Rohan Scott Michael Zamki w chmurach

Michael Scott



ZAMKI CHMURACH

Cykl: Spirala tom 3

Przekład Rafał Chodasz

Tytuł oryginału CLOUD CASTLES


Dla Maggie Noach i Ellen Levine - następne dziesięć lat!



Preludium


- Powiem ci coś, Steve - zaczął Jyp. Było to tego wieczoru, gdy Wilcy wypłynęli z portu, a on zabrał mnie do Le Stryge’a. - Świat jest znacznie większy, niż ludzie sobie wyobrażają. Trzymają się kurczowo tego, co znają: niezmiennego centrum, gdzie wszystko jest nudne, śmiertelne i przewidywalne. Gdzie od kołyski aż po grób godziny upływają z szybkością jedynie sześćdziesięciu sekund na minutę, to jest właśnie Jądro. Poza nim, tutaj na Spirali i dalej w stronę Krawędzi, jest już inaczej. Wszystko dryfuje, Steve, w Czasie, a także w Przestrzeni. I istnieje więcej prądów niż ten, który postrzegamy jako przypływ i odpływ obmywający brzegi Jądra. Być może kiedyś wszyscy dostrzegą jeden z nich chłupoczący u ich stóp, a wtedy otworzy się przed nimi nieskończony horyzont! Niektórzy załamują się, wynoszą się chyłkiem, zapominają; lecz inni robią krok naprzód, przemierzają lodowate, niezmierzone wody - często z Portów takich jak ten, gdzie trwająca od tysięcy lat krzątanina zadzierzgnęła węzły w Czasie, docierając do wszystkich zakątków rozległego świata. Boże, Boże, jakże rozległego! I wiesz co, Steve? Każdy z tych zakątków jest takim miejscem. Miejsca, które były, będą, które nigdy nie zaistniały, chyba że w umysłach ludzi, którzy tchnęli w nie życie. Kryjące się niczym cienie rzucone przez prawdziwe miejsca w twojej rzeczywistości, cienie ich przeszłości, ich legend i wiedzy, tego, czym mogły i czym mogą jeszcze się stać; stykające i mieszające się z każdym miejscem w wielu punktach. Możesz strawić całe życie na poszukiwaniach i nigdy nie znaleźć ich śladu, a wystarczy, że się nauczysz, a będziesz mógł przechodzić przez nie w jednej chwili. Tam, na zachód od chylącego się ku zachodowi słońca, na wschód od wschodzącego księżyca, tam leży Morze Sargassowe i Fiddler’s Green, tam leży Elephants Graveyard, El Dorado i imperium Johna Prestera, tam jest wszystko. Bogactwa, piękno, niebezpieczeństwa, każda cholerna rzecz obecna w umysłach i pamięci ludzi. Całkiem możliwe, że znacznie więcej. Lecz są to cienie, Steve. Czy ich rzeczywistość jest także twoją?

Nie umiałem udzielić mu odpowiedzi. Wciąż nie umiem.



Rozdział pierwszy



Kierowca nadepnął na hamulec. Samochód skręcił gwałtownie, a butelka przepłynęła tuż obok nas, niemalże leniwie, i rozpadła się w kawałki na chodniku. Żadnych płomieni, jedynie bryzg zwietrzałego piwa. Mieliśmy więcej szczęścia niż wielu innych tego dnia.

Lutz, wychylony przez okno, krzyczał coś, lecz opancerzony oddział policji stacjonujący za hotelem ruszył już falą w stronę małej grupy demonstrantów, którzy rozpierzchli się, wyjąc niczym zwierzęta i rzucając wszystkim, co wpadło im w ręce. Wymachiwali strzępami transparentu, którego drzewca najwyraźniej użyto w innym celu. Udało mi się odczytać fragment sloganu - coś... RAUS!

Prawdopodobnie Kapitalisten albo Juden; znowu zaczynali stawiać między nimi znak równości - otwarcie. Mijając samochód, kopali w boki, grzmocili po dachu, walili po szybach i pluli. Dostrzegłem tępe, ordynarne twarze, krótko jak u więźniów ostrzyżone głowy, wpatrzone w nas okrągłe oczy, usta rozciągnięte w niemych wrzaskach nienawiści - tylu jakże do siebie podobnych osobników, jak gdyby to co się dzieje w ich mózgach, upodabniało ich niczym braci.

Lutz parsknął i usiadł ciężko z powrotem, przygładzając rękami gęste białe włosy.

- S tut mir leid, Stephen - zagrzmiał. - Te pawiany nie mają pojęcia, kogo atakują!

Nie chciałem mu mówić, że mogliby rzucać celniej, gdyby wiedzieli. Baron Lutz von Amerningen był trochę za bardzo przekonany o swojej ważności, by zdać sobie z tego sprawę; a poza tym sukces naszego przedsięwzięcia wprawił go w dobry nastrój. Równie dobrze mógłbym przekłuć balon małego dziecka. Hotelowy szwajcar otworzył drzwiczki i Lutz wypadł za mną na zewnątrz. Otoczył masywnym ramieniem moje plecy i zionął mi w twarz kwaśnym Dom Perignon; wzdrygnąłem się. Ceremonia otwarcia była bardzo wystawna.

- I co, jesteś pewien, że nie chcesz jechać od razu ze mną? Zagralibyśmy seta lub dwa w tenisa, potem sauna, kilka drinków...

- Lutz, dzięki, lecz naprawdę... Muszę jeszcze coś zrobić...

- A zatem dziś wieczorem? Nie zamierzasz chyba siedzieć i wegetować? Taki miody czlowik w świetnej formi?! Jesteś pewni zmęczony, ale to tylko napięcie. Musisz się rosluśnić, chłopcze!

Lutz dobrze znał angielski, mógł też poprawić swój akcent, lecz wiedziałem, że lubi - czasami - efekt Ericha von Stroheima.

- Spójrz tylko na mni, jestem lata starszy i w rófnie dobrej formi. Nie zagłębiam się w fotelu, jestem za to ciągle w ruchu! Bawię się! Oto jak można zachować młodość! Zatem dziś wieczór wydaję u siebie małe affairesl - zachichotał i podał mi sztywną białą kopertę. - Nigdy nie uczestniczyłeś w czymś takim, co? Pouczające doświadczenie, wiesz?

- Lutz, to... niesłychanie miło z twojej strony - powiedziałem nieco oszołomiony. No dobrze, wiedziałem, czego mogę się spodziewać. „Małe affaires” czternastego barona von Amerningen były słynne, stanowiły znakomity materiał dla prasy brukowej całego świata, choć reporterzy i paparazzi nigdy nie przekroczyli głównej bramy jego posiadłości. Nie mówiąc o zwykłych współpracownikach. No cóż, pomyślałem, stałem się teraz pewnie jednym z gnuśnych bogaczy. - Czeka mnie dużo pracy - powtórzyłem - i czuję, że jestem wyczerpany. - Przynajmniej to było prawdą, w pewnym sensie. Nie chciałem go jednak otwarcie obrazić. - Może mógłbym wpaść nieco później, jeśli nie będzie to...

- Oczywiście, oczywiście! - machnął potężną łapą. - Znasz drogę? W porządku! Tylko nie zamknij się w pokoju z butelką! Ani żadnych podobnych występków, dobrze? A zatem, ciao, bambino!

Odpowiedziałem na ten pożegnalny ozdobnik, gdy jego długa limuzyna wyjechała z powrotem na pokrytą śmieciami drogę. Ulica była pusta, lecz w powietrzu unosił się smród odpadków z powywracanych pojemników i inne zapachy dochodzące z centrum miasta, gdzie demonstranci wciąż byli silni. Czułem na języku swąd spalenizny, gaz pieprzowy, którego zaczęli używać zamiast gazu łzawiącego, oraz smak benzyny z koktajli Mołoto-wa i miałem ochotę splunąć.

- Motłoch, prawda? - zauważył gość hotelowy, śpiesząc na postój taksówek. Do skórzanej teczki wpychał materiały z targów. - Wie pan, przewrócili moją taksówkę! Do góry nogami! Przeklęte faszystowskie dranie! Pan także na targi, hej, czy pan nie jest przypadkiem Stephenem Fisherem? Ależ tak, tak! - chwycił mnie za rękę i potrząsnął nią entuzjastycznie choć z odrobiną przerażenia. - Jerzy Markowski, wiceprezes, Roscom-Warszawa, montaż podzespołów elektronicznych, te rzeczy! Hej, ale dał pan nam pokaz! Jedna piekielna niespodzianka! Wie pan, co jest w tych wszystkich papierach? Nowa branża, która nagle stała się dochodowa, ot co! Nie widziałem jeszcze zestawień, lecz z pewnością będziemy chcieli wykorzystać do maksimum możliwości C-Tran! - Zrzedła mu mina. - Założę się, że nasza konkurencja także! Nie zapomni pan o nas, prawda?

Byłem zdziwiony, że rozpoznał mnie po tym krótkim przemówieniu podczas ceremonii otwarcia, gdzie otaczały mnie hologramy, tancerze i cały ten krzykliwy pokaz. Lecz gdy wszedłem do holu, zrozumiałem, dlaczego: kiosk z gazetami. Nie był to jeszcze „Time” lub „Newsweek”, lecz Europa nie marnowała czasu. Patrzyłem na siebie z okładek „Elseviera” i „Spiegla” (wraz z Lutzem, oczywiście), a „The Economist” zamieścił zdjęcie kraty cementu z małymi, paciorkowatymi oczkami zatytułowane: Inteligentne pakunki? C-Tran - transport dla Nowej Europy.

Wziąłem jeden egzemplarz, a mężczyzna za ladą uśmiechnął się głupkowato i powiedział głośno:

- Gratulieren, Herr Fisher!

Głowy w foyer odwróciły się moją stronę; oczywiście w hotelu roiło się od biznesmenów, którzy przyjechali na targi, i nagle wszyscy chcieli uścisnąć moją dłoń, nawet jakieś grube ryby z międzynarodowych korporacji. Uciekłem do windy z obolałymi palcami, zasypany zaproszeniami, bym wpadł wszędzie od Gre-noble po Groton w stanie Connecticut. Dziś rano, w czasie pokazu, czułem się idiotycznie; jakbym udawał, że jestem jakąś znakomitą osobistością, lecz teraz zacząłem sobie uświadamiać, że naprawdę nią byłem.

Jednakże w tej chwili zapragnąłem zostać zupełnie sam.

Jak się tak nad tym zastanowić, śmiesznie musiałem wyglądać, udając wielką gwiazdę. Przez lata uczyłem się, jak tego uniknąć i jak uniknąć wycieczki na kozetkę psychoanalityka. Robiłem to na roztańczonych pokładach i w mrocznych dżunglach pośród wysp chmurnych archipelagów, w światach, które rozpościerały się poza naszym własnym niczym nieskończenie długie cienie o zachodzie słońca. Podczas wypraw tak niezwykłych i rozpaczliwych, że ich wspomnienia były krótkotrwałe i jakże łatwo się zacierały. Na Spirali stawiałem czoło zadaniom i niebezpieczeństwom, które nauczyły mnie prawdziwego znaczenia sukcesu - w końcu i ja zostałem zmuszony, by spojrzeć w oczy samemu sobie.

Szybko otworzyłem „The Economist” i zatrzymałem wzrok na końcu artykułu wstępnego.

...najbardziej dramatyczna inowacja w transporcie towarów od czasów wprowadzenia kontenerów w latach sześćdziesiątych. Ste-phen Fisher, dyrektor naczelny i udziałowiec C-Tran, bez wątpienia stanie się multimilionerem, na co w pełni zasługuje. Lecz C-Tran, jak i jego enigmatyczny twórca, wydają się wybiegać o wiele dalej w przyszłość. Z całą pewnością projekt ten sprawi, że męczące problemy związane z transportem międzynarodowym staną się równie nieistotne co wczorajsze granice i że przyczyni się on do ściślejszej integracji Europy Wschodniej, wciąż rozdartej i słabej po postkomunistycznym szoku, z Zachodem, trapionym przez niestabilność i narastający ekstremizm. Jako taki C-Tran może znaleźć poczesne miejsce nie tylko w suchych traktatach ekonomicznych przyszłości, lecz również...

Rozległ się cichy dźwięk, wskazujący, że to moje piętro. Zwinąłem pospiesznie magazyn, nie chcąc, by mnie ktoś przyłapał na czytaniu, i parsknąłem. Boże, Boże - jak mawiał Jyp, mój dobry przyjaciel - a wszystko to z powodu odrobiny nudy! Lecz teraz jest już po wszystkim. Dokonało się. Wepchnąłem plastykową kartę w szczelinę przy drzwiach tak silnie, że omal jej nie zgiąłem.

Odrzuciłem magazyn i sprawdziłem podręczny komputer. Faks i automatyczna sekretarka zapchane były wiadomościami - same gratulacje. Naciskając kilka klawiszy przesłałem je wszystkie do mojego biura dla działu public relations, by wysłali odpowiedzi. Lecz po zakończeniu transmisji na środku ekranu pojawiło się niespodziewanie okno zarezerwowane dla ważnych ostrzeżeń systemowych. Przyjrzałem się z bliska świecącym czerwono pikselom.

*PILNE**

W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K

PILNE**

Połączyć co z czym? Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Byłem pewien, że mój komputer nie ma takich portów, nie wspominając już o możliwościach połączenia ich ze sobą. Żart? Może wirus? Przeczuwałem jakieś ukryte znaczenie, a nawet double entendre. Choć, co było bardziej prawdopodobne, uruchomiłem zbędną procedurę, która przez przypadek nie została usunięta przez programistów z ostatecznej wersji systemu. Dotknąłem ikony OK i ramka zniknęła; lecz ze względu na dużą bezwładność wyświetlaczy ciekłokrystalicznych litery pozostały na ekranie jeszcze przez kilka sekund niczym dogasające ognie. Zatrzasnąłem pokrywę i poszedłem wziąć prysznic.

Prawdę mówiąc, powinienem zapomnieć o tym wszystkim, lecz godzinę później, należycie odświeżony, przebrany i uzbrojony w duży gin z tonikiem, wciąż o tym rozmyślałem - choćby dlatego, że miałem znacznie gorsze rzeczy do przemyślenia, gdybym tylko chciał się nimi zająć. Taras baru hotelowego był pusty - nic dziwnego. Kierownictwo zrobiło, co mogło, dekorując taras marmurem, roślinnością i udrapowanymi markizami, lecz nic nie było w stanie upiększyć położonego tuż obok parkingu i poszarpanego rzędu drzewek iglastych, który stanowił granicę z drugim hotelem. Widok lepszy niż wielopasmowa droga od frontu, lecz nie za bardzo. Pomimo wszystko było tu spokojnie. Przestrzeń parkingu otwierała wielki pas niczym nie przysłoniętego nieba. Po dniach spędzonych w centrum wystawowym widok ten cudownie uśmierzył moją klaustrofobic. Zamówiłem kolejny gin z tonikiem i rozsiadłem się wygodnie, by go podziwiać.

Ponad karłowatymi drzewkami nadciągały strome ściany chmur płonące bielą, przetykane ciemną szarością - wolne od dymów ludzkiej głupoty. W rześkim powietrzu wczesnej jesieni, wciąż jeszcze ogrzewanym promieniami zachodzącego słońca, na tle jednego z tych ciemniejszych lazurów, które przyciągają oko do nieskończoności, chmury te zdawały się wyraźne i solidne. Często zdarza się znaleźć na niebie różne wzory, ten jednakże był wyraźny niczym obraz. Chmury po obu stronach przemieniły się w strome, skaliste ściany - wyższe po prawej - połączone prążkowanym zboczem wznoszącym się do szczytu. Można by ulec złudzeniu, że ma się przed oczami szeroką drogę wijącą się między wysokimi urwiskami, aż do grani wielkiej górskiej przełę-czy. Ponad nią, niczym wartownik, wznosił się szczyt białej wieży. Gasnące słońce zalało wieżę i ścieżkę ognistym różem. Dramatyczna dekoracja pasująca jak ulał do wielkiego dramatu, filmu albo opery, przyszło mi do głowy; choć to Natura i Przypadek stworzyły ją w przeciągu minut i równie szybko nie pozostanie po niej nawet ślad.

Przypomniałem sobie, że teraz będę mógł wymknąć się na przynajmniej kilkudniową wspinaczkę, choć trudno będzie znaleźć coś równie dziewiczego, nieskażonego przez cywilizację. Kilka dni? Mógłbym spędzić w ten sposób resztę życia. Przecież odniosłem sukces.

Rozwinąłem naszą firmę transportową na tyle skutecznie, że gdy Barry odszedł wcześniej na emeryturę, krok od zastępcy do dyrektora naczelnego był niemalże automatyczny, byłem wciąż młody. Teraz jednakże Dave, mój przyjaciel i zastępca, zarządza wszystkim lepiej niż ja kiedykolwiek to robiłem. I kimże jestem? Figurantem. A przecież nie chce mnie wygryźć. Mimo lekceważących kpin, zawsze ulegał mi we wszystkim, czym zechciałem się zainteresować, aż czasami stawało się to przyczyną mego zakłopotania. Lecz gdziekolwiek spojrzałem, odkrywałem jego dłoń pewnie trzymającą ster, kierującą całym przedsiębiorstwem z radosną autokracją, którą odziedziczył po swoich przodkach, zachod-nioafrykańskich wodzach, i włączaj ąc w ten interes całą swoją dużą rodzinę. Był wszystkim, czym ja próbowałem być, i więcej: moje rozwiązania były dobre, jego były lepsze i zaczynałem rozumieć, dlaczego Barry zrezygnował. Przecież ja ledwo co przekroczyłem czterdziestkę, byłem w dobrej formie i lubiłem moją pracę - ostatecznie cóż więcej miałem kochać? Przez lata rodziły się w mojej głowie idee, jak nasza firma powinna działać naprawdę, szalone idee w większości, lecz zacząłem się nimi bawić i...

I niespodziewanie C-Tran stało się rzeczywistością w siedemnastu krajach, gotowe do uruchomienia w dziesięciu innych, z programem gwałtownej ekspansji, według którego sieć rozciągnie się daleko poza Europę i oplecie cały świat. Ale nie za moim udziałem. C-Tran przerosło mnie i moją wizję, przerosło władzę jakiegokolwiek człowieka. Musiałem jedynie udzielać wywiadów, przewodniczyć osobliwym zebraniom konsorcjum i zagarniać pieniądze obiema rękami. Oto mój sukces, jeden potężny skok, ze stanowiska sternika ponownie na figuranta. Żadne miliony nie dadzą mi takiej satysfakcji, jaką dał mi worek pełen wytartych gwinei, moidores, reales i miękkich hiszpańskich uncji, zdobyty ciężką pracą zysk z mojej pierwszej podróży handlowej po tych niezwykłych, niezmierzonych oceanach, które przepływają mię-dzy światami Spirali. Było to dwa lata temu. Piętrzące się wokce trudności związane z nowym systemem transportowym przygniotły mnie i uciekłem zdesperowany, przekroczyłem granicę, i znalazłem starych przyjaciół, kapitana, załogę i wreszcie towary, którymi handlowałem między jednym niezwykłym portem a drugim. Potem, prawie rok później, zrobiłem to samo. Tym razem, jako kapitan, wyruszyłem w dłuższą drogę. Dłuższą, bardziej niebezpieczną i, jak to często się zdarza, mniej dochodową, lecz to był dopiero początek.

W przeszłości dwukrotnie zdecydowałem się szukać Spirali, raz przez przypadek i ciekawość, raz w potrzebie. Teraz byłem wleczony z siłą, która rozdzierała mnie na dwoje. Po cóż miałbym żyć, tkwiąc w Jądrze niczym robak w jabłku, gdy tam otwiera się przede mną wszechświat nieskończonych możliwości? Przy dzikich, wyrazistych kolorach Spirali Jądro wydawało się blade i bez życia. Jednakże znałem ten świat i potrafiłem go kontrolować - na tyle, na ile ludzie są w stanie to robić - lepiej niż większość z nich. A Spirala w przedziwny sposób potęgowała zarówno zalety jak wady. Postanowiłem, że lepiej zrobię, rozwiązując moje problemy tu, w Jądrze, gdyż na Spirali mogą podnieść głowy i zniszczyć mnie.

I tak wiedziałem, co jest najgorsze. Tu czy tam, w Jądrze czy na Spirali, byłem samotny. Uwolniłem się od głupoty, poczucia winy i pustki minionego życia. Postanowiłem zacząć wszystko od nowa, poznać prawdziwych przyjaciół, związać się z kimś, nawet ożenić, lecz przekroczyłem już czterdziestkę. Kłamali mówiąc, że nie wyglądam na tyle; wyglądałem - od środka. Poza tym przyzwyczaiłem się żyć moją pracą, a nawet z nią jeść i spać. Nie był to zbyt dobry początek, w dodatku Spirala weszła mi w drogę. Jakże mógłbym wytłumaczyć się z takiego podwójnego życia? Lub wplątać w to jakąkolwiek kobietę, którą znałem? Claire i Jacąuie tego doświadczyły. Obie odsunęły się od tego i ode mnie. Dzisiaj, bez wątpienia, nie pamiętały już niczego, tak było z większością ludzi. Tam, na Spirali, były kobiety, mnóstwo, lecz trwałe związki należały do rzadkości ze względu na nieustanną walkę przestrzeni i czasu; zbyt długi postój oznaczał utratę pamięci i ponowne ugrzęźnięcie w nieciekawej śmiertelności.

Opróżniłem szklankę ze złością, resztki były gorzkie. Zapatrzyłem się w chmury, w tę wielką, nierealną barierę i zapragnąłem uciec tam, zapragnąłem mocno jak nigdy dotąd, móc pobiec w górę i dalej, przez przełęcz, w dziką błękitną dal i zgubić w nieskończoności moją niespokojną jaźń.

Kelner postawił kolejną szklankę, choć nie mogłem sobie przypomnieć, bym ją zamawiał. Nie dotknąłem jej jednak, bo-wiem gdy się odwróciłem, żeby przeczytać rachunek z baru, uchwyciłem kątem oka jakiś ruch, plamę bieli, jak gdyby te niewyrośnięte drzewa oddarły fragment chmury. Gdy skupiłem wzrok, mój umysł zamglił się. To był koń, do tego wyglądał na bardzo dużego. Szary... to znaczy czysto, oślepiająco biały - stał po prostu, bez jeźdźca lub stajennego, lub kogokolwiek w zasięgu wzroku. Osiodłany, nie spętany, nie przywiązany, stał z opuszczoną głową i skubał spokojnie mizerną kępę trawy pod drzewami.

Ponownie rozejrzałem się wokoło; naprawdę nikogo nie było w pobliżu. Zwierzę musiało się zabłąkać, najprawdopodobniej z targów. Dzięki Bogu nasza agencja zdecydowała się na znaną grupę taneczną i naprawdę imponujące efekty audio-wizualne. Przez ostatnich kilka tygodni widziałem, jak inni ściągają wszystko, co mogą: od striptizerek po hipopotamy. Tak czy inaczej, pomyślałem zaniepokojony, ktoś powinien coś z nim zrobić, nim biedak wejdzie na Autobahn albo napotka na swej drodze jednego z parkingowych demonów prędkości. Lubię konie. Chwyciłem kilka kostek cukru ze stojącej na stole miseczki, przeskoczyłem przez balustradę i ruszyłem z udawanym spokojem po asfalcie, starając się nie zaniepokoić go.

Niepotrzebnie się starałem. Koń spojrzał w górę, dostrzegł mnie, potrząsnął delikatnie łbem i po prostu stał tam, jakby czekał.

- Jesteś dużym koniem, prawda? - powiedziałem spokojnie. Im bliżej podchodziłem, tym stawał się większy, nie gruby jak koń pociągowy czy perszeron, lecz wysoki i masywny niczym koń do polowań z gończymi. Nie potrafiłem określić jakiej jest rasy; w jego długiej głowie nie było nic z araba lub lipicanera. Rząd również był niezwykły: mocny, bogato zdobiony, siodło z wysokimi łękami, lecz nie w kowbojskim stylu, bardziej orientalne, jeśli w ogóle można to było do czegoś przyrównać. Odwinąłem z papierków kostki cukru i podałem mu je na dłoni. Koń powąchał je, wziął delikatnie do pyska, po czym pozwolił poklepać się po rozluźnionej szyi i barku. Widać było, że jest dobrze żywiony i starannie czyszczony. Zwierzę nagle rozejrzało się wokoło i parsknęło, jakby mówiąc: A zatem - na co czekasz? Nie był zbłąkanym zwierzęciem lub nowym chwytem reklamowym. Roztaczał wokół siebie aurę Spirali - aurę magii i tajemniczości. Zdawałem sobie sprawę, że Spirala może być niezwykle niebezpiecznym miejscem, lecz było mi wszystko jedno. Sprawdziłem popręg - był mocno dociągnięty. Chwyciłem za kulę, postawiłem nogę na betonowym krawężniku, drugą włożyłem w strzemię, podciągnąłem się w górę i znalazłem się w siodle. Niemalże od razu trafiłem stopą w drugie strzemię; przyszło mi do głowy, że koń był przeznaczony właśnie dla mnie. Gdy tylko poczuł mój ciężar, wielki koń zarżał cicho, zawrócił i ruszył galopem w stronę szpaleru drzew.

Schyliłem się, gdy listowie rzuciło się w moją stronę i sięgnąłem gorączkowo po wodze; były owinięte wokół kuli. Jednakże nim zdążyłem je ściągnąć, przelecieliśmy wśród drzew i delikatny odgłos kopyt na suchej trawie zmienił się. Nie przeszedł w przytępione uderzenia o asfalt - zamiast tego, gdy wielka bestia przeszła z galopu w cwał, ziemia rozbębniła się, a kamienie zagrzechotały. Spojrzałem w dół - i omal nie spadłem. Ziemia pod nie znającymi znużenia kopytami zniknęła, zagubiona w płynnej, szarej mgle, która otuliła nas niespodziewanie. Mogło by się zdawać, że się prawie nie poruszamy, że pędzimy w miejscu i tylko mgła przepływa wokół nas. Jakby uderzenia kopyt sprawiały, że nabiera na chwilę twardości, tylko po to, by roztopić się po naszym przejściu. Lecz gdy stanąłem w strzemionach i rozejrzałem się wokoło, mogłem wyczuć coś jeszcze; teren wznosił się, a my wspinaliśmy się szybko coraz wyżej i wyżej. Wtem, niespodziewanie, rozbłysła wokół nas jasność i otworzyła się wolna przestrzeń. Oślepiony, nie przestając mrugać oczami, patrzyłem na majaczące powyżej cienie. Czy to wciąż chmury? Jednakże zmuszony byłem odwrócić głowę i spojrzeć ponownie w dół. Nogi wysunęły mi się ze strzemion i z całych sił chwyciłem za kulę siodła.

Podłoże było już wystarczająco solidne. Moim oczom ukazała się nierówna ścieżka jasnoszarych kamieni i zakurzona ziemia z rozrzuconym gdzieniegdzie białym kwarcem. Tuż obok opadających z łoskotem kopyt teren obniżał się gwałtownie, a potrącone kamyki odbijając się spadały w dół turni w przyprawiającą o zawrót głowy pustkę, otchłań, której nie mogłem ogarnąć. Gładka mgła otulała ścianę urwiska niczym jezioro mleka. Tyle że nie była to mgła, bowiem biel rozciągała się od turni aż po nieskończenie odległy lazur nieba; była to chmura, a my znajdowaliśmy się ponad nią, wspinając się po stoku. Otchłań wyciągała po mnie pazury, ręce pokrywał mi pot, lecz trzymałem się kurczowo siodła i litanii wspinaczy: że wysokość nie ma znaczenia, że można przeżyć upadek z tysiąca stóp, a zostać zabitym przez dziesięć. Oddychając z trudem, zmusiłem się, by usiąść prosto i podnieść głowę. Wzrok przystosował się, lecz wiedziałem już, co zobaczę: ten sam krajobraz, te same kamienne ściany i drogę, która prowadziła na przełęcz położoną nie więcej niż kilkaset stóp wyżej drogę, którą tak bardzo chciałem pójść, zagłębiły się we mnie lodowate ostrza podniecenia wzmocnione przelotnym uczuciem lęku. Przenikliwy wiatr tchnął świeżością, wymiótł zanieczyszczony miejski oddech z moich płuc i napełnił je na powrót życiem. Powietrze było stokroć bardziej odświeżające niż najzimniejszy, najtęższy gin. Odrzuciłem strach przed otchłanią, wsunąłem mocniej stopy w zdobione, metalowe strzemiona i przycisnąłem lekko kolana do boków konia, łapiąc ich rytm, sadowiąc się wygodnie w siodle, ciesząc się siłą zwierzęcia, czyniąc ją swoją własną. Ująłem zakończone małymi, srebrnymi stożkami wodze i poczułem natychmiastową reakcję ogiera, który uznał moją władzę. Tego właśnie chciałem, prawda? Nie przejmowałem się tym, co czeka mnie na przełęczy, tak bardzo chciałem zobaczyć drugą stronę.

Droga była nierówna, lecz piękne zwierzę nigdy nie zmyliło kroku, nie wspominając już o potknięciu. Stawiane pewnie kopyta krzesały iskry na kwarcu, uprząż dzwoniła i brzęczała, a grzywa powiewała na wietrze niczym chorągiew. Uświadomiłem sobie, że śmieję się na głos z szaleńczą przyjemnością. Na ostatnim wzniesieniu przed grzbietem ścieżka oddalała się od urwiska; ścisnąłem konia piętami i delikatnie ściągnąłem wodze, chcąc skłonić go do biegu. Niepotrzebnie; koń cwałował w górę zbocza jakby było to ostatnie dwieście metrów gonitwy. Po prostu wzlecieiismy w górę i przez grzbiet, na ścieżkę, która biegła po drugiej stronie. Mijając przełęcz, usłyszałem gdzieś z wysoka natarczywe dzwonienie pojedynczego dzwonu. Wysoka, smukła wieża pasowała do tego krajobrazu, stała na turni oddalonej ściany, wysoko ponad nami; stamtąd dochodził dźwięk; a skądś poniżej nas nadeszła basowa odpowiedź innego dzwonu.

To, co zobaczyłem w dali, sparaliżowało mnie. Stok góry ponownie opadał, już nie tak stromo, lecz ścieżka nie zmierzała w tamtym kierunku. Biegła równo wzdłuż turni, okrążając krzywiznę zbocza, a w oddali lśniło morze. Koń posuwał się naprzód równie pewnie, co przedtem, jakby śpieszył się na jakieś pilne spotkanie; reagował na dotyk, lecz wyglądało, że nie potrzebuje go prawie wcale. Jadąc niemalże automatycznie, starałem się przebić wzrokiem przez chmury, szukając wskazówek dokąd zmierzamy. Nowe kształty rozdarły ich powłokę, kolejne szczyty wznoszące się w postrzępionym rzędzie smoczych zębów. Znajdowaliśmy się pośrodku górskiego łańcucha; lecz bliżej, znacznie bliżej i niżej coś jeszcze wypiętrzało się w górę. Tajemniczy szpic, który ledwie dotykał dachu chmur, zbyt cienki i delikatny, by być kolejnym szczytem, do tego zbyt regularny. Kiedy podążaliśmy ścieżką wzdłuż urwiska, obraz rozdwoił się; to były dwie wieże, blisko siebie, równoległe, tej samej wysokości - identyczne. W ja-kiś sposób niematerialne, mimo iż rzucały wyraźne cienie na oślepiającą biel.

Wtedy coś poruszyło się na granicy mojego widzenia, kolejny cień. Tyle że ten znajdował się poniżej chmur, płynął przez nie niczym ryba, poruszając się równolegle do ścieżki. Całe szczęście, że go spostrzegłem, gdyż mogłem nie mieć tego ostrzeżenia. Wynurzył się z niepokojącą gwałtownością, niczym wieloryb, i zaczął się szybko wznosić. Wybałuszyłem oczy. Był to statek powietrzny, sterowiec, lecz niepodobny do niczego, co widziałem na zdjęciach, bardziej smukły i opływowy niż „Hindenburg” lub inny zeppelin. Jego biały kadłub składał się jedynie z dziewięciu lub dziesięciu segmentów zakończonych żebrowanym ogonem zbudowanym z kwadratowych sekcji niczym olbrzymi skrzynkowy latawiec. Silniki napędowe buchały wyraźnymi, małymi kłębami dymu, a mimo to osiągał imponującą prędkość, wyprzedzał nas z łatwością. Zawieszone poniżej gondole również miały opływowe kształty i wyglądały na przestronne. Prymitywne? Chyba nie. Zacząłem patrzeć na ten statek jak na przykład alternatywnej technologii - wyrafinowany projekt o prostych zasadach działania. Z pewnością była to piękna maszyna, równie funkcjonalna co statek wikingów. Zbliżyła się szybko i usłyszałem ciche, przerywane sapanie - z pewnością jakiś rodzaj maszyny parowej, pomyślałem. Uniosłem się w strzemionach, by pomachać...

Coś przemknęło mi ze świstem obok głowy. Nie był to owad, z całą pewnością. Pochyliłem się, drżąc cały. Zbocze powyżej eksplodowało deszczem kurzu i kamieni. Gapiłem się jak idiota; tego, że będą do mnie strzelali, spodziewałem się najmniej. Spróbowałem pomachać raz jeszcze, by pokazać, że nie jestem uzbrojony; rozległ się kolejny głośny trzask i tym razem ścieżka podskoczyła i bryznęła kamieniami. Przylgnąłem do szyi konia, wbiłem pięty w jego boki i zatęskniłem, co ciekawe, za ostrogami. Nie były potrzebne. Mój wierzchowiec runął cwałem, po prostu pofrunęliśmy. Następna eksplozja była nierówna, a powietrze zabrzęczało niczym rój pszczół. Więcej niż jeden strzał; aż tyle czasu zajęło mi zarejestrowanie tego faktu. Salwa. Oznacza to wyszkolonych ludzi. Jacyś żołnierze strzelali do mnie, nie sprawdziwszy, kim jestem, bez ostrzeżenia. Nawet nie czekali; mogli przecież podlecieć znacznie bliżej i upewnić się. Lecz oddali salwę, gdy tylko znalazłem się w ich zasięgu. Bali się, czy co? Jednego mężczyzny, który nie mógł mieć przy sobie niczego większego niż pistolet? To wszystko nie miało żadnego sensu.

Jednakże nie dawali za wygraną. Podobny do rekina cień prześlizgnął się nad ścieżką przede mną, bardzo blisko góry.

Uniosłem wzrok, spróbowałem dawać sygnały i zorientowałem się, że patrzę prosto na posępny błysk luf wystających z obu gondoli. Zaskowyczałem i rozpłaszczyłem się w siodle; zniknęli w smudze pomarańczowego ognia; ziemia i skały rozprysnęły się wokół nas - za nami! Mknęliśmy zbyt szybko. Statek omal nie roztrzaskał się o górę, puls silników przeszedł niespodziewanie w ryk i nagle w powietrzu znalazło się pełno pyłu wodnego, gdy wyrzucili balast. Nos statku wzniósł się do góry, w bok, obrócili się gwałtownie; silniki ponownie zaryczały i zakrztusiły się. Wyobraziłem sobie ludzi w gondolach, potykających się, przewracających i zsuwających z impetem w jeden róg. Skrzywiłem się mściwie; nie zobaczyłem ani jednej twarzy, lecz znienawidziłem ich, a to dlatego, że strzelali do mnie.

Statek wyrównywał już lot i z sapaniem oddalał się wielkim łukiem od zbocza, gotów uderzyć we mnie od przodu. Poklepałem końską szyję i poczułem przypływ gniewu, który przyprawił mnie o mdłości. Zdałem sobie sprawę, że szybkość nie zdoła nas ocalić; potrzebowaliśmy osłony. Nie mogłem sobie przypomnieć niczego, co mogło by się przydać na tej biegnącej w górę ścieżce, nie byłem też pewien, czy zdołam zawrócić tę wielką bestię. Przy tej prędkości już samo ściągnięcie cugli mogłoby strącić nas w dół zbocza lub wywołać takie zamieszanie, że dopadliby nas jak siedzące kaczki. Wtem, w oddali, tuż za zakrętem, wyłoniły się dwa olbrzymie kamienie górujące nad ścieżką niczym towar drugiego gatunku z fabryki Stonehenge. Najlepsze, co może być - mógłbym się założyć, że jedyne. Trzasnąłem wodzami i syknąłem:

- Dalej, chłopcze! Uciekaj, jeśli miłe ci to twoje cholerne życie!

I pomknął. Omal nie wypuściłem wodzy, przywarłem do spienionej szyi i zacząłem mamrotać pod nosem. Mógłbym przysiąc, że zareagował chwilę wcześniej, jak gdyby zobaczył to co ja i zrozumiał; może tak było. Znaleźliśmy się na zakręcie, kopyta opadały w kurzu, niemal w cieniu kamieni - lecz niebo z przodu przesłonił statek napastników i zaczął obniżać lot niczym błyszcząca chmura naładowana śmiertelnym piorunem. Wciąż jest jakaś szansa...

Spomiędzy kamieni wysunęła się przypominająca mnicha, zakapturzona postać. Nie spojrzała nawet na nas, lecz uniosła ręce w obcesowym, odprawiającym geście, który przypominał klaps. Całkiem lekki, lecz uczucie zawartej w nim mocy było tak silne, że ogier zarżał przenikliwie i stanął dęba, przednie nogi uderzały powietrze, a ja za wszelką cenę starałem się nie spaść. Nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, co nastąpiło. Ścieżka skręciła się, powietrze wykrzywiło i zadrżało niczym obraz w zniekształcającym lustrze, a ze środka tej anomalii uniósł się kurz, ziemia i luźne skały, i wszystko to trysnęło wielkim, wykrzywiającym się strumieniem - prosto na nadciągający statek. Odłamki skał uderzały o listwy uszczelniające luk, bębniły w materiał kabiny, uderzały w śmigła i odskakiwały z gwizdem. Pod gradem pocisków maszyna przechyliła się i zadrżała - powłoki z gazem znalazły się w niebezpieczeństwie. Usłyszałem odległy dźwięk tłuczonego szkła. I znowu rozległ się ryk silników, wyrzucono balast i sterowiec odpłynął od ścieżki w pustkę. Pojedyncza kula, przypadkowa albo wysłana przez zdolnego strzelca, uderzyła tuż przy skrytej pod kapturem głowie, zostawiając jasną smugę ołowiu na kamieniu. Odniosłem wrażenie, że mężczyzna nawet tego nie zauważył, stał dalej, podążając wzrokiem za opadającą zygzakiem maszyną; jej pilot walczył z nią, jak ja walczyłem z moim wierzchowcem.

Zdołałem uspokoić konia, pilotowi najwidoczniej też się udało, gdyż zobaczyłem, jak wyrównuje lot, wznosi się nieco i rusza ponownie do przodu. Spodziewałem się, że wrócą, by odpowiedzieć salwą, lecz zamiast tego obniżyli szybko lot i po chwili pochłonął ich dach chmur. Usiadłem w siodle, czułem, jak żebra zwierzęcia rozszerzają się w potężnym, przerywanym oddechu; szyją wstrząsało drżenie. Koń zarżał spłoszony, gdy go poklepałem - wciąż był zdenerwowany i wcale mu się nie dziwiłem. Przeniosłem pełen oczekiwania wzrok w dół, na mojego wybawcę.

Spojrzał do góry. Tym razem to ja zadrżałem. Musiałem przełknąć, nim zdołałem wydusić jego imię:

- Stryge! Chciałem powiedzieć... Le Stryge. Co do diabła...

- Robię tutaj? - ostry, nosowy akcent, nieprzerwany zgrzyt gniewu przebijający z głosu nie zmienił się, lecz krzywy uśmiech zadawał mu kłam. Stało przede mną wykrzywione coś o cienkich wargach, cierpkie niczym zielone śliwki daktylowe, lecz uśmiechało się. - Ratuję twoją nędzną głowę. To moje normalne zajęcie w twoim towarzystwie, czyż nie?

Zamrugałem. Coś się w nim zmieniło, mimo iż wciąż odczuwało się przyprawiające niemalże o mdłości uderzenie zimnego, szarego spojrzenia. Twarz, która mogłaby należeć do jednego z klasycznych popiersi uczonego, filozofa, kapłana lub ascety przedstawionego w białym marmurze była niby ta sama, lecz życie, które płonęło pod powierzchnią, czyniło z niej śmiertelną broń, tępy instrument, kanciasty i twardy niczym kamień. Głęboko pobrużdżona, o bladej skórze, nos - cienkie, rozszerzone ostrze, i usta - bezwargie, pozbawione krwi cięcie ponad arogancko wysuniętą szczęką. Jaką etykietą można by opatrzyć takie popiersie - fanatyk, szaleniec, psychopata? Właśnie to przyszło mi do głowy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy; teraz znałem lepsze określenie.

Nekromanta. Niebezpieczny, morderczy, jeśli wszystko, co o nim słyszałem, było prawdą. A mimo to, co było dla mnie zaskoczeniem, zmienił się. Zamiast postrzępionego czarnego płaszcza i pasa miał na sobie riemną szatę z materiału, który wyglądał na aksamit, a białe włosy, niegdyś zmierzwione i rzadkie, związane były z tyłu elegancką kokardą z czarnego aksamitu i... posypane pudrem? Stara świnia wyglądała jak jakiś osiemnas-towieczny ksiądz, być może jeden z bardziej błyskotliwych i wesołych francuskich abbe. Lecz co jeszcze uległo zmianie? Brud ascety wdąż wżerał się w jego twarz, kładąc deń na i tak głębokie bruzdy. Na wysokim czole widać było grudki szarego pudru, odrobina żółtej wydzieliny zakrzepła w kądkach oczu; wdąż czuło się od niego ociekający wilgocią smród włóczęgi. I to nie tylko ja: koń wydymał chrapy. Nawet szata z aksamitu pokryta była tu i ówdzie starożytnym brudem. Lampart może zrzudć cętki i... stać się czarną panterą. Lepiej zachować uprzejmość.

- Dobrze wyglądasz - powiedziałem, a on ukłonił się nieznacznie. - Zgaduję, że zawdzięczam wszystko... to - wskazałem na konia - tobie?

Ponownie ukłonił się. Czy nie próbował przypadkiem wywrzeć na mnie czegoś w rodzaju dobrego wrażenia?

- Pomyślałem, że mogę przynajmniej zapewnić odpowiedni transport. Rzecz w tym, młody człowieku, że tak jak ty niegdyś czułeś, iż potrzebujesz moich usług, teraz ja potrzebuję twoich.

- Co... to znaczy... słucham?

Żwir zazgrzytał mu w gardle... chichotał.

- Ach, nie obawiaj się niczego, raczej nie wzywałbym dę, gdyby miało to związek z... z moimi poważniejszymi sprawami. Przyjmijmy raczej, że potrzebuję dokładnie tych cech, którymi już nie rozporządzam. Jestem starym człowiekiem, szybko się męczę. I nie chdałem, by twój dług wdzięcznośd wobec mnie był dla ciebie ciężarem, zastarzałą troską. Lepiej, pomyślałem, po...

- Hm... przepraszam, mój... dług wdzięcznośd? Uśmiechnął się z dezaprobatą, choć oczy mu rozbłysły.

- Ależ tak. Przypomnij sobie nasze pierwsze spotkanie. Nie zaprzeczysz chyba, że byłem ci wtedy użyteczny? Na każdym etapie istotna pomoc? Beze mnie, czy odnalazłbyś piękną Claire? Czy zatrzymałbyś udekający statek Wilków albo wyśledził ponownie, gdy ci uciekli? A moi drogocenni, młodzi pomocnicy, których poświęciłem dla twej sprawy? Nawet wśród chmur Wielkiego Koła, z pewnośdą nie mogłeś zapomnieć?

- O, nie - powiedziałem wzburzony. Nawiedził mnie osobliwy koszmar senny o tych „młodych pomocnikach”, gdy dowiedziałem się, czym byli. - Oczywiście, że nie! Podziękowałem ci, nieprawdaż? Dałem małą fortunę w złocie!

- Niezwykle łaskawie - przytaknął stary mężczyzna z tym samym pogardliwym zgrzytem w głosie. - Jednakże czy mogłaby kupić tę pomoc gdzie indziej? Moje ty młode stworzenie handlu, nie wszystkie długi można spłacić w złocie. A to, czego od ciebie oczekuję, wymaga jedynie krótkiego, jednorazowego wysiłku. Lepiej, myślałem, dać ci szansę uwolnić się od zobowiązań w ten sposób już teraz i oczyścić konto. Cóż to? Nie spodziewałem się nawet tak nieznacznej niechęci! - Wykrzywił usta. - Nie będę udawał, że coś takiego może mnie zranić, lecz muszę cię uprzedzić, że nie wyobrażam sobie żadnego łatwiejszego sposobu spłacenia tego długu.

Koń zaczynał się niepokoić, przestępował z nogi na nogę i potrząsał głową, jakby był coraz bardziej, a nie mniej, niespokojny. Wcale mu się nie dziwiłem. Zacząłem go klepać i uspokajać, by zyskać nieco czasu do namysłu. Le Stryge! To prawda, że pomógł mi wtedy, choć na koniec to ja go ocaliłem. Znacznie później miałem zamiar zwrócić się do niego ponownie, lecz pomysł ten bardzo przeraził moich przyjaciół ze Spirali. A Pilota Jypa najbardziej, Jypa, który sam mnie do niego zabrał. Czy nie podkreślał wtedy, jak niebezpieczny jest Stryge, jak bardzo niegodny zaufania? Że skorzystałby z każdej nadarzającej się okazji, którą bym mu podsunął, by domagać się później moich usług. Czyż nie dostarczyłem mu już jednej? A jaką zyskałby moc, gdybym i teraz to zrobił?

Wielki koń reagował na mój głos i dotyk; to Stryge go niepokoił, było to całkiem oczywiste - i jakże interesujące. Stara świnia mogła go posłać, lecz koń nie był jego stworzeniem. Wyprostowałem się w siodle i spojrzałem na niego z góry.

- Spłacam tylko te długi, Stryge, które są uczciwe. Lecz wiem, dlaczego mi wtedy pomogłeś. Nie była to bezinteresowna pomoc. Spłaciłeś w ten sposób jeden ze swoich długów wobec Jypa. Jeśli komukolwiek, właśnie jemu powinienem być wdzięczny. Obojętnie, czego ode mnie chcesz, przechyliłoby to szale w drugą stronę, i to znacznie, na tyle, że mógłbym mieć kłopoty z upomnieniem się o swoje. Zwykłeś nazywać mnie głupcem, Stryge. No cóż, jeśli chcesz, by dokonano jakiejś bezecności, znajdź innego!

Ściągnąłem wodze jednym szarpnięciem i uderzyłem piętami. Wielki koń, i tak już niespokojny, obrócił się z głośnym rżeniem i stanął dęba. Kopyta skrzesały iskry na kamieniu nad głową starego mężczyzny i Stryge, uwięziony poniżej, zatoczył się i przewrócił do tyłu. Tak jak to zaplanowałem. Gdy koń opadł na ziemię, uderzyłem go końcem wodzy po łopatce, lecz nie trzeba było żadnych ponagleń; skoczył z dzikim, radosnym rżeniem i ruszył z powrotem ścieżką, którą tu przybyliśmy. Schyliłem się nisko, a po plecach przeszedł mi dreszcz na myśl o tym, co może zostać za nami wystrzelone w każdej chwili. Jeszcze jedna burza kamieni, gwałtowny podmuch wiatru, klątwa lub kula ognia - a może jakaś okropna pułapka, która sprowadzi mnie z powrotem niczym rybę miotającą się na połkniętym haczyku. Prędzej będzie to coś, czego dosłownie nie byłem w stanie sobie wyobrazić. Bałem się tego bardziej niż kul; miałem wielką ochotę odskoczyć, skręcić w bok, lecz tutaj w górze byłoby to niebezpieczne. Nie, pozostawało jedynie ufać chyżości tych silnych nóg.

Zakręt, nareszcie! Pokonując go, zniknęliśmy z widoku. Zbliżaliśmy się ponownie do miejsca, w którym strzelano do nas, lecz przez porównanie było tu całkiem bezpiecznie. Koń pamiętał; nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Szlachetna bestia przemknęła niczym wiatr, a za nami kurz wzniósł się niczym tarcza. Zaniepokojony, obrzuciłem szybkim spojrzeniem dach chmur, lecz nic się nie poruszyło. Przed nami majaczyła grań przełęczy. Musieliśmy zwolnić i zaryzykowałem długie spojrzenie w tył. Daleko za nami dostrzegłem małą, ciemną figurę. Le Stryge stał na pokrytej bliznami drodze, jakby przyglądając się nam; wznosząca się za nim chmura kłębiła się i wiła w smoczym wieńcu, lecz nawet nie drgnął. Znów wstrząsnął mną dreszcz, a koń zarżał, jakby chciał mnie uspokoić. Z gracją, nie potykając się ani razu, szedł stępa krawędzią ścieżki i kamienistym zboczem w dół, skacząc i ześlizgując się po stromiźnie na szerszą górską ścieżkę. Obejrzałem się do tyłu, zastanawiając się, czy ujrzę niską postać na tle nieba, gotową zrzucić lawinę na nasze głowy. Nic się jednak nie poruszyło.

Słońce chyliło się ku zachodowi, niebo stawało się coraz ciemniejsze i w zabarwionym na czerwono świetle góry były coraz mniej i mniej wyraźne. Gęstniejące zasłony mroku zaczęły okrywać szczyt. Basen chmur poniżej poszarzał i przygasł i gdy zbliżyliśmy się do niego, otulił nas szczelnie. Wszystko niknęło w mroku; ledwo dostrzegłem ścianę-cień przed nami. Nim zdołałem ściągnąć wodze, wpadliśmy na nią, a gałęzie drzew uderzyły mnie po twarzy. Trwało to chwilę i nagle rozległ się twardy, ostry odgłos kopyt i wjechaliśmy w cień. Gryzące powietrze chwyciło mnie za gardło i zapiekło w oczy. Koń zarżał cicho na dźwięk wysokich obrotów silnika samochodu sportowego tuż obok, ja także się przestraszyłem. Wstrząśnięty, ześliznąłem się z siodła i asfalt zakołysał się pod moimi stopami. Chwyciłem się kuli i zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kostek cukru.

- Szkoda, że nie wiem, jak ci na imię - powiedziałem mu. - Powinnieneś się nazywać... jak? Bucefał, Aster, Grane, a może... - Zrobiłem, co tylko mogłem. Rozluźniłem popręg i wędzidło, żałując, że nie mogę go wyczyścić i zaprowadzić do odpowiedniej stajni. Lecz, mimo iż poddawał się tym zabiegom całkiem chętnie, zaczął spoglądać w tył, poza drzewa, i domyśliłem się, że nie czuje się tu dobrze. Może ktoś go w jakiś sposób wzywa. Dałem mu ostatni kawałek cukru, a potem patrzyłem, jak otwiera szeroko chrapy, jakby chciał wyczuć coś w powietrzu, obraca się i rusza kłusem w stronę drzew. Ja także się odwróciłem i poszedłem przez parking w stronę hotelu - czy też próbowałem. Dużo czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni jeździłem konno; moje nogi i siedzenie były więc jednym piekącym wrzaskiem bólu. Gdy utykając wchodziłem po schodach, modliłem się żarliwie, żeby taras wciąż był pusty, by nikt mnie nie widział. Pokuśtykałem do mojego stolika i opadłem na fotel - ostrożnie, pamiętając o bąblach. Słońce niemalże nie przesunęło się na niebie, a mimo to różnica była ogromna. Nastąpiła wyraźna zmiana oświetlenia, niebo zaczerwieniło się nieznacznie, a chmury były na powrót tylko chmurami i niczym więcej, równie olbrzymimi i niematerialnymi, co wyobrażenia ludzi. Wydarzenia pozostały jedynie w moim umyśle, obecne w bólu i nie dającym spokoju strapieniu. To się wydarzyło; nie można sprzeczać się z bólem. Jechałem tą ścieżką, jak tego chciałem, i co znalazłem? Głęboki kocioł z chmurami i może jeszcze głębszą zagadkę. A na dodatek? Niebezpieczeństwo, być może śmiertelne niebezpieczeństwo. I pomyśleć, że jakieś dwie godziny temu byłem znudzony - ale czy były to godziny?

Nieświadomie, w odpowiedzi na pragnienie, sięgnąłem po nie tkniętą szklankę z ginem; wciąż była chłodna pod palcami. Uniosłem ją - i zamarłem z wytrzeszczonymi oczami. Była to bez wątpienia ta sama szklanka, lecz mimo ciepłego powietrza kostki lodu nie zdążyły się nawet roztopić.



Rozdział drugi


Zatem chciałem być sam, czyż nie? Nie w tej chwili. Zbyt wiele przeszedłem i co gorsza, nie chodziło jedynie o obolałe siedzenie. Niesamowita jazda stawała się coraz bardziej odległa i nierzeczywista, jak to zazwyczaj bywa ze wspomnieniami ze Spirali, a mimo to nie mogłem przestać o tym rozmyślać. Zwlekałem z odejściem z baru, choć wypełniał się typkami z targów, którzy robili świetne interesy - dosłownie - z lokalnymi dziewczynkami. Gdy gin stępił nieco ból fizyczny, pokuśtykałem do zatłoczonego pomieszczenia z grillem, by zjeść nijaki obiad, i usiadłem pogrążony w myślach nad tekturowym kubkiem z kawą. Potrzebowałem rady, to oczywiste, lecz mogłem ją znaleźć jedynie na Spirali.

Miałem duże szansę na sukces. Porty morskie, skrzyżowania szlaków rzecznych i wielkie ośrodki handlowe przeszłości, właśnie w miejscach o poplątanej sieci cieni mgliste pogranicze między Jądrem a Spiralą było najszersze i najłatwiejsze do przeniknięcia. Miejsca te nie musiały być starożytne; przeżyłem bardzo dziwne spotkanie w słabo oświetlonym przejściu podziemnym na O’Hare w Chicago. Z pewnością i tu istnieją drogi i skróty, lecz nie znałem ich, a to zawsze wiązało się z niebezpieczeństwem. Stryge mógł ich już pilnować, a ja, za wszelką cenę, wolałem uniknąć ponownego z nim spotkania. Poznałem go jako mściwego, a w dodatku nieustępliwego starego drania. Jeśli naprawdę mnie potrzebował, było mało prawdopodobne, że o tym zapomni. A mógł mnie zatrzymać. Na samą myśl o tym, w jaki sposób miałby tego dokonać, oblałem się zimnym potem: widziałem kiedyś, jak aktem czystego, zimnego okrucieństwa odebrał wiatr żaglom wielkiego statku. Zatem, dlaczego pozwolił mi po prostu odejść?

Zakląłem po nosem. Zbyt często znajdowałem się na tym jałowym obszarze i zaczynałem powoli dostawać bzika. Potrzebuję jakiejś rozrywki, pomyślałem, towarzystwa lepszego niż ten prze-pocony tłum w barze. Jasne! Lutz organizuje przyjęcie. Zamierzałem taktownie nie zjawić się, lecz teraz stwierdziłem, że odrobina zupełnie doczesnego blichtru i blasku może dobrze mi zrobić. Najlepiej będzie, postanowiłem, jeśli odpocznę przez jakąś godzinę lub dwie. Zostawiłem kawę, podniosłem się ciężko i poszedłem sztywno w kierunku wind. Czułem się tak, jakbym działał na automatycznym pilocie. Potrzebowałem kilku chwil, by dotarło do mnie, że z mojej kieszeni dochodzi delikatne, natarczywe piszczenie, lecz gdy wyciągnąłem małe pudełko z pulsującym czerwonym światłem, przebudziłem się natychmiast. Wyglądało jak miniaturowy kalkulator, czym też było, lecz był to również niesłychanie drogi pager podłączony do telefonu... i reagujących na każdy ruch czujników podczerwieni, które były wbudowane w przednią ściankę teczki. Skoczyłem w stronę schodów, zawahałem się przez chwilę na pierwszych stopniach, oprzytomniałem i ruszyłem ponownie do wind. Może i dotarłbym po schodach na dwudzieste piąte piętro szybciej, lecz do czego bym się wtedy nadawał?

Walnąłem w główny przycisk i skoczyłem do pierwszych drzwi, które się otworzyły, na przemian przeklinając i błogosławiąc Dave’a. Błogosławiąc, gdyż to właśnie on zwrócił się do ekspertów od szpiegostwa przemysłowego i kupił od nich najdroższe wyposażenie; przeklinając, ponieważ czujniki prawdopodobnie zwariowały, reagując na ogrzewanie, pokojówkę lub coś takiego. Jadąc niespiesznie do góry, stukałem stopą i rozmyślałem, krytykując swoje upodobanie do wysoko położonych pomieszczeń. Gdy dotarłem na właściwe piętro, wypadłem na korytarz, przekonany, że znajdę jakąś wąsatą, turecką Sttibenmaderl ścielącą właśnie moje łóżko. Jednakże z przeszklonego półpiętra, skąd widać było moje okna, zobaczyłem, że są ciemne. Małe urządzenie nie przestawało sygnalizować, że alarm jest bez przerwy uaktywniany. Rzuciłem się korytarzem, teraz już ostrożnie, i przesunąłem się bokiem w stronę moich drzwi, nasłuchując. Nic - a może? Przyszło mi do głowy, że jeśli to pokojówka, to porusza się cholernie cicho.

Przełknąłem ślinę zastanawiając się, czy nie zadzwonić do recepcji lub nie schować się za jedną z roślin doniczkowych i poczekać, aż ten ktoś się pojawi. W obu przypadkach mogłem zrobić z siebie kompletnego dupka, gdyby się okazało, że to tylko przywidzenia. Lecz nie miałem zamiaru pozwalać komuś na grzebanie w moich rzeczach. Ostrożnie włożyłem plastykową kartę w szczelinę obok drzwi i z nieskończoną, niewyobrażalną powolnością przekręciłem gałkę. Wiedziałem, że mechanizm zamka był upiornie cichy, lecz co z zawiasami? Naparłem na drzwi, delikatnie, powoli: ciemno. Spięty, pchnąłem nieco dalej. Między drzwiami a futryną pojawiła się linia kompletnej ciemności. Już miałem otworzyć drzwi, gdy przyszły mi do głowy dwie niesłychanie niepokojące myśli. Po pierwsze, jeśli ktoś jest w środku, a światło jest wyłączone, to może czaić się za drzwiami; a po drugie, najście to może mieć coś wspólnego z Le Stryge.

Powinienem był wcześniej wziąć to pod uwagę, pomyślałbym o tym, gdyby świat alarmów, wind i szyfrowanych zamków nie wydawał się tak odległy od świata nekromanty. Lecz, jak już wcześniej zdążyłem się o tym na własnej skórze przekonać, wcale nie musiało tak być. On sam lub jeden z jego pomocników albo stworzeń - było to bez różnicy - byli ostatnią rzeczą, na którą chciałbym wpaść w ciemności. Wstrzymałem oddech i... usłyszałem coś całkiem wyraźnie. Było to delikatne skrzypnięcie, trzask, cichy syk...

Krew zaczęła pulsować mi w uszach i gdybym spróbował zamknąć teraz drzwi, mógłbym nie podołać. Palce pokryły się potem i zaczęły łaknąć ciężaru wielkiego miecza, który wisiał nad kominkiem u mnie w domu. Gdyby Spirala rzeczywiście była tu dostępna, byłbym w stanie go wezwać; a to bez wątpienia pociągnęłoby za sobą bardzo ciekawe tłumaczenia, gdybym się mylił. Lepiej z tym poczekać, postanowiłem. Uchyliłem drzwi nieco szerzej i dostrzegłem wąski snop światła pod drzwiami sypialni.

Nie było to zwykłe światło, nie przypominało ciepłego blasku lampki przy łóżku ani szczerej jasności jarzeniówek w łazience; było przyćmione i szarawe, zbyt nikłe, by można je było nazwać opalizującym. A mimo to było w jakiś sposób znajome. Dzięki niemu mogłem zajrzeć przez szparę przy zawiasie. Nic tam nie czyha. W salonie też nikogo nie było. A zatem cokolwiek to jest, jest w sypialni. Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, co jeszcze znajduje się w sypialni? I wtedy ponownie usłyszałem trzask i cichy syk zniecierpliwienia i zdałem sobie sprawę, co może oznaczać to przytłumione światło. Nim drzwi zdążyły się za mną zatrzasnąć, trzema krokami przemierzyłem pokój i gwałtownym ruchem otworzyłem na oścież drzwi do sypialni.

W tej samej chwili dostrzegłem ciemną figurę zrywającą się z łóżka w blasku przyćmionego ekranu. Komputer przewrócił się. W mojej głowie pojawił się obraz czegoś smukłego i szybkiego niczym lampart, po czym zostałem ciśnięty na framugę, gdy to coś przemknęło obok. Lecz nie dość szybko. Mogłem być zesztywniary i obolały, lecz ja także nauczyłem się, jak być szybkim. Chwyciłem za ramię. Przywodziło na myśl wiązkę stalowych lin owiniętych jedwabiem. Jego właściciel, rozpędzony, zatoczył łuk i, nie tracąc prędkości, ruszył na mnie. Pięść ześlizgnęła się po mojej kości policzkowej, druga wystrzeliła do gardła. Opuściłem brodę na piersi, co przez przypadek sprawiło, że głowa ustawiła się pod odpowiednim kątem. Uczciwa walka nie była teraz na porządku dziennym. Mocno uderzyłem głową, i napastnik, zataczając się, runął przez łóżko. Skoczyłem, upadłem, gdy przeturlał się w bok, lecz wylądowałem na jego wyciągniętym ramieniu. Ręka sięgnęła w stronę pachwiny, co omal nie zakończyło się sukcesem, po czym zaciśnięta w pięść druga ręka zadała oszałamiający cios w kark. Bulgocząc osunąłem się, a niewyraźna postać zerwała się na równe nogi i pobiegła.

Kimże byłem, by się sprzeciwiać? Kopnąłem - moje długie nogi stanowiły dobrą dźwignię. Podeszwa zetknęła się z pośladkami nieproszonego gościa i wystrzeliła go dokładnie tam, gdzie chciał się udać, tyle że odrobinę szybciej. Tajemnicza postać odbiła się od framugi i upadła jak kłoda. Wciąż kręciło mi się w głowie, gdy przeturlałem się po łóżku na nieznajomego, uderzyłem w nos i chwyciłem za coś jedwabistego, co się rozdarło. I wtedy zadane z rozmachu uderzenie dosięgło mojego podbródka, druga pięść grzmotnęła głucho w brzuch i gdybym był przeciętnym biznesmenem, stałbym się jedynie ofiarą.

Upadłem w tył - intruz zerwał się na równe nogi - chwyciłem go od tyłu i rzuciłem na drzwi od łazienki. Dało mi to trochę czasu, by, walcząc z nudnościami, stanąć na kolanach. Intruz podniósł się. Zobaczyłem, jak dłoń w rękawiczce napina się i zrobiłem unik. Klasyczny cios w szyję musnął mi włosy i wylądował niegroźnie na łóżku - po czym druga ręka uderzyła łukiem w moje lewe ramię i niemalże pozbawiła je czucia.

Zdesperowany zablokowałem prawą ręką, rzuciłem napastnika na podłogę i wbiłem łokieć w jego nerki. Kopnął mnie w rzepkę, wystarczająco mocno, by ją złamać, gdybym nie cofnął się w porę. Tak czy owak, zaskowyczałem z bólu i uderzyłem pięścią. Przemieniliśmy się w niemożliwą do opisania burzę poplątanych kończyn, opadających ciosów, część z nich zabójczych... gdybyśmy mieli wystarczająco dużo miejsca, by zamachnąć się odpowiednio. Zostałem dobrze przeszkolony przez kilku przyjaciół i jeszcze więcej wrogów w sztuce walki pospólstwa, lecz ta osoba była poważnym przeciwnikiem. I bardzo paskudnym. Palce prześlizgiwały się w stronę oczu lub krocza przy każdej nadarzającej się sposobności, z odbierającym odwagę uporem starając się rozedrzeć usta, nos, uszy lub jakąś inną miękką część ciała. Nie mogłem w ten sposób walczyć, nawet gdybym miał więcej miejsca. I tak rzucaliśmy sobą we wszystkie strony na przestrzeni między łóżkiem a ścianą, za każdym razem próbując podciąć jeden drugiego lub coś w tym stylu.

Była sobota, pora obiadowa, i wszystkie numery wokoło z pewnością były puste, w przeciwnym razie ktoś by zareagował. Nie mogło to trwać długo, choć zdawało się, że upłynęły wieki, gdy coś zaczęło mi świtać. Ramię napastnika oddawało razy, wydawało się silne, było całkiem silne - lecz nie tak silne, jak moje. Im mniej zadawałem ciosów, próbując obezwładnić, skrępować jego ruchy, tym bardziej zdesperowany stawał się intruz, tym mocniej drapał. Wreszcie, gdy palce dosięgły mojego nosa, puściłem, zaskoczony... i z jękiem złożyłem się wpół, gdy kolano uderzyło w krocze. Natręt zerwał się na równe nogi, rzucił się do drzwi - i wpadł na łóżko, gdy zatarasowałem mu drogę. Było to coś, czego się nie spodziewał, ponieważ sam nie był w stanie tego zrobić. Zachwiał się - a ja stałem już na nogach tuż za nim. Uderzyłem potężnie w podstawę czaszki. Upadł do przodu - rzuciłem się na niego całym ciężarem, wbijając mu twarz w duszące objęcia ciężkiej hotelowej narzuty.

Moja gra opłaciła się; warto było udać przed chwilą, że to już koniec, by zyskać sposobność zadania ciosu, który zakończył walkę. Teraz nigdzie się już nie wybierał. Jednym kolanem uciskałem bolesne miejsce na jego plecach, drugie spoczęło na szyi. Ramiona miał zaplątane w narzutę, a nogi młóciły bezskutecznie; czułem, jak się unosi, walcząc desperacko, by złapać oddech, wydając przy tym głośne, chrapliwe dźwięki. Jeśli szybko go nie puszczę, udusi się. Nie do wiary, och, nie do wiary!

Usiadłem. Zacząłem powoli odzyskiwać dech, rozmasowałem siniaki, pozwoliłem, by opadł mi poziom adrenaliny i oddałem się po prostu luksusowi swobodnego oddychania. W swoim życiu miałem chyba tylko jedną poważniejszą bójkę, tyle że nie z istotą ludzką. Po chwili to bezczynne siedzenie stało się trochę nudne, postanowiłem przeszukać leżące pode mną ciało. Szamotanina nasiliła sie, lecz zignorowałem to. Ubrany był w coś w rodzaju ściśle dopasowanego kombinezonu, z którego wydzielał się zapach potu i prawdopodobnie jakiegoś płynu po goleniu. Gdzie są kieszenie? Znalazłem jedną, wysypałem pęk metalowych narzędzi na jednym kółku i plik perforowanych płytek z plastyku. To do otwierania drzwi, pomyślałem, i to całkiem wyrafinowane, jeśli poradził sobie z tymi drzwiami. Coś jeszcze? Wsunąłem rękę do wewnętrznej kieszeni w spodniach - nagle, wstrząśnięty, zacisnąłem dłoń. Ciało pode mną skręciło się spazmatycznie; choć o połowę słabiej, niż ja bym zareagował.

Odrzucony na bok, bardziej z zaskoczenia niż jakiegoś innego powodu, odturlałem się po łóżku. Wskazywało by to, że byłem bardziej uczciwym przeciwnikiem, niż mi się wydawało. Gdybym posłał kilka ciosów więcej poniżej pasa, z pewnością wcześniej bym się zorientował, że marnuję tylko czas.

Zerwałem się z łóżka, chwytając po drodze komputer, i zapaliłem górne światło. Patrzyłem w osłupieniu na dyndające, postrzępione pozostałości maski narciarskiej i szkarłatną twarz, która uniosła się znad narzuty. Z nosa ciekła jej krew.

- Nawet o tym nie myśl! - szczeknąłem, gdy dostrzegłem morderczy błysk w jednym otwartym oku. - Telefon ma alarm - jeden ruch i go włączę. Poza tym nie sądzę, żebyś była w odpowiednim stanie, by sobie ze mną poradzić, czyż nie?

Kobieta zwiesiła głowę i wydała z siebie potężny, zdławiony szloch. Był o wiele bardziej wymowny niż jakiekolwiek przekleństwo. Spuściłem wzrok, wstydziłem się swojego zachowania, co było przecież absurdalne. I wtedy zobaczyłem przewody biegnące od mojego komputera do dodatkowego gniazdka telefonicznego, które przeznaczone było dla linii faksu i modemu. Spojrzałem na ekran i poczułem, jak rozjaśnia mi się w głowie: w głównym oknie uruchomiono oprogramowanie komunikacyjne. Wcisnąłem Pauzę.

- A więc, dokąd kopiowałaś moje pliki? - zapytałem. Kobieta nic nie powiedziała. - Ich fragte, wohin Sie meine Feiłen copieren wollte? Je viens de vous demander ou exactement vous avez voulu copier mes fichiers? Hein? Me archivi - dovei?Losficheros...

Wymruczała coś, co zabrzmiało dość sprośnie.

- W porządku, w takim razie pozostaniemy przy angielskim. Takie słowa, jak „szpiegostwo przemysłowe”... czy ci to coś mówi?

Cisza. Popatrzyłem na nią przez chwilę, nie dlatego, że było na co patrzeć. Wysoka, wystarczająco dobrze zbudowana - w rzeczywistości gibka jak pantera, i niezupełnie płaska na klatce piersiowej, lecz jej twarz psuła ogólne wrażenie. W obecnej chwili wyglądała strasznie, jedno oko miała spuchnięte i podbite, rozciętą, wybrzuszoną wargę, a z nosa wciąż ściekał śluz i krew, lecz nawet będąc w najlepszej formie nie wygrałaby żadnego konkursu piękności. Była to gorzka, twarda twarz, twarda jak jej pięści, od głębokiego V między brwiami, w dół, do głębokich, rozgoryczonych zmarszczek po obu stronach drugiego nosa i ponurych, ciężkich ust. Otwarte oko wyglądało na głęboko osadzone i bardzo ponure, nieco skośne, zwężone napięciem i złością. Włosy miała krótkie i czarne, zlepione potem - i to mniej więcej wszystko, co można było o niej powiedzieć. Tak, jak wyglądała, mogła być w każdym wieku, może po czterdziestce; lecz spojrzawszy na jej szyję, odjąłem dziesięć lat albo więcej. Widziałem takie twarze u pokonanych kobiet-sportsmenek. Nie była to twarz ustępliwej kobiety, ani trochę; była to twarz kobiety nienawidzącej, tego rodzaju, który nie przestaje nienawidzić, obojętnie, czy ma rację, czy nie.

Mimo wszystko, spróbowałem ponownie:

- Nie zechciałabyś mi czegoś powiedzieć? Na przykład, kim jesteś i co tu robisz? Chciałaś zdobyć jakąś sprawność? Nie?

- Są ludzie, którzy wiedzą, gdzie jestem. - Jej głos był niski i bezbarwny. - Jeśli mi coś zrobisz, dopadną cię.

Wzruszyłem ramionami. Utrudniała i wcale nie miała zamiaru przestać. Sprawdziłem numer telefonu - 010 33. Z pewnością Francja, pomyślałem, tam nie ma numerów kierunkowych, lecz ten wyglądał zdecydowanie, jak numer ze Strasbourga. Wpisałem polecenie, by go zachować, przesłałem całkiem dosadny komunikat i przerwałem połączenie. Następnie zerwałem się w ostatniej chwili i uniknąłem jej gwałtownego skoku w poprzek łóżka. Błyskawicznym ruchem zabrałem komputer spoza jej zasięgu i wyrwałem przewody z gniazdka.

- Niegrzeczna!

Przez chwilę myślałem, że rzuci mi się z wrzaskiem do gardła; lecz zamiast tego, znużona, spuściła stopy na podłogę i ukryła twarz w dłoniach. Ostrożnie, ani na chwilę nie spuszczając z niej wzroku, odłożyłem komputer.

- Nigdy się nie nauczysz, co? Myślę, że lepiej będzie, jeśli zadzwonię na dół po dwóch miłych, muskularnych szwajcarów by oddali cię w ręce policji.

Parsknęła, po czym wydała z siebie odrażający grzechot i przełknęła z trudem.

- A dalej! Tylko spróbuj! Nie zrobisz tego, prawda? Bo co by się wtedy stało z twoimi cennymi sekretami? - Miała zgrzytliwy głos. Uświadomiłem sobie, że gdzieś już coś takiego słyszałem - tylko gdzie? Ten sam ostry, jednostajny dźwięk, obłudny i przepełniony sarkazmem kogoś, kto świadom jest swojej racji i nie czerpie z tego przyjemności. - Mogliby zdecydować, że chcą zadać ci parę pytań, gdyby zobaczyli, co masz w tym swoim komputerku!

Zamrugałem oczami. No dobrze, były tam sekrety handlowe, lecz nic szczególnie ważnego.

- Co za rzeczy? Omal nie plunęła.

- O tobie! O tobie i twoich koleżkach, tak zwanych współpracownikach z tego europejskiego projektu transportowego. Och, nie myśl sobie, że nikt nie wie, co tak naprawdę zamierzacie! Te nazwiska, one wyjawiają wszystko każdemu, kto wie!

- A dokładnie, co wyjawiają?

- Och, dajże spokój! Te sukinsyny? Oni nie mogą być związani z niczym uczciwym! Połowa z nich to pozostałość nomenk1atury ze starych reżimów komunistycznych, niektórzy o wygórowanych ambicjach, a pozostali to skorumpowane grube ryby, z którymi ci pierwsi załatwiali interesy. Oraz ekstremiści, tacy, jak twój serdeczny przyjaciel, Herr Baron!

- Lutz von Amerningen? Co o nim wiesz? Wzruszyła teatralnie ramionami.

- Och, niewiele. Tylko wszystkie te nowe ruchy wyrastające ostatnio jak grzyby po deszczu, nie tylko w Niemczech, lecz w całej Europie. Ich obozy szkoleniowe, tajne składy broni i polityka prowadzona na ulicach, jak na przykład dzisiaj. Mają rozmaite nazwy, a wszystkie oznaczają dokładnie to samo: „neonazistowska”, każda z nich. Ale przecież o tym także nie wiedziałeś, mam rację?

Oparłem się o ścianę.

- Wiesz, tak się akurat składa, że nie.

- Och, nie, zgiń myśli! - nie kryła złośliwości. -1 oczywiście nie wierzysz w ani jedno słowo, prawda?

Wzruszyłem ramionami.

- Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Nie zdziwiłbym się zbytnio, przynajmniej w przypadku kilku z nich. To smutna prawda na temat interesów w Europie Wschodniej, nie można uniknąć zadawania się z takimi ludźmi. Gdy nastąpiła katastrofa, byli jedynymi w pobliżu, którzy posiadali odpowiednie umiejętności organizacyjne i rzecz jasna ustawili się naprawdę dobrze. Są całkiem niegroźni, na swój sposób. A Lutz... przypuszczam, że mógłbym w to uwierzyć. Akta dotyczące kariery wojennej jego ojca były trefne, prawda? Sam nigdy nie lubiłem za bardzo tego człowieka.

- Jego ojciec? - Z jakiegoś powodu wykrzywiła usta. Rozejrzała się wkoło i nagle złapała coś z toalety. Spiąłem się, bo była niepokojąco szybka. Lecz sięgnęła tylko po długą białą kartę. Rzuciła mi ją pod stopy. Zaproszenie Lutza. - A to?

- Moje pierwsze - powiedziałem spokojnie. - Nie byłem pewien, czy pójdę, czy też nie.

Przesłała mi kpiący, krzywy uśmiech. Ponownie wzruszyłem ramionami.

