty, mordo prześcipna!— wykrzyknęła Anastazja; następnie otworzyła drzwi i jęła podsłuchiwać, lecz nie wytrzymała i zbiegła na dół. Okropnie była dekawa, o czym on tam gada z gospodynią; w ogóle widać było, że Razumichin oczarował ją całkowicie. Ledwie się drzwi zamknęły za nią, chory odrzucił kołdrę i jak szalony wyskoczył z łóżka. Z palącą, spazmatyczną niecierpliwością oczekiwał, aż wyjdą, by natychmiast przystąpić do działania. Lecz do jakiego działania? — tego nie mógł sobie uprzytomnić. „Boże! powiedz mi tylko jedno: czy oni wiedzą o wszystkim, czy nie wiedzą? A jeżeli już wiedzą i tylko udają, igrają sobie ze mną, dopóki leżę, potem zaś wejdą znienacka i oświadczą, że wszystko od dawna wiadomo i że 132
oni tylko tak sobie… Co mam teraz począć? Zupełnie zapomniałem, jak na złość; dopiero co pamiętałem, a teraz wszystko mi z głowy uciekło!…” Stał pośrodku pokoju i patrzał wokoło w dręczącej rozterce; podszedł do drzwi, otworzył, wytężył słuch, lecz to było nie to. Raptem, jak gdyby przypomniawszy sobie, rzucił się w. kąt, tam gdzie pod tapetą była dziura, począł wszystko oglądać, wsunął rękę do zagłębienia, pomacał; ale i to także nie to. Zbliżył się do pieca, otworzył i jął grzebać w popiele: zrzynki od spodni i strzępki podartej kieszeni wciąż się tu walają, jak je wówczas rzucił; to znaczy, że nikt nie zaglądał! Tu przypomniał sobie o skarpetce, o której Razumichin opowiadał mu przed chwilą. Jakoż istotnie, leży tutaj na kanapie, pod kołdrą, ale od tego czasu tak dalece się zatarła i zbrukala, że naturalnie Zamiotow nic nie mógł dostrzec. — Ba, Zamiotow!… biuro!… Czemu to wzywają mnie na policję? gdzie to wezwanie? Ba!… plączę: to wtedy mnie wzywano! Wtedy również oglądałem skarpetkę, a teraz… teraz byłem chory. Czemu przychodził Zamiotow? po co go Razumichin przyprowadzał?…—bąkał, w wyczerpaniu siadając znów na kanapie. — Cóż to jest? Czy w dalszym ciągu bredzę? czy to majaki, czy rzeczywistość? Zdaje się, że rzeczywistość… Aha, teraz pamiętam: uciekać! czym prędzej uciekać, koniecznie, koniecznie uciekać! Dobrze… ale dokąd? Gdzie moje ubranie? Nie ma butów! Zabrali! Schowali! Ha, rozumiem! Lecz płaszcz—przegapili! Oto i pieniądze na stole. Bogu dzięki! Oto i weksel… Wezmę pieniądze i. .pójdę, wynajmę sobie inne.—mieszkanie, nie znajdą mnie!… Tak, a biuro adresowe? Znajdą! Razumichin znajdzie. Lepiej uciec zupełnie… gdzieś daleko… do Ameryki, i plunąć na nich wszystkich! Również weksel trzeba wziąć… przyda—mi się tam. Co jeszcze zabrać ze sobą? Myślą, żem chory! Nie domyślają się, że mogę już chodzić, che—che—che!… Odgadłem z ich oczu, że wszystko wiedzą! Byle zbiec ze schodów! A jeżeli już obstawili schody stróżami, policjantami? Co to—herbata? A, oto i piwo zostało—pół butelki—zimne! Chwycił flaszkę, w której pozostała jeszcze cala szklanka, i z rozkoszą wychylił duszkiem, jak gdyby gasząc płomień w piersi. Lecz już po minucie piwo uderzyło mu do głowy, a na grzbiecie uczuł lekkie i nawet przyjemne dreszcze. Położył 133
się i wciągną) na siebie kołdrę. Myśli jego, już i tak chore i bez związku, gmatwały się coraz bardziej; niebawem zapadł w lekką, milą drzemkę. Z rozkoszą wyszukał sobie głową wygodną pozycję na poduszce, szczelniej się otulił miękką watowaną kołdrą, którą miał teraz na sobie zamiast swego podartego płaszcza, cicho westchnął i usnął głębokim, mocnym, uzdrawiającym snem. Zbudził się usłyszawszy, że ktoś wszedł do niego; otworzył oczy i zobaczył Razumichina, który rozchylił drzwi na oścież i stał w progu nie wiedząc: wejść czy nie? Raskolnikow dźwignął się raźno na kanapie i patrzał nań, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. — Aha, nie śpisz? Otom i ja! Anastazjo, dawaj tu węzełek ! — krzyknął Razumichin na dół. — Zaraz zdam ci sprawę… — Która godzina ? — zapytał Raskolnikow, trwożnie się oglądając. — Porządnie uciąłeś sobie chrapickiego; już wieczór, będzie pewnie szósta. Spałeś przeszło sześć godzin… — Boże! Cóż to się ze mną dzieje!…
— Albo co? Na zdróweczko! Tak ci pilno? Masz jaką randkę czy co? Jesteśmy teraz panami swego czasu. Już od trzech godzin czekam na ciebie; wstępowałem dwa razy, a tyś ciągle spał. Dwukrotnie dowiadywałem się o Zosimowa; „nie ma w domu”, i basta! Ale to nic, przyjdzie!… Także i we własnych interesach chodziłem. Przecie dzisiaj się przeniosłem, przeniosłem się na dobre, z wujaszkiem. Ze mną teraz wujaszek mieszka… No, ale pal sześć, do rzeczy!… Na—stieńko, dawaj tobołek. My tu zaraz… A jakże się czujesz, bracie? — Zdrów jestem, już nie chory… Razumichin, tyś tu dawno ? — A toż mówię, ze trzy godziny czekam.
— Nie, ale przedtem.
— Co przedtem?
— Od kiedy przychodzisz tutaj?
— Przecież gadałem d wszystko; nie pamiętasz? Raskolnikow się zamyślił. To, co było z rana, roiło mu się jak przez sen. O własnych siłach nie mógł sobie przypomnieć i pytająco patrzał na Razumichina.
— Hm! — powiedział ów — zapomniałeś! Już i wtedy
miałem wrażenie, żeś jeszcze niezupełnie tego… Teraz, jakeś się wyspał, bardzoś wydobrzał… Jak Boga kocham, całkiem nieźle wyglądasz. Zuch! No, ale do rzeczy! Wnet sobie przypomnisz. Patrz no tu, bracie luby! Zaczął rozwiązywać zawiniątko, z którego widać bardzo był dumny. — Nie uwierzysz, brachu, jak mi to leżało na sercu. Boć trzeba zrobić z ciebie człowieka. Zacznijmy od górnych pięter. Widzisz ten kaszkiecik? — zagaił wydobywając z tobołka dosyć przyzwoitą, ale, prawdę rzekłszy, najzwyklejszą w świecie, tanią ^czapkę—zmierzysz? — Później, później — burknął Raskolnikow opryskliwie, odsuwając czapkę. — Co to, to nie, Rodia, nie stawaj okoniem, potem będzie za późno; przy tym ja bym całą noc nie zasnął, bom kupował bez miary, na oko. Jak ulał! — zawołał z tryumfem po przymierzeniu—jak na obstalunek! Okrycie głowy to, brachu, szczegół pierwszorzędny, swego rodzaju list polecający. Toł—stiakow, mój przyjaciel, musi za każdym razem zdejmować swoją przykrywkę, kiedy wchodzi do publicznych lokali, gdzie inni ludzie stoją w czapkach i kapeluszach. Wszyscy myślą, że to z powodu jego niewolniczych uczuć, a tymczasem on się po prostu wstydzi swego wroniego gniazda; niezmiernie wstydliwy facet! No, Nastieńko, proszę porównać dwa nakrycia głowy: ten oto palmerston — tu wyjął z tobołka przekrzywiony okrągły kapelusz Raskolnikowa, nie wiadomo czemu ochrzczony przezeń mianem palmerstona — oraz to cacko jubilerskie! Oszacuj, Rodia; jak sądzisz, ile zapłaciłem? Nastieńka? — zwrócił się do niej widząc, że kolega milczy. — Ze dwadzieścia kopiejek beknąłeś, nie? — odparła Anastazja. — Dwadzieścia kopiejek, głupia! — obruszył się Razumichin. — Za dwudziestkę nawet ciebie się dzisiaj nie kupi. Osiemdziesiąt kopiejek! I to tylko dlatego, że używana. Co prawda, z umową: gdy tę znosisz, na przyszły rok dostaniesz inną za darmo, jak Boga kocham! Z kolei przystępujemy do Portugalii, jak się mówiło w naszej szkole. Uprzedzam: z tych pantalonów jestem dumny! — I rozprostował przed Raskolnikowem szare spodnie z lekkiej wełny. — Ani dziu—reczki, ani plameczki, a przecie to rzecz bardzo przyzwoita,
choć używana; kamizelka tegoż koloru, jak wymaga moda. Że zaś używane, to po prawdzie nawet lepiej: miększe, delikatniejsze… Uważasz, Rodia, ażeby zrobić karierę w świecie, moim zdaniem, wystarcza zawsze przestrzegać sezonu; jeżeli w styczniu nie każesz sobie podać szparagów, już zaoszczędziłeś parę rubli; to samo dotyczy niniejszych zakupów. Mamy obecnie sezon letni, więc też poczyniłem letnie sprawunki, gdyż pod jesień sezon i tak będzie wymagał cieplejszych materiałów, toteż trzeba będzie wyrzucić… tym bardziej że do tego czasu wszystko to samo zdąży rozwalić się w gruzy, jeśli nawet nie wskutek twoich wygórowanych aspiracji, to wskutek wewnętrznej nietrwałośd ustrojowej. No, oceń! Jak uważasz: ile? Dwa ruble dwadzieścia pięć kopiejek! I pamiętaj, że znowu z taż umową: gdy znosisz to, za rok otrzymasz inne bezpłatnie! W kramie Fiediajewa taki już obyczaj: zapłaciłeś raz i masz spokój na całe życie, bo po raz drugi już cię tam nikt ani sznurami nie zaciągnie. A teraz — buty. Co o nich powiesz? Pewnie, znać, że noszone, ale na jakie dwa miesiące wystarczą, bo to przecie zagraniczna robota i towar zagraniczny: w zeszłym tygodniu spławił je na, targu sekretarz ambasady angielskiej; nosił tylko sześć dni, ale na gwałt potrzebował forsy. Cena: rubli jeden kopiejek pięćdziesiąt. Dobrze kupione? — A może nie będą pasować?—wtrąciła Anastazja.
— Nie będą pasować?! A to co? — i wyjął z kieszeni stary, dziurawy but Raskolnikowa, oblepiony zaskorupiałym błotem. — Zaniosłem model i według tego cuda ustaliliśmy należyty rozmiar. Całą tę transakcję przeprowadziło się z sercem. Co zaś do bielizny, tośmy się porozumieli z gospodynią. Oto, po pierwsze, trzy koszule, płócienne, ale z modnym kołnierzem… Tak tedy: osiemdziesiąt za kaszkiet, dwa ruble dwadzieścia pięć za resztę szat, razem trzy ruble pięć kopiejek; rubel pięćdziesiąt za buty (bo w doskonałym gatunku), razem cztery ruble pięćdziesiąt pięć kopiejek tudzież pięć rubli za wszystką bieliznę (transakcja ryczałtowa), razem dokładnie dziewięć rubli pięćdziesiąt pięć kopiejek. Reszty czterdzieści pięć kopiejek w miedzianych piątakach. Oto są, raczy jaśnie pan przeliczyć. W ten sposób, Rodia, jesteś odrestaurowany całkowicie, gdyż moim zdaniem, twoje palto nie tylko może jeszcze posłużyć, lecz nawet dźwiga na sobie cechy szczególniejszej szlachetności; co to znaczy ubierać się u Charmeura! Co się tyczy skarpetek i pozostałej etcetery, rządź się sam; w kasie mamy jeszcze dwadzieścia pięć rubel—ków. Paszeńką i spłatą komornego nie zaprzątaj sobie głowy; już ci mówiłem: masz kredyt najnieograniczeńszy. Teraz, bracie, pozwól, że ci zmienimy bieliznę, bo kto wie, może teraz cała choroba siedzi już tylko w koszuli… — Zostaw! nie chcę!—odepchnął go Raskolnikow, który z odrazą wysłuchał sztucznie—krotochwilnego sprawozdania Razumichina z zakupu odzieży. — Niepodobieństwo, bracie; po cóżem darł sobie zelówki ! — nalegał Razumichin. — Nastieńko, nie sromaj się i pomóż mi; ot tak! — I nie zważając na opór Raskolnikowa zmienił mu bieliznę. Tamten opadł na wezgłowie i przez parę minut nie mówił ani słowa. „Kiedyż się odczepią!”—myślał. — Za jakie pieniądze to wszystko kupione? — spytał w końcu, patrząc w ścianę. — Za jakie pieniądze? Dobryś sobie! Ależ za twoje własne. Z rana był tu posłaniec od Wachruszyna; mamusia d przysłała — czyżbyś i o tym zapomniał ? — Teraz pamiętam… — rzekł Raskolnikow po długim i ponurym zamyśleniu. Razumichin spochmurnial i popatrywał na niego z niepokojem. Drzwi się otworzyły i wszedł wysoki, barczysty mężczyzna, który Raskolnikowowi wydał się również jak gdyby trochę znajomy. — Zosimow! Nareszcie! — ucieszył się Razumichin.
Zosimow był to słuszny, opasły człowiek, z twarzą nalaną, bezbarwne bladą, gładko wygoloną, z płowymi, nie falującymi włosami, w okularach i z dużym złotym pierścieniem na rozdętym od tłuszczu palcu. Miał ze dwadzieścia siedem lat. Ubrany był w obszerny, elegancki lekki płaszcz, jasne letnie spodnie — wszystko w ogóle było na nim obszerne, z igiełki; bielizna nienaganna, łańcuszek od zegarka masywny. Sposób bycia — powolny, jakby niemrawy, a zarazem wyuczenie—swobodny; pretensjonalność, choć starannie ukrywana, wyłaziła co chwila jak szydło z worka. Wszyscy znajomi uważali 117
go za człowieka przykrego w pożyciu, lecz dodawali, że na rzeczy się zna. — Zaglądałem do ciebie dwa razy, bracie… Widzisz:
oprzytomniał! —• zawołał Razumichin.
— Widzę, widzę. No, jakże się teraz czujemy, co? — zwrócił się Zosimow do Raskolnikowa, bacznie mu się przyglądając i siadając przy nim w nogach na kanapie, gdzie też nie omieszkał natychmiast się rozwalić w miarę możności. — Melancholia nie mija — informował Razumichin. — Jakeśmy go przebierali w czystą bieliznę, omal nie płakał. — Naturalnie. Z bielizną można było zaczekać, skoro sam nie chce. Puls pierwsza klasa. Głowa wciąż jeszcze trochę boli, co? — Jestem zdrów, jestem zupełnie zdrów!—z naciskiem i rozdrażnieniem rzucił Raskolnikow podnosząc się nagle na kanapie i błyskając oczami, lecz po chwili znów się zwalił na wezgłowie i odwrócił do ściany. Zosimow śledził go bacznie. — Bardzo dobrze… wszystko w porządku — wycedził leniwie. —Jadł co? Opowiedziano mu i zapytano, co wolno dawać.
— Ależ wszystko wolno dawać… Zupę, herbatę… Grzybów i ogórków, rzecz prosta, nie dawać, no i wołowiny też nie potrzeba,’i… Ale o czym tu gadać!… — zamienił spojrzenie z Ra—zumichinem. — Miksturę precz i wszystko precz; a jutro zajrzę… Właściwie można by i dziś, ale… — Jutro wieczór prowadzę go na spacer! — zdecydował Razumichin. — Do Ogrodu Jusupowa, a potem wstąpimy do „Palais de Cristal”. — Jutro ja bym go jeszcze nie ruszał, a zresztą… troszeczkę… ale zobaczymy. — Ech, psiakość! Akurat dzisiaj wyprawiam nowosiedliny, dwa kroki stąd. Jaka szkoda, że on… Żeby choć na kanapie po—leżal w naszej kompanii! A ty będziesz?—zapytał wręcz Zosimowa. — Pamiętaj, obiecałeś. — Kto wie… może później, wieczorkiem. Cóżeś tam na—szykował? — E, nic: herbata, wódka, śledź. Będzie pieróg, zejdą się sami swoi. — Kto mianowicie?
— Wszystko ludzie tutejsi i prawie sami nowi, słowo daję —it»
chyba z wyjątkiem starego wuja, ale i on jest nowy: dopiero wczoraj przyjechał do Petersburga w jakichś tam swoich in—teresikach; widujemy się raz na pięć lat. — Któż to taki?
— Ot, całe życie marynował się jako poczmistrz powiatowy… Pobiera emeryturkę, ma sześćdziesiąt pięć lat, szkoda gadać… Zresztą, ja go lubię. Będzie Porfiry Siemiono—wicz: tutejszy zastępca sędziego śledczego, prawnik. Ty go znasz… — To także jakiś twój krewny?
— Dziesiąta woda po kisielu. Czemuś się nastroszył? Żeście się kiedyś połajali, to już gotów jesteś nie przyjść? — Gwiżdżę na niego…
— Doskonale robisz. A poza tym — studenci, nauczyciel, jeden urzędnik, jeden muzykus, oficer, Zamiotow… — Wytłumacz mi, proszę, co może być wspólnego między tobą albo między nim — tu Zosimow skinął na Raskolnikowa — a jakimś tam Zamiotowem. — Oj, zrzędy, zrzędy! Zasady!… cały siedzisz na zasadach jak na sprężynach; ani jednego ruchu nie masz odwagi zrobić z własnego popędu. A u mnie to tak: dobry człowiek czy nie? Jeżeli dobry, to o nic więcej pytać nie chcę. Zamiotow to pocz—ciwina, chłop na schwał. — I bierze łapówy.
— A chociażby nawet, to co?!—krzyknął nagle Razumichin jakoś aż nadmiernie podrażniony. — Czyż chwaliłem ci go za to, że bierze łapówki? Powiedziałem, że jest dobry w swoim tylko rodzaju. Gdybyśmy chcieli szukać ludzi dobrych pod każdym względem, to czy wielu byśmy znaleźli? Jestem pewien, że wówczas za mnie całego, wraz z nadzieniem i z tobą, na dokładkę, dano by najwyżej jedną pieczoną cebulę!… — Jedną? To skąpo. Ja bym za ciebie dal dwie…
— A ja za ciebie tylko jedną. Sadź się na dowcipy! Z Za—miotowa jeszcze smarkacz, ja mu kiedy wytrę kapitułę, i właśnie dlatego trzeba go przygarniać, a nie odtrącać. Odtrącaniem nie naprawi się żadnego człowieka, a już szczególniej smarkacza. Z młodzikiem trzeba w dwójnasób oględniej. Ej, wy, postępowe głuptasy, nie macie o niczym pojęcia! Kto pomiata innymi, ten sam siebie postponuje… A zresztą jeśli
chcesz wiedzieć, to owszem, właśnie mam z nim jeden wspólny interes. — Ciekaw jestem.
— Ano chodzi o tego malarza — oczywiście mam na myśli malarza pokojowego… Już my go wylabudamy! Zresztą, teraz nie ma zmartwienia. Sprawa całkiem, całkiem jasna! Musimy tylko dodać pary. — Jaki znów malarz?
— Jak to jaki? Czyż nie opowiadałem? Naprawdę? Aha, rzeczywiście, ja ci tylko zacząłem opowiadać… no, wiesz, o morderstwie tej staruchy, lichwiarki, wdowy po urzędniku… Otóż teraz wplątali i tego malarza… — O tym morderstwie słyszałem wcześniej niż ty i nawet interesuję się tą sprawą… poniekąd… w związku z pewną okolicznością… I w dziennikach czytałem o tym. Ale… — Lizawietę także ukatrupili! — wypaliła nagle Anastazja zwracając się do Raskolnikowa. Przez cały czas była tu w pokoju, oparta koło drzwi o ścianę, i słuchała. — Lizawietę? — bąknął Raskolnikow ledwie dosłyszalnym głosem. — Adyć Lizawietę, handlarkę, nie wiesz to? Przychodziła m na dół. Kiedyś naprawiała d koszulę. Raskolnikow obrócił się do ściany, gdzie na brudnej żółtej tapecie w białe kwiatuszki wybrał sobie jeden niezgrabny biały kwiat z jakimiś ‘brązowymi kreseczkami i jął oglądać: ile płatków i listków, ile na liściach ząbków, ile kreseczek? Czuł, że mu odjęło ręce i nogi, ale nawet nie spróbował się poruszyć i uporczywie patrzał na kwiat. — Więc cóż ten malarz?—zapytał Zosimow, ze szczególnym niesmakiem przerywając paplaninę Anastazji. Ta westchnęła i umilkła. — Z niego również zrobili mordercę! — podchwycił Ra—zumichin gorąco. — Są poszlaki czy co?
— Diabła tam poszlaki! Albo raczej poszlaki są, tylko że ta poszlaka nie jest poszlaką, oto co należy udowodnić! Kubek w kubek jak to, że zrazu uwzięli się podejrzewać tamtych dwóch, jakże im… Kocha i Piestriakowa. Tfu, jak się to wszystko głupio prowadzi! Nawet postronnego widza bierze obrzydzenie! Piestriakow może będzie dziś u mnie… Ale, ale, Rodia, 140
ty już o tym słyszałeś? Zdarzyło się to akurat przed twoją chorobą, w wilię tego dnia, gdyś zemdlał w biurze, gdy tam opowiadano o tym… Zosimow zerknął na Raskolnikowa z ciekawością; ten się nie poruszył. — Wiesz co, Razumichin? Przyglądam ci się i myślę: jaki z” ciebie niespokojny duch — zauważył Zosimow. — Tak czy’owak, my go wylabudamy!—zawołał Razumichin uderzając pięścią w stół. — Bo co mnie złości najbardziej? Wcale nie to, że oni kłamią; kłamstwo zawsze można przebaczyć; kłamstwo—to rzecz pożyteczna, gdyż wiedzie do prawdy. Nie, korci mię to, że kłamią, a na domiar własnemu kłamstwu biją bałwochwalcze pokłony.. Ja Porfirego szanuję, ale… Na przykład, co ich na samym wstępie zbiło z pan—tałyku? Drzwi były zamknięte, a gdy tamci wrócili ze stróżem—drzwi otwarte; stąd wniosek, że to właśnie Koch i Piestriakow zabili! Oto jest ich logika. — Nie bądź takim gorączką! Ich po prostu przyskrzynili, bo i jakże inaczej… Ale, ale: ja tego Kocha spotykałem; podobno skupywał od starej różne zastawy nie odebrane w terminie, co? — Tak, to jakiś opryszek! Skupuje również i weksle. Drapichrust. Pal go diabli! Wiesz, co najgorzej mnie wścieka? Wścieka mnie ich parszywa rutyna, zgrzybiała, marna, zaskrzepła… A tutaj, w tej jednej sprawie, można odkryć cały nowy szlak. Na podstawie samych tylko danych psychologicznych można wykazać, jak należy szukać właściwego śladu. Oni mówią: „Mamy fakty w ręku!” Ależ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa zależy— od tego, czy się umie faktami operować! — A ty umiesz faktami operować?
— Toć niepodobna milczeć, kiedy człowiek czuje, czuje przez skórę, że mógłby pomóc, gdyby… Et!… Czy ty znasz tę sprawę szczegółowo? — Ano, czekam o tym malarzu.
— Racja! Więc słuchajże. Na trzeci dzień po zabójstwie, z rana, kiedy oni tam jeszcze się niańczyli z Kochem i Pie—striakowem (choć ci wykazali każdziuteńld swój krok; oczywistość jak na półmisku!), raptem wychodzi na jaw pewien fakt, najzupełniej nieoczekiwany. Niejaki chłop Duszkin,
właściciel szynkowni na wprost tamtego domu, przychodzi na policję i przynosi jubilerski futeralik ze złotymi kolczykami, po czym opowiada całą epopeję: „Pozawczoraj, pod wieczór, gdzieś po ósmej” — dzień i godzina! kapujesz? — „przybiega do mnie malarz Mikołaj, któren i przedtem zachodził do mnie tego dnia, przynosi d te pudełko ze złotymi zausznicami i z kamyczkami i chce za nie dwa ruble. Ja go pytam: gdzieś wzion? A on powiada, że znalazł na schodach. Ja go więcej nie wypytywałem”—to słowa Duszkina, rozumiesz—”dałem mu papirek”—to znaczy rubla—”bo myślę sobie: jak nie u mnie zastawi, to u kogo drugiego, i wszystko jedno przepije, nie kijem go, to pałką, to niechta już lepiej u mnie rzecz ta leży, a jakby przyszło co do czego albo jak, to weznę i za—niesę.” Oczywiście to są bajki dla dzieci, łże jak z nut; ja tego Duszkina znam, on także jest lichwiarzem, przechowuje rzeczy kradzione i jeżeli zdmuchnął Mikołajowi ten przedmiot wartości trzydziestu rubli, to jużci nie na to, żeby „odnieść”. Po prostu dostał pietra. No, mniejsza z nim, słuchaj dalej; kontynuuje Duszkin: „A. chłopa tego, Mikołaja De—mentiewa, znam od maleńkości, on z naszej guberni i powiatu, zarajskiego, bo i ja sam spod Riazania. A Mikołaj, choć nie pijanica, ale golnąć lubi; i wiadomo mi było, że on w tem samem domu robi, maluje we dwóch z Mitrejem, jako że oni oba z Mitrejem z jednej som wsi. A jak dostał ode mnie ten papirek, to zarutko zmienił go na drobne, wypił od razu dwa półkwaterki, wzion resztę i poszedł, a Mitreja ja z nim wtenczas nie widziałem. A na drugi dzień posłyszałem, że Alonę Iwanownę i jej siostrę Lizawietę zarąbali siekierą; a ja je znalem i zrobiło mi się nijako o te zausznice — bo wiadomo mi było, że nieboszczka dawała pieniądze pod zastaw. Poszłem do jeich domu i ostrożniutko się przewiaduję, co i jak, a naj—sampierw pytam: czy jest Mikołaj? A Mitrej powiada, że Mikołaj zahulał, wrócił się do dom o świcie pijany, w domu posiedział z dziesięć minut i znowu wyszedł, a Mitrej już go później nie widział i robotę sam dokańcza. A jeich robota była na tych samych schodach co nieboszczki, na drugim piętrze. To wszystko słyszący, ja wtenczas nikomu nic nie objawiałem” — to są słowa Duszkina — „tylko wywiedziałem się wszystkiego, co można, o zabójstwie, a jakem wrócił do siebie, cięgiem było mi nijako. A dziś rano, o ósmej” — czyli na trzeci dzień, rozumiesz?—”patrzę, wchodzi do mnie Mikołaj, nie trzeźwy, ale i nie zanadto pijany, mowę ludzką rozumiejący. Siadł na ławce, milczy. A oprócz niego był wtenczas w mojem handlu tylko jeden gość postronny, no i jeszcze drugi spal na ławie po znajomości, no i dwa moje chłopaki.źWidziałeś Mitreja ?»— pytam. źNie, powiada, nie widziałem.’) źI tuś nie był?» »Nie, powiada, nie byłem od poza—wczora.» źA dziś gdzieżeś nocował ?» źNa Piaskach, powiada, u znajomków z Kołomny.» źA skądeś wzion zausznice ?»— pytam go. źA na schodach znalazłem* — ale powiada on to jakoś niepodobnie i na mnie nie patrzący. źA słyszałeś ty, pytam, że ot tak i tak, tego samego dnia i tego samego wieczoru i godziny na tamtych schodach taka rzecz się stała ?» źNie, powiada, nie słyszałem.’) Słucha, oczy wybałusza i zbielał jak nie przymierzając płótno. Ja mu opowiadam, patrzę się, a on za czapkę i wstaje. źTrzeba cię zatrzymać’) — myślę sobie. źSłuchaj, Mikołaju, pedam, a nie wypiłbyś?* A tymczasem mrugam na chłopaka, żeby drzwi przytrzymał, i wychodzę zza szynkwasu. A on jak nie pryśnie ode mnie na ulicę i w nogi, potem w zaułek, i tyłem go widział. Tu skończyły się moje myśli, bo jużci jego to sprawka, jak amen w pacierzu…” — Ja myślę!…—rzekł Zosimow.
— Czekaj! dosłuchaj do końca! Naturalnie, w te pędy rzu.cili się szukać Mikołaja; Duszkina zatrzymali i zrewidowali, Mitreja takoż; wzięli na spytki i tych z Kołomny; aż tu na trzeci dzień przyprowadzają samego Mikołaja: zaaresztowano go w pobliżu …skich rogatek, w gospodzie. Przyszedł był tam, zdjął z szyi srebrny krzyżyk, za ten krzyżyk zażądał półkwarcia. Dano mu. Po kilku minutach baba poszła do obory, zagląda przez szczelinę: Mikołaj w przyległej szopie przywiązał pasek do belki, zrobił pętlę, stanął na pieńku i chce zarzucić stryczek na szyję. Baba narobiła wrzasku, zbiegli się ludzie. „Toś ty taki!” A on: „Prowadźcie mnie do takiego a takiego cyrkułu, do wszystkiego się. przyznam.” Więc—dostawiono go ze wszelkimi honorami do „takiego a takiego cyrkułu”, czyli tutaj. No i tędy, owędy, kto zacz, w jaki sposób, ile masz lat — „dwadzieścia dwa” — i tak dalej, i tak dalej. Pytanie: „Gdyście pracowali z Mitrejem, czy nie widzieliście kogo na schodach o takiej a takiej godzinie?” Odpowiedź: „Wiadomo, może i przechodzili jacy ludzie, ale 143
myśmy nie zwracali uwagi.” „A nie słyszeliście czego? jakiego hałasu?” „Nic osobliwego nie słyszeliśmy.” A czy tobie, Mikołajowi, było w tenże dzień wiadomo, że taką a taką wdowę, w takim to dniu, o takiej to godzinie, oraz jej siostrę zabito i obrabowano?” „Nic nie wiem, nic nie słyszałem. Pierwszy raz dowiedziałem się o tym dopiero na trzeci dzień, w szynku, od Afanasja Pawłowicza.” „A skądeś wziął kolczyki ?” „Znalazłem na schodach.” „Czemuś nazajutrz nie stawił się do pracy z Mitrejem?” „Borri się zahulał.” „A gdzie hulałeś?” „Tam a tam.” „Dlaczegoś uciekł od Duszkina?” „Bom się mocno zląkł.” „Czego się bałeś?” „Że zasądzą.” „Jakże mogłeś się tego lękać, jeżeli do żadnej winy się nie poczuwasz?”… No, Zosimow, wierz czy nie wierz, ale to pytanie zostało mu zadane ściśle tak, jak ci powtarzam, wiem to z całą pewnością, podano mi to dokładnie! Cóż ty na to? Jak d się podoba? — No nie, są przecież i poszlaki.
— Ależ ja teraz nie o poszlakach, tylko o tym pytaniu, o tym, jak oni rozumieją swój proceder! Niech to diabli!… więc naciskali go, naciskali, przypiekali na wolnym ogniu, aż wreszcie się przyznał: „Znalazłem nie na schodach, ino w mieszkaniu, gdzieśmy z Mitrejem malowali.” „Jakim sposobem?” „A takim sposobem, żeśmy oba z Mitrejem robili tam cały dzień, do ósmej, i już mieliśmy wracać a tu Mitrej chwycił za pędzel i chlapnął mnie farbą po pysku, i nogi za pas, a ja za nim. Lecę za nim i wrzeszczę wniebogłosy; a jak już miałem wypaść ze schodów do bramy—nalatuję z rozpędu na stróża i na panów, a ilu było panów z tym stróżem — nie pamiętam, a ten stróż nadział mnie za to diabłami, a drugi stróż takoż mnie rugnął, a’baba stróża wyszła i też nas rugnęła, i pan jeden, co wchodził w bramę z panią, także nas rugnął, bośmy oba z Mitką legli w poprzek: ja Milkę chyciłem za kudły, zwaliłem i dalejże go tuzować, a Mitka takoż, spode mnie, chwycił mnie za włosy i też okłada, a robiliśmy to nie z zawziątku, ino z przyjacielstwa, dla zbytków. A potem Mitka wyswobodził się — i na ulicę, a ja za nim, alem go nie dopadł i wróciłem do mieszkania sam, boć trza było uprzątnąć. Sprzątam i. czekam, a nuż przyjdzie Mitrej. Raptem w sieni, za ścianą, w kącie, nadepnąłem na pudełeczko. Patrzę: leży sobie, zawinięte w papier. Zdjąłem ten papier, widzę takie malusieńkie haczyki; pozdejmowałem te haczyki — a w pudełku są kolczyki…” — Za drzwiami? za drzwiami leżało? za drzwiami?— krzyknął nagle Raskolnikow patrząc na Razumichina mętnym, wystraszonym wzrokiem i wolno się podniósł na kanapie podpierając się ręką. — Tak… albo co? Co tobie? Czegoś tak?… — Razumichin również wstał z miejsca. —Nic!…—ledwie dosłyszalnie odpowiedział Raskolnikow, znów opadając na wezgłowie i znów odwracając się do ściany. Jakiś czas wszyscy milczeli. — Zadrzemal, coś mu się widać uroiło—rzekł wreszcie Razumichin patrząc na Zosimowa pytająco; ów zaprzeczył lekkim ruchem głowy. — No mów — nawiązał Zosimow — co dalej ?
— Cóż ma być dalej? Skoro tylko zobaczył kolczyki, wnet zapomniał o mieszkaniu, o Mitce, schwycił czapkę, pobiegł do Duszkina i jak wiadomo, dostał od niego rubla, jemu zaś skłamał, że znalazł na schodach; i zaraz poszedł na bomblerkę. A na temat zabójstwa powtarza w kółko: „Nic nie wiem, nic nie słyszałem, dowiedziałem się dopiero na trzeci dzień.” „Więc czemuś dotychczas ukrywał?” „Ze’strachu.” „A dlaczego chciałeś się obwiesić?” „Przez pomyślunek.” „Przez jaki pomyślunek?” „A że zasądzą.” Oto i cała historia. I jak d się zdaje, co oni z tego wywnioskowali? — Nie ma się nad czym zastanawiać: trop jest; gorszy czy lepszy, ale jest. Fakt. Chyba nie żądasz, żeby twojego malarza puścili na wolną stopę? — Toż oni go wręcz wykierowali na mordercę! Już nawet nie mają żadnych wątpliwości!… — E, bujasz; nie gorączkuj się. No, a kolczyki? Sam przyznasz, że skoro tegoż dnia i godziny kolczyki przewędrowały z kufra staruszki do rąk Mikołaja—to sam przyznasz, że jakoś musiały tam przewędrować, nie? To nie przelewki w takim dochodzeniu. — Jak przewędrowały? Jak przewędrowały? — krzyczał Razumichin. — Czyż naprawdę ty, lekarz, ty, który przede wszystkim masz obowiązek poznania człowieka, który masz lepszą od innych sposobność przeniknięcia ludzkiej natury — czy ty naprawdę nie widzisz na podstawie wszystkich tych 144
Dostojcwski, t,
145
danych, jakiego rodzaju osobnikiem jest ten Mikołaj? Czy naprawdę nie widzisz od razu, że wszyściuteńko, co zeznał przy badaniu, jest najświętszą prawdą? Akuracik tak przewędrowały mu kolczyki do rąk, jak zeznał. Nadepnął pudełko i podniósł! — „Najświętsza prawda!” Przecież sam wyznał, że za pierwszym razem skłamał. — Słuchaj. Słuchaj uważnie. I stróż, i Koch, i Piestriakow, i drugi stróż, i żona pierwszego stróża, i baba, która wtedy siedziała u niej w stróżówce, i radca Kriukow, który właśnie wysiadł z dorożki i wchodził do bramy pod rękę z jakąś damą — wszyscy, to znaczy ośmioro czy dziewięcioro świadków, zeznają zgodnie, że Mikołaj przyparł Dymitra do ziemi, leżał na nim i okładał go pięściami, a ten mu się wczepił we włosy i również go okładał. Leżą obaj w poprzek drogi, zatarasowali przejście; ze wszystkich stron wymyślają im, oni zaś „niby małe pędraki” (dosłowny zwrot świadków), leżą jeden na drugim, kwiczą, czubią się i rechoczą, obydwaj rechoczą na wyprzódki; pyski przekomicznie roześmiane, wypadli zaś na ulicę po to, żeby się ścigać jak dzieci. Słyszysz? A teraz złóż sobie do kupy jak się patrzy: tam na górze ciała są jeszcze ciepłe, słyszysz, cieple jeszcze, tak je znaleziono! Jeżeli to oni zabili albo tylko Mikołaj, i przy tym zrabowali kufry z wyłamaniem zamków albo tylko uczestniczyli w tej grabieży, to pozwól, że d zadam jedno jedyne pytanie: czy zgadza się taki nastrój — to znaczy kwik, śmiech, dziecinna bójka w bramie — z siekierami, z krwią, ze zbójecką przebiegłością, oględnością, rabunkiem? Dopiero co zabili, najwyżej pięć czy dziesięć minut temu — bo przecie tak wynika; zwłoki są jeszcze ciepłe — i raptem, porzuciwszy ciała, zostawiwszy mieszkanie otwarte, ba, wiedząc, że tam przed chwilą przyszli ludzie, nie dość tego: porzuciwszy zdobycz, obaj, jak małe dzieci, tarzają się na ulicy, rechoczą, ściągają na siebie powszechną uwagę— co stwierdza dziesięcioro zgodnych świadków! — Rzeczywiście, to dziwne! Rzeczywiście, to niemożliwe;
jednak…
— Nie, bracie, żadnego jednak. Jeżeli kolczyki, które tegoż dnia i godziny znalazły się w ręku Mikołaja, istotnie stanowią ważny dowód rzeczowy — dający się wytłumaczyć na podstawie jego zeznań, i dlatego będący obciążeniem spornym —146
to przecież trzeba wziąć w rachubę również i fakty odciążające, tym bardziej że te fakty są nieodparte. Otóż jak myślisz, znając charakter sądownictwa: czy oni uznają albo czy są zdolni uznać taki fakt — oparty wyłącznie na samej tylko niemożliwości psychologicznej, na samym tylko stanie ducha — za fakt nieodparty i burzący wszystkie fakty rzeczowe, obciążające, jakiekolwiek by one były? Nie, nie uznają, nie uznają za nic w świecie, bo, uważasz, znaleźli pudełeczko, a Mikołaj chciał się powiesić, „co nie mogłoby mieć miejsca, gdyby się nie poczuwał do winy”! Oto zagadnienie kapitalne, oto czemu się gorączkuję! Zrozum! — Owszem, widzę, że się gorączkujesz. Czekaj, zapomniałem spytać, jaki jest dowód, że futeralik zjeolczykami pochodzi rzeczywiście z kufra starej? — To jest dowiedzione — odparł Razumichin pochmurnie i jakby niechętnie. — Koch rozpoznał ten przedmiot i wskazał jego właściciela, ów zaś dowiódł niezaprzeczenie, że to jego własność. — Kiepsko! Jeszcze jedno: czy nikt nie widział Mikołaja w czasie, gdy Koch i Piestriakow szli na górę? i czy nie można jakoś tego udowodnić? — W tym ci sęk, że nikt nie widział — burknął gniewnie Razumichin — właśnie to jest najgorsze. Nawet Koch i Piestriakow nie zauważyli ich idąc na górę, choć zresztą ich świadectwo niewiele by teraz ważyło. „Widzieliśmy — powiadają — że mieszkanie otwarte, że tam prawdopodobnie pracują, lecz idąc mimo nie zwrócilicmy uwagi i nie pamiętamy dokładnie, czy w owej chwili byli tam robotnicy, czy nie.” — Hm. Więc za cały dowód odciążający ma starczyć, że się bili i śmiali. Owszem, to dowód mocny, ale… Pozwól: jakże ty sam to wszystko tłumaczysz? Jak wyjaśnisz znalezienie kolczyków, jeżeli on je istotnie tak znalazł, jak mówi? — Jak to wyjaśnię? Cóż tu wyjaśniać! Sprawa oczywista! A przynajmniej trop, podług którego trzeba sprawę poprowadzić, jest jasny, wyraźnie wskazany, a wskazuje nań właśnie owo pudełeczko. Upuścił te kolczyki właściwy zabójca. Zabójca był na górze, kiedy Koch i Piestriakow się dobijali, siedział tam zaryglowany. Koch się poszkapfl i zeszedł na dół; wtedy zabójca wypadł i pobiegł także na dół, nie miał bowiem żadnego innego wyjścia. Ze schodów, kryjąc się przed Ko—
chem, Piestriakowem i stróżem, wskoczył do próżnego mieszkania w sam raz wtedy, gdy Dymitr i Mikołaj wybiegli stamtąd; stal za drzwiami, kiedy stróż i tama szli na górę, wyczekał, aż ucichną kroki, i jakby nigdy nic, zeszedł sobie na dół w tejże chwili, gdy Dymitr i Mikołaj wybiegli na ulicę i wszyscy się rozeszli, i nikogo nie było. Może go i widziano, lecz nikt nie zauważył, bo, czy to mało snuje się ludzi? Pudełko zaś upuścił z kieszeni, gdy stał za drzwiami; nie zauważył, że upuścił, bo nie to mu było w głowie. Właśnie pudełko stanowi nieomylny dowód, że on tam stal. Oto i cały figiel! — Sprytnie! Nie, bracie, to naprawdę sprytne! najspry—niejsze ze wszystkiego! — Niby czemuż to, czemu?
— Temu, że to aż nadto ładnie się składa i splata… niby w teatrze. .’—••’ — E—et!—zaczął Razumichin zniecierpliwiony,’lecz 010 drzwi się otwarły i weszła nowa osoba, żadnemu z obecnych jeszcze nie znana. V
Był to pan podeszłych już lat, sztywny, postawny, z twarzą o wyrazie powściągliwym i tetrycznym. Zaczął od tego, że przystanął w drzwiach, rozglądając się dokoła z obraźliwie nie ukrywanym zdziwieniem i jak gdyby pytając wzrokiem: „Gdzie ja właściwie trafiłem?” Nieufnie, ba, z afektacją pewnego przestrachu, omal nic urażonej godności, mierzył spojrzeniem ciasną i niską „kajutę” Raskotoikowa. Z tymże zdziwieniem przeniósł następnie wzrok i wbił oczy w samego Ra—skolnikowa, który—rozebrany, rozczochrany, nie umyty— leżał na swej mizernej, brudnej kanapce i także nieruchomo wpatrywał się w niego. Potem, z taż powolnością, jął przyglądać się niechlujnemu, nie ogolonemu i nie uczesanemu Ra—zumichinowi, który ze swej strony patrzał mu prosto w oczy impertynencko, pytająco, nie ruszając się z miejsca. Kłopotliwe milczenie trwało dobrą minutę; wreszcie, jak było do przewidzenia, zaszła drobna zmiana dekoracji. Zmiarkowawszy widać, po niektórych, wcale zresztą dosadnych oznakach, że przez nadmiertSFsurowość postawy nic się tutaj, w tej „kajucie”, nie wskóra, nowo przybyły pan cokolwieczek zmiękł i grzecznie, choć sztywno zwrócit się do Zosimowa cedząc sylaby: — Pan student czy były student Rodion Raskolnikow? Zosimow poruszył się leniwie i może by nawet odpowiedział, gdyby nie ubiegł go nie proszony Razumichin: — A ot, leży tam na kanapie! O co panu chodzi? To poufałe, „o co panu chodzi?” zacięło sztywnego pana jak biczem. Omal nie przemówił do Razumichina, ale jakoś się pohamował i co rychlej zwrócił się do Zosimowa. — Oto Raskolnikow! — wymamlał Zosimow wskazując ruchem głowy na chorego, potem ziewnął, przy czym wykonał tę czynność, nader szeroko otwierając usta i nader długo trzymając je w takim położeniu. Następnie powolutku sięgnął do kieszonki w kamizelce, wydobył ogromny, wypukły złoty zegarek w podwójnej kopercie, otworzył, spojrzał i tak samo marudnie i leniwie zaczął go chować z powrotem. Raskolnikow leżał cały czas milcząc, na wznak, i uparcie, choć bez żadnej myśli, patrzał na gościa. Twarz jego, teraz odwrócona od ciekawego kwiatu na tapecie, była niezwykle blada i niosła wyraz ogromnego cierpienia, jak gdyby był świeżo po ciężkiej operacji lub jakby go tylko co wypuszczono z katowni. Lecz nowo przybyły pan zaczął stopniowo coraz bardziej budzić jego uwagę, potem zdziwienie, potem nieufność i jakby nawet lęk. Gdy zaś Zosimow, wskazując na niego, powiedział: „Oto Raskolnikow”, nagle podniósł się prędko, w jakimś podrzucie, siadł na posłaniu i prawie wyzywającym, ale przerywanym i słabym głosem oświadczył: — Tak! Jestem Raskolnikow! Czego pan sobie życzy? Gość spojrzał uważnie i dostojnie powiedział: — Jestem Piotr Pietrowicz Łużyn. Śmiem tuszyć, że moje nazwisko nie jest już panu całkiem obce. Ale Raskolnikow, który oczekiwał czegoś zupełnie innego, spojrzał nań w tępej zadumie i nic nie odpowiedział, jakby rzeczywiście słyszał to nazwisko po raz pierwszy w życiu. — Jak to? Czyż naprawdę pan dotychczas nie otrzymał jeszcze żadnych wiadomości?—spytał Piotr Pietrowicz robiąc minę z lekka obrażoną. W odpowiedzi na to Raskolnikow wolno opuścił się na poduszkę, zarzucił ręce pod głowę i jął patrzeć w sufit. Na twarzy Łużyna odbił się smutek. Zosimow i Razumichin zaczęli 149
jeszcze ciekawiej wpatrywać się w niego, tak że wreszcie stracił rezon. — Przypuszczałem i liczyłem na to — zamamrotal — że list wysłany przeszło dziesięć dni temu, bodajże przed dwoma tygodniami… — Czemu pan stoisz tam w drzwiach? — przerwał nagle Razumichin. — Jeżeli masz pan co do powiedzenia, to siadaj, bo tam we dwoje z Anastazją jest wam ciasno. Nastieńko, usuń się, daj przejść! Chodź pan tu bliżej, oto krzesło! Niechże pan włazi! Odsunął swe krzesło od stołu, zrobił trochę miejsca między stołem a swymi kolanami i oczekiwał w nieco niewygodnej pozycji, aż gość „przelezie” przez tę szparkę. Wytworzyła się taka sytuacja, że żadną miarą nie można już było odmówić, toteż gość jął się gramolić przez tę cieśninę, śpiesząc się i potykając. Dobiwszy do krzesła siadł i niepewnie zerknął na Ra—zumichina. — Niech się pan nie konfunduje — rąbnął ów. — Rodia jest chory już piąty dzień, i trzy dni majaczył, a dzisiaj się otrząsnął i nawet jadł ze smakiem. Tam oto siedzi jego lekarz, tylko co go zbadał, a ja jestem kolega Rodi, także były student, teraz go niańczę. Więc niech pan na nas nie uważa, nie krępuje się i mówi, o co chodzi. — Dziękuję. Czy jednak nie znużę chorego swoją obecnością i rozmową? —”spytał Piotr Pietrowicz Zosimowa. — N—nie;;.”Może nawet rozerwie go pan.—I Zosimow znowu ziewnął. — O, on od dawna jest przytomny, od rana! — podjął Razumichin, którego poufałość była tak naturalnie prosto—duszna, że Piotr Pietrowicz nabrał kontenansu, może po części i dlatego, że ten zuchwały obszarpaniec podał się mimo wszystko za studenta. — Pańska mama… — zaczął Łużyn.
— Hm!—głośno chrząkną) Razumichin. Łużyn spojrzał na niego pytająco. — To nic, ja tak sobie. Wal pan dalej… Łużyn wzruszył ramionami. — …pańska mama, jeszcze za mojej tam bytności, zaczęła list do pana. Po przyjeździe do Petersburga umyślnie zwlekałem parę dni i nie przychodziłem do pana, żeby już mieć cał—150
kowitą pewność, iż jest pan o wszystkim powiadomiony. Wszelakoż teraz, ku memu zdziwieniu… — Wiem, wiem! — rzekł nagle Raskolnikow z wyrazem jak najbardziej niecierpliwej dezaprobaty. — To pan? epu—zer? No dobrze, w porządku!… ‘i dosyć o tym!… Piotr Pietrowicz obraził się do reszty, lecz milczał. Usilnie starał się zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć. Milczenie trwało jaką minutę. Tymczasem Raskolnikow, który przy odpowiedzi był się ku niemu lekko obrócił, naraz jął na nowo przypatrywać mu się pilnie, ze szczególniejszym zaciekawieniem, jak gdyby uprzednio nie zdążył jeszcze obejrzeć go w calośd lub jakby uderzyło go w nim coś nowego; aż uniósł się z poduszki specjalnie w tym celu. Jakoż istotnie, ogólny wygląd Piotra Pie—trowicza uderzał czymś osobliwym, mianowicie czymś, co zdawało się usprawiedliwiać miano „epuzera”, tak bezceremonialnie nadane mu przed chwilą. Po pierwsze, było znać, było znać aż nadto wyraźnie, że Piotr Pietrowicz skwapliwie wyzyskał swój kilkudniowy pobyt w stolicy, ażeby przystroić się i upiększyć w oczekiwaniu na narzeczoną — rzecz skądinąd bardzo niewinna i dozwolona. Przez wzgląd na okoliczności można by mu darować nawet poczucie — chociażby nieco nadmierne — własnej jakże miłej zmiany na lepsze; boć Piotr Pietrowicz występował w roli narzeczonego. Wszystko, co miał na sobie, wyszło świeżo od krawca, wszystko było jak należy, chyba tylko z wyjątkiem tego, że wszystko było zanadto nowe i zbyt niedwuznacznie zdradzało swe przeznaczenie. Nawet dandysowski, nowiuteńki, okrągły kapelusz świadczył o tym celu: Piotr Pietrowicz traktował go bowiem z nadmiernym uszanowaniem i z nadmierną ostrożnością trzymał go w rękach. Nawet para prześlicznych glansowanych rękawiczek lila od Jouyina świadczyła o tym samym już chociażby przez to, że właściciel nie wkładał ich, tylko trzymał w ręku dla parady. W stroju Piotra Pietrowicza górowały barwy jasne i młodzieńcze. Miał na sobie śliczną letnią marynarkę w odcieniu jasnobrązowym, lekkie jasne spodnie, podobnąż kamizelkę, świeżo nabytą cienką bieliznę, zwiewną, lekką krawatkę w różowe prążki, a co najdziwniejsza: we wszystkim było mu, owszem, do twarzy. Twarz ta, nader świeża i nawet ładna, już i tak była młodsza od swoich czterdziestu pięciu lat. Ciemne
bokobrody mile ją ocieniały z obu stron, niby dwa kotlety, i bardzo pięknie zagęszczały się przy gładko wygolonym, połyskliwym podbródku. Nawet włosy — leciutko zresztą siwiejące — uczesane i ukarbowane u fryzjera, nie nadawały mu śmiesznego czy głupiego wyglądu, jaki zwykle towarzyszy ukarbowaniu, które upodobnia nieuchronnie do Niemca wstępującego na ślubny kobierzec. Jeśli zaś w tym dość przystojnym i statecznym obliczu było rzeczywiście coś nieprzyjemnego i odśnieżającego, miało to całkiem inne przyczyny. Bez ceremonii obejrzawszy pana Łużyna Raskolnikow uśmiechnął się jadowicie, znów opadł na poduszkę i ponownie patrzał w sufit. Jednakże pan Łużyn opanował się i widać postanowił do czasu nie dostrzegać tych wszystkich dziwactw. — Bardzo a bardzo ubolewam, że zastaję pana w takim stanie — nawiązał, z wysiłkiem przerywając milczenie. — Gdybym wiedział o pańskiej chorobie, byłbym przyszedł wcześniej. Ale, wie pan, kłopoty!… Na domiar mam teraz w senacie nader ważną sprawę ze swojej praktyki adwokackiej. Pomijam już to wszystko, czego pan sam się domyśla. Pań, to znaczy mamy i siostry pana, oczekuję z godziny na godzinę. Raskolnikow poruszył się i chciał coś powiedzieć; jego twarz wyraziła dziwną grę uczuć. Piotr Pietrowicz grzecznie zawiesił głos, pomilczał, ale ponieważ nic nie nastąpiło, ciągnął więc dalej: — …Z godziny na godzinę. Wyszukałem dla nich tymczasowe mieszkanie… — Gdzie?—słabo rzekł Raskolnikow.
— Bardzo niedaleko stąd, dom Bakalejewa…
— To na Wozniesieńskim — wtrącił Razumichin. — Są tam dwa piętra pokoi umeblowanych; utrzymuje kupiec Juszyn: bywałem tam.
— Tak jest, pokoje umeblowane…
— Paskudztwo najokropniejsze: brud, zaduch, w ogóle lokal podejrzany; dzieją się tam różne różności; diabli wiedzą, kto nie mieszka! I ja sam byłem tam w dosyć skandalicznej sprawie. Ale za to tanio. — Ja, rzecz prosta, nie mogłem zgromadzić tak szczegółowych danych, ponieważ i sam jestem człowiek nowy — odparł Piotr Pietrowicz, urażony. — Ale skądinąd są to dwa bardzo czyściutkie pokoiki, a ponieważ to na bardzo krótko… Wyszukałem już i właściwe, to znaczy nasze przyszłe mieszkanie — poinformował Raskolnikowa — i teraz je odnawiam. Na razie zaś cisnę się również w pokojach umeblowanych, dwa kroki stąd, u pani Lippewechsel, w mieszkaniu mego młodego przyjaciela, Andrzeja Lebieziatnikowa; to właśnie on polecił mi dom Bakalejewa… — Lebieziamikow? — przeciągnął Raskolnikow, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. — Tak, Andrzej Lebieziamikow, urzędnik ministerstwa. Pan go zna? — Tak… nie…—odparł Raskolnikow.
— Przepraszam, odniosłem takie wrażenie z pańskiego pytania. Byłem kiedyś jego prawnym opiekunem… Bardzo miły młodzieniec… idący z duchem czasu… Ja zaś rad obcuję z młodzieżą: człowiek dowiaduje się od niej o nowych prądach. — I Piotr Pietrowicz z nadzieją w oczach powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych. — Niby w jakim znaczeniu?—spytał Razumichin.
— W najpoważniejszym, że się tak wyrażę — co do sedna rzeczy — podchwycił Piotr Pietrowicz, jakby ucieszony tym zapytaniem. — Bo uważa pan, ja już dziesięć lat nie bawiłem w Petersburgu. Wszystkie te nasze nowości, reformy, idee, wszystko to musnęło i nas na prowincji; ale żeby wszystko widzieć i poznać jasno, trzeba być w Petersburgu. Mój zaś pogląd jest taki, że najłatwiej wszystkiego się dowiedzieć i we wszystkim zorientować obserwując naszą młodą generację. Jakoż wyznaję: ucieszyłem się… — Z czego mianowicie?
— Zadał pan rozległe pytanie. Mogę się mylić, lecz mam wrażenie, iż obecnie poglądy są bardziej określone, jest więcej, że tak powiem, krytycyzmu, więcej rzeczowości… — To prawda — wycedził Zosimow.
— Zawracanie głowy, rzeczowości nie ma — rzucił się Razumichin. — Rzeczowość jest trudna do nabycia, sama nie leci do gąbki jak pieczone gołąbki. A nas od dwustu lat bez mała oducza się od wszelkich spraw… Idee może się i snują — rzekł do Piotra Pietrowicza — dobra wola jest, choć wprawdzie dziecinna; może i uczciwość się znajdzie, mimo że ostatnio na—
mnożyło się tu bez liku wszelkich oczajduszów; ale rzeczowości nie ma, i basta! Rzeczowość chadza w grubych buciorach. — Nie mógłbym się z panem zgodzić — zaoponował Piotr Pietrowicz z widoczną lubością. — Naturalnie, zdarza się krańcowość, zdarzają się odchylenia, ale bądżmyż wyrozumiali: krańcowość świadczy o zapale do sprawy i o tej niezdrowej sytuacji, w jakiej sprawa się u nas znajduje. A jeśli zdziałano niewiele, to wszak niewiele było czasu. O środkach już nie mówię. Ja osobiście sądzę zresztą, że coś niecoś się zrobiło: rozkrzewiły się nowe, pożyteczne myśli, poszły w obieg niektóre nowe, pożyteczne dzieła, w miejsce dawnych — marzycielskich i romantycznych; literatura nabiera dojrzalszego zabarwienia; wyrugowano i ośmieszono wiele szkodliwych uprzedzeń… Słowem, bezpowrotnie odcięliśmy się od przeszłości, a ja uważam, że to już coś. — Młóć, młóć pan słomę! Paraduj przed nami — znienacka rzekł Raskolnikow. —Proszę?—zapytał Piotr Pietrowicz, lecz odpowiedzi nie otrzymał. — To wszystko bardzo słuszne — pokwapil się wtrącić Zosimow. — Nieprawdaż?—nawiązał Piotr Pietrowicz, mile spozierając na Zosimowa. — Zgodzi się pan — ciągnął zwracając się do Razumichina, ale już z odcieniem niejakiego tryumfu i wyższości, tak że omal nie dodał: „młodzieńcze”—iż są osiągnięcia, czyli jak się teraz mówi, postęp, chociażby pod względem nauki i wiedzy gospodarczej…—EraJss!
—^Ńie, nie frazes! Jeżeli na przykład nakazywano mi dotychczas: „miłuj bliźniego”, i ja go umiłowałem, to jaki był skutek? — ciągnął dalej Piotr Pietrowicz ze zbytnim, być może, pośpiechem. — Skutek był ten, żem rozdzierał swoją opończę na pół, dzieliłem się z bliźnim, i obaj zostawaliśmy na wpół nadzy, podług rosyjskiego przysłowia: „Kto ściga dwa zające naraz, ten nie chwyta żadnego.” Nauka zaś powiada: ukochaj przede wszystkim siebie, wszystko bowiem w świecie zasadza się na korzyści osobistej. Gdy ukochasz tylko siebie, to i własne interesy poprowadzisz jak należy, i opończa twoja będzie cała. A wiedza ekonomiczna dodaje, że im więcej bę—1<;4
dzie w społeczeństwie dobrze urządzonych interesów prywatnych oraz, że tak powiem, całych kaftanów, tym fundamenty społeczeństwa są trwalsze i tym lepiej się w nim gruntuje dobro powszechne. Tak tedy, zdobywając jedynie i wyłącznie dla siebie, właśnie tym samym zdobywam niejako dla wszystkich i zmierzam do tego, żeby mój bliźni dostał coś więcej niż rozdartą opończę, i to już nie z racji prywatnej, jednostkowej szczodrobliwości, lecz wskutek ogólnego dobrobytu. Myśl prosta, ale niestety zbyt długo nie rozumiana, przesłonięta egzaltacją i marzycielstwem, jakkolwiek, zdawałoby się, niewiele trzeba dowcipu, żeby… — Wybaczy pan, ja także jestem niedowcipny — szorstko przerwał mu Razumichin—i dlatego dajmy lepiej pokój. Zacząłem tę rozmowę w pewnym celu, gdyż poza tym cała ta gadanina, tokowanie, te wszystkie nie milknące, bezustanne komunały, w kółko te same, w kółko te same, tak mi się przejadły w ostatnich trzech latach, że, słowo daję, rumienię się nawet, kiedy kto inny zaczyna o tym przy mnie, cóż dopiero ja sam. Pan, naturalnie, śpieszył popisać się swymi wiadomościami; rzecz to do wybaczenia, bynajmniej nie potępiam. Natomiast ja chciałem się tylko dowiedzieć, coś pan za człowiek, bo to, widzi pan, ostatnio do sprawy ogólnej poprzycze—piało się takie mnóstwo spryciarzy, tak wykoślawili na swoją korzyść wszystko, czego się tknęli, że beznadziejnie zapaskudzili rzecz całą. No i dosyć o tym! — Łaskawy panie! — zaczął pan Łużyn sztywno i z niesłychaną godnością. — Czyżby pan chciał w sposób tak bezceremonialny dać do zrozumienia, że i ja… — Ale skądże, skądże… Gdzieżbym śmiał!… No i dosyć! — rąbnął Razumichin i obcesowo powrócił do swej uprzedniej rozmowy z Zosimowem. Piotr Pietrowicz miał tyle rozumu, żeby co rychlej dać wiarę temu tłumaczeniu. Zresztą i tak zdecydował, że za dwie minuty odejdzie. — Spodziewam się, że zadzierzgnięta teraz znajomość — powiedział do Raskolnikowa—po pańskim wyzdrowieniu i wobec wiadomych panu okoliczności umocni się jeszcze bardziej… A szczególniej życzę panu zdrowia… Raskolnikow nawet nie obrócił głowy. Piotr Pietrowicz wstał z krzesła.
— Zabójcą jest na pewno jeden z jej klientów—apodyktycznie stwierdził Zosimow. — Na pewno jeden z klientów! — potaknął Razumichin.— Porfiry nie zdradza się ze 3wymi myślami, ale swoją drogą klientów indaguje… — Indaguje klientów? — głośno zapytał Raskolnikow.
— Tak; albo co?
— Nic.
— Skąd on ich bierze?—zagadnął Zosimow.
— Niektórych wskazał Koch, innych nazwiska były wynotowane na opakowaniach zastawów, jeszcze inni sami się zgłaszają słysząc o tym… — No proszę, to dopiero musiał być sprytny i szczwany szelma! Co za odwaga! Co za determinacja! — Otóż to, że nie! — wpadł mu w słowo Razumichin. — To właśnie myli was wszystkich. Ja zaś twierdzę: niedoświadczony, niesprytny, i ręczę, że to był pierwszy jego krok! Przypuść spryt, przypuść wyrachowane szelmostwo, a całość przedstawi się nieprawdopodobnie. Ale przypuść brak doświadczenia, a wnet się okaże, że wyciągnął go z kabały tylko przypadek; przypadek zaś niejedno potrafi! Człowieku, może on wcale nie przewidział żadnych trudności! I jakże się zabiera do rzeczy? Chwyta dziesięcio—dwudziestorublowe przedmioty, wypycha sobie nimi kieszenie, grzebie się w babskim kuferku, w gałgankach, gdy tymczasem w komodzie, w górnej szufladzie, w szkatułce, samych złotych monet znaleziono za półtora tysiąca oprócz banknotów! Nawet ograbić nie umiał, potrafił tylko zabić. Pierwszy krok, ja d to mówię, pierwszy krok; zaraz stracił głowę! i wykaraskał się nie przez rachubę, tylko przez przypadek! — Panowie, zdaje się, mówią o tym niedawnym zabójstwie starej lichwiarki?—zwrócił się Piotr Pietrowicz do Zosi—mowa. Stał już z rękawiczkami i kapeluszem w ręku, ale przed odejściem chciał rzucić jeszcze kilka mądrych słów. Widocznie zabiegał o korzystne wrażenie i próżność wzięła górę nad rozwagą. , — Tak. Pan o tym słyszał?
— A jakże, to przecie w sąsiedztwie…
— I szczegóły pan zna?
— Tego nie powiem, lecz interesuje mnie tutaj inna oko—
liczność, że się tak wyrażę — cale zagadnienie. Pomijam już, że w ostatnich pięciu latach rozwielmożniły się zbrodnie wśród niższej warstwy, pomijam nieustanne grabieże i pożary w całym kraju; najdziwniejsze jest dla mnie, że i w wyższej klasie zbrodnie mnożą się w podobnyż sposób i że tak powiem — równolegle. Tam a tam, jak słyszę, były student napadł pocztę na gościńcu; tam a tam fałszują pieniądze ludzie przodujący pod względem stanowiska społecznego; w Moskwie ujęto całą szajkę, która się trudniła podrabianiem obligacji ostatniej pożyczki z loterią — i jednym z hersztów jest lektor historii powszechnej; tam a tam zabijają sekretarza jednego z naszych poselstw zagranicznych, i to z zagadkowych pobudek pieniężnych… I jeżeli teraz tę staruszkę—lichwiarkę zamordował jeden z jej klientów, 10 z pewnością musiał to być członek sfer raczej wyższych, ponieważ chłopi nie zastawiają złotych rzeczy. Jakże sobie wytłumaczyć to rozluźnienie obyczajów cywilizowanej warstwy naszego społeczeństwa? — Sporo zaszło przemian gospodarczych…—odezwał się Zosimow. — Jak wytłumaczyć?—żachnął się Razumichin.—Wła<—śnie można by to wytłumaczyć nazbyt zakorzenionym nieróbstwem. — Niby jakże to?
— A cóż odpowiedział w Moskwie ten pański lektor na pytanie, czemu podrabiał bilety? „Wszyscy się wzbogacają na różne sposoby, więc i mnie się chciało czym prędzej wzbogacić.” Dokładnie słów nie pamiętam, ale sens taki, że na dar—mochę, byle prędzej, bez pracy! Przyzwyczaili się żyć cudzym kosztem, chodzić o cudzych szczudłach, jeść przeżutą strawę. A gdy nastała wy roczna godzina, każdy pokazał, co ma za skórą… — Pięknie, ale moralność? I, że tak powiem, zasady— .
— Właściwie, o co pan sobie głowę suszy? — nieoczekiwanie wtrącił się Raskolnikow. — Toż to w myśl pańskiej teorii! — Jak to w myśl mojej teorii?
— Proszę wysnuć ostateczne wnioski ze swych kazań, a wypadnie, że wolno zarzynać ludzi… — Ależ co znowu! — obruszył się Łużyn.
— Nie, tak nie jest! —oświadczył Zosimow. Raskolnikow leżał blady, górna warga mu drżała, oddychał z trudem. 157
— Wszystko ma swoją miarę — wyniośle podjął Łużyn. — Teoria gospodarcza to jeszcze nie przyzwolenie na morderstwo; jeśli tylko przypuścimy… — A czy to prawda, że pan — nagle przerwał znów Raskol—nikow głosem drżącym z gniewu i pełnym jakiejś zlej radości—czy to prawda, że pan powiedział swej narzeczonej… zaraz po uzyskaniu jej zgody… że najwięcej cię cieszy… z jej nędzy… gdyż najkorzystniej jest brać sobie żonę spośród nę—dzarek, by później móc nad nią panować… i wypominać jej swoje dobrodziejstwa?… — Proszę pana!—gniewnie i z rozdrażnieniem zawołał Łużyn, czerwony i zmieszany — proszę pana!… żeby tak przekręcić czyjąś myśl! Bardzo przepraszam, ale muszę stwierdzić, że słuchy, które do pana dotarły lub raczej, które mu przekazano, są najzupełniej bezpodstawne, i ja… domyślam się, kto… słowem… ta zatruta strzała… słowem, pańska matka… Ona mi się od razu wyHała, przy swych skądinąd najpiękniejszych zaletach, osobą o trochę egzaltowanym i romantycznym sposobie myślenia. Lecz mimo to byłem o sto mil od przypuszczenia, by mogła zrozumieć i przedstawić sprawę… w tak fantastycznie wypaczony… i wreszcie… wreszcie… — A wie pan co?—wrzasnął Raskolnikow podnosząc się na poduszcze i patrząc na niego uparcie, wzrokiem przeszywającym, roziskrzonym—wie pan co? — Co? — Łużyn zatrzymał się i oczekiwał z miną obrażoną i wyzywającą. Milczenie trwało kilka sekund. — To, że jeśli pan jeszcze raz… ośmieli się wspomnieć choć jednym słówkiem… o mojej matce… zrzucę pana ze schodów na zbity łeb!… — Co d jest? — krzyknął Razumichin.
— A, więc to tak!— Łużyn zbladł i zagryzł usta. — Niech pan słucha, mój panie—rozpoczął dobitnie i hamując się z całych sił, a jednak głosem zdyszanym — ja od razu, od pierwszego kroku, wyczułem pańską niechęć, lecz umyślnie pozostałem tutaj, żeby jeszcze więcej się dowiedzieć. Mógłbym dużo puścić płazem choremu człowiekowi i powinowatemu, ale teraz… ja panu… nigdy… — Nie jestem chory! — krzyknął Raskolnikow.
— Tym gorzej…
— Idź pan do diabla!
^Lecz Łużyn jużJsam—.wychodził nie kończąc zdania, znowu się przeciskając między stołem a krzesłem; tym razem Razumichin wstał, by go przepuścić. Na nikogo nie patrząc i nawet nie kiwnąwszy głową Zosimowowi, który dawno dawał mu znaki, żeby zostawił chorego w spokoju, Łużyn wyszedł, dla ostrożności unosząc kapelusz na wysokość ramienia, gdy, pochylony, wychodził przez zbyt niskie drzwi. Nawet samo wygięcie pleców zdawało się wyrażać, że unosi ze sobą straszliwą zniewagę. — Jakżeś mógł, jakżeś mógł? — powtarzał niemile zdziwiony Razumichin kręcąc głową. — Dajcie mi wszyscy święty spokój! — w zapamiętaniu krzyczał Raskolnikow. — Czy nareszcie przestaniecie mnie męczyć? Nie boję się was! Nikogo, niczego nie boję się teraz! Precz stąd! Chcę być sam, słyszycie? sam, sam, sam! — Chodźmy — rzekł Zosimow do Razumichina.
— Bój się Boga, czyż można go teraz tak zostawić?
— Chodźmy! — z naleganiem ponowił Zosimow i wyszedł. Razumichin zastanowił się chwilę i pobiegł za nim. — Mogło być gorzej, gdybyśmy go nie usłuchali — rzekł Zosimow już na schodach. —Nie wolno go drażnić… — Co mu jest?
— Konieczny byłby jaki pomyślny bodziec! Zdawało się, że wraca do sił… Wiesz? Jego coś nęka! Jakiś ciężar!… Tego bardzo się boję, a tak jest na pewno! — Może to właśnie ten jegomość, ten Piotr Pietrowicz! Z rozmowy wynika, że ma się ożenić z jego siostrą i że Rodia tuż przed swym zachorowaniem dostał list w tej sprawie… — Tak, diabli go teraz przynieśli, kto wie, czy nie popsuł wszystkiego. A czyś zauważył, że Rodia na wszystko jest obojętny. Milczy, jakby wody do ust nabrał, tylko’ jeden—punkt wyprowadza go z równowagi: owo zabójstwo… — Tak, tak! — pochwycił Razumichin — bardzo nawet zauważyłem! To go interesuje, płoszy. Nastraszono go przed samą chorobą, w biurze policji zemdlał. — Opowiesz mi to wszystko szczegółowo wieczorem, a ja ci później coś powiem. On mnie interesuje — bardzo! Za pół godziny zajrzę do niego… Ale zapalenia nie będzie… — Bóg d zapłać! A ja tymczasem zaczekam u Paszeńki i będę się dowiadywał przez Anastazję.
Po ich wyjściu Raskolnikow spojrzał na Anastazję z udręczoną niecierpliwością, ona się jednak nie kwapiła z odejściem. — Może teraz napijesz się herbaty? — zapytała.
— Później! Chcę spać! Zostaw mnie… I konwulsyjnym ruchem odwrócił się do ściany. Anastazja wyszła. VI
Lecz gdy tylko wyszła, wstał, zamknął drzwi na haczyk, rozwiązał paczkę z odzieniem, którą przyniósł i znów zawiązał Razumichin, i począł się ubierać. Rzecz dziwna: jak gdyby naraz odzyskał zupełny spokój; nie było już ani wpółobłąka—nego majaczenia, jak niedawno, ani panicznego lęku, jak przez cały ostatni czas. Była to pierwsza minuta dziwnego, nagłego spokoju. Ruchy miał dokładne i celowe, świadczące o jasno powziętym zamiarze. „Zaraz dzisiaj, zaraz dzisiaj!…” — mruczał do siebie. Wprawdzie pojmował, że jeszcze jest slabyyttie mocniejsze napięcie duchowe, dochodzące do spokoju, uo idee fixe, potęgowało jego siły, dodawało pewności siebie; miał nadzieję, że na ulicy nie upadnie. Całkowicie się ubrawszy we wszystko nowe, spojrzał na leżące na stole pieniądze, zastanowił się i,.wziąl je do kieszeni. Było tego dwadzieścia pięć rubli. Zabrał też i wszystkie miedziane piątaki — resztę z dziesięciu rubli, które Razumichin wydał na odzież. Następnie, cicho podniósłszy haczyk, wyszedł z pokoju, zstąpił ze schodów i zajrzał do otwartej na oścież kuchni: Anastazja stalą tyłem do niego, i, pochylona, rozdmuchiwała samowar gospodyni. Nic nie posłyszała. Zresztą, czyż mogła przypuścić, że Raskolnikow wyjdzie? Po chwili był już na ulicy. Zbliżała się ósma, słońce zachodziło. Skwar jeszcze nie sfol—gował; ale Raskolnikow chciwie zaczerpnął w płuca powietrza cuchnącego, zakurzonego, zarażonego wyziewami miasta. Trochę mu się zakręciło w głowie; jakaś dzika energia błysnęła naraz w jego przekrwionych oczach i wychudłej, bladożółtej twarzy. Nie wiedział ani się zastanawiał, dokąd ma iść; wiedział jedno: „Że wszystko to trzeba skończyć dzisiaj jeszcze, za jednym zamachem, natychmiast; że inaczej nie wróci do domu, ponieważ nie chce tak żyć.” Jak skończyć, czym skończyć? — o tym nie miał pojęcia, 4 i nie chciał o tym myśleć. Odpędzał myśli: myśli go trapiły. Czuł tylko i wiedział, że to wszystko musi się koniecznie zmienić, tak czy owak, „jakkolwiek bądź”, powtarzał z desperacką niewzruszoną pewnością siebie i stanowczością. Wiedziony zastarzałym nałogiem, ruszył utartym szlakiem swych dawniejszych przechadzek — wprost ku placowi Siennemu. W pewnej odległości od Siennego, na bruku, przed sklepikiem, stal młody czarnowłosy kataryniarz i kręcił jakąś wielce sentymentalną melodię. Akompaniował stojącej przed nim na chodniku dziewczynie, piętnastoletniej może, wystrojonej „jak panienka”: krynolina, mantylka, rękawiczki, słomkowy kapelusz z piórkiem ognistego koloru — wszystko to było stare i zaszargane. Głosem ulicznym, chrapliwym, jednak stosunkowo dość miłym i mocnym, wywodziła piosenkę w oczekiwaniu na parę groszy ze sklepiku. Raskolnikow przystanął obok dwu czy trzech słuchaczy, chwilę posłuchał, wyjął miedziaka i wetknął dziewczynie do ręki. Ta raptem przerwała pieśń na najbardziej lirycznej i wysokiej nucie, jakby kto nożem odciął; ostro rzuciła kataryniarzowi: „Dosyć!”, i oboje podreptali dalej, do następnego sklepiku. Niespodziewanie Raskolnikow zwrócił się do jakiegoś, już niemłodego przechodnia, który stał obok niego koło katarynki i wyglądał na szlifibruka: — Lubi pan ulicznych śpiewaków? Tamten popatrzył spode łba i zdziwił się. — Bo ja lubię — podjął Raskolnikow, lecz z taką miną, jakby mówił wcale nie o śpiewakach ulicznych. — Lubię śpiew pod melodię katarynki w zimny, ciemny i wilgotny wieczór jesienny, ale koniecznie wilgotny, kiedy to wszyscy przechodnie mają bladozielone i chorowite twarze; albo jeszcze lepiej, kiedy prószy mokry śnieg, zupełnie prostopadle, bez wiatru, wie pan? a poprzez śnieg błyskają gazowe latarnie… — Nie wiem… Pan wybaczy… — bąknął jegomość, spłoszony zarówno pytaniem, jak i osobliwym wyglądem Raskolni—kowa i przeszedł na drugą stronę ulicy. Raskolnikow ruszył wprost przed siebie i znalazł się na tym rogu placu Siennego, gdzie stragan miała para mieszczan, którzy wówczas rozmawiali z Lizawietą; ale ich teraz nie było.
Rozpoznawszy miejsce, zatrzymał się, rozejrzał i zwrócił do chłopca w czerwonej koszuli, który ziewał w drzwiach sklepiku z mąką. — To ten mieszczanin z żoną ma tutaj stragan na rogu, co? — Rozmaici ludzie handlują — odrzekł chłopiec, z góry mierząc wzrokiem Raskolnikowa. — Jak mu na imię?
— Takie ma imię, jakie mu dali na chrzcie.
— Czyś ty czasem nie z Zarajska? z jakiej jesteś guberni? Chłopiec znów popatrzał na Raskolnikowa. — Mamy nie gubernię, panie hrabio, tylko powiat. To mój brat jeździł po świecie, a ja siedziałem w domu i dlatego nie wiem… Wasza hrabiowska mość raczy wspaniałomyślnie przebaczyć. — Tam, na górze, jest jadłodajnia?
— Traktiemia; mają tam bilard, a i księżniczki się znajdą… Buzi dać! Raskolnikow przeciął plac. Na rogu stała zbita gromada ludzi, sami chłopi. Wcisnął się w najgęstszy tłok i zazierał w twarze. Coś go korciło, żeby wszystkich zaczepiać. Ale chłopi nie zwracali na niego uwagi i o czymś perorowali zbijając się w niewielkie grupy. Postał, pomyślał i ruszył w prawo, chodnikiem, w stronę W—go. Minąwszy plac znalazł się w bocznej uliczce… Nieraz i dawniej bywał w tej króciutkiej uliczce, która skręch pod kątem prostym i wiedzie z placu na Sadową. W ostatnich czasach, gdy mu się robiło zbyt obrzydliwie na duszy, miał ochotę włóczyć się w tych miejscach, „żeby było jeszcze obrzy—dliwiej”. Dziś jednak przyszedł, o niczym nie myśląc. Jest tutaj duża kamienica, wypełniona szynczkami i innymi spożywczo—trunkowymi zakładami; raz po raz wybiegały stamtąd kobiety, ubrane tak, jak się chodzi „po kominkach” — bez chustek na głowie i bez zwierzchnich okryć. W dwóch, trzech miejscach tłoczyły się na chodniku gromadkami, przeważnie u wejść do sutereny, gdzie po dwóch stopniach można było zejść do różnych nader wesołych lokali. W jednym z nich odbywała się obecnie huczna zabawa — krzyk, hałas, brzęk gitary, pieśń, słowem, wesołość co się zowie. Duża grupa kobiet cisnęła się u wejścia, jedne siedziały na schodkach, inne na chodniku, inne stały i gwarzyły. Nie opodal, na bruku, głośno miotając wyzwiska wałęsał się pijany żołnierz z papierosem; zdawało się, że chciał gdzieś wejść, ale zapomniał, gdzie mianowicie. Jeden obszarpaniec wymyślał drugiemu obszarpańcowi, a w poprzek ulicy leżał śmiertelnie pijany drągal. JRaskolnikow przystanął koło dużej gromady kobiet. Rozmawiały przepitymi glosami; wszystkie były w perkalikowych sukniach, kozłowych trzewikach i bez chustek na głowie… Widziałeś tutaj czterdziestoletnie i starsze, lecz widziałeś także siedemnastoletnie, a prawie wszystkie miały podbite oczy. Dlaczegoś interesował go śpiew oraz cały ten rwetes i har—mider tam, na dole… Słychać było stamtąd, jak wśród śmiechu i pijackich wrzasków pod cieniutki falset brawurowego refrenu i przy dźwiękach gitary ktoś wycina siarczyste pląsy, wybijając takt obcasami. Słuchał uważnie, ponuro i w zadumie, nachylając się i ciekawie zaglądając z chodnika do sieni. Mój ty stójka, pięknolicy, Nie bijże mnie po próżnicy! —
wywodził cieniuśki głos śpiewaka. Raskolnikow gwałtownie zapragnął usłyszeć, co śpiewają — jak gdyby w tym właśnie było sedno wszystkiego. „Może by wstąpić ? — pomyślał. — Śmieją się! Pijani. A co, gdybym i ja się upił?” — Nie wstąpisz, miły panie? — spytała jedna z kobiet głosem dość dźwięcznym i niezupełnie jeszcze ochrypłym. Była młoda i nawet nie odrażająca — ona jedna z tej całej hałastry. — Ho—ho, jaka ladniutka! — odparł podnosząc głowę i spoglądając na mówiącą. Uśmiechnęła się; komplement bardzo jej przypadł do smaku. — Pan także jest ladniusieńki — powiedziała.
—Tylko jaki chudzielec!—zauważyła basem druga— może dopiro co ze szpitala, ni? — Same generalskie córki, a nosy majom wszystkie jak pyrki! — wtrącił naraz jakiś podochocony chłop w rozpiętej świtce i z chytrze roześmianą gębą. — Jakie mi to wesołe! — Właź, skoroś przyszedł.
— Wlezę! Z przyjemnością! I słaniając „sięzeszedLna—dół. Raskolnikow ruszył w dalszą drogę. — Słuchaj no pan! — krzyknęła za nim młódka.
— No? Zmieszała się.
— Zawsze, miły panie, jezdem gotowa spędzać z panem chwile, ale teraz jakoś mi przy panu wstydno. Podaruj no mi, przyjemny kawalerze, sześć kopiejek na wypitkę! Raskolnikow wyjął na chybił trafił: były to trzy piątaki. — Ach, jaki poćciwy z kosciami pan!
— Jak ci na imię?
— Zapytasz pan o Duklidę.
— Ale cóż to znów takiego—wdała się raptem inna kobieta, strofująco kiwając głową na Duklidę. — Jak mamę kocham, nie wiem, jak można tak prosić! Ja bym cheba ze samego wstydu zapadła się pod ziemię… Raskolnikow ciekawie spojrzał na mówiącą. Była to dziewka dziobata, lat trzydziestu, cała w siniakach, z obrzmiałą górną wargą. Przemawiała i ganiła spokojnie, poważnie. „Gdzie to ja czytałem — rozmyślał Raskolnikow idąc dalej — gdzie to ja czytałem, jak pewien człowiek, skazany na śmierć, na godzinę przed straceniem mówi czy też myśli, że gdyby mu wypadło żyć gdzieś na wyżynie, na skale, na takim wąziutkim upłazie, że tylko dwie stopy się zmieszczą — a dokoła będą przepaści, ocean, wieczny mrok, wieczna samotność i wieczna burza — i że ma tak pozostawać, stojąc na kwadratowym łokciu przestrzeni, całe życie, tysiąc lat, wieczność — to lepiej—tak żyć niżli zaraz umrzeć! Byle żyć, żyć i żyć! Jakkolwiek — byle żyć!… Jakież to prawdziwe! Boże, jakie prawdziwe! Człowiek jest podły! I podły jest ten, kto go za to zwie podłym” — dorzucił po chwili. Skręcił w inną ulicę: „Ba! Pałac Kryształowy! Razumichin mówił dzisiaj o Kryształowym Pałacu. Dobrze, ale czegom tu przyszedł? Aha, już wiem: żeby przeczytać!… Zosimow mówił, że czytał w gazetach…” — Macie pisma?—spytał wchodząc do wcale przestronnej i nawet schludnej restauracji o kilku pokojach, dosyć zresztą pustawych. Dwaj czy trzej goście pili herbatę, a w odleglejszym pokoju siedziało towarzystwo złożone z jakich czterech 164
osób i pito szampana. Wydało się Raskolnikowowi, że jest wśród nich Zamiotow. Lecz z daleka trudno było dojrzeć. „Niech tam” — pomyślał. — Rozkaże pan wódeczki?—spytał kelner.
— Herbaty. Aha, i przynieś mi stare dzienniki, z ostatnich pięciu ^Ini; dani”anapiwek’; —Słucham. Oto dzisiejsze. A wódeczki też? Po chwili przyniósł stare gazety i herbatę. Raskolnikow rozsiadł się i zaczął szukać: „Izler — Izler — Aztekowie — Aztekowie — Izler — Bartola — Maximo — Aztekowie — Izler5… Tfu, do diabla! Aha, oto i wypadki bieżące: spadla ze schodów — pijak spłonął żywcem — pożar na Piaskach — pożar na Petersburskiej — znowu pożar na Petersburskiej— jeszcze jeden pożar na Petersburskiej — Izler — Izler — Izler — Izler —Maximo… Aha, jest…” Odszukał nareszcie to, o co.ipu chodziło, i jął czytać. Wiersze pląsały mii”przed oczyma, jednak przeczytał całą notatkę i chciwie zaczął w następnych numerach szukać uzupełnień późniejszych. Ręce mu latały z nerwowej niecierpliwości, gdy przerzucał arkusze. Wtem ktoś usiadł obok niego, przy tymże stoliku. Obejrzał się: Zamiotow, ten sam Zamiotow i w tej samej postaci, z pierścionkami, z dewizkami, z rozdzialkiem w czarnych, kręcących się i wypomadowanych włosach, w strojnej kamizelce, w trochę podniszczonym surducie i nieświeżej bieliżnie. Był wesół, a przynajmniej uśmiechał się bardzo wesoło i dobrodusznie. Smagła twarz nieco się zarumieniła od wypitego szampana. — Co! Pan tutaj? — zagaił ze zdziwieniem i takim tonem, jakby się znali kopę lat — a nie dalej jak wczoraj mówił mi Razumichin, że pan wciąż jeszcze nieprzytomny. Jakie to dziwne! Ja u pana byłem… Raskolnikow wiedział, że Zamiotow podejdzie. Odłożył dzienniki i obrócił się do przybysza. Na ustach miał uśmieszek, przez który przebijała jakaś nowa, rozdrażniona niecierpliwość. — Owszem, wiem, żeś pan był u mnie — odparł — słyszałem, a jakże. Szukałeś mojej skarpetki… A wie pan, Razu—^ michin jest panem zachwycony, powiada, żeście we dwóch byli u Lawizy, u tej, którą pan wtedy tak starał się obronić, dawał pan znaki porucznikowi Prochowi, a ten wciąż nie ro—
zumiał, pamięta pan? Zdawałoby się, czegóż tu nie rozumieć… rzecz jasna jak dzień… co? — Ależ to szalona pala!
— Ten Proch?
— Nie, pański przyjaciel, Razumichin…
— Dobrze ri się żyje, panie Zamiotow; do najprzyjemniejszych lokali wstęp wolny! Kto to pompował w was szampańskie? — Trochęśmy sobie… wypili… Czemu zaraz „pompował”?!
—Honorarium!… dowody wdzięczności!—Raskolnikow roześmiał się. — To nic, mój najmilejszy chlopyszku, to nic! — dodał klepiąc Zamiotowa po ramieniu — przecie ja to mówię nie na złość, „ino z przyjacielstwa, dla zbytków”, jak tłumaczył się ten wasz malarz okładając Mitkę… w związku z tą sprawą staruszki. — A skąd pan wie?
— Ba, może wiem więcej niż pan.
— Coś mi pan dziwnie wygląda… Może jeszcze bardzo chory. Nie trzeba było wychodzić… — Więc wydaję się panu dziwnym?
— Tak. Pan czytał dzienniki?
— Dzienniki.
— Dużo się pisze o pożarach6.
— Nie, ja nie o pożarach. — Tu zagadkowo spojrzał na Zamiotowa, a drwiący uśmieszek znów wykrzywił mu wargi. — Nie, ja nie o pożarach — ciągnął dalej, mrugając do Zamiotowa. — Przyznaj się, miły młodzieńcze, że okropnie chce ci się wiedzieć, o czym czytałem? — Wcale mi się nie chce, tak sobie zapytałem. Czyż nie wolno zapytać? Czemu pan tak… — Słuchaj pan: jesteś człowiekiem wykształconym, oczytanym, co? — Skończyłem sześć klas gimnazjum — odparł Zamiotow nie bez godności. — Sześć klas! Ach, ty moja ptaszyno! Z rozdziałkiem, z pierścionkami—bogaty człowiek! Boże, jaki milusieńki chłopaczek! — Tu Raskolnikow parsknął nerwowym śmiechem wprost w twarz Zamiotowa. Ten cofnął głowę, nie tyle obrażony, co bardzo zaskoczony. 1AA
— Boże, jaki pan dziwny! — powtórzył Zamiotow nader poważnie. — Mam wrażenie, że pan wciąż jeszcze bredzi. — Bredzę? Ależ nie, ptaszyno!… Więc jestem dziwny? A tyś mnie ciekaw, hę? ciekaw? — Owszem.
— Więc mam powiedzieć, o czym czytałem, czego szukałem? Bo spójrz no, iłem kazał przynieść sobie numerów! To podejrzane, nie? — Dobrze, proszę powiedzieć.
— Zawiesiliśmy ucho na złotym gwoździu uwagi?
— Jaki znów złoty gwóźdź?
— O gwoździu będzie później, teraz zaś, mój kochaneńki, oznajmiam ci… nie, lepiej tak: wyznaję… Nie, i to nie: składam zeznanie, a pan protokołuj — ot tak! A zatem składam zeznanie, żem czytał… interesował się… wyszukiwał… wyszukiwał… — Raskolnikow zmrużył oczy i zawiesił głos — wyszukiwał… i właśnie w tym celu wstąpiłem tutaj… o zabójstwie staruszki—lichwiarki — rzekł nareszcie prawie szeptem, zbliżając twarz tuż do twarzy Zamiotowa. Zamiotow patrzał mu prosto w oczy, prosto, nie poruszając się nie cofając twarzy. Najdziwniejszym wydawało się później Zamiotowowi, że milczenie ich trwało dokładnie całą minutę i że dokładnie całą minutę patrzyli tak wzajem na siebie. — No to co, że pań czytał! — zawołał wreszcie w zdumieniu i zniecierpliwieniu.—Co mnie to obchodzi! Cóż to nadzwyczajnego ? — To ta sąnia staruszka — ciągnął dalej Raskolnikow tymże szeptem i nie drgnąwszy na okrzyk Zamiotowa — ta sama staruszka, o której, pamięta pan? zaczęto wtedy opowiadać w biurze, a ja zemdlałem. No cóż, teraz pan rozumie? — Co?! Co mam „rozumieć”?—rzekł Zamiotow prawie zatrwożony. Nieruchoma i poważna twarz Raskolnikowa przeobraziła się w oka mgnieniu. Jakby zupełnie niezdolny zapanować nad sobą, zaniósł się tymże nerwowym śmiechem. I naraz z niesłychaną żywością przypomniał sobie pewną niedawną chwilę, kiedy to stał za drzwiami z siekierą w ręku, rygiel podskakiwał, tamci wymyślali i dobijali się do drzwi, a jemu się sachciało wołać do nich, kłócić się z nimi, pokazać im język, drażnić ich, śmiać się, śmiać się, śmiać! 167
r
— Jest J»an albo wariatem, albo… — powiedział Zamio—tow… i urwał, jakby nagle rażony myślą, która przemknęła mu przez głowę. — Albo? Co „albo”? No, cóż? No, mówże pan!
— Nic! — popędliwie odparł Zamiotow. — Duby smalone!
Obaj umilkli. Po napadzie histerycznego śmiechu Raskol—nikow stał się naraz zamyślony i smutny. Podparł głowę ręką, opierając: łokieć na stole. Rzekłbyś, że całkiem zapomniał o Zamiotowie. Milczenie trwało dość długo. — Czemuż pan nie pije herbaty? Wystygnie — odezwał się Zamiotow. — Hę? co? herbata… to prawda… — Raskolnikow łyknął ze szklanki, wziął do ust kawałeczek chleba, spojrzał na Za—miotowa i jakby przypomniał sobie nagle wszystko, otrząsną! się, twarz jego znów przybrała poprzedni urągliwy wyraz. W milczeniu pił herbatę. — Ostatnio namnożyło się tych przestępstw—rzekł Zamiotow. — Świeżo czytałem w „Gazecie Moskiewskiej”, że w Moskwie ujęto całą szajkę fałszerzy. Była ich cała kompania. Podrabiali banknoty. — O, to już dawno! Czytałem o tym z miesiąc temu— spokojnie odparł Raskolnikow.—Więc pan uważa ich za przestępców?—dorzucił z uśmiechem. — Może nie?
— Oni? Toż to dzieciuchy, żółtodzioby, a nie przestępcy! Aż pół setki ludzi stowarzysza się w takim celu! Widziane to rzeczy? Trzech byłoby aż za dużo, a i to tylko w wypadku, gdyby każdy z nich był tak pewien rciizty jak samego siebie! Przecie wystarczy, żeby jeden po pijanemu się wygadał, a wszystko diabli wzięli! Żółtodzioby! Każą niepewnym ludziom wymieniać fałszywe banknoty w kantorach; taką rzecz powierzać pierwszemu lepszemu! Nw—Ałhrze, przypuśćmy, że się udało nawet z żółtodziobami, przypuśćmy, że każdy wymienił sofcie po milionie. Cóż dalej? przez całe życie? Każdy ma całe życie zależeć od innych! To już lepiej od razu się powiesić! A d nawet wymienić nie potrafili: zaczął taki jeden z drugim wymieniać w kantorze, dostał pięć tysięcy — i ręce mu zadnfcały. Cztery tysiące przeliczył, a piąty wziął nie rachując, na słowo, byleby co żywo do kieszeni i dalejże w nogi. 168
Naturalnie, wzbudził podejrzenia. I wszystko wzięło w łeb przez jednego osła! Czyż to możliwe? — Że ręce drgnęły? — podchwycił Zamiotow. — Owszem, to możliwe. Owszem, jestem święcie przekonany, że to możliwe. Bywa, że człowiek nie wytrzyma. — Takiej drobnostki?
— A pan by wytrzymał? Akurat! Co do mnie, to nie, nie wytrzymałbym! Za sto rubli wynagrodzenia leźć na takie piekielne ryzyko! Iść z fałszywymi banknotami — i to dokąd? do kantoru wymiany, gdzie urzędnicy zjedli na tym zęby! Nie, ja bym stracił rezon. A pan nie? Raskolnikowowi zachciało się raptem znowu „pokazać mu język”. Wzdłuż grzbietu czuł chwilami dreszcze. — Ja bym postąpił inaczej — rozpoczął klucząc z daleka. — Ja bym zrobił w taki sposób: przerachowałbym pierwszy tysiąc, ot, ze cztery razy, na wszystkie boki i strony, wpatrując się w każdy papierek, i zabrałbym się do drugiego; zacząłbym rachować, doliczyłbym do połowy, później wyjąłbym jaką pięćdziesiątkę i pod światło ją, obracałbym tędy, owędy, znów pod światło—czy aby nie fałszywa? „Uważacie, panowie, ja się boję; moja kuzynka onegdaj straciła tym sposobem dwadzieścia pięć rubli”, i tu opowiedziałbym całą historyjkę. A zacząwszy przeliczać trzeci tysiąc — nagle: „Ach, przepraszam, zdaje mi się, że tam, w drugim tysiącu, źle policzyłem siódmą setkę, mam wątpliwości”, porzuciłbym trzeci tysiąc i znów do drugiego; i tak kolejno wszystkie pięć. A skończywszy wziąłbym z piątego i z drugiego po jednym banknocie i znowu pod światło, i znowu: „Przepraszam, nie jestem pewien, prosiłbym o inne” — doprowadziłbym kasjera do siódmego potuf żeby już sam nie wiedział, jak się mnie pozbyć. Nareszcie skończyłbym wszystko, ruszył ku drzwiom — i z powrotem: przepraszam bardzo… Spytałbym o coś, zażądał jeszcze jakiegoś wyjaśnienia—oto jakbym zrobił! — Do licha, jakie straszne rzeczy pan opowiada! — roześmiał się Zamiotow. — Tylko że to tak się mówi, a gdyby doszło co do czego, na pewno powinęłaby się panu noga. Powiem szczerze: moim zdaniem, nie tylko pan czy ^a, ale nawet szczwany lis, oczajdusza, nie może w takich sprawach ręczyć, za siebie z góry. Niedaleko szukając, masz pan przykład: w naszym cyrkule zamordowano staruszkę. Zdawałoby
się, że to desperat, bo w biały dzień poszedł na takie ryzyko, uratował się tylko cudem, a przecież „ręce mu drgnęły”: obrabować nie zdołał. Nie wytrzymał; ze wszystkiego widać… Raskolnikow jakby się obraził. — Widać! No to złapcież go teraz!—wykrzyknął złośliwie, podjudzając Zamiotowa. — Złapie się go, jakbyś pan wiedział.
— Kto? wy? wy macie go złapać? Chciałbym to widzieć! Bo wasza cala mądrość polega na tym: czy człowiek rzuca pieniędzmi, czy nie? Dawniej nie miał ani grosza, a tu raptem robi wydatki — więc naturalnie to on! Toteż może was wystrychnąć na dudków każdy, kto chce i kto nie chce. — W tym ci sęk, że oni wszyscy tak robią — odpowiedział Zamiotow. — Zabije sprytnie, postawi życie na jedną kartę, a zaraz po tym da się schwytać w szynku. Zawsze łapie się ich przy wydatkach. Przecie nie każdy jest takim frantem jak pan. Pan by nie poszedł do szynku, prawda? Raskolnikow ściągnął brwi i popatrzył na Zamiotowa badawczo. — Zdaje się, rozłakomiłeś się pan i chcesz wiedzieć, jakbym ja się zachował?—spytał nieprzychylnie. — Rad bym — potwierdził tamten z mocą i poważnie. Jakoś aż za poważnie mówił teraz i patrzał. — Bardzo?
— Bardzo.
— Dobrze. Ja bym zrobił tak — rozpoczął Raskolnikow, znów zbliżając twarz do twarzy Zamiotowa, znów patrząc mu prosto w oczy i mówiąc szeptem, tak że tamten aż się wzdrygnął tym razem. — Ja bym zrobił tak: zabieram pieniądze i rzeczy i zaraz po wyjściu, natychmiast, nigdzie nie wstępując idę gdzieś, gdzie miejsce jest głuche, same tylko parkany, nikogo prawie nie ma—powiedzmy, jakiś ogród warzywny czy coś w tym rodzaju. Już poprzednio upatrzyłbym sobie tam, na tym dziedzińcu, jakiś głaz ważący z pud albo półtora, gdzieś w kącie, pod parkanem głaz, który, być może, leży tam od zbudowania domu; odchylam ten kamień—pod nim powinien być dołek; w ten właśnie dołek składam wszystkie rzeczy i pieniądze. Składam i przywalam kamieniem, tak samo jak przedtem leżał; przyciskam go nogą i idę sobie. Później nie biorę nic przez rok, nie biorę przez dwa lata, nie biorę 170
przez trzy—a wy sobie szperajcie! Szukajcie wiatru w polu! — Wariat — rzekł Zamiotow, dlaczegoś także szeptem i dlaczegoś odsuwając się nagle od Raskolnikowa. Temu zaiskrzyły się oczy, zbladł straszliwie, górna warga drgnęła mu i załatała. Przysunął’ się do Zamiotowa możliwie najbliżej i jął poruszać ustami, nic nie wymawiając; trwało to z pół minuty. Zdawał sobie sprawę z tego, co czyni, lecz nie mógł się powściągnąć. Straszne słowo, tak jak wówczas rygiel u drzwi, podskakiwało na jego wargach: jeszcze chwila, a wyrwie się; jeszcze chwila, a już się go nie zatrzyma! — A jeżeli to ja zabiłem staruchę i Lizawietę — wycedził nagleT— opamiętał się. Zamiotow rzucił na niego dzikie spojrzenie i zbielał jak chusta. Twarz wykrzywiła mu się w uśmiechu. — Czyż podobna? — wyszeptał ledwie dosłyszalnie. Raskolnikow spojrzał na niego ze złością. — Przyznaj się pan, żeś uwierzył. Tak? No? tak?
— Wcale nie! Teraz mniej niż kiedykolwiek wierzę! — skwapliwie upewnił Zamiotow. — Tu cię mam! Nasz wróbelek wpadł w sidelka. Czyli żeś przedtem wierzył, skoro teraz „wierzysz mniej niż kiedykolwiek”? — Ależ ani trochę! — zawołał Zamiotow, wyraźnie skonfundowany. — Więc pan po to napędzał mi strachu, żeby mnie tak podejść? — Zatem pan nie wierzy? A o czymżeście mówili wtedy, gdym wyszedł z biura? I dlaczego porucznik Proch badał mnie po moim ocuceniu? Hej, kelner!—zawołał wstając i biorąc czapkę — co płacę? — Trzydzieści pięć kopiejek—rzekł ów podbiegając.
— Masz^tu jeszcze dwadzieścia kopiejek na piwo. Widzi pan, ile pieniędzy! — pokazał Zamiotow.owi banknoty w swej drżącej ręce — piątaki, dziesiątki: dwadzieścia pięć rubli. Skąd? I skąd ten nowy garnitur? Wszak pan wie, żem dawniej nie miał grosza przy duszy: jużeście z pewnością ciągnęli gospodynię za język… No, basta! Asses cause*, do miłego zobaczenia… do najmilszego!… Wyszedł, cały rozdygotany, z jakichś dzikich, histerycznych — dosyf róż mów y
wrażeń, w których atoli tkwiła i cząstka poczwarnej rozkoszy; ale był ponury, niemiłosiernie wyczerpany. Twarz mu się wykrzywiała, jak gdyby po jakimś ataku, znużenie rosło z każdą chwilą. Jego siły wzbierały teraz i napływały raptownie za pierwszym bodźcem, za pierwszym drażniącym doznaniem, po czym również raptownie odpływały, w miarę jak słabła podnieta. Zamiotow zaś, pozostawszy sam, długo jeszcze siedział bez ruchu, w zadumie. Raskolnikow mimochcąc obalił wszystkie jego przypuszczenia i wyklarował jego sąd ostatecznie. „Ilia Pietrowicz—to jołop!”—zawyrokował nieodwołalnie.
Ledwie uchyliwszy drzwi na ulicę Raskolnikow tuż na ganku wpadł na wchodzącego Razumichina. Jeszcze przed ułamkiem” Sekundy nie widzieli siebie wzajemnie, tak że omal nie zderzyli się głowami. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Razumichin był nieopisanie zdumiony, lecz naraz gniew, prawdziwy gniew groźnie zapłonął w jego oczach. — Więc oto gdzie jesteś! — rozdarł się na całe gardło. — Z lóżkaś mi uciekł! A ja go tam szukam nawet pod kanapą! Na strych włażę! Chciałem już obić Anastazję za ciebie… A on sobie tutaj! Rodia! co to ma znaczyć? Gadaj! Mów prawdę! Przyznawaj się, słyszysz? — Znaczy to, żeście mi wszyscy zbrzydli śmiertelnie i że chcę być sam — odrzekł Raskolnikow ze spokojem. — Sam! Gdy ledwie się trzymasz na nogach, gdy mordę masz jeszcze bladą jak kreda, gdy nie możesz tchu złapać! Osioł!… Coś ty robił w „Kryształowym Pałacu”? Gadaj mi w tej chwili! — Puszczaj! — powiedział Raskolnikow i chciał go wyminąć. To już doprowadziło Razumichina do ostateczności; mocno ujął go za ramię.
— „Puszczaj”? Masz czoło mówić „puszczaj”—? A czy ty wiesz, co zaraz z tobą zrobię? Wezmę cię na barana, zrobię z ciebie tobół i zaniosę do domu, pod klucz! — Słuchaj, Razumichin — zaczął Raskolnikow cicho i na pozór całkiem spokojnie — czy naprawdę nie widzisz, że ja nie chcę twoich dobrodziejstw? Co to za przyjemność — świadczyć dobrodziejstwa komuś, kto… pluje na to? Słowem, komuś, kto z trudem to znosi? Właściwie po coś mnie wytropił w początku choroby? Może bardzo chciałem umrzeć. Czyż nie dość wyraźnie dałem d dziś do poznania, że mnie męczysz, żeś mi się… sprzykrzył! Czy to taka przyjemność— dręczyć ludzi? Otóż powiadam d serio, że to poważnie przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo nieustannie mnie drażnisz. Przecież i sam Zosimow odszedł nie chcąc mnie drażnić! Więc, na litość boską, odczep się i ty! Ostatecznie, kto cię upoważnił do zatrzymywania mnie gwałtem? Chyba widzisz, że mówię teraz najzupełniej przytomnie? Powiedz mi, jak, w jaki sposób mam cię ubłagać, żebyś nareszcie przestał na—łazić mnie ze swoimi dobrodziejstwami? Zgoda, jestem niewdzięczny, jestem nikczemny, tylko odczepcież się wszyscy, na miły Bóg, odczepcie się! odczepcie! odczepcie! Zaczął był spokojnie, zawczasu delektując się jadem, który będzie sączył, ale skończył w zapamiętaniu i bez tchu, jak wtedy w rozmowie z Łużynem. Razumichin postał, pomyślał i puścił jego rękę. — No, to wynoś się do diabła — rzekł cicho i prawie w zamyśleniu. — Stop! — ryknął znienacka, kiedy Raskolnikow miał odejść—słuchaj no. Oświadczam ci,, żeście wszyscy, co do jednego, marne paple i samochwały! Niech tylko przyjdzie jakie cierpieńko, wnet nosicie się z nim jak kwoka z jajkiem! Nawet w tym kopiujecie cudze wzory, robicie plagiaty. Nie macie w sobie ani cienia samodzielnego życia. Zrobieni jesteście z jakiejś maści tranowej, a zamiast krwi macie serwatkę! Nie ufam żadnemu z was! Pierwsza wasza troska w każdych okolicznościach — to żeby nie być podobnymi do ludzi! Stóóój! — krzyknął ze zdwojoną wściekłością, widząc, że Raskolnikow znów się zabiera do odejścia — wysłuchaj do końca! Jak ci wiadomo, zbierają się dziś u mnie na nowosiedliny, może już nawet przyszli, ale ja tam wpadłem przed chwilą i kazałem wujaszkowi przyjąć ich. Otóż gdybyś nie był durniem, kwadratowym durniem, durniem do trzeciej potęgi, gdybyś nie był przekładem z obcych języków… uważasz, Rodia, ja przyznaję, żeś chłop mądry, szkoda tylko, że taki dureń! Otóż gdybyś nie był durniem, tobyś wstąpił dzisiaj do mnie, posiedział z nami wieczorkiem raczej niż bez sensu drzeć buty. Skoroś wyszedł z domu, to już trudna rada! Wytrzasnął—
bym ci miękki fotel… gospodarze mają… Herbata, kompania… A jak nie, to położę cię na kanapce — zawsze pobyłbyś między swoimi… Będzie też Zosimow. No, przyjdziesz? — Nie.
— Terefere! — niecierpliwie sarknął Razumichin. — Skąd wiesz? Nie możesz odpowiadać za siebie! Nie znasz się na tym… Ja tysiąc razy darłem koty z różnymi ludźmi, a później przepraszałem się z nimi… Zrobi się człowiekowi wstyd — i łagodzi sprawę. Więc pamiętaj: dom Poczynkowa, trzecie piętro… — Widzę, panie Razumichin, że dla przyjemności opiekowania się kimś pan gotów pozwolić nawet, żeby pana obito. — Kogo? mnie? Niechby kto spróbował! Będzie potem zbierał zęby na chodniku. Dom Poczynkowa, numer 47, w mieszkaniu urzędnika Babuszkina… —Nie przyjdę, Razumichin!—Raskolnikow odwrócił się i odszedł. — Załóżmy się, że przyjdziesz… — krzyknął za nim Razumichin. — W przeciwnym razie… w przeciwnym razie znać cię nie chcę! Hop, hop, stój! Zamiotow jest tam? — Tam.
— Widziałeś go?
— Widziałem.
— I rozmawiałeś z nim?
— Rozmawiałem.
— O czym? A zresztą całuj psa w nos, nie mów, jeżeli nie masz ochoty. Dom Poczynkowa 47, u Babuszkina, zapamiętaj ! Raskolnikow dotarł do Sadowej i skręcił za róg. Razumichin patrzał za nim w zamyśleniu. Wreszcie machnął ręką, wszedł do domu, lecz zatrzymał się w połowie schodów. — Psiakrew! — mruknął prawie na głos. — Mówi niby do rzeczy, a zarazem… Bałwan ze mnie! Czyż obłąkani nie mówią do rzeczy? A mam wrażenie, że Zosimow tego właśnie się lęka! — Nakreślił sobie kółeczko na czole.—A jeżeli on… Jakże go teraz puścić samego? Jeszcze się utopi… Oj, strzeliłem bąka! Nie, tak nie można tego zostawić! 1^ pobiegł łapać Raskolnikowa, lecz nie było go już ani śladu. Splunął i szybkim krokiem wrócił do „Kryształowego Pałacu”, by co żywo wybadać Zamiotowa. Raskolnikow udał się prosto na …ski most, przystanął pośrodku, obydwoma „łokciami oparł się o „balustradę i patrzał w dal. Po rozstaniu z Razumichinem osłabł tak bardzo, że ledwie się tutaj dowlókł. Chętnie byłby gdzie usiadł lub położył się wprost na ulicy. Pochylony nad wodą, machinalnie spozierał na ostatni, rumiany odblask zachodu, na rząd domów ciemniejących w coraz gęstszym zmierzchu, na odległe okienko którejś mansardy na lewym nabrzeżu, ogniście pałające od ostatnich promieni, które uderzyły w nie przełomie, na coraz mroczniej szą wodę kanałów; zdawało się, że się w wodę wpatruje ze szczególną uwagą. Wreszcie zakręciły mu się przed oczyma jakieś czerwone koła, domy się zachwiały, przechodnie, nabrzeża, pojazdy — wszystko zawirowało i zatańczyło .wokół. Wzdrygnął się, być może uratowany od ponownego zemdlenia przez dziką, niedorzeczną wizję. Eo.czyl, że ktoś stanął obok niego, tuż, po prawej ręce; spojrzał— i zobaczył kobietą wysoką, w chustce na głowie, o twarzy żółtej, pociągłej, przepitej i o czerwonawych, zapadłych oczach. Patrzyła wprost na niego, ale snadż nic nie widziała, nikogo nie poznawała. Wtem wsparła się prawą dłonią o balustradę, podniosła prawą nogę, przerzuciła ją przez kratę, następnie lewą — i runęła do kanału. Brudna woda rozstąpiła się, wchłonęła swą ofiarę, lecz po chwili topielica wypłynęła na powierzchnię i prąd poniósł ją wolniutko, głową i nogami w wodzie, grzbietem do góry; spódnica rozpostarła się i wzdęła, jak poduszka, ponad wodą. — Utopiła się! utopiła!—krzyczały dziesiątki głosów;
ludzie się pozbiegali, obydwa nabrzeża zapełniły się widzami, na moście, wokół Raskolnikowa, cisnął się tłum napierając i popychając go do tyłu. — O rety, przecie to nasza Afrosinka! — rozległo się gdzieś nie opodal płaczliwe kobiece zawodzenie. — Ludzie kochane, ratujcie! Ludzie kochane, wyciągnijcie ją! — Łódkę! łódkę!—wołano z tłumu.
Ale łódki już nie było potrzeba: policjant zbiegł po schodkach nad kanał, zdjął szynel, buty, i rzucił się do wody. Pracy miał niewiele, prąd niósł topielicę zaledwie o kilka kroków od schodków; policjant prawą ręką schwycił ją za odzież, lewą
zdążył złapać drąg, który mu podawał kolega, i po chwili de—speratka została wyciągnięta. Położono ją na granitowych płytach. Ocuciła się rychło, dźwignęła, usiadła i dalejże kichać a prychać, odruchowo wycierając dłońmi mokrą suknię. Nic nie mówiła. — Do zielonych smoków upiła się, ludzie kochane, do zielonych smoków — skowytał tenże kobiecy głos, teraz już koło Afrosinki — któregoś dnia chciała się obwiesić, ledwieśmy zdjęli z powroza. Tera poszłam na chwilkę do sklepiku, zostawiłam dziewuszkę, żeby dawała na nią pozór, a tymczasem stało się takie nieszczęście! Mieszka tu niedaleko, drzwi w drzwi z nami, drugi dom stąd, o tam… Ludzie się rozchodzili, stójkowi jeszcze się krzątali przy topielicy, ktoś napomknął o biurze policji… Raskolnikow patrzał na wszystko z dziwnym uczuciem obojętności i obcości. Zdjęło go obrzydzenie. „Nie, to za wstrętne… woda… Nie, nie warto” — mruczał do siebie. „Nic się nie stanie — dorzucił—nie mam na co czekać. Co to jest: biuro?… Czemu Zamiotow nie jest w biurze? Przed dziesiątą biuro powinno być otwarte…” —odwrócił się plecami do bariery i spozierał dookoła. — Ha, cóż! i owszem! — powiedział stanowczo i ruszył z mostu w kierunku biura policji. W sercu miał pustkę i głuszę. Zastanawiać” się me chciał. Nawet rozterka przeminęła; ani śladu tej energii, z jaką wyszedł był z domu, „żeby kres wszystkiemu położyć!” Miejsce jej zajęła kompletna apatia. „Ha, i to także jest wyjście!—myślał, wolno i opieszale krocząc wzdłuż nabrzeża. — Skończę z tym dlatego, że tak chcę… Ale czy to naprawdę jest wyjście? Et, wszystko jedno! Kwadratowy łokieć przestrzeni będę miał — he—he! Jakiż to jednak koniec? I czy koniec? Powiem im czy nie? A… do licha! Przy tym jestem zmęczony; gdyby tak czym prędzej położyć się gdzie albo usiąść! Najbardziej mi wstyd, że tak to okropnie głupio. Zresztą pluję i na to. Tfu, co,za banialuki przychodzą mi do głowy…” Do biura należało iść prosto, a na drugim rogu skręcić w lewo; stamtąd było już dwa kroki. Lecz dotarłszy do pierwszego rogu zatrzymał się, pomyślał, skręcił w ulicę i poszedł drogą okólną, o dwie ulice dalej — może zupełnie bezcelowo, a może w tej myśli, żeby odwlec jeszcze bodaj minutę i zyskać na czasie. Szedł ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Naraz jakby mu kto szepnął coś do ucha. Podniósł głowę i zobaczył, że stoi przy tym domu, tuż u bramy. Od tamtego wieczoru nie bywał tutaj i nie przechodził mimo. Pociągnęła go chęć nieodparta, niewytłumaczona. Wstąpił do domu, minął bramę, potem skierował się do drzwi na prawo i zaczął się wspinać znajomymi schodami na czwarte piętro. Na tych ciasnych i stromych schodach „było— —bardzo ciemno. Przystawał na każdym podeście i rozglądał się ciekawie. Na podeście pierwszego piętra rama okienna była wyjęta. „Wówczas tego nie było” — pomyślał. Oto i mieszkanie na drugim piętrze, gdzie wtedy pracowali Nikołaszka i Mitka. „Zamknięte; drzwi odnowione, na nowo pomalowane; to znaczy, że mieszkanie jest do wynajęcia.” Oto i trzecie piętro… i czwarte… „Tutaj!” Zdziwił się: drzwi do tego mieszkania stały otworem, byli tam jacyś ludzie, dochodziły głosy; tego nie spodziewał się bynajmniej. Po krótkim wahaniu przebył ostatnie schody i wszedł do mieszkania. Tu również odbywał się remont, pracowali dwaj robotnicy;
to go jak gdyby zdumiało. Wyobrażał sobie dlaczegoś, że zastanie tutaj wszystko tak, jak pozostawił, że nawet, być może, trupy będą leżały w tychże miejscach na podłodze. A teraz: gołe ściany, żadnych sprzętów; jakoś dziwnie! Podszedł do okna i usiadł na parapecie. Wszystkiego było dwóch robotników, obaj młodzi, jeden trochę starszy, drugi zupełnie młodziutki. Wyklejali ściany nowymi tapetami, białymi w kwiatuszki lila, zamiast poprzednich żółtych, podartych i zaszarganych. Raskolnikowo—wi to się czemuś okropnie nie spodobało; popatrywał na te nowe tapety wrogo, jakby żałował, że wszystko tak przeinaczono. Robotnicy widocznie się zapóżnili i teraz na łeb na szyję zwijali swoje rulony i wybierali się do domu. Wejście Raskol—nikowa prawie nie zwróciło ich uwagi. O czymś rozmawiali. Raskolnikow skrzyżował ręce i przysłuchiwał się. — Przychodzi do mnie, prawda, z rana—prawił starszy do młodszego — raniutenieczko, wystrojona, że ha. „Cóżeś to, powiadam, tak się dla mnie wycytryniła, cóżeś się tak, powiadam, wypomarańczowała?” „A to dlatego, Tit Wasilicz, powiada, że od dzisiaj mam życzenie być z panem w komplet—177
nym posłuszeństwie i zgodzie.” Więc to tak, uważasz! A wy—czupirzona, powiadam ci! Żurnal, bracie, istny żurnal! — A co to jest żurnal, wujku? — zapytał młodszy. Snadż czerpał wiedzę od „wujka”. — Żurnal, bracie, to, prawda, takie obrazki namalowane, a przychodzą one tutaj, od naszych krawców, w każdą sobotę pocztą z zagranicy, i stoi tam pokazane, jak kto ma prawo ubierać się: osobno pleć męska, a podobnież tak samo i płeć damska. Takie obrazeczki. Męska pleć po największej części chadza w bekieszach, no a damska, bracie, to już w takich kontredansach, że choćbyś sto lat karkulowal, nic lepszego nie wykarkulujesz! — Rany, czego nie ma w tym Pitrze! — unosił się młodszy. — Okrom ojca—matki wszyściuteńko jezd! — Okrom nich, bracie, wszyściutko się znajduje — sentencjonalnie potwierdził starszy. Raskolnikow wstał i wszedł do przyległego pokoju, gdzie dawniej stał kuferek, łóżko i komoda; pokoik wydał mu się zadziwiająco malutki bez mebli. Tapet jeszcze nie zmieniono; w kącie jaskrawo zaznaczało się na tapecie to miejsce, gdzie przedtem była szafka na święte obrazy. Przyjrzał się i wrócił na swój parapet. Starszy robotnik z ukosa rzucił na niego spojrzenie. — Pan w jakiej sprawie? — zwrócił się nagle do Raskol—nikowa. Zamiast odpowiedzi Raskolnikow wstał, wyszedł do sieni, ujął za dzwonek i szarpnął. Tenże dzwonek, tenże blaszany dźwięk! Szarpnął drugi, trzeci raz; wsłuchiwał się i przypominał sobie. Dawne, dręcząco—straszne, pokraczne uczucia odnawiały się w nim coraz żywiej i ostrzej; wzdrygal się za każdym brzękiem, przy czym robiło mu się coraz przyjemniej, coraz przyjemniej. — Czego chcesz? Coś za jeden?—krzyknął robotnik zbliżając się do niego. Raskolnikow znowu wszedł do pokoju. — Chcę wynająć mieszkanie — rzekł. — Oglądam.
— Któż wynajmuje mieszkanie w nocy? I trzeba było przyjść ze stróżem. — Widzę, że podłoga wyszorowana; będziecie malowali? — ciągnął Raskolnikow. — Krwi już nie ma? — Jakiej krwi?
— Przecie zamordowano tu starą i jej siostrę. Była tutaj cała kałuża. — Dobrze, ale ktoś ty taki ? — niespokojnie zawołał robotnik. — Ja?
— Tak.
— Chciałbyś wiedzieć?… Chodźmy na policję, tam powiem.
Robotnicy patrzeli na niego w osłupieniu.
— Czas na nas, już późno. Chodźmy, Aloszka. Trza zamykać — odezwał się wreszcie starszy. — Zgoda, chodźmy! — odparł Raskolnikow i ruszył przodem, bez pośpiechu zstępując ze schodów. — Hej tam, stróż! — krzyknął wychodząc przez bramę. Kilka osób stało u samego wejścia, od strony ulicy, gapiąc się na przechodniów: obaj stróże, baba, mieszczuch w szlafroku, jeszcze ten i ów. Raskolnikow skierował się ku nim. — Co pan uważa? — zapytał jeden ze stróżów.
— Byłeś już z meldunkami w biurze?
— Tylko co byłem. Co pan uważa?
— Jeszcze otwarte?
— Otwarte.
— I zastępca komisarza jest?
— Był dopiero co. Co pan uważa? Raskolnikow nie odpowiedział i stanął przy nich, zamyślony. — Przychodził obejrzeć mieszkanie — rzekł starszy robotnik idąc~lnimo. — Jakie mieszkanie?
— A te, gdzie pracujem. „Po coście zmyli krew?—powiada. — Tutaj, powiada, belo zabójstwo, a ja przyszłem wynająć.” I jak nie zacznie szarpać za dzwonek, mało nie urwał. „Chodźmy na policję, powiada, tam wszystko zaświar—czę.” — Przyczepił się. Stróż nieufnie i chmurnie oglądał Raskolnikowa.
— Któż pan jesteś, pytam?—zawołał nieco groźniej.
— Jestem Rodion Raskolnikow, były student, mieszkam w domu Schiela, w zaułku, niedaleko stąd, w mieszkaniu numer 14. Zapytaj stróża… on mnie zna. — Raskolnikow wy—i2* 179
mówi! to wszystko z jakąś leniwą zadumą, nie obracając się i nieruchomo patrząc na ciemną teraz ulicę. — Ale czegoś pan chodził do mieszkania?
— Obejrzeć.
— Co tam jest do oglądania?
— A gdyby go tak pod rączki i na posterunek?—poddał nagle mieszczanin i umilkł. Raskolnikow zerknął na niego z ukosa, przez ramię, bardzo uważnie, po czym rzekł tak samo cicho i leniwo : — Chodźmy.
— Racja, trzeba tak zrobić! — podjął mieszczanin nabierając fantazji. — Czemu wypytywał oto? Co ma na myśli, hę?
— Pijany, nie pijany, kto go tam wie — mruknął robotnik.
— Ale co pan uważa ? — znowu krzyknął stróż, który na dobre zaczął się gniewać — czego nałazisz ? — Stchórzyłeś? Boisz się iść na policję?—szyderczo rzucił mu Raskolnikow. — Co mam tchórzyć! Czegoś się przyczepił?
— Drapichrust jakiś! — krzyknęła baba.
— Co mamy się z nim długo migdalić — zawołał drugi stróż, olbrzymie chłopisko w porozpinanym kabacie i z kluczami za pasem. —wynocha!… Dobrześ rzekła, że drapich—rust… Wynoś się! I schwyciwszy Raskolnikowa za ramię, pchnął go na ulicę. Ten zatoczył się, lecz nie upadł, złapał równowagę, w milczeniu popatrzał na wszystkich i ruszył dalej. — Cudaczny facet—zauważył robotnik.
— Cudaczny je tera naród — powiedziała baba.
— Warto by go jednak na posterunek — dodał mieszczanin.
— Szkoda mitręgi — odrzekł olbrzymi stróż. — Jakiś kanciarz. Sam się naprasza; wiadomo, zacząć z takim, to później się człek nie odczepi. „Więc pójść czy nie pójść?”—rozmyślał Raskolnikow przystanąwszy na jezdni u skrzyżowania ulic i rozglądając się dookoła, jak gdyby oczekiwał, że ktoś mu poda ostateczną decyzję. Ale znikąd nic się nie odezwało: wszystko było głuche i martwe — niby te kamienie, po których stąpał — martwe dla niego, tylko dla niego jednego… Wtem gdzieś daleko, 180
o jakie dwieście kroków, u wylotu ulicy, w gęstniejących ciemnościach dojrzał tłum, usłyszał glosy, krzyki… Pośród natłoku stał jakiś pojazd… Rozbłysło światełko. „Co to jest?” Raskolnikow zawrócił na prawo i ruszył w kierunku tłumu. Jak gdyby wszystkiego się chwytał; zimno uśmiechnął się na tę myśl, bo teraz już postanowił nieodwołalnie pójść do biura i wiedział na pewno, że wkrótce wszystko się skończy. VII
Na środku jezdni stał elegancki pański powozik, zaprzężony w parę ścigłych siwków, nikogo w nim nie było, a stangret, zsiadłszy z kozła, stał obok, konie trzymano przy pysku. Dokoła tłoczyło się mnóstwo ludzi, na samym przedzie policjanci. Jeden z nich trzymał w ręku zapaloną latarkę i pochylając się oświetlał nią coś leżącego na bruku, tuż przy kołach. Wszyscy głośno mówili, krzyczeli, pojękiwali. Stangret zdawał się być w rozferce i od czasu do czasu powtarzał: — To ci dopiero! Chryste Panie, to ci dopiero! Raskolnikow przepchał się możliwie najbliżej i wreszcie dostrzegł przedmiot tej całej ciekawości i powód skweresu. Na ziemi leżał tylko co przejechany człowiek, nieprzytomny, ubrany bardzo lic&ó, ale „z’ waszecia”, cały we krwi. Krew spływała mu z twarzy, z głowy; twarz miał potłuczoną, poranioną, pokiereszowaną. Znać było, że został poturbowany nie na żarty. — O Jezusie!—trapił się stangret—czy to ja winien! Żebym gnał na oślep albo żebym nie wołał, no, to nie mówię; ale jazem jechał ze statkiem, pomiernie. Wszyscy widzieli — a teraz bij zabij na mnie. Wiadomo: kto upilnuje pijanego!… Widzę, przechodzi przez ulicę, zatacza się, mało nie wali się z nóg — krzyczę na niego raz, drugi, trzeci i ściągam lejce, a on prościuteńko bęc pod konie! Z umysłu to zrobił czy co, albo bardzo sobie podochocii… Koniki młode, płochliwe, szarpnęły, a on w krzyk; one jeszcze gorzej… no i masz d biedę. — Święta prawda! — rozległ się w tłumie czyjś przyświadczający okrzyk. — Prawdę mówi, trzy razy wołał—odezwał się dffgi głos.
181
— Tak, tak, trzy razy, wszyscyśmy słyszeli!—krzyknął
ktoś trzeci.
Zresztą stangret nie był zanadto przybity ani wystraszony. Widocznie ekwipaż należał do bogatego i wpływowego człowieka, który gdzieś oczekiwał na jego przybycie. Policjanci dokładali wszelkich starań, by czym prędzej zlikwidować to zajście. Ofiarę wypadku należało zidentyfikować i odstawić do szpitala. Nikt nie wiedział, kto to zacz. Tymczasem Raskolnikow przecisnął się jeszcze bliżej i nachylił. Wtem latarka jaskrawiej oświetliła twarz nieboraka; poznał go.
— Ja go znam, znam! — wykrzyknął torując sobie drogę łokciami — to urzędnik, emeryt, radca tytularny, Marmie—ladow! Mieszka tutaj, blisko, w domu Kozela… Prędzej doktora! Ja zapłacę, proszę — wyjął z kieszeni pieniądze i pokazywał je stójkowemu. Był niezwykle przejęty. Policjanci się ucieszyli, że teraz wiedzą, kim jest ten ranny. Raskolnikow podał swoje nazwisko oraz adres i, jakby tu chodziło o rodzonego ojca, wyłaził ze skóry chcąc ich skłonić, żeby co rychlej przenieśli nie dającego znaku życia Marmieładowa do jego mieszkania. — To tutaj, o trzy domy — prawił zaaferowany — kamienica Kozela, Niemca, bogatego… Widocznie szedł pijany do domu. Ja go znam. To pijak… Tam w domu ma rodzinę, żonę, dzieci, córkę. Do szpitala świat drogi, a tu, w domu, z pewnością znajdzie się lekarz! Ja zapłacę, zapłacę!… Zawszeć swoi zajmą się nim od razu, zaopiekują… A zanim do szpitala, gotów nam umrzeć… Zdążył nawet ukradkiem posmarować —łapę policjantowi;
zresztą sprawa była czysta, legalna, a w każdym razie pomoc tu bliższa. Poturbowanego dźwignięto i poniesiono — znaleźli się chętni. Dom Kozela był o jakie trzydzieści kroków. Raskolnikow szedł z tyłu, ostrożnie podtrzymując głowę biedaka i wskazując drogę. — Tędy, tędy! Na schody trzeba go nieść głową naprzód. Zawróćcie… ot tak! Ja zapłacę, ja podziękuję — powtarzał gorączkowo. Katarzyna Iwanowna, ilekroć miała wolniejszą chwilę, wnet zaczynała chodzić po swym małym pokoiku, od okna do pieca i z powrotem, szczelnie przyciskając do piersi skrzy—182
żowane ręce, gadając do siebie i kaszląc. Ostatnimi czasy coraz częściej i więcej rozmawiała ze starszą córeczką, dziesięcioletnią Polunią, która, choć wielu rzeczy jeszcze nie rozumiała, za to zrozumiała doskonale, że jest matce potrzebna, i dlatego wciąż za nią wodziła wielkimi, mądrymi oczętami i brała się na różne sposoby, aby udać, że wszystko pojmuje. Teraz Polunią rozbierała i miała położyć do łóżka małego braciszka, który cały dzień kwękał. Oczekując, aż mu zmienią koszulkę (brudną trzeba będzie uprać tejże nocy), chłopczyk siedział na krześle w milczeniu, z poważną miną, sztywno i nieruchomo, z wysuniętymi naprzód nóżkami, które mocno ściskał, piętami na zewnątrz, czubkami do siebie. Przysłuchiwał się rozmowie mamusi i siostrzyczki wydawszy policzki, wytrzeszczywszy oczki i nie ruszając się — ściśle tak, jak zawsze powinien siedzieć grzeczny chłopczyk, gdy się go rozbiera przed snem. Jeszcze mniejsza od niego dziewczynka, w rozpaczliwych łachmanach, stała koło parawanu i oczekiwała swojej kolejki. Drzwi na schody były otwarte — stanowiło to mało skuteczny, ale jedyny ratunek od kłębów tytoniowego dymu, które napływały z innych pokoi i raz po raz pobudzały biedną suchomicę do długiego, męczącego kaszlu. Zdawało się, że przez ten tydzień Katarzyna Iwanowna jeszcze bardziej wychudła, a wypieki jeszcze czerwieniej płonęły na jej policzkach. — Nie uwierzysz, nie zdołasz sobie wyobrazić, Polusiu — mówiła chodząc po pokoju — jaki wesoły i okazały był tryb życia w domu twego dziadunia i jak ten pijaczysko zaprzepaścił mój i wasz los! Dziadunio był urzędnikiem cywilnym w randze pułkownika i już prawie gubernatorem; pozostawał mu do zrobienia tylko jeden jakiś krok, tak że wszyscy przyjeżdżali do niego i mówili; „Iwanie Michajłyczu, my już pana uważamy za naszego gubernatora.” Kiedy ja… kche! kiedy ja… kche—kche—kche… o, przeklęte życie!—krzyknęła wykrztuszając flegmę i chwytając się za pierś — kiedy ja… Ach, kiedy na ostatnim balu… u marszałka szlachty… zobaczyła mnie księżna Biezziemielna (która mi później udzieliła błogosławieństwa, kiedy wychodziłam za twego tatusia. Polu), to zaraz spytała: „Czy to nie ta miła panienka, która tańczyła z szalem na popisie?…” (Tę dziurę trzeba zaszyć; może byś wzięła igłę i od razu zacerowała, jak uczyłam cię, bo jutro… kche… jutro… kche—kche—kche! jeszcze gorzej się rozedrze! —
wrzasnęła łapiąc oddech.) W tym czasie przyjechał właśnie do Petersburga kamerjunkier książę Szczegolski. Zatańczył ze mną mazura i zaraz nazajutrz chciał do nas przyjechać z oświadczynami; ale ja sama podziękowałam w pochlebnych słowach i powiedziałam, że moje serce od dawna należy do kogo innego. Tym innym był twój ojciec, Polu. Dziadunio okropnie się gniewał… Czy woda gotowa? No, daj koszulkę; a pończoszki?… Lido — zwróciła się do malutkiej — dzisiaj będziesz musiała przespać się bez koszuli, to trudno… A pończoszki połóż na krześle… Wypierze się za jednym zachodem… Gdzie się zawieruszył ten łachmaniarz, pijanica? Zapaskudził koszulę niby ścierkę do podłogi, podarł na strzępy… Byłoby już lepiej wszystko za jednym zachodem niż mordować się dwie noce z rzędu! O Boże! Kche—kche—kche! Znowu! Co to?—krzyknęła spojrzawszy na tłum w sieni i na ludzi, którzy się przeciskali do jej pokoju, coś dźwigając.—Co oni niosą? Boże! — Gdzież tu położyć? — pytał stójkowy rozglądając się, gdy już wniesiono do pokoju broczącego krwią i sztywnego Marmieładowa. — Na kanapie! kładźcie go od razu na kanapie, głową tutaj — pokazywał Raskolnikow. — Przejechali go na ulicy! pijanego! —poinformował ktoś z sieni. Katarzyna Iwanowna stała blada, bez tchu. Dzieci się wystraszyły. Maleńka Lideczka pisnęła, rzuciła się do Poluni, objęła ją i cała się zatrzęsła. Złożywszy Marmieładowa Raskolnikow podbiegi do Katarzyny Iwanowny. — Na miłość Boga, proszę się uspokoić, proszę się nie przerażać! — mówił pośpiesznie. — Szedł ulicą, wpadł pod wóz, proszę się nie bać, przyjdzie do siebie, kazałem go tu przynieść… byłem kiedyś u państwa, pani pamięta… On przyjdzie do siebie, ja zapłacę! — Doigrał się! — rozpaczliwie krzyknęła Katarzyna Iwanowna i rzuciła się do męża. Raskolnikow rychło się przekonał, że ta kobieta nie należy do takich, co łatwo mdleją. W mig pod głową rannego znalazła się poduszka — o czym dotychczas nikt nie pomyślał; Katarzyna Iwanowna jęła go rozbierać, oglądać, krzątała się za—184
pobiegliwie, zapominając o sobie, zagryzając drżące usta, żeby stłumić wyrywający się z piersi krzyk. Raskolnikow ubłagał kogoś, by pobiegł po lekarza. Okazało się bowiem, że lekarz mieszka o jeden dom stąd. — Posłałem po doktora — mówił w kółko do Katarzyny Iwanowny. — Proszę być spokojną, ja zapłacę. Czy nie ma wody?… I dajcie serwetę, ręcznik, cokolwiek, tylko prędzej; jeszcze nie wiadomo, co to za rany… Jest ranny, ale nie zabity, upewniam panią… Co powie doktor? Katarzyna Iwanowna podbiegła do okna: tam, na dziurawym krześle w kąciku, stała duża gliniana miska z wodą przygotowaną do nocnego prania bielizny dzieci i męża. To nocne pranie wykonywała Katarzyna Iwanowna własnoręcznie, co najmniej dwa razy na tydzień, a niekiedy częściej, gdyż nędza ich doszła do tego, że bielizny na zmianę nie było już prawie wcale: każdy członek rodziny posiadał po jednym tylko „egzemplarzu”, Katarzyna Iwanowna zaś nie znosiła niechlujstwa i z dwojga złego wolała po nocach, gdy wszyscy śpią, zamęczać się nad siły, by zdążyć wysuszyć mokrą bieliznę na sznurach i z rana dać im czystą, niż widzieć w domu brudy. Chciała schwycić miskę i nieść ją na żądanie Raskolni—kowa, lecz omal nie runęła razem ze swym ciężarem. Jednak Raskolnikow zdążył już „znaleźć ręcznik, zamoczył go w wodzie i jął obmywać zakrwawioną twarz Marmieładowa. Katarzyna Iwanowna stała obok, oddychając z bolesnym wysiłkiem i przyciskając rękami serce. Jej także przydałaby się pomoc. Raskolnikowowi zaświtało, że może źle zrobił nalegając na przyniesienie rannego tutaj. Również i policjant kręcił głową. — Polu! — krzyknęła Katarzyna Iwanowna — leć do Soni, co tchu. Jeżeli nie zastaniesz jej w domu, wszystko jedno, powiedz, że ojciec wpadł pod konie i żeby natychmiast przyszła tu… jak tylko wróci. Prędzej, Polu! Masz, otul się chustką! — Płędzej leć! — znienacka zawołał chłopczyk ze swego krzesła, co rzekłszy, na nowo się pogrążył w swym „grzecznym czekaniu”: oczki wytrzeszczone, nóżki wyprostowane, piętami na zewnątrz, czubkami do siebie. A tymczasem pokój tak się napełnił, że szpilki byś nie wetknął. Policjanci odeszli, z wyjątkiem jednego, który chwilowo pozostał i usiłował z powrotem wyrzucić na schody wciskających się stamtąd gapiów. Za to z pokoi wewnętrznych wylegli
wszyscy bez mała lokatorowie Frau Lippewechsel; zrazu tłoczyli się tylko w drzwiach, lecz potem wpadli do pokoju. Katarzynę Iwanownę chwycił szał. — Ani umrzeć spokojnie nie dadzą!—wrzasnęła na całą tę czeredę — znaleźliście sobie widowisko! Z papierosami w zębach! Kche—kche—kche! Szkoda, że nie w kapeluszach!… Ale owszem, jeden jest w kapeluszu… Precz! Moglibyście przynajmniej uszanować zwłoki. Dławił ją kaszel, lecz nauczka poskutkowała. Katarzyny Iwanowny snadź bano się tu nawet; lokatorowie jeden po drugim jęli się wycofywać — z tym dziwnym wewnętrznym uczuciem zadowolenia, jakie się zawsze daje zauważyć nawet u najżyczliwszych, gdy nagle nieszczęście spadnie na bliźniego, od którego to zadowolenia nie jest wolny ani jeden człowiek, bez wyjątku, pomimo nawet najszczersze współczucie i współubolewanie. Niemniej przeto za drzwiami dały się słyszeć napomknienia o szpitalu oraz uwagi, że w prywatnym domu nie godzi się wprowadzać takiego zamętu. — Czyli że nie godzi się umierać! — huknęła Katarzyna Iwanowna i już miała otworzyć drzwi, żeby cisnąć na tamtych pioruny, ale w progu zderzyła się z samą panią Lippewechsel, która dopiero teraz posłyszała o nieszczęściu i leciała zrobić porządek. Była to nad wyraz roztrzepana i postrzelona Niemka. — Ach, mój Boże! — załamała ręce. — Pani monż pijana koń podeptał. —W szpital go! ja tu gospodynią. — Amalio Ludwigowno! Będzie pani łaskawa liczyć się ze słowami — zaczęła Katarzyna Iwanowna wyniośle (do gospodyni zawsze przemawiała wyniosłym tonem, ażeby ta „znała swoje miejsce”; nawet teraz nie mogła sobie odmówić tej przyjemności) — Amalio Ludwigowno… — Ja pani powiedział raz—na—wszystkie, żeby pani nigdy nie śmiał mówić mnie Amalia Ludwigowna. Ja jestem Amelia Iwanowna! — Nie Amelia Iwanowna, tylko Amalia Ludwigowna, a ponieważ nie należę do liczby paninych lizusów i pochlebców jak Lebieziatnikow, który w tej chwili śmieje się za drzwiami (istotnie za drzwiami rozległ się śmiech i okrzyk: „Pożarły się!”), więc zawsze będę panią nazywała Amalia Ludwigowna, jakkolwiek absolutnie nie pojmuję, czemu się pani ta nazwa nie podoba. Pani widzi, co się przytrafiło memu mężowi: jest umierający. Proszę natychmiast zamknąć te drzwi i nikogo tu nie wpuszczać. Dajcie mu choć umrzeć w spokoju! Upewniam panią, że w przeciwnym razie o jej postępku będzie jutro wiedział sam generał—gubernator. Książę zna mnie jeszcze z panieńskich moich czasów i doskonale pamięta Siemiona Za—charowicza, któremu niejednokrotnie świadczył różne dobrodziejstwa. Wszystkim wiadomo, że Siemion Zacharowicz miał wielu przyjaciół i protektorów, od których sam się odsunął wskutek szlachetnej dumy, poczuwał się bowiem do opłakanego nałogu. Ale teraz (wskazała na Raskolnikowa) pomaga nam pewien wielkoduszny młody człowiek, majętny i ustosunkowany, którego Siemion Zacharowicz znał jeszcze dzieckiem; i może pani być pewna, Amalio Ludwigowno…
Wszystko to zostało wypowiedziane w niesłychanie szybkim tempie i z każdą chwilą coraz szybciej, lecz nagle kaszel położył kres krasomówstwu Katarzyny Iwanowny. Wtem dogorywający ocknął się i jęknął; podbiegła więc do niego. Chory otworzył oczy i jeszcze nic nie pojmując i nikogo nie poznając, jął się wpatrywać w stojącego nad nim Raskolnikowa. Dyszał mozolnie, głęboko, rzadkimi westchnieniami; w kącikach ust wystąpiła krew, a na czole pot. Nie poznawszy Raskolnikowa, niespokojnie powiódł oczyma. Katarzyna Iwanowna patrzała na niego smutno, lecz surowo, a z oczu płynęły jej łzy. — Boże! ma całą pierś zmiażdżoną! Ile krwi, ile krwi! — rzekła z rozpaczą. — Trzeba z niego zdjąć zwierzchnie odzienie ! Obróć się trochę, jeśli możesz, Siemionie — krzyknęła do niego. Marmieładow ją poznał.