- Myśl sobie, co chcesz, gwiżdżę na to. To nie ja próbuję tu coś udowodnić. Wiem o nich jedynie, że są powszechnie szanowanymi biznesmenami, zarówno w swych krajach, jak w całej Europie, właśnie dlatego moja firma nawiązała z nimi kontakty. A nawet zakładając, że w twoich słowach kryje się ziarno prawdy, i w ich przeszłości jest coś podejrzanego, dotąd nic na to nie wskazywało. Ani w interesach, ani na stopie towarzyskiej, w pracy lub przyjemności. Poza tym nie zadawaliśmy się z nimi za bardzo. A mojej firmie nigdy nic nie zarzucono. Mamy nieskazitelne konto rasowe, żadnych powiązań z ugrupowaniami politycznymi, nie mieszamy się do polityki. Nic! Podejrzenia pod naszym adresem zaprowadzą cię donikąd. Kimkolwiek jesteś.

Przeszyła mnie wzrokiem pełnym nienawiści; moje słowa nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Wiedziałem już, kogo przypominał mi jej głos: jedną z moich nauczycielek z przedszkola. Wyobraźcie sobie zrzędliwą, starą, wiecznie skrzywioną kobietę, która, święcie przekonana, że dzieci w jakiś sposób spiskują przeciwko niej, czerpała mściwą rozkosz, łapiąc je na gorącym uczynku. Pomyślałem, że ta tutaj może mieć podobny problem. Myślałem, nie spiesząc się. Nie sądziłem, że jest gliną - mówiła o nich „oni”. Poza tym wyglądała na zbyt rozchwianą. Nagle doszedłem do przekonania, że mam przed sobą jakąś maniakalną reporterkę. Mógłbym wystąpić na drogę sądową lub wnieść skargę, przedstawiając dowolną liczbę wykroczeń - naruszenie prywatności i nietykalności osobistej, kradzież danych, i tak dalej - Jednakże ta obłudna awanturnica mogłaby, już na ławie oskarżonych, zacząć rzucać błotem i coś mogłoby przylgnąć.

- I co? - spytała. - Piekielnie się spieszysz, by wezwać policję, co?

- Tak - powiedziałem. - Mam już tego dosyć. Precz!

- Chcesz, bym wykręciła za ciebie numer? - spytała słodko. - jsjje? Zabawne...

Chwyciłem ją za kark i postawiłem na nogi.

- Nie potrzeba nam teraz twoich brudnych rewelacji w prasie - powiedziałem i zacząłem przetrząsać jej pozostałe kieszenie, wyrzucając z nich szereg małych, złowrogich narzędzi i klucz do pokoju. Żadnych dokumentów, zupełnie nic. Na ubraniu znalazłem ślad po obciętej metce. - Tylko dlatego ujdzie ci to na sucho, lecz posłuchaj mnie uważnie: jeśli jutro z samego rana nie wyprowadzisz się z... - zerknąłem na klucz, po czym odrzuciłem jej go - pokoju 1726, postaram się, by cię wyrzucili. Rozumiesz? Wiesz, że mogę to zrobić.

- Wierzę ci! - wysyczała.

- No to już! - pokazałem palcem na drzwi. Kobieta minęła mnie utykając, lecz w salonie zaczęła iść z rozmyślną bezczelnością; zatrzymała się nawet, by podnieść plik papierów, toteż chwyciłem ją pod ramię i wypchnąłem na korytarz. Zaczepiła nogą o gruby dywan, lecz nie upadła; wyprostowała się, rzuciła mi przez ramię gniewne spojrzenie, warknęła jeszcze coś pod nosem i ruszyła przed siebie z przesadną dystynkcją, choć z pewnością starała się nie utykać. Popatrzyłem za nią przez chwilę, po czym pchnąłem drzwi, chcąc je zatrzasnąć, lecz amortyzator sprawił, że pozostała wąska szpara i wtedy usłyszałem dojmujący płacz, który został pośpiesznie zduszony. W jednej chwili poczułem się znacznie mniej prawy; co już zupełnie wyprowadziło mnie z równowagi.

Wszedłem do łazienki i zacząłem się myć, starając się nie patrzeć w lustro. Nic na to nie mogłem poradzić, prawda? Nie szczędziła mi razów. Gdybym się nie bronił, rozkwasiłaby mnie na miazgę, a potem uciekła, być może z moim komputerem. Przynajmniej nie próbowała zagrać kobiecą kartą w żaden z dwóch najczęściej występujących sposobów, choć decydując się na ten bardziej oczywisty, miałaby przeciwko sobie swój własny wygląd. Ta twarz, pomyślałem, lecz czy zawsze miała taki wyraz? Spróbowałem sobie wyobrazić ją bez niego i nie mogłem. Dobre przebranie, jeśli tylko umie sprawować nad nim kontrolę. Kim była? Zacząłem żałować, że wypuściłem ją tak łatwo. Jednak nic bym nie wskórał. Tak. Skrzywiłem się z bólu, gdy gorąca woda sprawiła, że rozbolały mnie rozliczne siniaki i zadrapania. Cholernie niewiele jej brakowało. Gdzie się nauczyła walczyć w ten sposób? Jak utrzymuje tak dobrą formę? Wspinając się jak ja?

Wspinaczka.

Pokój 1726 był na siedemnastym piętrze - cztery piętra niżej. Gdzie może być numer 26? W tym końcu budynku, lecz po drugiej stronie, to jeden z tańszych pokoi. To by się zgadzało. Podniosłem jeden z małych przedmiotów, które przy niej znalazłem - pluskwa, nie miałem żadnych wątpliwości. Znajdowała się wystarczająco blisko, by mieć czysty odbiór. Ogarnął mnie gniew. Wystarczająco blisko także i do innych rzeczy! Zabrałem ze sobą sprzęt niezbędny do tych krótkich wakacji, które sobie obiecałem. Poruszyłem się niespokojnie. To był szalony pomysł - lecz w formie ponurego żartu zaczął mi się coraz bardziej podobać. Rozgniotłem w palcach małe, złowrogie urządzenie. Wtykamy nos w cudze sprawy, co? Na Boga, pokażę tej suce, jak się to robi! Podbiegłem do szafki, do której włożyli moje walizki, i zacząłem w niej grzebać.

Wiedziałem, że żaden z moich normalnych kombinezonów z lycry nie będzie się nadawał; wszystkie były zbyt jaskrawe. Założyłem szarą bluzę z kapturem, ciemne dżinsy, na tym zapiąłem ciężką uprząż i zacząłem wpinać w uchwyty kości, ekspresy i przyzwoitą kolekcją kości mechanicznych, które od dawna chciałem wypróbować. Założyłem buty na miękkich podeszwach i już po chwili stałem z rozwiniętą lekką niczym piórko linką. Zacząłem szykować zakręcany karabinek i przyrząd do zjazdu. Było to jedno z tych okien z ciężką futryną, które otwierało się do wewnątrz i na zewnątrz; mogłem mieć pewność, że utrzyma mój ciężar, nawet jeśli będę się kołysał. Myśl ta przypomniała mi o moim kasku, spojrzałem na niego z czułością, lecz zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zabrać, gdyż oświetlenie na zewnątrz sprawiłoby, że błyszczałbym niczym morska latarnia. Otworzyłem szybko okno, zawiązałem linę wokół głównego filaru, przeciągnąłem przez klamry uprzęży i przerzuciłem nogę na zewnątrz. Spojrzałem w dół, na gzyms, potem dalej - i serce podeszło mi do gardła. Parking przemienił się w delikatnie pobłyskującą masę samochodowych dachów i aż za łatwo mogłem sobie wyobrazić siebie samego pędzącego w ich stronę, a być może nawet przelotne spojrzenie na własne odbicie w drogiej, lustrzanej powierzchni lakieru, zbliżające się, by spotkać się ze mną w jednej unicestwiającej chwili; cząsteczka i antycząsteczka...

Otrząsnąłem się. Zdążyłem już przywyknąć do strachu; każdy amator górskiej wspinaczki, który mówi, że nie patrzy w dół, jest kłamcą. Czasami można było zesztywnieć na kilka minut - nawet jeśli, co wolałem, zaczynało się z dołu, dzięki czemu można było stopniowo przyzwyczaić się do wysokości. Zjazd na linie nie był w moim guście, lecz nie miałem innego wyjścia; musiałem się śpieszyć. Kiedyś wspinałem się po ścianie hotelu w Bangkoku, czyż nie? Był znacznie wyższy. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, źe to robię, lecz czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Ostrożnie przerzuciłem drugą nogę, skrzywiłem się z bólu, gdy uderzyłem się w siniak, znalazłem występ pod nogami i odchyliłem się do tyłu, stopniowo luzując linę, aż zacząłem schodzić w dół gładkiej, betonowej fasady hotelu. Gdybym był kilka pięter niżej, nie mógłbym tego zrobić. Znalazłbym się wtedy na obszarze oświetlonym przez zewnętrzne światła, lecz w górze było ciemniej - a to dlatego, żeby znak na dachu był dobrze widoczny; w jego cieniu wszyscy złodzieje wspinający się po rynnach i dachach byli jednakowi, jak koty.

Droga w dół była prosta. Gdy, jak mi się wydawało, osiągnąłem właściwe piętro, zablokowałem na chwilę hamulec i zacząłem szukać miejsca, gdzie mógłbym założyć punkt asekuracyjny. Nic. W eleganckiej fasadzie pełno była szczelin i otworów, lecz wszystkie były za duże, nawet dla heksa. Zacząłem się pocić ze zdenerwowania, lecz nic na to nie mogłem poradzić; miałem do wyboru albo się wycofać, albo pokonać to cholerne załamanie na jeden raz. Zaryzykowałem spojrzenie w dół; nikt nie krzyczał ani nie pokazywał palcem - jeszcze nie. Nie miałem czasu na zastanawianie się. Zacząłem odpychać się od ściany, coraz dalej i dalej za każdym razem. Gdy osiągnąłem największą amplitudę, nagle zobaczyłem siebie samego, jak wpadam przez okno do jakiegoś pomieszczenia pocięty do kości przez ostre szpony potrzaskanej szyby...

Do diabła z tym! Rozbujałem się na boki i zwolniłem hamulec. Z hałasem przypominającym do złudzenia dźwięk dartego płótna odleciałem od ściany, potem w bok; zacząłem spadać, a po chwili lina oparła się na bocznym filarze i zarzuciło mnie. Zacisnąłem hamulec; beton wpadł na mnie, kłując w ręce, kolana, wszystko, czym mogłem do niego przywrzeć. Odbiłem się, przytrzymałem, ześlizgnąłem, szorując o ścianę; jeden palec znalazł szczelinę, następny, stopa - posiniaczone ciało zaklęło bezgłośnie, lecz nie traciłem czasu. Wziąłem głęboki wdech, spojrzałem w górę i policzyłem piętra. Jedno niżej - dobrze. Od tej strony z dołu prawie nie było mnie widać. Zacząłem wspinać się, zbierając luźną linę, nie chcąc, żeby zobaczył ją ktoś przez okno. W górze, po prawej - tam powinno być okno numeru 26. Było nieznacznie uchylone... W chwili, gdy moje palce chwyciły się występu poniżej, zapaliło się światło.

W szalonym pośpiechu wspiąłem się na gzyms i zastygłem w półprzysiadzie, ze zdrętwiałymi palcami i trzeszczącymi plecami. Wiedziałem, że muszę zachować ostrożność: niemal na pewno będą tam i inni, zwykły zespół do tego typu operacji. Zasłony były rozsunięte; nasunąłem ciemny kaptur głębiej na twarz i wyjrzałem ponad parapetem. O, proszę, idzie wolno, ledwie zamknąwszy drzwi. Przyszło mi do głowy, że pewnie szła po schodach, chcąc uniknąć przygodnego spotkania w windzie - długie, powolne kuśtykanie. Dotarła do fotela, zwinęła się w nim, a jej ciałem wstrząsnęło coś, co wyglądało na pełen wyczerpania szloch. Nikt inny nie przemówił, nikt się nie poruszył. Była sama.

Moje głupie, irracjonalne sumienie zakłuło mnie ponownie; schowałem się z powrotem. Palce i mięśnie łydek zaprotestowały; zacząłem gorączkowe poszukiwania i znalazłem szczeliny, w których mogłem umieścić kilka kości mechanicznych. Ich dziwnie ukształtowane podwójne łby rozwarły się i chwyciły brudny beton; wpiąłem w kość karabinek i przypiąłem się do uprzęży. Kątem oka uchwyciłem jakiś ruch; wstała i zaczęła rozpinać kombinezon. Przeszła tam i z powrotem i zobaczyłem, jak zwinięty kombinezon leci przez pokój, pewnie go kopnęła. Następnie przeleciała koszulka i zobaczyłem, jak nagie ramię unosi się, a palce dotykają ostrożnie czerwonych plam wokół żeber. Chciała się upewnić, czy nie ma złamań. Moje sumienie zawyło; z drugiej jednak strony, ja też byłem mocno obolały. A poza tym, mówiąc prosto z mostu, dobrze się bawiłem; okazało się, że ma ładne plecy - na tyle, na ile mogłem zobaczyć - choć widziałem zdecydowanie zbyt mało. Przesunąła się w bok i straciłem ją z oczu. Ostrożnie podciągnąłem się za rozsunięte zasłony i bardzo powoli zajrzałem do środka.

Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, była bielizna leżąca obok kombinezonu. Och, Boże. Stała tam, wciąż plecami do mnie - naprawdę ładne plecy, całkiem niezłe - z jedynej butelki w barku nalała sobie alkoholu do pokaźnej szklanki, wypiła duży łyk, dolała do pełna, pełnym zniecierpliwienia gestem przetarła oczy i ponownie upiła duży łyk, trzymając szklankę kurczowo obiema rękami. Odwróciła się, a ja skurczyłem się w cieniu zasłon; zobaczyłem, jak kuśtyka do fotela przy telefonie. Nachyliła się nad nim - miała naprawdę ładne plecy - dotknęła go niepewnie, jakby ją przerażał, zaklęła siarczyście, usiadła i zaczęła wystukiwać numer.

- Halo? Proszę Centre cTOrdinateur... Pokój Komputerowy? Georges, tak... no, Georges? Dostałeś te pliki... tak, wspaniale, wspaniale! - Widać było, jak opuszcza ją wielkie napięcie; zgarbiła się i łyknęła ponownie ze szklanki. - No i co? Czy to wystarczy? - Długa cisza. - O czym ty mówisz? Georges, nie zdajesz sobie sprawy przez co przeszłam, by je zdobyć. Jeśli zmarnowałeś je przez własną nieudolność...

Jeszcze dłuższa cisza; po czym pełen udręki okrzyk:

- Nie uwierzę w to! Georges, musi coś być! Przecież zgodziliśmy się, czyż nie? Właśnie, że tak, sam to powiedziałeś! Pan Pierdolenie Czysty w środku tego stada hien! A te wszystkie drobne zniknięcia, których nie może w żaden sposób wytłumaczyć!? Sprawdziłeś jego dane z adresami, i co? - Cisza. - Jesteś pewien, że to wszystko jego kochanki? A co z tą chińską suką? W porządku, w porządku! A więc to zimnokrwisty drań, który traktuje je jak śmiecie, czego się spodziewasz? W porządku. - Zamyśliła się na chwilę, lecz widać było, że wrze wewnętrznie. Nie ona jedna.

- W porządku - powiedziała ponownie głosem, który oznaczał dokładnie co innego. - Powinieneś był go widzieć, co za drań! Dzisiaj w czasie demonstracji Piękny Chłopiec przejeżdża z von Amerningenem, rozglądając się wkoło z największym spokojem, co za para! Jak w Weimarze w latach trzydziestych, testują system do czegoś naprawdę dużego. Maksymalne zniszczenie. Mogą nawet planować wykorzystanie jego sieci. Może chcą, żeby wszyscy się od niej uzależnili, a potem zablokują ją i w najbardziej odpowiednim momencie zadadzą cios światowej ekonomii! A co z transportem prowiantu dla oddziałów, a nawet uzbrojenia, bez jakiejkolwiek kontroli, zanim dotrze do miejsca przeznaczenia? Wszystko w błyskawicznym tempie; mamy tu do czynienia z blitzkriegl Słuchaj, Georges, to zbyt duża sprawa dla tylko jednego wydziału w departamencie, to musi iść do komisarza... mówię poważnie, oprócz tego, co ma już teraz, wszystko o tym Fisherze! Uciszmy go, może jeszcze Barona, a wtedy rozwalimy resztę. - Cisza. - No cóż... nie... tak się akurat składa, że zdobyłam nowe dowody, miluś został przeszkolony, nie ma żadnej wątpliwości. Skąd ja mam wiedzieć? Całkiem możliwe, że z IRA w Libii. Obojętnie gdzie, jest dobry. Za dobry. Tak. No cóż, nie dałam mu się, musiał mnie wypuścić, wiesz przecież, że w departamencie nie ma mężczyzny, który - och, daj spokój, Georges, jesteś taki sam jak cała reszta! Dosyć tego! To musi być on! A teraz wchodzimy, rozszarpujemy go i zostawiamy, by zgnił... Georges! Po której jesteś stronie? Nie rób mi tego. Tym razem nic nie osiągnęliśmy i co z tego? Tak. Tak, jestem spalona. Skąd mogę wiedzieć, czy ma numer? Całkiem możliwe, lecz nie sądzę. Zapomnij o tym, pewnie wiedział o tym znacznie wcześniej, on za tym stoi. Och, daj spokój! Jeśli zaczniesz wygadywać głupoty Bernheimerowi, z marszu odsuną mnie od tej sprawy, wiesz o tym? Zrozum, może... Nie, Georges! Nie!

Zawahała się, słuchawka zadrżała w jej ręce, i omal jej nie upuściła, pomyślałem, że chce cisnąć nią o ziemię. Spojrzała na nią i wykrzywiła twarz.

- A pierdol się - powiedziała i delikatnie odłożyła słuchawkę. Wstała i spostrzegłem, widoczne wyraźniej niż jej nagość, zaczerwienione i siniejące plamy na skórze. Wyglądała, jakby przeszła przez maszynkę do mięsa. Zaraz jednak pomyślałem o pogwałconej prywatności, skradzionych plikach, o zainteresowaniu moimi przyjaciółkami i zaskakującym jadzie w głosie, który przekręcał i torturował prawdę, by dopasować ją do swoich podejrzeń. Moje sumienie zamknęło usta, skrzyżowało ramiona na piersi i w milczeniu napawało się widokiem.

Kobieta spojrzała na szklankę, odstawiła ją do łazienki, niczym robot-balerina. Po chwili usłyszałem szum wody w kabinie natryskowej. Nie taki zły pomysł, pomyślałem; sam mógłbym to zrobić. Wyjąłem kości mechaniczne ze szczelin, zebrałem siły i odepchnąłem się od ściany. Wyleciałem w powietrze, zatoczyłem łuk i znalazłem się z powrotem na frontowej ścianie hotelu. Tym razem nie musiałem trzymać się kurczowo; uderzyłem o mur, odbiłem się, przymocowałem rolkę z hamulcem i zacząłem energicznie wciągać się do góry, aż trzeszczało mi w ramionach; przeciągałem linę pod zmaltretowanymi pośladkami, by nie było jej widać z okien. Wiedziałem już, o co w tym wszystkim chodzi, a uczucie ulgi dodawało mi sił.

Strasburski numer i Goran Bernheimer, zastępca komisarza do spraw handlu w Unii Europejskiej. Zatem teraz Joanna d’Arc była wywiadowcą handlowym Unii; dobra robota dla paranoika. Lecz sądząc po jej tonie, już wkrótce przestanie mnie prześladować: Bernheimer bez wątpienia nie jest głupcem. Ulga wystarczyła na całą drogę powrotną do pokoju... prawie.

Znalazłem się na parapecie, gdy ogarnął mnie chłód. No dobrze, pomyślałem, jest jedynie nadgorliwą gliną z manią prze-śladowczą. Była to osoba tego typu, która kończy sprawę własnoręcznie, podrzucając dowody obciążające. Niech tylko spróbuje! Tak czy inaczej to glina, a nie łowczyni skandali, a to oznaczało, że słowa jej nabierały znacznie większej wagi, o wiele większej. W porządku, wiem, że myli się co do mnie - lecz główną podstawą jej podejrzeń wydawało się być towarzystwo, w którym się obracałem. Założyłem pośpiesznie, że myli się również i w tej kwestii - lecz, czy było tak naprawdę? Wyrażała się o nich z absolutną pewnością. Z rozmowy telefonicznej można było wywnioskować, że nie znany mi Georges także. A ona co do Lutza nie miała najmniejszych wątpliwości.

Krzywiąc się z bólu, wszedłem do środka i skierowałem się do przybytku filozofów, do łazienki. Musiałem ponownie się wykąpać. Nad szeroką wanną pochylał się telewizor, lecz nie dał mi ukojenia, gdy leżąc w gorącej kąpieli próbowałem odpędzić bóle i troski. W wiadomościach pełno było informacji o zamieszkach, tutaj i w Warszawie, gdzie polscy skinheadzi ścierali się z neokomunisty-cznymi zbirami. Jedni lepsi od drugich, zauważyłem w duchu; prowodyrzy byli praktycznie tacy sami, tak samo jak tutaj’. Europa powoli zaczynała mieć jedno oblicze i nie było to oblicze, które mi się podobało. Z niechęcią wygramoliłem się z wanny, po czym zadzwoniłem na dół do recepcji po frak i do garażu, po samochód. Ostatecznie zdecydowałem przyjrzeć się przyjęciu u Lutza.

Wypożyczyłem najnowszy sportowy model BMW. O tej porze na drogach samochodów było niewiele, toteż szybko wydostałem się z miasta i ruszyłem pośród pól. Dojechałem krętymi drogami do małej wioski, która przykucnęła uparcie w cieniu barokowej bramy - była to jedyna materialna pozostałość po olbrzymich niegdyś dobrach rodu Amerningenów. Ludzie przy bramie także mieli na sobie smokingi, lecz nie można ich było pomylić z gośćmi lub kelnerami; nienagannie uprzejmi, jednakowego wzrostu, o wielkich kwadratowych głowach wyglądali na pruskich grenadierów. Patrząc na nich, można by pomyśleć, że są ociężali, lecz poruszali się z kocią gracją. Jeden z nich gawędził ze mną uprzejmie w dobrej angielszczyźnie, podczas gdy pozostali dyskretnie obejrzeli mnie i moje zaproszenie, sprawdzając nazwisko na jakiejś niewidzialnej liście. Po chwili otworzyli z pompą bramę, pewnie żeby osłodzić mi to drobne opóźnienie. Gdy jechałem, po obu stronach budziły się łagodne światła, po czym przygasały zostawiając długi podjazd pogrążony w mroku.

Mogłoby się wydawać, że dom rodzinny bawarskiego barona okaże się gotycką fantazją wieżyczek i murów obronnych lub olbrzymim wiejskim Schloss pełnym jelenich głów i olbrzymich palenisk. Zamiast tego zatrzymałem się przed okazałym, choć ugrzecznionym w stylu domem z przeszkloną kopułą - moda na takie domy panowała pewnie ostatnio w towarzystwie nie pracujących dżentelmenów z osiemnastego wieku. Najwidoczniej przodkowie Lutza także byli ugrzecznieni. Jeśli istniał w pobliżu jakiś stary zamek, to były to prawdopodobnie artystyczne ruiny gdzieś w ogrodzie. Miejsce to bardziej przywodziło na myśl sączone wolno Cointreau niż pite garncami piwo, choć sądząc po zgiełku, który dotarł do mnie, gdy otworzyły się wysokie drzwi frontowe, odbywało się właśnie niezwykle aktywne „sączenie”. Ze środka wysypało się grono lokajów, na których czele szła Juno w wieku około pięćdziesiędu pięciu lat. W młodośd musiała być cał-kiem-całkiem, gdyż pomimo surowego klasycznego kostiumu wdąż zwracała uwagę. Przywitała mnie jak ulubionego siostrzeńca, przedstawiła się z konspiracyjnym uśmieszkiem jako In-ga-Lise, majordom Herr Barona, i zapewniając, że Herr Baron oczekuje Herr Ratsprasident (znaczy się mnie), z wdziękiem porwała mnie w czeluśd domu.

Podwójne drzwi z sieni otworzyły się na imponującą salę balową. Te arkady mogły niegdyś rozbrzmiewać echem subtelnych walców i kadryli; teraz stanowiły wirującą plamę dekoracji i kolorowych świateł, zarzuconą łóżkami, poduszkami i rozwalonymi, chichoczącymi dalami. Powietrze było gęste i zadymione. Aromatyczny tytoń z posmakiem marihuany łączył się z nieprawdopodobną mieszanką drogich perfum i potu błyszczącego w przypadkowym świetle lasera z dyskoteki na zewnątrz. Biel skrzyła się i migotała na kolczykach i opalizujących sukniach, wodząc gorącym, niematerialnym palcem po obnażonych łopatkach i głębiej. Gdy przesuwaliśmy się ostrożnie bokiem, przechodząc ponad leżącymi lub spledonymi dałami, boczne drzwi otworzyły się z hukiem pośród pisków i krzyków. Rozległ się tupot bosych stóp na marmurowej posadzce i na chwilę znaleźliśmy się w depłym śdsku na wpół ubranych dał. Kobiety sprawiały wrażenie, jakby nie zdążyły dokończyć toalety, przynajmniej większość z nich, choć jedna lub dwie miały na sobie tylko bieliznę; mężczyźni byli w koszulach, szortach i skarpetach, rozczochrani i rozpaleni, o szklistych spojrzeniach. Ktoś podsunął rękę pod mój nos i złamał niewielką fiolkę; poczułem słodkawy zapach «amyl nitrate» i cofnąłem się gwałtownie pośród okrzyków rozbawienia. Inga-Lise uśmiechnęła się do mnie z aprobatą. A po chwili już ich nie było - tłoczyli się na paru stopniach, które, sądząc po pluskach i piskach, prowadziły do niewidocznego basenu. Jedna może dwie pary zmieniły zdanie. Zniknęły, chichocząc, za kolejnymi drzwiami. Z miną konspiratora Inga-Lise pozwoliła mi uchylić je nieco, by rzucić nieco światła na to, co działo się w środku. Następnie wymieniliśmy znaczące spojrzenia i roześmialiśmy się cicho.

- Niezłe widowisko. Mam nadzieję, że nie przesadzą z drągami, gdyż w przeciwnym razie rano może będziecie musieli usunąć zimne ciała.

Obrzuciła mnie na wpół złośliwym, na wpół aprobującym spojrzeniem:

- Herr Ratsprasident nie folguje sobie w ten sposób?

- Och, czasami nawet bardzo, lecz gonię za innymi uniesieniami, tymi rzeczywistymi. Sądzę, że w ostatecznym rozrachunku sprawi to, że będę młodszy.

Uśmiechnęła się i podała mi z tacy niesionej przez przechodzącego służącego kieliszek szampana.

- Jak na kogoś, kto osiągnął tak wiele, Herr Ratsprasident wygląda młodziej, niż myślałam. To dobra rzecz u mężczyzny.

- Baron także. Musisz dbać o niego naprawdę dobrze. Uśmiech sprawił, że na jej policzkach pojawiły się dołeczki, lecz była poważna.

- Niestety! Sam dba o siebie aż za dobrze.

- Nie wątpię - uśmiechnąłem się szeroko. Zastanowiło mnie jednak, czy wyrażenie, którego użyła, było wynikiem jej niewprawnego angielskiego, czy też przesłała mi delikatne ostrzeżenie, bym na siebie uważał. To miłe, pomyślałem, lecz niepotrzebne. Już od pierwszych kontaktów z baronem von Amerningen zdecydowałem, że jest to człowiek o niezwykle silnym instynkcie przetrwania i pomimo wszystkich paneuropejskich głupstw, które wygadywał, najbardziej oddany był swoim własnym interesom. Mój dobry przyjaciel Dave znalazł na to dobre określenie: trafił swój na swego. Miałem nadzieję, że się nie mylił.

Zacząłem rozglądać się za Lutzem, lecz nigdzie go nie było widać i wyglądało na to, że Inge-Lisa prowadzi mnie do z góry ustalonego miejsca spotkania. Szliśmy przez wielki dom, tu i tam natykając się na mniejsze orgie, zmierzając w stronę tylnych schodów. Zaprowadziły nas w górę, dwa piętra, gdzie nawet ogłuszająca muzyka disco docierała ściszona, wytłumiona. Przed nami znajdowały się kolejne drzwi, nie tak duże jak do sali balowej, lecz masywne i solidne. Gdy się zbliżyliśmy, siedzący w niedbałych pozach służący skoczyli na równe nogi - nie, dokładnie rzecz biorąc, nie byli to służący. Przypominali raczej tych spod bramy, jednakże tamci byli całkiem przystojni, ci natomiast wyglądali na zwykłych rzezimieszków. Przyglądając się im, stwierdziłem, że są całkiem wyjątkowi i niezwykle podobni, obaj o nosach jak kartofle i złym błysku w małych świńskich oczach. Inge-Lisa zatrzymała się z przepraszającym uśmiechem:

- Dalej nie idę - powiedziała, po czym uśmiechnęła się figlarnie, nieco sztucznie tym razem, i odeszła.

Usłyszałem jej pośpieszne kroki i, co mnie zastanowiło, można było pomyśleć, że chciała znaleźć się z powrotem na schodach, nim otworzą się te drzwi.

Jednak gdy to nastąpiło, poczułem niemalże rozczarowanie. Po blichtrze na dole i wędrówce po omacku pośród beau monde to sanktuarium wydawało się absurdalnie spokojne; w sali, nad statecznym zgromadzeniem unosił się jedynie szmer cichej konwersacji. Po chwili wydało mi się to nieco dziwne, gdyż spokojne były rozmowy, a nie rozmówcy. Gdy drzwi zamknęły się za mną, a jeden ze służących wymienił mój kieliszek, stanąłem twarzą w twarz z dwojgiem ludzi o błędnym wzroku, którzy wyglądali na muzyków rockowych. Byli to Goci w średnim wieku, mieli dwukolorowe włosy i ubrani byli w czarne, gumowe ubrania ze sznurówkami napiętymi na wybrzuszeniu, które znajdowało się na wysokości przepony. Coś, co prawdopodobnie było kobietą zwróciło się w moją stronę i przemówiło piskliwym, charakterystycznym dla średniej klasy cockneyem, przewracając przy tym oczami obwiedzionymi czarną kredką:

- Wszyscy na pokładzie do Brock, co nie? Odpowiedziałem nic nie mówiącym uśmiechem i odszedłem na bok. Moją uwagę zwrócił wysoki, podobny trochę do wielbłąda mężczyzna, który rozglądał się nieprzytomnym wzrokiem, pocierając kciukiem i palcem wskazującym zwisający koniec swego małego wąsika. To musi być Lino Morterera, Włoch, pomyślałem; ze wszystkich członków zarządu za nim przepadałem chyba najmniej. Dostrzegłem także małego, grubego Pontoi-se, dla którego znajdowałem zazwyczaj więcej czasu; gestykulując gwałtownie mówił coś do dwóch muskularnych czarownic, przed którymi stała otworem obiecująca kariera szyprów na rosyjskich trawlerach lub strażniczek w Belsen. Nie miałem ochoty na spotkanie z żadnym z nich, toteż ruszyłem w drugi koniec pokoju. Natknąłem się tam na innych ludzi biznesu, których przypominałem sobie mgliście z targów; zauważyłem kilka twardych, spiętych kobiet otoczonych nimbem producentów telewi-zyjnych lub kierowników, były też inne, świecące nieco mniejszym blaskiem, które mogłyby być ich akademickimi odpowied-jukami. Nieco z boku dostrzegłem wysoką, długonogą kobietę wyglądającą na niemiecką kierowniczkę, która odniosła sukces. §tała sama, więc zagadnąłem posługując się zapożyczonym gambitem:

- I co, wszystko gotowe do Brock, czyż nie? Obrzuciła mnie bardzo dziwnym spojrzeniem.

- Verzeih’n... ah. Dem Brocken. Ja, dauert’s nicht lang. Sprawiała wrażenie przygnębionej i ponurej; jednakże, gdy to mówiła, jej oczy zwęziły się, a język przesunął nieznacznie po wargach. Przez chwilę wydawało mi się, że wstrząsnął nią dreszcz. - Brocken. Tak, już niedługo.

Brocken! To o tym mówią! Wiem, co to takiego, w porządku, byłem tam. Jest to szczyt w paśmie Harzu, najwyższy, jeśli dobrze pamiętam, przebiegała tamtędy stara granica Wschodnich Niemiec; to daleko stąd. Jednakże miałem niejasne przeczucie, że gdzieś się już spotkałem z tą nazwą; cienie zaczęły się zbierać w moim umyśle.

- Posłuchaj - powiedziałem natarczywie - ten Br...

Kobieta odwróciła się gwałtownie, przycisnęła czoło do ściany; odsunęła mnie, kiedy próbowałem ująć ją za ramię. Obawiając się, że zwróci na nas uwagę innych, odszedłem dyskretnie. Mijając parę długowłosych Niemców, usłyszałem, jak spierają się na temat sztuki performance, formy plastycznej i Guerniki. Schroniłem się w grupce w miarę normalnych osobników. W większości byli to przedstawiciele śmietanki towarzyskiej znudzonej podróżami po świecie oraz wypaleni absolwenci wyższych uczelni, jak tamci z dołu. Pocili się obficie w garniturach, dyskutując o wadach swoich pośredników i własnych, idiotycznych poglądach dotyczących tego, co się dzieje na rynkach światowych. Zacząłem mówić o podstawach ekonomii, gdy zbliżyły się do mnie dwie kobiety, szczupłe, po czterdziestce, o jasnych, niespokojnych oczach. Ubrane były w wyglądające na nieprawdopodobnie kosztowne kombinezony z poliesteru i popalały jednego jointa. Jedna nachyliła się i powiedziała po angielsku:

- Znam cię. Jesteś kapitalistą, nicht wahrl Wiesz, Putzerl? To człowiek z tego artykułu, ten, który sprawił, że paczki myślą.

Obrzuciły mnie sardonicznym spojrzeniem i zachichotały.

- Co masz do sprzedania, Hen Kapitalisf! - spytała druga.

- Swój tyłek? - zasugerowała pierwsza i obie zapiszczały.

- Nie - odparowałem zimno. - Wasze tyłki.

Przysłuchujący się mężczyźni roześmieli się z aprobatą.

- S’ist’s nicht z’verkaufn! Nie jest na sprzedaż! - zaprotestowała druga. - Wykupiłam cały już dawno temu!

- Pokaż jej swój - krzyknęła pierwsza. - Ona zawsze kupuje, plugawa flądra!

- O co chodzi? Tak czy owak, zobaczę go później! Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy, Herr Domokrążco! Podobasz mi się!

- Pod warunkiem, że nie jesteś żydowskim chłopcem! - wtrąciła druga. - Putzerl nie lubi tych wstrętnych, obrzezanych Żydów, czyż nie?

- No nie lubię! - zapiszczała Putzerl i obie zgięły się wpół, wypuszczając olbrzymie chmury maryśki. Sądząc po zapachu, towar był drogi, lecz na języku poczułem gorzki smak, piekielnie gorzki.

Jeden z mężczyzn otoczył mnie mięsistym ramieniem.

- Uważaj na te dwie, one stłuc twoje jaja dla ciebie! Stłuc je - nie dawał za wygraną - trzastk - dodał, chcąc się upewnić, że zrozumiałem. - Jak moja żona mi. Jak moje przeklęte dzieci. Poczekaj trochę. On je okiełzna! Tcherno, on potrafi okiełznać te dwie. Widziałem, jak pełzają, po prostu pełzają. Wiesz, co ja widziałem? - Pokręcił mokrą od potu głową. Spojrzałem mu prosto w oczy, przekrwione i posępne, bardzo posępne. Czułem się, jakbym patrzył w sadzawki wypełnione czystym przerażeniem. - Wiesz, co ja widziałem? - powtórzył. - Liebe Gott, wiesz...

Jego ramię opadło, zgarbił się i potrząsając głową, odwrócił się do mnie tyłem, po czym ruszył niepewnym krokiem w stronę bocznych drzwi, a otaczający go mężczyźni zaczęli głośniej mówić. Oni również się pocili, a nie było tu przecież zbyt gorąco i nie wyglądali, jakby pili za dużo. Po sali krążyło kilku kelnerów w starszym wieku i rzadko kto sięgał po stojące na tacach kieliszki. Za to w powietrzu było gęsto od maryśki i nawet mi zaczęło nieco szumieć w głowie. Zaintrygowało mnie napięcie, które wyczułem w ostatniej wymianie zdań - a może to tylko maryśka, zwykłe zło, które, przeskakując z jednej głowy do drugiej niczym wyładowanie elektryczne, może popsuć atmosferę i skazić każde przyjęcie? Czy właśnie coś takiego zdarzyło się tutaj? Lecz dał się wyczuć również inny rodzaj poruszenia, coś niepokojącego i niezdrowego, graniczącego z podnieceniem - uczucie ogarniające grupę łudzi, która ma zrobić coś na równi zakazanego i porywającego. Przypomniałem sobie spotkania szkolnego klubu górskiego, na których przygotowywaliśmy się (jo wykonania surowo zakazanego skoku na linie z miejscowego mostu. Wszyscy zgrywaliśmy wielkich zuchów, a tak naprawdę pot spływał nam po plecach do szortów. Panował tu podobny stan ducha. Jedyną różnicą było to, że ludzie ci niemalże nie próbowali ukrywać niczego przed resztą, jakby już wszyscy mieli to za sobą i niewiele pozostało im do ukrycia, chyba że przed własnym ja. Zacząłem się zastanawiać, czy nie znalazłem się przypadkiem w samym środku jakiegoś szczególnego rodzaju perwersji - lecz pojawiło się już oskarżenie o neonazim, wspomniano też o Brocken. Było to dobrze znane miejsce, tak samo jak przez Bramę Brandenburską biegła tamtędy linia demar-kacyjna. Czy to możliwe, że zapożyczyła tę nazwę jakaś neonazistowska BuncP. Całkiem prawdopodobne; a może to tylko przypadek. Jednakże słyszałem już gdzieś tę nazwę, tak, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, a głosu, który ją wypowiedział, wolałem sobie nie przypominać.

Zabierz mnie z powrotem do sosen na Brocken, gdzie zbierają się ciemne moce... Powiedział tak Le Stryge, bardzo niezadowolony, a słysząc to Jyp pobladł na twarzy.

Nagły stukot wyrwał mnie z tych mrocznych wspomnień. Tuż obok otworzyły się drzwi do wewnętrznego pomieszczenia i zaczęto wynosić stamtąd jakieś nieporęczne meble. TsĄri&leai do środka i stwierdziłem, że następny pokój jest o wiele większy niż ten, a jego sufit stanowi olbrzymia szklana kopuła. Mężczyźni bez marynarek krzątali się, najwidoczniej szykując do czegoś to pomieszczenie; usuwali wszystkie sprzęty, zaczęli nawet zwijać dywan. Z pewnością można to było zrobić wcześniej, nim zjawili się goście; dlaczego zatem tego nie zrobiono? Chyba że to jakaś tajemnica, tak wielka, że przygotowania można było rozpocząć jedynie pod płaszczykiem przyjęcia. Posadzka pod spodem wyglądała na marmurową, wskazywały na to dźwięki wydawane przez rozstawiane przez mężczyzn kubki i misy - nie - dzbany i naczynia o dziwacznych zdobieniach, złocone lub złote, najwidoczniej bardzo stare. Na posadzce także było złoto; dostrzegłem marmur inkrustowany mozaikowymi wzorami; a wielki kształt w centrum wydał mi się nawet znajomy. Tyle że „znajomy” nie oznaczał wcale „przyjazny”, jeśli wziąć pod uwagę pewne rzeczy, na które natknąłem się w przeszłości. Gdzie ja to widziałem? Zaraz, zaraz, czy naziści mieli jakieś inne symbole oprócz swastyki? Przesunąłem się nieco bliżej, wytężając umysł, by sobie przypomnieć, i omal nie wyskoczyłem ze skóry - duża ręka wylądowała na moim ramieniu i odwróciła mnie gwałtownie. Niebieskie, nieco wyłupiaste oczy spojrzały na mnie z góry; dostrzegłem w nich nagły, oślepiający błysk wściekłości.

- Stephen? Teufelschwanz, was machst du Verfluchter in diese Stelle?

- Ależ zaraz, poczekaj chwilę, Lutz, to ty mnie zaprosiłeś, czyż nie?

Oczy zawahały się przez chwilę i nagle ton jego głosu złagodniał. Wiedziałem jednak, że mężczyznom pokroju Lutza łagodność nie przychodzi naturalnie.

- Tak. Tak, oczywiście, przepraszam! Na przyjęcie, gewiss nattirlichl Choć straciłem już nadzieję, że przyjedziesz! Lecz na to? Przykro mi, Stephen, lecz to spotkanie szczególnego... jakie to słowo?... Loży. Prywatne spotkanie, które dogodnie było przeprowadzić w połączeniu z assemblage na dole. Jak, u licha, udało ci się tu wejść?

- Fraiilein Inga-Lise przyprowadziła mnie do ciebie, oto jak!

- Ach... - Zmienił się na twarzy. - Nie było takiej potrzeby. Głupia dziewczyna! Musiała się pomylić, założyła, że skoro przyjechałeś tak późno, zjawiłeś się tylko po to. Hm! - Gniewał się jeszcze przez chwilę, po czym zatarł ręce i spojrzał na mnie nieco z ukosa. - Rozmówię się z nią. Nie ukrywam, że jestem trochę zirytowany. Zepsuliście mi niespodziankę, którą miałem nadzieję ci sprawić. Specjalnie dla ciebie.

- Dla mnie?

- A tak, dla ciebie. Miałem nadzieję, że będę cię mógł prosić, tylko nie śmiej się, byś wstąpił do tej właśnie Loży! Może tej właśnie nocy! A ty mnie uprzedziłeś!

Wciągnąłem głęboko powietrze. Czas, by poruszać się bardzo ostrożnie.

- Lutz... to prawdziwy zaszczyt. I niezmiernie miło z twojej strony. Tylko... no cóż, być może tak będzie lepiej. Wiesz, jak często zapraszano mnie, bym wstąpił do loży masońskiej? I za każdym razem musiałem odmówić. Taka jest tradycja mojej firmy, żadnego strachu, żadnych korzyści. - Pomyślałem o moim starym szefie, Barrym, który nigdy nie przystąpił do żadnego ze swoich ukochanych towarzystw żydowskich, lecz jakoś nie miałem ochoty wspominać o tym Lutzowi. - Zatrzymaliśmy się na rotarianach, mniej więcej. Zatem...

Lutz parsknął dobrodusznie, choć jego oczy ciskały ognie.

- Ty i ta twoja firma! No i masz, widzisz, wiedziałem, że będę potrzebował trochę czasu, by opowiedzieć ci o nas więcej. Może sje to okazać dla ciebie bardzo ważne, Stephen. Masoneria to mało ważna rzecz, lokalna. Stephen, nas określa się również mianem wolnomularstwa, lecz w kontekście o wiele starszej tradycji na tym kontynencie. Znacznie starszej i o wiele potężniejszej; wywodzi się ona z Lóż, które miały wśród swoich członków Mozarta i cesarza Józefa II. Od dawna zdążyliśmy się przyzwyczaić do wielu potężnych ludzi między nami, najbardziej oświeconych umysłów danej epoki. W naszych salonach formowano i obalano rządy, detronizowano królów, tworzono i niszczono fortuny. Podczas wojny lub w czasie niepokojów ofiarujemy schronienie, zrozumienie, niesiemy pomoc, która przekracza granice państw. - Zniżył głos. - A ludziom obdarzonym wyobraźnią, którzy są w stanie to pojąć, ofiarujemy wiedzę o siłach rządzących tym światem. Na razie nie powiem ani słowa więcej, lecz to jest tam.

Wiedziałem, że muszę być bardzo ostrożny.

- Brzmi fascynująco, lecz reguła...

- Ty? - przerwał basem. - Jesteś już wystarczająco dorosły, by wiedzieć, że reguły to nie wszystko, prawda? - zachichotał i podał mi kieliszek z szampanem. - Veuve Cliąuot, nie do żłopania dla moich hałaśliwych młodych przyjaciół z dołu. Chociaż sam wiesz, Stephen - zachichotał i pomyślałem, że da mi sójkę w bok - moglibyśmy pokazać im jeszcze nie jeden numer. My, którzy ciężko pracujemy, również bawimy się ciężko, wiem już, że w twoim przypadku również jest to prawdą! Te dziewczyny, które widziałem w twoim towarzystwie, co nie? No cóż, po godzinach spędzonych tutaj...

Uniósł brwi do góry, przez co jego oczy wyglądały na okrągłe i szelmowskie.

- Rozumiesz, co przez to chcę powiedzieć? Rozejrzałem się wokoło, na co on zarechotał.

- Och, nie z nimi, nie, nie z tymi starymi Katze. One są tylko na przejażdżkę, verstehri! Zatem gut. Lecz mogę ci obiecać doświadczenie, które wywróci cię na lewą stronę, Herr Ratsprasident - na lewą stronę. Są dziewczęta, piękne dziewczęta, które... brak mi słów. Tego trzeba doświadczyć.

Skrzywiłem się wewnętrznie, lecz nie chciałem go otwarcie urazić. Szukałem właściwej odpowiedzi, uprzejmej odmowy, która nie dałaby mu powodów do obrażenia się.

- Lutz, jestem... wywarło to na mnie potężne wrażenie. Lecz wiesz, jak to jest. Jak mówią: wolę skręcać swoje własne papierosy.

Patrzył na mnie przez chwilę, po czym parsknął grzmiącym, rubasznym śmiechem.

- Jo, g’wiss, und wer soli derm den papier lecken, co? A czy uważasz na filtry? He-he-he. No dobrze, potrafię to uszanować. Jednakże musisz być ostrożny, Stephen, nie możesz odrzucać wiedzy, gdyż tej nigdy za wiele.

- Wierz mi, zdaję sobie sprawę, jak trudno mi się do czegokolwiek przekonać...

- Aber natiirlich. Lecz robi się późno i... - Rozejrzał się wokoło. Mężczyźni patrzyli na nas niepewnie; goście także. - Rozumiesz? Jeśli nie przystąpisz dzisiaj...

- Oczywiście, że rozumiem, nie chcę wchodzić nikomu w drogę.

- Zatem doskonale. Doskonale. Oczywiście możesz dołączyć do gości na dole, nie? A więc sam cię odprowadzę.

Odwrócił się i wyrzucił z siebie strumień poleceń, nie po niemiecku, brzmiało to raczej jak polski albo rosyjski. Mężczyźni pośpieszyli do następnego pokoju i zobaczyłem, że kilku gości czy członków Loży, kimkolwiek byli, ruszyli jakby z narastającą świadomością, że muszą się śpieszyć. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na skomplikowany wzór na podłodze, lecz Lutz od razu chwycił mnie za ramię i wyprowadził na zewnątrz. Tym razem droga była krótsza, zeszliśmy pogrążonymi w mroku schodami, mijając zamknięte drzwi, okrążając w ten sposób imprezę na dole. I gdy już myślałem, że zostanę wypuszczony bocznymi drzwiami, Lutz niespodziewanie skierował się w stronę głównej sieni, gdzie zatrzymał się, by przedstawić mnie jednemu lub dwu gościom - odniosłem wrażenie, że nie był to nikt ważny - po czym wyprowadził mnie na zewnątrz. Mój samochód już czekał z włączonymi światłami, a silnik pracował na wolnych obrotach. Gdy wgramo-liłem się do środka, Lutz stanął nade mną i zaczął wyrzucać z siebie zupełnie niepotrzebne wskazówki, jak dostać się z powrotem do miasta. Wyglądało na to, że za wszelką cenę chce, by widziano nas razem przy wyjściu, a gdy skręciłem z wysypanego żwirem dziedzińca w aleję, spostrzegłem, że stoi przez cały czas przed wejściem i macha. Jak poprzednio światła poruszały się wraz ze mną - jakiś rodzaj czujnika, pomyślałem, dzięki czemu oślepiające światło nie rujnuje uroku nocy. Czułem się jednak odsłonięty. Wiedziałem, że to niedorzeczne, lecz włosy zjeżyły mi się na karku. Jakbym był obserwowany... jakby coś za mną podążało, przemykając pośród cieni. Nie potrafiłem się uwolnić od tego uczucia. Nacisnąłem na hamulec; rozejrzałem się wokół.

Tuż za samochodem. Zwisająca gałązka rododendrona szarpnęła się gwałtownie, poleciała w górę, po czym wylądowała na masce w ulewie liści. Zahamowałem gwałtownie i coś zaśpiewało w powietrzu; fontanna żwiru wytrysnęła przy drzwiczkach kierowcy. Nadepnąłem z całych sił na pedał gazu; nie iniałem wątpliwości, co to było. W chwili gdy samochód skoczył do przodu, na przedniej szybie zamigotał intensywny zielony punkt; nagle, tuż przy moim uchu rozległ się kolejny jęk i tylna szyba popękała na drobne kawałki. Schyliłem się, wrzuciłem wyższy bieg i dostrzegłem, jak koło samochodu wytrysnęły dwie kolejne fontanny żwiru. Znalazłem się na zakręcie; coraz bliżej bramy. Portierzy zerwali się na równe nogi, byłem przekonany, że wyskoczą mi na spotkanie z pistoletami maszynowymi, lecz zamiast tego rozwarli wierzeje tak ceremonialnie jak poprzednio; prawie nie musiałem zwalniać. Przepłynąłem obok nich z nonszalanckim skinieniem, w każdej chwili spodziewając się kuli w plecy, i zobaczyłem, jak ich twarze tężeją na widok popękanej tylnej szyby. Za późno; zdążyłem przejechać i oddalałem się coraz bardziej, w dół, do wioski. Jednakże dopiero gdy opony zadudniły na kocich łbach głównej ulicy, zwolniłem, a po chwili stanąłem, trzęsąc się cały, zastanawiając się, któż, do diabła, dybał ma moje życie z karabinkiem wyposażonym w celownik laserowy?

Nie mogłem obrazić Lutza aż tak: a nawet gdyby było inaczej, istniała setka znacznie łatwiejszych sposobów na sprzątnięcie mnie, co ważniejsze, poza granicami własnej posiadłości. Gdyby postanowił inaczej, nie zdołałbym się prześliznąć przez bramę. Jednakże bez względu na to, kim był zamachowiec, spudłował. Czy mogło to być jedynie ostrzeżenie? Dotknąłem strzaskanej szyby; centymetr w bok, a byłaby to moja głowa. Nie, to nie było ostrzeżenie. Co oznaczało, że nasz strzelec był zabójcą, no dobrze, tyle że kiepskim zabójcą - może brakowało mu praktyki? Przynajmniej w sytuacjach realnego świata.

Wciągnąłem głęboko powietrze, ponownie uruchomiłem silnik i skierowałem się w stronę Autobahn; te wąskie, kręte dróżki odbierały mi odwagę. Na każdym zakręcie spodziewałem się ponownie zielonego błysku, a tu - nic. Na Autobahn mogłem jechać szybciej i trudniej będzie mnie trafić; w ruchu ulicznym stanie się to niemożliwe. Znak Einfahrt, którego widok zazwyczaj wywoływał we mnie chichot, tym razem wyglądał, jak brama do raju, a wyboista powierzchnia z betnowych płyt, spuścizna po Trzeciej Rzeszy, dudniła bezpieczeństwem i zaufaniem. Strzelano do mnie częściej niż do większości ludzi i, jeśli w ogóle, podobało mi się to teraz nawet mniej; każdy niecelny strzał przybliżał o jeden statystyczny punkt to niechybne trafienie. Przycisnąłem gaz i pozwoliłem, by moc samochodu wzięła górę, by mnie porwała i uniosła jak najdalej. Wolałbym, by droga nie była tak pusta, ze względu na osłonę, lecz przynajmniej mogłem jechać szybciej.

Dobiegający z tyłu ryk zwrócił moją uwagę, rozpoznałem w nim dźwięk samochodu, który znalazł się zbyt blisko. Rozejrzałem się i dostrzegłem ciemną limuzynę; boczna szyba opuściła się w dół. Widok procy sprawił, że omal się nie roześmiałem, lecz natychmiast zdałem sobie sprawę, do czego miała służyć. Kula znaleziona w głowie kierowcy rozbitego samochodu wywołuje komentarze, obecność kawałka ostrego metalu lub kamień można wytłumaczyć na mnóstwo sposobów. Oszalały z przerażenia schyliłem się, szarpnąłem za kierownice, chcąc odbić w bok - i krzyknąłem głośno.

Duża czarna ciężarówka, która spokojnie jechała z przodu, przemieniła się w ryczące, rozhuśtane monstrum, które zaczęło mnie spychać w stronę zewnętrznego pasa, betonowej krawędzi i czerni poza nią. Skręciłem gwałtownie w bok, nacisnąłem hamulec, a ciężarówka uderzyła o beton przede mną i odbiła się w deszczu odłamków. Znowu pojawił się ten cholerny merc! Skręciłem w prawo i zobaczyłem majaczące nade mną koła ciężarówki: wirowały niczym noże maszynki do mielenia, zbyt blisko, by ich uniknąć - rozległ się głuchy huk i tylna szyba eksplodowała, a pędzący w moim kierunku merc odbił się od nich jak kulka od koła ruletki. Próbując odzyskać kontrolę nad kierownicą, dostrzegłem kątem oka, jak limuzyna wypada za barierkę i wywraca się na dach z dźwiękiem miażdżonej puszki. Gdy ciężarówka ruszyła w moją stronę, wykręciłem, wcisnąłem gaz do oporu i poczułem, jak dwieście pięćdziesiąt koni mechanicznych szarpnęło i wystrzeliło do przodu. Przyjaciel czy wróg, ciężarówka nie miała co marzyć o doścignięciu mnie. Szybko została z tyłu, i chwała Bogu, gdyż nie widziałem w tym zajściu niczego przypadkowego. Wiatr gwizdał dziko w otworze z tyłu; gdyby nie ta ciężarówka, byłoby to prawdopodobnie boczne okno i ja sam. Wcześniej trząsłem się, teraz byłem po prostu wściekły.

Dochodziła druga, gdy dotarłem do hotelu. Drzemiący nocny portier wybałuszył oczy na widok mojego samochodu. Zatrzymałem się, by zgłosić rzecz na policji. Nie sądziłem, by to cokolwiek pomogło, lecz wiedziałem, że uwolnię się w ten sposób od firmy wypożyczającej samochody. Okazali uprzejmą sceptyczność: spytali, czy prawostronny ruch nie przyczynił się przez przypadek do niewłaściwej zmiany pasów, i mieli zamiar sprawdzić zawartość alkoholu we krwi - tyle że dowiedzieli się, gdzie byłem. Wystarczyło wspomnieć o Lutzu i C-Tran i: tak, proszę pana, nie, proszę pana, trzy pełne worki, proszę pana, co raczej nie powinno mieć miejsca, lecz się zdarza. Wprawiło mnie to w jeszcze gorszy nastrój i, chcąc uniknąć kolejnych wyjaśnień, powiedziałem, że sam zaparkuję. Potoczyłem się na drugą stronę hotelu w odpowiednio ciemny kąt, co przypomniało mi o 1726. Spojrzałem na jej okno; było ciemne. Zwalczyłem jednak w sobie pokusę, by wpaść tam i wydusić z niej więcej informacji; będzie dla mnie lepiej, jeśli wydostanę się stąd jak najszybciej, z powrotem do domu. Musiałem się kogoś poradzić. Byłem poważnie zaniepokojony, gdyż w jakiś niewytłumaczalny sposób przez cały czas trwania tego obłąkańczego pościgu moja podświadomość podsuwała mi niezwykły symbol, który zobaczyłem na pięknej posadzce u Lutza. Pragnąłem, by był to jakiś rodzaj swastyki; coś, co mógłbym od biedy zrozumieć, co wzbudziłoby mój wstręt, lecz mógłbym odnieść to do historii i wyłącznie ludzkich okropności. Jednakże z całą pewnością ja już widziałem taki kształt pośród ohydnych splotów plugawych rzeźb na rufie „Chorazina”. Na rufie statku Wilków widniała pięcioramienna gwiazda wpisana w podwójne koło inskrypcji - symbol złych intencji. Pentagram.

Choć ten wypełniony był czymś, co wyglądało na dziwaczną mozaikę...

Stanąłem nagle i odwróciłem sie. Coś poruszyło się za moimi plecami; uchwyciłem krótki błysk światła i szelest ruchu. Gdy obróciłem się ponownie, dźwięk umilkł, po czym rozległ się znowu, tym razem głośniej. Coś płynęło ponad maskami zaparkowanych samochodów, ledwo dostrzegalne, chyba że jako odbicie w ich lustrzanej powierzchni; była to delikatna mgiełka poruszająca ramionami na kształt ameby. Teraz, dopiero gdy światła rozbłysły na powierzchni, dostrzegłem to coś w powietrzu. Ponownie rozległ się dźwięk - nie szelest, a raczej ledwo słyszalny, chrapliwy wydech. Nie przypominał niczego, co znalem, a jednak ogarnęło mnie uczucie, że pozwolić otulić się tej wilgotnej chmurze byłoby bardzo złym pomysłem. Cofnąłem się i zobaczyłem, jak to coś staje dęba i zwraca w moją stronę. Niewidzialność, nie więcej niż migotanie na tle karłowatych drzew i oświetlającej je pojedynczej, niskiej latarni - zupełnie nieoczekiwanie, nieprawdopodobnie - jaśniejszej, grubszej, gdy zewsząd zaczęła napływać mgła. Coś zbierało się tam w gęstą, mglistą chmurę; a ja zawróciłem i rzuciłem się do ucieczki. Kątem oka dostrzegłem, że rzecz także poruszyła się i zaczęła sunąć moim śladem, migocząc pośród zaparkowanych samochodów, przepływając nad zimnym metalem ich masek niczym pieszczota. Była szybka, lecz ja byłem szybszy. Rzuciłem się do wejścia i niemalże wpadłem przez szklane drzwi, gdy się rozsunęły. Portier przyglądał mi się z fascynacją.

- Mgła - wyjaśniłem. Tak się akurat złożyło, że po niemiecku oznaczało to „gnój”, lecz było to jedyne wyjaśnienie, jakiego byłem wtedy w stanie udzielić. Pokuśtykałem do windy i prosto do mojego pokoju; jednakże, mimo iż byłem wykończony, nalałem sobie drinka i wyszedłem z nim na balkon. Nie mogłem uwierzyć, że wszystko, co przeżyłem przez kilka ostatnich godzin, wydarzyło się naprawdę. Próby zabójstwa, no dobrze, lecz wciąż nie mogłem sobie wyobrazić, kto mógłby zyskać na tym cokolwiek. Powoli zaczynały stawać się coraz bardziej nieprawdopodobne, nieco absurdalne, jakbym przerysował je nieco w oparciu o częściowo zatarte wspomnienia. I ta mgła - wiem, już wcześniej przytrafiały mi się dziwne rzeczy; ale to uznałem za twór mojego spanikowanego umysłu, a może nawet wywołanej stresem histerii.

Jednakże gdy spojrzałem w dół, przekonałem się, że parking wciąż okrywa całun ledwo widocznej mgły, która otulała parter hotelu i nadawała światłom błyszczące aureole. Gdy się wychyliłem, poruszyła się, i wydawało się, że wyciąga w moją stronę długie ramię, niczym fala wspinająca się po ścianie urwiska. Nie dała rady i jak fala opadła z powrotem, tam skąd nadeszła, wywołując ledwo widoczne, drobne fale upiornego wiru.

Tej nocy zagrzebałem się głęboko w pościeli, zmęczony i zaniepokojony, rozmyślając, w co się wpakowałem, co stworzyłem, a potem zacząłem śnić. Kilkakrotnie budziłem się zlany potem, lecz z nieuchwytnie przerażającego galimatiasu tylko jeden obraz pozostał w mej pamięci. Była to mapa Europy, dziecięca mapa o wyblakłych kolorach, jak ze starego szkolnego atlasu - rozprzestrzeniała się po niej sieć, szara, skomplikowana, ohydna sieć, pełna pomarszczonej śmierci. W jej sercu napięty, wrogi, gotów do skoku, przykucnął mały, czarny pająk.



Rozdział trzeci


Następnego dnia rano, co zastanawiające, miałem już mniej wątpliwości. A to dlatego, że byłem siedliskiem paru całkiem interesujących zranień i siniaków, które wykorzystały noc, by rozpełznąć się bólem po całym ciele, a także ze względu na to, że musiałem spędzić dużo czasu wykłócając się z firmą wypożyczającą samochody, przekonując ich, żeby przysłali mi inny samochód, bym mógł się dostać na lotnisko. Wszystko to rozwścieczyło mnie do tego stopnia, że niemal zapomniałem o pokoju 1726, lecz gdy zadzwoniłem do recepcji, mój stary znajomy, który tam pracował, zapewnił mnie, że tak, Fraiilein Perceval uregulowała rachunek o szóstej trzydzieści i zabrała swój samochód z garażu, a skoro o tym mowa, to właśnie przyjechał mój. Okazało się, że z szoferem; był to jeden ze sposobów dania mi do zrozumienia, co o mnie myślą. Przez całą nudną, deszczową drogę siedziałem w kamiennym milczeniu, rozmyślając. Perceval, pospolite, jak wszystkie fałszywe nazwiska tajnych agentów.

Zamierzałem zostać przynajmniej kilka dni dłużej, lecz wszyscy ci ludzie dybiący na moje życie i kłopoty, które przechodziły ze Spirali, mówiły mi, że mam coś ważnego do załatwienia w domu. Do tego nici ze wspinaczki. Czułem się podle; chcieli mojej głowy, czy na pewno? A zatem lepiej, jeśli zaczną uważać na siebie. Z walizkami ustawionymi na chwiejącym się wózku przeszedłem przez kontrolę, która stała się znacznie bardziej denerwująca niż służba celna i biuro paszportowe, po czym ruszyłem do urządzonego za hangarami lądowiska dla helikopterów. Widok mojej małej maszyny gotowej do lotu poprawił mi nieco nastrój; rzuciłem walizki na miniaturowe tylne siedzenie, wysłałem wózek do diabła i sprawdziłem wszystko dokładniej niż zazwyczaj, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś przekupił mechanika, żeby poluzował nakrętkę lub zablokował dopływ oleju.

Paranoja rządzi, w porządku.

Niemniej poczułem ulgę, gdy wyeliminowałem te najbardziej oczywiste możliwości - wszystkich jest w helikopterze zbyt dużo. Wreszcie, wycierając smar z palców, usadowiłem się w fotelu pilota i nałożyłem kask. Zostało mi akurat tyle czasu, by dopełnić procedury startowej z kontrolą lotów, nim pojawiło się okienko, które wykupiłem i zniecierpliwiona obsługa naziemna dała sygnał do startu. Rozrusznik zakaszlał, obrócił się i zazgrzytał naj obrzydli wiej na świecie. Wzdrygnąłem się nieco, pamiętając minioną noc, lecz nie miałem już czasu. Prawa ręka spoczęła na drążku cyklicznym, lewa na sterach, otworzyłem przepustnicę i wsłuchałem się w narastający syk rotorów nad głową. Zwiększyłem obroty i delikatnie poruszyłem pedałami steru, sprawdzając działanie tylnego rotora; latałem sam dopiero od dwóch lat i nie chciałem stracić panowania nad maszyną w środku jednego z większych międzynarodowych portów lotniczych. Lewą ręką zwiększyłem obroty i pchnąłem drążek w przód, zmieniając kąt nachylenia łopatek, żeby wytworzyć siłę wznoszącą i pole startowe uciekło w dół, gdy mała bestia uniosła się i zaczęła obracać. Nacisnąłem na pedały regulujące nachylenie tylnego rotora, likwidując ruch obrotowy i przesunąłem drążek cykliczny, by przechylić układ rotora. Idący ku dołowi prąd powietrza odchylił się w tył; przesunąłem nieznacznie stery, wysyłając powoli maszynę w przód i w górę, przez cały czas słuchając jednostajnego, cierpliwego głosu kontrolera, nie spuszczając wzroku z tego, co się działo na lotnisku wokoło i rzucając nerwowe spojrzenia na zatłoczoną tablicę kontrolną. Latanie helikopterem to przeżycie obejmujące całe ciało niczym uprawianie seksu.

Wyjście z zatłoczonej przestrzeni wokół sprawiło mi sporo trudności, lecz głos cierpliwości nie stracił, więc chyba nie poszło mi aż tak źle. W końcu znalazłem się w górze, z dala od portu, i mogłem zrobić to, do czego tak tęskniłem, oprzeć się na sterach i pozwolić maszynie lecieć jak najwyżej. Zdawałem sobie sprawę, że to tylko model Bella w średnim wieku i o nieco zbyt małej mocy - kupiłem go w komisie, oficjalnie na pięć osób, przy płożeniu, że dwóch pasażerów musi być ogrodowymi karłami. Firmę stać było na coś lepszego, może jeden z tych modeli w technologii NOTAR - bez rotora z tyłu i ze wskaźnikami kontrolnymi na przedniej szybie oraz wszystkimi bajerami, lecz wiedziałem, że nie sprawiłoby mi to takiej frajdy. Poza tym mógłbym się wtedy czuć, jak ktoś prowadzący brudne interesy.

Gdy przebiłem się przez pokrywę chmur, mój nastrój musiał się poprawić. Z szarego, wilgotnego mroku przeniosłem się ponad połyskującą w promieniach słońca powierzchnię obłoków. Widok ten przypomniał mi o najbardziej wyzwalających momentach mojego życia, gdy wyruszyłem w drogę na Spirali. Niewiele innych doświadczeń było tak bliskich czystego, pełnego zdziwienia zachwytu wywołanego widokiem dziobu statku unoszącego się nad ziemskimi morzami, kierującego się w stronę archipelagów chmur i oceanów mgieł oświetlonych światłem księżyca, przez które wielkie statki docierają do wszystkich mórz świata, do każdej minionej i, co więcej, przyszłej epoki. Te pełne grozy oceany miały swoje odpowiedniki na lądzie i w powietrzu - regiony, gdzie horyzont i niebiosa łączyły się ze sobą, gdzie czas i przestrzeń przeradzały się w zmienne, zamglone pogranicze, gdzie perspektywa kurczyła się, a linie równoległe schodziły ze sobą - nieskończenie wiele zanikających punktów, przez które można było się prześlizgnąć do królestwa cienia i archetypów. Kilka takich punktów znalazłem na lądzie, w obrębie cieni wielkich miast i starożytnych miejsc kultu, lecz nigdy w powietrzu. Słyszałem, że jest ich mniej, że trudniej je rozpoznać i przeniknąć. Często się zastanawiałem, jak wyglądają, a teraz odgadłem, że mogą wyglądać mniej więcej w ten sposób - połyskliwy krajobraz, gdzie przykryty śniegiem szczyt górski i napływająca chmura łączyły się, tworząc niebotyczne, nieskończone pasma górskie. Może w ten sposób Le Stryge wezwał mnie...

Myśl ta uderzyła mnie, tak samo jak zaskoczenie, które mnie ogarnęło. Zesztywniałem, a tylny rotor zakołysał się gwałtownie w jedną i drugą stronę. Stojące nisko słońce wysunęło się ponad jedną z chmurowych grani, a jego ciepłe promienie zarysowały dwie sylwetki na tle płomienistej bieli. Bliźniacze wieże, wysokie i wąskie, jak je widziałem z górskiej ścieżki.

Mogło zabraknąć paliwa, takie małe maszyny nigdy nie mają go zbyt wiele, lecz nie zawahałem się ani przez chwilę. Przechyliłem ostro maszynę i ruszyłem w ich stronę, przelatując między falangami piętrzących się chmurowych urwisk, turni z mgieł i niematerialnych przepaści. Wieże stawały się coraz większe, lub tak mi się tylko wydawało. Wysokie, smukłe gotyckie konstrukcje sprawiały wrażenie jakby kamień, z których je zbudowano, był tak samo lekki jak mgły pod nimi. Patrzyłem zauroczony, zapominając o prowadzeniu maszyny. Z mgieł wyłoniła się szorstka, szara ściana urwiska i instynktownie skręciłem w bok, zapominając, że jest ona równie niematerialna jak sen - lecz... czy naprawdę? Dostrzegłem poszarpane brzegi, nagą szczelinę i zwietrzały komin; wspinałem się już wystarczająco długo, by zarejestrować to wszystko, zanim zdążyło zniknąć sprzed przedniej szyby. Ściana była tak samo niebezpiecznie materialna, jak każdy kamień, który obtarł mi golenie lub sprawił, że spod drapiących paznokci pociekła krew. Z całych sił przyciągnąłem stery do siebie, zmieniłem nachylenie rotorów i skręciłem ostro, przelatując tuż przed olbrzymim górskim stokiem. Pot wyciekał mi strużką spod kasku. Postępuję niemądrze, pomyślałem, lecę za szybko. Czy popełniłem błąd? A może właśnie w ten sposób otwierają się na Spirali drogi wiodące ku lądowi, gdzie zamiast wysp w lazurze oceanu, bezdrożne chmury przemieniają się w realne góry z warownymi szczytami, a zamki z chmur w potężne kamienne grzbiety - czy tak właśnie było? Mgły zawirowały przede mną, gdy maszyna odskoczyła w bok; wydawało się, że starają się ściągnąć mnie w dół.

Zagubiony w szarości, bez góry i dołu, walczyłem o zachowanie kontroli nad helikopterem, przez długie chwile przechylając się to w tą, to w drugą stronę, aż wreszcie wskaźnik na przyrządzie zrównał się z linią sztucznego horyzontu, a wysokościomierz zaczął wskazywać rozsądną wartość. Sprawdziłem radar, lecz w górze nie było nikogo prócz mnie i górskich stoków. Następnie spróbowałem skontaktować się z wieżą kontrolną we Frankfurcie. Nic. Z Monachium także nic; tylko szum. Pomyślałem przez chwilę, po czym zmniejszyłem nachylenie rotorów i opadłem w dół, i... znalazłem się nad szeroką, skąpaną w słońcu doliną.

Zachwycała soczystą zielenią, zalewana rokrocznie wodami rzeki, która biegła niczym srebrna wstęga przecinająca szachownicę pól i pofałdowanych łąk. Gdy odsunąłem helikopter od tego aż za bardzo realnego stoku, zobaczyłem, dokąd płynie i zrozumiałem, dlaczego wcześniej widziałem wieże. W dolinie znajdowało się miasto; przysiadło okrakiem na rzece i wysokiej wysepce po środku, a nad nim górowało coś jeszcze... mias-to-forteca o ogromnych murach, podobna może do tego, co widziałem w Carcassonne, tyle że większe i jeszcze piękniejsze, o krętych rzędach domów krytych czerwoną dachówką i złocis-tych ścianach z kamienia promieniujących w miękkim świetle noranka. Lecz ponad tym wszystkim, na wyspie, dostrzegłem ciemniejsze, wyższe mury; i właśnie z ich serca wznosiły się te orzebijające chmury wieże. Były to iglice ciężkiego budynku, który Wyglądał na gotycką katedrę o strzelających w górę ścianach, łukach i przyporach, dachach pokrytych łuską i wieżach, które wyglądały niewiarygodnie delikatnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak muszą być olbrzymie. Budowla przypominała wyglądem jeden z mniejszych szczytów, świeciła ciemnobursztynowym światłem w promieniach słońca wlewających się przez rozdartą chmurę. Podleciałem bliżej, szukając wskazówek, gdzie miejsce to może się znajdować. Zauważyłem płynące rzeką łodzie, głównie statki żaglowe i barki, jednakże na zakurzonych wstęgach żółtych dróg nie mogłem znaleźć ani jednego samochodu czy ciężarówki. Chciałem obniżyć lot i przyjrzeć się wszystkiemu z bliska, lecz zdecydowałem, że lepiej będzie nie ściągać na siebie uwagi; mogłem przecież wywołać panikę. Jeśli nie myliłem się w moich przeczuciach, to nie byli tu przyzwyczajeni do helikopterów.

Bez wątpienia miejsce to miało w sobie posmak Spirali, nieuchwytne, nie dające spokoju wrażenie wieczności obecne w długich cieniach i późnym popołudniu. A jednak, jeśli rzeczywiście tak było, dostrzegałem tu coś jeszcze, co nie pasowało do Spirali - pewny, stabilny wygląd sugerował porządek i cel, które rzadko, jeśli w ogóle, można było znaleźć na przypadkowych brzegach czasu zasłanych szczątkami rozbitych statków historii i śmieciami ludzkich umysłów. Muszę dowiedzieć się czegoś więcej. Zawróciłem w stronę podnóża stoku, oddalając się od pól uprawnych. Gdybym tylko znalazł jakieś nie rzucające się w oczy miejsce, gdzie mógłbym wylądować...

Przede mną, tuż za niską górską ostrogą, ukazała się pozioma półka pokryta soczystą trawą. Łąka bez wątpienia nadawała się dla krów, lecz zielona trawa rosła bez przeszkód; zafalowała niczym woda w silnym podmuchu rotorów. Wylądowałem z ledwo słyszalnym uderzeniem i wyłączyłem silniki. Słychać było jedynie świst kręcących się coraz wolniej rotorów, po chwili i one ucichły, i moich uszu dobiegł szum przygiętej podczas lądowania trawy, która podnosiła się w powiewach wiatru.

Rozpiąłem pas i ściągnąłem kask, po czym odsunąłem drzwi kabiny i zeskoczyłem. Trawa sięgała mi prawie do pasa, intensywnie zielona, lekko wilgotna; łodygi, które zmiażdżyłem wydzielały delikatny zapach. Po zaduchu miasta tutejsze powietrze było zaskakująco świeże; chciało się rozszerzyć płuca, po to tylko, by nie przestać go wdychać. Łąkę przecinał górski stru-mień, szemrzący i rozbryzgujący się na głazach i kamiennych progach. Nagle poczułem się niezmiernie spragniony i ruszyłem biegiem w jego stronę. Cynizm podsunął mi myśl, że nawet w najświeższym górskim strumieniu, nieco wyżej, tuż za pierwszym zakrętem, może leżeć martwa owca, lecz skądś wiedziałem, że nie w tym, nie w tym. Niemalże mogłem dostrzec jego źródło, w górze, między skalnymi ścianami. Cóż by to była za wspinaczka! Lecz nie o własnych siłach. Kucnąłem, zanurzyłem rękę w strumieniu i krzyknąłem: woda była przeraźliwie zimna, pochodziła pewnie z położonego wysoko w górze lodowca, a skały pod którymi płynęła, nie pozwoliły jej się ocieplić. Zacząłem pić, powoli, by nie schłodzić żołądka, i stwierdziłem, że ma wspaniały smak. W porównaniu z nią woda w butelkach nie nadawała się do niczego. Wstałem odświeżony i rozejrzałem się wokoło. Niżej, jakieś sto jardów stąd, strumień przepływał pod kamiennym mostem, za którym dostrzegłem niewyraźną, na wpół ukrytą w falujących trawach ścieżkę, która biegła w dół stoku. Upewniwszy się, że kluczyki do helikoptera są mocno przyczepione do paska, ruszyłem naprzód, nie zdając sobie sprawy z tego, że coś mnie trapi. Most był stary i rozsypujący się, lecz wciąż pewny pod stopami, a z krzywizny jego grzbietu rozciągał się doskonały widok w dół stoku, na serce doliny.

W delikatnej mgiełce miasto nie przestawało świecić zza potężnych murów, lecz wiatr nie przyniósł mi nic prócz smaku słodkiego dymu palonego drewna. Oczom moim ukazały się budynki. Ich stłoczone dachy przywiodły mi na myśl stare dzielnice takich miast jak Nicea i Norymberga albo miasteczka w Austrii i Czechosłowacji. Domy stały w nierównych rzędach, w radosnym nieładzie, na łagodnym brzegu rzecznym, a czerwone, wysokie szczyty dachów ustawione były pod wszelkimi możliwymi kątami. Lecz tu i tam pojawiały się ściany zupełnie obce temu stylowi: można było tu znaleźć poprzecinaną czarnymi żyłami biel prawdziwego stylu ryglowego, przysadzistą sztukaterię tradycji śródziemnomorskiej i ciepłą elegancję prostokątnych bloków kamiennych Szkocji. Można pomyśleć, że nie pasują tutaj, a jednak, w sposób niewytłumaczalnie bezgranicznie właściwy przyczyniały się do ogólnego efektu - nie do opisania, za to niezmiernie silnego. Tak właśnie powinno wyglądać miasto. Wysoko ponad nim, niczym zwieńczenie wspaniałego dzieła, wznosiły się wieże katedry; znajdowały się niemalże na tym samym poziomie, co ja teraz; a ponad nimi, jeszcze wyżej, strzelały iglice, tak wysoko, że znajdujący się tam człowiek mógłby spojrzeć z góry na stok, na którym stałem.