— Popa!—wycharczał.
Katarzyna Iwanowna podeszła do okna, przytknęła czoło do ramy i z desperacją zawołała: — Przeklęte, przeklęte życie!
— Popa! — po minucie milczenia powtórzył konający.
— Poszli już—krzyknęła na niego Katarzyna Iwanowna;
spokomial i umilkł. Frasobliwym, tęsknym wzrokiem szukał jej po pokoju; znów podeszła do niego i stanęła u wezgłowia. Trochę się uspokoił, lecz nie na długo. Wkrótce wzrok jego
zatrzymał się na malej Lideczce, jego ulubienicy, która w swym kąciku drżała jak w ataku i patrzała na ojca zdziwionymi, po dziecięcemu bacznymi oczami. — A… a… — wskazywał na nią z niepokojem. Pragnął coś powiedzieć. — Czego tam znowu? — burknęła Katarzyna Iwanowna.
— Bosiutka! bosiutka!—bełkotał, półprzytomnym wzrokiem wskazując na nie obute nóżki dziewczynki. — Cicho mi bądź! — zaperzyła się Katarzyna Iwanowna. — Sam wiesz najlepiej, dlaczego jest „bosiutka”! — Bogu dzięki, doktor! — zawołał Raskolnikow z ulgą. Wszedł lekarz, schludny staruszeczek, Niemiec; rozejrzał się nieufnie, zbliżył do chorego, zbadał tętno, uważnie pomacał głowę, z pomocą Katarzyny Iwanowny rozpiął mokrą od krwi koszulę i obnażył pierś pacjenta. Cała pierś była pogruchotana, potłuczona, poszarpana. Z lewej strony, nad samym sercem, widniało złowieszcze, duże, żółtawoczarne piętno — okrutny ślad kopyta. Lekarz się zasępił. Policjant opowiedział mu, że nieszczęśnik zahaczył odzieżą o jedno z kół, które też, tocząc się, wlokło go ze trzydzieści kroków po bruku. — Dziw, że oprzytomniał — cicho szepnął lekarz do Ra—skolnikowa. — Cóż pan doktor sądzi?
— Zaraz umrze.
— Czyż naprawdę nie ma żadnej nadziei?
— Najmniejszej! To już agonia… Przy tym głowa niebezpiecznie zraniona… Hm… Można by spróbować puścić krew… ale… to będzie bezcelowe. Za pięć lub dziesięć minut niechybnie i tak umrze. — Może by jednak pan doktor puścił krew!
— Mogę spróbować… ale uprzedzam, że to nie będzie miało żadnego skutku. Rozległy się kroki, tłum w sieni rozstąpił się i na progu stanął z olejami świętymi pop — siwy staruszek. Za nim szedł policjant, który mu towarzyszył z ulicy. Lekarz natychmiast ustąpił mu miejsca, zamieniwszy z nim znaczące spojrzenie. Raskolnikow uprosił doktora, by choć trochę jeszcze zaczekał. Ów wzruszył ramionami i pozostał. Wszyscy się cofnęli. Spowiedź trwała bardzo niedługo. Umierający niewiele chyba rozumiał, a wydawać potrafił tylko jakieś urywane, bełkotliwe dźwięki. Katarzyna Iwanowna wzięła Lideczkę, zdjęła chłopczyka z krzesełka, odeszła z nimi w kąt przy piecu, uklękła, a dzieciom kazała klęknąć przy sobie. Dziewuszka drżała tylko, natomiast chłopczyk, klęcząc na gołych kolankach, miarowo podnosił rączynę, zamaszyście się żegnał i bił pokłony aż do ziemi, stukając czołem o podłogę, co widocznie sprawiało mu szczególniejszą przyjemność. Katarzyna Iwanowna gryzła usta wstrzymując łzy; ona się także modliła, z rzadka poprawiając dziecku koszulinę; nie wstając z klęczek i nie przerywając modlitwy sięgnęła do komody po chustkę, którą zarzuciła na zbyt obnażone ramiona dziewczynki. Tymczasem drzwi od pokoi wewnętrznych znów uchylili ciekawscy. W sieni coraz ciaśniej tłoczyli się widzowie — lokatorzy z wszystkich pięter — nie wchodzili jednakże za próg pokoju. Jeden jedyny ogarek oświetlał tę całą scenę. W tej chwili z sieni szybko przepchnęła się Polunia, która biegała po siostrę. Weszła, zziajana od prędkiego biegu, zdjęła z siebie chustkę, wyszukała wzrokiem matkę, podeszła do niej i rzekła: — Idzie! Spotkałam ją na ulicy!
Matka położyła jej rękę na ramieniu i zmusiła uklęknąć koło siebie. Z tłumu bezgłośnie i nieśmiało wysunęła się dziewczyna; dziwnie wyglądało jej raptowne ukazanie się w tej izbie, na tle nędzy, łachmanów, śmieci i rozpaczy. jQha także była w łachach; miała na sobie strój groszowy, lecz po ulicznemu ozdobny, wedle smaku i reguł obowiązujących w jej odrębnym świecie, z niedwuznacznie i hańbiące zaznaczonym celem. Sonia zatrzymała się w przedsionku, tuż przy progu, lecz za próg nie weszła; patrzała, oszołomiona, nie zdając sobie zapewne sprawy z niczego, zapominając i o swej jedwabnej, z czwartej ręki nabytej, kolorowej, nieprzystojnej tutaj sukni z niezmiernie długim, śmiesznym trenem i o rozłożystej kry—nolinie, doszczętnie zagradzającej drzwi, i o jasnych bucikach, i o umbrelce, niepotrzebnej w nocy, a którą jednak wzięła ze sobą, i o śmiesznym, słomkowym, okrągłym kapeluszu z jaskrawym, płomiennym piórkiem. Spod lego kapelusza, zaczepnie włożonego na bakier, wyglądało chude, blade, wylęknione liczko o ustach otwartych i o nieruchomych ze zgrozy oczach. Sonia była osiemnastoletnią blondyneczką, małego wzrostu, szczuplutką, ale dosyć niebrzydką; miała wspaniałe szafirowe
oczy. Pilnie patrzyła na posłanie, na popa; ją także szybki chód pozbawił tchu. W końcu do jej świadomości dotarły szepty i jakieś słowa padające z tłumu. Spuściła wzrok, przekroczyła próg i stanęła w pokoju, ale tuż przy drzwiach. Było już po spowiedzi i komunii. Katarzyna Iwanowna znów podeszła do męża. Pop usunął się i chciał na odchodnym powiedzieć jej parę słów ku nauce i pocieszeniu. — A co mam robić z nimi? — przerwała szorstko, z rozdrażnieniem, wskazując na drobne dzieci. — Pan Bóg jest miłosierny; trzeba polegać na pomocy Najwyższego — zaczął kapłan. — E—et! Miłosierny, tylko nie dla nas!
— To grzech, grzech, proszę pani — zauważył pop kręcąc głową. — A to nie grzech ? — krzyknęła Katarzyna Iwanowna i wskazała na konającego. — Być może ci, którzy się stali mimowolnym powodem, zgodzą się wynagrodzić państwu, chociażby utratę dochodów… — Ojciec mnie nie rozumie! — zawołała rozjątrzona i machnęła ręką. — Zresztą, za co mają wynagradzać? Toż on sam, pijany, wlazł pod konie! Jakie tam dochody? Nie dochody miałam od niego, tylko męczarnię. Przecie ten opój wszystko przepijał! Nas okradał i niósł do szynku, w szynku zaprzepaścił moje i ich życie! Chwała Bogu , że umiera! Mniej będzie rujnacji! — Należałoby przebaczyć w przedśmiertnej godzinie; to grzech, proszę pani, takie uczucia są ciężkim grzechem! Katarzyna Iwanowna krzątała się przy chorym, dawała mu pić, ocierała pot i krew z głowy, poprawiała poduszki, a gdy z rzadka mogła się na okamgnienie oderwać od tych zabiegów, rozmawiała z popem. Teraz napadła go znienacka jak błędna: — Ej, proszę ojca! To są słowa i tylko słowa! Przebaczyć! Ot, gdyby go nie przejechali, wróciłby dzisiaj ululany — w koszuli, jedynej koszuli, zbrukanej, w strzępach — zwaliłby się spać, a ja bym do świtu się babrała, prała szmaty jego i dzieci, później suszyłabym za oknem, a o pierwszym brzasku siadłabym cerować i łatać — taka jest moja noc!… Więc co tu prawić o jakichś przebaczeniach!… Przebaczam, czemu nie! Głęboki, okrutny kaszel przerwał jej słowa. Splunęła do
chusteczki i pokazała popu, z bólem przyciskając drugą ręką pierś. Chustka była cała we krwi. Pop zwiesił głowę i nic nie powiedział.
Marmieladow dogorywał; nie spuszczał oka z twarzy Katarzyny Iwanowny, która się znowu schyliła nad nim. Wciąż usiłował coś jej powiedzieć, zaczął nawet, z mozołem poruszając językiem i bełkocząc niezrozumiale, lecz żona, która pojęła, że chce ją prosić o przebaczenie, natychmiast ofuknęła go rozkazująco: — Milcz! Nie potrzeba!… Wiem, co chcesz powiedzieć!… Chory umilkł, lecz w tejże chwili błądzący jego wzrok padł na drzwi — i zobaczył Sonię. Dotychczas jej nie zauważył: stała w kąciku, w cieniu.
— Kto to? kto to?—zaharczal nagle, rwącym się głosem, z trwogą, ba, z przerażeniem wskazując oczyma na drzwi, gdzie stała córka, i próbując się dźwignąć. — Leż! Le—e—eż!—chciała go sterroryzować Katarzyna Iwanowna. Ale on z ogromnym wysiłkiem zdołał oprzeć się na ręce. Jakiś czas patrzał dziko i nieruchomo na córkę, jakby jej nie poznając. Co prawda nigdy jej jeszcze nie widział w takim stroju. Nagle poznał ją — poniżoną, przybitą, wyeleganto—waną i zawstydzoną, kornie czekającą, aż i jej będzie wolno pożegnać umierającego ojca. Bezgraniczne cierpienie odbiło się na jego twarzy. — Soniu! córko! daruj! — krzyknął i chciał wyciągnąć do niej rękę, lecz, pozbawioriy*wparcia, stracił równowagę i rym—nąl z kanapy na podłogę, wprost na twarz. Rzucono się do niego, podżwignięto i złożono na posłaniu, lecz on już oddsf wał ducha., Sonia cicho krzyknęła, podbiegła, objęła ge—.i—za—marła w tym objęciu. Skonał na jej ręku, — Doigrał się! — zawołała Katarzyna Iwanowna widząc, że już nie żyje. — Dobrze, i cóż mam teraz począć? Za jakie pieniądze go pochowamy? A ich, ich — czym jutro nakarmię? . Raskolnikow podszedł do niej. — Katarzyno Iwanowno — rozpoczął — w zeszłym tygodniu nieboszczyk mąż pani opowiedział mi o całym swoim życiu i o wszystkich okolicznościach… Upewniam panią, że mówił o niej z podziwem i szacunkiem. Od tego wieczoru, gdym się dowiedział, jaki on wszystkim państwu oddany i jak 191
zwłaszcza panią, Katarzyno Iwanowno, czcił i kochał pomimo swój nieszczęsny nałóg — od tego wieczoru zadzierzgnęła się między nami przyjaźń… Niechże mi pani teraz pozwoli… przyczynić się… spłacić dług memu umarłemu przyjacielowi… Oto… dwadzieścia rubli, zdaje mi się; jeżeli to może chwilowo poratować panią, to ja… słowem, wstąpię jeszcze — wstąpię na pewno… może już jutro wstąpię… Żegnam panią! I wyszedł z pokoju, pośpiesznie przeciskając się przez ciżbę na schody; ale w sieni natknął się na Nikodema Fomicza, który dowiedział się o nieszczęściu i zechciał osobiście wydać zarządzenia. Od owej sceny w biurze nie widzieli się ani razu, jednak Nikodem Fomicz poznał go natychmiast. — A to pan?—rzucił.
— Umarł! — odparł Raskolnikow. — Był doktor, był pop, wszystko w porządku. Niech pan zanadto nie dręczy tej biednej kobiety; ma suchoty. Jeśli to możliwe, niech pan jakoś doda jej ducha… Przecie z pana dobry człowiek, ja wiem… — dorzucił z uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy. — Jak się pan zawalał krwią! — zauważył Nikodem Fomicz, który w świetle latami dostrzegł kilka świeżych plam na kamizelce Raskolnikowa. — A tak, zawalałem się… jestem cały we krwi!—rzekł Raskolnikow z jakąś osobliwą miną, potem uśmiechnął się, kiwnął głową i jął zstępować ze schodów. Schodził wolno, bez pośpiechu, zgorączkowany i — lubo nie zdawał sobie z tego sprawy — pełen jednego, nowego, nieograniczonego poczucia nagłej pełni i potęgi życia. To doznanie przypominało może uczucie skazanego na śmierć człowieka, któremu—niespodziewanie odczytują akt ułaskawienia. W połowie schodów dopędził go pop wracający do domu; Raskolnikow w milczeniu puścił go naprzód, zamieniwszy z nim bezsłowny ukłon. A gdy już miał zejść z ostatnich schodków, usłyszał poza sobą czyjeś pośpieszne kroki. Ktoś go do—pędzał.”Była to Polunia^ biegła za nim i wolała: — Proszę pana! Proszę pana!
Obrócił się do niej. Wówczas zbiegła z ostatniego półpiętrza i zatrzymała się tuż przed nim, o jeden schodek wyżej niż on. Z dworu sączyła się mętna poświata. Raskolnikow dojrzał chu—dziutkie, lecz miłe liczko dziewczynki uśmiechającej się do niego i spoglądającej nań wesoło, po dziecinnemu. Przybie—192
gła ze zleceniem, które widocznie jej samej bardzo się podobało. — Proszę pana, jak pan się nazywa?… Aha, i gdzie pan mieszka ? — spytała skwapliwie, zdyszanym głosikiem. Położył obie ręce na jej ramionach i przyglądał jej się z jakimś uczuciem szczęścia. Tak mu było przyjemnie patrzeć na nią — sam nie wiedział dlaczego. — A kto panieneczkę przysyła?
— Przysyła mnie siostra, Sonia — odparła dziewczynka uśmiechając się jeszcze weselej. — Byłem pewien, że przysyła cię siostra Sonia.
— Także mama mnie przysyła. Kiedy Sonia kazała mi lecieć, mamusia także podeszła i powiedziała: „Leć prędziutko, Poluniu!” — Lubisz Sonię?
— Kocham ją najwięcej ze wszystkich! — z niezwykłą mocą oświadczyła Polunia, a uśmiech jej stal się nagle poważny. — A mnie będziesz lubiła?
Zamiast odpowiedzi dziewczynka zbliżyła twarzyczkę, usteczka naiwnie wyciągnęły się do pocałunku. Wtem jej ramiona, cieniutkie jak zapałki, objęły go mocno, mocno, główka pochyliła się na jego ramię i dziewczynka cicho zapłakała, coraz bliżej tuląc się do niego. — Szkoda mi tatusia! — rzekła po chwili, podnosząc zapłakaną twarzyczkę i ocierając łzy rękami. — Teraz chodzą po ludziach takie nieszczęścia — dodała niespodziewanie, z tą stateczną miną, którą przybierają dzieci, gdy pragną mówić „jak dorośli”. — Tatuś was kochał?
— Najwięcej z nas wszystkich kochał Lideczkę — ciągnęła bardzo serio, bez uśmiechu, teraz już zupełnie tak, jak mówią dorośli:—najwięcej kochał ją dlatego, że najmniejsza, i dlatego także, że chora, i zawsze przynosił jej gościńce, a nas uczył czytać, a mnie — gramatyki i religii — uzupełniła z godnością — a mamusia nic nie mówiła, lecz wiedzieliśmy, że ona to lubi, i tatuś wiedział, a mamusia chce mnie uczyć po francusku, bo już pora, żebym otrzymała wykształcenie. — A modlić się umiecie?
— Ma się rozumieć, że umiemy! Już dawno. Ja jestem duża,
więc modlę się sama, a Kola i Lideczka — razem z mamą, głośno; najpierw odmawiają Pozdrowienie Anielskie, potem jeszcze jedną modlitwę: „Boże, odpuść i pobłogosław naszej siostrze Soni”, potem jeszcze: „Boże, odpuść i pobłogosław naszemu drugiemu tatusiowi”, bo nasz starszy tatuś już umarł, a ten przecie był drugim tatusiem i my się za niego także modlimy. — Poluniu, na imię jest mi Rodion; pomódlcie się kiedy i za mnie: „za grzesznego Rodiona” — nic więcej. — Całe życie będę się modlić za pana — gorąco upewniła dziewuszka i raptem znów się zaśmiała, rzuciła się ku niemu, znowu uściskała go mocno. Raskolnikow podał jej swe nazwisko, adres i przyrzekł, że nazajutrz na pewno wstąpi. Dziewczynka odeszła, bezgranicznie nim zachwycona. Było już po dziesiątej, gdy wyszedł na ulicę. W pięć minut później stał na moście, dokładnie w tym miejscu, skąd rzuciła się kobieta. „Basta! — zadecydował stanowczo i uroczyście. — Precz z majakami, precz z urojonymi strachami, precz z upiorami!… Życie jest! Czyż ja przed chwilą nie żyłem? Życie moje nie umarło razem ze starą lichwiarką! Panie, świeć nad jej duszą i— dosyć! Pora ci, moja paniusiu, na wieczne odpoczywanie! Teraz nastaje królestwo rozsądku i światła, i… woli, i siły… Jeszcze zobaczymy, kto silniejszy! Teraz się jeszcze zmierzymy ! — dodał buńczucznie, jakby się zwracał do jakichś mrocznych potęg i wyzywał je. — A już byłem gotów żyć chociażby na kwadratowym łokciu przestrzeni!” „…W tej chwili jestem bardzo słaby, ale… zdaje się, że choroba minęła. Już wychodząc z domu czułem, że tak będzie. Ale, ale: dom Poczynkowa jest o dwa kroki. A choćby i nie o dwa kroki, to do Razumichina trzeba nieodzownie… niechaj wygra zakład!… Niech mu tam będzie, pal go sześć!… Potrzebne są siły, siły; bez sił nic człowiek nie wskóra; siłę zaś zdobywa się również siłą, oto czego oni nie wiedzą” — dodał z dumną przechwałką i, ledwie powłócząc nogami, zeszedł z mostu. Duma i pewność siebie wzmagała się w nim nieustannie, każdej następnej minuty był już innym człowiekiem niż moment przedtem. A ostatecznie cóż to zaszło, co go tak odmieniło? Ba, sam nie wiedział. Niby komuś, kto się uchwycił brzytwy, wydało mu się nagle, że „i on może żyć, życie jeszcze 194
jest, życie jego nie umarło razem ze starą lichwiarką”. Możliwe, że wysnuł ten wniosek nazbyt pochopnie, lecz o tym nie myślał.
„A jednak poprosiłem o modlitwę za grzesznego Rodiona — przemknęło mu przez myśl — no, ale to tak sobie… na wszelki wypadek!” — dorzucił i zaraz się roześmiał ze swego sztubackiego wybryku. Był w doskonałym humorze. ‘Razumichina odszukał łatwo: w domu Poczynkowa znano już nowego lokatora i dozorca od razu wskazał mu drogę. Już w połowie schodów można było dosłyszeć zgiełk i ożywioną rozmowę sporej gromady. Drzwi na schody były szeroko otwarte, dolatywały okrzyki i dyskusje. Pokój Razumichina był wcale duży, a zebrało się w nim z piętnaście osób. Raskolnikow zatrzymał się w przedpokoju. Tutaj, za przepierzeniem, dwie służące właścicieli mieszkania krzątały się około dwóch wielkich samowarów, około butelek, talerzy i półmisków z pieczonym pierogiem i przystawkami, ‘przyniesionych z kuchni gospodarzy. Raskolnikow posłał po Razumichina. Ów przyleciał uszczęśliwiony. Od pierwszego wejrzenia znać było, że nie wylewał za kołnierz, i jakkolwiek Ra—zumichin nigdy bodaj nie mógł się upić na dobre, tym razem jego podochocenie dawało się zauważyć. — Słuchaj — zagadał Raskolnikow — przyszedłem ci tylko powiedzieć, żeś wygrał zakład i że istotnie, nigdy nie trzeba ręczyć za siebie. Ale wstąpić do ciebie nie mogę: tak opadłem z sil, że lada chwila z nóg się zwalę. Toteż witaj i żegnaj! A jutro wpadnij do mnie. — Wiesz co? odprowadzę cię do domu! Bo skoro sam powiadasz, że ci słabo, to… — A goście? Kto jest ten kędzierzawy, który tylko co zaglądał tutaj? — Ten? A diabli go wiedzą! Pewnie jaki znajomy wujaszka, a może tak sobie przyszedł… Zostawię z nim wuja; to złoty człowiek; szkoda, że się z nim zaraz nie możesz poznajomić. A zresztą, pal ich wszystkich licho! Ja im teraz nie w głowie, przy tym muszę koniecznie przewietrzyć się, boś ty, bracie, przyszedł w samą porę; jeszcze dwie minuty, a byłbym wszczął bójkę, jak Boga kocham! Plotą jak na mękach… Nie masz pojęcia, do jakiego stopnia człowiek może bujać, kiedy się zagalopuje! A zresztą, dlaczego nie .miałbyś mieć pojęcia? 101
Czyż my sami nie bujamy? Et, niech sobie bujają: za to później bujać nie będą. Posiedź tu momencik, zaraz ściągnę Zosimo—wa. Zosimow rzucił się na Raskolnikowa aż z jakąś zachłannością; widać było, że go piecze ciekawość. Po chwili rozpogodziła mu się twarz. — Niezwłocznie do łóżka! — zaordynował obejrzawszy pacjenta, ile się dało — a na noc warto by coś zażyć. Zażyje pan ? Mam tutaj przy sobie… proszeczek taki. — Nawet dwa — przystał Raskolnikow. I od razu zażył proszek. — To bardzo dobrze, że sam go odprowadzisz — pochwalił Zosimow Razumichina. — Co będzie jutro, to się okaże, ale dzisiaj jest wcale—wcale: od rana duża zmiana na lepsze. Nie spodziewałem się tego… — Czy wiesz, co mi szepnął Zosimow na odchodnym ? — wygarnął Razumichin, jak tylko znaleźli się na ulicy. — Bracie, powiem ci wszystko bez ogródek, bo to są durnie. Zosimow kazał mi gadać z tobą po drodze i zmusić ciebie do gadania, a potem powtórzyć mu, bo przyszła mu taka myśl, żeś ty… wariat albo bliski wariactwa. No, wyobraź sobie! Po pierwsze: tyś od niego trzykroć mądrzejszy; po wtóre: jeżeli nie masz fioła, to możesz gwizdać na to, że ubrdai sobie takie dyrdymałki; po trzecie: ten kloc, i w dodatku chirurg, dostał kręćka na punkcie chorób umysłowych; co się zaś ciebie tyczy, to go przekonała ostatecznie twoja dzisiejsza rozmowa z Zamiotowem. — Zamiotow wszystko ci opowiedział ?
— Wszystko, i wybornie zrobił. Ja teraz rozumiem doskonale i Zamiotow zrozumiał… No, słowem, Rodia… chodzi o to, że… W tej chwili jestem krzynkę pod gazem… Ale to nic… chodzi o to, że ta myśl… kapujesz? istotnie nawijała im się… kapujesz? Właściwie nie ośmielili się wyjeżdżać z tym głośno, boć to niestworzone brednie, a zwłaszcza teraz, gdy przyskrzyniono tego malarza, wszystko to pękło, wygasło na wieki. A oni po to właśnie są durniami, żeby tak bredzić. Ja wówczas troszeczkę porachowałem kości Zamiotowowi — ale to między nami, bracie; broń Boże, nie pokaż, że wiesz; zauważyłem, że jest drażliwy; rzecz ta miała miejsce u Lawi—zy… Ale dzisiaj, dzisiaj, wszystko się wyjaśniło. Najlepszy to 196
ten Ilia Pietrowicz! Skorzystał wówczas z twego zemdlenia w biurze, lecz później sam się wstydził, ja przecie wiem… Raskolnikow słuchał chciwie. Razumichin po pijanemu puścił farbę. — Zemdlałem wtedy dlatego, że było duszno i cuchnęło pokostem — rzekł Raskolnikow. — Będziesz jeszcze tłumaczył! Pokost swoją drogą, a swoją drogą już od miesiąca groziło ci zapalenie mózgu; Zosimow świadkiem! Ale żebyś widział, jak się ten smarkacz Zamiotow teraz gryzie! „Nie jestem wart małego palca tego człowieka!”— powiada. Czyli twojego. On, bracie, miewa dobre odruchy. Ale nauczka, nauczka, którąś mu dzisiaj dał w „Kryształowym Pałacu”, to szczyt doskonałości! Z początku przeraziłeś go tak, że omal nie dostał konwulsji. Toż ty prawie zmusiłeś go na nowo uwierzyć w tę nieprawdopodobną banialukę, a potem, nagle, zagrałeś mu na nosie: „Masz, spojrzyj, co złapałeś na wędkę!” Kapitalne! On jest teraz zmiażdżony, rozpłaszczony, zabity! Mistrz z ciebie, jak Boga kocham, i dobrze im tak! Oj, że też mnie tam nie było! Dzisiaj czekał ciebie jak kania dżdżu. Porfiry także pragnie cię poznać. — A… już i ten… A czemuż zawdzięczam awans na wariata? — Wariata, nie wariata… Zdaje się, że mam trochę za długi język, niepotrzebnie ci naplotłem… Uważasz, Zosimowa uderzyło, że ciebie tylko ten jeden punkt interesuje… Teraz powód jest jasny, skoro poznaliśmy wszystkie okoliczności… i jak to ciebie drażniło, i jak się zbiegło z chorobą… Mam trochę w czubie, bracie, ale licho go wie, on ma jakiś tam swój pomysł… Przecie mówię ci: sfiksował na punkcie chorób umysłowych. Ale ty na to gwiżdż… Milczeli pół minuty.
— Słuchaj, Razumichin — podjął Raskolnikow —chcę ci powiedzieć prosto z mostu: byłem dopiero co w domu nieboszczyka… zmarł bowiem urzędnik… ja tam oddałem wszystkie swoje pieniądze… a oprócz tego, tylko co całowała mnie jedna istota, która, choćbym nawet kogo zabił, również by… Słowem, widziałem tam drugą jeszcze istotę… z ognistym piórkiem… a zresztą mącą mi się myśli; bardzo mi słabo, podtrzymaj mnie… oto już schody… — Co tobie? Co tobie?—dopytywał zaniepokojony Razumichin. ł07
— Troszkę w głowie rtii się kręci, ale nie o to chodzi, tylko o to, że mi tak smutno, tak smutno! niby kobiecie… doprawdy! Patrz, co to? patrz! patrz! — Co?
— Czyż nie widzisz? Światełko w moim pokoju, widzisz? przez szparę… Stali już u wstępu na trzecią kondygnację, przy drzwiach gospodyni; w rzeczy samej, widać było z dołu, że się w izdebce Raskolnikowa świeci. — Dziwne! Może to Anastazja—zauważył Razumichin.
— Nigdy nie bywa u mnie o tej porze, z pewnością już dawno śpi; ale… jest mi wszystko jedno. Żegnaj! — Co znowu! Zaprowadzę cię, razem wejdziemy!
— Wiem, że wejdziemy razem, ale ja chcę tutaj uścisnąć ci rękę i tutaj się z tobą pożegnać. No, dawaj rękę, bądź zdrów! — Co ci jest, Rodia?
— Nic; idźmy; będziesz świadkiem.
Ruszyli na górę i Razumichinowi błysnęła myśl, że może jednak Zosimow miał słuszność. „Och! zdenerwowałem go swoją paplaniną!”—mruknął do siebie. Nagle, podchodząc do drzwi, usłyszeli w pokoju głosy. — Cóż to się dzieje?—zawołał Razumichin.
Raskolnikow pierwszy ujął za klamkę i otworzył drzwi na oścież; otworzył—i stanął na progu jak wryty. Matka i siostra siedziały u niego na kanapie i oczekiwały już półtorej godziny. Czemuż spodziewał się ich najmniej ze wszystkich i najmniej o nich myślał, kiedy nie dalej niż dzisiaj potwierdzono mu wiadomość, że już wyruszyły w drogę, jadą, rychło przybędą ? Przez półtorej godziny na wyprzódki wypytywały Anastazję, która i teraz stała przed nimi i już zdążyła opowiedzieć wszystkie ploteczki. Nie posiadały się ze strachu na wiadomość, że Rodia „zbiegł dzisiaj”, chory i, sądząc z opowieści, niezupełnie przytomny! „Boże, co się z nim dzieje!” Obydwie płakały, obydwie przeszły krzyżową mękę przez te sześć kwadransów oczekiwania. Raskolnikowa powitał radosny, wniebowzięty krzyk. Obie rzuciły się ku niemu. Lecz on stał jak słup; piorunem poraziła go raptowna, niemożliwa do zniesienia świadomość. Jego ramiona nie chciały, nie mogły podnieść się do uścisku. Matka 198
i siostra dusiły go w objęciach, całowały, śmiały się, szlochały… Cofnął się o krok, zachwiał i runął na podłogę bez zmysłów. Popłoch, krzyk, przerażenie, jęki… Razumichin, stojący w progu, wpadł do pokoju, porwał chorego potężnymi rękoma i w mig położył go na kanapie. — To nic, to nic! — wołał do matki i siostry przyjaciela — to zemdlenie, to wierutne głupstwo! Pięć minut temu doktor powiedział, że mu daleko lepiej, że już zupełnie zdrów! O, już przychodzi do siebie, o, już się ocknął!… I chwytając Dunię za rękę, tak że omal nie wywichnął jej stawów, pochylił ją i kazał zobaczyć, że „już się ocknął”. Matka i siostra patrzyły w Razumichina jak w tęczę, z rozczuleniem i wdzięcznością. Już wiedziały od Anastazji, czym był dla ich Rodi przez cały ciąg choroby ten „roztropny młodzieniec”, jak go później nazwała, tegoż wieczoru, w poufnej rozmowie z Dunią sama Pulcheria Aleksandrowna Raskolnikowa.
Raskolnikow dźwignął się i usiadł na kanapie.
Słabo skinął na Razumichina, by przerwać potok żarliwych a bałamutnych pocieszeń, skierowanych do matki i siostry, wziął je za ręce i ze dwie minuty milczał wpatrując się to w jedną, to w drugą. Matkę wzrok jego przeraził. Widniało w tym wzroku jakieś aż do bólu stężone uczucie, lecz zarazem tkwiło w nim coś nieruchomego, coś nieledwie szalonego. Pulcheria Aleksandrowna się rozpłakała. Awdotia Romanowna była blada; dłoń jej drżała w dłoni brata. — Idźcie do siebie… z nim — bąknął przerywanym głosem, wskazując na Razumichina — do jutra; jutro wszystko… Dawnoście przyjechały? — Wieczorem, Rodia — odrzekła Pulcheria Aleksandrowna — pociąg okropnie się spóźnił. Ale, Rodia, ja za nic w świecie nie odejdę teraz od ciebie! Przenocuję tutaj… — Nie dręcz mnie! — sarknął opryskliwie i machnął ręką.
— Ja zostanę przy nim! — huknął Razumichin — ani na chwilę go nie odstąpię, a moi goście niech się dadzą wypchać! Honory domu może robić wujaszek. — Kiedy, w jaki sposób ja się panu odwdzięczę — zaczęła Pulcheria Aleksandrowna, znów ściskając dłoń Razumichina, lecz Raskolnikow i tym razem jej przerwał:
— Nie mogę, nie mogę — powtarzał w rozdrażnieniu — nie dręczcie mnie! Dosyć, idźcie sobie… Nie mogę!… — Chodźmy, mamusiu, trzeba przynajmniej wyjść na chwilę z pokoju — szepnęła strwożona Dunia — my go męczymy, to przecie widoczne. — Czyż rzeczywiście i mnie nie wolno popatrzeć na niego, po tych trzech latach! — zalkala Pulcheria Aleksandrowna. — Czekajcie! — znowu zatrzymał je — ciągle mi przerywacie, a ja mam zamęt w głowie… Widziałyście Łużyna? — Nie, Rodia, ale on już wie o naszym przyjeździe. Słyszałyśmy, że Piotr Pietrowicz był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj — dość lękliwie dodała Pulcheria Aleksandrowna. — Owszem… był tak dobry… Duniu, zapowiedziałem Łu—żynowi, że go zrzucę ze schodów, i przepędziłem go do diabła… — Rodia, bój się Boga! Z pewnością… nie chcesz powiedzieć… — spróbowała wystraszona Pulcheria Aleksandrowna, lecz dała pokój spojrzawszy na Dunię. Awdotia Romanowna przyglądała się bratu bacznie i czekała dalszego ciągu. Obie już były powiadomione o kłótni przez Anastazję, o ile ta zdołała zrozumieć i powtórzyć; obie też przeżywały udrękę niepewności i oczekiwania. — Duniu — z wysiłkiem podjął Raskolnikow — ja sobie tego małżeństwa nie życzę, toteż masz zaraz jutro, przy pierwszym słowie, odpalić Łużyna tak, żeby nam się więcej na oczy nie pokazywał. — O mój Boże! — jęknęła matka.
— Rodia, zastanów się, co mówisz! — porywczo zaczęła Dunia, ale wnet się pohamowała. — Może teraz nie jesteś w stanie… zmęczyłeś się — rzekła łagodnie. — Że niby majaczę? Bynajmniej… Wychodzisz za Łużyna dla mnie. Ja zaś tej ofiary nie przyjmuję. I dlatego dziś jeszcze napisz list… z odmową… Jutro rano dasz mi go przeczytać, i kropka. — Tego nie mogę zrobić! — obruszyła się urażona dziewczyna. — Jakim prawem… — Dunieczko, tyś także popędliwa, daj pokój, jutro… Czyż nie widzisz… — spłoszyła się matka podbiegając do Duni. — Oj, już lepiej chodźmy sobie! — Bredzi! — krzyczał podchmielony Razumichin — bo jakżeby się ośmielił! Jutro wszystek ten dur wyparuje mu ze łba… A dzisiaj istotnie wypędził go. Tak było. A tamten się pogniewał… Gadał tutaj, roztaczał przed nami swą wiedzę, później wyniósł się wziąwszy ogon pod siebie… — Więc to prawda?—biadała Pulcheria Aleksandrowna.
— Do jutra, Rodia — ze współczuciem rzekła Dunia. — Chodźmy, mamo… Do widzenia, Rodia! — Słyszysz, Duniu? — powtórzył dobywając ostatnich sił. —Ja nie bredzę; to małżeństwo byłoby podłością. Niech ja będę łajdakiem, ale tyś nie powinna… wystarczy ktoś jeden… i choć jestem łajdakiem, lecz takiej siostry nie uznam za siostrę. Albo ja, albo Łużyn r Idźcie, już… — Ależ zwariowałeś! Despota!—ryknął Razumichin, jednak Raskolnikow już nie odpowiedział, może nawet nie miał sił odpowiedzieć. Położył się na kanapie i odwrócił, wyczerpany do szczętu. Dunia ciekawie zerknęła na Razumichina; błysnęły czarne jej oczy. Razumichina aż ciarki przeszły pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna stała jak gromem rażona. — Za nic nie mogę odejść! — szeptała do Razumichina, bliska rozpaczy — zostanę tutaj, gdziekolwiek; niechaj pan odprowadzi Dunię. — I wszystko pani popsuje! — również szeptem żachnął się Razumichin. — Wyjdźmy przynajmniej na schody. Anastazjo, poświeć!! Przysięgam — ciągnął dalej półszeptem, już na podeście — że z rana o mało nas nie pobił, to znaczy doktora i mnie! Rozumie pani? samego doktora! I doktor ustąpił, by go nie drażnić, i odszedł, ja zaś na dole zostałem na straży, a on tymczasem ubrał się i drapnął. Jeżeli panie będą go drażniły, to i teraz, w nocy, drapnie i coś sobie zrobi… — Ach, co pan mówi!
— Przy tym Awdotii Romanownie żadną miarą nie wypada iść do tego zajazdu samej! Proszę pomyśleć, gdzie się panie zatrzymały! Czyż ten hycel. Piotr Pietrowicz, nie mógł przyzwoitszego mieszkania… Przepraszam, jestem trochę wstawiony i dlatego… tak na niego powiedziałem! proszę nie zwracać uwagi… — Ależ ja pójdę tutaj do gospodyni — nastawała Pulcheria Aleksandrowna—ubłagam ją, żeby mnie i Duni dała kącik na tę noc. Nie mogę go tak zostawić, nie mogę! Tak rozmawiając stali na schodach, na podeście, tuż pod
drzwiami gospodyni. Anastazja im świeciła stojąc o schodek niżej. Razumichin był nadzwyczaj podniecony. Pół godziny temu, odprowadzając Raskolnikowa do domu, był wprawdzie zanadto gadatliwy, z czego też zdawał sobie sprawę, ale całkiem rześki i bez mała przytomny, pomimo olbrzymią ilość wypitych tego wieczoru trunków. Natomiast teraz stan jego przypominał jakieś zachwycenie, a równocześnie rzekłbyś, że wszystek wypity trunek na nowo, raptownie i ze zdwojoną siłą rzucił mu się do głowy. Stal koło obu pań, trzymając je za ręce, namawiając, przekładając im swoje racje ze zdumiewającą otwartością i, prawdopodobnie dla tym snadniejszego przekonania ich, prawie przy każdym słowie mocno, jak w obcęgach, aż do bólu ściskał ich dłonie oraz bez najmniejszej żenady chłonął wzrokiem Awdotię Romanownę. Od czasu do czasu sykały z bólu i próbowały wyrwać ręce z jego olbrzymiej, kościstej łapy, lecz on nie tylko nie spostrzegał, o co chodzi, ale jeszcze mocniej przyciąga! je do siebie. Gdyby w tej chwili zażądały, by się dla oddania im usługi rzucił ze schodów na złamanie karku, natychmiast by spełnił ten rozkaz, bez namysłu i wahania. Pulcheria Aleksandrowna, zalterowana niepokojem o syna, czuła wprawdzie, iż ten młodzieniec jest dość ekscentryczny i nieco zbyt dotkliwie ściska jej rękę, ale ponieważ jednocześnie był to dla niej człowiek opatrznościowy, więc wolała nie dostrzegać tych wszystkich ekscentrycznych szczegółów. Dunia natomiast, jakkolwiek również niespokojna o brata i przy tym bynajmniej nie płochliwa, reagowała zdumieniem i nieledwie przestrachem na spojrzenia jego przyjaciela, płonące dzikim ogniem; jedynie dzięki bezgranicznej ufności, jaką w niej wzbudziły opowieści Anastazji o tym dziwnym człowieku, opierała się pokusie, by uciec od niego i pociągnąć za sobą matkę. Rozumiała też, że teraz może by nawet nie mogły od niego uciec. Zresztą, po upływie dziesięciu minut znacznie się uspokoiła: Razumichin miał tę właściwość, że niezależnie od nastroju od razu się wypowiadał w całej pełni, że jego rozmówca rychło zdawał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. — Do gospodyni iść niepodobna, i byłoby to strasznie głupio! — gorliwie perswadował Pulcherii Aleksandrownie. — Chociaż pani jest matką, jednak w razie pozostania tutaj doprowadzi go pani do wściekłości, a wtedy diabli wiedzą co ‘•xvi
będzie! Proszę słuchać, zrobimy tak; teraz posiedzi u niego Anastazja, ja panie odprowadzę, bo same nie powinnyście chodzić po mieście: u nas w Petersburgu pod tym względem nie ten—tego… No, mniejsza o to!… Potem zaraz znowu lecę tutaj i po kwadransie, pod słowem honoru, przynoszę meldunek: jak się ma? śpi czy nie śpi? i tak dalej. Potem — słuchajcie, panie! potem znowu w te pędy do siebie (mam tam gości, wszyscy pijani), chwytam Zosimowa (to ten doktor, który go leczy; siedzi teraz u mnie, nie pijany; ten nigdy nie jest pijany!), wlokę go do Rodi i potem znowu do pań, czyli że w ciągu godziny będziecie panie miały dwie wiadomości o nim — i to, rozumieją panie, od samego doktora; a jego zdanie jest chyba cenniejsze od mego! Jeżeli kiepska sprawa, przysięgam, że sam przyprowadzę panie tutaj, ale jeżeli wszystko w porządku, proszę kłaść się spać. Ja zaś przenocuję tutaj, w sieni, on nawet nie usłyszy, a Zosimowowi każę przenocować u gospodyni, żeby był pod ręką. Same panie powiedzcie, co dla niego lepsze: wy czy doktor? Jasna rzecz, że doktor. Toteż proszę iść do siebie! A do gospodyni—niepodobna; ja—owszem, ale panie—w żaden sposób; nie wpuści pań, ponieważ… ponieważ jest głupia. Jeżeli chcecie wiedzieć, nabiła sobie mną głowę i będzie zazdrosna o Awdotię Romanownę, i o panią także, Pulcherio Aleksandrowno… Ale o Awdotię Romanownę to już jak amen w pacierzu. Jest to zupełnie, zupełnie nieoczekiwany charakter! Co prawda, to i ja jestem dureń… Mniejsza o to! Chodźmy! Ufacie mi, panie? No? ufacie, czy nie? — Chodźmy, mamusiu — powiedziała Dunia. — Pan Razumichin zapewne zrobi tak, jak przyrzeka. Przecie prawie wskrzesił Rodię, a jeżeli to prawda, że lekarz zgodzi się tu przenocować, cóż może być lepszego? — Ha, pani… pani… pani mnie rozumie, dlatego że pani jest — aniołem! — krzyknął Razumichin z zachwytem. — Chodźmy! Anastazjo! marsz na górę i siedź tam przy nim ze światłem; ja będę za kwadrans… Pulcheria Aleksandrowna, choć niezupełnie przekonana, nie sprzeciwiała się dłużej. Razumichin wziął je obie pod rękę i pociągnął ze schodów. On także ją niepokoił: „Chociaż i roztropny, i poczciwy, ale czy będzie mógł spełnić, co obiecuje? Jest w takim stanie!…”
— Aha, rozumiem, panie myślą, że jestem trochę tego!… — przerwał Razumichin jej myśli, odgadłszy je i stawiając sied—miomilowe kroki na chodniku, tak że obie z trudem nadążały, czego on zresztą wcale nie dostrzegał. — To androny! Albo właściwie… owszem, jestem urżnięty jak bela, lecz nie w tym sensie; pijany jestem nie od trunku. Padło mi na mózg, kiedy was zobaczyłem… No, ale nie o mnie chodzi! Proszę na mnie nie zważać; plotę trzy po trzy; jestem pani niegodzien… W najwyższym stopniu jestem niewart pani!… Jak tylko odprowadzę was do domu, natychmiast, tu nad kanałem, wyleję sobie na łeb dwa kubły wody, i dobra nasza… Żebyście tylko panie wiedziały, jak kocham was obie!… Nie śmiejcie się i nie gniewajcie! Na wszystkich się panie gniewajcie, tylko nie na mnie!… Jestem jego przyjacielem, więc i waszym też. Tak chcę… Przeczuwałem to… już w zeszłym roku, była jedna taka chwila… A właściwie wcale nie przeczuwałem, boście dziś spadły jak z nieba. Kto wie, może całą noc nie będę spał… Ten Zosimow obawiał się, żeby Rodia nie zwariował… Oto dlaczego nie należy go drażnić… — Co pan mówi! — przeraziła się matka.
— Czy rzeczywiście pan doktor tak mówił ? — spytała przestraszona Dunia. — Owszem, mówił, ale to nie to, wcale nie to. Dał mu nawet takie lekarstwo, proszek, sam widziałem, a raptem panie przyjechały… Eh! Lepiej by było, gdybyście przyjechały jutro! Dobrze, żeśmy sobie poszli. A za godzinę sam Zosimow złoży wam o wszystkim raport. Ten—ci nie jest pijany! Ja także nie będę pijany… A dlaczego tak się urżnąłem? Dlatego, że te psubraty wciągnęły mnie do dyskusji! Ślubowałem, że nie będę dyskutował!… Plotą duby smalone! O mało się z nimi nie poczubiłem! Zostawiłem tam wujaszka w roli gospodarza… Proszę sobie wyobrazić: domagają się kompletnej bezosobowości i w tym upatrują największy smak! Żeby tylko jak najmniej być sobą, żeby jak najmniej być podobnym do siebie! U nich to uchodzi za najwyższy postęp. I żebyż przynajmniej kłamali na własne kopyto, ale oni… — Proszę pana — nieśmiało wtrąciła Pulcheria Aleksan—drowna, lecz to tylko dolało oliwy do ognia. — Cóż pani sobie myśli?—krzyczał Razumichin, jeszcze bardziej podnosząc glos. — Myśli pani, że mam im za złe to, że kłamią? Ani mi się śni! Ja lubię, kiedy ludzie kłamią! — Kłamstwo — to jedyny człowieczy przywilej wobec wszystkich innych organizmów. Kto kłamie, ten dociera do prawdy! Gdybym nie kłamał, nie byłbym człowiekiem. Ani jednej prawdy nie dociekł, kto przedtem nie skłamał czternaście razy, może nawet sto czternaście, i jest to rzecz w swoim rodzaju chlubna, lecz my nawet kłamać nie umiemy wedle własnych wzorów! Łżyj mi, ale łzy j po swojemu, a ja cię uściskam. Zełgać po swojemu — to nieomal lepsze niż powtórzyć prawdę za kim innym; w pierwszym wypadku jest się człowiekiem, w drugim tylko papugą! Prawda nie ucieknie, a życie bardzo łatwo okaleczyć; już bywały przykłady. Czymże teraz jesteśmy? My wszyscy, wszyscy bez wyjątku, jeżeli chodzi o naukę, rozwój, ciągłość myśli, wynalazki, ideały, dążenia, liberalizm, rozsądek, doświadczenie i wszystko, wszystko, wszystko, wszystko, wszystko — tkwimy dotychczas w przedwstępnej klasie gimnazjum! Zasmakowało nam żyć cudzym rozumem i trzymamy się tego jak pijany płotu! Dobrze mówię, co? Dobrze mówię? —wrzeszczał Razumichin potrząsając i ściskając ręce obu pań—dobrze mówię? — O Boże, nie wiem — jęknęła biedna Pulcheria Aleksan—drowna. —Owszem, owszem… chociaż nie pod każdym względem zgadzam się z panem — poważnie dodała Dunia i nagle syknęła, tak boleśnie ścisnął jej tym razem dłoń. — Owszem? Pani mówi, że owszem? No więc jest pani… jest pani… — zachłystywał się podziwem — jest pani źródłem dobroci, czystości, rozumu i… doskonałości! Proszę mi dać rękę, proszę… I pani także niech mi da swoją, chcę pocałować wasze ręce — tutaj, zaraz, na klęczkach! Padł na kolana pośrodku chodnika, gdzie na szczęście nikogo teraz nie było. — Niech pan przestanie, zaklinam, co pan wyrabia? — wołała Pulcheria Aleksandrowna, zatrwożona nie na żarty. — Proszę wstać, proszę wstać! — śmiała się i frasowała Dunia. — Za nic w świecie nie wstanę, póki mi panie nie dacie rąk! Ot tak, dobrze, teraz dosyć, teraz wstaję i chodźmy! Nieszczęsny osioł ze mnie, jestem niegodzien pani i pijany… i wstyd mi… Kochać panią jestem niegodzien, ale wielbić — to obo—
wiązek każdego, kto nie jest wierutnym bydlęciem! Toteż wielbię… Oto i ten zajazd. Słusznie zrobił Rodion, że wypędził waszego Piotra Pietrowicza. Jak ten Lużyn śmiał ulokować panie w takich pokojach? Skandal! Wiecie, kogo się tutaj wpuszcza? A pani jest przecie jego narzeczoną! Narzeczoną, prawda? No, to powiem pani, że ten pani narzeczony jest łajdakiem! — Mój panie Razumichin, pan się zapomina…—spróbowała Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, tak, racja, przepraszam, wstyd mi! — zreflektował się Razumichin — ale… ale… panie nie mogą się na mnie gniewać za to, że tak mówię! Bo ja mówię szczerze, a nie dlatego, że… Hm! To by była podłość; słowem, nie dlatego, że ja panią, Awdotio Romanowno… hm!..; no dobrze, dobrze, nie powiem dlaczego; nie mam odwagi!… Myśmy wszyscy zrozumieli, skoro tylko wszedł, że to nie jest człowiek naszego autoramentu. Nie dlatego, że zafundował sobie loczki u fryzjera, nie dlatego, że śpieszył popisać się przed nami swoim rozumem, tylko dlatego, że to szalbierz i spekulant, dlatego, że to filut o żydowskiej duszy, i znać to po nim. Panie myślą, że jest mądry? Ależ nie, to dureń, dureń! Czyż to mąż dla pani? O Boże! Bo to, proszę pań, jest tak — zatrzymał się nagle, już na hotelowych schodach — choć oni tam u mnie wszyscy pijani, lecz za to wszyscy uczciwi, i chociaż łżą i jedni, i drudzy (boć i ja łżę), ale w końcu dochrapiemy się prawdy, ponieważ jesteśmy na szlachetnej drodze, a Piotr Pietrowicz jest… nie na szlachetnej drodze. Prawda, że pr,zed chwilą łajałem ich na czym świat stoi, ale szanuję ich wszystkich; nawet Zamioto—wa—wprawdzie nie szanuję, ale lubię, bo to—szczeniak! Nawet tego bydlaka Zosimowa, bo — uczciwy i zna się na rzeczy… Ale basta, wszystko zostało powiedziane i wybaczone. Wybaczone, prawda? No chodźmy. Znam ten korytarz, bywałem tutaj; oto tu, pod trzecim numerem, była burda… Więc gdzież panie mieszkają? Który numer? Ósmy ? To niechże się panie zamkną na noc i nikogo nie wpuszczają. Za kwadrans wrócę z wiadomością, a potem jeszcze, w pół godziny później, zobaczycie mnie z Zosimowem! Do widzenia, pędzę! — Ó Boże, Dunieczko, co to będzie?—rzekła Pulcheria Aleksandrowna, niespokojnie i płochliwie zwracając się do córki. — Niech się mama uspokoi — odparła Dunia zdejmując kapelusz i mantylkę — sam Bóg zesłał go nam, chociaż ten młody człowiek przyszedł wprost z jakiejś bibki. Ale na nim można polegać, jestem tego pewna. I wszystko to, co już zrobił dla Rodi… — Ach, Dunieczko, Bóg raczy wiedzieć, czy przyjdzie! Jak ja mogłam zostawić Rodię!… I zupełnie, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie spotkanie z nim! Taki był surowy, jakby nierad nam… Łzy napełniły jej oczy.
— Nie, nie, mamusiu. Nie przyjrzałaś się, wciąż płakałaś. Jest bardzo rozstrojony po ciężkiej chorobie — oto cały powód. — Ach, ta choroba! Co to będzie, co to będzie! I jak on z tobą rozmawiał. Duniu!—rzekła matka, nieśmiało zaglądając córce w oczy, by wyczytać wszystką jej myśl, i już na poły pocieszona tym, że sama Dunia staje w jego obronie, a więc widocznie przebaczyła mu. Jestem pewna, że się jutro opamięta — dorzuciła, żeby wywołać ostateczne wyjaśnienie. — A ja jestem pewna, że i jutro będzie mówił to samo… o tej sprawie — ucięła Dunia i zabiła tym ćwieka matce, bo to właśnie był punkt, który Pulcheria Aleksandrowna bała się teraz poruszać. Dunia podeszła i ucałowała matkę. Ta w milczeniu uściskała ją mocno. Potem siadła w trwożnym oczekiwaniu na powrót Razumichina i lękliwym wzrokiem wodziła za córką, która, skrzyżowawszy ramiona i również oczekując, w zamyśleniu chodziła po pokoju. Takie zadumane chodzenie z kąta w kąt stanowiło zwyczaj Duni i matka zawsze bała się w takich chwilach przerywać jej zadumę. Naturalnie, Razumichin był śmieszny ze swoją raptowną, po pijanemu wybuchłą namiętnością do Awdotii Romanowny, ale spojrzawszy na Dunię, szczególnie teraz, gdy ze skrzyżowanymi rękoma chodziła po pokoju, smutna i zamyślona, może niejeden by mu darował, zwłaszcza uwzględniając jego wyjątkowy stan. Awdotia Romanowna była bardzo ładna: wysoka, nad podziw zgrabna, silna, pewna siebie, co przebijało ze wszystkich jej ruchów, wcale jednak nie uszczuplając ich miękkiego wdzięku. Z twarzy przypominała brata, lecz wielu nie zawahałoby się nazwać ją pięknością. Włosy miała ciemno—blond, nieco jaśniejsze niż brat, oczy prawie czarne, błyszczą—
ce, dumne, a zarazem, chwilami, pełne niezwykłej dobroci. Była blada, lecz nie chorobliwie; rysy jej tchnęły hożością i zdrowiem. Usta miała cokolwiek za małe, a dolna warga,— świeża i pąsowa, odrobinę wystawała naprzód, jak i podbródek — jedyna nieregularność tej ślicznej twarzyczki, co jednak czyniło ją tym bardziej charakterystyczną i jak gdyby trochę hardą. Wyraz jej bywał zwykle raczej poważny i skupiony; za to jak ładnie wyglądał uśmiech, jak ładnie dżwięczal jej śmiech, wesoły, młody, niefrasobliwy! Nie dziw, że płomienny, otwarty, prosty, uczciwy, silny jak atleta, no i podpity Razumichin, który nigdy nic podobnego nie oglądał, o3T razu stracił głowę. Na domiar przypadek zrządził, jakby umyślnie, że pierwszy raz ujrzał Dunię w cudnej chwili miłości i radości ze spotkania z bratem. Potem widział, jak malutka dolna warga drgnęła oburzeniem w odpowiedzi na czelne i niewdzięcznie—okrutne rozkazy brata, i został podbity. Zresztą powiedział prawdę, gdy się po pijanemu wygadał na schodach, że postrzelona gospodyni Raskolnikowa, Praskowia Pawłowna, poweżmie o niego zazdrosną niechęć nie tylko do Awdotii Romanowny, lecz bodaj i do samej Pulcherii Aleksan—drowny. Mimo że Pulcheria Ałeksandrowna miała już czterdzieści trzy lata, twarz jej wciąż jeszcze nosiła ślady dawnej urody; przy tym i wyglądała na daleko młodszą, jak to prawie zawsze bywa z kobietami, które do starości zachowują jasność umysłu, bezpośredniość odczuć i czysty, uczciwy płomień serca. Dodajmy nawiasem, że zachowanie tych wszystkich cech to jedyny sposób, by nie postradać piękności nawet w sędziwym wieku. Jej włosy już zaczynały siwieć i rzednąć, małe gwiazdki zmarszczek już dawno ukazały się koło oczu, policzki zapadły i wyschły od trosk i smutków, a jednak ta twarz była piękna. Z wyjątkiem nie wysuniętej naprzód dolnej wargi była portretem Dunieczki, tylko starszej o dwadzieścia lat. Pulcheria Ałeksandrowna była uczuciowa, jednak nie ckliwie sentymentalna; nieśmiała i ustępliwa, lecz tylko do pewnych granic: w niejednym mogła ustąpić, zgodzić się na niejedno, nawet gdy to było sprzeczne z jej zapatrywaniami, ale zawsze istniała taka granica uczciwości, zasad i niezbitych przekonań, do której przekroczenia nie potrafiłyby jej zmusić żadne okoliczności. Dokładnie w dwadzieściaH3MWI PO odejściu Razumichina
rozległy się dwa niegłośne, lecz pośpieszne pukania do drzwi: powrócił.
— Nie wejdę, nie mam czasu! — zatrajkotał, gdy mu otworzono. — Śpi jak suseł, doskonale, spokojnie i, da Bóg, prześpi tak z dziesięć godzin. Przy nim jest Anastazja; kazałem jej tam siedzieć aż do mojego powrotu. Teraz przyciągnę tutaj Zosimowa, złoży paniom meldunek, a potem — grzecznie do łóżeczek, bo widzę, że panie ledwie żyją… I już znowu pędził korytarzem.
— Co za roztropny i… oddany młody człowiek!—zawołała niezmiernie ucieszona Pulcheria Ałeksandrowna. — Zdaje mi się, że to dodatni typ! — wcale pochopnie potwierdziła Dunia zaczynając znowu chodzić po pokoju. Dopiero po godzinie dały się słyszeć kroki na korytarzu i ponowne pukanie do drzwi. Obydwie kobiety oczekiwały, tym razem całkowicie już wierząc w obietnicę Razumichina; jakoż, istotnie, zdążył sprowadzić Zosimowa. Zosimow od razu zgodził się opuścić biesiadę i pójść rzucić okiem na Raskolnikowa, natomiast do pań szedł ociągliwie i z wielkim niedowierzaniem, gdyż nie ufał pijanemu Razumichinowi. Jednak jego miłość własna została wnet uspokojona i nawet połechtana: ujrzał, że go tu rzeczywiście czekają jak wyroczni. Posiedział dokładnie dziesięć minut i zdołał w pełni przekonać i uspokoić Pulcherię Aleksandrownę. Przemawiał z całą życzliwością, lecz powściągliwie, z wypracowaną powagą, zupełnie jak dwudziestosiedmioletni doktor podczas ważnej konsultacji; ani jednym słóweczkiem nie zboczył od przedmiotu i nie ujawnił najmniejszej chęci wdania się w bardziej osobistą i nieurzędową komitywę z tymi paniami. Zobaczył już w chwili wejścia, jak olśniewająco ładna jest Awdotia Romanowna, więc od razu postarał się wcale nie spoglądać w jej stronę i w trakcie swej wizyty zwracał się wyłącznie do Pulcherii Aleksandrowny. Wszystko to napawało go ogromnym wewnętrznym zadowoleniem. Co do chorego, wyraził się, że w chwili obecnej jest z niego całkiem rad. Z jego spostrzeżeń wynika, że choroba pacjenta, poza kiepskimi warunkami materialnymi w ostatnich miesiącach, ma nadto niektóre przyczyny natury moralnej, „stanowi, że tak powiem, wytwór wielu złożonych, moralnych i materialnych wpływów, obaw, niepokojów, kłopotów, pewnych myśli… et caetera”. Dostrzegłszy kącikiem oka, że Awdo—
tia Romanowna zaczęła słuchać ze szczególną pilnością, Zosi—mow nieco szerzej rozwinął ten temat. Na trwożne zaś i nieśmiałe zapytanie Pulcherii Aleksandrowny, że „podobno zachodzą podejrzenia zaburzeń umysłowych”, odparł ze spokojem i otwartym uśmiechem, że widocznie słowa jego uległy niesłusznemu przejaskrawieniu; że, naturalnie, u chorego daje się zauważyć jakąś natrętną myśl, coś, co świadczy o mono—manii (bo on, Zosimow, nader sumiennie studiuje teraz tę bardzo ciekawą gałąź medycyny), ale przecież należy pamiętać, że chory prawie do dziś dnia był nieprzytomny i… naturalnie przyjazd krewnych pokrzepi go, rozerwie i wywrze skutek zbawienny, „o ile tylko da się uniknąć nowych nadmiernych wstrząsów” — dodał znacząco. Potem wstał, złożył stateczny i uprzejmy ukłon i odprowadzony błogosławieństwami, gorącą wdzięcznością, błaganiami, a nawet (bez jego starań) uściskiem rączki Awdotii Romanowny, wyszedł ogromnie zadowolony ze swych odwiedzin, jeszcze zaś bardziej z siebie samego. — A gadać będziemy jutro; teraz proszę koniecznie kłaść się spać! — zakonkludował Razyrnichin wychodząc razem z Zosimowem. — Jutro jak najwcześniej przyjdę do pań z raportem. — Jaka to zachwycająca dziewczynka z tej Awdotii Romanowny — omal się nie oblizując zauważył Zosimow, gdy obaj wyszli na ulicę. —Zachwycająca? Powiedziałeś: zachwycająca?—ryknął Razumichin, rzucił się na Zosimowa i chwycił go za gardło. — Jeżeli mi się jeszcze kiedyś poważysz… Rozumiesz? rozumiesz? — krzyczał potrząsając nim za kołnierz i przypierając do ściany. — Słyszałeś? — Puszczaj, pijany czorcie! — wyrwał się Zosimow, a gdy ów już go puścił, popatrzał na niego bacznie i nagle aż się zatoczył ze śmiechu. Razumichin stał przed nim ze zwieszonymi rękami, w ponurej i poważnej zadumie. — Oczywiście, jestem osioł — bąknął, zasępiony jak chmura—ale przecież… ty także… — Nie, nie, bracie, wcale nie „także”. Ja o głupstwach nie roję. Szli bez słowa i dopiero gdy się znaleźli przed domem Raskolnikowa, Razumichin, mocno zatroskany, przerwał milczenie. — Słuchaj — rzekł do Zosimowa — miły z ciebie chłop, ale że już pominę wszystkie twoje przywary, jesteś świntuch, wiem o tym, i na dobitkę z tych plugawszych. Jesteś nerwowy, nędzny śmieć, jesteś szusowaty, zapłynąłeś tłuszczem i nie potrafisz niczego sobie odmówić; ja zaś nazywam to pluga—stwem, gdyż to prostą drogą do plugastwa wiedzie. Do takiego stopnia rozpuściłeś siebie, że doprawdy nie pojmuję, jakim sposobem przy tym wszystkim możesz być dobrym i nawet ofiarnym eskulapem. Sypia na piernacie (i to się nazywa doktor!), a nocami wstaje na wezwanie chorego! Za trzy lata już nie będziesz wstawał na wezwanie chorego… Ale mniejsza, nie o to chodzi, tylko o to, że dzisiaj nocujesz w mieszkaniu gospodyni (ledwie ją ubłagałem), a ja w kuchni. Oto macie sposobność do zawarcia bliższej znajomości! Bo nie jest tak, jak myślisz! Ani cienia, bracie… — Ja też wcale nie myślę.
— Tu, bracie, mamy wstydliwość, milkliwość, skrępowanie, zaciekłą cnotę, a przy tym wszystkim — westchnienia, serduszko jak wosk, powiadam ci, jak wosk! Wykaraskaj mnie od niej, ratuj, zaklinam cię na wszystkie diabły świata! Jest prze—milusienieczka!… A ja ci się odwdzięczę, choćby głową przyszło nałożyć! Zosimow śmiał się do rozpuku.
— A to mu dojadło! Ale po lichaż mi ona?
— Daję ci słowo, kłopotu będzie niewiele: gadaj tylko kli—tuś—bajduś, siadaj tylko przy niej i gadaj. W dodatku jesteś lekarzem, leczże ją od czegokolwiek bądź. Przysięgam, że nie będziesz żałował. Ma klawikord! jak ci wiadomo, ja trochę brzdąkam; znam taką piosenkę rosyjską, autentyczną: „Zaleję się łzami gorzkimi…” Ona przepada za autentycznymi… od piosenki też wszystko się zaczęto. A ty przecie, co do fortepianu, jesteś mistrz, wirtuoz, Rubinstein…7 Przysięgam, że nie pożałujesz ! — Naobiecywałeś jej czy co, u diaska? Spisałeś cyrograf? Przyrzekłeś się ożenić? — Nic, nic, absolutnie nic! Zresztą ona wcale nie taka;
chciał do niej smalić cholewki Czebarow…
— No ro puść ją kantem!
— E, nie przystoi!
— Czemuż to nie przystoi?
— Ot, jakoś nie przystoi, i już! Takie rzeczy wciągają, bracie. — To po coś ją uplatał?
— Wcale nie uplatałem, owszem, może sam się uplatałem przez głupotę, jej zaś będzie najzupełniej wszystko jedno, ty czy ja, byleby kto siedział bliziutko i wzdychał. Tutaj, bracie… Hm, nie umiem się wyjęzyczyć, hm… Dobrze znasz matematykę i wiem’, że i teraz studiujesz… Otóż, zacznij jej wykładać całki, jak Boga kocham nie żartuję, mówię serio, jej będzie zupełnie wszystko jedno; będzie na ciebie patrzała i wzdychała, i tak przez okrągły rok. Ja jej kiedyś opowiadałem bardzo długo, dwa dni z rzędu, o pruskiej Izbie Panów (bo o czymże z nią gadać?) — otóż ona tylko wzdychała i pociła się! Ale, pamiętaj, o miłości ani mru—mru, bo wstydliwa aż do spazmów, tylko udawaj, że nie masz sił odejść — to wystarczy. Komfort nadzwyczajny, zupełnie jak u siebie w domu: możesz sobie czytać, siedzieć, leżeć, pisać… nawet pocałować wolno, tylko z ostrożna. — Ale po co mi ona?
— Ot, zakuta pałko! Uważasz, dobraliście się w korcu maku. Już przedtem myślałem o tobie… Przecie ty na tym skończysz ! Więc czy ci nie wszystko jedno, wcześniej czy później ? Bracie, tutaj tkwi taki pierwiastek piernatowy — ech! i nie tylko piernatowy! To wciąga; to koniec świata, kotwica, cicha przystań, pępek ziemi, trzechrybna ostoja wszechświata,” kwintesencja blinów, tłustych pasztecików, wieczornego samowara, tęsknych wzdychań i ciepłych serdaczków, i nagrzanych poduszek… Ot, jakbyś już umarł, a równocześnie żył: obydwie korzyści naraz! Ale basta, bracie, zaczynam pleść od rzeczy, pora do łóżka! Słuchaj: ja się czasem w nocy budzę, więc pójdę zajrzeć do niego. Zresztą to zawracanie głowy, wszystko będzie najlepiej. Ty się także nie niepokój zanadto, a jeżeli zechcesz, zajrzyj tam jeden raziczek. Lecz gdybyś cokolwiek zauważył, na przykład majaczenie albo gorączkę, albo co — natychmiast zbudź mnie. Ale nic nie będzie… II
Zafrasowany i poważny był Razumichin, gdy się nazajutrz obudził o ósmej. Znalazł w sobie wiele nowych i nieprzewidzianych trosk. Dawniej ani sobie wyobrażał, że się kiedyś lin
zbudzi w takim nastroju. Do najdrobniejszych szczegółów pamiętał wszystko, co było wczoraj, i zdawał sobie sprawę, że stało się z nim coś niezwykłego, że wchłonął nowe, dotąd mu nie znane wrażenie, niepodobne do żadnych dawniejszych. Zarazem uświadamiał sobie jasno, że marzenie, które rozgorzało w jego głowie, jest w najwyższym stopniu nieziszczalne — tak dalece nieziszczalne, że aż się go zawstydził i czym prędzej poszedł do innych, bardziej powszednich kłopotów i rozterek, które mu zostawił w spadku „przeklęty dzień wczorajszy”. Najokropniejszym wspomnieniem było to, że musiał wydać się wczoraj „nikczemnym i obrzydliwym”, nie wyłącznie dlatego, że by! pijany, lecz dlatego, że wyzyskując przymusową sytuację dziewczyny, a powodowany głupio—natarczywą zazdrością, wyrażał się przy niej obelżywie o jej narzeczonym, choć nie znal nie tylko ich wzajemnych zobowiązań i stosunków, lecz nawet tego człowieka nie znal dostatecznie. Jakie miał prawo sądzić o nim tak lekkomyślnie i pochopnie? kto go prosił na sędzię? I czyż taka istota, jak Awdotia Romanowna, byłaby zdolna oddać się za pieniądze niegodnemu człowiekowi? Widocznie i on ma swoje zalety. Pokoje umeblowane? A właściwie skądże miał wiedzieć, że są takie pokoje? Toż on przygotowuje mieszkanie… Fe, jakie to wszystko szpetne! Tłumaczyć się tym, że się było pijanym? Głupia wymówka, która go jeszcze bardziej pogrąża! Mówią, że w winie tkwi prawda; otóż prawda wylazła jak szydło z worka — „wszystko błoto jego zawistnego, grubiańskiego serca wyszło na jaw”! I czyż jemu, Razumichinowi, nie są kategorycznie wzbronione tego rodzaju marzenia? Kim on jest w porównaniu z taką dziewczyną — on, urżnięty sowizdrzał, awanturnik, wczorajszy samochwał? „Czyż podobna robić takie cyniczne i śmieszne zestawienia?” Ognie nań wystąpiły przy tej myśli, a tymczasem, na dobitkę, w tej samej chwili przypomniało mu się jasno, jak to wczoraj mówił im stojąc na schodach, że gospodyni będzie zazdrosna o niego i Awdotię Romanownę… Nie, K) już me do zniesienia; Co sił grzmotnął pięścią w piec kuchenny, uszkodził sobie rękę i wytrącił jedną cegłę. „Oczywiście—mruczał do siebie po upływie minuty, z uczuciem jakiegoś poniżenia — oczywiście, tych wszystkich brewerii nie da się już wygładzić i zamalować ani dzisiaj, ani nigdy… Toteż nie ma co myśleć o tym, tylko po prostu trzeba 10 Dostojewski, t. I
217
się tam stawić w milczeniu i… spełnić swoje obowiązki… również milcząco i… i nie przepraszać, nic nie mówić i… i oczywiście teraz wszystko wzięło w łeb!” Niemniej przeto, ubierając się, obejrzał swoją odzież staranniej niż zazwyczaj. Innego garnituru nie miał, a chociażby nawet, to i tak by go chyba nie przywdział — „ot, na złość samemu sobie” nie przywdziałby go. Swoją drogą, nie powinien uchodzić za cynika i flejtucha: nie ma prawa obrażać uczuć innych osób, tym bardziej że i te inne osoby same mają do niego interes i same kazały mu przyjść. Skrzętnie wyszczotko—wał ubranie. Bieliznę zaś miał na sobie zawsze znośną: pod tym względem był nader staranny. Wyszorował się tego poranku za wszystkie czasy. U Anastazji znalazło się mydło, więc umył sobie głowę, szyję, a szczególnie ręce. Gdy zaś doszło do rozstrzygnięcia kwestii: zgolić swoją szczecinę czy nie (Praskowia Pawłowna miała wyborne brzytwy, pozostałość po nieboszczyku panu Zarnicynie), załatwił to odmownie nawet nie bez pewnej zaciekłości. „Niech tam! Gotowe pomyśleć, żem się ogolił dla… I z pewnością tak pomyślą! Nie, za nic w świecie się nie ogolę!” Grunt, że jest taki gminny, niechlujny, wzięcie ma karczemne i… Dajmy na to, że nawet jest człowiekiem jako tako przyzwoitym, no to cóż? Cóż to za zasługa? Każdy powinien być przyzwoitym człowiekiem, i to nawet we wznioślejszym znaczeniu, no i… Bądź co bądź Razumichin pamięta, że zrobił to i owo, że ma na sumieniu różne sprawki… nie żaden kryminał oczywiście, ale jednak!… A jakie miewało się niekiedy pomyślenia — fiu—fiu!… I to wszystko postawić obok Awdotii Romanowny! Do kroćset! „Niech tam! właśnie że na przekór sobie samemu będę taki brudny, zaszargany, karczemny, owszem, jeszcze bardziej! Gwiżdżę na to!…” W trakcie takich monologów zastał go Zosimow, który przenocował w saloniku Praskowii Pawlowny. Śpieszył do domu, ale przed odejściem chciał rzucić okiem na chorego. Razumichin go poinformował, że ów śpi jak suseł. Zosimow kazał nie przerywać mu snu, aż sam się obudzi. Przyrzekł zajrzeć do niego około jedenastej. — O ile go zastanę — dorzucił. — Kuruj, człowieku, pacjenta, który nic sobie nie robi z twoich zaleceń! Nie wiesz, czy on pójdzie do tamtych, czy też tamte przyjdą tutaj? 218
— Myślę, że tamte — odparł Razumichin, w lot zmiarkowawszy cel tego pytania. — Naturalnie, będą rozmawiali o swych sprawach rodzinnych. Ja sobie pójdę. Ty, jako lekarz, masz niewątpliwie większe prawa niż ja. — No, spowiednikiem nie jestem; przyjdę tylko na chwilę;
mam i bez nich dosyć pracy.
— Jedno mnie niepokoi—wtrącił Razumichin pochmurniejąc. — Wczoraj po pijanemu niepotrzebnie nagadałem mu różnych różności, gdyśmy szli razem… Między innymi i to, że ty uważasz… że grozi mu obłęd… — Paniom również wygadałeś się wczoraj na ten temat.
— Wiem, wiem i wstydzę się! Zasłużyłem na cięgi! Ale czy rzeczywiście ma jakąś idee /Mce? — E, gadanie; jaka tam znów idee fixe\ Sam mi go opisałeś jako monomana, kiedyś mnie przyprowadził do niego… A wczoraj jeszcześmy dolali oliwy do ognia, raczej ty dolałeś tym opowiadaniem… o malarzu; śliczny temat, jeśli się zważy, że może właśnie na tym punkcie zbzikował! Gdybym był wiedział dokładnie, co wtedy miało miejsce w biurze policji i że go tam jakiś psubrat… znieważył tym podejrzeniem… Hm… nie dopuściłbym wczoraj do takich rozmów. Toż ci maniacy robią z muchy słonia, miewają sny na jawie. O ile pamiętam, wczorajsza opowieść Zamiotowa wyjaśniła mi połowę tego wszystkiego. Phy! Znam wypadek, gdy pewien hipochondryk, człowiek czterdziestoletni, nie mogąc przy posiłkach znieść codziennych docinków ośmioletniego smarkacza — zarżnął go! Tutaj zaś: łachmany na grzbiecie, początek choroby, bezczelny komisarz i takie podejrzenie! Podejrzenie rzucone na kogóż? na oszalałego hipochondryka. I to przy próżności wściekłej, wyjątkowej! Kto wie, czy nie w tym tkwi punkt wyjścia całej choroby! No, trudno!… Ale, ale, ten Za—miotow to rzeczywiście miły chłopiec, tylko, hm… niepotrzebnie opowiedział to wczoraj. Gaduła niemożliwy! — Komuż opowiedział? mnie i tobie?
— I Porfiremu.
— To cóż, że Porfiremu.
— A propos: czy masz jaki wpływ na tamte? na matkę i siostrę? Powinny by dziś z nim trochę ostrożniej… — Dogadają się!—niechętnie odpowiedział Razumichin.
— I właściwie czemu tak jedzie na tego Łużyna? Facet
219
przy pieniądzach, w niej podobno nie budzi wstrętu… a one przecie nie mają złamanego szeląga? hę? — Cóż to za indagacja! — zacietrzewił się nagle Razumi—chin — skąd mam wiedzieć, złamany szeląg czy nie złamany? Spytaj sam, skoroś ciekaw… — T fu, jakiś ty czasem głupi! Jeszcze d się kurzy ze łba wczorajsza siwucha… Do widzenia, podziękuj ode mnie za nocleg swojej Praskowii Pawłownie. Zamknęła się na klucz; nie odpowiedziała na moje bmjour przez drzwi, wstała zaś o siódmej rano, samowar przyniesiono jej korytarzem z kuchni… Nie zostałem zaszczycony oglądaniem jej twarzą w twarz. Punktualnie o dziesiątej Razumichin stawił się w hoteliku Bakalejewa. Obie panie czekały go od dawna z nerwową niecierpliwością. Wstały o siódmej czy nawet wcześniej. Wszedł, posępny jak noc, ukłonił się niezgrabnie, co też od razu wtrąciło go w złość — na siebie, rzecz jasna. Wszystko zaś ułożyło się inaczej, niż sobie wykalkulował: Pulcheria Aleksandrowna rzuciła się na niego, chwyciła za obie dłonie i omal nie pocałowała w rękę. Nieśmiało zerknął ku Awdotii Romanownie; lecz i na tej hardej twarzy widniała teraz taka wdzięczność i serdeczność, wyraz tak całkowitego i niespodzianego szacunku (zamiast drwiących spojrzeń! zamiast mimowolnej, źle ukrywanej pogardy!), że doprawdy już by mu było lżej, gdyby go powitano wymysłami; bo tak, konfuzja była zbyt dotkliwa. Na szczęście miał gotowy wątek, którego też uchwycił się czym prędzej. Słysząc, że „jeszcze sięgnie obudził”, ale „wszystko doskonale”, Pulcheria Aleksandrowna oświadczyła, że to nawet lepiej, „ponieważ koniecznie, koniecznie, koniecznie musi przedtem pogadać”. Czy Razumichin już pił herbatę? Nie? One także; wypiją więc razem. Dunia zadzwoniła, na wezwanie zjawił się obdarty brudas, wysłuchał zamówienia i po długim czasie przyniósł herbatę, podaną jednak tak niechlujnie i nieprzyzwoicie, że panie się zawstydziły. Razumichin dosadnie wyraził swe zdanie o tym zajeździe, lecz przypomniawszy sobie o Łużynie zamilkł, stropiony, i strasznie się ucieszył, gdy pytania Pulcherii Aleksandrowny jęły się nareszcie sypać nieprzerwaną strugą. Odpowiedź jego na nie trwała trzy kwadranse; raz po raz przerywano mu i kazano powtarzać, jednak zdołał podać 220
wszystkie najważniejsze i najniezbędniejsze fakty z ubiegłego roku życia Rodiona Raskolnikowa, jakie tylko znal; zakończył dokładnym sprawozdaniem z przebiegu choroby. Co prawda pominął niejedno, co pominąć należało, między innymi nie powiedział o scenie w biurze ze wszystkimi jej następstwami. Słów jego słuchano zachłannie; lecz gdy sądził, że już skończył i zaspokoił swe słuchaczki, wyszło na jaw, że, ich zdaniem, dopiero zaczął mówić. — Niech mi pan powie, niech mi pan powie, jak panu się zdaje, panie… ach, przepraszam, dotychczas nie znam pana imienia? — mówiła pospiesznie Pulcheria Aleksandrowna. — Dymitr Prokpficz.
— Otóż, Dymitrze Prokoficzu, ja bym bardzo, bardzo chciała wiedzieć… jak się on w ogóle… teraz zapatruje… to znaczy, niech mnie pan zrozumie, jakże to wyrazić, albo inaczej : co on lubi, a czego nie lubi? Czy zawsze jest taki rozdrażniony ? Jakie ma życzenia i że tak powiem, marzenia?… Co mianowicie ma teraz na niego szczególniejszy wpływ? Słowem pragnęłabym… — Ach, mamusiu, jakże można tak z miejsca odpowiedzieć na to wszystko! — wtrąciła Dunia. — O mój Boże, myślałam, że go zastanę w zupełnie, zupełnie innym usposobieniu, Dymitrze Prokoficzu. — To rzecz całkiem zrozumiała — odparł Razumichin. — Ja nie mam matki, ale mój wujaszek zjeżdża tu rokrocznie i prawie za każdym razem „nie poznaje” mnie nawet z wyglądu, choć to człowiek rozumny; a podczas państwa trzyletniej rozłąki upłynęło wody niemało. Cóż mam powiedzieć? [Znam Rodiona od półtora roku. Jest posępny, ponury, wyniosły i dumny; ostatnio (a może i dawniej) stał się imaginatykiem i hipochondrykiem. Wielkoduszny i dobry. Ze swymi uczuciami nie lubi się zdradzać i już raczej popełni okrucieństwo, niżby miał w słowach wyrazić serdeczność. A znów kiedy indziej — wcale nie hipochondryk, tylko po prostu zimny i nieczuły, ba, wręcz nieludzki, doprawdy, można by powiedzieć, że dwa przeciwstawne charaktery zmieniają się w nim kolejno. Czasami—okropnie nierozmowny; wciąż „nie ma czasu”, wciąż mu „przeszkadzają”, a tymczasem leży nic nie robiąc. Nie jest szyderczy, i to nie dla braku dowcipu, lecz jakby żałował czasu na takie głupstwa. Nie dosłuchuje do końca, gdy 221
do niego mówić. Nigdy się nie interesuje tym, czym w danej chwili interesują się wszyscy. Nadzwyczaj górnie trzyma o sobie, i chyba nie bez podstawy. Cóż jeszcze?… Zdaje mi się, że przyjazd pań wywrze wpływ jak najzbawienniejszy. — Och, dałby Bóg! — zawołała Pulcheria Aleksandrowna, zgnębiona sylwetką syna nakreśloną przez Razumichina. Razumichin zaś spojrzał wreszcie raźniej na Awdotię Ro—manownę. Często zerkał na nią podczas rozmowy, ale przelotnie, na jedno tylko mgnienie, i natychmiast odwracał wzrok. Dunia to siadała przy stole i słuchała uważnie, to znów wstawała i zaczynała swoim zwyczajem chodzić z kąta w kąt ze skrzyżowanymi rękoma i zaciśniętymi ustami, z rzadka rzucając pytanie, nie przerywając przechadzki, wpadając w zamyślenie. Ona również miała zwyczaj nie słuchać do końca, kiedy się do niej mówiło… Miała na sobie jakąś ciemną sukienczynę z lekkiej tkaniny, a na szyi biały koronkowy szal. Razumichin zorientował się bez trudu, że warunki materialne obu tych pań są nader ubożuchne. Gdyby Dunia była wystrojona jak królowa, prawdopodobnie wcale by się jej nie bał; natomiast teraz, może właśnie dlatego, że była taka biedna i że zauważył całą tę biedę z nędzą, obleciał go strach i drżał o każde swoje słowo, o każdy gest — rzecz może krępująca dla człowieka, który i tak nie był w sobie zadufany. — Powiedział pan wiele ciekawych rzeczy o charakterze mego brata i… powiedział bezstronnie. Te dobrze; sądziłam, że pan ma dla niego bezkrytyczny podziw — rzekła Dunia z uśmiechem. — I to chyba racja, że byłaby mu potrzebna opieka kobiety. — Ja tego nie powiedziałem; ale zresztą może pani ma słuszność, tylko… — Tylko co?
— On nikogo nie kocha; może nawet nie pokocha nigdy — wypalił Razumichin. • — Czyli że jest niezdolny pokochać?
— Wie pani, Awdotio Romanowno, że pani jest ogromnie podobna do brata, i to pod każdym względem! — wyrwało mu się nagle, niespodzianie dla niego samego; lecz przypomniawszy sobie natychmiast, co przed chwilą mówił jej o bracie, spiekł raka i zmieszał się najokropniej. Na ten widok Dunia nie zdołała powstrzymać się od śmiechu. 222
— Co do Rodi, może się oboje mylicie — rzekła Pulcheria Aleksandrowna, draśnięta. — Mówię nie o dzisiejszych sprawach, Dunieczko. To, co pisze Piotr Pietrowicz w swoim liście… i cośmy obydwie przypuszczały… może nie być prawdą, ale pan nie ma pojęcia, Dymitrze Prokoficzu, jaki on chimeryczny i, że tak powiem, kapryśny. Miał charakter nieobliczalny, nawet jako piętnastoletni chłopak. Jestem przekonana, że i teraz może raptem zrobić coś takiego, co nikomu innemu ani w myśli by nie postało… Niedaleko szukając: czy panu wiadomo, jak on mnie półtora roku temu zdumiał, oszołomił, omal do grobu nie wpędził, kiedy mu przyszło do głowy żenić się z tą,” jakże jej… z córką tej Zarnicyny, jego gospodyni? —Czy pan wie coś szczegółowego o tej historii?—zapytała Dunia. — Myśli pan — żarliwie podjęła Pulcheria Aleksandrowna — że powstrzymałyby go wtedy moje łzy, moje prośby, moja choroba, może moja śmierć z udręki, nasza nędza? Najspokojniej przeszedłby do porządku nad wszystkimi przeszkodami. A czyżby on nas nie kochał, czyżby nie kochał? — Nigdy nic mi p tej historii nie opowiadał — odparł Razumichin oględnie — lecz coś niecoś słyszałem od samej pani Zarnicyny, która również, w swoim rodzaju, nie należy do plotkarek. To zaś, com słyszał, jest rzeczywiście troszkę dziwne… — A co, co pan słyszał ? — równocześnie zapytały obie.
— Nic, nic tak dalece osobliwego. Dowiedziałem się tylko, że to małżeństwo, dokładnie już umówione i niedoszłe do skutku jedynie wskutek śmierci narzeczonej, było samej pani Zarnicynie mocno nie w smak… Na domiar narzeczona była podobno nieładna… właściwie zupełnie brzydka… i podobno wciąż kwękająca i… i dziwaczna… a zresztą ponoć miała niektóre zalety. Z pewnością musiała je mieć, bo inaczej jakże to wszystko wytłumaczyć… Posagu żadnego, przy tym on by się na posag nie połaszczył. W ogóle o takich sprawach trudno sądzić. — Jestem pewna, że to była wartościowa dziewczyna— zwięźle wtrąciła Dunia. —Panie Boże odpuść, ale ja się wtedy ucieszyłam z jej śmierci, chociaż nie wiem, które z nich byłoby zwichnęło życie drugiemu: on jej czy ona jemu? — przypieczętowała Pulcheria 991
Aleksandrowna; potem ostrożnie, z przystankami i ustawicznym popatrywaniem na Dunię, co tej ostatniej sprawiało widoczną przykrość, zaczęła znów wypytywać o wczorajszą scenę między Rodią a Łużynem. Widać to zajście trapiło ją najwięcej ze wszystkiego, aż do strachu, aż do palpitacji. Razu—michin na nowo powtórzył wszystko ze szczegółami, lecz tym razem dołączył i własny komentarz: wręcz oskarżał RaskoJni—kowa o rozmyślną obrazę Piotra Pietrowicza i teraz prawie go nie tłumaczył chorobą. — Jeszcze przed zachorowaniem uplanował to sobie.
— I ja tak myślę — rzekła Pulcheria Aleksandrowna, struta. Jednak bardzo ją uderzyło, że tym razem Razumichin wypowiedział się o Piotrze Pietrowiczu tak powściągliwie i nawet jakby z pewnym uszanowaniem. Uderzyło to również Dunię. — A, więc pan jest takiego zdania o Piotrze Pietrowiczu? — rzekła Pulcheria Aleksandrowna współpytająco, nie mogąc się od tego powstrzymać. — O przyszłym mężu pani córki nie mogę być innego zdania — odparł Razumichin z mocą i zapałem — i to nie ze zdawkowej grzeczności tak mówię, tylko dlatego, dlatego… no, chociażby dlatego, że Awdotia Romanowna sama, dobrowolnie, zaszczyciła tego człowieka swoim wyborem. Jeżeli zaś wczoraj tak mu naubliżałem, to z racji, że wczoraj byłem pijany i… szalony; tak jest, szalony, bez głowy, zwariowany do szczętu… i dzisiaj wstyd mi!… Poczerwieniał i umilkł. Dunia spłonęła, lecz nie przerwała milczenia. Nie puściła pary z ust od chwili, gdy zaczęto rozmawiać o Łużynie. A tymczasem Pulcheria Aleksandrowna, nie czując jej poparcia, jawnie traciła grunt pod nogami. Nareszcie, jąkając się i raz po raz spoglądając na córkę, oświadczyła, że ogromnie ją teraz niepokoi pewna okoliczność. — Widzi pan, Dymitrze Prokoficzu… — zaczęła. — Du—nieczko, będę z panem zupełnie otwarta, prawda? — Ależ naturalnie, mamusiu — przyzwoliła córka poważnie.
— Więc rzecz jest taka — podjęła pośpiesznie, jakby kamień spadł jej z serca, że może podzielić się swą troską. — Dzisiaj raniuteńko dostałyśmy od Piotra Pietrowicza liścik w odpowiedzi na nasze wczorajsze zawiadomienie o przy—224
jeździe. Bo to, widzi pan, miał nas oczekiwać, jak przedtem obiecał, na dworcu. Jednakże na dworcu spotkał nas jakiś lokaj, dał nam adres tych pokoi umeblowanych, pokazał drogę i oznajmił, że Piotr Pietrowicz odwiedzi nas tutaj dziś z rana. Tymczasem zamiast niego przyszedł dziś ten bilecik… Najlepiej niech pan sam przeczyta; jest tu jeden punkt, który mnie mocno niepokoi… pan zaraz sam zobaczy, co to za punkt, i… proszę mi otwarcie powiedzieć, co pan o tym sądzi, Dymitrze Prokoficzu! Pan najlepiej zna charakter Rodi i najlepiej może poradzić. Uprzedzam, że Dunieczka już wszystko zadecydowała z miejsca, ale ja, ja jeszcze nie wiem, jak postąpić i… wciąż oczekiwałam pana. Razumichin wydobył z koperty bilecik noszący datę wczorajszą i przeczytał co następuje: „Wielce Szanowna Pani!
—Mam zaszczyt Panią zawiadomić, że wskutek nieprzewidzianych przeszfeód’mem”óglem powitać Pań na dworcu i w tym celu posłałem człowieka nader rozgarniętego. Podobnież odmówię sobie zaszczytu zobaczenia się z Paniami jutro rano, wskutek pilnych spraw w senacie oraz żeby nie przeszkadzać podczas familijnego spotkania Szanownej Pani z Jej synem tudzież Awdotii Romanowny z bratem. Natomiast będę miał zaszczyt złożyć Paniom wizytę i szacunek z całą pewnością w dniu jutrzejszym, punktualnie o godzinie ósmej po południu, przy czym ośmielam się prosić usilnie i — dodam — nalegać, ażeby przy naszym, to znaczy moim i Pań, widzeniu się pan Raskolnikow już nie asystował, ponieważ w sposób bezprzykładny i uwłaczający obraził mnie, kiedym go wczoraj odwiedził w chorobie, i ponieważ oprócz tego mam do osobistego i nieodzownego omówienia z Paniami wiadomy punkt, co do którego pragnę usłyszeć własne ich zapatrywanie. Mam zaszczyt z góry uprzedzić, że jeśli wbrew powyższej prośbie zastanę pana Raskolnikowa, będę zniewolony odejść niezwłocznie, a wówczas niech Panie narzekają już tylko na siebie. Kreślę zaś to z tym przeświadczeniem, że pan Raskolnikow, który podczas moich odwiedzin wydawał się ciężko chory, w dwie godziny później wyzdrowiał znienacka, a więc, skoro wychodzi z domu, może przybyć i do Pań. Przekonałem się o tym na własne oczy w mieszkaniu jednego, przez konie stratowanego pijaka, który też z tego umarł, a którego córce,
pannie ostatniego prowadzenia, wypłacił wczoraj dwadzieścia pięć rubli pod pozorem pogrzebu, co mnie wysoce zdziwiło, wiem bowiem, z jakim trudem Pani tę kwotę ciułała. Łączę wyrazy wysokiego poważania dla Szanownej Awdotii Romanowny i proszę przyjąć uczucia szacunku i oddania. Sługa uniżony , P. Łużyn”
— Co mam teraz począć, Dymitrze Prokoficzu? — mówiła Pulcheria Aleksandrowna, bliska płaczu. — Jakże mam powiedzieć Rodi, żeby nie przychodził? Wczoraj tak natarczywie żądał rekuzy dla Piotra Pietrowicza, a tu raptem jemu samemu zamykają drzwi! Ależ on umyślnie przyjdzie, skoro się dowie, i… co wtedy? — Niech panie postąpią tak, jak zdecydowała Awdotia Ro—manowna — odparł Razumichin spokojnie i bez wahania. — O mój Boże! Ona mówi… Ona mówi Bóg wie co i nie podaje mi powodów! Powiada, że będzie lepiej… ba, nawet nie „lepiej”, tylko że dlaczegoś trzeba koniecznie, żeby Rodia właśnie przyszedł umyślnie dzisiaj o ósmej wieczór i żeby się koniecznie spotkali… A chciałam mu wcale nie pokazać listu i jakoś tak chytrze, za pańskim pośrednictwem, urządzić, żeby nie przyszedł… bo taki jest popędliwy… I nic zgoła nie rozumiem, jaki tam umarł pijak, jaka tam córka i w jaki sposób mógł oddać tej córce wszystkie ostatnie grosze, które… — Które zdobyłaś z takim mozołem, mamusiu — dodała Dunia. — Był wczoraj nieswój — rzekł Razumichin w zamyśleniu. — Żeby panie wiedziały, co on ponawyprawial wczoraj w traktierni, choć wprawdzie z rozumnym celem… hm! O jakimś nieboszczyku i o jakiejś pannie mówił coś i mnie także, gdyśmy wracali do domu, lecz nie zrozumiałem ani słówka… Gdyż Bogiem a prawdą ja sam wczoraj… — Najlepiej, mamusiu, chodźmy do niego same; nie wątpię, że tam od razu zmiarkujemy, co zrobić. Zresztą już czas… O Boże! jedenasta — zawołała spojrzawszy na śliczny złoty zegareczek emaliowany, który nosiła na misternym weneckim łańcuszku, rażąco niedopasowany do reszty stroju. „Od narzeczonego” — pomyślał Razumichin. — O tak, czas, Dunieczko, czas, wielki czas! — zakrząmęła się Pulcheria Aleksandrowna. — Gotów pomyśleć, że się jeszcze dąsamy za to, co było wczoraj, i dlatego tak długo nie przychodzimy. Ach, Boże! Mówiąc to, pośpiesznie wkładała mantylkę i kapelusz, Dunieczka ubrała się także. Rękawiczki jej były nie tylko znoszone, lecz i podarte, co też Razumichin zauważył; jednak to ubóstwo stroju dodawało obu paniom nawet jakiejś godności, jak to zawsze bywa u osób, które umieją nosić ubogą odzież. Razumichin patrzał na Dunieczkę z nabożeństwem i był dumny, że będzie ją prowadził. „Ta królowa—mówił sobie w duchu —która w więzieniu cerowała swoje pończochy, na pewno wyglądała wtedy jak prawdziwa królowa, i to nawet bardziej niż podczas najprzepyszniejszych uczt i recepcji.” — Mój Boże! — wykrzyknęła Pulcheria Aleksandrowna — czy ja myślałam, że będę się lękać spotkania z synem, z moim kochanym, drogim Rodią, jak teraz się lękam!… Bo ja się boję, Dymitrze Prokoficzu — dorzuciła patrząc na niego nieśmiało. — Nie bój się, mamusiu — rzekła Dunia całując ją — raczej wierz w niego. Bo ja wierzę. — Ach, Boże mój drogi! Ja wierzę także, ale całą noc nie zmrużyłam oka! — poskarżyła się nieboraczka. Wyszli na ulicę. — Wiesz, Dunieczko? Kiedym się przed świtem zdrzemnęła na chwilę, przyśniła mi się raptem nieboszczka Marfa Pietrowna… cala w bieli… podeszła do mnie, wzięła mię za rękę i kiwa głową, tak surowo, surowo, surowo, niby z wyrzutem… Czy to dobry znak? Ach, Boże, Dymitrze Prokoficzu, pan jeszcze nie wie: Marfa Pietrowna umarła! — Nie, nie wiem; kto to Marfa Pietrowna?
— Umarła nagle! I proszę sobie wyobrazić…
— Później, mamusiu — przerwała Dunia — przecie pan jeszcze nie wie, kto to jest Marfa Pietrowna. — Ach, pan nie wie? A ja myślałam, że pan już wszystko wie. Proszę mi wybaczyć, Dymitrze Prokoficzu, w ostatnich dniach literalnie mąci mi się rozum. Doprawdy, ja pana mam za naszą opatrzność i dlatego byłam przekonana, że pan już wszystko wie. Uważam cię za krewnego, Dymitrze Prokoficzu… Nie gniewaj się, że tak mówię. Ach, Boże, co to z pańską prawą ręką! Skaleczyłeś się? — Tak, skaleczyłem — bąknął uszczęśliwiony Razumichin.
— Czasami zanadto gadam prosto z serca, tak że Dunia mnie reflektuje… Ale, Boże, w jakiej dupce on mieszka! Czy się już obudził? I ta kobieta, jego gospodyni, uważa to za pokój? Dymitrze Prokoficzu, mówisz, że on nie lubi serdecznych wylewów, więc może ja mu się naprzykrzam swoimi… słabostkami?… Poucz mnie, Dymitrze Prokoficzu! Jak się mam zachować? Chodzę, wiesz, jak błędna. — Proszę go zanadto nie wypytywać, gdy pani zobaczy, że się krzywi; zwłaszcza o zdrowie nie za wiele go pytać: nie lubi tego. — Ach, Dymitrze Prokoficzu, jak to ciężko być matką! Lecz oto—i schody… Co za okropne schody! — Mamusiu, aż pobladłaś, uspokój się, moja złota — powiedziała pieszczotliwie Dunia. — Rodion powinien być szczęśliwy, że mamę widzi, a mama tak się zadręcza •— dodała z błyskiem oka. — Niech panie zaczekają, ja najpierw zajrzę, czy już nie śpi. Panie powolutku szły za Razumichinem, a gdy już były na czwartym piętrze przed mieszkaniem gospodyni, spostrzegły, że drzwi są troszkę uchylone i że z ciemności dwoje bystrych czarnych oczu wpatruje się w nie bacznie. Kiedy spojrzenia się spotkały, drzwi naglę zatrzaśnięto, i to z takim hałasem, że Pulcheria Aleksandrowna aż się wzdrygnęła z przestrachu. III
— Zdrów, zdrów! — wesoło krzyknął do wchodzących Zo—simow. Był już tutaj z dziesięć minut; siedział, jak i wczoraj, w rożku kanapy. Raskolnikow siedział w przeciwległym rogu, zupełnie ubrany, ba, starannie umyty i uczesany, co mu się od dawna nie zdarzało. W pokoju zrobiło się ciasno, lecz Anastazja i tak zdążyła wśliznąć się za gośćmi i nastawiła ucha. Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów, zwłaszcza w porównaniu z wczorajszym stanem, tylko że był bardzo blady, roztargniony i osowiały. Wyglądał na rannego albo na człowieka, który cierpi silny ból fizyczny: brwi miał nastroszone, wargi zaciśnięte, wzrok zgorączkowany. Mówił mało i niechętnie, jakby ze wzdraganiem czy przymusem, a w jego ruchach widniał chwilami niepokój. Brakowało jedynie temblaka na szyi lub opatrunku z gazy na ręku, a byłby zupełnie podobny do kogoś, komu boleśnie obiera się palec albo dolega zraniona ręka, czy coś w tym rodzaju. Lecz i ta blada, posępna twarz rozjaśniła się przelotnie, gdy weszły matka i siostra; ale z tym jedynie skutkiem, że miejsce poprzedniego markotnego roztargnienia zajęła tym bardziej skupiona udręka. Rozjaśnienie minęło rychło, udręka zaś pozostała—i Zosimow, który Obserwował i studiował swego pacjenta z całym młodzieńczym zapałem zaczynającego dopiero praktykować lekarza, ze zdziwieniem zauważył u niego, z chwilą wejścia krewnych, nie radość, lecz jakby ciężką, tajoną determinację, że oto trzeba będzie godzinę lub dwie znosić torturę, której już się nie da uniknąć. Widział następnie, jak niemal każde stówko rozmowy zdawało się dotykać jakiejś rany pacjenta i rozjątrzać ją; ale zarazem podziwiał też poniekąd, że wczorajszy maniak, o lada słowo wpadający we wściekłość, dziś potrafi tak panować nad sobą i zatajać swe uczucia. — Tak, ja sam teraz widzę, żem prawie zdrów — powiedział Raskolnikow całując matkę i siostrę z taką życzliwością, że Pulcheria Aleksandrowna „aż rozpromieniała.—A mówię to już nie po wczorajszemu—dorzucił zwracając się do Razumichina i po przyjacielsku ściskając mu dłoń. — Mnie on dzisiaj aż zadziwił — zaczął Zosimow wielce rad z przybycia gości, bo przez te dziesięć minut stracił już był wątek rozmowy z chorym. — Jeżeli tak dalej pójdzie, to za dwa, trzy dni będzie już całkiem taki jak przedtem, to znaczy jak przed miesiącem czy dwoma… czy nawet trzema. Bo na to się od dawna, zanosiło, co? Niech się pan teraz przyzna, że może pan sam był trochę winien? —dodał z ostrożnym uśmiechem, jakby wciąż jeszcze bal się go czym rozdrażnić. — Bardzo możliwe — zimno odparł Raskolnikow.
— Mówię to dlatego — ciągnął zachęcony Zosimow — że całkowity powrót do zdrowia zależy teraz wyłącznie od pana. Obecnie, gdy już z panem można rozmawiać, chciałbym podkreślić, że nieodzownie należy usunąć pierwotne, że się tak wyrażę, zasadnicze czynniki, które wpłynęły na zaistnienie pańskiego chorobliwego stanu; wówczas się pan uleczy, w prze—
ciwnym zaś razie będzie jeszcze gorzej. Tych pierwotnych czynników ja nie znam, lecz panu muszą one być wiadome. Jesteś pan człowiekiem rozumnym i niewątpliwie obserwował pan siebie. Mam wrażenie, że początek pańskiego rozstroju łączy się poniekąd z opuszczeniem uniwersytetu. Nie wolno panu pozostawać bez zajęć, toteż praca tudzież jasno wytknięty sobie cel mogłyby, sądzę, ogromnie panu dopomóc. — Tak, tak, ma pan kompletną rację… Co żywo wstąpię na uniwersytet i wtedy wszystko pójdzie… jak z płatka… Zosimow, który swych mądrych rad udzielał częściowo dla efektu wobec tych dam, był trochę niemile zaskoczony, gdy skończywszy swą mowę i spojrzawszy na słuchacza dostrzegł w wyrazie jego twarzy niedwuznaczną drwinę. Zresztą trwało to tylko chwilę. Pulcheria Aleksandrowna natychmiast jęła dziękować Zosimowowi, szczególnie za wczorajszą jego bytność w hotelu… — Jak to? był u was i w nocy? — spytał Raskolnikow, jak gdyby z niepokojem. — Więc wy także nie spałyście po podróży? — Ach, Ródia, toż to było tylko do drugiej. Dunia i ja w domu także nie kładłyśmy się nigdy przed drugą. — Ja też nie wiem, jak mu dziękować — podjął Raskolnikow, raptownie się zasępiając i spuszczając oczy. — Że już pominę kwestię pieniędzy, pan daruje, że o tym wspomniałem — zwrócił się do Zosimowa — nie wiem doprawdy, czym sobie zasłużyłem na taką specjalną troskliwość. Po prostu nie rozumiem… i… i to mi nawet ciąży, właśnie dlatego, że nie rozumiem; otwarcie mówię to panu. — Niechże się pan nie rozstroją — rzekł Zosimow z wymuszonym śmiechem — proszę przypuścić, że jest pan pierwszym moim pacjentem; wiadomo, że my, dopiero zaczynający praktykować lekarze, kochamy swych pierwszych pacjentów jak rodzone dzieci, czasem nawet zakochujemy się w nich. A ja przecie zanadto w pacjentów nie opływam. — Już nie mówię o nim — dorzuca Raskolnikow wskazując na Razumichina — a on także nic ode mnie nie miał prócz impertynencji i kłopotów. — Patrzcie go! kłamie jak z nut! Jesteś dzisiaj w sentymentalnym nastroju czy co? — krzyknął Razumichin. Gdyby był przenikliwszy, widziałby, że sentymentalnego
nastroju nie ma tu bynajmniej, natomiast jest coś wprost przeciwnego. Awdotia Romanowna spostrzegła to. Śledziła brata wzrokiem pilnym i niespokojnym. — O tobie zaś, mamo, nie śmiem nawet mówić — ciągnął dalej, jak wyuczoną zawczasu lekcję. — Dopiero dzisiaj zdołałem uświadomić sobie, coście wczoraj musiały tu przeżywać oczekując na mój powrót. Rzekłszy to wyciągnął nagle rękę do siostry, milcząco i z uśmiechem. Ale w uśmiechu jego odbiło się tym razem prawdziwe, niekłamane uczucie. Dunia skwapliwie chwyciła i uścisnęła podaną sobie dłoń, ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po wczorajszej sprzeczce. Twarz matki zajaśniała zachwytem i szczęściem na widok tej ostatecznej i bezsłownej zgody rodzeństwa. — Właśnie za to go lubię! — energicznie obracając się na krześle szepnął Razumichin, zawsze skłonny do wyolbrzymiania wszystkiego.—Miewa takie odruchy!… „Jak to wszystko ładnie u niego wychodzi — medytowała matka w duchu — jakie ma szlachetne porywy, z jaką prostotą i delikatnością załatwił całe to wczorajsze nieporozumienie z siostrą — przez zwykłe podanie ręki w takiej chwili i przez poczciwe spojrzenie… Jakie piękne ma oczy i jak piękna jest jego twarz!… Może nawet przystojniejszy od Dunieczki… Może nawet przystojniejszy od Dunieczki… Ale mój Boże, cóż to za garnitur! jak okropnie jest ubrany! Wasia, chłopak na posyłki w sklepie Wachruszyna, ubiera się lepiej!… Ach, rzuciłabym się do niego, objęłabym go i… zapłakała — lecz boję się, boję… Boże, jaki on jest!… Niby nawet mówi łagodnie, a ja się boję! Właściwie czego się boję?…” — Ach, Rodia — podjęła znienacka, śpiesząc odpowiedzieć na jego uwagę — nie uwierzysz, jakieśmy wczoraj były z Du—nieczką… nieszczęśliwe! Teraz, gdy już wszystko minęło i skończyło się, gdyśmy wszyscy znowu szczęśliwi — mogę opowiedzieć. Wyobraź sobie: biegniemy tutaj, omal nie wprost z wagonu, żeby cię prędzej uściskać, a ta kobieta (aha, ona jest tu! Dzień dobry, Anastazjo…) powiada nam ni z tego, ni z owego, że leżysz w malignie, żeś tylko co ukradkiem uciekł przed doktorem, w gorączce, na ulicę i że ktoś pobiegł ciebie szukać. Nie uwierzysz, co się z nami działo! Od razu stanęło mi w oczach, jak tragicznie zginął porucznik Potanczykow,
nasz znajomy, przyjaciel twego ojca — ty go nie pamiętasz, Rodia — także w malignie i tak samo wybiegł z domu, a na dworze wpadł do studni, dopiero nazajutrz zdołano go wydobyć. No a my, naturalnie, jeszcześmy bardziej egzagerowały. Chciałyśmy lecieć szukać Piotra Pietrowicza, żeby choć jego się poradzić… bośmy przecie były same, zupełnie same— przeciągnęła żałosnym tonem i wtem przygryzła sobie język na myśl, że napomykać o Piotrze Pietrowiczu jest jeszcze dość niebezpiecznie, mimo iż „wszyscy są znowu zupełnie szczęśliwi”. — Tak, tak… wszystko to jest bez wątpienia… niemiłe… — bąknął w odpowiedzi Raskolnikow, ale z miną tak roztargnioną i prawie nieuważną, że Dunieczka spojrzała nań ze zdumieniem.—Co to ja jeszcze chciałam powiedzieć…—ciągnął, z wysiłkiem sobie przypominając. — Aha: mamusiu i ty, Du—nieczko, proszę, nie myślcie, żem nie chciał dzisiaj przyjść do was pierwszy i że czekałem, aż wy przyjdziecie. — Ale cóż znowu, Rodia! — zawołała Pulcheria Aleksan—drowna, zdziwiona także. „Odpowiada nam z obowiązku czy co?—pomyślała Dunieczka — i rękę wyciąga do zgody, i prosi o przebaczenie, tak jakby wydawał lekcję lub pełnił powinność.” — Tylko co się obudziłem i miałem iść, ale zatrzymało mnie ubranie; wczoraj zapomniałem powiedzieć jej… Anastazji… żeby wywabiła tę krew… Dopiero teraz zdążyłem się ubrać. —Krew! jaką krew?—zatrwożyła się Pulcheria Alek—
sandrowna.
— Nic… niech się mama nie niepokoi. Ta krew jest stąd, że wczoraj, kiedym się błąkał nie całkiem przytomny, natknąłem się na jednego stratowanego człowieka… urzędnika… — Nie całkiem przytomny? Przecie wszystko pamiętasz — przerwał Razumichin. —: To prawda — z jakąś osobliwą dokładnością odrzekł na to Raskolnikow — pamiętam wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów, lecz swoją drogą: po co ja to robiłem, po co chodziłem tam, po co gadałem? tego nie mogę należycie wytłumaczyć. — Zjawisko aż nazbyt dobrze znane — wdał się Zosimow. — Niekiedy wykonanie bywa mistrzowskie, arcyprzemyślne, lecz kierowanie postępkami, pobudka postępków — ulega rozstrojowi i zależy od różnych chorobliwych wrażeń. Niby we śnie. „Może to i lepiej, że uważa mnie nieledwie za wariata” — pomyślał Raskolnikow. — Ale w takim razie, również i zdrowi… — wtrąciła Dunieczka, z niepokojem patrząc na Zosimowa. — Wcale trafna uwaga — odparł ów. — W pewnym sensie, istotnie, my wszyscy, i to wcale nierzadko, jesteśmy jak obłąkani z. tą tylko drobną różnicą, iż „chorzy” są od nas troszeczkę bardziej obłąkani, i dlatego należy koniecznie rozróżniać tę granicę. Ludzie zaś zupełnie harmonijni wewnętrznie nie istnieją prawie, to prawda, na dziesiątki, może nawet i na wiele setek tysięcy, zdarza się jeden taki okaz, a i to w dosyć mizernych osobnikach… Gdy Zosimowowi, który dosiadł ulubionego konika, niebacznie wyrwało się słowo „obłąkany”, wszyscy się zmarszczyli. Raskolnikow siedział jakby nie zwracając uwagi, zamyślony, z dziwnym uśmiechem na bladych wargach. Coś sobie w dalszym ciągu rozważał. — No więc jakże z tym przejechaniem? Przerwałem ci! — czym prędzej zawołał Razumichin. — Co?—ocknął się tamten—aha… więc zawalałem się krwią, kiedym pomagał przenieść go do mieszkania… Ale, ale, mamo, palnąłem wczoraj głupstwo nie do darowania; rzeczywiście musiałem nie być przy zdrowych zmysłach. Wszystkie pieniądze, któreś mi przysłała, dałem wczoraj… jego żonie… na pogrzeb. Jest teraz wdową… to suchotnica, nieszczęśliwa kobieta… troje malutkich sierot… głodne… w domu pustki… i jest jeszcze jedna córka… Może i ty byś dała te pieniądze, gdybyś zobaczyła… Zresztą przyznaję, nie miałem prawa tego zrobić, zwłaszcza wiedząc, z jakim trudem je zdobyłaś. Ażeby wspierać innych, trzeba najpierw mieć do tego prawo, bo w przeciwnym razie: „Crwez, chiens, si vow n’etes pas con—tents.’*—Roześmiał się.—Nieprawdaż, Duniu? — Nie, nieprawda — odparła Dunia z mocą.
— Ba! przecież i ty masz swoje… zamiary!…—burknął spojrzawszy na .nią omal nie z nienawiścią i uśmiechając się z przekąsem. — Powinienem był o tym pomyśleć… Ha, to — Zdychajcie, psy, jeśli jesteście niezadowoleni l 9—33
nawet chwalebne; tobie samej będzie z tym lepiej… dotrzesz do takiej granicy, że gdy jej nie przeskoczysz — będziesz nieszczęśliwa, a gdy przeskoczysz — może jeszcze nieszczę—śliwsza… Zresztą to wszystko koszalki opałki! — dodał z rozdrażnieniem, zły na siebie za TO uleganie nastrojom. — Chciałem tylko powiedzieć, mamo, że cię przepraszam — rzucił szorstko i urwał.
— Daj pokój, Rodia, jestem pewna, że wszystko, co robisz, jest piękne i mądre.
— Nie bądź tego pewna — odrzekł z kwaśnym uśmiechem.
Zapadło milczenie. Było coś wymuszonego i w całej tej rozmowie, i w milczeniu, i w zawarciu zgody, i w przebaczeniu — wszyscy to czuli. „Wygląda na to, że się mnie boją”„—myślał Raskolnikow, spod oka patrząc na matkę i siostrę. Jakoż rzeczywiście, Pul—cheria Aleksandrowna im dłużej milczała, tym większy lęk ją ogarniał.
„Pod ich nieobecność zdawało mi się, że tak je kocham!” —
mignęło mu w głowie.
— Wiesz, Rodia? Marfa Pietrowna umarła! — wyrwała się
raptem Pulcheria Aleksandrowna.
— Co za Marfa Pietrowna?
— Ach, Boże, no Marfa Pietrowna! pani Swidrygajłow!
Tak dużo pisałam d o niej.
— A—a—a, tak, pamiętam… Więc umarła? Ach, naprawdę? — otrząsnął się nagle jak ze snu. — Naprawdę, umarła? I z czegóż? — Wystaw sobie: nagła śmierć! — śpieszyła Pulcheria Aleksandrowna, pokrzepiona jego zaciekawieniem — i to akurat w tym samym czasie, gdym ci wysłała ten list, nawet akurat w ten sam dzień! Wyobraź sobie, ów okropny człowiek był, zdaje się, powodem jej śmierci. Podobno straszliwie ją zbił. — Czyż u nich tak bywało?—spytał zwracając się do
siostry.
— Nie, wręcz przeciwnie. W stosunku do niej był zawsze bardzo cierpliwy, nawet ugrzeczniony. W wielu wypadkach bywał może aż nadto wyrozumiały na jej charakter, przez całe siedem lat… Jakoś nagłe stracił cierpliwość. — Zatem wcale nie jest taki okropny, skoro aż siedem lat
fW,
trzymał się w ryzach? Widzę, Dunieczko, że go usprawiedliwiasz, co? — Nie, nie, to okropny człowiek! Nic okropniejszego nie mogę sobie wyobrazić — prawie z dreszczem odparła Dunia, zasępiła się i zamyśliła. — Zdarzyło się to z rana—pośpiesznie ciągnęła dalej Pulcheria Aleksandrowna. — Po tym kazała natychmiast zakładać konie, żeby zaraz po obiedzie jechać do miasta. Bo zawsze w takich razach jeździła do miasta. Mówią, że przy obiedzie jadła z wielkim apetytem… — Obita?!
— …Zawsze miała ten… zwyczaj i jak tylko skończyła obiad, zaraz poszła, żeby nie opóźnić jazdy, do łazienki… Bo wiesz, ona się od czegoś tam kurowała kąpielami; mają u siebie zimne źródło, gdzie się też kąpała regularnie co dzień, i jak tylko weszła do wody — nagle udar! — Ja myślę! — rzekł Zosimow.
— Dotkliwie ją pobił?
— Czyż to nie wszystko jedno—odezwała się Dunia.
— Hm! Ale że też, mamo, masz ochotę opowiadać o takich bzdurach — rzucił Raskolnikow z nagłym rozdrażnieniem i jakby wbrew woli. — Ach, moje dziecko, ja już sama nie wiem, jaki obrać temat—wyrwało się Pulcherii Aleksandrownie. — Co to ma znaczyć? wy się mnie wszyscy boicie, co? — zapytał z krzywym uśmiechem. — Tak jest, zgadłeś — oświadczyła Dunia, surowo patrząc bratu prosto w oczy. — Idąc tutaj, mama na schodach aż się przeżegnała ze strachu. Jakieś drgawki przebiegły mu po twarzy.
— Ach, Duniu, co ty mówisz! Proszę ciebie, nie gniewaj się, Rodia… Duniu, po cóż to! —mówiła zmieszana Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, to prawda, gdym tutaj jechała, cały czas marzyłam sobie w wagonie: jak to my się zobaczymy, jak nawzajem opowiemy sobie wszystko… i taka byłam szczęśliwa, żem ani zauważyła drogi! Zresztą, co ja plotę! Przecie i teraz jestem szczęśliwa… Duniu, niepotrzebnieś… Szczęśliwa jestem już chociażby dlatego, że cię widzę, Rodia… — Co znowu, mamusiu… — bąkał zakłopotany, nie patrząc na nią i ściskając jej rękę—jeszcze się nagadamy!
Powiedziawszy to, stropił się nagle i pobladł: znowu jedno niedawne, straszliwe uczucie śmiertelnym chlodem musnęło mu duszę; znowu zrozumiał jasno i wyraźnie, że to, co rzekł przed chwilą, jest okropnym kłamstwem; że nie tylko już nigdy nie będzie mógł „nagadać się jeszcze”, ale że teraz już w ogóle nie wolno mu nigdy, z nikim, o niczym mówić. Wrażenie tej dręczacejimyśli było tak silne, że na chwilę zapomniał się prawie zupefine, wstał z miejsca i na nikogo nie patrząc zmierzał ku drzwiom. ~ — Co tobie? — krzyknął Razumichin chwytając go za
rękę. Usiadł znowu i jął się rozglądać w milczeniu; wszyscy na niego—pafrzyli ze zdumieniem.
— Czemuście wszyscy tacy osowiali!—zawołał najnie—spodziewaniej.—Powiedzcież co!. Cóż mamy tak siedzieć! No, mówcież! Rozmawiajmy… Zebraliśmy się tutaj i milczymy… No, cokolwiek bądź! — Bogu dzięki! A ja już myślałam, że się z nim rozpoczyna coś takiego jak wczoraj — rzekła Pulcheria Aleksandrowna i przeżegnała się.
— Co d jest. Rodła? — niedowierzająco zapytała Dunia.
— Nic, nic, przypomniał mi się jeden kawał — odparł
i raptem się zaśmiał.
— Ha, skoro kawał, to w porządku! Bo już zaczynałem
sądzić i ja… — mruknął Zosimow wstając z kanapy. — No, ale na mnie czas; może jeszcze wstąpię… jeżeli zastanę… Ukłonił się i wyszedł.
—Jaki to wspaniały człowiek!—zauważyła Pulcheria
Aleksandrowna.
— Tak, wspaniały, zacny, wykształcony, rozumny — mówił Raskolnikow nadspodziewanie szybko i z jakimś dotychczas niebywałym ożywieniem — już nie pamiętam, gdziem go spotykał przedtem, przed chorobą… Bo, zdaje się, że go spotykałem… I to także jest dobry człowiek! — kiwnął głową w kierunku Razumichina. — Podoba d się, Duniu? — zagadnął siostrę znienacka; nie wiedzieć czemu, roześmiał Się.
— Bardzo — odparła Dunia.
—Tfu, jakiś ty… świntuch!—jęknął Razumichin, naj—fatalniej skonfundowany i czerwony, po czym wstał z krzesła. 236
Pulcheria Aleksandrowna uśmiechnęła się z lekka, a Raskolnikow wybuchnął hałaśliwym śmiechem. — Dokądże ty?
— Ja także… muszę iść.
— Wcale nie musisz; zostań! Zosimow wyszedł, więc i ty „musisz”. Nie idź… Która to godzina? Dwunasta już? Jaki masz milutki zegarek, Duniu! Czemuście znowu nabrali wody w usta? Wciąż tylko ja i ja gadam!… — To podarunek od Marfy Pietrowny—odparła Dunia.
— Strasznie drogi — uzupełniła jej matka.
— A—a—a! jaki duży, prawie nie damski.
— Lubię takie — oświadczyła Dunia.
„Więc nie od narzeczonego” — pomyślał Razumichin i nie wiedzieć czemu ucieszył się. — A ja myślałem, że to dar Łużyna — zauważył Raskolnikow. — Nie, on jeszcze nic nie ofiarował Dunieczce.
— A—a—a! Mamusiu, pamiętasz, że byłem—zakochany i chciałem się żenić — rzekł z nagła, patrząc na matkę, zdumioną i nieoczekiwanym zwrotem, i tonem, którym to powiedział.
— Ach, moje dziecko, tak! — Pulcheria Aleksandrowna wymieniła spojrzenie z Dunieczką i Razumichinem. — Hm! Tak! Cóż wam_oppwiem? Niewielenawet pamiętam. Była to taka chorowita ‘dzieweczka — podjął, znowu wpadając w zadumę i spuszczając wzrok—zupełnie chora; lubiła rozdawać jałmużnę, wciąż marzyła o monasterze i kiedyś zalała się łzami, gdy zaczęła mi o tym mówić; tak, tak… pamiętam… bardzo dobrze pamiętam. Brzydulka taka… Słowo daję, nie wiem, dlaczego się wtedy przywiązałem do niej — chyba dlatego, że zawsze była chora… gdyby w dodatku była kulawa lub garbata, pewnie jeszcze bym ją bardziej pokochał… (Uśmiechnął się znacząco.) Tak… było to jakieś wiosenne majaczenie… — Nie, wcale nie samo tylko wiosenne majaczenie — żywo zaprzeczyła Dunieczką. Z natężoną uwagą spojrzał na siostrę, ale nie dosłyszał czy nawet nie zrozumiał jej słów. Następnie w głębokim zamyśleniu wstał, podszedł do matki, ucałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.
— Jeszcze teraz ją kochasz! — rzekła wzruszona Pulcheria
Aleksandrowna.
— Ją? teraz? Ach, tak… mama o niej! Niel Teraz to wszystko jakby na tamtym świecie… od dawna. Zresztą i wszystko dookoła mnie dzieje się jak gdyby nie tutaj. Przyjrzał im się bacznie.
— Ot i na was… patrzę jakby z odległości tysiąca wiorst… Ale diabli wiedzą, po co o tym mówimy! I po co wypytywać?—sarknął z rozjątrzeniem i umilkł, znów się zamyślił i obgryzał paznokcie.
— Jakie masz liche mieszkanie, Rodia, istna trumna —
rzekła nagle Pulcheria Aleksandrowna, by przerwać przykre milczenie. — Jestem przekonana, że mieszkanie jest w połowie winne temu, że wpadłeś w melancholię. — Mieszkanie?… — powtórzył z roztargnieniem. — Tak, mieszkanie przyczyniło się niemało… ja także myślałem o tym… Żebyś wiedziała, mamusiu, jaką dziwną myśl wypowiedziałaś przed chwilą! — dodał z osobliwym uśmiechem. Jeszcze trochę, a towarzystwo to, ta rodzina po trzyletniej rozłące, ten serdeczny ton rozmowy przy całkowitej niemożności mówienia o czymkolwiek istotnym — stałyby się dla niego wreszcie zgoła nie do zniesienia. Była jednak pewna pilna sprawa, którą koniecznie należało tak czy owak załatwić dziś jeszcze — postanowił to sobie zaraz po przebudzeniu. Teraz aż się ucieszył z tego interesu, niby z deski ratunku. — Słuchaj, Duniu — zaczął serio i sucho — naturalnie, przepraszam cię za wczorajsze wybryki, ale mam sobie za obowiązek przypomnieć, że od istoty rzeczy nie odstąpię. Alboją, albo Luzyn._Moze ja jestem podły, lecz ty nią być nie powinnaś, wystarczy ktoś jeden. Otóż, jeżeli wyjdziesz za Lużyna, natychmiast przestanę uważać cię za siostrę. — Rodia, Rodia! Przecież to to samo co wczoraj —z bólem wykrzyknęła Pulcheria Aleksandrowna. — I dlaczego wciąż nazywasz siebie podłym? Ja tego znieść nie mogę! Wczoraj było tak samo…
— Rodionie — odparła Dunia z mocą i również sucho — w tym wszystkim tkwi pomyłka z twojej strony. Myślałam o tym w nocy i wytropiłam pomyłkę. Chodzi, zdaje mi się, o to, że przypuszczasz, że komuś i dla kogoś składam siebie w ofierze. Wcale tak nie jest. Wychodzę za mąż dla siebie, po prostu dlatego, że mi samej ciężko; później będę oczywiście rada, jeżeli mi się uda być pożyteczną krewnym, jednak w mojej decyzji nie to gra główną rolę. „Kłamie! — myślał gryząc paznokcie z gniewu. — Honorna! Nie chce się przyznać, że pragnie świadczyć dobrodziejstwa!… Ambicja! O, nikczemne charaktery! Ci ludzie nawet kochają tak, jakby nienawidzili… O, jakże ja ich wszystkich… nienawidzę!” — Słowem — ciągnęła dalej Dunieczka — wychodzę za Piotra Pietrowicza dlatego, że z dwojga złego wybieram mniejsze. Zamierzam uczciwie spełnić wszystko, czego się po mnie spodziewa, więc go nie oszukuję… Czemu się uśmiechasz? Zapłoniła się również i oczy zabłysły jej gniewem.
— Wszystko spełnisz ? — zapytał z jadowitą ironią.
— Do pewnych granic. Sposób i forma, w jakiej Piotr Pietrowicz starał się o moją rękę, pokazały mi od razu, czego mu potrzeba. Niewątpliwie, on siebie ceni, może nawet za wysoko, ale myślę, że ceni i mnie także… Czemu znów się uśmiechnąłeś ? — A ty czemu znów czerwieniejesz? Kłamiesz, siostrzyczko, umyślnie kłamiesz, wyłącznie z kobiecego uporu w kłamstwie, byleby postawić wobec mnie na swoim… Nie możesz szanować Lużyna: widziałem go i rozmawiałem z nim. A zatem sprzedajesz się za pieniądze, a zatem tak czy siak postępujesz haniebnie — i rad jestem, że przynajmniej potrafisz się rumienić! — Nieprawda, ja nie kłamię! — zawołała Dunieczka tracąc całą swą zimną krew — nie wyjdę za niego bez przekonania, że ceni mię i dba o mnie; nie wyjdę za ryego bez mocnego przekonania, że i ja mogę go szanować. Na szczęście mam sposób, by się o tym przekonać na pewno, i to już dzisiaj. Takie zaś małżeństwo nie jest podłością, jak ty to nazywasz! A choćbyś nawet miał słuszność, choćbym się rzeczywiście zdecydowała na nikczemność, czyż z twojej strony nie jest okrucieństwem — mówić do mnie w taki sposób? Czemu wymagasz ode mnie bohaterstwa, którego nie ma może i w tobie? To despotyzm, to przemoc! Jeżeli kogo zgubię, to tylko siebie. Jeszcze nikogo nie zarżnęłam!… Dlaczego tak patrzysz na mnie? Czemuś tak pobladł? Rodia, co d jest? Rodia! Mój drogi! —?io
— Boże! doprowadziłaś go do omdlenia! — krzyknęła matka. ^———— Ni& nic… glu_Dstffio^_nic mi nie jest… Lekki zawrót głowyF Wcale nie’zemdlalem… Macie kręćka z tymi zemdleniami!… Hm! tak… więc co to ja chciałem? Aha, w jakiż to sposób przekonasz się dziś jeszcze, że możesz go szanować i że on ciebie… ceni, czy jak się wyraziłaś? Powiedziałaś, zdaje mi się, że dzisiaj? czy też przesłyszało mi się?
— Mamusiu, pokaż mu list Piotra Pietrowicza—rzekła Dunieczka. Pulcheria Aleksandrowna drżącymi rękoma podała mu list.
•Wziął go z wielką ciekawością, lecz przed wyjęciem go z koperty z nagłym zdziwieniem popatrzał na Dunieczkę. — Dziwne… — wycedził z wolna, jakby uderzony nową jakąś myślą — o co ja się tak rozbijam? O co ten cały krzyk? Ależ wychodź sobie, za kogo chcesz!
Mówił niby do siebie, lecz wypowiedział te słowa głośno i jakiś czas spoglądał na siostrę, jak gdyby zaskoczony. W końcu rozprostował arkusik, wciąż z tym samym wyrazem zaskoczenia, następnie powoli, uważnie zaczął czytać i przeczytał dwa razy. Pulcherię Aleksandrownę trapił silny niepokój; a i w ogóle wszyscy czekali czegoś osobliwszego. — To mnie dziwi — zaczął po chwili namysłu i oddał list matce nie zwracając się do nikogo w szczególności—prowadzi sprawy sądowe, jest adwokatem, w rozmowie ma pewne… zacięcie, a tymczasem pisze jak analfabeta. Wszyscy się poruszyli; oczekiwali zgoła czego innego.
— Toż oni wszyscy tak piszą — przerwał milczenie Ra—
zumichin.
— — Czytałeś?
— Tak.
— Pokazywałyśmy panu, Rodia… radziłyśmy się — bąkała
zmieszana Pulcheria Aleksandrowna.
— Jest to właśnie styl sądowniczy — wtrącił Razumichin —
sądowe papiery dotychczas tak się pisze.
— Sądowniczy? Tak, właśnie: sądowniczy, kancelaryjny… Nie ze wszystkim ignorancki, ale i nie ze wszystkim literacki; kancelaryjny!
— Piotr Pietrowicz nie ukrywa bynajmniej, że uczył się za ciężko zdobyte grosze, i nawet się szczyci, że sam torował sobie ‘740 drogę — zauważyła Dunia, nieco dotknięta nowym tonem brata. — Ha, jeżeli się szczyci, to ma czym — ja nie oponuję:
Duniu, uraziło cię podobno, że z całego listu wysnułem takie płoche spostrzeżenie, i sądzisz, że umyślnie gadam o takich błahostkach, by wywrzeć na tobie złość. Otóż przeciwnie, ten styl nasunął mi pewne spostrzeżenie, które wcale nie jest od rzeczy w tym wypadku. W liście jest taki zwrot: „Niech Panie mają za złe tylko sobie samym”, zwrot nader znamienny i wyraźny: oprócz tego zaś jest groźba, że natychmiast odejdzie, gdybym przyszedł. Ta groźba odejścia równa się groźbie, że porzuci was obydwie, jeżeli nie będziecie mu posłuszne, i to porzud teraz, kiedy już ściągnął was do Petersburga. Otóż jak d się zdaje: czy ten zwrot pod piórem Łużyna jest tak samo obraźliwy, jak gdyby napisał ta on (wskazał na Ra—zumichina) albo Zosimow, albo kto z nas? — N—nie — odrzekła Dunieczka żywo — doskonale zrozumiałam, że to tylko zostało zbyt naiwnie wysłowione i że może po prostu jest nieszczególnym stylistą… Dobrześ to osądził, Rodia. Nawet się nie spodziewałam… — Zostało to wyrażone po sądowemu, a po sądowemu inaczej napisać nie sposób, i wypadło to grubiej, niż może chciał. Skądinąd muszę cię trochę rozczarować: w tym liście jest jeszcze jeden zwrot, jedno oszczerstwo pod moim adresem, i to wcale paskudniutkie. Pieniądze dałem wczoraj wdowie, suchoiniczej i strapionej kobiecie, przy tym nie „pod pozorem pogrzebu”, tylko wprost na pogrzeb, i nie na ręce córki — panny, jak on pisze, „ostatniego prowadzenia” (widziałem ją wczoraj pierwszy raz w życiu), lecz samej wdowie. W tym wszystkim upatruję zbyt pochopną chęć osmarowania mnie i poróżnienia z wami. Wyrażono to zaś znowuż po sądowemu, to znaczy ze zbyt jaskrawym ujawnieniem celu i z pośpiechem nader naiwnym. Człowiek to rozumny, jednak na to, by rozumnie postępować — sam rozum nie wystarcza. Wszystko to określa człowieka, i… nie myślę, żeby tak bardzo cię cenił. A komunikuję d to wyłącznie ku pouczeniu, ponieważ szczerze życzę ci dobrze… Dunieczka nie odpowiedziała; decyzję powzięła już przedtem, czekała tylko wieczoru. —Więc jakże postanawiasz, Rodia?—spytała Pulcheria
Aleksandrowna, jeszcze bardziej zaniepokojona jego nowym, nieoczekiwanie rzeczowym tonem. — Niby co mam „postanowić”?
— Piotr Pietrowicz pisze, żeby ciebie nie było wieczorem i że on odejdzie… gdybyś przyszedł. No więc jakże?… będziesz? — O, tu decyzja należy już nie do mnie, tylko, po pierwsze, do ciebie, mamo, jeżeli taki warunek Piotra Pietrowicza mamy nie obraża, po wtóre zaś, do Duni, o ile ona także nie czuje się obrażona. A ja zrobię jak będziecie chciały — dorzucił oschle. — Dunieczka już postanowiła i ja się z nią zupełnie zgadzam — skwapliwie powiedziała Pulcheria Aleksandrowna. — Postanowiłam prosic_ciebięi .Rodia, a nawet nastawać, żebyś koniecznie był dziś y nas — rzekła Dunia. — Przyjdziesz? — Przyjdę.
— Pana także prosiłabym do nas o ósmej — zwróciła się do Razumichina. — Mamo, pana zapraszam także. — To świetnie, Dunieczko. Jak zdecydujecie, niech już tak będzie. Dla mnie to nawet ulga; nie cierpię udawać i kłamać; lepiej mówmy wszyscy prawdę… Jeżeli Piotr Pietrowicz się pogniewa, no to trudno! IV
W tej chwili drzwi uchyliły się cicho i do pokoju weszła, lękliwie się oglądając, jakaś dziewczyna. Wszyscy obrócili się do niej ze zdziwieniem i ciekawością. Raskolnikow zrazu jej nie poznał. Była to Zofia Siemionowna Mannieladow. Wczoraj widział ją po raz pierwszy, ale w takiej chwili, w takich okolicznościach i w takim stroju, że w pamięd jego utrwalił się obraz innej zupełnie osoby.” Teraz była to dziewczyna ubrana skromnie, nawet biednie, bardzo jeszcze młodziutka, prawie dziewczynka, o skromnych i przyzwoitych manierach, z twarzą jasną, lecz jak gdyby trochę wystraszoną. Miała na sobie nader prościutką domową sukienkę, na głowie zaś stary kapelusz, jakie noszono dawniej; tyle tylko, że w ręku trzymała i teraz parasolkę. Widząc pokój pełen ludzi nie skonfundowała się po prostu, lecz wręcz się stropiła, przelękła jak małe dziecko i nawet chciała się cofnąć. — Ach… to pani?—rzekł Raskolnikow nad wyraz zdziwiony i nagle sam się zmieszał. Od razu uprzytomnił sobie, że matka i siostra już przelotnie wiedzą z listu Łużyna o niejakiej pannie „ostatniego prowadzenia”. Tylko co protestował przeciw insynuacji Łużyna i wspomniał, że dziewczynę widział po raz pierwszy wczoraj. Uświadomił sobie również, że wcale nie zaprotestował przeciw epitetowi: „ostatnie prowadzenie”. Wszystko to mgliście a błyskawicznie przemknęło mu przez myśl. Lecz spojrzawszy uważniej, zobaczył, iż ta poniżona istota jest poniżona tak dalece, że naraz zrobiło mu się jej żal. Gdy zaś wykonała ruch, jakby miała uciec ze strachu — coś nim targnęło. — Wcale się pani nie spodziewałem — rzekł pośpiesznie, wstrzymując ją wzrokiem. — Będzie pani łaskawa usiąść. Zapewne od Katarzyny Iwanowny?… Przepraszam, nie tu, proszę usiąść tutaj… Gdy Sonia weszła, Razumichin, który siedział na jednym z trzech krzeseł Raskolnikowa, tuż przy drzwiach, wstał, by dać jej drogę. Zrazu Raskolnikow wskazał jej miejsce w rogu kanapy, gdzie przedtem siedział Zosimow, ale zdawszy sobie sprawę, że ta kanapa jest miejscem zbyt familiarnym i służy mu za posłanie, czym prędzej podsunął jej krzesło Razumichina. — A ty siadaj tu — rzekł do kolegi sadzając go tam, gdzie siadywał Zosimow. Sonia usiadła drżąc ze strachu i nieśmiało zerknęła na panie. Znać było, że sama nie pojmuje, jak mogła zająć miejsce obok nich. Zmiarkowawszy to, tak się przeraziła, że raptem wstała znów i w zupełnej kontuzji zwróciła się do Raskolnikowa. — Ja… ja… wstąpiłam— tylko na chwilę, przepraszam, że fatyguję — jąkała. — Przychodzę od Katarzyny Iwanowny, nie miała kogo posłać… A Katarzyna Iwanowna kazała bardzo prosić, żeby pan był jutro^ia^eremonii żałobnej, z rana… po nabożeństwie…—na cmentarzu__Mlttofanijewskim, a potem u nas… u niej… na śniadaniu… Żeby pan zrobił jej honor… Kazała prosić. Sonia zacięła się i umilkła.
>»• 243
— Postaram się na pewno… na pewno… — odparł Raskol—nikow, wstał także i także jąkał się, nie kończył zdań. — Proszę z łaski swojej usiąść — powiedział nagle. — Muszę z panią porozmawiać. Proszę… Może pani się śpieszy, ale proszę mi ofiarować dwie minuty… I bliżej przysunął krzesło. Sonia znów usiadła i znów niepewnie, lękliwie, przelotnie spojrzała na obie panie, po czym spuściła oczy. Blada twarz Raskolnikowa spłonęła rumieńcem; przebiegł go skurcz, oczy mu zapłonęły. — Mamo — rzekł twardo, z naleganiem — to Zofia Sie—mionowna Marmieładow, córka tego nieszczęśliwego pana Marmieładowa, którego wczoraj w moich oczach stratowały konie i o którym już ci mówiłem… Pulcheria Aleksandrowna popatrzyła na Sonię i z lekka zmrużyła powieki. Pomimo cale zmieszanie, w jakie ją wprawiał nakazujący i wyzywający wzrok syna, w żaden sposób nie mogła odmówić sobie tej przyjemności. Dunieczka poważnie, bacznie popatrzyła prosto w twarz biednej dziewczynie i ze zdziwieniem ją oglądała. Słysząc tę prezentację Sonia podniosła oczy, lecz w tejże chwili jeszcze mocniej się stropiła. — Chciałem panią zapytać — pośpiesznie zwrócił się do niej Raskolnikow—co tam dziś słychać u państwa? Nikt się państwu nie naprzykrzał?… na przykład policja? — Nie, proszę pana, nic takiego… Przecie powód śmierci aż nazbyt oczywisty; nikt się nie naprzykrzał; tylko lokato—rowie gniewają się. — Za co?
— Że ciało długo leży… teraz przecie upał, więc zapach… Tak że dzisiaj pod wieczór przeniosą na cmentarz, do kaplicy, aż do jutra. Katarzyna Iwanowna z początku nie chciała, ale teraz widzi sama, że nie sposób… — A zatem dzisiaj?
— Prosi, żeby pan zrobił nam zaszczyt i był jutro na nabożeństwie w cerkwi, a potem przybył do niej na wspominki. — Urządza wspominki?
— Tak, proszę pana, przekąskę; kazała bardzo panu dziękować, że pan nas wczoraj wspomógł… bez pana zupełnie by nie było za co pochować. — Wargi i broda drgnęły jej nagle, 244
lecz pohamowała się, nie zapłakała, tylko czym prędzej znowu spuściła oczy. Podczas rozmowy Raskolnikow badawczo jej się przyglądał. Była to twarz chudziutka, zupełnie chudziutka i blada, o rysach dosyć nieregularnych, o nazbyt spiczastym małym nosku i podbródku. Nie można jej było nawet nazwać ladniutką, lecz za to jej błękitne oczy były takie świetliste, a gdy się ożywiały, wyraz jej twarzy stawał się tak poczciwy i szczery, że mimo woli zjednywała każdego. W jej rysach, a i w całej postaci, była nadto jedna jeszcze charakterystyczna cecha: pomimo swoje osiemnaście lat wydawała się nieomal dziewczynką, o wiele młodszą, niż była w istocie, dzieckiem prawie — i to się czasem aż pociesznie zaznaczało w niektórych ruchach. — Ale czyż Katarzyna Iwanowna potrafiła opędzić wszystkie wydatki tak drobną kwotą i nawet zamierza urządzić wspominki… — zapytał Raskolnikow, usilnie przedłużając rozmowę. — Trumna będzie skromna… i wszystko będzie skromne, więc niedrogo… wszystkośmy obliczyły z Katarzyną Iwanowna, tak że zostanie na wspominki… a Katarzyna Iwanowna bardzo by chciała, żeby tak było. Bo jakżeż… To dla niej pociecha… ona taka jest, przecie pan wie… — Rozumiem, rozumiem… naturalnie… Ogląda pani mój pokój? Mama powiada, że przypomina trumnę. — Pan nam wczoraj wszystko oddał! — naglę powiedziała Sonieczka jakimś natężonym, pośpiesznym szeptem i znowu mocno się zarumieniła. Wargi i broda znów jej drgnęły. Już od dłuższej chwili była uderzona tym, jak biednie Raskolnikow mieszka, a teraz słowa, te wyrwały jej się mimo woli. Zaległo milczenie. Oczy Dunieczki jakoś pojaśniały, a nawet Pulcheria Aleksandrowna spojrzała na Sonię raczej przychylnie. — Rodia — rzekła wstając — obiad jemy oczywiście razem. Dunieczko, chodźmy… a tobie, Rodia, bardzo bym radziła wyjść, trochę pospacerować, później odpocząć, pole—żeć; potem przychodź do nas, nie spóźnij się… Boję się, żeśmy cię zmęczyli… — Tak, tak, przyjdę — odparł i wstał pośpiesznie. — Co prawda mam interesy… —Co? Czyżbyś chciał jeść obiad osobno?—krzyknął
Razumichin, ze zdziwieniem patrząc na Raskolnikowa. — Cóż to za pomysł? — Owszem, owszem, przyjdę, naturalnie, naturalnie… A ty zostań tu na chwilę. Mamo, on wam teraz niepotrzebny? czy może zabieram go wam? — Och, nie, nie! A pan, Dymitrze Prokoficzu, przyjdzie na obiad? będzie pan taki dobry? — Proszę, niech pan przyjdzie—poparła Dunia. Razumichin ukłonił się i rozpromienił. Na krótką chwilkę wszyscy jakoś dziwnie się zakłopotali. — Żegnaj, Rodia, raczej do widzenia; nie cierpię mówić „żegnaj”. Żegnaj, Anastazjo… Ach, znowu powiedziałam „żegnaj !”… Pulcheria Aleksandrowna chciała skinąć głową również i Sonieczce, lecz to się jej nie udało, więc tym spieszniej wyszła z pokoju. Natomiast Dunia jakby czekała na swoją kolej i idąc za matką mimo Soni, skłoniła jej się z całą uprzejmością i uszanowaniem. Sonieczka się zmieszała, ukłoniła z wystraszoną skwapliwością, a na jej twarzy odbiło się jakieś aż bolesne uczucie; zdawać by się mogło, że atencja i uprzejmość Awdotii Romanowny ciąży jej, męczy ją. — Duniu, pożegnajże się ze mną! —zawołał Raskolnikow już w sieni — podajże mi rękę. — Przecie już podawałam, zapomniałeś ? — odrzekła Dunia, łagodnie a niezgrabnie obracając się do niego.. — No to podaj jeszcze raz!
I mocno ścisnął jej paluszki. Dunieczka uśmiechnęla się, zarumieniła, co żywo wyrwała rękę i poszła za matką, nie wiedzieć czemu również pełna szczęścia. —Ślicznie!—rzekł do Soni, wracając z przedsionka, i spojrzał na nią pogodnie. —Wieczny odpoczynek racz duszom zmarłym dać, Panie, żywi zaś muszą jeszcze pożyć! Prawda? prawda? Sonia nie bez zdziwienia patrzyła na jego nagle rozpogodzoną twarz; od kilku chwil przyglądał jej się milcząco i pilnie: przypominał sobie teraz wszystko, co mu o niej opowiedział jej nieboszczyk ojciec… — O Boże, Dunieczko!—mówiła Pulcheria Aleksandrowna, gdy tylko wyszły na ulicę. — Cieszę się teraz, żeśmy sobie poszły; jakoś mi lżej. No powiedz, czyż myślałam wczoraj w pociągu, że będę rada z takich rzeczy! — Znów powtarzam ci, mamusiu: jest jeszcze bardzo chory. Czyż tego nie widzisz? Może właśnie tęsknota za nami wpędziła go w taki stan. Trzeba być wyrozumiałym, a wtedy wiele, wiele można darować… — A ty właśnie nie byłaś wyrozumiała! — natychmiast odrzekła Pulcheria Aleksandrowna gorąco i zazdrośnie. — Wiesz, Duniu? Przyglądałam się wam obojgu i myślałam sobie, żeś jego wykapany portret, nawet nie tyle z twarzy, co z duszy: oboje jesteście melancholikami, oboje posępni i po—pędliwi, oboje wyniośli i oboje wielkoduszni… Dunieczko, przecie nie ma mowy o tym, żeby był samolubem? co?… A kiedy pomyślę, że ma być u nas dziś wieczór, aż mi się serce ściska. — Nie niepokój się, mamo, będzie, co będzie.
— Dunieczko. Zastanów się tylko, w jakim położeniu jesteśmy teraz! Przypuśćmy, że Piotr Pietrowicz zrezygnuje? — niebacznie powiedziała biedna Pulcheria Aleksandrowna. — W takim razie cóż będzie wart! —ostro i wzgardliwie odpowiedziała Dunieczka. — Dobrześmy zrobiły, żeśmy teraz wyszły — przerwała matka, skwapliwie zmieniając temat — on gdzieś śpieszy w interesie; niechaj się przejdzie, niech pooddycha powietrzem… u niego tak okropnie duszno… ale gdzie tu powietrze?… Tutaj nawet na ulicach jest jak w pokoju bez lufcików. Boże, co to za miasto!… Uważaj, potrącą cię, niosą coś! Fortepian dźwigają… doprawdy rozpychają się jak dzikusy… Tej pannicy także boję się bardzo…—Jakiej pannicy, mamusiu?
— Ano tej, tej, co tam była…
— Dlaczegóż?
— Mam takie przeczucie, Duniu. Wierz albo nie wierz, ale powiadam ci, że jak tylko weszła, pomyślałam sobie: oto gdzie tkwi sedno… — Żadnego sedna tu nie ma! — zniecierpliwiła się Dunia. — Że też mama wiecznie ze swoimi przeczuciami! Dopiero wczoraj ją poznał, tak że dzisiaj, kiedy przyszła, nie wiedział, kto to. — Dobrze, zobaczysz sama!… Aż się przeraziłam: patrzy
na mnie, patrzy, takie oczyska… ledwie usiedziałam na krześle, pamiętasz, kiedy Rodła nam ją przedstawiał? Dziwne: Piotr Pietrowicz tak o niej pisze, a on ją nam prezentuje… Nam jak nam, ale tobie! Widocznie jest mu droga! — Mało co się pisze! O nas także niejedno mówiono i pisano, nie pamięta mama? Co do mnie, jestem przekonana, że to… najzacniejsza dusza, a tamto wszystko… banialuki. — Daj Boże.
— A Piotr Pietrowicz jest obrzydliwym plotkarzem — rąbnęła Dunieczka. Pulcheria Aleksandrowna aż się skurczyła. Rozmowy nie dato się już nawiązać. — Więc mój interes do ciebie jest tego rodzaju…—rzeki Raskolnikow ciągnąc Razumichina do okna. — Zatem powiem Katarzynie Iwanownie, że pan przyjdzie — pośpiesznie żegnała się Sonia. — Chwileczkę, Zofio Siemionowno, nie mamy tajemnic, pani nam nie przeszkadza… Chciałbym pani jeszcze dwa słowa… Słuchaj—przerwał sobie znowu, nie kończąc zdania. —Zdaje mi się, że znasz tego..: jak mu tam?… Porfirego? — Miałbym go nie znać! Toż to mój krewniak! Albo co? — spytał Razumichin w jakimś porywie ciekawości. — Przecie on teraz prowadzi… tę sprawę… no, w związku z tym zabójstwem… coście wczoraj mówili… — Tak… Więc? — I Razumichin wytrzeszczył oczy.
— Badał właścicieli zastawów, a—_tam są moje zastawy również, ot, lichotka, ale w każdym razieT pierścionek siostry — dała mi go na pamiątkę, kiedym^wyjeżdżal tu, do Petersburga — i srebrny zegarek ojca. Całej parady za pięć czy sześć rubli, ale dla mnie ma to wartość jako pamiątka. Więc cóż mam teraz zrobić?— Nie chciałbym, żeby te rzeczy zginęły, zwłaszcza zegarek. Truchlałem, że mama będzie chciała nań spojrzeć, kiedy zagadano o Duninym zegarku. To jedyna rzecz, która ocalała po ojcu. Matka się rozchoruje, jeśli go sprzedadzą. Kobiety! Więc poradź, co mam począć! Wiem, że należałoby zameldować w komisariacie. Ale czy nie lepiej samemu Por—firemu, co? Jak myślisz? Byłaby to szybsza sprawa. Zobaczysz, że jeszcze przed obiadem mama zapyta. — Żadną miarą nie w komisariacie, koniecznie Porfire—
aml:.— wykrzyknął Razumichin, niesłychanie przejęty. — Och, ^ak się cieszę! Po co mamy marudzić, to dwa kroki stąd, chodźmy od razu, na pewno go zastaniemy! — Hm… może istotnie?…
— On zaś będzie bardzo, bardzo, bardzo, bardzo rad poznać ciebie. Różnymi czasy dużo mu o tobie mówiłem… Wczoraj mówiłem także. Chodźmy!… Więc znałeś tę starą? Teraz jestem w domu… To wszystko wspa—nia—le się ułożyło!… Ach, prawda… Zofia Iwanowna… — Zofia Siemionowna — sprostował Raskolnikow. — Zofio Siemionowno, to mój przyjaciel, Razumichin, dobry człowiek… — Jeżeli panowie muszą już iść… — zaczęła Sonia ani spojrzawszy na Razumichina, co teraz skonfundowało ją jeszcze bardziej. — Chodźmy! — zdecydował Raskolnikow. — Wstąpię do pani dziś jeszcze, Zofio Siemionowno, proszę mi tylko powiedzieć, gdzie pani mieszka. Nie tylko tracił wątek, ile raczej śpieszył i unikał jej wzroku. Sonia podała swój adres i zarumieniła się przy tym. Wyszli wszyscy razem. — Nie zamykasz na klucz? — zagadnął Razumichin wychodząc za nimi na schody. — Nigdy!… Zresztą już od dwu lat chcę sprawić sobie zamek — dodał od niechcenia. — Szczęśliwi są ludzie, którzy nie mają co zamykać, prawda? — zwrócił się ze śmiechem do Soni. Na ulicy przystanęli koło bramy.
— Pani na prawo, Zofio Siemionowno? Ale, ale: jak pani mnie znalazła ? — spytał w taki sposób, jakby pragnął powiedzieć jej coś zupełnie innego. Chciał patrzeć w jej pogodne, jasne oczy, a wciąż mu się to nie udawało… — Przecie pan wczoraj podał adres Poluni.
— Pola? Ach, tak… Polunia. To ta… mała… to pani siostra? Więc dałem jej swój adres? — Czy pan zapomniał?
— Nie… pamiętam…
— A ja słyszałam o panu jeszcze wtedy, od tatusia… Tylko, że wtenczas nie znałam jeszcze pańskiego nazwiska, a i on także nie znał… Teraz przyszłam… a że wczoraj dowiedziałam się nazwiska pana… więc dzisiaj zapytałam: gdzie tu mieszka 249
pan Raskolnikow?… Bo nie wiedziałam, że pan podnajmuje od lokatorów… Do widzenia… Ja teraz do Katarzyny Iwanowny… Była niezmiernie rada, że nareszcie odeszła; szła szybko, żeby jak najprędzej zejść im z oczu, jak najprędzej zrobić te dwadzieścia kroków do rogu, gdzie skręcało się na prawo, i pozostać wreszcie samą, a wówczas, idąc pośpiesznie, na nikogo nie patrząc, nic nie zauważając — myśleć, wspominać, rozważać każde wypowiedziane słowo, każdy szczegół. Jeszcze nigdy, nigdy nie doznała nic podobnego. Cały nowy świat bezwiednie i mgliście spłynął do jej duszy. Przypomniała sobie naraz, że Raskolnikow z własnego popędu chciał wstąpić do niej dziś jeszcze, może nawet z rana, może zaraz. — Tylko nie dzisiaj, na Boga, nie dzisiaj! — bąkała z zamierającym sercem jakby kogoś błagając jak przestraszone dziecko.—Boże! Do mnie… do tego pokoju… on zobaczy… o Boże! Toteż, rzecz prosta, nie mogła w owej chwili zauważyć nieznajomego pana, który śledziła pilnię^szedł za nią trop w trop. Eskortow^jątaK^od jej wyjścia z bramy. Gdywszyscy troje —’• Razumichin, Raskolnikow i ona — przystanęli na dwa słowa u bramy, przechodzień ten, mijając ich, drgnął nagle, gdy w przelocie usłyszał przypadkięm_słowa_SoaLL ,,Spytałam: gdzie tu mieszka pan Raskolnikow ?”._Szybkimi lecz uważnym spojrzeniem obrzucjLcała_trójkę, szczególnie— zaś Raskolniko—wa, do którego zwracała się Sonia; następnie popatrzył na kamienicę i zapamiętał ją sobie. Wszystko to zaszło w oka mgnieniu, przelotnie, i nieznajomy pan usiłując nie dać po sobie nic poznać ruszył dalej, wolniejszym już krokiem i jakby się ociągając. Czekał na Sonię; widział, jak się żegnali, i wiedział, że Sonia zaraz pójdzie do siebie. „Ale gdzie do siebie? Już kiedyś widziałem tę twarz— medytował uzmysławiając sobie rysy Soni. — Trzeba się dowiedzieć.” Dotarłszy do zakrętu przeszedł na drugą stronę ulicy, obrócił się i stwierdził, że Sonia już idzie za nim, tą samą drogą, l że nic nie zauważyła. Na rogu. zawróciła w też ulicę. Ruszył jej śladem, nie spuszczając z niej oka; szedł przeciwległym chodnikiem. Zrobiwszy z pięćdziesiąt kroków wrócił znowu na tę stronę, którą zdążała Sonia» dopędził ją i szedł za nią w odległości pięciu kroków. 250
Był to—eztowięk lat pięćdziesięciu, wzrostu powyżej średniego, dorodny, szeroki w barach, nieco jakby przygarbiony. Był ubrany elegancko, wytwornie i wyglądał na pana całą gębą. W ręku trzymał ładną laseczkę, którą za każdym krokiem postukiwał w chodnik, a na rękach miał nowiutkie rękawiczki. Szeroka twarz o wystających kościach jarzmowych była dosyć przyjemna, cera zaś świeża, niepetersburska. Jego włosy, bardzo jeszcze gęste, były zupełnie płowe, ledwie przyprószone siwizną, rozłożysta zaś, gęsta broda, zasłaniająca mu szyję jak wachlarz, była w jaśniejszym jeszcze odcieniu. Oczy miał niebieskie, patrzące zimno, pilnie i przenikliwie; usta pąsowe. W ogóle ten doskonale zakonserwowany człowiek wyglądał na młodszego o wiele niż był. Gdy Sonia przyszła nad kanał, znaleźli się we dwoje na jednym chodniku. Obserwując ją, zdążył zauważyć jej zamyślenie i roztargnienie. Dotarłszy do swego domu Sonia weszła do bramy, a on, jakby trochę zdziwiony, za nią. Z dziedzińca Sonia skręciła na prawo, w róg,^gkąd^schody wiodły do jeji^ mieszkania. „Phi!”„‘—mruknął nieznajomy pan i ruszył zan^—po”schodach. Dopiero teraz Sonia go spostrzegła. Na trzechn—piętrze^skręciła w korytarz i zadzwoniła do numeru 9, gdzie na drzwiach widniał napis kredą: Kapernaumow — krawiec. „Phi!” powtórzył nieznajomy, zaskoczony dziwnym zbiegiem okoliczności, i zadzwonił tuż obok, do numeru 8. Jedne drzwi były o sześć kroków od drugich. — Pani mieszka u Kapemaumowa! — rzekł patrząc na Sonię i śmiejąc się. — Przerabiał mi wczoraj kamizelkę. A ja tuż obok, u madame Ressiich, Gertrudy Ressiićh. Jaki zbieg okoliczności. Sonia spojrzała na niego uważnie.
— Jesteśmy sąsiadami — ciągnął dalej ze szczególną wesołością. — Przyjechałem do Petersburga dopiero przedwczoraj. No, na razie do widzenia. Sonia nie odpowiedziała; otworzono jej i wśliznęła się do siebie. Czemuś zawstydziła się i przelękła… W drodze do Porfirego Razumichin był w niezwykle podnieconym nastroju. — To świetnie, bracie — powtarzał raz po raz — tak się cieszę, tak się cieszę!
„Cóż to tak ciebie cieszy?” — myślał Raskolnikow.
— Wcale nie wiedziałem, że i ty zastawiałeś rzeczy u tej starej. I… i… dawnoż to było? to znaczy: dawnoś ją widział ostatni raz? „Co za naiwny głuptas!”
— Kiedy ją widziałem… — zatrzymał się Raskolnikow, rzekomo szukając w pamięci ••— ano, chyba ze trzy dni przed jej śmiercią byłem u niej. Zresztą ja przecież teraz idę nie po to, żeby wykupić te rzeczy — podjął ze skwapliwą i szczególną troską o zastawy — przecie ja teraz znowu mam zaledwie jednego rubla srebrem… przez ten przeklęty wczorajszy wybryk!… O wybryku wspomniał z nader przekonywającą intonacją.
— No tak, no tak — z pośpiechem i nie wiadomo co potwierdzał Razumichin — więc to dlatego tak cię wtedy… przejęło… Bo wiesz, nawet w malignie wciąż napomykałeś o jakichś pierścionkach i łańcuszkach… no tak, tak… To jasne, wszystko teraz jasne. „Proszę! Jak się ta myśl porozpelzała wśród nich. Przecie ten człowiek dałby się za mnie ukrzyżować, a jednak bardzo się cieszy, że się wyjaśniło, czemu w malignie wspomniałem o pierścionkach! Kołkiem utkwiło to im wszystkim w głowach…” — Zastaniemy go ? — zapytał głośno.
— Zastaniemy, zastaniemy — upewniał Razumichin. — To byczy chłop, bracie, zobaczysz! Trochę niedżwiedzio—waty—nie, właściwie to człowiek światowy, ale ja w innym znaczeniu nazwałem go niedźwiedziowatym. Mądrala, mądrala, ho, ho, całkiem niegłupi, tylko sposób myślenia trochę swoisty… Nieufny, sceptyk, cynik… lubi nabierać ludzi — raczej nie nabierać, tylko brać na fundusz… No i ta dawna metoda dowodu rzeczowego… Ale na rzeczy się zna, zna… Zeszłego roku wytropił jedną, taką sprawę… zabójstwo, gdzie prawie wszystkie ślady były zatarte. Bardzo, bardzo, bardzo pragnie cię poznać! — Czemuż to tak bardzo?
— Może źle się wyraziłem… Uważasz, ostatnio, kiedy zachorowałeś, często i dużo zdarzało mi się mówić o tobie… A on słuchał… i gdy się dowiedział, żeś był na prawie, a nie mogłeś ukończyć nauk wskutek trudności finansowych, powiedział: jaka szkoda! Stąd wnioskuję… a właściwie ze wszystkiego razem, nie z tego jednego. Wczoraj Zamiotow… Bo widzisz, Rodia, ja ci wczoraj po pijanemu gadałem, gdyśmy szli do domu… więc widzisz, bracie, boję się, żebyś tego sobie nie wyolbrzymił… — Że co? Że mają mnie za wariata? Może to i prawda. Uśmiechnął się z przymusem.—Tak, tak… to jest tfu, nie!… Słowem, wszystko, co plotłem (nie tylko o tym…), wszystko to bzdury, pijackie brednie. — Co się tak gęsto tłumaczysz! Och, jak mi to wszystko zbrzydło! — krzyknął Raskolnikow z rozdrażnieniem, które po części udawał. — Wiem, wiem, rozumiem. Bądź pewien, że rozumiem. Aż wstyd o tym mówić… — Skoro wstyd,— to nie mów!
Umilkli obaj. Razumichin był więcej niż zachwycony i Raskolnikow ze wstrętem to odczuwał. Korciło go i to, co Razumichin powiedział przed chwilą o Porfirym. „Przed nim także będę musiał strugać wariata—myślał blednąc i czując skurcz serca — strugać jak najnaturalniej. Najnaturalniej byłoby nie strugać wcale. Usilnie nic nie strugać. Nie, usilnie byłoby znowuż nienaturalnie… Ha, jakoś to będzie… zobaczymy… zaraz… Czy to dobrze, czy niedobrze, że tam idę? Ćma sama led na świecę. Serce wali — co to, to niedobrze…” — W tej szarej kamienicy — rzekł Razumichin. „Grunt to, czy Porfiry wie, czy nie wie, że wczoraj byłem w mieszkaniu tej wiedźmy i że… pytałem o krew? W mig trzeba to zbadać, od pierwszego kroku, jak tylko wejdę, muszę to poznać z jego twarzy, bo i—na—czej… Choćbym zginął, dowiem się.” — Wiesz co ? — zwrócił się nagle do Razumichina z szelmowskim uśmiechem—zauważyłem dzisiaj, brachu, żeś od rana nadzwyczajnie żal torowany? Nie? — Zalterowany? Ani mi się śni — żachnął się Razumichin.
— Gadaj zdrów, bracie; to widoczne. Siedziałeś na krześle tak, jak nigdy nie siadujesz, na samym brzeżku, i raz po raz drgałeś. Zrywałeś się ni w pięć, ni w dziewięć. Siedzi zły jak
pies, a raptem pysk robi mu się słodszy od karmelka. I czerwieniłeś się; zwłaszcza kiedy cię zaproszono na obiad, poczerwieniałeś okrutnie. — Nic podobnego, bujasz jak najęty! Co masz na myśli?
— Wymigujesz się jak uczniak. Tfu, do licha, znowu poczerwieniał ! — Swoją drogą, co za świnia z ciebie.
— Czego się wstydzisz? Romeo! Czekaj, powtórzę to dziś tu i ówdzie, cha—cha—cha! Toż dopiero ubawię mamę… i jeszcze kogoś… — Słuchaj, słuchaj, słuchaj, przecie to poważne… przecie to… Przecie to, psiakość… — ostatecznie zaplątał się Razumi—chin drętwiejąc z przerażenia. — Co im opowiesz? Ja, bracie… Tfu, jakaś ty świnia! — Wiosenna różyczka, jak ulał! Szkoda, że nie widzisz, jak ci z tym do twarzy. Romeo dwumetrowego wzrostu. A jak się dziś wyszorowałeś, paznokcie wyczyściłeś, co? Słyszane to rzeczy? Słowo daję, nasmarowałeś się pomadą. Nachyl no się. — Świnia!!!
Raskolnikow zanosił się niepowstrzymanym na pozór śmiechem; i wśród tych wybuchów wesołości wkroczyli do mieszkania Porfirego Pietrowicza. O to właśnie chodziło Raskolni—kowowi: z pokojów można było słyszeć, że wtargnęli ze śmiechem i wciąż jeszcze śmieją się w przedsionku. — Ale tu ani stóweczka o tym, bo… rozwalę ci łeb! — szepnął Razumichin z pasją, chwytając Raskolnikowa za ramię. V
Raskolnikow już wchodził do pokoju. Wszedł z taką miną, jakby robił nadludzkie wysiłki, żeby czasem nie parsknąć. Za nim, ze zmienioną, wściekłą twarzą, czerwony jak piwonia, olbrzymi i niezgrabny, wszedł skonfundowany Razumichin. Twarz jego i cała postać były w tej chwili rzeczywiście pocieszne i usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony, ukłonił się stojącemu pośrodku pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń — w dalszym ciągu jakby dokładając nadzwyczajnych starań, by przytłumić swą wesołość i wydusić z siebie bodaj par? słów prezentacji. Lecz gdy tylko zdołał przybrać poważną minę i coś tam mruknąć — wtem, niby niechcący, spojrzał znów na Razumichina i tym razem już nie wytrzymał: tłumiony śmiech wyrwał się tym gwałtowniej, im usilniej powściągał go dotychczas. Niesłychane rozjuszenie, jakim Razumichin kwitował ten „serdeczny” śmiech, nadawało całej tej scenie pozór najszczerszej wesołości i, co więcej, naturalności. A Razumichin, jak na zamówienie, dołożył jeszcze cegiełkę: — Psiakrew! — ryknął, machnął ręką, zawadził o mały okrągły stolik, na którym stała szklanka po herbacie. Wszystko poleciało i zabrzęczało. — Po cóż niszczyć meble, panowie? Wszak to uszczerbek dla skarbu państwa! — wesoło zawołał Porfiry Pietrowicz. Scena przedstawiała się, jak następuje: Raskolnikow śmiał się jeszcze, zapomniawszy swej ręki w ręce gospodarza, lecz znając miarę, czekał na sposobną chwilę, żeby skończyć z tym jak najrychlej i jak najnaturalniej. Razumichin, do reszty zawstydzony przewróceniem stolika i stłuczeniem szklanki, posępnie spojrzał na kawałeczki szkła, splunął i ostro zawrócił do okna, gdzie stanął tyłem do towarzystwa, z groźnie nachmurzoną twarzą, i patrzał przez szyby, nic nie widząc. Porfiry Pietrowicz śmiał się i chciał się śmiać, lecz widać było, że czeka wyjaśnień. W kącie na krześle siedział Zamiotow; teraz, przy wejściu gości, podniósł się i stał w oczekiwaniu, rozciągnąwszy wargi do uśmiechu, lecz z niezrozumieniem i nawet z niedowierzaniem spozierając na całą scenę, na Raskolnikowa zaś — aż z pewnym pomieszaniem. Niespodziewana obecność urzędnika uderzyła Raskolnikowa. „Muszę to sobie wytłumaczyć!”—pomyślał.
— Najmocniej przepraszam — zaczął siląc się na zakłopotanie — Raskolnikow jestem… — Co „znowu, bardzo mi przyjemnie, przy tym panowie weszli tak sympatycznie… Cóż to, on się nawet nie chce przywitać? — skinął Porfiry Pietrowicz na Razumichina. — Doprawdy nie wiem, o co się na mnie wściekł. Powiedziałem mu tylko po drodze, że jest podobny do Romea i… dowiodłem mu tego; więcej, zdaje się, nic nie było. — Świnia! — odezwał się Razumichin nie obracając głowy.
255
— Musiał widocznie mieć bardzo ważkie powody, skoro jedno sióweczko tak go rozgniewało — zaśmiał się Porfiry. — A tobie co do tego, ty, sędzio śledczy!… Zresztą niech was wszystkich kule biją! — odciął Razumichin i nagle, sam się roześmiawszy, z poweselałą twarzą, jakby nigdy nic, podszedł do Porfirego Pietrowicza. — Basta! Wszyscyśmy głupi. Do rzeczy: oto mój przyjaciel, Rodion Romanowicz Raskolnikow; po pierwsze, wiele słyszał o tobie i pragnie cię poznać; po wtóre, ma do ciebie interesik. Ba! Zamiotow? Ty tutaj skąd? Więc znacie się? od dawna? „Masz tobie” — przestraszył się Raskolnikow. Zamiotow zdawał się zmieszany, ale nie zanadto. — We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj — rzeki swobodnie. — Czyli że Opatrzność oszczędziła mi fatygi: w zeszłym tygodniu .okropnie się czepiał, żebym ci go przedstawił, Porfiry, a tymczasem zwąchaliście się beze mnie… Gdzie masz tytoń? Porfiry Pietrowicz był po domowemu, w szlafroku, w nader czystej bieliźnie i przydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, tęgawy, nawet z brzuszkiem, ogolony, bez wąsów i bokobrodów, z krótko ostrzyżonymi włosami na dużej kulistej głowie, jakoś osobliwie zaokrąglonej na potylicy. Pulchna, księżycowata twarz z trochę zadartym nosem miała cerę niezdrową, ciemnożółtą, lecz była dość rześka i nawet kpiarska. Twarz ta byłaby nawet dobroduszna, gdyby nie wyraz oczu o jakimś ciekłym, wodnistym połysku; prawie białe rzęsy migały gęsto, jakby do kogoś mrugając. Spojrzenie tych oczu dziwnie nie harmonizowało z całą postacią, mającą w sobie coś nieledwie babskiego, i nadawało jej znacznie więcej powagi, niżby się można było spodziewać z pierwszego wrażenia. Usłyszawszy, że gość ma do niego „interesik”, Porfiry Pietrowicz niezwłocznie poprosił, by siadł na kanapie, sam zaś usiadł w przeciwległym rogu i wpatrzył się w gościa — oczekując natychmiastowego wyłożenia sprawy — z tą aż nazbyt wytężoną i poważną uwagą, która zrazu krępuje, zwłaszcza gdy ludzie mało się znają i zwłaszcza gdy to, co ktoś ma przedstawić, nie stoi, jego zdaniem, w żadnym stosunku do tej okazy—256
wanej mu nadzwyczajnej atencji. Lecz Raskolnikow wyłusz—czył swą sprawę jasno i dokładnie, w krótkich, zwięzłych słowach, był więc tak dalece rad z siebie, że zdążył wcale dobrze obejrzeć Porfirego^—Porfiry Pietrowicz również ani razu nie spuścił zeń oka. Razumichin, usiadłszy na wprost nich, za stołem, śledził rozmowę z gorączkową niecierpliwością, i co chwila przenosił wzrok z jednego na drugiego, aż trochę przebierając miarkę. „Głupiec!”—wyłajał go w duchu Raskolnikow.
— Powinien pan ^glosyLpolicji — nader rzeczowo odparł Porfiry — że. dowiedziawszy się o takim a takim zajściu, to znaczy o tyin_^abółstwie^pte6i—pan o zawiadomienie sędziego śledczego, któremu ta sprawa została powierzona, iż te a te rzeczy należą do pana i że pan pragnie je wykupić… czy też… Słowem, oni wystylizują to panu. — Kiedy właśnie o to chodzi — silił się Raskolnikow na możliwie największe skrępowanie — że ja w tej chwili… nie bardzo mam pieniądze… nawet na taki drobiazg nie starczy… Ja bym, proszę pana, na razie chciał tylko zgłosić, że rzeczy są moje, ale że gdy tylko będę miał pieniądze… — To obojętne — odparł Porfiry Pietrowicz, chłodno przyjmując wynurzenia na temat sytuacji finansowej. — Zresztą, jeśli pan chce, może pan napisać wprost do mnie, w tym sensie, że oto, dowiedziawszy się o tym a o tym i zgłaszając o takich a takich moich rzeczach, upraszam… — Chyba na zwyczajnym papierze ? — pośpieszył Raskolnikow przerwać, znowu kładąc nacisk na kwestię kosztów. — O, na najzwyczajniejszym!—I nagle Porfiry Pietrowicz z jawną drwiną spojrzał na niego, spuszczając powieki i jakby doń mrugając. Ale może to się tylko wydawało Raskol—nikowowi, gdyż trwało to zaledwie ułamek sekundy. W każdym razie coś w tym rodzaju zaszło. Raskolnikow mógłby przysiąc, że tamten do niego mrugnął, diabli wiedzą, w jakim celu. „Wie!”—śmignęło w nim jak błyskawica.
— Przepraszam, że trudzę takimi błahostkami—ciągnął dalej, nieco zbity z tropu — moje rzeczy są warte wszystkiego pięć rubli, lecz mnie są one szczególnie drogie, jako pamiątki po osobach, od których je dostałem, i wyznam, że bardzo się przestraszyłem, kiedym usłyszał…
— Więc dlatego tak się wczoraj spłoszyłeś, kiedy mówiłem Zosimowowi, że Porfiry bada właścicieli zastawów! — wtrącił Razumichin z niedwuznacznym zamiarem. To już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i cisnął mu wściekle spojrzenie swych czarnych, gniewem płonących oczu. Lecz od razu się opamiętał. — Mam wrażenie, bracie, że natrząsasz się ze mnie?— zwrócił się do niego z dobrze udanym rozdrażnieniem. — Zgoda, może zanadto zawracam sobie głowę tą — jak ci się zdaje — lichotą; lecz chyba nie można mnie z tego powodu uważać za egoistę ani za chciwca: dla mnie te dwa marne przedmiociki mogą wcale nie być lichotą. Już ci mówiłem, że ten srebrny zegarek, groszowej wartości, jest jedyną rzeczą, która mi pozostała po ojcu. Możesz się ze mnie śmiać, ale — tu zwrócił się nagle do Porfirego — przyjechała do mnie matka i gdyby się dowiedziała — znów obrócił się żywo do Razumichina, bardzo starając się o to, by głos mu drgnął — że ten zegarek przepadł, przysięgam, że byłaby w rozpaczy. Kobiety! — Ależ ja wcale nie w tym znaczeniu! Ja wręcz przeciwnie ! — wołał zmartwiony Razumichii. „Czy dobrze? Czy naturalnie? Czy nie przeholowałem?— drżał Raskolnikow.—Po co powiedziałem: kobiety?” — Więc przyjechała do pana matka?—poinformował się dlaczegoś Porfiry Pietrowicz. — Tak.
— Kiedyż to?
— Wczoraj wieczorem.
Porfiry pomilczał, jakby coś kombinując.
— Te pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogą zginąć _ podjął spokojnie i chłodno. — Już dawno czekałem tu na pana. I jakby nigdy nic, zapobiegliwie jął podsuwać popielniczkę Razumichinowi, który niemiłosiernie zaśmiecał dywan popiołem z papierosa. Raskolnikow drgnął, ale Porfiry zdawał się ani patrzeć, wciąż jeszcze zaprzątnięty papierosem Razumichina. — COT—&? Czekałeś? Czyżeś ty wiedział, ze i on tam zastawiał?—krzyknął RazumicKiń. Porfiry Pietrowicz zwrócił się wprost do Raskolnikowa:
— Obydwie pańskie .rzeczy^ pierścionek i zegarek, były u niej zawinięte w jeden p.apięręk, o na tym papierku czytelnie było wypisane ołówkiem pańskie nazwisko, jak również dzień, w którym otrzymała to od pana… — Że też pan taki spostrzegawczy?… — niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow usiłując patrzeć mu prosto w oczy, nie wytrzymał jednak i nagle dodał: — Powiedziałem to dlatego, że prawdopodobnie właścicieli zastawów było bardzo dużo… tak że panu trudno ich wszystkich spamiętać. A tymczasem pan, przeciwnie, tak dobrze przypomina ich sobie wszystkich i… i… „Głupio! Nieprzekonywająco! Po com to dodał.”
— Prawie wszyscy właściciele są już teraz znani, właściwie tylko pan dotychczas się nie zgłaszał —odparł Porfiry z ledwie uchwytnym odcieniem ironii. — Niezupełnie byłem zdrów.
— O tym słyszałem także. Słyszałem nawet, że był pan niepomiernie czymś rozstrojony. Obecnie też jest pan jak gdyby blady. — Wcale nie blady… przeciwnie, zupełnie jestem zdrów! — przeciął Raskolnikow brutalnie i ze złością, zmieniając znienacka ton. Złość kipiała w nim i nie mógł jej pohamować. „A właśnie w złości wygadam się! — mignęło mu znowu. — Czemu oni mnie dręczą!…” — „Zupełnie zdrów!” — podchwycił Razumichin. —A to mi się podoba. Do wczoraj bredził od rzeczy… Czy uwierzysz, Porfiry? ledwie się trzymał na nogach, a jak tylkośmy się odwrócili — to znaczy ja i Zosimow — ten się ubrał na chybcika, drapnął chyłkiem i szwęndał się gdzieś do północy — i to, powiadam ci, w kompletnej malignie; możesz to sobie wyobrazić? Niesłychane rzeczy. — Doprawdy? W kompletnej malignie? No proszę!— pokiwał głową Porfiry jakoś po babsku. — Banialuki! proszę nie wierzyć! Zresztą pan i tak nie wierzy! — wyrwało się Raskolnikowowi ze zbyt już wyraźnym gniewem. Lecz Porfiry Pietrowicz jakby nie dosłyszał tych dziwnych słów. — Czyż byłbyś wyszedł, gdyby nie maligna? — gorąco prawił Razuroichin. — Po coś wyszedł? na co? I czemu akurat chyłkiem? Czy to się nazywa być przy zdrowych zmysłach?
Teraz, kiedy cale niebezpieczeństwo już minęło, mówię ci to wprost. — Znudzili mnie wczoraj jak flaki z olejem — rzekł nagle Raskolnikow do Porfirego z bezczelnie wyzywającym uśmier chem — więc uciekłem od nich, chciałem wynająć sobie mieszkanie, żeby mnie nie wytropili; wziąłem ze sobą kupę pieniędzy. Pan Zamiotow widział te pieniądze. Cóż, panie Zamiotow, byłem wczoraj czy nie byłem w malignie? Proszę rozstrzygnąć nasz spór. Byłby w tej chwili zadusił Zamiotowa, tak bardzo TOU się nie podobało jego milczenie i jego wzrok. — Moim zdaniem, mówił pan nader rozsądnie i nawet przebiegle, tylko zanadto był pan drażliwy — oświadczył Zamiotow sucho. — A dzisiaj mówił mi Nikodem Fomicz — wtrącił Porfiry •— że spotkał pana wczoraj bardzo późno, w mieszkaniu pewnego urzędnika, stratowanego przez konie… — Właśnie! Ot, chociażby ten urzędnik — pochwycił Ra—zumichin —: no powiedz sam, czyś nie był zwariowany u tego urzędnika? Ostatnie grosze oddałeś wdowie na pogrzeb! Zachciało ci się miłosierdzia — ślicznie, daj piętnaście, daj dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie; a tyś wywalił wszystkie dwadzieścia pięć! — Skąd wiesz, że nie znalazłem gdzieś skarbu? Może właśnie dlatego byłem wczoraj taki szczodry… Ot, na przykład pan Zamiotow wie, że znalazłem skarb… Proszę darować — drżącymi ustami rzeki do Porfirego — że od pół godziny zanudzamy pana takimi bzdurami. Pan ma nas dosyć, co? — Ale skądże, przeciwnie, prze—ciw—nie. Gdyby pan wiedział, jak mnie pan interesuje. Z ciekawością i patrzę, i słucham… i, wyznam, tak się cieszę, że pan nareszcie zechciał mnie odwiedzić. — Mógłbyś przynajmniej herbatą mnie poczęstować. W gardle mi zaschło! — huknął Razumichin. — Wyborna myśl. Może i panowie raczą się przyłączyć do towarzystwa. A może chcesz… coś solidniejszego przed herbatą, hę? — Idź do licha.
Porfiry Pietrowicz poszedł wydać zarządzenia co do herbaty. W głowie Raskolnikowa myśli wirowały jak cyklon. Był okropnie rozdrażniony. „Ba, nawet nie ukrywają, nawet nie. chcą robić ceregieli. Z jakiego to powodu, mój panie, mówiłeś o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro mnie nie znasz? To dowód, że już nie chcą ukrywać, że mnie tropią jak sfora psów. Najotwarciej plują mi w twarz! — dygotał z furii. — W takim razie bijcie wprost, a nie igrajcie jak kot z myszą. Przecież to nieuprzejmie, mój panie, skąd pan wie, może ja na to nie pozwolę!… Raptem wstanę i wygarnę wam w pysk całą prawdę; wtedy zobaczycie, jak wami gardzę!… — Z trudem odetchnął. — A jeśli to mi się tylko wydaje? Jeśli to ułuda? Jeśli się złoszczę tylko z braku doświadczenia i nie umiem odegrać, swojej podłej roli? Może z ich strony nie było żadnego zamiaru? Wszystkie ich słowa są najzwyczajniejsze, jednakże coś w nich tkwi… Wszystko to można zawsze powiedzieć, ale coś tu jest. Dlaczego powiedział wprost: u niej? Dlaczego Zamiotow dodał, że mówiłem przebiegle? Dlaczego mówią takim tonem? Tak… ton… Razumichin siedział tu tak samo jak ja, więc czemuż jemu nic się nie wydaje? Temu idiotycznemu niewiniątku nigdy się nic nie wydaje… Znów gorączka!… Porfiry mrugał do mnie czy nie mrugał? To z pewnością nonsens; czemu miałby mrugać? Chcą mi działać na nerwy czy przekomarzać się ze mną? Albo wszystko to miraż, albo—wiedzą!… Nawet Zamiotow jest impertynencki… Czy rzeczywiście Zamiotow jest impertynencki ? Zamiotow zmienił pogląd przez noc. Przeczuwałem, że tak będzie. Jest tutaj pierwszy raz, a zachowuje się jak we własnym domu. Porfiry nie uważa go za gościa, siada tyłem do niego. Zwąchali się. Zwąchali się na pewno z mego powodu. Przed naszym przyjściem mówili na pewno o mnie… Czy wiedzą o mieszkaniu? Żebyż już prędzej!… Kiedy powiedziałem, żem wczoraj pobiegł szukać sobie mieszkania, on to pominął, nie nawiązał do tego… Swoją drogą zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: przyda mi się to później!… Że niby w malignie!… Cha, cha, cha! Wie o całym wczorajszym wieczorze. O przyjeździe mamy nie wiedział!… A ta jędza wypisała ołówkiem nawet i datę!… Niedoczekanie wasze, nie 261
dam się. To wszystko jeszcze nie są fakty, to dopiero miraże! Nie, panowie, prosimy o fakty. Mieszkanie również nie jest faktem, tylko majaczeniem; wiem, co mam im mówić… Czy wiedzą o mieszkaniu? Nie wyjdę stąd, póki nie spenetruję. Po co przyszedłem? To zaś, że się teraz złoszczę, to fakt niewątpliwy! Tfu, jaki ze mnie nerwus! A może to i lepiej: wyglądam na bzika… Porfiry mnie wymacuje. Będzie próbował zbić mnie z tropu. Po co przyszedłem?” Wszystko to śmignęło mu przez głowę jak błyskawica. Porfiry Pietrowicz wrócił prędko; jakoś poweselał naraz. — Oj, bracie, po tej wczorajszej bibie u ciebie trzeszczy mi łeb… I w ogóle rozkleilem się — rzekł ze śmiechem do Ra—zumichina, całkiem innym już tonem. — I cóż? było co ciekawego? Bo przecie porzuciłem was w najciekawszym miejscu. Kto zwyciężył? — Nikt, oczywiście. Zjechali na wiekuiste zagadnienia, bujali w obłokach. — Wyobraź sobie, Rodia^najakie tematy zjechali wczoraj:
czyzbrodnia istnieje, czy nie ? Toż mówię ci,~zeŚHły—gadali do nieprzytomności.”‘ — Nic dziwnego.. Zwykłe zagadnienie społeczne—odparł Raskolnikow z roztargnieniem. — Pytanie zostało nie tak sformułowane — zauważył Porfiry. — Niezupełnie tak, to prawda — od razu przystał Razu—michin i ciągnął dalej gorąco, po swojemu. — Widzisz, Ro—dionie: posłuchaj i powiedz mi swoje zdanie. Chodzi mi o to. Wczoraj wyłaziłem ze skóry, żeby ich przekonać, czekałem też na twoją odsiecz. Mówiłem im o tobie, wspomniałem, że masz przyjść… Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: zbrodnia to protest przeciw niemoralnemu ustrojowi społecznemu, i basta, i nic więcej, i żadnych innych przyczyn się nie dopuszcza, i nic… — Przekręcasz! — zawołał Porfiry Pietrowicz. Ożywił się wyraźnie i patrząc na Razumichina śmiał się raz po raz, czym jeszcze dodawał mu ostrogi. —. N—nic się nie dopuszcza! — z zapałem przerwał Ra—zumichin—nie przekręcam… Mogę ci pokazać ich książki; wszystko u nich pochodzi stąd, ‘że „środowisko spaczyło człowieka” — i nic j^—ięcej. Ulubiony ich frazes. Stąd prosty 262
wniosek, że gdyby dać społeczeństwu ustrój normalny, wszystkie zbrodnie znikną od razu, jak zdmuchnął, i wszyscy w mig staną się cnotliwi. Natura się nie liczy, naturę wyrzuca się za drzwi, natury nie potrzeba! U nich nie jest tak, że ludzkość, rozwijając się aż do końca historyczną, żywą drogą, sama przez się zmieni się wreszcie w społeczeństwo normalne, lecz odwrotnie, system społeczny, wyszedłszy z jakiejś matematycznej głowy, od razu uporządkuje całą ludzkość, w mig uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, przed wszelkim żywym procesem, bez żadnej dziejowej i żywej drogi. Dlatego też tak instynktowo nie lubią historii: „zawiera ona same łotrostwa i głupstwa” — wszystko się u nich tłumaczy jedynie głupotą, dlatego również tak nie lubią żywego procesu życia: nie potrzeba żywej duszy. Żywa dusza zażąda życia, żywa dusza nie usłucha mechaniki, żywa dusza jest podejrzana, żywa dusza jest wsteczna! To zaś, czego oni chcą, trąci wprawdzie truposzem, wprawdzie można to zrobić z kauczuku, ale za to jest to nieżywe, za to jest bez woli, za to jest niewolnicze, nie pomyśli o buncie! W rezultacie wszystko się sprowadza do układania cegiełek, do planowania korytarzy i pokoi w falan—sterach! Falanster, owszem, gotów, ale natura wasza nie jest gotowa do falansteru, pragnie życia, nie dokonała życiowego przebiegu, nie kwapi się na cmentarz! Z pomocą samej tylko logiki nie da się przeskoczyć natury! Logika przewidzi trzy wypadki, a wypadków jest milion! Odciąć więc cały milion i wszystko sprowadzić do kwestii komfortu! Najłatwiejsze rozwiązanie! Kusząca jasność, i nie potrzeba myśleć! Grunt, że nie potrzeba myśleć! Cała tajemnica żywota mieści się na dwu kartkach druku! — Proszę, jak cwałuje, jak bębni! Trzeba, go przytrzymać za ręce — śmiał się Porfiry, po czym zwrócił się do Raskolni—kowa: — Niech pan sobie wyobrazi coś w tym rodzaju wczoraj wieczorem: w jednym pokoju, na sześć głosów, i to po dobrej porcji ponczu—może pan to sobie wystawić? Nie, bracie, za pozwoleniem: „środowisko” gra w zbrodni dużą rolę, obstaję przy tym. — To wiem i bez ciebie, ale ty mi powiedz taką rzecz:
czterdziestoletni mężczyzna zgwałcił dziesięcioletnią dziewczynkę; czy to środowisko przynagliło go do tego? — Kto wie, ściśle biorąc, może i środowisko — z wielką
powagą zauważył Porfiry. — Zbrodnię, popełnioną na dziewczynce, bardzo a bardzo dobrze można tłumaczyć „środowiskiem”. Szal porwał Razumichina.
— Chcesz, to ci zaraz wydedukuję—ryknął—że masz białe rzęsy wyłącznie dlatego, że Iwan Wielki liczy sobie trzydzieści pięć sążni wysokości, a wydedukuję to jasno, ściśle, postępowo, nawet z liberalnym zabarwieniem. Podejmuję się. No, chcesz się założyć? — Przyjmuję! Panowie, posłuchajmy, jak on tego dowiedzie. — Udajesz, do jasnej cholery! — krzyknął Razumichin, zerwał się i machnął ręką. — Nie warto z tobą gadać. Toż on to wszystko naumyślnie, ty go jeszcze nie znasz, Rodia! A i wczoraj stanął po ich stronie tylko po to, żeby wszystkich nabrać. Co on wczoraj wyplatał, o rety! A tamci się cieszyli z jego poparcia!… Potrafi dwa tygodnie z rzędu tak pleść. Zeszłego roku wmawiał nam po jakiegoś licha, że idzie do mo—nasteru: dwa miesiące wmawiał to w nas! Niedawno uwziął się twierdzić, że się żeni, że już wszystko gotowe do ślubu. Nawet sprawił sobie nowy garnitur. Jużeśmy mu winszowali. Tymczasem—ani narzeczonej, ani w ogóle nic; gadanie, i już! — Nieprawda. Garnitur sprawiłem sobie przedtem. Właśnie z powodu nowego garnituru przyszło mi do głowy, żeby z was zażartować. — Pan rzeczywiście jest takim aktorem ? — spytał Raskol—nikow niedbale. — A cóż pan myślał? Proszę zaczekać, pana także nabiorę. Cha, cha, cha! Nie, nie, powiem panu szczerą prawdę. Z powodu tych wszystkich zagadnień, zbrodni, środowiska, dziewczynek — przypomniał mi się teraz, a zresztą i dawniej mnie to interesowało, pewien pański artykulik: O zbrodni… czy jak to tam było u pana, zapomniałem tytułu, nie pamiętam. Dwa miesiące temu miałem satysfakcję przeczytać to w „Słowie Periodycznym”. —MÓJ artykuł? W „Słowjg^ Periodycznym” ?—spytał zdziwiony Raskolnikowr—Przedpól rokiem, porzuciwszy uniwersytet, rzeczywiście napisałem artykuł z powodu pewnej książki, ale zaniosłem go do redakcji „Słowa Tygodniowego”, a nie „Periodycznego”. —• Trafił zaś do „Periodycznego”.
— Przecie „Słowo Tygodniowe” przestało się ukazywać, właśnie dlatego nie wydrukowali wtenczas… — To prawda; lecz przestając wychodzić „Słowo Tygodniowe” połączyło się ze „Słowem Periodycznym”, stąd też pański artykulik ukazał się przed dwoma miesiącami w „Słowie Periodycznym”. Pan nie wiedział? Raskolnikow nic nie wiedział istotnie.
— Bój się pan Boga, toż pan może zażądać od nich pieniędzy za artykuł. Jakie dziwne usposobienie: żyje pan w takim zamknięciu, że nie wie o rzeczach bezpośrednio pana dotyczących. To przecie fakt. — Brawo, Rodia! Ja także nie wiedziałem! — zawołał Razumichin. — Dziś jeszcze wstąpię do czytelni i każę sobie dać ten numer. Dwa miesiące temu? Jaka data? Ale wszystko jedno, i tak znajdę. No, no, no! A ten milczy! — Skąd się pan dowiedział, że to mój artykuł? Podsygno—wany był jedną literą. — Przypadkowo i dopiero przed paru dniami. Przez redaktora; znam go osobiście… Bardzo się zainteresował. — O ile pamiętam, rozważałem stanJOsychologiczny przestępcy podczas całego przebiegu zbrodni. — Tafc^estsipodkresIalpanTnaciskiem, że aktowi dokonania zbrodni zawsze towarzyszy choroba. Nader, nader oryginalne, lecz… mnie właściwie zaciekawiła nie ta część pańskiego artykuliku, tylko pewna myśl, rzucona pod koniec artykułu, ale którą pan, niestety, porusza tylko mimochodem, nie dość jasno… Słowem, jeśli pan pamięta, jest tam aluzja, że podobno istnieją na świecie niektóre osoby, które mogą… nie, nie tylko mogą, lecz mają całkowite prawo popełniać wszelkie łotrostwa i przestępstwa i że jakoby kodeks ich nie obowiązuje. Raskolnikow uśmiechnął się na to rozmyślne i pracowite wypaczenie jego idei. — Co? Jak? Prawo do zbrodni? Ale chyba nie dlatego, że „środowisko spaczyło człowieka”?—poinformował się Razumichin aż z jakimś przestrachem. — Nie, nie, niezupełnie dlatego — odparł Porfiry. — Cała rzecz w tym, że podług artykułu pana Raskolnikowa wszyscy ludzie dzielą się rzekomo na „zwykłych” i „niezwykłych”. 12 Dostojewski, t.
265
Zwykli powinni żyć w posłuchu i nie wolno im przekraczać praw, a to dlatego, uważasz, że są zwykli. Niezwykli zaś mają prawo do wszelkich zbrodni i wykroczeń, mianowicie dlatego, że są niezwykli. Zdaje się, że tak było u pana? nie mylę się? . — Cóż to jest? Nie może być, żeby tak tam było! —bąkał Razumichin w rozterce. Raskolnikow znów się uśmiechnął. W lot zrozumiał, co się święci i na co chcą go nakierować: pamiętał swój artykuł. Zdecydował podjąć rękawicę. — U mnie jest niezupełnie tak — zaczął prosto i skromnie.— Przyznaję zresztą, że pan wyłożył moją myśl prawie ściśle, a może nawet i zupełnie ściśle… (Zdawało się sprawiać mu przyjemność, że może dodać owo: „zupełnie ściśle”). Zachodzi tylko ta różnica, że bynajmniej nie nastaję, jakoby ludzie niezwykli koniecznie musieli i byli obowiązani wyczyniać wszelakie łotrostwa, jak pan to nazwał. Sądzę nawet, że takiego artykułu nie ogłoszono by drukiem. Po prostu napomknąłem, że człowiek „niezwykły” ma prawo… właściwie nie prawo urzędowe, tylko sam sobie może w sumieniu pozwolić na przekroczenie… niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy tego wymaga urzeczywistnienie jego idei (niekiedy może zbawiennej dla całej ludzkości). Pan był łaskaw zaznaczyć, że mój artykuł był nie dość jasny; jestem gotów wyświetlić go panu w miarę możności. Chyba się nie pomylę przypuszczając, że właśnie tego pan chce; służę. Moim zdaniem, gdyby odkrycia Keplera i Newtona, wskutek jakichś okoliczności, żadną miarą nie mogły stać się wiadome ludziom inaczej niż przez ofiarę życia jednego człowieka, dziesięciu, stu i tak dalej ludzi, którzy by temu odkryciu przeszkadzali lub stawali mu w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem, byłby obowiązany… usunąć tych dziesięciu czy stu ludzi, ażeby całą ludzkość zapoznać ze swymi odkryciami. Ale bynajmniej nie wynika stąd, by Newton miał prawo zabijać, kogo mu się spodoba, ani dzień w dzień kraść ze straganów. Dalej, o ile pamiętam, snuję w swym artykule myśl, że wszyscy… na przykład prawodawcy i założyciele fundamentów ludzkości, poczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów, So—lonów, Mahometów aż do Napoleonów i tak dalej, wszyscy co do jednego byli przestępcami już choćby przez to, że dając nowe prawo, tym samym naruszali dawne, święcie czczone 266
przez społeczeństwo i odziedziczone po ojcach — no i nie wzdragali się przed rozlewem krwi, jeśli tylko ta krew (czasem niewinna całkiem i bohatersko przelana w obronie dawnego prawa) mogła im być pomocna. Jest nawet rzeczą zastanawiającą, że w większości wypadków ci ustawodawcy i dobroczyńcy ludzkości najsrożej przelewali krew. Słowem, wywodzę, że wszyscy — nie tylko najwięksi, lecz również ludzie choć trochę nietuzinkowi, choć trochę zdolni powiedzieć coś nowszego, muszą na mocy swej natury koniecznie być przestępcami — w stopniu większym lub mniejszym, rzecz prosta. Inaczej trudno by im było wydobyć się z koleiny, na pozostanie zaś w niej oni zgodzić się nie mogą, znowuż wskutek swej natury, a dodam od siebie, że nawet obowiązani są nie zgodzić się na to. Jak pan widzi, na razie nie ma w tym wszystkim nic szczególnie nowego. Było to tysiąc razy drukowane i czytane. Co się zaś tyczy mego podziału ludzi na zwykłych i niezwykłych, zgadzam się, że jest on trochę dowolny, ale ja przede nie obstaję przy ścisłych liczbach. Wierzę tylko w swoją myśl zasadniczą. Polega ona na tym, że ludzie podług prawa przyrody dzielą się ogólnie na dwie klasy: na klasę ludzi niższych, będących, że tak powiem, materiałem, który służy wyłącznie do wydawania na świat sobie podobnych, oraz na ludzi właściwych, to znaczy posiadających dar czy talent, który im pozwala wygłosić w swoim środowisku nowe słowo. Oczywiście, podklas jest tu bez liku, ale znamiona wyróżniające obu klas są dość ostre: klasa pierwsza, czyli materiał, to ogólnie biorąc ludzie z przyrodzenia zachowawczy, przykładni, ulegli i swą uległość miłujący. Uważam też, że powinni być ulegli, bo do tego są przeznaczeni i nie ma w tym nic zgoła, co by ich poniżało. Ludzie należący do drugiej klasy — wszyscy przekraczają prawo, są burzycielami albo są do tego skłonni, zależnie od uzdolnień. Przestępstwa tych ludzi, naturalnie, są względne i wielorakie; najczęściej domagają się oni w najróż—norodniejszych wystąpieniach zniszczenia istniejącego stanu w imię lepszego. Lecz jeśli takiemu człowiekowi dla ziszczenia jego idei wypadnie stąpać chociażby po trupach, przez krew,—to sadzę, że może on wewnętrznie, w zgodzie z sumieniem, zezwolić sobie nawet na pochód poprzez krew — co zresztą zależy od tej idei i jej rozmiarów, proszę to sobie zakonotować. Tylko w tym znaczeniu mówię w swym artykule o ich prawach
do zbrodni. (Bo jak pan pamięta, zagailiśmy tę rozmowę od kwestii jurydycznej.) Ale powodów do wielkiego niepokoju nie ma: ogól prawie nigdy nie przyznaje im tego prawa, ścina ich i wiesza (mniej lub więcej) i w ten sposób, całkiem słusznie, wypełnia swe zachowawcze przeznaczenie — z zastrzeżeniem jednak, że w następnych generacjach tenże ogól wynosi tamtych ściętych na piedestał i otacza ich czcią (mniej lub więcej). Pierwsza klasa jest zawsze władczynią teraźniejszości, druga klasa — władczynią przyszłości. Pierwsi zachowują świat i pomnażają go liczebnie; drudz.y—.pchają świat naprzód, i kierują go ku oznaczonym celom. Jedni i drudzy mają zupełnie równe prawo istnieć. Słowem, u mnie wszyscy posiadają prawo równomocne, i — vive la guerre eternelle* — aż do Nowego Jeruzalem, rzecz jasna. — Więc w Nowe Jeruzalem pan jednak wierzy?
— Wierzę—odparł Raskolnikow z mocą; mówiąc to, jak i w ciągu całej swej długiej tyrady, patrzał w ziemię, obrawszy sobie jakiś punkcik na dywanie. — I—i—i w Boga pan wierzy? Przepraszani za taką natarczywość. — Wierzę — powtórzył Raskolnikow podnosząc wzrok na Porfirego. — I—i—i we wskrzeszenie Łazarza?
— Wie—wierzę. Po co to panu?
— Wierzy pan dosłownie?
— Dosłownie.
— Aha… Tak sobie, byłem ciekaw. Przepraszam. Ale pan pozwoli, że nawrócę do tematu. Tamtych przecie nie zawsze ścinają; niektórzy, odwrotnie… — Tryumfują za życia? O tak, niektórzy osiągają cel za życia i wówczas… — Sami zaczynają ścinać?
— O ile zachodzi potrzeba i, wie pan, tak jest najczęściej. Pańska uwaga jest dowcipna, owszem. — Dziękuję. Lecz niech mi pan powie: po czym mamy odróżniać tych niezwykłych od zwykłych? Może przy urodzeniu są znaki, co? Chodzi mi o to, że tu by nie zawadziła trochę większa dokładność, że tak powiem, więcej określoności ze—* niech żyje wiekuista wojna
wnętrznej; proszę mi darować zrozumiałą troskę człowieka praktycznego i prawomyślnego, lecz czyby tu nie można wprowadzić na przykład jakiego uniformu, kazać im nosić odznaki albo cechować ich?… Bo sam się pan zgodzi, że jeśli wyniknie plątanina, jeśli człowiek jednej klasy ubrda sobie, że należy do drugiej, i zacznie „usuwać wszelkie zapory”, jak się pan nader fortunnie wyraził, toć… — O, to bywa bardzo często. I ta pańska uwaga jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej… — Bardzo dziękuję…
— Nie ma za co, lecz proszę uwzględnić, że omyłka jest możliwa tylko ze strony pierwszej klasy, czyli ze strony ludzi „zwykłych” (jak ich nazwałem, może bardzo niefortunnie). Wbrew swej wrodzonej uległości, a wskutek pewnej naturalnej przekory, której nie odmówiono nawet krowie, nader liczni spośród nich lubią poczytywać się za ludzi przodujących, za „burzycieli”, i pakować się w „nowe słowo” — a czynią to z najszczerszym przekonaniem. Przy tym częstokroć nie rozpoznają oni ludzi rzeczywiście nowych, ba, gardzą nimi jako osobnikami przestarzałego pokroju i poniżającego sposobu myślenia. Mnie się jednak zdaje, że żadne znaczniejsze niebezpieczeństwo nie grozi, i doprawdy może się pan nie turbo—wać, ponieważ ci ludzie nigdy nie posuwają się daleko. Za nadmiar ochoty można im czasem spuścić lanie, i owszem, żeby im przypomnieć właściwe ich miejsce, ale nic ponadto; nie potrzeba nawet oprawcy: sami spuszczą sobie lanie, bo są bardzo układni. Niektórzy wyświadczają sobie tę usługę nawzajem, drudzy sami sobie własnoręcznie… Poczuwają się przy tym do różnych publicznych kajań — wypada to ładnie i wychowawczo. Słowem, wcale nie powinien się pan frasować… Takie jest prawo. — Ha, przynajmniej pod tym jednym względem pan mnie troszkę uspokoił. Cóż, kiedy jeszcze jedna bieda. Proszę mi powiedzieć: dużo jest tych „niezwykłych”, którym wolno zarzynać innych? Naturalnie, gotów jestem uchylić czoła, ale pan się zgodzi, że robi się człowiekowi niewyraźnie, jeśli ma ich być bardzo dużo, co? — O, co do tego, niech pan również będzie spokojny — tymże tonem ciągnął dalej Raskolnikow. — Na ogół ludzi posiadających nową myśl, ludzi choć odrobinkę zdolnych powie—
dzieć coś choć odrobinkę nowego, rodzi się nadzwyczaj mało, aż dziw jak mało. Jedno tylko jest jasne: że tryb powstawania tych ludzi, tych wszystkich klas i podklas, na pewno rządzi się jakimś określonym i niezachwianym prawem przyrody. Zapewne, prawo to jest nie znane obfcnrb, ale wierzę, że istnieje i z czasem może być poznane. Ogromna masa ludzka, tworzywo, tylko po to bytuje na świecie, żeby nareszcie przez jakiś wysiłek, w drodze jakiegoś zagadkowego na razie procesu, przez jakieś krzyżowanie plemion i ras natężyć się i wydać w końcu na świat — ot, choćby jednego na tysiąc, troszyneczkę bodaj samodzielnego człowieka. Z nieco szerszą samodzielnością rodzi się może jeden na dziesięć tysięcy (mówię przykładowo, poglądowo). Z jeszcze szerszą — jeden na sto tysięcy. Genialni ludzie — jeden na miliony; wielkie zaś geniusze, korony ludzkości — może jeden po upływie wielu tysięcy milionów ludzkich istnień na ziemi. Krótko mówiąc, ja do tej retorty, gdzie się to wszystko odbywa, nie zaglądałem. Lecz określone prawo na pewno jest i być musi, nie może tu być przypadku. — Kpicie obaj czy co, u licha?—wykrzyknął wreszcie Razumichin. — Nabieracie się wzajemnie, co? Siedzą sobie i jeden drugiego nabija w butelkę! Nie mówisz chyba poważnie, Rodia? Raskolnikow w milczeniu zwrócił do niego bladą, smutną prawie twarz i nic nie odpowiedział. W zestawieniu z tą cichą i smutną twarzą Razumichinowi dziwną się wydawała nieukrywana, natrętna, drażniąca i niegrzeczna dokuczliwość Porfirego. — Bo, bracie, jeślł ty to na serio… Zapewne, masz słuszność mówiąc, że to nienowe, że to przypomina wszystko, cośmy tysiąc razy czytali i słyszeli; lecz co jest w tym wszystkim rzeczywiście oryginalne—co, ku memu przerażeniu, rzeczywiście należy tylko do ciebie, to że ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew zgodnie z sumieniem, i to, wybacz, aż z jakimś fanatyzmem… Więc oto na czym polega przewodnia myśl twego artykułu. Takie zezwolenie na krew zgodnie z sumieniem to… według mnie, to straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew… — Zupełna racja, to straszniejsze — potwierdził Porfiry.
— Nie, ty musiałeś się zagalopować! Jest w tym błąd. Ja
sobie przeczytam… Zagalopowałeś się! Nie możesz tak myśleć… Przeczytam. — W artykule tego wszystkiego nie ma, są tylko napomknienia — oświadczył Raskolnikow. — Tak, tak, tak, tak — nie mógł usiedzieć Porfiry — teraz widzę prawie jasno, jak się pan zapatruje na zbrodnię; ale… proszę wybaczyć moje natręctwo (zanadto się panu naprzykrzam, aż mi samemu wstyd)!, lecz… bardzo mnie pan uspokoił co do pomyłkowych wypadków pomieszania tych dwu klas; jednakże… mnie tu znowu trapią różne konkretne względy. Ot, przypuśćmy, że jakowyś mąż lub młodzian ubrda sobie, że jest Likurgiem czy Mahometem… in spe, oczywista… i dalejże usuwać wszelkie ku temu zawady… Pomyśli: mam przed sobą daleką wyprawę, do wyprawy potrzebne są pieniądze… I nuże zdobywać pieniądze na wyprawę… Co? Zamiotow nagle parsknął ze swego kąta. Raskolnikow ani spojrzał na niego. — Muszę się zgodzić — odrzekł spokojnie — że takie wypadki są rzeczywiście nieuniknione. Głupi i próżni ludzie łatwo połykają ten haczyk, zwłaszcza młodzież. — No widzi pan. A wtedy jakże?
— Wtedy „nijakże” — uśmiechnął się Raskolnikow — nie moja to wina. Tak jest i zawsze będzie. On na przykład (skinął na Razumichina) mówił przed chwilą, że zezwalam na krew. To i cóż? Społeczeństwo wybornie się obwarowało więzieniami, sędziami śledczymi, katorgami — czegóż się martwić? Możecie tropić złoczyńcę… — A jeżeli go wytropimy?
— Dobrze mu tak.
— Zdrowa logika. No, a co się tyczy jego sumienia?
— Co to pana obchodzi?
— Ano, po prostu z poczucia ludzkości.
— Kto sumienie posiada, niech cierpi, skoro zdał sobie sprawę z pomyłki. Będzie mu to karą—obok katorgi. — A ci prawdziwie genialni — spytał nachmurzony Razumichin — ci, którym wolno wyrzynać innych, ci nie powinni wcale cierpieć, nawet za przelaną krew? — Po co tu słowo: powinni? Nie ma tu miejsca na pozwolenia i zakazy. Niechaj cierpi, jeżeli się lituje nad ofiarą…
Cierpienie i ból są nieodłączne od rozległej świadomości i głębokiego serca. Myślę, że ludzie naprawdę wielcy zawsze muszą odczuwać na świecie wielki smutek — dodał z nagłą zadumą, w tonie nie harmonizującym z całą rozmową. Podniósł oczy, z zamyśleniem spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był zanadto spokojny w zestawieniu ze sposobem, w jaki tu przybył, i czuł to. Wszyscy powstali. — Ha, niech mnie pan laje czy nie łaje, gniewa się na mnie czy nie, dość że nie mogę wytrzymać — podjął znów Porfiry Pietrowicz. — Niech mi będzie wolno zadać jeszcze jedno pytanko (okropnie pana nudzę!); chciałbym wysnuć jedną malutką idejkę—wyłącznie dlatego, żeby nie zapomnieć… — Zgoda, mów pan swoją idejkę. — Raskolnikow stał przed nim, poważny i blady, oczekując. — Bo to, widzi pan… doprawdy nie wiem, jak najtrafniej wyrazić… idejka moja jest zbyt figlarna… psychologiczna… Kiedy pan pisał swój artykulik, niepodobna przecie, che—che! żeby pan siebie nie poczytywał — ot, choć tycio, tyćko — również za człowieka „niezwykłego”, przynoszącego nowe słowo, podług pańskiej terminologii… Nieprawdaż? — Bardzo być może—pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin się poruszył. — A skoro tak, to czyż naprawdę pan sam by się zdecydował — dajmy na to wskutek jakichś życiowych niepowodzeń i ograniczeń albo dla przyśpieszenia postępu całej ludzkości — na przekroczenie zapór?… Na to na przykład, by zamordować i ograbić?… I nagle znowu mrugnął do niego lewym okiem i roześmiał się bezgłośnie — kubek w kubek jak przedtem. — Gdybym nawet przekroczył, to na pewno panu bym nie powiedział — z wyzywającą, wyniosłą wzgardą odrzekł Raskolnikow. — Ależ nie, ja sobie tylko tak… interesuję się dla tym lepszego zrozumienia pańskiego artykułu i wyłącznie z literackiego stanowiska, „Tfu, jak wyraźnie i bezczelnie” — pomyślał Raskolnikow z odrazą. — Zechce pan zauważyć — odparł sucho — że nie mam siebie za Mahometa ani za Napoleona… ani za nikogo takiego; toteż nie potrafię, nie będąc nimi, dać panu zadowalającej odpowiedzi, jak bym postąpił. — Hola, dajże pan pokój, któż u nas na Rusi nie ma się dziś za Napoleona?—ze straszną poufałością rzucił nagle Porfiry Pietrowicz. W samej intonacji jego głosu tkwiło tym razem coś do przesady jaskrawego. — Czy to czasem nie jakiś przyszły Napoleon w ubiegłym tygodniu ukatrupił siekierą naszą Alonę Iwanownę?—znienacka wygarnął Zamiotow z kąta. Raskolnikow milczał i twardo, badawczo patrzał na Porfi—rego. Razumichin spochmurniał do szczętu. Już przedtem coś mu zaczynało świtać. Rozejrzał się gniewnie. Zaległa minuta ponurego milczenia. Raskolnikow zawrócił do drzwi. — Już pan odchodzi! — łagodnie rzekł Porfiry, z niesłychaną uprzejmością podając mu rękę. — Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. Co zaś do pańskiej prośby, może pan być całkiem pewny. Proszę napisać tak, jak radziłem. Najlepiej niech pan wstąpi do mnie tam… któregoś dnia… chociażby jutro. Będę tam koło jedenastej, na pewno. Załatwimy wszystko… pogawędzimy… Pan, jako jeden z ostatnich, którzy tam byli, może będzie mógł coś nam powiedzieć… — dorzucił z naj dobrodusznie j szą miną. — Zamierza pan badać mnie urzędowo, z całym ceremoniałem?—szorstko spytał Raskolnikow. — Po cóż? to na razie zgoła niepotrzebne. Pan mnie źle zrozumiał. Ja, widzi pan, nie pomijam żadnej sposobności i… i już rozmawiałem ze wszystkimi właścicielami zastawów… spisałem zeznania niektórych… pan zaś, jako ostatni… Ale, ale, dobrze, żem sobie przypomniał! — wykrzyknął, czymś nagle ucieszony — jakże mogłem zapomnieć!… — zwrócił się do Razumichina — tyś mi ciągle kładł wtedy w uszy o tym Nikołaszce… Przecie wiem dobrze, wiem dobrze—mówił znowu do Raskolnikowa — że ten chłopiec Bogu ducha winien, ale cóż, trudno; Mitkę także musiałem pofatygować… Bo, widzi pan, chodzi o to: idąc wtedy po schodach… Przepraszam: pan był tam o ósmej, prawda? — O ósmej — odparł Raskolnikow i w tejże sekundzie uczuł z przykrością, że przecie mógł tego nie powiedzieć. — Otóż idąc tam o ósmej godzinie po schodach, czy pan nie widział na drugim piętrze, w otwartym mieszkaniu — pan
pamięta? dwóch robotników albo choć jednego z nich? Oni tam malowali, nie zauważył pan? To dla nich bardzo, bardzo ważne!… — Malarzy? Nie, nie widziałem…—odparł Raskolnikow wolno i jakby przetrząsając wspomnienia, a zarazem wysilając się całym jestestwem i cierpiąc z udręki, by czym prędzej odgadnąć, gdzie tu się czai potrzask i czego nie wolno mu negować?…—Nie, nie widziałem, a nawet nie zauważyłem,żadnego otwartego mieszkania… Natomiast na czwartym piętrze (teraz już w pełni zdał sobie sprawę z potrzasku i tryumfował) — pamiętam, i owszem, że jakiś urzędnik wyprowadzał się z mieszkania… naprzeciwko Alony Iwanowny… pamiętam… to pamiętam wyraźnie… żołnierze wynosili kanapę i przyparli mnie do muru… Malarzy zaś — nie, nie pamiętam, żeby tam byli malarze… A i otwartego mieszkania nigdzie tam, zdaje się, nie było. Tak jest, nie było… — O czym ty gadasz! — krzyknął raptem Razumichin, jakby śię^opanuętaTT coś zmiarkował.—Przecie robotnicy malowali.w dniu mordersOKay—a—orTtanrbyi trzy dni wcześniej ? Więc po cóż~go—pytasz? — Tfu! Pokiełbasilem!—klasnął się Porfiry w czoło.— Do licha, ta cała sprawa pomieszała mi klepki! — tłumaczył się Raskolnikowowi. — Ogromnie zależy nam na wiadomości, czy kto ich nie widział o ósmej w owym mieszkaniu; dlatego uroiłem sobie teraz, że może pan mógłby powiedzieć… Po—kielbasiłem z kretesem! — Nie zawadzi być trochę przytomniejszym — posępnie skarcił go Razumichin. Te ostatnie słowa padły już w przedpokoju. Porfiry Pie—trowicz odprowadził ich aż do drzwi nad wyraz uprzejmie. Na ulicę wyszli nachmurzeni, ponurzy i kilka kroków szli w zupełnym milczeniu. Raskolnikow odetchnął głęboko… VI
— Nie wierzę! nie mogę uwierzyć! —powtarzał skonsternowany Razumichin, ze wszystkich sił starając się zbić argumenty Raskolnikowa. Już się zbliżali do zajazdu Bakalejewa, gdzie Pulcheria Aleksandrowna i Dunia dawno ich czekały. Razumichin co chwila przystawał na drodze w zapale rozmowy, wzburzony i zmieszany już tym chociażby, że oto po raz pierwszy mówią o tym bez obslonek. —• Możesz nie wierzyć! — odparł Raskolnikow z oziębłym i niedbałym uśmiechem. — Swoim zwyczajem nic nie spostrzegałeś, natomiast ja ważyłem każde słówko. — Ważyłeś każde słówko, boś imaginatyk… Hm… Masz rację, ton Porfirego był rzeczywiście dość dziwny, a zwłaszcza ten psubrat Zamiotow!… Istotnie, w nim coś było—ale dlaczego, dlaczego? — Zmienił zdanie w ciągu nocy.
— Ależ przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę wariacką myśl, toby ze wszystkich sił starali się ją zataić, ukryć swoje karty, żeby później z nagła przyłapać… Tak zaś—to i nieostrożnie, i bezczelnie! — Gdyby mieli w ręku fakty, to znaczy fakty prawdziwe albo choć trochę uzasadnione podejrzenia, wówczas, rzeczywiście, usiłowaliby skryć swoją grę, w nadziei, że jeszcze więcej wygrają (zresztą już dawno zrobiliby rewizję!). Ale faktów nie mają» ani jednego — same majaki, same kije o dwóch końcach, jakiś ulotny domysł — toteż starają się stropić mnie bezczelnością. A może on się złości, że nie ma faktów, i ze złości wygadał się. A może ma jaki zamiar… To, zdaje się, człowiek rozumny… Może chciał przestraszyć mnie tym, że wie… Bracie, oni mają swoją specjalną psychologię… Ale mierzi mnie tłumaczenie ci tego. Daj pokój! — To zniewaga, zniewaga! Rozumiem cię doskonale! Lecz… ponieważ mówimy, już teraz otwarcie (to świetnie, że otwarcie teraz mówimy, cieszę się!) — więc wyznam ci po prostu, że od dawna zauważyłem u nich tę myśl, cały czas — naturalnie w bardzo niewyraźnej, zamazanej postaci — ale przecie i w zamazanej nie powinni! Niech się nie ważą! Skąd, skąd im się to wzięło? Gdybyś wiedział, jak się wściekałem! Bo spójrzmy trzeźwo: ubogi student, wykolejony przez nędzę i hipochondrię, w przeddzień ciężkiej choroby z maligną, która może już wtedy się zaczynała (zauważ to sobie!), drażliwy, ambitny, znający swoją wartość, od sześciu miesięcy nikogo nie widujący w swej klitce, stoi w łachmanach i dziurawych butach przed jakimiś stupajkami, znosi ich naigrawa—nie, a na dobitkę podtykają mu pod nos niespodziany dług,
weksel zaprotestowany przez pana radcę Czebarowa; stęchły pokost, trzydzieści stopni Reaumura, zastałe powietrze, kupa ludzi, opowiadanie o zabójstwie osoby, u której się było w wilię, i wszystko to—o suchym pysku! Któż by nie zemdlał? I na tym, na tym wznosić cały gmach! Do diabła! Rozumiem, że to irytacja, lecz na twoim miejscu, Rodia, parsknąłbym im w ślepia albo jeszcze lepiej: na—plul—bym w pysk, i to tak zawiesiście, potem rozdałbym ze dwa tuziny trzaśnięć w mordę — roztropnie, podług rang i zasług, i na tym skończył. Gwiżdż na to wszystko! uszy do góry! wstydź się! „Swoją drogą, dobrze to ujął”—pomyślał Raskolnikow.
— Gwiżdż? A jutro znów badanie! —rzekł z goryczą. — Może mam się wdawać w wyjaśnienia? Już i tak żałuję, żem się wczoraj w traktiemi poniżył do Zamiotowa… — Pal ich sześć l Sam pójdę do Porfirego! Nie bój się, potrafię go nacisnąć tak, wiesz po krewniacku: niech mi bestia wszyściutko wyśpiewa! A tego Zamiotowa… „Nareszcie poszedł po rozum do głowy!”—pomyślał Raskolnikow. — Stój! — krzyknął Razumichin chwytając go za ramię — stój! Poszkapił się! Teraz jestem w domu: poszkapil się! Więc to ma być podstęp? Mówisz, że pytanie o malarzy było podstępem? Ależ zrozum: gdybyś ty to popełnił, to czyż mógłbyś się wygadać, żeś widział, jak odnawiano mieszkanie… i żeś widział robotników? Wprost przeciwnie: „nikogo nie widziałem”, choćbyś nawet widział! Bo któż zechce świadczyć przeciwko sobie? — Gdybym ja tę rzecz popełnił, to na pewno powiedziałbym, że widziałem i malarzy,—! mieszkanie — niechętnie i z widoczną odrazą mówił Raskolnikow. — Po cóż zeznawać na własną niekorzyść?
— Bo tylko chłopi albo najbardziej niedoświadczeni frajerzy na badaniach przeczą wszystkiemu w czambuł. Człowiek, choć odrobinę rozgarnięty i w świecie otarty, koniecznie i w miarę możności stara się przyznać wszystkie fakty zewnętrzne i nieodparte, tylko że wyszukuje dla nich inne powody, a nagle wtrąca jakąś niespodziewaną, osobliwą krese—czkę, która nadaje im zgoła odmienne znaczenie i wszystko stawia w innym świetle. Porfiry mógł właśnie liczyć, że na pewno będę tak odpowiadał i na pewno powiem, dla prawdo podobieństwa, żem widział, a przy tym wtrącę jakieś wyjaśnienie… — Przecie zaraz by ci powiedział, że na dwa dni przedtem nie mogło tam być robotników, więc żeś chodził tam akurat w dniu morderstwa, o ósmej godzinie. Trafiłby kulą w płot! — Właśnie na to rachował, że nie zdążę zmiarkować i co rychlej odpowiem w sposób prawdopodobny, zapominając, że dwa dni przedtem robotników być nie mogło. —Jakże to zapomnieć?
— Nic łatwiejszego! Sprytnym ludziom właśnie na takich głupstwach powija się noga. Im człowiek sprytniejszy, tym mniej podejrzewa, że spróbują łapać go na plewy. Człowieka najsprytniejszego trzeba właśnie na plewy łapać. Porfiry nie jest taki głupi, jak ci się zdaje. :— W takim razie łajdak!
Raskolnikow roześmiał się mimo woli. Lecz w tejże chwili dziwnym mu się wydało własne ożywienie i ochota, z jaką dał to ostatnie tłumaczenie, gdy tymczasem całą poprzednią rozmowę prowadził z posępnym wstrętem, tylko z konieczności, celowo. „Widocznie zaczynam gustować w niektórych punktach!”— pomyślał w duchu. Jednak od razu niemal zaniepokoił się, jakby go uderzyła myśl nieoczekiwana i trwożna. Niepokój wzrastał… Już doszli do zajazdu Bakalejewa. — Idź sam — odezwał się nagle Raskolnikow — ja zaraz wrócę. — Dokąd ty?… Toż już przyszliśmy!
— Muszę, mam interes… Przyjdę za pół godziny… Powiedz im o tym. — Jak sobie chcesz, ale idę z tobą!
— Co, i ty pragniesz mnie zamęczyć?—zawołał z tak gorzkim rozdrażnieniem, z taką rozpaczą we wzroku, że Ra—zumichinowi opadły ręce. Jakiś czas stał na ganeczku i patrzał ponuro, jak tamten szybko zmierza w kierunku swojej uliczki. Wreszcie zaciął zęby, zacisnął pięści, poprzysiągł sobie, że jeszcze dziś wyżmie Porfirego jak ścierkę, i ruszył na górę uspokajać Pulcherię Aleksandrownę, mocno już zatroskaną ich długą nieobecnością. Gdy Raskolnikow przyszedł przed swój dom — skronie jego
były mokre od potu, oddychał z trudem. Pośpiesznie wspiął się po schodach, wszedł do swej stancyjki i natychmiast zamkną^ drzwi na haczyk. Potem w szalonym popłochu rzucił się do kąta, do tej dziury pod tapetą, gdzie wówczas leżały rzeczy, wsunął rękę i kilka minut starannie obmacywał nie omijając żadnej szparki, żadnej fałdki tapet. Nic nie znalazłszy wstał i głęboko odetchnął. Gdy podchodził już był do ganku Ba—kalejewa, wyobraził sobie raptem, że któraś rzecz, któryś łańcuszek, spinka czy chociażby papierek z notatką, zrobioną pismem staruchy, mógł się jakoś wyśliznąć, ugrzęznąć w jednej ze szczelin, a później ukazać się przed nim znienacka jako niespodzianka i niezbita poszlaka. Stał w zadumie, a dziwny, wstydliwy, gapiowaty uśmiech błądził na jego wargach. Wreszcie wziął czapkę i cicho wyszedł z pokoju. Myśli mu się plątały. Zamyślony, zeszedł do bramy.—O, tp.wtaśmeten pan! —krzyknął ktoś gromko. Podniósl głowę.. Stróż stal w drzwiach swej izby i wskazywał wprost na niego jakiemuś niewysokiemu człowiekowi, odzianemu z waszecia w kaftan i kamizelkę, z daleka bardzo przypominającemu babę. Jego głowa w zatłuszczonej czapce zwieszała się, a i cała postać była przygarbiona. Zwiotczałe rysy, niezliczone zmarszczki mówiły o pięćdziesiątce; małe, za—płynięte oczy spozierały podstępnie, surowo i z niezadowoleniem. — Co tam? — zapytał Raskolnikow podchodząc do stróża. Mieszczanin spojrzał na niego z ukosa, obejrzał go uważnie, pilnie, bez pośpiechu, potem zawrócił wolno i bez słowa wyszedł z bramy na ulicę. — Gadajże, o co chodzi! — zawołał Raskolnikow.
— Ten jakiś pytał, czy tu mieszka student, podał nazwisko pana, pytał, u kogo pan mieszka. Pan zeszedł, ja mu pokazałem, a on wziął i wyszedł. Bóg go tam wie. Stróż był trochę zdziwiony, lecz nie bardzo; kapkę zastanowił się jeszcze, odwrócił się i znowu wlazł do swej budy. Raskolnikow pognał za mieszczaninem i zaraz go zobaczył, idącego drugą stroną ulicy tym samym miarowym, niespiesznym krokiem, z oczami utkwionymi w ziemi i jakby coś obmyślającego. Wkrótce go dopędził, lecz jakiś czas szedł z tyłu, w końcu zrównał się z nim i zajrzał mu w twarz z boku. Ów ?.78
natychmiast go zauważył, bystro obejrzał, ale znów spuścił oczy; tak szli dobrą minutę, jeden obok drugiego bez słowa. — Pytał pan o mnie… stróża?—rzekł nareszcie Raskolnikow, lecz jakoś bardzo nieglośno. Mieszczanin nie udzielił żadnej odpowiedzi, nawet nie spojrzał. Znowu milczeli. — Cóż to znaczy… pan przychodzi, pyta… i milczy… Cóż to jest? — Głos Raskolnikowa rwał się, słowa nie chciały dać się wyraźnie wymówić. Tym razem mieszczanin podniósł oczy i popatrzył na Raskolnikowa złowieszczym, ponurym wzrokiem. — Morderca!.—wycedził nagle cichym, ale wyraźnym, dobitnym głosem… Raskolnikow szedł obok niego; Nogi strasznie mu zwiotczały, grzbiet kurczył się z zimna, serce zamarło na mgnienie, potem załomotało jak opętane. Tak szli ze sto kroków, obok siebie, w całkowitym milczeniu. Mieszczanin nie patrzał na niego.
— O czym pan… co… Kto jest „mordercą?—wyjąkał Raskolnikow ledwie dosłyszalnie. — Tyś morderca—rzekł tamten jeszcze dobitniej, dosadniej, z uśmiechem jakiegoś nienawistnego tryumfu i znów spojrzał prosto w bladą twarz Raskolnikowa, w jego zmartwiałe oczy. Obaj zbliżali się do skrzyżowania ulic. Mieszczanin skręcił na lewo i szedł nie oglądając się. Raskolnikow pozostał na miejscu i długo patrzał za nim. Zobaczył, jak tamten uszedłszy już z pięćdziesiąt kroków obrócił się i spojrzał na niego, wciąż jeszcze stojącego nieruchomo w tymże miejscu. Nie było widać wyraźnie, lecz wydało się Raskolnikowowi, że tamten również tym razem uśmiechnął się swym zimno—nie—nawistnym, tryumfującym śmiechem. Powolnym, słabym krokiem, z drżącymi kolanami, dygocąc jak z zimna, wrócił Raskolnikow do siebie i wspiął się do swej klitki. Zdjął czapkę, położył na stole i dziesięć minut stał obok, bez ruchu. Potem bezsilnie położył się na kanapie i z wątłym, chorobliwym jękiem wyciągnął się na niej; oczy miał zamknięte. Tak przeleżał z pół godziny. Nie myślał o niczym. Ot, snuły się jakieś myśli czy strzępki myśli, jakieś przedmioty bez ładu ni składu — twarze ludzi widzianych jeszcze w dzieciństwie albo gdzieś spotkanych
jeden tylko raz, o których nigdy by sobie nie przypomniał! dzwonnica W—skiej cerkwi; bilard w jakiejś gospodzie, jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w trafice w suterenie, szyn—kownia, kuchenne schody zupełnie ciemne, zalane pomyjami, zaśmiecone skorupkami jajek, a skądś dochodzą dzwony niedzielne… Przedmioty zmieniały się i wirowały jak gnane wichrem. Niektóre nawet mu się podobały, więc czepiał się ich, lecz one gasły; coś wewnątrz dusiło go, ale nie zanadto. Chwilami było nawet przyjemnie; lekkie dreszcze nie mijały, i to również było prawie przyjemne. Usłyszał pośpieszne kroki i głos Razumichina; zamknął oczy i udał, że śpi. Razumichin otworzył drzwi i jakiś czas stal na progu, jakby rozmyślając. Potem cicho wszedł do pokoju i ostrożnie zbliżył się do kanapy. Rozległ się szept Anastazji : — Nie trza go ruszać, niechta się wyśpi, później sobie poje. — Racja — potwierdził Razumichin.
Oboje wyszli cichutko, przymykając drzwi. Minęło znów pół godziny. Raskolnikow podniósł powieki, rzucił się na wznak, z rękoma pod głową… „Kim on jest? Kim jest ten wychodzący spod ziemi człowiek? Gdzie był i co widział? Widział wszystko, to nie ulega wątpliwości. Gdzie wtedy stał i skąd patrzał? Czemu dopiero teraz wyskakuje ze swej zapadni? I jak mógł widzieć—czy to możliwe?… Hm—ciągnął dalej Raskolnikow wzdrygając się lodowato —a futeralik, który Mikołaj znalazł za drzwiami: czyż to było możliwe? Poszlaki! Przeoczyłeś stutysięczną cząstkę milimetra — no i masz poszlakę wielkości egipskiej piramidy! Przelatywała mucha — i to ona widziała! Czyż to możliwe?” Z obrzydzeniem poczuł nagle, jak bardzo osłabł, fizycznie osłabł. — „Powinienem był to wiedzieć — dumał z gorzkim uśmiechem.—Czyż miałem prawo, znając siebie, przeczuwając siebie, wziąć siekierę i pokrwawić się! Było moim obowiązkiem wiedzieć z góry…—Et! Właśnie z góry!…”—wyszeptał z rozpaczą. Chwilami zatrzymywał się nieruchomo przed jakąś myślą:
„Nie, tamci ludzie są z innej gliny; prawdziwy władca,
któremu wszystko wolno, gromi Tulon, urządza rzeź w Paryżu, zapomina swej armii w Egipcie, traci pół miliona ludzi w wyprawie moskiewskiej — i kwituje to kalamburem w Wilnie; i jeszcze mu po śmierci stawiają pomniki — czyli że wszystko mu dozwolone. Nie! Tacy ludzie są widocznie ze spiżu, nie z ciała!” Naraz prawie rozśmieszyła go pewna uboczna myśl: ^Ńapoleon,~piramidy, Waterioo — i chuda, plugawa wdowa po regestratorze, babsztyl, lichwiarka z czerwonym kuferkiem pod łóżkiem—przebóg! jakże taki Porfiry Pietrowicz ma to strawić!… To dla nich nie do strawienia!… Na przeszkodzie stają względy estetyczne: źCzyż Napoleon wlazłby pod łóżko staruchy!» Tfu, do licha!…” Od czasu do czasu czuł, że zaczyna bredzić, wpadł w gorączkową egzaltację. „Mniejsza o staruchę! —myślał febrycznie i porywczo. — Starucha jest może pomyłką i nie o nią chodzi! Starucha była tylko chorobą… Chciałem przekroczyć co rychlej… nie zabiłem człowieka, zabiłem zasadę! Tak, zasadę zabiłem, ale czy przekroczyłem? Nie, pozostałem po tej stronie… Potrafiłem tylko zabić! Właściwie, jak się okazuje, nie potrafiłem nawet i tego… Zasada? Za cóż to głuptas Razumichin strofował socjalistów? Ludziska to pracowici i handlowi: trudnią się (powszechną szczęśliwością*… Nie, dano mi tylko jedno i niepowtarzalne życie; nie chcę czekać z założonymi rękoma na źpowszechną szczęśliwości). Ja sam pragnę żyć, inaczej wolę już nie żyć wcale. Cóż? Po prostu nie chciałem mijać głodnej matki, zaciskając w kieszeni własnego rubla w oczekiwaniu na (powszechną szczęśliwość*. Że to niby: źNiosę swoją cegiełkę na szczęśliwość powszechną i dlatego mam spokojne sumienie.’) Cha—cha! Więc czemuż pominęliście mnie? Toć ja tylko raz żyję, toć ja także chcę… Et, estetyczna wesz ze mnie, i basta! — dodał raptem, śmiejąc się jak obłąkaniec. — Tak, rzeczywiście jestem wesz — ciągnął dalej, ze złą radością czepiając się tej myśli, grzebiąc się w niej, igrając i bawiąc się nią — już chociażby z tej racji, że po pierwsze, rozmyślam teraz o tym, że jestem wesz; po wtóre, z racji, żem przez cały miesiąc zanudzał dobrotliwą Opatrzność przywołując ją na świadka, że przedsiębiorę tę rzecz nie dla dogodzenia grzesznemu ciału i jego zachceniem, tylko dla wspa—
nialego i chlubnego celu—cha—cha!… Po trzecie, z racji, żem postanowił przestrzegać przy wykonaniu jak największej sprawiedliwości, wagi i miary, i arytmetyki: ze wszystkich wszy wybrałem najbardziej bezużyteczną, a po zabójstwie umyśliłem wziąć od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok, ani mniej, ani więcej (czyli że reszta i tak by poszła na monaster zgodnie z testamentem! cha—cha!)… Dlatego, dlatego stanowczo jestem wesz — dodal zgrzytając zębami — dlatego, że sam jestem może haniebniejszy i plugawszy niż zabita wesz i z góry przeczuwałem, że powiem to sobie już po zabójstwie! Czyż z taką okropnością da się cokolwiek porównać! O szkarado! o podłości!… Och, jakże rozumiem źproroka», z szablą, na koniu: Allach rozkazuje, więc masz być posłuszny, źdrżący» stworze! Słuszność, słuszność ma źprorok», kiedy gdzieś w poprzek ulicy stawia dobr—r—rą baterię i rąbie winnych czy niewinnych, nawet nie racząc wyjaśnić, o co chodzi! Bądź posłuszny, drżący stworze, i nie pragnij, bo—to nie twoja rzecz!… O, za nic, za nic nie daruje, tej starej!” Włosy miał mokre od potu, spieczone wargi drgały, nieruchomy wzrok był utkwiony w sufit. „Matka, siostra — jakże je kochałem! Czemuż teraz nienawidzę ich? Tak, ja ich nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich obecności przy mnie… Podszedłem do matki i pocałowałem ją, pamiętam… Ściskać ją i myśleć, że gdyby się dowiedziała, to… A może powiedzieć jej? Po mnie tego można się spodziewać… Hm! ona jest zapewne taka sama jak ja — dodał myśląc z wysiłkiem, jakby się borykał z nacierającą nieprzytomnością. — O, jakże teraz nienawidzę staruchy! bodaj zabiłbym ją po raz drugi, gdyby ożyła! Biedna Lizawieta! Po co się nawinęła!… To jednak dziwne: czemu prawie nie myślę o niej, jakbym jej w ogóle nie zabił?… Liza—wieta! Sonia! biedne, łagodne, z łagodnymi oczami… Miłe!… Czemu nie płaczą? Czemu nie jęczą?… Gotowe wszystko oddać… spoglądają łagodnie i cicho… Soniu, Soniu! cicha So—niu!…” Stracił poczucie rzeczywistości; dziwnym mu się wydało, że nie pamięta, jak się nagle znalazł na ulicy. Był już późny wieczór. Zmrok gęstniał, księżyc w pełni świecił coraz jaśniej, ale w powietrzu była jakaś duszność. Ludzie tłoczyli się na ulicach; rzemieślnicy, robotnicy rozchodzili się d® domów, inni przechadzali; pachniało wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł,..smutny i zatroskany: dobrze pamiętał, że z domu wyszedł z jakimś zamiarem, że powinien coś pośpiesznie załatwić, lecz co mianowicie — zapomniał. Wtem przystanął i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy, na chodniku, stoi jakiś człowiek i macha do”„niego_reka^.Rziszył ku niemu na przełaj, lecz tamten nagle skręcił i odszedł jakby nigdy nic, zwiesiwszy głowę, nie obracając się, nie dając poznać po sobie, że go wzywał. „Może wcale nie wzywał?” — pomyślał Raskolnikow, a mimo to puścił się za nim. Gdy już był o jakie dziesięć kroków, poznał go znienacka i — przestraszył się: był to ów mieszczanin, w tym samym kaftanie i tak samo przygarbiony. Raskolnikow szedł z dala, serce mu łomotało; skręcił w uliczkę — tamten wciąż się nie odwracał. „Czy wie, że idę za nim?”—myślał Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy dużej kamienicy— Raskolnikow co żywo zbliżył się do bramy i zajrzał, czy tamten się nie zatrzyma i nie zawoła. Jakoż minąwszy bramę i już wstępując na dziedziniec tamten się odwrócił i znów jak gdyby machnął ręką. Raskolnikow natychmiast poszedł na dziedziniec, lecz mieszczanina już tam nie było. Czyli że wszedł od razu na pierwsze schody. Raskol—. nikow rzucił się za nim. Istotnie, o dwa piętra wyżej rozlegały się jeszcze czyjeś miarowe, niespieszne kroki. Dziwne: schody są jakby znajome! Oto okno na pierwszym piętrze; smutno i tajemniczo sączy się przez szyby księżycowa poświata; oto i drugie piętro. Ba! To przecie to samo mieszkanie, gdzie pracowali malarze… Że też od razu nie poznał! Kroki idącego przodem człowieka ścichły: „To znaczy, że gdzieś przystanął albo się chowa.” Oto trzecie piętro; czy iść dalej? I jaka tam cisza! aż straszno… Jednak poszedł. Odgłos własnych kroków straszył go i płoszył: Boże, jak ciemno! Mieszczanin prawdopodobnie przyczaił się w jakim kącie. A! mieszkanie jest otwarte na oścież. Zastanowił się chwilę i wszedł. W przedpokoju było bardzo ciemno i pusto, ani żywego ducha, jak wymiotło; cichutko, na palcach, wszedł do bąwialni; pokój był cały zalany światłem księżyca; wszystko tu takie jak dawniej : krzesło, lustro, żółta kanapa i obrazy w ramach. Olbrzymi, okrągły, miedzianoczerwony miesiąc zaglądał prosto w okna. „To od księżyca płynie taka cisza — pomyślał Ras—
komików—zapewne układa teraz jakąś zagadkę.” Stal i czekał, czekał długo, a im cichszy był księżyc, tym mocniej waliło serce, aż do bólu. I wciąż ta cisza. Wtem rozległ się krótki, suchy trzask, jakby kto przełamał łuczywko, i ponownie wszystko zamarło. Obudzona mucha z rozpędu uderzyła o szybę i żałośnie zabzykała. W tej samej chwili w kącie, między małą szafką a oknem dojrzał coś jakby wiszącą na ścianie salopę. „Dlaczego tu salopa?—zastanowił się—przecie nie było jej tu przedtem.” Zbliżył się cicho i odgadł, że za salopa ktoś się ukrywa. Ostrożnie odchylił salopę ręką i zobaczył, że tu stoi krzesło, a na krześle w kąciku siedzi staruszka, zgięta w kabłąk, z głową przekrzywioną, tak w—saa—mss—aie mógł dojrzeć jej twarzy; lecz była to ona. Postał nad nią. „Boi się!”— pomyślał, oględnie wyjął z pętli siekierę i grzmotnął starą po ciemieniu raz, drugi raz. Rzecz dziwna: stara ani drgnęła pod razami, jakby była zrobiona z drzewa. Przestraszył się, pochylił niżej i chciał zajrzeć; ale ona schyliła głowę jeszcze niżej. Wówczas przytknął głowę aż do podłogi, zajrzał od dołu w jej twarz, zajrzał i skamieniał: starowinka siedziała i śmiała się, aż się zanosiła cichym, bezgłośnym śmiechem, krztusząc się, by on nie słyszał. Nagle wydało mu się, że drzwi sypialni leciutko uchylono i że tam również śmieją się, rozmawiają szeptem. Porwała go furia: z całej siły jął bić staruchę po głowie, ale za każdym ciosem siekiery śmiech i szept dochodził z sypialni coraz wyraźniej, staruszka zaś aż się trzęsła z wesołości. Rzucił się do ucieczki, ale sień już pełna ludzi, drzwi na schody są pootwierane, na podeście, na schodach, niżej — wszędzie ludzie, głowa przy głowie, wszyscy patrzą, ale wszyscy się czają, czekają, milczą… Ścisnęło mu się serce, nogi nie chcą ruszyć, wrosły w ziemię… Chciał krzyknąć — i zbudził się. Ciężko odetchnął — ale, rzecz dziwna, sen zda się trwać dalej: drzwi są szeroko otwarte, w progu stoi zupełnie nie znany mu człowiek i bacznie mu się przygląda. Raskolnikow nie zdążył jeszcze otworzyć oczu na dobre i w mig zamknął je znowu. Leżał na wznak bez ruchu. „Czy to sen trwa, czy nie?” — myślał i odrobinkę, niedostrzegalnie, uniósł powieki, żeby spojrzeć; nieznajomy stal w tym samym miejscu i wciąż wpatrywał się w niego. Wtem ostrożnie przekroczył próg, starannie przymknął za sobą drzwi, podszedł 284
do stołu, z minutę czekał, przez cały czas nie spuszczając zeń oka, i cichutko, bez szmeru, usiadł na krześle koło kanapy; kapelusz położył obok, na podłodze, wsparł się oburącz na lasce, podbródek oparł o ręce. Znać było, że się gotuje do długiego czekania. O ile Raskolnikow mógł dostrzec przez rzęsy, był to człowiek już nie pierwszej młodości, barczysty, z gęstą, jasną, nieledwie białą brodą… Upłynęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, lecz zapadał już wieczór. W pokoju panowała zupełna cisza. Nawet ze schodów nie dolatywał żaden szmer. Tylko jakaś duża mucha bzykała i wirowała, z rozpędu uderzając o szybę. W końcu stało się to nie do zniesienia. Raskolnikow dźwignął się nagle i siadł na kanapie. — No, proszę mówić, czego pan chce?
— Hm, wiedziałem, że pan nie śpi, tylko udaje — dziwnie odparł nieznajomy śmiejąc się spokojnie. — Arkadiusz Swi—drygajłow, do usług…
„Czyżby to wciąż był sen ?” — raz jeszcze pomyślał Raskol—nikow. Ostrożnie i nieufnie przyglądał się niespodziewanemu gościowi. — Swidrygajtow? Gadanie! to być nie może!—odezwał się wreszcie głośno, nie wiedząc, co o tym sądzić. Zdawało się, że gościa bynajmniej nie zdziwił ten okrzyk. — Przyszedłem do pana dla dwóch powodów: po. pierwsze, pragnąłem zawrzeć znajomość osobistą, ile że od dawna słyszałem o panu nader ciekawe i korzystne opinie; po wtóre, marzę sobie, że pan, być może, nie odmówi mi pomocy w pewnym przedsięwzięciu, bezpośrednio dotyczącym pańskiej siostry, Awdotii Romanowny. Samego mnie, bez poleceń, może by teraz nie wpuściła na próg, żywi bowiem do mnie uprzedzenia; natomiast przy pańskiej pomocy liczę, że… — Źle pan liczy — przerwał Raskolnikow.
— Przyjechały dopiero wczoraj, jeśli mi wolno zapytać? Raskolnikow milczał. — Tak, wczoraj, ja wiem. Ja również jestem w Petersburgu zaledwie od przedwczoraj. Więc oto co pragnę powiedzieć panu na ten temat, Rodionie Romanowiczu; usprawiedliwianie się uważam za zbędne, ale niechże i mnie będzie wolno zapytać: właściwie cóż w tym wszystkim jest tak dalece zbrodniczego z mojej strony? Oczywiście, jeśli odrzucimy przesądy, jeśli będziemy sądzili trzeźwo?
Raskolnikow przyglądał mu się w milczeniu.
— Czy to, żem w swoim domu napastował bezbronną dziewczynę i „uwłaczał jej sromotnymi propozycjami”, co? (Sam formułuję oskarżenie!) Ale niech pan tylko założy, że i ja jestem człowiekiem, et nihii humanum*… Słowem, że i ja jestem zdolny upodobać sobie i pokochać (boć to nie od nas zależne), a wówczas wszystko się wytłumaczy w sposób jak najbardziej naturalny. Trzeba rozstrzygnąć: czym ja potwór, czy też ofiara? Może właśnie ofiara? Wszak proponując bogdance ucieczkę ze mną do Ameryki lub Szwajcarii mogłem żywić najszacowniejsze uczucia oraz pragnąć obopólnego szczęścia! Wszak rozum jest sługą namiętności; bardziej niż ją gubiłem może siebie!… — Ale wcale nie o to chodzi — z odrazą przerwał Raskolnikow. — Najprościej w świecie, mają do pana wstręt niezależnie od pańskiej słuszności czy braku słuszności, nie chcą pana znać, unikają go — więc niech pan da za wygraną, i basta!… Swidrygajłow zaniósł się śmiechem.
— Oho, ależ pan… ależ pana niełatwo otumanić! —zawołał śmiejąc się z najszczerszą miną. — Chciałem troszkę po—cy ganić, ale gdzie tam! Pan od razu przejrzał mnie na wylot! — W tej chwili pan także cygani.
— To i cóż? To i cóż? — powtarzał Swidrygajtow śmiejąc się poczciwie — przecie to jest borne guerre**, fortel w najwyższym stopniu dozwolony!… Swoją drogą, pan mi przerwał; tak czy owak, stwierdzam znowu: nie byłoby żadnych subiekcji, gdyby nie to zajście w ogrodzie. Moja żona… — Mówią, że i żonę pan wykończył — brutalnie wtrącił Raskolnikow. — Już i o tym pan słyszał? Zresztą nic dziwnego… Hm, co do pańskiego pytania, naprawdę nie wiem, jak panu odpowiedzieć, choć własne moje sumienie jest najzupełniej spokojne w tej mierze. Tylko proszę nie myśleć, żebym się obawiał różnych różności, wszystko się odbyło we wzorowym porządku, wedle wszelkich reguł: oględziny lekarskie stwierdziły udar apoplektyczny wskutek kąpieli bezpośrednio po * i nic, co ludzkie… ** uczciwa wojna
obfitym obiedzie z całą prawie flaszką wina; bo też nic innego stwierdzić nie mogły… Nie, w duchu roztrząsałem przez pewien czas co innego… podczas podróży, siedząc w pociągu: czym się do tego… nieszczęścia nie przyczynił moralnie przez swe rozdrażnienie lub coś w tym rodzaju? Ale doszedłem do wniosku, że to stanowczo wykluczone. Raskolnikow wybuchnął śmiechem. — Czy warto było tak się turbować?
— Czemu pan się śmieje? Proszę wziąć pod uwagę: uderzyłem tylko dwa razy szpicrutką, nawet śladów nie było… Z laski swej niech mnie pan nie ma za cynika; wiem wybornie, jak to było podle z mej strony, i tak dalej; lecz niemniej dobrze wiem, że żona mogła się nawet ucieszyć z tego mojego — że tak powiem — uniesienia. Historia z powodu pańskiej siostry dopaliła się i wygasła. Żona już trzy dni musiała siedzieć w domu: nie miała z czym pokazywać się w miasteczku, gdzie skądinąd zbrzydła wszystkim dokumentnie z tym swoim listem (o odczytywaniu listu pan słyszał?). I raptem te dwa muśnięcia szpicrutą spadają jak z nieba! W te pędy kazała zaprzęgać!… Już pomijam, że u kobiet bywają wypadki, kiedy jest bardzo a bardzo przyjemnie czuć się skrzywdzoną, i to mimo całe pozorne oburzenie. To zdarza się wszystkim; w ogóle człowiek niezmiernie lubi czuć się pokrzywdzonym, nie uważa pan ? Ale kobiety szczególnie. Powiedziałbym nawet, że tylko tym żyją. Przez chwilę Raskolnikow miał ochotę wstać, wyjść i w ten sposób położyć kres rozmowie. Powstrzymała go jednak ciekawość, a może po części i wyrachowanie. — Pan jest amatorem bijatyki? — spytał niedbale.
— Nie, nie bardzo — spokojnie odparł Swidrygajłow. — Z żoną nie czubiliśmy się prawie wcale. Żyliśmy nader zgodnie, na ogół była ze mnie zawsze zadowolona. Przez cale siedem lat pożycia uciekłem się do szpicruty tylko dwa razy (jeśli nie rachować jeszcze jednego, trzeciego wypadku, bardzo dwuznacznego skądinąd): po raz pierwszy — w dwa miesiące po ślubie, zaraz po naszym przyjeździe na wieś, a teraz — w tym niedawnym zajściu. A pan już myślał, że ze mnie taki potwór, wstecznik, pańszczyźniany despota? Che—che… Aha, czy pan sobie przypomina, Rodionie Romanowi—czu, jak to przed kilku laty, jeszcze za czasów błogosławionej 19* 291
wolności druku, w całym kraju w całej prasie piętnowano u nas pewnego szlachcica — zapomniałem nazwiska! — który w pociągu oćwiczyl Niemkę—pamięta pan? Było to wtedy, bodaj w tymże roku, gdy się wydarzył Ohydny postępek „Wieku”‘. (Egipskie noce, publiczne czytanie, pan pamięta? czarne oczy! O, gdzieżeś, gdzieżeś, niepowrotna młodości nasza!) Owóż moje zdanie jest takie: z jegomościem, który wysmagał Niemkę, głęboko się nie solidaryzuję, boć rzeczywiście… jakże się tu solidaryzować! Atoli nie mogę nie nadmienić, że zdarzają się poniektóre „Niemki” tak dalece jątrzące, że sądzę, w stosunku do nich ani jeden postępowiec nie mógłby ręczyć za siebie. Nikt wówczas nie spojrzał na sprawę z tego punktu widzenia, a tymczasem ten właśnie punkt jest, jako żywo, najprawdziwiej humanitarny! To rzekłszy Swidrygajłw nagle znów się roześmiał. Ras—kolnikow nie wątpił, że to człowiek nie w ciemię bity i mocno na coś zdecydowany. — Prawdopodobnie pan przez kilka dni z rzędu z nikim nie rozmawiał?—zapytał. — Prawie. Bo co? pan się dziwi, że ze mnie taki układny człowiek? — Nie, podziwiam, że pan jest człowiekiem aż zanadto układnym. — Czy dlatego, że nie biorę do serca brutalności pańskich pytań? Co? Hm… po cóż się obrażać? Jak pan pytał, tak odpowiadałem — dodał z wyrazem najpoczciwszej prostodusz—ności. — Właściwie ja się prawie niczym nie interesuję specjalnie, daję słowo — ciągnął z jakąś zadumą. — Zwłaszcza teraz nic a nic nie robię… Zresztą panu wolno podejrzewać, że się przypochlebiam dla jakiejś rachuby — tym bardziej że, jak sam stwierdziłem,’ mam_ interes do pańskiej siostry. Ale ja panu szczerze powiem: bardzo mi nudno! „Szczególnie w ostatnich trzech dniach, tak że nawet bardzo się ucieszyłem… Proszę się nie gniewać, Rodionie Romanowiczu, ale dlacze—goś pan sam wydaje mi się ogromnie dziwny. Jak pan sobie chce, ale coś siedzi w panu; i to właśnie teraz… właściwie nie akurat w tej oto chwili, lecz w ogóle teraz… No dobrze, dobrze, już nie będę, proszę się nie dąsać! Ja przecie nie jestem takim niedźwiedziem, jak pan myśli. Raskolnikow spojrzał na niego chmurnie.
— Pan może wcale nie jest niedźwiedziem — rzekł. — Zdaje mi się nawet, że pan jest z bardzo dobrego towarzystwa albo przynajmniej, że gdy trzeba, potrafi pan być porządnym człowiekiem. — W tym sęk, że się specjalnie nie interesuję niczyją opinią — odparł Swidrygajtow sucho, a nawet jakby z odcieniem wyniosłości — a przeto czemuż czasem nie miałbym być ordy—nusem, skoro w naszym klimacie to przebranie jest takie wygodne… a zwłaszcza skoro się ma do tego wrodzoną Skłonność — dorzucił i znów się roześmiał. — Słyszałem jednak, że pan ma tutaj dużo znajomych. Przecie jest pan tak zwanym „człowiekiem nie bez koligacji”. Więc po cóż ja jestem panu potrzebny, jeżeli nie dla jakichś rachub ? — Bardzo słusznie pan powiedział, że mam znajomych — podchwycił Swidrygajłow nie odpowiadając na istotne pytanie — wielu już spotkałem, bo przecie od przedwczoraj się szwendam; i )a się kłaniam, i oni się mnie kłaniają. Nic dziwnego: (ubrany jestem przyzwoicie, uchodzę za człowieka niebiednego. Nawet reforma włościańska nas oszczędziła; lasy, zależą… więc dochody nie uległy uszczupleniu. Ale… ja do nich nie pójdę: już i dawniej sprzykrzyli mi się… już trzeci dzień chodzę i nikomu się nie przyznaję, że jestem. A w dodatku—miasto! Jak się to nasze miasto ukształtowało, no, proszę! Miasto kancelistów i najprzeróżniejszych seminarzystów! Słowo daję, wielu szczegółów wcale nie dostrzegłem, kiedym się tu wałęsa! przed ośmiu laty… Jedyną nadzieję pokładam teraz w anatomii, jak mi Bóg miły! — W jakiej anatomii?
— Ano te wszystkie kluby, Dussoty, pointe’y,10 może również postęp… ale nie, postęp niech się obejdzie bez nas — ciągnął dalej, znów nie zauważywszy pytania. — I czyż to takie przyjemne — być szulerem? — Szulerem był pan także?
— Nie inaczej, nie inaczej. Była nas tu cala kompania, naj—przyzwoitsza, osiem lat temu. Spędzaliśmy czas wesoło, i wie pan, byli to tylko ludzie z dobrymi manierami, poeci, kapitaliści. W ogóle u nas, w rosyjskim towarzystwie, najlepsze maniery mają ci, którzy swego czasu brali po karku — pan to zauważył? Dopiero na wsi schlopiałem. Swoją drogą, wsadzili
mnie wtedy do więzienia za długi — jeden taki Greczynek z Nieżyna. Nawinęła się wtedy Marfa Pietrowna, targ w targ i wykupiła mnie za trzydzieści tysięcy srebrników. (Cały mój dług wynosił siedemdziesiąt tysięcy.) Wzięliśmy legalny ślub i natychmiast powiozła mnie do siebie na wieś, niby skarb jaki. Była o pięć lat starsza ode mnie. Bardzo kochała. Siedem lat nie wytknąłem nosa ze wsi. I wie pan? całe życie przechowywała dokument przeciwko mnie, weksel na trzydzieści tysięcy, na cudze nazwisko, tak że gdybym tylko pomyślał o buncie, zaraz bym wpadł w wilczy dół. Zrobiłaby to na pewno! Bo przecież u kobiet to wszystko mieści się razem. — Gdyby zaś nie dokument, dałby pan dęba?
— Doprawdy nie wiem, jak panu odpowiedzieć. Mnie ten dokument prawie nie krępował. Nigdzie mnie nie ciągnęło, a za granicę sama Marfa Pietrowna zapraszała mnie dwukrotnie, widząc, że się nudzę. Ale co tam! Za granicę jeździłem dawniej, i zawsze wyć mi się tam chciało. Nie żeby coś takiego, ale ot: wschód słońca. Zatoka Neapolitańska, morze… człowiek patrzy i jakoś robi się smutno. Najobrzydliwsze to, że naprawdę jakaś tęsknota! Nie, już lepiej w ojczyźnie: tutaj przynajmniej można całą winę składać na innych, a siebie usprawiedliwiać. Może bym teraz wybrał się z wyprawą na biegun północny, bo j’ai le vin mauvais*, picie napełnia mnie wstrętem, a poza piciem cóż pozostaje? Próbowałem… Podobno w niedzielę Berg ma w Ogrodzie Jusupowa lecieć olbrzymim balonem i za opłatą będzie brał ze sobą chętnych? Czy to prawda? — I cóż, poleciałby pan?
— Ja? Nie… tak sobie spytałem…—bąknął Swidrygajlow, jakby rzeczywiście wpadając w zadumę. „Czyżby szczerze mówił?” — pomyślał Raskolnikow.
— Nie, dokument mnie nie krępował — podjął tamten w zamyśleniu — sam nie chciałem wyjeżdżać ze wsi. Zresztą już rok temu Marfa Pietrowna zwróciła mi na imieniny ten dokument, a nawet dodała na omastę bardzo pokaźną kwotę. Miała własne pieniądze. „Widzisz, Arkadiuszu, jak ci ufam!” — naprawdę tak się wyraziła. Pan nie wierzy, że się tak wyraziła ? A wie pan: na wsi zrobił się ze mnie dobry gospodarz, znają mnie w okolicy. Sprowadzałem sobie też książki. Marfa Pie—upijam się na ponuro
trowna z początku patrzała na to przychylnie, lecz potem wciąż się bała, że wpadnę w wielką uczoność. — Zdaje się, że pan mocno tęskni za żoną?
— Ja? Możliwe. Daję słowo, to możliwe. Ale, ale: pan wierzy w duchy? — W jakie znów duchy?
— W zwyczajne: jak to „w jakie”!
— A pan wierzy?
— Hm, może i nie, pow vous plaire*… Właściwie, niezupełnie, nie… — Ukazują się panu?
Swidrygajłow spojrzał na niego jakoś dziwnie.
— Marfa Pietrowna jest tak łaskawa, że mnie nawiedza — wycedził krzywiąc usta w osobliwym uśmiechu. — Niby jakże to?
— Już trzy razy przychodziła. Pierw.szy.raz zobaczyłem ją w dniu pogrzebu, w godzinę po powrocie, z cmentarza. Było to w przeddzień mego wyjazdu tutaj, do Petersburga. Drugi raz — przed trzema dniami w drodze, o świcie, na stacji Mała—Wiszera; trzeci raz—dwie godziny temu w moim obecnym mieszkaniu, w pokoju: byłem sam. — Na jawie?
— Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przychodzi, gawędzi z minutę i wychodzi przez drzwi; zawsze przez drzwi. Mam nawet wrażenie, że słyszę. — Dlaczego pomyślałem sobie, że z panem na pewno dzieje się coś w tym rodzaju?—rzekł nagle Raskolnikow i w tejże chwili zdziwił się, że to powiedział. Bardzo był podniecony. — Na—praw—dę? pan tak pomyślał? — ze zdziwieniem spytał Swidrygajłow. — Czy być może? Ba, a nie mówiłem, że między nami jest coś wspólnego! — Nigdy pan tego nie mówił! — szorstko i porywczo odparł Raskolnikow. — Nie mówiłem?
— Nie!
— Zdawało mi się, że mówiłem. Jak tylko tu wszedłem i ujrzałem, że pan leży z zamkniętymi oczami, udając śpiącego—zaraz powiedziałem sobie: „To on!” ź żeby zrobić panu przyjemność
— Co ma znaczyć „to on”? O czym pan mówi? — zawołał Raskolnikow. — O czym ? Doprawdy nie wiem, o czym — odpowiedział Swidrygajłow z zupełną szczerością, jak gdyby sam zawstydzony, że stracił wątek. Milczeli dobrą chwilę. Obaj pilnie patrzyli sobie w oczy. — Wszystko to banialuki! — z irytacją wykrzyknął Raskolnikow. —Cóż ona panu mówi, gdy przychodzi? — Ona? Wystaw pan sobie: o najblahszych głupstwach, i—jakże dziwny jest człowiek!—właśnie to mię gniewa. Po raz pierwszy weszła (wie pan, byłem zmęczony: pogrzeb, nabożeństwo żałobne, Wieczny odpoczynek, potem stypa, przekąska — nareszcie zostałem sam w gabinecie, zapaliłem cygaro, zamyśliłem się)… więc weszła przez drzwi. „Arkadiuszu—powiada—miałeś dziś tyle kłopotów, żeś zapomniał nakręcić zegar w jadalni.” A rzeczywiście przez te siedem lat ja sam każdego tygodnia nakręcałem ten zegar, gdy zaś czasem zaniedbałem tego, zawsze mi przypominała. Nazajutrz jadę już tutaj. Wszedłem o świcie na dworzec (w nocy trochę się zdrzemnąłem, jestem jak połamany, oczy pieką), kazałem podać sobie kawy. Patrzę: nagle siada obok mnie Marfa Pie—trowna, w ręku ma talię kart. „Może chcesz, Arkadiuszu, bym ci powróżyła przed podróżą?” Była z niej świetna kabalarka. Nigdy sobie nie daruję, żem nic nie zamyślił! Nastraszyłem się, uciekłem, zresztą już i pociąg gwizdał… Dzisiaj siedzę po strasznie podłym obiedzie w jadłodajni, w żołądku czuję ołów, siedzę sobie, palę—raptem znowu Marfa Pietrowna; wchodzi, wystrojona, w nowej zielonej sukni, jedwabnej, z bardzo długim trenem: „Dzień dobry, Arkadiuszu! Jakże ci się podoba moja suknia ? Aniśka tak by nie uszyła.” (Aniśka — to nasza wiejska krawcowa, z dawnych poddanych, była w Moskwie na nauce, niczegowata dziewuszka.) Stoi, kręci się przede mną. Obejrzałem suknię, potem uważnie, uważnie popatrzyłem jej w twarz: „Że też ci się chce, Marfo, fatygować do mnie z takim głupstwem.” „O mój Boże, już mi nie wolno pofatygować ciebie, mój drogi?” By się z nią podręczyć, powiadam: „Chcę się żenić, Marfo.” „To do ciebie podobne, Arkadiuszu. Ślicznie, ślicznie: nie zdążyłeś pochować jednej żony, a już jedziesz po drugą. I gdybyś przynajmniej zrobił dobry wybór, ale przecie wiem: ani sobie, ani —?OA
jej nie dasz szczęścia; funta kłaków niewarte.” I poszła sobie. Słyszałem, zdaje się, szelest trenu. Banialuki, co? — Może pan to wszystko kłamie?—odezwał się Raskolnikow.
— Rzadko kłamię—odparł Swidrygajlow z zamyśleniem i jakby wcale nie dostrzegając grubiaństwa Raskolnikowa. — A czy przedtem, dawniej, nie widywał pan nigdy upiorów? — Ow…szem, widziałem tylko raz w życiu, sześć lat temu. Miałem na wsi sługę, Filka mu było na imię. Właśnie go pochowano, a ja zapomniałem i wołam: „Filka, fajkę!” Wszedł, idzie wprost do szafeczki gdzie trzymałem fajki. Siedzę sobie, myślę: „To przez zemstę”, bo przed samą jego śmiercią mocnośmy się pokłócili. „Jak śmiesz, hultaju—powiadam— wchodzić do mnie z dziurą na łokciu! Precz mi stąd!” Odwrócił się, wyszedł i więcej go nie widziałem. Żonie wówczas nie wspomniałem o tym. Chciałem dać na mszę za jego duszę, alem się wstydził. — Proszę pójść do doktora.
— Wiem i bez pana, żem niezdrów, choć doprawdy nie rozumiem,” na co miałbym być chory; uważam, żem pięć razy zdrowszy od pana. Bynajmniej nie .pytałem: czy pan wierzy, czy nie wierzy, że duchy się ukazują? Spytałem: czy pan wierzy, że duchy istnieją. — Nie, nigdy w to nie uwierzę! — krzyknął Raskolnikow aż z jakąś złością. — Bo jak się zwykle mówi?—mruknął Swidrygajłow jak gdyby do siebie, patrząc w bok i trochę przekrzywiwszy głowę.—Mówią: „Tyś chory, a zatem wszystko, co ci się ukazuje, jest tylko nie istniejącym majakiem!” Ja w tym nie widzę ścisłej logiki. Zgadzam się, że duchy tylko chorym się ukazują; lecz wszakże to stanowi jedynie dowód tego, że duchy mogą się ukazywać wyłącznie chorym, wcale zaś nie tego, że one w ogóle nie istnieją. — Oczywiście nie istnieją!—nastawa! rozjątrzony Raskolnikow. — Nie? pan tak sądzi?—ciągnął Swidrygajłw spojrzawszy nań bez pośpiechu. — No dobrze, a jeśli będziemy rozumowali tak (proszę mi pomagać): „Duchy są to, że tak powiemy, strzępki i ułamki innych światów, ich zaczątek. Na—297
turalnie, człowiek zdrowy po cóż by je miał widywać, bo człowiek zdrowy jest człowiekiem najbardziej ziemskim, toteż powinien żyć wyłącznie życiem tutejszym, gwoli pełni i porządku. Natomiast jak tylko zachoruje, jak tylko zostanie naruszony normalny ziemski lad w organizmie, wnet się zaznaczy możliwość innego świata, a im bardziej człowiek chory, tym więcej ma kontaktów z innym światem, tak że gdy umrze zupełnie, to wprost przechodzi do tamtego innego świata.” Ja o tym od dawna medytowałem. Jeśli pan wierzy w przyszłe życie, to i temu rozumowaniu można dać wiarę. — Nie wierzę w przyszłe życie—rzekł Raskolnikow. Swidrygajłow siedział zamyślony. — A co będzie, jeżeli tam są tylko pająki albo coś w tym rodzaju—powiedział znienacka. „Wariat” — pomyślał Raskolnikow. — Wieczność zawsze nam się przedstawia jako idea, której niepodobna pojąć, jako coś olbrzymiego, olbrzymiego! Ale czemuż koniecznie olbrzymiego? Proszę sobie wyobrazić, że raptem, zamiast tego wszystkiego, będzie tam jedna izdebka, coś jak wiejska łaźnia, zakopcona, a we wszystkich kątach— pająki; i oto masz pan całą wieczność. Mnie się to czasem przy—widuje, wie pan. — I czyż naprawdę, naprawdę, nie wyobraża pan sobie czegoś bardziej pocieszającego, sprawiedliwszego?—zawołał Raskolnikow z uczuciem dotkliwej przykrości. — Sprawiedliwszego? A skądże wiemy? może właśnie to jest sprawiedliwość; i wie pan, ja bym koniecznie zrobił tak właśnie!—odparł Swidrygajłow z niewyraźnym uśmiechem. Ta poczwarna odpowiedź przejęła Raskolnikowa nagłym zimnem. Swidrygajłow podniósł głowę, bacznie mu się przyjrzał i raptem wybuchnął śmiechem. — Nie, to paradne — śmiał się. — Przed pól godziną na oczyśmy się jeszcze nie widzieli, mamy się za wrogów, jest między nami nie roztrzygnięta sprawa; my tę sprawę usuwamy na bok, a sami wdeptujemy w taką literaturę! No, czym niesłusznie powiedział, żeśmy się dobrali w korcu maku? — Toteż prosiłbym — z rozdrażnieniem podjął Raskolnikow — żeby pan był łaskaw powiedzieć mi nareszcie, 298
czemu zawdzięczam zaszczyt pańskich odwiedzin… i… i… pilno mi, muszę wyjść z domu… — Bardzo proszę, bardzo proszę. Siostra pańska, Awdo—tia Romanowna, wychodzi za pana Łużyna, za Piotra Pie—trowicza Łużyna? — Czyby nie można pominąć całkowicie mojej siostry i nie wspominać jej imienia? Prawdę mówiąc, nie rozumiem czemu pan się waży mówić o niej, jeżeli pan rzeczywiście jest Swidrygajłowem? — Ależ przyszedłem po to właśnie, by o niej mówić, więc jakże o niej nie wspomnieć? — Zgoda, proszę mówić, ale prędko!