Im więcej widziałem, tym bardziej mnie to intrygowało. Było to jedno z najpiękniejszych miejsc, na jakie kiedykolwiek trafiłem na Spirali albo poza nią, jedno z najbardziej wiecznych. Mimo to ulice wypełnione były krzątaniną, widoczną nawet stąd; a po drogach do miasta przesuwały się wozy wyglądające na chłopskie furmanki; mozolnie, wytrwale, coraz bliżej murów. Przeszedłem przez strumień, odnalazłem ścieżkę i ruszyłem żwawo w dół zbocza, do najbliższej drogi. Po chwili, nie wiedząc dlaczego, zacząłem biec.

Dotarłem do drogi i stwierdziłem ze zdumieniem, że się prawie nie zasapałem. Brałem pod uwagę to, że przez cały czas było z górki, lecz i tak mnie to zdziwiło. Czułem się świetnie, a energiczny marsz dobrze mi zrobił. Droga była pusta, lecz prowadziła na rozdroża i tam, gdy zaintrygowany zatrzymałem się przy drogowskazie z wyblakłą inskrypcją w staromodnym gotyckim fraktur, usłyszałem wesołe pozdrowienie „Griis Gott!”. Było to zwyczajowe bawarskie powitanie, toteż wiedziałem już przynajmniej, gdzie się znalazłem. Pozdrowienie nadeszło od strony zbliżającej się grupy wozów, od starego mężczyny kierującego zaprzęgiem czarnych, podpalanych wołów. Kobiety i mężczyźni jadący na wozach z tyłu i idący po bokach odpowiedzieli echem.

Odwzajemniłem powitanie, dodając od siebie o ładnej pogodzie, po czym spytałem, czy zmierzają do miasta. Zrozumieli mój niemiecki i choć bez wątpienia wiedzieli, że jestem obcokrajowcem - świadczył o tym trud, który sobie zadawali, by mówić wyraźnie - wydawali się akceptować mnie całkiem naturalnie. Starałem się nie zadawać zbyt wielu pytań, a oni nie zadali ani jednego. Przy kolejnych rozstajach spotykaliśmy inne wozy, niektóre wyładowane skrzynkami i beczkami jak nasze, inne pełne czegoś, co wyglądało na worki z ziarnem, a na jednym dostrzegłem tusze wołowe. Zdumiałem się bardzo, gdy jeden z woźniców przywitał nas obfitą paplaniną po włosku, a jeszcze bardziej, gdy kilku młodych mężczyzn pędzących owce w stronę gór powitało nas silnym, gardłowym, chłopskim dialektem... po angielsku. Woźnice najwyraźniej zrozumieli, lecz ich odpowiedzi zabrzmiały, jakby mówili wszystkimi językami pod słońcem. Wydawało mi się nawet, że usłyszałem język Romów.

Pogrążyłem się w rozmyślaniach, a tymczasem droga przeszła obok małego zagajnika i nagle, tuż przed nami, mury miejskie przegrodziły zbocze. Znaleźliśmy się przed nieregularnymi, biegnącymi pod różnymi dziwnymi kątami - było to wymuszone ukształtowaniem terenu - bastionami z kamienia w kolorze miodu, z których wyrastały różnego rodzaju wieże strzelnicze, wieżyczki i iglice. Razem dawało to przyjemny, nieco komiczny efekt podobny do fantazyjnej architektury wiktoriańskiej; dopiero za drugim spojrzeniem pojawiała się refleksja, jak twardym orzechem do zgryzienia byłby ten mur; nawet dla artylerii. A katedra, czy też coś, co znajdowało się w centrum, wcale nie była zabawna - była przygniatająca. Droga prowadziła nas prosto do wysokiej bramy zwieńczonej strzelistym, gotyckim łukiem. Wie-rzeje były szeroko otwarte, lecz po obu stronach przejścia stali mężczyźni, uzbrojeni mężczyźni. Jeszcze inni spoglądali z murów powyżej.

Trudno było brać ich poważnie, a to dlatego, że ubrani byli w zbyt jaskrawe uniformy. Mieli na sobie ciemnoniebieskie lub szkarłatne kurtki z lamówką, ciasne, białe bryczesy, błękitne szarfy i wysokie buty, a na głowie czaka, spod których wystawały długawe włosy. Ich jedynym uzbrojeniem były długie miecze przy pasach i wysokie halabardy, berdysze - w dzisiejszych czasach tego typu widowisko można było zobaczyć jedynie podczas uroczystych ceremonii. Do tego nie mogli chyba sprawiać wrażenia bardziej rozluźnionych; stali oparci o filary bramy, paląc grube cygara i żartując z przejeżdżającymi woźnicami. Jednakże gdy znalazłem się bliżej, spostrzegłem, że ich czyste, jasne oczy omiatają każdego, kto przechodził. I przypomniałem sobie, że tego typu mundury nie odeszły w zapomnienie, gdyż noszono je w najdłuższych i najsroższych wojnach ludzkości. Wojny te przewalały się wzdłuż i wszerz Europy przez całe dziecięciolecia a nawet stulecia; wojny, które ukształtowały Europę i jej kulturę - na dobre i złe: jasność i bestialstwo, Goethe i Hitler, Szekspir i Vlad Palownik. Mężczyźni byli jak te mury; nie żartowali, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości.

Ciekaw byłem, co sobie pomyślą o kimś ubranym w koszulę, dżinsy i zamszową kurtkę. Chciałem wyglądać jak najnaturalniej, toteż gdy wjeżdżaliśmy w cień łuku, zeskoczyłem między dwa wozy i zacząłem rozmawiać żywo z woźnicami. Drewno zadudniło nagle pod kołami, a wysokie mury przesłoniły światło. Znaleźliśmy się przed wewnętrzną bramą ze zwodzonym mostem; wszystko znajdowało się w jak najlepszym stanie. Most można było podnieść, a wtedy nieproszony gość znalazłby się w pułapce, wystawiony na ogień z góry. Przygryzłem wargę, gdyż nagle zacząłem się zastanawiać, dlaczego z taką determinacją próbowałem dostać się do środka; nie było nic zachęcającego w tych złowrogich umocnieniach. Pomimo tego nawet wrota były kunsztownie zdobione, most zwodzony pokrywały płaskorzeźby. Fortyfikacje emanowały wyniosłą potęgą i dumą wypływającą z tego, co reprezentowały. Stukot kół zmienił się ponownie; przejechaliśmy już przez wewnętrzną bramę i znaleźliśmy się na brukowanej miejskiej ulicy.

Rozejrzałem się wokoło zdumiony i zachwycony. Raz jeszcze widziałem to samo, co z łąki, a nawet więcej. Pełno było tu ogrodów i drzew. Wędrowałem wzrokiem po szerokich ulicach i krętych alejach, które drażniły oko - przestronne place przynosiły mu wytchnienie. Był to ten rodzaj planu, który architekci oSiągają jedynie na papierze, lecz nic nie wyglądało tu na zaplanowane. Moja ciekawość sięgnęła zenitu. Stanąłem zachwycony i pozwoliłem, by mnie minęli. Nie było to zbyt mądre. Mimo iż przejechaliśmy przez bramy, wciąż znajdowaliśmy się w zasięgu wzroku strażników i gdy usłyszałem szorstkie zawołanie wartownika, wiedziałem dokładnie, do kogo było skierowane. Wcale ich nie zwiodłem. Rysie oczy dostrzegły mnie, zdumiały się, po czym zadecydowały sprawdzić, jak będę się zachowywał, a przy pierwszym podejrzanym ruchu...

- Halt! Wer da?

Rozejrzałem się niezdecydowany na boki, a dwójka wartowników z opuszczonymi halabardami ruszyła truchtem w moją stronę. Znajdujący się za nimi tęgi mężczyzna w czarnym mundurze ze złotymi epoletami zerwał się na równe nogi, wytrzeszczył oczy, omal nie zadławił się cygarem i krzyknął:

- Er! Ans dem Bergenpfad! Der Reiter, der Zauberer’s Kerl! Ergreifen Sie mir Dieser!

To mi wystarczyło. Zniknęły wszelkie wątpliwości. Jeździec, człowiek czarownika z górskiej ścieżki. Oficer z całą pewnością był na pokładzie tego statku powietrznego i, oczywiście, statek ten musiał przylecieć właśnie stąd - szaleństwem było przekradać się do tego miasta. Gdybym tylko mógł wszystko wyjaśnić - lecz nie miałem najmniejszej ochoty tłumaczyć się uzbrojonym żołnierzom. W takich okolicznościach wszystko brzmi nieprzekony-wająco, a przecież wtedy na ścieżce otworzyli ogień gdy tylko mnie spostrzegli. Czy zatrzymają się w ogóle, by mnie wysłuchać? Obróciłem się na śliskim bruku i rzuciłem naprzód, prosto przez grupę moich nowych przyjaciół i ich wozy i dalej, w dół szerokiej ulicy, która, jak przypuszczałem, powinna prowadzić w stronę rzeki i do serca miasta. Gdzie indziej mogłem się zwrócić? Bramę pewnie zatrzaśnięto, alejki były niczym koszmar senny, który znali z pewnością znacznie lepiej ode mnie. Nie miałem innego wyjścia, mogłem jedynie zagłębić się w miasto, do centrum.

- Du da. Halt, oder ich schiesse!

Blefują. Wolałem, żeby tak było, chyba że nie przejmowali się zupełnie tym, iż mogą trafić kogoś innego na zatłoczonej ulica. Jakoś nie pasowało mi to do wyglądu tego miejsca, a gdy nie padły żadne strzały, poczułem ulgę i zadowolonie. Jeden lub dwóch mężczyzn poruszyło się, jakby chcieli mnie zatrzymać, lecz byłem wystarczająco szybki, by ich wyminąć. Moje tenisówki trzymały się tego bruku lepiej niż ich buty. Biegłem i biegłem, lecz jednocześnie rozmyślałem gorączkowo; w moim szaleństwie była teraz metoda. Ten kolosalny budynek przede mną, tam właśnie zmierzałem. Gdyby okazało się, że to jakiś kościół lub katedra, mógłbym znaleźć tam schronienie albo zyskać przynajmniej szansę przekazania mojej opowieści kapłanowi, gdy dane mi będzie kilka minut, by pozbierać myśli. Teraz nie miałem ani chwili do stracenia.

Byłem w dobrej formie, lecz uciekanie, bacząc na każdy krok, to nie żarty, nawet, jeśli droga wiedzie przez cały czas w dół. Zaryzykowałem i obejrzałem się do tyłu; szumiało mi w uszach, a skronie pulsowały. Ci cholerni wartownicy wciąż tam byli, nie zaprzestali pościgu, choć poruszaliśmy się teraz tak wolno, że równie dobrze moglibyśmy iść. Gdybym miał choć chwilę, mógłbym spróbować wezwać mój miecz, była to jedyna odrobinę magiczna sztuka, której nauczyłem się na Spirali, a i to przez przypadek. Lecz nie miałem chwili, w dodatku miecz oznaczał zabijanie, nieuniknione, a to wpędziłoby mnie w jeszcze większe kłopoty. Pomyślałem, że mógłbym zaczaić się za węgłem i podciąć prześladowców, gdy się zbliżą, lecz mogli być na to przygotowani. A wtedy, co by się ze mną stało? Lepiej, gdybym znalazł jakąś ławkę lub kosz na śmieci i przewrócił im go pod nogi, jednakże w pobliżu nie było żadnych ławek, niczego większego od skrzynek z kwiatami. Mimo całego swego dziewiętnastowiecznego wyglądu było to chyba najczystsze miasto na świecie, jakie kiedykolwiek widziałem. Dostrzegłem końskie łajno na głównej ulicy, lecz niezbyt wiele; boczne uliczki były nieskazitelne. Może to dlatego wszystkie tutejsze ogródki są takie piękne. Nie pozostało mi nic innego, jak biec dalej, choć, tak czy owak, zbocze się już kończyło. Gdzie, do diabła, podziała się ta katedra? Zmusiłem się, by spojrzeć w górę... i stanąłem jak wryty.

W porządku, jest. Tak naprawdę - była wszędzie lub tak się przynajmniej wydawało. Nawet najbliższe górskie zbocze było mniej przytłaczające. Gdyby zbudowano ją z pełnego kamienia, przygniotłaby wszystko, a jej cień spocząłby pozbawionym słońca ciężarem na okolicznych budynkach, lecz kamienna konstrukcja była tak przewiewna, że rzucała tylko dziwne, nakrapiane wzory na dachy i ściany. Mieniąca się kratownica światła i cienia. Znajdowałem się prawie na tym samym poziomie, co fundamenty budowli. Nieco niżej ulica rozszerzała się, tworząc szeroki plac nad rzeką, gdzie szeroki i równy niczym Autobahn most łączył tę część miast z wyspą, na której stała katedra. Widok ten dodał mi s£j i w samą porę. Stojąc i gapiąc się bezmyślnie, utraciłem przewagę; tuż za mną rozległo się ciężkie stąpanie butów. Z dru-2Jej jednak strony odsapnąłem trochę, dzięki czemu szybko ponownie oddaliłem się od moich prześladowców. Miejmy nadzieję, że nikt inny nie będzie próbował mnie zatrzymać. Wyglądało na to, że ten koniec mostu nie jest strzeżony, a drugi... po prostu musiałem zaryzykować. Zbiegłem na plac - spojrzałem przelotnie na stojące tu budowle, wyższe i okazalsze od tych, które mijałem po drodze, budowle godne pałaców, parlamentów i siedziby uczelni - po czym zacząłem przemykać między wyglądającymi na zaskoczonych przechodniami, kierując się w stronę mostu. Na moście, tak jak na drodze, nie było chodnika, lecz tu także bruk wydawał się pewny pod stopami. Gdy rzuciłem kolejne spojrzenie przez ramię i zobaczyłem urwisty cypel, na którym wsparty był most i urwiska opadające do rzeki, zorientowałem się, że jestem jakieś dwieście stóp nad ziemią.

Przede mną, na tej samej wysokości, znajdowała się wyspa i fundamenty katedry - lecz czy rzeczywiście jest to katedra? Im bardziej się do niej zbliżałem, tym dziwniejsze sprawiała wrażenie; a przecież ma wieże, iglice, tak, i witraże. Cóż innego miałoby to być? Nawet położenie wyspy przywodziło na myśl gigantyczną wersję Notre Damę, tyle że budowla ta miała w sobie coś z fortecy, coś, co wzbudzało we mnie niepokój. Od strony miasta urwisko było nierówne i postrzępione; od strony wyspy pokrywała je gładka, kamienna powierzchnia poprzecinana obsadzonymi drzewami tarasami, które połączono szerokimi schodami. Dostrzegłem tam ludzi, spacerowali lub siedzieli, jakby znajdowali się w zwykłych parkach lub ogrodach, lecz ja widziałem w nich przede wszystkim wspaniałe fortyfikacje. Pochyliłem się i ruszyłem między przechodzącymi po moście ludźmi, a oni patrzyli na mnie, lecz, jak niemal wszyscy dotychczas nie zrobili nic, żeby mnie zatrzymać. Czy ma to oznaczać, że strażnicy nie cieszą się tutaj zbyt dużą popularnością? Nic na to nie wskazywało. Spojrzenia, które chwytałem przelotnie, wyrażały zdziwienie, nie znalazłem w nich ani współczucia, ani wrogości. Nie kryła się w nich żadna ocena, jedynie zainteresowanie, a nawet, pośród starszych ludzi, odrobina życzliwości.

Zbliżyłem się do przeciwległego końca mostu. Żadnych strażników, ani jednego, tylko szeroka ścieżka wyłożona nie kostką, lecz szarymi, kamiennymi płytami, a dalej stopnie prowadzące do katedry. Drzwi miała ogromne, wysokie niczym bramy miasta i równie ozdobne; pokrywał je pojedynczy złożony wzór. Wierze-je były nieznacznie uchylone, toteż widziałem jedynie połowę wzoru - stylizowana gołębica trzymająca coś w dziobie; może przysłowiową gałązkę oliwną. Odpowiadało mi to. Rzuciłem się po stopniach, jakby za chwilę był koniec świata, i posłyszałem niezmiernie satysfakcjonuj ący łoskot, gdy strażnik z tyłu wyłożył się jak długi. Stopnie były dłuższe, niż sądziłem, lecz dotarłem do drzwi i potykając się oszołomiony o pokryte żelazem drewno progu, omal nie wpadłem głową do środka. Powinienem skrzeczeć Sanctuary lub Haro, a Vaide, mon prince! lub coś w tym stylu; prawdę mówiąc, zabrakło mi tchu. Znajdowałem się w wyłożonym kamieniem korytarzu, który był chyba długości normalnej katedry. Bez zastanowienia pokuśtykałem w stronę niebieskawego światła, które wylewało się przez łuk znajdujący się na jego drugim końcu. Moja wiedza na temat zwyczajów panujących w tego typu instytucjach nie była zbyt obszerna, lecz wiedziałem, że gdzieś tutaj musi być jakiś ołtarz lub coś w tym rodzaju, na który będę mógł upaść. Musiałem na coś upaść i lepiej by było, gdyby nie była to chrzcielnica.

Idąc zwróciłem uwagę na odgrodzone wnęki, które mogły być bocznymi kaplicami. Ściany pokrywały zdobienia, dostrzegłem też wmurowane płyty; wszystko to wyglądało staro, lecz nie miałem zamiaru zatrzymywać się, by odczytać znajdujące się tam napisy. Chyba że... Żadnych kroków. Ani jednego dźwięku. Gdzie są moi strażnicy? Ponownie rozejrzałem się wokoło, spodziewając się, że w tej samej chwili wbiegną przez wielkie, ciemne drzwi. Nic się nie wydarzyło. Nie mogłem uwierzyć, że upadek jednego wyeliminował obu, a może? Nagle jeden z nich zajrzał przez szparę w drzwiach i gwałtownie cofnął głowę niczym przyłapany na psocie uczniak. Wygląda na to, że nie wolno im tutaj wchodzić, pomyślałem. Tym lepiej dla mnie, może uda mi się znaleźć jakieś wygodne tylne wyjście.

Dotarłem do łuku i zatrzymałem się jak wryty. Na chwilę zupełnie zapomniałem o moich prześladowcach, wyczerpaniu; o wszystkim. Taki efekt wywarło na mnie wnętrze znajdujące się po jego drugiej stronie. Wyglądało na kościół, lecz nim nie było. Ogromne. W przeszłości odwiedziłem Hagia Sophia, lecz to było znacznie większe, bardziej puste; olbrzymi, mroczny owal korytarza otoczony wąską kolumnadą, pod której dachem stałem. Niemalże cały parter poniżej okrywał niebieskawy mrok, gdzieniegdzie tylko rozjaśniany słabymi refleksami na szkliwie ściennych kafli. Wysoko na ścianach osadzone były ogromne okna; niektóre przejrzyste, niektóre ozdobione witrażami o wspaniałych kolorach. Przez nie wlewało się światło, załamujące się promienie rozświetlały wirujące w powietrzu drobiny kurzu.

Wystarczy wyobrazić sobie, że jest się myszą kościelną, myszką wyglądającą ze swej dziury. Czułem się mniej więcej tych rozmiarów.

Przyczyną były nie tylko rozmiary tego miejsca. Przecież Rosjanie wznosili monumentalne budowle, na przykład Kreml, a ludzie wyglądali w nich jedynie na bardzo małych. Tutaj miało się odczucie, że miejsce to zostało zbudowane dla czegoś większego niż ludzie; i że to coś wciąż tutaj było. Roztaczało wokół siebie aurę grozy i boskości, której doznałem w wielu innych miejscach, zarówno w Jądrze, jak i na Spirali: celtycki kurhan, pałac w Mykenach, Borobodur, Wielka Piramida. Jednakże to - to było silniejsze. Osłaniał je zakurzony welon spokoju, lecz był to bezruch spoczynku, nie pustki i nawet ten spoczynek cechowała czujność. Bez przerwy rzucałem nerwowe spojrzenia od jednego cienia do drugiego, zaalarmowany iluzją szybkiego ruchu, lecz za każdym razem niczego tam nie było.

Nie potrafiłem zgadnąć, do czego mogło służyć to miejsce. Z całą pewnością nie było tu żadnego ołtarza. Żadnego śladu miejsc do siedzenia, żadnych oznak dostojeństwa, ani jednej inskrypcji, które można odnaleźć nawet w najbardziej ascetycznych meczetach, niemalże brak jakichkolwiek ludzkich śladów. Gdy moje oczy przywykły do mroku, dostrzegłem następne drzwi, pod kolumnadą, na jednej z przeciwległych ścian; wyglądały obiecująco. Dostrzegłem również jakieś wzory wysoko na ścianach; prawdopodobnie freski, blade obszary posępnych kolorów nasycone cieniem. Podłoga również nie była naga; pokrywała ją mozaika. Z niepokojem pomyślałem o pokoju Lutza, lecz wyglądało, że ta spełnia rolę czysto dekoracyjną. Była to stylizacja słońca lub róży wiatrów, która przyciągała oko w stronę serca sali. A tam, tuż poza jednym z wielkich snopów światła, tam coś było - niskie, bezkształtne, lecz była to jedyna rzecz wyłaniająca się z całej przeogromnej pustki. Zrobiłem pierwszy, niepewny krok naprzód, a odgłos postawionej stopy rozbrzmiał dudniącym echem wysoko pod kopułą...

Serce podeszło mi do gardła. Upłynęła chwila, nim się uspokoiłem, po czym ruszyłem przed siebie, tym razem starając się iść o wiele ciszej. W powietrzu powinny unosić się tumany kurzu; lecz nic takiego się nie stało. Moje biuro nigdy nie było tak czyste. Kurz unosił się niczym niewielkie, wirujące cząstki czasu, którym nigdy nie jest dane spocząć. Powinienem ruszyć w stronę oddalonych drzwi; lecz nie zrobiłem tego. Byłem zaintrygowany, a może klucz do tajemnicy tego miejsca leżał w jego sercu.

Grób, pomyślałem; pochowano tu kogoś wystarczająco potężnego, by miał za mauzoleum to olbrzymie zbiorowisko kamieni.

Ktoś, w kogo wierzył cały naród, może wciąż jeszcze wierzył i czekał, aż się przebudzi. Artur, Fryderyk Barbarossa; nawet Attyla, który był na równi bohaterem na ziemiach położonych na wschód od Renu, jak zbrodniarzem na zachodzie. Gardło zaschło mi od kurzu. Gdy zbliżyłem się do skulonego kształtu i przyjrzałem się mu dokładnie, pomyślałem, że miałem rację. Było to niskie podwyższenie, z czarnego marmuru lub jakiegoś innego wypolerowanego kamienia, gładkie, nie posiadające żadnych znaków. W poprzek, niemal niedbale, udrapowano dużą sztukę materii, która wyglądała na gruby jedwab z inkrustowanymi haftami. Na tyle, na ile można było ocenić w tym mroku był to długi płaszcz, szata czy opończa w jakimś ciemnym kolorze; matowozłote zdobienia przypominały bizantyjskie postaci świętych lub kogoś w tym rodzaju, było jednak zbyt ciemno, by stwierdzić coś jednoznacznie. Wyglądało na to, że pod płaszczem na kamieniu, który mógł być czymś w rodzaju płyty pamiątkowej, leży coś drugiego. Bardzo ostrożnie podniosłem róg materiału i stwierdziłem, że mam przed sobą na pewno nie konwencjonalną płytę nagrobną; ozdobiona była bardzo prymitywnie i wyglądała na coś o wiele starszego. Miała rozmiary małego kamienia brukowego, grubego na stopę do osiemnastu cali. Nie znalazłem na niej żadnych inskrypcji, jedynie proste, nieregularne znaki. Jedynym istotnym szczegółem był znak w kształcie głębokiej czary lub kielicha umieszczony nieco powyżej środka kamienia, otoczony niezwykłym wzorem składającym się z wyżłobionych okręgów. Niektóre z nich były bardzo wyraźne, inne ledwo wyglądały na zadrapania, lecz wszystkie były koncentryczne i bardzo starannie wykonane. Co dziwniejsze, w poprzek kamienia, przytrzymywane przez długi płaszcz, leżało krótkie, mocne drzewce drewniane z opaskami z jaśniejszego metalu, zakończone groźnie wyglądającym ostrzem - z czego mogło ono być? Czarne szkło, zgadłem, szkliwo wulkaniczne, poprawiłem się, obsydian. Tyle że, by osiągnąć obecny kształt, nie odłupywano go; tę idealną powierzchnię uzyskano dzięki wygładzaniu i szlifowaniu.

Tajemnice prowadziły do kolejnych tajemnic. Marnowałem tu jedynie czas. Do tej pory mogli już otoczyć całą budowlę. Opuściłem bardzo delikatnie tkaninę z powrotem i ruszyłem spokojnie w stronę kolumnady. Ledwo do niej dotarłem, rozległ się grzmot otwieranych zewnętrznych drzwi i łoskot biegnących stóp. Rozległ się ostry krzyk, nie były to słowa, lecz wyczułem w nim groźbę i dwóch mężczyzn ruszyło w stronę łuku. Mężczyźni nosili strój huzarów, przypominali strażników, tyle że ich stroje były całe szare z lamówkami i epoletami; kolczugi skrzyły się srebrzyście nawet w tych podmorskich mrokach, a wyciągnięte miecze połyskiwały groźnym światłem - były to olbrzymie, proste szable z gardą; bez mała pałasze. Spodziewałem się, że ruszą prosto na mnie, ale oni rzucili się pod kolumnadę i zaczęli okrążać hol, zmierzając w moją stronę. Poczekałem, aż znajdą się bliżej - na tyle blisko, bym mógł rzucić się przez środek prosto do drzwi - jednakże ponownie rozległ się łoskot i wbiegli inni. Nawet z miejsca, w którym stałem, dostrzegłem miecze i uniformy: więcej szarych huzarów. Pomyślałem o moim własnym mieczu zawieszonym w mieszkaniu nad kominkiem, jak zawsze nie na miejscu; w myślach sięgnąłem po niego, poruszyłem palcami, jakby chwytając za jego rękojeść. Przez chwilę dotykałem zimnej, napełniającej otuchą skóry rekina, ważąc w dłoni masywną stal. I nagle ciemność spowijająca to miejsce zamknęła się wokół mnie i poczułem, jak broń wyślizguje mi się z ręki i upada z delikatnym, niknącym w oddali szczękiem.

Przekląłem okropnie, zaciskając pięści. I co teraz? Pięciu, sześciu na jednego? Bezbronnego? Mogłem się poddać, zaryzykować, wierząc w ich litość; lecz jakoś mi się to nie spodobało. Wtedy zaczęli strzelać, ledwo mnie zobaczyli, być może dlatego, że utożsamili mnie ze Stryge. Miecze mieli opuszczone, ani drgnęły, nieubłagane; każdy z nich mógł zabić. Poczucie niesprawiedliwości wezbrało w mym gardle niczym żółć. Musiałem się jakoś bronić, musiałem nakłonić ich, by mnie wysłuchali i do diabła z kosztami, chwycę się każdej szansy. Stanąłem w bezruchu, poczekałem, aż wszyscy znajdą się pod kolumnadą, okrążając mnie niczym szakale ogień i wtedy rzuciłem się pędem tam, gdzie by nie poszli - prosto przez środek do centrum mandali z mozaiki. Odsunąłem płaszcz, chwyciłem włócznię leżącą w poprzek kamienia i zakreśliłem łuk jej ostrzem, obracając się w ich kierunku.

Rezultat był nieoczekiwany, mówiąc oględnie - elektryzujący. Zabrzmiało to jak jedno potężne wciągnięcie powietrza zwielokrotnione echem rozbrzmiewającym gdzieś wysoko pod cienistym sklepieniem. Dźwięk ten wydali przerażeni szermierze; posępne, wysokie kształty cofnęły się, ich groźne postacie skurczyły się, przyjmując postawę obronną. Przywarli do ścian jak bestie szczute batem tresera. Widząc to, nabrałem otuchy i dźgnąłem w ich stronę. Miecze zakołysały się gwałtownie w ich rękach; jeden mężczyzna puścił broń, inny wydał pełen przerażenia okrzyk. Odgradzali mnie teraz od drugich drzwi. Niedobrze. Ruszyłem odważnie w stronę haku, zastanawiając się, czy krzykną i uciekną; nie zrobili tego. Po prostu patrzyli na mnie, sześć par oczu błyszczących w mroku. Przechodząc spojrzałem na najbliższego z nich i w odpowiedzi rzucił mi pełne wściekłości spojrzenie, jakby parował cios. Miał jasne włosy, z krzaczastymi bokobrodami i podkręconymi do góry wąsami, które ledwie co przysłaniały dwie długie szramy przecinające jego czerwone policzki.

Mimo blizn nie była to twarz niemiła; w innych okolicznościach wokół oczu mogły się pojawiać zmarszczki od śmiechu. Jednakże w tej chwili była wykrzywiona bezradną nienawiścią, a miecz drgał niespokojnie w jego ręce. Za pół centa skoczyłby na mnie i pokrajał na kawałki, bez względu na to, ile miałoby go to kosztować. A więc cokolwiek go przed tym powstrzymywało, musi być o wiele silniejsze. Strach? Jakoś nie trafiało mi to do przekonania. Mężczyzna stojący z drugiej strony był ciemnoskóry. Miał twarz o miękkich rysach, nie zdołało to jednak osłabić efektu, jaki wywierał jego sokoli nos i trzy białe paski na czole. Nie wiem, skąd sobie przypomniałem, że miał prawo je nosić wojownik lub nauczyciel wojowników. Gniew zabarwił jego policzki na purpurowo, lecz cofał się skulony, wciągając głośno powietrze i ani na chwilę nie spuszczał mnie z oczu.

Przeszedłem pod łukiem i ruszyłem długim korytarzem, zastanawiając się, co działo się na zewnątrz. Może zapanował już spokój, dobrzy obywatele zajęli się swoimi codziennymi sprawami, a może nie. Obejrzałem się przez ramię; szarzy szermierze przechodzili pod łukiem. Zatrzymali się, gdy tylko na nich spojrzałem, lecz było w nich coś z ogarów trzymanych na napiętych smyczach; jeden pochylił miecz, jakby chciał nim rzucić. Inny powstrzymał go gestem. Jakoś nie miałem ochoty zawracać, nie widziałem nigdzie żadnych bocznych drzwi - mogłem zrobić tylko jedną rzecz: przekonać się, co się dzieje na zewnątrz. Naparłem na olbrzymie drzwi i uchyliłem je nieznacznie; do środka wlało się światło słoneczne, nikt do mnie nie strzelał. Pchnąłem więc jeszcze trochę, wyszedłem na zewnątrz i zamarłem w bezruchu, jak wcześniej szermierze, gdy tłum okupujący schody ryknął i rzucił się do przodu. Zwykli obywatele, żadnych strażników. Chwyciłem włócznię w obie ręce, uniosłem do góry i zacząłem nią wymachiwać na wszystkie strony - i jak poprzednio efekt był piorunujący. Równie dobrze mógłbym ciskać gromy, gdyż w tej samej chwili tłum zawył. Wszyscy zaczęli uciekać, wpadali na siebie, przewracali się, spadali ze schodów w rosnące po bokach zarośla. W scenie tej brakowało jedynie podziurawionego kulami wózka dziecięcego zjeżdżającego w dół po schodach - ze mną w roli głównej, jako cała Gwardia Imperialna. Przełknąłem ślinę, zszedłem parę stopni w dół i zobaczyłem, jak panika, niczym fale, rozprzestrzenia się i serca tłumu i ogarnia zwykłych gapiów i spacerujących. Po chwili droga była czysta, lecz mój plan zwrócenia się do ludzi na ulicy spalił na panewce.

Słaniając się na nogach przeszedłem z powrotem po moście, obecnie zupełnie pustym, jeśli nie brać pod uwagę porzuconego dziwacznego kapelusza lub futrzanej mufki; i najwyraźniej wieści rozprzestrzeniały się szybko. Gdy dotarłem do ulicy po drugiej stronie mostu i zacząłem wchodzić pod górę, drzwi zatrzaskiwały się z łoskotem, dzieci zaczynały płakać, a ludzie znikali pośpiesznie w bocznych uliczkach. Obejrzałem się do tyłu, raz, i ujrzałem szarych huzarów idących energicznym krokiem przez most; miecze mieli ponownie opuszczone; lecz gdy dostrzegli, że patrzę, zatrzymali się. Zacząłem biec.

Teraz miałem pod górkę, poruszanie się po nierównym bruku było prawdziwą męką, lecz nie zatrzymywałem się popychany na równi zdziwieniem i zamętem, które mnie ogarnęły, jak i strachem. Gdy wreszcie osiągnąłem najwyższy punkt głównej ulicy, byle dziecko mogłoby mnie zatrzymać miotełką do zbierania kurzu, lecz nikt nie próbował. Słyszałem głównie okrzyki pełne rozpaczy i trzask zamykanych okiennic. Gdy znalazłem się w zasięgu wzroku od bramy, tęgi oficer straży krzyknął jak uprzednio i złapał za swój miecz, a strażnicy zerwali się na równe nogi. Wtedy uniosłem włócznię. Strażnicy jakby opadli z sił, patrzyli tylko w przerażeniu. Oficer, klnąc siarczyście, zaczął się cofać, aż przylgnął do ściany łuku. Dyszał głośno, jego twarz pokryła się potem. Chyba nie mogliby zareagować lepiej, nawet gdybym niósł bombę atomową. Poruszyłem włócznią, a oficer jęknął i z całych sił odrzucił swój miecz na bok. Zanurkowałem obok niego i ruszyłem przez wąską wewnętrzną bramę. Woźnice i rolnicy rzucili tylko jedno spojrzenie, po czym rozległ się krzyk i wszyscy rzucili się pod ściany, próbując do nich przylgnąć i zakrywając sobie oczy. Kobiety wy buchnęły płaczem. Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikt nawet nie próbował we mnie niczym rzucić. Zataczając się wyszedłem na otwartą drogę za murem. Uwolniłem się od miasta, lecz czułem się oszołomiony... i, co dziwne, było mi wstyd.

Stałem przez chwilę ze ściśniętym gardłem, nie wiedząc, co dalej. Przecież mógłbym wyrzucić tę cholerną włócznię, cisnąć w żywopłot - lub raczej położyć delikatnie, gdyż bez wątpienia była świętością lub czymś niesłychanie cennym. Lecz wtedy ruszyliby za mną jeźdźcy, osaczyli... a poza tym - nie wiem skąd wzięło się we mnie to przekonanie - byłem pewien, że tak by postąpili. Ten facet z kościoła zapolowałby na mnie z ogarami. Postanowiłem, że zostawię ją przy helikopterze, to powinno wystarczyć. Postaram się, by znaleźli ją bez trudu - może udepczę krąg trawy.

Gdy wreszcie dotarłem na łąkę, byłem bez sił. Pomyślałem o kartonie napojów owocowych, który stał za moim fotelem, tęskniłem za nimi, jakby były źródłem młodości. Myślałem, że padnę płasko na twarz tu, gdzie stoję; język miałem wyschnięty na wiór, jednakże nagle poczułem się, jakbym miał w ustach kawał lodu, gdy zobaczyłem niską postać, która wstała i kiwnęła głową z łagodną pogardą.

- No, no! Głupiec, jak należało, wdarł się tam, gdzie aniołowie obawiają się kroczyć. Mój dobry panie, nie mogłeś lepiej wywiązać się z zadania, które przed tobą postawiłem. Pozostaje ci jedynie oddać to barbarzyńskie narzędzie i możesz odejść swoją drogą wolny od jakichkolwiek zobowiązań.

- Stryge, ty sukinsynu! - wyskrzeczałem głosem prawie tak chrapliwym jak jego. - Chcesz mi wmówić, że to ty mnie do tego nakłoniłeś?

- Oczywiście, że ja. Zostało to na ciebie nałożone już w chwili naszej rozmowy tam w górze. Czy nie zastanowiło cię, że twoje zachowanie, to, iż nie zamieniłeś z tymi z miasta nawet jednego słowa, nie było do końca zgodne ze zdrowym rozsądkiem? Ze nie próbowałeś się wytłumaczyć, sam nie szukając wyjaśnień? Oczywiście duże znaczenie miało to, że sprowokowałem ich, by zaczęli do ciebie strzelać. Ale czy nie zastanowiłeś się choć raz, co jest źródłem tej ciekawości, która poprowadziła cię prosto do Sali? Bez wątpienia znalazłeś jakieś racjonalne wytłumaczenie, gdyż taka jest natura tego typu... zobowiązań. Tak czy inaczej wypełniłeś moje instrukcje z godnym pochwały pośpiechem. Jesteś narzędziem, które dobrze leży w ręku, młody panie.

Z trudem odkleiłem język.

- Chcesz wiedzieć, czym jesteś? - Podniosłem włócznię. - Wydaje mi się, że mógłbym...

Stryge pstryknął swymi kościstymi palcami, rozległ cię dźwięk podobny do trzasku iskry przeskakującej na suchą hubkę.

- Wydaje ci się? Obawiam się, że i to zbyt wiele.

Zza helikoptera wyszły dwie ogromne postacie, jedna z nich trzymała długą, wąską, metalową skrzynkę. Ruszyły na mnie ciężkim krokiem, z którego wyzierała groźba i chełpliwość. Przez chwilę myślałem, że to Wilcy, ci przerażający półludzie, lecz zdałem sobie sprawę, że ich skóra nie jest matowoszara. Byli po prostu różowi, ale i tak wyglądali dziwnie. Ponad dwa metry wzrostu, zbudowani jak oryginalne spichlerze z cegły, o mięsistych, ciężkich kończynach, niemalże bezwłosych głowach i twarzach jak z koszmaru, kwadratowych i wykrzywionych, i w jakiś sposób przerażająco znajomych. Mieli na sobie grube kombinezony i wysokie buty, jak karykatury robotników, i śmierdzieli jak zwierzęta. Stary mężczyzna prychnął pogardliwie i podrapał się palcem po szczecinie na brodzie.

- Powtarzam, młody głupcze, oddaj to i możesz wracać do swoich mało ważnych zajęć. Albo... Nie. Nie ma żadnego albo.

Byłem oszołomiony, wyczerpany, podwójnie upokorzony; w dodatku zostałem zmuszony przez wewnętrzną siłę, która, jak dopiero teraz mi to uświadomiono, nie była moją własną. Wciąż jeszcze czułem się, jakby była częścią mnie, tak jak pragnienie lub gniew i równie trudno było się od niej uwolnić. Naprawdę chciałem oddać tę cholerną rzecz i mieć to z głowy, bez względu na to, jak silnie racjonalna część umysłu by się temu sprzeciwiła. Wydawało mi się, że jest to jedyna naturalna rzecz, którą mogłem zrobić. Dwa olbrzymy spojrzały na mnie zezując ukradkiem swoimi świńskimi oczami, osadzonymi głęboko między fałdami bladego ciała; jeden z nich celowo, z pogardą, głośno puścił wiatr. Drugi zadudnił coś, aż ślina pociekła mu po podgar-dlu i otworzył skrzynkę. Askamitne podbicie było wyraźnie uformowane tak, by dokładnie pasowało; i w jakiś sposób te dowody planowania i przezorności zupełnie pozbawiły mnie energii. Ocaliło mnie wyczerpanie i szok, w którym się znajdowałem. Zadrżałem niezdecydowany, Le Stryge zasyczał zniecierpliwiony - i bezmyślnie, niemalże automatycznie, wyciągnąłem włócznię w jego stronę. Na to on po prostu odskoczył, żwawo niczym młodzieniec i pstryknął na olbrzyma, który trzymał skrzynkę. Stworzenie zbliżyło się ciężko stąpając i wskazało wielkim, zakończonym rogiem paluchem. Ja sam miałem włożyć włócznię do skrzynki.

Coś zaskoczyło. Obłudnie ofiarowałem mu ją. Warknął coś niezrozumiałego i zamachnął się wielką łapą, jakby miał zamiar mnie szturchnąć. Lecz on także nie kiwnął nawet palcem. Chcieli jej tak bardzo, lecz z jakichś powodów żaden nie miał zamiaru jej dotknąć.

Udałem, że mam zamiar włożyć ją do futerału - po czym machnąłem nią prosto w ich twarze. Ten drugi rzucił się do tyłu, przewracając Le Stryge’a, lecz olbrzym trzymający skrzynkę, mniej zwinny, instynktownie uderzył. Jego ręka dotknęła jej...

Nie było żadnego przejścia. Przed chwilą był tu jeszcze, po chwili był tylko cieniem w słupie ognia, który omal nie spalił mi brwi, miotając się z głośnym rykiem agonii, która nagle umilkła niczym nożem uciął. Zatoczyłem się do tyłu, mocno ściskając włócznię. Ogień nie wyszedł z niej; pojawił się wokół olbrzyma niczym strumień wody. Poczerniała postać chwiała się, składała, zapadając w sobie - kurczący się kontur. Ogień przemienił się w kolumnę tłustego dymu i zwęglona bryła upadła, skwiercząc na parującą trawę - mała przysadzista parodia potężnego jeszcze przed chwilą kształtu. Żadne ludzkie dało by się tak nie paliło, to wyglądało bardziej na spalone warzywo. Drugie stworzenie wydało z siebie wysoki, skamlący pisk i rzudło się z krzykiem w poprzek łąki niczym oszalały słoń. Zostałem sam na sam ze Stryge’em, leżącym na trawie; a ze wszystkich rzeczy, których nienawidziłem i bałem się, inwazja do mojego umysłu była najgorsza. Uniósł się na łokdu; załopotał długi, demny rękaw; rzudłem się na niego. Ujrzałem jeszcze przez chwilę jego wrogą twarz; po czym przesłonił ją trzepoczący rękaw, a włócznia uderzyła niegroźnie w ziemię. Rękaw sam z siebie odledał z trzepotem w poprzek pola, zostawiając mnie wpatrującego się w osłupieniu - nietoperz polujący na insekty.

Uniosłem włócznię, próbując jej dężaru, zastanawiając się, co by się stało, gdybym dotknął ostrza - ale przecież zrobiłem to już raz, czyż nie, tam w sali? Dałem za wygraną. Byłem wyczerpany i wiedziałem, że zrobię najlepiej, udając się prosto do miasta i zacznę rozmawiać, jak powinienem był to zrobić na samym początku. Teraz będzie to jeszcze bardziej ryzykowne, lecz próba zatrzymania czegoś takiego byłaby jeszcze gorsza. Spoglądałem do tyłu, zastanawiając się, czy pójść pieszo, czy też ryzykować lot helikopterem, gdy dostrzegłem wynurzający się zza tajemniczej budowli błysk skrzącej się bieli na tle szarzejącego nieba. Ponad polami dotarł do mnie warkot silników i spoza strzelistych wież wzniósł się blady kształt statku powietrznego, takiego samego, jak ten, który mnie śrigał. Za nim, skierowany nosem w górę, niczym oddychający wieloryb, pojawił się zaokrąglony dziób następnego.

Dzięki staraniom Le Stryge’a trochę za późno zdecydowałem się na rozmowę. Zmęczony, sięgnąłem po kluczyki; na szczęście wdąż były przyczepione do pasa. Popatrzyłem tępo na włócznię. Kusiło mnie, by rzudć ją po prostu w trawę, by ją później znaleźli; lecz Le Stryge i drugie stworzenie wdąż pewnie gdzieś tu byli, a statki powietrzne bardziej będą zainteresowane pochwyceniem mnie. Może z łatwością wpaść w niepowołane ręce, nim ktokolwiek zdąży do niej dotrzeć. Zniederpliwiony, chwyciłem futerał starego nekromanty i wdusiłem włócznię w aksamit.

Pasowała idealnie, a futerał zamknął się bez żadnych kłopotów. Statki powietrzne były niczym zbliżające się strzały; w dodatku były szybkie, o wiele szybsze niż myślałem. Jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi do kabiny, cisnąłem futerał za siedzenie pilota i wskoczyłem do środka. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i w ostatniej chwili wcisnąłem kask na głowę, by ochronić uszy. Żadnych przygotowań; gdy tylko silniki osiągnęły pełne obroty pchnąłem stery do przodu, otworzyłem przepustnicę i maszyna bez mała wystrzeliła w powietrze. Przesunąłem drążek cykliczny, nacisnąłem pedał sterów i helikopter poleciał wielkim łukiem w górę, w stronę doliny. Statki powietrzne dostrzegły mnie i ruszyły za mną. Przeleciałem nad nimi, po czym wykonałem ostry zakręt wokół wysokich wież znajdujących się na moim kursie. Próbowali podążać za mną, omal nie doprowadzili do kolizji, po czym zostali z tyłu, podczas gdy ja wzbijałem się coraz wyżej. Szary całun zamknął się wokół mnie, ton silników zmienił się nieznacznie i ponownie leciałem na oślep.

Radar pokazał zbocze góry i wzbiłem się jeszcze wyżej. Po chwili, zupełnie nieoczekiwanie, świat na powrót pełen był światła i dźwięków. Oświetliły mnie długie promienie zachodzącego słońca, a w moim uchu zapiszczał głos kontroli lotów z Frankfurtu, żądając aktualnej pozycji i kursu, dziwiąc się, w jaki sposób udało mi się tak niespodziewanie zniknąć z ich ekranów?

Niewiele myśląc, nacisnąłem parę klawiszy małego komputera nawigacyjnego. Na ekranie kontrolnym pojawiła się zwięzła informacja.

[bJMiejsce lądowania: brak informacji: Heilenthal.

[bJPort: 0001 - jedynie port lotniczy.

[bjCzęstotliwość: brak w wykazie.

[bJKierownik portu: Adalbert v. Waldestein, Ritter.

[bjZastępca: Arcite v. Lemnos, Ritter.

[bJTJpoważnienie: brak.

[b]Pozwolenie na start: brak.

[bjPobyt: 4 godz.

[b]Paliwo: nie dotyczy.

[bj]lnne usługi: nie dotyczy.

[bj]Ponowne tankowanie: za 4,5 godz.

Przez chwilę zapanowało coś, co mógłbym jedynie nazwać zduszoną ciszą, po czym kontrolerzy gruchnęli przeraźliwym śmiechem.



Rozdział czwarty


Przez całą drogę do domu metalowy pojemnik leżał na podłodze za moim fotelem, stukając delikatnie o wspornik, niczym pies proszący łapą o chwilę uwagi. Gdy musiałem wylądować w Rouen, by uzupełnić zapasy paliwa, spróbowałem wcisnąć go między moje walizki, lecz upadł znowu, gdy startowałem. Nawet bez tego stukania nie byłbym w stanie przestać o nim myśleć. Najwidoczniej było to coś ważnego, coś przerażająco potężnego; coś, czego ja mogłem bezkarnie dotykać - jak dotąd - lecz kto jeszcze? Musiałbym się nieźle tłumaczyć, gdyby jakiś ochroniarz z lotniska zniknął w płomieniach.

Ale nie było żadnych problemów. Lądowałem w moim rodzinnym mieście i pracownicy znali mnie; przepuścili mój wózek pełen sprzętu do wspinaczki, niczego nie sprawdzając. Mimo wszystko westchnąłem z ulgą, gdy wcisnąłem futerał na tył samochodu; nie chciał się zmieścić w bagażniku. Bałem się, że czarny szklisty grot może się uszkodzić mimo aksamitu, lecz nie było na nim nawet rysy. Jak dotąd wszystko dobrze - lecz co mam teraz z nim zrobić?

Wiedziałem, co powinienem zrobić, oczywiście: zwrócić go miastu. Jakoś. Jednakże zbyt chętnie pociągali za spust, jak na mój gust, a poza tym z łatwością może to ściągnąć na mnie Le Stryge’a. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nawet podczas drogi z lądowiska dla helikopterów, zacząłem odczuwać, że ktoś mnie obserwuje lub śledzi, chociaż w lusterku nie widziałem żadnych jadących za mną samochodów. Chciałem wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, co to za groźny przedmiot, nim cokolwiek postanowię. Znałem ludzi, którzy mogli mieć na ten temat większe pojęcie niż ja - o to nie trudno; znajdę ich i spytam. Jednakże tak czy inaczej, lepiej będzie jeśli to schowam. Nie była to doprawdy rzecz, którą wiesza się na ścianie, nie zmieści się również w żadnym z biurowych sejfów - poza tym nie chciałem przyciągać tego rodzaju mocy ani do mojego domu, ani do firmy. W przeszłości miałem z tym dosyć kłopotów. Chyba że...

Omal nie wybuchnąłem śmiechem. Rozwiązanie było tak proste; a mimo to wiedziałem, że zbije z tropu każdego, kto zechce znaleźć włócznię. I tak planowałem wpaść na chwilę do nowych pomieszczeń biurowych w regionalnej kwaterze C-Tran. Dotarłem tam późnym popołudniem; niemal wszyscy poszli już do domów i gdy wszedłem do działu serwisowego, co zdarzało mi się dosyć często, było prawie pusto. Następnie, gdy już starannie zapakowałem włócznię, pozostało mi tylko usiąść na kilka minut przy moim terminalu i ustawić wszystko poprzez centralny komputer. W ten oto prosty sposób pozbyłem się włóczni. Następne parę minut poświeciłem starannej zmianie danych, usuwając ws«elkie ślady tego, co zrobiłem. Nacisnąłem przycisk, by zakończyć pracę. Jednakże zamiast zwyczajowego panelu z kursorem pojawiła się informacja o błędzie. Zakląłem. I wtedy zobaczyłem, co to było.

PILNE**

W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K

PILNE**

- Och, mój Boże! - wyjęczałem z okropnym przeczuciem, że ja, Prezes Rady, sam Herr Ratsprasident, właśnie zniszczyłem całą sieć i wywołałem totalny chaos w przedsiębiorstwie.

Nagle przypomniałem sobie o paru rzeczach i zakląłem ponownie, siarczyście. Po pierwsze, oprogramowanie posiadało zabezpieczenia zabezpieczeń, z oczywistych powodów; powinienem pamiętać, sam przecież ich zażądałem. Po drugie, korzystałem z inteligentnego terminalu, który nie miał nic tak plebejskiego, jak jakieś porty wejścia/wyjścia, W, K, lub Z; a po trzecie, było to zupełnie inne oprogramowanie od tego, które miałem zainstalowane w moim przenośnym komputerze; co więcej, był to zupełnie inny system operacyjny, a mimo to wiadomość pojawiła się ponownie, w tym samym formacie. Zatem może to wirus. Prawdopodobnie ktoś z firmy, z pewnością ktoś się zabawia. Mogli zrobić coś zabawniejszego; i dopiero będą mieli powody do śmiechu w kolejce po wypłatę, gdy ich złapię. Lecz to może poczekać.

Ponownie wyszedłem z programu - tym razem bez żadnych kłopotów i z głębokim westchnieniem zapadłem w fotel zapatrzony we wspaniałe chmury na przeciwnej ścianie. Była to dokładna kopia tych, które zamówiłem jeszcze w moim pierwszym biurze. Z olbrzymich niebieskich przestworzy wynurzał się archipelag oświetlonych światłem księżyca chmur, a ponad nim wznosiła się wielka chmura-łuk niczym zamarznięta fala. Pod nią przepływał, do gwiazd widocznych w dali, smukły statek handlowy z księżycowym blaskiem srebrzącym się w żaglach. Klienci nie kryli zdziwienia; mówiłem im, że to alegoria handlu. Jednakże dla mnie była to rzeczywistość. Wstałem znużony; to malowidło wywoływało we mnie wszystkie rodzaje tęsknot; i nagle zapragnąłem znaleźć się u siebie w domu.

Zamykając drzwi, posłyszałem dźwięki syren, gdy wyłączyłem światła, dostrzegłem pomiędzy paskami żaluzji odległą poświatę. Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz; nie wyglądało to najlepiej; ogień wybuchnął w środku dzielnicy handlowej, w kwartale biur. Kolejny powód, by cieszyć się, że nie zgodziłem się umieścić tam naszego biura. Zamknąłem i ruszyłem korytarzami, na których nie było nikogo prócz kilku sprzątających i samotnego nocnego marka wciąż mozolącego się z zadaniami dzisiejszego dnia. Przechodząc skinąłem dłonią, a oni odpowiedzieli tak samo, lecz zawsze towarzyszył temu cień niepewności, może lęku; nie podobało mi się to, choć wiedziałem, że jest nieuniknione. Chciałem być otwarty, dostępny, chciałem móc komunikować się bezpośrednio z personelem wszystkich szczebli...

Parsknąłem. Myślałem kierowniczym żargonem. Po prostu chciałem mieć możność rozmawiania z ludźmi, to wszystko, i by oni rozmawiali ze mną. Właśnie tak było w starej firmie, przyjacielskie miejsce, nawet jeśli czasami robiło się to nieco meczące; zawsze mogłem powiedzieć Barry’emu, by wyszedł z mojego biura, gdy miałem coś do roboty i gdy przejąłem stery, próbowałem podtrzymać tego ducha. Prawie wszyscy tam mnie znali, nim osiągnąłem jakąkolwiek pozycję, lecz tutaj było to po prostu niemożliwe. Od pierwszego dnia byłem Starym, miałem za dużą gładzę nad pensją, awansem, przyszłością. Izolowało mnie to na każdym szczeblu. Kierownik w dziale marketingu, Angela jakaś tam, znowu nie taka brzydka, inteligentna; była wolna albo takie tylko sprawiała wrażenie. Podobała mi się, ponadto miałem podstawy, by sądzić, że się jej podobam. Przypuśćmy jednakże, że się z nią umówię? Propozycja spotkania była stokroć trudniejsza, gdyż tak się akurat złożyło, że jestem kapitanem jej statku, panem przeznaczenia, a nie po prostu jednym z facetów z biura. Czy pomyślałaby, że nie może mi odmówić? Czy pomyślałaby, że może na tym skorzystać? Przypuśćmy, że skończylibyśmy pytania. W porządku, nie przeszkadzało to wielu szefom, których znałem, lecz ja się uczyłem. Był to kolejny powód, dla którego nie szukałem pokus, którym hołdował Lutz, czy też inni, z którymi człowiek styka się w wielkim świecie biznesu. Kłopot w tym, że żar cnoty wcale nie ogrzewał łóżka, a kocy elektrycznych nienawidzę. Wyszedłem z windy, podszedłem do biurka nocnego portiera i zostawiłem mój identyfikator - jak jakiś maszynista. Przynajmniej z portierami mogłem zamienić parę zdawkowych słów.

- Dobranoc, Macallister! Nie wie pan, co dzieje się w mieście? Główny portier potarł krótko przystrzyżoną krótko brodę.

- A wiem, panie Fisher. Pan pewnie o niczym nie słyszał, wyjechał pan na targi i w ogóle. Z tego, co mówią, to jakiś marsz protestacyjny. Bóg jeden wie, co im strzeliło go głowy. Z początku było całkiem spokojnie. Wygląda na to, że przyplątały się jakieś zabijaki, skrajni anarchiści, czy jak tam ich zwą w tym roku. Wszczęli parę burd. To wszystko, czego się jak dotąd dowiedziałem, lecz sądząc po syrenach, musi być coraz gorzej, co? - Jakby dla podkreślenia jego ostatniego zdania rozległa się kolejna syrena, tym razem ambulansu.

- Na to wygląda. W porządku. Będę zatem uważał w drodze do domu. Proszę ostrzec ludzi, i jeśli ktoś potrzebuje taksówki do domu, proszę wezwać je na koszt firmy, w porządku? Sprzątaczki i wszyscy inni. Nie, sam pójdę po samochód, niech pan zostanie. Dobranoc!

Wyjechawszy z parkingu, ujrzałem wyraźną łunę na niebie. Moja droga do domu prowadziła prosto przez tamten rejon, będzie więc pewnie zablokowana przez samochody straży, karetki, wozy TV i zwykłych gapiów. Lepiej, jeśli pojadę bokiem, choć oznacza to dłuższą i bardziej krętą drogę. Ruszyłem więc bocznymi uliczkami, skręcając raz po raz, bębniąc palcami na niezliczonych światłach; przez cały czas zgiełk stawał się coraz głośniejszy. Wreszcie minąłem centrum i skręciłem w stronę starych doków, które zostały przemienione w dzielnicę miesz-kaniową. Lecz gdy skręciłem w biegnącą w dół zbocza szeroką ulicę, która była tutaj główną arterią, nacisnąłem mocno na hamulec. Przede mną kotłowały się kłęby diabelsko czerwonego dymu. Coś nadleciało w moją stronę niczym jakiś mały meteor i wybuchło na drodze przede mną. Pojawiła się kula ognia, ponownie nacisnąłem na hamulec, wszedłem w poślizgu w przecznicę, uderzając przy tym o wysepkę na środku. Był to betonowy pierścień z kwitnącymi krzewami, który obecnie przemienił się w płonącą, plującą ogniem i dymem kulę.

Z rozświetlonych na czerwono ciemności nadleciała kolejna bomba z benzyną; nie wybuchła, lecz benzyna popłynęła w dół i zapaliła się od reszty, i nagle ulica, z której wyjechałem, stała się ścianą ognia. Rozległ się ryk, jęk syreny i ledwo zdołałem wrzucić bieg i wycofać, gdy olbrzymi wóz strażacki przejechał z łoskotem przez miejsce, w którym przed chwilą stałem. Oszołomiony, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczyłem, uświadomiłem sobie, że wóz płonął, a płomienie buchały z jednego z boków. Za wozem biegła grupa wrzeszczących i szydzących kształtów, groteskowych na tle ściany płomieni. Lecz wóz strażacki umknął im; i wtedy zobaczyli mnie.

Nacisnąłem na gaz, chcąc skręcić, samochód był szybki, lecz potrzebował trochę miejsca, by wykręcić i byłem zmuszony zawrócić tuż przed ich nosami. Kamienie zadudniły na długiej masce, roztrzaskały jeden z reflektorów - i nagle pojawiło się jeszcze więcej ludzi, zabiegali mi drogę, uniemożliwiając ucieczkę w dół zbocza. Nie mogłem przez nich przejechać, nie nabrawszy uprzednio prędkości. Nie przestałem skręcać, aż zwróciłem się pod górę i przyśpieszyłem gwałtownie, gdy kolejna bomba wybuchła tuż za mną. Byłem coraz bliżej posępnej łuny i gdy podjechałem, zobaczyłem ogień, który był jej przyczyną: to by się zgadzało, hotel Sixties i centrum handlowe stały w płomieniach - a tuż obok żadnych wozów strażackich, jedynie wypalony wrak ambulansu. Kawałki tynku zaczęły spadać na ulicę, a rozprzestrzeniający się dym groził uduszeniem; jazda w dół zbocza nie wydawała się już tak dobrym pomysłem. Wiedziałem, że trochę wyżej jest boczna uliczka, jeśli tylko uda mi się do niej dotrzeć - lecz ledwo zwolniłem, jakaś postać przebiegła ulicę i wskoczyła mi na maskę.

- Zabierz mnie na górę! - krzyknął. - Na główną ulicę. Już miałem go zrzucić, gdy zorientowałem się, że ten ciemny kombinezon to umundurowanie policyjne noszone podczas zamieszek.

- Będziesz musiał mieć dużo szczęścia! - odwrzasnąłem. - Co sądzisz o Ramsay Lane?

- Nie bądź głupi, człowieku, tam jest ich gniazdo, wdarli się do baru! Przegrupowujemy się w górze, weźmiemy cię za nasze linie!

- Przegrupowujemy? - wyminąłem kilka dymiących samochodów. - Chcesz powiedzieć, że was rozbili?

- Do cholery, a jak to wygląda? - warknął.

- Ale demonstracja...

- To nie jest zwykła demnostracja! Omal nie zabili grupki maszeruj ących, którzy próbowali przemówić im do rozumu! Byliśmy w centrum handlowym, mieliśmy odciąć drogę tym, którzy chcieliby tamtędy uciekać. Uciekać! Oni nas zaatakowali! Było nas tam trzydziestu. Nie wiem, czy wydostał się ktoś jeszcze...

Ponownie zahamowałem, tak gwałtownie, że mało co nie spadł. W poprzek drogi dostrzegłem nierówną linię ciemnych kształtów, zwróconych w drugą stronę; plastikowe tarcze błyskały na czerwono. Usłyszawszy samochód, niektórzy odwrócili się gwałtownie, lecz policjant zeskoczył i krzyknął do nich. Osłony uchyliły się i nastąpiła szybka wymiana rzucanych półgłosem zdań, pełna trzasków rozmowa przez radio, po czym odwrócił się z powrotem do mnie:

- Lepiej będzie, jeśli wrócisz w dół zbocza. W górze są kłopoty.

- Właśnie stamtąd przyjechałem. Bomby z benzyną. Rzucił przekleństwo.

- W takim razie porzuć samochód. Idź tam obok teatru, przejdź między budynkami, potem schodami w dół... cholera!

Szczęk szkła, błysk; linia załamała się, mężczyźni zaczęli uderzać się, próbując stłumić ogień, który wykwitł na ich kombinezonach. Jeden z nich zaczął z wrzaskiem gmerać pod osłoną. Ktoś krzyknął przez megafon. Wyglądało to, jakby cała linia wzięła jeden głęboki wdech, po czym ruszyła z krzykiem naprzód, na główną ulicę. Bomby z benzyną przeleciały ze świstem w powietrzu, rozległy się krzyki i wrzaski. Mój policjant znalazł porzuconą tarczę i metalowy pręt na strzaskanym przystanku autobusowym i podążył za kolegami. Pocąc się, zacząłem wykręcać; jednakże droga w tym miejscu była węższa. Wrzucałem wsteczny po raz ostatni, gdy otoczyły mnie niespodziewanie wyjące, podrygujące postacie. Jednocześnie poczułem, że samochód się unosi, przechyla na boki; kije, kamienie i ręce uderzały w moją głowę.

Uratowały mnie walizki. Wypadły z głuchym łoskotem; tłum po tej stronie odskoczył i mogłem odturlać się, nim samochód przewrócił się na bok. Ktoś chciał mnie kopnąć, chwyciłem za but, wykręciłem i mężczyzna upadł. Dym i zamieszanie sprawiły, że inni zaczęli go kopać; odpełzłem dalej w ostatniej chwili, by zobaczyć, że ktoś zapala zapałkę i odrzuca ją. Musieli najpierw rozlać benzynę; ogień z rykiem zajął cały samochód, a blask oświetlił ich twarze, gdy odskakiwali do tyłu. Rozkoszujące się widokiem maniakalne maski mężczyzn i kobiet, kwadratowe, brzydkie, o ciężkich rysach. Momentalnie zapomniany, chwyciłem najbliższego za ramię i uderzyłem prosto w rozpłaszczony nos. Zatoczył się i wpadł na palący się samochód, krzyknął przeraźliwie i pobiegł w palącym się ubraniu, rozrzucając iskry; reszta z krzykiem pobiegła za nim, zostawiając mnie samego przy samochodzie. Nie byłem w stanie go ugasić; dużo elementów morgana jest z jesionu, a poza tym zbiornik paliwa był prawie pełen. Ledwo dobiegłem do najbliższej uliczki, rozległ się potężny wybuch, a ja zataczając się wpadłem w ciemność.

Nie znałem za dobrze tych rejonów, a wstrząs, który przeżyłem, dym i jasny żar paleniska, nie oświetlone ulice i ciemne okna sprawiły, że mogłyby to być kręgi Piekieł. Włóczyły się po nich demony, małe grupki na każdym kroku robiące, co im się żywnie podobało, i nie było nikogo, kto by ich powstrzymał. Odcięto dopływ prądu, telefony głuche; kilkakrotnie, gdy pojawił się jakikolwiek pojazd ratowniczy, wypadali nań chmarami i obrzucali kamieniami i bombami z benzyną. Przemykając się od bramy do bramy, trzymając się cieni rzucanych przez drgające płomienie, zacząłem zdawać sobie sprawę, co się stało. Ta część miasta była odcięta i znalazła się pod kontrolą demonstrantów. Nie na długo, oczywiście, lecz nim to się skończy, mogą wyrządzić wiele złego. A wyglądali na zdeterminowanych - śpiewali, krzyczeli, roztrzaskując okna i kradnąc - a może sprawiali tylko takie wrażenie...

Jednakże, gdy jeden z nich rozbił witrynę sklepu z meblami, zobaczyłem, jak niszczą znajdujące się na wystawie stoły, krzesła i komody i wyrzucają je na chodnik; niczego nie wzięli. Ani też, co dziwniejsze, niczego nie wzięła inna grupka ze sklepu ze sprzętem elektronicznym: telewizory, konsole do gier, kosztowny sprzęt hi-fi, wszystko poleciało do rynsztoka. Nikt nawet nie wsunął do kieszeni kartridża z grą ani walkmana, nie mówiąc o wymknięciu się do domu z telewizorem lub inną kosztowną zdobyczą. Zachowywali się jak pijani, lecz nie byli pijani, mieli łomy, nożyce do drutu, ogrodowe maczety i ciężkie noże i przedostali się przez szybę, kratę ochronną i wszystkie zabezpieczenia jak zawodowcy - sprawnie i szybko. Nagle, w samym środku, porzucili wszystko i rzucili się biegiem, jakby zostali wezwani.

Ruszyłem za nimi, jednak o wiele wolniej, uważając, by pozostać poza zasięgiem wzroku. Podskoczyłem niczym zając, gdy wbiegłem w jedną z bram i coś poruszyło się u moich stóp. Chwyciłem, mocno, i ktoś mnie uderzył, niezbyt skutecznie. Wytoczyliśmy się z mroku i zobaczyłem młodego osobnika w pomiętym drelichu pokrytym znaczkami. Trzymał pozostałości wymalowanego sloganu. Trząsł się jak w febrze, lecz mimo to próbował mnie uderzyć; ktoś inny słabo uderzał mnie po nogach. Powstrzymałem go i spojrzałem w dół. Kolejna postać, rozciągnięta w bramie - obraz nędzy i rozpaczy. Młody człowiek miał pokaleczone czoło i pozostałości po obfitym krwawieniu z nosa.

- Nic nie zrobię, jeśli ty też nic nie zrobisz! - powiedziałem szybko, a on oklapł. - Kto to? Kim jesteście?

Była to młoda kobieta, choć zorientowałem się tylko dlatego, że jej ubranie było w strzępach; miała rozciętą głowę, twarz stanowiła maskę splątanych włosów i krwi. Nie podobał mi się sposób, w jaki oddychała.

- Byliście na tej demonstracji?

- Nie mamy z tym nic wspólnego! - mężczyzna zaczął lamentować, po czym wziął się w garść. - W porządku, z początku do burdy włączył się jeden lub dwóch szaleńców, lecz to inni, mieli noże... a potem gliny, uciekliśmy... wtedy spotkaliśmy grupę, która włamywała się do kawiarni i próbowaliśmy im powiedzieć... i oto, co jej zrobili, robili to, a ja nie mogłem ich powstrzymać...

- Nikt nie mógł - powiedziałem, wiedząc, że nie dręczyło go poczucie winy, lecz bezsilność, której nigdy dotąd nie doświadczył. - Tak to jest na tym świecie, czasami. Przynajmniej jest żywa. Może uda się nam utrzymać ją w tym stanie.

Czaszka wyglądała na całą, i kręgosłup, lecz nogę miała wygiętą pod dziwnym kątem. Uszkodzony staw biodrowy, pomyślałem. Chciałem nastawić złamanie, gdy poczułem zgrzyt kości; prawdopodobnie miała pękniętą miednicę. Rozejrzałem się wokoło. Gwałt, kradzież, podpalenie... Za tymi oknami są ludzie, wielu ludzi, lecz nie było żadnych wątpliwości, że nie odpowiedzą na stukanie do drzwi.

- Musiałem uciec - ciągnął dalej - trzymali mnie i mieli zamiar... a gdy odeszli, wróciłem i... i...

Podniosłem dziewczynę - było to cholernie niebezpieczne, lecz i tak on próbował podnieść ją wcześniej, on i ja nie mieliśmy innego wyjścia. Poruszyła się nieznacznie i jęknęła.

- Dobrze zrobiłeś. To jedyne, co mogłeś zrobić. Sam nie zdołałbyś ich powstrzymać. Ja także uciekałem, czasami z bardziej błahych powodów. Chodźmy.

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i ruszyliśmy, przyglądając się drzwiom, aż znalazłem jedne z wieloma dzwonkami. Była szansa, że ktoś tam jest. Chłopak naciskał je w różnej kolejności, lecz, oczywiście, nie było żadnej odpowiedzi. Kopnąłem w zamek, mocno, on też i za trzecim uderzeniem coś trzasnęło i drzwi otworzyły się gwałtownie. Weszliśmy do holu wyłożonego kamiennymi płytami i zatrzymaliśmy się jak wryci. Na schodach stali ludzie, kilkoro, a w świetle latarki błysnęła dwulufa strzelba. - Zatrzymasz się pan tam, gdzie stoisz! Albo odstrzelę ci tą pieprzoną głowę...

- Och, zamknij się! - warknąłem. - Mamy ze sobą dziewczynę, jest poważnie ranna. Musimy zostawić ją w bezpiecznym...

To nieco przełamało lody. Ludzie zaczęli gderać, sprzeczać się ze sobą, lecz wkrótce zaniesiono dziewczynę na górę, a jedna z kobiet, która była pielęgniarką, doglądała jej najlepiej, jak potrafiła. Wraz z mężczyzną ze strzelbą zaczęliśmy naprawiać drzwi.

- W całej okolicy muszą być ludzie tacy, jak ty - powiedziałem mu. - Kryją się za drzwiami, gdy wszędzie wokoło kradzież, gwałty i morderstwa.

- No, a co innego mamy robić? - spytał tęgi kierowca ciężarówki, który był mniej więcej w moim wieku. - Czekamy, aż wkroczą gliny, no nie?

- Może upłynąć kilka godzin. Prawdopodobnie nawet nie wiedzą jeszcze, co tu się dzieje - nie są jasnowidzami, nie? Nie ma sposobu, by ich powiadomić, bez telefonów, bez zasilania.

Zastanowił się przez chwilę.

- Na drugim końcu ulicy jest Sean. Ma CB radio w furgonetce. Nie sądzę, by otworzył, gdy zadzwonimy do drzwi.

- To nie potrafisz już kopnąć? - spytał młody demonstrant. Szedł ze schodów za nami, a za nim kilku innych. Trzymali kije, a jeden miał groźnie wyglądający topór strażacki.

- Co z nią?

- Myślę, że w porządku. Na razie. Lecz gdybyś nie pomógł nam dostać się...

- Taak, no cóż, pojmuję aluzję - chrząknął kierowca. - Naprawimy drzwi, a potem pójdziemy tam. Miejmy nadzieję, że Sean również nie strzela zbyt szybko.

Jednakże tym razem wystarczyło wołanie przez otwór na listy. Sean wzbudzał respekt, był to brodaty robotnik przypominający bardziej oryginalną ceglaną szopę niż istotę ludzką. Jego CB okazało się okropną rzeczą: plątanina sterczących kabli pokryta pyłem cementowym i farbą. Ale działało. Trącił mnie, gdy nadeszła odpowiedź:

- Ty im powiedz, masz wytworny akcent. Połączyliśmy się z firmą taksówkarską po drugiej stronie miasta, oni mieli bezpośredni kontakt z policją. Gliniarze zyskali już ogólny obraz sytuacji, podziękowali nam za szczegółowy raport; dowozili autobusami posiłki i mieli nadzieję opanować ulice w przeciągu najbliższej godziny lub dwóch. Było to wszystko, co mogli nam powiedzieć.

- Godzina lub dwie! - odpowiedział echem artysta ze strzelbą.

- Dużo może się przez ten czas zdarzyć - mruknął Sean ponuro.

- Już stało się zbyt dużo, sądząc po tym, jak to wygląda - powiedziałem. - Gdybyśmy tylko zdołali... nie macie w okolicy więcej przyjaciół, do których moglibyśmy się zwrócić?

- Albo kopnąć w ich drzwi? - zęby rozbłysły w jego brodzie. - Taak, moglibyśmy, moglibyśmy. Myślisz o...

- O niczym nie myślę. Moglibyśmy tylko nieco przeszkodzić tym sukinsynom.

- Raz na zawsze! - dorzucił jeden z młodzieńców, wymachując swoim kijem, gdy wychodziliśmy po cichu z garażu.

- Nie tak szybko - powiedziałem mu, rozglądając się ostrożnie po ulicy. - Po prostu lepiej będzie ich przegonić, rozbić te małe gangi. Nie wpakujemy się w żadne kłopoty, tak samo oni. Żadnych walnych bitew, jeśli tylko uda się nam tego uniknąć. Poradzili sobie z siłami policyjnymi, a z nas zrobiliby sieczkę. W tej grupie jest coś... nie wiem, co to dokładnie jest, lecz wyglądają niemalże na zorganizowanych. Jakby byli przeszkoleni...

- Racja! - syknął demonstrant. - Mieli nas infiltrować, a potem zdyskredytować...

- Och, dajże spokój! - chrząknął Billy, artysta ze strzelbą. - Pewnie wszyscy są z CIA i mają maleńkie radyjka na głowach? To tylko paczka twardogłowych zabijaków! Takich samych można spotkać ciemną nocą na Costa del Soi! Po prostu szukają guza!

- A jednak wygląda na to, że ktoś nimi kieruje, że są zorganizowani. - Powiedziałem im, co widziałem po drodze. - Zachowują się bardziej jak prowokatorzy niż uczestnicy zamieszek. Lecz nie sądzę, żeby było to CIA lub KGB, jeśli o to chodzi, czy też Biuro Wewnętrznego Spokoju...

- Co do diabła?

- Chińska tajna policja. Być może mamy do czynienia z czymś o wiele gorszym niż te instytucje. Jednakże zgadzam się co do nabijania guza. Trzeba ich powstrzymać.

- Dla mnie w porządku - zadudnił Sean. - Zbierzemy jeszcze paru chłopa, a potem udzielisz nam kilku wskazówek. Ty tu jesteś szefem, koleś.

I, co mnie niepomiernie zdziwiło, byłem nim. Po drodze zbieraliśmy ludzi, żadnych żądnych krwi członków straży obywatelskiej, lecz zwykłych ludzi, zaskoczonych i bezradnych w sytuacji, jakiej nigdy sobie nawet nie wyobrażali. Byli jednak gotowi do działania, gdy ktoś inny przejął inicjatywę. Nie pchałem się, po prostu tak wyszło. Być może zaważyło to, że jako jedyny pośród nich miałem doświadczenie bojowe, mimo iż było ono bardzo szczególnego rodzaju... Tak czy inaczej, zostałem dowódcą. Robili to, co im powiedziałem, nie zadając wielu pytań; a gdy po jakichś dziesięciu minutach natknęliśmy się na pierwszy gang, byliśmy właśnie gotowi. Dwadzieścia cztery osoby uzbrojone w przedziwną kolekcję broni, od kawałków cegieł, po widły ogrodnicze, plus dwie strzelby. Nalegałem, by tych ostatnich użyto jedynie w obliczu prawdziwego zagrożenia. Obraz uzupełniała żylasta pani w średnim wieku, która przywiodła ze sobą coś, co mogło okazać się naszym najgroźniejszym atutem - parę rozhisteryzowanych rottweilerów na łańcuchu, wyglądającym na bardzo słaby. Uczestnicy zamieszek demolujący miejscową klinikę tymi samymi narzędziami, co zwykle, byli mniej więcej w tej samej sile. Dostrzegłem coś, na co dotychczas nie zwróciłem uwagi; oni również mieli przywódcę - był to potężnie zbudowany bandyta, który szybkimi ruchami maczety zbierał ich wokół siebie, gdy wylewali się na ulicę przez ziejące otworem okna i wyłamane przekrzywione drzwi. Wiedziałem, że czegoś takiego trzeba właśnie uniknąć - zorganizowanej walki. Musieliśmy ich rozbić, sami nie tracąc szyku. Mogłem mieć tylko nadzieję, że moi ludzie zapamiętali wszystko, co im wbijałem do głowy. Uniosłem rękę w górę i krzynąłem „Do ataku!” - no cóż, co innego było do roboty? - i z dzikim rykiem ruszyłem na ich czele.

W pół drogi przypomniałem sobie o kardynalnym przykazaniu dowódcy, o tym, że nie należy zapominać o ochronie własnego tyłka. Zająłem się organizacją i po prostu zapomniałem znaleźć sobie oręż. Biegłem teraz z pustymi rękami na tego bydlaka z maczetą. Za późno, by się zatrzymywać; dostrzegłem, jak uśmiecha się potwornie zza kędzierzawej brody. Było w nim coś znajomego, lecz nie miałem czasu, by myśleć o tym w tej chwili. Zacisnąłem pięść, gdyż tylko to mi pozostało; pociłem się jak mysz, żałując, że to nie Spirala. Maczeta zawisła w powietrzu, uniosłem ramię w desperackim bloku...

Rozmazana plama, ruch powietrza, błysk. Uderzenie w dłoń, palące - lecz nie ostre i nie kaleczące - tępe, ciężkie uderzenie skóry rekina i nagły, dobrze wyważony ciężar. Wiedziony chyba instynktem uderzyłem. Ostrze poleciało z furkotem, migocząc w świetle płomieni, oddzielone od rękojeści. Maczeta. Jej właściciel wrzeszcząc zatoczył się w tył, miecz, który trzymałem, rozciął mu ramię od barku po łokieć. Dwóch jego ludzi, o takich samych kwadratowych, tępych gębach, chwyciło go pod ręce i gdzieś odciągnęło.

Zaatakowałem najbliższego zbira, roztrzaskałem sześcio-stopową sztachetę, którą trzymał w rękach, po czym natarłem na gościa z łomem i odciąłem mu rękę w nadgarstku. Z krzykiem, sikając krwią z kikuta, rzucił się do ucieczki. Widząc to, reszta bandy zaczęła biegać we wszystkich kierunkach. Paru moich ludzi również wyglądało nieco blado. Duży Sean kopnął podrygującą wciąż rękę do rynsztoka i uniósł gęstą brew.

- Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś ten scyzoryk? Miałeś go w spodniach? Tak mi się zdawało, że trochę utykasz.

- Nie, to była kobieta - powiedziałem pogrążony w myślach, rozglądając się wokoło. Ledwo co zwróciłem uwagę na jego rubaszny śmiech.

- Prowadzisz cholernie interesujące życie...

- Cisza! Dzieje się coś niebezpiecznego... to znaczy, jeszcze bardziej niebezpiecznego! - Mój miecz, miecz znad kominka... takie rzeczy nie zdarzają się w Jądrze. Co by oznaczało, że w jakiś sposób przekroczono granicę i wtedy pojawili się ci dziwni demonstranci. - Czy ktoś wie, jak wyglądało to miejsce nim zbudowano te domy i wszystko inne? I centrum handlowe tam z tyłu?

Odpowiedziała żylasta kobieta:

- A co? Nic wielkiego, takie tam duże skrzyżowanie, główna droga biegnąca do portu. Niegdyś było to oddzielne miasto.

Wziąłem głęboki oddech.

- To by wystarczyło. Słuchajcie, teraz musimy oczyścić ulice, lecz bądźcie ostrożni. Mogą tu być rzeczy, których się nie spodziewaliście, a jest to delikatne postawienie sprawy! Nie dajcie się wciągnąć za żaden róg, nie oddzielajcie się od grupy. Teraz stało się to jeszcze ważniejsze niż uprzednio. A jeśli zniknę, niech żadne z was nie idzie moim śladem, zrozumiano? Trzymajcie się Seana.

- Dlaczego? Planujesz nas opuścić? - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tato, kim był ten zamaskowany mężczyzna?

- Niczego nie planuję, lecz ktoś inny może coś knuć. A co do tego, kim jestem... czytałeś kiedyś strony poświęcone biznesowi?

- Ja? Żartujesz sobie, koleś. Tylko trzecią i sport.

- Dobrze. Trzymaj tak dalej. Ruszamy.

Nikt nie wpadł w euforię, zauważyłem to z pewną przyjemnością. W rzeczywistości, mimo iż nie mieliśmy żadnych rannych, wyglądali poważniej i byli mniej podekscytowani niż przedtem. Przekonali się, jak dobrze tamci byli zorganizowani i bez wątpienia dało im to powód, by się zastanowić, dlaczego. Jakaś organizacja militarna udająca podpitych kryminalistów, uzbrojeni w znalezione naprędce narzędzia - starali się dobrze wypaść w swej roli, rozrabiając nieco po drodze. O co im naprawdę chodzi? I dlaczego uderzają, gdzie Spirala jest silna, w miejscu, gdzie wiele ścieżek krzyżuje się w czasie i przestrzeni? Bo właśnie stamtąd nadeszli?

Kilka mniejszych band spostrzegło nas i uciekło, jakby wieści o nas już się rozniosły. Nie zatrzymywaliśmy się teraz, przeczesywaliśmy metodycznie główną ulicę, zbierając po drodze jednego lub dwóch rekrutów, biorąc pod opiekę paru poturbowanych. Poruszając się w ten sposób, natknęliśmy się na drugi gang, większy. Ruszyliśmy śladem, który zostawili na drodze, i po chwili zobaczyliśmy ich. Kręcili się przy kościele; strużki dymu wydostawały się spod dachu, światło migotało za oprawionymi w ołów szybami. Ich twarze odwróciły się, gdy nas dostrzegli, i tym razem wszyscy, bez wyjątku, wyglądali podobnie - mężczyźni i kobiety - wszyscy; mieli ciężkie rysy, te same świńskie, brutalne, tępe twarze.

I wtedy przypomniałem sobie. Zamieszki w Niemczech, ci tutaj i monstrualni pomocnicy Le Stryge’a. Nawet ogólny zarys ciała był ten sam, różnili się tylko wielkością. Jakby byli spokrewnieni. Jakby jeden mógł być kuzynem drugiego; lub mógł się w niego przeobrazić. Trzy wieki człowieka; trzy stadia Nieczłowieka. Im bardziej rośli, tym mniej ludzko wyglądali. Dziecko jest ojcem... kogo?

Nie byli to żadni protestanci. Patrzyłem na kolejny ludzki podgatunek, taki jak Wilcy, spłodzony prawdopodobnie w wyniku Bóg jeden wie jakiej mieszanki obrzydliwych warunków i nieziemskich sił tam, na Spirali. Zaczęli się poruszać, teraz szybko grupując się w poszarpanych szeregach - może to ostrze włóczni? Jeśli są choć trochę podobni do Wilków, są potwornie niebezpieczni.

Spojrzałem na moje naprędce zebrane wojsko. Sean i Billy odpowiednio zinterpretowali to spojrzenie i naszykowali strzelby.

- Z tymi tutaj nie pójdzie nam łatwo - ktoś mruknął.

- Pamiętajcie - syknąłem nagląco. - Nie dajcie się złapać w regularną walkę, bo wygrają. Cofajcie się, atakujcie, zajmujcie ich siły, nie narażając przy tym własnych karków. Atak, uderzenie, potem wycofać się, dopóki nie zaczną uciekać albo zjawią się gliny. Naprzód!

Nie trzeba było ich zachęcać. Rzuciliśmy się przez ulicę, dźgani wspólną złością i strachem, przeszliśmy w trucht, po czym nagle zaczęliśmy biec. Zobaczyłem, jak masywne postacie skupiają się, by stawić nam czoło, nagle usłyszałem szczęk i, zupełnie nieoczekiwanie, rozległo się rozszalałe warknięcie. Ta kobieta powinna zostać generałem; miała idealne wyczucie czasu, a efekt był wstrząsający. Dwa olbrzymie psy, uwolnione z łańcucha, ruszyły z wściekłym wyciem przede mną, jakby wyczuły z przodu coś nieludzkiego, przeskoczyły przez niski mur cmentarny i rzuciły się na przywódców. Pozostali odskoczyli, a my wdarliśmy się przez mur. Przeskoczyłem ponad walczącymi postaciami i uderzyłem wielkimi cięciami w następny szereg. Powietrze zaśpiewało. Powaliłem jednego, może zraniłem paru innych, lecz chodziło głównie o efekt psychologiczny; podskakiwali jak zające i, cofając się przed ostrzem, wpadali na tych za nimi. Obok mnie wypaliła strzelba, zaraz potem druga. Nie przestając uderzać, zanurkowałem w pełen wrzasków tumult. Łom odbił jeden cios, przy drugim zgiął się bezużytecznie; maczety trzaskały niczym zapałki. Przysadzista postać z sierpem ogrodniczym rąbnęła w jednego z młodych mężczyzn, po czym złożyła się wpół na strażackim toporze; drewniane drągi uderzały przeciwników w twarz lub żołądek, lub podcinały ich. Wokół mnie leżała zgubiona i porzucona broń, a walczący tarzali się i wymieniali ciosy lub sięgali sobie do gardeł. Tego właśnie chciałem uniknąć. Zaatakowałem paru walczących - i wtedy dosłownie podskoczyłem, gdy coś przecięło ze świstem powietrze ścinając mi kilka włosów z głowy i poduszkę na ramieniu kurtki. Ktoś jeszcze miał odpowiedni miecz, a mimo niedźwiedziej postury - jedyne co zdążyłem zauważyć - nieźle się nim posługiwał.

Skrzyżowaliśmy ostrza - cięcie i parada. Pchnął z niepokojącą siłą, cofnąłem się, zablokowałem jego wyciągnięte ostrze i odepchnąłem je na nagrobek. Uderzyłem, zwarliśmy się i usłyszałem jak chrząknął. Za słabo; otrząsnął się, ciął mnie po nogach. Zatoczyłem się w tył. Ciąłem ponownie, spoftzjewając się, że wytrącę mu broń z ręki, lecz było to niczym walenie w ceglany mur. Właśnie to, biorąc pod uwagę jego ranę, przekonało mnie, że osobnicy ci są równie silni jak Wilcy. Musimy zmusić ich do ucieczki, rozbić i rozproszyć. Ciął mnie ponownie, z całych sił, pochyliłem się; ryknął triumfalnie i zamachnął się do straszliwego ciosu. Ostrze zaśpiewało i rozpękło się wpół na nagrobku, za który się schowałem. W tej części świata wykonywali je z granitu. Zerwałem się na równe nogi i rzuciłem się na przeciwnika. Trzymał odłamek miecza, nic więc dziwnego, że zaczął uciekać, lecz tak jak pragnąłem widok ten podziałał na pozostałych. Ruszyłem za nim; lecz nagły błysk rozświetlił róg kościoła, rozległ się głośny, tępy huk, zupełnie niepodobny do suchego kaszlu strzelby i zobaczyłem, jak mój wróg zatacza się do tyłu. Kolejny błysk i huk; rzuciło nim plecami o nagrobek, zsunął się po nim bez życia i spoczął z brodą na piersi.

Miałem właśnie się schować, gdy zorientowałem się, że patrzę prosto w dymiącą lufę pistoletu. Automatyczny kolt spoglądał na mnie okiem czarniejszym niż noc, drgając nieznacznie. Lecz zniosłem jakoś to spojrzenie i sięgnąłem wzrokiem dalej, poza zaciśnięte ręce i usztywnione ramiona.

- Powinienem był się domyślić - wycharczałem zdegustowany. Z jakiegoś powodu nagle ogarnęło mnie przerażenie, od którego zaschło mi w ustach. - Agresja przed rozumem, ciągle to samo, mała Miss 1726!

- Ty! - szczeknęła, a jej głos ociekał jadem. - To wszystko twoja sprawka, czyż nie? To twój pomysł na dobrą zabawę! - Roześmiała się złym, krótkim śmiechem, który załamał się na końcu. Jej twarz ginęła w mroku, jedno oko zamrugało, jakby powieką targnął tik nerwowy; pistolet prawie nie drgnął.

- Chryste, ty i Dzieci Nocy... naprawdę musiałeś być przekonany, że to ty się śmiejesz ostatni!

- Kto? Chryste, nie jestem z nimi... Nie słuchała ani słowa.

- No proszę, śmiej się z tego! - Nacisnęła na spust.

Z tej odległości prawie nie miała szans, by chybić, lecz uratował mnie właśnie jej kamienny bezruch. Mali, moja nauczycielka, potrafiła zmienić tor lotu kuli; nie potrafiłem tego dokonać, lecz lufa była wycelowana ciągle w to samo miejsce, a mierząc w ten sposób, nie mogła spostrzec, jak szykuję miecz. Mimo to i tak niewiele brakowało, ponieważ brzęk uderzenia i huk wystrzału rozległy się jednocześnie, a kula i płomień osmaliły mi policzek. Nie należało się spodziewać jeszcze jednej szansy; rzuciłem się pędem do ucieczki, przeskoczyłem z wrzaskiem przez nagrobek, gdy drugi strzał odłupał od niego kawałek granitu i pobiegłem zygzakiem pomiędzy drzewami. Moja wesoła drużyna, bez żadnej dyscypliny szalała daleko na ulicy, dając łupnia tym, którzy nie uciekli wystarczająco szybko, tymczasem Miss 1726 znajdowała się między nami, a ja nie miałem jak zwrócić na siebie ich uwagi. Kolejna kula odbiła się z wizgiem od ściany, stanowczo za blisko. Nic z tego, będą musieli sami sobie radzić, nie będę się tu kręcił, gdy mała Miss Paranoja 1726 depcze mi po piętach. Rzuciłem się w boczną uliczkę i ponownie zniknąłem w mroku.

Nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowałem, lecz nie przestawałem biec, klucząc, skręcając nagle za rogi mijanych domów. Spotkałem w moich czasach kilku przerażających ludzi, czasami więcej niż ludzi, lecz ta kobieta wyprowadziła mnie z równowagi. Oczywiście broń miała z tym wiele wspólnego. A także jej nagłe pojawienie się tam, przy kościele. Jak to możliwe, że tak po prostu się tam znalazła? Czy śledziła mnie przez cały czas? Lecz wtedy wiedziałaby, że nie jestem z Dziećmi lub jak ich tam nazwała. A może jej nienawiść wypaczała wszystkie fakty? Nie było to nieprawdopodobne. Co chwila zatrzymywałem się w cieniu budynków, nasłuchiwałem podążających za mną kroków, lecz nic nie słyszałem. Tylko odgłosy zamieszek wciąż rozbrzmiewały echem, nadchodząc teraz z przodu; a na końcu ciemnej alei biegnącej wzdłuż wyglądającego na niedawno zbudowany betonowego budynku supermarketu zobaczyłem znajomo błyskające czerwone światło. Chwyciłem mocniej za miecz i ruszyłem naprzód.

Ledwo doszedłem do końca, dostrzegłem ciemny kształt, który ciężko oddychając, rzucił się w moją stronę. Spostrzegłszy mnie, opadł ze szlochem na kolana. Podchodząc bliżej zorientowałem się, że to Murzyn, sądząc po wyglądzie pochodził z Karaibów; ubrany był w staromodny, lecz wyglądający na drogi płaszcz z wielbłądziej wełny, jeden z rękawów zwisał w strzępach. Już miałem podejść i pomóc mu wstać, gdy otoczyło go stadko innych postaci i usłyszałem przyprawiające o mdłości głuche uderzenia butów trafiających do celu.

- Hej! - wrzasnąłem, niewiele myśląc. - Przestańcie!

Ich twarze zwróciły się w moją stronę, blade, głupkowate, lecz zupełnie ludzkie. I tak mi się nie spodobały. Jeden lub dwóch było do siebie dziwne podobnych, z ciężkimi bokobrodami i natłuszczonymi włosami z zalotnym loczkiem lub sterczącym czubem, a ich przydługie, za duże marynarki sprawiały, że wyglądali niepokojąco małpio. Pozostali ubrani byli w swetry lub skórzane kurtki, obcisłe dżinsy i buty z czubem. Zmierzyli mnie wzrokiem, cicho chichocząc.

- Co, chcesz nas przekonać?

- Taa, kochasiu czarnuchów! - zadrwił inny.

- Ten człowiek mógłby być twoim cholernym ojcem - syknąłem, zastanawiając się, skąd wzięły się te dziwne ubrania.

- Może to jego stary!

- Niee, jego kochaś! Parsknęli śmiechem.

- Chcesz go - powiedział jeden - chodź i weź go sobie. - Wykonał błyskawiczny ruch ręką i w jego dłoni ukazał się krótki, srebrny jęzor. Pozostali uczynili to samo; zabłysły ostrza; ktoś chwycił za stłuczoną butelkę. Dopiero noże i brzytwy dopełniły ich wizerunku - bikiniarze lat pięćdziesiątych, jeszcze przed moim narodzeniem. Jakoś przez myśl mi nie przeszło, że natknę się na powrót tej mody. Mieli wtedy zamieszki na tle rasowym. I to poważne.

- Coś go powstrzymuje! - przywódca zaśmiał się rubasznie i nie oglądając się, kopnął piętą leżącego na ziemi mężczyznę. Tego było już za wiele. Dałem krok do przodu i wyciągnąłem miecz. Bikiniarze zamarli z otwartymi ustami, zamachnąłem się i wytrąciłem przywódcy nóż z ręki, łamiąc mu przy tym prawdopodobnie parę kości. Następnie uderzyłem go płazem w bok głowy. Cios rozległ się niczym wystrzał pistoletu, chłopak wrzasnął i upadł, zwijając się u moich stóp. Przytknąłem szpic do gardła następnego młodzieńca i, trzęsącego się ze strachu, przyparłem do muru.

- No! - ryknąłem. - Noże, brzytwy, wszystko co macie, wyrzucić! Wyrzucić, powiedziałem, nie upuścić! - machnąłem mieczem i ścięty loczek znad czoła opadł na ziemię. Metal poleciał we wszystkie strony. Chwyciłem moją chorą z przerażenia ofiarę, obróciłem i kopnąłem z całych sił w siedzenie.

- W porządku. A teraz, biegiem! Biegiem, dzieci, albo podpalę wam dupy! - zaganiałem ich niczym owce, wymierzając bolesne klapsy płazem miecza, goniąc ich przez jakiś czas, kłując od czasu do czasu szpicem. Zadziwiające, jak szybko byli w stanie biec w tych śmiesznych butach, choć niektórzy będą przez kilka dni jedli obiad z gzymsu nad kominkiem. Następnie zawróciłem i zobaczyłem, że stary mężczyzna podnosi się, mrucząc słowa podziękowania, a przywódca bandy wciąż leży na ziemi. Odwróciłem go czubkiem buta i przetrząsnąłem kieszenie tej głupio wyglądającej marynarki. W jednej z nich znalazłem portfel, w którym było około trzydziestu funtów. W jego czasach była to pewnie spora sumka. Rzuciłem portfel w stronę staruszka.

- Powinno wystarczyć na płaszcz! Mam pana odprowadzić do domu?

- Nie, dzięki. To niedaleko. Uratowałeś mi życie, człowieku.

- Może. Nie zawsze będzie tak źle. Westchnął.

- Ach, człowieku, może chcesz się założyć?

- Niech mi pan uwierzy. Ja wiem.

Ponownie wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i ruszyłem z powrotem aleją. Lepiej, jeśli spróbuję wrócić po własnych śladach, chyba że droga już się zmieniła; tak to bywa na Spirali. Próbowałem nie myśleć o tym, gdzie mogę dojść tym razem. Rozejrzałem się wokoło, szukając jakiegoś stałego punktu, jakiegoś punktu orientacyjnego, gdyż wiedziałem, że to mogło by pomóc. Znalazłem tylko jeden: kolumnę dymu unoszącą się nad płonącym hotelem. Wolałbym nie trafić tam ponownie, lecz wiedziałem, że znajdę się przynajmniej we własnych czasach. Przy następnym skręcie byłem niemalże pewien, gdzie wyjdę - na wąską uliczkę, nad którą górowały stare budynki; oczywiście wszystko oświetlone czerwonym światłem. Może Annie Oakley wciąż tam jest, pomyślałem, lecz będę musiał podjąć to ryzyko. Przemykałem się w cieniu murów, choć było to równoznaczne z wchodzeniem w niezwykle paskudne kałuże, które bulgotały pod stopami, jakby grożąc, że zjedzą mi buty; wydzielały się z nich zadziwiające smrody. Doszedł mnie ryk głosów, dźwięk rozpryskującego się szkła. Zastygłem w bezruchu i chwyciłem za miecz. Płonące polano przeleciało obok mnie i wpadło przez otwór strzaskanego okna - okna umieszczonego w ścianie z cegieł, którego szyby uszczelnione były ołowiem. Rozejrzałem się na boki mało co widząc w zadymionym powietrzu. Połowa budynków wyglądała tak samo, cegła i bele drewniane, tylko kilka miało kamienne fasady znanego mi stylu miasta. Wyciągnąłem pochodnię i upuściłem ją w kałużę. Od razu spadł na mnie cios ciężkiej dłoni, aż zatoczyłem się i oparłem o mur.

- Niech płonie! - wykrzyknął wielki mężczyzna, który nade mną górował. - To dom bezbożnego i nieuczciwego właściciela browaru, który zatruwa swym plugastwem robotników - spalimy go za Kartę!

- Za Kartę! - zaskrzeczały ochrypłe głosy i nagle uświadomiłem sobie, że otacza mnie tłum o wiele większy niż kilku bikiniarzy, podskakujący i tańczący w szerokim półkolu mężczyźni i kobiety rzucali wielkie cienie na pobliskie budynki. - Dajcie nam naszą Kartę!

Ciskali pochodnie do środka, a gdy buchnęły płomienie, wszyscy zaczęli krzyczeć i pląsać. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kompletnej głupocie tego wszystkiego. Zacząłem na nich krzyczeć:

- Wy cholerni idioci! Te stare dachy zajmą się szybciej niż sucha trawa. Spalicie całą przeklętą ulicę... - i wtedy dotarło do mnie, co wykrzykiwali i jakie mieli na sobie stroje, zobaczyłem wreszcie ich pogniecione kapelusze, długie suknie kobiet i skórza-ne fartuchy - a pewnie i całe to przeklęte miasto! Spalicie własne domy i wszystkich innych! Czy jakaś karta warta jest tego? Gdzie wasze dzieci? Gdzie się podzieją tej zimy?

Zrobiło to na nich jakieś wrażenie, gdyż większość tłumu, szczególnie kobiety, przestała tańczyć i rozejrzała się wokoło niezdecydowanie. Z dźwiękiem, który przypominał ostatnie tchnienie, zajęły się zasłony. Chwyciłem je, zebrałem i pociągnąłem z całych sił. Duży mężczyzna próbował mnie uderzyć. Miałem zajęte ręce, więc kopnąłem go i trafiłem w krocze, po czym poprawiłem zgrabnie rękojeścią w lewe ucho, co sprawiło, że upadł twarzą w błoto. Zasłony oderwały się z trzaskiem i ciągnąc za sobą pochodnie, wylądowały tuż przy nim w chmurze pary i dymu.

- A teraz odsuńcie się! - wrzasnąłem. - Zgaście resztę dla własnego dobra! I waszych rodzin!

Z oddali dobiegła wrzawa i nieprzerwany, dudniący łoskot. Ktoś krzyknął:

- Dragoni! Przeklęci dragoni! Uciekajmy!

Nie czekałem, by zobaczyć, czy ugaszą ogień; znalazłem się z powrotem w cieniach i posuwałem się szybko. Zboczyłem nieco z drogi, przez co straciłem zbyt wiele cennego czasu i znalazłem się zbyt daleko od mojej drogi - demonstracja czartystów, połowa XIX wieku, o ile dobrze pamiętałem. Jednakże wciąż widziałem płomienie palącego się hotelu rzucające na wysokie ściany wokół mnie długie zniekształcone cienie. I nagle zrozumiałem, co się dzieje. Ten ogień naprawdę rzucał długie cienie, ta rzecz, cienie Spirali, sięgały wstecz poprzez bezczasowe rubieże do innych ogni, innych cieni, innych zamieszek, innych wybuchów bezmyślnej nienawiści i zniszczenia dokonanych wkoło tego miejsca. Z tego na ile pamiętałem historię mojej okolicy, wyglądało, że było ich okropnie dużo; to było dobre miasto dla motłochu. A ja zgubiłem się pośród nich, chyba że uda mi się odnaleźć drogę do ostatnich zamieszek.

W przodzie ujrzałem wylewające się zza rogu światło, doszedł mnie pomruk głosów; wyglądało to całkiem obiecująco. Lecz gdy wyjrzałem, cofnąłem się gwałtownie. Ujrzałem potok istot zdecydowanie ludzkich, które jednak śmierdziały jak sam chlew; w powietrzu było pełno dymu. Tak samo śmierdziała błotnista breja pod nogami, której nie skalało nic stałego, jak na przykład bruk. Omal nie zessała mi butów, gdy niepewnym krokiem ruszyłem z powrotem moją uliczką, lecz na szczęście miałem na nogach dobre tenisówki. Modliłem się, by sznurówki się nie rozpuściły. Ludzie, którzy przetaczali się wokoło, ledwo mnie zauważając, szli boso; niskie, zwaliste postacie w prostych, ciem-nych tunikach, niemal takie same dla obu płci z wyjątkiem długości. Ubioru dopełniały proste nakrycia głowy. Lecz dwie postacie miały na sobie jedynie poplamione koszule; były to dwie kobiety, które ciągnęli na powrozach mężczyźni w skórzanych kubrakach i kolczugach; były popychane i szturchane przez każdego, kto się do nich zbliżył. Z nie wyjaśnionych przyczyn obie wymazane były od stóp do głów czymś, co wyglądało na smołę. Zastanawiałem się dlaczego, aż do chwili, gdy zobaczyłem, co czekało z przodu, a widok ten zmroził mi krew w żyłach - ludzie zmierzali do rozklekotanej platformy wzniesionej dla uzyskania stabilności przy kamiennym murze. Obok, na środku ulicy, ułożono olbrzymi stos gałęzi i słomy. W kraju tym rzadko, jeśli w ogóle, palono żywcem czarownice; zwykle po prostu wieszano je.

Patrzyłem przerażony, lecz tutaj szansę, by zrobić cokolwiek, wydawały się jeszcze mniejsze. Były ich setki, mieli rozradowane, bezlitosne twarze, a ofiary nie były dokładnie tymi romantycznymi bohaterkami, dla których człowiek miałby ochotę nadstawiać karku. Jedna stara, druga młoda: starucha była pomarszczona, nie widziałem dotąd kogoś bardziej przekonującego w roli starego diabła; młoda była pulchną, zwalistą kobietą o czerwonej, pospolitej twarzy i brzydkich rysach. Nieprzerwanie wyła i ryczała na swych oprawców. Z całą pewnością nie mogłem liczyć na żadną pomoc ze strony tłumu. A czy zmieniłoby to cokolwiek? Widziałem zbyt wiele tego wieczora i poddano mnie zbyt ciężkim próbom. Zebrałem w sobie odwagę, i gdy plugawa procesja zbliżyła się do miejsca, w którym stałem, zanurkowałem w ludzki strumień.

W większości zwyczajnych tłumów jestem jednym z wyższych, nad tym górowałem, a miecz lśnił krwawo w mej dłoni. Spostrzegłszy mnie, cofnęli się, a ja w jednej chwili znalazłem się przy kobietach i ciąłem - raz, drugi - uwalniając je z więzów, którymi były skrępowane, po czym pchnąłem je przed sobą w mrok. Jeden z zaskoczonych żołnierzy wykazał się zadziwiającą przytomnością umysłu; skoczył, zagradzając mi drogę, i wycelował pikę, lecz jeden cios miecza wystarczył, by odciąć grot włóczni, a jego przewrócić w błoto. Mam nadzieję, że padając miał zamknięte usta, w przeciwnym razie był zgubiony. Kamienie uderzały mnie boleśnie po plecach, ręce szarpały ubranie, lecz gdy miecz ruszył w ich stronę, ludzie uciekli. Nierzadko upadali, przewracając swych towarzyszy, robiąc tym samym miejsce dla mnie. Kobiety skrzeczały przede mną, bojąc się mnie tak samo jak tłumu i gdy dotarły do wlotu alei, młodsza chwyciła starszą i dalej pobiegły razem; ruszyłem za nimi, lecz po chwili zgubiłem je w ciemnościach. Nie miałem pojęcia, jakie mają szansę na ucieczkę, jednak nie ośmieliłem się zatrzymać, by się o tym przekonać, gdyż tłum deptał mi po piętach. Nie mogłem zrozumieć słów, które wykrzykiwali, lecz odgadłem, że mogą myśleć, iż jestem panem tych biednych stworzeń, który zjawił się, by je uwolnić. W takich okolicznościach, gdyby mnie złapali, mogliby pominąć wieszanie na szubienicy. Długie nogi stanowiły moją główną przewagę, a kolumna ognia wołała mnie szyderczo, jakby chciała mi przypomnieć, co czeka na mnie w Jądrze, w moich własnych czasach. Dźwięki pogoni stawały się coraz słabsze, niknąc w ogólnej wrzawie; ale nie ustawałem.

Kilka ulic dalej, nie przestając podążać za tym piekielnym światłem, wciąż ścigany przez odległy teraz zgiełk, zdałem sobie || sprawę, że biegnę po twardej powierzchni... bruku. Przez chwilę łudziłem się, że wyszedłem na jedną z zabytkowych ulic, lecz bruk pokrywała papka siana i łajna. Już miałem zawrócić, gdy dobiegł mnie cichy jęk i zdałem sobie sprawę, że bezkształtna sterta kilka stóp ode mnie jest człowiekiem - lub nim była. Kucnąłem, dysząc ciężko, i oniemiałem. Słyszałem o ludziach zbitych na kwaśne jabłko, widziałem kilka okropnych, „bliskich ideałowi” dokonań, lecz nigdy czegoś takiego. W tym czymś z trudem można 11 było rozpoznać mężczyznę, chyba był wysoki; lecz rysy zniknęły, a strzaskane kości wystawały z ciała. Zadziwiające, że wciąż żył - i przerażające. Nagle padł na niego silniejszy strumień światła i gdy uniosłem głowę, zobaczyłem mężczyznę trzymającego latarnię; miał na sobie długi, zniszczony płaszcz, krótkie spodnie zapinane pod kolanem, buty z klamrami. Proste, żółte włosy okalały pozbawioną brody twarz, lecz coś znacznie straszniejszego wyzierało z przekrwionych oczu. Przypatrywał mi się, a gdy zobaczył miecz, cofnął się nieco, po czym odzyskał rezon, gdy z dymu wychynęli inni.

- Uciekła, była nierządnicą, lecz przynajmniej upewniliśmy się co do jej wielbiciela, co? Cóż to, jeszcze tli się w nim życie? Nic dziwnego, że dusza trzyma się kurczowo plugawego ciała, jeśli weźmie się pod uwagę katusze, które czekają ją w ostatecznych kotłach czeluści piekielnych! - Najwidoczniej był to dowcip. Tak czy inaczej, niektórzy roześmieli się, w tym kilka kobiet. Większość trzymała kije, dostrzegłem też widły do gnoju i cep. Blady mężczyzna pstryknął palcami. - Chodźcie, śpieszmy wyprawić go w tamto miejsce! Alexander Marshall, maszli wciąż swój sznur? A zatem na latarnię z nim, a zawiąż przystojny stryczek.

- Chcecie go powiesić? - spytałem, przełykając ślinę. - Dlaczego, na miłość Boga? I tak wkrótce umrze!

- Na miłość Boga, mówisz? Nazwij to zatem pobożnym uczynkiem, gdy podniesiemy tego spiskującego papistę tak blisko Nieba, jak to możliwe!

Najwidoczniej kolejny dowcip, pomyślałem. Worek z dowcipami z tego faceta.

- Pozwólcie, że się upewnię. Zrobiliście mu to... i jeszcze chcecie go powiesić?

- Tak, przyjacielu. Ręka tłumu, który przemawia głosem Pana przeciwko występkowi papizmu i Nierządnicy z Babilonu, którą jest jego Kościół, ciężko na nim spoczęła - lecz, zaprawdę, moja dłoń pierwsza nakryła grzeszników na ich występku. Czy ma się teraz ociągać? - Przyjrzał mi się uważnie, a w jego oku dostrzegłem nieprzyjemny błysk. Wyglądał na człowieka, który świetnie się bawi. - I, przyjacielu, w jakiż sposób sprawa ta ciebie dotyczy? Dostrzegam, że strój twój obcy, czyż nie? - wykonał nagły ruch głową w stronę stojących za nim ludzi. - A czyż Mistrz Oates nie odkrył przed nami śmiertelnych forteli obcych książąt, którzy, poprzez sługi swoje posłane tutaj, ukryte pośród nas, chcą obalić wiarę naszą i odebrać ziemie, wymiotując na nas plugastwo własnego zepsucia? Czy mamy cierpieć, by chodzili wolno pośród nas, czyż nie powinniśmy obejść się z nimi właściwie, jak obeszliśmy się z ich uległymi pionkami, jak ten u naszych stóp? - Jego cichy głos wzniósł się do elektryzującego wrzasku, gdy wycelował we mnie ciężką laskę. Krew i włosy oblepiały okuty srebrnymi pierścieniami koniec. - Bierzcie go! Wydrzyjcie czarne serce z jego ciała, rozrzućcie wnętrzności przed jego oczy! Tako rzecze Pan...

Chwyciłem go za poplamioną koszulę i przeszyłem mieczem aż po rękojeść. Gdy odepchnąłem go, by upadł w błoto obok swej ofiary, rozległ się wrzask jego stronników. Zwróciłem miecz w ich stronę. Dzięki ich przerażeniu zyskałem nieco czasu, by umknąć z powrotem w cienie; biegłem jak oszalały.

Zakręt, zakręt, unik i niech Bóg ma w swojej opiece pierwszego z nich, który mnie złapie. Titus Oates, Spisek Papistów... A zatem jego paranoiczne wpływy sięgnęły tak daleko od Londynu. Nie mogłem sobie przypomnieć, bym słyszał o tym wydarzeniu, lecz prawdopodobnie zbyt mało ludzi zginęło, by rzecz przeszła do historii. Po chwili uderzyła mnie nieco mniej cyniczna myśl: może to była tylko ta jedna śmierć? Albo dwie, w zależności od tego, jak na to spojrzeć. Może motłoch zmęczył się gonitwą za mną, a pozbawieni przywódcy, który by ich pod-burzał, ludzie odzyskali nieco zdrowego rozsądku i zawstydzeni rozeszli się do domów. Miałem taką nadzieję, lecz wiedziałem, że nigdy nie poznam prawdy; nie miałem zamiaru wracać, by to sprawdzić. Wyglądało na to, iż dźwięki ponownie cichną, lecz nie przestawałem biec, aż ujrzałem światło i wypadłem zza rogu... prosto w następny olbrzymi tłum ludzi.

Byłem tak zaskoczony, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż to moi prześladowcy i omal nie zaatakowałem ich, lecz w porę spostrzegłem, jak różne były ich stroje, jak spokojnie rozmawiali. Zebrali się w świetle wiszących latarni na otwartej przestrzeni pomiędzy wysokimi budynkami. Było to bogatsze miejsce i czasy późniejsze, sądząc po tym, co widziałem, jakbym ostatecznie odnalazł właściwy kierunek i zbliżał się z powrotem w stronę moich własnych czasów. Tutaj długie surduty były z lepszego materiału, nierzadko bogate, na głowach mieli trójgraniaste kapelusze z rozetą i kokardą. Nawet mężczyzna, który szamotał się pośród nich, miał na sobie kurtkę obszytą srebrną nitką, pewnie mundur; ci, którzy prowadzili go przez tłum, nie okazali litości, lecz nie uderzyli go ani razu. Wokół niego nikt nie wołał ani nie szydził; wszyscy mówili cicho albo wcale. Mimo to w cichych pomrukach kryła się groźba większa niż w całym szaleństwie innych czasów. Ledwo chwilę później ujrzałem, jak się dokonało; szybko, po cichu, brutalnie - z wysokiej konstrukcji zdjęto ostrożnie sznur z bielizną, po czym przerzucono przez nią linę, a pętlę założono na szyję ofiary. Chwyciłem kurczowo za ramię przechodzącego obok mężczyznę.

- Dlaczego? - spytałem. - Co on takiego zrobił?

- Nie wiesz pan? - odparł uprzejmie, nie kryjąc swego zdziwienia. - Zdusił tłum podczas egzekucji, rozkazując swoim ludziom strzelać... i wystrzelili, wielu kładąc trupem. Cóż, pozwólmy zdusić mu i ten!

Gdy mówił, mężczyzna z białym kołnierzykiem u sukni odstąpił od ofiary, wciskając jej w związane ręce coś, co najwidoczniej było Biblią; w tej samej chwili sznur naprężył się. Wzdrygnąłem się, lecz nie odwróciłem wzroku. Mężczyzna umarł kilka cali nad ziemią bez łamiącego szyję szarpnięcia, dusząc się wolno pod swym własnym ciężarem. Umierał długo i okropnie, a oni patrzyli spokojnie, jak się wije. Chwyciłem za rękojeść miecza, lecz z kim miałbym tu walczyć? Całe miasto, lub prawie całe, wymierzyło we własnym mniemaniu sprawiedliwość.

- Czy to właściwe? - wyrzuciłem z siebie.

- To prawda, ciężko się z tym pogodzić - zadumał się zaczepiony przeze mnie mężczyzna - lecz jest to stosowne.

Nie odezwałem się. Według mnie zlinczowali go, a on wykonywał prawdopodobnie swój obowiązek tak, jak go pojmował. Lecz kimże jestem, by ich potępiać? Krew na moim mieczu wciąż jeszcze nie wyschła. Zacząłem sobie mgliście przypominać tę historię, usłyszałem ją na lekcji w szkole, lecz bez wątpienia w każdym mieście istniała taka opowieść, pamiętana lub zapomniana. Wszystko mogło się wydarzyć - gdziekolwiek - wciąż mogło się wydarzyć, jak się o tym miałem przekonać jeszcze tej nocy. A z tego, co zobaczyłem, można było sądzić, że siły, które się tym żywiły, starały się w jakiś sposób wywołać jeszcze większe zamieszanie. Raz jeszcze zawróciłem, wstrząśnięty, i pozwoliłem, by cienie ponownie zamknęły się za moimi plecami.

Nawet stąd kolumna oświetlonego płomieniami dymu przyzywała mnie ponad bezczasowymi bezmiarami Spirali. Lecz przestałem traktować ją jako drogowskaz. Ponad zrujnowanymi szczytami dachów wznosiła się, niczym poczerniałe blanki pośród chmur, olbrzymia wieża-cień górująca nad ziemią. Pod jej czarnym całunem, zrodzonym z przemocy i terroru, całe zło kwitło i rosło znowu w siłę. Próbowałem pomóc, lecz czy mi się udało? A może tylko zbrukałem się tym samym mrocznym zepsuciem?

Biegłem i biegłem, i nie skręcałem już więcej w stronę mniejszych świateł albo hałasów. Nie spuszczałem wzroku z okropnej kolumny, skupiłem na niej serce i umysł i nie patrzyłem ani w prawo, ani w lewo, albowiem bałem się teraz ujrzeć jeszcze więcej cieni tego, co było. Jak długo biegłem, nie wiem i mogą nie istnieć sposoby, aby to określić. Zewsząd otaczał mnie zgiełk, lecz wiedziałem już zbyt dużo, by za nim podążać; nie dochodził z żadnego miejsca lub czasu, dochodził bowiem zewsząd, zawsze ten sam, nieprzerwany tumult setek szaleństw rozbrzmiewających echem po ścieżkach Spirali, narastający i żywiący się jeden drugim niczym ryczący wodospad gniewu i okrucieństwa, i rozpaczy. Jednakże w końcu zacząłem rozpoznawać inne, bardziej przenikliwe dźwięki, które wydały mi się raczej krzykami i płaczem, i pewnie z początku tak było; lecz stopniowo stawały się coraz wyraźniejsze. Były to syreny, znajome ostre nuty wozów policji, straży i pogotowia, przeszywające ryczące zamieszanie. Dym zawirował gęsto wokół mnie, droga bębniła twardo i płasko pod stopami, i poczułem odległy żar płomieni na policzku. Ostre niebieskie światło kłuło piekące oczy, a ja patrzyłem znużony wokoło.

Stojący w płomieniach hotel wciąż świecił przede mną w górze, lecz ten blask, który widziałem, był bliżej. To był kościół. Dwa wozy strażackie polewały wodą dach i wyglądało na to, że pożar został opanowany. Wokoło stały samochody policyjne z włączonymi kogutami na dachach, a poza nimi, oświetlony przesuwającymi się niebieskimi rozbłyskami, zebrał się różnokolorowy tłum i wpatrywał się w płomienie. Rozpoznałem ich bez trudu. Dostrzegłem olbrzymiego Seana, jak rozmawia po przyjacielsku ze stojącym obok policjantem, który wyglądał przy nim jak karzeł. Rottweilery, ponownie na łańcuchu, oblizywały się sennie. Ewidentnie żadnych kłopotów. Na szczęście nie zdążyłem wplątać się w to ponownie, gdyż już sam miecz wymagałby wielu wyjaśnień. Odwróciłem się i pokuśtykałem w stronę płonącego hotelu i drogi, która miała zaprowadzić mnie do domu.

Gdy tak szedłem, znużenie otuliło mnie niczym ołowianym płaszczem. Nie było sensu wracać do samochodu, on już i tak nigdzie nie pojedzie. Myśl ta przygnębiła mnie. Wyszedłem wreszcie na drogę prowadzącą w dół zbocza; stado wozów strażackich gasiło wielki ogień, a strażacy w żółtych ubraniach ochronnych krążyli wokoło jak zdeformowane gnomy. Z pewnością nie będę tęsknił za centrum handlowym czy hotelem; i tak wybudują tu pewnie coś jeszcze brzydszego. Tu i tam zaczęły się pojawiać samochody. Może trafi się jakaś taksówka, pomyślałem. Przypomniałem sobie o mieczu i już miałem zdjąć kurtkę, by go w nią owinąć, gdy uświadomiłem sobie, że nie ma go w mojej dłoni. W panice obejrzałem się za siebie i wtedy przypomniałem sobie, że coś takiego zdarzyło się już w przeszłości. Miałem przeczucie, że gdy wrócę do domu, znajdę go wiszącego nad kominkiem, jakby zawsze tam był; tylko okno będzie wybite.

I tak było. Kierowca, który mnie podwiózł pod sam dom, dostrzegł szkło rozsypane po chodniku.

- To pana okno? - spytał. - Nie masz szczęścia, kolego! Spójrz, wszystkie inne są w porządku, w całym cholernym bloku! - rozejrzał się wkoło. - Rzeczywiście, jest tu całkiem spokojnie, kto by pomyślał, że były jakieś zamieszki. I zawsze wydawało mi się, że tu, przy dokach, nie jest najbezpieczniej.

- To prawda, w niektórych miejscach. Ten obszar opanowali już yuppies.

- Taa. Może przysłali tu gliny, czy co, żeby zapobiec rozruchom. No dobrze, muszę jechać. Nie chcę, żeby żona się martwiła. Na razie!

Rozejrzałem się wkoło, zastanawiając się nad jego słowami. Miał rację. Większa część miasta pozostała praktycznie nietknięta, nawet w pobliżu; panujący tu bezruch sprawiał jednak niesamowite wrażenie. Po histerii nocy atmosfera tego miejsca była bardzo kojąca. Pomyślałem nagle o tych wielkich, niewidzialnych potęgach, które stały na straży handlu w olbrzymich Portach na Spirali, takich jak ten. Czy to możliwe, by ich ręce ochroniły ten obszar? Zapewne. Strażnicy.

Co sobie o mnie pomyśleli tego wieczora? Wtrącający się idiota, pewnie. Nigdy nie próbowali zaradzić wszystkim drobnym kłopotom. Pewnie wiedzieli wystarczająco dużo, by w ogóle próbować. A jednak... A jednak. Dziewczyna i tak może umrzeć; fanatycy mogą znaleźć następną ofiarę; wiedźmy i tak nie unikną stryczka. Lecz gdybym się nie wtrącił? Wiedziałem, że i tak nigdy się o tym nie przekonam, lecz przynajmniej miałem świadomość, że spróbowałem, musiałem to zrobić. Beze mnie mogło by być gorzej, znacznie gorzej. I nie mógłbym zasnąć dziś spokojnie, tak jak zamierzałem.

Byłem za bardzo zmęczony, by myśleć o czymkolwiek, a winda, oczywiście, stała popsuta. Mozolnie wchodziłem po schodach do mojego mieszkania na ostatnim piętrze, a gdy tam dotarłem, ledwo mogłem włożyć klucz w zamek. Alarm antywłamaniowy zasilany był z baterii, zdawałem sobie więc sprawę, że lepiej by było, gdybym wyłączył go tuż po wejściu do środka. Lecz gdy nie rozległ się znajomy dźwięk ostrzegawczy, uznałem po prostu, że zepsuła się kolejna cholerna rzecz w tym domu i dałem sobie z tym spokój. Pozwoliłem, by ciężkie drzwi zamknęły się za mną, oparłem się o nie z wdzięcznością i spojrzałem w stronę olbrzymiego pokoju dziennego.

Zobaczyłem kominek, w porządku, lecz nie było miecza. Po chwili dostrzegłem go. Leżał nieco z boku, na podłodze, pośród odłamków szkła. Bez wątpienia zbił szybę wracając. Ruszyłem naprzód i zatrzymałem się, by go podnieść... i wtedy, potwornie zmęczony, zamarłem w bezruchu świadom bólu pulsującego w całym ciele. Może coś wyczułem - dźwięk, ruch. Lecz nie było żadnego wytłumaczenia, skąd wiedziałem, że ktoś celuje z pistoletu w mój kark. Po prostu poczułem, to wszystko.

- Miłe miejsce! - powiedział ostry, niepewny głos. - Chciałabym móc sobie na coś takiego pozwolić. Ale to tylko zimna skorupa; mogłaby mieć w sobie trochę ciepła. A także lepszy alarm. Wstawaj. Twarzą do ściany, ręce nad głową. Dalej!



Rozdział piąty


Wstałem bardzo wolno i odwróciłem się, również bardzo wolno. Ujrzałem lufę zakończoną krótkim tłumikiem, który wyciszy nieco huk wystrzału. Pistolet podniósł się gwałtownym ruchem na wysokość mojej twarzy i nic więcej. Obrzuciłem kobietę spojrzeniem od stóp do głów. Stała w klasycznej postawie strzeleckiej z szeroko rozstawionymi nogami, ramiona wyprostowane, pistolet w obu rękach. Był tak samo nieruchomy, jak przedtem, równie trudny do zignorowania; lecz teraz kobieta wyglądała na zdenerwowaną. Czy też posługując się naukowym żargonem, kompletnie stukniętą. Zmierzwione, czarne włosy sterczały jej na wszystkie strony, ciemny kombinezon był wygnieciony i podarty. Umazana popiołem sprawiała wrażenie bezlitośnie sponiewieranej; lecz ja też pewnie wyglądałem tak samo. Najgorsza była jej twarz: bez wyrazu, o dzikim wejrzeniu. Tik nerwowy szarpał jednym kącikiem oka, usta drżały jej tak, że ledwo mogła mówić.

Pokręciłem głową przejęty grozą:

- Jesteś zdeterminowana, prawda? Śledziłaś mnie przez to wszystko... od kiedy?

Wciągnęła powietrze i z trudem odpowiedziała:

- Od lądowiska dla helikopterów! Spóźniłeś się! Nie zauważyłeś mnie, prawda? Nie! Byłeś za bardzo pewien siebie, po tym swoim sławnym coup.

- No cóż, nie sądziłem...

Zaczęła i wyglądało na to, że nie może już przerwać, jakby miała w sobie coś, co musi wyrzucić:

- A potem rozruchy i ty zagłębiający się w te wszystkie boczne uliczki... tam cię zgubiłam, lecz nie miałam żadnych wątpliwości, że coś wiedziałeś, że dokądś zmierzałeś! Wiedziałam, że to nie może być dziełem przypadku i zaczęłam węszyć. Wiedziałam, jak cię znaleźć. Kierowałam się w stronę największych kłopotów i tam cię znalazłam, razem z tymi stworzeniami! Tak jak w Niemczech! - jej głos wznosił się coraz wyżej, prawie piszczała. - Och, nieźle ci tam poszło, moje gratulacje, o tak! Lecz stałeś się nieostrożny, zbyt pewny siebie, pomyślałeś więc, że niczym nie ryzykujesz, jeśli wypełzniesz wreszcie spod swego kamienia, prawda? Że ujdzie ci na sucho ta odrobina rabunków i gwałtów! - po jej brodzie popłynęła z kącika ust strużka śliny. - Zrezygnowałeś ze swoich wszawych skałek! Myślałeś, że nam umknąłeś, prawda? Niech cię diabli wezmą! Prawda?

Jeszcze trochę, a zacznie majaczyć.

- Posłuchaj... - zacząłem uspokajająco. Nie zdołałem nic więcej powiedzieć.

- Myślałeś, że jesteś sprytny, prawda? Że dzięki tobie zawiesili mnie? No cóż, myliłeś się, prawda? Myliłeś się cholernie, myliłeś, myliłeś! Ponieważ dało mi to więcej czasu, by ruszyć za tobą! Tak! I wolną rękę, by rozprawić się z tobą tak, jak trzeba, ty i scheissdreck jak ty! - Przerwała, wciągnęła łapczywie powietrze. Niespodziewanie zniżyła głos, niemalże do szeptu. - Nie potrzebujemy cię - powiedziała cicho.

- Czy mogę tylko...

- Cokolwiek robiłeś, wszystko się wyjaśni, gdy cię już nie będzie w pobliżu. A po tobie, ten drań von Amerningen...

- Posłuchaj...

Wciągnęła powietrze i powiedziała szybko, jakby zbierała do czegoś siły:

- Do diabła z prawem... rozdeptać jak karalucha, to jedyny sposób...

- Chryste, kobieto! - ryknąłem jej w twarz. - Czy posłuchasz?

Przypuszczam, że miałem dużo szczęścia, że nie wystrzeliła odruchowo. Pomyślałem, że, szalona czy nie, za bardzo nad sobą panuje, by to zrobić. Mimo to podskoczyła gwałtownie i stanęła, mrugając oczami, wpatrując się we mnie jak idiotka.

- Jesteś - krzyknąłem, zapominając o wszystkich radach, których sobie udzielałem, by zachowywać się spokojnie, zrównoważenie, kojąco - obsesyjną, obłudną, egocentryczną, małostkową monomanką! Pochopnie wyciągasz wnioski, robisz najgorsze rzeczy i nigdy się nie zatrzymasz, by się choć raz zastanowić nad tym, za żadne skarby, że mała Panna Krzyżowiec może się mylić. Mylić, mylić, cholernie mylić! Nigdy nie słuchasz, nigdy nie przyznajesz, że to w ogóle jest możliwe! To nie przekonanie o własnej słuszności, to choroba umysłowa! Kimże według siebie jesteś... Bogiem?

Przełknęła ślinę i uśmiechnęła się przerażająco słodko.

- Dostarczyłeś mi wszystkich dowodów, jakich potrzebowałam! - powiedziała promiennie. - Ale oczywiście, proszę, mów dalej. Mało się ostatnio śmiałam. - Niemalże leniwie, niczym kotka, ponownie wzięła mnie na cel.

Oparłem się bezsilnie o ścianę. Czułem się tak, że strzał mógłby być obecnie aktem miłosierdzia.

- Nie wiem, od czego zacząć! - zaprotestowałem. - Posłuchaj, te boczne uliczki, oczywiście, że dokądś zmierzałem - próbowałem dostać się do domu, omijając obszar objęty rozruchami! Nie widziałaś, co działo się potem, prawda? Nie! Zgubiłaś mnie. No cóż, w garażu nie znajdziesz mojego samochodu; jego wypalony wrak leży na środku drogi, w górze, przy centrum handlowym. Zatrzymały mnie bomby z benzyną, potem przewrócili samochód. Niewiele brakowało, a by mnie zabili. Myślisz, że zaaranżowałem to?

Popatrzyła na mnie z pogardą.

- Możesz pozwolić sobie na setkę tych małych sportowych wozów!

Jej słowa rozwścieczyły mnie:

- Tak, ty głupia suko, lecz one nie byłyby moje! Lubiłem ten samochód, naprawdę lubiłem. Była to pierwsza rzecz, którą sobie kupiłem, gdy dostałem tę pracę. Drugiego takiego wozu już nigdy nie zbudują i... Chryste, pewnie nie wiesz nawet, że trzeba zapisać się na listę i czekać na coś takiego przez dziesięć lat? Praktycznie ręczna robota. Myślisz, że posunąłem się aż tak daleko tylko po to, by zachować pozory?

- Całkiem możliwe - powiedziała ze spokojną pogardą. Bezgranicznie pewna swego, nieoczekiwanie bawiła się słowną potyczką, jakby czyniło ją to bardziej, a nie mniej pewną. - Albo mógł to być po prostu wygodny wypadek. A jeśli demonstranci o mało co cię nie zabili, to dlaczego znalazłam cię z tymi stworzeniami pod kościołem?

- Nie znalazłaś mnie z nimi! Byłem z grupą miejscowych, których skrzyknąłem i zorganizowałem, by je powstrzymać! Jeśli mi nie wierzysz, odwiedź któregoś z nich. Robotnik budowlany o imieniu Sean, kierowca ciężarówki Billy cośtam, mogę dać ci ich adresy. Powiedzą ci, co robiłem.

- Po prostu, chyba rozegrałeś wszystko sprytniej, niż myślałam. Wywołałeś dwa fermenty... straż obywatelska...

- Albo dziewczyna... zgwałcona i porzucona, by umarła. Chciałbym się dowiedzieć, czy będzie żyła. I, posłuchaj mnie kobieto, zastrzeliłaś tego... osobnika, on uciekał, prawda? Ze złamanym mieczem. Jak sądzisz, co go złamało? Jak sądzisz, przed kim uciekał?

- Przed tobą? - jej śmiech był tak samo sztuczny, jak przedtem, niczym ceglany mur, w który waliłem głową.

- Tak - powiedziałem spokojnie. - Dzięki mieczowi, który leży za tobą na dywanie.

- Jeśli myślałeś, że się odwrócę, to wymyśl coś lepszego. Był tu, gdy weszłam. Przypuszczam, że przyleciał do domu przed tobą?

- Właśnie tak, w pewnym sensie. Lecz nigdy bym ci tego nie zdołał wytłumaczyć. Nie łatwiej niż...

- Tak? - ton jej głosu zmienił się nieznacznie, lecz nie potrafiłem tego nazwać.

- No cóż... nie myliłaś się tylko pod jednym względem. Odkryłem, że Lutz jest w coś zamieszany, lecz to nie to, o czym myślisz. Jeśli się nie mylę, to coś znacznie gorszego, lecz... Och, do diabła, po co to wszystko?! I tak nie uwierzysz! To wychodzi poza sferę twojego poznania.

Była cicho. Uniosłem głowę i zobaczyłem na jej twarzy bardzo dziwną minę. Na chwilę zniknęło z niej kilka zmarszczek, a z nimi dziesięć lat życia. Dostrzegłem przelotnie, jaka mogła by być; okazało się to bardziej wstrząsające, niż bym się mógł spodziewać. Po chwili podejrzenia ponownie zniekształciły jej rysy.

- Tylko Lutz. Ty nie. No tak.

- Tak - powiedziałem, stawiając czoło jej sarkazmowi. - Kilku członków zarządu, lecz przede wszystkim Lutz. Chciał spróbować wciągnąć mnie w to, tej nocy, kiedy się zjawiłaś. Z różnych względów nic z tego nie wyszło. Pewnie i tak nic by z tego nie wyszło, chciałbym o tym tak myśleć. Ponadto nie sądzę, by był zbyt pewny siebie, ponieważ wybrał moment, gdy nie znaczyło to aż tak wiele. Zdecydował się zrobić to tej nocy, ponieważ C-Tran zorganizowano i uruchomiono, i w ogóle. Dopiero wtedy mógł zaryzykować zrażenie mnie sobie i... usunięcie mnie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała ostro.

- A to, że miałem z jego posesji interesującą przejażdżkę do domu. Najpierw ktoś bierze mnie na cel karabinku z celownikiem laserowym, gdy wciąż jadę aleją w stronę bramy. - Jej twarz przybrała kolejną dziwną minę. - Do cholery, nie wierzysz mi? No cóż, potem ktoś próbował rozwalić mi głowę na Autobahn. Samochód z procą. Udałoby im się, gdyby nie wypadek ciężarówki. Powinnaś też zobaczyć samochód, który wtedy prowadziłem. Nie sądzę, by ludzie z wypożyczalni palili sie, by wynająć mi następny...

Zatkało mnie. Kobieta wyglądała na zbaraniałą.

- Ta cholerna strzelba... - sapnąłem. - To byłaś ty! Powinienem się domyślić, że Lutz nie będzie próbował mnie zabić na swoim terenie lub gdziekolwiek indziej, gdzie łączono by to z jego osobą. Ale ty byś to zrobiła! To byłaś ty, ty... ty obłudna, mała... - zabrakło mi słów, zacisnąłem pięści. Natychmiast ponownie wycelowała pistolet prosto w moją twarz.

II - Ja i moja grupa - powiedziała cierpko. - Szkoda, że nie używałam wcześniej tego modelu. Tylko ten udało mi się zdobyć tak szybko, a do tego strzelałam na granicy zasięgu.

- Usprawiedliwiasz się? Czy ci w samochodzie to też twoja grupa?

Pokręciła przecząco głową.

- Nie, to nie my. Lecz pasuje do innych... - zasznurowała nagle usta. Nagle uświadomiła sobie, że bez zastrzeżeń przyjęła moją historię; wciąż jednak było w tym coś, co sprawiało, że nie chciała mi wierzyć. Może obsesja albo coś, co brała za niezbite dowody - tylko co?

- A zatem - powiedziałem, przyglądając się strużkom potu na jej zabrudzonej twarzy - możesz mi nie wierzyć, lecz, co dziwne, ja tobie wierzę. Lutz zadał sobie wiele trudu, by się upewnić, że widziano, jak bezpiecznie wychodzę. Gdybyś mnie wtedy zabiła, wykonałabyś jedynie robotę za niego. Może teraz właśnie to robisz...

Postawa strzelecka jest bardzo dobra, miła stabilna platforma, lecz gdy trzeba postać w tej pozycji nieco dłużej, robi się trochę niewygodna. I wszystko zaczyna cię boleć. Sam nie byłem w najlepszej formie, lecz mogłem przynajmniej się rozluźnić.

Nagle, starając się za wszelką cenę nie zdradzić się żadnym dźwiękiem lub ruchem ciała, zgiąłem kolana, szybko, i uklęknąłem. Spodziewałem się, że kula zrobi mi przedziałek przez środek głowy, lecz kobieta nie zdążyła strzelić ani razu. I wtedy skoczyłem. Nie w górę, ale do przodu, chwyciłem ją za wyciągnięte ramiona, które skierowały się w bok, i uderzyłem nadgarstkami kobiety o moje kolano, jakbym chciał złamać gałąź...

Pistolet wypadł jej z rąk i przesunął się z łoskotem po podłodze, lecz na szczęście nie wypalił. Puściłem ją, odepchnąłem do tyłu i chwyciłem broń. Następnie zagrodziłem jej drogę do miecza, ale ona, wciąż zgięta wpół, tylko tuliła do siebie bolące nadgarstki. Spojrzała w górę, przygryzając wargę; wyglądała, jakby na coś czekała.

- Odwróć się - rozkazałem, a na ustach wykwitł mi znużony uśmiech. Garbiąc się zrobiła, co powiedziałem.

Wcisnąłem kolta za pasek, chwyciłem ją za kołnierz i siedzenie ubrania. Wydała z siebie dziki skowyt; nie spodziewała się czegoś takiego. Popędziłem ją do drzwi.

- Otwieraj! - rozkazałem. Wciąż w szoku, szlochając, pogmerała przez chwilę przy zamku, lecz poradziła sobie. Pobiegłem z nią na podest, krzyknęła przerażona i chwyciła za poręcz, najwyraźniej spodziewając się, że ją zrzucę. Oderwałem ją od barierki i popędziłem do schodów, ponownie przywarła do poręczy, spodziewając się tym razem, że chcę ją zrzucić ze schodów. Znajdowała się w stanie roztrzęsionej paniki, lecz to tylko rozzłościło mnie jeszcze bardziej. Nie wiem, skąd wziąłem siły, lecz sprawiłem jej klasyczną przejażdżkę całe szesnaście pięter w dół po pogrążonych w mroku schodach. Szarpała się i kopała, piszczała, zaczepiała nogami o balustradę. Od czasu do czasu któryś z moich zacnych sąsiadów wyglądał ze swego mieszkania.

- Mormoni! - wyjaśniałem, a oni kiwali z powagą głowami. Wreszcie dotarłem do holu na parterze. Tam upuściłem ją po prostu na ziemię. Musiałem odetchnąć.

Ona pierwsza mogła mówić; przecież niczego nie niosła. Spojrzała na mnie z ukosa, w ten sposób, jak się patrzy na niepewnie wyglądające drzewo, zastanawiając się przez cały czas, w którą stronę upadnie.

- Mogłeś nie zadawać sobie tyle trudu i zastrzelić mnie na górze. Albo po cichu skręcić mi kark. Nic nie mogłabym zrobić.

- Och, na miłość boską, kobieto... - tylko tyle byłem w stanie wysapać. Zaczęła wstawać, a ja wyciągnąłem pistolet i skiną-łem, by usiadła z powrotem. Zesztywniała, lecz gdy nie wystrzeliłem, rozluźniła się ponownie. Nie odrywała ode mnie wzroku.

- Wszystko mi się plącze. Nie mogę się w tym połapać.

- Nic dziwnego - chrząknąłem. - Zaczęłaś dodawać dwa i dwa, a wyszło ci dwadzieścia dwa. Albo 1726.

Walnęła ręką z całych sił w marmurową posadzkę.

- O co, do diabła, ci chodzi? Muszę wiedzieć!

- Nigdy w życiu - powiedziałem. - Coś się święci, to prawda, lecz dam sobie głowę uciąć, że coś takiego nigdy nie pojawiło się w obszarze twoich wąskich horyzontów. Lepiej nie wtykaj w to nosa. I tego jednotorowego umysłu!

Zjeżyła się.

- Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo. Incydent na Autobahn... czy wiesz, co to było? Czy jesteś w stanie ustrzec się przed następnym?

Jęknąłem. Obecnie tylko łóżko było najpiękniejszym widokiem... szesnaście pięter w górę.

- Tak, tak, tak... - Zdawałem sobie sprawę, że muszę zrobić coś z tym, w co się wplątałem, poszukać rady, przemyśleć wszystko, lecz przede wszystkim potrzebowałem snu. Sięgnąłem w dół, ponownie złapałem ją za kołnierz i jednym szarpnięciem postawiłem na nogi. Przeciągnąłem ją po gadkiej podłodze, zbyt szybko, by mogła stawiać opór, prosto do szklanych drzwi. Portiera nigdzie nie było widać, i całe szczęście. Włączyłem mechanizm otwierający i drzwi rozsunęły się z westchnieniem, gdy dotarliśmy do wycieraczki; pchnąłem ją potykającą się w ciemność. Spojrzałem w jedną, potem w drugą stronę drogi; nikogo w zasięgu wzroku, tylko syreny od czasu do czasu przerywały ciszę. Zaczynało już świtać, przez co uliczne światła sprawiały wrażenie ciemniejszych. Wkrótce zrobi się jasno; będę musiał odłożyć mój następny ruch do wieczora. Potrzebowałem snu.

Uniosłem kolta, dostrzegłem, że wzdrygnęła się; usłyszałem, jak wciąga gwałtownie powietrze. Zabezpieczyłem pistolet, wyjąłem magazynek i położyłem go delikatnie na chodniku. Następnie pchnąłem go nogą jakieś dwadzieścia jardów dalej. Potem odkręciłem tłumik i schowałem do kieszeni.

- Oczyść magazynek, nim go załadujesz - powiedziałem, wręczając jej broń. - Niebezpieczna to noc i możesz go potrzebować w drodze do domu.

Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem ciężkim krokiem w stronę drzwi wejściowych, starając się, by nie wyglądało to na ucieczkę. Jednak byłem aż nadto czujny, czy nie rzuci się po magazynek. Przez chwilę ujrzałem jej odbicie w szybie; stała tam w bezruchu, patrząc w moją stronę. W bladym świetle, gdy cała ta napięta złośliwość odpłynęła z jej twarzy, wyglądała tak, jak mogłaby wyglądać - całkiem nieźle, naprawdę. Lecz ja, bez wahania pędziłem już w stronę schodów, próbując nie myśleć o szesnastu piętrach dzielących mnie od prysznica i łóżka. Przez chwilę stało się to najbardziej przerażającą perspektywą na świecie.

Wieczór przyniósł kolejne. Nie ujrzałem światła dziennego; spałem, martwy dla świata, przez jakieś jedenaście godzin; i obudziłem się z głową jak piłka baseballowa, którą nadmiernie napompowano. Język mógłbym sobie namydlić i ogolić. Kąpiel i posiłek przywróciły mi jednak zainteresowanie światem, jak i wiadomościami dotyczącymi zeszłej nocy. Rozruchy zanikły wraz z nastaniem dnia, lecz miasto wciąż znajdowało się w głębokim szoku. Policja aresztowała kilku złodziei i drobniejszych rozrabiaków, ale nie zdziwiłem się wcale słysząc, że zorganizowane gangi po prostu zniknęły. Bezustannie trwały „intensywne poszukiwania”, wszczęto też „dochodzenie w tej sprawie ”; tylko ja wiedziałem, jak daleko poza granicami zwykłej ludzkiej egzystencji musieliby szukać. Sam miałem się tam zamiar skierować.

W tym rzecz. Gdybym mógł dorwać jakiś samochód. Wypoczęty, czysty i ogolony spędziłem interesującą godzinę lub coś koło tego, próbując wy trzasnąć jakiś wóz; okazało się, że zapotrzebowanie jest ogromne. Szczątki mojego samochodu gdzieś usunięto, za to walizki znaleziono prawie całe, choć były poważnie nadpalone i powyginane; wybuch cisnął nimi w czyjeś drzwi. W rezultacie, pociągając za sznurki w imieniu C-Tran, dostałem potwornie drogą luksusową limuzynę, kompletnie nie w moim guście. Tam, dokąd się udawałem, miałem interesujące doświadczenia, po których zniechęciłem się skutecznie do włóczenia się na piechotę, teraz jednakże zacząłem się poważnie zastanawiać, czy ten sposób nie byłby lepszy. W przeszłości, na samym początku, nie zawsze było łatwe znalezienie drogi do Tawerny; lecz mogło się wydawać, że ostatnio stary morgan sam nauczył się drogi, przemierzał z łatwością ulice starego portu, po bruku, ciemnymi alejkami, które prowadziły w jedno lub wiele miejsc, zawsze wioząc mnie w stronę światła i ciepła promieniującego zmiejsca, które uważałem za mój prawdziwy dom.

A teraz, jadąc z cichym warkotem tym lśniącym, zadowolonym z siebie potworem, z mieczem podskakującym i pobrzękują-cym na tylnym siedzeniu, zaczynałem się zastanawiać, czy limuzyna nie jest jednym z przedmiotów przynoszących nieszczęście. Był tu taki obcy; cienie starych magazynów ześlizgiwały się po jego jasnej lustrzanej powierzchni, romantyzm rozbrzmiewający w starych nazwach ulic - Danube Street, Orinoko Lane, Chin-king Square, Hudson Quay - z trudem przebijały się przez jego przyciemnione szyby. Znajdował mi jedynie współczesne, zmodernizowane dzielnice, w których yuppies było więcej niż w moim bloku, pełne małych butików i restauracji z fantazyjnymi storami i mosiężnymi wentylatorami, dyskotekami z różowymi neonami przesłaniającymi odwieczne kamienne skorupy, które przełomie tylko zajmowały. Jeździliśmy tu i tam, trzykrotnie, za każdym razem inną trasą, lecz zawsze lądowaliśmy z powrotem tutaj. Narastało we mnie przeczucie, że w poprzek mojej ścieżki wzniesiono bariery, tym solidniejsze, że niewidzialne.

Zirytowany, spróbowałem czegoś innego, czego nie robiłem już od lat; zahamowałem przed miejscowym pubem, jednym ze starszych, nie rekonstruowanych. Wyszedłem i zapytałem parę wychodzących staruszków, czy nie wiedzą, gdzie mogłaby być Tawerna Iliryjska albo sam Pilot Jyp, jeśli jest w porcie. Spioruno-wali mnie wzrokiem i mruknęli coś, że nigdy nie słyszeli takiego imienia, po czym, podpierając się na laskach, poczłapali, nie przestając gderać coś do siebie. Westchnąłem. Wśliznąłem się do środka, zamówiłem kufel piwa i powtórzyłem pytanie. Często atmosfera natychmiast się ocieplała; lecz tym razem uzyskałem jedynie obojętne wzruszenie ramion barmana. Nieoczekiwany cień pojawił się w drugim końcu lokalu. Był to potężny mężczyzna ubrany w czarną kurtkę, dżinsy i pożółkły biały sweter, od którego odcinała się rumiana twarz żeglarza. Miał białe, przerzedzające się włosy. Przytoczył się do baru i oparł nieco zbyt blisko mnie.

- A co chcesz od tego faceta, co, koleś?

Spojrzałem na niego. Nie lubiłem, gdy ktoś chce mnie zastraszyć.

- A kto chce wiedzieć?

Nie odpowiadał przez chwilę.

- To twoje kółka na zewnątrz, koleś?

- Tak.

- Lepiej zabierz je stąd albo coś się im może stać. Cholernie nieprzyjemna okolica.

- Mam tu coś do załatwienia. Odjadę, gdy uznam, że już na mnie czas.

Uniósł szklankę do ust i powiedział zza niej:

- Przez takie zachowanie facet może dorobić się cholernie obolałej twarzy.

- To samo przyszło mi do głowy.

Skrzywił się w udawanym zdziwieniu, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu, oczekując na wybuch śmiechu. Nie doczekał się. Zapanowała napięta, zduszona atmosfera. Starożytny piecyk elektryczny przypalał linoleum, co pewnie robił od lat, a słaby swąd drapał w gardle. Mężczyzna wolno odstawił kufel i wstał. Zrobiłem to samo. Było w tym coś więcej niż mierzenie się wzrokiem; ale jeśli chciałem się dowiedzieć, to był tą osobą, którą należało pytać. Przeczuwałem jednak, że potrzebna będzie odrobina perswazji.

Barman podszedł do nas szybko.

- Żadnych rozrób w lokalu. Pijcie i wynoście się, wy dwaj, albo wzywam gliny. No już, spadajcie!

Żaden z nas nie przejmował się piciem. Wolno, nie spuszczając jeden drugiego z oka, ruszyliśmy do drzwi. Ja otworzyłem, mężczyzna zatrzymał się, więc wyszedłem pierwszy. Lecz byłem jeszcze na stopniu, gdy jego ciężka ręka chwyciła mnie za ramię i cisnęła plecami na poczerniałą od brudu ścianę. Potężny mężczyzna wyskoczył na zewnątrz i wyszczerzył zęby w okropnym uśmiechu. Dopiero teraz zauważyłem, jak wielkie ma zęby, olbrzymie, koślawe i żółte.

- Mogłem załatwić cię tam albo tu - chrząknął - bez różnicy. Ale tutaj będzie lepiej.

Poprzednio nie wzbudził we mnie lęku, lecz jego potworna siła zmieniła wszystko. I te zęby. Rozejrzałem się zaniepokojony. Ulica była pusta, a niebo robiło się coraz ciemniejsze. Księżyc skrył się za chmurą i wysokie wiktoriańskie budynki zatopiły wąską uliczkę w czarnym, gęstym atramencie. Lecz światło wpadające przez rozsypujący się ornament jednego z budynków rzuciło cienisty manswerk podobny do gigantycznej sieci; gdy to ujrzałem, serce zabiło mi mocniej. Mężczyzna stanął nade mną; jego białe włosy przesłaniały mu twarz, która nagle zaczęła rosnąć, wydłużać się; stawała się coraz węższa. Wargi podwinęły się i poczerniały; owionął mnie smród jego oddechu, a paląca ślina dotknęła mojej twarzy. Ręce, które się nade mną uniosły, nie miały palców, dostrzegłem bezkształtne kończyny i dopiero po chwili spomiędzy białego, szorstkiego futra wystrzeliły czarne pazury. Wtem księżyc wypłynął na szeroką zatokę między chmurami. Oczy zwęziły się i pociemniały, błysnęły wściekle przepełnione ognistą złośliwością. Był to największy żyjący na ziemi drapieżnik, jakiego znałem. Mógłby spojrzeć w oczy prehistory-cznemu tyranozaurowi. Z wysokości jedenastu stóp padło na mnie pełne nienawiści spojrzenie... dorosłego samca niedźwiedzia polarnego.

Lecz w tej samej chwili moim oczom ukazała się plątanina cieni... szczyty masztów należące do olbrzymich statków z ożaglowaniem rejowym. Księżyc przeciął je i nagle, bez żadnej zauważalnej zmiany, zatoka pośród chmur przemieniła się w jednej chwili w okno wychodzące na rozleglejsze morza i połyskujący stalowoniebiesko archipelag chmur. Widok ten sprawił, że ogarnęła mnie dzika radość, ujrzałem bezkresną drogę, po której tak często żeglowałem. Roześmiałem się zwierzęciu prosto w pysk i wyciągnąłem ręce; spodziewałem się trzasku szkła, lecz zamiast tego dobiegł mnie delikatny pomruk automatycznie opuszczanej szyby. Robiłem się w tym coraz lepszy. I już po chwili, wirując z głośnym furkotem przez powietrze, miecz uderzył w moją otwartą dłoń. W tym samym momencie uderzyłem, spychając stworzenie z powrotem między poobijane pojemniki na śmieci, które stały przy drzwiach. Chwyciłem zatłuszczone futro, które było jego swetrem. Podsunąłem mu ostrze pod brodę, gdzie najlżejsze pchnięcie dotrze prosto do mózgu.

- Inkrustacja jest ze srebra, jeśli chcesz wiedzieć, zatem jedno niepotrzebne drgnięcie i nigdy już nie skosztujesz foki, przyjacielu. A teraz, gdzie Tawerna?

Poczułem gwałtowny przypływ i nagle moje palce zagłębiły się w szorstkim swetrze.

- Czy to ty masz Włócznię? - wysapał wielki mężczyzna, który na powrót był człowiekiem.

- Jesteś strasznie dociekliwy, jak na kogoś, kto za chwilę straci głowę - powiedziałem i szarpnąłem go za sweter. - A co, jeśli nim jestem? Masz zamiar upomnieć się o piątaka za wyśledzenie mnie, czy co?

- Wyznaczono nagrody za twoją cholerną głowę! - warknął, próbując się wyrwać. - Masz na sobie jej zapach! O nie, nie biorę cię w pobliże żadnego z moich kumpli!

- Nagrody? - spytałem. - Chcesz powiedzieć, że więcej niż jedna? I co za kumpel? Mówisz o Jypie? Jest w porcie?

Jego oczy zrobiły się okrągłe, na twarzy zaperlił się pot.

- Słuchaj, jeśli to ty ukradłeś tę Włócznię, do czego, do diabła, jestem ci potrzebny? Albo Jyp? Przecież nic ci nie zrobiliśmy!