—/Jestem pewien, że o tym panu Łużynie, moim powinowatym przez żonę, pan już sobie urobił zdanie, jeżeli widział go choć pół godziny albo słyszał o nim coś pewnego i dokładnego. To nie partia dla Awdotii Romanowny. Podług mnie, Awdotia Romanowna w tej całej sprawie nader wielkodusznie i nierozważnie składa siebie w ofierze dla… dla rodziny. Na podstawie wszystkiego, com o panu słyszał, mam wrażenie, że i pan ze swej strony bardzo byłby rad, gdyby te plany się rozchwiały, bez niczyjej krzywdy. Teraz zaś, poznawszy pana osobiście, już nawet o tym nie wątpię. — To wszystko jest z pana strony bardzo naiwne, przepraszam, chciałem powiedzieć: bezczelne — rzekł Raskolnikow. — Innymi słowy, pragnie pan dać do poznania, że zabiegam o własne korzyści. Pan się myli, Rodionie Roma—nowiczu; gdybym był interesowny, nie mówiłbym tak bez ogródek; ostatecznym durniem znowuż nie jestem. Na ten temat odsłonię panu pewną psychologiczną osobliwość.(Przed chwilą, tłumacząc się panu ze swej miłości do pańskiej siostry, powiedziałem, żem sam był ofiarą. Otóż wiedz pan, że teraz żadnej miłości nie odczuwam, żad—niu—sień—kiej, tak że aż sam się dziwię, bo wszak dawniej coś rzeczywiście odczuwałem… — Z próżniactwa i rozpusty — przerwał Raskolnikow.
— Istotnie, próżniak ze mnie i rozpustnik. Skądinąd, siostra pańska posiada tyle zalet, że nie mogłem i ja nie ulec pewnemu wrażeniu. Ale to wszystko głupstwa, jak teraz widzę.
— Dawno pan to spostrzegł?
— Zacząłem spostrzegać już przedtem, ostatecznie zaś przekonałem się o tym onegdaj, nieomal z chwilą przyjazdu do Petersburga. Już w Moskwie wyobrażałem sobie, że jadę dobijać się o rękę Awdotii Romanowny i rywalizować z panem Łużynem. — Przepraszam, że przerywam, ale czy pan nie byłby łaskaw streścić się i przejść od razu do celu swej wizyty? Ja się śpieszę, muszę wyjść z domu… — Z najmilszą chęcią. Przybywszy tutaj i postanowiwszy teraz przedsięwziąć pewien… wojaż, zapragnąłem poczynić nieodzowne zarządzenia przedwstępne. Moje dzieci pozostały u ciotki; są bogate, ja osobiście jestem im niepotrzebny. Zresztą, co tam ze mnie za ojciec! Dla siebie wziąłem tylko to, co mi przed rokiem podarowała Marfa Pietrowna. To mi wystarczy. Przepraszam, zaraz przejdę do sedna rzeczy. Przed wojażem, który, być może, istotnie dojdzie do skutku, chciałbym skończyć z panem Łużynem. Nie, żebym tak znów bardzo go nie znosił, lecz bądź co bądź to przez niego wywiązała się ta moja kłótnia z Marfą Pietrowna, kiedym posłyszał, że to ona zabawiła się w swatkę. Pragnę teraz zobaczyć się z Awdotią Romanowną za pana wstawiennictwem i może nawet w jego obecności wytłumaczyć jej po pierwsze, że z pana Łużyna nie tylko nie będzie miała najmniejszej korzyści, lecz owszem, na pewno dozna niemałej ujmy. Następnie, przeprosiwszy ją za te wszystkie niedawne przykrości, spytałbym, czy mi raczy pozwolić, bym jej ofiarował dziesięć tysięcy rubli i w ten sposób ułatwił zerwanie z panem Łużynem, które to zerwanie, nie wątpię, byłoby i po jej myśli, gdyby isię nadarzyła możliwość. — Ale pan jest w rzeczy samej wariatem! — zawołał Raskolnikow, nie tyle nawet zagniewany, co zdziwiony. — Jak pan śmie to mówić. — Wiedziałem, że pan się oburzy, ale po pierwsze, choć jestem niebogaty, te dziesięć tysięcy są mi zupełnie, ale to zupełnie zbędne. Jeżeli ich Awdotią Romanowną nie przyjmie, kto wie, czy nie rozporządzę nimi jeszcze głupiej. To raz. Po wtóre, sumienie mam całkiem czyste, propozycja moja jest bezinteresowna.’ Może pan wierzyć lub nie wierzyć, lecz w przyszłości przekona się i pan, i Awdotią Romanowną. Chodzi o to, żem istotnie przysporzył trochę kłopotu i nieprzyjemności wielce szanownej pańskiej siostrze; toteż, czując szczerą skruchę, serdecznie pragnę — nie: wykupić się, nie: zapłacić za przykrości, tylko po prostu uczynić coś dla niej korzystnego, na tej podstawie, żem przecie nie zabiegał o przywilej wyrządzania samego tylko zła. Gdyby w mojej propozycji tkwiła bodaj milionowa część wyrachowania, to nie proponowałbym tak bez ogródek; przy tym nie proponowałbym wszystkiego dziesięć tysięcy, skoro nie dalej niż pięć tygodni temu ofiarowywałem jej więcej. Dodam, że, być może, w najbliższej już przyszłości poślubię pewną panienkę, a to chyba musi uchylić wszelkie podejrzenia co do zakusów na szkodę Awdotii Romanowny. Na zakończenie powiem, że wychodząc za pana Łużyna, Awdotią Romanowną bierze te same pieniądze, tylko z innej strony… Niech się pan nie gniewa, drogi panie, proszę to rozważyć spokojnie i na zimno. Mówiąc to Swidrygajłow był nadzwyczaj spokojny i zrównoważony. — Niech pan kończy — rzekł Raskolnikow. — W każdym razie jest to impertynencja nie do darowania. — Żadną miarą. Bo to by znaczyło, że na tym świecie człowiek może człowiekowi robić tylko zło i nie ma prawa wyświadczyć ani krzty dobra, a to z racji czczych konwenansów. Bzdury. Gdybym, dajmy na to, zmarł i tę kwotę zapisał siostrze pańskiej w testamencie, czyżby i wtedy odmówiła przyjęcia? — Bardzo być może.
— E, co to, to nie. No, ale trudno; nie, to nie. Zwrócę tylko uwagę, że dziesięć tysięcy — to rzecz, która bardzo a bardzo może się przydać. Tak czy owak, prosiłbym o powtórzenie mojej propozycji siostrze. — Nie, nie powtórzę.
— Wobec tego, Rodionie Romanowiczu, będę zmuszony sam się starać o widzenie osobiste, czyli — utrudzać. — A jeśli jej powtórzę, pan nie będzie się starał o widzenie osobiste? — Nie wiem doprawdy, co mam panu odpowiedzieć. Zobaczyć ją choć jeden raz bardzo bym pragnął. — Proszę na to nie liczyć.
— Szkoda. Zresztą pan mnie nie zna. Kto wie, może się zbliżymy. — Pan sądzi, że możemy się zbliżyć?
— Czemu nie? — z uśmiechem odpral Swidrygajlow, wstał i wziął kapelusz. — Nie powiem, żebym tak straszliwie chciał pana fatygować, idąc zaś tutaj nawet nie bardzo rachowałem… choć co prawda pańska twarz bardzo mnie uderzyła z rana… — Gdzie mnie pan rano widział? — z niepokojem zagadnął Raskolnikow. — Przygodnie… Wciąż mi się wydaje, że w panu jest coś podobnego do mnie… Ale proszę się nie lękać, nie jestem natrętny; i z szulerami umiałem żyć, i księciu Swir—bejowi, arystokracie, dalekiemu memu krewnemu, nie naprzykrzałem się, i o Madonnie Rafaela potrafiłem coś napisać w albumie pani Pryłukowej, i z Marfą Pietrowną przesiedziałem siedem lat kamieniem, i w domu Wiaziemskiego na Siennym nocowałem swego czasu, i z Bergiem polecę może balonem. — No dobrze. Czy wolno zapytać, kiedy pan wyrusza w podróż? — W jaką podróż?
— No w ten „wojaż”… Przecie pan sam mówił.
— W wojaż? Ach, tak!… rzeczywiście, mówiłem panu o wojażu… Hm, to temat rozległy… Gdyby pan wiedział, o co pan pyta! — i nagle wybuchnął głośnym, krótkim śmiechem. — Zamiast wojażu może się ożenię; swatają mi pannę. — Tu?
— Tak.
— Już pan zdążył?
— Ale z Awdotią Romanowną raz się zobaczyć pragnę bardzo. Serio proszę o to. No, do widzenia… Ach, prawda, byłbym zapomniał! Rodionie Romanowiczu, proszę zakomunikować siostrze, że w testamencie Marfy Pietrowny figuruje zapis dla niej, opiewający na trzy tysiące. To fakt. Marfa Pietrowną zarządziła te na” tydzień przed śmiercią, w mojej obecności. Za jakie dwa, trzy tygodnie siostra pańska będzie mogła otrzymać te pieniądze. — Prawdę pan mówi?
— Prawdę. Proszę jej powtórzyć. No, moje uszanowanie. Mieszkam tu bardzo niedaleko. Wychodząc Swidrygajłow zetknął się w drzwiach z Ra—zumichinem. II
Była już blisko ósma; obaj śpieszyli do Bakalejewa, żeby przyjść przed Łużynem. — Któż to był? — zapytał Razumichin, skoro wyszli na ulicę. — To był Swidrygajłow, ten ziemianin, w którego domu obrażono moją siostrę, kiedy pracowała u nich, jako guwernantka. Przez jego amory musiała ich opuścić, wypędzona przez jego żonę, Marfę Pietrownę. Ta Marfa Pietrowną później przepraszała Dunię, a teraz nagle umarła. To o niej mówiła mama. Nie wiem czemu, ale ja się tego człowieka boję. Przyjechał bezpośrednio po pogrzebie żony. Bardzo dziwny i na coś zdecydowany… Zdaje się coś wiedzieć… Trzeba strzec przed nim Duni… oto, co chciałem ci powiedzieć, słyszysz? — Strzec! Cóż on może zrobić Awdotii Romanownie? Słuchaj, Rodia, dziękuję ci, że tak do mnie mówisz… Będziemy, będziemy strzegli!… Gdzie mieszka? — Nie wiem.
— Czemuś nie zapytał? Ej, szkoda! Ale i tak się dowiem.
— Widziałeś go? — spytał Raskolnikow po chwili milczenia. — Owszem, zapamiętałem, dobrze zapamiętałem.
— Dokładnie go widziałeś? Wyraźnie? — nastawał Raskolnikow. — Ma się rozumieć; z tysiąca go poznam — łatwo zapamiętuję twarze. Znów chwilę milczeli.
— Hm… to dobrze… — mruknął Raskolnikow. — Bo wiesz… pomyślałem sobie… wydało mi się… że może to tylko fantazja? — O czym mówisz? Niezupełnie rozumiem.
—Wszyscy powiadacie — ciągnął Raskolnikow krzywiąc
303
usta w uśmiechu — żem wariat; cóż, wydało mi się teraz, że może jestem rzeczywiście wariatem i oglądałem tylko widmo? — Co ty pleciesz?
— Któż może wiedzieć! Może ze mnie obłąkaniec, i wszystko, co się działo przez te dni, wszystko jest może tylko płodem wyobraźni… — Oj, Rodia, znów cię zdenerwowali!… Właściwie, co on mówił, po co przychodził? Raskolnikow nie odpowiedział; Razumichin się zastanowił.
— Siuchajże mego raportu — rozpoczął. — Wstępowałem do ciebie, tyś spał. Potem jedliśmy obiad, następnie poszedłem do Porfirego. Zamiotow ciągle tam tkwi. Chciałem zacząć, ale nic nie wyszło. Ani rusz nie mogłem gadać jak należy. Uważam, że oni nie rozumieją i zrozumieć nie mogą, jednak wcale nie tracą rezonu. Zaciągnąłem Porfirego do okna i zacząłem gadać, lecz znowu jakoś nie tak! on patrzy w bok, ja patrzę w bok. Wreszcie podniosłem mu pięść do gęby i obiecałem, że mu rozkwaszę pysk po familijnemu. On tylko spojrzał na mnie. Splunąłem więc, wyszedłem, i tyle. Bardzo głupio. Z Zamiotowem ani słówka. Ale, uważasz: ‘myślałem, żem pokpil sprawę, na schodach jednak przyszła mi do głowy pewna myśl, po prostu olśniła mnie: właściwie, o co się turbu—jemy? Bo gdyby ci zagrażało jakie niebezpieczeństwo czy coś, no to rozumiem. Ale tak?! Tyś Bogu ducha winien, więc pluj na nich; jeszcze się z nich zdrowo uśmiejemy; na twoim miejscu umyślnie bym ich mistyfikował. Dopie—roż będą się potem wstydzili! Pluj na to; kiedyś później można ich będzie obić, ale teraz śmiejmy się! — Masz świętą rację! — odrzekł Raskolnikow. „A co zaśpiewasz jutro?” — dodał w duchu. — Rzecz dziwna: dotychczas ani razu jeszcze nie przychodziło mu do głowy: „Co pomyśli Razumichin, gdy się dowie?” Pomyślawszy to Raskolnikow spojrzał na niego badawczo. Teraźniejsze zaś sprawozdanie Razumichina z wizyty u Porfirego bardzo mało go obeszło: od tego czasu tak wiele ubyło i tak wiele przybyło!… Na korytarzu wpadli na Łuzyna; stawił się punktualnie o ósmej i właśnie szukał numeru, tak że wszyscy trzej weszli 304
razem, ale nie patrząc na siebie i nie witając się. Młodzi koledzy weszli pierwsi. Piotr Pietrowicz zaś, gwoli przyzwoitości, nieco zamarudzit w przedpokoju zdejmując płaszcz. Pulcheria Aleksandrowna zaraz wybiegła na jego spotkanie. Dunia witała się z bratem. Piotr Pietrowicz wszedł i dość uprzejmie, aczkolwiek ze zdwojoną statecznością, ukłonił się damom. Co prawda wyglądało, że jest nieco zbity z tropu i jeszcze nie odnalazł właściwego tonu. Pulcheria Aleksandrowna, również trochę zmieszana, co żywo jęła ich rozsadzać przy okrągłym stole, na którym kipiał samowar. Dunia i Łużyn zajęli miejsce naprzeciw siebie, po dwu stronach stołu. Razumichin i Raskolnikow usiedli na wprost Pulcherii Aleksandrowny: Razumichin bliżej Łuzyna, Raskolnikow koło siostry. Zaległa chwila milczenia. Piotr Pietrowicz nie śpiesząc dobył batystowej, woniejącej perfumami chusteczki i wytarł sobie nos z miną człowieka cnotliwego wprawdzie, ale nieco dotkniętego na honorze i mocno zdecydowanego zażądać wyjaśnień; W przedpokoju przychodziło mu na myśl: nie zdjąć palta, odjechać i w ten sposób surowo a dobitnie ukarać obie panie, żeby od razu poczuły, co się święci. Lecz nie zdecydował się. Przy tym człowiek ten nie lubił niepewności, a tu należało wyprowadzić rzecz na czystą wodę: skoro tak jawnie pogwałcono jego rozkaz, coś w tym musi tkwić i przeto lepiej dowiedzieć się zawczasu; na ukaranie zawsze będzie pora, ponieważ ma ich wszystkich w ręku. — Spodziewam się, że podróż była pomyślna? — zwrócił się oficjalnie do Pulcherii Aleksandrowny. — Dzięki Bogu, Piotrze Pietrowiczu.
— Cieszę się bardzo. I Awdotia Romanowna się nie zmęczyła ? — Jestem młoda i silna, nie męczę się, natomiast mamie bardzo było ciężko — odparła Dunieczka. — Ha, trudno, nasze szlaki narodowe nader są długie. Wielka jest tak zwana „Mateczka Rosja”… Ja zaś mimo szczerych chęci w żaden sposób nie mogłem wczoraj pań powitać. Żywię jednak nadzieję, że się obeszło bez specjalnych kłopotów? — Oj, nie. Piotrze Pietrowiczu, byłyśmy bardzo zdekoncentrowane — z osobliwą intonacją pośpieszyła oświad—
czyć Pulcheria Aleksandrowna — i gdyby sam Bóg nie zesłał nam wczoraj Dymitra Prokoficza, przepadłybyśmy z kretesem. Dymitr Prokoficz Razumichin — dodała prezentując go Łużynowi. — A jakże, miałem przyjemność… wczoraj — burknął Łużyn, nieprzyjaźnie zerkając na Razumichina, po czym nachmurzył się i umilkł. W ogóle Piotr Pietrowicz należał do ludzi, którzy na pozór są ogromnie mili w towarzystwie i specjalnie podkreślają swoją uprzejmość, lecz skoro tylko coś im się choć trochę nie spodoba, momentalnie tracą wszystkie swe zalety i stają się podobniejsi do worków mąki niż do swobodnych kawalerów salonowych. Wszyscy znów ucichli: Raskolnikow milczał uparcie, Dunia do czasu nie chciała przerywać milczenia. Razumichin nie miał co. powiedzieć, tak że Pulcheria Aleksandrowna znowu się zakłopotała. . — Marfa Pietrowna umarła, słyszał pan? — zagaiła uciekając się do swego niezawodnego tematu. — A jakże, słyszałem. Zawiadomiono mnie natychmiast;
a nawet przyjeżdżam teraz, by panie ostrzec, że Arkadiusz Swidrygajłow od razu po pogrzebie małżonki udał się pośpiesznie do Petersburga. „Przynajmniej tak by wynikało z informacji, które z całą dokładnością… — Do Petersburga? Tutaj? — niespokojnie zapytała Du—nieczka i zamieniła spojrzenie z matką. — Nie inaczej; i, oczywista, nie bez celu, jeśli się uwzględni pospieszność wyjazdu oraz w ogóle wszystkie okoliczności poprzedzające. — Boże! Czyżby i tutaj nie dał Dunieczce spokoju?— biadała Pulcheria Aleksandrowna. — Sądzę, że specjalnie ani pani, ani Awdotia Roma—nowna nie ma czym się niepokoić — o ile, rzecz prosta, panie same nie zechcą nawiązać z nim jakichkolwiek bądź stosunków. Co do mnie, to śledzę z uwagą i teraz próbuję się dowiedzieć, gdzie zamieszkał… — Ach, Piotrze Pietrowiczu, nie uwierzysz, do jakiego stopnia przestraszyłeś mnie teraz — martwiła się Pulcheria Aleksandrowna. —Widziałam go tylko dwa razy i wydał mi się okropny, okropny. Jestem pewna, że to on stał się przyczyną śmierci nieboszczki Marfy Pietrowny. — Tego twierdzić nie można. Jestem w posiadaniu do—
tOft
kładnych danych. Nie przeczę: być może, przyśpieszył bieg rzeczy przez, że tak powiem, moralny wpływ zniewagi; ale co się tyczy jego postępowania i w ogóle moralnej charakterystyki tego człowieka — podzielam pani zdanie. (NJ? wiem, czy jest teraz bogaty ani co mianowicie pozostawiła mu żona; o tym będę powiadomiony w bardzo krótkim terminie; co jednak nie ulega wątpliwości, to że tutaj, w Petersburgu, jeżeli będzie rozporządzał niewielkimi bodaj zasobami pieniężnymi, nie omieszka wrócić do dawnych swoich obyczajów. Spośród ludzi tego pokroju jest to najbardziej wyuzdany, upadły, w występkach pławiący się człowiek. Mam poważne podstawy do przypuszczeń, że Marfa Pietrowna, która miała nieszczęście tak go pokochać i z długów wykupić przed ośmiu laty, oddała mu usługę w innym jeszcze względzie: jedynie wskutek jej starań i ofiar w zarodku ukręcono łeb sprawie gardłowej, z przymieszką fantastycznego, że tak się wyrażę, bestialstwa, która w wysokim stopniu mogła mu grozić przespacerowaniem się na Sybir. Oto więc jaki to człowiek, jeżeli panie chcą wiedzieć. — O Boże! — załamała ręce Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow słuchał czujnie. — Czy naprawdę ma pan o tym dokładne wiadomości? — spytała Dunia surowo i dobitnie. — Mówię tylko to, co sam pod sekretem słyszałem od nieboszczki Marfy Pietrowny. Trzeba zaznaczyć, że ze stanowiska prawniczego jest to sprawa nader niejasna. Mieszkała tutaj, a bodajże i teraz mieszka, niejaka Ressiich, cudzoziemka i ponadto drobna lichwiarka, która się trudni. innymi też sprawkami. Z tą oto Ressiich pan Swidrygajłow od dawna miał nader bliskie i zagadkowe stosunki. Mieszkała przy niej daleka krewna, podobno siostrzenica, głuchoniema dziewczynka, lat piętnastu czy nawet czternastu, której owa Ressiich bezgranicznie nienawidziła, wypominała jej każdy kąsek, ba, nieludzko ją biła. Kiedyś znaleziono ją na strychu powieszoną. Zostało to uznane za samobójstwo. Po zwykłej procedurze na tym się skończyło, jednak później wpłynął donos, że dziewczynka została… okrutnie znieważona przez Swidrygajłowa. Wprawdzie wszystko to było niejasne, donos pochodził od innej Niemki, kobiety bezecnej i na wiarę nie zasługującej. Wreszcie, wskutek zabiegów i pieniędzy
Marfy Pietrowny, na dobrą sprawę i donosu nie było, krążyły tylko słuchy. Bądź co bądź, jednak była to plotka znamienna. Pani zaś, Awdotio Romanowno, z pewnością słyszała u nich również o historii z niejakim Filipem, który zmarł zakatowany sześć lat temu, jeszcze za poddaństwa. — Przeciwnie, słyszałam, że ten Filip sam się powiesił.
— Zapewne; lecz przymusiła lub raczej skłoniła go do odebrania sobie życia metoda bezustannych napaści i pastwienia się ze strony pana Swidrygajłowa. — O tym nic nie wiem — sucho odparła Dunia — słyszałam tylko jakąś bardzo dziwną historię, że ów Filip był hipochondrykiem, czymś w rodzaju domorosłego filozofa, służba mówiła, że się „zaczytał”, a powiesić się miał raczej z powodu drwin, nie zaś przez kije pana Swidrygajłowa. Przy mnie obchodził się ze służbą dobrze i ludzie lubili go nawet, choć rzeczywiście oni także przypisywali mu winę śmierci Filipa. — Widzę, Awdotio Romanowno, że pani raptem stała się skłonna orędować za nim — rzucił Łużyn krzywiąc wargi w dwuznacznym uśmiechu. — Istotnie, to człowiek sprytny i umiejący zjednywać sobie płeć piękną, czego żałosnym przykładem tak dziwnie zmarła Marfa Pietrowna. Pragnąłem tylko służyć pani i jej matce radą wobec jego nowych prób, które niewątpliwie nastąpią. Co do mnie, jestem przeświadczony, że ten człowiek niechybnie znowu zniknie w więzieniu dla dłużników. Marfa Pietrowna jako żywo nie miała nigdy zamiaru nic mu zapisywać, chodziło jej bowiem o dzieci; jeśli więc coś mu zostawiła, to chyba tylko coś najbardziej nieodzownego, małej wartości, znikomego, co człowiekowi z jego nawykami nie wystarczy nawet na rok. — Piotrze Pietrowiczu, bardzo proszę — rzekła Dunia — niech pan porzuci ten temat. Mocno mnie to nudzi. — Tylko co był u mnie — oświadczył znienacka Ras—kolnikow, po raz pierwszy przerywając milczenie. Zewsząd zrozległy się okrzyki, wszyscy zwrócili się do niego. Nawet Piotr Pietrowicz był przejęty. — Półtorej godziny temu^. kiedy spałem, wszedł, zbudził mnie i przedstawił mi się — ciągnął Raskolnikow. — Był dosyć swobodny, wesoły i pełen nadziei, że się z nim inź
zbliżę. Między innymi, bardzo pragnie zobaczyć się z tobą, Duniu, i prosił, żebym mu to ułatwił. Ma dla ciebie pewną propozycję; zapoznał mnie z nią. Poza tym oznajmił mi, że Marfa Pietrowna na tydzień przed zgonem zdążyła zapisać ci, Duniu, trzy tysiące rubli i że te pieniądze będziesz teraz mogła podnieść w bardzo krótkim terminie. — Bogu dzięki! — zawołała Pulcheria Aleksandrowna i przeżegnała się. — Duniu, módl się za nią, módl. — Tak, to prawda — wyrwało się Łużynowi.
— I co, co dalej ? — piliła Dunieczka.
— Następnie powiedział, że sam jest niezamożny, że cały majątek przeszedł na jego dzieci, które są teraz u ciotki. Dalej, że zatrzymał się gdzieś niedaleko mnie, lecz gdzie? nie wiem, nie spytałem. — Ależ cóż to, cóż chce zaproponować Dunieczce? — badała spłoszona Pulcheria Aleksandrowna. — Mówił ci? — Owszem, mówił.
— Cóż?
— Później powiem. — Raskolnikow umilkł i zajął się swą szklanką herbaty. Piotr Pietrowicz wydobył zegarek i spojrzał na godzinę.
— Mam pilne interesy, toteż nie będę przeszkadzał — rzekł z miną lekko dotkniętą i wstał z krzesła. — Proszę zostać. Piotrze Pietrowiczu — rzekła Dunia — przecie pan zamierzał spędzić z nami wieczór. Przy tym pan sam pisał, że chce o czymś pomówić ze mną. — Tak jest, Awdotio Romanowno — z naciskiem powiedział Piotr Pietrowicz, znów siadając na krześle, lecz nie wypuszczając z rąk kapelusza — w rzeczy samej, pragnąłem pomówić i z panią, i z jej czcigodną matką, a to o wielce doniosłych punktach. Ponieważ jednak brat pani nie może przy mnie mówić o niektórych propozycjach pana Swidrygajłowa, więc i ja nie chcę i nie mogę mówić… przy wszystkich… o niektórych wielce a wielce doniosłych punktach. Zaznaczę też, że nie została spełniona moja najusilniejsza i najbardziej kapitalna prośba… Tu Łużyn przybrał minę rozgoryczoną i zamilkł efektownie. — Pańska prośba, żeby przy naszym spotkaniu nie był obecny mój brat, nie została spełniona wyłącznie na moje 309
żądanie — powiedziała Dunia. — Pan pisał, że mój brat pana obraził; uważam, że trzeba to niezwłocznie wyjaśnić i że panowie muszą się pogodzić. Jeżeli Rodia rzeczywiście obraził pana, to musi i nie omieszka przeprosić. Piotr Pietrowicz z miejsca nabrał fantazji. — Istnieją zniewagi, Awdotio Romanowno,. których przy najlepszej nawet chęd nie da^się puścić w niepamięć. Są granice, których przekroczenie jest niebezpieczne: przekroczywszy je bowiem, wrócić już niepodobna. — Właściwie nie o tym mówiłam, Piotrze Pietrowiczu — przerwała Dunia, trochę zniecierpliwiona. — Proszę dobrze zrozumieć, że cała nasza przyszłość zależy teraz od tego, czy to się wszystko wyjaśni i załagodzi możliwie najprędzej, czy nie. Powiadam panu wręcz, od razu, że inaczej zapatrywać się na to nie mogę, i jeżeli panu bodaj trochę zależy na mnie, to, choć rzecz jest niełatwa, cała ta historia musi dziś jeszcze się skończyć. Powtarzam: jeśli brat jest winien, będzie musiał przeprosić. — Dziwię się, że pani tak stawia kwestię, Awdotio Romanowno — mówił Łużyn z coraz większą irytacją. — Ceniąc i, że tak powiem, adorując panią, mogę jednocześnie bardzo a bardzo nie lubić kogoś z jej domowników. Zabiegając o szczęście poślubienia pani nie mogę jednak brać na siebie zobowiązań nie licujących… — Ach, proszę dać spokój tej obrażliwości, Piotrze Pietrowiczu — impetycznie wtrąciła Dunia. — Niech pan będzie tym rozumnym i szlachetnym człowiekiem, za; jakiego zawsze pana uważałam i uważać pragnę. Dałam panu ważką obietnicę, jestem pańską narzeczoną; niechże mi pan zaufa w tej sprawie i uwierzy, że potrafię się zdobyć na bezstronność. To, że biorę na siebie rolę sędziego, jest dla mego brata taką samą niespodzianką jak dla pana. Kiedy dzisiaj, po pańskim liście, prosiłam, żeby koniecznie przyszedł na to spotkanie, nic mu nie powiedziałam o swych zamiarach. Proszę zrozumieć, że jeżeli nie dojdzie do zgody, będę zmuszona wybierać między wami: ‘albo pan, albo on. Taki warunek padł i z pańskiej, i z jego strony. Nie chcę i nie powinnam pomylić się w wyborze, dla pana muszę zerwać z bratem, dla brata muszę zerwać z panem. Chcę i mogę stwierdzić teraz na pewno: czy jest mi bratem? A co do pana: 310
czy panu na mnie zależy? czy pan mnie ceni? czy mam zostać pańską żoną? — Awdotio Romanowno — zżymał się Łużyn — słowa pani są dla mnie zbyt wieloznaczne, powiem więcej: uwłaczające, wobec położenia, jakie mam zaszczyt zajmować w stosunku do pani. Już pominę dziwne i obraźliwe zestawienie mnie na jednym poziomie z… aroganckim młodzikiem; ale słowa pani zdają się dopuszczać możliwość cofnięcia danej mi obietnicy. Mówiąc: „albo pan, albo on”, jasno mi pani pokazuje, jak niewiele znaczę w jej oczach… Nie mogę na to pozwolić wobec… danego słowa… i zobowiązań istniejących między nami. — Jak to! — żachnęła się Dunia. — Stawiam pana w jednym rzędzie ze wszystkim, co mi dotychczas było drogie w życiu, co dotychczas stanowiło cale moje życie, a pan się raptem obraża, że za mało go cenię. Raskolnikow uśmiechnął się milcząco i jadowicie, Ra—zumichina aż skręciło; lecz Piotr Pietrowicz nie uwzględnił argumentu: przeciwnie, z każdym słowem stawał się coraz bardziej zaczepny i zjadliwy, jakby nabierając apetytu. — Miłość do przyszłego towarzysza życia, do małżonka, winna górować nad miłością do brata — orzekł sentencjonalnie — w każdym zaś razie nie mogę stać na jednym poziomie… Aczkolwiek mówiłem, że w obecności brata pani nie życzę sobie i nie mogę wykładać wszystkiego, z czym przybyłem, niemniej zamierzam teraz zwrócić się do czcigodnej matki pani celem wyjaśnienia pewnego kapitalnego, dotkliwie mnie obrażającego punktu. Syn pani — zwrócił się do Raskolnikowej — wczoraj, w obecności pana Razsudkina (czy też… zdaje się, że tak? przepraszam, zapomniałem pańskiego nazwiska — uprzejmie skłonił się Razumichinowi), znieważył mnie wypaczeniem mej myśli, którą zakomunikowałem pani podówczas w rozmowie prywatnej, przy kawie, a mianowicie, że ożenek z panną ubogą, która już zakosztowała biedy, jest, moim zdaniem, z punktu widzenia moralnego korzystniejszy dla pożycia niż małżeństwo z osobą zepsutą dobrobytem. Syn pani rozmyślnie przejaskrawił znaczenie moich słów aż do zupełnej niedorzeczności, a to, jak sądzę, na podstawie własnoręcznych listów pani. Będę szczęśliwy, Pulcherio Aleksandrowno, jeżeli pani dobrodziejka zdoła
zachwiać tym moim przeświadczeniem i w ten sposób znacznie mię uspokoić. Niechże mi pani powtórzy, w jakich mianowicie zwrotach oddała pani moje słowa w swym liście do Rodiona Romanowicza. — Nie pamiętam — stropiła się Pulcheria Aleksandrow—na — powtórzyłam tak, jak zrozumiałam. Nie wiem, co Rodia panu powiedział… Możliwe, że trochę przesadził. — Nie mógłby przesadzić, gdyby go pani odpowiednio nie usposobiła. — Piotrze Pietrowiczu — z godnością rzekła Pulcheria Aleksandrowna — za dowód, żeśmy pańskich słów nie wzięły w bardzo złym świetle, służy chociażby to, że jesteśmy tutaj. — Słusznie, mamusiu! — pochwaliła Dunia.
— A zatem to znowu ja jestem winien! — uraził się Lużyn.
— Wciąż oskarża pan Rodiona, Piotrze Pietrowiczu, a przecie sam napisał pan o nim nieprawdę w swoim liście — dodała ośmielona Pulcheria Aleksandrowna. — Nie przypominam sobie, żebym pisał nieprawdę.
— Napisał pan — szorstko powiedział Raskolnikow nie obracając głowy do Łużyna — żem wczoraj wręczył pieniądze nie wdowie stratowanego, jak to było w rzeczywistości, tylko jego córce, której przed dniem wczorajszym nigdy nie widziałem. Pan to napisał, żeby poróżnić mnie z rodziną, i w tym celu dodał pan kilka szkaradnych stów o prowadzeniu się panny, której pan nie zna. Są to nikczemne oszczerstwa. — Łaskawy pan daruje — drżąc z gniewu odparł Łu—żyn. — Jeżeli w swym liście poruszyłem temat pańskiej osoby i postępków, to wyłącznie na prośbę pana siostry i matki, żebym im pisał, jak pana zastałem i jakie wywarł pan na mnie wrażenie. Co się zaś tyczy treśd mego listu, to proszę mi wytknąć choć jedną niesłuszną linijkę, że mianowicie pan tych pieniędzy nie wydał oraz że w tamtej rodzinie, chociażby najnieszczęśliwszej, nie ma osób niegodnych. — Ja zaś uważam, że pan ze wszystkimi swymi zaletami niewart jest małego palca tej nieszczęśliwej dziewczyny, w którą pan rzuca kamieniem. — Więc może pan by się nie zawahał wprowadzić ją do towarzystwa swojej matki i siostry? — Już to zrobiłem, jeśli pan ciekaw. Posadziłem ją dzisiaj obok mamy i Duni. — Rodia! — zgorszyła się Pulcheria Aleksandrowna. Dunieczka poczerwieniała, Razumichin ściągnął brwi. Łu—żyn uśmiechnął się szyderczo i wyniośle. — Sama pani widzi, Awdotio Romanowno — rzekł — czy możliwe jest pojednanie? Spodziewam się teraz, że ta sprawa jest skończona i załatwiona raz na zawsze. Odchodzę, żeby nie zakłócać miłego nastroju familijnego i nie przeszkodzić zwierzeniom. — Wstał z krzesła i wziął kapelusz. — Lecz na odchodnym pozwolę sobie nadmienić, że na przyszłość prosiłbym o oszczędzenie mi tego rodzaju spotkań i że się tak wyrażę — kompromisów. Prośbę tę zanoszę w szczególności do szanownej pani dobrodziejki, tym bardziej że mój list był zaadresowany właśnie do pani, a nie do kogo innego. Pulcherię Aleksandrownę trochę to ubodło.
— Jakoś pan już całkiem bierze nas na munsztuk. Piotrze Pietrowiczu. Dunia powiedziała, dlaczego nie spełniłyśmy pańskiego życzenia: miała najlepsze zamiary. A i pisze pan do mnie tak, jakby rozkazywał. Czy naprawdę mamy każdą pańską wolę poczytywać za rozkaz? Ja bym uważała przeciwnie, że właśnie teraz powinien nam pan okazywać szczególną delikatność i wyrozumiałość, bośmy wszystko porzuciły, zaufały panu, przyjechały tutaj, czyli że już i tak jesteśmy prawie w pańskiej mocy. — Niezupełnie to słuszne, proszę pani, a zwłaszcza w obecnej chwili, gdy obwieszczono o zapisanych przez Marfę Pietrownę trzech tysiącach, które są, zdaje się, bardzo na rękę, jeśli mam sądzić z nowego tonu, jakim się teraz do mnie mówi — dodał zjadliwie. — Ta uwaga wskazuje, że pan rzeczywiście rachował na naszą bezradność — rzuciła Dunia z rozdrażnieniem. — Bądź co bądź, obecnie już na to liczyć nie mogę, a zwłaszcza nie chcę przeszkodzić zakomunikowaniu tajnych propozycji Arkadiusza Swidrygajłowa, które zwierzył bratu pani i które, jak widzę, mają dla państwa znaczenie kapitalne i może niezmiernie przyjemne. — O mój Boże! — jęknęła Pulcheria Aleksandrowna. Razumichin ledwie mógł usiedzieć. na krześle.
— Czy ci teraz nie wstyd, Duniu? — spyta) Raskol—
nikow.
— Owszem, wstyd, Rodia — odparła. — Panie Łużyn, oto drzwi! — wskazała mu, blada z gniewu. Piotr Pietrowicz chyba wcale nie oczekiwał takiego zakończenia. Zanadto był pewien swego, swojej władzy, bezradności swych ofiar. Jeszcze i teraz nie wierzył. Zbladł. Usta mu zadrgały. — Awdotio Romanowno, jeżeli teraz wyjdę tymi drzwiami, po takim pożegnaniu, to — proszę się z tym liczyć — nie wrócę już nigdy. Niech się pani dobrze zastanowi! Ja słowa nie cofnę. — Co za bezczelność! — zawołała Dunia, porywczo wstając z miejsca — ależ ja wcale nie chcę, żeby pan wrócił. — Co? Więc to t—a—k! — wykrzyknął Łużyn, który do ostatniej chwili zgoła w to nie wierzył i dlatego zgłupiał teraz do szczętu — więc to t—a—k! A czy pani wie, Awdotio Romanowno, że mógłbym też zaprotestować? — Pan nie ma prawa tak do niej mówić! — gorąco ujęła się Pulcheria Aleksandrowna — w jaki sposób mógłby pan zaprotestować? Jakież to uprawnienie pan posiada? I takiemu jak pan człowiekowi miałabym dać moją Dunię! Niech pan sobie idzie. Sameśmy winne, że dałyśmy się skłonić do tego wszystkiego, a najwięcej ja… — Przyzna pani jednak, Pulcherio Aleksandrowno — nie posiadał się Łużyn ze wściekłości — że panie związały mnie obietnicą, której się teraz odrzekają… i że wreszcie… wreszcie zostałem narażony, że tak powiem, na wydatki. —Ta ostatnia pretensja była tak daicic charakterystyczna dla Piotra Pietrowicza, że Raskolnikow, blady z gniewu i z trudem się hamujący, nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Natomiast Pulcheria Aleksandrowna wybuchnęła. — Na wydatki? Na jakież t.o. wydatki? Czy pan czasem nie ma na myśli naszego kufra? Ależ konduktor przewiózł go panu za darmo. I to myśmy pana związały? Bój się pan Boga, Piotrze Pietrowiczu: to pan nas zakuł w dyby, a ‘nie my pana. — Dosyć, mamusiu, proszę, dosyć! — przekładała Dunia. — Piotrze Pietrowiczu, niech pan już idzie! — Pójdę, tylko jeszcze jedno ostatnie słówko! — powiedział, prawie, już wcale nie panując nad sobą. — Matka pani zdaje się całkiem zapominać, że zdecydowałem się wziąć panią pomimo famy, która krążyła w całej okolicy na temat pani reputacji. Lekceważąc opinię publiczną i ratując pani sławę moglem”ze wszech miar liczyć na odpłatę, a nawet zażądać od pani wdzięczności… I dopiero teraz łuski spadły mi z oczu. Sam widzę, żem może postąpił ze wszech miar lekkomyślnie, zatykając uszy na głos opinii publicznej… — Ależ on najwyraźniej szuka guza! — wrzasnął Ra—zumichin zrywając się z krzesła i już się gotując do rozprawy. — Mamy i zły z pana człowiek! — rzekła Dunia.
— Nic nie mów! nic nie mów! — krzyknął Raskolnikow powstrzymując Razumichina, po czym, zbliżywszy się prawie tuż—tuż do Łużyna, wycedził cicho: — Wynoś się pan i ani słowa więcej, bo… Piotr Pietrowicz kilka sekund patrzał na niego z twarzą bladą, wykrzywioną ze złości; potem odwrócił się, wyszedł — i chyba rzadko się zdarza, żeby kto miał do kogoś tyle zaciekłej nienawiści, co ten człowiek do Raskolnikowa. Jego, i tylko jego, oskarżał o wszystko. Ciekawe że już zstępując ze schodów wyobrażał sobie, że może nie wszystko jest jeszcze stracone i że jeśli chodzi o same tylko panie, sprawa jest jeszcze „ze wszech miar” do naprawienia. III
^Grrunt, że do ostatniej chwili bynajmniej nie spodziewał się takiego zakończenia. Nadrabiał miną do ostatka, bo ani mu w głowie nie postało, że dwie ubogie i bezbronne kobiety mogą się wyrwać spod jego władzy. Utwierdzała go w tym przekonaniu próżność i ten stopień buty, który najtrafniej można by nazwać zakochaniem w sobie. Będąc dorobkiewiczem Piotr Pietrowicz chorobliwie przywykł zachwycać się sobą, górnie trzymał o własnym rozumie i zdolnościach, a gdy nie było świadków, czasem nawet napawał się własnym widokiem w lustrze. Lecz najbardziej w świecie kochał i cenił swoje pieniądze, zdobyte mozolnie i różnymi sposobami: one go stawiały na równi ze wszystkim, co było wyższe od niego.
Z goryczą teraz wypominając Duni, że się zdecydował poślubić ją bez względu na ludzkie języki, Łużyn mówił zupełnie szczerze, owszem, czuł głębokie oburzenie na jej „czarną niewdzięczność”. A przecież starając się wówczas o Dunię był już całkiem pewien, że wszystkie te plotki nie mają sensu, bo i sama Marfa Pietrowna odwołała je publicznie, i całe miasteczko dawno przestało w nie wierzyć stając gorąco po stronie Duni. Zresztą i sam nie zaprzeczyłby obecnie, że wiedział o tym podówczas. Niemniej, wysoko cenił swą gotowość podźwignięcia Duni i miał to sobie za bohaterstwo. Wykłuwając tym oczy Duni dawał wyraź swej tajnej, wypieszczonej myśli, w której już nieraz się lubował, i nie mógł pojąć, że inni go nie podziwiają. Idąc odwiedzić Raskolnikowa wszedł wówczas do niego z uczuciem dobroczyńcy mającego zbierać plony w postaci najsłodszych komplementów. Teraz, na schodach, poczytywał siebie za pokrzywdzonego w najwyższym stopniu i najniesłuszniej. Dunia była mu wprost nieodzowna, nie mógł pomyśleć o wyrzeczeniu się jej. Już dawno, już przed kilku laty, z lubością marzył o ożenku, lecz ciągle ciułał grosz i wyczekiwał. Z upojeniem, w głębokiej tajemnicy, roił o pannie cnotliwej i ubogiej (koniecznie ubogiej), bardzo młodej, bardzo ładnej, szlachetnej i wykształconej, mocno zahukanej, ciężko doświadczonej przez los, najzupełniej uległej, takiej, która by cale życie uważała go za zbawcę, modliła się do niego, ślepo go słuchała, podziwiała jego i nikogo więcej. Ileż scen, ile rozkosznych epizodów stworzył w wyobraźni na ten ponętny i płochy temat, odpoczywając w cichości po pracy. I oto marzenie wielu lafżaczęło nabierać rumieńców życia: uderzyła go uroda i wykształcenie Awdotii Romanowny; trudna zaś jej sytuacja niesłychanie dodała mu bodźca. Było to nawet coś więcej, niż marzył: to dziewczyna dumna, z charakterem, pełna cnót, bardziej wykształcona i (czuł to) lepiej wychowana od niego; i taka istota będzie mu przez całe życie niewolniczo wdzięczna, będzie się przed nim nabożnie poniżała, on zaś, on, będzie bezgranicznie i niepodzielnie panował… Jakby umyślnie, niedługo przedtem, po wielorakich kombinacjach i wyczekiwaniach, postanowił nareszcie zmienić karierę, wstąpić w rozległy krąg działalności, a tym samym — wejść w wyższe towarzystwo, o którym już od dawna i łakomie roił… 316
Słowem, postanowił spróbować Petersburga. Wiedział, że kobiety potrafią być „ze wszech miar” przydatne. Urok pięknej, wykształconej, dobrze ułożonej kobiety będzie mógł zadziwiająco przyozdobić jego drogę, wynieść go na świecznik, otoczyć go aureolą… i raptem, masz d los! To nagłe, do niczego niepodobne zerwanie odczuł jak grom z jasnego nieba. To jakiś kiepski kawał, niedorzeczność! Troszkę tylko pofolgował sobie, nie zdążył nawet wygadać się; ot, po prostu pożartował, poharcowal sobie, a rzecz wzięła taki poważny obrót. Zresztą na swój sposób już nawet kochał Dunię, już nad nią panował w snach, aż tu raptem… Nie! Jutro, najdalej jutro trzeba to wszystko odbudować, zagoić, wyrównać, przede wszystkim zaś — unicestwić tego zuchwałego młokosa, który nawarzył takiego piwa. Z żywą przykrością i jakoś mimo woli przypomniał mu się Razumichin… Jednak z tym rychło się uporał. Brakowało, by jeszcze i tego stawiano na równi z nim, Łużynem! Kogo natomiast bal się nie na żarty — to Swidrygajłowa… Słowem, zapowiadało się wiele kłopotów. — Nie, najbardziej zawiniłam ja — mówiła Dunieczka ściskając i całując matkę. — Połaszczyłam się na jego pieniądze, ale przysięgam, Rodia, żem sobie nie wyobrażała, by to był taki niegodziwy człowiek. Gdybym go przejrzała wcześniej, nigdy bym się nie złakomiła. Nie wiń mnie, Rodia. — Pan Bóg uchronił. Pan Bóg uchronił! — bąkała Pul—cheria Aleksandrowna dość nieprzytomnie, jak gdyby to, co się stało, niezupełnie jeszcze doszło do jej świadomości. Wszyscy byli radzi, po pięciu minutach śmiali się nawet. Tylko Dunieczka czasem bladła i marszczyła brwi przypominając sobie o zajściu. Pulcheria Aleksandrowna nie mogła uwierzyć, że i ona się cieszy: nie dalej niż dziś rano zerwanie z Łużynem byłoby się jej wydało straszną katastrofą. Za to Razumichin był u szczytu szczęścia. Jeszcze nie śmiał w pełni tego okazać, lecz cały drżał jak w febrze, jak gdyby z serca spadł mu pięciopudowy ciężar. Teraz ma prawo oddać im całe swe życie, służyć im… Teraz — ba, teraz! Swoją drogą, jeszcze lękliwiej odpędzał dalekosiężne myśli i bal się własnej wyobraźni. Tylko Raskolnikow siedział jak przedtem, 317
prawie ponury i nawet nieuważny. On, który najwięcej na—stawał, by Łużyna odpalono, teraz zdawał się najmniej ze wszystkich interesować tym, co zaszło. Dunia mimo woli pomyślała, że brat wciąż jeszcze bardzo się na nią gniewa. Pulcheria Alek—sandrowna zaś popatrywała nań bojażliwie. — Cóż ci powiedział Swidrygajłow? — zagadnęła Dunia podchodząc do niego. — Ach, tak, tak! — podchwyciła Pulcheria Aleksandro—wna.
Raskolnikow podniósł głowę:
— Chce koniecznie podarować ci dziesięć tysięcy rubli i przy tym zgłosił chęć zobaczenia się z tobą jeden raz w mojej obecności. — Zobaczenia się z nią! Za nic w świecie! — zawołała Pulcheria Aleksandrowna. — I jak śmie proponować jej pieniądze! Następnie Raskolnikow, powtórzył (dosyć sucho) swą rozmowę z Swidrygajłowem; o widmie Maiły Pietrowny nie wspomniał, żeby się nie wdawać w niepotrzebne szczegóły, bo czuł nieprzepartą odrazę do wszelkiej rozmowy poza najkonieczniejszą. — Cóżeś mu odpowiedział? — spytała Dunia.
— Zrazu powiedziałem, że ci nic nie powtórzę. Wtedy oświadczył, że wobec tego będzie sam na wszelkie sposoby dobijał się spotkania. Upewniał, że jego namiętność do ciebie była przelotnym szałem i że teraz nic do ciebie nie czuje… Nie chce, byś wyszła za Łużyna… W ogóle zaś mówił bałamutnie. — Jak ty go sobie tłumaczysz, Rodia? Jak ci się wydał?
— Wyznam, że właściwie nic nie rozumiem. Proponuje dziesięć tysięcy, a sam stwierdza, że jest niezamożny. Zapowiada, że zamierza gdzieś jechać, a po dziesięciu minutach nie pamięta, że o tym mówił. Nagle wyjeżdża z tym, że ma się żenić i że mu już swatają pannę… Niewątpliwie ma jakieś zamiary, i to najprawdopodobniej — złe. Z drugiej jednak strony trudno przypuścić, żeby tak głupio brał się do rzeczy, jeżeli ma jakieś zakusy na ciebie… Oczywiście odmówiłem, w twoim imieniu, przyjęcia tych pieniędzy — raz na zawsze. Na ogół wydal mi się bardzo dziwny… kto wie nawet… czy zupełnie zdrów na umyśle. Zresztą mogę się mylić; może 318
ten człowiek po prostu coś kręci. Zdaje się, że jest pod wrażeniem śmierci Marfy Pietrowny… — Panie, świeć nad jej duszą! — zawołała Pulcheria Aleksandrowna — wiecznie, wiecznie będę się za nią modliła. Pomyśl, Duniu, co by z nami teraz było, gdyby nie te trzy tysiące. Boże, to nam literalnie spada z nieba! Ach, Rodia, dzisiaj z rana miałyśmy już zaledwie trzy ruble, i łamałyśmy sobie z Dunia głowę, gdzie by można najprędzej zastawić zegarek, aby tylko nie brać od tego, dopóki sam nie zaproponuje. Dunię propozycja Swidrygajłowa dziwnie oszołomiła. Nie mogła się otrząsnąć z zadumy. — On coś knuje okropnego! — wyszeptała do siebie, omal się nie wzdrygając. Raskolnikow zauważył ten jej nadmierny przestrach.
— Zdaje się, że mi wypadnie jeszcze nieraz z nim się widzieć — rzekł do Duni. — Będziemy go mieli na oku! Już ja go wytropię! — energicznie zapowiedział Razumichin. — Będę go pilnował. Rodia mnie upoważnił. Sam mi powiedział: „Strzeż mojej siostry.” A pani pozwoli, prawda, Awdotio Romanowno? Dunia uśmiechnęła się i podała mu rękę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pulcheria Aleksandrowna popatrywała na nią lękliwie; inna sprawa, że owe trzy tysiące uspokajały ją widocznie. Po kwadransie wszyscy rozmawiali z największym ożywieniem. Nawet Raskolnikow, choć sam nie mówił, jakiś czas słuchał uważnie. Perorował Razumichin. — Po co, po co miałyby panie odjeżdżać! — tokował w upojeniu. — Co mają panie robić w tej swojej mieścinie? Grunt, żeście teraz wszyscy razem tutaj i że jesteście potrzebni jedni drugim — nieodzownie potrzebni, wierzcie mi. Przynajmniej na jakiś czas… Mnie zaś przyjmijcie na Wspólnika i przyjaciela, a daję państwu słowo, że założymy świetne przedsiębiorstwo. Słuchajcie, szczegółowo wszystko wam_ wyluszczę—cały projekt. Już dziś rano, kiedy nic się jeszcze nie wydarzyło, przyszła mi taka myśl… Rzecz jest tego rodzaju: mam wujaszka (poznajomię państwa: arcyprzyzwoity i arcyszanowny staruszek!), a ten wujaszek ma tysiąc rubli kapitału, utrzymuje się zaś z emerytury i nic 319
mu nie potrzeba. Już drugi rok czepia się, żebym wziął od niego ten tysiąc, a jemu wypłacał po sześć procent. Wiem, że to fortel: po prostu chce mi dopomóc; ale zeszłego roku nie potrzebowałem, teraz zaś postanowiłem wziąć i tylko czekałem na jego przyjazd. Wy mi dacie drugi tysiąc, z tych swoich trzech, i to na razie wystarczy, połączymy swe kapitały. A co będziemy robili? Tu Razumichin począł rozwijać swój plan i dużo gadał o tym, jak to prawie wszyscy nasi księgarze i wydawcy kiepsko się znają na swoim towarze i przeto są zazwyczaj marnymi wydawcami, gdy tymczasem staranne wydawnictwa są na ogól popłatne, niekiedy nawet dają wyborny zysk. Właśnie o działalności wydawniczej marzył Razumichin, który już dwa lata wysługiwał się innym, nieźle znal trzy europejskie języki, a jeśli przed sześcioma dniami powiedział Raskolnikowowi, że jest „nietęgi w niemczyżnie”, to tylko po to, by go zmusić do wzięcia połowy przekładu i trzech rubli zaliczki: skłamał podówczas i Raskolnikow wiedział o tym. — Czemuż, czemuż nie skorzystać ze sposobności, skoro mamy obecnie w ręku jeden z głównych atutów, mianowicie — własne pieniądze? — z zapałem prawił Razumichin. — Oczywiście, trzeba będzie zakasać rękawy, toteż będziemy pracowali, pani, Awdotia Romanowna, ja, Rodion… Niektóre wydawnictwa dają teraz świetny dochód. Co zaś najważniejsze to że będziemy wiedzieli, co mianowicie tłumaczyć. Będziemy i tłumaczyli, i wydawali, i uczyli się — wszystko razem. Teraz mogę być przydatny, ponieważ mam doświadczenie. Oto już blisko dwa lata, jak myszkuję wśród wydawców, i poznałem ten interes na wyrywki: nie święci garnki lepią, proszę m; wierzyć. I czemuż, czemu nie połknąć tego, co samo włazi do ust? Wiem (i trzymam w tajemnicy,’ o dwóch czy trzech takich książkach, że za sam pomysł ich przełożenia można dostać po sto rubli od sztuki, a pomysłu przetłumaczenia jednej z nich me sprzedałbym ani za pięćset rubli, l cóż pań—SŁWO myślą? Gdybym to zaproponował któremu ~i. wydawców, gotów by się wahać: takie to zakute pały! A co hię tyczy drukarń, papieru, sprzedaży — proszę polegać na. mnie! Znam to jak własną kieszeń! Zaczniemy pomalutku. dojdziemy do wielkich rzeczy, na pewno będziemy się mogli utrzymać, a już w każdym razie wyjdziemy na swoje, 320
Duni błyszczały oczy.
— To co pan mówi, bardzo mi się podoba, Dymitrze Prokuficzu — powiedziała. — Ja naturalnie pojęcia o tym nie mam — mitygowała Pulcheria Aleksandrowna — może to i bardzo dobrze, ale Bóg raczy wiedzieć. Jakieś to bardzo nowe, niewiadome. Oczywiście, musimy tu koniecznie pozostać, choć na jakiś czas… Spojrzała na Rodię. — Jak myślisz, Rodia? — zapytała Dunia.
— Sądzę, że to bardzo dobry .pomysł — odparł. — O własnej firmie marzyć za wcześnie, ale pięć lub sześć książek, to pewna, można wydać bez ryzyka. Sam wiem o jednym dziele, które by miało zapewnione powodzenie. Co się zaś tyczy tego, że on potrafi interes poprowadzić, to nie ulega wątpliwości; zna się na rzeczy… Zresztą jeszcze zdążycie się dogadać… — Hura!—huknął Razumichin.—Ą .teraz czekajcie, jest tu do wynajęcia mieszkanie, w tym samym domy, od tychże właścicieli. Osobne, oddzielne, z tymi numerami nie komunikuje się — umeblowane, cena przystępna, trzy pokoiki. Możecie je wynająć na początek. Wasz zegarek zastawię jutro, pieniądze wam przyniosę, a potem wszystko się urządzi. Grunt, że teraz możecie zamieszkać wszyscy troje razem. Rodia z wami… Rodia. dokądże ty? — Jak to, już idziesz? — spytała Pulcheria Aleksandrowna aż z przestrachem. — W takiej chwili! •—— krzyknął Razumichin. Dunia patrzyła na brata z niedowierzającym zdumieniem. Miął czapkę w ręku; gotował się do wyjścia. — Macie takie miny, jakbyście mnie chowali albo żegnali na wieki — zauważył jakoś dziwnie. Niby uśmiechnął się, ale może to i nie był uśmiech.
— Zresztą, kto wie, może widzimy się ostatni raz — dorzucił odruchowo. Chcia! pomyśleć to w duchu, lecz słowa same wypowiedziały się głośno, — Co tobie? — zawołała matka.
— Dokąd idziesz, Rodia? — osobliwym tonem zagadnęła Dunia. — Ot… muszę, koniecznie — odpowiedział nieokreślenie,
321
jakby niepewny, co chciał rzec. Ale jego blada twarz wyrażała jakąś determinację. —^Chciałem powiedzieć… idąc tutaj… chciałem powiedzieć tobie, mamusiu… i tobie, Duniu, że jakiś czas lepiej się nie widywać. Marnie się czuję, jestem niespokojny… później przyjdę, przyjdę sam, kiedy… będę mógł. Pamiętam o was i kocham… Zostawcie mnie! Dajcie mi pobyć samemu! Tak postanowiłem już przedtem… Postanowiłem nieodwołalnie… Cokolwiek się ze mną stanie, czy zginę, czy nie, chcę być sam. Zapomnijcie o mnie zupełnie. Tak będzie lepiej… Nie dowiadujcie się o mnie. Kiedy będzie trzeba, sam przyjdę albo… Was sprowadzę. Możliwe, że wszystko zmartwychwstanie!… Ale teraz, jeżeli mnie kochacie — zaniechajcie… W przeciwnym razie znienawidzę was, czuję to… żegnajcie! — Boże! — jęknęła Pulcheria Aleksandrowna.
I matka, i siostra były przerażone; Razumichin także.
— Riodia, Rodia. Pogódź się z nami, niech będzie po dawnemu! — zaklinała biedna matka. Wolno ruszył ku drzwiom i otworzył je. Dunia go do—pędziła. — Rodia! Co ty wyprawiasz z matką! — szepnęła, a wzrok jej pałał oburzeniem. Ponuro popatrzał na nią. — Nic, nic, przyjdę, będę przychodził — mruknął półgłosem, jakby nie całkiem zdawał sobie sprawę, co chce powiedzieć, i wyszedł z pokoju. — Bez serca, zły egoista! — żachnęła się Dunia.
— 0—błą—ka—ny, a nie bez serca. To wariat! Czyż wy tego nie widzicie? W takim razie to pani jest bez serca… — gorąco wyszeptał Razumichin tuż nad jej uchem i mocno ścisnął jej dłoń. — Zaraz wrócę! — krzyknął zwracając się do zmartwiałej Pulcherii Aleksandrowny i wybiegł za próg. Raskolnikow czekał u wylotu korytarza. — Wiedziałem, że przybiegniesz — ozwal się. — Wracaj do nich i bądź z nimi… Jutro bądź u nich także… i zawsze. Ja… może przyjdę… jeżeli będę mógł. Żegnaj! I nie podając mu ręki odszedł.
— Ależ dokąd idziesz? Co to znaczy? Co ci jest? Do cze—
goż to podobne!… — bąkał Razumichin, zupełnie zbity z tropu. Raskolnikow przystanął. — Raz na zawsze: nigdy o nic mnie nie pytaj. Nie mam nic do powiedzenia… Nie przychodź do mnie. Może przyjdę tutaj… Zostaw mnie, a ich… nie zostawiaj. Czy mnie zrozumiałeś ? W korytarzu było ciemno; stali pod lampą. Chwilę patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Razumichin cale życie pamiętał tę chwilę. Pałający i nieruchomy wzrok Raskolnikowa zdawał się potęgować z każdą minutą, przenikał mu do duszy, do do świadomości. Nagle Razumichin drgnął. Coś dziwnego przemknęło między nimi… Jakaś myśl prześliznęła się, jakaś aluzja; coś poczwarnego, ohydnego i naraz zrozumianego z obu stron… Razumichin pobielał jak trup. — Teraz rozumiesz ? — rzekł znienacka Raskolnikow z wykrzywioną twarzą. — Wracaj, idź do nich — dodał i szybko się odwróciwszy wyszedł z domu… Nie będę teraz opisywał, co się tego wieczoru działo u Pulcherii Aleksandrowny, jak wrócił do nich Razumichin, jak je uspokajał, jak się zaklinał, że trzeba dać Rodionowi odpocząć po chorobie, przysięgał, że Rodia przyjdzie na pewno, będzie przychodził co dnia, że jest bardzo, bardzo roztrzęsiony, więc nie należy go drażnić; że on, Razumichin, będzie go miał na oku, sprowadzi/mu dobrego doktora, najlepszego, całe konsylium… Słowem, tego wieczoru Razumichin stał się ich synem i bratem. IV
A Raskolnikow udał się wprost do domu nad kanałem, gdzie (mieszkała Sonia. Była to kamienica dwupiętrowa, stara, na zielono pomalowana. Wyszukał stróża i otrzymał od niego dosyć niewyraźne wskazówki, gdzie mieszka krawiec Ka—pernaumow. Gdzieś w rogu podwórka znalazł wejście na wąskie i ciemne schody, wspiął się wreszcie na piętro i wszedł na galeryjkę, obiegającą dom od strony podwórza. Gdy brnął w mroku, nie wiedząc, gdzie tu było wejście do Kapernaumowa, nagle o trzy kroki od niego otworzyły się drzwi; machinalnie chwycił za klamkę. 21. —^.i
— Kto to? — trwożnie zapytał kobiecy glos
— To ja… do pani — odparł Raskolnikow i wszedł do maluteńkiej sionki. Tu na dziurawym krześle, w koślawym mosiężnym lichtarzu, paliła się świeca. — To pan! O Boże! — słabo wykrzyknęła Sonia stojąc jak wryta. — Którędy się wchodzi? tutaj? I Raskolnikow, usiłując nie patrzeć na nią, co rychlej wszedł do pokoju. Po chwili weszła z lichtarzem Sonia, postawiła świecę i stanęła przed nim, całkiem stropiona, niewymownie przejęta i widocznie wystraszona jego nieoczekiwaną wizytą. Wtem ognie uderzyły na drobną jej twarz, aż w oczach ukazały się łzy… Było jej i nijako, i wstyd, i słodko… Raskolnikow obrócił się szybko i usiadł na krześle przy stole. Przelotnie zdążył obrzucić pokój spojrzeniem. Był to pokój duży, ale nadzwyczaj niski — jedyny, który Kapernaumowowie odnajmowali; zamknięte drzwi do ich mieszkania znajdowały się w ścianie na lewo. W ścianie przeciwległej, na prawo, były jeszcze drugie drzwi, zawsze na głucho zamknięte. To już było inne, sąsiednie mieszkanie, pod innym numerem. Pokój Soni przypominał mansardę, miał ksztah bardzo nieprawidłowego czworokąta, co sprawiało jakieś pokraczne wrażenie. Ściana o trzech oknach, wychodzących na kanał, przecinała pokój jakoś na ukos, skutkiem czego jeden kąt, niesamowicie ostry, umykał gdzieś w głąb, tak że przy lichym oświetleniu trudno go było dobrze widzieć; za to przeciwległy kąt był szkaradnie rozwarty. W całym tym dużym pokoju prawie nie było sprzętów. W kącie na prawo mieściło się łóżko; obok niego, bliżej drzwi, krzesło. Pod ścianą, gdzie stało łóżko, tuż przy drzwiach do sąsiedniego mieszkania widniał prosty kuchenny stół, przykryty niebieskawą serwetą; przy stole dwa plecione fotele. Dalej, pod przeciwległą ścianą, w pobliżu ostrego kąta, stała niewielka komoda z surowego drzewa, rzekłbyś, zagubiona w pustce. Oto i cale umeblowanie pokoju. Żółtawe, odrapane i zasmolone tapety poczerniały we wszystkich załomkach; snadź w zimie bywało tu wilgotno i zimno. Bieda w oczy; nawet łóżko nie miało firaneczek. Sonia w milcz—eniu patrzała na gościa, który tak pilnie
i bezceremonialnie oglądał jej pokój, wreszcie zaczęła drżeć ze strachu, jak gdyby stała przed sędzią mającym zadecydować o jej losach. — Późno przychodzę… Jedenasta już jest? — spytał, wciąż jeszcze nie podnosząc na nią oczu. — Jest — bąknęła Sonia. — Ach tak, jest! — dorzuciła skwapliwie, jakby tu właśnie był jej ratunek — dopiero co u gospodarzy bił zegar… sama słyszałam… — Przychodzę do pani po raz ostatni — posępnie rzeki Raskolnikow, choć przecie był tu pierwszy raz — może już nigdy pani nie zobaczę… — Pan… wyjeżdża?
— Nie wiem… Wszystko jutro…
— Więc jutro nie będzie pan u Katarzyny Iwanowny? — Głos Soni zadrżał. — Nie wiem. Wszystko jutro rano… Ale nie o to chodzi:
przyszedłem powiedzieć jednosłowo…
Podniósł na nią zamyślony wzrok i naraz zdał sobie sprawę, że siedzi, a dziewczyna wciąż jeszcze stoi przed nim. — Czemuż, pani stoi? Proszę usiąść — powiedział zmienionym nagle, cichym i łagodnym głosem. Usiadła. Patrzał na nią chwilę życzliwie, prawie ze współczuciem. — Jaka pani chudziutka, jaką pani ma rękę. Zupełnie przezroczystą. Palce jak u umarłej. Wziął ją za rękę. Uśmiechnęła się słabo.
— Zawszem taka była.
— Nawet za pobytu w domu?
— Tak.
— Ha, nic dziwnego! — rzucił urywanie i naraz znowu się zmienił wyraz jego twarzy, brzmienie głosu. Raz jeszcze rozejrzał się. — Pani podnajmuje od Kapernaumowa?
— Tak, proszę pana…
— Mieszkają tam, za tymi drzwiami?
— Tak… Mają taki sam pokój.
— Wszyscy w jednym?
— W jednym, proszę pana.
—Ja bym się w pani pokoju bał po nocach — zauważył ponuro.
— Gospodarze bardzo poczciwi, bardzo użyci — odparła Sonia, jakby się jeszcze nie opamiętała i nie doszła do ładu ze sobą — wszystkie meble i wszystko… wszystko należy do gospodarzy. Są bardzo dobrzy, dzieci także przychodzą do mnie często… — To ci… z wadą wymowy?
— Tak, proszę pana… On się zacina, no i kuleje. Żona także… Właściwie nie jąka się, tylko nie wszystko wymawia. Jest dobra, bardzo. A on — byty poddany parobek. Dzieci mają siedmioro… i tylko najstarszy się jąka, a reszta… po prostu chore, ale się nie jąkają… A skąd pan o nich wie? — zagadnęła nie bez zdziwienia. — Opowiadał mi wówczas ojciec pani. Wszystko mi o pani opowiedział… Również o tym, jak pani wtedy wyszła o szóstej, a wróciła o dziewiątej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna klęczała przy łóżku pani. Sonia się zmieszała.
— Mam wrażenie, że widziałam go dzisiaj — szepnęła z wahaniem. — Kogo?
— Ojca. Szłam ulicą, tu niedaleko, na rogu, po dziewiątej, a on jak gdyby szedł przede mną. Zupełnie niby on. Już chciałam wstąpić do Katarzyny Iwanowny. — Pani się przechadzała?
— Tak — cicho bąknęła Sonia, znów się zmieszała, znów spuściła oczy. — Kiedy pani mieszkała u ojca, Marmieładowa bijała panią, co? — Ach, nie, skądże, co pan mówi, nie! — Sonia spojrzała na niego aż z jakimś przestrachem. — Więc pani ją lubi?
— Ją? No prze—e—cie! — przeciągnęła Sonia żałośnie i z wyrazem cierpienia złożyła nagle ręce. — Ach, pan jej… Gdyby pan ją znał! Toż ona zupełnie jak dziecko… Toż jej się rozum pomieszał… z tych bied. A jaka była mądra… jaka wielkoduszna… jaka dobra! Pan nic, nic nie wie… ach! Sonia wymówiła to jakby z rozpaczą, łamiąc ręce, przejęta i cierpiąca. Jej blade policzki znów się zarumieniły, w oczach odbiła się męczarnia. Znać było, że swym pytaniem strasznie ją poruszył, że strasznie chciała coś wypowiedzieć, 326
wyjaśnić, stanąć w obronie. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli wolno tak rzec, wyraziło się nagle w rysach jej twarzy. — Biła! Ale cóż pan mówi! Mój Boże, biła! A choćby nawet biła, to i cóż? Co z tego? Pan nic, nic nie wie… To taka nieszczęśliwa… ach, jaka nieszczęśliwa! I chora… Ona szuka sprawiedliwości… Jest czysta. Tak bardzo wierzy, że we wszystkim musi być sprawiedliwość, więc żąda… Choćby ją zakatowąć, nic niesprawiedliwego nie zrobi. Ona nie rozumie, że przecie nie sposób, żeby między ludźmi była sprawiedliwość, i to ją jątrzy… Jak dziecko, jak dziecko. Jest sprawiedliwa, sprawiedliwa. — A co będzie z panią? Spojrzała na niego pytająco.
— Przecie oni wszyscy spadną pani na kark. Co prawda, to i przedtem wszystko wisiało na pani, a nieboszczyk nawet po pieniądze na poprawiny po wypitce przychodził tutaj. No dobrze, ale co będzie teraz? — Nie wiem — zasmuciła się Sonia.
— Pozostaną tam?
— Nie wiem. Są winni za komorne; ale podobno gospodyni mówiła dzisiaj, że chce im wymówić, a Katarzyna Iwanowna, że i tak nie zostałaby tam ani chwili. — Skądże to taka hardość? Liczy na panią?
— Ach, nie, proszę tak nie mówić!… Stanowimy jedno, razem żyjemy — znów się wzburzyła i nawet rozdrażniła Sonia, co wyglądało, jakby się rozgniewał kanarek lub inny drobny ptaszek. — Zresztą, cóż ma począć? Gdzie, gdzie ma się podziać? — pytała z gorączkowym przejęciem. — Boże, ile ona dzisiaj wypłakała łez! Rozum jej się miesza; pan nie zauważył? Miesza się. To jak małe dziecko troszczy się, żeby jutro wszystko było przyzwoicie, żeby były przekąski i wszystko… to znów załamuje ręce, pluje krwią, płacze, zaczyna raptem walić głową o ścianę — z tej rozpaczy. Potem się znów pociesza, pokłada nadzieję w panu: mówi, że pan jest teraz jej ucieczką, że ona gdzieś pożyczy trochę pieniędzy, pojedzie ze mną do rodzinnego miasta, założy pensję dla dobrze urodzonych panien, mnie zrobi przełożoną — i że zacznie się dla nas zupełnie nowe, wspaniałe życie; całuje mnie, ściska, pociesza — i wierzył Tak wierzy w swoje fantazje! No i czyż można jej się sprzeciwiać? A tymczasem calutki dzień myje 327
dzisiaj, pierze, czyści, lata, sama — taka słabiutka! — przyciągnęła nieckę do pokoju, zziajała się, padła na łóżko jak nieżywa. Dziś rano we dwie chodziłyśmy na targ kupić trzewiczki dla Poluni i Lenki, bo zupełnie się im rozlatują; tylko że nie starczyło nam pieniędzy, bardzo dużo brakowało, a ona wybrała takie milutkie buciczki, bo ma dobry gust, pan wie… Tuż w sklepiku rozpłakała się przy kupcach, że nie wystarczyło pieniędzy… Ach, jak przykro było patrzeć. — Teraz już się nie dziwię, że pani… tak mieszka — z goryczą uśmiechnął się Raskolnikow. — A pan jej nie żałuje? nie żałuje? — żachnęła się So—nia. — Przecie wiem: pan jej dał ostatnie grosze, choć jeszcze nic nie wiedział. Gdyby zaś pan zobaczył wszystko, o Boże! A ileż, ileż razy doprowadzałam ją do płaczu! Nie dalej jak w zeszłym tygodniu! Och, ja! Niespełna tydzień przed jego śmiercią. Postąpiłam wtedy okrutnie! Ileż, ileż razy to robiłam. Ach, jakże mi teraz było ciężko wspominać o tym cały dzień! Mówiąc to aż załamała ręce, tak ją bolały te wspominki.
— To niby pani ma być okrutna?
— Tak, ja, ja! Przyszłam wtedy — ciągnęła dalej z płaczem—a nieboszczyk powiada: „Soniu, powiada, poczytaj mi, głowa mnie boli, poczytaj mi, dziecko… oto książka”, miał jakąś tam książkę, wziął od Andrzeja Siemionycza, od pana Lebieziatnikowa — on tam mieszka — zawsze brał takie śmieszne książki. A ja mu na to. „Już muszę iść”, i nie chciałam mu poczytać, wstąpiłam zaś do nich właściwie po to, żeby pokazać Katarzynie Iwanownie kołnierzyki: Lizawieta, handlarka, tanio przyniosła mi kołnierzyki i mankieciki, ładne, nowiutkie, z deseniem. Katarzynie Iwanownie bardzo się spodobały, włożyła je, przejrzała się w lustrze i bardzo, bardzo jej się podobały. „Soniu, powiada, podaruj mi to, proszę ciebie.” Proszę ciebie — powiedziała, bo taką straszną miała na nie ochotę. A tymczasem dokądże ma się tak ubrać? Ot, przypomniały jej się dawne, szczęśliwe czasy! Przegląda się w lustrze, zachwyca, a przecie nie ma żadnych, żadnych sukien, żadnych rzeczy — już tyle lat! I n^gdy nikogo nie poprosi o nic; dumna jest, raczej sama odda ostatni grosz. lecz tym razem poprosiła — bo strasznie jej się spodobało! A ja i tego poskąpiłam. „Katarzyno Iwanowno — powiadam — po cóż d to?” Tak prosto z mostu: po cóż? Co jak co, 328
ale tego nie powinnam była jej mówić! Popatrzyła na mnie i tak się jej zrobiło ciężko, ciężko, żem odmówiła, i tak smutno było to widzieć… Nawet już nie o kołnierzyki, tylko zmartwiła ją moja odmowa, widziałam to. Teraz tak bym chętnie wszystko to cofnęła, odrobiła, wszystkie te twarde słowa… Och, ja!… Zresztą, co tam!… Panu przecie wszystko jedno! — Więc pani znała tę handlarkę Lizawietę?
— Owszem… Czyżby pan także? — z pewnym zdziwieniem spytała Sonia. — Katarzyna Iwanowna ma suchoty, złośliwe suchoty;
niebawem umrze—rzekł Raskolnikow po chwili milczenia, nie odpowiadając na pytanie. — Och, nie, nie, nie — i Sonia bezwiednym ruchem chwyciła go za obie ręce, jakby zaklinając, żeby „nie”. — Przecie lepiej, by umarła.
— Nie, nie lepiej, nie lepiej, wcale nie lepiej! — powtarzała odruchowo i z przestrachem. — A dzieci? Dokądże je pani zabierze, jeżeli nie tutaj?
— Och, już nie wiem!…—zawołała prawie z rozpaczą i schwyciła się za głowę. Znać było, że ta myśl niejednokrotnie już ją nawiedzała i że on tylko na nowo przywołał tę myśl. — A co będzie, jeżeli jeszcze za życia Katarzyny Iwanowny pani zachoruje, zostanie odwieziona do szpitala? Co wtedy będzie? — nastawał bezlitośnie. — Ach, co pan mówi, co pan mówi! To niemożliwe! — i twarz Soni wykrzywiła straszna trwoga. — Czemu niemożliwe? — ciągnął Raskolnikow z cierpkim uśmiechem. — Jakąż to pani ma asekurację? A wtedy co się z nimi stanie? Całą gromadą wyjdą na ulicę, ona będzie kaszleć, żebrać, tłuc głową gdzieś o mur, jak dziś rano, a dzieci płakać… Później upadnie, odwiozą ją do cyrkułu, do szpitala, tam umrze, a dzieci… — Och, nie!… Pan Bóg tego nie dopuści! — wyrwało się wreszcie ze zdławionej piersi Soni. Słuchała, błagalnie patrząc nań i składając ręce w niemej prośbie, jak gdyby wszystko zależało od niego. Raskolnikow wstał i jął chodzić po pokoju. Upłynęła minuta. Sonia stała ze zwieszoną głową i rękami, w okrutnej zgryzocie. — Oszczędzać niepodobna? Odkładać na czarną godzinę? — spytał zatrzymując się nagle przed nią. ^9
— Nie — wyszeptała.
— Oczywiście, że nie! Ale pani próbowała? — dodał z drwiną prawie. — Próbowałam.
— I figa? Rzecz jasna! Głupie pytanie!
Znów chodził po pokoju, znów upłynęła minuta.
— Nie każdego dnia coś wpływa? Sonia zmieszała się jeszcze bardziej i ponownie oblała się pąsem. — Nie — wyszeptała z dręczącym wysiłkiem.
— Z Polunią będzie na pewno to samo — rzekł znienacka.
— Nie! nie! to nie może być, nie! — jak opętana krzyknęła głośno Sonia, niby nożem żgnięta. — Pan Bóg, Pan Bóg nie pozwoli na takie okropieństwo!… — Już nieraz pozwalał.
— Nie, nie! Bóg ją obroni. Bóg!… — powtarzała obłędnie. — A może Boga wcale nie ma — ze złą uciechą odparł Raskolnikow, zaśmiał się i spojrzał na nią. Rysy Soni naraz zmieniły się strasznie; przebiegły po nich skurcze. Z niewysłowionym wyrzutem spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, lecz nic nie potrafiła wykrztusić i tylko gorzko, gorzko zapłakała chowając twarz w dłoniach. — Pani mówi, że Katarzynie Iwanownie rozum się miesza;
pani także rozum się miesza — rzekł po chwili milczenia.
Upłynęło pięć minut. Wciąż chodził tam i z powrotem, milcząc, nie patrząc na nią. Wreszcie podszedł do niej; oczy mu błyszczały. Oburącz ujął ją za ramiona i zajrzał wprost w jej spłakaną twarz. Wzrok jego był suchy, zgorączkowany, ostry, wargi drgały spazmatycznie… Wtem schylił się szybko, przypadł do podłogi i pocałował nogę dziewczyny. Sonia z przerażeniem odskoczyła od niego jak od wariata. Bo też wyglądał zupełnie jak wariat. — Co pan robi, co pan robi? Przede mną! — bełkotała blednąc, a serce skurczyło jej się nieznośnym bólem. Wstał od razu. — Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu cierpieniu ludzkiemu — rzekł jakoś dziko i odszedł do okna. — Słuchaj — dodał wracając do niej po minucie — niedawno powiedziałem jednemu zuchwalcowi, że niewart twego 330
małego palca… i że zrobiłem swojej siostrze zaszczyt sadzając ją dzisiaj koło ciebie. — Ach, jakże pan mógł to powiedzieć! i to przy niej! — przeraziła się Sonia. — Siedzieć koło mnie! zaszczyt! Przecie ja jestem… bez czci, jestem wielka, wielka grzesznica! Ach, cóż to pan powiedział! — Nie za to, żeś grzesznica, nie za to, żeś pohańbiona, powiedziałem tak o tobie, lecz za wielkie twoje cierpienie. A żeś grzeszna, to prawda — dodał nieomal w natchnieniu — a najgorszy twój grzech to, żeś nadaremnie umartwiła i zdradziła siebie. To najokropniejsze, że żyjesz w tym brudzie, którego nienawidzisz, a zarazem wiesz sama (bo wystarczy mieć oczy), że nikomu tym nie pomagasz i nikogo przez to nie ocalasz! I powiedzże mi nareszcie — mówił zapamiętale — jakim sposobem taka hańba i taka nikczemność mieści się w tobie tuż obok wręcz przeciwnych, świętych uczuć? Przecie słuszniej, tysiąc razy słuszniej i rozumniej byłoby rzucić się do wody i za jednym zamachem skończyć z tym wszystkim! — Aż nimi co będzie? — słabo spytała Sonia spozierając nań męczeńsko, lecz jednocześnie jakby się zgoła nie dziwiąc jego słowom. Raskolnikow przyjrzał jej się osobliwie. Wszystko wyczytał z jednego jej spojrzenia. A więc rzeczywiście już i ona miewała tę myśl. Może niejednokrotnie i poważnie rozmyślała z rozpaczą o samobójstwie — tak bardzo poważnie, że teraz prawie jej nie zdziwiła jego sugestia. Nie zauważyła nawet okrucieństwa jego słów (sensu wyrzutów i zwłaszcza jego poglądu na jej hańbę również nie zauważyła, widział to wyraźnie). Lecz zrozumiał w pełni, w jak potwornie bolesnym stopniu zadręczała ją od dawna już myśl o własnym upadku i sromocie. Więc cóż, cóż, rozmyślał, powstrzymywało ją dotychczas od chęci odebrania sobie życia? Dopiero teraz pojął w całej pełni, czym dla niej były te biedne, małe dzieci—sieroty i ta żałosna, wpółobłąkana Katarzyna Iwanowna, ze swą gruźlicą, ze swoim tłuczeniem głową o mur. Niemniej jasne było dla niego, że Sonia ze swoim charakterem i tą bądź co bądź trochą wykształcenia, jakie otrzymała, żadną miarą nie mogła pozostawać w tej sytuacji. Ale było dlań zagadką, czemu tak długo mogła w tej sytuacji trwać i nie zwariować, jeśli już brakło jej sił, żeby skoczyć w wodę. Rozumiał naturalnie, że położenie Soni w społeczeństwie jest zjawi—331
skiem przypadkowym, choć, niestety, bynajmniej nie odosobnionym ani wyjątkowym. Lecz właśnie ta przypadkowość, ta trocha wykształcenia i całe jej poprzednie życie powinny były, zdawałoby się, zabić ją przy pierwszym kroku na tej odrażającej drodze. Więc cóż ją powstrzymywało? Chyba nie wyuzdanie? Snadź cała ta hańba musnęła ją tylko mechanicznie; prawdziwa rozpusta jeszcze się nie wsączyła do jej serca ani jedną kroplą: widział to, stała przed nim na jawie… „Ma przed sobą trzy drogi — rozmyślał — skoczyć do kanału, zostać mieszkanką szpitala dla wariatów albo… albo wreszcie rzucić się w rozpustę, która otumania rozum i wysusza serce.” Ta ostatnia myśl przejmowała go największym wstrętem; ale już był sceptykiem, był młody, abstrakcyjny i dlatego okrutny, toteż nie mógł nie uwierzyć, że wyjście ostatnie, czyli rozpusta, jest najprawdopodobniejsze. „Ale czyż to prawda — zawołał w duchu — czyż rzeczywiście ta istota, która jeszcze zachowała czystość serca, świadomie da się wciągnąć na koniec w to plugawe, cuchnące bagno? Czy naprawdę owo wchłanianie już się rozpoczęło i tylko dlatego mogła dotychczas wytrzymać, że występek już się jej nie wydaje takim wstrętnym? Nie, nie, to być nie może! — wołał tak jak niedawno Sonia — nie, od samobójstwa powstrzymywała ją dotąd myśl o grzechu i oni, tamci… Jeżeli zaś dotychczas nie zwariowała… Ale któż mi powiedział, że nie zwariowała? Czyż jest przy zdrowych zmysłach? Czy podobna mówić tak jak ona? Czy można tak siedzieć nad przepaścią, tuż nad smrodliwym bagnem, co już ma ją wchłonąć, i machać ręką, zatykać uszy, gdy się jej mówi o niebezpieczeństwie? Chyba nie oczekuje cudu? Owszem, właśnie że oczekuje. A czy to wszystko nie są oznaki „obłędu”? Z uporem zatrzymał się na tej myśli. To tłumaczenie podobało mu się nawet bardziej od innych. Zaczął bacznie się jej przyglądać.
— Więc gorliwie modlisz się do Boga, Soniu? — zapytał. Sonia milczała; stal przy niej i czekał na odpowiedź. — Czymże ja bym była bez Boga? — szybko, energicznie wyszeptała, przelotnie obrzucając go spojrzeniem roziskrzonych nagle oczu i mocno ściskając jego rękę. „A co!” — pomyślał.
332
spytał ciągnąc dalej swe
— I cóż ci Bóg za to daje? — badanie.
Sonia długo milczała, jakby nie mogła się zdobyć na odpowiedź. Wątlutka jej pierś falowała od wzburzenia. — Proszę milczeć! Proszę nie pytać! Pan nie zasługuje!… —krzyknęła nagle, patrząc na niego surowo i gniewnie. „Ano właśnie! ano właśnie!” — uparcie powtarzał sobie w duchu. — Wszystko daje! — szepnęła pośpiesznie, znów spuszczając, oczy. „Oto i wyjście! Oto i tłumaczenie wyjścia!” — zdecydował w myśli, obserwując ją z zachłanną ciekawością. Z nowym, osobliwym, prawie bolesnym uczuciem wpatrywał się w to blade, chude, nieprawidłowe i kanciaste liczko, w te łagodne błękitne oczy, które umiały zaiskrzyć się takim ogniem, takim surowym, energicznym wyrazem, w to drobne ciało, drżące jeszcze z oburzenia i gniewu — i wszystko to wydawało mu się coraz dziwniejszym, prawie niemożliwym. „Nawiedzona! Nawiedzona!” — powtarzał sobie. Na komodzie leżała jakaś książka. Przemierzając pokój widział ją za każdym razem; teraz wziął i spojrzał—na tytuł. Był to Nowy Testament w rosyjskim przekładzie. Książka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie. — Skąd to? — zawołał do Soni poprzez pokój. Stała w tymże miejscu, o trzy kroki od stołu. — Przynieśli mi — odparła, jakby przełamując wewnętrzny opór i nie patrząc na niego. — Kto przyniósł?
— Lizawieta przyniosła, prosiłam ją.
„Lizawieta! dziwne!”—pomyślał. Wszystko u Soni stawało się dla niego coraz dziwniejsze i cudaczniejsze z każdą minutą. Podszedł z książką bliżej świecy i jął kartkować. — Gdzie tu o Łazarzu? — zapytał znienacka. Sonia uparcie patrzyła w ziemię i nie odpowiadała. Stała trochę bokiem do stołu. — O wskrzeszeniu Łazarza gdzie tu jest? Znajdź mi to, Soniu. Popatrzyła na niego z ukosa.
— Pan nie tam patrzy. . W czwartej Ewangelii… — szepnęła surowo, nie zbliżając się do niego. 333
— Znajdź i przeczytaj mi — powiedział; usiadł, postawił łokcie na stole, podparł głowę ręką i posępnie utkwił gdzieś wzrok, przygotowując się do słuchania. „Za jakie trzy tygodnie proszę nas odwiedzić u czubków! Bo zdaje się, że i ja tam będę, jeżeli nie w jakim gorszym miejscu” — wymamrotał w duchu. Nieufnie spełniając dziwne życzenie Raskolnikowa, So—nia niezdecydowanie podeszła do stołu. Ale książkę wzięła jednak.
— Czyż pan nie czytał? — zagadnęła patrząc na niego ukradkiem poprzez stół. Glos jej brzmiał coraz surowiej. — Dawno… Jeszcze w szkole. Czytaj!
— A w cerkwi pan słyszał?
— Ja… nie chodziłem. A ty często chodzisz?
— N—nie — wyszeptała Sonia. Raskolnikow uśmiechnął się.
— Rozumiem… Więc i na pogrzeb ojca nie pójdziesz jutro? — Pójdę. I w zeszłym tygodniu byłam… Na nabożeństwie żałobnym. — Za kogo?
— Za Lizawietę. Zamordowano ją siekierą. Nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Doznawał zawrotu głowy. — Przyjaźniłaś się z Lizawietą?
— Tak… Była sprawiedliwa… przychodziła do mnie… Z rzadka… bo nie wypadało. Czytałyśmy razem… i rozmawiały. Będzie oglądała Boga twarzą w twarz. Dziwnie zabrzmiały mu w jej ustach te książkowe zwroty;
i nowa niespodzianka: jakieś tajemnicze spotkania z Lizawietą; i obie — opętane. „Tutaj człowiek i sam gotów sfiksować! To zaraźliwe” — pomyślał. — Czytaj! — zawołał niecierpliwie i rozkazująco. Sonia wciąż ‘się— —wahała. Serce się tłukło. Jakoś nie miała odwagi mu czytać. On nieledwie z udręką patrzał na tę „nieszczęsną obłąkaną”. — Po co to panu? Przecie pan niewierzący?… — szepnęła cicho, zdyszanym głosem. — Czytaj! Tak chcę! — nalegał. — Lizawiecie wszak czytałaś. iSonia otworzyła książkę i odszukała rozdział. Drżały jej 334
ręce, tchu brakło. Dwukrotnie zaczynała, a pierwsza sylaba wciąż nie chciała dać się wymówić. — „I był niektóry chory Łazarz z Bethanii…” — wy—bąkaia wreszcie z wysiłkiem, lecz już przy trzecim słowie głos załamał się i zerwał, niby przeciągnięta struna. Coś przecięło jej oddech, zdławiło pierś. Raskolnikow rozumiał po części, dlaczego Sonia nie decyduje się mu czytać, a im lepiej rozumiał, tym niecierpliwiej i jakby brutalniej nastawal. Aż nadto dobrze pojmował, jak ciężko było jej teraz uzewnętrzniać swoją najskrytszą własność. Rozumiał, że te uczucia w rzeczy samej stanowią prawdziwą i już dawną, być może, tajemnicę jej, być może — od najwcześniejszej młodości, spędzonej w rodzinie, przy boku nieszczęśliwego ojca i wariującej w niedoli macochy, wśród głodnych dzieci, szkaradnych wrzasków i wypomnień. Lecz zarazem wiedział teraz, wiedział na pewno, że choć się wzdraga, choć się czegoś okropnie boi przystępując do czytania, to jednocześnie jej samej okropnie chce się czytać, mimo całą mękę i obawę, i to właśnie jemu, aby słyszał, i koniecznie teraz — „bez względu na to, co się później stanie!”… Wyczytał to z jej oczu, zrozumiał to z jej wzburzonej egzaltacji… Sonia przemogła się, opanowała spazm gardła, który na początku wersetu zdławił jej głos, i ciągnęła dalej lekturę XI rozdziału Ewangelii podług św. Jana. Tak dobrnęła do 19 wersetu. — „A przyszło było wiele Żydów do Marty i Maryi, aby je cieszyli po bracie ich. Marta tedy, skoro usłyszała, że Jezus idzie, zabieżała Mu; a Marya doma siedziała. Rzekła tedy Marta do Jezusa: Panie! byś tu był, nie umarłby był brat mój; lecz i teraz wiem, że o cokolwiek będziesz Boga prosił, da Ci Bóg.” Tu zatrzymała się znowu, wstydliwie przeczuwając, że znowu drgnie i zerwie się jej głos… — „Powiedział jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twój. Rzekła mu Marta: Wiem, iż zmartwychwstanie w zmartwychwstaniu, w ostatni dzień. Rzekł jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyw będzie; a wszelki, który żywię a wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz temu? Powiedziała mu: : (i jakby z bólem chwytając oddech, Sonia przeczytała
115
wyraźnie i z mocą, jak gdyby to ona sama wyznawała wszem wobec) Iście, Panie! jam uwierzyła, żeś Ty jest Chrystus, Syn Boży, któryś na ten świat przyszedł.” Zatrzymała się, szybko podniosła oczy na niego, lecz co żywo przemogła się i jęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomo, nie obracając się, trzymając łokcie na stole, patrząc w bok. Doczytali do 32 wersetu: — „Marya tedy, gdy przyszła, kędy był Jezus, ujrzawszy Go, przypadła do nóg Jego i rzekła Mu: Panie! byś tu był, nie umarłby był brat mój. Jezus tedy, gdy ją ujrzał płaczącą i Żydy, którzy z nią przyszli, płaczące, rozrzewnił się w duchu i wzruszył sam siebie; i rzekł; Gdzieżeście go położyli? Powiedzieli Mu: Panie! pójdź a oglądaj! I zapłakał Jezus. Mówili tedy Ży dowie: Oto jako go miłował. A niektórzy z nich mówili: Nie mógł Ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego, uczynić, żeby był ten nie umarł?” Raskolnikow obrócił się do niej i patrzał na nią, przejęty. Tak, właśnie tak! Już nią całą wstrząsała prawdziwa, rzeczywista gorączka. Oczekiwał tego. Oto zbliżała się do słowa o największym, niesłychanym cudzie i zdjęło ją uczucie wielkiego tryumfu. Głos jej nabrał metalicznej dźwięczności; brzmiała w nim i wzmacniała go radość i tryumf. Wiersze druku mieszały się przed nią, bo ciemniało jej w oczach, lecz umiała tekst na pamięć. Przy ostatnim wersecie: „Nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego…” — Sonia, zniżając glos, gorąco i namiętnie oddała zwątpienie, wyrzut i naganę niewierzących, zaślepionych Żydów, którzy wnet, za chwilę, jak gromem rażeni, padną na ziemię, zaszlochają i uwierzą… „I on, on—także zaślepiony i niewierzący, on także zaraz usłyszy, on także uwierzy, tak, tak! zaraz, natychmiast” — marzyło jej się, więc drżała w radosnym oczekiwaniu. — „Jezus tedy, rozrzewniwszy się znowu sam w sobie, przyszedł do grobu; a była jaskinia, a kamień na niej był położony. Rzekł Jezus: Odejmijcie kamień. Rzekła Mu Marta, siostra tego, który był umarł: „Panie! jużci cuchnie, bo mu już czwarty dzień.” Słowo „czwarty” wypowiedziała z naciskiem.
— „Powiedział jej Jezus: Zażem ci nie rzekł, iż jeśli uwie—336
rżysz, oglądasz chwałę Bożą? Odjęli tedy kamień, a Jezus, podniósłszy oczy swe w górę rzekł: Ojcze! dziękuję Tobie, żeś Mnie wysłuchał. A Jamci wiedział, że Mnie zawsze wy—sluchiwasz; alem rzekł dla ludu, który około stoi, aby wierzyli, iżeś Ty Mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź z grobu! I natychmiast wyszedł, który był umarły… (głośno, w zachwyceniu odczytała drżąc i martwiejąc, jakby oglądała to na własne oczy) …mając ręce i nogi związane chustkami, a twarz jego była chustką obwiązana. Rzekł im Jezus: Rozwiążcie go i puśćcie, aby szedł. Wiele tedy z Żydów, którzy byli przyszli do Maryi i Marty, a widzieli, co uczynił Jezus, uwierzyli Weń.” Dalej już nie czytała, nie mogła czytać, zamknęła księgę i szybko wstała z krzesła. — Tyle o wskrzeszeniu Łazarza—ucięła surowym szeptem, i stanęła bez ruchu, odwrócona, nie śmiać i jak gdyby wstydząc się podnieść na niego wzrok. Jej febryczne dreszcze nie ustawały. W koślawym lichtarzu dawno się już dopalił ogarek, mętnie oświetlający w tej nędznej izbie mordercę i jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w czytaniu wiecznej księgi. Minęło pięć minut, może więcej. — Przyszedłem w interesie — nagle rzekł Raskolnikow głośno F chmurnie. Wstał i podszedł do Soni. Ona milcząc podniosła na niego oczy. Wzrok jego był szczególnie surowy, a odbijała się w nim jakaś dzika stanowczość. — Porzuciłem dzisiaj krewnych — rzeki — matkę i siostrę. Już do nich nie pójdę. Wszystko tam zerwałem. — Czemu? — spytała Sonia jak oszołomiona. Niedawne spotkanie z jego matką i siostrą wywarło na niej wrażenie nadzwyczajne, aczkolwiek dla niej samej niejasne. Wiadomości o zerwaniu wysłuchała nieledwie ze zgrozą. — Mam teraz tylko dębie — dodał. — Będziemy szli razem… Przyszedłem do ciebie. ;0bojeśmy przeldęci, wspólnie też pójdziemy! (—.—.; ——”. Oczy mu pałały. „Niby niespełna rozumu!” — z kolei pomyślała Sonia. — Gdzie mamy iść? — spytała w strachu i bezwiednie cofnęła się. 15 Dostoiewski, t. I
337
— Czy ja wiem? Wiem tylko, że jedną pójdziemy drogą, to wiem na pewno — tylko tyle. Wspólny cel! Spozierała na niego nic nie rozumiejąc. Zdawała sobie sprawę tylko z tego, że okropnie, bezgranicznie jest nieszczęśliwy. — Nikt z tamtych nie zrozumie nic, jeśli będziesz im mówiła — ciągnął dalej — ja zaś zrozumiałem. Potrzebna mi jesteś, dlatego też przyszedłem do ciebie. — Nie rozumiem… —wywecotah.
— Zrozumiesz później. Czyżeś nie uczyniła tego samego? Tyś także przekroczyła… Zdołałaś przekroczyć. Podniosłaś rękę na siebie, zaprzepaściłaś życie… własne (ale to wszystko jedno!). Byłabyś mogła żyć duchem i rozumem, a skończysz na placu Siennym… Lecz ty wytrzymać nie możesz i jeżeli pozostaniesz sama, zwariujesz, jak i ja. Już i teraz jesteś ;ak błędna, a zatem musimy iść razem, jedną drogą! Idźmy! — Dlaczego? Dlaczego pan to mówi! — bąknęła Sonia, dziwnie i buntowniczo przejęta jego słowami. — Dlaczego? Bo tak pozostać nie może — oto dlaczego! Przecież nareszcie trzeba rozważyć serio i śmiało, a nie dziecinnie płakać i wołać, że Bóg nie dopuści! Pomyśl, co będzie, jeżeli w rzeczy samej zabiorą cię jutro do szpitala? Tamta jest bezrozumna, ma gruźlicę, wkrótce umrze — a dzieci? Czyż Polunia nie zginie? Czyż nie widujesz na wszystkich rogach dzieci, które ich matki wysyłają na żebry? Dowiadywałem się, gdzie te matki mieszkają i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mogą być dziećmi Tam siedmioletni malec jest rozpustnikiem i złodziejem. A wszak dzieci są obrazem Chrystusa: „Ich jest Królestwo Boże.” On kazał czcić i miłować, one są przyszłą ludzkością… — Cóż więc, cóż począć? — powtarzała Sonia, histerycznie płacząc i załamując ręce. — Co począć? Strugać, co jest do strugania; raz na zawsze, i basta; i wziąć na siebie cierpienia! Co? Nie rozumiesz? Później zrozumiesz… Wolńość.Twładza, przede wszystkim władza! Nad całym dygotliwym stworzeniem i nad całym mrowiskiem!… Oto cel! To rozumtTó mój wiatyk dla ciebie! Może rozmawiam z tobą ostatni raz. Jeżeli nie przyjdę— jutro, usłyszysz o .mnie sama, a wówczas przypomnij sobie te moje teraźniejsze słowa. Kiedyś, polem, po upływie lat, z biegiem 338
życia, pojmiesz może, co te słowa znaczyły. Jeżeli zaś jutro przyjdę, to d powiem, kto zabił Lizawietę. Żegnaj! Sonia wzdrygnęła się z przesfracnur—A czy pan wie, kro zabił? — spytała lodowaciejąc z przerażenia i dziko patrząc na niego. — Wiem i powiem… Tobie, tobie jednej! Ciebie wybrałem. Przyjdę do ciebie nie o przebaczenie prosić, tylko po prostu powiem. Obrałem cię dawno, by ci to powiedzieć — już wtedy, gdy ńii twó) ojciec mówiło tobie i kiedy Lizawieta jeszcze żyła, umyśliłem to sobie. Żegnaj. Ręki mi nie podawaj Jutro! Szedł ku drzwiom. Sonia patrzała na niego jak na obłąkanego; zresztą i sama czuła się jak błędna. Doznawała zawrotów. „Jezu! Skąd on wierkto—zabitUzawietę? co znaczyły te słowa? To straszne!” Lecz jednocześnie ta myśl nie przychodziła jej go głowy. Żadną miarą! Żadną miarą!… O, on musi być okropnie nieszczęśliwy!… Porzucił matkę i siostrę. Czemu? Co tam zaszło? I jakie żywi zamiary? Co on jej mówił? Pocałował ją w nogę i mówił… mówił (tak, wyraźnie to powiedział), że bez niej żyć już nie może… Chryste Panie! W gorączce i majaczeniu spędziła cala noc. Zrywała się niekiedy, płakała, załamywała ręce, to znów wpadała w gorączkowe sny, a śniła się jej Polunia, Katarzyna Iwanow—na i Lizawieta, czytanie Ewangelii i on, on ze swoją bladą twarzą, z pałającymi oczyma… Całuje nogi jej, płacze… O Boże! Za drzwiami na prawo, za tymi właśnie drzwiami, które oddzielały pokój Soni od mieszkania Gertrudy Ressiich, mieścił się pokój przechodni, od dawna pusty, przynależny do mieszkania pani Reasiich i przez nią odnajmowany, o czym też wieściły nalepki na bramie i papierki na szybach okien wychodzących na kanał. Sonia z dawna przywykła uważać ten pokój za nie zamieszkany. A tymczasem pod drzwiami pustego pokoju stal pan Swidrygajłowi czając się podsłuchiwał. Gdy Raskolnikow wyszedł, pan Swidrygajtów postał, pomyślał, udał się na palcach do własnego pokoju, sąsiadującego z tym pustym, wziął krzesło i bez szmeru ustawił je tuż pod drzwiami wiodącymi do pokoju Soni, Rozmowa wydala mu się zajmująca i znamienna i bardzo, bardzo mu się spodobała, spodobała tak dalece, że przyniósł sobie krzesło, by w przy—29» —WO
szlośd ot, powiedzmy jutro — już się nie narażać na przykrość stania na nogach przez cała godzinę, lecz, owszem, urządzić się z komfortem i w ten sposób mieć pod każdym względem całkowitą przyjemność. V
Gdy nazajutrz rano, punkt o jedenastej, Raskolnikow wszedł do gmachu …skiego komisariatu, do wydziału spraw śledczych, i poprosił,, by go zameldowano Porfiremu Pietrowiczowi — był aż zdziwiony, że go tak długo nie przyjmują; upłynęło co najmniej dziesięć minut, zanim go wezwano. A przewidywał, że powinni na łeb na szyję rzucić się do niego. Tymczasem stal oto w poczekalni, dookoła snuli się różni ludzie, których, widać, nie .obchodził wcale. W następnym pokoju, przypominającym kancelarię, siedziało i pisało kilku urzędników, i było rzeczą oczywista, że żaden z nich nie ma pojęcia, kto zacz jest imć Raskolnikow. Niespokojnym, podejrzliwym spojrzeniem wodził wokół siebie, śledząc, czy nie ma w pobliżu jakiego tajniaka, jakichś czatujących oczu, których celem: pilnować go i nie dać mu drapnąć. Ale nic podobnego nie było; widział tylko same kancelaryjne, błaho zafrasowane twarze, potem jeszcze jakichś ludzi, z których żaden nie zwracał na niego uwagi, gdyby chciał, mógł sobie każdej chwili wynieść się na cztery wiatry. Coraz mocniej krzepło w nim przekonanie, że gdyby rzeczywiście ten zagadkowy wczorajszy człowiek, ten upiór, co wyskoczył spod ziemi, wiedział wszystko i wszystko widział, nie pozwolono by jemu, Raskolnikowo—wi, stać sobie tutaj i spokojnie oczekiwać. Zresztą nie czekaliby tu do jedenastej, aż jemu samemu spodoba się przyjść! Wyglądało więc na to, że albo ów człowiek nic jeszcze nie doniósł, albo… albo po prostu on również nic nie wie, nic na własne oczy nie widział (bo i w jakiż sposób miał widzieć?), a zatem wszystko, co się wczoraj zdarzyło z nim, Raskolnikowem, znowuż jest tylko majakiem, wyjaskrawionym przez jego rozklekotaną, chorą wyobraźnię. Ten domysł począł się w nim umacniać już wczoraj, podczas najdotkliwszych trwóg i rozpaczy. Przemyślawszy to wszystko teraz i gotując się do nowego boju, uczuł naraz, że drży — i zawrzał z oburzenia na myśl, iż 340
drży ze strachu przed znienawidzonym Porfirym. Rzeczą najokropniejszą dla niego było — znowu się spotkać z tym człowiekiem: nienawidził go bez miary, bez granic, i bał się nawet, że go ta nienawiść zdemaskuje. Tak silne było jego oburzenie, iż od razu uporał się z dreszczami, postanowił wejść z zimną, zuchwałą miną, dał sobie słowo, że będzie możliwie najwięcej milczał, przyglądał się i przysłuchiwał, i przynajmniej na ten jeden raz za wszelką cenę opanuje swą chorobliwie roztrzęsioną naturę. Właśnie w tej chwili wezwano go do Porfirego Pietrowicza. Okazało się, że Porfiry Pietrowicz jest w swoim gabinecie sam. Gabinet był pokojem ani wielkim, ani małym; stały tu: duży stół kancelaryjny przed ceratową kanapą, biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł — wszystko to własność państwowa, wszystko z politurowanej brzozy. W kącie, w tylnej ścianie lub raczej w przepierzeniu, były zamknięte drzwi; czyli że tam dalej, za przepierzeniem, musiały się mieścić jeszcze jakieś izby. Natychmiast po wejściu Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamknął drzwi i zostali sam na sam. Powitał gościa z najweselszą na pozór i najżyczliwszą miną; dopiero po upływie kilku chwil Raskolnikow dostrzegł w nim po niektórych oznakach coś niby pomieszanie — jakby go zaskoczono albo przyłapano na jakiejś skrzętnie ukrywanej czynności. — A, mój łaskawca! Witamy, witamy… w naszych pieleszach… — zaczął Porfiry Pietrowicz wyciągając do niego obie ręce. — No, siadajże, panie bracie! A może pan nie lubi tych wszystkich „łaskawco”, „panie bracie”, ot tak, tout coMrr*? Proszę tego nie uważać za poufałość… Ot, tutaj, na kanapce. Raskolnikow usiadł nie spuszczając zeń oka.
„W naszych pieleszach”, przeprosił za poufałość, francuskie słówko „tout court” i tak dalej, i tak dalej — wszystko to były oznaki charakterystyczne. „Swoją drogą, choć wyciągnął do mnie obie ręce, jednak żadnej mi nie podał, cofnął zawczasu” — mignęło w nim podejrzeliwie. Obaj śledzili się wzajem, lecz ilekroć spotykały się ich wejrzenia, obaj z błyskawiczną szybkością odwracali wzrok. po proctu
— Przyniosłem panu ten papierek… o zegarku… oto jest. ETobrze napisane, czy znowu wypadnie przepisać? — Co? Papierek? Tak, tak… w porządku, zupełnie dobrze — rzeki Porfiry Pietrowicz jakby gdzieś śpiesząc i dopiero po powiedzeniu tego wziął papier i przejrzał. — Tak, w porządku. —Nic więcej nie potrzeba — potwierdził równie skwapliwie i położył papier na stole. Później, po chwili, gdy już mówili o czym innym, znowu wziął papier ze stołu i przełożył na swoje biurko. — Pan, zdaje się, mówił wczoraj, że chciałby mnie zapytać… urzędowo… o moją znajomość z tą… zabitą? — zagaił Raskoinikow. — „Po co, u licha, wsadziłem to zdaje się?”—przemknęło mu w głowie jak błyskawica. „Czemu niepokoję się tym, że wsadziłem to zdaje się?” — natychmiast mignęła druga myśl jak błyskawica. I nagle uczuł, że wskutek samego zetknięcia się z Por—firym Pietrowiczem, wskutek paru słów, paru tylko spojrzeń drażliwość jego rozrosła się w oka mgnieniu do potwornych rozmiarów… i że to jest okropnie niebezpieczne: nerwy się naprężają, wzburzenie potęguje. „Źle! Źle!..; Znów się sypnę!” — Tak—tak—tak! W porządku! Mamy czas, mamy czas — mruczał Porfiry Pietrowicz, snuł się tam i sam dookoła stołu, ale czynił to jakoś bezładnie, rzucając się to do okna, to’ do biurka, to znów do stołu, raz unikając podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, potem nagle stając w miejscu i patrząc mu prościutko w oczy. Nader dziwną zdawała się przy tym jego mała, tłuściutka, okrągła figurka, niby piłka, co się toczy na wsze strony i wnet się odbija od każdej ściany i kąta. — To nie ucieknie, to nie ucieknie!… Pan pali? Ma pan wlasne? Oto papierosik — ciągnął dalej, podając gościowi papierosa. — Wie pan, przyjmuję pana tutaj, a .przede rnoje mieszkanie jest tuż, za przepierzeniem… mieszkanie służbowe, ja zaś chwilowo mieszkam prywatnie. Trzeba tu było porobić niektóre napraweczki. Teraz prawię gotowe… Służbowe mieszkanie, wie pan, to dobra rzecz, co? jak pan sądzi? — Owszem, dobra rzecz — odparł Raskoinikow patrząc na niego nieomal z drwiną. — Dobra rzecz, dobra rzecz — powtarzał Porfiry Pie—
trowicz, jakby się zamyślił naraz o czym zgoła innym — aha, dobra rzecz! — prawie wykrzyknął wreszcie i wtem podniósł oczy na Raskolnikowa stając o dwa kroki od niego. To wielokrotne głupiutkie powtarzanie, że mieszkanie służbowe jest dobrą rzeczą, swą błahością zbyt jaskrawo kontrastowało z poważnym, myślącym i zagadkowym wzrokiem, który obecnie skierował na gościa. Ale to jeszcze srożej rozjątrzyło złość Raskolnikowa, tak że już w żaden sposób nie mógł się powstrzymać od kpiącego i dosyć nieoględnego wyzwania. — A wie pan co? — spytał znienacka, niemal zuchwale spoglądając nań i jakby się delektując własnym zuchwalstwem — podobno ismieje taka prawnicza reguła, taki chwyt prawniczy, obowiązujący was wszystkich: zrazu rozpocząć z daleka, od błahostek, albo nawet od czegoś serio, lecz całkowicie ubocznego, by, że tak powiem, ośmielić albo raczej zmylić badanego, uśpić czujność, a później raptem, naj—nieoczekiwaniej, ogłuszyć jak ciosem w ciemię jakimś najbardziej decydującym i groźnym pytaniem, nieprawdaż? Zdaje się, że dotychczas święcie się to wymienia we wszystkich waszych podręcznikach i pouczeniach? — Tak, tak… Więc cóż, pan myśli, że ja pana tym służbowym mieszkaniem ten—tego, hę?… — I rzekłszy to Porfiry Pietrowicz zmrużył powieki, mrugnął, coś wesołego i chytrego przemknęło po jego twarzy, zmarszczki na czole wygładziły się, oczka zwęziły, rysy twarzy rozciągnęły — i naraz zaniósł się długim, nerwowym śmiechem, kołysząc się całym ciałem i patrząc prosto w oczy Raskolnikowa. Ów z początku także się zaśmiał z pewnym przymusem; ale gdy Porfiry Pietrowicz widząc, że gość też się śmieje, jął tak się pokładać, że aż spurpurowiał, obrzydzenie Raskolnikowa przeszło do porządku nad wszelką ostrożnością: przestał śmiać się, ściągnął brwi, długo, i nienawistnie patrzał na Porfirego Pietrowicza nie spuszczając zeń oczu przez cały czas jego długotrwałego i jakby umyślnie przewlekanego śmiechu. Zresztą nieostrożność była obustronna: zdawało się, że Porfiry Pietrowicz kpi w żywe oczy z gościa przyjmującego ten śmiech z nienawiścią i bardzo mało robi sobie z tej okoliczności. To ostatnie było dla Raskolnikowa nader wymowne: zrozumiał, że Porfiry Pietrowicz zapewne i przedtem nie
zmieszał się bynajmniej, że to przeciwnie on sam, Raskolnikow, dal się może schwytać w potrzask; że tu z całą pewnością istnieje coś, czego on nie wie — jakiś cel; że może wszystko już jest gotowe i zaraz, wnet, za chwilę, ujawni się, runie mu na głowę… Natychmiast przystąpił do rzeczy; wstał z kanapy i wziął czapkę. — Proszę pana — zaczął stanowczo, lecz z dosyć silnym rozdrażnieniem — wyraził pan wczoraj chęć, żebym do niego przyszedł celem jakichś badań. (Specjalnie podkreślił słowo: badań.) Przyszedłem, i jeżeli panu czego potrzeba, to proszę pytać, jeśli zaś nie, proszę mi pozwolić odejść. Spieszę się, mam zajęcia… Muszę być na pogrzebie tego stratowanego przez konie urzędnika, o którym… pan także wie… — dodał, wnet poczuł gniew na siebie za ten dodatek, wobec czego jeszcze bardziej się rozjątrzył. — Mnie to wszystko zbrzydło, słyszy pan? i to już dawno… poniekąd to mnie wpędziło w chorobę… Słowem — krzyknął prawie, czując, że wspomnienie o chorobie wypadło ni w pięć, ni w dziewięć — słowem, będzie pan łaskaw albo pytać, albo puścić mnie… jeśli zaś pytać, to nie inaczej jak tylko formalnie! Inaczej nie zgadzam się; toteż na razie żegnam, bo teraz nie mamy co tu robić we dwóch. — Mój Boże! Czemu się pan gniewa! O cóż mam pana pytać?—zagdakał Porfiry Pietrowicz, z miejsca zmieniając i ton, i minę, od razu przestając się śmiać. — Ależ to wszystko głupstwa, kochany panie — powtarzał, znów rzucając się na wszystkie strony lub raptem zaczynając obserwować Raskolnikowa.— mamy czas, mamy czas, wszystko to furda. Ja, przeciwnie, tak się cieszę, że pan nareszcie przybył do nas… Przyjmuję pana jako gościa. A ten przeklęty śmiech daruj mi, Rodionie Romanyczu. Bo na imię panu Ro—dion, nieprawdaż?… Nerwowy ze mnie człowiek, okropnie mię rozśmieszyłeś celnością swej uwagi; czasem, jak Boga kocham, zaczynam się trząść jak gumelastyka i z pół godziny się trzęsę… Taki ze mnie śmieszek. Przy mojej kompleksji może to nawet grozić udarem. Ale siadajże pan nareszcie… Bardzo proszę, łaskawco, bo pomyślę, że się gniewasz. Raskolnikow milczał, słuchał i obserwował, wciąż jeszcze
gniewnie nachmurzony. Siadł wprawdzie, ale czapki z rąk nie wypuścił. — Powiem ci, kochany Rodionie Romanowiczu, jedną rzecz o sobie, że się tak wyrażę: dla ogólnej charakterystyki — ciągnął Porfiry Pietrowicz latając po pokoju i unikając po dawnemu spotkania się ze wzrokiem gościa. — Jestem, wie pan, kawaler, nietowarzyski i nieznany, na dobitkę skończony już człowiek, skostniały człowiek, w słup poszedłem i… i… i… czy zauważył pan, drogi Rodionie Romanowiczu, że u nas — to znaczy u nas w Rosji, a zwłaszcza w naszych petersburskich kółkach — gdy się zejdą dwaj rozumni ludzie, jeszcze nie bardzo się .znający, ale którzy, że tak powiem, mają dla siebie wzajemny szacunek, jak na przykład pan i ja w tej chwili — to przez pół godziny ani rusz nie mogą znaleźć tematu; drętwieją jeden przed drugim, siedzą, obydwaj zmieszani. Wszyscy mają wątek do rozmowy, na przykład panie… na przykład światowcy z wyższych sfer… zawsze mają temat na podorędziu, c’est de rigueur*, tymczasem ludzie ze średnich warstw, jak my — zawsze są skrępowani i nierozmowni… mówię o myślących ludziach, oczywiście. Czymże się to dzieje, drogi panie? Czy to brak zainteresowań społecznych? Albo też jesteśmy za uczciwi i nie chcemy tumanić jeden drugiego? Hę, nie wiem. Hę? jak pan sądzi? Ale odłóż że pan czapeczkę, bo to wygląda, jakbyś chciał odejść, aż przykro patrzeć, doprawdy… Ja, przeciwnie, tak się cieszę… Raskolnikow odłożył czapkę, w dalszym ciągu milcząc i poważnie, pochmurnie wsłuchując się w czczą, bałamutną paplaninę Porfirego Pietrowicza. „Czyżby istotnie chciał odwrócić moją uwagę tym głupim gadaniem?” — Kawką nie śmiem częstować, bo tu nie wypada, ale pięć minutek czemuż nie posiedzieć z przyjacielem, ot, dla rozrywki — terkotał Porfiry Pietrowicz — i wic pan, wszystkie te służbowe obowiązki… Ale nie gniewaj się, kochany, że tak łażę po pokoju, bardzo przepraszam, za nic bym nie chciał uchybić panu, tylko że ruch jest mi wręcz nieodzowny. Ciągle siedzę kołkiem, więc tak miło pochodzić pięć minut… hemoroidy… wciąż myślę o leczniczej gimnastyce; podobno * to już koniecznie
tam generałowie, dostojnicy wysokich i najwyższych rang raźno skaczą przez sznureczek… Tak to, tak… postęp nauki… w naszym stuleciu… ta—ak… Co zaś do tutejszych obowiązków indagacji, całej tej formalistyki… to, coś przed chwilą wspomniał na temat badań… to rzeczywiście, Rodionie Romano—wiczu, wszystkie te badania niekiedy bardziej zbijają z tropu badającego niż badanego… Co to, to bardzo, bardzo słusznie i dowcipnie zwróciłeś na to uwagę. (Żadnej uwagi tego rodzaju Raskolnikow nie wygłaszał;) Łatwo się zaplątać, słowo daję, łatwo! I wciąż to samo w kółko, w kółko to samo, niby pozytywka. Teraz kroi się na reformę”, więc przynajmniej inne tytuły będziemy mieli, che—che—che! A co się tyczy naszych prawniczych chwytów, jak pan dowcipnie się wyraził — to najzupełniej, najzupełniej się z panem zgadzam. Pomyśl pan: któryż podsądny — niechby to nawet było ostatnie chamisko od gnoju — nie wie, na przykład, że zrazu będą go usypiali (wedle szczęśliwej pańskiej przenośni!) ubocznymi pytaniami, a potem nagle łup w ciemię jak obuchem, che—che—che! w samiutkie ciemię, jak pan doskonale powiedział, che—che! Więc pan istotnie pomyślał, że ja tym mieszkaniem chciałem pana… che—che! Ironista z pana! No, już nie będę. Ale, ale d propos, jedno słówko przywołuje drugie, jedna myśl drugą wzywa — otóż pan wspomniał o formie — wie pan, co do tego badańka… Co tam forma! forma, wie pan, w wielu wypadkach jest głupstwem. Czasem wystarczy pogadać po przyjacielsku, i basta. Forma nie zając, nie ucieknie, może pan być spokojny; zresztą czymże jest w gruncie forma, pytam ja pana? Forma nie powinna na każdym kroku krępować badacza. Zawód sędziego śledczego — to przecież w swoim rodzaju zawód wolnego artysty czy coś w tym guście… che—che—che!… Porfiry Pietrowicz odetchnął. Niezmordowanie sypał — to bezsensowne puste frazesy, to nagle puszczał jakieś —zagadkowe słóweczko i natychmiast wpadał znowu na czczą gadaninę. Teraz już prawie biegał po pokoju, coraz szybciej drobiąc tłustymi nóżkami, z oczami spuszczonymi, z prawą ręką za plecami, lewą zaś nieustannie wymachiwał i wykonywał różne gesty, zawsze rażąco nieodpowiednie do treści stów. Raskolnikow zauważył naraz, że biegając po pokoju Porfiry Pietrowicz dwukrotnie jakby przystanął koło drzwi, na moment, i jakby nastawił ucha… „Czeka na coś?…” — Ma pan rzeczywiście kompletną słuszność — podjął wesoło, z niezwykłą prostodusznością patrząc na Raskolnikowa (co sprawiło, że ów drgnął i w mig stanął w pogotowiu) — kompletną ma pan rację, że sobie tak dowcipnie szydzi z naszych prawniczych form, che—che! Bo też te nasze (niektóre, oczywista) głęboko psychologiczne chwyty są niesłychanie śmieszne, a przy tym i nieskuteczne, gdyż są zbyt skrępowane przez formalistykę. Ta—ak… znowu zagadałem o formie. Przypuśćmy, że upatruję… albo raczej podejrzewam tego, drugiego, trzeciego, że tak powiem, o zbrodnię w jakiejś spraweczce, mnie zleconej… Nieprawdaż, pan studiuje prawo, Rodionie Romanowiczu? — Tak, studiowałem…
— Otóż masz pan tutaj, że tak powiem, przykladzik na przyszłość — tylko proszę czasem nie pomyśleć, że się ośmielam uczyć pana, który pisuje takie, ho—ho, artykuły o zbrodniach! Broń Boże, ot tak tylko, jako fakt, ośmielam się przedstawić przykladzik… Więc dajmy na to, iż uważam tego, drugiego, trzeciego za zbrodniarza; po cóż, pytam, miałbym go przed czasem płoszyć, nawet jeżeli mam poszlaki przeciw niemu? Owszem, zdarza się taki człowiek, którego jestem obowiązany przyaresztować czym prędzej, lecz bywa i człowiek o zupełnie innym charakterze; a w takim razie czemuż mu nie pozwolić, żeby sobie pospacerował po mieście, che—che! Nie, widzę, że pan niezupełnie rozumie, toteż postaram się wyłuszczyć trochę jaśniej. Przypuśćmy, że go przedwcześnie wsadzę do więzienia; to przecież ja mu w ten sposób dostarczę, kto wie, moralnego oparcia. Che—che! Pan się śmieje? (Raskolnikow ani myślał się śmiać: siedział z zaciśniętymi ustami, nie spuszczając zaognionego wzroku z oczu Porfirego Pietrowicza.) A tymczasem tak właśnie jest, zwłaszcza z niektórymi ludźmi, bo przecie ludzie są bardzo rozmaici, a traktuje się ich na jedno kopyto. Na przykład pan teraz mówi: poszlaki; no jużci, poszlaki, drogi panie, po większej części mają dwa końce, a ja jestem sędzia śledczy, czyli człek ułomny, wyznaję ze skruchą: chciałbym przedstawić śledztwo, że tak powiem, z matematyczną jasnością, 347
chciałbym wytrzasnąć taką poszlakę, która by przypominała dwa razy dwa cztery! Która by przypominała jawny i bezsporny dowód rzeczowy! Tymczasem, jeżeli go przyskrzynię przedwcześnie, choćbym nawet był pewien, że to on — to kto wie, może sam pozbawię się środka do późniejszego zdemaskowania go? Dlaczego? — dlatego, że tak powiem, iż postawię go w wyraźnej sytuacji, psychologicznie go zdeterminuję i uspokoję, a wtedy on się schowa do swej skorupy: zrozumie nareszcie, że jest aresztantem. Podobno w Sewastopolu, zaraz po Almie12, mądrzy ludzie okrutnie się bali, że nieprzyjaciel zaatakuje w czołowym natarciu i od razu zdobędzie Sewastopol; gdy zaś ujrzeli, że nieprzyjaciel zdecydował się na regularne oblężenie i kopie pierwszą linię, to podobno strasznie się ucieszyli, i uspokoili ci mądrzy ludzie: co najmniej dwumiesięczną mamy odwlokę — pomyśleli — bo ileż to czasu trwa regularne oblężenie! Znów się pan śmieje, znów nie wierzy? No, oczywiście, słuszność ma i pan także. Racja, racja. Wszystko to są wypadki poszczególne, zgadzam się z panem; przytoczony wypadek jest rzeczywiście poszczególny. Tylko niech pan, najmilszy Rodionie Romanowiczu, zauważy, co następuje: wszak wypadek ogólny, ten, do którego przymierza się wszystkie prawnicze formy i reguły, ten, wedle którego są one obliczone i zapisane w książkach, nie istnieje wcale, a to z tej prostej przyczyny, że wszelka sprawa, wszelka, powiedzmy zbrodnia, skoro tylko zajdzie w rzeczywistości, od razu przeistacza się w wypadek całkowicie poszczególny, i to czasem w jaki, phi, phi—phi! w wypadek niepodobny do żadnych poprzednich. Zdarzają się w tym zakresie rzeczy przekomiczne. Ba, jeśli tego lub owego jegomościa zostawię samopas, jeśli go nie tykam i nie turbuję, ale, tak, żeby on wiedział każdej godziny i każdej minuty albo przynajmniej podejrzewał, że ja wszystko wiem, wszystko co do joty, że dniem i nocą śledzę go, nieustannie tropię, jeśli jest świadom wiecznych podejrzeń i niebezpieczeństwa z mojej strony — to, jak Boga kocham, dostanie kołowacizny, sam przyjdzie, a na dobitkę spłata coś takiego, co już całkiem będzie podobne do dwa razy dwa cztery, coś, co będzie miało, że tak powiem, wygląd matematyczny, a mnie w to graj. Może się to przytrafić nawet chłopu w łapciach, a cóż dopiero inteligentowi, nowocześnie—rozumnemu człowiekowi, zwła—348
szcza o pewnym jednostronnym rozwoju. Bo uważasz, drogi panie, figiel polega na tym, by zrozumieć w którą stronę człowiek jest rozwinięty? No, a nerwy, nerwy— o nerwach pan zapomina? Wszak dzisiaj to wszystko jest chore, wymi—zerowane, skołatane!… A ileż w nich wszystkich żótó, mój panie, żółci. Proszę mi wierzyć: niekiedy to dla nas istna kopalnia złota. I ja miałbym się frasować o to, że chodzi bez kajdan po mieście? Ależ niechaj, niechaj pospaceruje na razie, niechaj; przecie ja i tak wiem, że jest moją ofia—reczką i że nigdy mi nie ucieknie. Bo i gdzież ma uciekać, che—che! Może za granicę?. Za granicę ucieknie Polak, ale nie on, tym bardziej że ja go śledzę, że ja zarządziłem kroki. Więc może da nura w głąb ojczystej ziemi 1’Ba^’kiedy tam mieszkają chłopi, autentyczni, odwieczni, rosyjscy; a wszak nowocześnie—rozwinięty człowiek już raczej będzie wolał pójść pod klucz niż żyć wśród takich cudzoziemców jak nasi kmiotkowie, che—che! Lecz to wszystko głupstwa, powierzchnia rzeczy. Co to znaczy: „ucieknie”? To zewnętrzna forma; rdzeń tkwi gdzie indziej: on mi nie ucieknie nie tylko dlatego, że nie ma gdzie uciec; on mi psychologicznie nie ucieknie, che—che! Ładny zwrocik, co? Prawo natury, „nie pozwoli mu zbiec ode mnie, choćby nawet było gdzie uciekać. Widziałeś pan ćmęprzed—swiecą? Otóż i on wciąż będzie, wciąż będzie krążył koło mnie jak koło świecy; wolność mu obmierznie; pocznie się zamyślać, gmatwać, sam siebie zapłacze niby w sieć, zatrwoży się na śmierć… Nie dość tego: sam mi przyrządzi jakąś matematyczną sztuczkę w rodzaju dwa razy dwa cztery — jeżeli mu tylko dam nieco dłuższy antrakt… I wciąż będzie, wciąż będzie zataczał kręgi wokół mnie, coraz to skrócą jąć a skrócaj ąc promień, i — klap! Wprost do ust mi wleci, a ja go połknę, i to już będzie bardzo przyjemne, che—che—che! nie wierzy pan? Raskolnikow nie odpowiadał, siedział blady, nieruchomy, wciąż z tymże napięciem wpatrując się w twarz Porfirego. „Nauczka co się zowie! — myślał kostniejąc z zimna. — To już nawet nie kot z myszką, jak było wczoraj. Nie jest to też popisywanie się swoją silą ani… podpowiadanie mi; na to on o wiele za mądry… tkwi w tym inny cel; jakiż? Ej, bratku, wolne żarty! Straszysz mnie i chytrzysz. Nie posiadasz dowodów, a ten wczorajszy mieszczanin nie istnieje. Po •łdO
prostu chcesz mnie stropić, chcesz mnie przedwcześnie rozdrażnić i oszołomionego połknąć, ale niedoczekanie twoje, niedoczekanie. Tylko po cóż, po cóż aż tak bardzo mi podpowiadasz?… Nie bratku, nic z tego, nie wskórasz nic, chociaż coś tam narządziłeś… Dobrze, zobaczymy, coś narządził.” I z całej siły wziął się w ryzy, przygotowując się do jakiejś strasznej, niewiadomej katastrofy. Chwilami brała go chętka, by się rzucić i na miejscu udusić Porfirego Pietrowicza. Już wchodząc tutaj, obawiał się tej swojej złości. Czuł, że mu zaschły wargi, serce się tłucze, piana zapieka się na ustach. Mimo to postanowił milczeć, słówka nie pisnąć do czasu. Zrozumiał, że to w jego sytuacji najlepsza taktyka, bo tym trybem nie tylko się nie wygada, lecz przeciwnie, milczeniem rozjątrzy wroga, który może sam się zdradzi. Przynajmniej taką żywił nadzieję. — Nie, jak widzę, pan nie wierzy, pan wciąż myśli, że się bawię w niewinne żarciki — podjął Porfiry Pietrowicz weselejąc z każdą chwilą, raz po raz chichocąc z zadowolenia i znów zaczynając krążyć po pokoju. — Naturalnie, ma pan rację; sam Pan Bóg obdarzył mnie taką postacią, która u bliźnich wywołuje komiczne myśli. Tremiś jestem; lecz oto co d powiem i raz jeszcze powtórzę: jesteś, Rodionie Romano—wiczu (wybacz mnie, staremu), człowiekiem jeszcze młodym, człowiekiem, że tak powiem, pierwszej młodości, i dlatego, jak wszyscy młodzi, ponad wszystko cenisz ludzki rozum. Olśniewa cię błyskotliwa gra umysłu i abstrakcyjne argumenty rozumu. Kubek w kubek jak dawny austriacki Hofkriegsrat — o ile, oczywiście, wolno mi sądzić o sprawach wojskowych: na papierze jakże on ślicznie Napoleona rozbił, wzięli do niewoli, jakże tam w swoim gabinecie dowcipnie wszystko wy—kalkulowali i ułożyli—a potem raptem ni stąd, ni zowąd generał Mack poddaje się z całą armią13, che—che—che! Widzę, widzę, kochany Rodionie Romanowiczu, śmiejesz się ze mnie, że ja, taki zabity cywil, wciąż wybieram przykladziki z historii wojen. Cóż robić — słabostka! Lubię sztukę wojenną,. strasznie lubię czytać te wszystkie wojenne sprawozdania… stanowczo rozminąłem się z powołaniem. Powinienem był służyć w wojsku, jak Boga kocham. Napoleonem może bym i nie został, ale majorem bym był, che—che—che! Owóż teraz, 350
mój złocisty, powiem ci całą prawdę o tym, hm, poszczególnym wypadku: rzeczywistość oraz natura, dobrodzieju mój, są to rzeczy ważne i och! jakże one czasem podcinają najprzezorniejszą rachubę. Doprawdy, usłuchaj starego, serio to mówię, Rodionie Romanowiczu. (Mówiąc to Porfiry Pietrowicz, człowiek zaledwie trzydziestopięcioletni, istotnie jakby się nagle postarzał: cały zgiął się w kabłąk, nawet głos mu się zmienił.) W dodatku człowiek ze mnie otwarty… Otwarty ze mnie człowiek czy nie? Jak pan sądzi? Chyba że tak, chyba że zupełnie tak: za darmo komunikuję panu ta’kie rzeczy i nie żądam żadnej nagrody, che—che! Otóż ciągnę dalej: moim zdaniem, dowcip to rzecz wspaniała, to, że tak powiem, uroda natury, pocieszenie w życiu; dowcip potrafi niekiedy płatać takie kawały, że, mój Boże, gdzież je rozwikłać biedaczynie sędziemu śledczemu, który na dobitkę daje się ponosić własnej fantazji, co jest przywarą ogólnoludzką i nieuniknioną. Ale w tym sęk, że natura śpieszy z pomocą biedaczynie sędziemu śledczemu. A o tym właśnie zapomina młodzież olśniona dowcipem, „krocząca poprzez wszystkie przeszkody” (jak się pan wyraził nadzwyczaj dowcipnie i sprytnie). Dajmy na to, że on, czyli ów człowiek, owo incognito, ów poszczególny wypadek, skłamie, i to skłamie znakomicie, najprzemyślniej w świecie; więc zdawałoby się: tryumf! rozkoszuj się owocami swego dowcipu! a on tymczasem bęc! i w najciekawszym, w najdrażliwszym miejscu pada zemdlony. Oczywiście: choroba, czasem tak bywa duszno w pokojach, ale jednak, jednak nastręczył domysł. Skłamał bosko, tylko nie wziął w rachubę natury. Oto gdzie tkwi ironia losu! Albo znów, dając się uwieść błyskotliwości swego dowcipu, zacznie brać na fundusz podejrzewającą go osobę, zblednie niby to z rozmysłu, niby to dla zabawy, ale zblednie zanadto naturalnie, w sposób zbyt podobny do prawdy — no i znów podsunął domysł! Zrazu wystrychnął tamtego na dudka, ale tamten, jeśli nie w ciemię bity, porozmyśla sobie w nocy i zmiarkuje to i owo. Tak to bywa na każdym kroku. Ba, sam będzie się wysforo—wywal, wyrastał, gdzie go nie posiano, zacznie nieustannie gadać o tym akurat, o czym należałoby milczeć, będzie podpuszczał różne alegorie, che—che! sam przyjdzie i będzie się naprzykrzał, że niby: „Czemu tak długo mnie nic przyskrzy—niacie?” Che—che—che! I to się przytrafia najdowcipniejszemu
^ h^—r—f
człowiekowi, psychologowi, literatowi! Natura jest zwierciadłem, jako żywo zwierciadłem, najdokładniejszym! Wystarczy w to zwierciadło patrzeć, i basta! Czemu pan tak zbladł, Ro—dionie Romanowiczu? Może panu duszno? może otworzyć okieneczko? — O, proszę się nie fatygować — zawołał Raskolnikow i nagle wybuchnął śmiechem — niech się pan nie fatyguje, bardzo proszę. Porfiry Pietrowicz zatrzymał się na wprost niego, zaczekał i raptem roześmiał się także, za jego przykładem. Raskolnikow wstał z kanapy, gwałtownie urwał swój śmiech, całkiem już podobny do ataku histerii. — Proszę—pana!—rzekł głośno i dobitnie, choć ledwie stal na drżących nogach—nareszcie _ widzę wyraźnie, że pan mnie ^podejrzewa. o _ząbójstwo tej staruszjtu i jej siostry Lizawiety. Ze swej strony, oświadczampanu, że mam tego wszystkiego wyżej uszu; Jeżeli jest pan zdania, że ma prawo ścigać mnie legalnie, proszę ścigać; że aresztować, to proszę aresztować. Ale kpić w żywe oczy i pastwić się nade mną — nie pozwolę… Wtem wargi mu drgnęły, oczy zapałały wściekłością, hamowany dotychczas głos zadzwonił. — Nie pozwolę! — wrzasnął i z całych sił wyrżnął pięścią w stół — pan to słyszy. Porfiry Pietrowiczu? Nie pozwolę ! — O Boże, cóż to znowu! — zawołał Porfiry Pietrowicz, na pozór bardzo przejęty. — Mój zloty Rodionie Romanowiczu! Serdeńko! Co ci jest? — Nie pozwolę! — po raz wtóry krzyknął Raskolnikow.