- Nie mam zamiaru skrzywdzić Jypa, ty tępaku! - warknąłem. - Jestem jego przyjacielem! A z jakiegoś powodu nie mogę przedostać się do Tawerny!

- A dziwisz się? Po tych rozruchach? Strażnicy zbudowali mur! Wiesz dobrze, co mogłoby się przedostać, gdy Dzieci są na wolności!

- Wiem, Paddingtonie, wiem - mruknąłem i odsunąłem się, dając mu wstać. - Trochę tego widziałem. Strażnicy, mówisz? Lecz jesteśmy przecież na granicy, inaczej nie mógłbyś się zmienić, a ja nie potrafiłbym przywołać miecza. A zatem, możesz poprowadzić mnie z tego miejsca, prawda? Wsiadaj do samochodu!

- Jeśli masz Włócznię - powtórzył, kręcąc głową - nie ma bariery, która oparłaby się tej...

- To nie takie proste. - Otworzyłem drzwi. - Wsiadaj.

Wielki mężczyzna drżał jak liść, lecz nie poruszył się. Demonstracyjnie cisnąłem miecz na tylne siedzenie. Drgnął, jakbym go kopnął, i nie kryjąc zdziwienia, pokręcił głową, po czym nieufnie otworzył drzwiczki i wcisnął się do środka.

- Kim ty jesteś? - spytał. - Nie przypominasz żadnego czarodzieja, jakiego kiedykolwiek poznałem.

- Brawo, Paddingtonie. Nie jestem czarodziejem. A teraz prowadź, dobrze?

Droga, która tam wiodła, nigdy nie wydała mi się tak długa i tak kręta, jak tej właśnie nocy. Posuwaliśmy się w żółwim tempie przez stare tereny portowe, bojąc się, że miniemy zakręt. Jechaliśmy przytłoczeni posępnymi bryłami magazynów wokół nas, kamiennych duchów zaginionego imperium handlowego - to znaczy zaginionego w Jądrze. W zwykłych, codziennych ulicach ponad połowa z nich świeciła pustkami, bezokie skorupy z oknami zabitymi deskami lub ze strzaskanymi szybami, gdzie trawa rosła między rozsypującymi się cegłami. W niektórych miejscach pozostały jedynie ruiny, potem ich miejsce zajęły rdzewiejące budy z blachy falistej, zarzucone w połowie projekty przemysłowe, place z drewnem i małe, brudne zakłady remontowe lub po prostu zostały puste parcele zarośnięte trawą i zielskiem. Lecz w pobliżu i za tymi ulicami, w cieniu, znajdowały się starsze przejścia, które wciąż tętniły życiem, a wysokie budynki wypełnione były dziwnymi towarami z każdego zakątka Spirali; towarami, które zostaną sprzedane w jeszcze dziwniejszych miejscach. Ponad dachami górowało olinowanie smukłych statków, które te towary przewoziły. Minęliśmy muły ciągnące wozy wyładowane pękatymi workami prowadzone przez mężczyzn o orlich, posępnych twarzach, i dopiero wtedy zacząłem ufać mojemu niedźwiedziemu nawigatorowi. Mężczyźni mieli łuki; obejrzeli się na nas podejrzliwie. Minęliśmy niezwykłą, bezgłośną ciężarówkę jarzącą się złoto i biało, która wyjechała z głównej ulicy, tocząc się na dwóch czarnych sferach, które najwyraźniej nie były w żaden sposób przymocowane. Wymieniliśmy spojrzenia; na Spirali były osiągalne nawet aspekty odległej przyszłości; dla tych, którzy byli wystarczająco sprytni, by tam trafić. Lecz nie było to zbyt popularne, gdyż zyski z handlu były kiepskie, a szok kulturowy ogromny. Na chodniku przed jednym z magazynów przykucnęły skryte pod kapturami postacie; gestykulowały żywo nad stosami worków, które podrygiwały.

- Niesamowite - powiedział krótko.

Gdy byłem jeszcze nowy w tej grze, mógłbym w takim momencie zauważyć, że to samo można by powiedzieć i o nim, lecz zdążyłem go już nazwać „Paddington”, a takt jest czymś, czego człowiek uczy się wcześnie. Lub nigdy.

- Skręć tu w lewo - powiedział, i gdzie przed chwilą była tylko ściana, teraz dostrzegłem wąski zaułek. Na końcu, rozświetlając łuną noc, odbite w połyskujących kałużach jaśniały zasłony Taweiny Iliryjskiej w kolorze ciepłej czerwieni.

- Nie dokończyłeś piwa - powiedziałem mu, gdy ustawiłem samochód w poprzek skrzyżowania i zaparkowałem na wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcu obok Tawerny. - Stawiam kolejkę.

- Dziękuję - powiedział. - Lecz gdybym mógł po prostu odejść, to już mnie nie ma. Nie mam nic przeciwko tobie, gdyż widzę, że jesteś czymś w rodzaju przywódcy ludzi, lecz nie chcę mieć nic do czynienia z tobą lub z tym, co do ciebie przylgnęło. Wyczuwam, że z twoim towarzystwem wiąże się niebezpieczeństwo. Z Jypem może być tak samo, lecz to on sam musi zadecydować.

Wygramolił się na zewnątrz, potrząsnął białą głową i powąchał powietrze.

- Oczekują cię - chrząknął, po czym odwrócił się i odszedł w noc.

Nie zaskoczyło mnie to zbytnio. Lecz gdy dotarłem na miejsce i stanąłem pod znajomym znakiem, który wydawał się nosić za każdym razem napisy w odmiennych językach, a wszystkie z nich z nieprawdopodobnymi błędami ortograficznymi - zawahałem się. Często sprowadzałem niebezpieczeństwo na moich przyjaciół, lecz nigdy tak świadomie, jak teraz. Tak czy inaczej, nic na to nie można było poradzić; musiałem wysłuchać ich rady. Pchnąłem drzwi i owionął mnie znajomy powiew przypraw i piwa, mocnych pikli, dymu z kominka i mniej swojskich zapachów; posłyszałem niski szum głosów, w większo-ści ludzkich, lecz nie wszystkich. Doznania te niosły ze sobą wspomnienia dobroci i czegoś więcej, poczucia przynależności. Zatrzasnąłem za drzwiami cały świat i zszedłem po schodach. Na czekała już Katjka.

Oplotła ramionami moją szyję. Objąłem ją. Nie trudno było lubić Katjkę, choć wzbudzała niepokój, a czasami znacznie więcej - ponadto, gdy tak staliśmy, wyzbyłem się wszelkich wątpliwości: jak zwykle nie kąpała się już wystarczająco długo. Kultura, w której wzrastała, nie uznawała czegoś takiego, za to tanią wodę różaną tak, i to w dużych ilościach. Ubrana była również jak zwykle, w jeden ze swoich wieśniaczych strojów, jeśli możecie sobie wyobrazić ten typ wieśniaczki, która wystaje pod latarniami i pokłada się na barach - coś między mleczarką a Liii Marlene. Lecz dziś wieczorem opuścił ją, obecny zazwyczaj, sardoniczny humor; duże, niewinne, szare oczy, które były jej klejnotem, zdradzały zaniepokojenie, były podkrążone, a bruzdy okalające jej usta były dziwnie głębsze. Nachyliłem się i pocałowałem ją; zauważyłem, że usta miała bardzo spękane.

- Cieszę się, że jessteś bezpieczny, Sstefanie - wymruczała, jak zwykle zniekształcając leciutko wypowiedź swoim syczącym akcentem. - A niewiele brakowało, zagubiony pośród tego wszystkiego. Lecz dobrze się spisałeś, bardzo dobrze!

- Mówisz o minionej nocy? Wiesz o tym? Obdarzyła mnie następnym niezwykle silnym uściskiem.

- Wiem, przynajmniej trochę, choć wiele rzeczy nie rozumiem... na przykład ta suka, która próbuje cię zabić. Lecz, ach, jestem z ciebie dumna, dumna!

Po uścisku zaczęła się wiercić, co zawsze robiło okropne rzeczy z moją zimną krwią, po czym poprowadziła mnie w gorące uściski głównego pomieszczenia tawerny. Większość gości preferowała prywatność cienia i cichą rozmowę, toteż trudno było określić, ilu ich tu było; lecz dzisiaj w powietrzu unosiła się trudna do uchwycenia atmosfera pustki i spokoju.

- Chodź, Mistrz Pylot jest tutaj, musi wysłuchać o twoich heroicznych wyczynach!

- Dobrze, lecz skąd o tym wiesz? Nie... śledziłaś mnie chyba? Roześmiała się.

- Och, gdybym mogła, zawsze! Umiliłoby to długie dni tutaj, jakże długie, jak bardzo długie! Lecz wymagałoby to zbyt dużego wysiłku. Poza tym - spojrzała na mnie z ukosa - nietrudno mnie zaszokować. To... - wzdrygnęła się. - To zbliżało się, przemoc na Spirali. Miałam za zadanie uważać na to, posługując się wszystkimi środkami, jakimi dysponuję. I robiąc to, znalazłam wiele rzeczy... a jedną z nich byłeś ty. Poczułem się nieswojo.

- Jak robię z siebie cholernego durnia. Jak próbuję powstrzymać potop. Dyryguję wszystkimi...

- Jak uczysz ich odrobiny rozumu! - wyrzuciła. - Ktoś musi przewodzić. Znam cię, kocham cię, Stefanie, lecz nie spodziewałam się tego po tobie, który stałeś na wielkiej granicy tak długo i nigdy jej tak naprawdę nie przekroczyłeś. Coś się dzieje, coś w tobie rośnie, wreszcie. Obecne czasy potrzebowały kogoś, kto oprze się potopowi, kto stanie się przywódcą ludzi. I ty się pojawiłeś.

Pomyślałem o czarownicach i podrapałem się po głowie.

- Niewiele dobrego udało mi się zrobić. Ten potworny rozgardiasz... - lepsze to niż nic! - warknęła z pociemniałymi oczami. - Wierz mi! Ruszyłeś głową, zobaczyłeś, co się święci, niszczyłeś to w zarodku wszędzie, gdzie tylko mogłeś, zarówno we własnych czasach, jak i w cieniu; a gdzie nie było to jednoznaczne, nie wtrącałeś się. Bez ciebie wydarzenia tej nocy byłyby gorsze, o wiele, wiele gorsze! I tego właśnie się obawiałam, gdyż już wcześniej byłam niespokojna. Coś się wydarzyło, Stefan, coś czego byś nie zrozumiał, lecz jest to coś okropnego, strasznego. Coś, co nie wydarzyło się przez wszystkie dni mojego pobytu tutaj, a jest ich wiele. Spodziewaliśmy się kłopotów.

- Mówiąc prosto - wycedził spokojny głos z pogrążonej w mroku loży, która znajdowała sie w pobliżu płonącego ognia - szukałem pierwszego statku, by się stąd wydostać. Do diabła, miałem zamiar wyruszyć w rejs do Ultimy Thule z ładunkiem ognistego bursztynu, skór nosorożca i sopli lodu, część towaru należała do mnie! Marzę sobie o odrobinie spokoju i ciepłych stopach i nagle rozpętuje się piekło. - Jyp parsknął niepewnie i podniósł swe szczupłe ciało, by mnie powitać. - Dosłownie w ostatniej chwili. A teraz zobacz, co przywiał wiatr!

- O mały włos, a by mnie tu nie było! - odparłem, gdy ściskaliśmy się, poklepując się po plecach i wymieniając rytualne zniewagi. - To znaczy, niech mnie diabli. Strażnicy, czy co? Bez mała wszystkie drogi są pozamykane!

Jyp skinął głową.

- Z przyjemnością sam bym cię sprowadził do domu, zabierając jak najdalej od tego wszystkiego. Tak czy inaczej, stary Sir okazał się godnym zaufania przewodnikiem. W jego towarzystwie nikt by cię nie zaczepił. Cieszę się, że dostałeś się tu cały i zdrowy.

- Początek był nieco ostry, lecz...

- No cóż, a jak ty byś nazwał siedmiostopowego faceta, który... może przemienić się w niedźwiedzia polarnego? Dobrze. Lecz posłuchaj, o co w tym wszystkim chodzi? Co się takiego wydarzyło?

Jyp wciągnął powietrze przez zęby, wyraźnie niechętny udzielaniu jakichkolwiek wyjaśnień. Nie lubił wplątywać mnie w ciemniejsze sprawy Spirali, zwłaszcza że zrobił to zupełnie przypadkowo podczas naszego pierwszego spotkania, przez co później kilka razy ledwo uszedłem z życiem.

- Lepiej zostawić to na razie w spokoju. Nie jest to coś, o czym człowiek chce mówić, chyba że nie pozostaje mu już nic innego. Lecz tyle ci mogę rzec, że podciągnąłem już portki, by dać nogę do jakiegoś spokojniejszego kraju, gdy Kat pokazuje mi, że siedzisz w tym po uszy, i pomyślałem sobie, że bez pudła zjawisz się następnego ranka zdyszany, toteż zostałem. Przez ten czas wszyscy zaczną coś podejrzewać i, do diabła, gdzie się zaokrętuję, chyba na jakąś skorupę do żeglugi przybrzeżnej. Jak ja się poświęcam dla przyjaciół!

Zachichotałem.

- Wiesz dobrze, że nie ma chyba na Spirali kapitana, który nie zaprzedałby z radością swej duszy, żony lub połowy ładunku, by mieć cię na pokładzie jako nawigatora. Lecz nie myśl sobie, że tego nie doceniam; wiele mam do opowiedzenia, jeszcze więcej pytań. Czemu nie mielibyśmy... Myrko!

Rozpromieniony właściciel wytoczył się z ciemności, niosąc tacę, na której stały kufle z piwem, butelki z tujicą i miski z ostro kiszonymi warzywami.

- Daj, daj, panye Stefan, oni mófią mi pan przychodzić! I mówię kłopot, kłopot, bielzhaje kłopot. Co? Przyciąga pana jak magnes. Dlatego ja pociągam pifo. Niebo może runąć, fłócznie mogą zostać skradzione, lecz pifo - jemu możesz ufać! Co!

- Skradzione? Co to miało oznaczać?

Lecz on zaczął się krzątać przy stole i nie dał się sprowokować; co było niezwyczajne. W dodatku widać było, że pod trajkotaniem próbuje skryć większe niż kiedykolwiek zafrasowanie. Zacząłem naciskać Katjkę, lecz pchnęła mnie tylko na zarzuconą poduszkami skrzynię, ułożyła mi nogi przed trzaskającymi polanami i usiadła między mną a Jypem.

- Niezbyt często jestem ściśnięta między dwoma takimi zbirami - uśmiechnęła się i przeciągnęła z afektacją niczym kotka w cieple ognia. Jej nastrój zmienił się nagle; oczy pociemniały i zrobiły się zimne. - Zatem powiedz nam teraz o minionej nocy!

- Muszę cofnąć się trochę dalej - powiedziałem. - Dopiero co wróciłem do domu... byłem w Niemczech w sprawie C-Tran...

Katjka usiadła sztywno i zwróciła się w moją stronę.

- Niemczech?

Jyp zasłonił ręką oczy.

- Och, Panie - powiedział cicho; a Jyp został wychowany w wierze. - Powiedz, że to nie...

- Lepiej będzie, jeśli wysłuchasz mnie do końca - powiedziałem. - Od samego początku...

Słuchali; a przez ten czas czułem, że ciało Katjki napina się coraz bardziej, jej oddech stawał się szybszy i płytszy, jakby przeżywała ze mną każdą chwilę, tę szaloną gonitwę poprzez pogrążone w chmurach szczyty, jej zwariowany rezultat, wizję miasta i mój okropny powrót do domu. Jyp wpatrywał się markotnie przed siebie, gdzieś poza swymi wyciągniętymi nogami w jakże odpowiednie wzory ognia i nie przerwał mi ani razu, lecz na koniec pochylił się gwałtownie do przodu, cały drżąc, i cisnął w palenisko dwa duże polana.

- To by się zgadzało - z początku tyle powiedział. Katjka nie odezwała się ani słowem, trzymała się tylko z całych sił mojego ramienia, jakby starając się przytrzymać mnie za wszelką cenę. Lecz twarze zdradzały ich uczucia, były blade, smutne i zatrwożone.

- Co miałoby się niby zgadzać, Jyp? - spytałem cierpliwie.

- Chmury. Góry. To formy podobne do fraktali, mniej więcej podobna progresja. Sprawiają, że przejście jest łatwiejsze. - Wpatrywał się w nieustannie zmieniające się płomienie, jakby odkrywały przed nim jakieś znaczenie, a może rzeczywiście tak było, przecież Jyp potrafił odnaleźć znaczenie w przepływach i zawirowaniach przestrzeni i czasu w samej Spirali i wyznaczyć właściwy kurs między nimi. Po chwili dodał. - To miasto... jak

;| I, się tam czułeś?

- Chcesz powiedzieć, pomijając fakt bycia zwierzyną łowną? Ja... ja je polubiłem. Sądzę, że zostałbym do niego przyciągnięty nawet bez udziału Le Stryge’a, cokolwiek to było, co na mnie nałożył.

- Geass - prychnęła Katjka. - Brutalny sposób na zniewolenie serca i umysłu.

- Ten był raczej subtelny, gdyż mimo swego jakże bezpośredniego wpływu biedny człowiek, który został w to złapany, w niczym się nie zorientował. Wygląda na to, że Le Stryge nauczył się paru nowych sztuczek. A ty nawet nie wiesz, jak to cholerne miejsce się nazywa? Zatem powiem ci. To Heilenberg.

- Heidelberg? Jyp skrzywił się.

- Heilenberg. Chciałbym mieć tyle pięciocentówek, ilu było facetów, którzy poświęcili większość życia, szukając rozpaczliwie tego małego miasta, gdzie ty po prostu wylądowałeś i wszedłeś tak spokojnie do środka, to wszystko. Jest to... jak to ująć? Jest to jedno z najpotężniejszych miejsc na Spirali. Nie, ono jest wypełnione mocą, tak, to nieco lepsze określenie.

- Mistyczne? - podpowiedziałem.

- Taak. Chciałbym mieć twoje wykształcenie. Mistyczne, a do tego, jedno z najbardziej niebezpiecznych.

- Jak wcześniej raczyłeś zauważyć - westchnąłem - to by się zgadzało.

- Taak. Jedno wiąże się z drugim. Widzisz, tak już jest: poznałeś już całkiem nieźle Spiralę i wiesz, że miejsca mają swoje cienie...

Przytaknąłem. Długie cienie, jak te, które ogień rzucał w poprzek kamiennego paleniska; rzucane z Jądra na Spiralę, z czasu w bezczasowość. Mieszając i jednocząc zmienne oblicza miejsca, by ucieleśnić jego charakter. Wszędzie, gdzie żyli ludzie - i nie tylko...

- A więc, jak się pewnie domyślasz, całe nacje także rzucają cienie, tyle że są one szersze i pochłaniają inne cienie. Właśnie z czymś takim zetknęliśmy się na Jawie. Lecz całe kontynenty, a także kilka nacji razem wziętych, także rzucają cień. Z tym, że te są mniej materialne, w pewnym sensie mgliste; lecz niemal zawsze można określić ich ognisko, centrum, miejsce, które ucieleśnia ich ducha, historię, to wszystko, a nawet jeszcze więcej. Wszystko, co świadczy o nich najprawdziwiej, co niektórzy ludzie nazywają kulturą lub cywilizacją, lecz słowa te nawet w połowie nie oddają właściwego znaczenia. Wracając do Heilenbergu, mógłbyś nazwać go sercem Europy, jej cywilizacji i wszystkiego, co daje jej wewnętrzną siłę i życie. To dlatego czułeś się tam jak w domu.

Nawet teraz słuszność jego wywodu była zaskakująca; lecz pokręciłem tylko głową.

- W Niemczech? Serce Europy? Mógłbym znaleźć kilka dowodów przeczących tej teorii.

Jyp pływał w obu wojnach światowych. Słysząc to, roześmiał się.

- Mówimy o historii, kolego, prawdziwej historii, od epoki kamiennej aż do teraz. Wspólnej historii. Wrogość, układy, II tyranie znajdują się głęboko pod powierzchnią, to tylko krople wody w strumieniu. Nawet w nie tak odległej przeszłości mógłbyś mieć większy problem z Francją, może Holandią i Hiszpanią, lecz to nic, nie jest istotne

- Chcę przez to powiedzieć... spójrz na siebie: dziadek walczył z faszystami, lecz ty mówisz po niemiecku, francusku i Bóg jeden wie w ilu jeszcze językach, jeździsz tam, kiedy chcesz. A to tylko jedna generacja... co powiesz o stu? Tysiącu? To o wiele, wiele szersza perspektywa, przyjacielu. Czułbyś się tak, jak u siebie w domu, tak samo Kat, choć ona pochodzi z tej części Europy, która bardziej znajduje się na Spirali niż w Jądrze. Nawet ja, choć jestem chłopakiem z zachodu, ponieważ stamtąd pochodzi moja rodzina. Chociaż my także mamy własne centrum; lecz ono jest inne, jego fundamenty nie sięgają tak głęboko - jeszcze nie. Nie ma tego, co wasze ma w swym sercu. Tam, w Heilenbergu, mieszka wszechmocna potęga, Steve - ogromna siła z zewnętrznych rubieży Spirali.

Przeraźliwy chłód zmroził mi krew w żyłach. Ta olbrzymia niby-katedra wzniosła się ponownie w moim umyśle, mroczna i nawiedzona, ponownie poczułem tę obecność.

- Jak ten dupiachl Jak Haiti i Niewidzialni? Albo duchy z Bali czy Małpolud?

Jyp rozważał to przez chwilę.

- W pewnym sensie, może. Jest to inteligencja tylko w części materialna - lecz, Boże, nie możesz jej z niczym porównać.

- Nawet z Małpoludem? - wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Był całkiem ostry. Chciałbym móc napuścić go na Le Stryge’a.

Jyp, co było niezwyczajne, nie odwzajemnił mojego uśmiechu.

- Lepiej, jeśli w to uwierzysz, Steve. To... to jest nie tyle silniejsze, co... większe. O klasę. Ponadto, jest... - Przeciął ręką powietrze. - To jest mniej zakorzenione w ludzkich rzeczach, mniej zdolne do poruszania się w naszym świecie. Trudniej to zrozumieć. Widzisz, Małpolud, Barong, nawet ta mała paskuda Don Petro... w pewnym sensie oni wciąż byli ludzcy, na swój sposób. Wyszli dalej, lecz wciąż mogli przybrać swój stary kształt, spacerować i rozmawiać, i jeść, i walczyć, i... no cóż, jeszcze jedną lub dwie rzeczy, co? Jak... dziewczyna o imieniu Rongda? To co mi o niej powiedziałeś, co?

Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ja skurczyłem się; Katjka pociągnęła nosem i przesunęła palcami po wewnętrznej stronie mego uda.

- Lecz to - Jyp pokręcił głową - nie przejawia się w ten sposób. Wydaje mi się, że nie może. A coś, co decyduje o jego istnieniu, jest jeszcze trudniejsze do pojęcia. Uważaj, słyszałem, że niegdyś było ludzkim umysłem, kto wie; takim, który sięgał coraz dalej i dalej wzdłuż Spirali, zawsze w stronę Krawędzi. - Zamyślił się, przez chwilę wpatrując się w tańczące płomienie. - Tak, to całkiem możliwe.

- Jak Mali?

- Mniej więcej. Widziałeś ją w działaniu; niewiele wiesz. Jest czymś więcej, niż jedno materialne ciało może bez trudu pomieścić. Lecz to, to zaszło znacznie dalej niż ona, niż Małpolud, niż prawie wszystko inne, o czym kiedykolwiek słyszałem. Cokolwiek jednak sięgnęłoby tak daleko, mimo że na początku było ludzkie, musi się... zmienić. Dalej przestrzeń i czas stają się coraz bardziej jednością. Rzeczy, które ty i ja bierzemy za pewnik, które dla nas są materialne, stają się coraz mniej i mniej stałe, mniej namacalne. Z kołei rzeczy, które tutaj są jedynie abstrakcjami, tam przyjmują prawdziwą egzystencję, stają się przejrzystsze, lepiej określone, bliższe absolutom. Bliższe Absolutowi.

- Mówiłeś mi o tym, raz. A ta... rzecz? Czy tam była? Zamyślił się.

- Tak mówią. I wróciła, by uczestniczyć w życiu świata, który niegdyś porzuciła. A kształt, który przybrała... no cóż, nigdy nie byłem w tym mieście, nigdy go nie widziałem, lecz trudno nie rozpoznać twego opisu, tej katedry... tak, nie ma co do tego żadnej wątpliwości. I co w niej było. Choć było tam coś trochę dziwnego.

Wstrząsnął mną dreszcz.

- Dziwnego? Chryste, rozumiem teraz, dlaczego to miejsce było takie niesamowite! Żałuję, że nie roztrzaskałem tego cholernego kamienia...

- Nie, Stefanie! - wymruczała Katjka. Wyglądała na wstrząśniętą. - Wyciągnąć dłoń, daj, lecz pomocną dłoń! - westchnęła. - To działa właśnie w ten sposób.

Jyp odgarnął do tyłu rude włosy.

- Jasne. Jest to moc dla dobrych, Steve, przynajmniej w ostatecznym rozrachunku. Zawsze tak było, jak słyszałem. Wiesz, że zmieniło miejsce, to miasto? I zmieniło swój wizerunek. W jakiś sposób zawsze są to miejsca, gdzie coś zagraża tożsamości Europy; zawsze na granicach, zawsze, gdzie wypełza mrok. Obecnie jest to gdzieś na obrzeżach Niemiec i Europy Wschodniej, na skraju starego imperium ruskiego, lecz były też inne miejsca. Mówili, że podczas ostatniej wojny pojawiło się gdzieś w południowej Anglii. Jeszcze wcześniej, w średniowieczu, to musiało być wtedy, kiedy kalifaty Maurów zalewały Europę z Hiszpanii, stało na północnych stokach Pirenejów. Zwane było wtedy Montsalvat.

Wyprostowałem się gwałtownie.

- Ale, poczekaj chwilę... - Nawet ja słyszałem tę nazwę, choć z niczym nie potrafiłem jej skojarzyć.

- Taak - kiwnął głową Jyp. - W tamtych czasach moc, która znalazła tam schronienie, była zwana Sangralem albo Graalem. Wszyscy poznali ją jako Świętego Graala.

Piłem właśnie piwo. Odebrało mi dech w piersiach i posługując się określeniem Jypa, wyglądałem pewnie jak duża amerykańska żaba, która ma za chwilę pęknąć.

- Do diabła! - ryknąłem, gdy już mogłem. - Chcesz mi wmówić, że to jest, to znaczy nie znam za dobrze tej legendy, lecz gdzieś o tym czytałem, że ten wielki kamień... chcesz mi wmówić, że to ma być kielich, z którego Jezus pił podczas Ostatniej Wieczerzy? W który później złapano Jego krew? A Włócznią rzymski legionista... niewidomy rzymski legionista? Zawsze myślałem, że to tylko kpiny... zranił Go w bok? Daj spokój, Jyp! Trafiłem na Spirali na naprawdę dziwaczne meczy, lecz to?

- Trzymajcie mocno, trzymajcie za swe trykoty! - zawołał śpiewnie Jyp z krzywym uśmiechem. - Nie ma powodu mieszać to tego twojej agnostyki, ty przeklęty poganinie! Opowieść o Graalu nie jest częścią Pisma, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ja, mnie wychowano w prawdziwej wierze, masz na to moje słowo. Nie jest częścią Wiary. To tylko legenda. Widzisz różnicę? To jeden z tych tak zwanych archetypów, jak reszta Spirali. Dlatego że wielu ludzi wierzyło, że to pamiątka po Chrystusie, przyjął dla nich ten kształt. Lecz Graal jest starszy niż ta legenda. O wiele starszy. Nawet w najwcześniejszej chrześcijańskiej wersji tej opowieści nie miał w sobie nic z chrześcijaństwa. Był to kamień, cudowny kamień, jak jeden z tych greckich rogów, wiesz!

- Róg obfitości?

- Tak właśnie! Tak go wtedy widzieli. Widzisz, to był pogański archetyp, starożytna rzecz, którą ludzie czcili jak Złote Runo. Lecz Graal jest jeszcze starszy. On był przed stojącymi kamieniami, dolmenami i olbrzymimi kurhanami. Pojawił się głęboko w mrokach epoki kamiennej i jako kult rozprzestrzeniał się po dzikiej Europie tuż za cofającym się Wielkim Zlodowaceniem. To właśnie archeologowie określają terminem „kamienie kielicha i pierścienia”, ze względu na ich charakterystyczny wzór. Za to Włócznia, która stanowiła drugą połowę rytuału, zawsze zakończona krzemieniem lub obsydianem, to coś, z czym jajogłowi intelektualiści nie mogli sobie poradzić. Graal stanowił centrum tego kultu. A ty... nie pytaj mnie dlaczego albo w jaki sposób, lecz tak to ujrzałeś, ty bezbożny poganinie!

- Włócznia i Kielich? - zaprotestowałem. - Ale... to tylko symbole, Jyp. I to całkiem oczywiste!

Katjka uniosła wysoko brwi.

- Może masz coś przeciwko nim? To nie jesst Sstefan, którego znam i kocham!

Jyp zachichotał.

- W porządku, to symbole. Może w naszym pojęciu nieco nieudolne, lecz jakże potężne. Płodność naprawdę wiele wtedy znaczyła., nie zapominaj o tym. I jak mnóstwo innych symboli, chrześcijaństwo przejęło je po drodze, gdy się rozprzestrzeniało. Wiesz, co jest w tym dziwnego? One pozostały niezmienione; pasowały jak ulał.

- Jak gdyby - zauważyła trzeźwo Katjka - jak gdyby zostały specjalnie do tego stworzone. Jakby przez cały czas miano to na uwadze.

Jyp przekrzywił głowę.

- Możliwe. Całkiem możliwe. Bowiem jednej rzeczy możemy być pewni, Steve, Graal ma nieposkromioną potęgę i cel.

- Jyp, przecież to tylko rzecz, kamień z położoną w poprzek włócznią i jakimś kawałkiem materiału. To nie mogło się poruszyć, nie słyszało, nie widziało...

Odjęło mi mowę, gdy nagle przypomniałem sobie potworne poczucie czujności, która wypełniało całą budowlę.

- W porządku! Może ma jakiegoś rodzaju zmysły... lecz jak on może cokolwiek robić?

Jyp wzruszył ramionami.

- Z tego, co słyszałem, Kamień albo Kielich i Włócznia są jedynie kotwicami tej rzeczy w materialnym świecie, kanałami dla jego potęgi. To dlatego stworzył wokoło to miasto, by dać im wyznawców, przez których będzie mógł działać. Sam Graal nigdy się nie rusza, po prostu przyciąga ich i prze-wodzi im za pośrednictwem przywódców, króla lub królowej, tak mówią opowieści. Specjalni ludzie, tak czy inaczej, przerażający ludzie, w harmonii z Graalem, dzielą się jego myślami i potęgą. Niektórych wyznawców trzyma przy sobie, dlatego zawsze jest tam jakaś społeczność, innych, rycerzy, pewnie nazwalibyśmy ich żołnierzami, wysyła z powrotem w świat. Władcy także, czasami; i to nie tylko na Spirali, lecz także głęboko w Jądrze, z potęgą Graala za sobą pomagają uciśnionym, ścigają nikczemnych i wspierają po kryjomu dobre sprawy.

Pociągnął drugi łyk piwa i popił flakonikiem śliwowicy.

- A więc, po to Le Stryge cię tam wysłał. Miło z jego strony, co? Dla mnie to cud, że wciąż tu jesteś. Być może trzeba będzie jeszcze większego cudu, byś pozostał w tym stanie. Sukinsyn robi się ambitny na starość.

- Ale dlaczego? Co, do diabła, stary drań miałby w ten sposób zyskać?

- Może dużo - wtrąciła Katjka. - Graal nie jest jedyną taką ziemską potęgą. Są inne, mroczniejsze, które pozostają w stosunku do niego w śmiertelnej wrogości. Może Siregoica połączył się z jedną z nich. Może ma nadzieję stać się jedną z nich. Wiem coś o ich długich wojnach z Graalem, i co by zaplanowali, gdyby kiedykolwiek miał wpaść w ich sidła. Może mogliby go zniszczyć, albo jedynie uwięzić, a to pozbawiłoby wreszcie Graala wpływów w świecie. Gdyby nakłoniły go do swej woli... co wtedy? Mnye Stefan, nie powitałabym z radością takiego poranka. Lecz nawet jeśli ognie muszą mnie wpierw pochłonąć, modlę się, bym nie musiała go oglądać. W ich rękach jego potęga mogłaby zostać obrócona w potworne zło.

Wypluła łyk tujica w ogień, który natychmiast zapalił się niesamowitym błękitnym płomieniem.

- W jakiś sposób, Stefan... jak, nie potrafię sobie tego wyobrazić, poszedłeś i skradłeś połowę tej starożytnej potęgi. Być może połowę samej jej istoty.



Rozdział szósty


Mało się nie roześmiałem. Chciało mi się śmiać - lecz aż za wyraźnie zobaczyłem paradę twarzy, przerażonych żołnierzy i mieszkańców miasta, niepokojącą mieszankę chciwości i przerażenia pod zgorzkniałą maską Stryge’a, horror trawiącego ognia. Słowa wydostały się ze mnie w formie idiotycznego beczenia.

- Ale...

To nie było niedowierzanie, to był protest przeciwko niesprawiedliwości losu, który wpakował mnie głową naprzód w ten bajzel.

- Ale, jeśli ta rzecz jest tak cholernie wszechmocna, to co ze mną? Jak to możliwe, że udało mi się tam wedrzeć, by to skraść?

- On nie jest wszechwiedzący, ten Graal - zamyśliła się Katjka. - Słyszałam, że powiedział, iż wojny światowe zeszłego stulecia zadały mu straszliwy cios, spowodowały nawet śmierć jego ostatniego króla. Wiem, że od tamtej pory pozostawał na uboczu, być może jest słabszy.

Coś zaskoczyło.

- Brzmi to całkiem przekonująco - powiedziałem. - Biorąc pod uwagę wszystko, co mi powiedzieliście, miasto powinno choć odrobinę przypominać współczesną Europę, a tak nie jest. Ani trochę. Miasto jest wyraźnie osadzone w czasach sprzed pierwszej wojny światowej. A nawet, jeśli tak jest, czy jest słabszy czy nie, Włócznia zniszczyła niemalże w jednej chwili to olbrzymie stworzenie. Dlaczego mnie nie?

- Może ze względu na twoją niewinność - zasugerowała Katjka. - Graal mógł to wyczuć i zawahał się, nie chcąc skrzywdzić prawdziwego człowieka.

Jyp skrzywił usta.

- Nawet jeśli oznaczało to, że zostanie skradziony? Nie uwierzę w to, Kat.

I ponownie doświadczyłem tego delikatnego dreszczu zrozumienia.

- A jednak wygląda na to, że Le Stryge to przewidział! - powiedziałem. - W każdym razie spodziewał się czegoś. Bo dlaczego miałby zadawać sobie tak wiele trudu, wybierając mnie na swój instrument?

- Noo cóóż... - Jyp wił się niczym piskorz nie nawykły do taktownych odpowiedzi. - Nie zapominaj, że nie widział cię już od dawna. Może był przekonany, że jesteś w pewnym sensie... no cóż, podatny na wpływy. Z całą pewnością nie spodziewał się, że zrzucisz z siebie ten jego wszawy przymus, gdy tylko zdasz sobie z niego sprawę.

- Ja też nie - mruknęła Katjka, wciąż zamyślona. Chwyciłem się za czoło.

- Posłuchajcie - powiedziałem najspokojniej, jak tylko byłem w stanie. - Przypuszczam, że muszę w to wszystko uwierzyć, lecz nie zda mi się to na wiele. Włócznia, no cóż, na razie powinna być wystarczająco bezpieczna. Nawet ja nie wiem, gdzie się w tej chwili znajduje, nie dokładnie. Powinienem móc w jakiś sposób przekazać temu miastu wiadomość, prawda? Nie będą przynajmniej strzelali bez ostrzeżenia, gdy mnie zobaczą, kiedy spróbuję ją im zwrócić.

Jyp zagwizdał cicho.

- Normalnie bardzo trudno znaleźć to miejsce. Lecz idę o zakład, że obecnie rycerze będą wszędzie szukali Włóczni, przeczesując całą Spiralę. Mogę kazać, by zostawiono wiadomości w miejscach, gdzie bez wątpienia je odnajdą, na przykład tu, u Myrko.

- W porządku - powiedziałem. - To rozwiązuje najważniejszy problem. Jeśli o mnie chodzi, mogą dostać tę cholerną rzecz przewiązaną różową wstążką w każdej chwili. Znacznie bardziej trapi mnie pytanie, w jaki sposób moja firma jest w to wszystko wmieszana, i C-Tran? O jaką stawkę gra Lutz? Próbował mnie zamordować, choć nie potrafię tego udowodnić. Gdyby mu się udało, Le Stryge nie mógłby mnie wykorzystać. A więc są sprzymierzeńcami czy rywalami, czy co? Nie mówcie mi tylko, że więcej niż jedna potęga wisi mi nad głową. Miałem tego wystarczająco dużo, tam na Wschodzie! Jeśli Lutz planuje nadużyć w jakiś sposób C-Tran, jestem jedyną osobą, która może go powstrzymać. Muszę to sprawdzić! Jesteście w stanie mi w tym pomóc?

Jyp spojrzał na Katjkę; Katjka obdarzyła mnie jednym, ze swoich leniwych uśmiechów. Jej ręka była już na stole, przerzucała talię kart, wyglądało na to, że zawsze miała ją przy sobie. Gdzie dokładnie, nigdy się nie dowiedziałem, lecz gdy pokierowała moją ręką, bym ich dotknął, poczułem, że są ciepłe i miękkie jak skóra. Przelatywały w jej długich palcach, gdy tasowała i rozdawała je płynnymi ruchami.

- Tym razem odkryjesz jedną, a ja następną - powiedziała, prawie wyszeptała, gdyż zupełnie niespodziewanie atmosfera uległa zmianie, a trzaskanie ognia stało się twardsze, niemalże groźne, przypominając mi o innych, większych ogniach. - Pierwsza!

Wybrałem na chybił trafił jedną kartę i odkryłem ją. Dziesiątka pik, niczym gąszcz czarnych grotów; Katjka kiwnęła posępnie i odkryła sąsiednią kartę. Figura, zerknąłem na nią z obawą. Widziałem kiedyś kilka dziwnych twarzy w tej talii. Ponownie pik - Walet, przysadzisty, o szyi wołu jak większość karcianych figur, ogolony, ze sztucznym uśmiechem, o oczach nieprzenik-nienie niebieskich, co przywiodło mi na myśl...

Katjka skinęła głową, gdy zakryłem kartę pośpiesznie.

- Twój przyjaciel Lutz. On jest Waletem, lecz kto jest Królem? Odkryj inną kartę!

Już znacznie wolniej sięgnąłem po kartę leżącą na samym końcu. Kier, siódemka, Katjka uśmiechnęła się, i odkryła następną. As trefl, nie było w nim nic dziwnego, z wyjątkiem sposobu, w jaki płomienie rozbłysły na jego lśniącej powierzchni. Twarz Katjki skamieniała, po chwili skinęła, bym wziął kolejną kartę. Miałem trudności w chwyceniu jej palcami, i przez cały czas się z nich wyślizgiwała, lecz gdy ją odkryłem, okazało się, że to jeszcze jedna figura. Król kier; lecz nie było w nim niczego dziwnego, chociaż twarz wyglądała mniej sztucznie i bardziej naturalnie niż inne twarze, była nawet przystojna. Katjka patrzyła szeroko otwartymi oczami i sięgnęła po sąsiednią kartę.

Królowa kier; w tym świetle jej twarz była w połowie skryta w mroku.

- Agence Bozjil - westchnęła. - Stefan, to bardzo dziwne, lecz nie wszystko złe. Masz potężnych wrogów, pośród nich vojevode Lutza... acha, on coś planuje, coś bardzo wielkiego. Lecz reszta... - potrząsnęła głową - jest dobra. Jak dobra, ja... nie mogę powiedzieć. Możliwość, żadnej pewności, dlatego też nie może być bardziej określona. Na temat mroku, tu jest wszystko jasne. Lutz pracuje ze Stryge’em, jestem tego pewna, gdyż on nie jest Królem. Ale całkiem możliwe, że Stryge też nim nie jest; skrywa go jakaś potęga, której nie potrafię przeniknąć. A Lutz ma własne ambicje, odprawia rytuały, zbiera wokół siebie mroczne potęgi. Prawdopodobnie dlatego on i Stryge odnaleźli się nawzajem, by od tego zacząć. Jak się domyślałeś, na tamtą noc Lutz zaplanował coś strasznego.

- Co... masz na myśli czarną mszę, coś w tym stylu?

Jyp zachichotał, co było nieco zaskakujące. Katjka spioruno-wała go wzrokiem.

- Beztroski człowiek! Nie traktuje tych rzeczy wystarczająco poważnie. Stefan, czarna msza jest głównie wymysłem fanatycznych księży i inkwizytorów, nie gorsza od niektórych z ich własnych diabelskich tortur, oczywiście pomijając bluźnierstwo. A bluźnierstwo, bez względu, jak wielkie i potworne, nie niesie w sobie żadnej mocy. Zła intencja daje rytuałowi jego moc i zły czyn, ofiara, przedstawianie tego wszystkiego pod płaszczykiem formalnych czynności; wiele takich rytuałów zawiera coś takiego w wielu wyznaniach. Nawet palenie czarownic miało często taki cel, prawdziwi wyznawcy demona ukryci pośród prześladowców, okryci szatami uśmiechającej się świętości.

Spojrzałem na nią.

- Po tym, co zobaczyłem minionej nocy, byłbym w stanie w to uwierzyć.

- A jednak są i czarownice - powiedziała Katjka bardzo cicho; i na krótką chwilę, gdy ponownie zebrała karty, ogień zapłonął z głodnym trzaskiem poza jej wyrazistym profilem. - Ej daj multito, naprawdę są...

Jedna karta z końca talii zsunęła się jej na kolana. Podniosłem ją i podałem Katjce. Wzięła ją automatycznie - i nagle spojrzała na nią z niespodziewaną intensywnością,* po czym odwróciła.

Nie patrzyłem na kartę; patrzyłem na Katjkę, ponieważ jej twarz mieniła się najbardziej niezwykłymi uczuciami. Lecz w jed-nej chwili stężała, usta zrobiły się cieńsze i pobielały, głębokie linie biegnące od nosa do ust pogłębiły się, a oczy rozbłysły jak u lisa. Jyp także usiadł prosto, sięgnął po kartę i odkrył ją. Był to as pik - tyle że, gdy się w niego wpatrywałem, tańczące cienie wydawały się pokazywać majaczące za nim zarysy trefli, mroczne i puste jak na wpół zakryta jama.

- Co, u diabła... - zacząłem.

Katjka uśmiechnęła się ze ściągniętymi ustami i wsunęła kartę z powrotem do talii.

- Nie martw się, Stefanie. Twój urok skończył się wcześniej, ta karta nie powie ci nic więcej. Ona nie jest częścią tego wszystkiego, nie dla ciebie. Bądź wdzięczny!

- Wierz mi, jestem. Zatem nie potrafisz mi powiedzieć, co zamierza Lutz? Co oznaczał ten jego rytuał?

- Musiałabym więcej się o nim dowiedzieć, o tym rytuale, o otoczeniu, języku, symbolice. Mogę jedynie powiedzieć, że miał z czymś spotkanie, zawiązując lub potwierdzając związek z siłami z Zewnątrz. Wydaje mi się, że z okolic Krawędzi; wchodzi tu w grę olbrzymia potęga.

- Chcesz przez to powiedzieć, że jeszcze jedna bliska Absolutowi? Tak jak Graal?

- Nie. Wystarczy nawet mały krok poza Jądro, a dobro i zło stają się bardziej wyraźne. Sam to wyczułeś, zamęt, który w nas to wywołuje, gdy jesteśmy szarpani to w jedną, to w drugą stronę przez nasze niejednorodne natury. Im dalej się zapuszczasz, tym silniejsza każda z nich się staje, tym mniej rozcieńczona; słabszy element zostaje usunięty przez czas i okoliczności, aż pozostaje jedynie czysty, rozżarzony metal, błyszczący i silny. Dobry w Graalu; w tym, którego szuka ojewde... ten drugi. Wiele jest takich mocy, kilka nigdy nie zaprzątało się tym kątem Jądra. Lecz wiele zwraca w tę stronę swe spojrzenia; która z nich tym razem, nie jestem w stanie ci powiedzieć. Brak mi dokładnych informacji na temat rytuału.

- No cóż, nie sądzę, bym mógł poprosić Lutza o bezpłatny pokaz. - Wzdrygnąłem się nagle, strzeliłem palcami. - Ten pokój... podłoga! Była inkrustowana, marmur z czymś, co wyglądało na szlachetne metale; musiała kosztować fortunę. Wszystkie rodzaje wzorów i znaków, taki tam galimatias! Choć z drugiej strony, nic nie wyglądało na przypadkowe. Przypuśćmy, że miałabyć zdjęcia tej podłogi, czy mogłyby ci coś podpowiedzieć?

- Mogłyby - powiedziała bardzo poważnie. - Lecz niekoniecznie. Mogą okazać się bez znaczenia, a ich zdobycie - samobójs-twem. Jeśli jest tam coś, co przedstawia jakąś wartość, bądź pewien, że jest pilnie strzeżone.

- Przez ochroniarzy Lutza? Sądzę, że mógłbym ominąć ich, gdybym musiał.

- Ich bez wątpienia - powiedziała gorzko. - Nie przedstawiają wielkiego niebezpieczeństwa, zabiliby cię tylko. Lecz w przeciwnym razie - nie. To zbyt duże ryzyko, jedynie robić fotografie, które mogą nie wyjść lub pokazać najmniej ważny detal. Lepiej, jeśli zobaczę to na własne oczy.

- Nie, Katjka! - zaprotestowałem przerażony. Jyp usiadł tak gwałtownie, że omal nie przewrócił swego kufla. - Nie masz pojęcia, nie mógłbym zabrać cię do tak odrażającego miejsca...

- Mogę wiedzieć o nich więcej, niż się domyślasz.

- Zaraz, zaraz! - warknął Jyp, a w jego głosie pobrzmiewało takie samo przerażenie, jak się sam czułem. - Przede wszystkim, spokojnie! To nie dla ciebie, dziewczyno, wiesz o tym równie dobrze jak ja! Zapomniałaś, co to może być - do czego może prowadzić? Nie wiesz, do diabła, czym ryzykujesz? Posłuchaj, Steve nie wie nawet połowy, a zobacz, już teraz jak bardzo się o ciebie boi! Zostaniesz tu, w tej tawernie, to rozkaz! A my pójdziemy po Mali.

Skinęła spokojnie głową.

- Tak powinniśmy zrobić, tak, gdyż Mali jest potężna w tych sprawach. Lecz nawet w tej sytuacji udam się tam razem z wami.

- Posłuchajcie! - zaprotestowałem. - Co wy oboje mówicie, co za w y? Jeden człowiek! Znam tę agencję, znam ich systemy alarmowe, mamy je wszędzie w C-Tran. Ponadto dobrze znam drogę. Mógłbym po prostu wśliznąć się do domu i wyśliznąć się z powrotem. Tylko ja. Nikt by się nigdy nie dowiedział, że tam byłem.

- Ktoś mógłby się dowiedzieć. Choć mogłoby nie być żadnego ciała.

Jyp walnął pięścią w stół.

- Cholera! Do diabła! Nie!

- Katjka, posłuchaj! - zacząłem zdesperowany. - On nie żartuje. Ja też nie. To moja walka, jeśli jakaś walka kiedykolwiek była moja! Nie chcę narażać na niebezpieczeństwo przyjaciela.

Katjka, spokojna, jak nieco znużona madonna, wzięła moją twarz w ręce.

- Od czego są przyjaciele? Jesteś pewien, że ta walka jest tylko twoja? Bądź pewien jednego, Stefanie: beze mnie niczego nie osiągniesz. Do kogo miałbyś zabrać te zdjęcia? Komu innemu odważysz się zaufać? I przypuśćmy, że zobaczę w nich coś, co będzie wymagało mojej obecności, co wtedy? Możesz dostać się w to miejsce raz, nigdy dwukrotnie. Masz tylko tę jedną szansę. Spojrzałem na Jypa, lecz tym razem nie odezwał się ani słowem.

- Jest jeszcze coś - powiedziała zimnym i obcym głosem. - pod jednym względem będę miała przewagę, podczas gdy pozostali jej mieć nie będą. Jeśli moje podejrzenia są prawdziwe, zło, które może wam zagrozić, mnie już dotknęło. Będę dysponowała przeciwko niemu mocą, jakiej nikt z was nie posiada, nawet twoja przyjaciółka, ta wielka klacz ze swoim wewnętrznym płomieniem. - Bez trudu wysunęła się spomiędzy nas. - Pójdę po płaszcz i parę moich rzeczy.

- Zadowolony? - warknął Jyp, gdy zniknęła w mroku. Nie pozostałem mu dłużny:

- Zejdź z tego, Jyp. Nie możesz jej powstrzymać tak samo, jak ja nie mogę powstrzymać ciebie. Ma rację i wiesz o tym.

- Taak, przypuszczam, że wiem. Ale... a, do diabła z tym. Polecimy tym twoim kręćkiem? - Myśl ta chyba go trochę pocieszyła. - W porządku, zatrzymamy się po Mali en route, poprowadzę cię.

- Wspaniale. Możemy wyruszyć choćby zaraz. Ale posłuchaj, ci wasi Strażnicy, czy nie powinienem najpierw upewnić się, że wiedzą o tym wszystkim?

- Już to zrobiłeś. Katjka jest jednym z nich; a to, o czym ona się dowiaduje, idzie do pozostałych.

- Co?

- Nie jest to coś, o czym by rozpowiadała na lewo i prawo. Przywilej i pokuta zarazem, przywiązana do tego miejsca i tawerny rok po roku, by przywracać równowagę. Używa swych mocy, by zrównoważyć zło, które za ich pośrednictwem wyrządziła, jak i zdobywając je, a jak słyszałem, było tego całkiem sporo. Tak to jest z większością Strażników. Stary Sir, na przykład, bo on też nim jest. Tylko, że on może się przemieszczać, w pewnych granicach. Katjka... no cóż, zabrałeś ją stąd raz i widziałeś, co się stało. Czas, wina, smutek, strata, podwójna dawka, wszystko spada na nią w jednej chwili. Och, wytrzyma to, bez wątpienia. Przez jakiś czas. Lecz... - rozejrzał się wokoło i nagle przysunął się do mnie szybko, gdy posłyszał jej kroki, kiedy wracała przez prawie pusty bar. - Musimy uważać na nią na każdym kroku, ty, ja, Mali. Ona ryzykuje coś gorszego, Steve, coś znacznie gorszego. Gdybym miał jakiś wybór...

- Ale nie masz - powiedziała spokojnie. Wojskowy płaszcz przeciwdeszczowy i beret sprawiły, że bardziej niż zwykle wyglądała jak Liii M., choć na szczęście nie była to wersja Dietrich. - Koniec z kłótniami. Chodźmy!

Jyp wstał gwałtownie. Nie był człowiekiem, który marnuje czas na beznadziejne przekonywanie; lecz wypił swoje piwo i wylał resztki w ogień. Polana zasyczały i wzbiła się para.

- W porządku. Ruszajmy po Mali.

Drzwi tawerny zamknęły się cicho za nami i Katjka wzięła mnie dyskretnie pod ramię; gdy dotarliśmy do najniższego schodka, wsparła się na nim. Doszła do samochodu bez większego wysiłku, lecz opadła na głębokie tylne siedzenie, jakby biegła przez milę. W drodze z miasta na lądowisko helikopterów Jyp na powrót stał się sobą, podskakiwał w samochodzie jak ośmio-latek, to prosząc, byśmy jechali szybciej, to znów upierając się, by zwolnić, żeby mógł się dokładnie przyjrzeć, jak jakieś miejsce zmieniło się od czasu, gdy ostatni raz tędy przejeżdżał. Za to Katjkę widziałem w lusterku. Jej głowa opierała się bezwładnie o podgłówek, oczy miała przymknięte, nie rozglądała się na boki, aż do chwili, gdy oświetliły ją ostre światła lotniska. Szarpnęła gwałtownie głową i uniosła rękę, chcąc się zasłonić, lecz zdążyłem jeszcze dostrzec wyraźnie pogłębione linie, puste oczy, pobruż-dżoną, papierową skórę naciągniętą mocno na kościach policzkowych. Prawdę mówiąc, nie była to stara twarz, była młoda, lecz zniszczona. Odetchnąłem, gdy mogłem w końcu skręcić w ciemną alejkę prowadzącą do lądowiska. Pierwotnie był to pas wojskowy, wciąż jeszcze otaczały go pola uprawne. Gdy otworzyłem dla niej drzwiczki, wysiadła gibka jak niegdyś, a jej twarz, jak zazwyczaj, nie wyglądała nawet o dzień starszą niż dwadzieścia dziewięć lat - zakładając, że można było tak wcześnie zdobyć tyle doświadczenia. Gdy szliśmy w stronę małego terminalu, ociągała się. Oddychała gwałtownie powietrzem przesyconym zapachem mokrej trawy, wstrząsana silnymi dreszczami. Dopiero gdy zamknęły się za nami drzwi, powtórzyła echem ich westchnienie.

Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co o nas pomyślała ochrona lotniska. Zwłaszcza o Jypie, który był ubrany w swoją czarną marynarską kurtkę i morski rynsztunek. W dodatku mając w perspektywie lot helikopterem był znacznie bardziej ruchliwy niż przedtem. Całe szczęście, że nie musieliśmy zawracać sobie głowy paszportami; paszporty jego i Katjki z pewnością spotkałyby się z dużym zainteresowaniem. Obsługa znała mnie i przepuścili nas bez większych przeszkód na lądowisko, gdzie mechanicy z nocnej zmiany wciąż wytaczali maszyny i uzupełniali paliwo. O tak późnej porze nie było problemów z korytarzem powietrznym i już po chwili mogliśmy wystartować. Na dźwięk silnika Katjka wyrzuciła z siebie pełne zaskoczenia przekleństwo, a gdy wystartowaliśmy, wydała przyprawiający o ciarki krzyk i chwyciła za oparcie mego fotela. Gdy dałem jej słuchawki, wcisnęła je mocno na uszy i usiadła nadąsana w fotelu. Jyp siedział sztywny w swoim fotelu, jego drugie białe zęby błyskały w szerokim uśmiechu - również nieco sztywnym, lecz z całą pewnością uśmiechu. Nawet tutaj, uwięziony w tej hałaśliwej pułapce współczesnej technologii, zaraziłem się jego podnieceniem. Było to coś z ożywienia i pełnej uniesienia radości, które towarzyszyły wypływaniu wraz z nim w morze, gdy bryza spoza wschodu słońca napinała nasze żagle, a dziób zanurzał się głęboko i wysuwał wyżej, wysoko ponad horyzontami Jądra, w ziemskim powietrzu.

Postukał mnie w ramię i wskazał coś palcem; spojrzałem w górę, spodziewając się ujrzeć chmurny archipelag stojący przed nami otworem, jak zwykle. Lecz porywisty wiatr szybko oczyszczał niebo z chmur, ukazując błyszczący księżyc. Strzępy nisko zawieszonej chmury przeleciały obok nas niczym poszarpane sztormem żagle, a my przemknęliśmy pośród nich niczym rekin przez ławicę srebrnych rybek, to błyszczących światłem księżyca, to szarych jak mgła. Był to dziki lot i łatwo można było stracić orientację. Skierowałem małą maszynę na zachód, starając się jak najlepiej wypełniać przepełnione podnieceniem wskazówki Jypa, aż ujrzałem na horyzoncie, poznaczony pędzącymi chmurami, stalowy błysk otwartego morza.

Pomijając fakt, że przez cały czas podskakiwał w fotelu i próbował wychylić się za okno, Jyp czuł się, jak u siebie w domu, choć pobladł nieco, gdy zorientował się w odczycie prędkości. Skierował mnie w stronę wybrzeża i poza nie, wydając polecenia z tą samą pewnością siebie, co podczas nawigacji na statkach. Kurs składał się z nieprawdopodobnej serii zmieniających się co chwila wektorów, które prowadziły to w chmury, to z nich. Nie mogłem doszukać się w tym żadnego sensu, lecz z pewnością zostawiły na radarach straży przybrzeżnej jakieś tajemnicze znaki.

- Jesteś pewien, że potrafisz ją znaleźć? - krzyknąłem do interkomu, zerkając nerwowo na wskaźnik paliwa.

Wskazał ręką.

- Wyruszyła zaledwie przed tygodniem, tym szlakiem. Nie sposób ich przeoczyć! Z Zakynthos do Hiperborei przez Słupy Herkulesa i Folkestone, tam właśnie Mali zostawiła mi wiadomość. Może skręć trochę na północ. Powiedz, masz radar na tej pułapce na szczury?

Miałem, lecz tylko dla innych obiektów w powietrzu. Zniżyłem maszynę tak nisko nad wodę, jak śmiałem: ponad tymi pozbawionymi szczegółów falami trzeba dobrze pilnować sztucznego horyzontu, gdyż w przeciwnym razie można przez przypadek zanurkować. Przejście radaru ukazało zadziwiająco wiele znaków, niektóre z nich były pewnie odbiciami spowodowanymi grzbietami fal; lecz Jyp potrzebował sekundy, by wybrać jeden z nich.

- Spróbuj tego - powiedział i przez myśl mi nie przeszło, by mu nie wierzyć. Nie wątpiłem, przynajmniej do chwili, gdy tuż nad powierzchnią pojawił się ciemny kształt, połyskujący mokro w świetle księżyca. Po chwili, gdy skręcaliśmy w jego stronę, jeszcze niżej niż poprzednio, zaczął niepokojąco przypominać jakieś dziwne, wielonogie monstrum morskie, pełznące po błyszczącej powierzchni na mnóstwie cienkich nóg wijących się pod pancerzem.

- Jyp, co to, do diabła, jest? - krzyknąłem do interkomu. - Co to, czy to jedna z tych dziwnych rzeczy? - Opowiadał mi o nich przerażające historie; były to bestie-wyspy, na których szerokich grzbietach marynarze mogli wylądować i rozpalić ogień, by później utonąć, gdy stworzenie się zanurzy. Oczywiście z całą pewnością mityczne, tyle że tutaj była Spirala.

- Zniż się i przyjrzyj! - krzyknął w odpowiedzi. - Powinieneś móc wylądować na tym, co?

Przełknąłem ślinę i zawróciłem helikopterem.

- Chyba żartujesz!

Lecz lekko pociągnąłem drążek i opadliśmy w stronę tej rzeczy, bardzo ostrożnie. Spostrzegłem, że pancerz jest zupełnie płaski. To był pokład, szeroki i równy, bez barierek czy też okrężnicy, toteż wyglądał jak niewyrośnięty lotniskowiec, tyle że zbudowany był z wypolerowanych desek z drogiego, ciemnego drewna; cała rzecz była drewniana. Przecinała fale z delikatnymi, płynnymi szarpnięciami, które dawały jej pozory życia, a nie sztucznego tworu, niczym puls. I nie nogi, lecz wiosła, umieszczone w trzech rzędach, poruszały się ze spokojną siłą i bezbłędną koordynacją. Była to gigantyczna tryrema.

Jyp podekscytowanymi ruchami nakazywał mi wylądować. Żadne z przekleństw, które cisnęły mi się na usta nie wydawały się odpowiednie, toteż przygryzłem wargę i ponuro, skoncentrowałem się na tym, by zrównać się ze statkiem. Po chwili wyrównałem prędkość i zbliżyłem się bokiem. Wydawało mi się, że gdy przysunęliśmy się wystarczająco blisko, by być słyszanymi pod pokładem, wiosłowanie załamało się nieznacznie - nie było w tym nic dziwnego: wiosła splątały się, a jedno nawet trzasnęło niczym zapałka.

- Nie będziemy tam z radością witani - zaśpiewałem.

- Nie przejmowałbym się tym! - odkrzyknął Jyp. - Całkiem możliwe, że wkrótce oni zaczną się przejmować o wiele gorzej! Lądujesz wreszcie, czy może masz zamiar wisieć tak, aż skończy się paliwo?

Jęknąłem i poruszyłem drążkiem cyklicznym odrobinę na boki, po czym puściłem go. Zawisneliśmy, kołysząc się nieznacznie, nad pokładem - czy wytrzyma nasz ciężar? Gdy wyglądałem jakiejś pomocy, Jyp parsknął rozdrażniony i rozpiął pasy, po czym odsunął drzwi, zszedł na płozy i zeskoczył lekko na pokład, jakby nic innego nie robił przez całe życie. Tupnął mocno i uniósł w górę oba kciuki, po czym cofnął się pośpiesznie z rękami uniesionymi nad głową, gdy zamknąłem przepustnicę i pozwoliłem, by maszyna wylądowała. Pokład zaskrzypiał alarmująco, lecz wytrzymał. Gdy Jyp się wyprostował, pojawił się nasz komitet powitalny w osobie niskiego, łysego typka w tunice i sandałach, który wytoczył się z luku, machając rękami. W jednej trzymał łuk.

- Buyy6P o<pq>! - wrzasnął; chyba te słowa i któż mógł go winić? Lecz zignorował moje naglące machanie, a opadające śmigła omal nie uczyniły go jeszcze bardziej łysym, od szyi w górę. Gdy odskoczył, pojawiła się za nim jeszcze jedna postać, o głowę wyższa od niego - o głowę pełniejsza, z długimi jasnymi splotami, które w słabnącym powiewie płynęły w tył niczym złota piana. Ramiona, które odsłoniła, były równie szerokie, co moje; lecz figura miała w sobie niemożliwą do pomylenia kocią grację; nie można było nie rozpoznać złotego pasa i ciężkiego pałasza obijającego się o krzywiznę uda. Wyskoczyłem z mojego fotela, skuliłem się pod wciąż obracającymi się śmigłami i pobiegłem na jej spotkanie.

Niski mężczyzna jednym skokiem zastąpił mi drogę. Z bliska dostrzegłem, że jest imponująco umięśniony; z łatwością nałożył strzałę na cięciwę łuku, który wyglądał jak pień młodego drzewka.

- Fet T7}ia (papiwy x^oxx(Qopx T]apn\|/ o<pq» n\ - skomentował głębokim głosem.

- W porządku, w porządku - powiedziałem uspokajająco. Każde uniesienie się pokładu sprawiało, że robiłem się nerwowy. - Posłuchaj, niegdyś był tu jeden, lecz umarł, w porządku? Chcę tylko zamienić słowo z twoim kwatermistrzem... - roECTa tnę ©op5 I ooavx Gnrn you - sprzeciwił się i wykonał znaczący ruch łukiem.

- Zostaw go, jeśli łaska, kyriosl - zawołał silny, znajomy głos. - To starzy przyjaciele i ludzie mający mocne historie do opowiedzenia. Nie wylądowaliby tak bez pardonu, gdyby nie byli w największej potrzebie!

Krzepki mężczyzna obejrzał mnie od stóp do głów niepokojącym spojrzeniem, z równie zimną inteligencją co kałamarnica, po czym opuścił łuk. Ukłoniłem się uprzejmie, ponieważ chyba tego oczekiwał, i minąłem go, by zetknąć się z równie niepokojącym spojrzeniem.

- Co za spotkanie przy księżycu włóczęgów, panie Stephnie! - powiedziała wysoka kobieta. - Urosłeś od czasu naszego ostatniego spotkania.

- Miłe to spotkanie, pani Mali! - odpowiedziałem echem i chwyciłem jej wyciągnięte w moją stronę ręce. - Może po prostu utyłem.

Uśmiechnęła się.

- Nie mówiłam o ciele. W twoim towarzystwie to niebezpieczne. Dotknęło cię coś, jak widzę, co sprawia, że płoniesz.

Wzdrygnąłem się.

- To był ten drugi. Mali... czuję się o wiele lepiej, widząc cię znowu...

Odsunęła się.

- Nie, nie będzie żadnych pocałunków, mój panie, gdyż nie ma tu żadnego masztu, na który mógłbyś później uciec! Poza tym ci młodzieńcy... Gdyby raz spostrzegli, że pozwalam na takie wolności, niewiele miałabym później spokoju. Jesteśmy między Grekami, wiesz o tym?

- To prawda - powiedział Jyp. - Byłbyś bardziej bezpieczny, Steve...

Zignorowaliśmy go.

- Niech Bóg ma w swej opiece każdego, kto spróbuje uszczypnąć cię w siedzenie, aniele. Lecz, jak już powiedziałaś, przybyliśmy nie bez celu, poza tym nie ośmielę się zostawić tak helikop-tera zbyt długo, gdyż może przebić się przez pokład lub ześliznąć do wody. Zatem oto co zaszło...

Mali słuchała, a jej twarz stawała się coraz sroższa. Przypatrywała się mi z czymś więcej niż swoją zwyczajną tolerancyjną słabością.

- Oto niecne uczynki i jeszcze straszniejsze przedsięwzięcie, które należy naprawić. Graal! Sangraal! Któż ośmielił się unieść wzrok tak wysoko? To zbyt wysoko nawet dla tego opryskliwego, starego magika Le Stryge’a, macie na to moje słowo. Ktoś za nim stoi, ktoś o wiele potężniejszy. A ktoś taki, ambitny, bez wątpienia musi być niebezpieczny, czegokolwiek by próbowali! Stephenie, mój Stephenie, cóż za niezwykłe przeznaczenie tak oto cię usidliło - przyglądała mi się w dziwny, bardzo dziwny sposób. - Równie dobrze można zabronić morzu słuchać księżyca, jak mnie wsparcia twojej sprawy, zawsze. Lecz istnieje również niebezpieczeństwo jeszcze większe, któremu trzeba zapobiec. - Zerknęła na Jypa i Katjkę przycupniętą w kabinie. - Tamta panna, ona też tak sądzi, bo w przeciwnym razie nie byłoby jej tutaj. Niechaj tak będzie! - Uderzyła dłonią po mieczu. - Tylko zabiorę moje rzeczy i jestem na twoje rozkazy!

- Rozkazy? Mali, potrzebujemy cię, byś nami pokierowała! Jej szerokie usta wykrzywiły się.

- Nie, mój Stephenie, znam swoje miejsce. Na morzu będę twoim kwatermistrzem, na lądzie twoim chorążym, silną prawą ręką, lecz nie dowódcą, chyba że w największej potrzebie. Tyś przywódcą, ze wszystkimi zaletami i słabostkami krwi. Twoją ścieżką podążę z chęcią. Lecz teraz proszę cię o chwilę zwłoki; muszę pojednać się z dowódcą tutaj. O kyrios, chciałabym zamienić z tobą słowo!

Najwyraźniej przysadzisty mężczyzna dobrze rozumiał po angielsku i zacząłem żałować, że nie byłem wobec niego bardziej uprzejmy. Gdy Mali mówiła do niego, jego twarz pociemniała ponownie i uderzył solidnym łukiem o deski pokładu; lecz Mali nie ustąpiła, a on zafrasował się bardziej. W końcu ponownie uderzył hakiem o pokład, lecz skłonił się sucho - mnie, nie jej.

- Dziękuję, o kyrios - powiedziałem. - Postaramy się przywieźć ją z powrotem tak szybko, jak to możliwe. - Jeśli będziemy w stanie. Był to nie wypowiedziany warunek i zrozumiałem, że on także zdawał sobie z tego sprawę.

Ponownie obdarzył mnie tym dziwnie królewskim skinieniem i warknął:

- Xvaip£T£

- Chairete, o kyriosl Miejmy przynajmniej taką nadzieję. Masz swoje rzeczy, Mali? W porządku. Lecimy.

Mali wcisnęła za fotel lekką torbę, w której miała kilka niezbędnych rzeczy, następnie wychyliła się i zawołała:

- O Ithacal Proszę cię, byś nie zbłądził podczas mojej nieobecności!

Ithaca - było to chyba jego imię lub tytuł - uśmiechnął się kwaśno i wzniósł oczy do Niebios, jakby powiedziała coś w złym guście, lecz machnął tylko ręką. Mali wcisnęła się zwinnie w zbyt małe tylne siedzenie. Katjka, przygnieciona ze wszystkich stron, zaakceptowała zaistniałą sytuację z cierpkim uśmiechem; oczywiście Mali nie miała nic przeciwko temu. Zasunąłem drzwi i pomachałem greckiemu kapitanowi, by cofnął się podczas startu. Okazało się, że niepotrzebnie. Jednakże gdy przesunąłem drążek cykliczny i wznieśliśmy się łukiem z pokładu, stał i wpatrywał się w naszą stronę, drapiąc się w zamyśleniu po pokrytej szczeciną brodzie.

- Miejmy nadzieję, że nie zainspiruje go to! - wrzasnęła Mali do interkomu, gdy tylko Jyp pokazał jej, jak się nim posługiwać. - Takie helix-apteryx urządzenie, to wszystko, co ten nicpoń potrzebuje! No dobrze, a w jaki sposób zamierzasz wśliznąć się do kryjówki tego twojego czarownika?

- To właśnie - powiedział ponuro Jyp - pozostaje pytaniem za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów.

- Przede wszystkim - szepnąłem, unosząc ostrożnie głowę ponad podmokłą krawędź nasypu - są tam strażnicy. Dragoni gwardii przy bramie i bez wątpienia parę patroli na terenie, z odpowiednio szkolonymi psami.

- Nie oświetla za bardzo tego miejsca, prawda? - wymruczał Jyp, rzucając ukradkowe spojrzenia w czerń za starym ogrodzeniem, jakby chciał opracować właściwą drogę. Księżyc zalał niebo granatem, lecz linia drzew poniżej pozostała nieprzeniknioną czernią, niczym wycięta sylwetka. Nic się nie poruszało, a najmniejszy błysk można by bez trudu zauważyć.

- Oszczędza energię i zapobiega zanieczyszczaniu środowiska. Chce uchodzić za zagorzałego zielonego. - Pomysł ten zostawił po sobie niesmak. - Za to tam jest światło, ma automatyczny system oświetlenia podjazdu, toteż równie dobrze mógłby wszędzie zainstalować lampy, by zalać cały teren światłem, jeśli o to ci chodzi. A jak znam Lutza, to zrobił to. Idę o zakład, że na ogrodzeniu jest jakiś rodzaj czujnika, a nawet może ono być pod napięciem. Jeśli tak, to na szczycie, bo nie chce przecież, by przechodzące psy alarmowały go bez przerwy. A na elewacji są światła, były włączone podczas przyjęcia.

- Plus szykowny system alarmowy - mruknął Jyp. - A z tego, co mówi Kat, coś znacznie gorszego w środku, nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Trudny orzech do zgryzienia. A więc, jak zamierzamy się do tego zabrać?

Wziąłem głęboki wdech. Katjka i ja rozmawialiśmy dużo w drodze tutaj i miałem już opracowane coś w rodzaju planu. A teraz musiałem sprawiać wrażenie, jakbym sam w to wierzył.

- No cóż, na początku myślałem, że, będąc tym, kim jestem, wejdę tam po prostu; jest to chyba jedyne miejsce, gdzie Lutz wolałby mnie nie zabijać! Przynajmniej, jeśli mógłby tego uniknąć. Będąc już w środku, mogę zrobić lipę i urwać się pod jakimś pretekstem, zrobić kilka zdjęć. To nie byłoby za trudne. Lecz z Katjka, nie wspominając o was dwojgu... Będziemy musieli skorzystać z mojego drugiego pomysłu: włamać się. Trzy fazy: przejście posesji, dostanie się do domu, a potem do pokoju...

- Cztery - przerwał Jyp. - Ujście z życiem. Nie zapominajmy o tym. W porządku, kto ma czapkę niewidkę?

- Może się na nic nie przydać. Całkiem prawdopodobne, że bez względu, co Lutz ma na swoim terenie, światła albo systemy alarmowe innego rodzaju, są one uruchamiane przez czujniki ruchu, najbardziej praktycznym rozwiązaniem na otwartym powietrzu wciąż pozostaje podczerwień. To prawda, Mali, reagują na ciepło. Do tego prawdopodobnie urządzenia wizyjne, dzięki którym ochroniarze natychmiast będą mogli nas zlokalizować.

Mali pokręciła głową.

- Zagłada dla myśliwych Diany i wszystkich wesołych ludzi, którzy żyją w świetle księżyca! Co zrobimy, ubierzemy się grubiej?

- To nic nie da. Zamierzałem określić położenie kabli wykrywaczem do metalu i użyć środka zamrażającego, lecz Katjka ma lepszy pomysł. Czy moglibyście zatroszczyć się o przeprawę na drugą stronę ogrodzenia bez dotykania jego górnej części? I to szybko.

Jyp spojrzał na Mali, a ona na niego. Jęknął zrezygnowany.

- W porządku, silniejsi najpierw. Ty, potem Steve. Tylko nie po moich uszach, tak jak ostatnim razem, dobrze?

Podniósł się, rozejrzał czujnie na boki, po czym pobiegł lekko w dół nasypu do ogrodzenia i przykucnął w cieniu wielkiego jesionu, jego stopy nie wydawały prawie żadnych odgłosów na pokrytej liśćmi ziemi. Dotknął ostrożnie ogrodzenia, następnie chwycił je, stanął na szeroko rozstawionych nogach i schował głowę w ramiona. W chwili, gdy był gotów, Mali wstała gibko, cofnęła się krok albo dwa i nie biorąc większego rozbiegu, skoczyła z krawędzi nasypu prosto na barki Jypa; lądując ugięła kolana i odbiła się w górę niczym z trampoliny. Przekoziołkowała w powietrzu i chwyciła się gałęzi jesionu, jakby to był wypolerowany trapez. Gałąź ugięła się pod jej ciężarem, po czym poszła w górę, a trzask, który temu towarzyszył, rozbrzmiał przerażająco głośno, lecz Mali kołysała się spokojnie, czekając, aż gałąź znieruchomieje. W oddali, gdzieś po drugiej stronie domu, zaszczekał pies, lecz żaden inny nie odpowiedział, więc umilkł. Mali bez trudu przewinęła się ponad ogrodzeniem i wdrapała się na grubszą gałąź tuż obok. Pod jej ciężarem konar nachylił się nisko, tuż nad głowę Jypa.

- Wolałbym, żebyście wspinali się, a nie skakali - rozległ się chrapliwy szept Jypa - jeśli nie macie nic przeciwko temu.

Wdrapałem się z nasypu na ramiona Jypa, miecz uderzał mnie po nodze, i prostując się niepewnie, chwyciłem za iście stalową rękę. Wciągnęła mnie bez większego wysiłku, aż znalazłem się na wysokości oczu, które dosłownie płonęły z wysiłku i podekscytowania; przypomniało mi to, że nie cała siła Mali brała się z jej ciała. Pod nami Katjka wspinała się już na Jypa, który nie omieszkał obwieścić, że podoba mu się to o wiele bardziej. Chociaż żałuję - sapał, przytrzymując ją na swoich ramionach za kostki - że nie zostawiłaś butów na wysokim obcasie, a nie zabrałaś miotły. Masz ją?

Katjka dołączyła do nas na konarze, który trzeszczał alarmująco. Pomogliśmu jej dotrzeć do pnia, po czym sięgnęliśmy w dół, a Jyp ledwo mógł chwycić nasze palce. Jak na takiego szczupłego mężczyznę, był zadziwiająco ciężki, lecz Mali wzięła na siebie większość jego ciężaru.

- Naprawdę powinniśmy cię zostawić - sapałem - jako policjanta, który nas stąd wyciągnie - lecz nie wiem dlaczego, wydaje mi się, że nie spodobałoby ci się to, prawda? A teraz, Katjka, twoja kolej.

Skinęła głową.

- Opuśćcie mnie na ziemi. Za drzewem, tutaj.

Nie włączył się żaden alarm, gdy wylądowała. Kucnęła i zaczęła drapać patykiem darń, śpiewając przy tym jakby do siebie, nieco fałszując, niesamowity utwór do tańca. Dźwięki stukały o ziemię; podniosły się nieśmiałe wstęgi pary; wiatr zaszeleścił niespodziewanie w liściach pośród nas, jakbyśmy zbudzili jakieś małe, śpiące ptaszki. Mali wciągnęła gwałtownie powietrze i pat-fzyła na dół. W końcu Katjka spojrzała w górę i skinęła głową.

- Chodź! - wyszeptała. - Chodź do mnie tutaj, Stefan! Zabrzmiało to dziwnie w tym wilgotnym bezruchu; lecz zwiesiłem się na rękach i zeskoczyłem lekko. Jej ręka zamknęła się na moim ramieniu, a ostre powietrze zapiekło w nozdrzach.

- I co? Czujesz to?

Powietrze miało nieznacznie cierpki posmak, było też bardzo chłodne, a nawet zimne. Mali zeskoczyła cicho tuż przy nas, zadrżała i nim sięgnęła po Jypa, mocno roztarta ramiona.

- Ściągnęłaś na nas oddech przeklętej zimy, mała wiedźmo! Nie wiedziałam, że znasz tak wiele ze sztuki zamawiania pogody!

- Nej, to nie tak! - była rozbawiona, a jej szept sprawił, że wymawiane przez nią syczące dźwięki przyprawiały o gęsią skórkę. - To nie jest szorstki oddech Boreasza, możecie być tego pewni!

- Mów mi jeszcze! - powiedział zaperzony Jyp, podskakując na tyle, na ile było to możliwe. - Panie, robi się coraz zimniej!

- Czy wystarczająco zimno, by oślepić oko widzące ciepło? - spytała Katjka. - Jeśli nie, wkrótce będzie zimniej. Chodźcie, musimy iść!

Nie trzeba było nam tego dwa razy powtarzać. Cokolwiek zrobiła, wysysało ciepło prosto z naszych kości i nie było to wcale złudzenie; gdy weszliśmy pomiędzy drzewa, zimno przywarło do nas niczym mgła. Lecz wyglądało na to, że delikatna mgiełka była rezultatem zimna, a nie jego przyczyną. Tylko ruch pozwalał krwi krążyć w żyłach, tylko ruch powstrzymywał nas przed szczękaniem zębami, choć zęby miały ochotę poszczękać. Szedłem z duszą na ramieniu. Nie dość tego - coś, co znajdowało się przy moim łokciu, sprawiało, że czułem się o wiele gorzej, coś, czego nie mogłem zobaczyć. Przy ostatnim drzewie zawahaliśmy się. Róg budynku przyciął księżycowy blask równo niczym brzytwą, pozostawiając do przejścia otwartą przestrzeń trawnika z kilkoma jedynie przystrzyżonymi krzewami, za którymi można było przykucnąć. Lecz Katjka wyszła odważnie i mogłoby się wydawać, że lodowate zimno porusza jej spódnicą, zupełnie jak delikatny powiew. Mali dała nura tuż za nią, Jyp i ja ruszyliśmy jej śladem; przebiegliśmy całą drogę do następnej ochrony, za którą skuliliśmy się, drżąc na całym ciele.

Żadnych alarmów; nic się nie poruszyło; cisza. Odczekaliśmy chwilę, by wciągnąć w palące płuca powietrze, po czym, trzymając się blisko razem, rzuciliśmy się w stronę następnej osłony, do dziwacznie ukształtowanego ligustru. Gdy przypadliśmy za nim, dostrzegłem u jego podstawy, zbyt późno, zamaskowany plastikowy panel. Zorientowałem się, że patrzę prosto na coś, co bez wątpienia jest czujnikiem ciepła, do tego całkiem dobrym. Lecz nie zareagował. Jyp wskazał na obudowę drżącym palcem, który pokryty był delikatną warstwą szronu, jaki można znaleźć w za bardzo schłodzonej lodówce. Mieliśmy właśnie ruszyć ponownie, gdy nagle Mali, która znajdowała się na przodzie, zatrzymała nas gestem i wciągnęła powietrze nosem.

- Psy! - syknęła.

Jyp trącił ją i wskazał ręką. W oddali, przed nami, coś wynurzyło się z mroku, para lśniących rottweilerów, z przyciętymi ogonami, o tępo zakończonych kufach, w szelkach. Rwały się do biegu, a ich przewodnik rozglądał się czujnie na wszystkie strony. Mali przesunęła rękę w stronę miecza, zrobiłem to samo. Jyp miał maczetę o ostrzu długim na dwie stopy, wystarczająco ciężką, by posłużyła jako miecz lub topór rzeźnicki, lecz on sięgnął po swój dwulufy pistolet. Otoczyłem Katjkę troskliwie ramieniem, lecz ku memu zdziwieniu wykręciła się i skinęła, byśmy szli dalej.

- Ale psy lada chwila nas wyczują! - wyszeptałem dziko. Za głośno; dostrzegłem, jak ich kwadratowe głowy unoszą się, a zęby błyskają w świetle księżyca. Strażnik nie mógł mnie usłyszeć, one bez wątpienia tak. Katjka obdarzyła mnie enigmatycznym uśmiechem i podniosła się, wciąż pozostając w ukryciu. Zimno przerodziło się w lodowaty powiew, który wirował wokół nas...

Psy wyskoczyły niespodziewanie w powietrze i opadły, szarpiąc się i kłapiąc zębami jeden na drugiego, plącząc smycz i szelki. Zaskoczony przewodnik w ostatniej chwili zdążył zabrać rękę, odpiął tylko smycz, nim bestie podusiły się nawzajem. Nagle uwolnione, dwa olbrzymie psy podskoczyły i rzuciły się pędem, uciekając za róg budynku, a wściekły przewodnik ruszył za nimi.

- Przerażone! - odetchnął Jyp. - Albo nie jestem pilotem! Mali ponownie wciągnęła powietrze.

- W pobliżu nie ma już więcej żadnych stworzeń. Mimo to rozejrzałabym się najpierw, by sprawdzić, czy nie biegają jakieś luzem, bo...

- Nie - powiedziała Katjka. - Mają kilka pssów, to prawda, na pokaz; lecz nie mogliby pozwolić im tu biegać, nie tutaj. Nie, jeśli rzeczy, których się obawiamy dzieją się tu naprawdę; a ten strażnik, nie wyglądał znowu na takiego zdziwionego, jak można by się tego sspodziewać. To wydarzyło się już wcześniej. Nawet te zwierzęta są czystymi stworzeniami swej rasy i nie zniossą obecności czegoś takiego, co wyczuły tu albo przy nas.

Mali napadła na nią:

- Przy nas? Co rzeczesz, mała wiedźmo?

Oczy Katjki zamigotały tą samą szarością co światło księżyca, niezdrowo i blado.

- Powiedziałam ci, że nie znam sztuki zamawiania pogody. Lecz był inny sposób. Zawsze jest chłód tam, gdzie chodzą umarli.

- U... - Jyp nie był w stanie wykrztusić nic więcej. Obejrzał się gwałtownie przez ramię.

- Wojna przetoczyła się po tej ziemi, stuletnia, chłopska i inne. Wielu leży nie pochowanych w tej ziemi, ich śmierć ciężka, ich kości rozrzucone. Ich cienie wciąż spoglądają wstecz i nie trudno je przywołać, na krótki czas. Maszerujemy... w towarzystwie.

Twarz Jypa stała się popielata; oczy Mali zwęziły się. Odkryłem, że mam w przełyku grudę, której nie mogłem przełknąć.

- Strach jest szaleństwem! - powiedziała ostro Katjka. - Użyjmy ich, póki możemy!

Wychynęła skulona zza krzewu i przebiegła pędem przez ostatnią otwartą przestrzeń dzielącą nas od ściany budynku. Bez mała wpadaliśmy na siebie, gdyż staraliśmy trzymać się jak najbliżej niej, a kąsające powietrze wirowało wokół nas. Zbiliśmy się ciasno w rogu starego, wielkiego komina, wypatrując jakichkolwiek oznak poruszenia w oknach. Były olbrzymie i ciężkie, i najprawdopodobniej miały detektory ruchu zaistalowane w futrynach, jak te, które Lutz zainstalował w naszych składach. Nie zraziło mnie to. Wybrałem tę stronę budynku bardzo starannie. Był tu taras, wysoko ponad nim elegancka wieżyczka, a między nimi dobra, solidna rynna. Rzuciłem się szybko w jej stronę i zacząłem ostrożnie szukać kolców, nie wysychającej farby albo innej tego typu sztuczki, lecz wyglądało na to, że Lutz nie potraktował poważnie tej drogi; metal sprawiał wrażenie wystarczająco mocnego, by bez trudu utrzymać mój ciężar. Rzuciłem pozostałym szeroki uśmiech, przypiąłem się pasem do rury i zacząłem się szybko wspinać. Trzy piętra nie powinny kosztować mnie zbyt wiele wysiłku, lecz szybko zacząłem żałować, że nie wspinałem się ostatnio bez liny i że ośmieliłem się użyć pyłu żywicznego. Palce miałem bardziej skostniałe, niż myślałem, a gdy mijałem okno, szyby zaszroniły się na chwilę, jakby od oddechu; musiałem zmusić się, by nie zacząć się trząść. A zatem umarli nie odstąpili mnie; ale czy nie było ich zawsze? Zacisnąłem mocno rękę na uchwycie, aż poczułem ból, i ruszyłem dalej.

Rury były solidne i w dobrym stanie, a na łączeniach i hakach mocujących znalazłem mnóstwo punktów zaczepienia dla rąk i nóg. Najtrudniejszym elementem była poprzeczna rynna między drugim a trzecim piętrem, a potem na dachu. Był to wielki, guzowaty występ wygładzonej wodą murarki wyłożonej ołowianym kanałem, który omal nie oderwał się, gdy się go chwyciłem, szukając jakiegoś oparcia dla palców. Na głowę spadła mi apetyczna mieszanka liści i anonimowego nawozu. Pewnie zdechłe gołębie. Zanim osiągnąłem dach, zobojętniałem na wszystko. Na szczęście, gdy budowano tę stertę kamieni, dachy stanowiły miejsca, gdzie przychodzono napawać się rozpościerającym się widokiem, toteż znalazłem tu dekoracyjny parapet, którego mogłem się chwycić. Pokryty był rzeźbionymi pompatycznymi mottami rodzinnymi i pobożnymi sloganami. Przylgnąłem do V w HVMILITAS i zacząłem rozglądać się za jakimiś przewodami albo czujnikami, po czym opadłem, dysząc ciężko. Co zdawało się być wiekiem całym, tak naprawdę zajęło mi około pięciu minut, lecz i tak musiałem się śpieszyć; zawiązałem linę wokół A, które wyglądało na najmocniejsze, i spuściłem ją na dół. Jyp wspiął się błyskawicznie, przechylając się, by pomóc Katjce; Mali popychała ją od dołu, następnie przerzuciła swe długie nogi przez parapet i wciągnęła linę, zostawiając ją przywiązaną, by można było szybko opuścić się na dół.

Z powodów, o których wolałem nie myśleć, powietrze tu w górze wydawało się być znacznie cieplejsze, lecz i tak nie przestaliśmy się trząść. Jyp wyciągnął płaską mosiężną flaszkę i puścił ją w obieg; zawartość była przeźroczysta, nie miała zapachu, była nieco mazista i wybuchła mi w przełyku niczym bomba. Biała Błyskawica, najstraszliwsza z produkowanych w czasach blokady whisky, jak zawsze rozpuszczała wątrobę.

- Mam nadzieję, że pokryliście wannę nową emalią? - powiedziałem, gdy wręczałem mu butelkę.

Prychnął w odpowiedzi:

- Tam, gdzie była destylowana, nie mają wanien.

Nie była to prawdziwa Woda Życia, lecz znacznie podniosła nas na duchu. Odwróciliśmy się i stanęliśmy twarzą w twarz z tym, co do tej pory tak starannie ignorowaliśmy: z ogromną szklaną kopułą. Była ciemna i miała zaciągnięte kurtyny, zbiornik mroku, w którym nic się nie ruszało za wyjątkiem naszych odbitych twarzy. Niektóre z witraży były otwarte.

- Dziesięć do jednego, że kazał podłączyć do nich czujniki - zauważyłJyp. - Ale te tutaj nie wyglądają na zbytmocno osadzone.

Nie zwlekając, zaatakowaliśmy ołowiane spoiwo i niedługo mogliśmy wyjąć jedną z szyb. Jednak Jyp powstrzymał nas.

- Hej, a co z tymi detektorami w środku? Katjka potrząsnęła przecząco głową.

- Nie będzie ich, jeśli używa tego pokoju tak jak podejrzewamy. Nie mógłby ryzykować, że... coś uruchomi je, a jego strażnicy wbiegną do środka. Będą za to inne zabezpieczenia, możesz mi wierzyć.

Rozsunąłem kotary i zajrzałem do środka, na policzku czułem ciepły oddech Katjki. Nic prócz ciszy, ciężkiej i niczym nie zmąconej, i słaby zapach stęchlizny pomieszczenia, które rzadko otwierano. Nerwowo wyciągnąłem latarkę; mrok wydawał się spijać snop światła, ukazując mi jedynie wąskie koło bladego dywanu.

- Tam, niżej - szepnąłem.

Jyp spojrzał na Katjkę, która wzruszyła ramionami.

- Nic nie wyczuwam. Nie oznacza to jednak wcale, że nic tam nie ma.

Mali już przerzucała nogi przez otwór. Chwyciłem ją za ramię, lecz strząsnęła moją rękę.

- Mam ochronę, poniekąd! - wyszeptała, wpuszczając do środka krótki odcinek liny. - Ja pierwsza, potem mała wiedźma. I dopiero wtedy wy dwaj! - Bez dalszych ceregieli odepchnęła się, chwyciła linę i szarpnęła w chwili, gdy lina napięła się pod jej ciężarem. Przez chwilę omiatała podłogę swoim światłem, potem obniżyła się o stopę lub dwie w stronę dywanu i zeskoczyła z delikatnością piórka. Katjka ruszyła za nią, mrucząc przekleństwa pod nosem, gdy zahaczyła spódnicą o gwóźdź. Mali złapała ją w talii i postawiła bezgłośnie na podłodze. Gdy Katjka powąchała powietrze, pozwoliły Jypowi i mnie pójść w ich ślady. Staliśmy na grubym dywanie, świecąc latarkami bezładnie po owalnych ścianach, doznając ukłucia zawodu po tych wszystkich wysiłkach, by się tu dostać.

Jyp wzruszył ramionami.

- No cóż, jeśli twój przyjaciel zajmuje się tutaj tym, czym nie powinien, lo zaciera po sobie ślady naprawdę dobrze. Wygląda równie nieciekawie, jak sypialnia biskupa!

Mali błysnęła zębami w szerokim uśmiechu.

- Ach, te historie, które mogłabym opowiedzieć o dostojnikach kościelnych...

Katjka prychnęła jak kotka i zaczęła szarpać się z najbliższą z eleganckich szafek, które ustawiono przy ścianach. Była zamknięta, lecz w jakiś sposób zamek odskoczył pod jej palcami.

Metal zamigotał na lustrzanych półkach, były to dekoracyjne naczynia, które już widziałem; srebrne, złote i posrebrzane. Z szalony energią rzuciła się do następnej, odkrywając astrolabia i inne cudowne stare instrumenty naukowe, bogato zdobione, warte fortunę, jeśli były oryginalne. Zacząłem się wahać.

- To może być jedynie część antyków Lutza, Katjka. Przecież wszyscy dobrze wiedzą, że jest zapalonym kolekcjonerem, do tego strasznie bogatym...

Lecz otworzyła następną szafkę i cofnąłem się. W środku znajdowały się tylko zwoje grubej, ciężkiej tkaniny. Była wyblakła i wyglądała na zakurzoną, jednakże w świetle latarek iskrzyła się wyszywaniem z torsady. Cała była w plamach i smugach, a ich smród wypełnił nieruchome powietrze.

- Ceremonialne szaty! - powiedziała spokojnie. - Widziałam już takie. Ciągle to samo i nic się nie zmienia. A teraz przyjrzyjmy się temu znakowi, który zobaczyłeś. Jesteś pewien, że był tu pod spodem?

- Mówiłem ci, że kazał ludziom wynieść meble i wszystko inne!

Jyp przesunął nogą po dywanie, po czym podniósł z jednej strony ciężką szafkę w stylu Imperium.

- Trochę nam zejdzie na przesuwaniu tych wszystkich rupieci...

- Przesuwać, a niech to diabli! - ten cholerny dywan wydawał się być podobny do każdej nie wyróżniającej się niczym szczególnym bariery, którą wzniesiono na mojej drodze. - Nie dbam już, czy Lutz dowie się, że ktoś tu był. Niech się drań rozchoruje ze zmartwienia! - Dobyłem miecza i ciąłem mocnymi, zamaszystymi ruchami, aż podskakiwały skrawki zniszczonego dywanu. Rozcięcie błysnęło niczym świeża rana. Wypolerowany marmur, gdzieniegdzie żyła metalu.

Kopnięciem odrzuciłem na bok kawałek dywanu, zapaliliśmy latarki. Przy ścianach był szary marmur, taki sam, jaki można znaleźć w westybulach bogatych firm na całym świecie. Lecz gdy Mali odsłoniła resztę posadzki, naszym oczom ukazały się łuki mozaiki, z pewnością duże koło albo’pierścień, pomyślałem. Jyp i Katjka cofnęli się gwałtownie, ciągnąc mnie za sobą, aby nikt nie stał w środku. Wpatrywaliśmy się w odkryty wzór.

Mali jako pierwsza przerwała ciszę, rozległ się jej cichy, niesamowity śmiech.

- Cóż to za śliczne cacko?

Było dokładnie takie, jakie je wtedy zapamiętałem, wzór wypełniał całkowicie środek pokoju: pierścień ciemniejszego kamienia inkrustowany cienkim pismem; lecz pierścień przecinały od brzegu do brzegu szerokie, proste paski złota, formując złowróżbną gwiazdę, którą zapamiętałem. Ostro zakończone linie łączyły się, tworząc wewnętrzny i zewnętrzny pięciokąt. Wzór, a nawet to zimne, szare tło przywodziły na myśl lata trzydzieste - nie Bauhaus, lecz tą ciężką, kanciastą, klasyczną linię, której pełno było w całym Monachium z utrąconymi swastykami. Dopiero teraz dostrzegłem, co znajdowało się w marmurze przede mną, olbrzymia smuga wzorzystej inkrustacji, niemalże bezkształtna; w słabym świetle latarki można by pomyśleć, że to plama krwi albo abstrakcyjny płomień.

- Tak jak rzekłeś, Mistrzu Stephanie, taki, jak zobaczyliśmy na rufie „Chorazina”, zgadza się. Pentagram. Lecz pentagram wielu celom może służyć, zarówno dobrym, jak złym, i różnie się go przedstawia. Takiego nigdy jeszcze nie widziałam, z takim pasem przez środek. Nie potrafię też przeczytać tej przeklętej inskrypcji! Szukałam magicznych znaków, greckich symboli, żydowskich lub sanskryckich cyfr, emblematów przedstawiających elementy albo znaki zodiaku czy znaki alchemiczne lub astrologiczne. Gdyby nie był tak dobrze schowany, niewiele bym sobie z tego robiła.

- W pewnym sensie, czegoś mu brakuje - zgodził się Jyp, cicho pocierając kciukiem wąską szczękę. - Może symbole zakamuflowano i wpleciono w tę cienką, zegarmistrzowską pajęczynę - dodał, błądząc światłem latarki po wzorze. - Chyba byłby to dobry sposób na ukrycie ich. A może nie.

Zacząłem czuć się głupio. Czyżby mi się coś przywidziało? Czyżbym poprowadził ich w pogoń za błędnym ognikiem? Nie wydawało się to możliwe, lecz przecież wcale nie wyglądali na podekscytowanych znaleziskiem.

- A ten wzór pod spodem, tu w pięciokącie, co o nim sądzisz? Miałem nadzieję, że...

Jyp mlasnął cicho językiem.

- Pierwszy raz widzę. Być może to jakieś zdobienie bez żadnego znaczenia. Pomyśl tylko - wyglądało na to, że trzeba wyciągać z niego każde słowo - natrudzili się co nie miara, bez żadnego powodu, czyż nie? I wydali na to górę forsy...

Trafił w samo sedno. Moja latarka oświetlała biały angielski marmur, niemiecki czarny, różową Carrarę w kolorze surowego mięsa i nakrapiany brązowy z ciemnoczerwonymi żyłkami, wszystko oddzielone cienkimi liniami złota. I cały ten kosztowny materiał został ułożony w bezkształtną plamę kolorów. Oglądana z bliska, była podzielona na mnóstwo kanciatych, koncentrycznych kształtów - eksplozja z komiksu rozkwitająca w środku wzoru, jakby drwiąca ze sztywnej regularności złotych poprzeczek w górze.

- Jakby ogień, prawda? Mali?

- Tak, choć ogień nie zostałby przedstawiony w tych odcieniach. Ponadto nie wszystko mieści się w pięciokącie. - Odrzuciła kopniakiem brzeg dywanu. - Zobacz, tu wychodzi poza linię. I tu, aż do zewnętrznego zarysu koła.

- Zaraz, zaraz, wstrzymajcie się przez chwilę! - powiedział cicho Jyp, lecz w jego głosie dało się wyczuć narastające napięcie. - Chwilę! Patrząc na całość w ten sposób... cholera, zaczyna mi to coś przypominać!

Sam zacząłem czuć coś podobnego.

- Coś, co widziałem już przedtem, często, lecz nigdy nie przypominało to...

Może ameba, pomyślałem. Wzór ten miał w sobie coś z ameby. Biała plama w środku niczym jądro i długie nibynóżki wyciągające się we wszystkich kierunkach. Miało się wrażenie, że rzecz ta nadpłynie za chwilę w twoją stronę - lecz to szaleństwo. Przełknąłem ślinę. Co się ze mną działo?

Mali wzruszyła ramionami.

- Zatem masz nade mną przewagę; lecz jest to jedno z tych miejsc, które wypełniają moją głowę pajęczymi nitkami. A co powie nasza mała wiedźma?

Dopiero wtedy zorientowałem się, że Katjka nie odzywała się już od jakiegoś czasu. Odwróciliśmy się jak jeden mąż i ujrzeliśmy ją, jak stoi z wyciągniętymi ramionami, a ręce poruszają się, kreśląc konwulsyjne plączące się wzory, powtarzając ciągle i ciągle to samo.

- Idioci! - wysyczała, krzywiąc się przy tym z wysiłku. - Omamieni głupcy! Czyż nie ostrzegałam was, że będzie strzeżone? Czy nie zdziwiło was, dlaczego jesteście tacy niepewni?

Staliśmy tam, patrząc się na siebie wybałuszonymi oczami. Poczuliśmy to, gdy tylko wypowiedziała te słowa, jak coś ciąży na nas niczym tamująca oddech opończa, mieszając nasze myśli:

Nic wielkiego... nieistotne... nie ma żadnego znaczenia... zapomnij o tym... zapomnij...

Nagle serce zabiło mi jak oszalałe.

- Chcesz powiedzieć, że... oni wiedzą o naszej obecności? Jyp sięgnął po miecz.

- Nadchodzą? Musimy...

Katjka omal się nie roześmiała.

- Strach, oto kolejna obrona! Mówiłam wam, że lepiej mi to zostawić! Idźcie, nim nie obudzicie znacznie gorszych rzeczy!

- Nie bez ciebie! - krzyknęła Mali i wyciągnęła miecz z groźnym sykiem.

Chwyciłem ją za ramię.

- Znak. To nasza jedyna szansa, pamiętasz?

- Jozafacie, to jest mapa! - wrzasnął Jyp.

- Co?! - wykrzyknęła Mali.

- Chryste, masz rację! - krzyknąłem. - Powinienem od razu się domyśleć! Mapa topograficzna, podobna do tych, jakich używam do wspinaczki! I, do diabła, to też jest mapa góry!

- Racja! - szczeknął Jyp podniecony. - Kolory przedstawiają warstwice, im wyżej tym jaśniejsze, aż do jasnej plamy pośrodku. - Snop światła jego latarki dotknął tego miejsca.

Natychmiast rozległ się dźwięk; mogło to być zawodzenie wiatru lub wycie wielu głosów. Równo z dźwiękiem pojawiły się cienie; cienie, które wydawały się opadać za światłem latarki, lecz pozostawały tam, gdy snop światła przesuwał się. Wyraźne, mroczne cienie tworzyły ponad mapą dziwne smugi, doły i zagłębienia, trójwymiarową iluzję detali mapy. Tyle że to nie była iluzja. Kształt w pięciokącie był materialny, rozrastał się, wznosił coraz wyżej, wyłaniający się z bryły cienia nakrapianego iskrami ognistego światła, otoczony pasami wirujących smug niczym niesione wiatrem chmury. W tej samej chwili podłoga zaczęła się przechylać pod stopami, wznosząc się ku środkowi, w stronę tej czarnej od dymu wizji. Potknąłem się, straciłem równowagę, upadłem i zacząłem się ześlizgiwać. Chwyciłem się dywanu, zatrzymałem się i zdołałem schować miecz, lecz o mały włos nie wypuściłem dywanu. Jyp, przyczepiony wyżej nade mną, chwycił mnie za nadgarstek i podciągnął z powrotem. Lecz zbocze robiło ńę coraz bardziej strome, ramiona zaczynały odmawiać nam posłuszeństwa, gdyż musiały dźwigać coraz większy ciężar. Rzecz ta wyglądała teraz jak model góry we wnętrzu otchłani - pięciokąt i koło zatarły się. Można było nawet rozpoznać niewielki paszek gęstego lasu na jej zboczach i nagą skałę na szczycie błyszczącą w świetle księżyca. Wisieliśmy wokoło otworu, nad otchłanią, niczym mrówki próbujące w popłochu uciec przed mrówkolwem. Po przeciwnej stronie wisiała Katjka, kopiąc desperacko w poszukiwaniu oparcia dla stóp; a gdzie, do diabła, jest Mali?

Chwyciłem się ponownie dywanu, toteż Jyp mógł mnie puścić. Pchnąłem go w górę, podpierając mu nogę, lecz zdołał wspiąć się jakąś stopę lub dwie wyżej, po czym zsunął się z powrotem. Zacząłem kopać piętami i omal ponownie nie straciłem oparcia, gdy poczułem, jak moje stopy uderzają o ziemię i skałę; pochylona podłoga przemieniła się w zbocze góry, strome zbocze doliny opadające w stronę położonej w samym centrum i stale powiększającej się góry. Ponownie popchnąłem Jypa i znowu zdobył jedną lub dwie stopy; był niewiarygodnie silny. Jak długo jeszcze Katjka zdoła wytrzymać?

- Próbuj dalej! - wrzasnąłem. - Idę do niej! Usłyszałem niewyraźną odpowiedź, lecz było oczywiste, że tam, gdzie się znajdował, niełatwo było mu się poruszyć. Sprawdziłem oparcia dla nóg, po czym puściłem dywan. Nawet gdy już uwolniłem palce, wydawało mi się, że trzymałem się przed chwilą kępy trawy. Rozpaczliwie wyciągnąłem rękę, by się ponownie czegoś chwycić, gdy jedna ze stóp obsunęła mi się. Tym razem był to karłowaty krzak, przesunąłem się cal po calu i wygrzebałem kolejne zagłębienie dla stopy. Lecz zbocze stawało się coraz bardziej strome, obecnie bardziej przypominało przepaść, stawało się też coraz szersze, toteż wydawało się, że Katjka oddala się.

- Uciekaj! - krzyknęła. - Głupi chłopcze, nawet nie wiesz, czym ryzykujesz! Zostaw mnie, wracaj, ratuj się! - Czerwone światło zamigotało na jej obnażonych nogach, gdy walczyła ze zboczem. - Idź! - wrzasnęła powtórnie. - Nie jestem tego warta!

Dym zagotował się wokół nas, ostry, gryzący, przesycony zapachem żywicy, siarki i czegoś znacznie gorszego, zakasłałem gwałtownie. Mimo to darłem palcami ziemię i kamienie i czułem, jak paznokcie pękają i łamią się. Wciąż mogłem jej dosięgnąć, lecz co wtedy? Spaść razem z nią? Bylibyśmy już na urwisku.

Niedobrze; porzuciłem logikę i zacząłem gadać od rzeczy. Wydrążyłem kolejny otwór, wyciągnąłem, rękę do kępy trawy, która wyglądała na pewną - i poczułem, jak wychodzi z ziemi pod moją ręką. Miejsce podparcia dla nogi zawiodło, obsunąłem się, okręciłem i zawisnąłem; trzymałem się tylko jedną ręką małej podobnej do drutu gałązki krzewu, z twarzą na zewnątrz, w stronę zadymionej otchłani. I wtedy krzyknąłem na całe gardło. Przez dym, niczym spadająca kometa, popędził w moją stronę olbrzymi, blady płomień, jakby zamierzał mnie pochłonąć. Omal nie puściłem krzaku.

- Stephen! - krzyknął ogień i wtedy dostrzegłem w nim ludzki kształt, ognista korona włosów kłębiła się wokół głowy na kształt wielkiego halo, za nią pojawiały się kosmyki, niczym wstęgi dymu. To była Mali, żyjąca od stuleci, niemalże nieśmier-telny wędrowiec przemierzający zewnętrzne ścieżki Spirali. Ukazała się w aspekcie, który w niej płonął, choć ujawniał się rzadko, chyba w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa. Być może pewnego dnia pochłonie wszystko, co jeszcze jest w niej śmiertelne i uczyni ją prawdziwą półboginią; teraz był nierówny i słabł, lecz przedstawiał sobą straszliwy widok, zarówno dla przyjaciół, jak wrogów. Z płomienia wysunęła się ręka skąpana w tym samym zimnym ogniu i schwyciła moją; nie dające się wytrzymać mrowienie objęło mój nadgarstek. Nawet w tym aspekcie Mali nie była w stanie latać - chyba jeszcze nie; lecz chwyciła naszą linę i spuściła w dół otchłani.

- Jyp... - z trudem łapałem powietrze.

- Jest bezpieczny! A teraz uratuj mi tę wiedźmę, sama nie mogę jej dosięgnąć!

Jej głos rozbrzmiał echem w rozległej przestrzeni. Trzymając się jej kurczowo, poczułem, jak budzi się we mnie coś z tego samego płomienia, który płonie i mrowi w moich kościach. Roześmiałem się niefrasobliwie i odepchnąłem się jednym kopnięciem. Zawisnę-liśmy nad otchłanią, wyciągnąłem rękę, a Katjka chwyciła ją.

I krzyknęła, był to ogłuszający wrzask prawdziwego bólu; puściła moją rękę, lecz ja zacisnąłem uchwyt na jej nadgarstku. Walczyła targana konwulsjami, spojrzałem w dół i zobaczyłem, że płomienie pełgające po moim ramieniu są złote, a nie blade, jakby w jakiś sposób zmienione. Drobne płomienie, niczym iskierki elektrycznych wyładowań spływały po jej szamoczącym się ramieniu i tańczyły po jej wykrzywionej twarzy.

- Trzymaj się, ty głupia suko! - wrzasnąłem. - Chcesz zgubić nas oboje?

Jej oczy, mocno zaciśnięte, otworzyły się nagle i spojrzały prosto w moje. Omal nie puściłem jej. Źrenice przewracały się i wrzały niczym dwa rozżarzone kotły, czerwony płomień, płomień, który pochłaniał; a pod nią coś wysunęło się błyskawicznie z dymu. Zakołysała się gwałtownie i krzyknęła przerażona, jakby coś ją chwyciło.

- Ciągnij! - krzyknąłem. - Na miłość Boga! W górę! Poczułem olbrzymią siłę Mali, gdy zaczęła wciągać nas bez trudu; lecz mimo iż byliśmy coraz wyżej, pędząca rzecz przeleciała obok ponownie, a może tylko coś podobnego do niej, i Katjka znowu krzyknęła. Tym razem posłyszałem dźwięk rozdzierającego się materiału i jej płaszcz rozwarł się na plecach, jakby oddarto cały tył. I znów coś nadleciało, oddarło połowę spódnicy i krew popłynęła z płytkich ran na jej nagim udzie, jakby uderzyły ją szpony. Wznosiliśmy się wyżej, coraz wyżej, lecz dym kłębił się pod nami, a szczyt góry rósł i potężniał. Przerażające okrągłe rzeczy podobne do halo, zbyt szybkie, by je zauważyć, przelatywały obok i uderzały - zawsze w Katjkę, nigdy we mnie. Przestała już walczyć, z wyjątkiem chwil, gdy jej dotykały, tylko skręcała się słabo w moim uchwycie.

- Mali! - zawyłem. - Pośpiesz się, proszę cię!

- Spokojnie, Stephen! - dobiegł mnie zwielokrotniony echem głos. - Jestem już na dachu! Teraz twoja kolej!

Gdy wciągała mnie, szarpnąłem się z desperacją w górę, próbowałem unieść Katjkę odrobinę wyżej, lecz przemykające rzeczy uniosły się wraz z nią i przez chwilę wydawało mi się, że widzę ramiona wzniesione do ciosu - czy aby na pewno uderzały? Były ludzkie lub do nich podobne, szeroko rozpostarte. Zdołałem zaczepić jedną nogę o krawędź okna, gdy Mali przeciągnęła mnie przez nie i zyskawszy punkt podparcia, chwyciłem Katjkę i podciągnąłem wystarczająco wysoko, by zarzucić sobie jej wolne ramię na szyję; lecz w tej samej chwili Katjka zesztyw-niała i poczułem dodatkowy ciężar, jakby ktoś przywarł do jej nóg. Następny, potem jeszcze jeden, w rezultacie próbowałem utrzymać trzech ludzi, tak się przynajmniej czułem.

- Mali!

Poczułem, jak jedna jej ręka trzyma mnie z całych sił, druga puszcza i sięga dalej, starając się uchwycić ramię Katjki. Lecz Katjka wpatrując się w moją twarz, wysapała:

- Nej! Nie, Stefan! Ściągną was wszystkich na dół, nawet ją! W dół, na Wielki Ssabbat, niezmierzone morze zła! Brocken jest zbyt silny dla ciebie, dla niej, dla każdego! Zabij jego przedstawicieli! Powiedz... powiedz Graalowi! A mnie... zostaw tam, gdzie jest moje miejsce!

Stało się to zbyt nagle, ramię otaczające moją szyję oderwało się; dodatkowy ciężar sprawił, że jej szczupły nagdarstek wyślizgnął się z moich palców. W jednej chwili, z poszarpanym ubraniem łopoczącym na ciele, spadła do kotła, który był pokojem, coraz mniejsza, i zniknęła. Wisiałem w uścisku Mali cały drżący i otępiały. I to nie z samego wysiłku; lecz także przez okropny błysk pragnienia, który dostrzegłem w poczerwieniałych oczach, na chwilę przed tym, jak puściła moją szyję.



Rozdział siódmy


To Mali mnie wyciągnęła. Już nie płonęła, jej jasne loki przylgnęły zlepione potem do czoła. To ona podtrzymała mnie, bym stanął prosto i zatrzęsła mną, choć dostrzegłem smugi i na jej policzkach.

- Durnoto! - wrzasnęła z siłą prosto w moją twarz i poczułem się, jakby trzasnęła mnie w policzek. - Teraz sami musimy się o siebie troszczyć! - To samo zrobiła z Jypem. - Uciekajmy, moi drodzy! Wstawajcie, schodzimy na dół i wynosimy się stąd! A może chcecie podzielić jej los?

Zrozumiałem, co miała na myśli. Nie musieliśmy się już dłużej ukrywać; kopuła migotała i błyskała niczym latarnia morska, a gdy zrzuciliśmy linę na dół, usłyszeliśmy krzyki i szczekanie. Mań chwyciła za linę, zeskoczyła i zaczęła opuszczać się sposobem żeglarskim, na samych rękach, tylko co jakiś czas odpychając się nogami od ściany; Jyp i ja ruszyliśmy za nią, tyle że wolniej. Gdy znalazła się na wysokości okien parteru, puściła linę i zeskoczyła na trawnik, rozglądając się na boki niczym czujne zwierzę. Zaniechaliśmy właściwych metod i ześlizgnęliśmy się na dół ze zdzierającą skórę z rąk prędkością; zeskoczyliśmy później niż ona, lądując przerolo-waliśmy się na bok, wysuwając się zza rogu budynku.

Nagle, bez żadnego dźwięku, cały ogród zalany został oślepiającym światłem. Na otwartej przestrzeni trawnika zrobiło się jaśniej niż w dzień, a światło ukazało brutalne zarysy umundurowanych postaci, które nas zaatakowały. Nim ja albo Jyp zdążyliśmy się poruszyć, gniew Mali wziął górę nad zmęczeniem. Zerwała się na równe nogi i zadała straszny cios nogą, który trafił napastnika w brzuch i po prostu cisnął nim o mężczyznę znajdującego się za nim. Broń upadła na ziemię, wypaliła w pustkę, a odrzut sprawił, że przemknęła z łoskotem po tarasie. Pistolet maszynowy, odbezpieczony. Żadnego wezwania do poddania się. To nie byli zwykli ochroniarze. Pozostali odskoczyli do tyłu. Jeden uniósł rękę i w miejscu, gdzie przed chwilą stałem, darń wystrzeliła w górę. Lecz byli za wolni, o wiele za wolni; nie walczyli tam, na Spirali, a poza tym nie było w nich wściekłości. Wyciągnąłem miecz i wykonałem jedno dzikie cięcie; pistolet, wirując w powietrzu, upadł na grządkę kwiatów, mężczyzna obrócił się na pięcie i upadł. Ostatni leżał już u stóp Mali.

Wtedy rzuciliśmy się biegiem, osłaniając oczy, a nasze długie cienie pędziły za nami niczym wrzecionowaci giganci. Nie przemierzyliśmy jeszcze połowy drogi do drzew, gdy usłyszeliśmy za sobą chrapliwe oddechy i głuche uderzenia łap o ziemię. Goniły nas psy, a upiorna osłona zniknęła.

Mali zatrzymała się, by stawić im czoło; trzymała miecz pionowo w obu dłoniach. Mogła nawet przeciąć jednym cięciem tą potężną szyję, lecz nie poruszyła się. Stała tylko, oddychając głęboko, gdy bestie rzuciły się w jej stronę i w ostatniej chwili przekrzywiła miecz, uchwyciła niemożliwy do zniesienia blask lamp i z nieludzką precyzją błysnęła nim psom prosto w ślepia. Zwinęły się oślepione; wtedy Mali uderzyła płazem - szybkie klapsy z jednej, potem z drugiej strony. Oszołomione psy ze skowytem przewróciły się na grzbiety. Lufy pistoletu Jypa plunęły ogniem i dymem; dwa reflektory zgasły w deszczu iskier, pogrążając nas ponownie w ciemnościach. Mali zanurkowała w zagajnik przed nami i posuwając się skokami naprzód parła przez poszycie prosto w stronę ogrodzenia. Zobaczyłem, jak przebiega obok drzewa, z którego zeszliśmy, i bierze potężny zamach na biegnący górą drut. Za późno, by ją ostrzec, pomyślałem, nie wiedząc, co robić. Rozległ się brzdęk przecinanego drutu kolczastego, a potem potężne wyładowanie i trzask przeskakującej iskry. Mali doskonale znała elektryczność, lecz nie zawsze o niej pamiętała.

Odciągnęliśmy ją między krzewy kurczowo trzymającą swój osmalony miecz. Korzystając z przerwy, którą zrobiła, wdrapaliśmy się na górę i siedząc okrakiem na ogrodzeniu, próbowaliśmy, wytężając wszystkie siły, wciągnąć ją za nami. Mieliśmy ją ułożoną na naszych kolanach, gdy usłyszeliśmy, że ktoś zbliża się biegiem w naszą stronę. Pośpiesznie opuściliśmy ją na dół. Rozległ się przytłumiony łoskot, gdy upadła w stertę liści poniżej. Lecz, gdy przerzuciliśmy nogi, by zeskoczyć za nią, posłyszeliśmy chropowate:

- Haiti Ruhren Sie nicht!

Dobiegło spoza posesji. Ruszyli głową i posłali ludzi na zewnątrz wokół ogrodzenia. Nie mogłem ich dostrzec, lecz słyszałem, jak oddychali, chrapliwie i szybko. Duże chłopy - prawdopodobnie dragoni gwardii z bramy.

- Kom ‘runter! - szczeknął głos. - Und Kein Scheis...

Mali ni mniej, ni więcej, stanęła tuż przed nimi, niczym jakiś miejscowy leśny demon, oblepiona liśćmi z kilku sezonów i chwyciła ich w ramiona. Gdy wylądowaliśmy na ziemi, miało miejsce krótkie lecz porządne lanie, po czym zobaczyliśmy, że kiwa na nas głową. W ciszy podałem jej miecz. Chwyciła go i zaczęła biec. Obok mnie Jyp przewrócił się, zawadzając o coś twardego, zaklął głośno; było to pierwsze słowo wypowiedziane od chwili, gdy zeszliśmy z dachu. Biegliśmy w górę stoku, sapiąc, z trudem wciągając powietrze; byłem zaskoczony, że wciąż mogłem dotrzymać kroku dwojgu zaprawionym w takich przygodach nadludziom. Miałem nawet siłę zaryzykować spojrzenie przez ramię, gdy sięgnęliśmy grani. Światła latarek omiatały las poniżej, a cała posesja płonęła światłem reflektorów; tylko kopuła była ciemna, cicha i nieruchoma.

Biegliśmy przez noc, na pewno nie bezszelestnie, lecz wystarczająco lekko i szybko, by nikt nas nie usłyszał. Sowie oczy i zmysł orientacji Jypa nie pozwalały nam zboczyć ze szlaku, trzymały nas z dala od przeszkód terenowych. Równy rytm naszych stóp i rycząca w uszach krew pomagały wymazać wrzące uczucia. Dopiero przy pierwszym żywopłocie usłyszałem coś, co mogło być strzałem gdzieś z tyłu, lecz kula nie przeszła nigdzie blisko nas. Przez drogę, polami, susem przez strumień, znowu pola i schludne podwórze niewielkiego gospodarstwa - z rodzaju tych, które dostają subwencję z Unii Europejskiej, by niemieccy właściciele mogli pracować na cały etat przy liniach montażowych. Biegliśmy dalej, przez następne pola, obok na wpół zapadłej skorupy starego kościoła, do niskiej ściany lasu, gdzie czekał mój helikopter. Bałem się tylko, czy starczy nam sił, by go z powrotem wyciągnąć z chaszczy. Rozglądaliśmy się czujnie na boki, oczekując pogoni, lecz nikogo nie zobaczyliśmy. Domyślałem się, że strażnicy mogli nie podejść do swego zadania zbyt entuzjastycznie, gdy zobaczyli, co zrobiliśmy niektórym spośród nich. Gdyby Lutz był w domu, wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej.

Podczas naszej nieobecności ktoś najwyraźniej wypełnił helikopter ołowianymi blokami, a Mali teraz była cieniem samej siebie. Mimo to zdołaliśmy wyciągnąć maszynę spod drzew wystarczająco daleko, by móc bezpiecznie wystartować. Gdy opadłem na siedzenie pilota, zorientowałem się, że ręce trzęsą mi się jak w febrze. Wiedziałem, że nie ma czasu do stracenia. Wkrótce będzie świtać, pojawią się ludzie; a widoczny na wiele mil helikopter, z pewnością zwróci na siebie uwagę i to nie tylko miejscowej policji. Niebo, wyzierające zza czegoś, co wyglądało na chmury, stawało się zdecydowanie jaśniejsze. Obejrzałem się przez ramię na moich pasażerów z trudem łapiących oddech, rozwalonych na tylnych siedzeniach. Spojrzeli na mnie kamiennym wzrokiem, byłem pewnie tak samo poszarzały i wymęczony jak oni. Zwłoka załamała naszą obronę i otwarła drzwi pamięci.

- Co się stało? - spytałem i byłem zaskoczony, że wciąż drżał mi się głos. - Co się stało?

- A jak sądzisz? - spytał tępo Jyp. - Powiedziała przecież, nie byliśmy wystarczająco ostrożni. Obudziliśmy tego najważniejszego.

- Tak, tak, Chryste, wiem o tym! Pytałem, co... Gdzie ona teraz jest? Czy jest żywa?

Jyp wykrzywił usta.

- Podołałaby śmierci. Uważała, że cztery stulecia to zbyt długo. Wolałaby...

- Dlaczego? Mali żyje dłużej!

- Tak, wolna, by wędrować po morzach Spirali, by zbadać wszystkie ukryte zakątki Ziemi! Wolna, by rosnąć! - Mali, wciąż cała w liściach, nie wykonała ani jednego ruchu, nie podniosła głowy. - Ona musiała spędzić swoje lata w obrębie małej tawerny w pomniejszym Porcie, rzadko gdzieś się wypuszczając, a i tak niezbyt daleko, wędrowała tylko w zasięgu swych sokolich oczu. A jednak wytrzymała, woląc to od ponownego zanurzenia się w bagnie, z którego się wydostała. Teraz znalazła się tam z powrotem.

- No dobrze, czy możemy ją stamtąd wydostać? Zabrać do nas? Musimy, do cholery!

Zamknięte powieki Mali zatrzepotały przez chwilę.

- Nie widzę zbyt wielkich szans. Ona wróciła na Brocken.

- Brocken, Brocken! To tylko góra, niech ją diabli! Czy tam się coś dzieje, czy co?

Mali odgarnęła włosy do tyłu i zadrżała.

- Tylko góra, tak. Lecz góry również rzucają cienie, jak wszystko inne, a niewiele jest cieni mroczniejszych niż jej. Istnieją miejsca, niewiele... gdzie potęgi z Krawędzi mogą sięgać do wewnątrz, nawet do samej granicy między Spiralą a Jądrem. W kilku takich miejscach już byłeś, i to nie raz. Takie jest Borobodur. Takie jest Miasto Graala, taka jest ta góra. Pentagram na mapie był bramą tam prowadzącą.

Nikt nie odezwał się ani słowem, lecz wiatr zawirował na zewnątrz, wyśpiewując piosenkę o zimnie i pustce. Pierwsze krople uderzyły o szybę. Płonące oczy Mali były przygaszone.

- Nawet w moich czasach ta nazwa była znana. Od zamierzchłych czasów góra była mrocznym sanktuarium, siedzibą mocy, i to nieprzypadkowo; gdy przodkowie Franków i Saksonów przybyli tu po raz pierwszy ze wschodu, od czasów, gdy Urwald Germanii powstrzymywał najpotężniejsze marsze Rzymu, od czasów, gdy nadchodzący w ślad za Wielkim Zlodowaceniem młodsi krewni ludzi zepchnęli Starszych w góry. Głęboko w tym cieniu coś się osiedliło, zbudowało sobie siedzibę i swą potęgę, jakaś siła, która podążała za tymi prawdziwie pierwszymi ludźmi w czasie ich Volkwanderung. Podążała, jak wilk podąża za stadem.

Nadchodził dzień, lecz wciąż jeszcze było dla mnie o wiele za ciemno. Drobna mżawka spływała łzami po szybie.

- Co za siła? - spytałem ostro. Jyp parsknął.

- Miejmy nadzieję, że nigdy nie zapuścisz się wystarczająco daleko, by się przekonać. Ci, którzy to robią, nie mówią. Jak Katjka. Albo nie mogą. Myślę, że do Piekła. Ponieważ bez wątpienia Piekło to zrodziło.

Piekło nie było czymś, w co wierzyłem.

- Coś z zewnątrz? Coś z Krawędzi, podobnie jak Graal? Coś, co niegdyś było człowiekiem?

Dźwięk, który Mali wydała z siebie, nie był śmiechem.

- Tak, podobnie, a zarazem jakże niepodobnie. A jeśli chodzi o człowieka... jeśli tak, to zaprzeczył swemu człowieczeństwu, od dawna bowiem szerzy zniszczenie pośród rodzaju ludzkiego, radując się bólem, szerząc złość i zniszczenie, gdzie tylko może. A mimo to - dodała nagle zamyślonym głosem - całkiem możliwe, że kiedyś przyobleczony był w ciało, gdyż wydaje się mieć na tym punkcie obsesję, rozkoszuje się nim i drze z niego pasy. Przyjemność i ból zawsze do przesady...

- Wygląda to na klasyczego sadystę - powiedziałem i zadrżałem nieznacznie. - Tyle tylko, że wypisane dużymi literami.

- Tak, wypisane literami z krwi i ognia - powiedziała Mali. - W moich czasach i wcześniej przewaliła się przez Europę fala paniki wywołana czarami, lecz były to tylko cienie. Przede wszystkim czarownice tańczyły w mętnych umysłach polujących na nie ludzi, złych albo obłąkanych, chciwych bólu lub dóbr oskarżonych. Och, gdzieniegdzie można było odkryć jakieś zniekształcone pozostałości starego pogaństwa, może tak było, albo nieszkodliwe gusła; lecz to było nieistotne. Istniało jeszcze serce ponurej prawdy, choć prześladowcy niewiele z niej zrozumieli; okropne, wieczne siedlisko starożytnego zła. Potęgi, która usiłowała usidlić ludzkość, by jej służyła, podsuwając jako przynętę niezwykłą wiedzę, sztuki tajemne i przyjemności; a przez okropną ceremonię i niewłaściwe użycie tych sztuk, w złośliwości i z zemsty, związała ich ze sobą.

I znowu ten gorzki śmiech.

- Czy coś tu zaszło? Tak, bez wątpienia, rzecz straszna, bez nazwy, wieczna, bez początku i końca... Wielki Sabat wszystkich czarnoksięskich kultów. W przeszłości i Katjka podążała tą ścieżką, dłużej i pilniej niż większość ludzi, aż wreszcie siła, która ją wspierała, kazała jej się od tego wyzwolić i wszystko odpokutować. Nie raz odwiedziła to miejsce, wiele wycierpiała, lecz dużo się nauczyła i otrzymała różne moce. Teraz została tam z powrotem wciągnięta, nie na krótko, już bez ucieczki. Może już nie żyje albo, co jest znacznie bardziej prawdopodobne, została ciśnięta z powrotem do tego straszliwego kotła i przepadła w nim, zarówno ofiara, jak kat. Jeśli to prawda, nigdy już jej nie puści. Może ktoś obdarzony mocą mógłby jej pomóc, lecz wiem, że to nie ja. Nie ma jej we mnie. Dla nas jest stracona.

Przez chwilę nie byłem w stanie wykrztusić ani słowa. Oczy piekły i gdyby nie żelazna koncentracja, którą można w sobie wykształcić podczas latania, mógłbym załamać się zupełnie. Nie zdarzało mi się to często. W przeszłości udało mi się przekonać samego siebie, że nie potrzebuję nikogo, że lepiej mi z niezobo-wiązującymi kontaktami seksualnymi, bez żadnych więzów, że warte to dla mnie przysłowiowy funt kłaków. I wtedy, zupełnie niespodziewanie, otuliło mnie ciepło Tawerny, Jyp i stare małżeństwo, które prowadziło zajazd, i Katjka. Była bardzo przystępna - żeby nie powiedzieć: do nabycia - a zarazem bardzo daleka, była głosem z cieni, ciepłą ręką na twoim karku, przelotnym muśnięciem ust i spojrzeniem spod rzęs, które mówiło wszystko, a zarazem nic nie wyjawiało. Zażyłość z innymi łączyła ją wyłącznie w oparciu o gotówkę, choć czasami sugerowała inaczej - nie było bardziej skutecznej obrony. Wszystko, czego w ogóle dowiedziałem się na jej temat pochodziło od innych albo z czytania między wierszami jej rzadkich, nieopatrznie wypowiedzianych zdań. Nieczęsto zdradzała się ze swoimi mocami, tylko kiedy potrzebował ich jej dobry przyjaciel - a więcej niż raz byłem nim ja. Wydawała się nieodłączną częścią Tawerny, bez niej zajazd nie byłby tym, czym był; ten duszny, mały pokoik na poddaszu z porozrzucanymi w nieładzie dziwnymi staromodnymi balsamami i maściami, i miękkim puchowym łóżkiem...

Szamotałem się dziko z kaskiem. Jeśli kiedykolwiek zaczniesz okłamywać samego siebie, że nie masz serca, spróbuj kogoś z niego wykroić i zobacz sam.

- Miałeś rację, Jyp - powiedziałem z trudem prawie spokojnym głosem. - To moja wina.

- Nie - odparł stanowczo. - Nie, to nieprawda. Nie podobało mi się, że wyruszy z nami; lecz przymknąłem się, czyż nie? Gdyby był to jedynie twój prywatny zatarg, może bym postąpił inaczej, ale Graal, nie, to coś poważnego. To coś, co w ostatecznym rezultacie wywrze wpływ na całą Europę, zarówno w Jądrze, jak na Spirali. Nie można ci nic zarzucić. Musieliśmy się dowiedzieć.

- To już wiemy! - dźgnąłem dziko w przycisk rozrusznika, który zakaszlał i ucichł. - Dzięki niej. Wiemy, że to ta rzecz w górze stoi za Lutzem i prawdopodobnie także za Le Stryge’em, a C-Tran jest jakoś w to wszystko wplątany, że wszystko jest częścią jakiegoś większego planu. I... i... do diabła z tym! - Gniew wziął górę nad rozpaczą. - To zbyt poważne dla mnie! Nie zamierzam już więcej wystawiać moich przyjaciół na niebezpieczeństwo! - Wdusiłem rozrusznik. Silnik zakasłał i wystartował, rotory zakręciły się ze świstem, stając się coraz sztywniejsze i prostsze, tnąc chłodne powietrze świtu.

- A więc, co zamierzasz zrobić? - wrzasnął Jyp, sięgając po hełm.

- To co powinienem zrobić od razu. Udam się prosto do Miasta i wyjaśnię im wszystko bez względu na ryzyko, które może się z tym wiązać. Nie zawiozę im Włóczni z powrotem, nawet jej nie dotknę. Równie dobrze mogą wysłać własnych strażników albo Rycerzy, albo kogoś innego, by ją sprowadzić. Pozwólmy im, żeby sami rozprawili się z tą rzeczą z Brocken i z Le Stryge’em! A potem... - dyszałem ciężko, nie przestając myśleć, co chciałbym zrobić z Lutzem. - Potem zobaczymy! Jyp, mówiłeś, że miasto niełatwo znaleźć. Lecz znasz kurs, który wtedy obrałem, i czas. Jeśli w ogóle ktoś potrafi je znaleźć, to tylko ty.

Spojrzał w górę, w szare niebo, potem na równie szary ekran nawigacyjny.

- No cóż, prawo nie zabrania próbować. - Przecisnął się na fotel na przodzie i rozejrzał się wokoło. Chmury formowały się w wielkie szczyty i kolumny, rozległe, posępne mury twierdzy, takie same we wszystkich kierunkach; lecz on od razu wskazał mi kierunek i korytarz. Otworzyłem przepustnicę i pchnąłem drążek cykliczny, po czym skorygowałem pedałami rotor na ogonie, gdyż próbował okręcić maszynę i wepchnąć nas tyłem na drzewa. Zmieniłem kąt nachylenia gównego rotoru i wznieśliśmy się spiralą w stronę chmur. Za nami, słabnąc wraz z nadejściem poranka, pozostawał obszar płonący gorzką jasnością reflektorów. Posłałem mu przekleństwo. Nie skończyłem z tym jeszcze, ani z jego panem. Jeszcze nie.

Przelatywaliśmy od chmury do chmury, a uważne oczy Jypa przeskakiwały z instrumentów pokładowych na zmieniające się wzory szarości wokół nas. Nie potrafiłem określić, które z nich dawały mu najwięcej wskazówek, lecz zdawało się, że Jyp czuje, że coś jest przed nami; z jego głosu przebijała spokojna ekscyta-cja zupełnie niepodobna do jego hałaśliwej wesołości. Po chwili zaraziła się nią nawet Mali. Pochyliła się do przodu, gubiąc przy tym wilgotne liście, a gdy obejrzałem się przez ramię, dostrzegłem, że jej twarz traci powoli linie zmęczenia i rozpaczy, staje się ponownie ożywiona na samą myśl o ujrzeniu tego miejsca. To z kolei dodało mi dziwnej otuchy. Ci moi niezwykli przyjaciele widzieli tak wiele i żyli tak długo, że czułem się przy nich niczym małe dziecko. Ale teraz, gdzieś przed nami, było miejsce, które nawet na nich wywarło wrażenie; miejsce, które sam znalazłem. Spojrzałem na chmury-szczyty w przodzie i obserwowałem, jak zaróżowią)ą się i jaśnieją w pierwszych nieśmiałych promieniach wschodzącego za nimi słońca. Oczywiście zupełnie odmienne od tych, na które wtedy natrafiłem, przypadkowe, jak każdy z chmurnych pejzaży; a jednak wyglądało na to, że nie ma to żadnego znaczenia. Było coś swojskiego w ich układzie, niezmienność, jakbym widział ten sam krajobraz, tyle że pod innym kątem.

- Wydaje mi się, że powinniśmy skręcić nieco w tę stronę - zasugerowałem. - Na zachód...

Jyp odwrócił się i spojrzał na mnie.

- Powoli sam stajesz się nawigatorem! - krzyknął. - Miałem właśnie to powiedzieć.

Zluzowałem nieco ogon i przekrzywiłem rotory, by zmusić maszynę do skrętu. Kompas działał poprawnie, lecz wyświetlacz nawigacji satelitarnej zachowywał się bardzo dziwnie i w każdej chwili spodziewałem się, że kontrola lotów z Frankfurtu zapyta, co ja właściwie wyprawiam; nie wiedzieli o tym nie planowanym lądowaniu poza miastem. Żałowałem, że w ogóle...

Okrzyk Mali przebił się nawet przez szum silników, a jej wyrzucona do przodu ręka omal nie wyrwała kabli mojego interkomu. Lecz przestałem ją winić, gdy zwróciłem wzrok we wskazaną przez nią stronę. W oddali, wynurzające się tym razem z niebieskiej mgły, ujrzałem iglice wieńczące siedzibę Graala. Nacisnąłem pedały, przekrzywiłem drążek i skręciłem, dalej od miasta, w stronę falujących zboczy chmur, obniżyłem lot.

- Nie mam zamiaru zbliżać się bardziej do tego miejsca w powietrzu! - wyjaśniłem. - Nie wiadomo, co sobie pomyślą. Wyląduję i pójdę na piechotę, jak poprzednio.

Jyp skinął głową i zaczął wpatrywać się podekscytowany, gdy chmury przerzedziły się niespodziewanie, a pod nami rozciągnęła się dolina, którą nazwał Heidenthal. Przejaśniło się trochę, a poranne słońce oświetlało szorski biały kamień urwisk i zieleń u ich stóp. Rzeki błyszczały niczym stal i brąz, a w dole wielkich przełomów jaśniały tęcze. Mali zacisnęła palce na moim ramieniu, gdy ujrzała mury miejskie wyłaniające się spoza górskiego grzbietu, po czym zapadła w fotelu, nie kryjąc rozczarowania, gdy pośpiesznie zniżyłem lot. Ostrożność nakazywała pozostawać poza zasięgiem wzroku. Zamierzałem wylądować gdzie indziej niż poprzednio - wyszukałem lepiej osłonięte miejsce. Na skraju lasu otwierała się polana, na środku stała chata, pozbawiona dachu ruina. Nagi szczyt dachu zapadł się w podmuchu rotorów; podczas lądowania wzbiła się w powietrze olbrzymia chmura roślin wyrastających na pogorzeliskach, błyszcząc biało w promieniach słońca. Osadziłem maszynę na ziemi, wyłączyłem silniki i odsunąłem drzwi, gdy rotory zatrzymały się ze świstem.

Siedzieliśmy, grzejąc się w promieniach słonecznych, owiewało nas powietrze tego miejsca; ja nie mogłem się nadziwić. Czułem to już przedtem - nieokreślony zachwyt nad tym miejscem. Lecz jakże mogłem nie wyczuć pełni, która stąd promieniowała, gdy nawet powietrze zdawało się nieść w sobie własne błogosławieństwo, udzielone bez żadnej niechęci, bez pytania? Zabrało z nas smutek i złość, i zmartwienie, które nas dusiło - to rześkie powietrze poranka i, nie osłabiając w żaden sposób naszych trosk, w jakiś niepojęty sposób osłabiło uderzenie i zmniejszyło ich ciężar. Teraz mogłem je nieść i wyglądać ich końca. Słońce wypędziło swym ciepłem napięcie, złagodziło potłuczenia i zmęczenie, pozostawiając nas ukontentowanych samym siedzeniem i odpoczynkiem. Trudno było podnieść się, by ruszyć w długą drogę, lecz wiedziałem, że nie mam innego wyjścia.

- Możecie tu poczekać - powiedziałem, nie zważając na ich protesty. - Słuchajcie, tak będzie lepiej. Po pierwsze, jeśli coś się stanie, wiecie, gdzie jestem. Po drugie, sam będę wyglądał mniej groźnie i będę stanowił mniejszy cel. Po trzecie, z wami o wiele chętniej zostawiam mój helikopter. Z jednego powodu: gdy wrócę, nie wydaje mi się, bym znalazł tu czyhającego na mnie Le Stryge’a.

Mali uśmiechnęła się.

- A jeśli go spotkamy, przekażemy mu nawet wyrazy twojego uczucia i błogosławieństwa.

- Nie omieszkajcie. Najlepiej na końcu długiego, zaostrzonego kija. - Zeskoczyłem w wysoką roślinność starej polany. Ruch ten sprawił, że w powietrzu zawirował puch ostu, wisząc w powietrzu niczym delikatne płatki śniegu. - Jeśli nie wrócę, rozegrajcie to po swojemu. Sądząc z tego, co mówiliście o ludziach tutaj, powinniście być bezpieczni. Lecz, na miłość Boga, bądźcie ostrożni, dobrze?

- Jakie to śmieszne - wycedził Jyp. - Właśnie miałem to powiedzieć. To dobrzy ludzie, bez wątpienia, lecz czasy nastały dla nich ciężkie, a nie można powiedzieć, byś był bliski ich sercu. Rzucił mi jedną z paczek z obiadem, które ze sobą zabraliśmy. - Długi spacer. Baw się dobrze, Steve.

I co dziwne, tak było. Ruszyłem w dół jednego ze strumieni, a powietrze wzięło mnie w swoje posiadanie i uczyniło moje kroki lżejszymi. Nie dłużył mi się ten spacer; chciałem smakować każdą jego chwilę, choć zacząłem umierać z głodu nim przeszedłem milę. Po części dlatego, że czułem się turystą - były tu rzeczy godne zobaczenia; niezwykłe dolmeny, na wpół ukryte ruiny, które zdecydowanie wyglądały na rzymskie, a raz cała, zupełnie pusta wioska. W pierwszej chwili pomyślałem, że pewnie wszyscy są na polach, lecz ujrzałem przekrzywione okiennice, przegniłą strzechę i opustoszały młyn z leżącym obok kołem. Na drugim końcu wioski zatrzymałem się i zjadłem kanapki, popijając wodą ze strumienia. Zmoczyłem głowę i kark i pomyślałem o śnie, którego mi ostatnio brakowało. Woda pochodziła z lodowca, była zimna, czysta, świeża - podniosła mnie na duchu nawet bardziej niż powietrze, a to nie przez jakąś tajemniczą właściwość, którą dałoby się wykryć. Po prostu dlatego, że była wodą. Czysta woda, najlepsza z możliwych, bez śladu skażenia, nawet bez smaku ziemi, przez którą płynęła, a jednak miała w sobie wszystkie potrzebne minerały. Im więcej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej cudowna się wydawała. Gdyby można ją butelkować, wyparłaby z rynku każdą inną wodę mineralną - choć bez wątpienia by jej to zaszkodziło. Niemożliwe było napełnienie butelek tą doliną, powietrzem, drzewami i wszystkim, co mnie otaczało tutaj; woda stanowiła jedynie część czegoś większego. Czegoś, co jakoś nie szło w parze z opuszczonymi wioskami, choć...

Usiadłem. I zasnąłem. Jedynie na jakieś dwadzieścia minut, sądząc według mojego zegarka, lecz po przebudzeniu czułem się zadziwiająco wypoczęty; miałem za sobą o wiele mniej spokojnych nocy. Między drzewami widać było mur i wieże; wyglądało na to, że nie znajdowałem się tak daleko, jak sądziłem. W dodatku czułem, że spotkanie nie stanowi już większego problemu; im szybciej będzie to za mną... Wstałem i ruszyłem naprzód.

Jak to się często zdarza, miasto było dalej, niż się wydawało. Minęły bez mała trzy godziny, nim stanąłem na ostatnim wzniesieniu, a na długo przedtem zauważyłem, że coś się zmieniło. Okolica była wyludniona, żadnych zwierząt na polach, czy też w drodze na nie, a było już południe. Drogi, gdy do nich dotarłem, okazały się puste i poczułem, że rzucam się w oczy jak mrówka na obrusie. Gdy zbliżyłem się do murów na odległość wzroku, wszedłem ponownie pod drzewa. Wyglądało to gorzej, niż sądziłem.

Nie mogłem tak po prostu podejść do olbrzymiej bramy, jak to zaplanowałem, i rozmówić się ze strażnikami. Wrota były zamknięte na głucho, a ponad nimi, w górze, dostrzegłem pierwsze znaki życia - głowy maszerujących tam i z powrotem strażników. Jakby znajdowali się w stanie wojny, a nawet przygoto-wywali się do oblężenia. Mogło to sprawić, że będą bardzo, bardzo nerwowi; żałowałem, że nie wziąłem ze sobą czegoś, z czego mógłbym zrobić białą flagę. Poruszając się ostrożnie, nie spuszczając wzroku z wolno spacerujących strażników, przemykałem się pośród drzew w stronę bramy. Nie mogłem podejść zbyt blisko, lecz znalazłem się przynajmniej w zasięgu głosu. Wciągnąłem głęboko powietrze i wyszedłem na otwartą przestrzeń, pomachałem ręką i krzyknąłem. Mięśnie nóg miałem napięte niczym struny, gotów rzucić się z powrotem w ukrycie, lecz uniosłem rękę i pomachałem, tak naturalnie, jak to tylko możliwe, i krzyknąłem. Reakcja była natychmiastowa. Parapet najeżył się karabinami i musiałem zwalczyć w sobie impuls, by nie rzucić się do ucieczki niczym zając. Z góry dobiegł mnie twardy głos:

- Wer da? Halten sie zuvor!

- Freund! - wrzasnąłem w odpowiedzi, trzymając ręce tak, by były wyraźnie widoczne z góry. - Ich bringe gute Neues! Ich will mit ein Offizier sprechen! Darf ich hereinkommen?

Rozległa się gorączkowa konferencja na murach.

- Bleib’ da! - nadeszła odpowiedź. - Man soW der Kapitan hohlen. Sheh’, und kein Spass, sons bist du Rabensfutter!

Tego się spodziewałem, choć nie spodobał mi się kawałek o jedzeniu dla kruków. Skrzyżowałem ręce na piersiach i stałem, czekając, aż wreszcie ciężkie wrota uchyliły się, a zza nich wyłoniło się dwóch mężczyzn w czarnych uniformach - były sztywne, o ciężkim, przeładowanym ozdobami stylu, którego nie widziano w Jądrze od stulecia albo dłużej. Trąciły na kilometr światem, który skończył we krwi, błocie i ekstremizmie po 1914. Srebrne guziki zapinały długie kurtki opasane taśmami z białej skóry w styly Sama Browna; srebrne lamówki okalały wysoki, ciasny kołnierzyk i ciężkie mankiety, biegł też podwójnym warkoczem w dół szwów kawaleryjskich bryczesów. Szable obijały się ze szczękiem o ich boki, szable w zdobionych pochwach, lecz obaj trzymali broń palną. Większy, który szedł przodem, miał automatyczny pistolet, mauser, klejnot techniki, który wydawał się o wiele za nowoczesny, jak na dziewiętnasty wiek, który go stworzył. Spod pokrytego czarną emalią pikelhaube hełmu widać było, że włosy miał przycięte niemal przy skórze, a wąsy nawos-kowane i uformowane na kształt zwróconych ku górze kolców - karykatura Huna, śmieszna na rysunkach, lecz jakże groźna, gdy stoi tuż przed tobą, do tego uzbrojona. Młodszy mężczyzna był szczupły i kościsty, o dłuższych, rudych włosach i gładko ogolonej twarzy o małych oczkach. Poruszał się mocnym, pewnym, wyzywającym krokiem, który sam w sobie był groźbą. Nie spodobał mi się ich wygląd, lecz jeśli ktoś nie miał racji, to tym kimś byłem ja. Najwyższy czas, by być uprzejmym.

Uniosłem rękę i wymieniliśmy kilka uprzejmośd. Hun okazał się być kapitanem Dragovicem, ostatecznie nie Hunem, drugi - porucznikiem von Albersweg. Obaj byli oficerami Straży Miejskiej Miasta Heilenberg i bez wątpienia obaj zniederpliwieni albo zdenerwowani. Jednakże kiedy powiedziałem im, że przynoszę wieści o niedawnym znikniędu, wieści wystarczająco ważne, by dopuszczono mnie do Rycerzy, ich zachowanie zmieniło się radykalnie. Kapitan obrzudł mnie jednym ostrym spojrzenim, po czym schował przerażający pistolet do futerału - wywarło to na mnie głębokie wrażenie. Porucznik tylko opuśdł swój, lecz kapitan skinął ręką, więc ten poszedł w jego ślady.

- Lepiej, jeśli pójdzie pan z nami - powiedział kapitan znośnie po angielsku. - Ma pan do tego prawo, takie wieśd muszą być od razu wysłuchane. Chodźmy!

Zachęcony, dałem się pogonić w stronę bramy i przez nią, pod wolnym, miarowym krokiem strażników na blankach. Lecz w bramie musiałem się zatrzymać na chwilę i spojrzeć na otwarty plac tuż za nią. Tak jak pamiętałem i więcej, znacznie więcej. W pamięd miałem schludne domostwa, ogrody i kręte alejki, mnóstwo drzew, czyste powietrze i całe to poczude żyda i świe-żośd, które unosiło się nad ulicami, nawet jeśli były puste. Teraz, jednakże, ujrzałem, co kryje się za tym urzekającym obrazkiem. Wszystko to było oznaką potęgi, porządek utrzymywany przez moc. Moc, która była w stanie utrzymać całą tę społeczność w stanie równowagi pośród nieustannych zmian Spirali, moc, która czyniła z niej trwałą, niezmienną wyspę, podczas gdy inne miejsca, czy też ci, którzy w nich mieszkali, wkrótce ześlizgną się niepostrzeżenie do Jądra, gdzie zostaną wchłonięd przez historię. Jak to możliwe, że nie dostrzegłem wcześniej aury tego miejsca? Teraz wydawało się, że dostrzegam moc promieniującą z przypór muru, klasycznych arkad większych budynków i diademu białych chmmur poza strzelistymi wieżami. Czyżbym był ślepy? Nie, tylko oślepiony przez przymus, który na mnie nałożono. Miejce to było potęgą, przedmurzem; a jeśli wyglądało na trochę za bardzo cywilizowane, to tylko dlatego, że za wszelką cenę nie chdało uchylić drzwi przed tym, od czego się odgrodziło. Te mury, strażnicy, to wszystko nie było na pokaz, nie było też narzędziem udsku; miejsce to miało rzeczywistych wrogów - wrogów, z którymi nie był możliwy żaden kompromis.

- Ach - powiedział kapitan spokojnie - tak też myślałem. Pan był wcześniej w obrębie murów Heilenbergu. Jeśli łaska, proszę tędy. Rycerze pragną usłyszeć wieści.

Poprowadził mnie szybko przez małe przejście osadzone w wewnętrznym rogu podwójnej bramy. Ruszyliśmy w górę po spiralnych schodach z kamienia oświetlonych jedynie dochodzącym z góry światłem, mijając po drodze podobne do siebie drzwi. Zacząłem już myśleć, że wejdziemy na samą górę, lecz gdzieś niedługo przed końcem kapitan wyciągnął pęk kluczy, otworzył drzwi i dwornym skinięciem ręki zaprosił mnie do środka. Majaczący za nimi korytarz tonął w mroku i zawahałem się. Dragovic chyba wyczuł mój niepokój.

- Rycerze, którzy są obecni, i wielu innych ludzi uczestniczą w... ceremonii - powiedział sztywno, jakby przepraszając. - Musimy prosić pana o poczekanie w wartowni. My ich powiadomimy.

Przeszedł mnie dreszcz; nie podobało mi się to, lecz nie mogłem oczekiwać, że pozwolą mi kręcić się tu bez dozoru. Dragovic poprowadził w stronę następnych drzwi, włożył klucz, przekręcił, a gdy je otworzył, usunął się w bok, bym wszedł do jaśniej oświetlonego pomieszczenia. Lecz światło wpadało jedynie przez wąską szczelinę w murze, a po chwili moje oczy zarejestrowały puste łańcuchy na lampy zwisające ze sklepionego sufitu, wyblakłe sztandary ustawione pod ścianami, pustkę i nikły zapach kurzu pomieszczenia, które od dawna nie było używane. Z całą pewnością nie była to wartownia. Lecz nawet gdy odwróciłem się do dwóch oficerów, spodziewałem się, że usłyszę łoskot zamykanych drzwi, że znajdę się sam. Myliłem się. Wciąż tu byli, a dłoń porucznika spoczywała na rękojeści szabli.

- A teraz - powiedział również po angielsku - powiesz nam natychmiast, gdzie jest Wielka Włócznia i jak można ją odnaleźć. Zur stelle!

Zgrabnie mnie podeszli, lecz nie do końca.

- Niczego innego nie pragnę - powtórzyłem. - Komuś sprawującemu władzę. Nie wam.

- Nie potrzeba nikogo wyżej postawionego - powiedział kapitan z lodowatym spokojem. - Szpieg został schwytany, gdy powrócił na miejsce zbrodni, jak pies do swych wymiocin. Jednakże odpokutuje choć w części, wyjawiając, gdzie znajduje się ukradziony przez niego przedmiot. Rycerze nie muszą zajmować się takimi jak pan, mein Bursch. Nuże, po raz ostatni, będziesz mówił?

Wspaniale. Oto następni chorobliwie ambitni gliniarze, którzy chcą zdobyć jeszcze jedną sprawność. Miałem ich po dziurki w nosie, toteż zaparłem się.

- Powiedziałem już - chrząknąłem. - Będę rozmawiał z Rycerzami. Z nikim innym. To moje ostatnie słowo.

- Jak sobie życzysz - powiedział Dragovic zimno. - Z takimi jak ty honor nie wchodzi w grę. Jeśli będzie trzeba, wytniemy z ciebie prawdę po kawałku.

Chrząknąłem ponownie.

- Rycerze nie będą zachwyceni moją śmiercią. Von Albersweg wzruszył ramionami.

- Twoja śmierć sprawi, że rozproszą się siły, które użyłeś do ukrycia Włóczni, a wtedy bez wątpienia dostaniemy ją z powrotem. Undnun...

Miałem miecz w ręce, nim on zdążył wyciągnąć swój z pochwy. Porucznik poczerwieniał i uniósł broń w sztucznej pozycji szermierczej Heidelbergu. Omal się nie roześmiałem; pojedynkowanie się w Heidelbergu polegało na szybkiej, paradnej walce samym ostrzem ze stałą postawą i w pełnych zbrojach, a jej głównym celem było udekorowanie niedoświadczonych Junkrów płytkimi bliznami. Brałem udział w bardziej brutalnych zabawach. Dałem krok naprzód i stanąłem w agresywnej pozie, ustawiając ciało dobrze poza zasięgiem jego broni, a szpic uniosłem na wysokość splotu słonecznego Alberswega - ostrze zawisło nieruchomo jak skała, na co z przyjemnością zwróciłem uwagę. Zebrałem się w sobie, lecz porucznik zawahał się, nie mogąc oderwać wzroku od ostrza.