— Kochanie, ciszej! Mogą posłyszeć, przylecą tutaj! Cóż im wtedy powiemy, no sam pomyśl — ze zgrozą wyszeptał Porfiry Pietrowicz zbliżając twarz tuż do twarzy Raskol—nikowa. — Nie pozwolę, nie pozwolę! — machinalnie powtórzył Raskolnikow, jednak również zniżając głos do szeptu. Porfiry Pietrowicz szybko się odwrócił i pobiegł otworzyć okno. — Trzeba wpuścić powietrze, świeże powietrze. I powinieneś, mój zloty, napić się wody, przecież to prawdziwy atak. I rzucił się ku drzwiom, by kazać przynieść wody, lecz szczęśliwie zobaczył w rogu karafkę. — Kochany, napij się — szeptał podbiegając doń z karafką — a nuż pomoże… — Przestrach i troskliwość Por—firego Pietrowicza były tak dalece naturalne, że Raskolnikow zamilkł i z dziką ciekawością jął mu się przyglądać. Wody jednak nie przyjął. — Rodionie Romanowiczu! mój złoty! ależ ty się w ten sposób doprowadzisz do obłędu, jak Boga kocham! E—ch, a—ch! Napijże się! Ależ napij się choć trochę! Mimo wszystko zmusił go do wzięcia szklanki. Raskolnikow odruchowo podniósł ją do ust, lecz opamiętał się i z odrazą odstawił na stół. — Tak, to był ataczek. Mój zloty, tym sposobem możesz znów się wpędzić w chorobę — zagdakał Porfiry Pietrowicz z przyjacielskim współczuciem i, po prawdzie, z dosyć stropioną miną. — Boże! Jakże można tak się nie oszczędzać? Przychodził do mnie wczoraj Dymitr Prokoficz; wyznaję, wyznaję, mam charakter obrzydliwy, złośliwy — no i patrzcie, co ci dwaj z tego wysnuli!… O Boże! Przyszedł wczoraj, już po panu, razem —jedliśmy obiad, on gadał, gadał, ja zaś tylko mogłem ręce rozłożyć. „Niech—no!…”—myślę sobie! Ach, Boże! Przyszedł na pańską prośbę czy jak! Ależ siadaj pan, siadaj, na miłość boską. — Nie, nie na moją prośbę.. Ale wiedziałem, że idzie do pana, i wiedziałem, w jakiej sprawie — ostro rzekł Raskolnikow. — Wiedział pan?
— Wiedziałem. To i cóż z tego?
— To z tego, miły mój Rodionie Romanowiczu, że wiem o jeszcze paradnie j szych pańskich łamańcach; wszystkiegom świadom. Toż ja wiem, jakeś pan poszedł wynajmować mieszkanie późnym wieczorem, omal nie w nocy, i targał za dzwoneczek, i wypytywał o krew, i durzy) stróżów i robotników. Dobrze rozumiem ówczesny pański nastrój… ale swoją drogą, pan w ten sposób doprowadzi siebie do obłędu, jak mi Bóg miły! Skołowacieje pan! Zanadto kipi w panu oburzenie, szlachetne oburzenie, wskutek doznanych krzywd, najpierw ze strony losu, potem ze strony policji, więc też miotasz się pan jak kot z pęcherzem, ażeby, że tak powiem, zmusić ich
wszystkich do gadania i nareszcie skończyć z tym wszystkim, bo strasznie panu zbrzydły te głupstwa, te bezsensowne podejrzenia. Nieprawdaż? dobrze odgadłem stan pańskiego ducha?… Tylko że tym trybem pan może również i Razu—michinowi napytać kręćka; sam pan wie, że 10 zanadto dobry człowiek do takich spraw. Z pańskiej strony — choroba, z jego strony — prostoduszność i poczciwość, toteż jemu bardzo łatwo choroba może się udzielić… Mój zloty, coś ci powiem, gdy przyjdziesz do równowagi… Ale siadajże, na miłość boską, siadaj, kochanie; jesteś jak z krzyża zdjęty. No siadajże. Raskolnikow usiadł; dreszcze go opuściły, w całym ciele czuł gorączkę. W głębokim zdumieniu, z napięciem słuchał przestraszonego Porfirego Pietrowicza, który tak po przyjacielsku się o niego troszczył. Lecz nie wierzył mu ani trochę, choć zarazem doznawał jakiejś dziwnej skłonności, by mu uwierzyć. Nieoczekiwane słowa Porfirego Pietrowicza o mieszkaniu wprawiły go w osłupienie: „Jak to! Więc wie o mieszkaniu? — mignęło mu w głowie — i sam mi o tym mówi?” — Tak, był jeden prawię ścisłe podobny wypadek, psychologiczny, chorobliwy wypadek w naszej praktyce sądowej — terkotał dalej Porfiry Pietrowicz. — Ów jegomość również oskarżył siebie o zabójstwo, i to jak oskarżył! istna halucynacja, przedstawił fakty, opowiedział wszystkie okoliczności z osobna; a z jakiej racji? Bo on najzupełniej niechcący stał się po części powodem zabójstwa, lecz tylko po części; gdy zaś dowiedział się o tym, że niejako nastręczył mordercom sposobność — wpadł w melancholię, dostał fioła, zaczęło mu się zwidywać, sfiksowal na szczęt i sam w siebie wmówił, że to on jest mordercą! Na szczęście, sąd najwyższy rozwikłał sprawę, nieszczęśnik został uniewinniony i oddany pod dozór lekarski. Cześć i chwała najwyższemu sądowi. Och—och, aj—aj—aj! Jakże tak można, mój drogi? Wpędzisz się w malignę; kiepsko, kiedy człowiek tak dalece ulega przewrotnej chęci drażnienia własnych nerwów, że chodzi po nocach targać za dzwonki i wypytywać o krew. Och, ja tę psychologię dobrze poznałem w swej praktyce. Czasem coś człowieka pcha, żeby skoczyć z okna lub z dzwonnicy, i pokusa ta bywa dziwnie nęcąca. Albo znów dzwonki… To choroba, Rodionie Romanowiczu, choroba. Zbyt lekce pan sobie l’»4
waży swoją chorobę. Powinieneśr zasięgnąć rady doświadczonego lekarza, bo co ten wasz tłuścioch!… To maligna! Od początku do końca wierutna maligna i nic więcej… Przez chwilę wszystko wirowało dokoła Raskolnikowa. „Czyżby, czyżby i teraz kłamał? — przelatywato mu przez myśl. — Niepodobieństwo, niepodobieństwo!” — odpychał tę możliwość czując zawczasu, do jakiej furii i wściekłości to przypuszczenie może go doprowadzić, czując, że ze wściekłości może zwariować. — To nie było w malignie, to było na jawie! — krzyknął wytężając wszystkie siły rozumu, by przejrzeć grę Porfirego Pietrowicza.—Na jawie, na jawie! Słyszy pan? — Owszem, rozumiem i słyszę. Wczoraj • także mówił pan, że nie w malignie, a nawet szczególniej bił pan na to, że nie w malignie. Wszystko, cokolwiek może pan powiedzieć, ja z góry rozumiem. E—et! Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju mój, no proszę cię, uwzględnij bodaj taką okoliczność. Dajmy na to, żeś istotnie, rzeczywiście jest przestępcą albo też w jakikolwiek sposób zamieszany w tę przeklętą sprawę; otóż czyżbyś, zlituj się, czyżbyś sam wpierał, żeś to wszystko robił nie w malignie, tylko, owszem, przy zdrowych zmysłach? Czyżbyś z takim szczególnym uporem nalegał?… Czyżby tak mogło być, zlituj się, czyżby mogło tak być? Ależ wręcz przeciwnie. Gdybyś pan do czegkolwiek się poczuwał, powinien byś nastawać, że właśnie wszystko było w malignie. Co? może nie? Coś chytrego zabrzmiało w tym pytaniu. Raskolnikow odrzucił się aż na poręcz kanapy od schylającego się ku niemu Porfirego Pietrowicza i milcząc, w rozterce, uporczywie mu się przyglądał. — Albo znów co do pana Razumichina… co do tego, czy przyszedł wczoraj z własnego popędu, czy z pańskiego pod—uszczenia. Właśnie powinien by pan obstawać, że przyszedł z własnej inicjatywy, a ukryć, że z pańskiego poduszczenia! Tymczasem pan wcale nie ukrywa. Przeciwnie, pan nastaje, że z pańskiego poduszczenia! Raskolnikow nigdy tego nie twierdził. Mróz przeszedł mu po grzbiecie. — Pan wszystko to kłamie — rzekł wolno i słabo, z ustami wykrzywionymi bolesnym uśmiechem — chce mi pan do—
wieść. Je przejrzał cala moją grę, że z góry przewiduje pan wszystkie moje odpowiedzi — mówił zdając sobie sprawę, że już nie waży swych stów jak należy — pan chce mnie zastraszyć… albo po prostu kpi sobie ze mnie… Mówiąc to nie przestawał patrzeć na niego i nagle w jego oczach znów błysnęła bezgraniczna pasja. — Wszystko pan kłamie! — krzyknął. — Pan sam wie doskonale, że najlepszym dla zbrodniarza wykrętem jest: w miarę możności mówić wszystką prawdę… w miarę możności nic nie taić, czego można nie zataić. Nie wierzę panu. — Ach, co za wiercipięta! — chichotał Porfiry Pietro—wicz — ależ z tobą, złotko, nie sposób dojść do ładu; to jakaś monomania. Więc mi pan nie wierzy? A ja d powiadam, że właśnie wierzysz, żeś mi już uwierzył na ćwierć łokcia, ja zaś dokażę, że mi uwierzysz na cały łokieć, bo szczerzenie lubię i szczerze pragnę twego dobra. Wargi Raskolnikowa zadrżały.
— Tak, dobrze d życzę i powtarzam raz jeszcze — ciągnął Porfiry Pietrowicz, lekko, po przyjacielsku ujmując Raskolnikowa za rękę — raz jeszcze powtarzam: zwróć uwagę na swą chorobę. Na domiar przyjechały teraz do pana matka i siostra; nie zapominaj pan’ ó tyni. Trzeba je uspokoić, przy—hołubić, a pan tylko je straszy… „• — Co panu do tego? Skąd pan wie? Czemu to pana interesuje? To znaczy, że pan mnie tropi i chce mi to unaocznić? — Mój złoty, ależ od pana, od pana samego dowiedziałem się o tym. Jesteś tak podniecony, że ani widzisz, iż wszystko sam mówisz, nie pytany, i mnie, i innym. Od pana Razu—michina — od Dymitra Prokoficza — również posłyszałem wczoraj sporo ciekawych szczegółów. Hm, przerwał mi pan, a ja twierdzę, że mimo cały swój. dowcip, a wskutek imaginacji postradał pan trzeźwy pogląd na rzeczy. Ot, chociażby znów na ten temat, na temat dzwonków: taki klejnocik, taki cacany fakcik (bo to przecie niezbity fakt!) ja d oddaję w ręce, ja, sędzia śledczy. I to dla pana nic nie znaczy? Ależ gdybym pana podejrzewał choć ociupinkę, czyżbym tak postępował? Przeciwnie, powinien bym najpierw uśpić pańską podejrzliwość, wcale nie okazać, że już wiem o tym fakcie, skierować pańską uwagę w inną wręcz stronę i znienacka, jak obuchem w ciemię (wedle własnej pańskiej przenośni), ogłuszyć. „A cóżeś to, mośd panie, porabiał w pokoju nieboszczki o dziesiątej wieczorem, ha, prawie o jedenastej ? A po coś targał za dzwonek ? A po coś wypytywał o krew? A po coś durzył stróżów i niby to chciał z nimi iść na policję?” Oto jak powinien bym postępować, jeślibym choć krzynkę pana podejrzewał. Powinien bym przeprowadzić formalną indagację, zrobić rewizję, no i, kto wie, aresztować pana. .Widocznie więc nie żywię żadnych podejrzeń, skórom postąpił inaczej. Pan zaś stracił trzeźwy pogląd i nic nie widzisz, powtarzam! Raskolnikow cały się wzdrygnął, tak że Porfiry Pietrowicz aż nazbyt wyraźnie to spostrzegł. — Kłamie pan! — zawołał — nie wiem, w jakim celu, ale wszystko to pan kłamie… Poprzednio mówił pan w innym znaczeniu, nie mogę się mylić… Pan kłamie! — Kłamię? — podchwycił Porfiry Pietrowicz gorączkując się snadż, lecz zachowując minę jak najweselszą ł drwiącą, bynajmniej ponoć nie przejęty tym, jakie ma o nim zdanie pan Raskolnikow. — Kłamię?… Dobrze; więc jakimże cudem (ja, sędzia śledczy) tak się zabieram do rzeczy, iż sam panu sufleruję, podsuwam sposób obrony, poddaję całą tę psychologię: „Choroba, maligna, doznane krzywdy; a melancholia, a policjand”, i tak dalej? Hę? che—che—che! Choć zresztą muszę przyznać, że wszystkie te psychologiczne chwyty obrończe, wykręty, wymigi są nader zawodne i o dwu końcach. „Choroba, maligna, koszmary, zwidywało mi się, nie pamiętam” — wszystko to bardzo ładnie, tylko czemuż, mój zloty, w tej chorobie i malignie takie akurat zwidują d się koszmary, a nie inne? Bo mogły wszak być i inne, nie? Che—che—che—che! Raskolnikow spojrzał nań dumnie i pogardliwie.
— Słowem — powiedział głośno, z naciskiem, wstając i z lekka przy tym odpychając Porfirego Pietrowicza — słowem, pragnę wiedzieć; czy pan mnie bezwarunkowo uważa za wolnego od podejrzeń, czy nie? Mów pan. Porfiry Pietrowiczu, mów stanowczo i ostatecznie, i to zaraz, natychmiast. — To mi dopiero tarapaty? Oj, mam ja z panem — zawołał Porfiry z miną wesołą, filuterna, ani trochę nie zaniepokojoną. — Po co chcesz pan wiedzieć, po co chcesz
tak dużo wiedzieć, skoro na razie nikt pana ani palcem nie tknął! Zupełnie jak dziecko: dajcie mi do rączek ten rozżarzony węgielek. Czemu się pan tak turbuje? Po co i na co sam się pan do nas naprasza, co? Che—che—che! — Powtarzam — wrzasnął rozjuszony Raskolnikow — że dłużej nie mogę tego znieść!… — Czego? Niepewności?—przerwał Porfiry Pietrowicz.
— Niech pan nie tnie jak żmija. Ja nie chcę… Powiadam panu: nie chcę… Nie mogę i nie chcę… Słyszy pan, słyszy! — krzyknął, znów waląc pięścią w stół. — Ależ ciszej, ciszej! Przecie usłyszą! Poważnie ostrzegam: niech się pan oszczędza. Nie żartuję! — szeptem rzekł Porfiry Pietrowicz, lecz tym razem twarz jego już nie miała tego co przedtem, po babsku dobrodusznego i spłoszonego wyrazu; przeciwnie, teraz wręcz rozkazywał, surowo chmurząc brwi i jakby za jednym zamachem odrzucając wszystkie tajemniczości i dwuznaczności. Ale trwało to chwilkę zaledwie. Raskolnikow, zaskoczony zrazu, nagle wpadł w istne zapamiętanie; rzecz dziwna jednak: znów usłuchał rozkazu, by mówić ciszej, choć był w prawdziwym paroksyzmie wściekłości. — Nie dam się dręczyć! — szepnął po dawnemu, z bólem i nienawiścią uświadamiając sobie, że nie może nie usłuchać rozkazu, i na tę myśl wpadając w sroższą jeszcze pasję — aresztujcie mnie, rewidujcie, lecz musicie przestrzegać urzędowej formy, a nie igrać ze mną! Nie waż się pan… — Dajże pan pokój — wtrącił Porfiry Pietrowicz, znowu uśmiechając się filuternie i jakby nawet z lubością obserwując Raskolnikowa — zaprosiłem cię teraz, mój zloty, po domowemu, całkiem po przyjacielsku. — Nie potrzeba aa pańskiej przyjaźni, pluję na nią! Słyszy pan? I oto: biorę czapkę i wychodzę. No, cóż ty na to, jeśli chciałeś mnie aresztować? Chwycił czapkę i zmierzał ku drzwiom.
— A czyż nie chcesz pan. zobaczyć niespodzianeczki ? — zachichotał Porfiry Pietrowicz, znów go ujmując nieco powyżej łokcia i zatrzymując u drzwi. Na pozór był coraz weselszy i figlarniejszy, czym też doprowadził Raskolnikowa do ostateczności. — Jaka tam niespodzianeczka? O co chodzi? — spytał
zatrzymując się nagle i z przestrachem spozierając na Porfirego Pietrowicza. — Niespodzianeczka siedzi tu u mnie za drzwiami, Che—che—che! (Wskazał palcem na zamknięte drzwi w przepierzeniu, wiodące do jego służbowego mieszkania.) Zamknąłem ją na klucz, żeby nie zbiegła. — Co? gdzie? co?… — Raskolnikow zbliżył się do drzwi i chciał otworze, lecz były zamknięte. — Zamknięta, a oto i klucz!
Jakoż wyjął klucz z kieszeni i pokazał mu.
— Wszystko łżesz! — ryknął zupełnie już opętany Raskolnikow — łżesz, przeklęty blaźnie! — I rzucił się na rejterującego ku drzwiom, lecz bynajmniej nie tchórzącego gospodarza. — Wszystko, wszystko rozumiem! — posko—czył ku niemu. — Łżesz i jątrzyszJnniaE»jiehym_się zdradził… — Ależ więcej się zdradzić niepodobna, złocisty mój Ro—dionie Romanowiczu. Przecież wpadłeś w szał. Nie krzycz pan, bo zawołam ludzi. — Łżesz, nic nie będzie! Wołaj sobie ludzi! Widziałeś, żem chory, chciałeś mnie rozjątrzyć aż do szaleństwa, bym się zdradził — oto twój cel. Ale wolne żarty! Wskaż fakty. Wszystko zrozumiałem. Faktów nie posiadasz, masz tylko mamę, parszywe domysły, na modłę Zamiotowa!… Poznałeś mój charakter, pragnąłeś doprowadzić mnie do zapamiętania, a potem z nagła ogłuszyć różnymi klechami i delegatami… Ich to czekasz, co? Na co czekasz? Gdzie oni? Dawaj ich tu! — Ależ mój złoty, bój się Boga, jacy znowu delegaci. Co on sobie uroił! Przecież forma urzędowa, jak ją nazywasz, nie pozwala postępować w ten sposób, nie znasz się na rzeczy, serdeńko… Forma nie ucieknie, sam zobaczysz… — mruczał Porfiry Pietrowicz nasłuchując u drzwi. Istotnie, w tym czasie za drzwiami w drugim pokoju rozległ się jakiś szmer. — Aha, idą! — krzyknął Raskolnikow — posłałeś po nich!… Czekałeś ich! obliczyłeś sobie… Pięknie, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, świadków, kogo chcesz… dawaj. Jestem gotów, gotów!… Ale tu się wydarzyło dziwne zajście, do tego stopnia nieoczekiwane w zwykłym toku rzeczy, że ani Raskolnikow, ani Porfiry Pietrowicz nie mogli liczyć na taki finał. 359
Gdy później Raskolnikow przypomniał sobie tę minutę, wszystko to ukazywało mu się, jak następuje: Szmer za drzwiami szybko się spotęgował i drzwi z lekka uchylono. — Co tam? — z irytacją zawołał Porfiry Pietrowicz. — Przecie mówiłem… Chwilowo odpowiedzi brakło, ale znać było, że za drzwiami jest kilka osób i że kogoś jakby odpychają. — Cóż tam się dzieje? — niespokojnie powtórzył Porfiry Pietrowicz. — Przyprowadziliśmy aresztanta, Mikołaja — ozwal się czyjś głos. — Nie potrzeba. Precz! Później!… Czego tu przylazł? Co za niesubordynacja! — wołał Porfiry Pietrowicz rzucając się ku drzwiom. — A bo on… — zaczął tenże głos i naraz urwał.
Ze dwie sekundy, nie dłużej, toczyła się istna walka, potem nagle jakby ktoś kogoś odepchnął silą i po chwili wprost do gabinetu Porfirego Pietrowicza wkroczył jakiś, bardzo blady człowiek. Na pierwszy rzut oka wyglądał nader dziwnie. Patrzał prosto przed siebie, lecz zdawał się nikogo nie widzieć. W jego oczach pałała stanowczość, a zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz, jakby go tu przyprowadzili na stracenie. Zbielałe całkiem wargi drgały mu z lekka. Był zupełnie jeszcze młody, odziany jak człowiek z ludu, wzrostu średniego, szczupły, z okrągło przystrzyżoną grzywką, z drobnymi, jakby wysuszonymi rysami twarzy. Ten, którego niespodziewanie odepchnął, pierwszy wpadł za nim do pokoju i zdążył schwycić go za ramię: był to konwojent; lecz Mikołaj szarpnął rękę i jeszcze’raz mu się wyrwał. W drzwiach stłoczyło się kilku ciekawych. Niektórzy próbowali wejść. Wszystko to zaszło w okamgnieniu. — Wynoś mi się, jeszcze nie czas! Czekaj, aż cię zawołają… Częmuście go przyprowadzili wcześniej? — bąkał Porfiry Pietrowicz, strasznie nierad i, zda się, stropiony. Lecz Mikołaj padł raptem na kolana. —łfiO
— Czego chcesz?! — krzyknął Porfiry Pietrowicz ze zdumieniem. — Jestem winien! Moj_ to grzech! Jestem zabójca! — rzekł nagle Mikołaj, trochę się zadycKując, ale dość donośnym głosem. Milczenie trwało z dziesięć sekund, jakby wszyscy osłupieli; nawet konwojent się odsądził i już nie podchodził do Mikołaja, tylko cofnął się i stanął jak wryty. — Co?! — zawołał Porfiry Pietrowicz otrząsając się z chwilowego zdrętwienia. — Jestem… zabójca… — powtórzył Mikołaj po krótkim milczeniu. — Jak to… ty… jak… Kogo zabiłeś? Porfiry Pietrowicz wyraźnie stracił kontenans. Mikołaj znów milczał chwileczkę. — Alonę Iwanownę i ichnią siostrę^ Lizawietę Iwanow—nę, ja… zabiłem… siekierą. W zamroczeniu jakimdś… — dodał i nagle znów zamilkł. Wciąż klęczał. Porfiry Pietrowicz stal kilka sekund jakby medytując, nagle przecknął się znowu i gestem dłoni wypędził nieproszonych świadków. Ci znikli i drzwi się zamknęły. Potem spojrzał na stojącego w kącie Raskolnikowa, który dziko wpatrywał się w Mikołaja, i ruszył ku niemu, lecz naraz przystanął, popatrzał nań, natychmiast przeniósł wzrok na Mikołaja, znowu na Raskolnikowa, znowu na Mikołaja, i naraz, jakby w porywie, znów się rzucił ku Mikołajowi. — Czego mi się wyrywasz ze swoim zamroczeniem! — warknął ze złością prawie. — Jeszczem ciebie nie pytał: zamroczyło cię czy nie zamroczyło… Gadaj: tyś zabił?
— Jam zabójca… przyszłem zaświadczyć… — rzekł Mikołaj. — E—ch! Czym zabiłeś?
— Siekierą. Wziąłem był ze sobą.
— Wolnego! Sam? Mikołaj nie pojął pytania.
— Sam zabiłeś?
— Sam. Mitka nie winien, nijakiego udziału nie mia—wszy.
— Nie wyjeżdżaj mi z tym Mitką: e—ech!… Więc jakżeż,
jakżeż to zbiegłeś wtedy ze schodów? Toć stróże spotkali was obu? — Bo ja tylko… dla zmylenia… wtedy… biegiem z Mit—ką — skwapliwie odrzekł Mikołaj, jakby z góry przygotowaną lekcję. — Otóż to! — z gniewem krzyknął Porfiry Pietrowicz — powtarza cudze słowa! — mruknął jakby do siebie i nagle znów spostrzegł Raskolnikowa. Widocznie tak się przejął Mikołajem, że na chwilę zapomniał nawet o Raskolnikowie. Teraz się opamiętał, a nawet zmieszał… — Rodionie Romanowiczu! Proszę wybaczyć — zwrócił się doń — ale tak nie można; proszę bardzo… nic tu po panu… zresztą ja sani… Pan widzi, co za niespodzianki!… Proszę bardzo!… I biorąc go za rękę pokazał mu drzwi.
— Paiu zdaje się, tego nie oczekiwał? — sarknął Ras—kolnikow, który, naturalnie, nic jeszcze nie rozumiał jasno, ale już zdążył nabrać rezonu. — Kochany pan także nie oczekiwał. Jak nam drżą rączyny, che—che! — I pan drży. Porfiry Pietrowiczu.
— I ja drżę: nie spodziewałem się!… Stali już na progu. Porfiry Pietrowicz czekał niecierpliwie, by Raskolnikow wyszedł pierwszy. — Więc niespodzianeczki pan mi ostatecznie nie pokaże? — szyderczo spytał Raskolnikow. — No proszę! Mówi, a ząbki w buzi aż mu jeszcze dzwonią, che—che! Ironista z pana! No, do widzenia. — Ja bym raczej powiedział, żegnam!
— Jak Bóg da, jak Bóg da! — bąknął Porfiry Pietrowicz z dosyć kwaśnym uśmiechem. Idąc— przez kancelarię Raskolnikow zauważył, że wielu obecnych przygląda mu się badawczo. W poczekalni, wśród ciżby, dojrzał obu Stróżów z tamtego domu, których podówczas w nocy zapraszał ze sobą na posterunek. Stali i na coś czekali. Lecz skoro tylko wyszedł na schody, nagle znów usłyszał za sobą glos Porfirego Pietrowicza. Obróciwszy się zobaczył, że go tamtendopęazaTbeź tchu. — Sióweczko, Rodionie Romanowiczu. Co do reszty, to
jak Bóg da, ale swoją drogą parę formalnych pytań będę jednak zmuszony „panu zadać… więc’~się jeszcze’ zobaczymy, tak—tak! I Porfiry Pietrowicz stanął przed nim z uśmiechem. — Tak—tak — powtórzył.
Można było przypuścić, że ma ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie zdobywa na to. — Porfiry Pietrowiczu, proszę mi darować to, co zaszło… Uniosłem się nieco. — Raskolnikow tak dalece nabrał ducha, że poczuł nieodpartą chętkę, by trochę poigrać. — Nie ma za co, nie ma za co — prawie radośnie podchwycił tamten. — Właściwie i ja także… Jadowite mam usposobienie, kajam się, kajam! Ale jeszcze się zobaczymy. Da Bóg, jeszcze na pewno, na pewno się zobaczymy!… — I wówczas poznamy się nawzajem do głębi? — poddał Raskolnikow. — I wówczas poznamy się nawzajem do głębi — potaknął Porfiry Pietrowicz, zmrużył powieki i spojrzał na niego bardzo serio. — Teraz na imieniny? — Na pogrzeb.
— Ach, prawda, na pogrzeb! Powtarzam: dbaj pan o zdrowie, o zdrowie… — Ja zaś już nawet nie wiem, czego mam panu życzyć ze swej strony! — odparował Raskolnikow. Zaczął już schodzić ze stopni, ale wtem zwrócił się ponownie do Porfirego Pietrowicza. — Życzyłbym większych sukcesów, ale sam pan widzi, jak komiczny jest pański fach! — Czemuż to komiczny? — od razu nastawił ucha Porfiry Pietrowicz, który już także zabierał się do ‘odejścia. — No bo jakże! Wyobrażam sobie, jak pan dręczył i męczył — psychologicznie, po swojemu! — tego nieboraka Mi—kołkę, żeby się przyznał; z pewnością perswadował mu pan dzień i noc: „Tyś mordercą, tyś mordercą…” No a teraz, gdy się już przyznał, pan na nowo będzie go przypiekał na wolnym ogniu: „Kłamiesz, nie ty jesteś mordercą! Nie możesz nim być! Cudze słowa powtarzasz!” Więc czyż nie zabawny fach? — Che—che—che! Czyli że pan zauważył jednak, żem mówił do Mikołaja. „Powtarzasz cudze słowa”? — Jakżem mógł nie zauważyć?
363
— Che—che! Dowcipnyś pan, o, dowcipny. Wszystko zauważy! Prawdziwie błyskotliwy umysł! Umie pan wyłowić najucieszniejszy szczególik… che—che! Wśród pisarzy to podobno Gogol posiada tę zdolność w najwyższym stopniu. — Tak jest, Gogol.
— Tak jest, Gogol… Do miłego zobaczenia.
— Do miłego zobaczenia…
Raskolnikow udał się wprost, da siebie. Czuł w głowie taki zamęt, że przyszedłszy już do domu i padłszy na kanapę siedział kwadrans, odpoczywając tylko i usiłując choć trochę zebrać myśli. O Mikołaju nawet nie próbował rozmyślać, czuł, że jest jak porażony: że w wyznaniu Mikołaja tkwi coś niepojętego, zdumiewającego, coś, czego teraz nie zrozumie za nic w świecie. Ale wyznanie Mikołaja stanowiło fakt rzeczywisty. Następstwa tego faktu stały mu się natychmiast jasne: kłamstwo musi wyjść na jaw, a wówczas tamci znów się wezmą do niego. Lecz przynajmniej do tego czasu jest wolny i musi nieodzownie przedsięwziąć coś, gdyż groźba wisi nad nim jak miecz Damoklesa. Tak, ale w jakim stopniu? Sytuacja zaczęła się wyjaśniać. Przypominając sobie w zarysie, w ogólnym rzucie, całą tę scenę z Porfirym Pietrowiczem, raz jeszcze wzdrygnął się z przerażenia. Oczywiście, jeszcze nie znał wszystkich jego zamiarów, nie mógł przejrzeć wszystkich jego rachub. Atoli część gry ujawniła się i naturalnie nikt lepiej niż on nie mógł zrozumieć, jak straszne było dlań to „posunięcie” w grze Porfirego Pietrowicza. Jeszcze trochę, a mógł zdradzić się całkowicie i już nieodwołalnie. Znając jego chorobliwe usposobienie, na pierwszy rzut oka trafnie go oceniwszy, Porfiry Pietrowicz działał — zbyt obcesowo wprawdzie, lecz prawie na pewniaka. Bezsprzecznie, Raskolnikow już się nadmiernie skompromitował, lecz do faktów bądź co bądź nie doszło, wszystko to jest jeszcze dopiero względne. Ale czy rzeczywiście tak jest? czy on się dobrze w tym rozeznaje? czy się nie myli? Do jakich mianowicie rezultatów zmierzał dziś Porfiry Pietrowicz? Czy istotnie miał coś w zanadrzu? I co mianowicie? Czy naprawdę oczekiwał czegoś, czy nie? Jakby się byli dziś rozstali, gdyby nie ta niespodziewana katastrofa w postaci Mikołaja? Porfiry Pietrowicz ujawnił prawie całą swoją grę; zary—
zykowal, to prawda, lecz ujawnił — i (tak mówił sobie Raskolnikow) gdyby rzeczywiście miał coś więcej, ujawniłby i to także. Co to miała być za „niespodzianka” ? Kpiny czy nie? Czy to coś znaczyło, czy nic? Czy mogło się pod tym kryć coś bodaj trochę podobnego do faktu, do konkretnego obciążenia? Wczorajszy mieszczanin? Gdzież się on zawieruszył? Gdzie był dzisiaj? Przecie jeżeli Porfiry Pietrowicz posiada jakieś konkretniejsze dane, to nie inaczej, tylko w związku z wczorajszym mieszczaninem… Siedział na kanapie, z głową zwieszoną nisko, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach. W dalszym ciągu czul nerwowe dreszcze w całym ciele. Wstał w końcu, wziął czapkę, pomyślał i ruszył ku drzwiom. Miał jakieś przeczucie, że przynajmniej dziś może prawie na pewno uważać się za bezpiecznego. Raptem uczul w sercu nieledwie radość: zapragnął co rychlej iść do Katarzyny Iwanowny. Na pogrzeb spóźnił się, oczywista, lecz na wspominki jeszcze zdąży i tam zaraz zobaczy Sonię. Zatrzymał się, pomyślał — i bolesny uśmiech wykrzywił mu wargi. „Dzisiaj! dzisiaj! — powtarzał w duchu — tak, dziś jeszcze! Tak trzeba…” Chciał otworzyć drzwi, tymczasem drzwi same jęły się otwierać. Zadrżał i odskoczył. Drzwi oraderały—się—wolno i cicho i nagle ukazała się postać — wczorajszego człowieka spod ziemi. Człowiek zatrzymał się w progu, milcząc popatrzał na Raskolnikowa i~żYób3 krok do pokoju. Był zupełnie taki jak wczoraj — ta sama figura, ta sama odzież, lecz w twarzy jego i w spojrzeniu zaszła ogromna zmiana: wzrok jego był teraz posępny. Postał chwilę i głęboko westchnął. Brakowało tylko, by przyłożył sobie dłoń do policzka i przekrzywił głowę trochę na bok, a kubek w kubek byłby podobny do baby. — Czego chcecie? — spytał zmartwiały Raskolnikow. Człowiek milczał i nagle pokłonił mu się nisko, prawie do ziemi. W każdym razie dotknął podłogi palcem prawej
ręki.
— Czego chcecie? — krzyknął Raskolnikow.
— Przepraszam — cicho rzekł człowiek.
— Za co?
— Za złe myśli.
Patrzyli jeden na drugiego.
—Nijako mi było. Jak pan wtenczas przyszedł, może pod alkoholem, i ciągnął stróżów do cyrkułu, i pytał o krew — nijako mi się zrobiło, że puścili pana wolno, wziąwszy za pijanego. Tak nijako, żem snu się zbył. A zapamiętawszy adres, przychodziliśmy tu wczoraj i wypytywali… — Kto przychodził? — przerwał Raskolnikow, błyskawicznie zaczynając sobie przypominać. — Niby ja. Skrzywdziłem pana.
— Więc jesteście z tamtego domu?
— Toż ja tam wtedy razem z nimi stałem ;v bramie, nie pamięta to pan? Tam też mamy swe rękodzieło z dawien dawna. Chałupnik jestem, mieszczanin, robotę bierzem do domu… A najgorzej, że mi było nijako… Naraz jasno przypomniała się Raskolnikowowi cała onegdaj—sza scena pod bramą; zmiarkował, że prócz stróżów stało tam podówczas jeszcze kilka osób, stały również kobiety. Przypomniał sobie jeden głos, który radził, by go zaraz odprowadzić na posterunek. Twarzy nie uprzytamniał sobie, a i teraz nie poznawał, lecz pamiętał, że coś mu wtedy odpowiedział, że zwrócił się do niego… Więc’oto jak się rozwiązuje ta cała wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, że istotnie omal nie zginął, omal nie zaprzepaścił siebie z powodu takiej błahostki. A zatem, poza rozmowami o wynajmie mieszkania i o krwi, człowiek ten nic nie może opowiedzieć. A zatem Porfiry Pietrowicz także nie posiada nic, nic oprócz tego biedzenia — żadnych faktów, nic, tylko tę psychologię, zawsze mającą dwa końce — nic konkretnego. A zatem, jeżeli nie wypłyną żadne nowe fakty (a nie powinny już wypłynąć, nie powinny, nie powinny!), to… to cóż oni mogą mu zrobić? W jaki sposób mogliby go definitywnie zdemaskować, nawet gdyby zaaresztowali? A zatem Porfiry Pietrowicz dopiero teraz, niedawno, dowiedział się o mieszkaniu, dotychczas zaś nie wiedział o tym. — Więc to wyście powiedzieli dziś Porfiremu Pietrowi—czowi… że przychodziłem? — zawołał, rażony nagłą myślą. — Jakiemu Porfiremu Pietrowiczowi?
— Zastępcy sędziego śledczego.
— Ja. Stróże nie chcieli wtedy pójść, więc ja poszedłem.
— Dzisiaj?
— Na chwileczkę przed panem, .1. wszystkom słyszał, wszystko, jak on pana.,tyrpał. — Gdzie? Co? Kiedy?
— Ano tam, za przepierzeniem, caluchny czas tam stałem.
— Jak to? Więc to wyście byli niespodzianką? Ale jakże to być mogło, bójcie się”Bog’a? — Widzący — zaczął mieszczanin — jako stróże nie chcą mnie usłuchać i pójść, bo, powiadają, już za późno i jeszcze gotów się jurzyć, czemu nie przyszli wcześniej — zrobiło mi się nijako i snu się zbyłem, i zacząłem penetrować. A spenetrowawszy wczora, dziś—em poszedł. Przychodzę pierwszy raz — nie ma go. Przeczekałem godzinę, idę drugi raz — nie przyjmują, idę trzeci raz — wpuścili. Zacząłem mu meldować wszystko akuratnie, a on wziął latać po pokoju i bil się pięścią po piersi: „Zbóje, powiada, co wy ze mną wyrabiacie? Jakbym ja wiedział tę rzecz, tobym go kazał dostawić pod konwojem!” Później wyleciał, zawołał któregoś i zaczął z nim rozmawiać w kącie, a potem znów na mnie wpadł, wypytuje, diabłami mnie nadziewa. I bardzo mnie buzował; a ja mu doniosłem o wszystkim i mówiłem, że na moje wczorajsze słowo pan nic mi nie śmiał odpowiedzieć i że pan mnie nie poznał. On znowu wziął biegać i cięgiem bił się po piersi, i jurzyl się, i biegał,’a jak zameldowali pana to: leż, powiada, za przegródkę, siedź na razie, nie ruszaj się, choćbyś nie wiem co usłyszał; i sam przyniósł mi tam krzesło, i zamknął mnie; może cię przywołam, powiada. A jak przywiedli Mikołaja, wyprowadził mnie po panu: jeszcze, powiada, każę ri przyjść i jeszcze będę de badał… — A Mikołaja badał przy tobie?
— Jak odprawił pana, zaraz odprawił i mnie, a zaczął badać Mikołaja. Mieszczanin zatrzymał się i nagle ponownie się pokłonił dotykając palcem podłogi. — Oszkalowanie i złość moją proszę odpuścić.
— Bóg d odpuśd — odparł Raskolnikow i skoro tylko wyrzekł te słowa, mieszczanin pokłonił .mu się, lecz już nie do ziemi, tylko w pas. Odwrodl aewQlno—i—w36BzedŁ,Ł4lokoju. „Wszystko ma dwa końce, teraz wszystko ma dwa koń—
cc” — powtarzał Raskolnikow i raźnie) niż kiedykolwiek wyszedł z pokoju. — Teraz zmierzymy się jeszcze — mruknął z urągliwym uśmiechem, schodząc na dół. Urągliwość kierował do siebie samego; ze wzgardą i wstydem wspominał swoją „małoduszność”. CZĘŚĆ PIĄTA
Poranek, który nastąpił po fatalnej dla Piotra Pietrowicza rozmowie z Dunieczką —i Pulcherią Aleksandrowną, wpłynął na niego również otrzeźwiająco. Ku swej największej przykrości musiał rad nierad uznać za fakt dokonany i nieodwołalny to, co wczoraj jeszcze wydawało mu się zdarzeniem prawie fantastycznym, a choć zaszłym, przecież jak gdyby niemożliwym. Czarna żmija urażonej ambicji całą noc kąsała mu serce. Wstawszy z łóżka Piotr Pietrowicz natychmiast przejrzał się w lustrze. Obawiał się, czy aby w nocy nie dostał żółtaczki. Jednak pod tym względem wszystko na razie było w porządku; obejrzawszy więc swe szlachetne, białe i w ostatnich czasach nieco przytyk oblicze, Pjptr Pietrowicz na chwilę się. pocieszył, święcie przekonany, że znajdzie wbie —narzeczoną gdzie indziej, i to, kto wie, może jeszcze lepszą. Lecz po chwili opamiętał się i zamaszyście splunął, czym wywołał milczący, lecz sarkastyczny uśmiech młodego swego druha i współmieszkańca, Andrzeja Siemionowicza Lebieziamikowa. Uśmiech ten Piotr Pietrowicz zauważył i w duchu wstawił go natychmiast do rachunku młodego przyjaciela. Ostatnimi czasy sporo już powstawial do rachunku pana Lebieziatnikowa. Gniew jego wzrósł w dwójnasób, kiedy zdał sobie sprawę, że właściwie nie należało wczoraj komunikować Andrzejowi Siemionowiczowi o tym, co zaszło. To już była druga z rzędu pomyłka wczorajsza, popełniona na gorąco, wskutek nadmiernej wylewności i rozdrażnienia… Następnie przez cały ten poranek, jakby naumyślnie,
jedna po drugiej sypały się przykrości. Nawet w senacie czekało go jakieś niepowodzenie w sprawie, o którą tam zabiegał. Najbardziej zirytował go właściciel mieszkania, które był wynajął ze względu na rychły ożenek i które odnawiał własnym sumptem: właściciel ten, wzbogacony niemiecki rzemieślnik, nie chciał słyszeć o rozwiązaniu dopiero co zawartej umowy i żądał całej kwoty, przewidzianej w kontrakcie na wypadek niedotrzymania, i to mimo że Piotr Pietrowicz oddawał mu mieszkania prawie całkiem odnowione. Podobnie i w sklepie meblowym za nic nie chcieli zwrócić ani rubla z zadatku za sprzęty zakupione, lecz jeszcze nie przewiezione do mieszkania. „Może mam się żenić specjalnie dla mebli!” — zżymał się w duchu Piotr Pietrowicz, a równocześnie raz jeszcze zaświtała mu straceńcza nadzieja. „Czyżby naprawdę wszystko to już tak zupełnie i bezpowrotnie’przepadło? Czy naprawdę nie można jeszcze raz spróbować?” Myśl o Dunieczce jeszcze raz kusząco żgnęła go w serce. Z trudnością przebolał tę minutę — i zaiste, gdyby można było zaraz, przez samo życzenie, uśmiercić Raskolnikowa, Piotr Pietrowicz niezwłocznie wypowiedziałby to życzenie. „Błąd mój polegał jeszcze i na tym, że nie dawałem im ani grosza — medytował, smętnie wracając do izdebki Le—bieziatnikowa. — Jak mogłem zżydzieć do tego stopnia? Nie było tu nawet żadnego wyrachowania. Chciałem potrzymać je o suchym pysku i doprowadzić do tego, by patrzyły we mnie jak w tęczę, a tymczasem masz!… Tfu!… Nie, gdybym przez ten czas był im dał, powiedzmy, półtora tysiąca na wyprawę i podarki, na te różne puzderka, nesesery, koronki, materiały i na te wszystkie łachy od Knopa i z magazynu angielskiego—sprawa byłaby lepsza i… mocniejsza! Nie tak by łatwo odprawiono mnie teraz z kwitkiem. To są ludzie takiego pokroju, że na pewno poczuwaliby się, w razie odmowy, do zwrócenia mi podarków i pieniędzy; a zwrócić byłoby i trudno, i szkoda! A i sumienie by podbechtywało: jakże tak ni stąd, ni zowąd przepędzić człowieka, który był dotychczas taki szczodrobliwy i wcale delikatny?… Hm! Strzeliłem bąka!” I znowu zgrzytnąwszy zębami Piotr Pietrowicz obdarzył siebie tytułem osła — w duchu, ma się rozumieć. Po wysnuciu takiego wniosku wrócił do domu jeszcze bardziej rozdrażniony i zły niż przedtem, gdy wychodził. 172
Przygotowania do stypy w pokoju Katarzyny Iwanowny częściowo ściągnęły na siebie jego ciekawość. Już wczoraj słyszał coś niecoś o tych wspominkach; przypominało mu się nawet, że i jego zaprosili, miał jednak tyle własnych kłopotów na głowie, że wszystko inne puszczał mimo uszu. Teraz skwapliwie się poinformował u pani Lippewechsel, która w zastępstwie Katarzyny Iwanowny (ta bowiem udała się na cmentarz) krzątała się około zastawy stołu; dowiedział się, że stypa będzie uroczysta, że zaproszono wszystkich prawie lokatorów, w tej liczbie nawet nieznajomych nieboszczykowi, że zaproszony został nawet Andrzej Siemionycz Lebieziatnikow, pomimo owej kłótni z Katarzyną Iwanowną; wreszcie że on sam. Piotr Pietrowicz, nie tylko został zaproszony, lecz owszem, jest oczekiwany z wielką niecierpliwością, jako że należy do najdostojniejszych lokatorów. Amalię Iwa—nownę także proszono z wielkimi honorami, puszczając w niepamięć wszystkie minione urazy, toteż nieomal z rozkoszą gospodarowała teraz i krzątała się; była wystrojona od stu diabłów, w żałobie wprawdzie, ale we wszystko nowe, w sajety — i pyszniła się tym. Wszystkie te fakty i informacje poddały Piotrowi Pietrowiczowi pewną myśl, tak że poszedł do swego pokoju, to znaczy do pokoju Andrzeja Lebieziat—nikowa, w niejakiej zadumie. Chodzi o to, jź dowiedział się również, że w liczbie”zaproszonych figuruje Raskolnikow. Z jakiegoś powodu Andrzej Siemionowicz siedział cale to przedpołudnie w domu. Między tym jegomościem a Piotrem Pietrowiczem nawiązały się dość dziwne, choć może i naturalne stosunki. Piotr Pietrowicz gardził nim i nienawidził go aż do przesady, od pierwszego prawie dnia, gdy u niego zamieszkał, lecz zarazem zdawał się troszeczkę go bać. Po przyjeździe do Petersburga stanął u niego nie tylko z małostkowego sknerstwa, bo chociaż to był powód główny, istniał jednak jeszcze jeden powód. Już na prowincji słyszał o Andrzeju Siemionowiczu, swoim byłym pupilu, jako o jednym z przodujących młodych postępowców, który nawet miał odgrywać znaczną rolę w tych i owych fantastycznie interesujących koteriach. Uderzyło to Piotra Pietrowicza. Bo te potężne, wszystkowiedzące, wszystkimi pomiatające i wszystkich demaskujące kółka już od dawna przejmowały go szczególniejszym, choć całkiem nieokreślonym strachem.
O własnych siłach, i to w dodatku na prowincji, nie potrafiłby, rzecz prosta, urobić sobie zdania w przybliżeniu bodaj ścisłego o sprawach tego rodzaju. Słyszał, jak wszyscy, że istnieją, zwłaszcza w Petersburgu, jacyś postępowcy, nihiliści, demaskatorzy i tak dalej, i tak dalej; lecz podobnie jak wielu innych, wyolbrzymiał i wypaczał aż do niedorzeczności sens i znaczenie tych nazw. Najsrożej bał się, już od szeregu lat, zdemaskowania — i tu właśnie tkwił główny powód jego stałych, przesadnych niepokojów, szczególnie gdy marzył o przeniesieniu swej działalności do Petersburga. Pod tym względem był, jak się to mówi, wystraszony, jak czasem wystraszone bywają małe dzieci. Przed kilku laty, na prowincji, gdy dopiero rozpoczynał karierę, w okrutny sposób zostały zdemaskowane dwie dosyć znaczne osobistości guber—nialne, których klamki on się do owej chwili trzymał i które go protegowały. Jeden z tych wypadków skończył się dla zdemaskowanego bardzo skandalicznie, drugi omal się nie skończył czymś jeszcze mniej miłym od skandalu. Oto dlaczego Piotr Pietrowicz postanowił, że natychmiast po przyjeździe do Petersburga musi w tym wszystkim się rozpatrzyć i w razie potrzeby, na wszelki wypadek, uciec się do przezorności, wkręcając się do „naszej młodej generacji”. Liczył przy tym na Andrzeja Siemionycza; i na przykład podczas wizyty u Raskolnikowa potrafił już błysnąć paru okrągłymi frazesami wiadomego pochodzenia… Naturalnie, rychło się zorientował, że Andrzej Siemio—nycz jest całkiem tuzinkowym i głupiutkim człeczyną. AŻe to bynajmniej nie zreflektowało Piotra Pietrowicza ani go nie uspokoiło. Gdyby nawet stwierdził, że wszyscy postępowcy są takimi samymi głuptasami, również i wtedy nie uśmierzyłyby się jego niepokoje. Bogiem a prawdą, ani trochę go nie obchodziły wszystkie te prądy, doktryny, systemy (którymi go zasypywał Andrzej Lebieziatnikow). Miał swój własny cel. Pragnął tylko spenetrować czym prędzej, natychmiast: co i jak dzieje się tutaj? Czy ci ludzie są, czy nie są wpływowi? Czy on, właśnie on, ma czego się obawiać, czy nie? Czy go zdemaskują, o ile przedsięweżmie to a to, czy też nie zdemaskują? Jeżeli zaś zdemaskują, to za co mianowicie, i w ogóle za co się demaskuje teraz? Nie dość na tym; czy nie można by jakoś się do nich przylepić, a przy tej sposobności ż lekka ich podskubać? Warto czy nie warto? Czy na przykład nie dałoby się uzyskać czego dla własnej kariery za ich pośrednictwem? Słowem, nastręczyły się setki zagadnień. Ów Andrzej Siemionowicz był to jakiś urzędniczy na, człowiek mizerny i skrofuliczny, małego wzrostu, aż zabawnie Inianowłosy, z bokobrodami, którymi bardzo się szczycił, w kształcie kotletów. Prawie ustawicznie bolały go oczy. Serca był dosyć miękkiego, ale w mowie — pełen swady, czasem wręcz arogancki, co przy drobnej jego figurce niemal zawsze wypadało uciesznie. Amalia Iwanowna zaliczała go do wielce szanownych lokatorów, ile że się nie upijał, a komorne uiszczał regularnie. Wbrew tym wszystkim cnotom Andrzej Siemonowicz istotnie był głupawy. Przystał do postępowców i „naszej młodej generacji” — z namiętności. Był to jeden z nieprzebranego i różnomastnego zastępu zdechlaczków, śmiesznych nieuków, którzy wszystkiego liznęli po wierzchu i którzy momentalnie przywierają do najmodniejszej obiegowej idei, żeby w mig ją spospolitować, żeby od razu skarykaturować wszystko, czemu służą czasem z najszczerszym oddaniem. Skądinąd Lebiezatnikow, mimo że był bardzo poczci—wiutki, także już zaczynał poniekąd nie cierpieć swego współ—lokatora i byłego opiekuna. Piotra Pietrowicza. Stało się to z obu stron jakoś niedostrzegalnie i wzajemnie. Nawet głupiutkiemu Andrzejowi Siemionowiczowi zaczęło stopniowo świtać, że Piotr Pietrowicz nabiera go i skrycie nim gardzi oraz że to „niezupełnie taki człowiek, jak się zdawało”. Spróbował wykładać mu doktrynę Fouriera i teorię Darwina, lecz Piotr Pietrowicz od niedawna słuchał go z trochę zbyt wyraźnym sarkazmem, w ostatnich zaś dniach — nawet urągliwie. Chodzi o to, że Lużyn instynktownie poczuł, że Lebieziatnikow nie tylko jest tuzinkowym i tępawym, człowieczkiem, lecz może także kłamczuchem; że nie ma żadnych wpływów nawet we własnym kółku, tylko zasłyszał piąte przez dziesiąte z trzecich ust; że na dobitkę nawet na własnej roli propagandzisty nie zna się porządnie, bo jakoś zbyt często zapomina języka w gębie — więc gdzież mu być demaska—torem! Skoro się zgadało, zaznaczmy mimochodem, że przez te półtora tygodnia Piotr Pietrowicz (zwłaszcza z początku) chętnie przyjmował od Lebieziatnikowa wcale nawet dziwne 375
pochwały, czyli że nie protestował na przykład i milczał, gdy mu Andrzej Siemionowicz przypisywał gotowość przyczynienia się do rychłej budowy nowej „komuny” gdzieś przy ulicy Mieszczańskiej albo gdy na przykład twierdził, że Łużyn nie będzie przeszkadzał Dunieczce, jeśli ta po miesiącu pożycia zechce wziąć sobie kochanka, albo że nie ochrzci swych przyszłych dzieci — itd., itd. w tym rodzaju. Swym zwyczajem Piotr Pietrowicz nie oponował, kiedy mu przyznawano te zalety, owszem, pozwalał nawet na tego rodzaju pochwały — do takiego stopnia lubił pochwały w ogóle. Piotr Pietrowicz, który tego rana w jakimś celu zmienił kilka pięcioprocentowych obligacji, siedział za stołem i przeliczał paczki banknotów i seryj. Andrzej Siemionowicz, prawie nigdy nie miewający pieniędzy, chodził po pokoju i udawał przed sobą, że patrzy na te wszystkie paczki obojętnie i nawet z lekceważeniem. Piotr Pietrowicz za nic by nie uwierzył, że Andrzej Siemionowicz istotnie może spozierać obojętnie na takie pieniądze; ten zaś ze swej strony myślał z goryczą, że wszak Piotr Pietrowicz istotnie jest zdolny tak o nim pomyśleć, a może nawet jest rad ze sposobności podręczenia młodego swego przyjaciela tymi porozkładanymi paczkami banknotów, które mają mu uprzytomnić jego nicość i rzekomo zachodzącą między nimi dwoma różnicę. Stwierdził, że tym razem Łużyn jest niebywale poirytowany i nieuważny, mimo że on, Lebieziatnikow, właśnie zaczął rozwijać przed nim swój ulubiony temat o wprowadzeniu nowej, specjalnej „komuny”. Krótkie odpowiedzi i uwagi które się wyrywały Piotrowi Pietrowiczowi w przerwach między postukiwaniem na liczydłach, tchnęły zupełnie jawną i z rozmysłu gburowatą drwiną. Ale „humanitarny” Andrzej Siemionowicz kładł ten nastrój Piotra Pietrowicza na karb wczorajszego zerwania z Dunieczką i pałał chęcią poruszenia czym prędzej tego wątku: miał na ten temat do powiedzenia coś postępowego i propagandowego, co mogłoby pocieszyć jego szanownego przyjaciela i „niezawodnie” przyczynić się do dalszego rozwoju jego umysłu. — Co to tam za stypa szykuje się u tej… u wdowy? — zagadnął nagle Piotr Pietrowicz przerywając swemu rozmówcy w najciekawszym miejscu. — Niby pan nie wie! Wczoraj mówiłem panu o tym i roz—
wijałem swe poglądy na te wszystkie obrzędy… Zresztą ona i pana zaprosiła, słyszałem. Pan sam mówił z nią wczoraj… — jako żywo nie spodziewałem się, że ta nędzarka i idiotka łupnie na stypę wszystkie pieniądze, które dostała od tego drugiego idioty… Raskolnfls6wa~~Aż „się zdziwiłem przed chwilą, gdy tam’wszedłem…Piwfiu,—co za przygotowania, co za wina!… Zaprosili kilka osób, diabli widzą co! — ciągnął dalej Piotr Pietrowicz, tak nakierowując rozmowę, jakby do czegość zmierzał. — Co? Mówi pan, że i mnie zaproszono? — dodał nagle, podnosząc głowę. — Kiedyż to? Nie pamiętam. Zresztą nie pójdę. Co tam po mnie? Po prostu wspomniałem jej wczoraj mimochodem, że jako uboga wdowa, może by mogła otrzymać roczną pensję w formie jednorazowej zapomogi. Czy aby za to mnie zaprasza? che—che! — Ja także nie zamierzam tam iść — oświadczył Lebieziatnikow. — Ja myślę! Po własnoręcznym pobiciu. Chętnie wierzę, że trochę wstyd, che—che—che! — Kto pobił? Kogo? — żachnął się Lebieziatnikow i nawet poczerwieniał.’ — Ależ pan Katarzynę Iwanownę, z miesiąc temu! Mówiono mi wczoraj. Oto są postępowe przekonania!… No i z tym feminizmem jakoś nietęgo. Che—che—che! I Piotr Pietrowicz, jakby pocieszony, znowu jął stukać na liczydłach. — To wszystko „buida. Joszczerstwo! — wybuchnął Lebieziatnikow, który stale miał stracha na wspomnienie o tej historii—zupełnie nie tak było! Było inaczej… Źle panu powtórzono: plotki! Po prostu stanąłem wówczas w obronie własnej. Pierwsza rzuciła się na mnie z pazurami… Wydarła mi cały baczek… Spodziewam się, że każdemu człowiekowi wolno bronić .własnej osoby. Przy tym ja nikomu nie pozwolę na przemoc względem mnie. Z zasady. Boć to już prawie despotyzm. Może miałem stać przed nią jak bałwan? Odepchnąłem ją tylko. — Che—che—che! — złośliwie śmiał się Łilżyn.
— To pan zadziera ze mną dlatego, że jest zdyshumoro—wany i zły… A to wszystko są bzdury i nic, nic nie ma to wspólnego z feminizmem! Pan źle rozumie; myślałem nawet, że skoro się uznaje, iż kobieta jest równa mężczyźnie pod każdym
względem, nawet pod względem siły (bo i to już twierdzą), więc i tu powinna być równość. Naturalnie, zmiarkowałem później, że taka kwestia nie powinna istnieć, bo i bójka w ogóle nie powinna istnieć, i że w społeczeństwie przyszłości wypadki’ bójek są nie do pomyślenia… i że, oczywiście, dziwnie jest szukać równości w bójce. Nie takim głupi… Chociaż właściwie bójka istnieje… chciałem powiedzieć, że w przyszłości nie będzie istniała, lecz na razie istnieje… Tfu, do diabła! ‘Pan zawsze musi mnie zmylić! Nie dlatego nie pójdę na stypę, że zaszła ta nieprzyjemna sprawa. Nie pójdę po prostu dla zasady, ażeby nie brać udziału w haniebnych zabobonach wspominków, ot co! Właściwie mógłbym nawet pójść, ot tak, żeby się pośmiać… Szkoda tylko, że nie będzie klechów. Gdyby byli, poszedłbym koniecznie. — Innymi słowy: siąść, przyjąć czyjś poczęstunek i od razu napluć na to, a przy tej sposobności na tych również, którzy pana zaprosili. Czy tak? — Wcale nie napluć, tylko zaprotestować. W pożytecznym celu. Mogę pośrednio przyczynić się do rozwoju i propagandy. Każdy człowiek jest obowiązany rozwijać i propagować — i może w im ostrzejszy sposób, tym lepiej. Mogę zasiać ideę, ziarno… Z tego ziarna wyrośnie fakt. Czyż ja ich krzywdzę? Naprzód się obrażą, później sami zobaczą, • że było to dla nich z pożytkiem. Na przykład u nas zarzucano Terebiowównie (tej, co teraz jest w komunie), że kiedy porzuciła rodzinę i… oddała się, to napisała do matki i ojca, że nie chce żyć wpośród zabobonów i wstępuje w związek cywilny — i że niby to było zbyt grubiańskie w stosunku do rodziców, że mogła ich oszczędzić, napisać łagodniej. Ja uważam, że to wszystko furda, i wcale nie trzeba łagodniej, przeciwnie, przeciwnie, właśnie tu trzeba protestować. Ot, taka Warens przeżyła z mężem siedem lat, porzuciła dwoje dzieci i wprost rąbnęła mężowi w liście: „Zdałam sobie sprawę, że nie mogę być z Panem szczęśliwa. Nigdy Panu nie daruję, że mnie Pan oszukiwał kryjąc przede mną, iż istnieje inny ustrój społeczny, mianowicie komuna. Świeżo dowiedziałam się o tym od pewnego wielkodusznego człowieka, któremu się też oddałam, i wspólnie z nim wprowadzam komunę. Mówię bez osłonek, gdyż oszukiwanie Pana uważałabym za nieuczciwość. Może Pan robić, co się Panu podoba. Proszę nie liczyć na mój powrót; już za późno. Życzę szczęścia.” Oto jak się pisze tego rodzaju listy! — A ta Terebiowówna to chyba ta sama, o której mi pan wówczas mówił, że żyje w trzecim cywilnym małżeństwie? — W drugim dopiero, jeśli zdrowo na to spojrzeć! A choćby nawet w czwartym, a choćby nawet w piętnastym, to co? Jeżeli kiedy żałowałem, że mój ojciec i matka już nie żyją, to właśnie teraz. Już kilkakrotnie marzyłem o tym, że gdyby jeszcze żyli, oparzyłbym ich teraz protestem jak wrzątkiem! Umyślnie tak bym urządził… Co mi tam jakieś ceregiele, tfu! Ja bym im pokazał! Już bym potrafił ich zadziwić! Doprawdy, szkoda, że nie ma nikogo! — Żeby zadziwić? Che—che! No, to są pańskie sprawy— przerwał Piotr Pietrowicz — ale niech no mi pan lepiej powie: pan zna córkę nieboszczyka, tę szczuplutką taką? Czy to prawda, co o niej mówią, hę? , — To i cóż stąd? Moim zdaniem, czyli według moich osobistych przekonań, właśnie to stanowi najnormalniejsze położenie kobiety. Czemu nie? Właściwie — distinguons*. W dzisiejszym społeczeństwie, oczywiście, to niezupełnie normalne, bo wymuszone, ale w przyszłym — całkiem normalne, bo wolne. Zresztą i teraz miała prawo: cierpiała, a to był jej fundusz, że tak powiem, jej kapitał, którym miała całkowite prawo rozporządzać. Naturalnie, w przyszłym społeczeństwie fundusze będą niepotrzebne; ale rola kobiety będzie określona w innym znaczeniu, będzie uwarunkowana harmonijnie i racjonalnie. Co się zaś tyczy Zofii Siemionowny, to ja i teraz patrzę na jej postępek jako na energiczny, uosobiony protest przeciw ustrojowi społecznemu, i głęboko ją za to poważam, a nawet cieszę się na jej widok! — A mnie mówiono, że to właśnie pan ją stąd wygryzł! Lebieziatnikow się rozjuszył. — Znowu plotka! — wrzasnął. — Zupełnie, zupełnie inaczej rzecz się miała! Ale to całkiem inaczej! To wszystko nakłamała wtedy Katarzyna Iwanowna, dlatego że nic nie zrozumiała! I bynajmniej nie przystawiałem się do Zofii Siemionowny! Najprościej w świecie starałem się o rozwój jej umysłu, całkiem bezinteresownie, usiłując pobudzić ją — rozróżnijmy
do protestu… Wyłącznie o protest mi chodziło, a Zofia Siemio—nowna sama przez się nie mogła pozostać dłużej w tych pokojach umeblowanych! — Ciągnął ją pan do komuny?
— Pan ciągle kpi, i to bardzo nieudatnie, pozwolę sobie zaznaczyć. Nic pan nie rozumie! W komunie takich ról nie ma. Komunę właśnie po to się urządza, żeby takich ról nie było. W komunie ta rola całkowicie zmieni swoją teraźniejszą istotę, i to, co tutaj jest głupie, tam będzie mądre, to co tutaj, w dzisiejszych okolicznościach, jest nienaturalne, tam będzie zupełnie naturalne. Wszystko zależy od tego, w jakim otoczeniu i środowisku człowiek przebywa. Środowisko — to wszystko, sam człowiek jest niczym. Z Zofią Siemionowną zaś jestem obecnie w dobrych stosunkach, i to może posłużyć panu za dowód, że nigdy nie poczytywała mnie za swego wroga i krzywdziciela. Owszem! Namawiam ją teraz do komuny, tylko że na zupełnie, zupełnie innych podstawach! Co pana tak śmieszy? Chcemy urządzić swoją, specjalną komunę, lecz na szerszych podstawach niż dawniejsze. Posunęliśmy się dalej w swych przekonaniach. Więcej rzeczy negujemy. Gdyby wstał z grobu Dobrolubow, ja bym się z nim spierał. A Bielińskiego zapędziłbym w kozi róg!14 Tymczasem zaś w dalszym ciągu pracuję nad rozwojem Zofii Siemionowny. To cudna, cudna natura. — N8 i na tej cudnej naturze pań sobie używa, co? Che—che! — Nie, nie! O, nie! przeciwnie!
— Cha—cha—cha, „przeciwnie”! Che—che—che! Powiedział, co wiedział! — Ależ proszę mi wierzyć! Zresztą z jakiej racji, pytam, miałbym ukrywać przed panem! Przeciwnie, aż sam się dziwię, że ona w stosunku do mnie jest jakoś w dwójnasób, jakoś bojażliwie cnotliwa i wstydliwa! — I pan rozwija jej intelekt, ma się rozumieć… che—che! Dowodzi jej pan, że wszystkie te wstydliwośd to dyrdymałki?..; — Wcale nie! Wcale nie! O, jak pan wulgarnie, jak pan nawet głupio, przepraszam, pojmuje słowo: rozwój! N—nic pan nie rozumie! O Boże, jaki pan jeszcze… niedojrzały! Zabiegamy o wolność kobiety, pan zaś ciągle ma na myśli jedno… Całkowicie pomijając kwestię cnoty i kobiecej wsty—dliwości, jako rzeczy same w sobie czcze i nawet zabobonne, w całej pełni uznaję jej cnotliwość w stosunku do mnie, bo w tym tkwi jej wolna wola, jej prawo. Naturalnie, gdyby sama powiedziała mi: „Chcę ciebie mieć”, miałbym to sobie za wielki sukces, bo dziewczyna bardzo mi się podoba, lecz teraz, teraz przynajmniej, na pewno nikt i nigdy nie traktował jej grzeczniej i przyzwoiciej niż ja, z większym szacunkiem dla jej godności… Czekam, żywię nadzieję—i nic poza tym! — Niech pan lepiej coś jej podaruje. Założę się, że o tym pan wcale nie pomyślał. — Już powiedziałem, że pan n—nic nie rozumie! Oczywiście, w jej sytuacji… Ale to zupełnie inna kwestia! zupełnie inna! Pan po prostu nią gardzi. Widząc fakt, który pan mylnie uważa za godny pogardy, pan od razu odmawia istocie ludzkiej humanitarnego poglądu na nią. Pan jeszcze nie wie, jaka to natura. Bardzo mi tylko przykro, że ostatnio zupełnie przestała czytać i już nie bierze ode mnie książek. Dawniej brała czasem. Szkoda też, że przy całej energii i gotowości do protestu (czego już raz dowiodła) ma jak gdyby trochę za mało samodzielności, że tak powiem: niezawisłości, za mało negacji, ażeby się całkowicie wyzwolić z niektórych przesądów i… głupstw. Mimo to znakomicie rozumie pewne zagadnienia. Na przykład wybornie zrozumiała kwestię całowania w rękę, czyli że mężczyzna uwłacza kobiecie nierównością, jeżeli całuje ją w rękę. Ta kwestia była u nas rozważana i natychmiast jej zakomunikowałem. Również o zrzeszeniach robotników we Francji słuchała z uwagą. Teraz wyluszczam jej kwestię swobodnego wchodzenia do pokoju w przyszłym społeczeństwie. — A to co znowu?
— Rozstrząsaliśmy ostatnio kwestię: czy członek komuny ma prawo wchodzić do pokoju innego członka, mężczyzny lub kobiety, w każdym czasie… No i ustaliliśmy, że ma prawo… — A jeżeli ów lub owa załatwia w tej chwili nieodzowne potrzeby, che—che! Andrzej Siemionowicz rozgniewał się.
— Pan ciągle swoje! Pan by tylko w kółko o tych przeklętych „potrzebach”! — zawołał z nienawiścią. — Tfu, jak żałuję i złoszczę się, że wtedy, wykładając panu system, wspomniałem przedwcześnie o tych przeklętych potrzebach! Do diabla! Jest to kamień obrazy dla wszystkich ludzi pańskiego 381
pokroju. Najgorsze to, że bierzecie na języki, nic jeszcze nie skapowawszy! I jeszcze chełpicie się, jak mi Bóg miły! Tfu! Kilkakrotnie twierdziłem, że tę ca1” kwestię można nowicjuszom— wykładać dopiero na końcu, gdy się już przekonali do systemu, kiedy już są rozwinięci i nakierov—a.ni. I niechże mi pan powie, co pan widzi tak dalece sromotnego i godnego pogardy chociażby w dołach kloacznych? Ja pierwszy, ja, gotów jestem wyczyścić, jaką pan chce, kloakę! Nie ma w tym nawet żadnej ofiary! To po prostu, szlachetna, społecznie pożyteczna działalność, warta każdej innej i z pewnością daleko wyższa na przykład od działalności takiego Rafaela czy Puszkina, gdyż pożyteczniejsza! — I szlachetniejsza, szlachetniejsza, che—che—che!
— Co to znaczy: szlachetniejsza? Nie rozumiem takich słówek, gdy chodzi o określenie działalności ludzkiej. „Szlachetniej”, „wielkoduszniej” — wszystko to bajki, nonsensy, stare zabobony, które odrzucam! Cokolwiek jest dla ludzkości pożyteczne, to szlachetne. Rozumiem jedno tylko słowo: pożyteczne! Może pan sobie chichotać, ale jest tak!
Piotr Pietrowicz śmiał się do rozpuku. Już skończył przeliczać i schował pieniądze; na stole pozostawił w jakimś celu tylko część ich. Owa „kwestia kloak” już kilka razy, mimo swą błahość, stawała się kością niezgody między Piotrem Pietrowiczem a młodym jego przyjacielem. Najgłupsze było to, że Andrzej Siemionowicz serio się gniewał, Łużyn zaś wywierał w ten sposób swe dyshumory, a w chwili obecnej szczególnie mu się chciało pozłościć Lebieziatnikowa. — To wskutek wczorajszych swych niepowodzeń jest pan taki zły i czepialski — wyrwało się nareszcie Lebiezia—tnikowowi, który wbrew całej swej „niezawisłości” i wszystkim swym „prostestom” jakoś nie miewał odwagi oponować Piotrowi Pietrowiczowi i na ogól traktował go z nałogowym, pozostałym z dawnych lat uszanowaniem. — Lepiej niech no mi pan powie — wyniośle i oprysKli—wie przerwał Piotr Pietrowicz — czy może pan… Albo raczej, czy rzeczywiście jest pan na takiej stopie z wyżej wspomnianą młodą osobą, żeby móc poprosić ją tutaj, zaraz, na minutę, do tego pokoju? Zdaje się, że już wszyscy wrócili z cmentarza… Słyszę, zetam chodzą… Muszę się z nią zobaczyć—z tą osobą. 382
— W jakim celu? — zdziwił się Lebieziatnikow.
— No, słowem — muszę. Nie dziś, to jutro wyprowadzam się stąd, więc chciałbym ją zawiadomić… A zresztą może pan tu być podczas naszej rozmowy. To. nawet lepiej. Bo jeszcze gotów jesteś Bóg wie co sobie pomyśleć. — Zgoła nic nie pomyślę, i jeżeli, pan. Jna . jakiś interes, to nic łatwiejszego niż sprowadzić ją tutaj. Zaraz idę. Zaraz idę. I może paa—bye—pewien, że przeszkadzać nie będę. Jakoż po pięciu minutach Lebieziatnikow wrócił z So—nieczką. Weszła ogromnie zdziwiona i, swym zwyczajem, onieśmielona. Zawsze traciła śmiałość w takich razach i bardzo się bała nowych osób, nowych znajomości — bała się od dawna, od dzieciństwa, teraz zaś tym bardziej… Piotr Pietrowicz powitał ją „łaskawie i grzecznie”, choć nie bez odcienia jakiejś wesołej poufałości, która, jego zdaniem, była odpowiednia ze strony tak szanownego i statecznego człowieka jak on wobec istoty tak młodej i w pewnym sensie interesującej jak ona. Pośpieszył „ośmielić” ją i posadził przy stole na wprost siebie. Sonia usiadła, rozejrzała się, popatrzyła na Lebieziatnikowa, na leżące na stole pieniądze, potem znów na Piotra Pietrowicza — i już nie odrywała oczu od niego, jakby przykuta. Lebieziatnikow ruszył ku drzwiom. Piotr Pietrowicz wstał, dał znak Soni, żeby siedziała, a Lebieziatnikowa zatrzymał na progu. — Ten Raskolnikow jest tam? Przyszedł?—zapytał go szeptem. ————…. — Raskolnikow? Owszem. Albo co? Owszem, jest… Tylko co przyszedł, widziałem… Albo co? — W takim razie specjalnie proszę, żeby pan pobył tutaj z nami i nie zostawiał mnie sam na sam z tą… panną. To wszystko funta kłaków niewarte, a oni gotowi zrobić z igły widły. Nie chcę, żeby Raskolnikow naplotkowal tam… Pan rozumie, o czym mówię? — A, rozumiem, rozumiem! — domyślił się nagle Lebieziatnikow. — Owszem, pan ma prawo… Oczywiście, jeśli mierzyć wedle moich osobistych przekonań, obawy pańskie są przesadne, lecz… pan jednak ma prawo. Zgoda, mogę zostać; Stanę przy oknie i nie będę przeszkadzał. Tak, sądzę, że pan ma prawo… Piotr Pietrowicz wrócił na kanapę, usiadł naprzeciw Soni,
bacznie na nią spojrzał i naraz przybrał niesłychanie solidną, nawet nieco surową minę, mającą znaczyć: „Żebyś i ty sama, moja panno, nie wyobraziła sobie czegoś takiego.” Sonia zmieszała się do reszty. — Po pierwsze, zechce mnie pani wytłumaczyć, Zofio Siemionowno, wobec swej szanownej mamusi… Zdaje się tak, nieprawdaż? Katarzyna Iwanpwna. zastępuje pani matkę? — zagaił Piotr Fietrowicż nader solidnie, choć zresztą dość łaskawie. Znać było, że żywi najprzyjażniejsze zamiary. — Tak, proszę, tak jest, zastępuje matkę — skwapliwie i lękliwie potwierdziła Sonia — Otóż wytłumaczy mnię…paai—,przed nią, że wskutek niezależnych ode mnie”‘okoliczności muszę zrobić zawód i nie będę dziś u pań na blinach… chciałem rzec na stypie, mimo miłych zaprosin paninej mamy. — Tak, proszę, powtórzę jej, w tej chwili — i Sonieczka co żywo zerwała się z krzesła. — To jeszcze nie wszystko — zatrzymał ją Piotr Pie—trowicz uśmiechając się z jej naiwnej nieznajomości konwenansów—i pani, droga Zofio Siemionowno, mało mnie zna, skoro mogła pomyśleć, że dla tak błahego, mnie tylko dotyczącego powodu fatygowałem osobiście i do siebie ściągałem taką osobę jak pani. Cel mój jest inny’. Sonia pośpiesznie usiadła. Szare i tęczowe banknoty, nie sprzątnięte ze stołu, znów zamigotały przed nią, lecz co rychlej odwróciła się od nich i podniosła wzrok na Piotra Pietrowicza; naraz wydało jej się rzeczą strasznie nieprzy—stojną, by ona, właśnie ona, patrzyła na cudze pieniądze. Utkwiła więc wzrok w złote lorgnon Piotra Pietrowicza, które trzymał w lewej ręce, a zarazem w duży, masywny, niepospolicie piękny pierścionek z żółtym kamieniem, widniejący na palcu tejże ręki — po chwili jednak odwróciła oczy również od tego i już nie wiedząc, gdzie podziać spojrzenie, skończyła na tym, że znowu wpatrzyła się wprost w źrenice Piotra Pietrowicza. On zaś, pomilczawszy jeszcze solidniej niż przedtem, ciągnął dalej: — Zdarzyło mi się wczoraj, mimochodem, zamienić dwa słowa z nieszczęsną Katarzyną Iwanowną. Dwa słowa wystarczyły, by stwierdzić, że jest ona w sytuacji — prze—ciwnaturalnej, jeżeli wolno tak się wyrazić… — Tak, proszę… w przeciwnaturalnej — pośpiesznie przytakiwała Sonia. — Albo też, mówiąc prościej i zrozumiałej, w sytuacji chorej. —Tak, proszę, prościej i zrozum… tak, jest chora.
— Mm—tak. Otóż, powodowany uczuciem humanitamośd i—i—i—i, że tak powiem, współubotewaniem,:::pragnąłbym ze swej strony przyczynić się niejako… przewidując nieuchronnie nieszczęsną jej dolę. Zdaje się, że i cala ta uboga rodzina zależy teraz wyłącznie „od pani: —— —————. — Najmocniej przepraszam — wstała nagle Sonia — pan był łaskaw mówić jej wczoraj o możliwości emerytury? Bo ona mi wczoraj powiedziała, że pan się ofiarował wyrobić jej emeryturę. Czy to prawda? — Żadną miarą, i jest to poniekąd nonsens. Napomknąłem jedynie o tymczasowym wsparduL.dla. w—dowy..po urzędniku zmarłym w służbie czynnej — o ile tylko będzie protekcja; ale mam wrażenie, że nieboszczyk rodzic pani nie tylko nie wysłużył lat, lecz w ostatnich czasach nie pracował w ogóle. Słowem, nadzieje mogłyby nawet być, ale nader efemeryczne, gdyż właściwie mówiąc żadnych praw do zapomogi w tym wypadku nie ma, a nawet wręcz przeciwnie… Ona zaś już uroiła sobie emeryturę? Che—che—che! Rezolutna jejmość! — Tak, emeryturę… Bo ona jest łatwowierna i dobra, i przez tę swoją dobroć wszystkiemu wierzy i… i… i… ma taki rozum… Tak… przepraszam — rzekła Sonia, znowu zabierając się do odejścia. — Ależ pani jeszcze nie dosłuchala.
— Tak. jest, nie dostuchałam — bąknęła Sonia.
— To niechże pani siada.
Sonia skonfundowała się okropnie, usiadła znowu, po raz trzeci. — Widząc taką jej sytuację, z nieszczęsnymi nieletnimi dziećmi, pragnąłbym, jak już wspomniałem, przyczynić się w miarę możności… otóż to: w miarę możności, nie więcej. Możną by na przykład urządzić zbiórkę na jej intencję albo, że tak powiem, loterię… albo coś w tym rodzaju… jak to zwykle w takich razach robią ludzie bliscy lub nawet i postronni, lecz w ogóle pragnący dopomóc. O tym właśnie zamierzałem Pani nadmienić. To by było do zrobienia. 17 Dostoiewski. l— I
— Tak, dobrze, proszę pana… Bóg panu za to… — jęknęła Sonia nie spuszczając oczu z Piotra Pietrowicza. — Do zrobienia… lecz… o tym potem… właściwie można by nawet i dzisiaj. Wieczorem zobaczymy się, pogadamy i rzucimy, że się tak wyrażę, podwaliny. „Niech pani do mnie wstąpi tutaj gdzieś koło siódmej. Spodziewam się, że i Andrzej Siemionowicz zechce wziąć „udział… Ale… jest tu pewna okoliczność, o której należy przedwstępnie i dokładnie wspomnieć. Dlatego też fatygowałem panią, Zofio Siemionowno. Mianowicie jestem zdania, ze.nie można — i nawet byłoby niebezpiecznie—dawać pieniędzy do rąk samej Katarzynie Iwanownie; dowodem — chociażby ta dzisiejsza stypa. Nie posiadając, że tak powiem, ani kęsa strawy powszedniej na dzień jutrzejszy, ani… hm, obuwia, ani nic, kupuje się dzisiaj rum jamajka i nawet podobno maderę i—i—i kawę. Widziałem idąc przez pokój. A jutro wszystko znów się zwali na panią, aż do ostatniego kęsa chleba; to naprawdę nonsens. Toteż i zbiórka, moim. osobistym, zdaniem,—powinna odbyć się tak, by nieszczęsna wdowa, ze taJ^_DQSKienu wcale nie wiedziała o tych pieniądzach, by wiedziała, na przykład, tylko pani. Mam rację? — Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak… raz w życiu… bardzo chciała uczcić pamięć, uszanować… ona zaś jest bardzo mądra. Zresztą jak pan uważa, i ja bardzo, bardzo, bardzo będę… oni wszyscy także będą panu… i Bóg pana… i sieroty… Tu Sonia utknęła i zapłakała.
— Mm—tak. Więc proszę to mieć na względzie; teraz zaś zechce pani przyjąć na rzecz swej krewnej,, na opędzenie pierwszych potrzeb, skromną kwotę ode mnie osobiście. Bardzo a bardzo życzę sobie,”by moje’ nazwisko nie zostało wymienione. Oto… Mając, że tak powiem, własne kłopoty, więcej nie jestem w stanie… Piotr Pietrowicz podał Soni dziesięciorublowy banknot, starannie go rozłożywszy. Sonia wzięła, spłonęła rumieńcem, zerwała się, coś bąknęła i co rychlej pożegnała ich. Piotr Pietrowicz uroczyście odprowadził ją do drzwi. „Wypadła nareszcie z pokoju, zalterowana, wymęczona i wróciła do Katarzyny Iwanowny całkiem oszołomiona. Przez cały czas tej sceny Andrzej Siemionowicz to stal przy oknie, to chodził po pokoju, nie chcąc przerywać roz—386
mowy, kiedy zaś Sonia wybiegła, podszedł do Piotra Pietrowicza i solennie podał mu rękę. — Wszystko słyszałem i wszystko widziałem — rzekł kładąc specjalny nacisk na „ostatnim wyrazie. — To szlachetnie… właściwie chciałem rzecT liumamtamie! Pragnął pan uniknąć wdzięczności, widziałem!”I chociaż — wyznam — zasadniczo nie pochwalam dobroczynności prywatnej, gdyż ona nie tylko nie usuwa zła radykalnie, lecz owszem, jeszcze je wzmaga, niemniej przeto muszę wyznać, że patrzałem na pański uczynek z przyjemnością — tak, taE, mnie się to podoba.—E, wszystko to głupstwa! — mruczał Piotr Pietrowicz, nieco wzburzony, jakoś dziwnie popatrując na Lebie—ziatnikowa. — Nie,, nie głupstwa! Człowiek dotknięty i zirytowany, jak pan, tym, co zaszło wczoraj, a równocześnie zdolny myśleć o niedolach innych—taki człowiek… jakkolwiek dopuszcza się błędu społecznego… niemniej przeto… zasługuje na szacunek! Nawet się tego nie spodziewałem po panu. Piotrze Pietrowiczu, tym bardziej że wskutek pańskich pojęć… O, jak panu jeszcze przeszkadzają pańskie pojęcia! Na przykład, jak pana wzburza to wczorajsze niepowodzenie — wolał poczciwy Andrzej Siemionowicz, znowu czując przypływ życzliwości w stosunku do Piotra Pietrowicza. — I po co, po co panu koniecznie ten ślub, ten legalny ślub, najzacniejszy i najmilszy Piotrze Pietrowiczu? Po co panu koniecznie ta legalność małżeństwa? Bij mnie pan, jeśli chcesz, ale ja jestem rad, rad, że to nie doszło do skutku, że pan jest wolny, że jeszcze niezupełnie jest pan stracony dla ludzkości, rad jestem… Widzi pan: szczerze się wypowiedziałem! — Pan pyta: po co? Po to, że nie chcę w waszym cywilnym małżeństwie nosić rogów i hodować cudzych dzieciy oto po co mi jest potrzebny ślub legalny—odparł Łużyn na od—czepnego. Był zamyślony i mocno czymś zaprzątnięty. — Dzieci? wspomniał pan o dzieciach? — drgnął Andrzej Siemionowicz, niby koń bojowy na dźwięk pobudki wojennej. — Dzieci — to zagadnienie społeczne, zagadnienie pierwszorzędnej doniosłości, zgoda; lecz zagadnienie dzieci zostanie inaczej rozstrzygnięte. Niektórzy w ogóle odrzucają dzieci, jako mające związek z rodziną. O dzieciach pomó—
wimy później, na razie zaś zajmijmy się rogami! Wyznam, że to moja słaba strona. To paskudne, huzarskie, puszki—nowskie stówko jest nie do pomyślenia w słowniku przyszłości. Bo i cóż to są rogi? O, jakież zbłąkanie! Co za rogi? Po co rogi? Smalone duby! Przeciwnie, właśnie w cywilnym związku nie będzie ich! Rogi — to tylko skutek naturalny wszelkiego małżeństwa legalnego, że tak powiem: poprawka, protest, tak że w tym sensie nie są one zgoła niczym poniżającym… Jeżeli kiedykolwiek (przypuśćmy na chwilę tę niedorzeczność) zawrę ślub legalny, to nawet będę się cieszył z tych waszych przeklętych rogów; powiem wtedy żonie: „Moja droga, dotychczas tylko kochałem ciebie, teraz zaś szanuję cię, ponieważ potrafiłaś zaprotestować!” Pan się śmieje? To dlatego, że nie stać pana na zerwanie z przesądami! Do licha, wszak ja rozumiem, w czym mianowicie tkwi przykrość, kiedy człowieka oszukują w legalnym małżeństwie; ale to przecie tylko podłe następstwa podłego faktu, gdzie oboje są poniżeni. Gdy zaś rogi przypina się otwarcie, jak w związku cywilnym, wówczas one już nie istnieją, są nie do pomyślenia i nawet tracą miano rogów. Owszem, pańska żona dowiedzie panu tylko, jak pana szanuje, uważając go za niezdolnego sprzeciwić się jej szczęściu i za dość kulturalnego, żeby się na niej nie mścić za jej nowego męża. Do licha, niekiedy marzę, że gdyby mię wydano za mąż, tfu! gdybym się ożenił… (cywilnie czy legalnie, wszystko jedno) chyba sam bym przyprowadził żonie kochanka, o ile długo by się z tym ociągała. „Moja droga, rzekłbym jej, kocham cię, lecz ponadto pragnę, żebyś ty mnie szanowała, więc masz!” Co? Dobrze mówię? Co? Piotr Pietrowicz chichotał słuchając, ale bez wielkiego animuszu. Nawet nie bardzo słuchał. Istotnie, obmyślał coś innego, i wreszcie nawet Lebieziamikow to dostrzegł. Łu—żyn był zdenerwowany, zacierał ręce, zamyślał się. Wszystko to Andrzej Siemionowicz zmiarkował później i przypomniał sobie. II
Trudno było oznaczyć dokładnie powody, dla których w rozstrojonym umyśle Katarzyny Iwanowny zrodził się pomysł tej bezsensownej stypy. Rzeczywiście, szastnęła na to bez iźa
mała dziesięć rubli z tych przeszło dwudziestu, które Raskol—nikow dał jej specjalnie na pogrzeb Marmieładowa. Może Katarzyna Iwanowna miała sobie za obowiązek uczcić pamięć nieboszczyka „jak należy”, by wiedzieli wszyscy lokatorzy, a zwłaszcza Amalia Iwanowna, że był „nie tylko nie gorszy od nich, lecz może nawet daleko lepszy, proszę państwa” i że przeto nikt spośród nich nie ma prawa „zadzierać przed nim nosa”. Może największy wpływ wywierała tutaj ta osobliwa duma ubogich, sprawiająca, że przy niektórych obrzędach, obowiązkowych dla nas wszystkich i każdego z osobna, niejeden biedak wyłazi ze skóry i wyrzuca ostatni zaoszczędzony grosz, aby się tylko „postawić” i aby „drudzy” nie mogli nic „przyganić”. Bardzo możliwe, że Katarzyna Iwanowna chciała, właśnie w tym wypadku, właśnie teraz, gdy wyglądało, że opuścili ją wszyscy, pokazać „tym wszystkim nędznym i lichym lokatorom”, że ona nie tylko „umie żyć i umie przyjąć gości”, ale ponadto została wychowana jako żywo nie do takiej doli, została wychowana „w szlachetnym — rzec nawet można — arystokratycznym domu pułkownikowskim”, gdzie z pewnością zaprawiono ją do czego innego niż do zamiatania podłóg i prania dziecięcych łachów po nocach. Takie napady dumy i próżności nawiedzają czasem ludzi najuboższych, najbardziej zahukanych i niekiedy przeistaczają się u nich w drażliwą, niepohamowaną potrzebę. Katarzyna Iwanowna zaś, na domiar, nie należała do zahukanych: okoliczności życiowe mogły ją zabić na śmierć, lecz zahukać jej moralnie, to znaczy zastraszyć i podbić jej wolę, niepodobna było. Ponadto So—nieczka mówiła o niej całkiem słusznie, że rozum się jej pomieszał. Wprawdzie stanowczo tego stwierdzić jeszcze nie było można, lecz istotnie w ostatnich czasach, przez cały ten ubiegły rok, biedny jej umysł zanadto był udręczony, żeby się po części nie zmącić. Daleko posunięte suchoty, jak utrzymują medycy, również się przyczyniają do upośledzenia władz umysłowych. Win w liczbie mnogiej i w różnorakich gatunkach — nie było, m a der y także nie, to przesada Łużyna; wino jednak było. Była też wódka^ rum j lizbońskie — wszystko podłej jakości, lecz w dostatecznej ilości. Co do potraw, to oprócz kutii, były trzy, czter^dąnia (w~tej liczbie bliny) — wszystko z kuchni Amalii Iwanowny, nadto zaś nastawiono od razu dwa
samowary, gdy?, .poobiedzię miała być herbata i poncz. Sprawunkami zajęła się Katarzyna Iwanowna 2 pomocą jednego lokatora, jakiegoś nieszczęsnego Polaczyny, który Bóg wie czemu mieszkał u pani Lippewechsel, a teraz ofiarował się ze swymi usługami Katarzynie Iwanownie, biegał cały wczorajszy dzień i dzisiejszy poranek, z wywalonym językiem, przy czym szczególnie starał się o to, by ta ostatnia okoliczność rzucała się wszystkim w oczy. O lada bagatelę przylatywał co chwila do Katarzyny Iwanowny, nawet biegał szukać jej na rynku, nieustannie zwracał się do niej „pani chorążyno” i w końcu obrzydł jej jak flaki z olejem, choć z początku twierdziła, że bez tego „usłużnego i wielkodusznego” człowieka przepadłaby z kretesem. Było to w charakterze Katarzyny Iwanowny pochopnie ustroić pierwszego lepszego w najpiękniejsze, najbardziej tęczowe kolory, zachwalić go tak, że jemu samemu robiło się głupio, wymyślać ku jego chwale różne zgoła nie istniejące okoliczności, najszczerzej i naj—uczciwiej uwierzyć w ich realność, a później raptem, ni stąd, ni zowąd, rozczarować się, osadzić go, opluć i na zbity łeb wypędzić człowieka, przed którym zaledwie kilka godzin temu leżała dosłownie plackiem. Z natury była skłonna do śmiechu, wesoła, lubiąca zgodę, ale wskutek bezustannych nieszczęść i niepowodzeń zaczęła z taką pasją żądać i wymagać, by wszyscy żyli w zgodzie i radości i nie ważyli się żyć inaczej — że teraz najlżejszy dysonans, najbłahsze niepowodzenie wtrącało ją z miejsca nieledwie w zapamiętanie; w mig, bezpośrednio po najbardziej wygórowanych nadziejach i fantazjach, zaczynała przeklinać swą dolę, drzeć i szarpać wszystko, co było pod ręką, tłuc głową o mur. Również Amalia Iwanowna raptem nabrała niezwykłego znaczenia i zaskarbiła sobie niezwykły szacunek Katarzyny Iwanowny — dlatego tylko, być może, iż zaprojektowano tę stypę i że Amalia Iwanowna całym serź,em wzięła udział w trudach: ofiarowała się nakryć do stołu, dostarczyć obrusów, serwetek, naczyń i tak dalej oraz przyrządzić jedzenie w swej kuchni. Katarzyna Iwanowna wyposażyła ją w rozległe pełnomocnictwa, dała jej wolną rękę we wszystkim, sama zaś wyruszyła na cmentarz. Jakoż wszystko zostało przygotowane znakomicie: stół nakryty wcale schludnie; talerze, widelce, noże, kieliszki, szklanki, filiżanki—wszystko to naturalnie 390
stanowiło zbieraną drużynę różnych kształtów i kalibrów, pościąganą od różnych lokatorów, jednak w oznaczonym czasie wszystko stało na swoich miejscach, a Amalia Iwanowna, czując, że świetnie wywiązała się z zadania, nie bez pewnej dumy powitała wracających z cmentarza — wy elegantowana, w stroiku z nowymi żałobnymi wstążkami, w czarnej sukni. Duma ta, choć usprawiedliwiona, jakoś się „nie spodobała Ka—tarzanie Iwanownie: „pomyślałby kto, że bez Amalii Iwanowny już by nie umiano nakryć do stołu!” Nie spodobał się jej także czepek z nowymi wstążkami: „czy się aby ta głupia Niemka nie chełpi tym, że jest panią domu i że z łaski raczyła dopomóc ubogim lokatorom? Z łaski! No proszę! U papusia Katarzyny Iwanowny, który był pułkownikiem i omal nie gubernatorem, do stołu nakrywało się czasami na czterdzieści osób, tak że jakiejś Amalii Iwanowny czy raczej Amalii Ludwigowny nie wpuściliby tam nawet do kuchni…” Jednak Katarzyna Iwanowna do czasu nie ujawniła swych uczuć, chociaż postanowiła w duchu, że Amalię Iwa—nownę koniecznie trzeba będzie dziś osadzić, przypomnieć jej właściwe miejsce, bo jeszcze gotowa Bóg wie co sobie uroić; na razie zaś poprzestała na tym, że przywitała się z nią zimno. Jeszcze jedna przykrość zwarzyła poniekąd nastrój Katarzyny Iwanowny: spośród lokatorów zaproszonych na pogrzeb nikt się prawie tam nie stawił, z wyjątkiem Polaćzka, który zdążył przylecieć również na cmentarz; na wspominki zaś, to znaczy na poczęstunek, przybyli tylko najpośledniejsi, najbiedniejsi, kilku niezupełnie nawet trzeźwych — ot, jakieś tałatajstwo. Natomiast starsi i solidniejsi, jakby umyślnie, jakby zmówieni, świecili nieobecnością. Na przykład Piotr Łużyn, ten, rzec można, najsolidniejszy ze wszystkich lokatorów, nie przyszedł, a tymczasem Katarzyna Iwanowna już wczoraj wieczorem..naopowiadała każdemu, kto żyw, to jest Amalii Iwanownie, Poluni, Soni i Polaczkowi, że to najszlachetniejszy, najwielkoduszniejszy człowiek, posiadający ogromne wpływy i majątek, dawny przyjaciel jej pierwszego męża, mile widziany gość w domu jej rodziców, który przyrzekł dołożyć wszelkich starań, ażeby wyrobić dla niej bardzo pokaźną emeryturę. Tu zaznaczmy, że jeśli Katarzyna Iwanowna przechwalała się czyimiś wpływami i dostatkami, to czyniła to nie dla korzyści, bez żadnego osobistego
wyrachowania, zgoła bezinteresownie — po prostu z przepełnionego serca, dla samej rozkoszy chwalenia i wynoszenia pod niebiosa owej chwalonej osoby. Podobnie jak Łużyn i „zapewne wzorując się na nim”, nie stawił się „ten kiepski hukaj, Lebieziatnikow”. „A ten znów czego się puszy? Zaproszono go tylko z laski, i to wyłącznie dlatego, że mieszka w jednym pokoju z Piotrem Pietrowiczem, jest jego znajomym, więc nie wypadało nie zaprosić.” Nie przyszła także pewna dystyngowana dama i. jej córka, „przejrzała dziewica”, które choć mieszkały w umeblowanych pokojach Amalii Iwanowny dopiero od dwóch tygodni, już kilka razy skarżyły się na zgiełk i krzyk w izbie Marmieładowów, zwłaszcza gdy nieboszczyk wracał do domu pijany; o tych skargach nie omieszkała powiadomić Katarzyny Iwanowny sama Amalia Iwanowna, gdy kłócąc się z nią i grożąc wyrzuceniem całej rodziny za drzwi wrzeszczała co sił, że oni denerwują „porządnych lokatorów, których bucika nie są warci”. Katarzyna Iwanowna teraz rozmyślnie postanowiła zaprosić tę damę i jej córkę, których „bucika nie jest rzekomo warta”, a to tym bardziej, że dotychczas, gdy się przypadkowo spotykały, tamta wyniośle odwracała głowę; otóż niech wie, że tutaj „szlachetniej się myśli i czuje, i zaprasza się nie pamiętając krzywd”, niech zobaczą, że Katarzyna Iwanowna „umie się znaleźć”. Oczywiście wytłumaczy im się przy stole, jak również wspomni się o gubernatorstwie świętej pamięci papusia, a równocześnie da się im pośrednio do zrozumienia, że nie było powodu odwracać głowy przy spotkaniach, że owszem, było to bardzo głupio. Nie stawił się również korpuletny podpułkownik (w gruncie rzeczy emerytowany sztabskapitan), lecz okazało się, że ten już od wczoraj rano leży „pijany w sztok”. Słowem, zjawili się tylko: Polaczek, potem jakiś mizerak—kancelista, milczący jak ryba, w zatłuszczonym surducie, wągrowaty i plugawię cuchnący; potem jeszcze jeden głuchy i prawie całkiem ślepy staruszek, który gdzieś kiedyś służył na poczcie, a za którego ktoś od niepamiętnych czasów i w niewiadomym celu płacił u Amalii Iwanowny. Przyszedł także pijany eks—porucznik, na dobrą sprawę — urzędnik intendentury, rżący jak koń i, „proszę sobie wystawić”, bez kamizelki! Jeden jakiś zasiadł wprost do stołu nawet się nie ukłoniwszy Katarzynie Iwanownie; a wreszcie jakiś osobnik w braku ubrania przybył w szlafroku — ale to już było do takiego stopnia nieprzyzwoite, że staraniem Amalii Iwanowny i Polaczka udało się go spławić. Zresztą Polaczek przyprowadził ze sobą jakichś dwóch innych Pola—czków, którzy nigdy u Amalii Iwanowny nie mieszkali i których dotychczas oko ludzkie tu nie oglądało. Wszystko to bardzo niemile dotknęło Katarzynę Iwanownę. „Ostatecznie dla kogóż robiło się te wszystkie przygotowania?” By zaoszczędzić miejsca, dzieci posadzono nie za stołem, który i tak zajął cały pokój, ale nakryto dla nich w kącie na kufrze, przy czym dwoje mniejszych usadowiono na ławeczce, Polunia zaś, jako „dorosła”, miała je karmić, dozorować, wycierać im noski „jako dzieciom z dobrego domu”. Słowem Katarzyna Iwanowna, rada nierada, musiała powitać wszystkich ze zdwojoną godnością i nawet wyższością. Dość surowo powiodła okiem po niektórych gościach i wyniośle zaprosiła do stołu, uważając dlaczegoś, że odpowiedzialność za wszystkie niestawiennictwa ponosi Amalia Iwanowna, zaczęła ją naraz traktować zupełnie per noga, co też Amalia Iwanowna dostrzegła od razu i co ją mocno ubodło. Taki początek nie rokował’ pomyślnego końca. Wreszcie wszyscy siedli. Raskolnikow wszedł prawie w tej samej chwili, gdy powrócili z cmentarza. Katarzyna Iwanowna strasznie się zeń ucieszyła, gdyż po pierwsze, był TO jedyny „wykształcony” gość wśród obecnych i „jak wiadomo, miał za dwa lata objąć katedrę profesora w tutejszym uniwersytecie”, po wtóre zaś, natychmiast i z całym szacunkiem przeprosił, że mimo najszczerszych chęd nie mógł być na cmentarzu. Z punktu rzuciła się ku niemu; usadowiła—go za. s.tołęm koło siebie^, po lewej ręce (po prawej siadła Amalia Iwanowna), i mimo bez—bezustanną krzątaninę oraz dbałość o to, by potrawy obnoszono jak należy i by wszyscy dostali, mimo męczący kaszel, który w ostatnich dwóch dniach bardzo się pogorszył i teraz dusił ją co chwila — bez przerwy zwracała się do Raskolnikowa i spieszyła półszeptem wytrząsnąć przed nim wezbrane w jej sercu uczucia tudzież swe słuszne oburzenie na nieudaną stypę; przy czym oburzenie raz po raz ustępowało najweselszemu, najbardziej nieokiełznanemu śmiechowi ze zgromadzonych gości, głównie zaś z pani domu. — Wszystkiemu winna ta kukułka. Pan rozumie, o kim
mówię: o niej, o niej!— i Katarzyna Iwanowna kiwnęła w stronę gospodyni. — Niech pan patrzy: wybałuszyła oczy, czuje, że o niej mówimy, ale nie może zrozumieć, więc tylko wytrzeszcza gały. Tfu, sowa! Cha—cha—cha! Kchy—kchy—kchy! I komu chce zaimponować tym swoim wronim gniazdem? Kchy—kchy—kchy! Pan zauważył? wciąż chciałaby, żeby ją traktowali jako główną osobę i myśleli, że robi mi zaszczyt swoim przybyciem. Prosiłam ją jak kogo dobrego, żeby ściągnęła ludzi przyzwoitych, naturalnie tylko znajomych nieboszczyka, a niech pan patrzy, kogo mi ponasprowadzała: jakichś błaznów, mydłków! Proszę spojrzeć na tego z krostowatą twarzą: toż to jakiś smark na dwóch nogach! A cTPolaczkowie… Cha—cha—cha! Kchy—kchy—kchy! Nikt, nikt ich tu nigdy nie widział, ja też nigdy nie widziałam; czemuż więc przyszli, pytam pana? Grzecznie siedzą w rzędziku.—Panie, hej!— krzyknęła nagle do jednego z nich — wzięliście sobje blinów? weźcie jeszcze! Piwa napijcie się, piwa! Wódki nie chcecie? Niech pan patrzy: zerwał się, kłania, proszę patrzeć, proszę patrzeć: widocznie są całkiem wygłodzeni, biedacy! Nic, niech sobie podjedzą! Przynajmniej nie awanturują się, tylko… tylko, daję słowo, boję się o srebrne łyżki gospodyni!…— Amalio Iwanowna! — zwróciła się raptem do niej, prawie głośno — gdyby przypadkiem poginęly panine łyżki, nie odpowiadam za nie, uprzedzam zawczasu! Cha—cha—cha!— zaniosła się śmiechem, znowu zwracając się do Raskolnikowa, znów wskazując mu kiwnięciem na gospodynię, rada ze swego wybryku.—Nie zrozumiała, znowu nie zrozumiała! Siedzi z rozdziawioną gębą, niech pan patrzy: sowa, prawdziwa sowa, sroka w nowych wstążkach, cha—cha—cha! Tu śmiech znów się przeistoczył w nieznośny kaszel, trwający pięć minut. Na chusteczce zostało trochę krwi, na czole wystąpiły krople potu. Milcząc pokazała krew Raskol—nikowowi i, ledwie odetchnąwszy, znowu jęła mu szeptać z nadzwyczajnym ożywieniem, z purpurowymi wypiekami : — Wie pan, poleciłam jej rzecz najdelikatniejszą: zaprosić tę damę i jej córkę, pan rozumie, o kim mówię? W takich sprawach należy postępować niezwykle subtelnie, w sposób najkunsztowniejszy, ona zaś zrobiła tak, że ta przyjezdna idiotka, ta zadufana w sobie stwora, ta marna prowincjałka… dlatego tylko, że jest jakąś tam wdową po majorze i przyjechała starać się o emeryturę, wycierać kąty po urzędach… dlatego, że mając pięćdziesiąt pięć lat pudruje się, blanszuje i różuje (to rzecz wiadoma)… i taka oto kreatura nie tylko nie raczyła przyjść, ale nawet nie przysłała przeprosin, skoro zjawić się nie mogła, jak tego wymaga najprymitywniejsza grzeczność! W głowę zachodzę, czemu nie przyszedł Piotr Pietrowicz? Ale gdzie Sonia? Dokąd poszła? A, otóż i ona nareszcie! Co to, Soniu? Gdzie byłaś? Dziwne, że nawet na pogrzebie ojca jesteś taka niepunktualna. Rodionie Romanowiczu, niech pan się trochę posunie. Oto twoje miejsce, Sonieczko… jedz, co zechcesz. Nałóż sobie sałatki, to dobre. Zaraz podadzą bliny. A dzieciom dano? Poluniu, macie tam wszystko? Kchy—kchy—kchy! No dobrze. Bądź grzeczniutka. Lenko, a ty, Kola, nie machaj nóżkami, siedź, jak powinno siedzieć dobrze wychowane dziecko. Co mówisz, Sonieczko? Sonia czym prędzej powtórzyła jej przeprosiny^ Piotra Pietrowicza, starając się mówić głośno, żeby wszyscy słyszeli, i kładąc mu w usta — nie całkiem zgodne z prawdą — najbardziej wyszukane i pełne szacunku tłumaczenia. Dodała,. że pan Łużyn kazał specjalnie powiedzieć, iż skoro tylko będzie mógł, niezwłocznie przyjdzie, by sam na sam pomówić o interesach i razem się zastanowić, co będzie można uczynić i przedsięwziąć na przyszłość, itd., itd. Sonia wiedziała, że to uśmierzy i ukoi Katarzynę Iwa—nownę, pochlebi jej, a przede wszystkim jej duma będzie zaspokojona. Usiadła obok Raskolnikpwa, któremu ukłoniła się krótko i przelotnie, ciekawie nań spojrzała. Później już cały czas unikała jego wzroku i rozmowy z nim. Zdawała się nawet roztargniona, chociaż patrzyła wprost na Katarzynę Iwanownę, aby zrobić jej przyjemność. Ani ona, ani jej macocha nie były w żałobie, gdyż nie posiadały czarnych strojów; Sonia miała na sobie jakąś brązową, dość ciemną sukienkę, a Katarzyna Iwanowna — swoją jedyną, perkalową, ciemną w pa—seczki. Z relacją o Piotrze Pietrowiczu poszło jak po maśle. Z godną miną wysłuchawszy Soni Katarzyna Iwanowna z tąże godnością zapytała o zdrowie Piotra Pietrowicza. Bezpośrednio potem i prawie na głos szepnęła Raskolnikowowi, że tak szanowny i stateczny człowiek, jak pan Łużyn, istotnie czułby się dość dziwnie „w tak niezwykłej kompanii”, i to pomimo 395
cale swe oddanie jej rodzinie oraz zażyłą przyjaźń z świętej pamięci papusiem. — Oto dlaczego jestem panu szczególnie wdzięczna, Ro—dionie Romanowiczu, że pan nie pogardził moją gościnnością nawet w takim otoczeniu — dorzuciła prawie głośno. — Zresztą jestem pewna, że tylko wielka przyjaźń dla biednego mego nieboszczyka skłoniła pana do dotrzymania słowa. Potem raz jeszcze dumnie i z dystynkcją obejrzała swych gości i nagle bardzo troskliwie, głośno, przez stół, zapytała głuchego staruszka, „czy nie chce jeszcze pieczeni i czy mu nalano lizbońskiego”. Staruszek nie odpowiedział i długo nie mógł pojąć, o co chodzi, chociaż sąsiedzi dla żartu zaczęli go poszturchiwać. Oglądał się tylko dokoła z otwartymi ustami, czym jeszcze podsycił ogólną wesołość. — Co za jełop! Niech pan patrzy, niech pan patrzy! I po co go tu przyprowadzili?… Co się zaś tyczy Piotra Pietrowicza, zawsze byłam go pewna — ciągnęła dalej Katarzyna Iwano—wna — bo zaiste nie jest podobny… — szorstko i głośno, z nader surową miną zwróciła się do Amalii Iwanowny, tak że ta się aż zlękła — nie jest podobny do tych wyfiokowanych czupiradel, których u papy nie zgodzono by nawet na kucharki, a nieboszczyk mąż z pewnością wyświadczyłby im honor przyjmując je, a i to chyba tylko wskutek swej niewyczerpanej dobroci. — O, tak, wypić lubił; o! że lubił, to lubił! — znienacka krzyknął emeryt z intendentury osuszając dwunasty kieliszek wódki. — Rzeczywiście, mój nieboszczyk mąż miał tę słabostkę — wczepiła się w niego Katarzyna Iwanowna — ale był to człowiek dobry i szlachetny, kochający i szanujący rodzinę; źle tylko, że wskutek swej dobroci zanadto ufał wszelakim rozpustnikom i Bóg wie z kim nie pijał — z takimi, co nie byli warci jego podeszwy! Niech pan sobie wystawi, Rodionie Romanowiczu, w jego kieszeni znaleźliśmy piernikowego kogucika: szedł do domu pijany śmiertelnie, ale o dzieciach pamiętał. — Ko—gu—ci—ka? Pani się wyraziła: ko—gu—ci—ka? — krzyknął jegomość z intendentury. Katarzyna Iwanowna nie raczyła odpowiedzieć. Zamyśliła się o czymś, westchnęła. 396
— Pan z pewnością uważa, jak zresztą wszyscy, że byłam dla niego zbyt ostra—ciągnęła „dale j, zwracając się do Raskolnikowa. — Ale tak nie jest! .Szanował mnie bardzo, bardzo mnie szanował! Był to człowiek zacnej duszy! I jakże czasem było mi go żal! Niekiedy siedział sobie, patrzał na mnie ze swego kąta, a mnie tak się go robi szkoda, chciałabym go przyhołubić, lecz zaraz sobie myślę: „Przyholubię, a on się znów upije”; tylko surowością można go „było jako tako utrzymać w ryzach. — Tak jest, zdarzało się wydzieranie kudłów, zdarzało się niejednokrotnie! — znów ryknął tamten i wlał w siebie jeszcze jeden kieliszek. — Nie tylko wydzieraniem kudłów, ale i pomiotłem nie wadziłoby poczęstować niektórych bałwanów. Nie o nieboszczyku mówię w tej chwili — przycięła mu Katarzyna Iwanowna. Czerwone wypieki płonęły coraz pąsowiej, pierś falowała. Jeszcze chwila, a Katarzyna Iwanowna już gotowa była wszcząć awanturę. Wielu chichotało; niejednemu było to snąć przyjemne. Intendenta zaczęto podjudzać, coś mu szeptać. Widocznie chciano podszczuć tych dwoje na siebie. — Ra—a—aczy mi pani powiedzieć, do czyjego to ogródka — nastroszył się intendent — do czyjego ogródka pani ten kamyk… A zresztą nie potrzeba! głupstwo! Wdowa! wdówka! Przebaczam… Pas! — i znowu golnął wódki. Raskolnikow siedział i słuchał. w.,mUczeniu, ze wstrętem. Jadł tylko z grzeczności, ledwie dotykając kąsków, które mu Katarzyna Iwanowna raz po raz kładła na talerzu; a i to raczej pozorował, by jej nie urazić. Bacznie przyglądał się Soni. Lecz SoniaJhyla—coraz—bardziej ńiespokoJnaTIzatroskana; ona też przeczuwała, że się ta stypa nie skończy zgodnie, i ze strachem śledziła rosnące rozdrażnienie macochy. Między innymi wiedziała, że głównym powodem, dla którego obydwie przyjezdne damy lekceważąco potraktowały zaprośmy Mar—mieładowej, była ona, Sonia. Słyszała od samej Amalii Iwanowny, że starsza z dwu dam obraziła się nawet za te za—prosiny tudzież zadała pytanie: „Czy naprawdę, myślą, że mogłaby posadzić swoją córkę obok tej panny?” Sonia czuła, że Katarzyna Iwanowna już skądś wie o tym i że znieważenie Jej, Soni, boli macochę bardziej, niż gdyby obrażono ją osobiście, 397
jej dzieci, jej papusia — słowem, że była to zniewaga śmiertelna, i Sonia wiedziała, że Katarzyna Iwanowna już się teraz nie uspokoi, „dopóki nie wykaże tym czupiradłom, że one obydwie…” itd., itd. Jakby naumyślnie, ktoś z drugiego końca stołu przysłał Soni talerzyk, na któ—rym leżały, z czarnego chleba ulepione, dwa. serca, przeszyte strzałą, Katarzyna Iwanowna poczerwieniała i głośno, na cały stół powiedziała, że autorem tego kawału jest oczywiście „jakiś pijany osioł”. Gospodyni, która również czuła, co się święci, a zarazem była do głębi dotknięta wyniosłością Katarzyny Iwanowny — chcąc rozproszyć niemiły nastrój towarzystwa, i przy tej sposobności podnieść siebie w ogólnej opinii, ni stąd, ni zowąd zaczęła opowiadać, że jakiś jej znajomy, „Kar! z apteki”, jeździł w nocy dorożką, że „dorożkarz chciał jego zabijał i Kari jego bardzo, bardzo prosił, żeby on jego nie zabijał, i płakał, i ręki złożył, i nastraszył, i od strachu jemu serce pęknelo”. Katarzyna Iwanowna uśmiechnęła się wprawdzie, ale wnet dorzuciła, że frau Amalia nie powinna opowiadać anegdotek po rosyjsku. Ta się obraziła jeszcze bardziej i odparła, że jej „fater aus Berlin* był bardzo, bardzo ważna szlowiek i ciągle ręce po kieszeniach chodził”. Śmiechliwa Katarzyna Iwanowna nie wytrzymała i zaniosła się gwałtownym śmiechem, tak że Niemka zaczęła tracić resztki cierpliwości i ledwo mogła się powściągnąć. — A to mi sowicha! — znów szeptała do Raskolnikowa Katarzyna Iwanowna, rozbawiona prawie.” — Chciała powiedzieć: chodził z rękami w kieszeniach, a ‘wypadło, że plądrował po cudzych kieszeniach, kchy—kchy! Czy pan zauważył, Rodionie Romanowiczu, że ci wszyscy petersburscy cudzoziemcy, czyli Niemcy przeważnie, którzy skądś przyjeżdżają do nas, wszyscy są od nas głupsi! Niechże pan sam powie: czyż można bajać o tym, że „Kar! z apteki od strachu serce pęknął” i że ten zdechlak, zamiast związać dorożkarza, „ręce złożył i płakał, i bardzo prosił”. Ach, co za dumica! Jeszcze sobie wyobraża, że to strasznie wzruszające, nie podejrzewa nawet, jaka jest głupia. Ja uważam, że ten pijany intendent jest daleko mądrzejszy od niej: przynajmniej widać, że to sowizdrzał, że utopił rozum w alkoholu, * W oryg. pisownia fonetyczna; Yatcr aus Berlin — ojciec z Berlina. 398
gdy tymczasem tamci wszyscy są poważni, spokojni… Niech pan patrzy: siedzi, wytrzeszczyła ślepia. Gniewa się! gniewa się! Cha—cha—cha! Kchy—kchy—kchy! Rozweselona Katarzyna Iwanowna wnet się wdała w różne szczegóły i nagle zaczęła mówić o tym, że po uzyskaniu emerytury na pewno otworzy w swym rodzinnym mieście T. pensję dla dobrze urodzonych panien. Dotąd jeszcze nie wspominała o tym osobiście Raskolnikowowi, więc teraz poczęła roztaczać jak najbardziej ponętne perspektywy. Nie wiedzieć skąd, w jej rękach znalazł się raptem ów „list pochwalny”, o którym poinformował Raskolnikowa jeszcze nieboszczyk Mannieładow,” gdy mu w szynkowni wykładał, że jego małżonka, Katarzyna Iwanowna, na balu po końcowym egzaminie tańczyła z szalem „w obecności gubernatora i innych osobistości”. Ten list pochwalny miał widocznie służyć teraz za dowód, że i sama Katarzyna Iwanowna ma prawo otworzyć pensję; głównie jednak trzymano go w odwodzie z tą myślą, aby ostatecznie zmiażdżyć „obydwa wy—fiokowane czupiradla”, o ile by przyszły na stypę, i jasno im dowieść, że Katarzyna Iwanowna pochodzi z nader wytwornego, „rzec nawet można — arystokratycznego domu, jest córką pułkownika, bez cienia wątpliwości jest znacznie bardziej dobra od wielu poszukiwaczek przygód, jakich tyle się namnożyło ostatnimi czasy”. List pochwalny natychmiast zaczął krążyć wśród pijanych gości, czemu Katarzyna Iwanowna się nie sprzeciwiała, gdyż w nim istotnie stało wyraźnie, en toutes lettres*, iż jest ona córką radcy dworu i kawalera, a przeto w rzeczy samej córką „prawie pułkownika”. Wpadłszy w ferwor Katarzyna Iwanowna zaczęła szeroko się rozwodzić o wszystkich szczegółach przyszłego, spokojnego i zbytko—wnego życia w T.: o profesorach gimnazjalnych, których poprosi o wykłady na pensji; o pewnym czcigodnym staruszku, Francuzie Mangot, który swego czasu uczył francuskiego samą Katarzynę Iwanownę, teraz dokonywa żywota w T. i z radością zgodzi się na pracę u niej za umiarkowaną opłatą. doszło na koniec i do Soni, „która uda się do T/ razem z Katarzyną Iwanowna i będzie jej tam we wszystkim pomagała”. Ale tu raptem ktoś parsknął na końcu stołu. Katarzyna Iwa—* Pizenołnia: literami, czarno na białym.
nowna postarała się udać lekceważąco, iż nie zauważa tych śmiechów, lecz niezwłocznie podniosła głos umyślnie i z ożywieniem jęła prawić o niewątpliwych uzdolnieniach wychowawczych Zofii Siemionowny, „o jej łagodności, cierpliwości, poświęceniu, szlachetności i wiedzy”, przy czym pogładziła Sonię po twarzy, nachyliła się do niej i dwa razy gorąco ucałowała. Sonia spiekła raka, a Katarzyna Iwanowna rozpłakała się nagle i zaraz rzekła o sobie, że jest „idiotką o słabych nerwach”, że jest „zbyt rozstrzęsiona, że pora już kończyć, a ponieważ wszyscy już skończyli jeść, więc można by podawać herbatę”. W tej chwili Amalia Iwanowna, już do reszty obrażona, że w tej całej rozmowie nie dają jej najmniejszego udziału i zgoła jej nawet nie słuchają, znienacka zaryzykowała ostatnią próbę i, tłumiąc nieśmiałość, odważyła się udzielić Katarzynie Iwanownie pewnej niezmiernie głębokiej i celnej rady, a mianowicie, że w tej przyszłej pensji należy zwracać szczególną uwagę na czystą bieliznę (di węszę) panienek oraz że „koniecznie powinien być jedna taka dobri dama (di damę)*, co by dobrze pilnował bielizna”, jak również „żeby wszystkie młodi panienek ukradkiem, po nocach nijakich romans nie czytał”. Katarzyna Iwanowna, która rzeczywiście była rozstrojona, bardzo już zmęczona i wyżej uszu miała tych całych wspominków, natychmiast „odcięła” Amalii • Iwanownie, że „młóci słomę” i nic nie rozumie, że troska o „di węszę” jest rzeczą gospodyni, a nie przełożonej arystokratycznego zakładu naukowego; co się zaś tyczy czytania romansów, jest to wręcz nieprzyzwoite, toteż Amalia Iwanowna zrobi dobrze, jeśli zamilknie. Niemka poczerwieniała i, zupełnie już zła, zauważyła, że „tylko dobrze chciała”, że „bardzo dużo dobrze chciała”, a tymczasem jej „za kwatera dawno nie płacił geid”. Katarzyna Iwanowna od razu „osadziła” ją, zarzucając kłamstwo co do owego twierdzenia, jakoby „dobrze chciała”, bo wszak nie dalej niż wczoraj, gdy nieboszczyk leżał na katafalku, nękała ją o komorne. Na to frau Amalia nadmieniła z wielką konsekwencją, że „ona zapraszała tamtych dam, ale tamte dam nie przyszedł, dlatego że tamte dam są szlachetne dam i nie mogą przyszedł do nieszlachetnych dam”. Katarzyna Iwanowna z punktu „podkreśliła”, że frau Amalia, * W oryg. pisownia fonetyczna; Die Wwhe; Die Damę.
będąc hetką—pętelką, żadną miarą nie może wydawać sądów o tym, czym jest prawdziwa szlachetność. Tego frau Amalia nie zniosła i z miejsca oświadczyła, iż jej „fater aus Berlin był bardzo> bardzo ważny szlowiek, i obie ręki po kieszeniach chodził i ciągle robił tak: puf, puf!” By tym obrazowiej przedstawić swego fatera, Amalia Iwanowna zerwała się z krzesła, wsunęła obie ręce do kieszeni, wydęła policzki i nuże wydawać jakieś nieokreślone dźwięki — podobne do puf—puf — przy głośnym rechocie wszystkich lokatorów, którzy rozmyślnie zagrzewali ją swą aprobatą, z rozkoszą przewidując chryję. Ale tego już Katarzyna Iwanowna nie mogła ścierpieć: bez zwłoki wszem wobec „wybębniła”, że być może frau Amalia nigdy w ogóle nie miała fatera; że jest ona po prostu zapijaczo—ną petersburską Łotyszką, dawniej na pewno była gdzieś kucharką albo i czymś gorszym. Niemka spąsowiała jak rak i zapiszczała, że to może Katarzyna Iwanowna „zupełnie nie miał fater; ona zaś miała fater aus Berlin, i taki długi nosił surdut, i ciągle robił: puf, puf, puf!” Katarzyna Iwanowna zaznaczyła pogardliwie, że o jej własnym pochodzeniu wszystkim dobrze wiadomo, że w tym oto liście pochwalnym stoi drukowanymi literami, iż jej ojciec był pułkownikiem; natomiast ojciec frau Amalii (jeżeli w ogóle istniał) był z pewnością jakimś petersburskim Łotyszem i sprzedawał mleko; najpewniej wszakże nie było go wcale, bo przecież do dziś dnia nie wiadomo, jak się frau Amalia nazywa po ojcu: Iwanowna czy Ludwigowna? Tu Amalia Iwanowna, rozjuszona do ostateczności, wyrżnęła pięścią w stół i jęła piszczeć, że jest Amal—Iwan, nie zaś Amal—Ludwig, że jej fater „nazywał Johan i był burmeister”, fater zaś Katarzyny Iwanowny „zupełnie nigdy był burmeister”, Katarzyna Iwanowna wstała z krzesła i surowo, głosem na pozór spokojnym (choć blada jak kreda i z falującą piersią) zaznaczyła, że jeśli frau Amalia bodaj jeden tylko jeszcze raz ośmieli się „jednym tchem wymienić swego obskurnego faterka z jej papusiem, wówczas ona, Katarzyna Iwanowna, zerwie jej czepek z głowy i podepce nogami”. Na to Niemka zaczęła biegać po pokoju krzycząc wniebogłosy, że jest panią domu i żeby Katarzyna Iwanowna „w tej fili wynosiła się z kwatera”; potem rzuciła się zbierać ze stołu srebrne łyżki. Wszczął się zgiełk i rwetes: dzieci zaczęły płakać. Sonia chciała mitygować Katarzynę Iwanownę;
ale gdy frau Amalia krzyknęła nagle coś na temat żółtego biletu, Marmieladowa odtrąciła Sonię i runęła na panią Amalię Lippewechsel, aby bez zwłoki wprowadzić w czyn swoją groźbę co do czepka. W te; chwili drzwi się otworzyły i na progu ukazał się Łużyn. Stanął i Surowo, badawczo spoglądał na cale towarzystwo. Katarzyna Iwanowna rzuciła się do niego. III
—Piotrze Pietrowiczu!—zawołała—niech choć pan mnie obroni! Proszę pouczyć tę głupią kreaturę, że nie wolno tak traktować szlachetnej damy w niedoli, że na to jest sąd… Ja do samego generala—gubematora… Ona mi odpowie za to… Pomnąc na gościnę u mego ojca, niech pan stanie w obronie sierot. — Pani pozwoli… łaskawa pani pozwoli, pani pozwoli — wzbraniał się Piotr Pietrowicz — jak pani wiadomo, wcale nie miałem zaszczytu znać jej ojca… pani pozwoli! (Ktoś głośno się roześmiał.) W bezustannych zaś pani swarach z Amalia Iwanowna nie zamierzam uczestniczyć… Mam interes… i pragnę się rozmówić natychmiast z pani pasierbicą—zdaje się Zofią Iwanowna, nieprawdaż? Zechce pani mnie puścić… Piotr Pietrowicz, boczkiem wymijając Katarzynę Iwa—nownę, ruszył w przeciwległy kąt pokoju, gdzie znajdowała się Sonia. —Marmieładowa stała na miejscu, nieruchoma jak słup soli. W głowie się jej nie mieściło, że Piotr Pietrowicz mógł zaprzeć się gościny u jej papusia. Zmyśliwszy raz tę gościnę, sama święcie w nią uwierzyła. Zdumiał ją także ton Piotra Pietro—wicza — rzeczowy, suchy, pełen nawet jakiejś wzgardliwej groźby. A i wszyscy inni przycichli stopniowo, gdy wszedł. Już pomijając, że ten „rzeczowy i poważny” człowiek zbyt jaskrawo nie harmonizował z tym całym towarzystwem — znać było, że przyszedł z czymś ważnym, że prawdopodobnie tylko jakiś niepowszedni powód mógł go skłonić do przyjścia tutaj i że przeto coś się na pewno stanie, coś zajdzie. Baskol—nikow, który stał obok Soni, cofnął się, by dać mu przejść; AHO
wyglądało na to, że Łużyn wcale go nie zauważył. Po jakiej minucie w progu stanął JLebieziatnikow; do pokoju nie wszedł, ale zatrzymał się również z jakąś Osobliwą ciekawością, nie—ledwie ze zdziwieniem; słuchał, ale dłuższy czas zdawał się nic nie rozumieć. — Przepraszam, że może przeszkadzam, ale rzecz jest dosyć ważna — zagaił Piotr Pietrowicz jakoś ogólnie, nie zwracając się do nikogo z osobna — nawet wolę przy wszystkich. Amalio Iwanowno, najmocniej panią proszę, jako właścicielkę mieszkania, o uważne wysłuchanie mojej rozmowy z Zofią Iwanowna. Zofio Iwanowno— kontynuował zwracając się wprost do niezmiernie zdziwionej i już z góry wylękłej Soni — z mego stołu, w pokoju mego przyjaciela „Andrzeja Siemionowicza Lebieziamikowa, bezpośrednio, po wizycie pani znikł należący do mnie banknot skarbu państwa, wartości stu rubli srebrem; Jeżeli w—jakikelwlelf sposób pani wie i zechce nam wskazać, gdzie się on teraz znajduje, to ręczę słowem honoru i wszystkich biorę na świadków, że na tym sprawa zostanie umorzona. W przeciwnym ‘natomiast razie zmuszony będę uciec się do kroków nader poważnej natury, a wówczas… proszę mieć żal już tylko do siebie! W pokoju zaległa kompletna cisza. Nawet dzieci przestały płakać. Sonia stała blada jak trup i patrzała na Łużyna, niezdolna nic odpowiedzieć. Zdawało się, że jeszcze nie rozumie. Upłynęło kilka sekund. — No, więc jakże? — spytał Łużyn lustrując ją wzrokiem.
— Ja nie wiem… Ja nic nie wiem… — słabym głosem rzekła wreszcie Sonia. — Nie? Nie wie pani? — powtórzył Łużyn i pomilczał jeszcze kilka sekund. — Proszę się zastanowić, mademoi—selle — nawiązał surowo, lecz wciąż jeszcze • jakby przemawiając jej do rozumu — proszę to rozważyć, gotów jestem dać pani jeszcze trochę czasu^do.Joatny.słu. Bo, proszę pani, gdybym nie był tak pewien, to, naturalnie, przy moim doświadczeniu nie zaryzykowałbym tak wręcz panią oskarżać; albowiem za takie bezpośrednie i publiczne, lecz kłamliwe albo chociażby tylko omyłkowe oskarżenie ja w pewnym stopniu jestem również odpowiedzialny. Wiem o tym. „Dziś rano zmieniłem dla swych osobistych potrzeb, .kilka pięcioprocentowych obligacji, opiewających na nominalną kwotę 26* Aflt
trzech tysięcy rubli. Rachunki są w moim portfelu. Po powrocie do domu (świadkiem pan Andrzej Lebieziatnikow) zacząłem rachować pieniądze i przeliczywszy dwa tysiące trzysta rubli schowałem je do portfelu, portfel zaś — do bocznej kieszeni surduta. Na stole pozostało około pięciuset rubli w banknotach, wśród nich trzy sztuki po sto rubli każda. W tej chwili przyszła pani (wezwana przeze mnie) — i przez całą swą bytność u mnie była nadzwyczaj zmieszana, tak dalece, że trzy razy, wpół słowa, wstawała i dlaczegoś śpieszyła się wyjść, aczkolwiek rozmowa nasza jeszcze nie była skończona. Andrzej Siemionowicz może to wszystko poświadczyć. Zapewne i pani sama, mademoiselle, nie będzie się wzdragała potwierdzić i oświadczyć, żem ją wezwał przez Andrzeja Siemionowicza w tym wyłącznie celu, by porozmawiać o sieroctwie i bezradości jej krewnej, Katarzyny Iwanowny (do której nie mogłem przyjść na stypę), tudzież o tym, że należałoby urządzić dla niej jakąś zbiórkę, loterię czy coś podobnego. Pani dziękowała mi, a nawet się rozpłakała (opowiadam wszystko ściśle tak, jak było, żeby, po pierwsze, przypomnieć to pani, po drugie zaś dowieść, że w pamięci mojej nie zatarł się ani najdrobniejszy szczególik). Następnie wziąłem ze stołu banknot dziesięciorublowy i wręczyłem go pani osobiście jako tymczasowe wsparcie dla jej krewnej. Wszystko to widział Andrzej Siemionowicz. Następnie odprowadziłem panią do drzwi (przy czym pani wciąż była tak samo roztargniona), później zostaliśmy sam na sam z Andrzejem Siemionowiczem, porozmawialiśmy jakie dziesięć minut i Andrzej Siemionowicz wyszedł, ja zaś wróciłem do stołu i do leżących na nim pieniędzy, ażeby przeliczywszy je, odłożyć osobno, jak to sobie, z góry umyśliłem. Ku memu zdziwieniu jednego sturublowego banknotu zabrakło. Niechże pani zważy: podejrzewać Andrzeja Siemionowicza jako żywo nie mogę; wstydziłbym się nawet przypuścić coś podobnego. Omylić się w rachunku także nie mogłem, boć minutę przed pani przybyciem sprawdziłem rachunek i wszystko się zgadzało. Przyzna pani, że biorąc pod uwagę jej zakłopotanie, jej chęć odejścia czym prędzej oraz to, że jakiś czas trzymała pani ręce na stole, uwzględniając wreszcie społeczną jej sytuację i związane z tym nawyki, jestem, że tak powiem, acz ze zgrozą i wbrew woli mojej, zmuszony zatrzymać się na podejrzeniu — okrutnym, nie przeczę, ale uzasadnionym! Dodam jeszcze i powtórzę, że mimo całą swoją oczywistą pewność rozumiem, iż jednak w obecnym moim oskarżeniu tkwi pewne z mej strony ryzyko. Ale jak pani widzi, zdecydowałem się nie puścić tego płazem, postanowiłem działać — i powiem pani dlaczego: wyłącznie, proszę pani, wyłącznie z racji, czarnej jej niewdzięczności! Bo jakże? Ja panią zapraszam dla dobra ubogiej jej krewnej, udzielam skromnej zapomogi w kwocie dziesięciu rubli, a pani z punktu, tuż, zaraz, odpłaca mi za to wszystko takim postępkiem! Nie, to już nieładnie! Nieodzowna jest nauczka. Proszę się zastanowić; owszem, jako szczery przyjaciel (gdyż lepszego niż ja przyjaciela pani w tej chwili mieć nie może) proszę: niech się pani opamięta! Bo jak nie — będę nieubłagany! Więc? — Nic tam nie wzięłam — ze zgrozą wyszeptała Sonia — pan mi dał dziesięć rubli, oto one, proszę je wziąć. — Sonia ‘wyjęła z kieszeni związaną w węzełek chusteczkę, rozsupłała, dobyła dziesięciorublowego papierka i wyciągnęła rękę do Łużyna. — Do pozostałych stu rubli pani się zatem nie przyznaje? — rzekł karcąco i z naleganiem, nie przyjmując banknotu. Sonia rozejrzała się dokoła. Wszyscy na nią patrzyli z takimi strasznymi, surowymi, szyderczymi, nienawistnymi twarzami. Spojrzała na Raskolnikowa… Stał pod ścianą skrzyżowawszy ramiona i spozierał na nią płomiennym wzrokiem. — O Boże! — wyrwało się Soni.
— Amalio I wanowno, trzeba będzie dać znać na policję, toteż najusilniej proszę, żeby na razie posłać po stróża — rzekł Łużyn cicho i nawet łagodnie; — Gon der Barmherzige!* Ja zawsze myślał, że ona złodziejka! — zawołała frau Amalia z tragicznym gestem. — Pani tak myślała? — podchwycił Łużyn. — Widocznie więc musiała pani mieć jakieś po temu podstawy. Szanowna Amalio Iwanowno, proszę zapamiętać te swoje słowa, wypowiedziane zresztą przy świadkach. Zewsząd rozległ się naraz głośny rozgwar. Wszyscy się poruszyli. — Boże milosierny!