- Zum Teufel! - syknął. - Sehen Sie doch dieser Słhal... Dragovic poruszył swym wstrętnym wąsem i prychnął.

- Beruhe dich! - szczeknął, a do mnie powiedział pogardliwie. - Widzę, że kradłeś też i inne rzeczy! - Po czym gwałtownie odepchnął łokciem na bok porucznika, wyciągnął swą szablę i stanął gotowy do walki, wszystko w jednym płynnym ruchu, przynajmniej tak samo swobodnie, jak ja. Szpice zetknęły się, jak zauważyłem, bez żadnego drgania. Nie dając się prześcignąć, uniosłem miecz w salucie, a po chwili, niechętnie, poszedł w moje ślady - potem pchnął z przerażającą prędkością, sprawiając, że cofnąłem się niepewnie pod ścianę, nim zdążyłem skutecznie odparować. Jego szpic odłupał kawałki saletry z kamienia obok mnie. Gardy zderzyły się ze zgrzytem, stanęliśmy corps-a-corps, odepchnąłem go na bok i pchnąłem gwałtowną ripostę ponad jego ostrzem. Uwolnił się bez wysiłku i nagle zorientowałem się, że paruję oślepiającą sekwencję cięć w ramię i udo - i nagle pchnięcie w brzuch. Byłem na to przygotowany, jednocześnie zszedłem z linii ciosu i ciąłem szybko w głowę. Schylił się, odparował - pchnął zatrważająco szybko. Odskoczyłem, zatrzymałem go, używając appel, i zablokowałem pchnięcie, gdy musnęło moje gardło - niewiele brakowało.

Skoczyłem naprzód, chcąc skrępować jego ruchy i zastosowałem moje najlepsze, pokazowe natarcie, nie pozwalając ani na chwilę przesunąć się linii walki, łamiąc rytm, by nie można było go przewidzieć. Jedno pchnięcie drasnęło go w ucho, inne omal nie przycięło mu tego cholernego wąsa; cofnął się, a ja ruszyłem za nim. Robił się purpurowy na twarzy; lecz stawiał mi opór, powoli zaczął mnie odpychać. W tym samym czasie porucznik tańczył wokół nas niczym dzieciak rwący się do bójki - złośliwy dzieciak, gdyż widząc, w jaki sposób unosi swój miecz, zrozumiałem, że to coś więcej niż entuzjazm. Szukał przerwy, by samemu zadać cios. Wreszcie znalazł, doskoczył, gotów ciąć mnie w plecy. Lecz byłem na to przygotowany; zrobiłem unik do tyłu i dźgnąłem, raniąc go zgrabnie w udo. Wrzasnął, poślizgnął się i upadł, trzymając się za nogę. Dragovic przeskoczył nad nim z czymś, co mogło wyglądać na rozbawione chrząknięcie - i wtedy zaatakował. Był to prawdziwy szermierz, nie jakiś tam przerośnięty łobuziak ze szkoły, a ja szybko traciłem siły. Cięcie, finta i pchnięcie następowały po sobie w błyskawicznym tempie, co sprawiało, że nie stałem w jednym miejscu, zbyt zaangażowany, by ryzykować jakiś ruch, mimo iż porucznik wił się u naszych stóp. Nagle poślizgnąłem się w jego krwi, straciłem jednocześnie równowagę i inicjatywę, zdesperowany próbowałem innego układu i zupełnie to spartaczyłem...

- Haiti - w powietrzu zazgrzytał okrzyk, wysoki i czysty. Wyraźnie wstrząsnął kapitanem, sprawiając, że jego złośliwa riposta zatrzymała się z drżeniem w powietrzu; również zamarłem w bezruchu - poślizgnąłem się i upadłem na kolano, tłukąc je sobie boleśnie. Nie mogłem się nawet podeprzeć, gdyż ciężar mojego ciała spoczywał na ręce, w której miałem miecz. Kapitan zjeżył wąsy, jego ostrze zawisło nade mną - i ponownie rozległ się krzyk, dudnienie butów na korytarzu i łoskot zewnętrznych drzwi. - Halt’, sagte ich! Kein Schlag mehr! Versteh’n, Haup-tmann?

Kapitan wciągnął głębko powietrze przez zęby. Szabla opadła w jego ręce, obcasy stuknęły. Spojrzał w stronę korytarza, na jego twarzy odmalowała się mieszanina skrywanego rozczarowania i zabarwionego zmieszaniem oburzenia. Zaryzykowałem i spuściłem z niego na chwilę wzrok. Lecz wolałbym się nie zastanawiać, co ukazało się na mojej twarzy. Ostatnie cięcie kapitana, gdyby trafiło celu, nie mogłoby uderzyć mnie mocniej; teraz naprawdę oberwałem. Czułem jedynie odrętwienie, oszołomiony natychmiastowym rozpoznaniem - chociaż trudno było stwierdzić, co takiego rozpoznałem, bowiem przemiana była tak kompletna.

Stonowany gołębioszary uniform, który widziałem już wcześniej. Wyglądał skromnie w porównaniu z krzykliwym mundurem wartowników albo schludną czernią strażników miejskich; lecz nawet w pogrążonym w mroku korytarzu błyskały złote insygnia - szczególnie na piersi, ponieważ była to, bez wątpienia, kobieta. Wysoka, starannie ubrana, ciemnowłosa. Stukając obcasami przeszła szybko ostatnie kilka kroków i weszła przez drzwi, ogarniając całą scenę scenę jednym spojrzeniem. Nie trwało to długo; zobaczyła mnie i na jej twarzy odmalowało się zakłopotanie. Jako że ujrzałem ją wcześniej niż ona mnie, otrząsnąłem się z oszołomienia i pierwszy zdołałem coś z siebie wykrztusić.

- Nareszcie! Tu jestem! - powiedziałem wesoło, stając niepewnie na nogi. - Co za mundur. Jest ci w nim o wiele lepiej niż w stroju włamywacza, Miss 1726.

Nagle musiałem skokiem ratować swoje życie, gdyż kapitan zadał kolejne mordercze cięcie. Bez wątpienia trafiłoby celu, lecz stało się inaczej, gdyż - co było dla mnie jeszcze jednym wstrząsem - szybciej niż myśl znalazł się na jego drodze miecz; nieruchomy niczym skała. Pomyślałem, że być może Mali zrobiłaby to lepiej, lecz chyba nikt więcej. Szabla kapitana zadźwięczała i odbiła się; mężczyzna chwycił się za nadgarstek i wyrzucił z siebie potok trudnych do zrozumienia przekleństw.

- Czy nie widzisz? - zawył. - To... to on, złodziej! Złapany, gdy przekradał się ponownie za mury, kto wie, w jakim celu tym razem. Obraża cię, a ty...

Zignorowała mnie zupełnie i odwróciła się do niego. Jedno straszne spojrzenie i od razu stał się potulny jak baranek.

- Opanuj się! - warknęła. - Narobiłeś sobie poważnych kłopotów! Całe szczęście, że przez przypadek opuściłam tajne zebranie, bo napytałbyś sobie jeszcze większej biedy! Czyż nie wydano ci wystarczająco jasnych rozkazów? To sprawa wyłącznie dla Rittersaal, Straż Miejska nie ma prawa się wtrącać. Nie wolno ci rościć sobie prawa do czegoś tak poważnego, folgując swym osobistym ambicjom! Biorę pod swoją opiekę tego więźnia.

Jego zaczerwieniona twarz okryła się śmiertelną bladością.

- Nie jesteś kompetentna. Dopiero co zostałaś zaprzysiężona i nie tobie o tym decydować. Zawołam na pomoc straże!

Spokojnie stawiła mu czoło.

- Zrób to, a sam się zaaresztujesz. Jestem tym, kim jestem i nie zamierzam przed tobą odpowiadać.

- Odwracasz się plecami do niebezpiecznego przestępcy, który jest w dodatku uzbrojony - szalał.

- Niebezpieczny? - obrzuciła mnie przelotnym spojrzenim. W jej twarzy nie było ani śladu dawnej złości - nawet żadnej szczególnej oznaki, że mnie poznała. Powiedziała tylko bardzo spokojnie:

- Odłóż miecz.

- Zaraz, zaraz, chwileczkę! - zaprotestowałem, choć zrobiło to na mnie głębokie wrażenie. - Przybyłem tu w dobrej wierze, jawnie tym razem, by prosić o wysłuchanie. Wiem, gdzie jest Włócznia, pomogę wam ją odnaleźć, z przyjemnością, jeśli tylko pozwolicie mi wszystko wytłumaczyć! - I wtedy nie wytrzymałem. - Ty! Co ty tutaj, do diabła, robisz?

Spojrzała na mnie srogo. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak radykalna przemiana dokonała się na jej twarzy. Jakbym patrzył na pochlebną fotografię albo wyidealizowany portret; jakby te przelotne spojrzenia poprzednio odkrywały coś, co znajdowało się pod maską. Wszystkie zmarszczki wyżłobione przez irytację i złość zniknęły z jej twarzy, jakby ich tam nigdy nie było, i już to ujęło jej dziesięć lat; lecz nie było to wszystko. Rysy twarzy zyskały harmonię, której uprzednio nie miały, toteż to, co wydawało się przykre i kanciate stało się subtelnie gładkie, mniej zdeterminowane. Włosy nie zmieniły się aż tak bardzo, przycięte krótko i lekko rozczochrane, tyle że nie były już tak agresywnie zjeżone. Nos pozostał wydatny, lecz policzki wypełniły się, przez co lepiej pasował do jej twarzy. Wysokie kości policzkowe opadały teraz znacznie delikatniej do kształtnej szczęki i pełniejszych teraz jędrnych ust. Silnie zarysowany podbródek nie zmienił się, po prostu pasował do całej reszty. Zniknęło nieustanne marszczenie brwi, bruzda między nimi i cienie pod oczami. Spostrzegłem, że jej oczy były nieznacznie skośne, przez co poprzednie niezadowolone spojrzenia wyglądały tak nieruchomo. Po raz pierwszy zauważyłem, że są uderzająco szaro-niebieskie.

Im dłużej się jej przyglądałem, tym trudniej było mi uwierzyć, że to ta sama osoba, a nie bliźniaczka albo klon. Mimo to nie miałem wątpliwości, kim była, choć nawet jej głos złagodniał.

- Obojętnie kim jestem gdzie indziej, albo byłam, tu i teraz jestem Rycerzem Sangraala. Będziesz miał swoje posłuchanie, jeśli nie odwołasz się więcej do przemocy. Ale najpierw lepiej będzie, jeśli zademonstrujesz swoją dobrą wolę. Czy też mam przelać wystarczająco dużo krwi, by odebrać twój miecz? Wierz mi, jestem w stanie to zrobić.

- Gdy cię ostatnio spotkałem, byłaś mamroczącym wrakiem, który próbował mnie zabić od ręki. Skąd mogę wiedzieć, że nie spróbujesz ponownie?

Zesztywniała nieznacznie, a potem, co dziwne, omal się nie uśmiechnęła.

- Przyjrzyj mi się! - było jej jedyną odpowiedzią.

- Patrzę! Co ci się, na Boga, przytrafiło?

- Przyjrzyj mi się! - powtórzyła nieco ostrzej. Patrzyłem. Nie chodziło o to, co wciąż tam było, energia i siła, lecz o to, czego brakowało. Niestałość, paranoja, czysta nienawiść - zniknęły, aż do ostatnich śladów, co sprawiło, że na zewnątrz promieniowało z niej to, co znajdowało się pod spodem. Jakby ktoś niespodziewanie oczyścił jednym oświecającym ruchem brudne okno, by wpuścić do środka pogodny dzień. A ona wiedziała o tym; i chyba to było najbardziej niepokojące. Jakby dzień zawsze tam był, tyle że przesłonięty plugastwem świata, rozczarowaniem i rozpaczą. Odkrycie to wstrząsnęło mną. A jak wygląda moje okno? Co takiego świat wbił głęboko buciorami w moją twarz?

Powodowany impulsem położyłem ceremonialnie rękojeść na ramieniu i ofiarowałem jej miecz.

Wyciągnęła rękę, lecz nie wzięła go; wpatrywała się tylko, tak jak pozostali.

- Widzi pani, meine Ritterinl - syknął kapitan. - Widzi pani? - Nie było żadnej wątpliwości, że zauważyła, i tym razem ja także przejrzałem na oczy. Miecz, który jej podałem, był lustrzanym odbiciem jej własnego.

Nie spytała; po prostu spojrzała.

- Widziałaś go w moim mieszkaniu - powiedziałem. - Nie ukradłem go, ale wygrałem w uczciwej walce z kimś, kto nie miał do niego większych praw niż ja. Jedyne, co mi ktokolwiek mógł o nim powiedzieć to to, że został wykonany w Bawarii.

- To prawda - zgodziła się ponuro, biorąc go teraz, by mu się dokładnie przyjrzeć. - Lecz jest niezwykłego wyrobu. Pałasz z gardą tego kształtu i wytrzymałości mógł być wykuty tylko tu, pod egidą Graala. Jest to miecz Graalsrittera, Rycerza, bardzo stary. - Uniosła go do światła, patrząc zmrużonymi oczami na ornamenty biegnące wzdłuż ostrza. - Wykonany mniej więcej w czasach cesarza Fryderyka Barbarossy, tak mi się wydaje. Kilka utracono przez lata; niewiele. Wygląda na to, że odnajdują drogę do domu. - Obrzuciła mnie niespodziewanym spojrzeniem. - A Włócznia? Mówisz, że wiesz, gdzie się znajduje? Dlatego, że to tyją zabrałeś? - Cień starego gniewu zmroził jej rysy. - Dlaczego? A skoro już o tym mowa, dokładnie: w jaki sposób?

- Dlaczego? Ponieważ wrobił mnie w to ten stary drań Le Stryge. Pomógł mi kiedyś, to wtedy zdobyłem ten miecz. A potem zażądał rewanżu, choć nie wiedziałem...

- Hauptmann Dragovic! - powiedziała ostro. Spojrzała z góry na poszarzałego na twarzy porucznika. - Odprowadzi pan tego mężczyznę, by udzielono mu niezbędnej pomocy medycznej, następnie wróci na swój posterunek, oczekując na dalsze rozkazy! - Wciąż umiała wyglądać bardzo nieprzyjemnie. Von Albersweg zwiesił głowę na piersi. Dragovic strzelił obcasami, tym razem jego twarz pozostała bez wyrazu, i przyglądał się nam, gdy ona schowała swój miecz do pochwy, a moim skinęła, bym wyszedł na korytarz i zszedł schodami w dół. Nigdy przedtem świeże powietrze nie smakowało tak jak teraz, gdy wynurzyliśmy się ze stażnicy. Ucieszyłem się, gdy poprowadziła mnie energicznie do ławki zbudowanej wokół pnia dużej, starej lipy. Usiadłem na jej polecenie; lecz ona nie usiadła, postawiła jedną nogę na ławce i pochyliła się wygodnie do przodu, opierając łokieć na kolanie. Mój miecz trzymała w rozluźnionej dłoni, lecz gotowy do użycia.

- A zatem - powiedziała nieugięcie. - Potraktuj to jako swoje posłuchanie. Postaraj się wykorzystać je jak najlepiej!

Tak zwięźle, jak to tylko możliwe wytrajkotałem całą historię. Spodziewałem się pytań, a nie szorstkiego, trwającego nieprzerwanie przesłuchania; oczywiście była specjalistką w tej dziedzinie. Lecz było w tym coś więcej, jakiś rodzaj wizji; detale, o które mnie pytała, prawie zawsze miały centralne znaczenie, jakby mogła sobie wyobrazić praktycznie całe zajście na podstawie mojej niepełnej relacji. Doświadczyłem już w swoim życiu bardziej męczących trzydziestu minut, lecz niezbyt wielu. Zmieniłem zdanie, kiedy przyszło mi się tłumaczyć z tego małego epizodu przy oknie. Kiedy pozwoliła mi skończyć, uniosła mój miecz wysoko, przyglądając mu się uważnie.

- A to... mówisz, że zdobyłeś go na kimś?

- Lata temu. Na żeglarzu, Wilku, pierwszym oficerze na statku korsarskim o nazwie „Chorazin”. Skąd go wziął, nigdy się nie dowiedziałem; nie było go już, by spytać.

- Wilk? - uniosła brew. - To nie mogło być łatwe.

- Znasz ich więc?

- Och, tak. - Z jej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. - Ciekawa jestem, jak to się stało, że w ogóle trafił w takie ręce. Pewnie nigdy się nie dowiemy. Lecz nie powiedziałeś mi jeszcze jednej rzeczy. Ukryłeś Włócznię... gdzie? Co się z nią stało?

- Jest bezpieczna...

- Bezpieczna? - Tym razem bez trudu odczytałem wyraz jej twarzy. Stara, na wpół histeryczna furia przerodziła się w coś znacznie bardziej kontrolowanego i ukierunkowanego, lecz tak czy inaczej jej oczy wciąż wydawały się skrzyć od niej. - Bezpieczna? Skąd ta pewność? Jak śmiesz? Nie zdajesz sobie sprawy, z czym igrasz! Połowa Rittersaal wyruszyła na poszukiwania w Jądrze, i więcej niż połowa naszych wrogów, możesz mi wierzyć. Jeśli w jakiś sposób udało ci się schować ją bezpiecznie przed nimi, to jest to w najlepszym przypadku jedynie głupie szczęście!

- Posłuchaj - zdołałem jej przerwać - wiem, że mi nie ufasz, lecz...

- Och, nie, ja ci ufam. Bezwzględnie, jeśli chodzi o tę kwestię.

- Co za odmiana. Może nawet miła. Skąd ta nagła konwersja?

- Żadna nagła. Ufałam ci od chwili, kiedy dowiedziałam się, że jesteś złodziejem.

Wybałuszyłem oczy. Może, mimo wszystko, ona wciąż jest szalona, pomyślałem.

- Ja... chyba nie rozumiem...

- Chcesz powiedzieć, że uważasz, iż wciąż jestem szalona? Nie, panie Fisher. Olbrzymia ilość rzeczy, które były we mnie nie w porządku, została wyprostowana, zarówno w ciele, jak w umyśle. Oto jak działa Sangraal. Zaufałam ci, gdyż, przede wszystkim, byłeś w stanie ukraść Włócznię. Ponieważ mogłeś jej dotknąć bez szkody, a tylko Rycerze mogą to czynić. Żaden zwykły człowiek nie mógłby się nawet do niej zbliżyć; a każdy o bez wątpienia złych zamiarach... no cóż, sam widziałeś. Jedynie moc o wielkiej sile mogła trzymać ją bezpośrednio.

- Tak! - przełknąłem ślinę na samo wspomnienie. - Czułem... ja nic nie czułem. Zatem myślisz, że Le Stryge nie ochraniał mnie w żaden sposób?

- Gdyby mógł kogoś ochronić, ochroniłby siebie. Wydaje mi się to bardzo dziwne, lecz Graal z niezrozumiałych powodów pozwolił ci ukraść Włócznię. Musi być w tym jakiś cel, a mogę tylko udać się tam, gdzie prowadzi i czekać na odpowiedź. Osobiście, no cóż, przejrzałam twoje akta policyjne; moje sym-patie i antypatie nie liczą się. Za to liczy się mój obowiązek; a z każdą chwilą niebiezpieczeństwo, które nam zagraża, staje się coraz większe. Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? Bez Włóczni Graal ma tylko połowę swej istoty, utracił moc, dzięki której może uderzyć na zewnątrz. A jeśli włócznie dostaną w swoje ręce wrogowie, można będzie nawet złamać jego fortyfikacje. - Rozejrzała się na boki po małym placyku, spojrzała na kolumnę i przyporę i wznoszącą się za nimi wieżę; wzdrygnęła się. - Brocken mógłby to uczynić, czy też jedna z tuzina mrocznych potęg. Nawet nieudana próba mogłaby pozostawić na ziemi gorsze blizny.

- Mówisz o tej dolinie? Co za blizny?

- Oni tu są, nawet tutaj. Nie widziałeś wszędzie ruin, nie dziwiło cię to? Niegdyś ludzie mogli żyć bezpiecznie, jak Heilenthal długi i szeroki, a nasza społeczność sięgała znacznie dalej, niż cienie rzucane przez te mury. Lecz miałam na myśli całą Europę; ma już wystarczająco dużo blizn. A zatem, panie Fisher, gdzie ona jest?

- No cóż, jeśli to takie pilne, przekażę ci szczegółowe instrukcje i możesz posłać...

- Nie! Nie powiesz, nie wyślemy. - Wyszarpnęła notes z kieszeni i zaczęła coś pisać. - Chodź ze mną! To pilne!

Ucięła moje protesty, chwyciła mnie za ramię i niemalże zaciągnęła mnie z powrotem w stronę bramy. Gdy wyszliśmy na rozległy, kwadratowy dziedziniec u jej stóp, omal nie zderzyliśmy się z porucznikiem, kulejącym przed siebie z rozdartą jedną nogawką bryczesów, z grubym opatrunkiem. Kobieta odpowiedziała na jego pośpieszny salut.

- Zostałeś zwolniony ze służby? Bardzo dobrze, możesz przekazać dla mnie tę wiadomość do Siedziby. Proszę o natychmiastową odpowiedź. Potem zejdź na dół. Może Graal ulituje się nad tobą.

- Zu Befehl, Ritterin Laidlaw. - powiedział zakłopotany, próbował strzelić obcasami, skrzywił się z bólu i odkuśtykał.

- Weź powóz! - krzyknęła za nim.

- Laidlaw - powiedziałem. - A więc takie jest twoje prawdziwe nazwisko. Nieźle. Z długiej linii złodziei bydła z Border, co? A jednak nie mogę przestać o tobie myśleć jako o 1726.

Zignorowała mnie i krzyknęła na wartowników we wnętrzu bramy. W jednej chwili zaczęli wysypywać się na dziedziniec i, zapinając pasy i nakładając czaka, utworzyli zwartą formację obok podoficerów o szorstkich głosach. Za nimi, ciężko stąpając, pojawił się Dragovic; stanął na ich czele na baczność z kamienną twarzą.

- Hm! - zastanawiała się głośno. - Czy inni oficerowie są na służbie?

- Żadnych, Ritterin. Odbywa się tajne zebranie, a pozostali dowodzą wzmocnionymi strażami na murze.

- Tak, oczywiście. No cóż, nie możemy ich zabrać. Wygląda na to, że twój przesadny zapał otrzyma lepszą nagrodę, niż na to zasługuje. Udasz się wraz z nami z sześcioma wartownikami. Najlepsi ludzie do niebezpiecznej misji. W Jądrze.

Trzasnął obcasami i pokłonił się, promieniejąc na żółtawej twarzy.

- Zu Befehl! Zu Befehl, RitterM

- Zaraz, zaraz, poczekaj chwilę... - zacząłem. Jednym ruchem zwróciła się w moją stronę.

- Nie możemy czekać. Musimy natychmiast wyruszyć i sprowadzić Włócznię. Ja i kilku strażników, na wszelki wypadek, gdybym się co do ciebie pomyliła. Ten twój helikopter jest o wiele szybszy niż nasze okręty powietrzne. Nie udajesz się z nami, zabierzesz nas tam tylko.

- Co? Nie weźmiesz ze sobą armii, czy też coś w tym guście? Żachnęła się.

- Nie możemy zabrać ani jednego człowieka więcej. Posłałam po Rycerzy, lecz nie sądzę, byśmy dostali pomoc. Nie wolno osłabić obrony Miasta, nawet by sprowadzić Włócznię. Musielibyśmy odwołać wojsko, ubrać odpowiednio do Jądra, a na to trzeba czasu. I musielibyśmy użyć statków powietrznych. A coś takiego zwróciłoby niepożądaną uwagę. Nie, szybkie uderzenie małą grupą to jedyny sposób.

- Posłuchaj, do maszyny wbiją się cztery osoby, góra pięć...

- Twoi przyjaciele zostaną odeskortowani do miasta, jako nasi goście. A co do ciebie, będziesz musiał poddać się osądowi Graala. Jeśli wszystko, co mówisz, jest prawdą i sprawdzisz się, zwracając nam Włócznię bez żadnych sztuczek i gry na własną rękę, nie będziesz miał się czego obawiać. A teraz chodźmy! Mamy przed sobą drugi lot.

- Może nie - powiedziałem.

Zmarszczyła brwi w ten charakterystyczny sposób.

- Co masz na myśli?

- Kiedy znajdziemy się w helikopterze, wtedy się przekonamy.

Sięgnąłem do kabiny i włączyłem komputer nawigacyjny. Oczywiście wiedziałem, że nie będzie tu działał, tak samo jak radio, lecz wbudowany pager powinien zapisać automatycznie ostatnią wiadomość wysłaną z komputera C-Tran. Wystukałem numer i sprawdziłem nową stronę, która pojawiła się na ekranie. To co zobaczyłem, przyprawiło mnie o nagły dreszcz satysfakcji i, szczerze mówiąc, zwyczajnej ulgi.

- Stuttgart! - powiedziałem. - Myślałem, że może tak być. Została wysłana tuż przed naszym przybyciem tutaj.

- Powoli zaczynam rozumieć... - powiedziała wolno czarnowłosa kobieta. - Ale... jeśli wysłałeś ją tam tak po prostu, to czy wyśledzenie jej nie będzie aż zbyt łatwym zajęciem?

- Tutaj, tam, wszędzie - powiedziałem, rozkoszując się jej pełnym wściekłości spojrzeniem. - Zrozumiesz to. Ale lepiej ruszajmy. - Zwróciłem się do Mali i Jypa. - Na pewno nie macie nic przeciwko temu?

Chichot Jypa był bardziej suchy niż kiedykolwiek.

- Steve, są miejsca, gdzie nigdy nie będę musiał sam sobie kupować drinka, gdy dowiedzą się, że tu byłem. Myślisz, że zmarnuję taką szansę? Znam gości, którzy sprzedaliby duszę, by móc znaleźć się w moich spodniach w tej chwili!

Ku memu zdziwieniu kobieta uśmiechnęła się.

- Powiedz im, że nie trzeba żadnych transakcji, to raczej my chcemy zadowolić naszych gości. Ludzie dobrej woli zawsze są u nas mile witani, jeśli są w stanie tu dotrzeć. Na pewno rozumiecie, że nie jesteście zakładnikami? Normalnie moglibyście wędrować bez przeszkód, lecz w obecnej sytuacji...

Mali odwzajemniła jej uśmiech.

- Oczywiście. Ja także doceniam zaszczyt, który przypadł mi w udziale, pani. Lecz, Steve, w przedsięwzięciu tym wyczuwam niebezpieczeństwo, czuję mrowienie w kościach. Nie powinnam odstępować twego boku.

Pokręciłem stanowczo głową.

- Nie mam zamiaru wystawiać was ponownie na niebezpieczeństwo, jeśli tylko mogę tego umknąć. Poza tym nie zajmie nam to zbyt wiele czasu, tylko tam i z powrotem. Sama zobaczysz.

Kapitan i dwóch największych i najbrzydszych wartowników próbowało wcisnąć się na tylne siedzenie; czterech pozostałych, odkomenderowanych jako eskorta Jypa i Mali, raczej nerwowo taksowało spojrzeniem swych podopiecznych. Kobieta przytrzymała miecz, by jej nie przeszkadzał, i wdrapała się na przednie siedzenie, bardzo wdzięcznie, przypominając mi - nie mogłem na to nic poradzić - o pewnym widoku od tyłu. Lecz spostrzegłem sardoniczny uśmiech Mali i pośpiesznie nałożyłem kask, po czym pomachałem ręką, by wszyscy odsunęli się poza zasięg rotorów. Podczas startu silniki wydawały nieco inny dźwięk, lecz na panelu nie pojawiły się żadne znaki ostrzegawcze; wyglądało na to, że maszyna bez trudu znosi dodatkowy ciężar.

- Wydostanę się stąd bez większych kłopotów! - powiedziałem do interkomu, gdy czubki drzew i machające postacie zniknęły w dole. - Martwi mnie tylko odnalezienie drogi powrotnej!

Kobieta skrzywiła nieznacznie usta i przyciągnęła do nich wystający z kasku mikrofon.

- Niepotrzebnie! Na zewnątrz czy z powrotem, to Graal otwiera przejście. Z jego wolą możesz przychodzić i odchodzić zgodnie ze swoim życzeniem; bez niego mógłbyś szukać drogi przez milion lat i nigdy jej nie znaleźć. - Nagle spochmurniała. - Chyba że jesteś wielkim adeptem, jak Stryge, niech go diabli! Od lat kręcił się przy naszych granicach, on i jego stworzenia!

Zniecierpliwiona splotła palce i zamilkła. System redukcji szumów sprawił, że nasze głosy wisiały w pustce, jakby były jedynymi dźwiękami w pustym wszechświecie, wytwarzając niezwykłe poczucie intymności. Z całą pewnością pozostali nie mogli nas usłyszeć. Obrzuciłem ją przelotnym spojrzeniem.

- Jak masz na imię? Spiorunowała mnie wzrokiem.

- Dlaczego miałabym ci mówić?

- Bez powodu. Lecz muszę się jakoś do ciebie zwracać. Nie mogę przez cały czas mówić Ritterin. Może Pani to angielski odpowiednik, albo Damę; lecz czułbym się wtedy jak nowojorski taksówkarz.

Nie odpowiedziała. Skoncentrowałem się na sterach; pogoda była burzliwa i lecieliśmy w grubej warstwie chmur. Bez przerwy zerkałem w komputer nawigacyjny, zamiast patrzeć, co się dzieje za szybą. Nagle odezwała się:

- Alison. Mam na imię Alison.

- W porządku, Alison. Komputer znowu zaczął działać. Powinniśmy znaleźć się tam za jakieś dwadzieścia minut.

Odkręciła się do tyłu i skinęła na wartowników, którzy nie mieli kasków i siedzieli ściśnięci, zatykając uszy rękami. Miałem nadzieję, że Dragovic będzie miał za swoje. Po chwili odezwała się ponownie:

- Ci dwoje... twoi przyjaciele, nawigator i ta kobieta szermierz... ona jest z epoki elżbietańskiej, prawda? Są zupełnie inni, niż myślałam.

- Serdeczne dzięki, Alison. To prawda, nawet nie brudzą w domu; mordęga, lecz jakoś sobie poradziłem.

Rzuciła mi wściekłe spojrzenie.

- Przestań być tak cholernie głupi. Z twoich słów wynikałoby, że to jacyś bandyci. To nieprawda. Spodobali mi się. Mali i... Jyp; czy to jego imię?

- Nie mam pojęcia; nigdy się nie dowiedziałem. To nie moje słowa uczyniły z nich bandytów, to ty tak założyłaś. Są dobrymi przyjaciółmi, nie ma lepszych.

- To musi być prawda. Zastanawiam się... - Pokręciła głową. - Panie Fisher, nie mogę pana zrozumieć, nic się nie trzyma kupy!

- To dlatego nigdy nie zajmowałem się rachunkowością. Chcesz opinii matematyka, spytaj Jypa. Naturalny talent plus jakieś osiemdziesiąt lat studiów, w tę i z powrotem. Nawiasem mówiąc, ja nie muszę ci mówić, jak mam na imię.

- Tak. Dużo o tobie wiem. Za dużo.

- Powiedziałaś: akta. Czy zdajesz sobie sprawę, Alison, jak bardzo podoba mi się to, że masz teczkę z moimi aktami i takie tam rzeczy? - Otworzyłem przepustnicę dziko i przesunąłem drążek cykliczny, a maszyna zatrzęsła się.

- Przestań! - krzyknęła, niemalże ogłuszając siebie i mnie. - Co innego mieliśmy zrobić? Ty nie podejrzewałeś von Amerningena, za to nasz wydział tak. Wiedzieliśmy, że jest zamieszany w ten ruch neofaszystowski - choć wtedy nie wiedziałam oczywiście, co się za tym kryje. Nagle pojawiasz się ty, jego sprytny, nowy wunderkind partner, który uruchamia ten zadziwiający system i robi go jeszcze bogatszym, niż był. A ty w pracy wyglądałeś na wystarczająco uczciwego, sam Pan Czyste Ręce, ale twoje prywatne życie, Boże! - Wydała z siebie dźwięk pełen zdegustowania. - Wszystko wskazywało na to, że jesteś sukinsynem o sercu z kamienia, ty... - wzdrygnęła się. - Po prostu znienawidziłam cię. I twój sposób życia, wszystkie te niezobowiązujące spotkania, tajemnicze nieobecności, wszystko pasowało aż za dobrze.

Jęknąłem.

- Chryste, kobieto, czy te twoje przeklęte akta nie biorą pod uwagę upływu czasu? Wszystkie te rzeczy z kobietami, to było jedynie przejściowe, od lat się w to nie wdaję! Czyniło mnie to równie nieszczęśliwym; po prostu z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy, to wszystko. Oczywiście miałem od tamtego czasu parę przygód, lecz one coś dla mnie znaczyły - albo chciałem, żeby tak było. A jeśli chodzi o zniknięcia...

- Wiem. - Westchnęła. - Powinnam pomyśleć, lecz po prostu coś nie zaskoczyło. Ostatecznie, zdarza ci się, że mijasz ludzi na ulicy i zastanawiasz się, czy to aby nie kolejny wędrowiec, który w wolnych chwilach wypuszcza się na Spiralę? Czy nie walczy ze smokami albo nie handluje skarbami?

- Tak... tak, robię to, jak to bywa, od czasu do czasu. Wyglądała na zaskoczoną.

- Och. Ale nigdy nawet przez myśl ci nie przeszło, że mogę to być ja, czyż nie? Albo baron von Amerningen? No cóż. A z tobą wszystko pasowało aż za dobrze. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś taki może być naprawdę niewinny, na pewno nie jeden z najbliższych partnerów tego drania. Toteż kiedy kopaliśmy coraz głębiej, a nie znajdowaliśmy nic, zupełnie nic, przekonało mnie to, że ukrywałeś się o wiele lepiej, niż sądziliśmy. Nienawidziłam cię za to jeszcze bardziej.

- I w końcu nie potrafiłaś myśleć o niczym innym. Pokręciła przecząco głową.

- Nie chodziło tylko o ciebie. Nie przepadałam za sobą w tamtym okresie. Albo za moim wydziałem. Albo światem. Za to ty wydawałeś się uosabiać to wszystko.

- Wielkie dzięki - powiedziałem. - Nie musisz mi tłumaczyć, o co chodzi.

- Nie zrozumiałbyś. Widzisz, zaczynałam z głową przepełnioną ideałami. Przede wszystkim z tego powodu zajęłam się pracą śledczą. Miałam już dość narzekania, dlaczego ktoś nie zrobi czegoś z tym wszystkim. Chciałam sama coś robić. Lecz wyglądało na to, że im bardziej się starałam, tym gorzej sobie radziłam. To było niczym pływanie w smole, po pewnym czasie zorientowałam się, że walczę z kolegami, a nawet z wydziałem. Oni jedynie zaznaczali kreski, zdobywali punkty do dalszej kariery, oni nie przejmowali się zmienianiem świata... - Zastukała palcami o rękojeść swego miecza. - Mówiłam ci, że nie zrozumiesz.

Skorygowałem nieznacznie kurs.

- Graal nie zmienił cię aż tak bardzo. Wciąż wyciągasz pochopne wnioski. Ja miałem wszystko opracowane już w szkole średniej: udany start w interesach, nawiązać odpowiednie kontakty, moja przeszłość, przejść stopniowo do polityki. Właśnie goniąc tego zająca, udało mi się spieprzyć mój pierwszy związek. A to przylgnęło; myślałem, że zrobiłem coś sprytnego, uwalniając się, nie angażując się. Tylko jakoś, im większe odnosiłem sukcesy, tym mniej mnie to obchodziło. Powiedziałem ci, że miałem taki okres. I wtedy pewnej nocy skręciłem za właściwy róg...

- I była tam Spirala! - Usłyszałem drżenie w jej głosie. - Boże, tak! Byłam śmiertelnie przerażona. A później ledwo mogłam sobie przypomnieć... Myślałam, że upiłam się albo miałam wreszcie załamanie nerwowe. Minął rok, nim odważyłam się ponownie spróbować. Z początku nie udawało się i wtedy to było niczym ponowna utrata dziewictwa, a tamto także nie sprawiło mi zbyt wiele przyjemności...

Gwałtowne zaróżowienie policzków i mroczne, rzucone kątem oka spojrzenie ośmielało, bym sobie coś o tym pomyślał. Odrzuciłem pokusę; wciąż jeszcze byłem za bardzo wstrząśnięty tym, jak wielka dokonała sie w niej przemiana. Te lekko skośne oczy przywołujące na myśl Skandynawię, wcześniej sprawiały wrażenie, jakby ciągle marszczyła brwi, teraz wydawały się nieco egzotyczne i pogodne, a usta bardziej zmysłowe niż mocne. I nie miała już tych poobgryzanych warg. Bruzdy po obu stronach ust nie zniknęły, lecz teraz nadawały jej twarzy wyraz cierpki i inteligentny, a nawet przekorny albo wręcz zabawny; czułem, że mógłbym go polubić. Postanowiłem, że chciałbym ujrzeć prawdziwy uśmiech, a nie te ponure sędziowskie skrzywienia, które jak dotąd ukazywały się na jej twarzy. Zorientowała się, że patrzę na nią i odwróciła się, by wyglądać za okno.

- Rozumiem cię dobrze - powiedziałem. - Zraniono mnie, a potem śmiertelnie przestraszono. A potem wścibiłem nos w niewłaściwe miejsce i cała rzecz po prostu wyleciała w powietrze prosto w moją twarz, uderzając niczym pięść w moje codzienne życie.

Odwróciła się z zaskoczonym wyrazem twarzy.

- Do Jądra?

Wiedziałem, że zrobi to na niej wrażenie.

- Dokładnie. I zabrała kogoś innego zamiast mnie. Musiałem coś zrobić i to naprawdę szybko. W ten sposób trafiłem w lombard do Le Stryge’a, czy też on tak twierdzi, i zdobyłem ten miecz. I zasmakowałem w żegludze po morzach Spirali. Lecz upłynęło siedem lat, nim ponownie ośmieliłem się spróbować, siedem lat zapominania o tym, że coś takiego w ogóle się zdarzyło.

- Zgubiłam się - powiedziała. - Jeździłam na nartach. Wybrałam niewłaściwe zbocze albo tak też myślałam. Próbowałam zawrócić i spadłam z urwiska. Myślałam, że zginę, lecz było niższe niż wyglądało, a u podnóża nawiało śniegu. Skręciłam obie kostki, spuchły mi w butach, bolało jak diabli i nie byłam w stanie chodzić, nie wspominając o dalszej jeździe. Nie mogłam znaleźć drogi z powrotem na górę, nadeszła noc i więcej śniegu, a ja siedziałam i płakałam jak mała dziewczynka. I wtedy dostrzegłam światło, gdzieś w oddali; przy pomocy kijków wstałam i zaczęłam się wolno posuwać naprzód. Dotarłam do tego miejsca... był to klasztor, prawdziwy średniowieczny klasztor na skraju maleńkiej wioski. Oni używali łaciny! Lecz mieli dom noclegowy, to byli dobrzy ludzie; zaczęli mówić po angielsku, gdy się do nich odezwałam. Dali mi zaprawionego korzeniami wina, nastawili mi kostki; to było niczym sen. Wydawali się przyzwyczajeni do przyjmowania ludzi z całej Spirali - próbowali mi to wyjaśnić, lecz nie potrafiłam tego pojąć, nie wtedy. Był tam jeden człowiek, nie mówił żadnym znanym mi językiem, wyglądał... Boże, musiał być naprawdę bardzo stary, miał nóż z krzemienia! I topór z brązu. Lecz był bardzo uprzejmy. Nerwowy, lecz uprzejmy. Odeszłam następnego dnia, a kostki w jakiś sposób przestały mnie boleć. Chciałam tam wrócić z podarunkiem. Zapamiętałam drogę. Tylko że gdy próbowałam...

- Nie mogłaś przejść?

- Nie. Och, nie. Wiem, o co ci chodzi, lecz ja do klasztoru trafiłam, ale... tym razem wioska wokół niego stała w płomieniach. Toczyła się walka; a ja miałam pistolet. - Znowu ten rumieniec. - To służbowy, do użytku tylko w pracy, obeszłam przepisy, miałam go zawsze przy sobie na wypadek... no cóż, mężczyzn. Zawsze. No i włączyłam się, i mówię ci, jakże te rzeczy były zdziwione!

- Rzeczy?

- Okropne. Wolałbyś nie wiedzieć. Coś jak Wilcy, pół-ludzkie, lecz przystosowane do gór. Żaden tam człowiek śniegu, pająkowate i silne jak gibony, i kudłate. Rubezahlern, tak je zwali. Tak czy inaczej, ci mnisi, oni byli moimi pierwszymi przyjaciółmi na Spirali. Wiele wiedzieli; każdy przychodził do ich domu noclegowego.

- Pewnie jak Tawerna. Przystań na obrzeżach Spirali. Albo bar w Bangkoku.

Obdarzyła mnie bardzo staromodnym spojrzeniem.

- Znasz go bez wątpienia! Tak czy inaczej, zasmakowałam w wędrówkach po Spirali, wyruszałam, kiedy tylko mogłam, czasami z ludźmi, których tam spotkałam, czasami sama. Z początku bałam się, lecz jednocześnie byłam zafascynowana. Do tego zrobiłam się twardsza, bardzo.

Usłyszałem, jak mój oddech zazgrzytał w mikrofonie kasku.

- To za mało powiedziane! I nigdy nie zapomniałaś?

- Nie. Naprawdę. Pierwszy raz był naprawę niewiarygodny, lecz miałam na kostkach te dziwne bandaże nasączone specjalnymi ziołami; do tego działały. Nie mogłam tego zapomnieć. Gdy zbyt długo pozostawałam z dala od Spirali, czasami wszystko uciekało z mojej głowy, coraz bardziej i bardziej wydawało się głupim snem; toteż zawsze wracałam, gdy coś takiego zaczynało się dziać. Byłam przerażona, że to stracę. Lecz było coś więcej. W jakiś sposób tam byłam w stanie coś osiągnąć, nie walczyłam z ciężarem wydarzeń albo ludzkimi naciskami, jak wtedy, kiedy byłam tutaj. Zupełny kontrast i to sprawiało, że sprawy tutaj rozwścieczały mnie jeszcze bardziej. Stawałam się coraz bardziej zdeterminowana i niepewna; obwiniałam się. Skoro potrafiłam czynić dobro tam, dlaczego nie tutaj?

- I zaczęłaś czuć się rozdarta? - Nie wiedziałem, dlaczego z tym wyskoczyłem właśnie wtedy. Spojrzała na mnie równie zaskoczona.

- Tak! Aż pewnego dnia, zbłądziłam... Nie, nie chcę ci o tym mówić. W każdym bądź razie to był Graał; wezwał mnie, a ja poszłam. Mimo iż oszołomiona, nie byłam w stanie się uw lnic, nie byłam gotowa. Tam było to wspaniałe, lecz jakoś nie mogłam wierzyć w jego problemy, gdy mnie nie otaczały ze wszystkich stron. Nie chciałam porzucać Jądra, wydziału. W jakiś sposób wydawały się bardziej realne. Napięcie ciągnęło mnie raz w jedną, raz w drugą stronę, aż wreszcie zaczęłam się bać, że naprawdę rozerwę się w pół, zwariuję kompletnie, załamię się nerwowo. Mniej więcej w tym właśnie czasie zaczęliśmy cię sondować.

Poruszyła się niespokojnie, lecz nie odwróciła wzroku; ja bym musiał.

- Wyglądało... wyglądało, że cholernie ci się powodzi, że jesteś taki zadowolony z siebie i ugrzeczniony, świetnie ubrany i przystojny w tym stylu. I jeździłeś samochodem, na jaki nie było by mnie stać nawet z dobrej pensji Wspólnoty Europejskiej. I z początku miałeś ohydne życie prywatne; później wydawałeś się mieć go coraz mniej i mniej. Myślałam, że wszyscy wędrowcy będą jak ja, nieszczęśliwymi wyrzutkami; przez myśl mi nie przeszło, że ty też mógłbyś nim być. Albo mogłam widzieć tylko jedną twoją stronę, a to co w tobie najlepsze, mogło być... gdzieś indziej. Więc pomyślałam sobie, niech go tylko dostanę, tylko jego, a potem będę wolna, by odejść. Naprawdę wolna. - Chwyciła za brzeg panelu kontrolnego i wzdrygnęła się. - Dlatego właśnie ruszyłam za tobą, mimo iż mój szef starał się zatuszować całą sprawę, ponieważ widział, że zaprowadzi nas to donikąd. I wtedy złapałeś mnie, dałeś mi niezły wycisk i zdekonspirowa-łeś... i skierowano mnie do psychiatry... i zawieszono w oczekiwaniu na przeniesienie... Wtedy pomyślałam, że muszę cię po prostu zastrzelić.

Musnęła dłonią wargi.

- Boże, po co ja ci to wszystko mówię? Tylko, kiedy mogłeś usunąć mnie ze swej drogi tak łatwo... kiedy próbowałam cię zastrzelić... zrobiłbyś to. Gdybyś był człowiekiem von Amerningena, zrobiłbyś to bez wahania, nie ośmieliłbyś się postąpić inaczej. Lecz nie zrobiłeś tego. Oddałeś mi nawet pistolet. - Zagłębiła się w fotel. - Omal nie użyłam go przeciw sobie. Nie rozumiałam, nie potrafiłam pojąć, a jednak wiedziałam, że się myliłam, myliłam, myliłam. Była to ostatnia kropla. Złożyłam rezygnację, wyprowadziłam się, uciekałam. Uciekłam do Graala, a on przyjął mnie i uzdrowił. Oddał mi moje ja, to, czym powinnam być. Lata, które upłynęły były jedynie...

- Lata? - Ledwo co powstrzymałem się przed zamknięciem przepustnicy. - Mój Boże, dla mnie to było kilka dni temu! Nie zdążyłem się nawet porządnie wyspać od tamtej nocy... choć drzemka w dolinie była zdumiewająca.

- Bez wątpienia - powiedziała, a rysy jej twarzy zmiękły niespodziewanie. - Pamiętam pierwszy raz, kiedy tam spałam. Lecz wiesz, jaka jest Spirala. Dla mnie to było pięć lat.

- Tak, wiem. Jeśli w ogóle się zmieniłaś, to wyglądasz teraz młodziej.

Nagle uśmiechnęła się i samo to było największą przemianą. Lecz nim zdążyłem jej to powiedzieć, w moich słuchawkach rozległ się cichy dźwięk komputera nawigacyjnego. Zbliżaliśmy się do Stuttgartu i musiałem zacząć długie zejście z chmur, które nie kolidowałoby z innymi korytarzami powietrznymi. Przełączyłem na miejscową wieżę kontrolną i już miałem połączyć się z kontrolerami, gdy kobieta - nie - Alison położyła rękę na moim kolanie. Ta nagła poufałość była tak niespodziewana, że zesztywniałem, choć ona chciała jedynie mi przerwać.

- Nie w porcie dla helikopterów - powiedziała przez interkom. - Czy nie mógłbyś wysadzić nas jak najbliżej miejsca, w którym znajduje się Włócznia? Tak będzie o wiele bezpieczniej.

Skrzywiłem się. Dni, kiedy można było latać w ten sposób, już dawno minęły; wydarzało się zbyt dużo wypadków nad miastami. Z drugiej jednak strony, kierowaliśmy się na skraj miasta; a może to być łatwiejsze niż próba przeszmuglowania grupy huzarów przez służby bezpieczeństwa na lotnisku. Zawróciłem, by okrążyć miasto i zniżyłem lot, jakbym zaczął oddalać się, niżej i niżej. Gdyby tylko ten cholerny obszar nie był taki płaski, mógłbym o wiele łatwiej zgubić radar. Musiałem odlecieć na znaczną odległość, by potem wrócić krętą trasą tuż nad ziemią, modląc się, żebym zauważył na czas wszystkie linie wysokiego napięcia, elektrownie wiatrowe i inne tego typu przeszkody. Lecz wreszcie ukazały się przed moimi oczami geometryczne wzory rozwoju przemysłowego wzdłuż żyłkowanych szlaków kolejowych i opuściłem małą maszynę za wygodnie duży magazyn.

- Nie możemy jej tutaj zbyt długo zostawiać - syknąłem i zeskoczyłem na pusty parking. Idący ku dołowi prąd powietrza przewrócił stos pustych kartonów i wzbił w powietrze ledwo widoczną chmurę pyłu wodnego. - Bez wątpienia ktoś to zgłosi i wkrótce będziemy mieli policyjną maszynę nad głowami lub na ogonie. Nie powinno to długo trwać!

Odsunąłem drzwi, wpuszczając do środka chłodne, przemyte deszczem nocne powietrze. Dragovic i strażnicy wygramolili się na zewnątrz, postękując z ulgi i wciskając palce w uszy, w których wciąż im dzwoniło. Gdy kobieta o imieniu Alison wyszła z maszyny, Dragovic znalazł się szybko przy jej boku i stanął nad nią, osłaniając ją. Czy tak się sprawy miały? Tłumaczyło by to jego bezwzględne dążenie do sukcesu.

- Daleko to? - warknął.

- Dwie minuty - powiedziałem i skierowałem się w stronę kompleksu niższych budynków tuż po drugiej stronie parkingu.

- Wiesz, dokąd iść? - spytała, kiedy szliśmy pośpiesznie po tarmakadamowej powierzchni. Dragovic i wartownicy rzucali ponure spojrzenia na wszystkie strony. - Nie będzie kłopotów z ludźmi z ochrony? Systemy alarmowe? Znamy parę użytecznych sztuczek, by sobie z nimi poradzić.

- Wolałbym nie. Nie będzie żadnych kłopotów. To miejsce jest moją własnością, w każdym razie mojej firmy.

Sięgnąłem do kieszeni po futerał z kluczem, trudno było go wyjąć z tych ciasnych kieszeni. Wreszcie odnalazłem właściwy kawałek plastiku z pajęczym zarysem zatopionego w nim układu scalonego. Gdy doszliśmy do bramy, wsunąłem go w szczelinę, powiedziałem kilka słów do osłoniętego mikrofonu i położyłem dłoń na zielono oświetlonym panelu, który odsłonił się poniżej. Przez chwilę nic się nie działo, po czym zapaliło się światło na dziedzińcu.

- A to nygus! Tutejszy dyrektor wprowadził kilka udoskonaleń, a nie chciałem tego. Chodźmy!

Ta sama procedura czekała mnie przed wewnętrznymi drzwiami, choć tym razem musiałem mówić znacznie dłużej, musiałem także przyłożyć do panelu palec wskazujący.

- Identyfikator, głos i linie papilarne - skinęła głową kobieta. - Nieźle. A do tego normalne systemy alarmowe?

- Mnóstwo. - Otworzyliśmy drzwi do budynku i wślizgnęliśmy się do środka. Podeszwy butów piszczały na lustrzanej, czarnej podłodze z dziwacznie rozmieszczonymi kolorowymi pasami. - Lecz chodzi głównie o to, by uważać na zautomatyzowane palety. Jedna jest tutaj.

Wzdłuż żółtej linii przed nami przepłynął niski prostokąt, oznaczony na krawędziach żółtymi paskami, załadowany stosem małych skrzynek i paczek, z ramieniem rozładowującym i zbiornikiem paliwa. Z cichym sykiem paleta obróciła się niezdarnie, podążając za ułożonym w podłodze przewodem i zniknęła między rzędami regałów. Przed nami, nieco z boku, ramiona, które załadowały paletę, spoczęły ze szczękiem na swoich stojakach. Wszyscy przyglądali się, najwyraźniej wywarło to na nich głębokie wrażenie. Odwróciłem się do kobiety.

- Lutz mówił nawet o sprowadzeniu tych amerykańskich robotów-strażników dla niektórych budynków. Mówiąc prosto, jest to ruchomy skaner na podczerwień z programowalnym rozróżnianiem i wzorcem patrolowania, plus wbudowany wysokonapięciowy paralizator. Albo automatyczny mechanizm Colt.35, jeśli naprawdę chcesz mieć spokój; lecz nie chciałem o tym słyszeć, tak samo zresztą jak miejscowa policja. Testowaliśmy jeden model z paralizatorem. Na drugą noc ktoś zostawił włączony miły ciepły komputer, a robot zaaplikował mu terapię wstrząsową. Nastąpiła awaria całej sieci. Wrócił tam, skąd przyszedł.

Kobieta, nie, Alison zachichotała.

- Co to za miejsce?

- Miejscowy skład C-Tran. Nigdy tu nie byłem, lecz wszystkie mają mniej więcej ten sam rozkład. Musimy teraz tylko znaleźć tutejszy terminal głównego komputera przeładunkowego... powinien znajdować się na prawo od ciężkiego przenośnika dla naprawdę dużych palet, maszyn i tak dalej, widzisz? Oto i on. Wszystkie ideogramy są niemieckie, lecz to nie ma znaczenia...

Stał na podwyższeniu obok długiego przenośnika dla ciężkich ładunków. Zacząłem stukać w klawisze i gdzieś w składzie rozległ się szczęk innej pary ramion, gotowej do przesunięcia nowego ładunku. Maszyneria zaszumiała cicho i pojawiły się dwie palety sunące jak najkrótszą drogą.

Wszyscy byli widocznie podenerwowani, Dragovic szarpał kołnierzyk, Alison przesuwała niespokojnie palcami po nierównej powierzchni brzegu panelu.

- Zatem, jest tu?

- Tak. Teraz to tylko kwestia minuty albo dwóch. Cholera!

- Coś nie tak? - wyrzuciła.

Wpatrywałem się wściekłym wzrokiem w migające litery.

PILNE**

W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K

PILNE**

- To nic, nic się nie stało. Tylko jakiś programista stroi sobie głupie żarty. Już tu jest.

Rozluźniła się nieznacznie.

- Dzięki Bogu. A więc wysłałeś ją po prostu w paczce, by krążyła w twoim systemie transportowym. Nie znalazłeś niczego lepszego, lecz podjąłeś okropne ryzyko, nawet programując okrężną trasę. Przecież mogli po prostu dostać się do komputera i prześledzić trasę każdej paczki wysłanej z biura mniej więcej w tamtym okresie. Lutz był w stanie to zrobić albo ktoś inny; mogą sobie pozwolić na prawdziwych ekspertów. Albo mogli zmusić cię, byś wyjawił jej trasę.

Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.

- Nie, nie mogli. Nie mogli mnie zmusić, ponieważ nic o tym nie wiedziałem, a komputer nie był w stanie wyświetlić żadnej takiej paczki, gdyż nigdy nic takiego się nie pojawiło.

- A zatem, w jaki... Zachichotałem.

- Wiesz, jak działa ten system? Nie? Pomysł nie jest zbyt skomplikowany. Miałem już serdecznie dość opóźnień w transporcie międzynarodowym, przesyłki czekały bez końca na oclenie albo przeładunek do środków transportu kołowego, kolejowego lub powietrznego, czy też aż do chwili, gdy ktoś jest w stanie wypełnić kontener lub zagwarantować ładunek powrotny, tego typu rzeczy. Nawet kiedy Wspólnota Europejska zniosła bariery celne, zostały natychmiast zastąpione baterią punktów kontrolnych, które były dziesięć razy gorsze: bezpieczeństwo, zdrowie i wiele innych. Do tego przesyłki ginęły, dochodziły uszkodzone, źle się z nimi obchodzono; każde opóźnienie zwiększało jedynie szansę na wystąpienie jakiejś nieprawidłowości. Spędziłem mnóstwo czasu zastanawiając się, jak to wszystko można by uprościć, żeby paczki mogły same o siebie zadbać. W głowie zaczął mi kiełkować pewien pomysł. Rozwiązanie okazało się całkiem proste: sieć przewozowa, w bezustannym ruchu, gdzie każde połączenie drogowe, kolejowe, wodne czy powietrzne jest koordynowane i przez cały czas monitorowane przez systemy komputerowe. I inteligentne opakowania: każda przesyłka, nawet najmniejsza z paczek, ma zamiast etykiety swój mały kompute-rek. Bardzo prosty, solidny, odporny na awarie, lecz wystarczająco sprytny, by znać swoją tożsamość, zawartość, adres wysłania i docelowy, i wszystkie specjalne warunki. Do tego pozostaje w kontakcie z główną siecią. W ten sposób sieć wie, gdzie znajduje się każda z przesyłek, każda paczka wie, gdzie jest i między sobą wybierają najefektywniejszą trasę, nawet z jednego końca składu na drugi, a jeśli po drodze coś zawiedzie, zawsze mogą ją zmodyfikować. Dlatego też nasze frachtowce zawsze są wykorzystane do maksimum ładowności, nic nie musi czekać i wiemy dokładnie, gdzie coś jest i kiedy dotrze do danego punktu, kiedy opuści system i tak dalej. I do tego system jest absolutnie uczciwy, ponieważ komputer wie, kiedy ktoś chce go oszukać. Nie można też dostać się do komputera, nie niszcząc opakowania; a wtedy zostaje zaalarmowany główny komputer. To właśnie pozwoliło nam na negocjacje międzynarodowych umów, by każdą przesyłkę sprawdzać jedynie przed wysłaniem i w punkcie docelowym, kiedy to programuje się etykietę. I dalej jazda! Żadnych kontroli, kradzieży, opóźnień. Przeszkodź przesyłce, a krzyknie na pomoc. Opóźnij jej przebieg, a sama znajdzie sposób, by to obejść. Nie ma nic prostszego. Trzeba było tylko to wszystko wprawić w ruch. Alison skrzywiła się.

- Racja. To wszystko. A ile razy wyrecytowałeś to małe przemówienie?

Odwzajemniłem jej grymas.

- Chcesz powiedzieć, nie licząc chwil, kiedy robiłem to przez sen? Dawno straciłem rachubę.

- Ale powiedziałeś, że nie było żadnej paczki...

Między dwie odwrócone palety, których ramiona rozładowujące uniesione były niczym w salucie, wpłynęła jeszcze jedna, na której leżał jedynie duży plastikowy pojemnik z eleganckim znakiem graficznym C-Tran, upstrzony sloganami reklamowymi w wielu różnych językach, lecz wyglądający już na nieco podniszczony.

- Szkoda, że nie będę mógł tego wykorzystać do celów reklamowych. Widzisz, taki system jest w stu procentach uzależniony od wydajnej cyrkulacji. Jeden zator gdzieś na trasie, jedna nie wykryta awaria i tracimy większość naszej przewagi nad bardziej konwencjonalnymi metodami. Dlatego też musi być nieustannie monitorowany poprzez włączanie w system ładunków kontrolnych, zawsze w ruchu, bezustannie krążących, nigdy nie rozładowanych, informujących dzięki dołączonemu komputerowi i wyposażeniu telemetrycznemu o ruchu i wszystkich innych parametrach. Zazwyczaj właśnie to się w nich znajduje. - Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Aż do tej pory. Oczywiście musimy odwoływać je czasami, by zreperować wyposażenie i tak dalej, lecz wpisane są pod konserwacją, a nie transportem. I są sprawdzane, by upewnić się, że nie są wykorzystywane do przemytu, oczywiście nie w obrębie Wspólnoty Europejskiej. W przeciągu dnia lub dwóch, odkąd włożyłem tu waszą Włócznię, odbyła bezpłatną wycieczkę po Europie, nie do wyśledzenia i niedostępna, chyba że dla kogoś, kto zna system konserwacji i wie, jak się do czegoś takiego dobrać - mój drogi wspólnik Lutz nigdy nie pobrudził swoich rąk zajmowaniem się czymś takim. A któż miał wiedzieć, który z rozlicznych ładunków testowych jest tym właściwym i posiadał odpowiednie umiejętności, by go wyśledzić. Przemoc na nic by się w moim przypadku nie zdała. Może jakiś rodzaj opętania, lecz nie wtedy, kiedy mam się na baczności.

Alison, Rycerz Graala, przysiadła na występie biegnącym wzdłuż przenośnika i przyglądała się z szeroko otwartymi oczami, machając przy tym nogami, gdy paleta z westchnieniem zatrzymała się tuż u jej stóp.

- Czytałam o tym wszystkim w twoich aktach - powiedziała. - Nigdy nawet słowa o ładunkach testujących. I wiesz co? Powinnam była się również domyśleć, że wiesz o Spirali i Jądrze. Stworzyłeś tutaj jakiś rodzaj mikrokosmosu, sekretny świat, który znajduje się w bezustannym ruchu.

Nachyliłem się nad pojemnikiem, wsunąłem klucz elektroniczny w zamek i otworzyłem pokrywę. Alison wydała pełne podniecenia sapnięcie. Przede mną, na plątaninie taśm łączących różne ponurobeżowe pudełka przyrządów, leżał drugi metalowy futerał, który Le Stryge przygotował dla Włóczni. Już wyciągałem po niego rękę, gdy usłyszałem metaliczny trzask niepodobny do żadnego ze zwyczajnych dźwięków składu - zbyt blisko. Oczy zwróciły się z jednego obrazu na drugi, gdzieś na granicy pola widzenia; Alison, z otwartymi ustami, chwytająca za rękojeść miecza - co przy tym kącie, nawet jeśli była tak szybka, jak Mali, nie miała żadnych szans na wyciągnięcie ostrza.

Ręka Dragovica znajdowała się w pół drogi od futerału z bronią. Jego kciuk wciąż jeszcze spoczywał na bezpieczniku - przesunął go, nie zdając sobie sprawy, że rozlegnie się to tak głośno - że wszyscy w jednej chwili wstrzymają oddechy. Zaalarmował nas oboje i wiedział o tym. Nie będzie żadnych przygotowań; miał zamiar strzelać bez namysłu. Musiał.

Zamarłem w bezruchu z jedną ręką wciąż uniesioną w powietrzu, drugą opartą o brzeg terminalu. Wyciągnąłem palce i nacisnąłem z całych sił. Poczułem, jak przycisk funkcyjny w górnym rzędzie ustępuje i zapada się, lecz wydawało się, że upłynęła cała wieczność, nim się coś stało, a w tym czasie broń uniosła się w naszą stronę. I wtedy rozległ się dźwięk alarmu, rozbłysło czerwone światło, a przenośnik obudził się do życia. W tej samej chwili skoczyłem naprzód nad pojemnikiem, zderzyłem się z Alison i strąciłem ją w występu, na którym siedziała, prosto na przenośnik. Przelotnie mignął mi odwrócony do góry nogami Dragovic, który stał z szeroko otwartymi ustami; po chwili rolowaliśmy się splątani po podłodze. Rozpoczął rozchodzącą się echem kanonadę w tej samej chwili, gdy na lini strzału znalazła się wysoka pakowarka; pociski odbiły się z pustym dudnieniem, rozsiewając wokoło odłamki drewna. Wartownicy natychmiast znaleźli się u jego boku i wyciągnęli ciężkie pistolety. Nie było to zaskoczeniem: sam ich wybrał.

Stanęliśmy niepewnie na nogi i pochyleni przemykaliśmy za przesuwającymi się pudłami, bawiąc się w chowanego z wartownikami. Wystrzelili kilka razy, lecz trafiali tylko w przesyłki i szkielet przenośnika. Jeden, zrozumiawszy, że w ten sposób niczego nie osiągną, wskoczył na boczny występ, by rozejrzeć się z góry. Sięgnąłem między paczkami i pchnąłem w jego stopę, niemalże odcinając mu przód buta. Zachwiał się, zmarnował jeden pocisk, strzelając w dach, i upadł z głuchym łoskotem, wyzwalając kolejny niecelny strzał. Drugi opróżnił magazynek, strzelając po paczkach, a ja uciekałem między nimi wśród latających w powietrzu kawałków tektury i drewna.

Wartownicy wrzeszczeli na Dragovica, żądając, by skończył z nami jak najszybciej; z ich głosów wynikało, że byli nieźle przerażeni. A on miał jeszcze coś podobnego do mózgu, toteż rozkazał im posuwać się skokami coraz dalej, a on będzie miał na nas oko. Dostrzegł nas i rozpętał następną kanonadę; schowaliśmy się za wysokim, masywnym pojemnikiem z maszynerią, podczas gdy wartownicy wdrapali się hałaśliwie na występ i przeskoczyli przestrzeń oddzielającą ładunki. Jeden wysunął ramię i strzelił dwukrotnie na oślep, by zyskać tym samym czas na zeskoczenie na dół. Nie było nas tam. Bez słowa - wystarczyło spojrzenie - oboje zaczęliśmy popychać ciężki pakunek. Kapitan w ostatniej chwili zdążył odskoczyć, my uciekliśmy, a pakunek z głośnym łoskotem uderzył o podłogę. Pośliznął się, zderzył z pierwszym rzędem stelaży i upuścił futerał z Włócznią i pistolet, który przesunął się pod dolną półkę. Kapitan schylił się, chcąc odzyskać pistolet. Rzuciliśmy się na niego, lecz musieliśmy z powrotem odskoczyć, gdy załadowana paleta przemknęła niewinnie obok nas, wracając do swych starych zajęć. Pocisk odbił się od niej rykoszetem; wartownik strzelał zza przenośnika. Po czym odrzucił bezużyteczny pistolet i wszyscy odskoczyli, wyciągając szable. Odwróciliśmy się, a oni byli już na nas.

To na mnie rzucili się obaj, parując błyskawiczne pchnięcie Alison i przemykając obok, zarzucając mnie wściekłym gradem cięć. Myśleli, że jestem tym słabszym, zamierzali powalić mnie szybko samą siłą, by potem móc zająć się Alison. Nie kupiła tego; nagle znalazła się tuż przy mnie i przylgnęła plecami do moich pleców; miękka, poruszająca się obecność, a wartownicy krążyli wokół nas niczym kłapiące psy. Byli dobrzy i szybcy, a jeden niemalże równie dobry, co kapitan. Najwyraźniej Alison także myślała, że jestem słabym ogniwem, gdyż obracała nami tak, by zawsze stać twarzą do niego. Lecz to do niczego nie prowadziło.

- Do diabła z tym! - wrzasnąłem. Pewnie równie dobry okrzyk wojenny, jak każdy inny. Runąłem na kapitana z błyskawicznym pchnięciem. Zablokował zręcznie ostrze i ciął, celując w moją twarz. Odparowałem i odskoczyłem, jak mi się wydawało, ze śmiertelną powolnością; a jednak moje ostrze znalazło się po drugiej stronie jego, a on wyciągał ramię do riposty. Włożyłem cały mój ciężar w to pchnięcie, które minęło jego miecz i zagłębiło się tuż pod mostkiem, przyszpilając go do schludnej sterty plastikowych worków. Szarpnąłem, uwalniając ostrze, a on złożył się z jękiem, gdy przywaliły go worki. Odwróciłem się we właściwym momencie, by zobaczyć, dlaczego bali się Alison. Ruszyła do przodu z migoczącym gradem ciosów, a jej pałasz niemalże zniknął, przeniknął przez obronę wartownika i ukłuł go raz po raz w klatkę piersiową. Zaryczal i wykonał pchnięcie, ona odskoczyła i odparowała gwałtownie okrężnym, nie do odparcia ruchem, którego sama siła wyrwała mu broń z ręki i cisnęła daleko i wysoko, zostawiając go bezbronnego wobec błyskawicznego pchnięcia; klasyczne fleche, które zagłębiło ostrze Alison głęboko pod jego pachę i zabiło go na miejscu.

Lecz gdy uwalniała ostrze od osuwającego się ciała, pocisk szarpnął jej rękawem i drugi uderzył w półkę. Kapitan odzyskał swój pistolet. Miałem zamiar odciągnąć ją za regały, lecz to ona mnie odciągnęła.

- Przyszpilił nas... - wysapała. - Zmierza w stronę drzwi! Skoczymy na niego z dwóch stron! Ty z lewej. Gotów? - Skinąłem. - Raz... dwa... już!

Wyskoczyliśmy razem, lecz ja przeskoczyłem przez szerokie torowisko, a ona puściła się pędem prawą stroną. Gdyby kapitan zwlekał choć chwilę, pewnie nigdy by stąd nie wyszedł; lecz on był już przy drzwiach z ręką na klamce i wycelowanym pistoletem - pod pachą trzymał metalowy futerał. Tym razem Alison rzuciła się na mnie; upadłem, a pociski uderzyły w ustawione paczki, gdzie stałem pół uderzenia serca wcześniej. Nagle wystrzały ucichły z niegłośnym trzaśnięciem. Mauser zaciął się; albo zaszkodził mu upadek na podłogę, albo śpiesząc się, źle załadował magazynek. Złożone urządzenia ciężko utrzymać na Spirali w należytym stanie, gdzie społeczeństwa industrialne nie mogą się rozwijać. W tej samej chwili zerwaliśmy się na równe nogi i rzuciliśmy w jego stronę; lecz drzwi zatrzasnęły się z łoskotem tuż za nim.

Mógł czekać na zewnątrz, by strzelić, gdy się tylko pojawimy, lecz jakoś nie chciało mi się wierzyć, że będzie ryzykował, próbując odblokować pistolet. Wybiegliśmy na jasno oświetlony dziedzniec i spostrzegliśmy, że siatka druciana wciąż jeszcze drży w miejscu, w którym przedostał się na zewnątrz. Na drucie kolczastym na szczycie znaleźliśmy strzępki czarnego materiału. Z oddali dobiegł nas odgłos pośpiesznych kroków. W przeciwieństwie do wewnętrznych drzwi, otworzenie bramy wymagało klucza z obu stron i to kosztowało nas kilka cennych sekund. Wybiegliśmy na zewnątrz; lecz w którąkolwiek stronę nie spojrzeliśmy, widać było tylko nagie cegły oraz gładko sterylne aluminiowe boki budynków i puste, poznaczone kałużami ulice pomiędzy nimi.



Rozdział ósmy


Głośno zazgrzytała zębami.

- No cóż, to musi być albo w tę, albo w drugą stronę - zacząłem, patrząc na chodnik w miejscu, gdzie zeskoczył.

Wyczyszczony deszczem tarmakadam był zadeptany i brudny, lecz pośród smug mętnej wody widać było wyraźnie jeden odcisk. Nagle Alison krzyknęła i wskazała na plamę błota na brzegu chodnika nieco dalej.

- I co z tego? W taką pogodę nie brak chyba błota?

- Możliwe, ale z kawałkami trawy i kwiatów? Rozejrzałem się po jałowej pustyni przemysłowej, wzniesionej wystarczająco niedawno, by natura nie zaczęła jeszcze domagać się swych praw poprzez pęknięcia w betonowej fasadzie.

- Lepsze to niż nic. Chodźmy!

Lecz ona już biegła. Droga była krótka, skręcała w lewo, okrążając ogrodzenie, które naprawdę wyglądało na nie do pokonania, po czym kończyła się na głównym parkingu, pustym już z wyjątkiem kilku ciężarówek. Dalej była droga prowadząca do miasta, na której nawet o tej porze panował całkiem spory ruch. Raz jeszcze stanęliśmy, rozglądając się bezradnie na wszystkie strony.

- Nie mógł tam pójść!

- Dlaczego nie? - powiedziała i ruszyła dalej. W biegu wyciągnęła miecz, zrobiłem to samo. Mieliśmy duże szansę, że nikt nawet ich nie zauważy, jeśli sami nie będziemy zbytnio zwracać na siebie uwagi; takie już jest Jądro. Lecz obnażone, błyszczące ostrze w światłach nadjeżdżającego samochodu? To może być zupełnie inna sprawa. Gliny zjawiłyby się w mgnieniu oka. Dotarliśmy do drogi, przeskoczyliśmy przez niskie ogrodzenie i znaleźliśmy się na ścieżce dla rowerów. Nie przestawaliśmy patrzeć przed siebie.

- Zdążył zniknąć - powiedziała Alison. - Jest już pewnie poza miastem, w ciemnościach...

Chwyciłem ją za ramię.

- Nie, na Boga! Patrz!

Jej oczy rozbłysły w świetle ulicznych lamp.

- Jasne! Mamy go! Mamy lisa!

Nie wyglądała mi na kogoś, kto z pasją poluje na lisy, toteż odgadłem, że musi też znać ten stary dowcip. I tam się ten drań udał, bez wątpienia. Muskularna postać w czerni, z poszarpanym jednym rękawem, spod którego przeświecało coś białego i błysk metalu trzymanego pod pachą przedmiotu, biegła, jakby się paliło, ścieżką dla rowerów prowadzącą do miasta. W następnej chwili zniknął w podziemnym przejeździe. Rzuciliśmy się biegiem, nasze stopy uderzały rytmicznie o twardą powierzchnię.

- Już dawno powinno go tu nie być! - wysapałem. - Ja bym tak zrobił, a myślę, że on jest w lepszej formie! Zraniliśmy go?

- Nawet go nie drasnęliśmy! - odpowiedziała, z trudem łapiąc oddech. Po czym, nie zatrzymując się, odwróciła głowę i spojrzała w tył na jarzącą się budkę telefoniczną, którą dopiero co minęliśmy.

- Nie sądzisz chyba, że...

- Co takiego? Że Brocken jest przy telefonie?

- Nie, idioto! - fuknęła. - Za to baron bez wątpienia!

- Och. Racja. Pamiętaj, że setki mil stąd. Tak czy inaczej, lepiej mieć uszy i oczy otwarte.

Pobiegliśmy przejściem podziemnym w dół, po czym ponownie w górę i nagle pozostawiliśmy za sobą przemysłowe odludzie i znaleźliśmy się w świecie neonów i wystaw sklepowych. Na ulicach wciąż było sporo ludzi. Tłum zafalował, dostrzegliśmy odwracające się głowy, błysk metalu i czarną postać biegnącą zygzakiem między ludźmi. Ruszyliśmy ciężko za nim, puszki po napojach i porzucone pudełka po pizzach wylatywały z sykiem spod naszych stóp - były to zwyczajne śmieci miejskiego wieczoru. Zwracaliśmy mniej uwagi niż kapitan; mój czarny, podobny do pirackiego strój i jaskrawą opaskę na czole można było pomylić z kosztownym strojem do biegania, a uniform Alison z kombinezonem. Większość przechodniów zobaczyła prawdopodobnie parę około trzydziestki podczas wieczornego biegu, a każdy kto zauważył miecze, miał wystarczająco rozumu, by nic na ten temat nie mówić. Nie odzywaliśmy się, gdyż szybko stracilibyśmy dech; lecz błyskawiczne spojrzenie Alison potwierdziło moje przypuszczenia. Zbliżaliśmy się do kapitana, choć był bardzo szybki. Byliśmy wystarczająco blisko, by dostrzec od czasu do czasu świetlny refleks na metalowej powierzchni futerału, łopoczący skrawek rękawa, białka wyłażących na wierzch oczu, gdy rzucał oszalałe spojrzenia w tył. Tuż za jego piętami postępowała natychmiastowa śmierć, a on wiedział o tym. Lecz nagle wszystko się odmieniło.

Poczułem to kilka sekund wcześniej, zanim zobaczyłem i upłynęło jeszcze kilka sekund, nim uwierzyłem, że to zobaczyłem. Najpierw pomyślałem, że to wyczerpanie, limit moich sił - przypominające ostatnie metry maratonu w Bostonie. Lecz teraz nie przebiegłem nawet połowy dystansu, a już poczułem, że nogi mam jak z ołowiu, brak mi tchu, coś przygniata mi klatkę, niczym opór uzyskiwany na symulatorze jazdy na biegówkach. Nic nie powiedziałem, parłem naprzód, lecz spostrzegłem, że Alison poszarzała na twarzy i biegła z zaciśniętymi ustami. Nagle, gdy kapitan skręcił za róg, naprawdę coś zobaczyłem, coś, co pamiętałem aż za dobrze. Wisiało w powietrzu niczym duch mgły, rozrzedzone, niematerialne, wypełniało szeroką ulicę od brzegu do brzegu; lecz usadowiło się wokół mnie, gdy się pojawiłem i ciężar zwiększył się wyraźnie. Biegłem, a to coś przywarło, rozszerzając się strumieniami na boki, niczym kilwater. Teraz głowy odwracały się, gdy przebiegaliśmy, i mogło by się wydawać, że pośród niektórych mgła pozostaje, a twarze zmieniały się, uderzone niespodziewanym spazmem, błyskiem zwierzęcej wściekłości. Nie tylko paru skinheadów, pewnie neonazistów, lecz także zwyczajna młoda kobieta, typ Hausfrau, nastoletnia dziewczyna z rożkiem lodów i pulchny Burgerlichter w okularach w rogowej oprawie, stanowiący niewielkie zagrożenie, chyba że dla drugiej porcji Kalbsfleisch. Niektórzy z nich tylko patrzyli, lecz inni poruszyli się, jakby chcieli za nami podążać. Próbowałem wytłumaczyć sobie, że to moja wyobraźnia płata mi figle, lecz gdy zerknąłem przelotnie na Alison, uzyskałem w odpowie-dzi spojrzenie pełne przerażonej czujności i twierdzące skinienie głowy. Moje płuca pracowały ciężko, już miałem odpowiedzieć coś sensownego, gdy zobaczyłem, jak delikatne, mgliste serpentyny wpływają w ruch uliczny i przeciskają się do wozu policyjnego, który mijał nas po drugiej stronie.