— Ja—a—a—k to! — krzyknęła Katarzyna Iwanowna otrząsając się z osłupienia i jakby się urwała z łańcucha, wpadła na Łużyna. — Co! Pan ją oskarża o kradzież? Kogo — Sonię? O łaj dakir łajdaki! — i rzuciwszy się do Soni wzięła ją w swe chude ramiona niby w obcęgi. — Soniu! Jak mogłaś wziąć od niego te dziesięć rubli! O głupiutka! Dawaj je, dawaj w tej chwili! I wyrwawszy Soni papierek, zmiętosila go w kulkę i cisnęła w twarz Łużynówi. Pocisk trafił w oko i odskoczył na podłogę. Anaalia Iwanowna Schyliła się co żywo, by podnieść pieniądze. Piotr Pietrowicz się rozgniewał. — Trzymajcież tę wariatkę! — zawołał. W tej chwili w drzwiach, obok Lebieziatnikowa, ukazało się jeszcze parę osób, w tej liczbie obydwie przyjezdne panie. — Co! Wariatkę? To ja mam być wariatką? Durrreń! — pisnęła Katarzyna Iwanowna. — Toś ty dureń, kauzyperda, marny człowiek! Sonia, Sonia miała wziąć jego pieniądze! Sonia ma być złodziejką! Ależ ona, durniu jeden, raczej tobie by dała! — I Katarzyna Iwanowna zaniosła się histerycznym śmiechem. — Widzieliście durnia? — rzucała się na wsze strony, pokazując wszystkim Łużyna. — Co! I ty też? — ujrzała nagle gospodynię — i ty, kiełbasiarko, również potwierdzisz, że Sonia „złodziejka”, ty podła pruska kurza łapo w krynolinie! O łotry, łotry! Ależ ona nie opuszczała tego pokoju; gdy wróciła od ciebie, szubrawcze, zaraz siadła tu obok mnie—wszyscy widzieli. Usiadła koło Rodiona Romano—wicza!… Zrewidujcie. ią.L.Skoro nie oddalała się nigdzie, więc pieniądze muszą być przy niej! Szukajże, szukaj, szukaj! Ale jeżeli nie znajdziesz, kochasiu, to już daruj, odpowiesz mi za to! Do cesarza, do samego cesarza pobiegnę, padnę do nóg miłościwego pana, dziś jeszcze, zaraź! Sierota jestem! Mnie wpuszczą! Myślisz, że nie wpuszczą? Bardzo się mylisz, dotrę tam, dotrę! Liczyłeś na to, że taka jest skromna i łagodna? Na tym opierałeś nadzieję? Za to ja, bratku, jestem energiczna! Oberwiesz, ho, ho! Szukajże! Szukaj, szukaj, no, szukaj! I Katarzyna Iwanowna w zapamiętaniu szarpała Łużyna, ciągnąc go ku Soni. — Jestem gotów… Od odpowiedzialności się nie uchylam… tylko niech się pani poskromi, moja pani, niech się Pani poskromi! Aż zanadto widzę, że pani energiczna!… To… to… właściwie cóż to? — mamrotał Łużyn. — Powinno to się robić przy policji… chociaż skądinąd i teraz jest tu dosyć świadków… Jestem gotów… Ale bądź co bądź, dla mężczyzny to krępujące… wobec odmiennej płci… Gdyby tak Amalia Iwanowna zechciała pomóc… chociaż, z drugiej strony, tak się tego nie robi… No, bo jakżeż? — Kogo chcecie! Kto chce, niechaj rewiduje! — wykrzykiwała Katarzyna Iwanowna. — Soniu, wywróć kieszenie! Patrz, oczajduszo, oto próżna kieszeń, tu leżała chusteczka, kieszeń jest próżna, widzisz! Oto druga kieszeń! Widzisz, widzisz! I Katarzyna Iwanowna już nie wywróciła, ale wręcz wyszarpnęła, jedną po drugiej, obydwie kieszenie na zewnątrz. Tymczasem z drugiej, prawejkieszeni nagle wyskoczył papierek i opisawszy w powietrzu parabolę legł u stóp Łużyna. Wszyscy to widzieli; kilka osób krzyknęło. Piotr Pietrowicz schylił się, ujął papierek w dwa palce;”pódniósł tak’, by wszyscy mogli zobaczyć, i rozwinął. Był to sturublowy—banknot, złożony w ośmioro. Piotr Pietrowicz zatoczył okrągły ruch ręką, pokazując wszystkim banknot. — Złodziejka! Precz z kwatera! Polis, polis! — jazgotała frau Amalia. — Ich trzeba wypędzić do Sybir, precz! Ze wszystkich stron posypały się okrzyki. Raskolnikow milczał nie spuszczając oczu z Soni, z rzadka tylko, błyskawicznie, przenosząc je na Łużyna. Sonia stała w tym samym miejscu, jak nieżywa. Nawet prawie nie była zdziwiona. Nagle pąs oblał jej twarz, krzyknęła i rękoma zakryła sobie oczy. — Nie, to nie ja! Ja nie brałam! Nic nie wiem! — krzyknęła rozdzierająco i rzuciła się do Katarzyny Iwanowny. Ta chwyciła ją i mocno przytuliła, jak gdyby własną piersią chciała ją zasłonić od wszystkich. — Soniu! Soniu! Ja nie wierzę! Widzisz, ja nie wierzę! — wołała Katarzyna Iwanowna (mimo całej oczywistości faktu), tuląc ją w objęciach jak dziecko, obsypując pocałunkami, chwytając jej ręce i przemocą całując je także. — Ty miałabyś wziąć! O, cóż to za głupi ludzie! Boże! Głupiście, głupi — krzyczała zwracając się do wszystkich — ależ wy jej nie znacie, nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna. Ona by wzięła, ona! Toż ona zdejmie ze siebie ostatnią sukienkę, sprzeda, 407
będzie, chodziła bosa, a was wesprze, gdy będziecie w potrzebie — oto jaka jest! Żółty bilet wzięta tylko dlatego, że moje dzieci ginęły z głodu, sprzedała siebie dla nas!… O, nieboszczyku, nieboszczyku! Och, nieboszczyku, nieboszczyku! Widzisz? widzisz? Oto masz wspominki! Boże! Ależ obrońcie ją, czemu się gapicie! Rodionie Romanowiczu! czemuż pan się nie ujmie? Czyżby i pan uwierzył? Wszyscy, wszyscy, wszyscy, wszyscy niewarci jesteście maSego Jej palca! Boże, obrońże ją nareszcie! Płacz biednej, suchotniczej, opuszczonej Katarzyny Iwa—nowny wywarł, zda się, silne wrażenie na obecnych. Było tyle żałości, tyle cierpienia w tej wykrzywionej bólem, chudej, suchotniczej twarzy, w tych ustach zbrukanych zapiekłą krwią, w tym ochryple krzykliwym glosie, w tym łkaniu podobnym do dziecięcego płaczu, w tym ufnym, dziecinnym, a zarazem rozpaczliwym błaganiu o obronę, że, jak się zdaje, wszyscy pożałowali nieszczęsnej. W każdym razie Piotr Pie—trowicz natychmiast pożałował. — Proszę pani! proszę pani! — przekładał — pani ten fakt nie dotyczy! Nikt się nie ośmieli posądzić jej o inicjatywę czy współudział, tym bardziej że pani sama zdemaskowała, wywróciwszy kieszeń: dowód, że nic pani nie podejrzewała. Bardzo a bardzo żałuję, jeżeli, że tak powiem, to nędza pchnęła Zofię Siemionownę; ale czemuż pani, mctdemoiselle, nie chciała się przyznać? Obawa hańby? Był to pierwszy krok? Chwilowe zamroczenie? Rzecz zrozumiała, bardzo zrozumiała… Lecz swoją drogą, jakże można się było puścić na takie sprawki! Proszę państwa! — zwrócił się do wszystkich obecnych — proszę państwa! Czując litość i że się tak wyrażę, współbolejąc, byłbym nawet skłonny przebaczyć, nawet teraz, teraz, mimo doznanych afrontów. Obyż był nauczką na przyszłość, mademoiselle, ten obecny wstyd — zwrócił się do Soni — resztę zaś puszczam płazem i że tak powiem, stawiam na tym krzyżyk. Dosyć! Piotr Pietrowicz zerknął z ukosa na Raskolnikowa. Spojrzenia ich spotkały się. Pałający wzrok Raskolnikowa gotów był go spopielić. Tymczasem Katarzyna Iwanowna zdawała się nic już nie słyszeć: jak szalona ściskała i całowała Sonię. Dzieci także objęły Sonię ze wszystkich stron rączynami, a Polunia — nie bardzo rozumiejąca zresztą, o co chodzi —408
dosłownie tonęła w łzach, wstrząsana szlochem, i kryła w fałdach Soninego rękawa spłakaną ladniutką twarzyczkę. — Co za nikczemność! — ozwał się nagle gromki głos w drzwiach. Piotr Pietrowicz szybko się obejrzał.
— Co za nikczemność — powtórzył Lebieziatnikow, twardo patrząc mu w oczy. Piotr Pietrowicz lekko drgnął; wszyscy to zauważyli (później była o tym mowa). Lebieziatnikow wkroczył do pokoju. — I pan się waży brać mnie na świadka? — rzekł podchodząc do Piotra Pletrówićźa. — Co to znaczy, Andrzeju Siemionowiczu? O czym pan mówi? — burknął Łużyn. — To znaczy, żeś pan… potwarca. Oto, co znaczą moje słowa! — zapalczywie rzekł Lebieziatnikow, surowo nań patrząc kaprawymi oczkami. Był okropnie rozzłoszczony. Ras—kolnikow literalnie wpił się w niego wzrokiem, jakby podchwytując i ważąc każde słowo. Ponownie zaległo milczenie. Piotr Pietrowicz stropił się nieomal, zwłaszcza w pierwszej chwili. — Jeżeli pan tak do mnie… — począł zająkliwie — ale co panu jest? Czyś pan przy zdrowych zmysłach? — Owszem, przy zdrowych, natomiast pan… jes’t łotrem! Ach, jaka nikczemność! Słuchałem tu, umyślnie czekałem, by wszystko zrozumieć, bo wyznam, że dotychczas wszystko to niezupełnie logiczne… Po co pan to zrobił — nie pojmuję. — Co ja zrobiłem? Czy pan wreszcie przestanie mówić swymi bezsensownymi zagadkami? A może masz pan w czubie? — To może pan, nikczemny człowieku, pijasz, ale nie ja! Nigdy nie biorę do ust wódki, gdyż to się sprzeciwia moim przekonaniom! Wyobraźcie sobie: on sarn^ sarn, własnoręcznie wsunął ten sturublowy „banknot Zofii Siemionow—nie~’—ja” „wioEialem,” mogę źaswiadczyća^mcge. . przysiąc! On, on! — powtarzał Lebieziatnikow zwracając się do wszystkich razem i do każdego z osobna. — Na głowę spadłeś, młokosie, czy co? — pisną! Łużyn. — Ona tu sama, sama przed chwilą, wobec wszystkich przyznała, że poza dziesięcioma rublami nic nie dostała ode mnie. Więc w jakiż sposób miałem jej dać? 18 Dostoi^.k,— i T dna
— Widziałem, widziałem! — krzykliwie upierał się Le—bieziamikow — i choć to się sprzeciwia moim przekonaniom, gotów jestem każdej chwili złożyć w sądzie.jaką chcecie przysięgę, bo widziałem, jak pan je) ukradkiem podsunął! Tylko że ja, głupi, myślałem, że to z dobroci serca! W drzwiach żegnając się z nią, kiedy się odwróciła i kiedyś pan jedną ręką ściskał jej rękę — drugą, lewą, włożyłeś jej nieznacznie papierek do kieszeni. Widziałem! widziałem! Łużyn zbladł.
— Co pan kłamie! — krzyknął wyzywająco. — Zresztą jak mogłeś stojąc przy oknie rozpoznać papierek? Przywidziało ci się… na twe kaprawe oczy. Bredzisz! — Nie, nie przywidziało siej I chociaż stałem daleko, alem wszystko, wszystko widział, i mimo że od okna jest rzeczywiście trudno rozpoznać papierek — co do tego masz pan rację — jednak ja, wskutek szczególnej okoliczności, wiem na pewno, że to był właśnie sturublowy banknot, bo gdyś dawał Zofii Siemionownie te dziesięć rubli—sam widziałem — wziąłeś pan wtenczas ze stołu banknot sturublowy (widziałem to, gdyż wtedy stałem blisko, a ponieważ błysnęła mi wtedy pewna myśl, więc też nie zapomniałem, że masz w ręku banicnot). Złożyłeś go pan i później cały czas trzymałeś w zaciśniętej dłoni. Potem ja zapomniałem, ale kiedyś wstawał z krzesła, przełożyłeś z prawej ręki do lewej, przy czym omal nie upuściłeś; wówczas przypomniałem sobie znowu, bo znowu przyszła mi tamta myśl, a mianowicie, że ukryć chcesz przede mną wyświadczane jej dobrodziejstwo. Możesz pan sobie wyobrazić, jak pilnie jąłem śledzić — no i widziałem, że udało ci się wsunąć jej do kieszeni. Widziałem, widziałem, gotów jestem złożyć przysięgę! Lebieziatnikow ciężko dyszał. Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki, przeważnie okrzyki zdziwienia, ale w niektórych zabrzmiała już i groźba. Wszyscy jęli napierać na Łużyna. Katarzyna Iwanowna rzuciła się do Lebieziatnikowa. — Andrzeju Siemionowiczu1 Nie doceniałam dębie! Stań w jej obronie! Ty jeden ująłeś się za nią! Jest sierotą. Bóg cię zsyła! Andrzeju Siemionowiczu, mój drogi, ojcze mój rodzony! I jak nieprzytomna padła przed nim na kolana.
— Duby smalone! — wrzasnął Łużyn, rozwścieczony do
białej pasji — pleciesz pan jak na mękach, mój panie. „Zapomniałem, przypomniałem sobie, przypomniałem, zapomniałem” — cóż to jest! Więc umyślnie jej podsunąłem? Po co, na co, w jakim celu? Co ja mam wspólnego z tą… — Po co? Tego właśnie nie rozumiem; ale że opowiadam szczerą prawdę — to fakt! Absolutnie się nie mylę, nikczemny, zbrodniczy człowieku; właśnie pamiętam, że z tego powodu zaraz mi przyszło do głowy pytanie, i to w chwili gdym panu dziękował i ściskał rękę. Mianowicie, dlaczego wsunąłeś jej to ukradkiem do kieszeni? Dlaczego właśnie ukradkiem? Czyżby tylko dlatego, żeś pan chciał ukryć przede mną, wiedząc, iż hołduję wręcz odmiennym przekonaniom i odrzucam dobroczynność prywatną, która nic nie naprawia radykalnie? No i powiedziałem sobie, że panu rzeczywiście wstyd rozdawać przy mnie takie kwoty, a oprócz tego, być może — pomyślałem sobie — on chce jej sprawić niespodziankę, kiedy ona znajdzie w swej kieszeni aż sto rubli. (Bo niektórzy dobroczyńcy bardzo lubią rozmazywać w ten sposób swoje dobrodziejstwa; wiem o tym.) Potem pomyślą^—łem również, że pan chcesz ją doświadczyć, mianowicie: czy ona, znalazłszy, przyjdzie podziękować. Później, że pan chce uniknąć wdzięczności i żeby, hm, jakże to się mówi? żeby nie wiedziała… prawica… słowem, jakoś tak… Zresztą, czy to mało przyszło mi wtedy myśli? Otóż postanowiłem wszystko to rozważyć później, ale swoją drogą uznałem za niedelikamość okazać panu, że znam tę tajemnicę. Lecz zaraz mi przyszło do głowy jeszcze jedno zagadnienie: że Zofia Siemionowna, zanim znajdzie, gotowa zgubić pieniądze; oto dlaczego zdecydowałem się przyjść tutaj, wywołać ją i uprzedzić, że włożono jej do kieszeni sto rubli. Przedtem jeszcze wstąpiłem mimochodem do pokoju pań Kobylatnikow, żeby im zanieść Zarys ogólnej metody pozytywnej i szczególniej polecić im artykuł Piderita (a także i Wagnera); potem przychodzę tutaj — i zastaję już taką historię! Więc czyż mogłem, czyż mogłem mieć te wszystkie myśli i rozważania, gdybym rzeczywiście nie widział, że pan włożył jej do kieszeni sto rubli? Skończywszy swe rozwlekle wywody, uwieńczone tak logicznym wnioskiem, poczuł okrutne zmęczenie, tak że aż Pot kapał mu z czoła. Niestety! Nawet po rosyjsku nie umiał
poprawnie się wyjęzyczyć (żadnego innego języka nie znał wcale), toteż od razu opadł z sil i nawet jakby schudł po swym wyczynie adwokackim. Niemniej przeto mowa jego wywarła głębokie wrażenie. Prawił z takim animuszem, z takim przeświadczeniem, że chyba wszyscy mu uwierzyli. Piotr Pietro—wicz poczuł, że kiepska sprawa. — Co mnie obchodzi, że panu strzelają do głowy jakieś tam głupie pytania! — zawołał. — To jeszcze nie dowód! To wszystko mogło się panu przyśnić, mój panie! A ja powiadam wprost, żeś pan kłamca! Kłamiesz pan i szkalujesz ze złości do mnie, mianowicie leży ci ba wątrobie, że się nie pisałem na pańskie bezbożne, wolnomyślicielskie brednie społeczne, ot co! Ale tym wykrętem Piotr Pietrowicz nic nie wskórał. Przeciwnie, dało się słyszeć szemranie. — Aha, teraz próbujesz z tej beczki! — wrzasnął Le—bieziatnikow.—Nic z tego! Sprowadź policję, a złożę przysięgę! Jednego tylko pojąć nie mogę: po co ryzykował tak nikczemny czyn! O, nędzny, podły człowiek! — Ja mogę wytłumaczyć, po co zaryzykował taki czyn, i w razie potrzeby sam złożę przysięgę! — ozwał się wreszcie Raskolnikow twardo i wystąpił naprzód. Zdawał się być spokojny i zdecydowany. Spojrzenie na niego wystarczyło, by dla wszystkich stało się rzeczą jasną, że istotnie wie, o co chodzi, i że zbliża się rozwiązanie. — Teraz doskonale wszystko rozumiem — ciągnął dalej Raskolnikow zwracając się wprost do Lebieziatnikowa. — Już od początku tej histrii zacząłem podejrzewać, że tkwi w tym jakiś haniebny podstęp; powziąłem podejrzenia wskutek kilku osobliwych okoliczności, znanych tylko mnie, które też wnet państwu przedstawię, bo w nich jest sedno rzeczy! Pan zaś, panie Lebieziatnikow, ostatecznie mi wszystko wyjaśnił przez swe cenne zeznanie. Proszę wszystkich o uwagę. Ten pan (wskazał na Łużyna) niedawno starał się o rękę pewnej panny, mianowicie mojej siostry, Awdotii Raskolnikow. Lecz po przyjeździe do Petersburga onegdaj przy pierwszym naszym widzeniu pokłócił się ze mną, tak że wyrzuciłem go za drzwi, na co mam dwóch świadków. To bardzo zły człowiek… Przedwczoraj wcale jeszcze nie wiedziałem, że się zatrzymał tutaj, u pana, Andrzeju Sie—mionowiczu, i że zatem tegoż dnia, gdyśmy się pokłócili, to znaczy onegdaj, był on świadkiem, że jako przyjaciel nieboszczyka, pana Marmieładowa, dałem jego małżonce, Katarzynie Iwanownie, trochę pieniędzySa pogrzeb. Niezwłocznie napisał o tym do mojej matkfzawiadamiając, że dałem wszystkie pieniądze nie Katarzynie Iwanownie, tylko Zofii Siemionownie, i przy tym w najszkaradniejszych słowach wspomniał o… óćnarakterże ZófH Siemipnpwny, to fest napomknął o charakterze mojej z nią znajomości. A to wszystko, rozumieją państwo, w tym celu, by poróżnić mnie z matką i siostrą przez wmówienie im, że na brzydkie rzeczy trwonię ich ostatnie grosze, którymi one mnie wspomagają. Wczoraj wieczór przy matce i siostrze, a w jego obecności, ustaliłem prawdziwy stan rzeczy dowiódłszy, że pieniądze wręczyłem pani Marmieladowej, na pogrzeb, a nie Zofii Siemionownie oraz że Zofii Siemionowny przedwczoraj nie znałem jeszcze, a nawet nigdy jej nie widziałem. Dodałem przy tym, że on, Piotr Łużyn, ze wszystkimi swoimi zaletami niewart jest małego palca Zofii Siemionowny, o której tak źle się wyrażał. Na jego zaś pytanie: czybym posadził Zofię Siemionownę obok mojej siostry, odparłem, że już to uczyniłem, tegoż dnia. Rozzłoszczony, że matka i siostra nie chcą usłuchać jego szczucia i powaśnić się ze mną, zaczął od słówka do słówka gadać im oburzające impertynacje. Nastąpiło zerwanie ostateczne i wypędzenie go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczór. Obecnie proszę o chwilę szczególnej uwagi. Otóż gdyby mu się teraz udało dowieść, że Zofia Siemionowna jest złodziejką, to po pierwsze, wykazałby mojej siostrze i matce, że słuszne były jego podejrzenia, że nie bez kozery rozgniewało go .moje stawianie Zofii Siemionowny na jednym poziomie z siostrą; że napadając na —mnie bronił czci mojej siostry a swojej narzeczonej. Krótko mówiąc, mógł w ten sposób na nowo zwaśnić mię z moimi paniami i niezawodnie miał nadzieję, że znów się wśliżnie w ich łaski. Już pomijam, że mścił się na mnie osobiście, ma bowiem powody do przypuszczenia, że honor i szczęście Zofii Siemionowny są mi bardzo drogie. Oto cala jego rachuba! Oto jak pojmuję tę sprawę! ‘Oto cały powód i innego być nie może! Tak —albo prawie tak skończył Raskolnikow swe przemó—Wenie, niejednokrotnie przerywane okrzykami obecnych,
którzy skądinąd słuchali nader uważnie. Nie bacząc na przerywanie mówił ostro, spokojnie, dobitnie, jasno, z mocą. Twardy jego głos, wyraz przekonania i surowa twarz wywierały na wszystkich bardzo silne wrażenie. — Tak, tak, to jest tak! — z zachwytem potwierdzał Lebieziatnikow. — Niewątpliwie tak jest, bo jak tylko Zofią Siemionowna weszła do naszego pokoju,——zaray mnie pytał, czy pan jest tutaj 1 Czy nie widziałem pana w liczbie gości Katarzyny Iwanowny. Specjalnie w tym celu odwołał mnie od okna i tam cichutko zapytał. Widać trzeba mu było koniecznie, żeby pan był tutaj! Tak, tak, na pewno! Łużyn milczał i lekceważąco się uśmiechał. Ale .bardzo był blady. Zdawał się obmyślać, jak się ma wykręcić. Możliwe, że z przyjemnością porzuciłby wszystko i wyszedł, jednak w danej chwili to już było prawie niewykonalne, bo to by znaczyło — wręcz przyznać, że zarzuty były słuszne i że istotnie oczernił Zofię Siemionownę. Na domiar kompania, dobrze podochocona, zbyt jawnie się burzyła. Jegomość z intendentury, choć co prawda nie wszystko rozumiał, hałasował najgłośniej i zalecał różne wysoce dla Łużyna niemiłe kroki. Ale byli i nie pijani; ludzie się poschodzili ze wszystkich pokojów. Trzej Polaczkowie okropnie się kotłowali i raz po raz krzyczeli mu: „Panie łajdak!”, dodając również jakieś inne wyzwiska po polsku. Sonia słuchała z napiętą uwagą, ale bodaj także nie wszystko pojmowała, rzekłbyś, dopiero budziła się z omdlenia. Nie spuszczała tylko oczu z Raskol—nikowa czując, że w nim jedynym ma ostoję, Katarzyna Iwa—nowna oddychała z trudem, ochryple, bliska zupełnej prostracji. Najgłupiej wyglądała Amalia Iwanowna, stojąca z otwartymi ustami, z wyrazem doszczętnego zbaranienia. Widziała tylko, że Piotr Pietrowicz wpadł. Raskolnikow chciał jeszcze raz’prosić o głos, ale już’nie—danomtt dokończyć: wszyscy krzyczeli i ławą parli na Łużyna wymyślając mu i grożąc. Piotr Pietrowicz jednak nie stchórzył. „Widząc; Że sprawa z oskarżeniem Soni spaliła na panewce, jął poczynać sobie zuchwale. — Państwo pozwolą, państwo pozwolą, proszę się nie tłoczyć, dajcie mi przejść — mówił przeciskając się przez ciżbę — iż laski swojej — bez gróźb. Upewniam, że nic nie wskóracie, nic mi nie zrobicie, nie taki ze mnie stra—chajło, przeciwnie, to wy odpowiecie, moi państwo, za próbę osłonięcia sprawy kryminalnej za pomocą gwałtu. Złodziejka została więcej niż zdemaskowana i będę ją ścigał sądownie. Bo sędziowie nie są tak zaślepieni i… nie są pijani, toteż nie dadzą wiary dwom notorycznym bezbożnikom, warchołom i wolnomyślicielom, którzy z zemsty osobistej zarzucają mi to, do czego sami przyznali się w swej głupocie… Państwo pozwolą! — W tej chwili fora z mego pokoju, wynoś mi się pan i odtąd wszystko między nami Skończone F Pomyśleć, że ja ze skóry wyłaziłem całe dwa tygodnie… by go oświecić!… — Ależ ja sam, Andrzeju Siemionowiczu, gdyś mnie zatrzymywał, zapowiedziałem ci, że się wyprowadzam, teraz uzupełnię tylko, żeś dureń. Życzę uzdrowienia pańskiemu mózgowi i kaprawym oczom. Puśćcie no, państwo. Przeciskał się, ale jegomościowi z intendentury nie chciało się tak łatwo go wypuścić poprzestając na wymysłach; chwycił więc ze stołu szklankę, zamierzył się i cisnął ,w Piotra Pietro—wicza; ale szklanka przeleciała mimo i ugodziła wprost w Ama—lię Iwanowna. Niemka wrzasnęła, a jegomość, który przy rzucie stracił równowagę, ciężko rymnął pod stół. Piotr Pietrowicz udał się do swego pokoju i w pół „godziny później już go w domu nie.h.ylo—. Sonia, nieśmiała z natury, wiedziała zawsze, że ją łatwiej jest zniszczyć niż kogo bądź innego, no a krzywdzić ją — mógł każdy niemal bezkarnie. Jednak aż do tej chwili zdawało jej się, że tak czy owak można wymknąć się nieszczęściu — przez ostrożność, łagodność, pokorę wobec wszystkich i każdego. Teraz spotkał ją ciężki zawód. Oczywiście, mogła cierpliwie i prawie bez szemrania znieść wszystko, nawet to. Ale w pierwszej chwili przygnębienie było zbyt silne. Choć odniosła zwycięstwo, choć obalono oskarżenie — gdy minął pierwszy przestrach i pierwsza drętwota, gdy jasno pojęła wszystko i zmiarkowała, poczucie bezradności i krzywdy boleśnie ścisnęło jej serce. Dostała spazmów. Wreszcie nie mogąc się.”pQwstrzymać wypadła z pokoju i pomknęła do domu. Działo się to prawie tuż po wyjściu Łużyna. Amalia Iwanowna, kiedy przy głośnym śmiechu obecnych ugodziła ją szklanka, również miała już dosyć tego piwa, nie przez siebie nawarzonego. Z jazgotem, jak opętana, rzuciła się na Katarzynę Iwanownę, którą miała za główną winowajczynię. — Precz z kwatera! Już, marsz! — Z tymi słowy za—
częła porywać jedną za drugą wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny i ciskać na— podłogę.” Marmieładowa, już i tak ledwie żywa, na wpoi omdlała, zdyszana, blada — porwała się z łóżka (na które przed chwilą padła wycieńczona) i skoczyła do Niemki. Ale szansę były zbyt nierówne; Niemka odepchnęła ją jak piórko. — Co! Nie dość, że nas bezbożnie oczerniono, jeszcze ta kreatura podnosi rękę na mnie! Jak to! W dniu pogrzebu mego męża wyrzucają mnie z mieszkania, z sierotami, i to zaraz po moim poczęstunku! Gdzie mam się podziać? — zanosiła się szlochem biedna kobieta. — Boże! — krzyknęła nagle, błsnąwszy oczami — ale czy naprawdę nie ma na świecie sprawiedliwości! Kogóż będziesz bronił. Boże, jeśli nie nas, sierot? Ale zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawo, jest, i ja je znajdę! Czekaj, czekaj, bezbożna maszkaro! Poluniu, zostań z dziećmi, ja wrócę. Czekajcie na mnie, chociażby na ulicy! Zobaczymy, czy jest na świecie sprawiedliwość! I zarzuciwszy na głp.w.ę.—.ów zielony szal dradedamowy, o którym w swych opowiadaniach wspominał nieboszczyk Marmieladow, Katarzyna Iwanowna przepchała się przez pijany tłum lokatorów, łkając i płacząc wybiegła na ulicę — w nieokreślonym—zamiarze, by natychmiast, bez zwłoki i za wszelką cenę — znaleźć sprawiedliwość. Polunia w strachu zaszyła się z dziećmi w kąt; siadła z nimi na kufrze, cała drżąca, przytuliła dwoje małych i jęła oczekiwać na powrót matki. Amalia Iwanowna buszowała po pokoju, z piskiem, zawodzeniem, rzucała na podłogę wszystko, co wpadło jej w ręce, awanturowała się. Lokatorowie darli się bez ładu ni składu; jedni komentowali dość bezsensownie cale zajście, drudzy kłócili się i łajali, trzeci zaczęli śpiewać… „A teraz i na mnie czas! — pomyślał Raskolnikow. — No, Zofio Siemionowno, zobaczymy, co teraz powiesz!” I ruszył do mieszkania Soni.
Raskolnikow był rzutkim i energicznym adwokatem Soni przeciw Łużynowi, mimo że sam dźwigał w duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale tak dużo wycierpiawszy rano, był poniekąd rad ze zmiany wrażeń, gdyż tamte stawały się wprost już nie do zniesienia. Inna sprawa, że w jego chęci ujęcia się za Sonią było wiele uczuć osobistych i serdecznych. Ponadto wisiało nad nim i strasznie go trwożyło, zwłaszcza chwilami, umówione spotkanie z Sonią: musiał powiedzieć jej, kto zamordował Lizawietę, i przewidywał okropną mękę, którą też zdawał się odpychać obiema rękami. Więc gdy wychodząc od Katarzyny Iwanowny zawołał: „Zobaczymy, co teraz powiesz, Zofio Siemionowno” — snadż znajdował się jeszcze pod wpływem jakiegoś zewnętrznego nastroju podniecenia i rażnośd wskutek świeżego zwycięstwa nad Łużynem. Ale rzecz osobliwa: kiedy dotarł do mieszkania Kapemaumowa, uczul nagłą niemoc i lęk. W zadumie przystanął przed drzwiami z dziwnym pytaniem: „Czy naprawdę trzeba powiedzieć, kto zabił Lizawietę?” Pytanie było dziwne, bo równocześnie poczuł, że nie tylko nie może tego przemilczeć, lecz nawet nie wolno odwlec tej chwili bodaj na krótko. Jeszcze nie wiedział, czemu nie wolno, tylko odczuł to, i dręcząca świadomość własnej bezsiły wobec nieuniknionej konieczności — zgnębiła go niemal. Żeby już nie rozważać i nie nięczyć—.si.ei, .szybko otworzył drzwiiz.progu spojrzał na Sonię. Siedziała z łokciami na Stoliku, z twarzą w dłoniach, lecz na widok Raskolnikowa wstała co żywo i wyszła na jego spotkanie, jak gdyby go oczekiwała. — Co by się ze mną stało, gdyby nie pan! — rzekła skwapliwie, witając go na środKu pokoju. Widocznie to tylko pragnęła mu powiedzieć. Dlatego oczekiwała go. Raskolnikow podszedł do stołu i usiadł na krześle, z którego wstała przed chwilą. Zatrzymała się o dwa kroki przed nim, zupełnie tak jak wczoraj. — Cóż, Soniu? — ozwał się nagle i poczuł, że glos mu drży. — Wszystko to było przecie oparte na twojej „sytuacji społecznej i związanych z nią nawykach”. Zrozumiałaś jego aluzję? Na twarzy jej odbiło się cierpienie.
— Tylko niech pan nie mówi ze mną tak jak wczoraj! — przerwała. — Niech pan nie zaczyna, proszę! I tak już dosyć męki… Natychmiast się uśmiechnęła, w obawie, że ten wyrzut może mu się nie spodoba. 417
— Głupio zrobiłam, żem stamtąd uciekła. Co tam słychać teraz? Chciałam wrócić, ale wciąż myślałam, że pan… wstąpi. Opowiedział jej, że gospodyni wypędza ich z— domu i że Katarzyna Iwanowna poleciała gdzieś „szukać sprawiedliwości”. — O mój Boże! — jęknęła Sonia — chodźmy tam czym prędzej… I schwyciła swą mantylkę.
— Wiecznie to samo! — opryskliwie fuknął ‘Raskolni—kow. — O niczym nie myślisz, tylko o nich! Pobądź ze mną. — A… Katarzyna Iwanowna?
— Nie bój się, Katarzyna Iwanowna z pewnością sama cię tu odwiedzi, skoro już wyszła z domu. A gdyby cię nie zastała, będzie narzekać na ciebie… Sonia siadła na brzeżku krzesła, dręczące niezdecydowana. Raskolnikow milczał, patrzył w ziemię i coś ważył w myśli. — Dajmy na to, że Łużyn nie zechciał — rozpoczął nie podnosząc oczu na Sonię. — Lecz jeśliby zechciał lub jeśliby to było w jego interesie, mógł wpakować cię do więzienia, gdybym się nie nawinął ja i Lebieziatnikow! co? — Tak — rzekła słabym głosem. — Tak! — powtórzyła z roztargnieniem i niepokojem. — A ja przecie mogłem się nie nawinąć! Lebieziatnikow zaś — to już zupełny przypadek. Milczała. — A gdyby do więzienia — co wtedy? Pamiętasz, com ci wczoraj mówił? Znów nie odpowiedziała. Chwilę czekał. — Już myślałem, że znowu zawołasz: „Ach, proszę nie mówić, proszę przestać!” — zaśmiał się Raskolnikow, ale nieszczerze. — I cóż! znów milczenie? — spytał po upływie minuty. — Przecież o czymś trzeba rozmawiać. Na przykład byłbym teraz ciekaw, jakbyś rozstrzygnęła jedno „zagadnienie”, mówiąc stylem Lebieziatnikowa. (Sprawiało to wrażenie, że zaczyna się wikłać.) Nie, naprawdę, mówię serio. Wyobraź sobie, Soniu, że z góry znasz wszystkie zamiary Łużyna, wiesz (i to wiesz na pewno), że gdyby je urzeczywi—418
stnił, z kretesem przepadłaby Katarzyna Iwanowna, no i dzieci, no i ty na dokładkę (za nic siebie masz, więc: na dokładkę). Polunia również… boć i przed nią ta sama droga. Otóż — gdyby d nagle kazano zdecydować, kto ma żyć na świecie: on czy oni? To znaczy, czy ma żyć i robić łajdactwa Łużyn, czy też ma umrzeć Katarzyna Iwanowna? Więc jakbyś postanowiła? że które z nich ma umrzeć? Pytam ciebie. Sonia spojrzała na niego niespokojnie: coś osobliwego zabrzmiało jej w tym mętnym i z daleka kluczącym wypytywaniu. — Przeczuwałam, że pan zagadnie o coś takiego — rzekła Sonia, badawczo mu się przyglądając. — Dobrze, dobrze, ale jakżebyś rozstrzygnęła?
— Czemu pan pyta o rzeczy niemożliwe? — z odrazą otrząsnęła się Sonia. — Czyli: niech lepiej Łużyn żyje i robi łajdactwa! Nawet tego nie śmiesz zadecydować? — Ale ja przecież nie znam zamiarów Bożych… Czemu pan pyta o to, o co pytać nie wolno? Po co są takie czcze pytania? Jakim sposobem miałoby to zależeć ode mnie? I któż mi dal prawo rozsądzania, kto ma, a kto nie ma żyć? — Ba, skoro już wdała się boska Opatrzność, to rzeczywiście pozostaje tylko założyć ręce — posępnie burknął Raskolnikow. ; — Niech pan lepiej powie wprost, o co panu chodzi! — z udręką zawołała Sonia.—Pan znowu do czegoś zmierza… Czyżby pan przyszedł tylko po to, by mnie męczyć! Nie wytrzymała i raptem rozpłakała się gorzko. W ponurej rozterce patrzył na nią. Upłynęło z pięć minut. — Soniu, masz słuszność — rzekł wreszcie cicho. Zmienił się naraz; znikł jego ton sztucznie zuchwały i bezsilnie wyzywający. Nawet głos mu nagle osłabł. — Sam mówiłem ci wczoraj, że nie o przebaczenie przyjdę, prosić, .ą tymczasem zaczynam, właśnie „jakby ód prośby o wybaczenie… O Łużynie i Opatrzności mówiłem dla siebie… To była moja prośba o przebaczenie, Soniu… Chciał się uśmiechnąć, lecz coś wątłego i ułomnego zaznaczyło się w tym bladym uśmiechu. Zwiesił głowę i zakrył twarz rękami. Wtem dziwne, niespodziane wrażenie jakiejś żrącej nie—
nawiści do Soni napłynęło mu do serca. Zdziwiony sam i jakby przestraszony tym wrażeniem, podniósł głowę i spojrzał na nią bacznie; ale spotkał jej spojrzenie frasobliwe, aż do męki zatroskane o niego — pełne miłości. Jego nienawiść pierzchła jak widmo. To było nie to; mylnie wziął jedno uczucie za drugie. Znaczyło to tylko, że chwila nadeszła. Znowu zakrył twarz rękami i nisko spuścił głowę. Raptem zbladł, wstał z krzesła, popatrzał na Sonię i nic nie mówiąc przesiadł się machinalnie na jej łóżko. W jego doznaniu ta chwila była okropnie podobna do owej, kiedy to stał za staruchą, z siekierą już wyjętą z pętli, i poczuł, że „teraz nie ma ani sekundy do stracenia”. — Co panu? — spytała przerażona Sonia.
Nie mógł’wymówić słowa. Zupełnie inaczej zamierzał to oznajmić i teraz sam nie pojmował, co się z nim dzieje. Cicho podeszła, siadła obok na łóżku i czekała nie spuszczając zeń oka. Serce łomotało jej i zamierało. Stawało się to nie do zniesienia. Zwrócił do niej swą trupio—bladą twarz; wargi bezwładnie mu się wykrzywiały usiłując coś wysłowić. Zgroza skurczyła serce Soni. — Co panu? — powtórzyła, trochę się odchylając od niego.
— Nic, Soniu. Nie bój się… Głupstwo! Doprawdy, jeśli się zastanowić — głupstwo! — mamrotał jak ktoś majaczący w malignie. — Tylko po cóż przyszedłem cię dręczyć? — dorzucił z nagła, patrząc na nią. — Rzeczywiście, po co? Wciąż zadaję sobie to pytanie, Soniu… —Przed kwadransem może istotnie zadawał sobie to pytanie, lecz teraz wymówił to w zupełnej bezsile, na wpół nieprzytomnie i czując w całym ciele ustawiczne dreszcze. — Och, jak się pan męczy! — rzekła z cierpieniem w glosie, wpatrując się w niego. — Głupstwo!… Słuchaj, Soniu — dlaczegoś uśmiechnął się nagle, blady i wątły uśmiech trwał ze dwie sekundy — pamiętasz, co ci wczoraj chciałem powiedzieć? Czekała niespokojnie. .
—^%ychodząc powiedziałem, że może na zawsze z tobą się żegnam, lecz że jeżeli przyjdę dzisiaj, to d powiem… kto zabił Lizawietę. Zadygotała od stóp do głowy.
— Otóż — przyszedłem powiedzieć.
— Więc pan wczoraj rzeczywiście… — wyszeptała z trudem. — Skądże pan wie? — spytała szybko, jakby się opamiętała nagle. Oddychała teraz z wysiłkiem. Twarz jej bladła coraz bardziej. — Wiem.
Milczała dobrą chwilę.
— Czyżby ujęli go ? — spytała nieśmiało.
— Nie, nie ujęli.
— To skądże pan to wie? — znów spytała ledwie do—słyszalnie i znów po minutowym prawie milczeniu. Obrócił się .do niej i uparcie się w nią wpatrywał. — Zgadnij — rzekł z tym samym kurczowym i wątłym uśmiechem. Coś jakby konwulsje wstrząsnęło nią całą.
— Ależ pan… mnie… dlaczego pan mnie tak… straszy? — powiedziała uśmiechając się jak dziecko. — Widocznie jestem zażyłym jego przyjacielem… skoro wiem — ciągnął Raskolnikow, uparcie wpatrując się w jej twarz, lak gdyby już nie był w stanie oderwać oczu. —J3n tej Lizawiety… zabić nie chciał… On ją… zabił przypadkowo… Chciał zabtfstar^gay^BySTamS.T.” i przysźecB:;7”A~ nagle weszła Lizawieta… Więc on i ją zabił. •>. Jeszcze jedna okropna minuta. Nie przestawali patrzeć na siebie. — Więc nie możesz się domyślić? — spytał nagle z wrażeniem, jakby się rzucał w dół z dzwonnicy. — N—nie — szepnęła bezgłośnie.
— Dobrze się .orzyjrzyj.
Ledwie to wyrzekł, znowu jedno dawne, znajome doznanie na lód ścięło mu duszę: patrzał na Sonię i raptem w jej twarzy zobaczył jakby twarz Lizawiety. Dokładnie zapamiętał twarz Lizawiety, gdy się wtedy zbliżał 2 siekierą, a Lizaw^eta cofała się ku ścianie, wyciągając ręce przed siebie, z zupełnie dziecięcym przestrachem w rysach, całkiem jak małe dzieci, gdy zaczynają się czego bać, trwożliwie i nieruchomo patrzą na to, co je przejmuje strachem, cofają »ię i wyciągają przed siebie rączkę, wnet gotowe się rozplałytó. Prawie tak właśnie działo się teraz z Sonią: tak samo bezsilnie, z takim samym przestrachem patrzyła na niego jakiś 421
czas i naraz, wyciągnąwszy lewą rękę, z lekka, ledwie—ledwie, oparła się palcami o jego pierś i wolno zaczęła się podnosić, coraz bardziej się odchylając od niego, a jej utkwiony w nim wzrok stawał się coraz bardziej nieruchomy. Wtem jej groza udzieliła się jemu: podobny strach odbił się na jego twarzy i on także zaczął patrzeć na nią z tym nieomal dziecięcym uśmiechem. — Zgadłaś? — szepnął wreszcie.
— Boże!’— wydarł się z jej piersi starszny krzyk. Jak kłoda upadła na łóżko, .twarzą do poduszek. Lecz po chwili podniosła się szybko, szybko przysunęła do niego, porwała go za obie ręce i ściskając je, niby w obcęgach, swymi szczupłymi palcami,T poczęła znów nieruchomo wpatrywać się w jego twarz, jakby przywarła do niej oczyma. Tym ostatnim, desperackim spojrzeniem chciała wyssać bodaj cień nadziei. Ale nadziei nie było: żadna wątpliwość nie mogła się ostać: wszystko było tak! Nawet potem, później, gdy Sonia przypomniała sobie tę chwilę, dziwnie i cudacznie robiło jej się na myśl: czemu tak od razu .zobaczyła wówczas, że już nie ma żadnej wątpliwości? Wszak nie mogła na przykład powiedzieć, by przeczuwała coś w tym rodzaju. A tymczasem teraz, skoro tylko rzekł jej to, wydało jej się raptem, że istotnie to właśnie przeczuwała. — Daj spokój, Soniu, dosyć! nie męcz mniej — poprosił błagalnie. Wcale, wcale nie tak zamierzał jej to wyznać, ale wypadło tak. Zerwała się jak nieprzytomna i załamując ręce szła przez pokój; lecz pośpiesznie wróciła i ponownie siadła obok niego, prawie dotykając ramieniem jego ramienia. Wtem, jakby mieczem przeszyta, drgnęła, krzyknęła i. sama nie wiedząc, czemu to czyni, padła przed nim na kolana. — Cóżeś, cóżeś sobie wyrządził! — rzekła z rozpaczą, porwała się z klęczek,”rzuciła mu się na szyję, objęła i mocno, mocno ścisnęła ramionami. Raskolnikow odchylił się i spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem. — Jakaś ty dziwna, Soniu: ściskasz i całujesz, kiedy ci powiedziałem o tym. Zapominasz o sobie. — Nie, na całym świecie nie ma dziś nikogo nieszczęśli—
wszego niż ty! — krzyknęła zapamiętale, nie słysząc jego słów, i nagle zatkała spazmatycznie. Fala od dawna nie zaznanych uczuć wtargnęła mu do duszy i raptownie ją zmiękczyła. Nie stawiał oporu: dwie łzy spłynęły mu z oczu i zawisły na rzęsach. — Więc nie opuścisz_Jnnie»_Snnm? —mówił patrząc na nią prawie z nadzieją. — Nie,,nie, nigdy i nigdzie! — zawołała Sonia. — Pójdę za tobą, pójdę wszędzie’ O Boże!… O ja nieszczęśliwa!… Ach, czemuż, czemużlrie—znatam’cię wcześniej! CżeMMt dawniej nie przychodziłeś? O Boże! — Teraz przyszedłem.
— Teraz! O, co teraz począć!… Razem, razem! — powtarzała nieprzytomnie, znów go ściskając — razem z tobą pójdę na katorgę! . Coś min szarpnęło; poprzedni, nienawistny i prawie szyderczy uśmiech zaigrał na jego wargach. — Skąd wiesz, Soniu, może wcaleJnre myślę. Jść—na—.katorgę — rzekł. Spojrzała na niego bystro.
Po pierwszym namiętnym i dręczącym porywie współczucia dla nieszczęśliwca na nowo ją poraziła straszna myśl o zabójstwie. W zmienionym tonie jego słów dosłuchała się nagle mordercy. Ze zdumieniem popatrzyła na niego. Nic jeszcze nie wiedziała — ani po co, ani jak, ani dlaczego to było. Teraz wszystkie te pytania naraz zapłonęły w jej świadomości. I znów nie uwierzyła: „On, on ma być mordercą! Czyż to do pomyślenia?” — Ależ cóż to jest! Co się ze mną dzieje! — mamrotała w najgłębszym osłupieniu, jakby jeszcze nie oprzytomniała. — Ty, ty, taki jak jesteś, mogłeś się na to poważyć?… Cóż to! — Ano, żeby ograbić! Przestań, Soniu! — rzekł ze znużeniem i nawet jakby niecierpliwie. Stała w oszołomieniu, lecz naraz krzyknęła:
— Byłeś głodny! Chciałeś… pomóc matce? tak?
— Nie, Soniu, nie — bąkał, odwracając się, ze zwieszoną głową — nie byłem znowu taki głodny… Rzeczywiście chciałem dopomóc matce, ale… to niezupełnie jest tak… Nie dręcz mnie, Soniu!
Załamała ręce.
— Ale czyżby, czyżby to mogła być prawda! Boże mój, cóż to za prawda? Któż by w nią uwierzył?… Ty, ty, który rozdajesz ostatnie grosze, zabiłeś dla rabunku? A!…— krzyknęła nagle. — Te pieniądze, które dałeś Katarzynie… j ( te pieniądze… Boże, czyżby i one… • | — Nie, Soniu — przerwał skwapliwie — to były inne pieniądze, uspokój się. Te pieniądze przysłała mi matka przez jednego kupca, otrzymałem je, gdym był chory, tegoż. dnia, kiedy je oddałem… Razumichin widział… To on je odbierał… To są pieniądze moje, moje własne, prawdziwie moje. Sonia słuchała go w rozterce i z całej mocy starała się coś zmiarkować. — Tamte zaś pieniądze… zresztą,, nawet nie wiem, .czy były tam .pieniądze—”dodał cicho i jakby w zamyśleniu — zdjąłem jej z szyi sakiewkę, .zamszową… pełną, wypchana sakiewkę… ale nie zajrzałem do środka, widać nie zdążyłem… A rzeczy, jakieś tam spinki, łańcuszki — wszystkie te rzeczy i sakiewkę ukryłem zaraz nazajutrz w cudzym podwórku, przy alei W—wskiej, pod kamieniem… I teraz wszystko tam leży. Sonia słuchała z natężeniem. •
— Więc po cóż… jakże to? Pan powiedział: żeby ograbić, a nic pan nie wziął? — spytała szybko, czepiając się tego źdźbła nadziei. — Nie wiem… Jeszcze nie postanowiłem, czy te pieniądze, wezmę, czy nie — rzekł, znowu jakby w zadumie, ale nagle się opamiętał i uśmiechnął szybko, przelotnie. — Plotę głupstwa, prawda? Soni mignęła myśl: „Czy to nie wariat?” Lecz natychmiast ją odtrąciła: nie, to coś innego. Ona nic, nic w tym wszystkim nie rozumie! — Wiesz, Soniu — powiedział nagle w jakimś natchnieniu — wiesz, co ri powiem? Gdybym tylko zabił z głodu — ciągnął podkreślając każdy wyraz i patrząc na nią—zagadkowo, lecz szczerze — to byłbym teraz… szczęśliwy! Wiedz o tym! — I cóż by d pomogło, cóż by d pomogło — podjął po
chwili z rozpaczą — cóż by d pomogło, jeślibym się przyznał teraz, że źle postąpiłem? Co d po tym głupim zwycięstwie nade mną? Ach, Soniu, czyż po to przyszedłem teraz do dębie! Znów chdała coś rzec, lecz dała spokój.
— Dlatego też przywoływałem cię wczoraj, że ty jedna mi pozostałaś. — Dokąd mnie wołałeś? — zagadnęła nieśmiało.
— Nie po to, by kraść i zabijać, nie bój się, nie po to — uśmiechnął się zgryźliwie — zbyt różni jesteśmy… I wiesz, Soniu, dopiero teraz, dopiero teraz pojąłem, dokąd przywoływałem ciebie wczoraj. Wczoraj zaś, przywołując, sam jeszcze nie wiedziałem dokąd. Na tym jednym mi zależało, po to jedno przychodziłem, żebyś mnie nie opuśdłai,…Nie opuścisz, Son,iu2_ Śdsnęła mu rękę.
— Ach, po co, po co jej powiedziałem, po co jej to odkryłem! — z rozpaczą zawołał po krótkiej przerwie, w nieskończonej meczami patrząc na nią. — Czekasz wyjaśnień, Soniu, siedzisz i czekasz, ja to widzę, a cóż d powiem? Przede i tak nic nie zrozumiesz, tylko zadręczysz się do reszty… przeze mnie! Otóż to: płaczesz i znowu mię ściskasz. Za cóż ty mnie całujesz? Czy” za to, żem sam nie udźwignął tego ciężaru i przyszedł zwalić na kogo innego: .”Cierp i ty, lżej mi będzie!” Czy możesz kochać takiego łajdaka? — A czyż ty także się nie męczysz?! — zawołała. Znów to samo uczude falą wtargnęło do jego duszy i znów na mgnienie ją. zmiękczyło. — Soniu, mam serce złe, zapamiętaj to sobie: to wiele tłumaczy. Dlatego właśnie przyszedłem, żem zły. Są tacy, którzy by nie przyszli. Ja zaś jestem tchórz i… szubrawiec! Ale… niech tam! To wszystko nie to… Teraz trzeba mówić, a ja nawet nie umiem zacząć. Zatrzymał się i zamyślił.
— Eee, zbyt różni jesteśmy! — powtórzył — niedobrani. I po cóż, po cóż przyszedłem! Nigdy sobie tego nie daruję! — Nie, nie, to dobrze, żeś przyszedł! — wykrzykiwała Sonia. — Lepiej, że wiem! Daleko lepiej! Spojrzał na nią z bólem.
— Hm, rzeczywiście! — rzekł tak, jakby się namyślał — przecie tak właśnie było! Słuchaj: chciałem zostać Napoleonem, dlatego też zabiłem… No, teraz rozumiesz? — N—nie — naiwnie i lękliwie szepnęła Sonia — tylko… mów, mów! Ja zrozumiem, jaw sobie wszystko zrozumiem! — nalegała. — Zrozumiesz? Dobrze, zobaczymy! Umilkł i długo rozmyślał. — Chodzi o to, że kiedyś zadałem sotye takie pytanie:
dajmy na to, że na moim miejscu jest Napoleon i że nie ma dla rozpoczęcia kariery arii Tulónu, am Egfptu; ani przeprawy przez Mont Blanc, tylko zamiast tych wszystkich pięknych i monumentalnych rzeczy jest sobie po prostu jakaś śmieszna staruszka, wdowa po regestratorze, którą na domiar trzeba zabić, aby z jej kuferka sprzątnąć gotówkę (dla kariery! rozumiesz?) — no więc czyby on się na to zdecydował, gdyby innego wyjścia nie było? Czy nie wzdragałby się, że to trochę zanadto niemonumentalne i że to… grzech? Otóż powiadam ci, że nad tym „zagadnieniem” przemęczyłem się okropnie długo, tak że okropnie wstyd mi się zrobiło, kiedy (jakoś nagle) zmiarkowałem wreszcie, że nie tylko by się nie wzdragał, lecz w ogóle do głowy by mu nie przyszło, że to niemonumentalne… i nawet by nie pojął: czego się tu wzdragać? I gdyby rzeczywiście nie miał innej drogi, zadusiłby ją tak, że pisnąć by nie zdążyła—i to bez żadnych mędrkowań! Więc i ja… porzuciłem mędrkowanie… i zabiłem… wzorując się na autorytecie… Mówię dokładnie tak, jak było. Ciebie to śmie— . czy? Tak jest, Soniu, najśmieszniejsze to, że może naprawdę rzeczy właśnie tak się miały… Soni bynajmniej nie było do śmiechu.
— Niech pan lepiej mówi wprost… bez przykładów — poprosiła jeszcze bardziej nieśmiało, ledwie dosłyszalnie. Obrócił się do niej, smutno na nią spojrzał, ujął ją za obydwie ręce. — Soniu, znowu masz słuszność. Bo to wszystko głupstwa, czcza gadanina! Widzisz: wiadomo d przecie, że moja matka prawie nic nie posiada. Siostra jakimś trafem otrzymała wykształcenie i jest skazana na tułaczkę po kondycjach. Tylko we mnie pokładały nadzieję. Studiowałem, ale zabrakło mi środków i na jakiś czas musiałem porzucić uniwerstytet. Gdyby się to wlokło dalej, to mógłbym żywić nadzieję, że za jakie dziesięć, dwanaście lat (o ile wszystko pójdzie pomyślnie) zostanę jakimś nauczycielem czy urzędnikiem z pensją tysiąca rubli rocznie… (Mówił tak, jakby wydawał lekcję.) A do tego czasu matka wyschłaby z nędzy i trosk, a ja i tak nie zdołałbym zapewnić jej spokoju; siostra zaś… ha, siostrze mogło się przytrafić coś jeszcze gorszego!… Zresztą czemuż mam całe życie wszystkiego się wyrzekać, od wszystkiego odwracać, o matce zapomnieć, a krzywdę siostry, powiedzmy — grzeczniutko ścierpieć? Po co? Czy po to, żeby pogrzebawszy te dwie istoty obarczyć się nowymi — żoną i dziećmi, aby je także pozostawić później bez grosza i bez kawałka chleba? Otóż… otóż postanowiłem zawładnąć pieniędzmi—statej—1 użyć ich na pierwsze lata, już nie dręczyć matki, zabezpieczyć sobie uniwersyteti pierwsze krela po skończeniu uniwersytetu — a wszystko to zrobić szeroko, radykalnie, tak by stworzyć sobie zupełnie już nową karierę, wstąpić na nową, niezależną drogę… I oto… i oto Wszyśtko.ITWSęc^ zabiłem… Żem zabiTtęttarą, to, ma się rozumieć, źle… ale dosyć o tym! ‘Bezsilnie dowlókł się do końca swej opowieści i zwiesił głowę. — Och, to nie to, nie to — jęknęła udręczona — i czyż wolno… nie, to nie tak, nie tak! — Sama widzisz, że nie tak!… A przede opowiedziałem d szczerze, wyznałem ci prawdę! — Taka to i prawda! O Boże!
— Przede zabiłem tylko wesz, Soniu, bezużyteczną, plugawą, szkodliwą. — Człowieka nazywasz wszą!
— Ha, ja wiem, że to nie wesz — odparł, dziwnie na nią patrząc. — Zresztą plotę, Soniu — dorzudł — dawno już plotę… To wszystko nie tak; masz słuszność. Całkiem, całkiem, całkiem inne są tu powody!… Od dawna z nikim nie rozmawiałem, Soniu… Bardzo mnie teraz boli głowa… Oczy pałały mu gorączkowym ogniem. Już prawie majaczył; niespokojny uśmiech błąkał mu się na ustach. Poprzez nastrój podniecenia już przezierała straszna niemoc. Sonia zdała sobie sprawę z tego, jak on się męczy. Sama też zaczynała czuć zawroty głowy. I jak on dziwnie mówi: niby nawet
można coś zrozumieć, lecz… „jakże to! jakże! O Boże!” I w rozpaczy załamywała ręce. — Nie, Soniu, to nie to! — nawiązał, znienacka podnosząc głowę, jak gdyby nagły zwrot myśli uderzył go i znów podniecił. — To nie to! Raczej… przypuść (tak! to rzeczywiście lepiej!), przypuść, że jestem ambitny, zawistny, zły, podły i mściwy, i… i może na dobitkę skłonny do pomieszania zmysłów. (Niech już będzie wszystko na raz! O wariactwie już dawniej napomykali, pamiętam!) Wspomniałem ci przed chwilą, że nie stać mnie było na uniwersytet. Czy wiesz, że to może nieprawda? Matka by mi przysłała na, czesne, a na buty, ubranie, na chleb sam bym zarobił; na pewno! Nastręczały się korepetycje, proponowano po pół rubla. Przecie Razumichin pracuje! Ale zeżiiłem się i nie zechciałem. Właśnie zeźliłem się (dobre to słowo!). Zaszyłem się w kąt jak pająk. Przecie byłaś w mojej psiej budzie, widziałaś! A czy wiesz, Soniu, że niskie powały i ciasne pokoje dławią duszę i umysł ? Och, jakże nienawidzUem tego barłogu! Mimo to wychodzić z niego nie chciałem. IJmyślnie nie chciałem! Całymi dniami i nocami nie wychodziłem, pracować nie chciałem, nie chciałem nawet jeść, wylegiwałem się wciąż. Jeśli Anastazja przyniesie— zjem, jeśli nie przyniesie ‘— to i tak dzień zejdzie; umyślnie, na przekór nie upominałem się! W nocy nie ma światła, leżę po ciemku, a na świece zapracować nie chcę. Trzeba się było uczyć, a ja wyprzedałem książki; na moim stole, na skryptach i zeszytach, dotychczas leży warstwa kurzu na palec gruba. Najlepiej lubiłem leżeć i myśleć. Ciągle myślałem… I wciąż śniły mi się sny, różne dziwne sny — szkoda opowiadać jakie! I zaczęło mi się przywidywać, że… Nie, nie tak! znów nie tak opowiadam. Widzisz, wciąż pytałem siebie wówczas: czemu jestem tak głupi, że skoro inni są głupi i skoro już wiem na pewno, że są głupi, czemu sam nie chcę być mądrzejszy? Później zrozumiałem, Soniu, że jeśli czekać, aż wszyscy zmądrzeją, za długo to potrwa… Później zrozumiałem jeszcze, że tego nigdy nie będzie, że ludzie się nie zmienią i nikt ich nigdy nie przerobi, szkoda fatygi! Tak to jest, tak! To ich prawo… Prawo, Soniu. Tak jest!… I teraz wiem, Soniu, że kto mocny i silny rozumem i duchem, ten jest ich władcą. Kto na wiele się poważy, ten dla nich ma słuszność. Kto na więcej rzeczy umie pluć, ten jest ich prawodawcą, a kto się ośmieli więcej niż wszyscy inni, ten też ma najwięcej słuszności! Tak bywało dotychczas i tak będzie zawsze. Chyba tylko ślepy tego nie widzfl Choć mówiąc to Raskolnikow patrzył na Sonię, jednak już nie dbał, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka go rozebrała. Był w jakimś mrocznym zachwyceniu. (Istotnie, zbyt długo z nikim nie rozmawiał!) Sonia pojęła, że ten ponury katechizm stal się jego wiarą i prawem. — Zrozumiałem wtedy, Soniu — ciągnął z egzaltacją — że władza tylko temu idzie do rąk, kto śmie nachylić się po nią i wziąć. Jeden, jeden tylko warunek obowiązuje: wystarczy odważyć się. Po raz pierwszy w życiu powziąłem wtenczas jedną myśl, której przede mną nikt i nigdy nie powziął. Nikt! Nagle, jasno jak słońce, ukazało mi się: czemuż dotychczas ani jeden człowiek nie ośmielił się i nie ośmiela, idąc obok całej tej głupoty, najprościej w świecie porwać ją za ogon i .wyrzucić do diabła! Ja… zapragnąłem poważyć się i zabiłem… Chciałem się tylko poważyć^ Soniu, oto jedyny powód! —— O, milcz pan, milcz! — krzyknęła Sonia podnosząc ręce.—Odstąpiłeś Boga i Bóg cię poraził, oddal szatanowi!… — Aha, Soniu, kiedym wówczas leżał po ciemku, wciąż mi się zdawało, że to chyba diabeł mnie nagabuje, co? — Milcz. Nie śmiej się, bluźnierco, nic nie rozumiesz. O Chryste! On nic, nic nie pojmie. — Daj pokój, Soniu, wcale się nie śmieję; wszak i sam wiem, że to diabeł mnie wlókł. Milcz, Soniu, milcz! — powtarzała mroczną determinacją. — Wszystko wiem. Wszystko to już przemyślałem i przeszeptalem sobie, gdym leżał wtedy po ciemku… Wszystko to sam ze sobą przedyskutowałem aż do ostatniego najdrobniejszego szczególiku i wiem wszystko, wszystko! Jakże mi obmierzła, och, jak obmierzła wtedy ta cała gadanina! Wszystko chciałem zapomnieć i rozpocząć na nowo, Soniu, i przestać giędzić! Czyż naprawdę sądzisz, że poszedłem, jak głupi, na złamanie karku? Poszedłem jak człowiek roztropny i to mnie właśnie zgubiło! Czy sądzisz na przykład, żem nie wiedział tego nawet, iż skoro już zacząłem pytali badać siebie: czy mam prawo posiadać władzę? jest to dowód, że nie mam prawa posiadać władzy. Albo skoro
zadaję pytanie: czy człowiek jest wszą? więc widocznie człowiek nie jest wszą dla mnie, jest nią zaś dla takiego, komu to wcale nie przychodzi do głowy, i kto działa wprost, bez pytania… Jeżeli już tyle dni się męczyłem: czy poszedłby na to Napoleon, czy nie? ID z pewnością czułem wyraźnie, że Napoleonem nie jestem… Całą, całą męczarnię tego giędzenia zniosłem, Soniu, i zapragnąłem otrząsnąć się, zrzucić to z karku; zapragnąłem, Soniu, zabić bez kazuistyki, zabić dla siebie, dla siebie tylko! Nie chciałem okłamywać nawet siebie. Zabiłem nie po to, by wspierać matkę — to nonsens. Nie po to zabiłem, aby posiadłszy środki i władzę stać się dobroczyńcą ludzkości. Bzdury! podrostu zabiłem; zabiłem dla siebie, dla siebie tylko, a czy stałbym się później czyimś * tam dobroczyńćąrczy—~te?cate życie, jak pająk, wciągałbym wszystkich w sieć i ze wszystkich wysysał soki — to w onych chwilach musiało mi być obojętne!… I nie pieniądze były mi potrzebne przede wszystkim, Soniu, kiedy zabiłem, nie tyle pieniądze były mi potrzebne, jak co innego… Teraz wiem to wszystko… Zrozum: może, idąc tą samą drogą, już bym nigdy nie powtórzył morderstwa. Czego innego musiałem się dowiedzieć, co innego popychało mnie: musiałem się dowiedzeć wtedy, dowiedzieć czym prędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy też człowiekiem?!, Czy potrafię przekroczyć zasady moralne, czy też nie potrafię P^Osmietę się schylić po władzę czy nie? Czy jestem drżącą kreaturą, czy też mam prawo… — Zabijać? Czy masz prawo zabijać? — załamała ręce.
— E—ej, Soniu! — rzucił opryskliwie, chciał coś tłumaczyć, ale z pogardą umilkł. — Nie przerywaj mi, Soniu! Chciałem d jedno tylko wykazać: że wtedy powlókł mnie diabeł, a dopiero później mi wyjaśnił, że nie miałem prawa tam iść, ponieważ jestem taką samą wsz% jak inni! Natrząsnął się ze mnie diabeł, więc przyszedłem do ciebie! Podejmuj gościa! Gdybym nie był wszą, to czyżbym przyszedł do ciebie? Słuchaj: gdy wtenczas poszedłem do starej, poszedłem tylko spróbować… Zapamiętaj to sobie. — I zabiłeś! zabiłeś!
— Ale jak zabiłem? Czyż tak się zabija? Czyż tak idzie się zabijać, jak ja wówczas poszedłem! Kiedyś ci opowiem, jakem szedł… Czyż ja zabiłem staruchę? Siebie zabiłem, a nie staruchę. Ot tak, od razu, żafcatnipiten siebie na—wieki!… Tę zaś starą zabił diabeł, nie ja… Dosyć, dosyć, Soniu, dosyć! Zostaw mirie—!——wytozyknąTHagle w spazmatycznej udręce— zostaw! Wsparł łokcie na kolanach i jak w kleszczach ściskał sobie głowę dłońmi. — Och, co za męczarnia!—wyrwało się boleściwie Soni.
— Więc co teraz począć, mów! — zapytał podnosząc nagle głowę i patrząc na Sonię z twarzą straszliwie wykrzywioną cierpieniem. — Co począć! — zawołała, zerwała się z miejsca, a jej oczy, dotychczas pełne łez, roziskrzyły się nagle. — Wstań! (Chwyciła go za ramię; podniósł się spozierając na nią ze zdumieniem.) Idź zaraz, w tej chwili, stań na rozdrożu, pokłoń się, najpierw pocałuj ziemię, którą splugawiłeś, potem się pokłoń całemu światu na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: „To ja zamordowałem!” Wtedy Pan Bóg znowu ześle d życie. Pójdziesz? Pójdziesz? — pytała go, cala drżąca jak w ataku, chwyciwszy go za obie ręce, mocno cisnąc je w swoich i patrząc na niego płomiennym wzrokiem. Zdumiał się, był prawie oszołomiony jej raptowną egzaltacją. — Soniu, masz na. myśli katorgę? Tłzebar—żehyoEl. się oddał w ręce sprawiedliwości? — zapytał posępnie. — Przyjąć cierpienie i odkupić się przez nie — oto co trzeba. — Nie. Nie pójdę do nich, Soniu.
— A jakże, jakże żyć będziesz? Z czym będziesz żył? Czyż teraz to możliwe? W jaki sposób będziesz rozmawiał z matką? (Och, z nimi, z nimi co się teraz stanie!) Zresztą, co ja mówię! Wszak już porzudłeś matkę i siostrę. Otoś już porzucił, porzucił, O Boże! — zawołała — przecież on to wszystko wie już sam! Jakże, jakże więc żyć bez ludzi! Co teraz będzie z tobą? — Nie bądź dzieckiem, Soniu — wyszeptał. — Jakaż jest moja wina wobec nich? Po co mam iść? Co im powiem? To wszystko upiory tylko. Oni sami wyrzynają ludzi milionami i jeszcze mają to sobie za zasługę. To buhaje i szubrawcy, Soniu… Nie pójdę. Cóż im powiem? że zabiłem, a pieniędzy wciąć nie miałem odwagi, ukryłem pod głazem—dodał z cierpką ironią. — Sami będą się ze mnie śmiali, powiedzą: 431
głupi, że nie wziął. Głupiec i tchórz! Nic, nic nie zrozumieją, Soniu, i nie są godni zrozumieć. Po co mam iść? Nie pójdę, Soniu, nie bądź dzieckiem… — Zamęczysz się, zamęczysz — powtarzała, z błagalną rozpaczą wyciągając do niego ramiona. — Kto wie, może się jeszcze tylko oszkalowałem — zauważył ponuro, jakby w zadumie — może jeszcze jestem człowiekiem, nie wszą, i zbyt pochopnie potępiłem siebie… Jeszcze będę walczył. Na ustach jego ukazał się wyzywający uśmieszek.
— Dźwigać taką mękę! I to całe życie, cale życie!…
— Przywyknę… — mruknął posępnie, w zamyśleniu. — Słuchaj — podjął po chwili — dosyć łez, pomówmy trzeźwo. Przyszedłem d powiedzieć, że mnie teraz tropią, łapią… — Ach! — przeraziła się Sonia.
— Czemu krzyczysz! Sama chcesz, żebym szedł na katorgę, a teraz się nastraszyłaś? Ale wiedz: ja się im nie dam. Jeszcze z nimi będę walczył i nic mi nie zrobią. Nie posiadają prawdziwych poszlak. Wczoraj byłem w wielkim niebezpieczeństwie i myślałem, że już po mnie, lecz dzisiaj sprawy się poprawiły. Wszystkie ich poszlaki są o dwóch końcach, to znaczy, że ich oskarżenia mogę obrócić na moją korzyść — rozumiesz? — i obrócę: bo teraz już umiem… Ale do więzienia wpakują mnie na pewno. Gdyby nie przypadek, to może już i dzisiaj by mnie posadzili — tak, na pewno, a może nawet jeszcze posadzą dzisiaj… Tylko że to nic, Soniu: posiedzę, później mię wypuszczą… gdyż nie mają ani jednego prawdziwego dowodu i nie będą mieli, już ja ci ręczę. Na mocy zaś tego, co oni mają, nie sposób człowieka skazać. No, dosyć… Ja tylko tak… żebyś wiedziała. Z siostrą i matką postaram się zrobić jakoś tak, żeby nie uwierzyły i nie przestraszyły się… Zresztą moja siostra, zdaje się, ma teraz zapewniony byt… więc i matka… No, oto i wszystko. Swoją drogą bądź ostrożna. Będziesz mnie odwiedzaia—w—wiezieniy ? —.OJbedę! będę!
Siedzieli obok siebie, smutni i przybici, niby dwoje rozbitków wyrzuconych po burzy na pusty brzeg. Patrzał na Sonię i czuł, ile jej miłości skupiło się na nim — i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle ciężko i boleśnie, że ktoś go tak kocha. Tak, to było dziwne i okropne doznanie! Idąc 432
do Soni czuł, że w niej cala jego nadzieja i cala ucieczka, pragnął zwalić bodaj część swej męczarni — a oto teraz, gdy całe jej serce zwróciło się do niego, uczuł naraz i uświadomił sobie, że jest nieporównanie bardziej nieszczęśliwy niż przedtem. — Soniu — rzekł —Już lepiej nie przy,chQdź_.do. mnie, kiedy będę siedział w więzieniu. Sonia nic nie odparła, płakała. Minęło kilka minut.
— Masz krzyżyk? — spytała znienacka, jakby coś sobie przypomniawszy.” Zrazu nie pojął pytania. —,Nie? prawda, że ntó? Weź, ten._.—z. drzewg cyprysowego. Mnie pozostanie inny, miedziany, od Lizawiety. Zamieniłyśmy się z nią krzyżykami, Lizawieta mi dala swój, a ja jej dałam medalik. Teraz będę nosiła, krzyżyk od Lizawiety, a ten weź. Weź… przecie to mój! mój! — błagała go. — Razem nianiy cierpieć, razem ten krzyż poniesiemy… — Da»—— powiedział Raskolnikow. Nie chciał jej zmartwić. Lecz zaraz cofnął wyciągniętą po krzyżyk rękę. — Nie teraz, Soniu. .Lepiej J»ezme._pożniej — dodał, by ją uspokoić. — Tak, tak, lepiej, lepiej — podchwyciła z przejęciem. — Gdy pójdziesz na cierpienie, wtedy_go włożysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy. W tej chwili ktoś trzykrotnie zapukał do drzwi.
— .Zofio Siemionowno, czy wolno? — rozległ się czyjś bardzo znajomy y uprzejmy głos. Sonia w przestrachu rzuciła się do drzwi. Ukazała się w nich jasna głowa pana Lebieziamikowa. V
Lebieziatnikow miał minę zafrasowaną.
— Ja do pani, Zofia—Siemionowno. Przepraszam… Byłem pewien, że pana tu zastanę — zwrócił się naraz do Raskol—nikowa — to znaczy, nic nie myślałem takiego… ale właśnie myślałem… Tam u nas Katarzyna Iwanowna zwariowała — rąbnął nagle Soni, poniechawszy Raskolnikowa. Sonia się żachnęła.
— A właściwie… przynajmniej tak się zdaje. Zresztą… Sami już nie wiemy, co począć. Wróciła do domu… zdaje się, że ją skądś wypędzono, może nawet dano po karku… Przynajmniej tak się zdaje… Latała do szefa nieboszczyka Siemiona Zacharycza, nie zastała go w domu: był na obiedzie u jakiegoś także generała… Proszę sobie wystawić, popędziła tam, gdzie był na obiedzie… do tego drugiego generała, i proszę sobie wystawić; uparła się, wywołała szefa Siemiona Zacharycza, tak jest, zdaje się wprost od stołu. Może pani sobie wyobrazić, co z tego wynikło. Naturalnie, wyrzucono ją; ona zaś teraz opowiada, że to ona go zwymyślała i czymś wyrżnęła w niego. To zupełnie możliwe… W głowę zachodzę, czemu jej nie przyskrzynili. Teraz opowiada wszystkim. Amalia Iwanowna też, tylko trudno zrozumieć, krzyczy i szaleje… Aha, prawda: powiada i krzyczy, że ponieważ wszyscy ją teraz porzucili, więc zabierze dzieci i pójdzie—na ulicę z katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć, i ona także, i pieniądze zbierać, i dzień w dzień chodzić pod okna tego generała… „Niechaj widzi, powiada, jak szlachetne dzieci wysokiego urzędnika chodzą w nędzy po podwórkach.” Wciąż bije dzieci, one płaczą. Lenkę uczy śpiewać Futorek, chłopaka — tańczyć. Paulinę Michajłownę również; drze wszystkie suknie, robi dla nich jakieś czapeczki, jak dla aktorów; sama chce nieść miednicę i bębnić w nią zamiast muzyki… Nic nie słucha. Więc jakże to? Przecie to już do niczego niepodobne! Lebieziatnikow gadałby dłużej, lecz Sonia, która słuchała z zapartym tchem, schwyciła nagle mantylkę, kapelusz, i wypadła z pokoju ubierając się w biegu. Raskolnikow. wyszedł za nią, Lebieziatnikow za Obojgiem. — Na pewno zwariowała! — mówił do Raskolnikowa wychodząc z nim na ulicę — nie chciałem tylko straszyć Zofii Siemionowny, więc powiedziałem „zdaje się”, ale nie ma wątpliwości. Podobno przy gruźlicy wyskakują na mózgu takie gruzelki; szkoda, że nie znam medycyny. Usiłowałem jej perswadować, ale nic nie chce słyszeć. — Pan jej mówił o gruzełkach?
— Wie pan, niezupełnie o gruzełkach. Przy tym nic by nie zrozumiała. Ja zaś mówię: jeżeli człowieka przekonać logicznie, że właściwie nie ma czego płakać, to przestanie płakać. To jasne. A pan jest zdania, że nie przestanie? — Zbyt łatwo byłoby wówczas żyć — odparł Raskolnikow.
— Chwileczkę, chwileczkę; naturalnie, Katarzynie Iwa—nownie dość trudno zrozumieć, ale czy panu wiadomo, że w Paryżu już się odbywały poważne eksperymenty co do możliwości leczenia wariatów, działając na nich samą tylko perswazją logiczną? Jeden tamtejszy profesor, niedawno zmarły, poważny uczony, umyślił, że można tak leczyć. Zasadnicza idea jego jest taka, że w organizmie wariatów nie ma żadnego specjalnego rozstroju, a obłęd — to, że tak powiem, błąd logiczny, błąd w sądzeniu o rzeczach, wadliwe na rzeczy spojrzenie. Kolejno zbijał twierdzenia chorego i niech pan sobie wystawi — osiągał podobno rezultaty. Ale ponieważ stosował przy tym również natryski, to oczywiście wyniki jego kuracji mogą być kwestionowane… Przynajmniej tak się zdaje… Raskolnikow już dawno nie słuchał. Dotarłszy do swej kamienicy kiwnął głową Lebieziatnikowowi i zawrócił do bramy. Lebieziatnikow ocknął się, obejrzał i pobiegł dalej. Raskolnikow wszedł do siebie i stanął pośrodku klitki.
„Po com tu wrócił?” Powiódł wzrokiem po tych żółtawych, wystrzępionych tapetach, po tym kurzu, po swej kanapce. Z dziedzińca dochodził jakiś ostry, nieustanny stukot; gdzieś widocznie coś wbijano, może jaki gwóźdź… Zbliżył się do okna, stanął na palcach i długo, na pozór z niesłychaną uwagą, szukał oczyma. Lecz dziedziniec był pusty, tych, co stukali, nie było widać. Na lewo, w oficynie, widać było czyjeś otwarte okna; na framugach widniały doniczki z ubożuchnym geranium. Za oknami wisiała bielizna… Wszystko to umiał na pamięć. Odwrócił się i siadł na kanapie. Nigdy, nigdy jeszcze nie czuł się tak okropnie osamotniony ! Tak jest; poczuł raz jeszcze, że może znienawidzi Sonię istotnie, i to właśnie teraz, gdy uczynił ją jeszcze nieszczę—śliwszą. „Czemu chodził do niej, czemu napierał się jej łez? Czemu koniecznie musi niweczyć jej życie? O, podłość!” — Zostanę sam! — rzekł naraz stanowczo. — Nie będzie przychodziła do więzienia! Po jakich pięciu minutach podniósł głowę i dziwnie się
uśmiechnął. Tak, była to dziwna myśl: „Może na katordze ‘jest naprawdę lepiej?” Nie pamiętał, jak długo przesiedział, u siebie z wirującą w głowie ciżbą nieokreślonych myśli. Nagle drzwi się otwarły i weszła Dunia. Zrazu przystanęła i popatrzyła na niego od progu, zupełnie tak, jak on niedawno patrzył na Sonię. Potem weszła i siadła na wprost niego na krześle, na swym wczorajszym miejscu. Spojrzał na nią milcząc i jakoś o niczym nie myśląc. — Nie gniewaj się, Rodionie, ja tylko na chwilę — rzekła Dunia. Wyraz jej twarzy był zadumany, lecz nie surowy. Wzrok miała jasny i spokojny. Widział, że i ta przyszła do niego z miłością. — Rodia, wiem teraz wszystko, wszystko. Dymitr Pro—koficz wszystko mi wyjaśnił i opowiedział. Prześladują cię i dręczą wskutek głupiego i bezecnego podejrzenia… Dymitr Prokoficz mówił mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i że niepotrzebnie przyjmujesz to z taką grozą. Ja Jestem innego zdania i całkowicie rozumiem, jak się w tobie wszystko burzy oraz że to oburzenie może pozostawić ślady na zawsze. Tego się boję, a za to, żeś nas porzucił, nie sądzę ciebie i sądzić nie śmiem, przepraszam też, żem ci zrobiła wyrzuty. Sama czuję, że gdybym miała taką wielką zgryzotę, również uciekłabym od wszystkich. Matce nic o tym nie opowiem, lecz o tobie będę mówiła nieustannie i zapewnię w twoim imieniu, że przyjdziesz bardzo rychło. Nie dręcz się o nią, ja ją uspokoję; lecz i ty także jej nie zamęczaj — przyjdź choć raz, pamiętaj, że to matka! A teraz przyszłam tylko powiedzieć (tu Dunia wstała z krzesła), że gdyby się zdarzyło, iż mogłabym ci być potrzebna, albo gdyby mogło ci się przydać… całe moje życie, albo coś… to zawołaj mnie, a przyjdę. Żegnaj! Odwróciła się nagle i zmierzała ku drzwiom.
— Duniu,! — zatrzymał ją Raskolnikow, wstał i podszedł do niej — ten Razumichin, Dymitr, to bardzo dobry człowiek! Zarumieniła się lekko.
— No? — spytała zaczekawszy chwilę.
— To człowiek rzeczowy, pracowity, uczciwy i zdolny mocno pokochać. Żegnaj, Duniu. Dunia poczerwieniała, potem zaniepokoiła się nagle:
436
l
— Cóż to, Rodia, czyżbyśmy się istotnie rozstawali na wieki, że mi dajesz takie… polecenie? — Wszystko jedno..,——Żegnaj…
Odwrócił się od niej i podszedł do okna. Dunia postała, popatrzyła na niego z troską i wyszła pełna trwogi. Nie, nie był z nią oziębły. Była jedna chwila (ta najostat—niejsza), gdy strasznie chciał mocno ją uściskać i pożegnać się z nią, i nawet powiedzieć jej; lecz nie zdecydował się nawet podać jej ręki. „Potem gotowa się wzdrygnąć, gdy sobie przypomni, żem ją teraz obejmował, powie, że ukradłem jej pocałunek!” „Czy ta wytrzyma, czy nie wytrzyma? — dorzucił w duchu po kilku minutach. — Nie, nie wytrzyma; takie nie mogą wytrzymać! Takie nigdy nie wytrzymują…” I pomyślał o Soni.
Z okna powiało świeżością. Na dworze światło było już mniej jaskrawe. Wziął nagle czapkę i wyszedł. Rzecz prosta, Raskolnikow ani mógł, ani chciał zwracać uwagi na swój chorobliwy stan. Lecz ta ustawiczna trwoga, cała ta zgroza — nie mogła minąć bez następstw. I jeżeli nie zwaliła go jeszcze prawdziwa choroba, to może właśnie dlatego, że ten wewnętrzny, nieprzerwany niepokój trzymał go na nogach, utrzymywał w stanie przytomności, ale jakoś sztucznie i tylko do czasu. BładziL—bęz celu. Słońce zachodziło. Ostatnio zaczęło go nawiedzać jakieś osobliwe przygnębienie. Nie było w tym czegoś szczególnego, żrącego, jadowitego, lecz wciąż wiało stamtąd coś wiecznego, jakiś przedsmak nieskończonej kolei lat zimnej, obezwładniającej tęsknoty, przeczucie jakiejś wiekuistości na „kwadratowym łokciu przestrzeni”. Pod wieczór wrażenie to poczynało zazwyczaj męczyć go jeszcze silniej. — Pod wpływem takiej najgłupszej, czysto fizycznej niemocy, zależnej od jakiegoś tam zachodu słońca — jakże tu nie palnąć głupstwa! Ba! Nie tylko do Soni, lecz i do Duni gotów człowiek pójść! — burknął nienawistnie. Ktoś go zawołał. Obejrzał się: pędził ku niemu. .Lebie—ziatników. —— Wystaw pan sobie, byłem u pana, szukam pana. Wystaw pan sobie: spełniła swój zamiar i zabrała dzieci’. Zofia Siemionowna i ja ledwieśmy ich znaleźli. Wali w patelnię,
dzieci zmusza do śpiewu i tańca. Dzieci płaczą. Zatrzymuje się na rogach ulic i pod sklepikami. Głupia gawiedź biegnie za nimi. Chodźmy. — A Sonia?… — zaniepokoił się Raskolnikow śpiesząc za Lebieziatnikowem. — Oszalała. To znaczy, nie Zofia Siemionowna, tylko Katarzyna Iwanowna; zresztą i Zofia Siemionowna także oszalała. A Katarzyna Iwanowna jest w zupełnym szale. Powiadam panu: do reszty sfiksowała. Zabiorą je na policję. Pan sobie wyobraża, jak to wpłynie… Teraz są—nad kanałem u W—skiego mostu, bardzo niedaleko od Zofii Siemionowny. Blisko. Nad kanałem, opodal mostu, o dwa kroki od domu, gdzie mieszkała Sonia, stłoczyła—się. gromadka ludzi. Najwięcej Rozbiegało się wyrostków i dziewczynek. Ochrypły, zdarty głos Katarzyny Iwanowny słychać było już z mostu. Jakoż było to widowisko dziwaczne, zdolne zaciekawić ulicznych gapiów. Katarzyna Iwanowna, w swej zniszczonej sukni, dradedamowej chustce i zgniecionym słomkowym kapeluszu, _ cudacznie zsuniętym na bakier, była rzeczywiście w prawdziwym szale. Zmęczyła się i zdyszała. Jej udręczona, suchotnicza twarz miała wyraz jeszcze bardziej męczeński niż kiedykolwiek (przy tym suchomik zawsze zdaje się bardziej chory i zmieniony na ulicy, w słońcu niż w domu); lecz podniecenie jej nie mijało i z każdą chwilą była coraz bardziej rozdrażniona. Rzucała się do dzieci, krzyczała na nie, coś perswadowała, tuz w oczach publiczności uczyła je, jak mają tańczyć, i co śpiewać, zaczynała im przekładać, do czego to ma służyć, wpadała w rozpacz, że są takie niepojętne, biła je… Potem, nie kończąc, rzucała się w stronę publiczności; gdy tylko zauważyła kogoś, choć trochę przyzwoicie) ubranego, kto przystanął i patrzył, natychmiast zaczynała mu tłumaczyć, że „oto do czego są doprowadzone dzieci z domu szlacheckiego i rzec nawet można — arystokratycznego”. Gdy usłyszała w tłumie śmiech lub jakie zaczepne słówko, natychmiast rzucała się na zuchwalców i zaczynała ich łajać. Niektórzy istotnie się śmiali, inni kiwali głowami; wszystkich w ogóle zaciekawiał widok obłąkanej kobiety i wystraszonych dzieci. Patelni, o której mówił Lebieziatnikow, nie było, a przynajmniej Raskolnikow jej nie widział; lecz zamiast walenia w patelnię Katarzyna Iwanowna zaczynała miarowo klaskać w swe suche dłonie, gdy kazała Poluni śpiewać, a Lence i Koli tańczyć; przy tym sama też próbowata”przyśpiewywać, ale za każdym razem urywała na drugiej nudę, wskutek dokuczliwego kaszlu, co ją znowu wprawiało w rozpacz, tak że klęła swój kaszel i nawet płakała. Najbardziej wściekał ją płacz i strach Koli oraz Lenki. Znać było, że istotnie usiłowała ubrać dzieci w takie stroje, jakie noszą uliczni śpiewacy i śpiewaczki. Chłopczyk mający udawać Turka dźwigał na głowie turban z czegoś czerwonego i białego. Dla Lenki już nie starczyło przebrania; włożono jej tylko na główkę pąsową, na drutach robioną czapeczkę (albo raczej kołpak) nieboszczyka Siemiona Zacharycza; w czapeczkę zatknięty był ułamek strusiego pióra należącego niegdyś do babki Katarzyny Iwanowny i dotychczas przechowywanego w kufrze jako rarytas familijny. Polunia miała na sobie swą codzienną sukienkę. Popatrywała na matkę lękliwie i pytająco, na krok się od niej nie oddalała, usiłowała ukryć łzy, domyślała się matczynego obłędu i niespokojnie się rozglądała. Mocno ją przeraził tłum i ulica. Sonia szła nieodstępnie za Katarzyną Iwanowna płacząc i zaklinając co chwila, żeby wracała do domu. Lecz Katarzyna była nieubłagana. —Daj pokój, Soniu, przestań!—trajkotala pośpiesznie, tracąc oddech i kaszląc.—Sama nie wiesz, o co prosisz, niby małe dziecko! Jużem ci mówiła, że nie wrócę do tej pijanej Niemki. Niechaj widzą wszyscy, cały Petersburg, jak żebrzą ‘dzieci szlachetnego ojca, który całe życie służył wiernie i ofiarnie i rzec można, zmarł na posterunicu.” (Katarzyna Iwanowna już zdążyła to sobie uroić i teraz ślepo w to wierzyła.) Niechaj widzi ten łajdaczyna generał. Niemądraś, Soniu: cóż mamy teraz jeść, sama powiedz? Dosyć już dręczyliśmy ciebie, nie chcę dłużej! Ach, to pan, Rodionie Roma—nyczu! — wykrzyknęła, widząc Raskolnikową i rzucając się ku niemu — niechże pan na miły Bóg wytłumaczy tej głupiutkiej, że mądrzej nie mogłam teraz postąpić! Zarabiają nawet kataryniarze, nas zaś od razu wszyscy odróżnią, poznają, żeśmy uboga szlachecka rodzina, doprowadzona do nędzy; a ten generał od siedmiu boleści straci posadę na pewno — zobaczy pan! Dzień w dzień będziemy przychodzili pod jego okna, a gdyby jechał cesarz, uklęknę, ich wszystkich ustawie 4.10
przed sobą, wskażę mu na nich: „Ojcze, ratuj!” On jest ojcem dla sierot, jest miłosierny, stanie w naszej obronie, zobaczy pan; a tego jakiegoś generałka… Lenko! tenez—vous droite\* Ty, Kola, zaraz będziesz znowu tańczył. Czego chlipiesz? Znowu się mazgai! Czegóż ty się boisz, głuptasku! Boże! Co mam z nim począć, Rodionie Romanyczu! Gdyby pan wiedział, jacy oni głupi! Z takimi wprost, nie wiadomo, co robić!… I sama omal nie plącząc (co zresztą nie przeszkadzało jej terkotać bez przerwy) pokazywała mu chlipiące dzieci. Raskol—. nikow spróbował namówić ją do powrotu i nawet, myśląc, że to podziała na jej miłość własną, nadmienił, że jako przyszłej przełożonej pensji dla dobrze urodzonych panien nie wypada jej chodzić ulicami, tak jak chodzą kataryniarze… — Pensja, cha— cha— cha! Gruszki na wierzbie! — zawołała Katarzyna Iwanowna zanosząc się to śmiechem, to kaszlem — nie, Rodionie Romanyczu, to rozwiane marzenia! Wszyscy nas opuścili!… A ten generalina… Wie pan, Rodionie Romanyczu, rzuciłam w niego kałamarzem — bo akurat w przedpokoju stał kałamarz na stole, obok arkusza, gdzie się składa podpisy; podpisałam się, rzuciłam w niego kałamarz i uciekłam. O podli, podli! Ale mniejsza o to; teraz będę ich żywiła sama, nikomu nie chcę się kłaniać! Dość długo męczyliśmy ją! (Wskazała na Sonię.) Poluniu, ile—śmy zebrali, pokaż no? Co? wszystkiego dwie kopiejki? O łotry! Nic nie dają, tylko lecą za nami z wywalonym językiem! Czego na przykład śmieje się ten bałwan? (Wskazała na kogoś w ciżbie.) To wszystko dlatego, że ten Kolka taki niepojętny, co ja z nim mam! Czego chcesz, Poluniu? Mów do mnie po francusku, parle—moi franfais. Przecie uczyłam ciebie, przecie umiesz kilka zdań!… Inaczej jakże mają poznać, żeście ze szlacheckiej rodziny, dobrze wychowane dzieci, wcale nie takie jak wszyscy kataryniarze! Toż my nie chodzimy po podwórkach z kukiełkami na kijach, tylko zaśpiewamy wytworny romans… Ach, prawda! cóż mamy zaśpiewać? Ciągle mi przerywacie, a my… pan wie, Rodionie Romanyczu, zatrzymaliśmy się tutaj, żeby obmyślić, co śpiewać — coś takiego, żeby i Kola mógł zatańczyć, bo my to wszystko, niech trzymaj się prosto!
440
pan sobie wyobrazi, zupełnie bez przygotowania… Trzeba się umówić, najdokładniej odbyć próbę, a potem udamy się na Newski, gdzie jest daleko więcej ludzi z wyższego towarzystwa i gdzie nas zaraz zauważą. Lenka umie Futor ek… Ale cóż tak w kółko Futorek i Futerek — wszyscy to śpiewają! Powinniśmy zaśpiewać coś daleko wytworniejszego… No, cóżeś obmyśliła. Polu? Przynajmniej ty mogłabyś matce pomóc! Ach, gdyby nie ten mój zanik pamięci, coś bym sobie przypomniała! Nie możemy przecie śpiewać Huzar, wsparlszy się na szabli} Aha, zaśpiewamy po francusku Ciiuf sous\^Toż ja was tego uczyłam, uczyłam. Grunt, że ponieważ to po francusku, wszyscy zaraz zobaczą, żeście szlacheckie dzieci, i to będzie daleko bardziej wzruszające… Można by nawet: „Malbrough s’en va—t—en guerre”\ bo to zupełnie dziecinna, zupełnie dziecinna piosenka i we wszystkich arystokratycznych domach śpiewa się to dzieciom do snu: Malbrough s’en va—t—en guerre, Ne sait quand reviendra…* zaczęła śpiewać. — Ale nie, lepiej Citiq sous\ No, Kola, weź się pod boczki, żywiej, a ty. Lenko, kręć się także, ale w przeciwną stronę, my zaś z Polunią będziemy przyśpiewywały i klaskały! Cinq sous, cinq sous Pow monter notre menage.,.**
Kchy—kchy—kchy! (I zaniosła się kaszlem.) Popraw sobie sukienkę, Poluniu, ramiączko ci opada — zauważyła wśród kaszlu, łapiąc oddech. — Specjalnie teraz powinniście się zachowywać przyzwoicie i delikatnie, żeby wszyscy widzieli, żeście szlacheckie dzieci. Już wtedy mówiłam, że staniczek trzeba skroić dłuższy i przy tym w dwa bryty. Ty zawsze, Soniu, ze swoimi radami: „Krócej i krócej” — no i masz! dziecko wygląda jak koczkodan… Ba! Znowu, wszyscy pła—* Matbrough wyrusza na wojnę,
Nie wie, kiedy wróci… ź• Pięć sous, pięć sous
Na nasze gospodarstwo…
441
czecie? O co wam chodzi? głuptasy! No, Kola, zaczynaj, żywiej, żywiej, żywiej! Och, co za nieznośny dzieciak!… Cing sous, cmq sous —
Znowu policjant! No, czego chcesz?
Rzeczywiście przez gawiedż przepychał się policjant.. Ale w tejże chwili jakiś pan w mundurze i szynelu, stateczny urzędnik około pięćdziesiątki, z orderem na szyi (ta ostatnia okoliczność była wielce miła Katarzynie Iwanownie i zrobiła wrażenie na policjancie), zbliżył się i milcząc podał Katarzynie Iwanownie zielonaJrzyrublówkę. Twarz jego wyrażała szczere współczucie. Katarzyna Iwanowna przyjęła i ukłoniła mu się grzecznie, nawet ceremonialnie. — Dziękuję, łaskawy panie — rzekła dość wyniośle. — Przyczyny, które nas zniewoliły… Poluniu, weź pieniądze. Widzisz, są jeszcze ludzie szlachetni i wielkoduszni, natychmiast gotowi pomóc biednej szlachciance w niedoli. Łaskawy panie, ma pan przed sobą szlachetnie urodzone sieroty, rzec nawet można: sieroty z jak najbardziej arystokratycznymi koligacjami… A ten generałek siedział i jadł jarząbki… Zaczął tupać nogami, że go fatyguję… „Wasza ekscelencjo, powiadam, ratuj sieroty, ponieważ dobrze znałeś nieboszczyka Siemiona Zacharycza i ponieważ rodzoną jego córkę, w dniu jego śmierci, oszkalował najpodlejszy z podłych…” Znowu ten żołdak! Niech pan mnie broni! — krzyknęła do urzędnika — czego ten żołdak nalazi? Od jednego jużeśmy tu uciekli z Mieszczańskiej… Czego chcesz, głupcze! — Na. ulicy nie wolno. Zechce pani nie awanturować się.
— Sameś awanturnik! Chodzę tak jakby z katarynką, więc o co ci chodzi? — Na… katarynkę trzeba mieć pozwoleństwo, a pani bez niczego i takim sposobem wprowadza pani publikę w błąd. Gdzie pani zamieszkuje? — Jak to: pozwolenie! — wrzasnęła Katarzyna Iwanowna. — Męża dziś pochowałam, a ty mi z jakimiś pozwoleniami ! — Proszę pani, proszę pani, proszę, się uspokoić — mitygował urzędnik. — Chodźmy, odprowadzę ‘panią… Tutaj w tłumie nie przystoi… Pani jest niezdrowa. 442
— Łaskawy panie, łaskawy panie, nic pan nie wie! — krzyczała Katarzyna Iwanowna. — Pójdziemy na Newski! Soniu, Soniu! gdzież ona? także płacze! Co się wam wszystkim stało!… Kola, Lenko, wy dokąd? — krzyknęła nagle z przestrachem. — O, głupie dzieci! Kola, Lenko! Dokądże oni! Bo stało się tak, że Kola i Lenka, do ostateczności przerażeni tą ciżbą i wybrykami obłąkanej matki, wreszcie widząc policjanta, który chciał ich wziąć i gdzieś prowadzić, raptem, jakby się zmówili, chwycili się za ręce i rzucili do ucieczki. Z krzykiem i szlochem’pomknęta.—za. nimi. biedoa—.—Katarzyna Iwanowna. Wstyd i żal było patrzeć na nią — biegnącą, płaczącą, zziajaną. Sonia i Polunia rzuciły się za nią w pościg. — Zawróć ich, zawróć, Soniu! O głupie, niewdzięczne dzieci!… Polu, łap ich… Przecie ja to dla was… Potknęła się i upadła. — Zraniła się do krwi; Boże! — krzyknęła Sonia schylając się nad—nią.———~——Wszyscy się zbiegli, wszyscy jęli napierać. Raskolnikow i Lebieziatnikow dopadli jedni z pierwszych, tuż za nimi urzędnik, a wreszcie i policjant, który mruknął: „E—et!”, i machnął ręką przewidując uprzykrzone korowody. — Rozejść się! rozejść! — krzyczał na tłoczących się dokoła ludzi. — Umiera! — zawołał ktoś z tłumu.
— Zwariowała! — ozwał się ktoś inny.
— Boże uchowaj! — rzekła któraś kobieta żegnając się pobożnie.—Chłopaczka i dziewuszkę złapali, nie? O, już ich prowadzą — starszeńka przychwyciła i przywiędła… Biedne głupiątka! Ale gdy się lepiej przyjrzano Katarzynie Iwanownie, stwierdzono, że wcale się nie skaleczyła o kamień, jak myślała Sonia, ale że krew, która zaczerwieniła bruk, trysnęła jej gardłem z piersi.—Ja to znam, widziałem — mamrotał urzędnik do Ras—kolnikowa i Lebieziatnikowa — to suchoty, proszę panów; krew tak chluśnie i zadusi człowieka. Z jedną moją krewną… niedawno byłem świadkiem… przynajmniej półtorej szklanki… Raptem… Coś jednak trzeba zrobić, zaraz skona… —Tutaj, tutaj, do mnie!—błagała Sonia. — Ja tutaj
mieszkam!… Do tego domu… tuż obok… Do mnie, prędzej, prędzej!… — miotała się na wszystkie strony. — Poślijcie po doktora… O Jezu! Staraniem urzędnika dało się to zrobić; nawet policjant pomagał nieść Katarzynę Iwanownę—. Do Soni wniesiono ją prawie nieżywą i złożono na łóżku. Krwotok nie ustawał, ale zdawała się wracać stopniowo do przytomności. Oprócz Soni do pokoju weszli jednocześnie Raskolnikow, Lebieziat—nikow, urzędnik i policjant, który uprzednio rozpędził gawiedż, bo ten i ów dotarł aż do drzwi. Polunia wprowadziła, trzymając ich za ręce, Kolę i Lenkę, którzy drżeli i płakali. Przyszli również Kapernaumowowie: on sam—dziwacznie wyglądający człowiek, kulawy i jednooki, ze szczeciniastymi, sterczącymi włosami i bokobrodami, żona jego, zawsze zastraszona, i kilkoro ich dzieci, z twarzami zdrętwiałymi od nieustannego zdumienia, z otwartymi ustami. Wśród całej tej publiczności zjawił się też nagle Swidrygajłow. Raskolnikow spojrzał na niego ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, skąd się tu wziął, bo przedtem wśród ciżby go nie było. Mówiono coś o doktorze i popie. Urzędnik wprawdzie szepnął Raskolnikowowi, że lekarz nic już, zdaje się, nie ma tu do roboty, ale kazał po niego posiać. Ofiarował się sam Kapernaumow. Tymczasem Katarzyna Iwanowna nabrała tchu, krwotok chwilowo liśtał. Patrzała chorobliwym, ale badawczym i przenikliwym wzrokiem na bladą, rozdygotaną Sonię, która chustką wycierała jej krople potu z czoła. Wreszcie poprosiła, by ją trochę podnieśli. Usadowiono ją na łóżku, podtrzymując z obu stron. — Gdzie są dzieci? — spytała słabym głosem. — Przyprowadziłaś je, Soniu? O, głupiutkie!… czegoście uciekały… Och! Krew zasychała jej na cienkich wargach. Powiodła spojrzeniem, rozglądając się. — Więc tak mieszkasz, Soniu! Ani razu nie byłam u ciebie… A teraz jestem… Popatrzyła na nią boleściwie. — Wyssaliśmy cię, Soniu… Polu, Lenko, Kola, chodźcie tu… Masz, Soniu, oto one — wszystkie, oddaję ci je z rąk 444
do rąk… Ja już mam dosyć!… Skończona feta! Ha!… opuśćcież mnie, dajcie choć umrzeć spokojnie… Znów położono ją na poduszce. — Co? popa?… Nie potrzeba… Macie pieniądze do wyrzucenia?… Ja grzechów nie mam!… Bóg i tak musi mi przebaczyć… Sam wie,—ne—ctOTpiałam!… A jeżeli nie przebaczy, to obejdzie się!… Bredziła coraz niespokojniej. Chwilami drgała, toczyła dookoła wzrokiem, na krótko poznawała ^wszystkich, lecz wnet wpadała znowu w nieprzytomność. Oddychała ochryple i mozolnie, zdawało się, że coś jej bulgoce w gardle. — Mówię do niego: „Wasza ekscelencjo!…” — wykrzykiwała odpoczywając po każdym słowie. — Ta frau Amalia… Ach, Lenko, Kola! Weź się pod boczki, żywiej, żywiej, glissez, glissez, pas de Basque\* Stukaj obcasikami… Staraj się to robić z wdziękiem. Du hast Diamanten und Perlon…**
Jak to dalej? Można by to zaśpiewać…
Du hast die schonsten Augen. Madchen, was wilist du mehr?…***1’” A jakże, a jakże! Was wilist du mehr — idiotyczne pomysły!… — Aha, jeszcze to: W południe skwar… w dolinie… Dagestanu…
Ach, jak ja lubiłam… do szaleństwa lubiłam ten romans, Poluniu!… Wiesz, twój ojciec… jeszcze jako narzeczony, śpiewał… O, przeszłość! Ot, co byśmy mogli zaśpiewać! Tylko jak to, jak?… zapomniałam… przypomnijcie mi, jak dalej? Była okropnie podniecona, usiłowała dźwignąć się. W koń—
* posuwiście, posuwiście, pas de Basque! *• Ty masz brylanty i perły… *** Masz najpiękniejsze oczy. Dziewczyno, czegóż ieszcze chcesz?…
cu strasznym, rzężącym, zrywającym się głosem, krzycząc i dysząc po każdym wyrazie, zaczęła mówić ze wzmagającym się przestrachem: W południe skwar… w dolinie… Dagestanu… Z pociskiem w piersi…16 — Wasza ekscelencjo! — wrzasnęła naraz rozdzierająco i zalała się łzami.—Ratuj sieroty! Wspomnij na gościny u nieboszczka Siemiona Zacharycza!… Rzec nawet można: z arystokratycznego!… Ha! — wzdrygnęła się, opamiętała i z jakimś przerażeniem obejrzała wszystkich, po chwili jednak poznała Sonię. — Soniu, Soniu! — rzekła cicho i łagodnie, jakby zdziwiona, że ją widzi przed sobą — Soniu, miła moja, i tyś tutaj? Znów ją dźwignięto.
— Dosyć!… Pora na mnie!… Żegnaj, nieboraczko!… Zajeżdżona szkapa!… Zdarte siły—y—y!— krzyknęła rozpaczliwie i nienawistnie — i runęła na poduszkę. Znowu zaczęła drzemać, ale ta ostatnia drzemka trwała niedługo. Bladożółta, wyschła twarz zapadła się, usta rozwarły, nogi wyciągnęły konwulsyjnie. Westchnęła głęboko, głęboko i skonała. Sonia padła na jej zwłoki, objęła ramionami i jakby zamarła przylgnąwszy głową do suchej piersi nieboszczki. • Polunia przypadła do nóg matki i całowała je szlochając w glos. Kola i Lenka, jeszcze nie rozumiejąc, co się stało, ale przeczuwając coś bardzo strasznego, chwycili się wzajem obiema rączkami za ramionka i patrząc sobie w oczy, otworzyli raptem usta i zaczęli krzyczeć. Oboje byli jeszcze w przebraniu: on miał na głowie turban, ona kołpaczek ze strusim piórem. Skąd, w jaki sposób sławetny „list pochwalny” znalazł się naraz na posłaniu, koło Katarzyny Iwanowny? Leżał tutaj, obok poduszki, Raskolnikow go widział. Podszedł do okna. Przyskoczył do niego Lebieziatnikow.
— Umarła — rzekł Lebieziatnikow.
— Rodionie Romanowiczu, muszę panu powiedzieć parę stów — zaczął Swidrygajlow. Lebieziatnikow natychmiast ustąpił mu miejsca i delikatnie się stuszował17. Swidrygajłow odciągnął zdziwionego Raskolnikowa jeszcze dalej w kąt. 446
— Tę całą historię, to znaczy pogrzeb i tam dalej, biorę na siebie. Pan wie: kiedy się ma” gotówkę… a ja już panu mówiłem, że mam zbywające pieniądze. Dwoje tych piskląt i tę Polunię umieszczę w jakich przyzwoitych sierocińcach i dla każdego z nich złożę w banku aż do ich pełnoletności po tysiąc pięćset rubli, żeby już Zofia Siemionowna mogła być zupełnie spokojna. Ją także wydobędę z bagna, bo to poczciwa dziewczyna, co? Więc niechże pan poinformuje Awdotię Romanownę, że w taki sposób rozporządziłem jej dziesięcioma tysiącami. — W jakimże to celu pan się tak rozdobroczynnił ? — zapytał Raskolnikow. — Ech, niewierny Tomasz! — roześmiał się Swidrygajłow. — Toż mówię wyraźnie, że to są pieniądze zbywające. A że tak po prostu, z poczucia ludzkości — tego pan nie uznaje? Przecież to (wskazał palcem w kierunku, gdzie leżała zmarła) nie jest „wesz”, jak jakaś tam staruszka lichwiar—ka. Przecież to zagadnienie z typu: „czy Łużyn ma żyć i robić łajdactwa, czy też ona ma umrzeć?” No i gdybym nie pomógł, to i „Polunia pójdzie tą samą drogą…” Powiedział to z jakąś mrużącą oko, wesołą filuternością, nie spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow zbladł i zlodowaciał słysząc własne swoje słowa, powiedziane Soni. Cofnął się gwałtownie i dziko spojrzał na Swidrygajlowa. — Skąd pan… wie? — wyszeptał, ledwie dysząc.
— A toż ja rezyduję tutaj, o ścianę, u madame Ressłich. Tutaj Kapernaumow, a tam madame Ressłich, odwieczna i niezmiernie mi oddana przyjaciółka. Sąsiad, do usług. — Pan?
— Ja — mówił Swidrygajlow trzęsąc się ze śmiechu — i klnę się na honor, najmilszy Rodionie Romanowiczu, że zainteresował mnie pan fenomenalnie. Wszak mówiłem, że się zbliżymy, przepowiedziałem to panu — no i zbliżyliśmy się. I jeszcze pan zobaczy, jaki ze mnie łatwy człowiek. Zobaczy pan, —że ze mną żyć można.
Dziwne czasy rozpoczęły się dla Raskolnikowa: jakby osnuła go mgła zamykając w odosobnieniu ciężkim i bez wyjścia. Gdy sobie później, znacznie później, przypomniał ten czas, zdawał sobie sprawę, że wówczas jego świadomość jakby mierzchła niekiedy i że z pewnymi przerwami trwało to aż do końcowej katastrofy. Wiedział na pewno, że często się wówczas mylił, na przykład co do dat i terminów niektórych wydarzeń. A przynajmniej, gdy sobie później usiłował wyjaśnić wspomnienia z tego okresu, niejednego dowiedział się o sobie nie bezpośrednio, lecz z informacji otrzymanych od osób postronnych. Jedno zdarzenie mieszał z innym; to zaś poczytywał za następstwo wydarzeń istniejących tylko w jego wyobraźni.!Niekiedy ogarniała go chorobliwa dręcząca trwoga, czasem przechodząca w paniczny strach. Lecz pamiętał również, że bywały minuty, godziny i może nawet dni, pełne apatii spływającej nań jakby przez kontrast do poprzedniego lęku — apatii podobnej do chorobliwie obojętnego nastroju u niektórych umierających. Na ogół zaś w tych ostatnich dniach sam zdawał się jakby uciekać od jasnego i całkowitego rozumienia swej sytuacji. Najbardziej ciążyły mu pewne powszechne fakty domagające się natychmiastowego załatwienia; ale jakże byłby rad uwolnić się i uciec od tych czy owych trosk, których zaniedbanie groziło jednak w jego położeniu zupełną i nieuchronną zgubą.
Szczególniej go niepokoił Swidrygajiow, można by nawet powiedzieć, że niejako zatrzymał się na Swidrygajlowie. Od czasu nazbyt groźnych dla niego i nazbyt dobitnych słów Swidrygajłowa w pokoju Soni w chwilę po śmierci Katarzyny Iwanowny— zwykły tok jego myśli został jakby zwichnięty. Lecz mimo ro, że ten nowy fakt go niepokoił, Raskolnikowowi jakoś nie było pilno wyświetlić tej sprawy. Gdy czasami zastawał siebie nagle gdzieś w odległej i odosobnionej dzielnicy miasta, w jakimś nędznym szynku, samotnego, za stołem, w zadumie, i gdy ledwie pamiętał, jak się tu znalazł, raptem przypominał sobie Swidrygajłowa; aż nazbyt jasno i trwożnie spływała na niego świadomość, że należałoby możliwie najprędzej dogadać się z tym człowiekiem i ostatecznie załatwić, co się da. Raz, zabłądziwszy gdzieś za rogatki, uroił sobie nawet, że oczekuje tu na Swidrygajłowa i że tutaj wyznaczyli sobie spotkanie. Kiedy indziej obudził się przed brzaskiem gdzieś w krzakach, na ziemi, i prawie nie pamiętał, jakim sposobem tu zabmąl. Zresztą w ciągu tych dwu czy trzech dni po śmierci Katarzyny Iwanowny już dwukrotnie spotykał Swidrygajlpwa, zawsze w mieszkaniu Soni, gdzie wstępował bez celu i tylko na chwilę. Wymieniali zawsze kilka krótkich słów i ani razu nie potrącili o punkt kapitalny, jak gdyby sama przez się stanęła między nimi ugoda, by milczeć o tym do czasu. Ciało Katarzyny Iwanowny spoczywało jeszcze w trumnie. Swidrygajłow wydał rozporządzenie co do pogrzebu i załatwiał wszystkie sprawy. Sonia także była bardzo zajęta. Za ostatnim widzeniem z Raskolni—kowem Swidrygajłow powiedział mu, że sprawę dzieci Katarzyny Iwanowny już załatwił, i to pomyślnie, że przez jakieś swoje stosunki znalazł osoby, z których pomocą udało się całą trójkę sierot umieścić natychmiast w zakładach całkiem dla nich odpowiednich; że odłożone dla nich pieniądze również bardzo całą rzecz ułatwiły, gdyż sieroty z gotówką o wiele łatwiej umieścić niż sieroty w nędzy. Powiedział coś również o Soni, obiecał, że w najbliższych dniach wpadnie sam do Raskolnikowa, wspomniał, iż „koniecznie chciałby się naradzić, że są pewne .sprawy, trzeba pogadać…” Ta rozmowa toczyła się w sieni, koło schodków. Swidrygajłow badawczo patrzał Raskolnikowowi w oczy, a nagle, po chwili milczenia, spytał zniżając głos: — Rodionie Romanyczu, czemu pan taki nieswój? Do—prawdyF Patrzy pan i słucha, a jakby nie pojmował. Uszy do góry! Chce pan, to sobie pogadamy; szkoda tylko, że tyle mam spraw na głowie, cudzych i—wlasnych… Ech, Rodionie Romanyczu — dodał znienacka — każdemu śmiertelnikowi potrzeba powietrza, powietrza, powietrza… Przede wszystkim! Cofnął się, by dać drogę wstępującemu na schody popu i diaczkowi. Przyszli odprawić egzekwie. Swidrygajłow zarządził, by panichidę odprawiano dwa razy dziennie, punktualnie. Wyszedł teraz z domu_Raskolnikow postał, pomyślał, i tuż za popem wszedł do pokoju Soni. Stanął w drzwiach. Rozpoczęło się nabożeństwo — cicho, poważnie, smutno. W świadomości śmierci i w poczuciu obecności śmierci zawsze, od najpierwszych lat dzieciństwa, tkwiło dla Raskolnikowa coś ciężkiego i mistycznie okropnego; przy tym dawno już nie słuchał panichidy. Nadto było tu jeszcze coś innego, nad miarę przeraźliwego i niepokojącego. Patrzał na dzieci: wszystkie klęczały koło trumny, Polunia płakała. Za nimi, płacząc cicho i jakby nieśmiało, modliła się Sonia. „Przez te dni nie spojrzała na mnie ani razu, nie odezwała się do mnie ani słówkiem” — przyszło mu nagle na myśl. Słońce jaskrawo oświetlało pokój; dym kadzidlany unosił się kłębami; duchowny odmawiał: Wieczne odpoczywanie… Raskolnikow stał do końca nabożeństwa. Błogosławiąc i żegnając się z nimi pop jakoś dziwnie się rozglądał. Po nabożeństwje.,Raskolnikow podszedł do Soni. Wzięła go nagle za obie ręce—i schyliła głowę na jego ramię.—TtB—krótki—pTzyjacielski gest aż zdumiał Raskolnikowa, aż dziwnie mu było: jak to, najmniejszej odrazy, najmniejszego wstrętu do niego? Nawet ręka jej się nie wzdrygnęła. To już był jakiś bezmiar samoponiżenia. Tak przynajmniej to zrozumiał. Sonia nic nie mówiła. Raskolnikow uścisnął jej rękę i wyszedł. Zrobiło mu się okropnie ciężko. Gdyby w tej chwili mógł gdzieś odejść i zostać zupełnie sam, na całe życie bodaj, uważałby to za szczęście. Ale w ostatnich czasach, choć prawie stale bywał sam, żadną miarą nie mógł poczuć, że jest sam. Zdarzało się, że szedł za miasto, wchodził na szosę; pewnego razu zapędził się nawet do jakiegoś zagajnika; lecz im samotniejsze było miejsce, tym dosadniej czuł jakby czyjąś bliską i trwożną obecność, niekoniecznie
straszną, ale jakoś nadmiernie doskwierającą, tak że czym prędzej wracał do miasta, mieszał się z tłumem, wstępował do szynków, do piwiarni, szedł na tandetę, na plac Sienny. Tu już bywało jakby lżej i nawet samotniej. W którejś jadłodajni pod wieczór śpiewano pieśni; przesiedział tam całą godzinę, słuchając, i pamiętał, że było mu bardzo przyjemnie. Lecz po jakimś czasie znów poczuł niepokój; jakby sumienie zaczęło go gryźć. „Siedzę tu sobie, słucham śpiewu, a czyż to właśnie powinienem robić?” — pomyślał. Zresztą od razu zdał sobie sprawę, że nie to jedno go korci; było jeszcze coś, co wymagało natychmiastowego załatwienia, lecz czego nie sposób było ani uświadomić sobie, ani oddać w słowach. Ciągle się to zwijało w jakiś kłębek. „Nie, już lepiej walka. Lepiej, żeby znowu Porfiry… albo Swidrygajłow… Gdyby już prędzej znów jakie wyzwanie, czyjaś napaść… Tak! tak!” — myślał. Wyszedł z jadłodajni i puścił się nieledwie pędem. Myśl o Duni i matce przejęła go czemuś panicznym lękiem.,Tej oto nocy zbudził się przed świtem w krzakach na Wyspie Krestowskie),’ zzi?blBietyT”Skostmały, z dreszczami. Ruszył do domu i przyszedł dopiero^ wczesnym rankiem. Po kilku godzinach snu dreszcze minęły, ale obudził się późno: była już druga po południu. Przypomniał sobie, że tego dnia był pogrzeb Katarzyny Iwanowny, i ucieszył się, że nie wziął w tym udziału. Anastazja przyniosła mu jedzenie; jadł i pił z wielkim apetytem, niemal łapczywie. Głowa była świeższa, w ogóle czuł się spokojniejszy niż w ostatnich trzech dniach. Aż się przelotnie zdziwił minionemu napadowi panicznego strachu. Drzwi się otworzyły i wszedł Razumichin.
— Aha! je, wiec „me chory! — powiedział Razumichin, wziął krzesło i usiadł przy stole na wprost Raskolnikowa. Był wzburzony i nie starał się tego ukryć. Mówił z widoczną irytacją; lecz powoli i nie podnosząc głosu. Miało się wrażenie, że mocno utkwił w nim jakiś osobliwy, ba, zgoła wyjątkowy zamiar. — Słuchaj — zaczął stanowczo — diabła mi tam do was wszystkich, ale z tego, co widzę teraz, widzę wyraźnie, że nic nie mogę zrozumieć. Bądź łaskaw, nie sądź, że przyszedłem wypytywać. Gwiżdżę na to! Nie życzę sobie! Choćbyś sam zaczął mi teraz wszystko odsłaniać, wszystkie wasze 454
sekrety — pytanie jeszcze, czybym zechciał słuchać; może bym splunął i odszedł. Przyszedłem tylko sam dowiedzieć się ostatecznie: czy to prawda, po pierwsze, żeś wariat? Bo widzisz, na twój temat istnieje przekoriaiffe (gdzie? mniejsza o to), żeś, być może, wariat albo bardzo tego bliski. Przyznam d się, że i sam mocno się skłaniałem do tego mniemania, sądząc przede wszystkim z twoich głupich i po częśd świńskich postępków (niczym nie dających się wytłumaczyć), po wtóre zaś, z twego obecnego zachowania się względem matki i siostry. Tylko potwór i szubrawiec, jeżeli nie wariat, mógłby z nimi postąpić tak, jak ty postąpiłeś; stąd wniosek, żeś wariat… — Dawno je widziałeś?
— Dopiero co. A ty od tego czasu, nie widziałeś? Powiedz mi, proszę, gdzie się wałęsasz, już trzy razy wstępowałem do ciebie. Matka od wczoraj poważnie chora. Wybrała się do ciebie; Awdotia Romanowna poczęła zatrzymywać; ona nic słyszeć nie chce, powiada: „Jeżeli chory, jeżeli rozum mu się miesza, to któż mu pomoże, jak nie matka?” Przyszliśmy tutaj wszyscy, bo jakże mieliśmy puścić ją samą. Aż do twojego progu ciągleśmy prosili, żeby się uspokoiła. Wchodzimy — ciebie nie ma; usiadła tutaj. Przesiedziała dziesięć minut, my stoimy nad nią, milczymy. Wstała i mówi: „Skoro wychodzi z domu, więc widocznie jest zdrów, tylko zapomniał o matce; więc matce wstyd i nie przystoi stać pode drzwiami i żebrać o jego dobre słowo jak o miedziaka.” Wróciła do domu i zachorowała; teraz leży w gorączce: „Widzę, powiada, że dla tej swojej ma czas.” Przypuszcza, że „tą twoją” jest Zofia Siemionowna — twoja narzeczona czy kochanka, ja tam nie wiem. Zaraz poszedłem do Zofii Siemionowny, bo chciałem, bratku, wszystkiego się dowiedzieć. Przychodzę, patrzę: trumna, dzied płaczą, Zofia Siemionowna • mierzy im żałobne sukienki. Ciebie nie ma. Popatrzyłem, przeprosiłem, wyszedłem — tak też zameldowałem Awdotii Romanownie. Okazuje się, że to wszystko banialuki^ nie ma tu żadnej „swojej”, na j prawdopodobnie) — wariactwo. Ale oto siedzisz i żresz gotowaną wołowinę, jakbyś trzy dni w ustach nic nie miał. Ha, zapewne, wariad także jedzą, ale ty, choć słówka do mnie nie przemówiłeś, jednak… nie jesteś wariat! mogę przysiąc… Grunt, że nie wariat. A zatem pal was wszystkich diabli, bo w tym siedzi jakaś
tajemnica, jakiś sekret, a ja nad waszymi sekretami nie myślę sobie łamać głowy. Wstąpiłem tylko po to, żeby cię zwymyślać — streścił wstając—ulżyć sobie, i teraz wiem, co mam robić. •—— Cóż więc chcesz teraz robić? — A co ci do tego, co zamierzam robić?
— Słuchaj: będziesz pił?
— Skąd… z czego to poznałeś?
— No wiesz!
Razumichin milczał przez minutę.
— Zawsze byłeś bardzo roztropnym człowiekiem i ni—gdyś, nigdy nie był wariatem — zauważył z raptownym zapałem. — Masz rację: będę pił! Żegnaj — i zabierał się do odejścia. — Wczoraj… nie, zdaje się, przedwczoraj mówiłem z siostrą o tobie, Razumichin. — O mnie! Ale… gdzież ty ją mogłeś widzieć przedwczoraj? — zatrzymał się Razumichin i aż trochę pobladł. Znać było, że serce wolno i z natężeniem zatłukło mu się w piersi. — Przychodziła tutaj sama, tu siedziała, rozmawiała ze mną. — Ona!
— Tak, ona.
— Cóżeś jej mówił… to znaczy, co mówiłeś o mnie?
— Powiedziałem jej, że z ciebie bardzo dobry, uczciwy i pracowity człowiek. Że ją kochasz, tego jej nie mówiłem, gdyż o rym wie sama. — Sama wie?
— Bagatela! Cokolwiek się ze mną stanie, gdziekolwiek się udam — ty byś przy nich pozostał jako ich opatrzność. Poniekąd oddaję d ją, Razumichin. Mówię to, bom przeświadczony, że ją kochasz, i jestem pewien czystości twego serca. Wiem również, że i ona może ciebie pokochać, kto wie, czy już nie kocha. A teraz sam decyduj: czy masz pić, czy nie. — Rodia… Widzisz… Ha… Ach, do kroćset! A dokądże ty się wybierasz? Uważasz: jeżeli to wszystko jest sekret, no to niech. Ale ja… ja sekret ten przeniknę… I nie wątpię, że to na pewno jakaś bzdura, wierutne brednie i że tylko ty sam wszystko nakręciłeś. Skądinąd, pyszny z ciebie chłop! Przepyszny chłop! — A ja właśnie chciałem dodać, tylko że mi przerwałeś, że doskonałe było twoje postanowienie, by tych tajemnic i sekretów nie badać. Daj pokój do czasu, nie turbuj się. W odpowiedniej chwili dowiesz się wszystkiego, w sam raz wtedy, gdy trzeba będzie. Wczoraj powiedział mi jeden człowiek, że każdemu trzeba powietrza, powietrza. Chcę zaraz pójść do niego i wypytać, co przez to rozumiał. Razumichin stał zadumany, przejęty i coś sobie kombinował. „To polityczny spiskowiec! Na pewno! I jest w przededniu jakiegoś decydującego kroku, ha pewno! Inaczej być nie może i… Dunia wie” — pomyślał nagle. — Więc do dębie przychodzi Awdotia Romanowna… — rzekł skandując słowa — a ty sani chcesz się zobaczyć z człowiekiem, który powiada, że trzeba więcej powietrza, powietrza, i… i… a zatem i ten list pozostaje w związku z tym wszy—tkim… — zakonkludował tak, jakby mówił do siebie. — Jaki list?
— Otrzymała list dzisiaj — bardzo ją zaniepokoił. Bardzo. Aż zanadto. Chciałem mówić o tobie, poprosiła, żebym dał pokój. Później… później powiedziała, że może bardzo niedługo rozstaniemy się, potem zaczęła mi za coś gorąco dziękować, potem poszła do siebie i zamknęła się. — Otrzymała list? — powtórzył Raskolnikow w zamyśleniu.
— No tak; nie wiedziałeś? Hm. Obaj chwilę milczeli.
— Żegnaj, Rodionie. Ja, bracie… hm, był taki czas, że… a zresztą do widzenia. Uważasz, ja w pewnej chwili… No, żegnaj! Już na mnie pora… Upijać się nie będę. Teraz nie trzeba, nie, skądże! Śpieszył, ale już wychodząc, już prawie zamknąwszy drzwi za sobą, uchylił je nagle i rzekł patrząc gdzieś w bok: — Aha! Pamiętasz — to zabójstwo, no… ten Porfiry… staruchę? Otóż wiedz, że morderca się znalazł, sam się przyznał i przedstawił wszystkie dowody. To jeden z tych dwóch robotników… malarzy… Wyobraź sobie, pamiętasz, jak stawałem w ich obronie ? Czy uwierzysz, że tę całą scenę śmiechu,
bójtd z kolegą na schodach, kiedy tamci szli na górę… dozorca i dwaj świadkowie… on urządził naumyślnie, właśnie dla zmylenia. Co za spryt i przytomność umysłu u takiego szczeniaka… aż wierzyć się nie chce; ale sam wytłumaczył, sam do wszystkiego się przyznał! Ładnie się zbłaźniłem, co? Ha, uważam, że to tylko geniusz udawania i pomysłowości, geniusz jurydycznego wykrętu, więc właściwie nie bardzo jest się czemu dziwić! Czyż tacy nie mogą istnieć? Że zaś nie wytrzymał do końca i przyznał się, to jeszcze bardziej wzmacnia moją wiarę. Bo tak jest prawdopobodniej… Ale że ja się tak zbłaźniłem wtedy! Ze skóry wyłaziłem w ich obronie! — Powiedz mi, proszę ciebie, skąd się tego dowiedziałeś i dlaczego to cię tak interesuje?—z widocznym niepokojem zapytał Raskolnikow. — No wiesz! Dlaczego mnie to interesuje? Dobryś sobie!… Dowiedziałem się zaś między innymi od Porfirego, właściwie prawie wszystko od niego wiem. — Od Porfirego?
— Od Porfirego.
— I cóż… cóż on? — zapytał z przestrachem.
— Wspaniale mi to wytłumaczył. Wyjaśnił psychologicznie, po swojemu. — On d wyjaśnił?—Sam ci to wytłumaczył? . — Sam, sam. Do widzenia. Później jeszcze d coś opowiem, ale teraz jestem zajęty. Tam… była taka chwila, że pomyślałem… Zresztą szkoda gadać, później!… Po cóż teraz miałbym się upijać. Tyś mnie spoił i bez wódki. Bo jestem przecie pijany. Rodła! Nie piłem, a jestem teraz pijany, no ale do widzenia; wstąpię, bardzo niedługo. Wyszedł. ‘„TO spiskowiec polityczny, jak amen w pacierzu! — ostatecznie zdecydował Razumichin, wolno zstępując ze schodów. — Siostrę także w to wdągnął; to bardzo możliwe, z—charakterem Awdotii Romanowny. Miewają jakieś schadzki… Ona mi robiła aluzje. Z wielu jej słów… i słóweczek… i napomknień wynika, że jest tak właśnie. Zresztą jakże inaczej wytłumaczyć tę całą plątaninę? Hm! A ja już myślałem… O rany, czego ja nie myślałem! Tak, to było zamroczenie, zawiniłem wobec niego. To on sam wówczas pod lampą, na korytarzu, wpędził mnie w to zamroczenie. Tfu! Co za obrzydliwa, ordynarna, podła myśl z mojej strony! Zuch Mikołaj, że się przyznał… I jakże teraz jasno się tłumaczy wszystko, co było przedtem! Ta jego choroba wówczas, jego dziwne mimo wszystko postępowanie, nawet i przedtem, przedtem, jeszcze w uniwersytecie — taki był zawsze ponury, zasępiony… Dobrze, ale co teraz znaczy ten list? Coś w tym jest! Od kogo len list? Podefrźewam… Hm! Nie, muszę to spenetrować.” … — • Przypomniał sobie o Dunieczce, skojarzył jedno z drugim, i serce w nim zamarło. Z miejsca puścił się pędem. Zaraz po odejściu Razumichina. Baskalnikow .wsiał, obrócił się do okna, obił się o jedną ścianę, o drugą, jakby niepomny ciasnoty swej klitki, i — znów —usiadł.. naJfcanapce. Jakby się całkiem odrodził. Znowu walka — a więc znalazło się wyjście. „Tak jest, znalazło się więc wyjście! Bo już wszystko zanadto się zacieśniło, zakorkowało, dławiło dręczące, człowiek chodził w jakimś odurzeniu. Od chwili sceny z Mikołką u Porfirego zaczął się dusić, bez wyjścia, w ciasnoście. Po Mikołce tegoż dnia była scena u Soni; on ją poprowadził i zakończył zgoła, zgoła nie tak, jakby sobie dawniej wyobrażał… Widocznie osłabł — natychmiast i radykalnie. Od razu! Wszak przyznał wtedy słuszność Soni, przyznał sam, przyznał szczerym sercem, że z taką sprawą na sumieniu nie będzie już mógł żyć samotnie! A Swidrygajłow? Swi—drygajłow stanowi zagadkę… Swidrygajłow go niepokoi, to prawda, ale jakoś nie z tej strony. Ze Swidrygajłowem może także czeka go jeszcze walka. Może i Swidrygajłow jest swego rodzaju wyjściem, lecz Porfiry — to co innego.” „Więc Porfiry na dobitkę sam wyjaśnił Razumichinowi, psychologicznie mu wyjaśnił! Znowu się zabrał do swojej przeklętej psychologii! Porfiry?… Porfiry miałby uwierzyć choć na jedną chwilę, że Mikołką jest winien? po tym, co między nimi zaszło wtedy, po tej scenie w cztery oczy, przed przybyciem Mikołki — scenie, którą tylko w jeden sposób można wytłumaczyć sensownie? (Kilkakrotnie w ostatnich dniach przypominała mu się owa scena z Porfirym, ale urywkowo, strzępkami; w całości nie mógł jej odtworzyć.) Padły wówczas między nimi takie słowa, zostały wykonane takie ruchy i gesty, zamienili się takimi spojrzeniami, to i owo
zostało powiedziane takim głosem, dochodzili do takich granic, że po tym wszystkim chyba nie jakiś Mikołka (którego Porfiry przejrzał na wylot od pierwszej chwili), chyba nie jakiś Mikołka mógłby zachwiać samym trzonem jego pewności.” „No proszę! Nawet Razumichin zaczynał już podejrzewać! Widocznie scena pod lampa, na korytarzu, nie spłynęła z niego jak woda po szkle. Poleciał do Porfirego.;.. Ale z jakiej racji Porfiry go nabiera? Co on ma w tym, żeby uwagę Ra—zumichina zwrócić na Mikołkę? Na pewno coś knuje; tkwi w tym jakiś zamiar, ale jaki? Co prawda, od owego poranku minęło dużo czasu — zbyt, zbyt dużo, a o Porfirym nie było ani słychu, ani dychu. Hm, właściwie to gorzej…” Raskolnikow wziął czapkę, zamyślił się, potem wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy od kilku dni czuł przynajmniej, że jest przy zdrowych zmysłach. „Trzeba skończyć ze Swidrygajlowem — myślał — za wszelką cenę i możliwie najprędzej. Zdaje się, że ten również czeka, bym sam do niego przyszedł.” I oto w jego znużonym sercu wezbrała nagle taka nienawiść, że mógłby chyba zamordować jednego z tych dwóch: Swidrygajłowa albo Porfirego. Bądź co bądź poczuł, że jeśli nie teraz, to w przyszłości byłby w stanie to zrobić. „Zobaczymy, zobaczymy” — powtarzał w duchu. Lecz zaledwie otworzył drzwi do sieni, wpadł na Porfirego, który właśnie wchodził. Raskolnikow osłupiał na chwilę, ale tylko na jedną chwilę. Rzecz osobliwa: nie bardzo się zdziwił i prawie nie nastraszył. Drgnął tylko, lecz momentalnie, błyskawicznie stanął w pogotowiu. „Może to już rozwiązanie. Ale jakim sposobem podszedł tak cichutko jak kot, że nic nie słyszałem? Czyżby podsłuchiwał?” — Nie spodziewał się pan gościa, Rodionie Romanowi—czu — zawołał śmiejąc się Porfiry Pietrowicz. — Już dawno chciałem wstąpić, teraz przechodziłem obok, myślę sobie: czemu nie wpaść na pięć minut? Pan się gdzieś wybierał? Nie zatrzymam długo. Ot, na jednego papierosika, jeżeli wolno… — Niechże pan siada. Porfiry Pietrowiczu, niechże pan siada — zapraszał Raskolnikow z miną tak na pozór zadowoloną i przyjacielską, że doprawdy sam by siebie podziwiał, gdyby mógł się widzieć. Gonił resztkami! Bywa czasem, że człowiek cierpi śmiertelny strach przez pól godziny w towarzystwie rozbójnika, ale gdy ten ostatecznie przystawia mu nóż do gardła, strach mija nagle. Usiadł na wprost Porfirego i wpatrywał się weń bez drgnienia powiek. Porfiry zmrużył oczy i jął zapalać papierosa. „No gadaj że, gadaj! — takie wyzwanie chciało wyskoczyć z serca Raskolnikowa. — No, czemu,. czemu nie gadasz?” II
— Ach, te papierosiki! — przemówił wreszcie Porfiry Pietrowicz, gdy skończył zapalać, i odsapnął. — Wiem, że to trucizna, czysta trucizna, a porzucić nie mogę. Kaszlę, krztuszę się, początki astmy. Wie pan, tchórz ze mnie; kilka dni temu pojechałem do B—na — on każdego pacjenta bada co najmniej pół godziny; aż się roześmiał patrząc na mnie. Stukał, pukał. „Między innymi, powiada, nie służy panu tytoń; rozedma płuc.” Ślicznie, ale jakże mam porzucić? Czym zastąpię? Nie piję, ot, w czym bieda, che—che—che, bieda w tym, że nie piję! Bo wszystko jest względne, Rodionie Romanyczu, wszystko jest względne. „Cóż to? znowu rozpoczyna swoją przeklętą grę?” — ze wstrętem pomyślał Raskolnikow. Przypomniała mu się nagle cała niedawna scena ich ostatniego spotkania i ówczesne uczucie napłynęło mu falą do serca. — Wstępowałem do. pana, onegdaj—, wieczorem; pan nie wie? —”ciągnął Porfiry Pietrowicz oglądając pokój. —Wchodziłem Iutaj»,do.Jego” pokoju. Tak samo jak dzisiaj szedłem sobie mimo pańskiego domu, pomyślałem: trzeba wpaść, złożyć mu wizytę. Przychodzę, pokój na oścież; rozejrzałem się, poczekałem, nawet nie zameldowałem się pańskiej służącej, wyszedłem. Pan nie zamyka— na—.klucz ? Twarz Raskolnikowa chmurniała coraz bardziej. Porfiry jakby odgadł jego myśli. —.Przyszedłem wytłumaczyć się, Rodionie Romanyczu, mój złoty, wytłumaczyć się! Winien jestem panu wyjaśnienie — mowa z uśmieszkiem i nawet leciutko trącił Raskol—
nikowa dłonią w kolano, ale prawie w tejże chwili twarz jego przybrała nagle minę poważną, zatroskana, ba, ku zdziwieniu Raskolnikowa niemal smutną. Raskolnikow jeszcze nigdy nie widział i nie podejrzewał u niego takiego wyrazu twarzy. — Dziwna scena nastąpiła wtedy między nami, Rodionie Roma—nyczu. Co prawda, to i przy pierwszym naszym widzeniu zaszła również dziwna scena, lecz wtedy… Ha, teraz wszystko się dopasowuje. Rzecz jest taka: może jestem wobec pana bardzo nie w porządku, i sam to czuję. Bo jakżeśmy się rozstali? Pan pamięta: nerwy pańskie dygoczą i kolana drżą, moje nerwy dygoczą i drżą kolana. Wie pan, to już było jakoś wręcz nieprzyzwoicie między nami, nie po dżemelmeńsku. A wszak ostatecznie jesteśmy dżentelmenami; nawet przede wszystkim dżentelmenami — trzeba to uwzględnić. A pan pamięta, do czego dochodziło… Wręcz nieprzyzwoicie. „Właściwie za kogo on mnie ma?” — ze zdumieniem zastanawiał się Raskolnikow podnosząc głowę i wpatrując się w Porfirego jak urzeczony. — Zdecydowałem, że teraz powinniśmy działać otwarcie, to będzie lepiej — ciągnął Porfiry Pietrowicz, z lekka odwracając głowę i spuszczając oczy, jakby już nie chciał mieszać spojrzeniem swej niedawnej ofiary i jakby porzucał wszystkie swe dawne chwyty i fortele. — Bo tego rodzaju podejrzenia i tego rodzaju sceny długo trwać nie mogą. Wybawił nas wtedy Mikołka, bo Już sam nie wiem, do czego by doszło między nami. Ten przeklęty mieszczuch siedział u mnie wtedy za przepierzeniem—uwierzy pan? Pan naturalnie już o tym wie: mnie także wiadomo, że później wstąpił do pana; ale tego, co pan wówczas przypuścił, tego nie było: po nikogo nie posyłałem i nic jeszcze wtedy nie zarządziłem. Spyta pan, dlaczego nie zarządziłem? Hm, jakże to powiedzieć? Mnie samego to jakoś zaskoczyło. Nawet po stróżów nie bardzo posyłałem. (Stróżów pan z pewnością zauważył przechodząc.) Mignęła mi wtenczas myśl jedna, prędko, jakby błyskawica; bo uważa pan, Rodionie Romanyczu, diabelnie byłem wtedy przekonany. Trzeba spróbować, myślałem sobie: wprawdzie na pewien czas wypuszczę jedno, ale za to drugie schwycę za ogon; w każdym razie nie dam umknąć temu, co moje, co moje. Strasznie jesteś nerwowy, Rodionie Romanyczu, aż do przesady — przy wszystkich innych podstawowych cechach swego charakteru i serca, które, pochlebiam sobie, częściowo poznałem. Oczywiście, nawet i wtedy powinienem był wiedzieć, że przecież nie zawsze tak bywa, żeby człowiek raptem wstał i wygamąl wszystko, co ma na sercu. Owszem, to się zdarza, zwłaszcza jeśli doprowadzić człowieka do ostateczności, ale bądź co bądź rzadko. Powinienem to uwzględnić. Ale widzi pan, bardzo mi się chciało mieć choć szczególiczek! choćby maciuputenki, tylko bodaj jeden, lecz za to taki, żeby go można było wziąć do rąk, żeby to już była rzecz, a nie w kółko tylko wciąż psychologia. Bo myślałem sobie: jeżeli człowiek winien, to na pewno można z niego wycisnąć coś konkretnego, wolno nawet liczyć na najbardziej nieoczekiwane rezultaty. Liczyłem wtedy na pańskie usposobienie, Rodionie Romanowiczu, najbardziej na usposobienie. Mocno liczyłem na pana. — Ależ pan… ależ dlaczego pan teraz tak… — bąknął wreszcie Raskolnikow nie mogąc nawet porządnie sformułować pytania. „O czym on mówi? — gubił się w domysłach. — Czyżby rzeczywiście brał mnie za niewinnego?” — Czemu tak mówię? Bo przyszedłem się wytłumaczyć;
uważałem to’sobie, że tak powiem, za świętą powinność. Chcę panu wyłożyć wszystko do cna, jak to było, całą historię tego, co się zdarzyło wtenczas, powody tego, że tak powiem, zaćmienia umysłu. Dużo kazałem panu przecierpieć, Rodionie Romanyczu. Nie jestem potworem. Rozumiem i ja, czym to było dla człowieka udręczonego, ale dumnego, władczego i niecierpliwego przede wszystkim! Tak czy owak, uważam, żeś panczlowiek najszlachetniejszy, może nawet z zadatkami na wielkoduszność, choć bynajmniej nie wszystkie pańskie poglądy podzielam — śpieszę to zaznaczyć, gdyż za nic nie chcę pana zwodzić. Poznawszy pana przywiązałem się. Pana może te słowa śmieszą? Nic dziwnego. Wiem, że od pierwszego wejrzenia pan mnie nie polubił, bo zresztą nie ma za co polubić. Dlatego też, teraz ze swojej strony pragnę wszelkimi sposobami zatrzeć złe wrażenie i dowieść, że i ja jestem człowiekiem z sercem i sumieniem. Mówię otwarcie. Tu Porfiry Pieirowicz zatrzymał się z godnością— Raskolnikow uczul przypływ jakiegoś nowego lęku. Myśl, że Porfiry ma go za niewinnego, jęła go nagle straszyć. — Chyba nie warto opowiadać kolejno, jak się to wszy—
stko wówczas rozpoczęło — podjął Porfiry Pietrowicz. — Sądzę, że to zbyteczne. Zresztą nie potrafiłbym. Bo jakże to wyjaśnić porządnie? Najpierw rozeszły się słuchy. O tym, co to były za słuchy i od kogo, i kiedy,,, i dlaczego mianowicie skierowały się na pana — myślę, że także nie warto. U mnie zaś osobiście rozpoczęło się od przypadku, od pewnego zupełnie przypadkowego przypadku, który w najwyższym stopniu mógł być i mogło go nie być. Jaki przypadek? Hm, sądzę, że także szkoda mówić. To wszystko, te słuchy i te przypadki, złączyło mi się wtenczas w jedną myśl. Wyznaję otwarcie, bo jeżeli przyznawać się, to do wszystkiego; otóż to ja pierwszy wpadłem wtedy na pana. Bo te jakieś notatki na zastawach u staruszki, i tak dalej, i tak dalej — to wszystko furda. Takich sztuczek można naliczyć setkę. Miałem również sposobność dowiedzieć się wówczas szczegółowo o scenie w biurze policji — i to nie mimochodem, lecz od narratora szczególniejszego, kapitalnego, który sam o tym nie wiedząc odmalował mi tę sprawę znakomicie. I tak szczególik do szczególiku, szcze—gólik do szczególiku, Rodionie Romanyczu, mój złoty! Więc jakże miałem nie zwrócić się w wiadomym kierunku? Zapewne, mówi angielskie przysłowie, że ze stu królików nie da się złożyć jednego konia, ze stu podejrzeń nigdy się nie złoży jednego dowodu; ale to przecie dopiero rozsądek, a trzeba się liczyć z namiętnościami, boć ostatecznie i sędzia śledczy jest człowiekiem. Przypomniałem sobie wtedy o pańskim artykuliku w tym piśmie, pamięta pan, już za pierwszej bytności pana mówiliśmy o tym szczegółowo. Natrząsałem się wtedy, ale to po to, żeby z pana wydobyć coś więcej: pan jest bardzo niecierpliwy i chory, Rodionie Romanyczu. Że pan jest mężny, zuchwały, poważny i… czujący, wiele czujący — wszystko to dawno wiedziałem. Mnie te wszystkie odczucia są znane, również pański artykulik przeczytałem jak coś znanego. Podczas bezsennych nocy w jakimś zapamiętaniu lągł się ten artykuł, z zamieraniem i łomotaniem serca, z tłumionym entuzjazmem. Niebezpieczy jest ten tłumiony, dumny entuzjazm młodzieży. Natrząsałem się wówczas, a teraz wyznam panu, że strasznie lubię w ogóle, to znaczy jako amator, taką pierwszą, młodzieńczą, gorącą próbę pióra. Dym, mgła, we mgle dzwoni struna. Artykuł pański’ jest niedorzeczny i fantastyczny, ale przebłyskuje 464
w nim taka szczerość, jest w nim duma młoda i nie przekupiona, jest w nim odwaga rozpaczy; posępny to artykuł, lecz to dobrze. Artykulik ten przeczytałem sobie wtedy i odłożyłem, i…. odłożywszy, zaraz pomyślałem: „Ba, z tym człowiekiem nie pójdzie tak łatwo!” A teraz niechże pan sam powie: czy mogłem po takim wstępie nie dać się porwać dalszemu ciągowi? Ach, Boże! Czyż ja co mówię? Czyż ja teraz coś twierdzę? Dopiero wtedy zauważyłem. Cóż to jest? pomyślałem. Nie ma tu nic, zgoła nic, może w najwyższym stopniu nic. I zupełnie nie przystoi mnie, sędziemu śledczemu, tak się za—galopowywać. Mam w ręku Mikołkę, mam fakty—bo jak pan sobie chce, tam były fakty! On także miał swoją psychologię; muszę się nim zająć, pomyślałem, boć tu chodzi o śmierć i życie. Po co teraz tłumaczę to panu? Po to, żeby pan wiedział i ze swym rozumem i sercem nie miał za złe ówczesnego złośliwego postępowania. Nie było ono złośliwe, szczerze mówiąc, che—che! Może pan sobie wyobraża, że nie byłem wtedy u pana z rewizją? Byłem, byłem, che—che, byłem, gdy pan tutaj leżał chóry w łóżeczku. Nie” urzędowo i nie pod własnym nazwiskiem, ale byłem. Do ostatniego włoska wszystko się tu przetrząsnęło w. pańskim mieszkaniu, ale — umsonst!* Myślałem sobie: teraz ten człowiek przyjdzie, sam przyjdzie, i to bardzo prędko, jeżeli winien, to niechybnie przyjdzie. Inny by nie przyszedł, ale ten przyjdzie. A czy pamiętasz, Rodionie Romanyczu, jak „panRazumichin zaczął ci się wygadywać? Zrobiliśmy to w tym celu, żeby cię zdenerwować; umyślnie puściliśmy słuchy, ażeby pan Razumichin wygada}’ się, boć to taki człowiek, który nie potrafi milczeć, kiedy jest oburzony. Panu zaś Zamiotowowi przede wszystkim rzuciła się w oczy twoja szczera odwaga i twój gniew. Bo któż to widział tak od razu wygarnąć w pJwiarni^uJazabiłem.!”!1 Oho, pomyślałem sobie, śmiało! zbyt śmiało! Jeżeli on jest winien, to niebezpieczny z niego przeciwnik. Tak sobie wtedy pomyślałem. I czekam. Czekam z całych sil — a Zamiotowa pan wtedy literalnie zmiażdżył i… i w tym ci sęk, że ta cała przeklęta psychologia ma dwa końce. Otóż czekam, wypatruję, a tu raptem Bóg mi cię sprowadza: przychodzisz. Aż mi serce drgnęło. Ech! Po co pan wtedy przyszedł? Śmiech, ten twój * aa próżno!
śmiech, kiedyście wówczas przyszli—pamiętasz pan? Właśnie wtedy przejrzałem cię na wylot, jakbyś był ze szklą. A gdybym cię nie oczekiwał w taki szczególniejszy sposób, to może bym nic nie dojrzał w twoim śmiechu. Oto co znaczy: być w nastroju. A pan Razumichin wtedy… Ach, kąmieii»—kamień, pamięta pan, kamień, no, _teni_pQd—ktorym_ukryte_sa_ rzeczy? Literalnie ]akbym go widział, gdzieś tam w ogrodzie — bo pan powiedział Zamiotowowi, że w ogrodzie, prawda? A potem drugi raz mnie? A kiedyśmy wtenczas zaczęli analizować ten pański artykuł, kiedy pan zaczął— mi go wykładać! no! powiadam panu: każdziutkie słowo przedstawiło mi się dwojako, j.akb.y pod każdym, z..nich siedziało drugie jeszcze znaczenie. I tak oto, Rodionie Romanyczu, doszedłem aż do bslatńiego słupa i dopiero wtedy się opamiętałem, gdy się weń trzasnąłem łbem. Hola, powiedziałem sobie, hola! Przecie jeżeli chcieć, można to wszystko aż do ostatniego szczegółu wytłumaczyć wręcz odwrotnie i bodaj że to wypadnie jeszcze naturalniej. Sam sobie przyznawałem, że naturalniej wypadnie. Męczarnia! Nie, myślę sobie, już bym wolał jaki szczególiczek… A jakem wówczas usłyszał o tym dzwonku, to aż zamarłem cały, aż mnie ciarki przeszły! Aha, myślę, oto i nasz szczególiczek! Jest! I już nawet nie rozumowałem, nie chciałem rozumować. Dałbym wtedy tysiąc rubli ze swej kieszeni, żeby tylko móc na własne oczy widzieć, jak pan szedł obok tego mieszczanina sto kroków (po tym, gdy cisnął ci w oczy: „Morderca!”) i przez te całe sto kroków nie odważyłeś się o nic go zapytać!… Albo te zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa? Albo wciąż o tych dzwonkach — w chorobie, w półmalignie? Więc jakże się po tym wszystkim dziwić, Rodionie Romano—wiczu, że zacząłem wówczas tak żartować z tobą? I dlaczego sam przyszedłeś akurat w tej minucie? Toż i ciebie jakby ktoś z tyłu popychał, słowo daję, i gdyby nie rozładował atmosfery Mikotka, to… Mikołkę pan pamięta? Dobrze go pan zapamiętał ? Przecie to był grom z jasnego nieba! Grom, piorun! A jak ja go powitałem? Gromowi, piorunowi — ani tyćko nie uwierzyłem, sameś pan widział. Ba! Nawet później, już po pańskim wyjściu, gdy mi na niektóre punkty odpowiadał bardzo a bardzo składnie,—tak że aż się dziwiłem—nawet wtedy nie wierzyłem mu za grosz! Bo moja pewność była 4A6
—^
twardsza od diamentu. Nie, myślę sobie, wolne żarty! Gadaj zdrów, Mikołka! — Razumichin mówił mi przed chwilą, że pan i teraz oskarża Mikołaja i sam upewnił o tym Razumichina… Zbrakło mu tchu, nie dokończył. Z niewypowiedzianą alteracją słuchał, jak człowiek, który go „rozgryzł” całkowicie, teraz się wycofuje. Bał się uwierzyć i nie wierzył. W tych dwuznacznych jeszcze słowach chciwie szukał i dobadywał się czegoś dokładniejszego i bardziej rozstrzygającego. — Pan Razumichin! — zawołał Profiry, rzekłbyś, ucieszony, że milczący Raskolnikow wreszcie o coś pyta. — Che—che—che! Pana Razumichina koniecznie trzeba było jakoś spławić: czy nam to źle we dwóch? Pan Razumichin byłby tu piątym kołem u wozu… przy tym wpadł do mnie blady jak ściana… Ha, Bóg z nim, mniejsza o niego. A co do Mikołki, czy chce pan wiedzieć, co to za facet? jak ja go rozumiem? Przede wszystkim to jeszcze zupełny dzieciuch; tchórz nie tchórz, ale coś w rodzaju artysty. Daję słowo. Proszę się nie śmiać, że tak o nim mówię. Dusza niewinna i chłonna. Ma serce, fantasta. I do tańca, i do śpiewu, a bajki opowiada podobno tak, że ludzie z daleka się schodzą. I do szkoły chodzi, i do upadłego się zaśmiewa, gdy mu pokazać palec, i upija się jak bela — wcale nie z nałogu, tylko ot tak, po dziecinnemu jeszcze, gdy go kto spoi. Ukradł wówczas — a sam o tym nie wie, bo „skoro znalazłem na podłodze, to gdzież tu kradzież?” A czy panu wiadomo, że on jest z raskolników19 — raczej nie z raskolników, tylko po prostu sekciarz. Świeżo jeszcze u siebie na wsi przez cale dwa lata był pod kierunkiem jakiegoś tam świątobliwego męża. Wiem o tym od Mikołki i od jego kompanów. Nie dość tego! chciał zostać pustelnikiem. Był gorliwy, trawił noce na modłach, czytał stare, „prawdę zawierające” księgi, zaczytywał się nimi. Petersburg uderzył mu do głowy, zwłaszcza płeć nadobna, no i trunki. Wrażliwy jest; zapomniał i o świątobliwym mężu, i o wszystkim. Wiem, że go tu polubił jeden malarz, zaczął go odwiedzać — aż tu raptem to zdarzenie. Chłopak oczywiście dostał stracha — nuże się wieszać, uciekać. Trudno zmienić pojęcie, jakie sobie lud urobił na temat naszego sądownictwa. Przeraża ich samo słowo „zasądzą”. Kto temu winien? Może nowe sądy zmienią 467
tę opinię. Och, dalby Bóg… Otóż w więzieniu przypomniał mu się, widać, świątobliwy starzec; wypłynęła również Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanyczu, co dla niektórych z nich znaczy „przyjąć cierpienie”? Wcale nie za kogoś określonego, tylko po prostu „trzeba przyjąć cierpienie”, dobrowolnie wziąć je na siebie — tym bardziej gdy ono przychodzi od władz. Za moich czasów siedział w więzieniu pewien spokoj—niuteńki aresztant: cały rok czytał po nocach Biblię na przypiecku, no i zaczytal się, ale to — wie pan — zaczytał się na amen, tak że ni stąd, ni zowąd chwycił cegłę i cisnął w naczelnika, od którego żadnej krzywdy nie doznał. Ale jak cisnął? umyślnie o cały arszyn w bok, żeby czasem nie trafić. Ha, wiadomo, co czeka areszianta, który z bronią w ręku napada na naczelnika: „przyjął cierpienie”. Otóż podejrzewam teraz, że i Mikoika chce „przyjąć cierpienie” czy coś w tym guście. Wiem to na pewno, na mocy faktów. Tylko że on sam nie wie, że ja wiem. Może pan nie wierzy, że z ludu wychodzą tacy fantaści? Ależ to rzecz zwykła. Znów się odezwał wpływ świątobliwego starca, zwłaszcza po próbie powieszenia się. Zresztą on mi sam wszystko opowie; przyjdzie. Myśli pan, że wytrzyma? Proszę zaczekać — jeszcze się wyprze! Z godziny na godzinę czekam, że przyjdzie cofnąć zeznania. Ja tego Mikołkę polubiłem i zbadam go na wskroś. Co pan myśli! Che—che! Na niektóre punkty odpowiadał mi nader składnie, widocznie zdobył potrzebne informacje, ale co do innych punktów — brnie jak kobyla w błoto, absolutnie nic nie wie, a przy tym nie domyśla się, że nie wie! Nie, kochany mój Rodionie Romanyczu, to nie Mikołka! To sprawa fantastyczna, mroczna sprawa współczesna, w stylu naszego stulecia, kiedy się ludzkie serce zmąciło; kiedy się szermuje frazesem, że krew „odświeża”, kiedy się głosi życie ułatwione. Mamy tutaj książkowe rojenia, mamy tutaj serce rozjątrzone teorią; widocznie tu jest zdecydowanie się na pierwszy krok, ale zdecydowanie się osobliwego autoramentu: człowiek się zdecydował, ale tak jakby runął z wysokiej góry, jakby spadł z dzwonnicy; poszedł popełnić zbrodnię jakby nie na własnych nogach. Zapomniał przymknąć drzwi za sobą, a zabił; dwie osoby zabił — dla teorii. Zabił, a pieniędzy wziąć nie potrafił, co zaś zdążył porwać, to ukrył pod kamieniem. Nie dość mu było, że zniósł katusze, kiedy siedział 468
za drzwiami, a do drzwi się dobijali, targali za dzwonek; nie, on potem, wpółprzytomny, idzie do pustego już mieszkania, żeby przypomnieć sobie ten dzwonek, żeby raz jeszcze doświadczyć lodowatych dreszczy wzdłuż kręgosłupa… Pewno, można to ostatecznie tłumaczyć chorobą, lecz mamy i coś lepszego: zabił, a poczytuje siebie za człowieka uczciwego, gardzi ludźmi, paraduje jak biały anioł… Nie, mój złoty Rodionie Romanyczu, jaki tam Mikołka! To nie Mikołka! Te ostatnie słowa po wszystkim co zostało powiedziane uprzednio i co tak przypominało wycofanie się z pozycji były zbyt niespodziewane. Raskolnikow zadrżał cały, jak grotem przeszyty. —Więc… któż… zabił?—spytał zdławionym głosem, nie mogąc się pohamować. Porfiry Pietrowicz aż się odchylił na oparcie krzesła, jak gdyby był zdumiony niespodziewanym pytaniem. — Jak to: kto zabił?… — powtórzył, własnym uszom nie wierząc — ależ pan zabił, JSodionie—Romanyczu! Pan zabił… — dodał prawie szeptem, tonem całkowitego przeświadczenia. Raskolnikow zerwał się z kanapy, postał kilka sekund i znów usiadł bez słowa. Drobne skurcze przebiegły mu po twarzy. — Buzia znowu drga jak wtedy — mruknął Porfiry Pietrowicz nieledwie ze współczuciem. — Widocznie, Rodionie Romanyczu, .źle—mnie zrozumiałeś — dodał po krótkim milczeniu — i dlatego tatuś zdumiony,. Przyszedłem po to właśnie, żeby już wszystko powiedzieć i poprowadzić rzecz otwarcie. — To nie ja zabiłem, — wyszeptał Raskolnikow, jak wystraszone małe dzieci, przyłapane na zbytkach. — Owszem, to pan, Rodionie Romanyczu, pan, nikt inny — surowo i z przekonaniem rzekł Porfiry. Umilkli obaj i milczenie trwało dziwnie długo, dobre dziesięć minut. Raskolnikow oparł się o stół i milcząc burzył sobie palcami włosy. Porfiry Pietrowicz siedział cichutko i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał na niego wzgardliwie. — A pan znowu swoje. Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, że też się panu nie sprzykrzy, doprawdy! — E, daj pan pokój, co mi teraz po chwytach! Inna sprawa, 469
gdyby tu byli świadkowie, ale przecież szepczemy do siebie w cztery oczy. Sam pan widzi, że nie.po to przyszedłem, by cię osaczać i łapać jak zająca. Czy się przyznasz, czy nie — w tej chwili jest mi to obojętne. W duchu i tak mam pewność. — Wobec tego po coś pan przyszedł? — rozzłościł się Raskolnikow. — Znów zadam poprzednie pytanie: jeżeli ma mnie pan za winnego, czemuż nie bierzesz mnie do więzienia? — A, to rozumiem, to jest pytanie! Odpowiem panu punkt po punkcie. Po pierwsze, tak od razu wziąć pana do aresztu byłoby dla mnie niekorzystnie. — Jak to: niekorzystnie! Skoro pan przekonany, więc powinien… —)Ba, cóż z tego, żem przekonany? Przecie to dopiero moje marzenia. Zresztą po co mam pana posadzić? żeby zabezpieczyć panu spokój? Pan— sam to wie, jeśli pan się naprasza. Ot, na przykład, przyprowadzę tego mieszczanina, żeby pana zdemaskował, a pan mu powie: „Pijanyś, bracie, czy co? Kto mnie z tobą widział? Po prostu wziąłem ciebie za pijanego, bo też byłeś pijany.” No i co ja wtedy na to? zwłaszcza że pańskie oświetlenie będzie prawdopodobniejsze niż jego, bo jego zeznania zawierają tylko psychologię (co nawet niezbyt pasuje do jego gęby),\’pan— natomiast, utrafia w sedno, bo ten lądaco rzeczywiście—pijajalT cholera i aż nadto jesf^tego znany. Przy~txm^ż4riltekretiue_prżyznawałem się panu szczerze, że cała ta psychologia ma dwa końce i że ten drugi koniec jest dłuższy, daleko prawdopodobniej szy, a ponadto nie mam na razie nic przeciwko panu. I chociaż mimo wszystko wsadzę pana, i nawet specjalnie przyszedłem (zupełnie inaczej niż to bywa), żeby z góryotyni uprzedzić, jednak mówię wprost (także inaczej, niż to bywa), że dla mnie będzie to niekorzystne. Po wtóreT^rżysżedłem dlatego… — Właśnie, właśnie, po wtóre? (Raskolnikow wciąż jeszcze się dusił.) — Dlatego, że jak już przedtem mówiłem, uważam, iż winien panu jestem wyjaśnienie. Nie chcę, żebyś mnie miał za potwora, tym bardziej że ci jestem szczerze życzliwy •— możesz wierzyć lub nie wierzyć. Toteż; po trzecie, przychodzę do ciebie z bezpośrednią i otwartą propozycją, żebyś się zgłosił jako winowajca. Będzie td 3Ta pana bez porównania korzy—470
smiejsze, a i dla mnie także: baba z wozu, koniom lżej. No cóż? jestem czy nie jestem otwarty? Raskolnikow namyślał się z minutę. — Niech pan słucha. Porfiry Pietrowiczu. Sam pan mówi: tylko psychologia, a teraz raptem wjeżdżasz w matematykę. A co będzie, jeżeli się teraz mylisz? — Nie, Rodionie Romanyczu, ja się nie mylę. Posiadam taki szczególiczek. Szczególiczek ten znalazłem jeszcze wtedy; Bóg mi go zesłał!
— Jaki szczególiczek?
— Nie powiem, Rodionie Romanyczu. No i bądź co bądź teraz już nie mam prawa odwlekac^wJSiadzs.pana. Więc proszę rozważyć: mnie już teraz wszystko jedno, a to znaczy, że ja jedynie dla pana. Jak Boga kocham, tak będzie lepiej, Rodionie Romanyczu! Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.
— To już nie tylko śmieszne, ale wprost bezwstydne. Choćbym nawet był winien (czego wcale nie mówię), z»jakjejże to racji mam się zgłaszać jako winowajca, skoro sam pan mówi, że’w więzieniu będę miał zapewniony spokój? — Ej, Rodionie Romanyczu, nie każdemu słówku wierz;
może to i niezupełnie będzie spokój! Wszak to tylko teoria, i tylko moja, a cóżem ja za autorytet? Kto wie, może i teraz coś przed panem ukrywam. Czyż koniecznie mam ot tak od razu wszystko wyłożyć panu na stół, che—che! Po wtóre: jak to „po co”? Czyż pan nie wie, jakby to złagodziło wymiar kary? Bo kiedyż pan się zgłosi? w jakiej chwili? Proszę się zastanowić! Właśnie wtedy, gdy kto inny wziął na siebie zbrodnię i zawikłał sprawę aż miło! Ja zaś przysięgam na Boga, że wszystko „tam” panu zrobię i urządzę tak, że zgłoszenie się pańskie będzie wyglądało jak zupełna niespodzianka. Unicestwimy tę całą psychologię, wniwecz obrócę wszystkie ciążące na panu podejrzenia, tak że pańska zbrodnia będzie się przedstawiała niby jakieś zamroczenie, bo też, sumiennie mówiąc, było to zamroczenie. Uczciwy ze mnę człowiek, Rodionie Romanyczu, i słowa dotrzymam. Raskolnikow smutno milczał i zwiesił głowę; długo myślał i wreszcie uśmiechnął się znów, lecz jego uśmiech był już łagodny i smutny. — Ech, nie trzeba! — rzekł, jakby już wcale się nie
kryjąc przed Porfirym. — Nie warto! Nie trzeba mi wcale waszego złagodzenia! — Otóż to, otóż to, tego się właśnie batem!—zapalczywie i jakby niechcący zawołał Porfiry. — Właśnie tego się bałem, że nie trzeba panu naszego złagodzenia. Raskolnikow popatrzał na niego smutno i wymownie.
— Ej, nie lekceważ pan życia! — ciągnął dalej Porfiry — wiele go jeszcze będziesz miał przed sobą. Jak to — „nie trzeba złagodzenia”! jak to — „nie trzeba”! Niecierpliwy z pana człowiek! — Czego będzie wiele przede mną?
— Życia! Cóż to, pan jest prorokiem? tak dużo pan wie? Szukajcie a znajdziecie. Może tego właśnie Bóg oczekuje od ciebie. Zresztą kajdany nie trwają wiecznie… — Przyjdzie ułaskawienie… — zaśmiał się Raskolnikow.
— Albo co? Możeś się pan przestraszył burżuazyjnego wstydu? Bardzo możliwe, żeś się przestraszył, i sam o tym nie wiesz, boś miody! Swoją drogą, komu jak komu, lecz tobie się nie godzi bać się ani wstydzić skruchy. — Ech, pluję na to! — szepnął Raskolnikow z odrazą i pogardą, jakby już nawet i mówić nie chciał. Podniósł się z krzesła, chciał gdzieś wyjść, lecz usiadł znowu, z widoczną rozpaczą. — Otóż to: „pluję”! Straciłeś ufność i myślisz, że d prostacko pochlebiam; ale czyś tak pan długo żył? Dużo rozumiesz? Wymyślił sobie teorię i wstyd mu się zrobiło, że wzięła w łeb, że wyszło aż zanadto nieoryginalnie! Wynikła podłość, to prawda, ale pan jednak nie jest beznadziejnym podlecem. Wcale nie! Przynajmniej długo nie cyganiłeś samego siebie, od razu dotarłeś do ostatnich słupów granicznych. Bo za kogo ja pana mam? Mam pana ze jednego z takich, co to — wypruwają mu kiszki, a on będzie stal i z uśmiechem patrzał na oprawców, jeżeli tylko znajdzie wiarę lub Boga. Więc też znajdź, a będziesz żył. Po pierwsze, już od dawna potrzeba d zmiany powietrza. Ha, cóż, cierpienie to także rzecz dobra. Pocierp. Może Mikołka ma rację, że pragnie cierpienia. Wiem, o wiarę trudno, ale nie mędrkuj pan zawile; oddaj się życiu wprost, bez rezonerstwa; nie bój się: ono samo wyniesie cię na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? Skądże mam wiedzieć! Wierzę tylko, że dużo jeszcze masz życia przed sobą. Wiem, że słuchasz wszystkich moich słów jak wyuczonej lekcji; ale może później przypomnisz je sobie, może d się kiedy przydadzą; po to też mówię. Dobrze jeszcze, żeś pan żaba tylko tę babinkę. Bo gdybyś wymyślił inną teorię, to kto wie, może byś zrobił coś sto milionów razy szkaradniej szęgo jeszcze! Może trzeba Bogu dziękować. Skąd pan wie? może Bóg dlatego cię zachował. Miej wielkie serce i mniej się lękaj. Stchórzyłeś, że trzeba będzie spełnić wielką ofiarę? Nie, tutaj wstyd tchórzyć. Skoro już uczyniłeś taki krok, to weź się w garść. Tu już sprawiedliwość. Więc spełnij to, czego żąda sprawiedliwość. Wiem, że nie wierzysz, ale doprawdy życie cię wydżwignie. Kiedyś sam to sobie upodobasz. Teraz tylko powietrza d trzeba, powietrza, powietrza! Raskolnikow aż drgnął. — A kimże pan jest znowu? — zawołał — cóż to z pana za prorok? Z wyżyn jakiego to majestatycznego spokoju głosi mi pan swe przemądre proroctwa? — Ktom ja? Jestem człowiek skończony, nic więcej. Może człowiek czujący i współczujący, może wiedzący coś niecoś, ale już skończony, z kretesem. Pan zaś — to co innego; panu Bóg życie przysposobił (kto wie zresztą, może i u pana wszystko się rozejdzie po kościach i z wielkiej chmury będzie mały deszcz). Cóż z tego, że przejdziesz do innej kategorii ludzi? Człowiek z takim charakterem jak pan nie będzie żałował wygodnego życia. Co z tego, że może zanadto długo nikt cię nie będzie widział? Nie o czas chodzi, tylko o ciebie samego. Stań się słońcem, a wszyscy cię zobaczą. Słońce powinno przede wszystkim być słońcem. Czemu— się pan znów uśmiecha: że kroję na Schillera? Założyłbym się — sądzi pan, że się teraz przypochlebiam! Ha, cóż, może rzeczywiście przypochlebiam się, che—che—che! Rodionie Ro—manyczu, może to i lepiej, żebyś mi nie wierzył na słowo, żebyś nigdy nie wierzył w całej pełni — już taki mam narów, wyznaję. Dodam tylko to jedno: o ile jestem człowiekiem marnym, o ile zaś uczciwym — to chyba już sam możesz teraz rozpoznać. — Kiedy zamierza mnie pan aresztować?
— Ot, półtora dzionka albo dwa mogę jeszcze dać panu pobujać po świecie. Zastanów się, mój złoty, pomódl. Zresztą to będzie korzystniejsze, jak Boga kocham — korzystniejsze. A7t
— A jeżeli ucieknę? — jakoś dziwnie uśmiechnął się Raskolnikow. — Nie, nie uciekniesz. Ucieknie chłop, ucieknie modny sekciara, fagas cudzych myśli — bo wystarczy mu pokazać mały palec, jak głupiemu Kubie, a w co chcąc uwierzy na całe życie. Pan zaś już przecie nie wierzy w swoją teorię, więc z czymże uciekniesz? I co ci po ucieczce? Zbiegowi żyfe się trudno i paskudnie, panu zaś przede wszystkim trzeba życia i określonej sytuacji, odpowiedniego powietrza — a czyż tam powietrze dla pana odpowiednie? Uciekniesz i sam wrócisz. Bez nas nie możesz się obejść. Jeżeli natomiast wpakuję cię do więzienia, posiedzisz ..miesiąc, no dwa, no trzy, a później raptem przypomnisz sobie moje słowa, sam się stawisz, i to jak! może w sposób niespodziewany dla siebie. Na godzinę przedtem nie będziesz jeszcze wiedział, że się zgłosisz ze skruchą. Jestem nawet pewien, że postanowisz „przyjąć cierpienie”, na słowo mi teraz nie wierzysz, lecz sam dojdziesz do tego. Bo cierpienie, Rodionie Romanyczu, to wielka rzecz. Nic sobie z tego nie rób, że się roztyłem, to nic; za to wiem — nie śmiej się pan: w cierpieniu jest idea. Mikolka ma słuszność. Nie, nie uciekniesz, Rodionie Romanyczu. Raskolnikow wstał i wziął czapkę. Porfiry Pietrowicz również wstał. — Na spacerek? Wieczór będzie tadny, żeby tylko obeszło się bez burzy. A może nawet lepiej, gdyby się odświeżyło… On także wziął czapkę. — Porfiry Pietrowiczu, tylko z laski swojej proszę sobie czasem nie uroić — z surowym naciskiem rzekł Raskolnikow — że się panu dzisiaj przyznałem. Dziwny z pana człowiek; słuchałem wyłącznie z ciekawości. A nie przyznałem się panu do niczego… Zapamiętaj pan to sobie. —Dobrze, dobrze, wiem, zapamiętam. Patrzajcie! Aż drży. Nie turbuj się, mój złoty, niech będzie, jak chcesz. Pospaceruj sobie trochę; tylko że za długo nie można już spacerować. Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedną maleńką prośbę — dodał zniżając głos — sprawa to drażliwa, lecz ważna: jeżeli… ot, na wszelki wypadek (czemu ja zresztą nie wierzę i wcale pana o to nie posądzam), słowem, gdyby… no tak na wszelki wypadek — gdyby w ciągu tych 474
czterdziestu czy pięćdziesięciu godzin przyszła panu chętka zakończyć tę sprawę w jakiś fantastyczny sposób, na przykład targnąć się na swe życie (przypuszczenie niedorzeczne, no, ale proszę mi już to darować), to zostaw pan krótką, lecz treściwą notatkę. Ot, dwie linijki, dwie tylko linijeczki… I o kamieniu proszę tam wspomnieć: tak będzie szlachetniej. No, do widzenia… Życzę dobrych myśli, zacnych poczynań! Porfiry wyszedł jakoś zgarbiony, jakby unikając wzroku Raskolnikowa. Raskolnikow podszedł do okna i czekał z rozdrażnioną niecierpliwością na chwilę, gdy tamten, wedle jego rachuby, wyjdzie na ulicę i oddali się od domu. Następnie i on sam pośpiesznie wyszedł z pokoju. III
Śpieszył do Swidrygajłowa. Czego mógł się spodziewać od tego człowieka—sam nie wiedział. Ale w tym człowieku kryła się jakaś władza nad nim. Raz zdawszy sobie z tego sprawę, już nie mógł się uspokoić, a teraz w dodatku nadszedł po temu czas. W drodze szczególnie go dręczyło jedno pytanie: czy Swi—drygajłow był u Porfirego? Sądził, i mógłby przysiąc, że nie, nie był! Zastanowił się jeszcze i jeszcze; przypomniał sobie całą wizytę Porfirego, rozważał i zdecydował: nie, nie był, oczywista, że nie był! A jeżeli jeszcze nie był, to czy pójdzie do Porfirego, czy nie? Na razie zdawało mu się teraz, że nie pójdzie. Czemu? Nie potrafiłby tego wyjaśnić, a choćby nawet potrafił, to w danej chwili nie chciałby łamać sobie nad tym głowy. Wszystko to go męczyło, a zarazem było mu jakoś nie do tego. Rzecz dziwna: może nikt by nie uwierzył, lecz o swe teraźniejsze, bezpośrednie losy troszczył się jakoś mimochodem, bez przejęcia. Nękała go inna sprawa, daleko ważniejsza, nadzwyczajna — dotycząca tylko jego i nikogo więcej, sprawa najważniejsza. Przy tym czuł bezdenne znużenie moralne, mimo że na ogół umysł jego działał dziś rano sprawniej niż w ciągu wszystkich ostatnich dni. Czy zresztą warto teraz, po wszystkim, co zaszło, starać
się pokonywać te różne nowe, mizerne trudności? Czy na przykład warto intrygować, by Swidrygajłow nie poszedł do Porfirego; badać, penetrować, tracić czas na jakiegoś tam Swidrygajłowa! Och, jakże mu to wszystko zbrzydło!
Mimo to śpieszył jednak do Swidrygajłowa. Czyżby się po nim spodziewał czego nowego, wskazówek, wyjścia? Przecie tonący chwyta się nawet brzytwy! Może to los, może to jakiś instynkt pcha ich ku sobie? A może to tylko zmęczenie, desperacja; może potrzebny był nie Swidrygajłow, lecz kto inny, Swidrygajłow zaś nawinął się tylko pod rękę… Sonia? Po cóż by teraz miał iść do Soni? Znowu żebrać o jej łzy? Zresztą bał się Soni. Sonia—to nieubłagany wyrok, niezmienne postanowienie. U Soni jest tak: albo pójść jej drogą, albo jego. Nie, już raczej wypróbować Swidrygajłowa: co to jest? I musiał sobie wyznać w duchu, że tamten rzeczywiście od dawna jest mu jak gdyby na coś potrzebny. Jednakże co może być między nimi wspólnego? Nawet ich lotrostwa nie mogą być jednakowe. W dodatku ten człowiek jest nieprzyjemny, widocznie bardzo rozpustny, na pewno chytry i zwodniczy, może bardzo zły. Mówi się o nim takie rzeczy… Wprawdzie zadbał o dzieci Katarzyny Iwanowny, lecz nie wiadomo ani w jakim celu, ani co to ma znaczyć. Człowiek ten wiecznie snuje jakieś plany i projekty. Przez te wszystkie dni nawiedzała Raskolnikowa jeszcze jedna myśl i niepokoiła go strasznie, choć usiłował ją odpędzać—tak bardzo mu ciążyła! Myślał czasami: Swidrygajłow ciągle się kręcił koło niego, obecnie, kręci się także; Swidrygajłow poznał jego tajemnicę; Swidrygajłow miał jakieś zakusy na Duńię. A jeżeli i teraz je ma? Prawie z pewnością można twierdzić, że tak. A jeśli teraz, poznawszy jego tajemnicę i w ten sposób zdobywszy nad nim władzę, zapragnie jej użyć jako oręża przeciw Duni? Ta myśl dręczyła go niekiedy nawet w snach, ale tak jasno ukazała mu się dopiero teraz, gdy szedł do Swidrygajłowa. Na samą tę myśl wzbierała w nim ponura pasja. Po pierwsze, wszystko się wówczas zmieni nawet we własnej jego sytuacji; trzeba będzie natychmiast odkryć tajemnicę Dunieczce. Może trzeba złożyć siebie w ofierze, aby odciągnąć Dunieczkę od jakiegoś nieoględnego kroku… List! Dzisiaj rano Dunia 476
otrzymała jakiś list! Od kogo mogła otrzymywać listy w Petersburgu? (Chyba Łużyn?) Wprawdzie tam na straży stoi Razumichin, lecz Razumichin nic nie wie. Może więc trzeba wtajemniczyć Razumichina! Raskolnikow pomyślał o tym z dreszczem wstrętu. „Tak czy owak, Swidrygajłowa trzeba zobaczyć jak najprędzej — postanowił w duchu. Bogu dzięki, chodzi tu nie tyle o szczegóły, co o istotę rzeczy; lecz jeżeli… jeżeli on jest zdolny… jeżeli Swidrygajłow coś knuje przeciw Duni, to…” Raskolnikow tak dalece się wymęczył przez ten cały czas, przez cały ten miesiąc, że tego rodzaju kwestyj nie umiał już rozstrzygać inaczej niż za pomocą jednej tylko decyzji. „To go zabiję” — pomyślał z zimną rozpaczą. Ciężkie uczucie zdławiło mu serce. Zatrzymał się pośrodku ulicy i rozejrzał: jaką to idzie drogą i gdzie zabmąl? Znajdował się na …skiej, o jakie trzydzieści czy czterdzieści kroków od placu Siennego, który minął przed chwilą. Całe drugie piętro domu na lewo zajmowała traktiernia. Wszystkie okna były otwarte: sądząc z postaci, które się przesuwały za oknami, w traktierni było nader tłoczno. W sali popisywali się pieśniarze, brzmiał klarnet i skrzypce, dudnił turecki bęben. Słychać było kobiece piski. Raskolnikow chciał wrócić, zdziwiony, czemu skręcił tutaj, lecz nagle w jednym’z’ostatnich otwartych okien traktierni ujrzał siedzącego tuż koło framugi, nad szklanką, z fajką w zębach — Swidrygajłowa. To go zdumiało okropnie, aż się przeraził.’ Swidrygajłow obserwował go milcząc i — co również uderzyło Raskolnikowa — chciał, zdaje się, wstać, by cichutko zdążyć umknąć, póki go nie zauważono. Raskolnikow natychmiast udał, że go nie dostrzegł i że w zamyśleniu patrzy gdzieś w bok, a tymczasem w dalszym ciągu śledził go kącikiem oka. Serce zabiło mu trwożnie. A jakże: Swidrygajłow najwidoczniej nie chce być widziany. Wyjął fajkę z ust i już miał się ukryć, lecz gdy się podniósł i odsunął krzesło, prawdopodobnie zauważył nagle, że Raskolnikow go obserwuje. Wywiązała się między nimi scena podobna do tej, która miała miejsce podczas pierwszego ich spotkania u Raskolnikowa, w czasie jego „snu”. Na twarzy Swidrygajłowa wykwit! filuterny uśmiech i coraz się rozszerzał… Obaj wiedzieli, że się widzą i śledzą. W końcu Swidrygajłow wybuchnął głośnym śmiechem.
— No! no! proszę już wejść, jeśli pan chce; jestem tutaj! — krzyknął przez okno. Raskolnikow poszedł na górę, do traktiemi. Swidrygajtowa zastał w bardzo małym, bocznym, jedno—okiennym pokoju, przylegającym do dużej sali, gdzie przy dwudziestu małych stolikach przy wrzasku brawurowego chóru pieśniarzy pili herbatę kupcy, urzędnicy i co niemiara różnych innych ludzi. Skądś dochodził stukot kuł bilardowych. Na stoliku Swidrygajtowa stała napoczęta butelka szampana oraz szklanka do połowy napełniona winem. W pokoiku prócz Swidrygajtowa był chlopczyk—kataryniarz z małymi organkami i tęga, rumiana dziewucha, w popodtykanej pasiastej kiecce i tyrolskim kapeluszu z —wstążkami — osiemnastoletnia może śpiewaczka, która, nie zwracając uwagi na chóralną pieśń w przyległym pokoju, śpiewała przy akompaniamencie swego towarzysza dość ochrypłym kontraltem jakąś podwórzową piosenkę… — No, dosyć! — rzucił jej Swidrygajłow przy wejściu Raskolnikowa. Dziewczyna urwała niezwłocznie i stanęła w pełnym szacunku oczekiwaniu. Swoje rymy śpiewała również z odcieniem powagi i szacunku na twarzy. — Hej, Filipie, szklankę! — zawołał Swidrygajłow.
— Ją wina pić nie będę — uprzedził Raskolnikow.
— Jak pan chce, ja nie dla pana. Pij, Katia! Dzisiaj nie będziesz już potrzebna, możesz iść! Nalał jej pełną szklankę wina i położył żółty banknocik. Katia wypiła szklankę duszkiem, jak piją wino kobiety, to znaczy nie odrywając ust, w dwadzieścia łyków. Wzięła banknocik, ucałowała Swidrygajtowa w rękę, na co ów pozwolił nader serio, i wyszła z pokoju, za nią zaś powlókł się chłopak z organkami. Oboje byli sprowadzeni z ulicy. Swidrygajłow bawił w Petersburgu niespełna tydzień, a już wszystko, wokół niego działo się na jakąś modłę patriarchalną. Miejscowy garson, Filip, już także był „swoim człowiekiem” i zachowywał się bardzo usłużnie. Drzwi do sali zamykało się: w tym pokoiku Swidrygajłow czuł się jak we własnym domu i może spędzał tu całe dnie. Traktiernia była brudna, licha, nawet nie średniej kategorii. — Szedłem do pana — zaczął Raskolnikow — szukałem
go; ale czemu z placu Siennego skręciłem w …ską? Nigdy tu nie skręcam i nie bywam. Z Siennego zawracam na prawo. Zresztą do pana idzie się wcale nie tędy. Ale ledwie zdążyłem skręcić — aż tu i pan! Dziwne! — Czemu pan nie powie wprost, że to cud!
— Bo to może tylko przypadek.
— Oj, ludziska, ludziska! — zarechotał Swidrygajłow. — Taki się nie przyzna, choćby wewnętrznie wierzył w cud! Przecie pan sam mówi, że to „może” tylko przypadek. Jacy ludzie są marnie tchórzliwi w stosunku do własnego zdania — nie ma pan pojęcia, Rodionie Romanyczu! Nie do pana piję. Pan posiada własne zdanie i nie zląkł się go posiadać. Tym właśnie ściągnął pan moją ciekawość. — Niczym więcej?
— Chyba i to wystarczy.
Swidrygajłow był snadż podochocony, ale bardzo nieznacznie; wypił zaledwie pół szklanki wina. — Zdaje mi się, że pan przyszedł do mnie, zanim się jeszcze dowiedział, że zdolny jestem posiadać to, co pan nazywa własnym zdaniem — zauważył Raskolnikow. — Ha, wtedy była inna sprawa. Miewa się rozmaite pobudki. Na temat zaś cudu dodam, że przez te ostatnie dwa czy trzy dni pan chyba spał. Sam wyznaczyłem panu tę tra—ktiernię i żadnego cudu tuta? nie było, że pan przyszedł wprost; dokładnie opisałem panu drogę, podałem miejsce, podałem godziny, w których można mnie tu zastać. Pamięta pan? — Nie, zapomniałem — ze zdziwieniem odparł Raskolnikow.
— Chemie wierzę. Dwa razy panu mówiłem. Adres wbił się panu w pamięć machinalnie. I skręcił pan tutaj machinalnie, a zarazem ściśle podług adresu, sam o tym nie wiedząc. Zresztą już wtedy, gdy to panu mówiłem, nie miałem wrażenia, żeby pan rozumiał. Zanadto zdradza się pan, Rodionie Romanyczu. I jeszcze jedno: jestem przekonany, że w Petersburgu wiele ludzi chodząc mówi do siebie. Jest to miasto półwariatów. Gdyby u nas istniała nauka, to medycy, prawnicy i filozofowie mogliby czynić nad Petersburgiem nader wartościowe dociekania, każdy w swojej dziedzinie. Rzadko gdzie spotyka się tyle posępnych, ostrych i cudacznych wpływów na duszę człowieka jak w Petersburgu. Już chociażby
same wpływy klimatyczne! A tymczasem jest to przecie ośrodek administracyjny całej Rosji i jego charakter musi odbijać się na wszystkim. Ale nie o to chodzi teraz, tylko o to, że się już kilkakrotnie przypatrywałem panu z boku. Wychodzisz pan z domu i na razie trzymasz głowę prosto. Po dwudziestu krokach już ją spuszczasz, ręce zakładasz w rył. Patrzysz, ale najoczywiściej nic już nie widzisz ani przed sobą, ani obok siebie. Wreszcie zaczynasz poruszać ustami i gadać do siebie, przy czym niekiedy wyswobadzasz jedną rękę i deklamujesz; w końcu przystajesz w pół drogi, i to na długo. Bardzo to niedobrze; może pana obserwuje kto inny, nie tylko ja, a to już niekorzystne. Właściwie jest mi wszystko jedno i ja pana nie wyleczę, ale z pewnością rozumie pan, o czym mówię. — A pan wie, że mnie śledzą? — spytał Raskolnikow patrząc na niego badawczo. — Nie, nic nie wiem — rzekł Swidrygajłow jakby ze zdziwieniem. — No to na razie zostawmy mnie w spokoju — burknął Raskolnikow marszcząc brwi. — Zgoda, zostawmy pana w spokoju.
— Niech pan lepiej powie: skoro pan tu przychodzi pić i sam dwa razy wyznaczył mi tu spotkanie, czemuż w takim razie pan teraz, kiedy patrzałem, w okno z ulicy, chował się i chciał odejść? Bardzo dobrze to zauważyłem. — Che! che! A czemu pan, gdy ja wówczas stałem w progu, czemu pan leżał na kanapce z zamkniętymi oczyma i udawał, że śpi, skoro wcale nie spał? Bardzo dobrze to zauważyłem. — Mogłem mieć… powody… pan wie o tym.
— I ja mogę mieć swoje powody, choć pan się o tym nie dowie. Raskolnikow postawił prawy łokieć na stole, palcami prawej ręki podparł od dołu podbródek i przenikliwie wpatrzył się w Swidrygajłowa. Dobrą minutę oglądał tę twarz, która przedtem zawsze go uderzała. Była to dziwna jakaś twarz, przypominająca maskę: biała, rumiana, z pąsowymi wargami, z jasnoblond brodą, ocieniona dosyć jeszcze gęstymi blond włosami. Oczy były jakoś nad miarę błękitne, a ich spojrzenie nad miarę ciężkie i nieruchome. • Było coś okropnie nieprzyjemnego w tej twarzy przystojnej i uderzająco mło—480
dzieńczej jak na jego wiek. Odzież Swidrygajłowa była elegancka, letnia, lekka; zwłaszcza dbał o ładną bieliznę. Na palcu miał ogromny pierścień z drogim kamieniem. — Czyż naprawdę jeszcze i panem także mam sobie zawracać głowę! — powiedział nagle Raskolnikow, ze spazmatyczną niecierpliwością odkrywając karty. — Chociaż pan, jeżeli zechce bruździć, jest może najbardziej niebezpiecznym człowiekiem, ale nie mam już ochoty przełamywać siebie. Zaraz panu dowiodę, że nie tak się trzęsę nad sobą, jak pan może myśli. Wiedz pan, że przyszedłem oświadczyć wręcz, iż jeśli pan nadal żywi swe dawne zamiary w stosunku do mojej siostry i jeśli w tym celu chce pan wyzyskać coś z tego, co wyszło na jaw w ostatnich czasach, to ja pana zabiję, zanim pan zdąży wsadzić mnie do więzienia. Słowo moje jest pewne: pan wie, że zdołam go dotrzymać. Po wtóre, jeżeli chce mi pan coś zakomunikować — bo cały czas miałem wrażenie, że pan chce mi coś powiedzieć — to mów pan natychmiast, gdyż czas jest drogi i może bardzo rychło będzie już za późno. — A dokądże to panu tak pitoo? — zapytał Swidrygajłow, ciekawie go obserwując. — Miewa się rozmaite pobudki — ponuro i niecierpliwie mruknął Raskolnikow. — Przed chwilą sam pan wzywał do szczerości, a na pierwsze zaraz pytanie odmawia odpowiedzi — uśmiechnął się Swidrygajłow. — Ubrdałeś pan sobie, że mam jakieś ukryte zamiary, i dlatego patrzysz na mnie podejrzliwie. Ha, rzecz to całkiem zrozumiała w pańskim położeniu. Ale jakkolwiek bardzo pragnę zbliżyć się z panem, jednak nie będę się fatygował, by to panu wyperswadować. Jak Bozię kocham, gra niewarta świeczki, zresztą nic specjalnego nie miałem panu do powiedzenia. — Wobec tego, czemuż byłem panu taki potrzebny? Wszak pan zabiegał o mnie? — Potrzebny? Ano po prostu jako ciekawy okaz do obserwacji. Pan mi się spodobał przez fantastyczność swego po—położenia — ot, co! Ponadto jest pan bratem osoby, która mnie bardzo obchodziła, a wreszcie, ja swego czasu od tej właśnie osoby strasznie często i dużo słyszałem o panu i wyciągnąłem stąd wniosek, że pan ma na nią znaczny wpływ. Czy to nie wystarcza? Che—cbe—che! Zresztą wyznaję, że
pańskie pytanie jest wielce skomplikowane, i trudno mi na nie odpowiedzieć. Ot, na przykład teraz pan przecie do mnie przyszedł nie tylko w interesie, ale także po jaka nowinkę, nieprawdaż? Nieprawdaż? — nalegał Swidrygajłow z łobuzerskim uśmiechem. — Otóż proszę sobie wyobrazić, że ja sam jadąc tu, do Petersburga, jeszcze w wagonie liczyłem na pana właśnie, że pan mi także powie jaką nowinkę i że od pana uda mi się zaciągnąć pożyczkę! Oto jacy z nas bogacze! — Jaką pożyczkę?
— Cóż mam powiedzieć? Czy ja wiem jaką? Pan widzi, że w tej dziurze spędzam cały czas i że to mi dogadza, raczej nie tyle dogadza, co — trzeba przecie gdzieś usiąść. Albo chociażby ta biedna Katia, widział pan?… Gdybym na przykład był chociażby obżartuchem, klubowym gastronomem, ale pan widzi, co ja potrafię jeść! (Wskazał palcem kąt, gdzie na małym stoliczku, na blaszanym półmiseczku, widniały resztki rozpaczliwego befsztyka z kartoflami.) A propos: jadł pan obiad? Ja już przekąsiłem i więcej nie chcę. Na przykład alkoholu nie pijam wcale. Poza szampanem — nic, no i szampana jedną szklankę przez cały wieczór, a już i tak głowa boli. Teraz kazałem sobie podać tylko na to, żeby się podkręcić, gdyż wybieram się gdzieś, i pan mnie ogląda w szczególniejszym nastroju. Właśnie dlatego chowałem się niby uczniak, że myślałem, iż mi pan przeszkodzi, ale zdaje się (dobył zegarka), że mogę z panem zabawić godzinkę; jest wpół do piątej. Powiadam panu: gdybyż mieć choć cośkolwiek, gdybyż być, czy ja wiem — ziemianinem, ojcem, czy ja wiem — ułanem, fotografem, dziennikarzem… ale n—nic, żadnej specjalności! Czasem aż się cni. Doprawdy sądziłem, że pan mi opowie jaką nowinkę. — Ktoś pan zacz i po co tu przyjechałeś?
— Kto zacz? Pan przecie wie: szlachcic, dwa lata służyłem w kawalerii, potem tutaj, w Petersburgu, wałęsałem się bez celu, potem poślubiłem Marfę Pietrownę i mieszkałem na wsi. Oto mój życiorys! — Jest pan, zdaje się graczem?
— Nie, jakim znów graczem. Szuler to nie gracz.
— A pan był szulerem?
— Owszem, byłem i szulerem.
— I cóż, brał’pan po karku?
Zdarzało się. Albo co?
No, mógł pan wyzwać na pojedynek, zawsze byłoby urozmaicenie. — Nie chcę oponować, przy tym z filozofowaniem u mnie nietęgo. Szczerze panu powiem: przyjechałem tutaj głównie dla kobiet. — Zaraz po pogrzebie żony?
— Ano tak — uśmiechnął się Swidrygajłow ze zniewalającą otwartością. — To i cóż? Pan, zdaje się, upatruje coś złego w tym, że tak mówię o kobietach? — Czyli pyta pan, czy upatruję coś złego w rozpuście?
— W rozpuście? Ho, ho, pan sobie nie żałuje! Ano, kolejno odpowiem panu, przede wszystkim na temat kobiety w ogóle; jestem, wie pan, w gadatliwym usposobieniu. Czemu miałbym się powstrzymywać, proszę pana? Po co wyrzekać się kobiet, skoro na nie tylko mam chętkę. To przynajmniej zajęcie. — Więc pan tutaj rachuje tylko na rozpustę?
— No cóż, niech będzie na rozpustę! Uczepił się pan tej rozpusty. Ale tak czy owak, podoba mi się, że to pytanie bezpośrednie. W tej rozpuście tkwi przynajmniej coś stałego, coś, co się opiera—owszem—na przyrodzie i nie podlega fantazji, coś, co wiecznie przebywa w krwi jak rozżarzony węgielek, coś, co wiekuiście płonie i jeszcze długo, może nawet z biegiem lat nie da się ugasić. Sam pan przyzna, że to swego rodzaju zajęcie. — Ale czy jest się z czego cieszyć? Toż to choroba, choroba niebezpieczna. — A, tu cię boli? Zgoda, jest to choroba, jak zresztą wszystko, co przekracza miarę — a tu nieuchronnie wypadnie przekroczyć miarę; ale po pierwsze, u jednego tak, u drugiego inaczej, po wtóre zaś, ma się rozumieć, we wszystkim trzeba zachować miarę, rachubę; choć to i podle, ale cóż poradzić. Gdyby nie to, to przede przyszłoby chyba się zastrzelić. Zapewne, człowiek porządny ma obowiązek nudzić się, ale swoją drogą… — A pan mógłby się zastrzelić?
— Tfu, na psa urok! — ze wstrętem odparował Swidrygajłow. — Na litość boską, nie mów pan o tym — dorzucił skwapliwie i już nawet bez tej fanfaronady, która prześwity—3’* 483
wała ze wszystkich poprzednich jego stów. Aż się trochę zmienił na twarzy. — Muszę się przyznać do niewybaczalnej słabostki, ale trudno: boję się śmierci i nie lubię, gdy o niej mówią. Czy pan wie, że częściowo jestem mistykiem? — Aha! widma Marfy Pietrowny! No cóż, przychodzą?
— Tfu, nie mów pan takich rzeczy, w Petersburgu jeszcze się nie ukazywały… Oby je diabli wzięli! — wykrzyknął z wyrazem rozdrażnienia. — Nie, lepiej mówmy o tamtym… a zresztą… Hm! Ej, szkoda, że mato czasu, nie mogę z panem dłużej zabawić! Byłoby coś do powiedzenia. — Ma pan kobietę?
— Tak… kobieta… ot, przypadkowym trafem… Ale ja nie o tym. — A ohyda, ohyda tego wszystkiego — już na pana nie działa? Już nie ma pan sił się zatrzymać? — Więc pan i do sił pretenduje? Chc—che—che! Zdziwił mnie pan, Rodionie Romanyczu, aczkolwiek z góry wiedziałem, że tak będzie. Prawisz mi o rozpuście i o estetyce. Jesteś Schillerem, jesteś idealistą! Naturalnie, wszystko to tak właśnie być powinno i należałoby się dziwić, gdyby było inaczej, ale swoją drogą, hm, to jednak osobliwe… Ach, jaka szkoda, że tak mało czasu, bo i pan sam jest strasznie ciekawym okazem! Dobrze, że się zgadało: lubi pan Schillera? Ja pasjami lubię. — Co za blagier z pana! — nie bez odrazy rzucił Ra—skolnikow. —• Ależ nie, jak Boga kocham, nie! — głośno roześmiał się Swidrygajłow. — Zresztą, co mam się spierać: blagier to blagier. Czemuż nie poblagować, skoro to nikomu nie szkodzi. Siedem lai mieszkałem na wsi u Marfy Pietrowny, toteż gdy teraz wpadłem na mądrego człowieka jak pan — mądrego i w najwyższym stopniu zajmującego — to po prostu rad jestem z nim pogawędzić, pomijając już, żem wypił pół szklanki wina i że to mi odupinę uderzyło do głowy. Grunt zaś to, że istnieje pewna okoliczność, która mnie mocno podkręciła, ale którą… przemilczę. Dokąd to pan? — spytał nagle z przestrachem. Raskolnikow wstawał”z krzesła. Zrobiło mu się i ciężko, i duszno, i jakoś głupio, że tu przyszedł. Swidrygajłow ukazał mu się jako najmarniejszy i nąjpustszy łajdaczyna w świecie. 484
— Ech! posiedź pan jeszcze, pozostań — prosił Swidrygajłow — i każ sobie podać chociażby herbaty. No proszę posiedzieć, już nie będę plótł głupstw, nie będę mówił o sobie. Coś panu opowiem. Chce pan? Opowiem, jak mnie kobieta — mówiąc pańskim stylem—”ratowała”. Będzie to nawet odpowiedź na pierwsze pana pytanie, gdyż tą osobą jest pańska siostra. Czy mogę opowiedzieć? „W ten sposób zabijemy czas. — Niechże pan opowiada, lecz mam nadzieję, że…
— O proszę się nie niepokoić! Przy tym nawet w człowieku tak marnym i czczym, jak ja, Awdotia Romanowna może wzbudzić jedynie najgłębszy szacunek. IV
— Pan może wie (zresztą sam panu opowiadałem) — zaczął Swidrygajłow—żem siedział tu w więzieniu za olbrzymie długi nie mając najmniejszej nadziei, że będę mógł je spłacić. Nie warto wdawać się w szczegóły, jak mnie wówczas wykupiła Marfa Pietrowna. Czy pan wie, do jakiego stopnia otumanienia może dojść kochająca kobieta? Była to kobieta uczciwa, całkiem niegłupia (chociaż zupełnie niewykształcona). Otóż proszę sobie wyobrazić, że la zazdrosna i uczciwa niewiasta zdecydowała się zniżyć po wielu okropnych scenach i wyrzutach do swego rodzaju ugody ze mną, której też trzymała się przez cały czas naszego pożycia. Chodzi o to, że była znacznie starsza ode mnie, a poza tym zawsze czuć jej było z ust. Miałem w duszy tyle świństwa i swego rodzaju uczciwości, by oświadczyć jej wręcz, że całkowicie wiernym jej — być nie mogę. To wyznanie wprawiło ją w szał, ale zdaje się, że moja brutalna szczerość poniekąd jej się spodobała. „Widocznie nie chce mnie oszukiwać — rzekła sobie — skoro sam uprzedza z góry”, a to dla kobiety zazdrosnej grunt. Po wielu łzach stanął między nami, że tak powiem, układ: po pierwsze, nigdy nie porzucę Marfy Pietrowny i zawsze będę jej mężem; po wtóre, bez jej upoważnienia nigdzie nie wyjadę; po trzecie, nigdy mieć nie będę stałej kochanki; po czwarte, Marfa Pietrowna za to pozwoli mi czasami smalić cholewki do dziewuch czeladnych, lecz nie inaczej, jak za Jej potajemną wiedzą; po piąte, niech Bóg uchowa, żebym
pokochał kobietę z naszej sfery; po szóste, gdyby, broń Boże, nawiedziła mnie jakaś namiętność wielka i poważna, mam o tym uświadomić Marfę Pietrownę. Co do tego ostatniego punktu żona była zresztą dosyć spokojna przez cały czas; ‘była to kobieta rozumna, a przeto nie mogła patrzeć na mnie inaczej niż na rozpustnika i wycierucha niezdolnego do poważnej miłości. Ale kobieta rozumna a kobieta zazdrosna — to dwie rzeczy różne, i w tym cała bieda. Skądinąd, ażeby bezstronnie sądzić o niektórych ludziach, trzeba się z góry wyrzec tych i owych utartych poglądów oraz swego przyzwyczajenia do zwykle nas otaczających ludzi i przedmiotów. W tej mierze mam prawo polegać na pańskim sądzie bardziej niż na czyimkolwiek innym. Może pan już dużo słyszał o niektórych bezsensownych i ośmieszających cechach Marfy Piettowny. Istotnie, miała pewne zabawne nawyki; ale powiem panu wprost, że szczerze żałuję tych niezliczonych goryczy, których jej przyczyniłem. No, to chyba wystarczy jako bardzo przyzwoita oraism funebre* nad grobem najczulszej żony najczulszego męża. Podczas naszych kłótni milczałem najczęściej i nie rozdrażniałem się, a ta dżenteime—neria prawie zawsze osiągała pożądany skutek: wywierała na nią wpływ i nawet podobała się jej; ba, bywały wypadki, że się mną szczyciła. Ale pańskiej siostry mimo wszystko nie zniosła. Jak się to stało, że zaryzykowała zgodzić do własnego domu w charakterze guwernantki taką prześliczną panienkę? Tłumaczę to tym, że Marfa^Pietro^na była kobietą płomienną! wrażliwą i że najprościej w świecie zakochała się — dosłownie, zakochała — w pańskiej siostrze. No bo też ta Awdotia Romanówna! Od pierwszego spojrzenia wybornie zrozumiałem, że krucho ze mną, i — co pan powie? — postanowiłem ani patrzeć na nią. Lecz Awdotia Romanówna sama zrobiła pierwszy krok — uwierzy pan? I czy pan uwierzy także, że doszło do tego, że Marfa Pietrowna zrazu gniewała się na mnie za moje ustawiczne milczenie o pańskiej siostrze, za to, żem taki obojętny na jej nieustanne i zakochane wypowiedzi na temat Awdorii Romanowny? Nie pojmuję, czego chciała! Naturalnie, opowiedziała Awdotii Romanownie wszyściuteńko o mnie. Miała ten opłakany zwyczaj, że abso—* mowa pogrzebowa
lutnie każdemu opowiadała o wszystkich naszych tajemnicach familijnych i wciąż żaliła się każdemu na mnie; jakże więc mogła pominąć nową i tak cudną przyjaciółkę? Myślę, że o niczym innym nie było między nimi mowy, tylko o mnie, i bez wątpienia Awdotia Romanówna została poinformowana o tych wszystkich ponurych, zagadkowych bajdach, jakie się mnie przypisuje… Idę o zakład, że już i pan słyszał coś z tej kolekcji? — Słyszałem. Łużyn twierdziy— ze • to pan był przyczyną śmierci dziecka. Czy to prawda? —”Na miłość Boga, niech pan zaniecha wszystkich tych banialuk — opryskliwie i z obrzydzeniem uchylił się Swi—drygajłow. — Jeżeli pan tak koniecznie chce wiedzieć o tym głupstwie, opowiem panu kiedyś osobno, teraz zaś… — Mówiono również o jakimś pańskim lokaju na wsi i że pan rzekomo przyczynił się także… — Niech pan z łaski swojej przestanie! — znowu przerwał Swidrygajłow z wyraźnym zniecierpliwieniem. — Czy to nie ten lokaj, który po śmierci przyszedł zapalić panu fajkę?…”Pańmi to opowiadał — coraz bardziej rozjątrzał się Raskomikow. Swidrygajłow zerknął nań uważnie i Raskolnikow miał wrażenie, że w tym wzroku mignął krótko, jak błyskawica, złośliwy uśmieszek, lecz Swidrygajłow się przemógł i odparł nawet grzecznie: • — Tak jest, ten sam. Widzę, że i pana to wszystko interesuje ogromnie, będę więc sobie miał za obowiązek przy pierwszej nadarzonej sposobności zaspokoić pańską ciekawość punkt po punkcie. Do diaska. Okazuje się, że ja rzeczywiście mogę się komuś wydać postacią romantyczną. Niechże pan osądzi, do jakiego stopnia powinienem być wdzięczny nieboszczce Marfie Pietrownie za to, że nagadała o mnie pańskiej siostrze tyle rzeczy tajemniczych i ciekawych. Nie śmiem orzekać o wrażeniu, lecz bądź co bądź, było to dla mnie korzystne. Mimo całej swej zrozumiałej odrazy do mnie, mimo mego stale zasępionego i odstręczającego wyglądu — zrobiło jej się na koniec żal mnie, żal straceńca. A to już najgroźniejsze dla dziewczęcia, kiedy się jej sercu zrobi żal. Wówczas nie—odzwonie powstaje chęć, by „uratować” i przywieść do opamiętania, i wskrzesić, i powołać do szlachetniejszych celów,
i odrodzić ku nowemu życiu i działalności — zresztą wiadomo, ile można marzyć w tym guście. W mig zmiarkowałem, że ptaszyna wlatuje mi sama w sidła, i z kolei przygotowałem się. Rodionie Romanyczu, zdaje się, marszczysz brwi? Nie ma powodu, przede pan wie, że skończyło się na niczym. (Do diaska, ile ja dzisiaj piję!) Wie pan, zawsze żałowałem, od samego początku, że los nie kazał pańskiej siostrze urodzić się gdzieś w drugim czy trzecim stuleciu naszej ery, urodzić się córką udzielnego książątka albo jakiegoś tam wielkorządcy lub prokonsula w Azji Mniejszej. Niewątpliwie byłaby jedną z tych, które przeszły męczeństwo, i na pewno by się uśmiechała, podczas gdy przypiekano by jej piersi rozpalonymi kleszczami. Umyślnie by na to poszła, w czwartym zaś lub piątym wieku udałaby się na pustynię egipską i spędziłaby tam trzydzieści lat żywiąc się korzonkami, zachwyceniami i wizjami. Sama tego tylko pożąda, koniecznie pragnie czym prędzej cierpieć za kogoś i jeżeli nie dać jej okazji do tego męczeństwa — gotowa oknem wyskoczyć. Słyszałem coś o jakimś panu Razumichuu.e,.,Ma to być chłop rozsądny (na co wskazuje jego nazwisko; jest prawdopodobnie seminarzystą), niechże się stara o pańską siostrę. Słowem, zrozumiałem ją, zdaje mi się, i poczytuję to sobie za zaszczyt. Lecz wówczas, to znaczy w początku znajomości, pan wie: człowiek zawsze bywa jakiś lekkomyślniej szy i głupszy, patrzy na rzeczy mylnie, widzi nie to, co jest. Do diaska, czym ja winien, że jest taka piękna? Krótko mówiąc, u mnie się to zaczęło od nieokiełznanego zmysłowego porywu. Awdotia Romanowna jest cnotliwa przeokropnie, niesłychanie i niespotykanie. (Proszę zwrócić uwagę, że mówię to panu o pańskiej siostrze jako fakt. Jest cnotliwa, aż może chorobliwie; nie wyjdzie jej to na dobre.) A tu raptem nawinęła się pewna dziewucha, Paraska, czarnooka Paraska, którą świeżo przywieziono z innej wsi, dziewczyna czeladna, której jeszcze nigdy nie widziałem, tadniutka bardzo, lecz fantastycznie głupia. Łzy, pisk na całe obejście — no i wynikł skandal. Kiedyś poi obiedzie Awdotia Romanowna umyślnie przycupnęła mnie samego w alei w ogrodzie i z roziskrzonym wzrokiem zażądała ode mnie, bym dał spokój biednej Parasce. Była to bodaj pierwsza nasza rozmowa we dwoje. Naturalnie, miałem sobie za honor uczynić zadość jej woli, postarałem się 488
o wygląd przejętego niezwykle, skonfundowanego — słowem, odegrałem swoją rolę niezgorzej. Nawiązały się stosunki, rozpoczęły się zaklęcia, nauki moralne, pouczenia, tajemne rozmowy, błagania, nawet łzy — czy pan uwierzy? łzy nawet! Oto jak potężne bywa u niektórych dziewcząt pragnienie krzewienia moralności! Rzecz jasna, zwaliłem wszystko na swój los, udałem, że łaknę i pragnę oświecenia, w końcu zaś uruchomiłem wielki i niezachwiany sposób ku podbojowi niewieścich serc, sposób, który nigdy nikogo nie zawiedzie i który oddziaływa na wszyściuteńkie, co do jednej, bez żadnego wyjątku. Sposób to znany: pochlebstwo. Nie ma w świecie nic trudniejszego od prostodusznośd i nie ma nic łatwiejszego niż pochlebstwo. Jeśli w prostoduszności choć jedna setna tonu zabrzmi fałszywie, to natychmiast następuje rozdźwięk, a za nim — klapa. Natomiast pochlebstwo, nawet jeżeli wszystko, aż do ostatniej nuty, jest w nim fałszywe, to i tak bywa ono miłe i słucha się go nie bez przyjemności; wprawdzie wulgarna to przyjemność, ale przyjemność. I choćby pochlebstwo było naj wulgarni ej sze, przynajmniej polowa wydaje się zawsze prawdą. Dotyczy to zaś każdego poziomu rozwoju i każdej klasy społecznej. Nawet westalkę można uwieść za pomocą pochlebstwa. Cóż dopiero — zwykłych ludzi. Nie potrafię bez śmiechu wspominać, jak to kiedyś uwodziłem pewną paniusię, oddaną mężowi, dzieciom i własnym cnotom. Jakież to było wesołe i jak mało żmudne! Paniusia była naprawdę cnotliwa, przynajmniej na swoją modłę. Cala moja taktyka polegała na tym po prostu, że każdej chwili byłem przytłoczony i padałem na twarz przed jej czystością. Schlebiałem bez upamiętania; ledwie uzyskam uścisk dłoni lub choćby spojrzenie, zaraz sobie wyrzucam, że wydarłem—jej to przemocą, że ona się sprzeciwiała, sprzeciwiała tak, że na pewno nic bym nigdy nie dostał, gdybym sam nie był taki zepsuty; że ona w swej niewinności nie przewidziała podstępu, uległa bezwiednie — i tak dalej, i tak dalej. Słowem, osiągnąłem wszystko, a moja paniusia pozostała w najwyższym stopniu przeświadczona, że jest niewinna, cnotliwa, że spełnia wszystkie swe obowiązki i powinności, upadła zaś zgoła mimo woli. I jakże się na mnie rozzłościła, kiedym jej w końcu oświadczył, że, moim zdaniem, szukała rozkoszy, kubek w kubek Jak i ja. Biedna Marfa Pietrowna również bardzo ledała na
pochlebstwa i gdybym tylko zechciał, niewątpliwie mógłbym jeszcze za jej życia przepisać cały majątek na siebie. (Gwałtu, jak ja dużo piję i językiem mielę!) Mam nadzieję, ze pana teraz nie urazi, jeśli powiem, że tenże efekt jął się zaznaczać i na Awdotii Romanownie. Tylko że byłem głupi i niecierpliwy i sam wszystko zepsułem. Awdotii Romanownie już kilkakrotnie przedtem (a zwłaszcza jeden raz) okrutnie się nie spodobał wyraz moich oczu — czy pan uwierzy? Krótko mówiąc, coraz mocniej i coraz nieoględniej pełgał w nich płomyk, który ją straszył i który w końcu znienawidziła. Nie warto wdawać się w szczegóły,.aleśmy się rozeszli. Tutaj znowu palnąłem głupstwo. Zacząłem jak najordynarniej natrząsać się ze wszystkich tych propagand i nawracań. Paraska znowu wkroczyła na scenę, i nie ona jedna — słowem. Sodoma i Gomora. Och, Rodionie Romanyczu, żebyś choć raz w życiu widział oczęta swojej siostry, jak one czasem potrafią się roziskrzyć! Nic to nie znaczy, żem teraz pijany i że wydudliłem całą szklankę wina, mówię prawdę. Upewniam pana, że mi się ten wzrok śnił; doszło do tego, że już nie mogłem znieść szelestu jej sukni. Jak Boga kocham, myślałem, że dostanę padaczki. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mnie ogarnie takie szaleństwo. Słowem, koniecznie trzeba było dojść do zgody, ale to już było niemożliwe. I niech pan sobie wystawi, co wtedy zrobiłem? Do jakiego zamroczenia może człowieka doprowadzić wściekłość! Rodionie Romanyczu, niech pan nigdy nie przedsiębierze nic we wściekłości. Licząc na to, że Awdotia Romanowna jest w gruncie rzeczy nędzarką (ach, pan daruje, przejęzyczyłem się… ale czy ostatecznie nie wszystko jedno, jakim słowem ^określić to samo pojęcie?), więc że żyje z pracy własnych rąk, że ma na utrzymaniu i matkę, i pana (ach, do diabła, pan się znowu krzywi…), postanowiłem zaproponować jej wszystkie swe pieniądze (do trzydziestu tysięcy mogłem wtedy zrealizować), ‘nym, żeby uciekła.ze mną choćby tu, do Petersburga. Ma się rozumieć, tutaj poprzysiągłbym jej wieczną miłość, szczęście i tak dalej, i tak dalej. Czy pan uwierzy? tak się wtenczas rozamorowalem, że gdyby mi rzekła: zarżnij lub otruj Marfę Piętrownę i ożeń się ze mną — zrobiłbym to natychmiast! Ale wszystko się skończyło znaną już panu katastrofą, więc niechże pan sam osądzi, do jakiej furii doszedłem na wiadomość, że Marfa Pietrowna wy—490
trzasnęła skądś tego zakazanego oczajduszę Łużyna i omal nie skojarzyła małżeństwa, które w rzeczywistości byłoby tym samym, co i ja proponowałem. Czyż nie? Czyż nie? Nieprawda? Widzę, że pan jakoś zaczął słuchać coraz pilniej… mój interesujący młodzieńcze… Swidrygajłow niecierpliwie huknął pięścią w stół. Był czerwony na twarzy. Raskolnikow dostrzegał wyraźnie, że ta szklanka czy półtorej szampana, którą wysączył popijając drobnymi łyczkami, podziałała na niego chorobliwie — i postanowił wyzyskać sposobność. Swidrygajłow budził w nim silne podejrzenia. — Ha, teraz już jestem całkowicie pewny, że pan tu przyjechał z jakimiś widokami na moją siostrę — rzekł do Swi—drygajłowa wprost i bez osłonek, żeby go tym bardziej pod—bechtać.
— Ależ co znowu—jakby się nagle zreflektował Swidrygajłow — przecie mówiłem panu… a zresztą pańska siostra nie znosi mnie. —Ja wiem, że nie znosi, lecz teraz nie o to chodzi.
— Więc pan jest pewien, że nie znosi? (Swidrygajłow zmrużył oczy i uśmiechnął się ironicznie.) Racja, ona mnie nie lubi; ale nich pan nigdy nie ręczy za to, co się dzieje między mężem a żoną lub kochankiem a kochanką.’Tutaj zawsze jest taki zakamarek, który całemu światu pozostaje nie znany, a znany jest tylko im dwojgu. Pan ręczy, że Awdotia Romanowna patrzyła na mnie z odrazą? — Z niektórych słów i słóweczek pańskiego opowiadania wnoszę, że pan i teraz ma jakieś widoki i bardzo forsowne zamierzenia w stosunku do Duni — oczywiście nikczemne. — Co! Wypsnęły mi się takie słowa i słóweczka? — naj—naiwniej spłoszył się naraz Swidrygajiow, całkowicie ignorując epitet, jakim opatrzono jego zamiary. — Owszem, a i teraz wyrywają się panu. Na przykład, czego się pan tak lęka? Czemu się pan nagle przestraszył? — Ja się lękam, ja się przestraszam? Pana się boję? Już raczej pan powinien bać się mnie, cher ami*. Jakież to wszystko koszałki—opałki… Swoją drogą, mam w czubie, sam czuję; — drogi przyjacielu
omal się znów nie wygadałem. Do diabla z winem! Służba, wody! Porwał butelkę i bez ceremonii wyrzucił za okno. Filip przyniósł wody. — Wszystko to głupstwa — rzekł Swidrygajłow zwilżając ręcznik i przykładając go sobie do czoła—mogę pana osadzić jednym słówkiem i wniwecz obrócić wszystkie pańskie podejrzenia. Czy pan wie na przykład, że się żenię? — Już dawniej mówił mi pan o tym.
—Tak? Zapomniałem. Ale wtenczas nie mogłem mówić pozytywnie, bom jeszcze nawet nie widział panny, miałem tylko zamiar. A teraz już mam narzeczoną, rzecz jest załatwiona, i gdyby nie pilne interesy, na pewno bym pana porwał i w tej chwili do nich zawiózł, bo chcę prosić o pańską radę. Ech, do diaska! Pozostaje zaledwie dziesięć minut. Ot, proszę, niech pan patrzy na zegarek. A jednak opowiem panu, bo to bardzo ciekawa historia to moje małżeństwo — oczywiście w swoim rodzaju. Dokąd pan? Znowu chce pan uciekać? Znowu chce pan uciekać? — Nie, teraz już nie odejdę.
— Wcale J>an nie odejdzie? Zobaczymy! Zawiozę tam pana, jak Bóg w niebie, pokaże narzeczoną, tylko nie teraz, bo teraz będzie wkrótce czas na pana. Pan na prawo, ja na lewo. Tę Ressiichową pan zna? Tę samą Ressiichową, u której teraz mieszkam, hę? Słyszy pan? Słowo daję, ta sama, o której mówią, że owa dziewczynka… w wodzie, zimą… Słyszy pan? Słyszy? Więc to właśnie ona zmajstrowała mi to wszystko. „Nudno ci — powiada — więc się pobaw.” Bo ze mnie człowiek ponury, znudzony. Pan myśli, że wesoły? Nie, ponury; nikomu nie brużdżę, tylko siedzę w kącie, czasem po trzy dni ani pary z ust. A ta Ressiich — to powiadam panu, szelma, kombinuje sobie taką rzecz: żona mi zbrzydnie, wyjdę, a żona dostanie się jej, ona ją puści w obroty — w naszej sferze a i w wyższych. „Jest — powiada — taki jeden schorowany ojciec, emeryt, siedzi w fotelu, trzeci rok nie włada nogami. Jest i matka — powiada — damulka roztropna, mamusia. Syn służy gdzieś w guberni, im nie pomaga. Córka wyszła za mąż, nie odwiedza ich, a na karku mają dwoje nieletnich siostrzeńców (jakby własnych byto za mało), a świeżo odebrali z gimnazjum, przed końcem nauk, dziewczynkę, 492
najmłodszą swoją córkę, dopiero za miesiąc kończy szesnaście lat, czyli za miesiąc można ją wydać.” Niby za mnie. Pojechaliśmy. Takie to u nich zabawne. Przedstawiam się: ziemianin, wdowiec, nazwisko znane, takie a takie koligacje, przy pieniądzach — cóż z tego, że po pięćdziesiątce, a tamta nie ma szesnastu? Kto b_y się tym przejmował? A to przecie ponętne, nie? Prawda, że ponętne, cha, cha! Szkoda, że pan nie widział, jak się rozmówiłem z tatusiem i mamusią! Warto było zapłacić, żeby mnie oglądać w owej chwili. Przychodzi ona, dyga — no może pan sobie wyobrazić, w krótkiej jeszcze sukience, nierozwinięty paczuszek, czerwienieje, płoni się jak zorza (powiedzieli jej, naturalnie). Nie wiem, jak pan co do kobiecych buż, ale, moim zdaniem, te szesnaście lat, te dziecinne jeszcze oczki, ta nieśmiałość, łezki zawstydzenia — moim zdaniem, to lepsze od urody, a ona w dodatku istne malowanie. Jasne włoski zaczesane w drobne loczki, usteczka pulchne, czerwoniutkie, nóżki—palce lizać!… No, poznajomiliśmy się, ja oświadczyłem, że się śpieszę na wieś, i tuż nazajutrz, to znaczy onegdaj, pobłogosławiono nas. Odtąd ilekroć przyjeżdżam, zaraz biorę ją sobie na kolana i już nie spuszczam… Płoni się jak zorza, ja zaś co chwila całuję; mamusia klaruje, rzecz prosta, że „to przecie twój mąż”, więc tak już być powinno; słowem cukiereczek! I jak Boga kocham, ten teraźniejszy, narzeczeński stan jest może lepszy od mężowskiego. Co się zowie: la naturę et la verite\* Cha! cha! Dwa razy z nią rozmawiałem — wcale niegłupia dziewuszka. Niekiedy tak na mnie zerknie ukradkiem, że aż gorąco się robi. A czy pan wie: ma twarzyczkę niby Madonna Rafaela. Wszak Sykstyńska Madonna ma twarz fantastyczną, twarz pomylonej cierpiętnicy — to się panu nie rzucało w oczy? Więc w tym oto rodzaju. Ledwie nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz przywiozłem jej za półtora tysiąca: jeden komplet brylantowy, drugi z pereł oraz srebrną damską szkatułkę na gotowal—nię — ot, takiej wielkości, z różnymi— szykanami, tak że twarzyczka mojej madonny aż pokraśniala. Posadziłem ją sobie na kolanach, ale widocznie jakoś bardzo obcesowo: zarumieniła się, polały się łezki, nie chce się zdradzić, ale cała jak w ogniu. Wszyscy na chwilę odeszli, zostajemy z nią sam na sam—* natura i prawda
wtem rzuca mi się na szyję (pierwszy raz sama), obejmuje obydwiema rączkami, całuje i przysięga, że mi będzie posłuszna, będzie mi dobrą i wierną żoną, że da mi szczęście, że poświęci cale swe życie, każdą życia minutę, odda mi wszystko, wszystko, a za to pragnie ode mnie jedynie mego szacunku, nic ponadto. „Nic, nic — powiada — nic mi nie trzeba, żadnych podarków!” Zgodzi się pan, że wysłuchać takiego wyznania na osobności, z ust takiego szesnastoletniego aniołeczka w tiulowej sukience, z loczkami, z rumieńcem dziewiczego wstydu, z łezkami entuzjazmu w oczach — zgodzi się pan, że to wcale ponętne. Prawda, że ponętne? To czegoś warte, nie? Warte, co? Słuchaj pan… jedziemy do mojej narzeczonej… tylko nie w tej chwili! — Krótko mówiąc, ta monstrualna różnica wieku i rozwoju podnieca pańską lubieżność! Czy rzeczywiście pan się ożeni? — Czemuż by nie? Na pewno. Każdy sam dba o siebie, a najweselej jest temu, kto lepiej od innych potrafi siebie nabrać. Cha! Cha! A pan na całego wyjeżdża w moralność? Ulituj się, wielebny ojcze, nade mną grzesznym. Che—che—che! — Pan jednak zaopiekował się dziećmi Marmieładowej. Zresztą… Zresztą pan miał własne powody… teraz wszystko rozumiem. — Ja dzieci w ogóle lubię, bardzo lubię dzieci — pokładał się Swidrygajlow ze śmiechu. — W tej mierze mogę nawet opowiedzieć panu arcyciekawy epizod, który trwa dotychczas. Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe wybrałem się do różnych spelunek. Nic dziwnego — po tych siedmiu latach! Prawdopodobnie pan zauważył, że nie bardzo się kwapię do spotkania ze swą dawną kompanią, z przyjaciółmi i kamratami. I możliwie najdłużej będę ich unikał. Wie pan: na wsi u Marfy Pietrowny śmiertelnie mię zamęczały wspomnienia o tych wszystkich tajemniczych miejscach i miejsce—czkach, gdzie świadomy rzeczy człowiek tak dużo może znaleźć. Do diaska! Ludzie się upijają, wykształcona młodzież wskutek bezczynności spala się w nieziszczalnych snach i marzeniach, paćży się w teoriach; skądś pozjeżdżały Żydy, nabijają sobie kabzy, cala zaś reszta oddaje się wyuzdaniu. Od razu, od pierwszych godzin, to miasto tchnęło na mnie znajomym zapachem. Trafiłem na jeden tak zwany tańcujący —S l
wieczorek — spelunka okropna (ja w ogóle lubię co plugawsze spelunki). No, oczywiście — kankan, i to taki, jakich w moim czasie nie bywało. Tak, widać i w tym postęp. Nagle patrzę — dziewczynka, trzynastoletnia może, przemilutko ubrana, tańczy z jakimś wirtuozem, a drugi pląsa vis—a—vis niej. Pod ścianą siedzi na krześle jej matka. Ha, może pan sobie wyobrazić, jakiego rodzaju kankan! Dzieweczka się miesza, czerwieni, wreszcie czuje się obrażona i zaczyna płakać. Wirtuoz chwyta ją, kręci, wyprawia przed nią różne zakrętasy, wszyscy dookoła w śmiech… i w takich chwilach lubię naszą publiczność, chociażby nawet kankanową. Śmieją się i krzyczą: „Dobrze jej tak, dobrze! Nie przywozić dzieci!” Ja na to gwiżdżę, co mi tam do tego, czy oni sami siebie pocieszają logicznie czy nielogicznie! Wnet zrozumiałem, gdzie moje miejsce; podsiadam się do matki i zaczynam o tym, że i ja także jestem przyjezdny, że co to wszystko za gbury, że nie umieją odróżnić osób prawdziwie dystyngowanych ani okazać należnego szacunku; dałem do zrozumienia, że mam dużo pieniędzy; zaofiarowałem się, że je odwiozę własną karetą. Odwiozłem je do domu, zawarłem znajomość (odnajmują jakąś klitkę od lokatorów, dopiero co przyjechały). Oświadczono mi, że matka i córka uważają sobie znajomość ze mną za wielki zaszczyt; dowiaduję’ się, że są biedne jak myszy, że przyjechały starać się o coś tam w jakimś tam urzędzie; proponuję swe usługi, pieniądze; proponuję, że ze swej strony przyczynię się do edukacji młodej panny: język francuski, tańce. Przyjmują to z zachwytem, uważają za honor, no i odtąd jesteśmy znajomi… Chce pan, jedźmy do nich — tylko nie zaraz. — Zostaw pan, zostaw swoje nikczemne, podle, rozpasane anegdoty, marny, lubieżny człowieku! — Schillerze, Schillerze nasz, Schillerku! Ou la vertu va—t—elle se nicher?* Wie pan? umyślnie będę panu opowiadał takie rzeczy, żeby słyszeć pańskie okrzyki. Istna rozkosz! — Pewnie! Czyż ja sam dla siebie nie jestem śmieszny w tej chwili? — ze złością wymamrotał Raskolnikpw. Swidrygajłow zanosił się śmiechem; wreszcie zawołał Filipa, zapłacił i począł wstawać. Gdzie też cnota się gnieździ?
495
— Ha, jestem pijany, Assez cause!* — rzekł. — Rozkosz!
— Jakżeby pan mógł nie czuć rozkoszy! — zawołał Ras—kolnikow wstając również. — Czyż dla zdartego rozpustnika nie jest rozkoszą opowiadać o takich przygodach, zwłaszcza gdy się ma na widoku jeszcze jakieś potworne zamiary w tymże rodzaju — i na dobitkę w takich okolicznościach i takiemu człowiekowi jak ja—To podnieca. — Ach, jeżeli tak — odparł Swidrygajłow nie bez zdziwienia, oglądając Raskolnikowa — jeżeli tak, to i z pana cynik niezgorszy. A w każdym razie ma pan w sobie pierwszorzędne zadatki. Dużo, dużo potrafi pan pojąć… a i zrobić dużo pan potrafi. No, ale dosyć. Serdecznie żałuję, żeśmy tak mało porozmawiali, lecz pan mi nie ucieknie… Ot, niech pan tylko zaczeka. —Swidrygajłow opuścił traktiernię, Raskolnikow za nim. Jednak Swidrygajłow nie bardzo miał w czubie, tylko na mgnienie uderzyło mu do głowy, teraz zaś trzeźwiał z— każdą minutą. Mocno był czymś zatroskany, czymś ogromnie doniosłym, i chmurzył się. Snadż denerwowało i niepokoiło go jakieś oczekiwanie. W stosunku do Raskolnikowa zmienił się nagle, był coraz bardziej grubiański i sarkastyczny. Raskolnikow to wszystko widział i był zaniepokojony także. Swidrygajłow budził jego podejrzliwość; postanowił iść za nim. Wydostali się na ulicę.
— Panu na prawo, mnie na lewo, albo jeśli pan chce, odwrotnie; w każdym razie — adieu, mon plaisir**, do miłego zobaczenia! I skręcił na prawo, ku Siennemu.
Raskolnikow ruszył za nim.
— Co to!— krzyknął Swidrygajłow oglądając się. Czyż nie powiedziałem… Co to znaczy? — To znaczy, że teraz od pana nie odejdę.
— Co—o—o—o?
Dosyć tej rozmowy l Żegnaj* radoici moja.
496
Obaj przystanęli i chwilę patrzyli na siebie, jakby mierząc się wzrokiem. — Ze wszystkich pańskich półpijackich opowiadań — szorstko odciął Raskolnikow—wnioskuję niezbicie, że pan nie tylko się nie wyrzeknie swych łajdackich zakusów co do mojej siostry, lecz owszem, nabijesz sobie nimi głowę więcej niż kiedykolwiek. Wiadomo mi, że dziś rano siostrą otrzymała jakiś list. W traktiemi pan ledwie mógT usiedzieć… Naturalnie, po drodze mógł pań uszczknąć sobie jakąś żonę, ale to nie ma znaczenia. Chcę upewnić się osobiście. Raskolnikow chybaby nie zdołał powiedzieć wyraźnie, czego mianowicie pragnął obecnie i o czym chciał się upewnić osobiście. — Takie buty! A może pan chce, żebym zawołał policję?
— Wołaj!
Znowu stali nieruchomo. W końcu wyraz twarzy Swi—drygajłowa zmienił się. Stwierdziwszy, że Raskolnikow nie nastraszył się groźby, przybrał nagle minę jak najweselszą i najbardziej przyjacielską. — To mi zuch! Umyślnie nie zaczepiałem pana o pańską sprawę, choć oczywiście nęka mnie ciekawość. Sprawa fantastyczna. Chciałem odłożyć to do innego razu, ale doprawdy pan i umarłego potrafi zniecierpliwić… No dobrze, chodźmy, ale z góry uprzedzam: idę teraz do domu tylko na chwilę, po pieniądze. Następnie zamykam mieszkanie na klucz, biorę dorożkę i na cały wieczór jadę na Wyspy. Czy pan chce mi towarzyszyć? — Na razie wstąpię, zresztą nie do pana, tylko do—Zofii Siemionowny ^ przeproszę;—żemnie był na pogrzebie. — Jak się panu podoba, ale Zofii _ Siemionowny nie ma w domu, ‘poprowadziła wszystkie dzieci do pewnej damy, do pewnej wielkiej damy — staruszki, dawnej mojej znajomej, która dziś jest zarządzającą jakichś zakładów dla sierot. Oczarowałem tę damę składając jej opłatę za całą trójkę piskląt Katarzyny Iwanowny, a w dodatku złożyłem ofiarę na sierociniec; wreszcie opowiedziałem jej historię Zofii Siemionowny bardzo szczegółowo, nic nie tając. Wrażenie było nadzwyczajne. Oto dlaczego polecono Zofii Siemionownie stawić się już dzisiaj w hotelu …skim, gdzie czasowo po przyjeździe z letniska zatrzymała się moja dama.
— Nie szkodzi, ja i tak wstąpię.
— Jak pan chce, tylko ja panu towarzyszyć nie będę, ale się nie sprzeciwiam! Oto już dochodzimy.’Nieprawdaż? Jestem pewnien, że pan dlatego patrzy na mnie nieufnie, że byłem o tyle delikatny i dotychczas nie nudziłem go wypytywaniem o… pan rozumie? Panu się to wydało rzeczą niezwykłą. Idę o zakład, że jest tak właśnie! I bądźże, tu, człowieku, delikatny! — I podsłuchujże, człowieku, pode drzwiami!
— A, pan z tej beczki? — zaśmiał się Swidrygajlow. — Bardzo bym się dziwił, gdyby pan po tym wszystkim nie rzucił takiej uwagi. Cha! cha! Chociaż coś niecoś zrozumiałem z tego, co pan wówczas… tam… nabroił i sam Zofii Siemiono—wnie opowiedział, ale właściwie cóż to jest? Kto wie, może jestem zupełnie już tępy i już nic nie pojmuję. Mój złoty, wytłumacz mi’ to! Oświeć mnie, wyłóż mi najnowsze zasady. — Nic pan nie mógł słyszeć, kłamie pan, i basta!
— Ależ ja nie o tym, nie o tym (choć to i owo słyszałem), nie, ja tylko o tym, że pan wciąż: och i ach! Raz po raz gorszy się w panu Schiller. Powiada pan: nie podsłuchiwać pode drzwiami. Ha, skoro tak, to idź pan zaraz na policję, że oto przytrafił mi się taki casus: zaszła malutka pomyłka w teorii. Skoro zaś pan przekonany, że pode drzwiami podsłuchiwać nie wolno, natomiast wolno grzać staruszki po łbie, czym popadło, ile dusza zapragnie, to niechże pan czym prędzej wyjeżdża gdzieś do Ameryki! Uciekaj, młodzieńcze. Może jeszcze zdążysz. Mówię ze szczerego serca. Może brak forsy? Dam na drogę. — Wcale o tym nie myślę — przerwał Raskolnikow z obrzydzeniem. — Rozumiem (niech się pan zresztą nie fatyguje; proszę dużo nie mówić, jeżeli nie ma pan ochoty), rozumiem, jakie zaprzątają pana zagadnienia: moralne, prawda? problemy człowieka i obywatela? E, pal je sześć, co ci teraz po nich? Che—che! Że niby w dalszym ciągu jest się człowiekiem i obywatelem? W takim razie nie należało próbować… Nie trzeba róść, gdzie nas nie posiano. Ha, zastrzel się pan! Co? nie bardzo się chce? — Rozmyślnie usiłuje mnie pan rozjątrzyć, żebym się teraz odczepił. — Cudak z pana; przecież już przyszliśmy, bardzo proszę na schody. Widzi pan, tu wejście, do Zofii Siemionowny. Proszę patrzeć: nie ma nikogo! Pan nie wierzy? zapytaj Kapemaumowa; ona u nich zostawia klucz. A oto i sama madame de Kapemaumow, co? Hę? (Jest trochę głucha—wa.) Wyszła? Dokąd? No, teraz pan słyszał? Nie ma jej, a wróci, być może, późnym dopiero • wieczorem. —Ślicznie, chodźmy teraz jdo. mnie. Pan przecież chdał i mnie odwiedzić? Otóż jesteśmy u mnie. Madame Ressłićhnie” ma w domu. Ta kobieta ma wieczne kłopoty, lecz to dobra kobieta, proszę mi wierzyć… może kiedyś przyda się panu, jeśli pan będzie choć odrobinę rozsądniejszy. Otóż widzi pan: biorę z biurka tę pięcioprocentową obligację (mam ich jeszcze sporo!), która dziś pójdzie do wekslarza. No, widział pan? Teraz już nie mam więcej czasu. Zamykamy biurko, zamykamy mieszkanie, i oto znów jesteśmy na schodach. Chce pan? weźmiemy dorożkę, bo ja na Wyspy. Przejedziemy się, dobrze? Biorę ten oto powozik i jedziemy na Jelagin, co? Pan odmawia? Nie wytrzymał pan? E, przejedźmy się. Zdaje się, będzie deszcz, ale to nic, spuścimy budę. Swidrygajłow już siedział w powozie. Raskolnikow doszedł do wniosku’,”ze”jego podejrzenia, przynajmniej w tej chwili, są nieuzasadnione. Nie odpowiadając ani słowa zawrócił i ruszył z powrotem w kierunku placu Siennego. Gdyby się choć raz obejrzał; .zdążyłby zobaczyć, że Swidrygajlow ujechawszy najwyżej sto kroków zapłacił dorożkarzowi i wyskoczył na chodnik: tęczjużnie mógł nic widzieć, bo skręcił za róg. Głęboka odraza gnała go precz od Swi—drygajłowa. „Że też mogłem bodaj przez chwilę czegoś oczekiwać od tego wulgarnego nicponia, tego rozpasanegó lubieżnika i szui!” — zawołał mimo woli. Co prawda, ten sąd Raskolnikowa był nazbyt pochopny i lekkomyślny. W całej atmosferze otaczającej Swidrygajłowa było jednak coś, co go choć trochę czyniło oryginalniejszym, jeżeli nie tajemniczym. Co się zaś tyczy Duni, to Raskolnikow nadal był przekonany, że Swidrygajłow nie zostawi jej w spokoju. Ale zbyt już ciężko i nieznośnie mu było wciąż o tym myśleć!
Swoim zwyczajem, gdy pozostał sam — już po dwudziestu krokach wpadł w głęboką zadumę. Uszedłszy na most, zatrzymał się u balustrady i zaczął patrzeć w wodę. A tymczasem za nim stanęła —Awdotia Romahowna. Spotkał ją u wstępu na most, lecz nie poznał i wyminął ją. Dunieczka jeszcze nigdy nie widziała go na ulicy takiego i była zdumiona, prawie przestraszona. Stanęła nie wiedząc sama: wołać go czy nie? Nagle spostrzegła Swidrygajłowa, który pośpiesznie szedł od placu Siennego. Zdawał się jednak iść potajemnie i ostrożnie. Nie wszedł na most, lecz zatrzymał się z boku, na chodniku, dokładając wszelkich starań, by go Raskolnikow nie zobaczył. Dunię dojrzał dawno i zaczął dawać je? znaki. Miała wrażenie, że tymi znakami pragnie ją skłonić, by nie wołała brata, by zostawiła go w spokoju, a podeszła do niego, Swidrygajłowa. Tak też zrobiła. Cicho wyminęła brata i zbliżyła się do Swidrygajłowa. — Chodźmy prędzej — szepnął. — Nie chcę, żeby Rodion Romanycz wiedział o naszym spotkaniu. Ostrzegam, że siedziałem tu z nim nie opodal, w traktiemi, gdzie sam mnie odszukał, i ledwie się go pozbyłem. Wie skądś o moim liśde do pani i coś podejrzewa. Chyba nie pani mu to wyjawiła? A skoro nie pani, to któż? — Już skręciliśmy za róg — przerwała Dunia — Rodion nie może nas teraz zobaczyć. Oświadczam, że dalej z panem nie pójdę. Proszę mi wszystko powiedzieć tutaj; wszystko to można powiedzieć i na ulicy. — Po pierwsze, tego żadną miarą nie można powiedzieć na ulicy, po wtóre, musi pani wysłuchać również Zofię Sie—mionownę, po trzecie, pokażę pani niektóre dowody… Słowem, jeśli się pani nie zgodzi wstąpić do mnie, odmawiam wszelkich wyjaśnień i natychmiast odchodzę. Przy tym proszę nie zapominać, że nader interesująca tajemnica ukochanego pani braciszka znajduje się całkowicie w moich rękach. Dunia przystanęła niezdecydowana i przenikliwym wzrokiem patrzyła na Swidrygajłowa. — Czego się pani boi?—rzucił ów spokojnie.—Miasto to nie wieś. A i na wsi więcej krzywdy wyrządziła pani mnie niż ja pani; tutaj zaś… — Zofia Siemionowna jest uprzedzona?
— Nie, ani słowa jej nie mówiłem i nawet nie bardzom pewien, czy jest teraz w domu. Ale prawdopodobnie jest. Pochowała dziś krewną; nie taki to dzień, żeby chodzić po kominkach. Do czasu nie chcę o tym mówić nikomu i nawet po części robię sobie wyrzuty, żem powiedział pani. Tu najmniejsza nieopatrzność jest równoznaczna z denuncjacją… Mieszkam tutaj, w tym domu, już dochodzimy. To jest stróż naszej kamienicy; stróż bardzo dobrze mnie zna; kłania się, widzi, że idę z damą, i na pewno już zdążył zapamiętać pani twarz, a to się pani przyda, jeśli się pani bardzo boi i nie ufa mi. Przepraszam, że mówię tak ordynarnie. Podnamuję pokój od lokatorów. Zofia Siemionowna mieszka o ścianę, także jako sublokatorka. Całe piętro jest zajęte przez lokatorów. Czego ma się pani bać jak dziecko? Czy aż tata jestem straszny? Twarz Swidrygajłowa wykrzywiła się w pobłażliwym uśmiechu, lecz już nie było mu do uśmiechów. Serce mu łomotało, piersiom brakło tchu. Umyślnie mówił głośno, żeby ukryć rosnące wzburzenie, jednak Dunia już nie zdążyła zauważyć tej szczególniejszej alteracji; zanadto ją rozdrażnił docinek, że się go boi jak dziecko i że jest dla niej straszny. — Choć wiem, że pan jest człowiekiem… bez czci, ale nie lękanr—się bynajmnie)r”Ntecn”pari idzie pierwszy — rzekła na pozór spokojnie, twarz jej wszakże —była blada. Swidrygajłow zatrzymał się przed mieszkaniem Soni.
— Pani pozwoli, że zapytam, czy jest w domu. Nie ma. To pech! Ale wiem, że może przyjść bardzo prędko. Jeżeli wyszła, to chyba tylko do jednej damy w sprawie sierot. Matka ich umarła. Ja się także wtrąciłem w to, poleciłem załatwić niektóre sprawy. Jeśli Zofia Siemionowna nie wróci za dziesięć minut, to dziś jeszcze, o ile pani chce, przyślę ją samą. Oto i mój numer. Oto moje dwa pokoje. Za tymi drzwiami mieszka moja gospodyni, pani Ressiich. Teraz proszę zajrzeć tutaj, pokażę pani moje główne dowody: z mojej sypialni te drzwi prowadzą do dwóch •zupełnie pustych pokoi, które się odnajmuje. Oto one… Na to musi pani spojrzeć trochę uważniej… Swidrygajłow zajmował dwa umeblowane, dosyć przestronne pokoje. Dunieczka rozglądała się nieufnie, lecz nie dostrzegła nic osobliwego ani w umeblowaniu, ani w roz—sni
kładzie — choć właściwie można było to i owo zauważyć, jak na przykład, że apartament Świdry gaj Iowa mieścił się pomiędzy dwiema prawie nie zamieszkanymi stancjami. Wchodziło się do niego nie bezpośrednio z korytarza, tylko przez dwa pokoje gospodyni, prawie puste. Ze swej sypialni, otworzywszy zamknięte na klucz krzwi. Świdry gaj Iow pokazał Dunieczce puste również mieszkanie, będące do wynajęcia. Dunieczka zatrzymała się w progu nie pojmując, czemu każe jej to oglądać, lecz Świdry gajłow skwapliwie wyjaśnił: — Proszę zajrzeć tutaj, do tego drugiego dużego pokoju. Niech pani” zauważy te drzwi, są zamknięte na klucz. Koło drzwi stoi krzesło, jedno tylko krzesło w tych obu pokojach, To ja przyniosłem je od siebie, żeby wygodniej słuchać. Zaraz tam za drzwiami stoi stół Zofii Siemidńowny, siedziała tam i rozmawiała ‘z Rodionem Romanyczem. Ja zaś tutaj, siedząc na krześle, podsłuchiwałem dwa wieczory z rzędu, obydwa razy po jakie dwie godziny — więc oczywiście mogłem coś niecoś usłyszeć, jak pani sądzi? — Pan podsłuchiwał?
— Tak jest, podsłuchiwałem. Teraz chodźmy do mnie, tu nie ma nawet gdzie usiąść. Poprowadził Awdotię Romanownę z powrotem do pierwszego swego pokoju, który mu służył za bawialnię, i poprosił, by usiadła. Sam usiadł przy drugim końcu stołu, co najmniej dwa metry od niej, ale widocznie w oczach jego już pałał ten płomień, który Dunieczkę tak kiedyś nastraszył. Drgnęła i raz jeszcze rozejrzała się nieufnie. Był to odruch mimowolny: nie chciała zdradzić się ze swym niedowierzaniem. Lecz na koniec zdała sobie sprawę z odosobnienia apartamentu Swi—drygajlowa. Miała ochotę zapytać, czy przynajmniej gospodyni jego jest w domu, nie spytała jednak… z dumy. Przy tym miała na sercu inne, nierównie większe cierpienie niżli strach o siebie. Przechodziła nieznośną mękę. — Oto pański list — rzekła, kładąc arkusik na stole. — Czyż możliwe jest to, co pan pisze? Napomyka pan o zbrodni, którą rzekórno popełnił mój brat. Napomknienia są zbyt wyraźne — nie ma pan prawa teraz się wyprzeć. Otóż wiedz pan, że już i przedtem słyszałam tę głupią bajkę i nie wierzę ani jednemu słówku. Jest to haniebne i śmieszne po—502
dejrzenie. Znam tę historię, wiem, jak i skąd powstała. Nie może pan mieć żadnych dowodów. Pan obiecał mi dowieść, więc proszę mówić! Ale z góry zapowiadam, ze panu nie wierzę! Nie wierzę!… Dunieczka powiedziała to prędko, pośpiesznie, i na mgnienie twarz jej oblała się rumieńcem. — Gdyby pani nie wierzyła, to jakim cudem zaryzykowałaby przyjść do mnie sama? Po cóż pani przyszła? Wyłącznie z ciekawości? — Proszę mnie nie dręczyć, mów pan, mów!
— Niepodobna zaprzeczyć, że dzielna z pani dziewczyna. Jak Boga kocham, myślałem, że pani poprosi pana Ra—zumichina o towarzyszenie jej tutaj. Jednak nie było go ani z panią, ani w pobliżu; dobrze patrzałem. Tak, to odwaga! Widocznie chciała pani oszczędzić brata. Zresztą wszystko w pani jest boskie… Co się zaś tyczy Rodiona Romanycza, cóż mam powiedzieć? Widziała go pani przed chwilą sama. Ładnie wygląda, co? . — Chyba nie na tym jednym pan buduje?
— Nie, nie na tym, na własnych jego słowach. Dwa wieczory z rzędu przychodził tutaj do Zofii Siemionowny. Pokazywałem pani, gdzie siedzieli. Opowiedział jej wszystko w całej rozciągłości. Jest mordercą. Zamordował staruszkę, wdowę po urzędniku, lićhwiarlcę, u „której sam zastawiał rzeczy: zamordował także jej siostrę handlarkę, niejaką Liza—wietę, która niespodzianie weszła podczas zabójstwa siostry. Zabił je obie siekierą, którą z sobą przyniósł. Zabił w celu rabunku, jakoż obrabował; zabrał pieniądze i niektóre rzeczy. Sam dosłownie oświadczył to wszystko Zofii Siemionownie, która też jedna zna ten sekret, ale w zabójstwie nie brała udziału ani słowem, ani uczynkiem, odwrotnie, przeraziła się tak samo jak pani teraz. Może pani być spokojna, ona go nie wyda. — To być nie może! — mamrotała Dunieczka bladymi, zmartwiałymi ustami; nie mogła tchu złapać. — To niemożliwe, nie ma żadnej, najmniejszej przyczyny, żadnego powodu… To kłamstwo’4 kłamstwo! — Ograbił—oto i cąjy.ESwód. Wziął pieniądze i rzeczy. Co prawda, wedle własnego jego zeznania nie zrobił użytku ani z pieniędzy, ani z rzeczy, ukrył je gdzieś pod głazem,
gdzie też leżą dotychczas. Ale to dlatego tylko, że niecna odwagi ich użyć. — Ale czyż podobna, żeby mógł okraść, obrabować? Żeby mógł chociażby pomyśleć o tym?—zawołała Dunia i zerwała się z krzesła. — Pan go przecie zna, widział go pan! Czy .może być złodziejem? Zdawała się błagać Swidrygajłowa; zapomniała doszczętnie o swoim lęku. — Awdotio Romanowno, tu są tysiące i miliony kombinacji i pennutacji. Złodziej kradnie, ale wie, że jest opry—szkiem; jednak słyszałem o pewnym szlachetnym człowieku, który rozbił pocztę. Otóż kto go tam wie, może on rzeczywiście myślał, że dokonał przyzwoitego czynu! Naturalnie, ja bym także, podobnie jak pani, nie uwierzył, gdybym słyszał z drugich ust. Ale własnym uszom uwierzyłem. Natomiast Zofia Siemionowna nie uwierzyła nawet własnym uszom, gdy jej wyłożył wszystkie powody, w końcu jednak musiała uwierzyć swoim oczom, własnym swoim oczom. Przecie osobiście jej to mówił. — Jakież to… powody?
— Długa to sprawa, Awdotio Romanowno. Jest tutaj… jakże by to pani wyrazić, swego rodzaju teoria, podobna do racji, dla której ja na przykład uważam poszczególny zły czyn za dopuszczalny, o ile główny cel jest dobry. Jeden czyn zły, setka dobrych! A przy tym niemiło jest młodemu człowiekowi, zdolnemu i niepomiernie ambitnemu, kiedy wie, że gdyby miał, powiedzmy, marne trzy tysiące, cala jego kariera, cała przyszłość i plany życiowe ułożyłyby się inaczej, a tu właśnie brak tych trzech tysięcy. Proszę dodać rozjątrzenie z powodu głodowania, ciasnej stancji, łachmanów, jasnej świadomości swej wspaniałej sytuacji społecznej, a zarazem sytuacji siostry i matki. Najgorsze zaś — próżność, duma i próżność, przy dobrych… gdyż Bóg go raczy wiedzieć, może i dobrych skłonnościach… Ja go przecież nie oskarżam, proszę czasem nie myśleć, i nie moja to rzecz. Miał też pewną własną teoryjkę — taką sobie teorię, że ludzie się dzielą, uważa pani, na tworzywo—i—na ludzi właściwych, to znaczy takich, KiÓrychwskutęk ich wzniosłości prawo nie^ibowiązuje, przeciwnie, to oni sami ustanawiają prawa dlą_ innych ludzi, dla^tegotworzywa^ d!a”„śmieci. Ot, taka sobie teoryjka; une theorie cmnmg. une (ytre* Strasznie mu zaimponował Na—potaeń, a raczej zaimponowało mu to, że bardzo wielu genialnych ludzi, nie oglądając się na krzywdę jednostki, bez namysłu kroczyło naprzód. Podobno wyobraził sobie, że sam jest genialnym człowiekiem — przez jakiś czas był tego pewien. Mocno cierpiał i teraz cierpi na myśl, że teorię wymyślić potrafił, natomiast bez namysłu przekroczyć nie zdołał, więc widocznie genialnym człowiekiem nie jest. A to dla ambitnego młodzieńca poniżające, szczególnie w naszych czasach. — A wyrzuty sumienia? Więc pan mu odmawia wszelkiego poczucia moralnego? Czyż on jest taki? — Ach, Awdotio Romanowno, dzisiaj, wszystko się pogmatwało, a zresztą nigdy nie było w wielkim porządku. Rosjanie, Awdotio Romanowno, mają w ogóle naturę szeroką, szeroką jak ich ziemia, i są niebywale skłonni do fantazjowania, do nieładu; a szeroka natura bez szczególniejszej genialności — to nieszczęście. Pamięta pani, jak wiele rozmawialiśmy na ten temat we dwoje, siedząc wieczorami na tarasie w ogrodzie, po kolacji. Pani mi nawet wytykała tę szerokość. Kto wie, może mówiła to pani akurat w czasie, kiedy on tu leżał i obmyślał tę swoją sprawę. Nasza warstwa ogładzona, Awdotio Romanowno, nie posiada wszak żadnych świętszych tradycji; ot, chyba że kto ułoży je sobie z książek… albo wysnuje z jakichś kronik. Ale to tylko uczeni i, wie pani, swego rodzaju pedanci, tak że człowiekowi światowemu to nawet nie przystoi. Zresztą moje poglądy pani na ogół zna. Nikogo absolutnie nie potępiam. Sam jestem delikacik i tego się trzymam. Ale jużeśmy o tym mówili nieraz. Miałem nawet to szczęście, że moje sądy panią interesowały… Bardzo pani blada, Awdotio Romanowno. — Ja tę jego teorię znam. Czytałam w piśmie jego artykuł o ludziach, którym wszystko wolno… Przynosił mi go Razu—michin… — Pan Razumichin? Artykuł pani brata? W piśmie? Jest taki artykuł? Nie wiedziałem. Jakie to’inusi być ciekawe! Ale dokądże pani, Awdotio Romanowno? — Chcę zobaczyć się z Zofią Siemionowna — słabym
— teoria jak każda inna
głosem powiedziała Dunieczka. — Którędy idzie się do niey? Może już wróciła. Koniecznie chcę ją widzieć natychmMKt; Niech ona… ;1 Nie mogła skończyć: oddech literalnie urwał się jej. — Zofia Siemionowna nie wróci przez cala noc. Tak myślę. Miała przyjść bardzo prędko, skoro zaś nie przyszła, to już chyba późno bardzo… ; — Ach, jak ty kłamiesz! Widzę… kłamałeś… wciąż kłamałeś!… Nie wierzę ci, nie wierzę, nie wierzę! — krzyczała Dunieczka w istnym zapamiętaniu, zupełnie tracąc głowę. Prawie zemdlona, opadła na krzesło, które Swidrygajłow podsunął jej skwapliwie. •’•” — Awdotio Romanowno, co pani jest, proszę się ocknąć! Tu jest woda, niech pani wypije choć łyki… .’. Skropił ją wodą. Dunieczka drgnęła i odzyskała przytonf ność. i — Jakby w nią piorun strzelił!—mruczał do siebie Swn drygajłow marszcząc brwi. — Awdotio Romanowno, proszę się uspokoić! Niech pani wie, że on ma przyjaciół. Wyratujemy go, ocalimy. Chce pani, wywiozę go za granicę? Mam pieniądze; —w ciągu trzech dni zdobędę bilet. Że zaś zamordował, to nic; zrobi jeszcze dużo dobrych uczynków^ tak że się wszystko zatrze. Proszę się uspokoić. Może będzie wielkim człowiekiem. No, jakże? jak się pani czuje? — Niegodziwiec! jeszcze się natrząsa. Puść mnie pan..*
— Dokąd? Dokądże pani?… •
— Do niego; Gdzie jest? Pan wie? Czemu te drzwi zamknięte? Weszliśmy tutaj—tymi drzwiami, a teraz są na klucz zamknięte. Kiedy pan zdążył zamknąć je na klucz? ••’—Na cały dom nie można było krzyczeć tego, o czym .myśmy tu mówili. Wcale się nie natrząsam, tylko zbrzydło mi przemawiać takim językiem. Gdzież pani pójdzie w takim stanie? chce go pani wydać? Pani go doprowadzi do furi4 i wyda siebie sam. Proszę wiedzieć, że już go.tropią, już wpadli na ślad. Pani go tylko zdradzi. Proszę zaczekać, widziałem go, mówiłem z nim przed chwilą, można go jeszcze uratować. Niech pani zaczeka, proszę siąść, obmyślimy coś wspólnie. Właśnie po to zaprosiłem panią, żeby pomówić na osobności i porządnie rzecz tę obmyślić. Niechże pani siada nareszcie ! 506
— W jaki sposób miałby go pan uratować? Czy można go uratować? Usiadła. Swidrygajłow usiadł obok niej.
— Wszystko to zależy od pani, od pani, tylko od pani — zaczął ż błyszczącymi oczami, prawie szeptem, tracąc wątek i ze zdenerwowania nie wymawiając niektórych słów. Dunia z przestrachem odsunęła się od niego. On także drżał cały. — Pani… jedno twoje słowo, a będzie ocalony! Ja… ja go ocalę. Mam pieniądze i przyjaciel. Zaraz go wyprawię, sam zaś wezmę paszport, dwa paszporty. Jeden jego, drugi mój. Mam przyjaciół, mam wpływowych ludzi… Chcesz? Wezmę paszport i dla ciebie… dla twojej matki… Po co ci Razumichin? Ja także kocham… Kocham cię bezgranicznie. Daj mi pocałować rąbek swojej”sukm, daj, daj! Nie mogę słyszeć jej szelestu. Rozkaż mi: „Zrób to a to” — w tej chwili zrobię! Zrobię wszystko. Dokażę niepodobieństw. W co ty wierzysz, w to i ja uwierzę. Wszystko, wszystko zrobię! Nie patrz, nie patrz tak na mnie! Czy wiesz, że mnie zabijasz… Zaczynał już mówić od rzeczy. Zmienił się nagle, jakby mu coś padło na mózg. Dunia poskoczyla i rzuciła się ku drzwiom. — Otwórzcie! otwórzcie! — krzyczała mocując się z drzwiami. — Otwórzcie! Czy nikogo nie ma? Swidrygajłow wstał i opamiętał się. Złośliwy i szyderczy uśmiech wystąpił z wolna na jego drżących jeszcze wargach. — Nikogo nie m»—.w”dqmu — rzekł cicho i dobitnie — gospodyni wyszła, ten cały krzyk jest daremnym trudem. Niepotrzebnie się pani rozdrażniła. — Gdzie klucz? W tej chwili otwórz drzwi, natychmiast, niegodziwcze! — Zgubiłem klucz i nie mogę go znaleźć.
— A? Więc to przemoc! — zawołała Dunia, zbladła jak śmierć i rzuciła się w kąt, gdzie co rychlej zastawiła się stolikiem, który jej wpadł pod rękę. Nie krzyczała, lecz wbiła wzrok w swego dręczyciela i bacznie śledziła każdy jego gest. Swidrygajłow także nie ruszał się z miejsca i stał naprzeciwko niej w drugim końcu pokoju. Opanował się nawet, przynajmniej zewnętrznie. Ale twarz miał bladą po dawnemu. Drwiący uśmiech nie schodził z jego ust.
— Pani wspomniała o „przemocy”, Awdotio Romanowie. Ha, jeśli to przemoc, to sama .pani przyzna, że się dobrze zabezpieczyłem. Zofii Siemionowny nie ma w domu, do Ka—pemaumowów bardzo daleko, pięć zamkniętych pokojów. Wreszcie ja, skromnie licząc, jestem dwukrotnie silniejszy od pani, a poza tym nie mam się czego bać, bo pani. i tak nie może mnie później zaskarżyć: przecież pani nie zechce sama wydać brata? Przy tym nikt pani nie uwierzy. Któż to słyszał, żeby młoda panna ‘szła do mieszkania samotnego mężczyzny? Więc choćby nawet pani poświęciła brata, nic jednak pani mi nie dowiedzie: gwałt bardzo jest trudno udowodnić, Awdotio Romanowno. — Łotrze! — szepnęła Dunia z oburzeniem.
— Jak pani chce, lecz proszę zwrócić uwagę, że na razie mówiłem tylko w formie przypuszczenia. Osobiście jestem święcie przekonany, że pani ma słuszność: przemoc to łajdactwo. Mówiłem tylko w tym sensie, że sumienie pani żadnego zgoła szwanku nie poniesie, gdyby nawet… nawet gdyby pani zechciała uratować brata dobrowolnie, w taki sposób, jak} proponuję. Po prostu: poddała się okolicznościom, no, ostatecznie niech będzie: sile, skoro już nie można się obejść bez tego słowa. Proszę się zastanowić. Los brata i matki jest w rękach pani. Ja zaś zostanę jej niewolnikiem… całe życie… Będę czekał tutaj… Swidrygajlow usiadł na kanapie, o jakie osiem kroków od Duni. Już nie miała żadnej wątpliwości co do jego niezłomnej decyzji. Zresztą, znała go dobrze… Nagle wyjęła z kieszeni rewolwer, odbezpieczyła go, a rękę z rewolwerem położyła na stoliku. Świdrygajłow porwał się z miejsca. — Aha! Więc to tak! — zawołał ze zdziwieniem, lecz złośliwie się uśmiechając. — Ha, to zupełnie zmienia postać rzeczy! Awdotio Romanowno, pani sama ułatwiła mi sprawę nadzwyczajnie! Ale skąd pani wzięła rewolwer! Czy to czasem nie pan Razumichin ? Ba! Toż to mój rewolwer! Stary znajomy! Ileż go się wtedy naszukalem!… Widzę, że nasze wiejskie lekcje strzelania, których miałem zaszczyt pani udzielać, nie poszły w las. — To rewolwer nie twój, tylko Marfy Pietrowny, którą .zabiłeś, złoczyńco! W jej domu nic nie było twoje. Wzięłam go sobie, gdy zączełamJiie^ domyślać, do czego jesteś zdolny. Podejdź choć o kroky.»—płzysięgam,’że cię zabiję! Dunia była jak nieprzytomna. Trzymała rewolwer w pogotowiu. — A jak będzie z bratem? Pytam z ciekawości—rzekł Świdrygajłow, wciąż jeszcze stojąc w miejscu. — Zadenuncjuj go, jeśli chcesz! Ani kroku! Stać, bo strzelę! Otrułeś żonę, wiem o tym, sam jesteś mordercą!… — Pani wie na pewno, że to ja otrułem Marfę Pietrownę?
— Ty! Sam mi o tym napomykałeś, mówiłeś mi o tru—ciżnie… Wiem, jeździłeś po nią… Miateś—ją..na_podorędziu… To ty… Na pewno ty, łajdaku! — Gdyby to nawet była prawda, to przecież przez ciebie… Tak czy owak, ty byś była powodem. — Łżesz! Nienawidziłam ciebie zawsze, zawsze…
— E j że, Awdorio Romanowno! Widocznie zapominasz, jak w ogniu propagandy skłaniałaś się już i omdlewałaś… Po oczętach widziałem… Pamiętasz wieczory… przy księżycu, przy słowiczych trelach? — Łżesz! (W oczach Duni błysnęła wściekłość.) Łżesz oszczerco! — Łżę?” Ha, może i łżę. Tak, skłamałem. Kobietom o takich rzeczach przypominać nie należy. (Uśmiechnął się.) Wiem, śliczna bestyjko, że wystrzelisz. Ano, strzelaj! Dunia podniosła rewolwer i trupioblada, ze zbielałą, drżącą dolną wargą, z palającymi—fak ogień, wielkimi czarnymi oczami patrzyła na niego, zdecydowana, mierząc go wzrokiem i oczekując pierwszego ruchu z jego strony. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej. Płomień, któty—touchnąi—ł—je^—oczu, w chwili gdy podniosła rewolwer,—aż gcTparzył—j—ser—ce. skurczyło mu się z bólu. Zrobił krok — padł strzał. Kula otarła, mu się o włosy i utkwiła w ścianie. Zatrzymał—się—i cicho zaśmiał. — Ucięła mnie, ssał — Mierzy prosto w głowę… Co to? Krew! — dobył chusteczki, by wytrzeć krew, która cienką strużką płynęła po prawej jego skroni. Widocznie kula drasnęła go z lekka po.skórze, Dunia opuściła rewolwerTpatrzała na ‘Swiarygajłowa nie tyle w strachu, co w jakimś dzikim oszołomieniu. Zdawała się sama nie pojmować, co uczyniła i co się tu dzieje! — Ha, cóż: pudło! Strzelaj— jeszcze raz, ja czekam—
509
cicho rzekł Swidrygajłow uśmiechając się wciąż, lecz jakoi chmurnie — bo jeszcze cię schwytam, zanim pociągniesz za cyngiel! Dunieczka drgnęła, szybko położyła palec na cynglu i znów podniosła rewolwer. — Niech mnie pan zostawi! — powiedziała z rozpaczą, —c—Przysięgam, że znów wystrzelę… Ja… zabiję! — Oczywiście… o trzy kroki niepodobna chybić. Ale jeśli nie zabijesz… to… — oczy mu się roziskrzyły, postąpił dwa kroki. Dunia strzeliła. Rewolwer się zadął!
— Niedokładnie pani nabiła. To nic. Jest jeszcze zapasowy naboje Proszę poprawić, ja zaczekam. Stal o dwa kroki prźed”ńią, oczekiwał i patrzał na nią z dziką determinacją, wzrokiem ciężkim, gorączkowo—namiętnym. Dunia zrozumiała, że Swidrygajłow raczej zginie, niżby ją miał puścić. „I… i naturalnie, ona go teraz zabije — z dwóch kroków odległości!…” Wtem odrzuciła rewolwer.
— Rzuciła — ze zdziwieniem rzekł Swidrygajłow i głęboko odetchnął. Coś jakby mu raptem spadło z serca, i może nie tylko ciężar śmiertelnego strachu; kto wie zresztą, czy się lękał. Było to wybawienie od innych, boleściwszych i bardziej ponurych uczuć, których sam nie potrafiłby określić w całej ich mocy. Podszedł do Duni i łagodnie objął ją wpół ramieniem. Nie stawiała oporu, ale cala drżąc jak liść patrzała na niego błagalnymi oczyma. Chciał coś powiedzieć, lecz tylko usta mu się wykrzywiły, nic wymówić nie mógł. — Puść mnie! — błagała Dunia. Swidrygajłow drgnął: owo ty zabrzmiało już inaczej niż poprzednio. — Więc nie kochasz? — zapytał z cicha. Zaprzeczyła ruchem głowy. — I… nie możesz?… Nigdy? — szepnął z rozpaczą.
— Nigdy! — wyszeptała.
Zaległa chwila okropnej, niemej walki w duszy Swidry—gajłowa. Patrzał na nią w sposób nie dający się wyrazić. Raptem cofnął rękę, odwrócił się, szybko podszedł do okna i stanął tyłem do pokoju. 510
Upłynęła jeszcze chwila.
— Oto klucz! (Wyjął go z lewej kieszeni palta i położył za sobą na stole, nie patrząc i nie obracając się do Duni.) Proszę wziąć, i wyjść prędzej!… Uporczywie patrzał przez okno.
Dunia podeszła do stołu, by wziąć klucz.
— Prędzej! Prędzej! — powtórzył Swidrygajłow, wciąż się nie ruszając i nie obracając. Ale widocznie w tym „prędzej” zadźwięczała jakaś straszna nuta. Dunia ją pojęła, chwyciła klucz, rzuciła się ku drzwiom, pośpiesznie je odemknęła i wypadła z pokoju. J?o. chwili jak szalona, nieprzytomna,”wxbiegła_nad kanał i pomknęła w kierunku …skiego mostu. Swidrygajłow postał w oknie jeszcze ze trzy minuty, w końcu obrócił się ociągliwie, obejrzał dokoła i z wolna przesunął sobie dłonią po czole. Dziwny uśmiech wykrzywił mu twarz, żałosny, smutny, wady uśmiecha .uśmiech rozpaczy. Zasychająca już krew powalała mu rękę; spojrzał na krew ze złością, następnie zwilżył ręćźniK_^_um33oble skroń. Nagle wpadł mu w oczy rewolwer, który Dunia. odrzuciła i który leżał gdzieś koło drzwi. Podniósł go i obejrzał. Był to mały, kieszonkowy, trzystrzałowy rewolwer przestarzałego systemu. Zostały w nim dwa jeszcze naboje i jedna łuska. Raz można było wystrzelić. Pomyśla4—w&uhąLre.wolwer.—do—kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. VI
Cały ten wieczór, aż do dziesiątej, spędził w różnych knajpach i spelunkach, chodząc z jednej do drugiej. Skądś wzięła się Katia, która znów śpiewała inną podwórzową piosenkę o tym, jak jakiś „łobuz i tyran” Począł Katię raz całować…
Swidrygajłow poił i Katię, i kataryniarza, i śpiewaków, i lokajów, i jakichś dwóch pisarczyków. Z tymi pisarczykami zadawał się z tej racji, że obaj byli krzywonosi: jeden miał nos skrzywiony w prawo, drugi w lewo. To uderzyło Swidrygajłowa. Zaciągnęli go w końcu do jakiegoś ogródka 511
rozrywkowego, gdzie zapłacił i za wstęp, i za nich obu. W ogródku tym rósł jeden cieniutki trzyletni świerczek i trzy krzaczki. Ponadto był tu wybudowany „foksal”, a właściwie piwiarnia, ale można było dostać również herbaty; stało tu kilka zielonych stolików i krzeseł. Rozweselał publiczność chór marnych śpiewaków i jakiś pijany monachijski Niemiec, coś w rodzaju błazna, z czerwonym nosem, ale dlaczegoś niesłychanie markotny. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś innymi pisarczykami i wszczęli bijatykę. Na sędziego powołano Swidrygajłowa. Sądził ich już od kwadransa, ale krzyczeli tak, że żadną miarą nie można było nic wyrozumieć. Chodziło, zdaje się, o to, że jeden z nich skradł coś i już zdążył nawet odprzedać Żydowi, który się napatoczył; ale sprzedawszy nie chciał się podzielić z kolegą. Wreszcie wyszło na jaw, że spieniężony przedmiot był łyżeczką do herbaty, własnością „foksalu”. W „foksalu” spostrzeżono jej zniknięcie i sprawa zaczęła przybierać kłopotliwy obrót. Swidrygajłow zapłacił za łyżeczkę, wstał i wyszedł z ogródka. Dochodziła dziesiąta. Przez cały ten czas nie wypił ani kropli wina, kazał tylko podać sobie w „foksalu” herbaty, a i to raczej dla ludzkiego oka. Wieczór był duszny i przytłaczający. Około dziesiątej nadciągnęły zewsząd groźne chmury, uderzył piorun, deszcz lunął jak z cebra. Woda nie spadała kroplami, lecz całymi strumieniami chlustała na ziemię. Raz po raz śmigały błyskawice, a trwały tak długo, że można było doliczyć do pięciu. Przemokły do suchej nitki, wrócił do domu, zamknął się, otworzył, biurko, wyjął wszystkie pieniądze i podarł parę papierów. Następnie wsunąwszy pieniądze do kieszeni, zrazu chciał zmienić ubranie, ale spojrzał —przez okno, posłuchał odgłosów burzy i deszczu, machnął ręką, wziął kapelusz i wyszedł nie zamykając mieszkania. Udał się wprost do Soni. Zastał ją w domu. Była nie sama: dokoła niej tłoczyło się czworo mniejszych dzieci Kapemaumowów. Sonia poiła je herbatą. W milczeniu i z szacunkiem powitała Swidrygajłowa, ze zdziwieniem zerknęła na mokrą jego odzież, lecz nic nie rzekła. Dzieci natychmiast uciekły w nieopisanej panice. Swidrygajłow zasiadł przy stole, a Sonię poprosił usiąść obok. Sonia bojażliwie przygotowała się do słuchania. — Zofio Siemionowno, może wyjadę do Ameryki — powiedział Swidrygajłow — a że prawdopodobnie widzimy 512
się po raz ostatni, więc przyszedłem wydać niektóre zarządzenia. No jakże? Widziała panNdziś tę panią? Wiem, co mówiła, nie ma potrzeby mi powtarzać. (Bo Sonia już otwierała usta; zaczerwieniła się i umilkła.) Znam zwyczaje tych ludzi. Co się zaś tyczy pani siostrzyczek i braciszka, to są już ulokowani, a pieniądze przeznaczone dla każdego z nich złożyłem, gdzie potrzeba, w niezawodne ręce, za pokwitowaniem. Te pokwitowania niech pani weźmie na wszelki wypadek”. Oto, proszę! No więc z tym skończone. Oto trzy obligacje pięcioprocentowe, w sumie na trzy tysiące. Weźmie to pani dla siebie, osobiście dla siebie, i niech to już tak pozostanie między nami, żeby nikt nie wiedział, cokolwiek by pani usłyszała. Przydadzą się pani, bo tak żyć jak dotychczas, Zofio Siemionowno, byłoby brzydko, zresztą teraz nie ma już żadnej potrzeby. — Pan mi wyświadczył tyle dobrodziejstw… i sierotom, i nieboszczce — skwapliwie podjęła Sonia — że jeżeli dotychczas tak mało panu dziękowałam, to… proszę tego nie uważać za… — E, co znowu, co znowu.
— A te pieniądze, proszę pana… —jestem bardzo wdzięczna, ale przecież teraz ich nie potrzebuję. Na kawałek chleba dla siebie zarobię zawsze… Proszę nie uważać tego za niewdzięczność, ale jeżeli pan taki łaskaw, to pieniądze te… — Są dla pani, dla—.pani, Zofio Siemionowno, i bardzo bym prosS bez specjalnych rozmów, bo nawet trochę mi pilno. A pani one się przydadzą. Ródion Romanowicz ma przed sobą dwie drogi: albo kula w łeb, albo Sybir. (Sonia spojrzała na niego dziko i zadrżała.) Proszę się nie niepokoić, wiem wszystko od niego, samego, a gadułą nie jestem: nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziła wtedy, żeby sam się zgłosił. Będzie to dla— niego, znacznie korzystniej. Otóż jeżeli nie kula w łeb, to on na Sybir, a pani chyba za nim, co ? Prawda ? Prawda? A skoro tak, to pieniądze się przydadzą. Nawet dla niego — rozumie pani? Dając je teraz, poniekąd jemu je daję. Na dobitkę pani obiecała zapłacić Amalii Iwanownie zaległe komorne, słyszałem; Po co pani, Zofio Siemionowno, tak pochopnie bierze na siebie różne zobowiązania i umowy? Przecie dłużną tej Niemce była Katarzyna Iwanowna, a nie pani, więc trzeba było napluć na tę Niemkę. W taki sposób niedaleko pani zajedzie. No dobrze. Jeśli kiedy — powiedzmy
jutro czy pojutrze — będą pytać o mnie (a będą pytali na pewno), to niech pani o tym, że dzisiaj tu wstąpiłem, nie wspomina i pieniędzy nie pokazuje, niech też pani nie mówi nikomu, że je dałem. A teraz do widzenia. (Wstał z krzesła.) Ukłony dla Rodina Romanycza. Aha» tymczasem niech pani trzyma pieniądze chociażby u pana Razumichina. Pana Razumichina pani zna?’Oczywiście, że zna. Niezły facet. Proszę je do niego zanieść jutro albo… gdy przyjdzie czas. A na razie schować gdzieś głęboko. Sonia także zerwała się z krzesła i patrzyła na niego wystraszona. Bardzo jej się chciało coś powiedzieć, o coś zapytać, ale w pierwszej chwili nie śmiała, a i nie wiedziała, od czego zacząć. — Jakże pan… jakże pan teraz w taki deszcz?
—Jechać do Ameryki, a deszczu się bać, che—che? Żegnaj, miła Soniu! Żyj, długo żyj — będziesz innym potrzebna. Ale, ale… proszę powiedzieć panu Razumichinowi, że kazałem mu się kłaniać. Dosłownie proszę tak powiedzieć: Arkadiusz Swidrygajlow kłania się panu. Ale koniecznie! Wyszedł pozostawiając Sonię zdumioną, przerażoną, z jakimś mglistym, a ciężkim przeczuciem. Okazało się później, że tegoż wieczoru, około północy, złożył jeszcze jedną wielce ekscentryczną i niespodzianą wizytę. Deszcz nie ustawał. Cały przemokły, Swidrygajłow wszedł dwadzieścia po jedenastej do ciasnego mieszkania rodziców swej narzeczonej, na Wyspie Wasiliewskiej, na trzeciej linii, przy alei Małej. Ledwie się dokolatal do drzwi i zrazu wywołał wielkie zamieszanie; lecz Arkadiusz Iwanowicz, kiedy chciał, był człowiekiem o nader zniewalającym wzięciu, toteż sam przez się upadł początkowy (bardzo zresztą dowcipny) domysł roztropnych rodziców panienki, że widocznie Arkadiusz Iwanowicz urżnął się gdzieś do tego stopnia, że sam nie wie, na jakim jest świecie. Schorowanego rodzica wtoczyła w fotelu czuła i roztropną matka narzeczonej i swoim zwyczajem przystąpiła natychmiast do okólnych pytań. (Ta niewiasta nigdy nie zadawała pytań bezpośrednich, zawsze rozpoczynała od uśmiechów i zacierania rąk, potem, jeśli chciała się czegoś dowiedzieć koniecznie i na pewno, jak na przykład: kiedy Arkadiusz Iwanowicz będzie łaskaw wyznaczyć termin ślubu, zaczynała wypytywać z ogromną ciekawością, nieomal zachłannie, o Paryż, o tamtejsze życie przy dworze, a dopiero później docierała kolejno do trzeciej linii Wyspy Wasiliewskiej.) W innym czasie wszystko to, rzecz prosta, budziło wielki szacunek, ale tym razem Arkadiusz Iwanowicz był jakiś bardzo niecierpliwy i wręcz zażądał natychmiastowego zobaczenia się z narzeczoną, jakkolwiek powiedziano mu na wstępie, że się już udała na spoczynek. Oczywiście, narzeczoną się stawiła. Arkadiusz Iwanowicz oświadczył jej wprost, że zmuszony’lesr—na pewien czas wyjechać z Petersburga w niezmiernie ważnym interesie i dlatego przyniósł jej piętnaście tysięcy’ w różnyeb—parderach; niech ona’to przyjmie od niego jako prezent, bo już dawno zamierzał ofiarować jej tę drobnostkę przed ślubem. Z tych wyjaśnień bynajmniej nie wynikał logiczny związek pomiędzy podarkiem i natychmiastowym wyjazdem a nieodzowną koniecznością przyjścia tutaj w deszcz i o północy, lecz mimo to wszystko poszło bardzo gładko. Nawet najbardziej nieuchronne zachwyty, wypytywania i zdziwienia stały się naraz niezwykle umiarkowane i powściągliwe; natomiast dano wyraz najpłomienniejszej wdzięczności, którą nawet podkreśliły łzy najroztropniejszej z matek. Arkadiusz Iwanowicz wstał, roześmiał się, ucałował narzeczoną, pogładził ją po buzi, potwierdził, że przyjedzie niebawem, a widząc w jej oczkach dziecinną wprawdzie ciekawość, lecz zarazem jakieś bardzo poważne, nieme zapytanie, pomyślał, ucałował ją po raz drugi i — pożałował w duchu, że podarek znajdzie się natychmiast pod kluczem arcyroztropnej matki.
Wyszedł zostawiając wszystkich w nadzwyczaj podnieconym nastroju. Ale czuła mamusia bezzwłocznie, półszeptem i w szybkim tempie wyświetliła niektóre najdonioślejsze kwestie, a mianowicie, że Arkadiusz Iwanowicz jest człowiekiem nietuzinkowym, człowiekiem interesów, ustosunkowanym, bogatym — Pan Bóg raczy wiedzieć, co on planuje, zechciał, więc wyjeżdża, zechciał, więc dał pieniądze, czyli że właściwie nie ma się czemu dziwić. Naturalnie, jest rzeczą osobliwą, że przyszedł mokry, ale na przykład Anglicy są jeszcze ekscentryczniej si, a i w ogóle wszyscy d z wyższych sfer nie oglądają się na to, co kto może o nich powiedzieć, i nie robią ceremonii. Może nawet umyślnie tak chodzi, by pokazać, że się nikogo nie boi. Grunt, żeby nikomu o tym ani słówka, gdyż Bóg raczy wiedzieć, co łaszczę z tego 33. 5”l5
wyniknie, pieniądze zaś—czym prędzej pod klucz; i ma się rozumieć, najlepsze w tym wszystkim jest to, że Teodozja nie wyjrzała z kuchni, a przede wszystkim — za nic, za nic, za nic nie trzeba mówić nic tej starej wydze Ressiichowej, i tak dalej, i tak dalej. Siedzieli i szeptali do drugiej. Co prawda, narzeczona poszła spać o wiele wcześniej, zdziwiona i nieco smutna. A Swidrygajłow tymczasem punktualnie o północy szedł przez most T. w kierunku Strony Petersburskiej. Deszcz ustal, ale szumiała wichura. Zaczynał drżeć i przez chwilę z jakąś ciekawością, a nawet pytająco, patrzał na czarną wodę Malej Newy. Wkrótce jednak wydało mu się, że bardzo jest zimno tak stać nad wodą; zawrócił i ruszył ku …ej Alei. Szedł nie kończącą się …ą Aleją bardzo już długo, może z pól godziny, nieraz potykając się w ciemności na drewnianej jezdni, lecz nie przestając ciekawie szukać czegoś po prawej stronie Alei. Przejeżdżając tędy niedawno, zauważył gdzieś u jej wylotu hotel drewniany, ale przestronny, którego nazwa, o ile mógł sobie przypomnieć, brzmiała „Adrianopol” czy coś w tym rodzaju. Nie pomylił się: w tym pustkowiu hotel stanowił punkt tak rzucający się w oczy, iż niepodobna go było nie znaleźć nawet po ciemku. Był to długi, sczerniały drewniany budynek, gdzie mimo późnej pory widniało jeszcze światło i dawał się zauważyć ruch… Wszedł na korytarz i zażądał numeru od napotkanego obdartusa. Obrzuciwszy Swidrygajłowa spojrzeniem, ob—dartus ocknął się i natychmiast poprowadził go do odległego numeru, dusznego i ciasnego, gdzieś aż na końcu korytarza, w rogu pod schodami. Lecz innego nie byto*.,wszystkie pokoje już pozajmowano. Obdartus spozierał pytająco. —Herbatę macie?—zagadnął Swidrygajlow.
— Mogę przynieść.
— Co jeszcze jest?
— Cielęcina, wódka, przekąski.
— Przynieś cielęciny i herbaty.
— Nic więcej nie będzie potrzeba? — nie bez zdziwienia zapytał obdartus. — Nic, nic!
Obdartus wycofał się, zawiedziony.
„Śliczny musi to być lokal — pomyślał Swidrygajłow. — Że też nie wiedziałem. Prawdopodobnie i ja wyglądam na takiego, co to wraca z cafe—chantant po jakiejś grubszej awanturze. 516
Swoją drogą, ciekaw jestem, kto się tu zatrzymuje i nocuje?” Zapalił świecę i obejrzał pokój dokładniej.—Była to klitka tak mała, że Swidrygajłow prawie— sięgał głową powały. Bardzo brudne łóżko, prosty zabejcowany stół i krzesło zajmowały całą niemal przestrzeń. Ściany zdawały się zbite z desek, tapety były tak zakurzone i podarte, że ich koloru (żółtego) jeszcze można się było domyślić, ale deseniu — żadną miarą. Część ściany i sufitu była ścięta na ukos, jak zwykle w mansardach, lecz tutaj nad tym skosem szły schody. Swidrygajłow postawił świecę, siadł na łóżku i zaduma! się. Niebawem jednak zwrócił jego uwagę dziwny, nieustanny szept w sąsiednim pokoju, niekiedy przechodzący prawic w krzyk. Ten Szept nie ustawał od chwili, kiedy Swidrygajtaw…..p.rzyszedl. Nastawił—.ycha: ktoś łajał i nieledwie ze łzami czynił wyrzuty komuś drugiemu, ale słychać było tylko jeden glos, Swidrygajłow wstał, zasłonił świecę ręką, i na ścianie zaraz dala się widzieć szparka. Podszedł i zajrzał. W pokoju, nieco większym od jego własnego, znajdowali się dwaj ludzie. Jeden z nich, bez marynarki, o niepospolicie kędzierzawej głowiei ćżerwoneh rozpalonej twarzy, stał w pozie krasomówcy, rozkraczywszy nogi dla utrzymania równowagi, i bijąc się w piersi, patetycznie strofował drugiego za to, że tamten jest nędzarzem i nawet nie ma żadnej rangi, że on go wydobył z bagna i może go wypędzić, kiedy zechce, oraz że to wszystko widzi jedynie palec Przedwiecznego. Karcony przyjaciel siedział na krześle i wyglądał na człowieka, który okropnie chce kichnąć, lecz ani rusz mu się to nie udaje. Baranim i mętnym okiem popatrywał z rzadka na krasomówcę, ale widocznie pojęcia nie miał, o co chodzi, i najpewniej nic nie słyszał. Na stole dopalała się świeca, stała próżna prawie karafka z wódką, kieliszki, chleb, ogórki i szklanki po dawno już wypitej herbacie. Pilnie przyjrzawszy się temu obrazowi Swidrygajłow obojętnie odszedł od szpary i znowu siadł na łóżku. Przyniósłszy herbatę i cielęcinę obdartus nie mógł. się powstrzymać od zapytania raz jeszcze, „czy nic więcej nie będzie potrzeba”. Na ponowną przeczącą odpowiedź Swidrygajłowa wycofał się na dobre. Zziębnięty Swidrygajłow rzucił się na herbatę i wypił szklankę, ale zjeść nie mógł ani kawałeczka, bo doszczętnie stracił apetyt. Czuł, że dostaje gorączki. Zdjął Palto, marynarkę, położył się na łóżku i otulił kołdrą. Był nie—517
rad: „Bądź co bądź, tym razem byłoby lepiej być zdrowym” — pomyślał i uśmiechnął się. W pokoju było duszno, świeca paliła się mdło, na dworze huczał wicher, gdzieś w kącie skrobała mysz, a i w całym pokoju czuć było myszami i niewyprawną skórą. Leżał i coś mu się marzyło, jedna myśl wypierała drugą, Bardzo chciał się uczepić czegokolwiek wyobraźnią. „Tam pod oknem jest zapewne ogród — pomyślał — szumią drzewa; jakże nie cierpię szumu drzew w nocy, podczas burzy, w ciem* ności — obrzydliwe wrażenie!” I przypomniał sobie, że gdy teraz mijał park Pietrowski, myślał o nim aż ze wstrętem. Następnie przypomniał sobie most i Małą Newę i znów zrobiło mu się zimno jak wtedy, gdy stał nad wodą. „Nigdy w życiu nie lubiłem wody, nawet na pejzażach” — pomyślał znów i u—śmiechnął się ponownie na pewną dziwną myśl: „Zdawałoby się, że teraz powinna mi być obojętna ta cala estetyka i komfort, a tymczasem właśnie teraz zrobiłem się wymagający, zupełnie jak zwierzę, które koniecznie wyszukuje odpowiednie miejsce… w takich właśnie wypadkach. Przeciwnie, trzeba było wstąpić do parku! Ale pewnie wydało mi się tam za ciemno, za zimno, co? che—che! Zachciało mi się miłych wrażeń!… A propos: czemu nie gaszę świecy? (Zdmuchnął ją). Sąsiedzi poszli spać — pomyślał, już nie widząc światła przez szparę. — Oto kiedy powinna byś przyjść, Marfo, bo to i ‘ciemno, i —miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. No, ale właśnie teraz nie przyjdziesz…”
Czemuś przypomniał sobie nagle, jak to na godzinę przed wykonaniem zamiaru co do Dunieczki polecał Raskolniko—wowi, by ją oddał pod opiekę Razumichina. „Kto wie, może istotnie mówiłem to wyłącznie, żeby siebie samego podbe—chtać, jak to odgadł Raskolnikow. Oj, szelma z tego Raskol—nikowa! Na taką rzecz się porwał. Z czasem, kiedy zmądrzeje, może wyjść na wielkiego szelmę, ale teraz zanadto chce mu się żyć! Na tym punkcie wszyscy d ludzie są dranie. Ale pal go diabli, niech robi, co chce, nic mi do tego.” Nie mógł usnąć. Z wolna począł się przed nim zaryso* wywać obraz Dunieczki; przebiegł go dreszcz. „Nie, nie, to już trzeba porzucić — pomyślał ocknąwszy się — powinienem zająć myśli czym innym. Dziwne i zabawne: nigdy nie żywiłem do nikogo wielkiej nienawiści, nawet mścić się nigdy nie miałem ochoty, a to przecie zły znak, zły znak! 518
Dysputować także nie lubiłem, nie przejmowałem się — to również kiepski znak! A ileż ja jej naobiecywałem — tfu, do licha! Ba, kto wie, może by mnie jakoś przekabaciła…” Umilkł i zacisnął zęby: postać Dunieczki znów stanęła przed nim, zupełnie tak jak wtedy, gdy wystrzeliwszy pierwszy raz, przeraziła się okropnie. Opuściła rewolwer, zmartwiała i patrzyła na niego, tak że dwa razy zdążyłby ją schwytać, a ona aniby ręki nie podniosła w swej obronie, gdyby sam jej nie przypomniał. Pomyślał, że wówczas zrobiło mu się jej na chwilę żal, serce mu się ścisnęło… „Ej, do licha! Znowu te myśli; muszę tego zaniechać, zaniechać!…” Tracił przytomność, dreszcze ustawały. Nagle jakby coś przebiegło po jego ręce i nodze pod kołdrą. Wzdrygnął się: „Tfu, do diabła, to chyba mysz! To dlatego, że zostawiłem na stole cielęcinę…” Strasznie nie miał ochoty rozkrywać się, wstawać, marznąć, cóż, kiedy wtem coś na nowo otarło się niemile o jego nogę. Zdarł z siebie kołdrę i zapalił świecę. Dygocąc od niezdrowych dreszczy nachylił się, by obejrzeć pościel: nic nie było; strzepnął kołdrę i raptem na prześcieradło wyskoczyła mysz. Zaczął ją łapać, ale mysz nie zbiegła z łóżka, śmigała zygzakami na wszystkie strony, wyślizgiwała mu się spod palców, biegała po ręce, a wtem dała nurka pod poduszkę. Odrzucił poduszkę, lecz w tejże chwili poczuł, jak coś wskakuje mu w zanadrze, skrobie po ciele, już za plecami, pod koszulą. Zadrżał nerwowo i obudził się. W pokoju było ciemno, leżał na łóżku, otulony jak i przedtem w kołdrę, za oknem wył wiatr. „Co za paskudztwo!” — pomyślał z irytacją. Wstał i usiadł na brzegu łóżka, tyłem do okna. „Z dwojga zlego lepiej nie spać wcale” — postanowił. Z okna wiało chłodem i wilgocią; nie wstając z miejsca, wciągnął na siebie kołdrę i opatulił się nią. Świecy nie zapalał. O niczym nie myślał i myśleć nie chciał: ale rojenia snuły się same, migały jakieś strzępki myśli, bez początku ani końca, bez związku. Zdawał się zapadać w półdrzemkę. Czy to wskutek zimna, mroku, wilgoci, czy wskutek wiatru, który wył za oknem i chwiał drzewami, zrodziła się w nim jakaś uparta, fantastyczna skłonność i pragnienie — dość, że mu się roiły same kwiaty. Zarysował się przed nim prześliczny ukwiecony krajobraz; jasny, ciepły, gorący prawie dzień, dzień świąteczny, dzień Trójcy Świętej. Bogaty, zbytkowy wiejski cottage w angiel—
skim stylu, dookoła wonne klomby kwiatów, rabatki okalające cały dom; ganek zasnuty pnączami pośród klombów róż, jasne, chłodne schody, wysłane wspaniałym dywanem, zastawione rzadkimi roślinami w chińskich wazach. Zwłaszcza zwróciły jego uwagę, w wazonach z wodą, na oknach, pęki białych i delikatnych narcyzów, które się pochylały na swych jaskrawozielonych, grubych i długich łodygach, pachnąc aromatycznie. Nie chciało mu się od nich odchodzić, jednakże wstąpił po schodach i wszedł do rozległej, wysokiej sali. Tutaj także, pod oknami, koło drzwi otworzonych na taras, ha samym tarasie — wszędzie były kwiaty. Podłogi usypano świeżo skoszoną, wonną trawą, okna stały otworem, świeże, lekkie, chłodne powietrze przedostawało się do pokoju, za oknami ćwierkały ptaki, a pośrodku sali, na stołach przykrytych białym atłasem, stała trumna. Trumna ta była wybita białym grodenaplem i obszyta gęstą białą riuszą. Girlandy kwiatów otaczały ją zewsząd. Tonąc w kwiatach leżała w niej’ dziewczynka w białej tiulowej sukni; ręce, jakby z marmuru toczone, miała skrzyżowane i przyciśnięte do piersi. Ale }ef rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; na skroni miała wianek z róż. Surowy i już kostniejący profil był także jakby wyciosany z marmuru, lecz uśmiech na bladych wargach był pełen jakiegoś niedziecięcego, bezgranicznego smutku i wielkiej skargi. Swidrygajłow znał tę dziewczynkę. Ani świętych obrazów, ani zapalonych gromnic nie było przy tej trumnie i nie było słychać modlitw. Dzieweczka ta była samobójczynią—topielicą. Miała dopiero czternaście lat, lecz było to już serce złamane; targnęła się na siebie, przytłoczona zniewagą, która przeraziła i zdumiała jej młodą, dziecinną świadomość, zalała niezasłużonym wstydem jej anielsko czystą duszę, wydarła z jej piersi ostatni krzyk rozpaczy, którego nikt nie usłyszał, który haniebnie zlekceważono w ciemną noc, w mrok, w ziąb, w wilgotną odwilż, kiedy wył wicher… Swidrygajłow ocknął się, wstał z łóżka i podszedł do okna. Omackiem znalazł zasuwkę i otworzył .okno. Wiatr wściekle wdarł się do jego ciasnej klitki i jakby mroźnym szronem oblepił mu twarz oraz pierś okrytą tylko koszulą. Za oknem rzeczywiście był jakiś ogród—prawdopodobnie rozrywkowy; „ ‘ ‘ ‘ ‘ ‘•.—————•> „;»wnkarze. a na stoliki Dodawano
herbatę. Teraz z drzew i krzaków leciały do okna bryzgi;
było czarno jak w lochu, tak że tylko z trudem można było rozróżnić jakieś ciemne plamy — zarysy przedmiotów. Swidrygajłow nachylił się, oparł łokciami o framugę i patrzał długo, dobre pięć minut, nie odrywając się, w tę mgłę. Wśród mroku i nocy rozległ się strzał armatni, potem drugi. „Aha, sygnał! Woda przybiera — pomyślał. — Nad ranem w niższych miejscach woda zatopi ulice, zaleje sutereny i piwnice, z piwnic wypłyną szczury, wśród deszczu i wichru ludzie zaczną przenosić swe rupiecie na wyższe piętra, mokrzy, wymyślając sobie nawzajem… Która to może być godzina?” Ledwie zdążył o tym pomyśleć, gdzieś blisko, tykając i jakby śpiesząc z całych sił, ścienny zegar wydzwonił trzecią. „Oho, za godzinę będzie świtało! Na co czekam? Wyjdę zaraz, pójdę wprost do parku Pietrowskiego, tam gdzieś wybiorę sobie duży krzak, cały zalany deszczem, tak że przy lada dotknięciu miliony kropel opryskają mi głowę…” Zamknął okno, odszedł, zapalił świecę, wciągnął na siebie kamizelkę, ‘palto, włożył kapelusz i ze świecą w. EęKiTwyszedł na korytarz. Chciał odszukać obdartusa, który prawdopodobnie śpi gdzieś wśród śmieci i ogarków świec, zapłacić mu za numer i wyjść z hotelu. „Chwila jak najbardziej odpowiednia, trudno marzyć o lepszej !” Długo snuł się wąskim jak kiszka korytarzem, nikogo nie znajdując; chciał już krzyknąć głośno, gdy nagle w ciemnym kącie, między starą szafą a drzwiami, dostrzegł jakiś dziwny przedmiot, jakby coś żywego. Ze świecą w ręku pochylił się i ujrzał dziecko — dziewczynkę najwyżej pięcioletnią, w sukiencźynie przemokłej jak ścierka do podłogi, drżącą i płaczącą. Nawet się nie przestraszyła Świdry gaj łowa, z tępym zdziwieniem patrzała nań wielkimi czarnymi oczętami i pochlipywała z rzadka, jak dzieci, które długo płakały, teraz Utuliły się już i nawet pocieszyły, a jednak od czasu do czasu Jeszcze chlipią sobie. Dziewczynka miała twarz bladą i wycieńczoną; skostniała z zimna, ale — „jakże Się tu dostała? Widocznie ukryła się tutaj i nie spała całą noc.” Począł ją wypytywać. Dziewczynka ożywiła się naraz i szybko, szybko Jęła szczebiotać w swym dziecinnym języku. Było tam coś o „mamusi” i o tym, że „mamusia da w skórę”, o jakiejś stłuczonej „fizilance”. Dziewczynka mówiła bez przerwy;
z tych wszystkich opowiadań można było z biedą wyrozumieć, że to dziecko niekochane, które jego matka, wiecz*—nie pijana kucharka, zapewne pracująca w tymże hotelu, niemiłosiernie grzmod i zastrasza; że dziewczynka stłukła maminą filiżankę i tak się przeraziła, że jeszcze wieczorem uciekła; prawdopodobnie długo się kryła gdzieś na podwórku, w deszcz, w końcu wróciła tutaj, schowała się za szafą i przesiedziała w kącie całą noc, płacząc, drżąc z zimna i wilgoci, przestraszona ciemnością i perspektywą kary za to wszystko… Wziął ją na ręce, zaniósł do siebie, posadził na łóżku i zaczął rozbierać. Dziurawe trzewiczki, włożone na bose nogi, były tak mokre, jakby całą noc leżały w kałuży. Rozebrawszy, położył ją do łóżka, nakrył i całą, z głową, otulił w kołdrę. Zasnęła natychmiast. Skończywszy z tym wszystkim zamfc ślił się ponuro. „Strzeliło mi do łba zajmować się tym dzieciakiem! — pomyślał z irytacją, z ciężkim jakimś uczuciem. — Co za głupota!” Ze złością wziął świecę, żeby pójść, koniecznie znaleźć obdartusa i co rychlej stąd się wynieść. „Ech, dzie—wczynisko!” — burknął z przekleństwem, już otwierając drzwi; jednak wrócił raz jeszcze spojrzeć na dziewczynkę i przekonać się, czy śpi i jak śpi. Ostrożnie uchylił kołdry. Dziewczynka spała snem smacznym i błogim. Zagrzała się pod kołdrą i na jej bladych policzkach ukazały się już kolorki. Dziwna jednak rzecz: kolorki te zdawały się jaskrawsze i ciemniejsze niż zwykły dziecięcy rumieniec. „To gorączkowe wypieki — pomyślał Swidrygajłow — podobne to do rumieńców po winie, jak gdyby dano jej wypić całą szklankę. Pąsowe usteczka aż płoną, aż pałają, lecz co to?” Wydało mu się raptem, że długie czarne rzęsy drgnęły i migają, podnoszą się, a spod nich wygląda chytre, ostre, nie po dziecięcemu mrugające oczko; rzekłbyś, że dziewczynka nie śpi, tylko udaje. Otóż to: usteczka rozchylają się w uśmiechu, kąciki ust drżą, z trudem powściągane. Ale oto zupełnie już przestała się powstrzymywać, jest to już śmiech, jawny śmiech. Coś bezczelnego, wyzywającego lśni w tej wcale niedziecięcej twarzy: to wyuzdanie, to twarz damy kameliowej, rozpasana twarz sprzedajnej Francuzicy. Oto, całkiem już jawnie otwiera się dwoje oczu; obrzucają go one ognistym i bezwstydnym spojrzeniem, przywołują go, śmieją się… Coś nieskończenie szkaradnego i obrażającego było w tym śmiechu, w tych oczach, w całej tej obrzydliwości na twarzy dziecka. „Jak to! Pięcioletnia! — w istnym przerażeniu wyszeptał Swidrygajłow.—Cóż to… cóż to jest?” Ona zaś zupełnie już się obraca do niego całą rozpaloną twarzyczką, wyciąga ręce… „Ach, przeklęta!” — krzyknął ze zgrozą Swidrygajłow zamierzając się na nią ręką… Ale w tej chwili się obudził. Siedzi na tym samym łóżku, tak samo otulony w kołdrę;
świeca nie zapalona, w oknach już” biele)e~d2ień;
„Koszmar przez całą noc!” Z gniewem się podniósł, czując się jak połamany; bolały go kości. Na dworze gęsta mgła, że nic dojrzeć nie można. Zbliża się szósta. Zaspał! Wstał, włożył surdut i palto, jeszcze wilgotne. Namacawszy w kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił nabój; następnie” usiadł, dobył z kieszeni notes i na kartce tytułowej,’ najłatwiejszej do zauważenia, dużym pismem nakreślił parę wierszy. Po ich odczytaniu zadumał się, oparty łokciem o stół. „Rewolwer i notes leżały tuż obok. Zbudzone muchy oblepiły nie tkniętą porcję cielęciny, stojącą tuż na stole. Długo patrzał na nie, wreszcie wolną prawą ręką zaczął łapać jedną muchę. Męczył się jakiś czas, lecz ani rusz nie mógł złapać. W końcu, zdyba—wszy się na tym mądrym zajęciu, ocknął się, wzdrygnął, powstał i z determinacją wyszedł z pokoju. Po chwili był na ulicy. • •——•——•••• ••••••• —Gęsta mleczna mgła leżała nad miastem. Swidrygajłow poszedł w kierunku Małej Newy ślizgając się na brudnym bruku z drewnianej kostki. Wciąż mu się roiła wezbrana przez noc woda Małej Newy, Wyspa Pietrowska, mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa i krzaki, a w końcu ów krzak… Ze złością począł oglądać domy, żeby myśleć o czymś innym. Nie spotykał żadnego przechodnia, jednego dorożkarza. Posępnie i niechlujnie wyglądały jaskrawożółte domki z pozamykanymi okiennicami. Chłód i wilgoć przejęły go na wskroś, poczuł dreszcze. Z rzadka trafiały mu się szyldy sklepików i owocami; starannie odczytywał każdy z nich. Oto drewniany bruk już się skończył. Swidrygajłow mijał duży murowany dom. Przebiegł mu drogę brudny, zziębnięty kundelek z podwiniętym ogonem. Jakiś śmiertelnie pijany człowiek w szynelu leżał twarzą w dół w .poprzek chodnika. Popatrzył na niego i ruszył dalej. Z lewej mignęła mu wysoka
wieżyczka. „Ba!—pomyślał—to dobre miejsce, po co ma iść do Pietrowskiego? Przynajmniej—w obecności urzędowego świadka…” Omal się nie uśmiechnął na tę nową myśl i skręcił w ulicę …ską. Wznosił się tutaj duży dom z wieżyczką. U wielkich, zamkniętych wrót domu, opierając się o nie plecami, stal niepozorny człowieczek, otulony w szary płaszcz żołnierski, w mosiężnym achillesowskim hełmie. Zaspanym wzrokiem, zimno, zerknął na zbliżającego się Swidrygajłowa. Na twarzy jego widniał ten odwieczny zrzędny smutek, który się—tak kwaśno odbił na wszystkich bez wyjątku twarzach żydowskiego plemienia. Obydwaj, Swidrygajłow i „Achilles”, jakiś czas patrzyli w milczeniu jeden na drugiego. „Achillesowi” wreszcie wydało się nie w porządku, że oto człowiek nie pijany stoi o trzy kroki przed nim, patrzy uparcie i nic nie mówi. — Nu, co to pan potsebuje patseć? — rzekł, wciąż jeszcze się nie ruszając i nie zmieniając pozy. — Ano, nic, bracie; dzień dobry! — odparł Swidrygajłow.
— Tuta nie miejsce.
— Jadę, bracie, w obce kraje.
— W obce kraje?
— Do Ameryki.
— Do Ameryki?
Swidrygajłow wyjął rewolwer i odwiódł kurek. „Achilles” podniósł brwi. — Aj, co to za żarty? Tuta nie miejsce!
— Dlaczegóż nie miejsce?
— A dlatego, ze nie miejsce.
— No, bracie, wszystko jedno. Miejsce odpowiednie. Gdy cię będą pytali, powiedz po prostu, żem wyjechał do Ameryki. Przystawił sobie rewolwer do prawej skroni. — Nu, ruta nie można, ruta nie miejsce! — zżymnął się „Achilles”, a jego źrenice stawały się coraz szersze. Swidrygajłow spuścił kurek… VII
Tegoż dnia, lecz już wieczorem, gdzieś koło siódmej, Ras—kolnikow podchodził do mieszkania matki i siostry — tego S9A
mieszkania w domu Bakalejewa, gdzie ulokował je Razu—michin. Na schody wchodziło się z ulicy, Raskolnikow się zbliżał, wciąż jeszcze miarkując krok f „jakby niepewny: wstąpić czy nie? Ale nie wróciłby za nic; jego decyzja była nieodwołalna. „Zresztą wszystko jedno, one nic jeszcze nie wiedzą — myślał — a mnie już dawno przywykły uważać za dziwaka…” Jego strój był okropny: brudny, przemokły od całonocnego deszczu, podarty, zaszargany. Twarz miał zeszpeconą przez wycieńczenie, znużenie fizyczne, słotę i prawie całą dobę trwającą walkę z samym sobą. Całą tę noc spędził samotnie. Bóg raczy wiedzieć gdzie. Ale przynajmniej powziął decyzję. Zapukał do drzwi; otworzyła mu matka. Dunieczki nie było w domu. Pokojówka także gdzieś wyszła. Pulcheria Aleksandrowna zrazu zaniemówiła z radosnego zdumienia, potem schwyciła go za rękę i zaciągnęła do pokoju. — Otóż i ty! — mówiła jąkając się ze szczęścia. :— Nie gniewaj się na mnie, Rodia, że cię witam tak głupio, ze łzami. Ja nie płaczę, ja się śmieję. Myślisz, że płaczę? Nie, to radość; już taki mato głupi zwyczaj; zaraz łzy. To już tak od śmierci twego ojca: płaczę z lada powodu. Siadaj, mój zloty, pewnie jesteś zmęczony, widzę to. Ach, jakżeś się zabłocił. — Byłem wczoraj na —deszczu, mamo… — zaczął Raskolnikow. — Ależ nie, ależ nie! — żachnęła się Pulcheria Aleksandrowna ‘przerywając mu — myślisz, że zaraz de zacznę wypytywać swoim dawnym babskim zwyczajem, nie bój się. Ja przecie rozumiem, wszystko rozumiem; już się teraz nauczyłam po tutejszemu i doprawdy widzę sama, że tutaj jest mądrzej. Raz na zawsze powiedziałam sobie: jakże mam rozumieć twoje rozmyślania i wymagać, żebyś mi wszystko tłumaczył, ze wszystkiego zdawał sprawę? Może masz Bóg wie. jakie plany i projekty w głowie, może powstają jakie nowe myśli, a ja miałabym szarpać cię za rękaw i naprzykrzać się: o czym myślisz? Wiesz… Ha, Boże! Czego ja tak się rzucam z kąta w kąt jak nieprzytomna… Wiesz, Rodia, już trzeci raz czytam twój artykuł w piśmie, przyniósł mi Dymitr Pro—koficz. Aż mnie zatkało, kiedy zobaczyłam. O ja głupia! myślę sobie, oto czym on się zajmuje, oto odpowiedź na wszystkie pytania! Uczeni są zawsze tacy. Może on w tej chwili ma nowe
pomysły w głowie; rozmyśla nad tym, a ja go męczę i dręczę. Czytam, mój zloty, i naturalnie wielu rzeczy nie rozumiem; zresztą tak powinno być, bo gdzież mnie?…
— Pokaż no, mamo.
Raskolnikow wziął pismo i przelotnie rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek było to w jaskrawym kontraście z jego obecnym stanem i położeniem, doznał jednak tego osobliwego cierpko—słodkiego uczucia, jakiego zawsze doświadcza autor, który po raz pierwszy widzi siebie w druku; przy tym doszły do głosu i jego dwadzieścia trzy lata. Trwało to jedną chwilę. Przeczytawszy kilka wierszy ściągnął brwi, a straszny żal ścisnął mu serce. Odżyła w nim naraz duchowa walka kilku ostatnich miesięcy. Ze wstrętem i irytacją odrzucił artykuł na stół. — Swoją drogą, Rodia, choć taka jestem głupia, jednakże rozumiem, że w bardzo krótkim czasie będziesz jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym z naszych uczonych. A tamci się ośmielili posądzić ciebie o obłęd. Cha—cha—cha! Ty nie wiesz, ale oni tak myśleli! Ach, nikczemne robaki, skądże mają wiedzieć co to rozum! No i Dunieczka, Dunieczka także omal nie uwierzyła! — co ty na to? Twój nieboszczyk ojciec dwa razy posyłał do pism — najpierw wiersze (zachowały się u mnie w kajeciku, kiedyś ci pokażę), a później już całą powieść (sama go uprosiłam, żeby mi pozwolił ją przepisać), i Boże, jakżeśmy się oboje modlili, żeby przyjęli — ale nie przyjęli! Jakie sześć czy siedem dni temu zamartwiałam się, Rodia, patrząc na twoje ubranie, jak ty żyjesz, co jesz i w czym chodzisz. A teraz widzę, że to znów była moja głupota, bo jak tylko zechcesz, będziesz miał wszystko od razu, dzięki swemu rozumowi i talentowi. Widocznie na razie nie chcesz, boś zajęty daleko ważniejszymi sprawami. — Mamo, Duni nie ma w domu?
— Nie ma, Rodia. Bardzo często jej w domu nie widuję, zostawia mnie samą. Dymitr Prokoficz, daj mu Boże zdrowie, wstępuje posiedzieć ze mną i wciąż mówi o tobie. Lubi cię i szanuje, synu. O twojej siostrze nie mówię przecie, żeby już tak bardzo była względem mnie bez szacunku. Ja się nie skarżę. Ona ma swój charakter, ja mam swój; ma też obecnie jakieś sekrety, no a ja nie mam żadnych tajemnic przed wami. Naturalnie, jestem głęboko przekonana, że Dunia jest bardzo rozumna, no i kocha mnie i ciebie… ale już sama nie wiem, do czego to wszystko dojdzie. Oto na przykład teraz uszczęśliwiłeś mnie, Rodia, żeś wstąpił, a ona to przegapiła. Kiedy przyjdzie, powiem: pod twoją nieobecność był tu brat — gdzieżeś się zawieruszyła? Zresztą, Rodia, zanadto mnie nie psuj. Masz czas — to przyjdź, nie masz — trudno, mogę zaczekać. Przecież i tak wiem, że mnie kochasz; to mi wystarcza. Będę czytała twoje dzielą, będę słyszała o tobie od wszystkich, a jak ci wypadnie — przyjdziesz sam; czego mam jeszcze pragnąć? Ot, dzisiaj przyszedłeś, żeby ucieszyć matkę, ja to rozumiem… Tu Pulcheria Aleksandrowna rozpłakała się nagle.
— A ja znowu! Nie patrz na mnie, głupią! O Boże, siedzę sobie tutaj — zawołała zrywając się z miejsca — przecie jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Oto, co się nazywa: egoizm starej baby. Zaraz, zaraz! — Mamo, nie trzeba, za chwilę odchodzę. Nie po to przyszedłem. Mamo, proszę, wysłuchaj mnie. Pulcheria Aleksandrowna podeszła do niego nieśmiało.
— Mamuśko, cokolwiek się stanie, cokolwiek o mnie posłyszysz, cokolwiek powiedzą ci o mnie, czy będziesz mnie kochała tak jak teraz? — zapytał nagle z głębi sercay jakby nie myśląc ó swych—słowach i nie ważąc ich. — Rodia, Rodia, co tobie? Jak możesz nawet pytać? I któż ma coś mi o tobie powiedzieć? Ależ ja nikomu nie uwierzę, choćby nie wiedzieć kto przyszedł,— wyrzucę za drzwi po prostu. — Przyszedłem cię upewnić, ze. zawsze ciebie kochałem, a teraz rad jestem, żeśmy sami, rad nawet, że nie ma Du—nieczki — ciągnął dalej w tymże porywie — przyszedłem powiedzieć d wprost, że choć będziesz nieszczęśliwa, jednak wiedz, że twój syn kocha de teraz Więcej niż siebie i że wszystko, coś o mnie myślała: żem okrutny i że cię nie kocham, wszystko to była nieprawda. Ciebie nigdy nie przestanę kochać… No i dosyć. Miałem wrażenie, że trzeba tak zrobić i od tego zacząć… ‘ Pulcheria Aleksandrowna milcząc obejmowała go, tuliła do piersi i cicho płakała. — Co d jest, Rodia, tego nie wiem — rzekła w końcu. — Myślałam cały czas, że po prostu naprzykrzamy ci się, ale
teraz widzę ze wszystkiego, że wisi nad tobą wielki smutek i dlatego tak się martwisz. Już dawno to przeczuwałam. Wybacz, że o tym mówię; wciąż o tym myślę i nie sypiam nocami. Tej nocy twoja siostra także nie spała, majaczyła i wciąż wymieniała twoje imię. Słyszałam coś piąte przea dziesiąte, lecz nie pojęłam nic. Całe rano chodziłam jak przed ścięciem, oczekiwałam czegoś, przewidywałam.— i oto doczekałam się! Rodia, Rodia, dokądże ty? Wyjeżdżasz gdzieś? — Wyjeżdżam.
— Tak myślałam! Ale przecie i ja z tobą mogę pojechać, jeśli trzeba. I Dunia: ona cię kocha, bardzo kocha ciebie. A może i Zofia Siemionowna niech jedzie ź nami, jeżeli trzeba. Wiesz, ja chętnie będę ją traktowała jak córkę. Dymitr Pro—koficz pomoże nam się wybrać… ale… dokądże ty… jedziesz? — Bądź zdrowa, mamuśko.
— Co! Już dzisiaj?!— zawołała, jakby go traciła na wieki. — Już muszę… trzeba… bardzo mi pilno… .
— A ja z tobą nie mogę?
— Nie. Niech mama uklęknie i pomodli się za mnie. Może modlitwa mamy dotrze do Boga. — Chodź, niech cię przeżegnam, niech cię pobłogosławię! Ot tak, ot tak. Boże, Boże, co to się dzieje? Tak, był rad, bardzo był rad, że nikogo nie ma, że jest sam z matką. Serce mu naraz zmiękło, jak gdyby za cały ten okropny czas. Padł przed nią, całował jej nogi, potem oboje płakali objąwszy się. Tym razem ani się dziwiła, ani wypytywała. Pojęła już dawno, że się z jej synem dzieje coś straszliwego, a teraz przyszła nań jakaś okrutna godzina. — Rodia, mój miły, mój jedynaczku — mówiła łkając — oto jesteś teraz taki, jak kiedyś był malutki, tak samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś. Kiedyśmy jeszcze żyli i biedowali z twoim ojcem, pociechą dla nas było już to, że cię mamy, a gdym ojca pochowała — ileż razy, objąwszy się z tobą tak jak teraz, płakaliśmy na jego grobie. A że od dawna płaczę, to dlatego że matczyne serce przeczuło nieszczęście. Jak cię zobaczyłam pierwszy raz wtedy, wieczorem, pamiętasz, gdyśmy dopiero co przyjechały tutaj, od razu odgadłam z twojego wzroku, aż mi wtedy serce stanęło, 528
dzisia) zaś, jakem d .otworzyła drzwi, spojrzałam: no, myślę sobie, widać nastała wyroczna chwila. Rodia, Rodia, przecie nie zaraz jedziesz? — Nie.
— Jeszcze przyjdziesz?
— Tak… przyjdę.
— Rodia, nie gniewaj się, ja nawet nie śmiem wypytywać. Wiem, że nie mam prawa, ale ot tak tylko, dwa słóweczka mi powiedz: to daleko, gdzie ty jedziesz? — Bardzo daleko.
— I cóż to? jakaś posada, kariera jakaś dla dębie?
— Co Bóg ześle… Tylko pomódl się za mnie… Raskolnikow ruszył ku drzwiom, lecz uchwydła go za ramię i z rozpaczą patrzyła mu w oczy. Jej twarz wykrzywiła się przerażeniem.
— Mamo, dosyć — rzekł Raskolnikow, gorzko żałując, że tu przyszedł. — Nie na zawsze? Jeszcze nie na zawsze? Jeszcze przyjdziesz, przyjdziesz jutro? — Przyjdę, przyjdę. Bądź zdrowa.
Wyrwał jej się nareszde.
Wieczór był świeży, depły i jasny; już od rana się wy—pogadzało. Raskolnikow szedł do siebie, śpieszył. Pragnął skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do tego zaś czasu chciałby nikogo nie spotkać. Idąc na górę do siebie, zauważył, że Anastazja, odsunąwszy na chwilę samowar, pilnie go śledzi i odprowadza wzrokiem. „Może u mnie ktoś jest?” — pomyślał. Wstrętem przejął go domysł, że to może Porfiry. Ale dotarłszy do swego pokoju i otworzywszy drzwi zobaczył Dunieczkę. Siedziała samiuteńka, w głębokiej zadumie, i widocznie dawno już na niego czekała. Zatrzymał się w progu. Z—•przestrachem ‘podniosła się z kanapy i wyprostowała przed nim. Spojrzenie jej, nieruchomo w nim utkwione, wyrażało zgrozę i nieutulony smutek. Z samego tego spojrzenia zrozumiał nagle, że siostra wie o wszystkim. — Mam wejść czy się wynieść? — zapytał nieufnie.
— Cały dzień siedziałam, u—Zofii Siemionowny; obydwie czekałyśmy dębie. Sądziłyśmy, że na pewno tam wstąpisz. Raskolnikow wszedł do pokoju rstedt naTcrżeśle bez sił.
— Jakoś mi słabo, Duniu, bardzo się zmęczyłem; a prayr najmniej teraz chciałbym panować nad sobą całkowicie, Nieufnie podniósł na nią oczy. — Gdzieżeś był całą noc?
— Dobrze nie pamiętam. Widzisz, Duniu, chciałem się zdecydować ostatecznie i wiele razy przeszedłem nad Newą; to pamiętam. Chciałem też skończyć tam, ale… nie zdecydowałem się… — wyszeptał, znowu niedowierzająco po” patrując na Dunię. ,,; — Bogu dzięki! A jakżeśmy się bały tego właśnie, ja i Zofia Siemionowna! Znaczy to, że jeszcze wierzysz w życie. Bogu dzięki. Bogu dzięki! Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.
— Nie jestem wierzący, a tylko co płakałem razem z matką, w jej objęciach; nie jestem wierzący, a prosiłem, żeby się pomodliła za mnie. Bóg wie, jak się to dzieje, Dunieczko, ja tu nic zgoła nie rozumiem. — Byłeś u matki? Sam jej powiedziałeś? — ze zgrozą żachnęła się Dunia. — Czy naprawdę odważyłeś się powiedzieć? ‘— Nie, nie powiedziałem… słowami, ale zrozumiała niejedno. Słyszała w nocy, jak majaczyłaś. Jestem pewien, że już na wpół pojmuje. Może źle zrobiłem, żem do niej wstąpił. Sam już nie wiem nawet, dlaczego wstąpiłem. Podły ze mnie człowiek, Duniu. — Podły człowiek, a na cierpienie gotów jesteś iść! Bo przecie idziesz, prawda? — Idę. Zaraz. Właśnie żeby uniknąć tego wstydu, chciałem się utopić. Duniu, pomyślałem jednak, stojąc już nad wodą, że jeśli dotychczas miałem siebie za mocnego, to już i wstydu nie powinienem się teraz bać — powiedział uprzedzając fakty. — Duniu, czy to duma? — Duma.
Jakby ogień błysnął w jego zagasłych oczach; jakby zrobiło mu się przyjemnie, że jest jeszcze dumny. — A czy nie sądzisz, Duniu, że się po prostu nastraszyłem wody? — zapytał z brzydkim uśmiechem, zaglądając jej w twarz. — Och, Rodia, daj pokój! — zawołała z goryczą.
głową i patrzał w ziemię. Dunieczka stała przy drugim końcu stołu i z udręką patrzyła na niego. Nagle wstał. — Późno już, czas na mnie. Zaraź— idęwydać siebie. Ale nie wiem, po co idę siebie wydać. Grube łzy płynęły po jej policzkach. — Płaczesz, siostro? A czy mogłabyś podać mi rękę?
— Ty o tym wątpisz? Mocno go objęła.
— Czyż idąc na cierpienie, tym.samym na wpół nie zmywasz swojej zbrodni?’—wykrzyknęła ściskając go i całując. —r— Zbrodni? Jakiej zbrodni?! — huknął znienacka w dziwnie gwałtownej pasji. •—’Ze zabiłem plugawą, szkodliwą wesz, babsztyla, lichwiarkę nikomu niepotrzebną, za której zabicie czterdzieści grzechów się maże, która z biedaków wysysała soki — to ma być zbrodnia? Nie myślę o tej zbrodni i zmywać jej nie zamierzam. Czemu wszyscy mi wciąż wytykają: „Zbrodnia, zbrodnia!” Dopiero teraz jasno widzę cały nonsens mojej małoduszności, teraz, kiedym już postanowił iść na ten niepotrzebny wstyd! Decyduję się po prostu wskutek swej lichoty i nijakości, no i może jeszcze ze względu na korzyść, jak mi to proponował… ten… Porfiry!… — Rodia, Rodia, co ty mówisz! Przecie tyś przelał krew! — zawołała z rozpaczą Dunia. — Którą wszyscy przelewają — podchwycił nieomal zapamiętale — która leje się i zawsze się lała na świecie jak wodospad, która leje się jak szampan i za którą wieńczą na Kapitelu i potem zwą dobroczyńcą ludzkości. Spójrzże uwa^ żniej i zrozum! Ja sam chciałem dobra dla ludzi, spełniłbym setki, tysiące dobrych uczynków zamiast tego jednego głupstwa, nie głupstwa nawet, tylko po prostu niezręczności, bo cala ta myśl nie była wcale tak głupia, jak się wydaje teraz wskutek niepowodzenia… (przy niepowodzeniu wszystko ‘wydaje się głupim!). Przez to głupstwo pragnąłem tylko osiągnąć niezależność, postawić pierwszy krok, zdobyć środki, a później wszystko by się zatarło dzięki niewspółmiernie większemu pożytkowi… Ale ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, ponieważ jestem — podły! W tym cały sęk! A mimo to nie będę patrzał waszymi oczami; gdyby mi się powiodło, włożono by mi wieniec, teraz zaś pchają mnie w żelaza! — To przecie nie to, wcale nie to! Rodia, co ty mówisz!
— Aha! To nie ta forma, nie dość estetyczna, nie dofó ładna forma! Otóż stanowczo nie rozumiem: dlaczego walić w ludzi pociskami, morzyć ich regularnym oblężeniem — to ma być szacowniejsza forma? Lęk przed estetyką jest pierwszą oznaką bezsilności. Nigdy, nigdy jaśniej nie zdawałem sobie z tego sprawy niż teraz, mniej niż kiedykolwiek rozumiem tę moją „zbrodnię”! Nigdy, nigdy nie byłem silniejszy ani bardziej przekonany niż teraz!… Rumieńce wystąpiły na jego bladą, steraną twarz. Lecz wykrzykując ostatnie słowa, przypadkiem spotkał wzrok Duni, i tyle, tyle udręki o niego było w tym wzroku, że się mimo woli opamiętał. Poczuł, że mimo wszystko unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Mimo wszystko on jest powodem…. — Duniu, moja miła! jeżelim winien, wybacz mi (chociaż nie można mi wybaczyć, jeżeli jestem winien). Żegnaj! Nie spierajmy się! Czas już, wielki czas. Nie idź za mną, błagam, Muszę jeszcze wstąpić… A teraz idź i natychmiast siądź przy matce. Zaklinam cię o to! To moja ostatnia, największa prośba do ciebie. Nie odchodź od niej przez cały ten czas. Zostawi—: łem ją w rozterce, której bodaj nie przeżyje: albo umrze, albo zwariuje. Bądź więc z nią! Razumichin będzie przy was, mówiłem mu… Nie płacz o mnie! Postaram się być całe życie i mężny, i uczciwy, choć jestem zabójcą. Może kiedyś posłyszysz moje imię. Nie zhańbię was, zobaczysz; jeszcze dowiodę… a na razie do widzenia — pośpieszył skończyć, gdyż znowu zauważył przy ostatnich swych słowach i obietnicach jakiś dziwny wyraz w oczach Duni. — Czemu tak płaczesz? Nie płacz, nie płacz, przecie nie na zawsze się rozstajemy!… Ach, prawda! Czekaj, zapomniałem!… Podszedł do Stołu, wziął gruby, zakurzony tom, otworzył i wyjął spomiędzy kartek mały akwarelowy portrecik na słoniowej kości. Był to portrecik córki gospodarzy, jego byle) narzeczonej, zmarłej w obłędzie — tej dziwnej dziewczyny, która chciała iść do monasteru. Chwilę wpatrywał się w tę wyrazistą i chorowitą twarzyczkę, ucałował portret i wręczyl go Dunieczce. — Z nią dużo mówiłem o tym, z nią jedną — rzekł zamyślony — jej sercu powierzyłem wiele z tego, co się później tak szpetnie urzeczywistniło. Nie bój się — powiedział do Duni — ona, tak samo jak ty, nie zgadzała się ze mną i jestem rad, że już jej nie ma. Najważniejsze, najważniejsze to, że teraz wszystko pójdzie po nowemu, przełamie się na dwoje l — zawołał znienacka, powracając do swej katuszy — wszystko, wszystko. A czy jestem na to gotów? Czy chcę tego sam? Powiadają, że to potrzebne dla doświadczenia mnie! Po co, po co to bezsensowne doświadczenie? Po co ono? Czy lepiej będę sobie zdawał sprawę wtedy, zmiażdżony męczarnią, zidioceniem, w starczej niemocy po dwudziestoletniej katordze, niż zdaję sobie sprawę teraz? I po co będę wtedy żył? Czemu teraz zgadzam się tak żyć? O, wiedziałem, żem podły, kiedy dzisiaj o świcie stałem nad Newą! Wreszcie oboje wyszli. Ciężko było Duni, ale kochała go! Poszła, lecz zrobiwszy z pięćdziesiąt kroków obróciła się, by jeszcze raz na niego spojrzeć. Jeszcze było go widać. Dotarłszy jednak do rogu, on także się obrócił; ostatni raz spotkały się ich spojrzenia; ale widząc, że na niego patrzy, niecierpliwie, ba, z irytacją machnął ręką, żeby szła, sam zaś szybko skręcił za róg. „Zły jestem, widzę to — myślał po chwili, zawstydzony, że z taką opryskliwością machnął siostrze ręką. — Ale dlaczego one tak mnie kochają, skórom tego niewart! Och, gdybym był sam jeden i nikt mnie nie kochał, i gdybym ja także nigdy nikogo nie kochał! Nie byłoby tego wszystkiego; ciekawe, czy naprawdę przez te przyszłe piętnaście, dwadzieścia lat moja dusza tak się już skruszy, że będę pokornie chlipał wobec ludzi; co drugie słowo nazywając siebie zbójem? Niewątpliwie! Po to właśnie zsyłają mnie teraz, właśnie tego im potrzeba… Oto łażą sobie ulicami tam i z powrotem, a przecie każdy z nich jest łotrem i zbójem już z samej natury; gorzej — bo idiotą! Ale spróbujcie no nie zesłać mnie na Sybir, a wszyscy oni wściekną się ze szlachetnego oburzenia! O, jak ich wszystkich nienawidzę!” Głęboko zamyślił się nad tym: „Jaki to proces umysłowy może sprawić, że wreszcie, już bez rozumowań, upokorzę się przed nimi wszystkimi, upokorzę z przekonania? Czemuż by nie? Naturalnie, tak być powinno. Czyż dwadzieścia lat nieustannego gnębienia nie dobije ostatecznie? Woda drąży opokę. I po cóż, po cóż żyć w takim razie, po co idę teraz, skoro sam wiem, że wszystko będzie właśnie tak jak zapisane, tak, a nie inaczej!”
Od wczorajszego wieczoru zadawał sobie to pytanie chyba po raz setny, lecz mimo to — szedł. * VIII
Już zapadał zmierzch, kiedy wszedł do Soni. Przez cały dzień czekała go w okropnym zdenerwowaniu. Czekały razem z” Do—nią. Dunia przyszła wczesnym rankiem, pomna wczorajszych słów Swidrygajłowa, że Sonia „o tym wie”… Nie będziemy opisywać szczegółów rozmowy, łez obu kobiet i jak się zt sobą zbliżyły. Z tego pobytu Dunia wyniosła przynajmniej jedną pociechę, że brat jej nie będzie sam; do niej pierwszej^ do Soni, przyszedł ze swą spowiedzią; w niej szukał człowieka, kiedy człowiek stał mu się nieodzowny; ona też pójdzie za nim gdziekolwiek zrządzą losy. Nie pytając nawet. Duma wiedziała, że tak będzie. Patrzyła na Sonię aż z jakąś czdą i zrazu wtrąciła ją prawie w zmieszanie tym okazywanym jej uczuciem czci. Sonia była bliska łez, gdyż, odwrotnie, uważała, że jest niegodna nawet spojrzeć na Dunię. Cudowny obraz Duni, gdy się jej skłoniła z takim szacunkiem podczas ich pierwszego widzenia się u Raskolnikowa, na zawsze pozostał odtąd w jej duszy jako jedna z najpiękniejszych i niedosiężnych wizji w jej życiu. W^keńcuDunieczka niewytrzymala i opuściła Sonię, by oczekiwać brata w )ego pokoju; wciąż miała wrażenie, że on tam przyjdzie najpierw. Zostawszy sama, Sonia natychmiart zaczęła truchleć” na myśl, że może on rzeczywiście popehri samobójstwo. Tego samego bała się Dunia. Lecz obydwie przez cały ten dzień przekonywały siebie, że to niepodobieństwo, i były spokojniejsze, dopóki znajdowały się razem. Teraat jednak, skoro się tylko rozstały, jedna i druga myślała jedynie o tym. Soni przypomniało się, jak wczoraj Swidrygajłow powiedział jej, że Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi: Sybir albo… Przy tym znała jego próżność, zuchwalstwo, wygórowaną ambicję i niedowiarstwo. „Czyż naprawdę tylko małoduszność i lęk śmierci może teraz kazać mu żyć?” —* pomyślała wreszcie z rozpaczą. Tymczasem słońce już zachodziło. Smutna stała w oknie i nieruchomo patrzyła — ale przez to okno widać było tylko szczytowy, nietynkowany ^ ‘
mur sąsiedniej kamienicy. W końcu, kiedy już doszła do zupełnej pewności, że nieszczęśnik nie żyje — wszedł do jej pokoju. ‘»RadosnjTokrzyk wyrwał się—iei—g—rnersi. Ale spojrzawszy bacznie na jego twarz, zbladła raptownie. — Ano, tak — rzekł uśmiechając się Raskolnikow — przyszedłem_po twoje krzyżyki, Soniu. Przecie sama kazałaś mt iść na rozstaje, a teraz, gdy przyszło co do czego, stchórzyłaś, zdaje się? Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Dziwnym wydał jej się ten ton; wstrząsnęły nią dreszcze, ale po chwili zrozumiała, że i ten ton, i te słowa — wszystko to było sztuczne. Nawet mówiąc do niej patrzał jakoś w kąt i zdawał się unikać jej spojrzenia. — Uważasz, Soniu, umyśliłem sobie, ,.że może tak będzie korzystniej. Jest pewna okoliczność… Ale o tym długo trzeba by gadać, a nie warto. Wiesz, co mnie tylko złości? Bierze mnie gniew, że wszystkie te głupie, bestialskie gęby otoczą mnie zaraz, będą wybałuszać na mnie gały, zadawać mi swoje idiotyczne pytania, na które trzeba odpowiadać, będą wytykać palcami… Tfu! Wiesz, Jue_Jio_PorfiregQ_pójdę, sprzykrzył mi się. Wolę.Jaojsc do mego przyjaciela, pprucznika—Procha — to dopiero go zdziwię, to dopiero wywrę efekt w swoim rodzaju! A warto by mieć więcej zimnej krwi; jestem zanadto żółciowy ostatnimi czasy. Czy dasz wiarę: tylko co pogroziłem siostrze omalże nie pięścią za to jedynie, że się obejrzała, by na mnie spojrzeć ostatni raa. To świństwo — być w takim stanie! Tfu, do czego doszedłem! No, gdzież tęJkrzyżyki? Był jakby nieswój. Nie mógł ustać na miejscu ani chwili, na żadnym przedmiocie nie mógł skupić uwagi. Myśli jego przeskakiwały jedna przez drugą, mówił od rzeczy, ręce z lekka mu drżały. Sonia milcząc wyjęła z szuflady dwa krzyżyki, cyprysowy i mosiężny, przezegnała_sie^t>rzeżegnala Raskolnikowa i włożyła mu na pierś—eyprysewy krzyżyk. — Aha, to ma być symbol tego, że biorę na siebie krzyż, che—che! Jak gdybym dotąd mało cierpiał! Cyprysowy, czyli zwyczajny; ten mosiężny, który należał do Lizawiety,’bierzesz dla siebie. Pokaż no?! Więc ona go miała na sobie… w tamtej chwili? Znam dwa podobne krzyżyki, srebrny
i z medalikiem. Rzuciłem je wtedy staruszce na piersi. Teraz by się przydały, mógłbym je włożyć… Zresztą gadam trzy p® trzy, a zapomnę o interesie; jestem jakiś roztargniony!… Uważasz.—Soniy^rzyszedłem właściwie po to, żeby.cie.uprze—dzić, żebyś wiedziała… Oto i wszystko… Tylko w tym celu przyszedłem. (Hm, swoją drogą, myślałem, że powiem coś więcej.) Wszak chciałaś sama, żebym poszedł. Otóż teraz będę siedział w więzieniu, spełnią się twoje chęci, czemu więc płaczesz? I ty także? Przestań, daj pokój, och, jak mi to wszystko ciąży! Jednakże rodziło się w nim uczucie; patrzał na nią i serce mu się ścisnęło. „Dlaczego, dlaczego i ona też? — pomyślał — czymże dla niej jestem! Czemu płacze, czemu troszczy się o mnie, jak matka albo Dunia? Niańką mi będzie!” — Przezegnaisie, pomódl choć raz — drżącym, nieśmiałym głosem poprosiła „Sonia; — O, co to, to ile d się podoba! I z czystego serca to zrobię, Soniu, z czystego serca… Co prawda chciał powiedzieć coś innego.
Przeżegnał się kilka razy. Sonia^schwycila chustkę i zarzuciła ją sobie^glowęrByfitozielona dradedamowa chustka, prawdopodobnie ta sama, „familijna”, o której wówczas •wspominał Marmieładow. Raskolnikowowi mignęła myśl o tym, ale nie zapytał. Rzeczywiście, czuł już sam, że jest okropnie roztargniony i jakoś niemożliwie roztrzęsiony. To go przestraszyło; uderzyło go i to również, że Sonia chce iść z nim razem. — Co to?Dokadtx?^_ Zostań, zostań! Pójdę sam — zawołał z małoduszną irytacją i, prawie rozzłoszczony, ruszył ku drzwiom. — Po co mi ta cala świta! — burczał wychodząc. Sonia zostala—^pośrodku pokoJji_NawetJłjeJŁJaią nie pożegnał. Już o nie)zapoihńial.’7ątrząca,buntownicza wątpliwość zakipiała w )ego duszy. „Czy to tak, czy to istotnie tak? — myślał na nowo, zstępując ze schodów. — Czy rzeczywiście nie można się zatrzymać i wszystkiego tego odrzucić… i nie iść?” A jednak szedł. Nagle wyczuł ostatecznie, że nie ma po co zadawać sobie takidTpytań. Wyszedłszyna ulicę przypomniał sobie, że się nie pożegnał—z—.Sonią, żezostala~pośrodku pokoju, w swej zielonej chustce, wystraszona jego okrzykiem. Przystanął na krótko. A w tejże chwili oślepiła go pewna myśl — jakby umyślnie czekająca, by go oszołomić do reszty. „Po co, na co chodziłem do niej teraz? Powiedziałem jej, że w interesie; jakiż to był interes? Żadnego interesu nie miałem. Czy po to, by jej oświadczyć, że idę? No to cóż z tego? To mi dopiero interes! Czyżbym ją pokochał? Przecież nie, nie? Przecież odpędziłem ją tylko co jak psa. Może istotnie trzeba mi było jej krzyżyków? O, jakże nisko upadłem! Nie, trzeba mi było jej łez, chciałem widzieć jej przestrach, patrzeć, jak boli i dręczy się jej serce! Chciałem choć trochę się zaczepić, pomarudzić, popatrzeć na człowieka! A jeszcze miałem czoło liczyć na siebie. Bóg wie co sobie wyobrażać — ja, nędzarz i nędznik, ja szuja, szuja!” Sz^dl nabrzeżem kanału i był już niedaleko celu. Cecz dotarłszy do mostu zatrzymał się i nagle skręcił na most, w stronę placu Siennego. Chciwie rozglądał się na prawo i na lewo, z wytężeniem wpatrywał w każdy przedmiot i na niczym nie mógł skupić uwagi: wszystko mu się wyślizgiwało. „Za tydzień, za miesiąc będą mnie gdzieś wieźli więzienną karetką po tym samym moście; jakże wtedy spojrzę na ten kanał? Warto sobie zapamiętać—przemknęło mu przez myśl.—Oto jest szyld; jakże wtedy odczytam te same litery? Napisano tu: S pułk a, przez źu»; muszę zapamiętać to źu», tę literę źu>>, i spojrzeć na nią za miesiąc — na to samo źu». Jak wtedy na nie popatrzę? Co będę wtedy odczuwał i myślał?… Boże, jakie to wszystko musi być nikczemne, wszystkie te moje teraźniejsze… troski! Naturalnie, wszystko to musi być ciekawe… w swoim rodzaju… (Cha—cha—cha! o czym ja myślę!) Dziecinnieję, popisuję się sam przed sobą; ale dlaczego zawstydzam siebie? Tfu, jak d ludzie potrącają! Na przykład ten grubas — Niemiec zapewne — który mnie potrądl: czyż wie, kogo potrącił? Baba z dzieckiem prosi jałmużny; ciekawe, że uważa mnie za szczęśliwszego od siebie. Ha, można by coś jej dać — ot, dla kawału. Oho, zachował mi się w kieszeni piątak. Skąd?… Macie tu, matko… weźcie!” — Szczęść ci Boże! — dał się słyszeć płaczliwy głos że—
braczki.
Wszedt—Ba,J)lac Sienny. Nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie było mu ocierać~się o ludzi, a jednak szedł tam właśnie, 537
gdzie było najtłoczniej. Wszystko by oddal, żeby być sani, ale czul, że ani jednej chwili nie wytrzyma w samotności; Wśród ciżby awanturował się jakiś pijak: koniecznie chciał tańczyć, ale nie mógł utrzymać równowagi. Otoczono go ze wszystkich stron. Raskolnikow przepchnął się przez tłum, przyglądał się pijakowi i nagle parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Po chwili już zapomniał o pijaku, nawet nie widział go, choć na niego patrzał. Wreszcie odszedł, już ani pamiętając, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł do połowy placu, targnął nim pewien odruch, pewne uczucie owładnęło nim, od razu opanowało go całego, z duszą i ciałem. Przypomniał—sobie naglę słQwa—S<?ni:_,^ldż..—na—rozstaje, pokłoń sie._Judzioni, ^ucałuj ziemię, ponieważ popełniłeś grzech wobec niej, i głośno powiedz całemu światu: jestem zabójcą.’”‘Zadrżał przyponnriawszy~to~ioDie:~T~—do—takiego stopnia zgnębiła go cała nieuleczalna rozterka i trwoga ostatnich czasów, osobliwie zaś ostatnich godzin, że wprost runął w możliwość tego nowego, pełnego, niepodzielnego doznania. Wezbrało w nim ono niby atak, zapłonęło mu w duszy drobną iskierką i nagle, jak płomień, zagarnęło go ze wszystkim. Wszystko się w nim naraz rozluźniło, z oczu trysnęły łzy. Jąk—pQdcietXi_powalił się_na ziemię… Uklęknał_pośród placu, pokłonił się do złemu ucałował
tę bnidną—ziemię —TTozkoszą i Szczęściem! Wstał i pokłonił „się drugi raz. — A to się urżnął! — zauważył nie opodal stojący chłopiec. Rozległ się śmiech.
— Wybiera się do Jerozolimy, bracia, żegna się z dziećmi, z ojczyzną, kłania się całemu światu, całuje stołeczne miasto Sankt—Petersburg i jego grunt — dorzucił jakiś podpity mieszczanin. — Chłopak jeszcze młodziutki! — wtrącił trzeci.
— Ze szlachty! — zaznaczył ktoś statecznym głosem.
— Kto ich tam dziś rozróżni, któren ze szlachty, a któren nie. Wszystkie te okrzyki i rozmowy powstrzymały Raskol—nikowa, tak że wyrazy: „ja zabiłem”, już może gotowe wyrwać mu się z ust, zamarły w nim. Spokojnie jednak zniósł te wszy—538 ;
stkie krzyki i nie— oglądając się^_u§zyt wprosL uliczką w stronę bmfa—Jolicji. Pewien_widok uderzył go po drodze, ale go nie zdziwił. Raskolnikow już przeczuwał, że tak być musi. Podczas gdy na placu Siennym kłaniał się do ziemi po raz drugi — gdzieś na lewo, o pięćdziesiąt krokow_od_siebie, zobaczył ŚoriTł^—ehowata^^^przed”!!!™’”^ jednym z drewnianych •baraKów stojących na placu, czyli że towarzyszyła mu w całej tej bolesnej pielgrzymce! Raskolnikow uczuł i pojął w tej chwili raz na zawsze, że teraz Sonia jest już z nim na wieki, że pójdzie za nim choćby na kraj świata, gdziekolwiek rzucą go losy. Serce w nim zamarło… Ale — oto już dotarł do wyrocznego miejsca. Dosyć/ raźno, wszedł na podwórko. Trzeba byle—, iść na trzecie piętro. „Będę^am^szedTdIugo” — pomyślał. W ogóle zdawało mu się, że do fatalnej chwili jeszcze daleko, jeszcze dużo zostaje czasu, dużo jeszcze można przemyśleć. Znów te same śmieci, te same skorupki na krętych schodach, znowu drzwi mieszkań stoją na oścież, znowu te same kuchnie, z których zalatuje swędem i smrodem. Od owego czasu Raskolnikow tu nie był. Nogi mu mdlały, uginały się, lecz niosły go. Zatrzymał się na chwilę, by złapać oddech, by ochłonąć, by wejść jak człowiek. „Ale po co? na co?— pomyślał nagle, zdawszy sobie sprawę z tego odruchu. — Skoro już muszę wypić ten kielich, to czyż nie wszystko jedno? Im paskudniej, tym lepiej.” W jego wyobraźni mignęła w tej chwili postać liii Pietrowicza Procha. „Czyż naprawdę do niego? Czyż do kogo innego nie można? Czy nie można do Nikodema Fomicza? Ot, zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego inspektora. Przynajmniej odbędzie się to po domowemu… Nie, nie! Do Procha, do Procha! Jak już pić, to duszkiem…” Zlodowaciał i prawie nieErzytomnyotworzyi_Jdrzwi do biara. Tym razem było tu bardzo mało osób, stał jakiś stróż ri’)esżcze^akiś człowiek z gminu. Stróż nawet nie wyjrzał zza swej przegródki. Raskolnikow wszedł do następnego pokoju. „Może jeszcze będę mógł nie mówić” —”migało mu w myśli. Tutaj jakiś osobnik, widocznie skryba, w cywilnej marynarce, zabierał się do pisania czegoś przy biurku. W kącie jeszcze Jakiś pisarczyk siadł przy stole. Zamiotowa nie było. Nikodema Fomicza, rzecz prosta, nie było także.
— Nie ma nikogo? — zapytał Raskolnikow zwracając się do osobnika przy biurku. — A do kogo pan?
— A—a—a! Kopę lat, ani widu, ani słychy… czy jakże to tam w bajkach… zapomniałem! M—moje usz—szanowanie!— zawołał nagle znajomy głos. ‘ / Ra.skolnikow_zadrzał_^Stal_^rzed nim Proch, który się naraz wyłonił z sąsiedniego poko)o”Sam los” Tego chciał — pomyślał Raskolnikow. — Dlaczego jest tutaj ?” — Do nas? W jakiej sprawie? — krzyczał Ilia Pietro—wicz.. (Był najwidocznie w doskonałym humorze, nawet w cokolwiek podnieconym nastroju.) Jeżeli w interesie, to troszkę za wcześnie pan przyszedł. Ja sam tu przypadkowo… Zresztą gotów jestem do usług. Wyznam panu, panie… jak? jak? Pan wybaczy… — Raskolnikow.
— Et, co tam Raskolnikow! Czyż pan sądzi, że zapomniałem! Niechże mnie pan nie uważa za takiego zupełnie… Ro… Ro… Rodionycz, zdaje się. — Rodion Romanycz.
— Tak, tak, tak! Rodion Romanycz, Rodion Romanycz! O to mi właśnie chodziło. Nawet wielokrotnie dowiadywałem się. Bo wyznam, że od tego czasu szczerze się martwiłem, żeśmy wtedy obaj… Później mi wytłumaczono, dowiedziałem się, że: młody literat, nawet uczony… i że tak powiem pierwsze kroki… O Boże! któryż z literatów i uczonych nie robił na początku oryginalnych kroków! Ja i moja żona — oboje czcimy literaturę, a żona nawet do szaleństwa!… Literaturę i artyzm! Byle człowiek był szlachetny, całą zaś resztę można zdobyć talentem, wiedzą, rozsądkiem, geniuszem! Na przykład kapelusz — cóż to jest kapelusz? Kapelusz to naleśnik, mogę go sobie kupić u Zimmermana; natomiast tego, co się kryje pod kapeluszem, tego, co kapelusz osłania — tego już nie kupię!… Wyznam, żem nawet chciał iść do pana wytłu—’ maczyć się, ale pomyślałem sobie, że może pan… No dobrze, ale nawet nie spytałem: czy pan rzeczywiście w jakimś interesie ? Podobno zjechali do pana krewni? — Tak, matka i siostra.
— Miałem nawet honor i szczęście poznać pańską siostrę; wykształcona i czarująca osoba. Wyznam: pożałowałem, żeśmy się wtedy obaj tak unieśli. Casus! Że zaś wówczas z powodu pańskiego zemdlenia ja na pana tak… to później wszystko się wyjaśniło olśniewająco! Fanatyzm i ciemnota! Rozumiem pańskie oburzenie. Może z racji zwiększenia rodziny zmienia pan mieszkanie? — N—nie, ja tylko tak. Przyszedłem zapytać… myślałem, że zastanę tu Zamiotowa. — Ach, tak! Panowie się przecie zaprzyjaźnili, słyszałem. Nie, Zamiotowa u nas nie ma — nie zastał go pan. Tak jest, postradaliśmy Aleksandra Grigoriewicza! Od dnia wczorajszego już nie wchodzi w skład personelu. Zmienił posadę… i zmieniając pokłócił się z nami wszystkimi… Nawet niegrzecznie… Lekkomyślny smarkacz, nic więcej; rokował, owszem, nadzieje, ale to u nas zawsze tak z tą rokującą nadzieje młodzieżą! Niby to ma zdawać jakiś egzamin, ale pan wie, jak to u nas: pogada się, pochełpi, i na tym się skończy cały egzamin. Przecież to nie to, co dajmy na to pan albo, powiedzmy, pan Razumichin, przyjaciel pański! Waszą karierą jest uczoność i żadne niepowodzenia już was nie wysadzą z siodła! Dla pana wszystkie te urody życia to, rzec można, nihii est*. Asceta, mnich, pustelnik!… Dla pana — księga, pióro za uchem, uczone dociekania: oto gdzie szybuje pański duch! Ja sam po części… Pamiętniki Livingstona” czytał pan? — Nie.
— A ja czytałem. Skądinąd rozmnożyło się obecnie co niemiara nihilistów; zresztą to zrozumiale; bo pytam pana: w jakich czasach żyjemy? Co prawda ja z panem… boś pan chyba nie nihilista, co? Odpowiedz pan otwarcie, otwarcie! — N—nie…
— Nie, wie pan, ze mną można otwarcie, niech się pan nie krępuje, tak jakbyś był sam na sam ze sobą! Co innego służba, a co innego… Pan myślał, że chciałem powiedzieć: drużba? Nie, nie zgadł pan! Nie drużba, tylko uczucie człowieka i obywatela, uczucie ludzkości oraz umiłowanie Najwyższego. Mogę być osobą urzędową, piastować stanowiska, ale człowieka i obywatela mam obowiązek czuć w sobie i zdać sprawę… Na przykład wspomniał pan o Zamiotowie. Cóż to
jest Zamiotow? Narobi skandalów na francuską modlę w nieprzyzwoitym lokalu, przy szklance szampana lub dońskiego — oto, czym jest pański Zamiotow! A ja, być może, że się tak wyrażę, spłonąłem od ofiarności i wzniosłych uczuć, ponadto mam znaczenie, rangę, pełnię funkcję! Jestem żonaty i mam dzieci. Spełniani obowiązki obywatela i człowieka, on zaś, daruje pan, kimże jest? Traktuję pana jako obywatela uszlachetnionego przez wykształcenie. Również babek położnych rozmnożyło się nad wszelką miarę. Raskolnikow podniósł brwi pytająco. Słowa liii Pietro—wicza, który snadź niedawno wstał od stołu, przeważnie brzęczały i sypały się przed nim jak puste dźwięki. Jednak pewną część zrozumiał; patrzał pytająco i nie wiedział, czym się to wszystko skończy. — Mówię o tych strzyżonych pannicach — ciągnął dalej gadatliwy Ilia Pietrowicz. — Z własnego popędu nazwałem je babkami położnymi i znajduję, że to zupełnie trafna nazwa. Che—che! Lezą do akademii, uczą się anatomii20, ale niechże pan powie: gdybym zachorował, to czyż sprowadzę sobie pannicę, żeby mnie leczyła? Che—che! Ilia Pietrowicz zanosił się śmiechem, bardzo rad ze swych dowcipów. — Ha, zapewne: bezmierna żądza oświaty; ale oświeć się i daj pokój. Czemuż nadużywać? Czemuż znieważać szlachetne osobistości, jak to czyni ten hukaj Zamiotow? Czemu mnie znieważył, pytam ja pana?… Albo znowuż ile się rozmnożyło samobójstw — pan nie ma najmniejszego pojęcia. Wszystko to przeputa ostatnie grosze, a potem odbiera sobie życie. Jakieś podlotki, smarkacze, starcy… Nie dalej niż dziś rano doniesiono nam o jakimś panu, który niedawno przyjechał. Kolego, ej, kolego! Jak nazwisko tego dżentelmena, o którym mamy doniesienie, że się zastrzelił na Stronie Petersburskiej ? — Swidrygajłow — odezwał się ktoś z drugiego pokoju ochryple i obojętnie. Raskolnikow drgnął. — SwidrygaJlowJ^SwidrygajiosŁ—sis zastrzelił!—wykrzyknął. — Jak to! Pan zna Swidrygajłowa?
— Owszem… znam… niedawno przyjechał…
— Tak jest, niedawno przyjechał; stracił żonę; człowiek to awanturniczego usposobienia, a raptem wziął i zastrzelił się — i to w sposób tak skandaliczny, że nie ma pan pojęcia… W notesie zostawił kilka słów, że umiera przy zdrowych zmysłach i prosi nikogo nie winić o jego śmierć. Podobno miał pieniądze. A pan właściwie skąd wie o nim? — To mój… znajomy… moja siostra pracowała u nich jako guwernantka… — Ba, ba, ba… W takim razie pan będzie mógł coś nam o nim powiedzieć. A pan nawet nie podejrzewał? — Widziałem go wczoraj… pił… wino… Nic nie wiedziałem. Raskolnikow czuł się tak, jakby coś runęło na niego i przytłoczyło go. — Zdaje się, że pan znowu pobladł. Powietrze tu u nas takie duszne… — Tak, na mnie czas — mamrotał Raskolnikow — przepraszam, że fatygowałem… — Ale co znowu, zawsze jestem gotów do usług! Sprawił mi pan przyjemność i rad jestem, że mogę oświadczyć… Ilia Pietrowicz podał mu nawet rękę. — Chciałem tylko,^_do; Zamiotowa…
— Rozumiemy rozumiem. Sprawił mi pan przyjemność.
— Bardzo mi… muo”—_do widzenia… — uśmiechnął się Raskolitikow. Wyszedł słaniając się. W głowie mu się kręciło. Nie czul, że stoi jeszcze nmogach. Począł zstępować ze schodów, prawą ręką opierając się o ścianę. Miał wrażenie, że stróż, który z księgą pod pachą szedł na górę do biura, potrącił go w przejściu; że jakaś psina zaszczekała jazgotliwie gdzieś na niższym piętrze i że jakaś kobieta rzuciła w nią kawałkiem drzewa i zaczęła krzyczeć. Zeszedł na dół i wszedł na podwórko. Tu, na podwórku! nie opodal bramy, stała blada, zmartwiała Sónia, popatrzyłana_mega—dziko, dziko. Zatrzymał sięprzed nią. Coś chorego i udręczonego wy—raziio się w—icj—twarźy, coś rozpaczliwego. Załamała ręce. Szkaradny, stropiony uśmiech wycisnął się na jego wargach. Postał, znów się uśmiechnął, zawrócił i_ru§zyLz_jC’owrotem na górę, dobiura—policji. —”„„ Ilia —Pietrowicz siedział przy stole i grzebał się w jakichś * 543
papierach. Przed nim stal stróż, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa na schodach. — A—A—ai—Pan znewuł—etos” pan zapomniał, nie?… Ale co panu jest? Z pobielałymi ustami, z nieruchomym wzrokiem, cicho zbliżył się Raskolnikow do niego, podszedł tuż do stołu, oparł się ręką, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł: dawały się słyszeć tylko jakieś bełkotliwe, nieartykułowane dźwięki. — Panu słabo! Krzesło! Niech pan siądzie na krześle, niechże pan siądzie! Wody! Raskolnikow opadł na krzesło, lecz nie spuszczał oczu z twarzy bardzo niemile zdziwionego liii Pietrowicza. Długą chwilę patrzyli wzajem na siebie i czekali. Przyniesiono wody. • — To ja… — zaczął Raskolnikow.
— Proszę się napić. > Raskolnikow odsunął szklankę ręką i cicho, z przerwami, ale wyraźnie powiedział: — To ja wówczas _zabiłem s^ara_l_ichwiaJkę i jej s i o s tre^J^ga’wiete_siekleJą i ograbiłem. Ilia Pietrowicz otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie. Raskolnikow powtórzył swoje zeznanie…
Syberia. Na brzegu ‘szerokiej pustynnej rzeki leży miasto, jeden z ośrodków administracyjnych Rosji; w mieście jest twierdza, w twierdzy więzienie. W tym więzieniuJuż dziewięć miesięcy przebyć _kat”rżnik drugiej kategoni^—JJO—dion Raskolnikow. Od dnia jego zbrodni minęło prawie półtora roku. ~” Rozprawa sadowa—odbyła się bez większych trudności. Przestępca obstawał przy swym zeznaniu dobitnie, dokładnie i jasno, nie gmatwając okoliczności, nie łagodząc ich na swoją korzyść, nie zniekształcając faktów, nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział, najdokładniej cały przebieg zabójstwa: wyświetlił tajemnicę zastawu (drewnianej deszczufld—z^płytą metalową), który znaleziono w ręku zabitej staruszki; szczegółowo opowiedział o tym, jak wziął klucze zabitej, opisał te Jklucze, opi»ł~^cuferek i czym był napełniony; ba, wyliczył niektóre leżące w .nim poszczególne przedmioty; wyjaśnił zagadkę zabójstwa Lizawiety; opowiedział o tym, jak przyszedł i jak się dobijał Koch, a po nim student; powtórzył wszystko, o czym ci dwaj rozmawiali; podał, jak to on, przestępca, zbiegł później ze schodów i słyszał krzyk Mikołki i Mitki; jak się ukrył w pustym mieszkaniu, Jak wrócił do demittrwresżcTe^wsEażałJkanueń—koto bramy na podwórku przy alei—Wożmesteństue)r pod którym to kamieniem rzeczywiście znaleziono rzeczy i sakiewkę. Słowem sprawa była jasna. Sędziów śledczych i trybunał bardzo zdziwiło między innymi to, że ukrył sakiewkę i rzeczy pod głazem
nie korzystając z nich, najbardziej zaś to, że nie .tylko nie pamiętał szczegółowo wszystkich rzeczy, jakie sobie przywłaszczył, lecz nawet pomylił się co do ich liczby. Właśnie ta okoliczność, że ani razu nie otworzył sakiewki i wcale nie wiedział, ile mianowicie znajduje się w niej pieniędzy, brzmiała nieprawdopodobnie (w sakiewce znaleziono trzysta siedemnaście rubli srebrem oraz trzy monetki dwudziestokopiej—kowe; niektóre najwartościowsze banknoty, leżące długo pod kamieniem z wierzchu, uległy wielkiemu uszkodzeniu). Długo nalegano, chcąc się dowiedzieć: dlaczego to podsądny kłamie na temat tej jednej okoliczności, gdy tymczasem do cale) reszty przyznaje się dobrowolnie i szczerze? W końcu niektórzy (d najskłonniejsi do psychologizowania) uznali nawet, że może istotnie nie zajrzał do sakiewki i dlatego nie wie, co w niej było; nie wiedząc o tym, zaniósł wszystko pod kamień. Ale stąd natychmiast wysnuto wniosek, ze_zatem i zbrodnM została popełniona w stame^^żejściowego zaćmienia umyshłj że tak powiemy pod wpływem—^oroonwej^nronornanii ztt* bójstwa i grabieży dla samej grabieży i zabójstwa, bez dalszych widoków i bez rachuby zysku. Tu, jak na zawołanie, przyszW najnowsza modna teoria chwilowego obłąkania, którą w naszych czasach tak często próbuje się stosować do niektórych przei stępców. Ponadto wielu świadków — doktor Zosimow, byli koledzy, gospodyni, służąca — ^twierdziło od dawna trwa^ jacy hipochondryczny^śtarr Raskolnikowa. Wszystko to walnft się przyczyniło do wniosku, że Raskoirykow^ niezupełna przypomiaa zwykłego mordercfiT—zbója i rafiusia, że tu kryje się coś innego. Ku największej irytacji osób popierających takie mniemanie sam przestępca prawie nie próbował się bronić’} na ostateczne pytanie:’ co mianowicie—mogło—go—skłonić do, morderstwa—i. dlaczego popełnił rabunek, odpowiedział bardzo jasno, z nader B’rntateą dokładnością, że przyczyna—wszy—” • stkiego była jego. zła sytuacja_materiaina_i_nędza i bezradność} ‘ chęć utorowania sobie kariery życiowej za pomocą trzech oo najmniej tysięcy rubli, które spodziewał się znaleźć u zabitej; Zdecydował się na mord/aakutek swego lekkomyślnego i małodusznego^ charakteru, będąc ponadto rozjątrzony prywac—jami i niepowodzeniami. Na pytanie zaś, co mianowicie skłoniło go, że się przyznał do winy, odparł bez ogródek, że szczera skrucha. Wszystko to było niemal brutalne… 546 f
Wyipk okazał się jednak łagodniejszy, niż. można było przypuszczać”— może właśnie dlatego, że przestępca —nie—tylko nie chciał się usprawiedlisoc^J.ecz^flw.szęm, iak_sig_ zdaje, pragnął jeszcze więcej obciążyć siebie. Uwzględniono wszystkie dziwne i osobliwe okolicznoścTtej sprawy. Najmniejszej kwestii nie ulegał chorobliwy stan i kiepska sytuacja zbrodniarza przed popełnieniem czynu. To, że nie skorzystał z zagrabionych rzeczy, położono częściowo na karb wyrzutów sumienia, częściowo na karb niezupełnie normalnego’ stanu jego władz umysłowych w czasie dokonania zbrodni. Fakt niezamierzonego zabójstwa Lizawiety posłużył nawet za dowód wzmacniający to ostatnie przypuszczenie: bo i jakże? człowiek popełnia dwa zabójstwa, a zarazem nie pamięta, że drzwi są otwarte! Wreszcie dobrowolne przyznanie się do winy w tym akurat czasie, gdy się sprawa zawiklata beznadziejnie wskutek kłamliwych samooskarżeń upadłego na duchu sekciarza (Mikołaja), na domiar wtedy, gdy przeciw istotnemu sprawcy nie tylko nie było wyraźnych poszlak, lecz prawie żadnych poważniejszych podejrzeń (Porfiry Pietro—wicz w całej pełni dotrzymał słowa) — wszystke—KTwpłynęło ostatecznie_na_złagQdzerue losuoskarżonego. Zupełnie niespodziewanie wyszły na jaw inne jeszcze okoliczności rzucające na podsądnego wielce korzystne światło. Były student Razumichin wyszperał gdzieś wiadomość i przedstawił dowody, że przestępca Raskolnikow za swego pobytu na uniwersytecie—z—ostatnich groszy pomagał pewnemu ubogiemu koledze—studentowi, gruźliKowi,” i”prawie go utrzymywał —w—ciągu—jed^ego—~~pó^^Qcza. Gdy zaś kolega umarł, oskarżony zajął się—pozestałym przy życiu, starym i schorowanym ojcem zmarłego (kolega od trzynastego bodaj roku życia „zwlasnej pracy utrzymywał i żywił ojca), ulokował w końcu tego starego w lecznicy, a po jego śmierci sprawił mu pogrzeb. Wszystkie te wiadomości wywarły pewien wpływ dodatni na rozstrzygnięcie losów Raskolnikowa. Była jego gospodyni, matka zmarłej narzeczonej Raskolnikowa, wdowa Zarnicyna, zeznała również, że gdy jeszcze mieszkali w innym domu, przy Pięciu Węglach, Raskolnikow~—podczas pożaru nocnego uratował z }.edaeg(Tz —mieszkań, które już się zajęło płomiemeHir—dwoje drobnych dzieci, przy czym uległ poparzeniom. Fakt ten zbadano skrupulatnie, a wiarygodność
jego potwierdziło wielu świadków. Słowem, skońfigyto__się na tym, że przestępcę skazano na kalorge drugieiJategorii, na Os^an—.lat,zaleawle^•—’a—to z racji przyznania się jego do winy oraz kilku innych okoliczności łagodzących. Matka Rąskolnikowa rozchorowała się już w początku procesu. DumiRazuinicEmowi udało się wywieźć ją z Petersburga na czas rozprawy. Razumichin obrał miasto leżące przy kolei żelaznej w bliskiej odległości od Petersburga, ażeby móc regularnie śledzić wszystkie fazy rozprawy, a zarazem jak najczęściej widywać się z Awdotią Romanowną. Choroba Pulcherii Aleksandrowny była jakaś dziwna, nerwowa; towarzyszyło jej coś w rodzaju rozstroju umysłowego— częściowego przynajmniej, jeśli nie całkowitego. Po powrocie z ostatniego spotkania z bratem Dunia zastała matkę zupełnie już chorą, w gorączce i malignie. Tegoż wieczoru umówiła się z Razumichinem, co mianowicie ma odpowiadać matce na pytania o Rodiona, a nawet razem z nim wymyśliła dla matki całą historię na temat wyjazdu Rąskolnikowa gdzieś daleko, gdzie miał się rzekomo udać na pewne prywatne, zlecenie, które mu nareszcie da i pieniądze, i sposobność wybicia się. Uderzyło ich jednak, że sama Pulcheria Aleksandrowna ani wtedy, ani później o to wszystko się nie wypytywała. Przeciwnie, okazało się, że ma całą własną historię o raptownym wyjeździe syna. Ze łzami w oczach opowiadała, jak przyszedł się z nią pożegnać; napomykała przy tym, że tylkó~ je) ‘jednej znane są liczney nader doniosłe i tajemnicze fakty, a także, że Rodia ma wielu potężnych wrogów, wobec czego musi się ukrywać. Co się zaś tyczy przyszłej jego kariery, uważała ją za świetną i całkiem zapewnioną, skoro tylko przeminą niektóre nieprzyjazne wpływy; ręczyła Razumichinowi, że z czasem syn jej będzie wybitnym mężem stanu, czego dowodzi jego artykuł i przepyszny talent literacki. Artykuł ów czytała nieustannie, niekiedy odczytywała go nawet głośno, omal nie sypiała z nim — ale gdzie mianowicie przebywa_teraz Rodia, prawie nie pytała, choć powinno było^b^zić—ier—podejrzliwość już to, że najwidoczniepuftikancrrozmowy z nią na ten temat. Wreszcie zaczęli się niepokoić tym dziwnym milczeniem Pulcherii Aleksandrowny na niektóre tematy. Na przykład nie utyskiwała nawet na brak listów od niego, gdy tymczasem dawniej, mieszkając w swojej mieścinie, żyła tylko nadzieją i oczekiwaniem że rychło otrzyma list od ukochanego Rodi. Ta okoliczność była zbyt już niewytłumaczona i mocno frasowała Dunię: przychodziło jej na myśl, że może matka przeczuwa coś okropnego w losach syna i boi się pytać, ażeby nie dowiedzieć się czegoś jeszcze okropniejszego. Tak czy owak, Dunia widziała wyraźnie, że umysł Pulcherii Aleksandrowny nie jest w porządku.
Zresztą sama parokrotnie tak nakierowała rozmowę, że odpowiadając jej niepodobna było nie wspomnieć o tym, gdzie mianowicie znajduje się teraz Rodia; kiedy zaś odpowiedzi wypadły z konieczności niezadowalająco i podejrzanie, stała się nagle ogromnie smutna, posępna i milkliwa. Trwało to bardzo długo. Dunia zobaczyła nareszcie, że trudno jest kłamać i zmyślać, wobec czego doszła ostatecznie do wniosku, że już lepiej milczeć całkowicie na niektóre tematy; jednak stawało się coraz widoczniejszym, wręcz oczywistym, że biedna matka podejrzewa coś straszliwego. Między innymi przypominały się Duni słowa brata, _ że matka wsłuchiwała się w jej — Duni — majaczenie w nocy poprzedzającej ów ostami wyroczny dzień, po scenie ze Swidrygajłowem: może wówczas coś dosłyszała? Częstokroć, niekiedy po kilku dniach lub nawet tygodniach ponurego, zasępionego milczenia i bezsłownych łez, chora ożywiała się jakoś histerycznie i ni stąd, ni zowąd zaczynała mówić głośno, prawie nie zamykając ust, o swonn synu, o swych nadziejach, o przyszłości… Fantastyczne jej pomysły bywały czasem bardzo dziwne. Pocieszano ją, potakiwano —r może i sama wiedziała wyraźnie, że—potakują, tylko by ją pocieszyć, lecz mimo to mówiła… W pięć miesięcy po dobrowolnym zgłoszeniu się przestępcy’ zapadł wyrok.__ Razumichin widywaL^ię—z— Raskolni—kowem” w’więzieniu, ilekroć^BBSjanaLpozwolenie. Sonia także. ^teszcie~nastai~dżleń rozłąki. Dunia—przysięgata bratu, że nie~jest to rozstanie na wieki; Razumichin rowmez^W mło—d’e(TzapaIonej^towi?Razumichina powstał niezłomny projekt, by w ciągu trzech lub czterech najbliższych lat rzucić w miarę możności bodaj podwaliny przyszłego mienia, uciułać choć trochę pieniędzy i przenieść się na Syberię, gdzie grunt jest bogaty pod każdym względem, natomiast pracowników, ludzi i kapitałów mało, tam się osicdHĆ~w—tymże_mieściey—<dzie będzie— Redia,4”.—_ wspólnie rozpocząć nowe życie. Przy po—
zegnaniu wszyscy płakali. W tych, ostatnich dniach Raskol—i nikow byt bardzo zamyślony, ustawicznie wypytywał o matkę^ l wciąż się o nią troszczył. A nawet dręczył się o nią tak bardzoj że to niepokoiło Dunię. Dowiedziawszy się szczegółowa o chorobliwym nastroju matki, bardzo spochmumiał. Z Sonic był jakoś szczególnie nierozmowny cały ten czas. .Soni»—kt0 korzystając z pieniędzy, Jktórę_jei. zostawił Swidrygajłowg dawno już poc^niła~przygotowania—i wybierała się ruszyć za tą partią aresztantów, w której onbędzie wysiany. Nc ten temat nigdy nie~pyHo^5Tslówko między nią a RaskoM nikowem; jednakże oboje wiedzieli, że tak właśnie będzie} Przy ostatnim pożegnaniu dziwnie się uśmiechał na płomienne zapewnienia siostry i Razumichina co do ich szczęśliwego przyszłego życia, gdy go wypuszczą z katorgi, przewidywali że chorobliwy stan matki wkrótce skończy się katastrofąr Wreszcie on i Sonia wyruszyli w drogę. ••’ W dyća miesiące r’A^n’?r—j”>„nip<‘?;lFa^Jgysitla 73 my z» Razumichina. Ślub odbył się cicho i smutno. Ale w liczbie zaproszonych był Porfiry Pietrowicz i Zosimow. W ostatnich czasach Razumichin miał minę człowieka mocno na coś zdecydowanego. Dunia wierzyła ślepo, że spełni on wszystkie swoje zamiary, bo też nie mogła nie wierzyć: w człowieku tym znać było żelazną wolę. Zaczął znów chodzić na wykłady, ażeby skończyć uniwersytet. Oboje snuli wciąż płany na przyszłość; oboje liczyli, że za pięć lat z całą pewnością przesiedlą się na Syberię. Do tego zaś czasu polegali tam na Soni… Pulcheria Aleksandrowna z radościąJwbłogosławiła małżeństwo coda—^fkazamfcbJiSem, ale po ślubie stała się jakby jeszcze smutniejsza i bardzieFzatroskana. Chcąc dostarczyć jej choć jednej milszej chwili Razumichin opowiedział jej między innymi o studencie i o zgrzybiałym jego ojcu oraz o tym, że Rodła uległ poparzeniom i nawet trochę chorował, gdy w zeszłym roku wyratował z płomieni dwoje małych dzieci. Te dwie wiadomości doprowadziły Pulcherię Aleksan—drownę, już i tak rozstrojoną na umyśle, do jakiegoś nieledwie ekstatycznego stanu. Mówiła o tym ustawicznie, wdawała się w rozmowyo tym nawet na~ulićy (choć Dunia stale jej towarzyszyła). W omnibusach, w sklepikach, gdziekolwiek przychwyciła pierwszegoTepszego słuchacza, zwracała rozmowę na swego syna, ną^jego artykuły aa —to,—Jak pomagał SM
studentowi, jak się poparzył w pożarze i tak dalej. Dunieczka sama już nie wiedziała, iak ją mitygować. Pomijając nawet niebezpieczeństwo takiego egzaltowanego, chorobliwego nastroju, można się było obawiać, że ktoś sobie przypomni nazwisko Raskolnikowa z odbytego niedawno procesu i zagada o tym. Pulcheria Aleksandrowna wyszperała gdzieś adres matki dwojga uratowanych z pożaru maleństw i chciała koniecznie ją odwiedzić. Wreszcie jej niepokój doszedł do ostatecznych granic. Niekiedy zaczynała nagle płakać, często dostawała gorączki i bredziła. Któregoś poranku oświadczyła wręcz, że podług jej irachuby wkrótce powinien_przyjechać Rodia; ona dobrze pamięta, jak żegnając się z nią zapowiedział, że mają go oczekiwać dokładnie pó~aziewięciu miesiącach. Jęła wszystko porządkować wnueśzkamut przygotowywać się do powitania syna, sprzątać w przeznaczonym dla niego pokoju (jej własnym),—xzyśać_mehlĄ_prać_i_zawieszać nowe firanki i tak dalej. Duniasje^zaniepokeiła^ milczała jednak, a nawet pomagała matce urządzać pokój na przyjazd brata. Po niespokójnynr~itnn.t,—spędzonym na nieustannym fantazjowaniu, na radosnych marzeniach i łzach, Pulcheria Aleksandrowna zachorowaławJlocyr—a—z—rana była już w gorączce i malignie. Po”1:Iw5cEJ[ygo<|niactL umarła. W czasie nieprzytomności wyryBH>fy—Stę—jej~stewar»—krórych~iBożna było sądzić, że domyślała się daleko więcej co do okropnej doli syna, niż przypuszczali— ——Raskolnikow długo njg_wiedałał—e— śmierci matki, choć korespondencja z Petersburgiem nawiązała się od razu po jego przybyciu na Syberię. Umożliwiła—to—Senia, która regularnie co miesiąc pisała do Petersburga na ręce Razumichina i regularnie co miesiąc otrzymywała z Petersburga odpowiedź. Zrazu listy Soni wydawały się Duni i Razumichinowi suche i niezadowalające; ale potem uznali oboje, że inaczej pisać niepodobna, gdyż w rezultacie z takich właśnie listów wyłaniał się pełny i dokładny obraz losu nieszczęśliwego ich brata. \Listy Soni były wypełnione najbardziej powszednią rzeczywistością, najbardziej prostym i jasnym opisem całego życia Raskolnikowa na katordze. Nie znalazłbyś tu ani wyrazu własnych jej nadziei, ani planów na przyszłość, ani sprawozdania z własnych jej uczuć. Zamiast starać się odmalować nastrój jego ducha i w ogóle całe jego życie wewnętrzne, po—
dawała same tylko fakty, to znaczy jego własne stówa, ścisK wiadomości o stanie jego zdrowia, czego sobie życzył takiej a takiego dnia, gdy go odwiedziła, o co ją prosił, co jej ziecfi i tak dalej. Wszystkie te wiadomości komunikowała nadzwycżł) szczegółowo. Obraz nieszczęśliwego brata odmalował sbf w końcu sam przez się, zaznaczy) się dokładnie i jasno; nie mogło tu być pomyłek, gdyż wszystko to były pewne fakty; Niewiele wszakże otuchy mogli zaczerpnąć z tych WMP domośd Dunia i jej mąż, zwłaszcza z początku. Sonia do” nosiła stale, że jest pAsępny, małomówny i prawie wcale siy nie interesuje wieściami, które ona mu przekazuje za każdym razem na podstawie otrzymanych listów; że niekiedy pyli o’matkę; a gdy nareszcie, widząc, że już przeczuwa prawdę, zawiadomiłaJp—ciśmieramatkir—ku jej zdziwieniu nie wywarte to na nim, zdaje—siiSisilniejszego wrażenia, przynajmniej na to wygląflalaPisała między innymi, że choć z pozoru tak stj w sobie zapadł i jakby zamknął przed wszystkimi, jednał nowe swe życie traktuje bardzo prosto i bezpośrednio, wy6 raźnie rozumie swoją sytuację, nie oczekuje nic lepszego, rat żywi żadnych lekkomyślnych nadziei (jak to zwykle bywit w jego położeniu) i że go prawie nie dziwi żaden szczegół nowego otoczenia, tak bardzo niepodobnego do poprzednie^ egzystencji. Pisała, że zdrowie jego jest zadowalające. Chodzi na roboty, od których się nie uchyla i na które się nie naprasza. Wikt jest mu prawie obojętny; ale wikt ten, z wyjątkiem nie* dziel i dni świątecznych, tak jest podły, że Raskolnikow chętnie przyjął wreszcie od niej, Soni, trochę pieniędzyTżeDsTmóC codziennie pijaćJlerbatę^.o^całą zaś resztę prosił nie troszczyć się, zapewniając, że „te „wszystkie starania drażnij go tylko. Następnie Sonia pisała, że w więzieniu mieszka on wspólnie ze wszystkimi; wnętrza nie widziała, ale wnioskuje, że jest tam ciasno, ohydnie i niezdrowo; Raskolnikow śpi na pryczy, podściela wojłok, nic innego urządzić^obte nie chce. Ale że żyje tak prostacko i 6’iednie bynajmniej nie w myśl jakiegoś z góry powziętego planu czy zamiaru, tylko po prostu z nieuwagi i obojętności na swe zewnętrzne losy. Sonia pisała wprost, że — z początku zwłaszcza — nie tylko się nie interesował jej odwiedzinami, lecz prawie na nią gderał, był z nią milczący i nawet szorstki; pod koniec jednak te odwiedziny weszły mu w zwyczaj, stały się nieomal potrzebą, tak że bardzo tęsknił, gdy była przez kilka dni chora i nie mogła go odwiedzać. W święta widuje go pod bramą więzienną i w kordegardzie, dokąd go do niej wywołują na kilka minut; w dnie powszednie — na robotach, gdzie wstępuje do niego, albo w warsztatach, albo w cegielniach, albo w drwalniach na brzegu Irtysza. O sobie donosiła, że się jej udało nawiązać w mieście kilka znajomości, ba, zapewnić sobie protekcję, że trudni się szyciem, a ponieważ w mieście prawie nie ma szwaczek, więc w wielu domach stała się nieodzowną; nie wspominała tylko o tym, że dzięki niej również i Raskolnikow cieszył się pewnymi względami władz, że mu wyznaczono lżejsze prace et caetera. Wreszcie nadeszła wiadomość (już w paru ostatnich listach Dunia zaobserwowała pewną trwogę), że Raskolnikow stroni od wszystkich, że współwięźniowie go nie lubią, że milczy_całymi_dnteirT staje^sje^oraz’ bledszy. Nagle w ostatnim liście Sonia napisała, że zachorował bardzo poważnie i przebywa w lecznicy, w oddziale aresżtantów… tli
Był chory od dawna; ale to nie okropności życia na katordze, nie ciężkie roboty, nie jadło, nie ogolona głowa, nie zszyta z gałganów odzież złamały go: och! co mu tam było do tych wszystkich mąk i udemiężeń! Owszem, był nawet rad z roboty: zmęczywszy się fizycznie, przyaajmniej zdobywał sobie kilka godzin spokojnego snu. I jakież znaczenie miała dla niego strawa — ta cienka lura z karaluchami? Poprzednio, jako student, często nie miewał i tego. Odzież jego była ciepła i dostosowana do trybu życia. Kajdan nawet nie czuł na sobie. Czy miał się wstydzić ogolonej głowy i pstrej kurty? Wobec kogo? Wobec Soni? Sonia bała się go, więc miałby się jej wstydzić ? A jednak! Wstydził się nawet Soni, którą też gnębił za to pogardliwym i gburowatym traktowaniem. Ale nie ogolonej głowy i kajdan się wstydził: dotkliwie zraniona była jego duma, i właśnie ze zranionej dumy zachorował. O, jakże byłby szczęśliwy, gdyby mógł siebie winić! Zniósłby wtedy wszystko, nawet wstyd i hańbę. Sądził siebie surowo, ale zatwardziałe jego sumienie nie znajdowało w przeszłości
żadnej szczególnie okropnej winy, chyba tylko zwykle chybienie, które każdemu mogło się przytrafić. Wstydził się właśnie tego, że on, Raskolnikow, zaprzepaścił się tak na oślep, beznadziejnie, głucho i głupio, z jakiegoś wyroku ślepego losu i teraz musi ukorzyć się i poddać „nonsensowi” jakiegoś tam werdyktu, o ile chce uzyskać choć trochę spokoju. Udręka bezprzedmiotowa i bezcelowa w teraźniejszości, w przyszłości jedna nieustanna ofiara,— przez która nic się nie osiąga — oto, co mu pozostało na świecie. I cóż z tego, że za osiem lat będzie miał dopiero trzydzieści dwa lata i ze można będzie zacząć żyć na nowo! Po co ma żyć? Jakie wy—tknąć sobie cele? Do czego dążyć? Żyć, aby istnieć? Ależ on i dawniej był tysiąc razy gotów oddać swoje istnienie dla idei, dla nadziei, nawet dla ułudy. Samo istnienie nigdy mu nie wystarczało; zawsze chciał czegoś więcej. Możejto właśnie ta jego siła pragnień kazała mu wtedy uwierzyć, że jest człowiekiem, któremu wolno więcej niż innym. I gdybyż przynajmniej los zesłał mu skruchę — skruchę palącą, która miażdży serce, odpędza sen, taką skruchę, której okrutne męczarnie nasuwają myśl o stryczku lub o topieli! O, on by się z niej ucieszył! Męczarnie i łzy — to przede także życie. Ale nie czuł skruchy z powodu swej zbrodni. Mógłby się przynajmniej złościć na swą głupotę, jak złościł się dawniej na niedorzeczne i głupie swe postępowanie, które go doprowadziło do więzienia. Ale teraz, już w więzieniu, na wolności, ponownie rozważył i przemyślał wszystkie swoje postępki i wcale nie uznał, by miały być tak głupie i niedorzeczne, jak mu się zdawało dawniej, w owym strasznym czasie. „Dlaczego, dlaczego — dumał — myśl moja była głupsza od innych myśli i teorii, które się roją i zderzają jedna z drugą na świecie, odkąd ten świat istnieje? Wystarczy tylko popatrzeć na sprawę spojrzeniem całkowicie niezależnym, szerokim, wyzutym z utartych wpływów, a wtedy na pewno myśl moja wyda się bynajmniej nie tak… dziwna. O wy, groszowi mędrcy i negatorzy, czemu się zatrzymujecie w pół drogi!” „Dlaczego mój czyn wydaje im się tak szkaradny? — pytał siebie.—Czy dlatego, że jest występny? Cóż oznacza słowo źwystępek»? Sumienie mam spokojne. Zapewne, zostało do konane przestępstwo kryminalne; zapewne, została naruszona litera prawa i przelana krew; ślicznie, weźcież za literę prawa moją głowę… i basta! Naturalnie, w takim razie nawet liczni dobroczyńcy ludzkości, którzy nie odziedziczyli władzy, tylko sami ją zagarnęli, powinni byli być powieszeni od razu po pierwszych swych krokach. Ale tamci ludzie potrafili to wytrzymać i dlatego mają słuszność, ja zaś nie wytrzymałem, a przeto nie miałem prawa pozwolić sobie na ten krok.” Upatrywał zbrodnię jedynie w tym, że nie wytrzymał i że dobrowolnie zgłosił swą winę. Cierpienie sprawiała mu również myśl: czemu podówczas nie odebrał sobie życia? Dlaczego stał wtedy nad rzeką, aJe wolał się zgłosić? Czy rzeczywiście pragnienie żyda jest tak silne i tak trudno je pokonać? Przecież pokonał je Swidrygajłow, który bał się śmierci. Z udręką zadawał sobie to pytanie i nie mógł zrozumieć, że może już nawet wtedy, gdy stal nad rzeką, wyczuwał w sobie i w swych przekonaniach głęboki fałsz. Nie rozumiał, że to poczude mogło być zapowiedzią tego, co przyjdzie w jego życiu, przyszłego zmartwychwstania, przyszłego nowego poglądu na życie. Raczej upatrywał w tym tylko tępą przemoc instynktu, której ani stargać nie był w stanie, ani jej przekroczyć (wskutek swej słabośd i nijakośd). Patrzał na współwięźniów i podziwiał, że oni także kochają życie tak bardzo, tak bardzo je cenią! Owszem, zdawało mu się, że w więzieniu kochają je, cenią, drżą o nie jeszcze bardziej niż na wolności. Jakież męczarnie, jakie pastwienie się przeżyli niektórzy z nich, na przykład włóczędzy? Czyż naprawdę może mieć dla nich tak wielkie znaczenie jakiś jeden promień słońca, odwieczny bór, gdzieś w nieznanej głuszy zimne źródełko, które spostrzegli może dwa, trzy lata temu i o którego ponownym zobaczeniu włóczęga marzy niby o schadzce z kochanką, widzi je w snach, widzi obok niego zieloną trawkę, a w krzakach śpiewającego ptaszka! Pilniej się przyglądając widział przykłady jeszcze bardziej niewytłumaczone. W więzieniu, w —otaczającym go środowisku, Raskolnikow, naturalnie, wielu rzeczy nie zauważał, a i wcale nie chciał zauważyć. Żył jak gdyby ze spuszczonym wzrokiem; patrzenie było dla niego wstrętne i nieznośne. Lecz ostatnio nie—•ws
jedna rzecz zaczęła go dziwić i jakoś mimo woli jął dostrzegać to, czego dotąd ani podejrzewał. W ogóle zaś i najbardziej zdumiewała go ta straszliwa, ta nieprzebyta otchłań, która się rozwierała pomiędzy nim a wszystkimi tymi ludźmi. Jak gdyby on i oni należeli do różnych narodów. On i oni patrzyli na siebie wzajem nieufnie i nieprzy jaźnie. Znał i rozumiał ogólne powody takiego rozbratu, lecz nigdy dotychczas nie byłby się zgodził, że te powody mogą być istotnie tak głębokie i silne. Między innymi w więzieniu odsiadywali karę Polacy, przestępcy polityczni. Ci po prostu uważali tych ludzi za gburów, chamów i gardzili nimi patrząc na nich z góry; natomiast Raskolnikow nie mógł tak na to spojrzeć: widział wyraźnie, że ciemni d ludzie są pod niejednym względem znacznie rozumniejsi od tychże Polaków. Byli tu również i tacy Rosjanie, którzy zanadto pogardzali swym otoczeniem — jeden były oficer i dwaj seminarzyści. Raskolnikow jasno widział także ich pomyłkę. ‘ Jego nikt nie lubił, wszyscy go unikali. Ostatnio zaczęto go nawet nienawidzić. Za co? Tego nie wiedział. Gardzili nim, drwili z niego, śmiali się z jego zbrodni tacy, którzy mieli na sumieniu zbrodnie daleko cięższe. — Tyś pan! — mówili mu. — Czyż to dla ciebie — iść z siekierą? Nie pański to interes. W drugim tygodniu wielkiego postu wypadła jego kolejka przygotowywania się do komunii wraz ze swoim oddziałem. Chodził do cerkwi i modlił się wspólnie z innymi. Sam nie wiedział, z jakiej racji kiedyś wynikła kłótnia; wszyscy hurmem wpadli na niego zajadle: — Tyś bezbożnik! W Boga nie wierzysz! — krzyczeli mu. — Warto by cię zakatrupić. Nigdy nie mówił z nimi o Bogu i o wierze, a oto chcą go zabić jako bezbożnika; milczał i nie oponował. Któryś ka—torżnik porwał się na niego zapamiętale. Raskolnikow oczekiwał spokojnie i w milczeniu: nie zmrużył powiek, twarz mu nie drgnęła. Strażnik zdążył stanąć pomiędzy nim a napastnikiem — inaczej krew by się polała. Nie do rozwiązania była dla niego jeszcze jedna kwestia:
dlaczego oni wszyscy tak polubili Sonię? Nie starała się im przypodobać; spotykali ją rzadko, czasami tylko na robotach, gdy przychodziła na krótką chwilę, żeby się z nim WfL
zobaczyć. A tymczasem wszyscy już ją znali, wiedzieli o tym, że przyjechała tu za nim, wiedzieli, gdzie mieszka, jak żyje. Pieniędzy im nie dawała, nie świadczyła też szczególniejszych usług. Raz tylko, na Boże Narodzenie, przyniosła dla nich wszystkich poczęstunek: pierogi i kołacze. Ale stopniowo między nimi a Sonią ustaliła się bliższa komitywa: pisywała im listy do krewnych i nadawała je na poczcie. Ich krewni i krewne, przyjeżdżając do miasta, na ich prośbę zostawiali u Soni rzeczy dla nich, a nawet pieniądze. Ich żony i kochanki znały ją i odwiedzały. I kiedy przychodziła do Raskolnikowa na miejsce pracy albo gdy mijała oddział aresztantów udających się na roboty — wszyscy zdejmowali czapki, wszyscy się kłaniali. „Zofio Siemionowno, opiekunko nasza poczciwa, serdeczna!” — mówili d brutalni, napiętnowani katorżnicy do tej drobnej i chudziutkiej istoty. Uśmiechała się, kiwała głową i wszyscy lubili, gdy się do nich uśmiechała. Lubili nawet jej chód, obracali się, żeby za nią patrzeć, chwalili ją, chwalili za to nawet, że taka jest malutka — sami już nie wiedzieli, za co jeszcze ją pochwalić. Nawet’ chodzili do niej się leczyć. Przeleżał w szpitalu cały koniec postu i Wielki Tydzień. Będąc już na wyzdrowieniu przypomniał sobie swoje sny z czasów gorączki i maligny. Zdawało mu się w chorobie, w majaczeniu, że cały świat skazany jest na pastwę jakiejś strasznej, niesłychanej i niewidzianej morowej zarazy, ciągnącej z głębi Azji na Europę. Zginąć mają wszyscy oprócz kilku nader nielicznych wybrańców. Pojawiły się jakieś nowe złośliwe drobnoustroje, które się zagnieżdżały w ciałach ludzi. Lecz były to duchy obdarzone rozumem i wolą. Ludzie, którzy je przyjęli w siebie, natychmiast dostawali obłędu i opętania. Ale nigdy, nigdy ludzie nie poczytywali siebie za tak mądrych i niezachwianych w prawdzie, za jakich uważali siebie d zarażeni. Nigdy nie mieli swych wyroków, swych wniosków naukowych, swych przekonań moralnych i wierzeń za tak niezbite. Całe osiedla, całe miasta i ludy ulegały zarazie i wariowały. Wszyscy byli w rozterce i nie pojmowali się nawzajem, każdy sądził, że w nim jednym tkwi prawda. i dręczył się patrząc na innych, bił się w piersi, płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli, kogo i jak »ądzić, nie umieli uzgodnić, co należy uważać za zło, a co za dobro. Nie wiedzieli,
kogo oskarżyć, kogo usprawiedliwić. Ludzie zabijali jeden drugiego w jakiejś niedorzecznej złości. Ruszali jedni na drugich całymi zastępami, ale te zastępy już w czasie wyprawy zaczynały nagle szarpać się same, szeregi szły w rozsypkę, rzucali się na siebie wzajem, kłuli bagnetami, wyrzynali, gryźli i pożerali jedni drugich. Po miastach całymi dniami bito w dzwony: zwoływano wszystkich, ale kto wzywa i po co — tego nikt nie wiedział, i wszyscy byli w trwodze. Porzucono najzwyklejsze rzemiosła, gdyż każdy proponował nowe pomysły, własne poprawki — i nie umiano się pogodzić. Ustala uprawa roli. Tu i ówdzie ludzie zbijali się w kupy, postanawiali coś razem, przysięgali, że się nie rozstaną — ale natychmiast rozpoczynali coś zupełnie innego, niż sami przed chwilą zamierzali, odzywały się wzajemne oskarżenia, wywiązywały bójki i rzezie. Wybuchły pożary, rozsrożył się głód. Ginęli wszyscy i wszystko. Choroba potęgowała się i zagarniała coraz to nowe obszary. Na całym świecie mogło ocaleć zaledwie kilku ludzi; ci byli czyści, wybrani, przeznaczeni do tego, by zapoczątkować nowy rodzaj ludzki i nowe życie, oczyścić i odświeżyć ziemię, ale nikt i nigdzie ludzi tych nie widział, nikt nie słyszał ich słów i głosów. Męczyło Raskolnikowa, że wszystkie te bezsensowne majaki tak smutno i dręczące odzywają się w jego wspomnieniach, że tak długo nie mija wrażenie tych gorączkowych przywidzeń… Nastał drugi tydzień po Wielkanocy. Dnie były cieple, pogodne, wiosenne; w oddziale aresztanckim pootwierano okna (zakratowane, pod którymi przechadzał się wartownik). Przez cały czas jego choroby Sonia mogła go odwiedzić w szpitalu tylko dwukrotnie: za każdym razem trzeba się było wystarać o zezwolenie, a to było żmudne. Ale często przychodziła na dziedziniec szpitalny, pod okna, zwłaszcza nad wieczorem, niekiedy tak sobie tylko, żeby postać chwilę na dworze i bodaj z daleka popatrzeć na okna. Któregoś wieczoru Raskolnikow, prawie całkiem już zdrowy, zasnął; po przebudzeniu podszedł do okna i nagle zobaczył z daleka, u wrót szpitalnych — Sonię. Stała i jakby czegoś oczekiwała. W tej chwili poczuł skurcz serca, drgnął i co rychlej odszedł od okna. Nazajutrz Sonia nie przyszła, ani dnia następnego; zdał sobie sprawę, że czeka jej z niepokojem. Wreszcie go wypisano. Przyszedłszy do więzienia do
wiedział się od towarzyszy, że Zofia Siemionowna zachorowała, leży u siebie w domu i nigdzie nie wychodzi. Bardzo się zaniepokoił, posyłał do niej po wiadomości. Wkrótce mu doniesiono, że jej choroba nie jest niebezpieczna. Sonia ze swej strony, dowiedziawszy się, że on tak do niej tęskni i tak się o nią troszczy, przysłała mu liścik napisany ołówkiem, gdzie zawiadamiała, że już się ma znacznie lepiej, że to błahe zaziębienie i ze niedługo, bardzo niedługo przyjdzie zobaczyć się z nim przy robocie. Gdy czytał ten liścik, serce tłukło mu się mocno i boleśnie. Dzień był znowu pogodny i ciepły. Wczesnym rankiem, o jakiej szóstej, Raskolnikow udał się na roboty, na brzeg rzeki, gdzie w szopie urządzony był piec do wypalania alabastru i gdzie się ten alabaster kruszyło. Przyszło tu wszystkiego trzech pracowników. Jeden z więźniów poszedł pod strażą wartownika do twierdzy po jakieś narzędzia, drugi narąbał drew i począł je nakładać do pieca. Raskolnikow wyszedł z szopy na brzeg, usiadł na złożonych pod szopą bierwionach i patrzał na szeroką, pustą rzekę. Z wysokiego brzegu roztaczał się rozległy widok. Z oddali, spoza rzeki, cichutko dolatywała jakaś pieśń. Tam, na zalanym słońcem, bezkresnym stepie, niby ledwie dostrzegalne punkciki czerniały jurty koczowników. Tam była wolność, żyli tam inni ludzie, zgoła niepodobni do tutejszych, tam — zdawało się — sam czas stanął, jak gdyby jeszcze nie\ minęły wieki Abrahama i jego stad. Raskbinikow siedział, spoglądał nieruchomo, nie odrywając oczu; myśli roztapiały mu się w marzeniach, w kontemplacji; właściwie o niczym nie myślał, ale wzruszała go i nękała jakaś tęsknota. Naraz obok niego ukazała się Sonia. Podeszła niepostrzeżenie i usiadła tuż przy nim. Było jeszcze bardzo wcześnie, poranny chłód jeszcze nie złagodniał. Sonia miała na sobie swój biedny, stary płaszczyk i zieloną chustkę. Twarz jej, chudsza, bledsza, wymizerowana, nosiła ślady przebytej świeżo choroby. Życzliwie i radośnie uśmiechnęła się do niego, ale swoim zwyczajem nieśmiało wyciągnęła rękę. Zawsze wyciągała do niego rękę nieśmiało, czasem nawet nie podawała jej całkiem, jak gdyby w obawie, że on ją ode—pchnie.tRaskolnikow zawsze brał jej dłoń jakby z obrazą, witał Ją zawsze jakby z irytacją, czasami milczał uporczywie przez całą jej wizytę: Bywało, że truchlała przed nim i odchodziła j
głęboko zasmucona. Teraz jednak ich ręce się nie rozłączały.; szybko, przelotnie spojrzał na nią, nic nie powiedział i wbił oczy w ziemię. Byli sami, nikt ich nie widział. Strażnik się odwrócił. Sam nie wiedział, jak to się stało, lecz nagle coś jakby go poderwało i rzuciło do jej nóg. Płakał i obejmował jej kolana. Zrazu się przeraziła, twarz jej zmartwiała. Zerwała się z miejsca i .patrzyła na niego drżąc. Ale natychmiast, w tejże chwili pojęła wszystko. W jej oczach zajaśniało bezgraniczne szczęście: zrozumiała i już nie było dla niej wątpliwości, że ją kocha, kocha ją nieskończenie, i że oto nareszcie przyszła jednak ta chwila… —chcieli coś mówić, lecz nie mogli, łzy stanęły im w oczach. Oboje byli bladzi i wychudli; ale w tych mizernych, bladych (/»‘<Y twarzach już promieniał świt odnowionej przyszłości, pełnego ^La. odrodzenia ku nowemu życiu. Wskrzesiła ich miłość, serce /^**’ każdego z nich miało w sobie niewyczerpane źródło życia dla serca drugiego^ Postanowili czekać cierpliwie. Pozostawało im jeszcze siedem lat; a do tego czasu — tyle nieznośnej udręki i tyle bezgra—nicznego szczęścia! Ale zmartwychwstał i wiedział o tym, czuł to w pełni całym odnowionym jestestwem, ona zaś — ona | przecież żyła tylko jego życiem. Wieczorem tego dnia, gdy już zamknięto kazamaty. Ras—komików leżał na pryczy i myślał o Soni. Tego dnia wydało mu się nawet, że wszyscy katorżnicy, jego byli wrogowie, 1 już patrzą na niego inaczej. Sam nawiązywał z nimi rozmowy, a oni mu odpowiadali przyjaźnie. .Zdał sobie z tego teraz sprawę; ale tak właśnie powinno było być; czyż teraz nie musi się wszystko odmienić? Myślał o niej. Przypomniał sobie, jak ją ustawicznie dręczyli •jak targał jej serce; uprzytomnił sobie jej bladą, chudziutką twarzyczkę, lecz obecnie te wspomnienia prawie go nie trapiły: wiedział, jaką nieskończoną miłością powetuje teraz wszystkie jej cierpienia. Zresztą czymże są te wszystkie, wszystkie męczarnie przeszłości? Wszystko, nawet jego zbrodnia, nawet wyrok i zesłanie, wydawało mu się teraz, w tym pierwszym porywie, jak gdyby faktem dziwnym, zewnętrznym, który bodajże nie jemu się przytrafił. Zresztą nie mógł tego wieczoru myśleć sftn
o czymkolwiek długo i wytrwale, nie mógł na niczym się skupić; a i nie umiałby teraz nic rozstrzygnąć świadomie —*—czuł tylko. Zamiast dialektyki przyszło życie i w świadomości musiało się wypracować coś zupełnie innego. Pod jego poduszką leżała Ewangelia. Wziął ją odruchowo. Książka ta należała do niej, była tą samą z której kiedyś czytała mu o wskrzeszeniu Łazarza. Na początku katorgi przewidywał, że Sonia zamęczy go religią, będzie wciąż mówiła o Ewangelii i wmuszała mu różne książki. Ale ku największemu jego zdziwieniu ona nie napomknęła o tym ani razu, ani razu nawet nie zaproponowała mu Ewangelii. Sam ją o nią poprosił na krótko przed swoją chorobą i Sonia bez słowa przyniosła mu tę książkę. Dotychczas nie otwierał jej wcale. Nie otworzył jej i teraz także, lecz pewna myśl mignęła mu w głowie: „Czyż jej przekonania mogą teraz nie być moimi przekonaniami? A przynajmniej uczucia jej, jej dążności…” Ona także przez cały ten dzień była bardzo przejęta — a w nocy nawet znowu zachorowała. Lecz była tak bardzo szczęśliwa, i szczęśliwa tak nieoczekiwanie, że się nieomal przelękła swego szczęścia. Siedem lat, tylko siedem lat! W początku swojego szczęścia oboje byli chwilami skłonni patrzeć na te siedem lat jak na siedem dni. Jeszcze nie wiedział o tym, że przecie nowe życie nie dostanie mu się za darmo, że jeszcze drogo trzeba je będzie okupić, zapłacić za nie w przyszłości wielkim czynem… — Ale tu już się rozpoczyna nowa historia, historia stopniowej odnowy człowieka, historia stopniowego jego odradzania się, stopniowego przechodzenia z jednego świata w drugi, znajomienia się z nową, dotychczas zupełnie nie znaną rzeczywistością. Mogłoby to. się stać tematem nowego opowiadania — natomiast niniejsze nasze opowiadanie jest skończone.
* * *
Pierwotny pomysł powieści, jej zasadnicza idea zajmowała Do—stojewskiego już w r. 1848 i pewne ślady owego zainteresowahis • odnaleźć można w kilku redakcjach utworu Białe noce (Bieiyje noczi), powstałych w r. 1848. , Zbrodnię i karę (Priestuplienije i nakazanije) rozpoczął Dostojewśki ‘ pisać w r. 1865. Dopiero jednak w lutym 1866 r. początkowe redakcji ‘. utworu przybrały postać zbliżoną do tekstu ostatecznego. ‘; ; Powieść, zgodnie z zawartą umową, miała być drukowana w czaso» i piśmie „Russkij Wiestnik”. W liście Dostojewskiego do Wrangi* ] z lutego 1866 r. czytamy: ; : „Siedzę nad robotą jak katorżnik. To ta powieść dla źRusskog» „ Wiestnikar. Powieść duża, w sześciu częściach. W końcu listopadł .| dużo już było napisane i gotowe: wszystko spaliłem… Teraz mogp l się do tego przyznać. Mnie samemu się nie spodobało… Z rachunku j wychodzi, że powinienem co miesiąc dostarczyć… do 6 arkuszy dru» j karskich. To straszne, ale bym dostarczył, gdybym miał swoboda | ducha. Powieść to rzecz poetycka, dla jej wykonania trzeba spokoju | ducha i wyobraźni. A tu męczą wierzyciele grożąc, że mnie wsadzi) ‘ do więzienia.” , l W grudniu 1865 r. Dostojewśki rozpoczął przesyłanie arkuszy ‘, pisanej powieści do redakcji „Russkogo Wiestnika”. Jednocześnie, \ zobowiązawszy się już uprzednio wobec innego wydawcy, Stellowskie— ‘ go, do napisania dziesięcioarkuszowej powieści, Dostojewśki od i września do 31 października pracował nad Graczem figrok), po czym ‘i natychmiast przystąpił do dalszej pracy nad Zbrodnią i karą. „Russkij ! Wiestnik” zakończył druk utworu w numerze grudniowym rocznika 1866. Wkrótce potem powieść ukazała się w wydaniu książkowym, l Tekst wydania książkowego wskazuje na dalszą pracę pisarza nad 562
powieścią. Następnie, bez żadnych już zmian. Zbrodnia i kara ukazała się za życia Dostojewskiego dwukrotnie w r. 1870 i w r; 1877. Powieść wywołała ożywione dyskusje wśród czytelników rosyjskich, a następnie, przełożona na wszystkie prawie języki europejskie, stała się jednym z najsłynniejszych dzieł literatury światowej. Wydania polskie były następujące: Zbrodnia i kara, romans (!) w sześciu częściach z epilogiem, przełożył Bolesław Londyński, Biblioteka Romansów i Powieści, t. I i II. Warszawa 1887—8. Zbrodnia i kara, romans (!) w sześciu częściach z epilogiem, przełożył Bolesław Londyński, wydanie przejrzane i poprawione przez St. K. Łódź—Warszawa 1902. Zbrodnia i kara. Przełożył z oryginału dr J. Zajączkowski’ (Teodor Dostojewśki, Dzielą, seria I, t. I—II; t. III—IV, pod redakcją Melchiora Wańkowicza, poprzedzone studium Andrzeja Struga. Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, Warszawa 1928.) Zbrodnia i kara, powieść w sześciu częściach z epilogiem, tłumaczył Czesław Jastrzębiec—Kozłowski, Warszawa 1955 (Z pism F. Dosto—jewskiego, pod redakcją Pawła Hertza, Państwowy Instytut Wydawniczy.)
‘ Mowa o znanym w Rosji w szóstym dziesiątka lat minionego wieku dziele George’a Lewesa (1817—1878) Fizjologia życia codziennego. Była to popularyzacja idei pozytywizmu. 8 Konflikt prusko—duński w sprawie przynależności Szlezwik—Holsztynu, wcielonego w r. 1806 do Danii, ciągnął się przez cały prawie wiek XIX ze szczególnym nasileniem w szóstym dziesiątku lat. 3 Aleksander Radiszczew (1719—1802) — publicysta rosyjski, autor Podróży z Petersburga do Moskwy, w której gwałtownie krytykował system poddaństwa. Confessians (Wyznania) — autobiograficzne dzieło Jana Jakuba Rousseau. * Mowa o Pałacu Zimowym i o soborze Isaakijewskim.
6 I z l er — pijalnia wód mineralnych na Wyspach w Petersburgu. Aztekowie — mowa tu o dzieciach indiańskich, Bartola i Ma—ksimo, które pokazywano w Petersburgu latem 1865 r. „ Ogromne pożary nawiedziły w drugiej połowie maja 1862 szereg miast rosyjskich, m. in. Petersburg. Władze carskie przypisywały je „Polakom i rewolucjonistom”, „…senator Zdanow, któremu powierzono śledztwo w sprawie pożarów w Saratowie, przyszedł do przekonania, że wywołały je miejscowe żywioły reakcyjne, żeby przestraszyć rząd widmem rewolucji…” (Ludwik Kulczycki, Rewolucja rosyjska. Lwów 1909). ‘ Aluzja do znakomitej gry Antoniego Rubinsteina (1829—1894), pianisty i kompozytora. 8 Zgodnie z ludowym wierzeniem rosyjskim ziemia opiera się na trzech wielorybach. » Aluzja do głośnej w prasie petersburskiej polemiki w sprawie zamieszczonej w lutym 1861 r. w „Gazecie Sankt—Petersburskiej” („Sankt—Pietierburgskije Wiedomosti”) korespondencji z Permu 564
o publicznym czytaniu opowiadania Puszkina Noce egipskie przez żonę jednego z tamtejszych urzędników. Gazeta „Wiek” wyśmiała tę korespondencję. „Gazeta Sankt—Petersburska” odpowiedziała felietonem Ohydny postępek „Wieku”. 10 Mowa tu o licznych w Petersburgu klubach. Dussot — nazwa znanej wówczas restauracji (od nazwiska właściciela). Pointę — „cypel” wyspy Jełagina, wówczas poza obrębem miasta, miejsce zabaw „złotej młodzieży” 11 Reforma sądownictwa nastąpiła w wyniku zasadniczych reform 1861 roku. Ostatecznie dokonano jej w r. 1865 na zasadzie „ukazu” cara Aleksandra II. Jednakże proces wprowadzenia ustaw sądowych odbywał się stopniowo na obszarze całego cesarstwa. Za zwrotną datę uważa się rok 1864, kiedy to ustawy sądowe zostały zatwierdzone przez cara. 12 Mowa tu o pierwszej bitwie w wojnie krymskiej (20 września 1854) między wojskami państw sojuszniczych: Anglii, Francji i Turcji, a wojskami rosyjskimi. Wiedząc o słabej obronności Sewastopola od strony lądu, wojska sojusznicze postanowiły natrzeć od tej właśnie strony na twierdzę. Wojska rosyjskie zajęły wtedy pozycje na lewym brzegu rzeki Almy. Wynik bitwy nad Almą był niepomyślny dla armii rosyjskiej. „ Kari Mack von Lieberich (1752—1828)—generał austriacki. W r. 1805 podczas wojny z Francją kapitulował w Ulm wraz z dwu—dziestotysięczną armią, za co wyrokiem austriackiego sadu wojennego został pozbawiony stopnia wojskowego i orderów. lł Dostojewski, polemizując z rewolucyjnymi demokratami, pokazuje w osobie Lebieziamikowa karykaturę „postępowego” inteligenta, usiłującego prześcignąć rewolucyjny program społeczny Bielińskiego i Dobrolubowa („my więcej negujemy”), „ Niedokładny cytat z wiersza Heinego (Buch der Lieder, 62). Strofa ta brzmi: Du hast Diamanten und Perlen, Hast alles, was Memchenbegehr, Und kast die schóniten Augen — Mein Liebchen, was wiUst du mehr? ‘° Z wiersza Lermontowa Sen.
17 W oryginale: sluszewalsia. W swoim Dzienniku pisarza (Dmeafak pisatiela) za rok 1877, listopad, rozdział I, cz. II, Dostojewski podaje obszerne wyjaśnienia pochodzenia i używania słowa „stuszować się”; za czasów Puszkina słowo to nie istniało, w latach siedemdziesiątych zaczęto używać go powszechnie. „Słowo to w druku pojawiło się po raz pierwszy l stycznia 1846 r. w Onecze—stwiennych Zapiskach* w mojej opowieści Sobowtór, przygody pana Goladkina. Słowo •stuszować ue» zn»czy: zniknąć, unicestwić się, obrócić się, że tak powiem, wniwecz… Chociaż użyłem go w literaturze po raz pierwszy, jednak nie ja je wynalazłem.” Dostojewski twierdzi, że wyrażenie to powstało w petersburskiej Głównej Szkole Inżynieryjnej, gdzie studiował. „ Od raskoł—rozszczepienie. Mowa o podziale w cerkwi rosyjskiej, który oficjalnie istniał od r. 1667, w istocie jednak datuje się od XV w. Raskolnicy tworzyli mnóstwo sekt prześladowanych przez carat. Za panowania Aleksandra II zlikwidowano tajny komitet dla spraw raskolników, ale raskolników zrównano w prawach dopiero w r. 1833. 19 Dawid Livingstone (1813—1873) — niezwykle popularny w drugiej połowie XIX stulecia podróżnik angielski. Opis podróży po Afryce południowej (1849—1855) był wydany w r. 1857 i przetłumaczony na kilka języków, m.in. i na rosyjski. W latach 1858——1864 Livingstone odbył następną ekspedycję afrykańską, której opis wydał w r. 1865. „‘ Na przełomie szóstego i siódmego dziesięciolecia ubiegłego wieku rozpoczął się w Rosji silny ruch emancypacyjny kobiet. W r. 1859 dokonano zasadniczej reformy w dawnych instytutach dla dziewcząt. Następnie powstały liczne tzw. wyższe kursy dla kobiet w Petersburgu i w Moskwie. 21 Według ustawy o zesłańcach z r. 1822 katorga, czyli ciężkie roboty, dzieliła się na dwie kategorie: bezterminową i o czasie ograniczonym. Obie kategorie ciężkich robót połączone były z zesłaniem i osiedleniem na Syberii. Według kolejnej ustawy z r. 1845 katorga jeszcze ściślej połączona była z zesłaniem na osiedlenie i dzieliła się na kilka kategorii: ciężkie roboty w kopalniach, w twierdzach i w fabrykach. W latach 1823—1861 na mocy wyroków sądowych i w drodze administracyjnej na katorgę zesłano około 40000 mężczyzn i przeszło 4000 kobiet._