Reakcja była natychmiastowa: kierowca wcisnął z całych sił hamulec, włączyła się syrena, a samochód wykonał skręt w kształcie litery U prosto przez torowisko Strassenbahn i skierował się prosto na nas. Alison wrzasnęła z wściekłością i chwyciła mnie za ramię, ciągnąc przez chodnik w stronę kryjącej się w mroku bocznej uliczki. Nie trzeba było mnie przekonywać; skręciliśmy za róg, przeskoczyliśmy przez barierkę na teren podziemnego parkingu i ruszyliśmy z tupotem między pachnącymi benzyną rzędami samochodów w kierunku znajdującego się po drugiej stronie wyjścia.

- To... powinno... ich zgubić! - wysapała, gdy wyszliśmy chwiejnie na pogrążoną w mroku uliczkę. Z trudem łapiąc oddech, chwyciła się słupka bramy.

Zrobiłem głęboki skłon, by osłabić ból wywołany pojawiającą się kolką.

- Jasne... musimy wrócić... odnaleźć ślady kapitana... - nagle wciągnąłem ją w cień rzucany przez ścianę i syknąłem. - Patrz!

Wyjście znajdowało się tuż przy rogu większej ulicy, oświetlonej znacznie gorzej niż główne arterie i zupełnie pustej. Lecz zauważyliśmy, że dwa bloki dalej wyszedł z alei mężczyzna, chwiejąc się na nogach, widać było, że jest w znacznie gorszej formie niżmy; zataczał się jak pijany. Z takiej odległości nie można było być pewnym, lecz ja jakoś nie miałem żadnych wątpliwości. Wsparł się na chwilę o słup latarni, przyciskając do piersi coś dużego; nie musiałem widzieć, co to takiego. Nasz niezamierzony skrót szczęśliwie okazał się właściwym tropem; pozostało nam tylko zbliżyć się cicho, trzymając się cieni, i będziemy go mieli.

Lecz poruszanie się cicho długo trwa, szczególnie gdy jest się tak wypompowanym, jak my; nawet utykając i ciężko łapiąc powietrze, zyskiwał nad nami przewagę. Zaczynało to wyglądać, jak próby szybkości dla starców. Przed nami było skrzyżowanie, a za nim plac budowy z majaczącym w mroku dźwigiem podobnym do wartownika za wysoką siatką - zbyt wiele możliwości, by nas wykołować.

- Do diabła z tym! - szepnąłem, wychodząc z bramy. - Pogońmy go! Przy odrobinie szczęścia potknie się i złamie ten cholerny...

Chwyciła mnie za ramię.

- Czekaj! Przechodzi przez ulicę! Schowaj się z powrotem! Za późno, ponieważ wcale nie przechodził na drugą stronę.

Szedł prosto do tej posępnej siatki, wepchnął futerał do kieszeni i zaczął się wspinać. Tyle że, jak to zwykle bywa, najpierw rozejrzał się w obie strony i, oczywiście, dostrzegł nas. Mógł sobie utykać, lecz ruszył w górę niczym przerażony kot; był na górze, kiedy znaleźliśmy się tuż pod nim. Podskoczyłem i ciąłem, lecz ostrze przeszło jakąś stopę za nisko, gdyż przeskoczył przez drut kolczasty na nieregularne stosy za siatką. Wylądował z metalicznym szczękiem, który wydawał się rozchodzić kaskadą w mrok. Alison już za nim ruszyła. Chwyciłem ją za piętę i uniosłem ją w górę do samego szczytu, zniecierpliwiona sięgnęła w dół i wciągnęła mnie za sobą, po czym skoczyła, celując w ten sam stos co kapitan. Wyciągnęła w locie miecz, wylądowała z podobnym szczękiem i zbiegła w dół sterty niczym po schodach. Zostawiłem miecz tam, gdzie był, lądując pośliznąłem się i upadłem na metal, który wydał pode mną głuchy blaszany łoskot. Była to zardzewiała maska starego samochodu, ześliznąłem się po niej na następną znajdującą się poniżej. Skoczyłem, spodziewając się stałego gruntu, lecz wylądowałem na zboczu, stromym, niepewnym zboczu, które ustąpiło pod moimi obcasami niczym ilaste podłoże lub osypisko. Chwyciłem się samochodu i zacząłem szukać oparcia dla stóp; pode mną ciemność rozlewała się niczym jezioro w Piekle. Coś dotknęło mojej nogi i wierzgnąłem zaalarmowany.

- Tutaj w dole! - syknęła Alison i ponownie szarpnęła. Ustąpiłem, wsparłem się na niej i zaczęliśmy razem schodzić, ślizgając się na niewielkich, przemieszczających się kawałkach metalu. Gdy osiągnęliśmy dno, stanąłem pewnie na nogach, ona straciła równowagę i niemalże upadliśmy głowami w dół pod kaskadę klekoczących rzeczy. Pomogłem się jej podnieść, odnalazłem jej miecz i razem ogarnęliśmy wzrokiem zagraconą przestrzeń, nasłuchując najcichszych odgłosów ruchu. Tysiąc oczu odwzajemniło to spojrzenie, była to makabryczna kostnica pustych oczodołów i bezzębnych uśmiechów. Wraki lśniły nikłą łuną miasta odbitą od chmur. Poświata ta zastępowała światło księżyca albo gwiazd, odbijając się ciemno w opalizującej kałuży, która pluskała cicho pod naszymi stopami. To nie był plac budowy, ale cmentarzysko, komunalne ognisko zarazy dla zebranych kości planowanego starzenia się, gnijące ciała samo-chodów. Ich rozebrane na części wnętrzności okrywały zbocze, po którym zeszliśmy.

- Dantemu nie spodobałoby się to! - wymruczałem i nagle strzeliłem palcami. - Stuttgart! Duże złomowisko, niedaleko od centrum miasta! Metallwiederaufbereitungs Amemingen! To miejsce jest własnością jednej z firm Lutza zajmujących się przetwórstwem surowców wtórnych. Mogli wyznaczyć tutaj spotkanie...

Niespodziewana sztywność w postawie Alison, kazała mi zamilknąć skuteczniej niż jakikolwiek gest. Spojrzałem w tę samą stronę co ona i instynktownie otoczyłem ją ramieniem. Chmura wróciła, dryfując za siatką niczym smugi pajęczyny; i była grubsza. Nagle jakby zebrała się w sobie i przetoczyła, nie przez oczka, jak by się można było tego spodziewać, lecz górą, niczym żywa rzecz, która nie mogła znieść rozczłonkowania. Zauważyłem, że ominęła również drut kolczasty na górze. Zadrżeliśmy, gotowi rzucić się do ucieczki, gdy tylko ruszy w naszą stronę. Lecz nie zrobiła tego. Zanurkowała w dół, stając się coraz grubsza i bielsza, niczym wodospad wylewający się z pustki prosto na ziemię za płotem; opadała przez kilka sekund, potem zniknęła.

Nie byliśmy głupi. Wyczerpani rzuciliśmy się do ucieczki, rozbryzgując wodę tej cholernej kałuży. Lecz Alison poślizgnęła się, potem ja, jakby metal pogrzebany pod powierzchnią chwytał nas słabo za kostki; gdy rozległ się dźwięk, nie zdołaliśmy się jeszcze przedostać na drugą stronę. Za nami zaczęło się podnosić całe zbocze, jakby to było trzęsienie albo jakby coś kopało pod spodem. W powietrze wyleciał rój rozrzuconych małych części, najpierw w luźnych chmurach, potem gejzerami, potem długimi wstęgami, które falowały i poruszały się konwulsyjnie, by później ponownie się rozpaść - wszystko to na przestrzeni sekundy albo dwóch, a my patrzyliśmy z otwartymi ustami, przerażeni. Rozległ się szybki, zdecydowany szczęk i z metalicznych zboczy zwałowiska, falując długimi metalicznymi kleszczami, uniosło się coś przypominającego głowę. Nie ludzką głowę; miała dwie błyszczące soczewki - wielofasetowe kopuły sterczące z dwóch wierzchołków trójkątnego pyska bez żadnych rysów. Tuż poniżej coś zaklekotało, coś niczym szerokie szczęki. Dalej garbate ciało wygięło się i uniosło na sześciu lśniących matowo nogach, strząsając deszcz zardzewiałego metalu i ociekając zużytym olejem i brudną deszczówką. Ta rzecz składała się wyłącznie z odpadów; metal szczękał, trzeszczał, piszczał; a mimo to wyglądała bardziej na twór organiczny niż mechaniczny. Mogła być głodną modliszką. Potwór pajęczym chodem ruszył naprzód przez kipiące rozlewisko.

Posuwał się tak szybko, że zahipnotyzowani przerażeniem omal nie zostaliśmy złapani. Szpon uderzył w naszą stronę; Alison z trudnością zdołała obronić się mieczem, a ja nawet nie wyciągnąłem swojego. Gdy to coś cofnęło się z grzechotem, wygrzebałem ze stosu odpadków wał korbowy i rzuciłem nim niczym młotem. Szczęk był ogłuszający, a u naszych stóp opadł deszcz odpadków. Rzecz zatoczyła się w tył, młócąc powietrze przednimi kończynami. Cisnąłem stalowym prętem niczym oszczepem, celując w wystające oko. Rzuciliśmy się do ucieczki.

Rzecz ruszyła ze stukotem za nami, już nieco wolniej, zgrzytanie i skrzypienie zardzewiałego metalu zlewało się z przyprawiającym o ciarki sykiem i zgrzytem. Obiegaliśmy samochody, przechodząc z jednego poziomu kompletnej ciemności na drugi i zawsze za rogiem albo tuż za naszymi plecami rozlegał się ten złowrogi zgrzyt. Czasami rzucała się niespodziewanie zza sterty albo gramoliła się na ścieżkę, zastępując nam drogę, i stała tak, czekając z szarpiącą nerwy cierpliwością. Nie ulegało wątpliwości, iż polowała na nas jak prawdziwy drapieżnik, tylko że krył się za tym spryt znacznie większy niż u zwierząt. Dwukrotnie próbowałem jej dosięgnąć, lecz była już na to przygotowana; raz złapała za oś, którą miałem rzucić, i omal nie przyciągnęła mnie do siebie. Wielokrotnie próbowaliśmy zgubić ją w wąskich przerwach między stertami, ale ta potworna rzecz po prostu kurczyła się i przepychała ze zgrzytaniem i skrzypieniem metalu. Już wcześniej byliśmy zmęczeni, teraz ledwo trzymaliśmy się na nogach, ślizgając się na niepewnej powierzchni, przewracając na kolana w plugastwo samochodowych wnętrzności. W dodatku znajdowaliśmy się daleko od ogrodzenia, gdyż zostaliśmy zręcznie zapędzeni do samego serca rozległego placu niedaleko olbrzymiego dźwigu.

- Wejdź na niego! - wrzasnąłem, lecz Alison potrząsnęła ospale głową.

- To na nic... też tam wejdzie... albo po prostu nas ściągnie... I wtedy poczułem się, jakby ciemności eksplodowały światłem. Potrząsnąłem nią z całych sił.

- Ja wejdę! - krzyknąłem. - Ty krąż! Uciekaj przez cały czas!

Gdy uniosła głowę, jej oczy rozbłysły dziko, a potem, zupełnie niespodziewanie, uśmiechnęła się do mnie w ciemności. Ta niezwykła kobieta instynktownie zrozumiała mój pomysł, a co więcej, zaakceptowała go bez słowa, choć narażałem ją na olbrzymie niebezpieczeństwo. Uniosła coś ciężkiego, co wyglądało na tłok, i cisnęła nim prosto w nadchodzącą rzecz. Był to rzut, który nie okryłby hańbą nawet olimpijskiego kulomiota, była też ode mnie celniejsza. Jedno lustrzane oko zgasło pośród odłamków samochodowych reflektorów. Przez myśl by mi nie przeszło, że będzie to miało jakieś znaczenie, lecz okazało się inaczej; rzecz oszalała i przez chwilę miotała się bezcelowo. Kiedy dostrzegła ją i skoczyła, Alison była już daleko, a ja znajdowałem się w połowie drabinki albo wyżej, modląc się, bym dał radę. Alison wymykała się, klucząc wokół podstawy dźwigu, nigdy nie oddalając się od niej za bardzo; ja zaś wspiąłem się na małą metalową galerię. Kabina była stara i powgniatana, zatrzask w drzwiczkach słaby; dostanie się do środka mogło zająć cenne sekundy, których nie miałem. Mój miecz przeszedł przez szybę ochronną w deszczu odłamków, ruszyłem za nim i zacząłem wyrywać przewody z tablicy rozdzielczej, chcąc je zewrzeć z pominięciem stacyjki.

Wydawało się, że upłynęły całe wieki, nim silnik zakaszlał i zaskoczył, a ja opadłem na zatłuszczone krzesło i zacząłem poruszać dźwigniami i naciskać na pedały. Przez chwilę mój zamroczony umysł próbował pilotować helikopter, jednak kiedyś pokazano mi, jak kierować portowym dźwigiem, a ten niewiele się różnił - za wyjątkiem dodatkowego przycisku, który tu też powinien być. Pochyliłem się nad tablicą kontrolną, studiując pokryte brudem niemieckie oznaczenia, i wreszcie znalazłem duży czerwony przełącznik. Włączyłem go.

Gdzieś w dole rozległ się okrzyk Alison - czy nie był to wrzask? Wyciągnąłem szyję i ujrzałem, jak wdrapuje się na maskę samochodu i kuca z ostrzem opuszczonym poziomo przed sobą. Ze straszliwą odwagą została tam, czekając na zbliżającą się rzecz, która nadchodziła wolno, jakby ten niespodziewany bezruch wzbudził w niej jakieś podejrzenia. I miała rację, gdyż Alison ustawiła się w idealnym miejscu. Nawet nie musiałem obracać dźwigu; zwolniłem linę wciągarki, ciężki kabel zapiszczał w blokach; zamocowany na jej końcu wielki chwytak z uruchomionym elektromagnesem wystrzelił w dół niczym harpun i z łoskotem wbił się głęboko w plugawe cielsko. Rzecz wstrząsana konwulsjami stanęła dęba i wydała z siebie skrzek przypominający dźwięk trącej stali. Skorzystałem z okazji i zmieniłem kierunek obrotów silnika, od razu ustawiając je na maksimum i puściłem sprzęgło wciągarki. W normalnych okolicznościach nie byłby to dobry pomysł, gdyż ze względu na inercję można było połamać koła zębate albo przewrócić dźwig. Lecz teraz było mi wszystko jedno; a w dodatku, skoro poruszał się tak lekko, potwór z pewnością był pusty w środku. Uniósł się nad ziemię, wijąc się i kopiąc, metalowy pająk schwytany jedną pajęczą nicią ze stali. Alison zeskoczyła i odbiegła na bok za podstawę dźwigu, a gdy była już wystarczająco daleko, pociągnąłem za drążek chwytaka i przesunąłem przełącznik oznaczony podwójną błyskawicą na aus. Zaciskające się szczęki zmiażdżyły i rozerwały wierzgający korpus; magnes, już wyłączony, pozwolił zmiażdżonej rzeczy upaść na ziemię.

Była jedynie na wysokości jakichś dwudziestu stóp, lecz to wystarczyło. Uderzyła o ziemię i rozpadła się na kawałki we wspaniałej dźwięczącej eksplozji niczym sekcja perkusyjna ustawiona na samozagładę. Nakrętki, sworznie, uszczelki, zawory, śruby, sprężyny, świece zapłonowe, półwałki i miliony trudnych do zidentyfikowania części poleciało we wszystkich kierunkach, niektóre tak wysoko, jak kabina dźwigu, i niczym grad spadły z łoskotem na wyszczerzone w uśmiechach zwłoki samochodów. Nim wszystko ucichło, nie pozostało nic, co by choć trochę przypominało pająka. Nie poświęciłem zbyt wiele uwagi rozrzuconej stercie; ruszyłem w dół po drabince, wołając Alison.

Była tam; stała niepewnie na dolnych szczeblach, przyciskając dłoń do krwawiącego czoła - pewnie uderzyła ją jakaś opadająca część. Lecz opuściła rękę i wyszczerzyła zęby w wilczym uśmiechu, radując się tym zranieniem, co sprawiło, że zapragnąłem ją uścisnąć.

- Sic semper tyrannis! - zaśpiewała niczym kolędnik. Zastanawiałem się właśnie, czy zaryzykować ten uścisk, kiedy chwyciła mnie za ramiona i wtedy głośny, głuchy ryk wstrząsnął placem, jakby wszystkie upiorne maszyny powstały do życia. Był to helikopter; duża, lśniąca maszyna nadlatująca nisko między budunkami, niebezpiecznie nisko; a reflektor zamocowany na podobnym do rekiniego nosa kadłubie rozbłysł oślepiającym światłem. Przez chwilę myślałem, że to bez wątpienia policja; po chwili snop światła spoczął na szczycie szerokiej sterty samochodów usytuowanej na drugim końcu placu i pozostał tak, zataczając niewielkie okręgi, gdy helikopter poruszał się. Pochylając się nisko, w krąg światła wgramolił się ludzki kształt, a światło odbiło się boleśnie od futerału pod pachą.

- Chodź! - zawołała Alison, starając się przekrzyczeć hałas. I razem, zataczając się jak pijani, pobiegliśmy ciemnymi alejkami złomu. Postać rozejrzała się wokoło, wydała z siebie okrzyk i zaczęła nagląco gestykulować. Opadła krótka sznurowa drabinka, a on chwycił się jej wolną ręką. Gdy pod-pełzliśmy bliżej, wyciągnęły się ręce, które chwyciły go i wciągnęły do środka. Nagle helikopter obrócił się wokół swojej osi, a snop światła przesunął się po nierównych stertach wraków i przyszpilił nas niczym króliki przy wejściu do nory. Skoczyliśmy w poszukiwaniu schronienia, a huk karabinu maszynowego zagłuszył nawet szum helikoptera. Strumień pocisków dziurawił nadwozia samochodów i odbijał się rykoszetami od podwozi i cylindrów, błoto za nami tańczyło i wyskakiwało w górę. W ogólnym zamieszaniu rzuciliśmy się do pierwszego lepszego schronienia, kuląc się ze strachu, podczas gdy helikopter przeleciał raz nad placem, po czym zgaszono światło na czubie, i maszyna zniknęła w ciemnościach.

Nastąpiła długa cisza, a po chwili raczej drżący głos zapytał:

- Steve?

Mój własny zabrzmiał jak zduszone skrzeczenie:

- Alison? Nic ci nie jest?

- Wydaje mi się, że nie. Ty?

- W porządku. Dzięki Bogu nie potraktowali nas zbyt poważnie. To była jedna z maszyn Lutza.

- Tak. I to... wydaje mi się, że ta rzecz również.

- Chmura? I... - Żadne z nas nie chciało określać tego dokładniej. Na samą myśl wciąż jeszcze przechodziły mnie dreszcze. Coś więcej niż strach; było w tym straszliwe zło urągające życiu za pomocą tego obrzydliwego wyobrażenia - które zostało starannie wybrane, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Pająki to jedna z najpowszechniejszych fobii; nie sądziłem, że i moja, gdybym nie był ostrożny... Nie wierzyłem przecież w Piekło, lecz tutaj, w tej okropnej jamie, ze śladem zła wciąż wyczuwalnym w powietrzu, smugą zepsucia, której smak niemalże się czuło, prawie byłem gotów uwierzyć. Obojętnie, co było źródłem tych mrocznych sil, musiało być złe, musiało to być coś, z czym trzeba się spotkać, przeciwstawić się mu i unicestwić, nim wyrządzi jeszcze więcej szkód, gdyż tylko to mogło czynić. „Piekło” to całkiem dobry termin w tym przypadku.

- W każdym razie spełniło swoje zadanie - powiedziała. - Odciągnęło nas od Dragovica. I nadeszła odpowiednia chwila, by zapewnić mu powietrzną taksówkę - przypuszczam, że prosto do Brocken.

- Helikopterem?

- Tą samą drogą, którą dostałeś się do Heilenthal. - Westchnęła. - Chodź, lepiej jeśli wrócimy. Możliwe, że Graal jest w stanie coś zrobić, nawet jeśli my jesteśmy bezsilni. Mam nadzieję, że nie opóźnili swego odlotu, by zniszczyć twoją maszynę. Dragovic wie, gdzie jest. Niech go diabli.

Spojrzałem na nią, gdy wstała. Skrzywiła się z bólu promieniującego z jakiegoś stłuczenia. Sam stopniowo zacząłem sobie uświadamiać, że coś nabiło mi na goleniu potwornego siniaka, lecz byłem zbyt otępiały, by się tym przejmować. Ale ona - co też ona myślała? Oto stała przede mną kobieta patrząca na ruinę tego wszystkiego, co było dla niej ważne, a okrutna ironia obecnej sytuacji leżała w tym, że sama była częściowo za to odpowiedzialna. Byłem przygotowany na burzę, na łzy; nawet kobieta tak opanowana jak Jacąuie rozpłakałaby się. Ta jednak zachowała spokój i zdolność logicznego myślenia, a ja poczułem się niemalże urażony. Było to idiotyczne, ponieważ nie przychodziło mi do głowy żadne wyjaśnienie tego uczucia, chyba że, co całkiem prawdopodobne, uznać za przyczynę fakt, iż nie mogłem jej ukoić i pocieszyć. Chętnie tak czyniłem, ocierałem łzy wielu kobiet; i nie uświadamiałem sobie, aż do tej chwili, w jakim stopniu sam siebie wtedy pocieszałem.

- Niech go diabli - powtórzyła, gdy szliśmy po tej jałowej ziemi, która dla Lutza oznaczała dobrobyt. - I niech mnie też wezmą diabli. Musiałam zabrać go ze sobą!

Starałem się nie przyjmować mojego zwykłego stanowiska. W jakiś sposób równałoby się to z obrażaniem jej.

- To bardziej moja wina. Coś takiego nigdy by się nie wydarzyło, gdyby...

- Nie - powiedziała stanowczo. - Tak się musiało stać, nie inaczej. To wszyscy wiedzieli. Jednak nie o to chodzi, nie bezpośrednio. Po prostu... - Spojrzała na mnie. - Powinnam była ci zaufać. To znaczy, zaufać ci naprawdę, a nie tylko w części. Miałam tak postąpić i zawiodłam. Powinnam była przyjąć wskazówkę Graala. Lecz wzięła górę zła strona, być może pozostałość całej tej starej złości. Albo po prostu to, jakim cię widziałam; wciąż drażnił mnie sposób, w jaki...

- Ja? Dlaczego?

- Po prostu... bo jesteś tym, kim jesteś. Po prostu wyglądając tak, jak wyglądasz... sama nie wiem, nie mogę się w tym połapać. I to mnie martwi. Nie powinnam była temu ulec, powinnam była postąpić z tobą tak, jak podpowiadały mi odczucia. I nie zrobiłam tego, zawahałam się, w rezultacie wy-brałam tego sukinsyna i pozwoliłam mu zabrać jego ulubionych gwardzistów i ja... sprawiłam, że to wszystko stało się możliwe.

- Ja widzę sprawy nieco inaczej - powiedziałem. Wydała z siebie dźwięk przypominający śmiech.

- Dzięki! W obecnej chwili potrzebuję całego moralnego wsparcia, jakie tylko mogę otrzymać.

- Och, nawet ode mnie?

- Nie chciałam, by zabrzmiało to w ten sposób! Ty... cenię sobie to, co myślisz, naprawdę. Oglądając cię w akcji dzisiejszej nocy... - zdołała się roześmiać. - Zasłużyłeś sobie na to swoje zadzieranie nosa!

- Wcale nie zadzieram nosa!

- O tak, robisz to. Odrobinę, nawet będąc w zwyczajnym ubraniu; lecz wystarczy, że masz miecz przy boku, a wtedy, no cóż... twój przyjaciel Jyp...

- W porządku, on zadziera nosa. Czy zachowuję się tak samo?

- Gorzej. Lecz nie bierz sobie tego do serca. Myślę, że... że przebyłeś na Spirali długą drogę. I to w bardzo krótkim czasie. Powinieneś spróbować swych sił jako nowicjusz, naprawdę powinieneś.

- Co takiego?

- W służbie Graala. Byłbyś dobrym Rycerzem, jestem tego pewna. Już teraz walczysz jak jeden z nas. Zdążyłam się już o tym przekonać. I oczywiście, masz już miecz.

- Wolałbym walczyć razem z tobą niż z tobą, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Stanowimy dobry zespół.

- Tak. Tak, to prawda. - Nie odzywała się przez chwilę. - Dragovic był naszym najlepszym szermierzem poza kręgiem Rycerzy. Bałam się, że cię zabije. Teraz żałuję, że nie pozwoliłam mu spróbować. Posiekałbyś go na kawałki.

- Byłem zmęczony. Cieszę się, że tego nie zrobiłaś. Już mnie miał. - Doszliśmy do siatki; była wysoka, a my wyczerpani; brama znajdowała się po przeciwnej stronie placu. Wymieniliśmy spojrzenia, po czym wyciągnąłem miecz.

- Nadaję ci imię Lutz - powiedziałem siatce i uderzyłem z całych sił. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś roztrzaskał gigantyczną harfę, a my odskoczyliśmy, gdy druty ustąpiły i wielki trójkąt siatki opuścił się w dół.

- Nadaję ci imię Dragovic! - powiedziała Alison i uderzyła, a odcięta od słupków siatka opadła, zostawiając miłą, szeroką dziurę. Pewnie gdzieś tam uruchomiły się alarmy, lecz stanowiło to nasz najmniejszy problem.

- Dragovic - powtórzyłem, gdy ruszyliśmy zmęczeni długą ulicą. - Szkoda, że to nie on. A co to miało oznaczać, że wszyscy wiedzą o zdrajcach? Tam, gdzie jest Graal? Jak oni śmią?

- Och, w czasach bez króla zawsze byli zdrajcy. Nie ma niczego, co by wymuszało wierność zwykłych mieszkańców, tych, którzy normalnie nigdy nie zbliżają się do Graala. Nie ma takich w bezpośredniej służbie Graalowi, tego jestem pewna. - Niespodziewanie jej twarz rozjaśnił ciepły uśmiech. - Ci, których dotknie, nigdy nie zdradzą. Lecz pośród niższych funkcjonariuszy i kandydatów, może czasami nowicjusz... ludzie żądni sukcesu, lecz niepewni swego, mogą ulec pokusie. Szczególnie, jeśli wiedzą, że są niegodni. Lecz on... nie, nigdy bym nie odgadła. Szczerze mówiąc, pamiętam, jak go wykluczyłam. Wyglądał na... no cóż, na oddanego całym sercem, bardzo dobrze radził sobie ze Strażą Miejską, lecz... to było trochę absurdalne. Przez cały czas wysilał się, by zostać Rycerzem, gdy każdy widział, że nie jest odpowiednim kandydatem - bez mała wszyscy mu to mówili. Ale był taki ambitny, taki zdeterminowany, by dostać się do Bractwa, by przeczekać jako nowicjusz... Widzisz, tego zdrajca wolałby uniknąć. Ponieważ oznaczałoby to konieczność stanięcia przed Graalem.

- Poznałby jego prawdziwy charakter? Zgładziłby go?

- Przejrzałby go na wylot. Ale zabić, nie! Raczej próbowałby go uleczyć. Taki właśnie jest. Problemem mogłoby być powstrzymanie Dragovica przed samobójstwem, po tym, gdyby ujrzał swą wewnętrzną jaźń obnażoną w ten sposób. Nie jest to przyjemne przeżycie, bez względu na to, jak delikatnie Graal działa.

- Graal! - Zaczynał działać mi na nerwy i inne czułe części ciała. Ilekroć wspominała o Graalu stawała się bardzo wylewna. Wyglądało to na głupią słabość, skazę w zdecydowanym, niezależnym charakterze Alison. - Wiesz, że mówisz o nim, jakby był to człowiek?

Obrzuciła mnie krzywym spojrzeniem.

- Nie człowiek! Coś znacznie, znacznie bardziej... Ależ tak, jestem pewna, że w przeszłości Graal był kimś. Przynajmniej jego część. Kiedy do ciebie przemawia... - Na chwilę uniosła głowę i wyglądało na to, że zapatrzyła się w nieskończoność, niczym Jyp przy kole sterowym. - Nie sposób nie wyczuć w nim człowieczeństwa, każdy to czuje. Nie jest to tylko jakaś inteligencja, która przybyła z Krawędzi. To doświadczyło ludzkiego żywota, może wielu żywotów. W przeszłości mogło być wieloma ludźmi. Lecz jest tam coś jeszcze, coś... - Wykonała szeroki ruch rękami, kreśląc nad głową łuk, jakby ukoronowała ją tęcza. Wydawało się, że tym samym wypełniła ciemność tajemniczą obecnością.

- Chcesz powiedzieć... bóg? Roześmiała mi się prosto w twarz.

- Och, nie! Na pewno nie jest nieomylny; popełnia błędy! Może też zostać pokonany. Zdarzało się to często, lecz nigdy zupełnie. Jestem tam nowa, ale z tego, co mówią mi starsi Rycerze, wynika, że był osłabiony przez stulecie albo dłużej, jeśli spojrzymy na to z punktu widzenia Jądra. Lecz nie poddaje się; nie przestaje. Nie przestaje rekrutować ludzi, wybiera ich i uszlachetnia, po czym wysyła, by służyli... sprawom.

Słowo to sprawiło, że zachichotałem lekko, brzmiało tak po wiktoriańsku i jakoś „tajemniczo”.

- Tym dobrym, godnym i prawym, mam nadzieję. I oczywiście kobieta potraktowała mnie serio.

- Och, nie! Myślałam, że rozumiesz. Nie ma żadnych wyłącznie dobrych spraw w Jądrze, to nie miejsce dla absolutów, tu wszystko miesza się i burzy. Nie, po prostu służą sprawom, które przyniosą głównie dobro, to wszystko, o co można tutaj prosić. Ponadto starają się zatrzymać rozprzestrzenianie się gorszych... powstrzymać rozwój starego barbarzyństwa. Ono jest bardzo często nienaturalne, zazwyczaj pochodzi od innych sił z zewnątrz, tych, które żywią się anarchią i bólem. Właśnie czymś takim jest Brocken, albo raczej to, co tam mieszka. Znamy tę potęgę od bardzo dawna, od czasów pierwszych osadników, którzy tysiące lat przed Chrystusem nadciągnęli ze wschodu. Zamieszkuje góry, ludzie ze wschodu znali ją jako Chernobog.

- Czarny Bóg - powiedziałem i mimo woli rozejrzałem się na boki, próbując przeniknąć posępny mrok bocznych uliczek, które mijaliśmy po drodze. Radosny warkot i terkot głównej ulicy wydawał się dochodzić z nieskończonej, niemożliwej do pokonania dali.

- Tak. W tamtych dniach leżał bardzo blisko Jądra, oddzielony jedynie najcieńszą z zasłon, władny rozprzestrzeniać swoje szaleństwo niemalże wszędzie, gdzie zapragnął. Graal odepchnął go z powrotem, jego i innych. Jest mnóstwo innych.

- I chcesz powiedzieć, że większość podłości w Jądrze i tak dalej pochodzi od nich? Nie kupię tego, przykro mi. Chcę przez to powiedzieć, że bez wątpienia ci faceci są źli, trzeba ich zwalczać i w ogóle, lecz ludzie wydają się gotowi w każdej chwili wyjść im naprzeciw, jeśli wziąć pod uwagę, co zrobią jeden drugiemu bez żadnej zachęty. Albo nawet sobie samym. Głupota, pamiętasz? Nic się jej nie oprze. Odwróciła się gwałtownie w moją stronę.

- My się jej opieramy. My, Rycerze, Bractwo. Jest pośród nas dużo kobiet w czasach i społeczeństwach, które na to pozwalają. Na wojnie walczymy, podczas pokoju pracujemy. - Posłała mi jeden ze swych słodko-kwaśnych uśmiechów. - Często jest to praca taka, jak moja - ten rodzaj niewdzięcznej, wymagającej pracy, która odpowiada za trwałość struktury każdego rozsądnego społeczeństwa. Wielu ludzi rekrutuje się z takich zawodów.

Wyczułem, że coś wisi w powietrzu, niedopowiedziane.

- Tak, jak ty?

- Tak, jak ja. Nieszczęśliwi, rozgoryczeni, skłóceni z naszymi czasami, jak ja. Graal daje nam siłę, by kontynuować, i moce, aby nam pomóc. Lecz nie jest w stanie uniknąć dręczącego dylematu, który wydaje się nam towarzyszyć. Im dalej postępujemy, tym większe odczuwamy napięcie w związku z tym, do którego świata naprawdę przynależymy, tym większe jest nasze rozdarcie...

- Tak! Jezu, tak! - Nagle poczułem, że boli mnie szyja, naciągnięte tej nocy ścięgna rozpalone do białości. Powróciło wiele starego napięcia, a wilgotne zimno nocy wcale nie pomagało. Alison wpatrywała się we mnie oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia.

- Steve, co... nie... ty też? - Dostrzegła moje skinienie i prawie się roześmiała. - Boże, nigdy bym w to nie uwierzyła... nawet teraz jakoś nie mogę! Steve Fisher, ugrzeczniony, pewien siebie, kot, który wylizał śmietanę, dar Boży dla cierpiących kobiet, i przez cały ten czas byłeś tak samo poplątany jak ja. - Oparła się o ścianę i zakołysała wstrząsana bezdźwięcznym śmiechem.

- Dzięki za naszkicowanie mojej miniatury! - powiedziałem ostro. - Może powinnaś spojrzeć nieco głębiej, co ty na to? A już zaczynałem cię odrobinę lubić.

Nagle przestała się śmiać, lecz przez jakiś czas nie odezwała się ani słowem. Dopiero po chwili powiedziała cicho:

- Przepraszam. Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo. Zrobiłam to, czyż nie? Myślałam, że znajdowaliśmy się na, no cóż, mniej drażliwej stopie, prawda?

Zaskoczyła mnie raz jeszcze, kładąc mi dłoń na ramieniu. Pozwoliłem, by tam pozostała; nagle poczułem, jak bardzo potrzeba mi kontaktu z drugim człowiekiem. Skinąłem głową.

- Jesteśmy. Zapomnij o tym. - Ponownie rozejrzałem się na boki. - Uderzyłaś w bolące miejsce, to wszystko. A w obecnej chwili nie jestem w stanie z tym sobie poradzić. Jestem już wystarczająco rozbity. Nie mogę uwolnić się od myśli, że istnieje... - Umilkłem, patrząc na drugi koniec tej prostej, pogrążonej w mroku ulicy, z której wracaliśmy. Alison poszła w moje ślady, jej palce zacisnęły się kurczowo na moim ramieniu. Z miejsca, w którym staliśmy, wciąż jeszcze było widać ogrodzenie złomowiska i bez wątpienia poruszały się tam teraz jakieś postacie, rozglądając się na boki, ewidentnie czegoś szukając.

- Zatem Lutz nie zamierza tego tak zostawić! - Przesunąłem dłoń na rękojeść miecza. - Może powinniśmy załatwić to z nimi teraz...

Jej ręka wciąż spoczywała na moim ramieniu.

- Nie robiłabym tego! Spójrz! - Postacie dostrzegły dziurę w siatce, skupiły się przy niej i zaczęły się pojedynczo przeciskać na zewnątrz. - Dzieci Nocy! W pełni rozwinięte!

Nie trzeba nam było więcej słów. Ruszyliśmy, szybko, po cichu, trzymając się teraz cieni, nawet nie ryzykując biegu, aby szybki ruch nie ściągnął na nas uwagi jakiegoś obserwatora.

- Z powrotem na główną ulicę? - wyszeptałem Alison do ucha. Perspektywa świateł i towarzystwa innych ludzi kusiła, wydawały się niemalże sanktuarium.

- Nie. Najprawdopodobniej będą tam ich niewyrośnięte młode, mogą ujść za ludzi - no cóż, wiesz przecież, sam je widziałeś. I stracilibyśmy przewagę. Lepiej będzie, jeśli się pośpieszymy, są zbyt ociężałe, by nas dogonić. Ten drań!

Rzuciłem jeszcze jedno spojrzenie do tyłu.

- Lutz? Nie wiem dlaczego, lecz wydaje mi się, że to wcale nie on. Woli ludzkich służących. Sądzę, że mamy na karku ich dwóch działających niezależnie od siebie, nie wiemy tylko dla kogo. To by wiele tłumaczyło.

Rzuciła mi przestraszone spojrzenie i skinęła głową.

- Chcesz przez to powiedzieć, że dlatego Lutz próbował cię zabić, gdy tylko odrzuciłeś jego propozycję? Żeby odebrać cię Le Stryge’owi? Możliwe. Ponownie stare barbarzyństwo, sprzymierzeńcy, którzy nie mogą sobie ufać. Może dlatego chłopcy Lutza nie kręcili się w pobliżu.

- Mam taką nadzieję. Helikopter, jak już powiedziałaś; musimy być ostrożni. Patrz, przynajmniej mamy przed sobą zakręt. Gdy skręcimy, znikniemy im z oczu i możemy zaryzykować bieg.

Sił pozostało nam na jakieś pół mili, nie więcej. Potem poruszaliśmy się czymś, co było cholernie podobne do marszu, pomimo mżawki, która pojawiła się ponownie. Po następnej połowie mili musieliśmy się zatrzymać. Stanęliśmy wycieńczeni w miłej, przytulnej, kamiennej bramie. Ostatnia zimna kropla spadła skądś na mój policzek i spłynęła w dół. Podniosłem wzrok i dostrzegłem wilgoć zbierającą się na mosiężnej płycie upamiętniającej jakiś sławny budynek, który stał na tym miejscu - do roku 1945. Alison podążyła za moim spojrzeniem.

- Barbarzyństwo. Pamiątka. Westchnąłem.

- Bez wątpienia zaczynamy sobie z tym radzić? To znaczy, w porządku, wciąż jeszcze kłócimy się i oszukujemy, lecz dryfujemy w stronę jakiegoś rodzaju unii europejskiej, czyż nie? Jesteśmy znacznie bliżej, niż to miało miejsce w przeszłości?

Przetarła dłońmi oczy.

- To zależy. W neolicie, kiedy ludzie handlowali metalem i narzędziami, jak Europa długa i szeroka, nigdy nie prowadząc wojny? W czasach imperium rzymskiego? Albo Świętego Imperium Rzymskiego? Nawet pod Napoleonem, choć to było zniekształcone od samego początku; nigdy nie planowano, by sprawy tak się potoczyły. Rewolucja Francuska miała dobry start, lecz później coś innego przejęło stery. Dostaliśmy Terror, a potem Napoleon zaczął wszystkim kierować, wojskowy dyktator-megaloman zamiast monarchii konstytucyjnej pod Neckerem.

- Kim?

- Dobrze usłyszałeś. Czasami Graal próbował pójść drogą kultury, by ta z kolei pociągnęła politykę. Era Karolingów, wielkie zakony monastyczne. Średniowiecze w Europie to okres relatywnego pokoju, który trwał całymi latami; więzy łączące uniwersytety i uczonych przenikały granice politycznych podziałów, a łacina stała się lingua franca. Potem wybuchła wojna stuletnia. Potem było Oświecenie, później Terror. A w dziewiętnastym wieku - Weimar i Bawaria, potem Prusy i Bismarck. Wiktoriańska Anglia, potem pierwsza wojna światowa. Nacjonalizm, nazizm, zimna wojna, żelazna kurtyna i jej horrendalne następstwa. Lecz całkiem szybko sprawy znalazły swoje naturalne zakończenie, co pozostawiło pole szeroko otwarte. A teraz, to prawda, istnieją pewne oznaki zgody, och, nie chodzi o samą Wpólnotę Europejską z tymi jej błędami i pompatycznością, a bardziej o kryjące się pod tym założenia, które pozwoliły jej zaistnieć. Lecz, jak powiedziałeś, nie dryfujemy w tym kierunku.

Graal jest nawigatorem, ale wieją przeciwne wiatry i sztormy zbierają się przed nami.

Nic nie powiedziałem. Byłem zbyt pogrążony w myślach, próbując poddać ponownej ocenie historię, której mnie nauczono, za bardzo zaprzątnięty wizją siebie niczym piórka na łasce szalejącego huraganu. Wzięła mnie pod ramię i przytuliła się bokiem do mnie - ciepło, które przyjąłem z wdzięcznością.

- Jest jeszcze coś, za co winna jestem ci przeprosiny. Wszyscy siedzieliśmy jak na rozżarzonych węglach, zastanawiając się przez cały czas, skąd nadejdzie pierwszy atak. To dlatego zaczęli do ciebie strzelać bez ostrzeżenia, kiedy pojawiłeś się po raz pierwszy. Spodziewaliśmy się jakiegoś ataku wymierzonego w Miasto, a patrole zaczynały coraz bardziej nerwowo trzymać palce na kurkach. Już wcześniej mieliśmy kłopoty z Le Stryge’em, który ośmielał się włóczyć na naszych górskich pograniczach, on i te jego okropne stworzenia.

- Masz na myśli Dzieci Nocy? Jeśli już o tym mowa, czym one, do diabła, są?

Obejrzała się szybko przez ramię, gdy coś zagrzechotało z tyłu na ulicy, lecz był to tylko szyld kołyszący się w zimnych podmuchach wiatru.

- Lepiej będzie, jeśli ruszymy dalej. Oczywiście znasz Wilków. A więc, posługując się rachubą czasu Jądra, Dzieci pojawiły się stosunkowo niedawno, lecz jeśli opowieści o nich są prawdziwe, szybko odrabiają zaległości.

Podniosłem się na nogi.

- Jeszcze jeden podgatunek ze Spirali? Kolejna krzyżówka między ludźmi a... obcymi. Tak. Z tego co słyszałam, to w zeszłym stuleciu, przed końcem drugiej wojny światowej, Rosjanie zebrali grupę naprawdę niesympatycznych faszystowskich jeńców wojennych, strażników z obozów koncentracyjnych, psychopatów z kompanii karnych, tego typu ludzi, zarówno mężczyzn, jak kobiety. Sądzę, że znaleźli się tam również ludzie z SS z terenów Chorwacji i Turcji. W ramach normalnej procedury postępowania z takimi typami trzymano ich w obozach, gdzie zostali poddani obserwacji KGB, a potem, w zależności od potencjału, robiono im pokazową rozprawę, bez zwłoki strzelano w tył głowy albo rekrutowano. Tę partię, mężczyzn i kobiety, wysłano pod nadzorem rosyjskich wartowników, a najwyraźniej byli równie zepsuci, nawet według standardów KGB, celowo do oddalonej części Syberii; tyle że, na to wygląda, zapomniano o nich.

Dostawy zmniejszały się i ostatecznie przestały nadchodzić. Życie w obozach uległo degeneracji; strażnicy i więźniowie wymieszali się. Zaczęli żerować na miejscowej populacji, jak to się w takich przypadkach zdarzało. Fale głodu wywołane kolektywizacją, czystki i wojna nie pozostawiły w obrębie setek mil żadnej odpowiedzialnej władzy, która by ich powstrzymała. Gdy nie mogli ukraść pożywienia, kradli ludzi. Było to całkiem powszechne zjawisko; w czasie kolektywizacji zdarzało się to w całej Rosji. Lecz te stworzenia upodobały sobie to dla czystej przyjemności, trzymały swe ofiary żywe, by później polować na nie dla zabawy. Wkrótce znaleźli się na olbrzymim obszarze pustki i... coś się wydarzyło. Mniej więcej w tym samym czasie zmarł Stalin, zamordowano Berię; wielu urzędników zostało zlikwidowanych i otworzono tajne akta. Uciekinierzy z tego obszaru nie znikali już tak po prostu, przynajmniej nie stanąwszy uprzednio przed odpowiednimi ludźmi. Gdy siły KGB zostały w końcu odkomenderowane, by rozprawić się z obozem, nie mogły znaleźć po nim ani śladu, a obejmujący dowodzenie pułkownik doszedł do wniosku, że wszyscy zmarli na tym odludziu. Stało się jednak inaczej. - Skrzywiła usta i spojrzała w tył, po czym zaczęła iść nieco szybciej. - Być może przeszli na Spiralę z własnej won ”; lecz osobiście sądzę, że zostali tam zabrani.

- Przez co? Kogo?

- Coś... jakąś rzecz, która wyczuła ich obecność, sięgnęła i ściągnęła ich. Ten obszar od stuleci cieszył się złą reputacją i zawsze się zastanawiałam, czy ktoś nie skoncentrował tam tych naprawdę złych ludzi celowo, w ramach eksperymentu. Albo jako prezent.

- Boże wszechmocny! - tylko tak byłem w stanie zareagować. Wiatr lamentował za moimi plecami.

- W każdym razie, jednego można być pewnym. Tam na Spirali, w bezczasowości rozmnażali się i ewoluowali, wytworzyli nawet coś w rodzaju kultury, ukształtowanej zgodnie z ich psychopatycznymi regułami, i zaczęli się zmieniać. Stali się stworzeniami, które teraz widzisz, ze swymi uroczymi zwyczajami. Sam wiesz, jaka jest Spirala, w cieniach przeszłość miesza się z teraźniejszością i przyszłością. Jakoś zawsze się zastanawiałam... te bajki o olbrzymach ludożercach u Grimma...

- Fee-fi-fo-fum i takie tam?

- I głowy na palach, ciała na hakach, straszliwe okrucieństwa. Tak właśnie żyją. Nie było wiele tych Dzieci. Ludzie natrafiali na nie od czasu do czasu, rzadko kończyło się to dobrze, ale zawsze zakładano, że są słabszą rasą, mniej liczną niż Wilcy i kilka innych. Teraz, po tym jak zaczęli uchodzić za ludzi, przynajmniej młodociani, i pojawiać się w tych wszystkich zamieszkach, nie jestem taka pewna. Może ktoś ich trzy-aał w rezerwie, a teraz wybiła godzina. - Ponownie obejrzała się przez ramię. - Myślałam, że to może być twój przyjaciel, baron... i ty. To jeden z powodów, dla których tak się na ciebie uwzięłam i, oczywiście, dlatego wyciągnęłam mylne wnio-kiedy zobaczyłam cię z nimi tamtej nocy. Aż do chwili, gdy spostrzegłam, że zupełnie się w tym pogubiłam... nie, to de tak. Dopiero później zaczęłam zdawać sobie sprawę, że jsoba, którą ukształtowałam sobie z informacji na papierze uprzedzeń, nie pasowała do prawdziwego ciebie. Kimkolwiek jyś był.

- Jeszcze nie wiesz?

- Przyznaję, nie miałam racji.

Rozpadało się na dobre, krople uderzały o chodnik niczym leszcz stalowych rózg, które drżały, uderzając w podłoże, siekły po głowach i ramionach. Nie ośmieliliśmy się ryzykować iłuższego postoju, toteż pobiegliśmy truchtem z pochylonymi;łowami, niezdolni już do rozmowy, ledwo co widząc bez osła-liania oczu i strząsania kropli z rzęs. Gorąco pragnąłem, żeby ieszcz okazał się dla Dzieci równie dotkliwy. W końcu, po kilku jardzo mokrych, przykrych milach, deszcz ustał całkiem nie-sodziewanie i zaczęliśmy ziębnąć w podmuchach przenikliwego ńatru. Znajdowaliśmy się już poza miastem w strefie przemysłowej, lecz wszystkie parcele wyglądały tak samo. Rozejrzeliśmy się wokoło, by zorientować się, gdzie jesteśmy, po czym wybraliś-ly prawdopodobną drogę i, mimo iż byliśmy wycieńczeni, jobiegliśmy naprzód, chcąc utrzymać ciepło.

- To co powiedziałam... - wyrzuciła z siebie niespodziewalie - nie zabrzmiało za bardzo jak przeprosiny, prawda? Ale przykro mi, bardzo. Powinnam była się zorientować. Lecz wtedy akradziono Włócznię, a to zupełnie wyprowadziło mnie z równovagi. Wielu spośród nas spodziewało się najgorszego, i było to ałkiem uzasadnione. Z tym wyjątkiem, że w samym środku tego wszystkiego byłeś ty, niewinny, a przecież powinniśmy znaleźć kogoś potężnego. Przeszkodziłeś von Amerningenowi w wy-corzystaniu usług transportowych do niecnych celów, przez ciebie planowane przez Le Stryge’a ukradzenie Włóczni spaliło aa panewce. Nic się w tym nie zgadzało. I wciąż nic z tego nie rozumiem. Jak mogli być tak nieostrożni?

- Chyba że... - Zupełnie niespodziewanie poczułem, że jestem młody i naiwny, po raz pierwszy od bardzo dawna, stojąc twarzą w twarz z taką oceną świata. - Chyba że... chyba że, tak naprawdę, nie miało żadnego znaczenia, czy te plany jako takie zakończyły się sukcesem. Są jedynie tłem, mają za zadanie odwrócić uwagę, przesłonić jakiś większy plan.

Teraz Alison roześmiała się przerażonym, nerwowym śmiechem.

- Niż kradzież Włóczni? Większy niż to?

Nie odpowiedziałem; bez słowa zacisnąłem dłoń na jej palcach i wskazałem ręką. Przed nami jaśniały światła budynku firmy, tak jak je zostawiliśmy; tam, sunąc wolno od strony kolejowej stacji przeładunkowej, błyskało niebieskie światło wozu patrolowego. Na naszych oczach minął bramę stacji C-Tran, nawet nie zwalniając, i zniknął na drodze dojazdowej prowadzącej w głąb parceli. Była to straż przemysłowa, a nie prawdziwi gliniarze; poza tym panowała cisza. A więc odgłosy burdy nikogo nie zaalarmowały - nic dziwnego, skoro wszystko rozegrało się na pustej w nocy parceli przy wyłączonych alarmach. A helikopter był z drogi zupełnie niewidoczny.

Zbliżaliśmy się bardzo ostrożnie. Skradaliśmy do niego, jakby był jakimś płochliwym stalowym ptakiem, który może odlecieć w każdej chwili. Omiataliśmy wzrokiem cienie wokół, aż bolały nas oczy, choć niecierpliwość przeżerała bezpieczniki w naszych umysłach. A gdy wreszcie podkradliśmy się do maszyny, przeszukaliśmy ją całą, wyglądając najdrobniejszych oznak sabotażu. Nie znaleźliśmy niczego, choć wciskając rozrusznik skrzywiłem się mimo woli, a ogłuszający łoskot odbił się echem od ścian składu. Ludzie Lutza nie wpadli na to albo nie ośmielili się zwlekać w obawie, że stworzenia Le Stryge’a podążają ich śladem. W dodatku nie zostaliśmy dostrzeżeni przez miejscowych stróży porządku. Niewielka to pociecha, lecz jakże w tej chwili potrzebna. Cieszyłem się, że lot będzie krótki, nie byłem w odpowiedniej formie do czegoś więcej. Gdy wznosiliśmy się, obróciłem małą maszynę wokół własnej osi, była teraz znacznie lżejsza, i spostrzegłem sardoniczny uśmiech Alison, która spojrzała na pozostającą w dole stację C-Tran. Ktoś tam z pewnością wezwie jutro rano policję; a sporządzone raporty będą wystarczająco ważne, by dotrzeć na moje biurko. Piekielny rozgardiasz, żadnych śladów włamania i dwa nie zidentyfikowane trupy w strojach huzarów - nie mogłem się doczekać, kiedy je wreszcie prze-czytam. Kierownik, który potrafiłby to wszystko wytłumaczyć, zasłużyłby na awans i jeszcze więcej. Lecz wolałem tę konfrontację od tego, co czekało mnie obecnie.

Wszyscy troje unieśliśmy głowy, gdy wielkie drzwi otworzyły się z cichym łoskotem - albo, co będzie bliższe prawdy, podskoczyliśmy. W przejściu stała Alison, a obok niej wysoki mężczyzna w tej samej prostej szarości z mieczem złożonym w zgięciu ramienia. Jej twarz pozostawała bez wyrazu, celowo oficjalna; lecz wydawało mi się, że wyczułem w niej głęboki niepokój. Mężczyzna był równie nieprzenikniony, lecz przynajmniej nie było w jego pobrużdżonej twarzy ani w rozluźnionej postawie wrogości albo złości, a jego głos zabrzmiał głęboko i stanowczo.

- Który z was jest Stephen Fisher? Lady Alison przedstawiła nam pana sprawę i zgodziliśmy się, że w istocie, raniąc nas nie ponosiłeś odpowiedzialności za swoje czyny. Co więcej, doceniamy pana olbrzymie wysiłki, by temu zadośćuczynić.

Wciągnąłem powietrze w płuca.

- Dziękuję wam. To niesłychanie uczciwe z waszej strony. Przechylił w powadze głowę.

- Pomimo tego uważamy, iż powinniśmy przekonać się, co sam Graal sądzi o tej sprawie. Ponadto, jeśli to tylko możliwe musimy się dowiedzieć, dlaczego pozwolono panu zabrać Włócznię. Pana przyjaciele mają pozwolenie na udanie się wraz z nami.

Dobrotliwa twarz Jypa zastygła w kamienną maskę.

- Och... naprawdę, hmm? No cóż, wielkie dzięki, proszę pana, lecz jeśli to nie robi żadnej różnicy waszym dobrym osobom...

- Jyp! - wymruczałem. - Prosiłem, pamiętasz? I ustaliliśmy coś!

- Posłuchaj, plecy mnie bolą! - mruknął. - Wszystko przez to, że ciągle czuję, jakby mi po nich mrówki łaziły.

- Znam cię! Nie uda ci się nikogo oszukać. - Zwróciłem się do Mali. - Mali, czy mogłabyś mu przemówić...

Mali zwróciła w moją stronę poszarzałą twarz. Poszarzałą, z drobniutkimi kropelkami potu perlącymi się na skroniach; jej palce wplatały się nerwowo w długie jasne sploty włosów.

- Jestem gotowa... - wydobyło się z jej gardła chrapliwe krakanie barytonem. Po czym dodała pośpiesznie: - Prawie! - i zniknęła w korytarzu za nami.

Rozległ się dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, a ja stałem z otwartymi ustami i patrzyłem za nią. Mali była wyraźnie przerażona, niczym mała dziewczynka pierwszego dnia w przedszkolu. Jako że Mali, kobieta-paladyn o zaskakującej sile i odwadze, kroczyła bez przeszkód własną drogą po nawiedzonych ścieżkach Spirali od czasów panowania Jakuba VI i I, jej zachowanie dało mi trochę do myślenia. A że z nas wszystkich ona była najbliższa ideałowi czystej mocy, tym bardziej wziąłem sobie to do serca. Dlaczego, u diabła, ja sam się nie bałem? Pewnie dlatego, że byłem za dużym ignorantem; zdarzało się to już wcześniej. Niczym jakiś Aztek dziwiący się, dlaczego Hiszpanie wycelowali w niego te dziwne tuby albo jeden z jego amazońskich kuzynów wpadający na nielegalne wysypisko toksycznych odpadów. Wróciła Mali, zapinając pas, i posłała Alison przepraszający uśmiech. Ta skinęła głową, wciąż oficjalna, i poprowadziła nas z olbrzymiego portyku Rittersaalu, gdzie czekaliśmy, poprzez kwadratowy plac, w stronę wysokiego mostu ponad przełomem. Przedtem na rzece w dole pełno było małych łodzi, lecz teraz wszystkie kołysały się przycumowane do nadbrzeża; wody były puste z wyjątkiem kilku niskich statków za ciężką kratą bramy wodnej, gdzie, w dole, ściany przecinały wodę. Jyp skinął gwałtownie w ich stronę.

- Kanonierki, duże. W dodatku z czymś więcej niż tymi twoimi zwykłymi działami. Mają pewnie coś w rodzaju olbrzymich dział morskich, granatniki, być może ładowane od tyłu. Niewiele można ich znaleźć na Spirali. Ani tych - dodał, wskazując na statek powietrzny, który kołysał się delikatnie uwiązany do masztu cumowniczego na przeciwległym brzegu. - To miejsce to twardy orzech do zgryzienia, nawet przy użyciu broni z twoich czasów. I jedynie obecność prawdziwego społeczeństwa w tym miejscu sprawia, że wszystko jest możliwe, że ludzie mogą osiąść i cieszyć się spokojnie długim życiem, nie wpadając z powrotem do Jądra. Pozwala im się rozwijać złożone umiejętności, nawet różne gałęzie przemysłu. - Wpatrywał się w ogromne wieże Siedziby Graala. - Trzyma tu całe to miasto, Jozafacie! Wymaga ogromu mocy, to... to więcej, niż kiedykolwiek widziałem. I temu właśnie mamy zamiar złożyć wizytę, Steve, mój chłopcze! Nie będziesz chyba za bardzo zadzierał nosa, co? Dla dobra nas wszystkich...

- To ty jesteś pilotem - powiedziałem, a on wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie na tych wodach; wskazałem ci najlepszy kurs, jaki mogłem. Wiatr i mielizny, to twój problem. A zatem, jesteśmy na miejscu. Mali, dziewczynko, nic ci nie jest?

Mali zacisnęła dłoń na moim ramieniu, aż zatrzeszczały mi kości, i przez chwilę ujrzałem na jej twarzy prawdziwe wahanie; wyglądało, że nogi gotowe są odmówić jej posłuszeństwa.

- Tak, tak trzeba. Umoczyłam usta w winie, musiałam nawet pociągnąć głębszy łyk. Lecz ogarnął mnie tremor cordis, naprawdę...

Podtrzymywałem ją mocno i pochwyciłem zastanawiające spojrzenie Alison, wciąż nieprzeniknione. Ruszyła wielkimi krokami w stronę wysokich drzwi sali i rozwarła je przed nami na oścież. Ciemność, zasłona nadymająca się w niewidzialnym powiewie, wybrzuszyła się ponad nami. Poczułem, że chwyt Mali ześlizgnął się z mojego ramienia; chwyciłem ją i praktycznie musiałem przenieść przez próg.

Jednakże już w środku Mali, oddychając ciężko, zesztywniała ponownie. Podskoczyła tylko nieznacznie, kiedy drzwi na powrót odcięły dopływ światła. Jyp, czujny niczym lis, rozejrzał się ukradkiem na wszystkie strony, wciągnął nosem powietrze, po czym pochylił głowę w wesołym, lecz pełnym szacunku pokłonie w stronę grupy, która czekała na nas w środku. Mali pośpiesznie złożyła pełen szacunku ukłon, bardzo głęboki i ostentacyjny, włosami niemalże zamiatając kamienną podłogę. Wykonałem uprzejmy ukłon, którego nauczyłem się na kursie etykiety japońskich biznesmenów i spojrzałem z zaciekawieniem na tych groźnych Rycerzy. Większość z nich była stara - rzecz niezwyczajna sama w sobie, jak wyjaśniła mi to Alison. Przede wszystkim spędzali zbyt wiele życia w Jądrze, by skorzystać z wieczności Spirali, choć sam Graal przedłużył ich młodość i wigor. Jedynie ci, którzy dożyli sędziwego wieku - wyglądało na to, że niewielu - przeszli w stan spoczynku, wrócili tutaj i przestali się starzeć, aż wreszcie ogarnęło ich znużenie i wrócili do Jądra, by umrzeć. I właśnie przede wszystkim ci starsi Rycerze przebywali teraz w Heilenbergu, mężczyźni i kobiety wyglądający na jakieś sześćdziesiąt lat. Dostrzegłem tylko dwóch młodych mężczyzn, zewnętrznie wyglądali, jakby byli mniej więcej w moim wieku, i dwie kobiety obok Alison. Jedna była niewielką blondynką, której dałbym dwadzieścia pięć lat i ani dnia więcej. Lecz z jej oczu bił ten sam spokój, co z oczu pozostałych i to właśnie ona skinęła na nas, byśmy ruszyli naprzód korytarzem. Alison i Ry-cerze znaleźli się po obu naszych stronach, jakby byli strażą, i weszliśmy razem do głównej części sali.

Było jaśniej niż w moich wspomnieniach tego miejsca - czy też wyglądało tak, jakby cienie wzniosły się i zawisły głowami w dół pod kopułą. Ukośne promienie słońca padały na połowę pokrytej szachownicą podłogi, ogrzewając kamień, z którego wykonano kolumnadę; podwyższenie wciąż obleczone było opończą mroku. Już miałem ruszyć przez środek, kiedy prowadzący Rycerz grzecznie, lecz zdecydowanie zawrócił mnie i poprowadził całą grupę galerią za filarami. Przypomniałem sobie, że ścigający mnie wartownicy postąpili podobnie, nie wbiegając na środek. Przyglądałem się, jak Rycerze ustawiają się szerokim łukiem po obu stronach wejścia. Obliczyłem sobie, że galeria mogłaby pomieścić w ten sposób około trzech setek ludzi, jeśli kiedykolwiek była zapełniona. Kiedy wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, spodziewałem się, że rozpocznie się jakaś ceremonia, lecz Rycerze jedynie stali ze wzrokiem utkwionym w podwyższeniu i patrzyli z intensywnością, której nie sposób było nie rozpoznać. To samo zrobiła Mali i mimo iż Jyp zdawał się nie czynić żadnych szczególnych wysiłków, pomyślałem, że lepiej zrobię naśladując ich. Próbowałem się skoncentrować, wpatrując się intensywnie w pogrążoną w mroku bryłę i skupiając na niej myśli. Po pięciu minutach uzyskałem jedynie to, że przed oczami zaczęły tańczyć mi plamy i rozbolała mnie głowa, a odpowiedź uzyskałem mniej więcej taką samą jak od wyłączonego telewizora. Ciepłe, nieruchome powietrze i kompletna cisza otulały mnie niczym koc. Oparłem się o nagrzany słońcem filar, moje obolałe oczy zamknęły się same i zapadłem w drzemkę, tak jak stałem - dopiero głos Alison, nalegający i błagalny, rozbudził mnie gwałtownie. Stała przed innymi, na skraju podłogi, i wydawało mi się, że mówiła, lecz mimo iż słyszałem jej słowa rozbrzmiewające echem pod kopułą, jej wargi nie poruszyły się ani razu.

- Potrzebujemy twojej rady. Bardzo. Wiesz, co się wydarzyło. Znasz tę historię, tak jak ja ją widzę. Jesteśmy zmieszani, wciąż nie wiemy tyle, by działać, nie możemy dojść do wspólnego planu. Musisz przemówić. Musisz wskazać nam drogę.

Nie zauważyłem żadnego ruchu, a jednak coś się wydarzyło. Wydawało się, że kąt, pod którym wpadały promienie słoneczne, zmienił się, że blask rozszerza się coraz bardziej, aż skrawek nagiej ściany został nagle oświetlony, ukazując naszym oczom żarzący się fresk wykonany w płaskim stylu wczesnego średnio-wiecza, na którym widniała figura brodatego monarchy zasiadającego na tronie z prawą ręką uniesioną w górę we władczym geście. Wciąż spowijał nas mrok, lecz obok mnie coś jaśniało i błyszczało. Włosy Mali świeciły, jakby padły na nie promienie jasnego porannego słońca i, choć powietrze wciąż było ciepłe i nieruchome, poruszyły się i uniosły. Z zamkniętymi oczami odchyliła głowę do tyłu i wyciągnęła w górę ramiona, a jej rumiane policzki zaczerwieniły się niczym ogień. Wszędzie wokół niej zalegała ciemność, ona była skąpana w świetle, a jednak nie sięgał jej żaden promień światła z sali. Wszystkie skupiały się bezpośrednio w centrum, zalewając niskie podwyższenie i kamień z wyrytym okręgiem, wciąż na wpół przykryty płaszczem w kolorze głębokiej spłowiałej czerwieni. Żarzące się drobiny kurzu tańczyły w powietrzu ponad czarą, a powietrze przesycone było obecnością. Lecz nic więcej, nie przemówił żaden głos.

- Ośmielam się ponowić moje pytanie - błagała Alison, nim głos zdążył opuścić jej wargi. - Włócznia... wciąż jeszcze można ubiec Brocken... tak niewiele pozostało już czasu! Musimy działać!

Poczułem, że muszę coś powiedzieć, spytać, jak powinienem zrobić to już wcześniej. Lecz nie miałem najmniejszego pojęcia, o co; czułem się tak, jakbym miał związany język. I wcale nie pomagało, że zaczynałem odczuwać złość na to niewzruszone milczenie przed nami. Szczerość, udręka w głosie Alison, pema powagi troska malująca się na twarzach pozostałych Rycerzy, wszystko to wymagało jakiejś odpowiedzi.

- Musimy usłyszeć twoją opinię! Czy powinniśmy udać się za nią? Ilu spośród nas? W jaki sposób powinniśmy zaatakować? Proszę!

Cisza.

Poczułem, jak czerwienię się, płonąc ogniem czystej furii. Odezwałem się, to fakt, za głośno i z mocą, która zdumiała mnie najbardziej.

- Ona ma rację! Dlaczego jej nie odpowiesz? Czego chcesz, do diabła? Mnie? W porządku, Sangraal albo czymkolwiek jesteś, masz mnie. Pojadę. Wyruszę za tą twoją Włócznią, sam, jeśli będę musiał! I możesz przynajmniej powiedzieć, czy zabraniasz komuś udać się wraz ze mną!

Umilkłem gwałtownie, ponieważ oczy wszyskich zebranych w sali zwrócone były teraz na mnie. Stałem na samym środku podłogi, w przypływie gniewu musiałem zapewne jakoś się tam znaleźć. Milczałem, drżąc na całym ciele; dopuściłem się jakiegoś świętokradztwa. Ale czy na pewno?

Rycerze wydawali się być bardziej zadziwieni niż rozzłoszczeni; w oczach Alison dojrzałem błysk złota. Obróciłem się na pięcie i mijając ich po drodze, ruszyłem ciężko w stronę skrytego w ciemnościach wejścia. Nagle doznałem przemożnego pragnienia znalezienia się na otwartej przestrzeni, by wyjść z tego mauzoleum; płonąłem wewnętrznie. Posłyszałem odgłosy kroków za moimi plecami i pomruk głosów, bardzo zaniepokojonych. Rycerze wychodzili za mną bez żadnych ceremonii. Oni także nie uzyskali odpowiedzi. Bez względu na to, jakie kierowały nią powody, wielka potęga nie odpowiadała, nawet na pytania swoich ludzi.

Chwyciłem silne ramię Mali.

- Ty! Ty coś poczułaś. Co to było? Czy to coś przekazało ci coś w ten sposób?

Uśmiechnęła się, nie był to jej normalny błysk zębami, lecz niemalże senny, krzywy uśmiech.

- Ja? Nie, nie padły żadne słowa. Było tam i to wystarczyło. Jakżeby ci to wytłumaczyć? Jakbym zawiesiła moją wiolę pośród drzew tak, aby struny drżały rozbrzmiewającym powietrzem niczym eolski intstrument. Struny, ja drżąca w oddechu tej strasznej obecności. Każda komórka mojego istnienia śpiewała jej burdon. Jakiż sens miałyby słowa?

Wysoko niczym latawiec. Zostawiłem ją, bo nie umiała mi pomóc, i ruszyłem do wyjścia. Lecz kiedy położyłem dłoń na stalowym pierścieniu starożytnych drzwi, pomyślałem, że posadzono mnie na krześle elektrycznym. Coś przeszło przeze mnie, wibracja, od której zadygotały mi wszystkie kości, a nawet każda komórka ciała. Nie prąd elektryczny, przypominało to bardziej dźwięk wielkiego, niewidzialnego dzwonu budzącego brzmienie we wszystkim wokoło. Zatrzymałem się bez tchu, schwytany przez potężne siły, które wydawały się wyciągać i zginać moje kości. Zmęczenie, które zaczęło już zanikać w spokojnym powietrzu Heilenbergu, spłonęło i zniknęło w elektrycznym wstrząsie, który wdarł się w każdy zakamarek mego ciała. Użądlił mnie niespodziewany potok lodowatej wody w żyłach - niezbyt przyjemne uczucie, a mimo to była w nim siła. Reszta tłoczyła się wokół mnie niczym nie niepokojona, Mali była nieobecna duchem i odległa. Nikt inny tego nie poczuł.



Rozdział dziewiąty



Atmosfera panująca w Rittersaal nie mogłaby zostać nazwana paniką, ale brakowało do niej niebezpiecznie mało. Rycerze nie byli zupełnie załamani. Graal zamilkł i wcześniej, raz albo dwa razy, ogólnie rzecz biorąc w chwilach, kiedy miał zabezpieczyć się przed jakimś wielce dramatycznym wydarzeniem, zmianą albo działaniem, i nie mógł rozpraszać swojej uwagi. Na tyle, na ile byli w stanie to wytłumaczyć, zorientowałem się, że istniał głównie na jakimś bardziej subtelnym poziomie i kontaktowanie się z tym poziomem wiązało się z dużymi trudnościami, za wyjątkiem pewnych sposobów, kiedy zachowany był jego obrządek i rytuał. Znacznie rzadziej odmawiał odpowiedzi, kiedy uważał, że Rycerze zyskają w jakiś sposób, radząc sobie sami. Najwyraźniej teraz właśnie tego się obawiali. Mieli tylko garstkę ludzi w mieście, jak można było oczekiwać od nich, że sobie poradzą?

Sądziłem, że odbędzie się coś w rodzaju formalnego spotkania, lecz wyglądało na to, że Rycerze porzucili między sobą formalności. Zbierali się w małych grupkach w wielkiej sali Rittersaal, by omówić problem. Było to przewiewne, otwarte pomieszczenie, średniowieczne w stylu, lecz tak wysokie i prze-jrzyste, że przywodziło na myśl dziewiętnastowieczną architekturę skandynawską i trochę romantyczne neogotyckie zamki Eliela Saarinena. W normalnej sytuacji ciepłe rzeźbione drewno i wyblakłe draperie pokrywające ściany sprawiłyby, że miejsce to tchnęłoby atmosferą spokoju i przyjemnie byłoby tu usiąść; proporce same w sobie stanowiły zdumiewające widowisko. Krzyże krzyżowców i jaskrawe proporce, bizantyjskie skórzane węże i postrzępione w bitwach średniowieczne sztandary. Był tu nawet znak legionu, jego drzewce obwieszały złocone wieńce, odznaczenia wojenne, zobaczyłem także starsze - sądząc po wyglądzie - insygnia, proste plecione wzory na tyczkach oraz olbrzymią niedźwiedzią skórę i czaszkę, które mogły prowadzić pierwsze ataki z jaskiń; wisiały obok ozdobnej broni osiemnasto-i dziewiętnastowiecznej Europy, obok świata małych księstw, które Napoleon i Bismark rozdzielili między siebie. Wyglądało to niezwykle bojowo, a jednak odniosłem wrażenie, że chodzi tu o konflikt, który został zażegnany. Wokół panowała jednak atmosfera głębokiego zaniepokojenia i strapienia. Żadnych krzyków czy walenia w stół, lecz nawet spokojne gesty naładowane były wzrastającym z każdą chwilą napięciem. Co jakiś czas czyjaś ręka zaczynała pieścić głownię szabli albo wysuwała delikatnie ostrze na kilka cali z pochwy, jakby sprawdzając, czy nie ma na nim śladów rdzy.

Tylko Alison wyglądała tak, jakby traciła cierpliwość. Przemierzała z furią dystans między grupkami, zatrzymując się czasem na chwilę u rogu masywnego, poznaczonego rysami stołu, by złożyć raport albo przetrząsać stos map i starych przekazów dających te strzępy informacji, które zebrano na temat Brocken. Przeczytałem wszystkie przynajmniej dwukrotnie i z trudem odpychałem od siebie poczucie odsunięcia od głównego nurtu wydarzeń. Było rzeczą miłą, iż Rycerze w ogóle nas tu zaprosili, a kilku spośród nich podchodziło nawet, by przedyskutować nasze doświadczenia. Faktycznie jednak nikt nie spytał nas o radę, nie powiedziano nam też, czy zaakceptowano moją ofertę i, prawdę mówiąc, nie mogłem się powstrzymać, by się nieco nie złościć.

- A zatem, zgodzili się co do jednego! - padł werdykt Alison. - Obojętnie, co postanowimy uczynić, musimy mieć więcej ludzi spośród Zakonu. Większość zebranych nie może opuścić tego miejsca. Zawsze musi pozostać jakaś warta, na wypadek bezpośredniego ataku na Miasto, a nawet na samego Graala. Są głównie zbyt starzy albo zbyt młodzi, dysponujący za dużym lub za małym doświadczeniem. Zatem, bez względu na dalsze decyzje, będziemy potrzebowali innych. A to nie jest takie łatwe. Większość, rozproszona po Spirali, bierze udział w bitwach Graala. Pozostali wciąż jeszcze są na poszukiwaniach i można się z nimi skontaktować jedynie po ich powrocie albo jeśli natrafią na wiadomość w jakimś bezpiecznym miejscu jak Tawerna; w przeciwnym razie moglibyśmy ich spalić i narazić na niebezpieczeństwo. To potrwa zbyt długo. W dodatku... - Uderzyła nogą w blady marmur podłogi. - Rycerze są podzieleni. Podoba się im twój plan, to prawda, lecz część chce poczekać, aż Graal wybierze odpowiedź. Wzmacniać przez ten czas nasze siły, lecz czekać. Mówią, że igranie z Brocken jest za bardzo niebezpieczne, że nie należy ryzykować, że powinniśmy skupić się na obronie Heilenbergu. Potrafię to zrozumieć. Pozostali wiedzą o tym także, i są gotowi uczynić to, czego od nich oczekujemy, udać się za Włócznią.

- Więc dlaczego tego nie zrobimy? - zapytałem buntowniczo. - Graal może nas zatrzymać, jeśli chce, prawda?

Skrzywiła się.

- Tak, lecz co wtedy? Wiesz, nie jesteśmy marionetkami ani niewolnikami. Nie dlatego Graal nas wybrał. On również wie, że nie jest nieomylny. Wybiera tak dobrze, jak tylko potrafi, pomaga nam, byśmy stali się jak najlepsi, dzieli się swoją potęgą i ufa nam. A nawet jeszcze więcej, sprawia, że nawzajem sobie ufamy. Czasami zmusza nas do samodzielnego działania, obojętnie czy odniesiemy sukces, czy upadniemy, ponieważ pokierowanie nami w jakiś sposób przeszkodziłoby.

- Zatem mógłby nas nie powstrzymać, nawet jeśli robilibyśmy coś niewłaściwego?

- Nie, jeśli tylko bylibyśmy jedynymi, którzy by na tym ucierpieli i odpowiedzialność byłaby nasza. Gdybyśmy wszyscy postanowili zrobić coś, co byłoby zupełnie niewłaściwe. Wydaje mi się, że wtedy mógłby się wtrącić.

Skinąłem głową.

- Zaczynam rozumieć jego sposób myślenia. Najpierw dobierz właściwych ludzi, daj im motywację, umiejętności i cele, a potem pozwól im wykonać zadanie. Zdrowa teoria zarządzania, dopóki działa. Lecz istnieje również inna złota reguła: „Bądź przy nich, kiedy cię potrzebują”. Albo naprawdę poszedł spać, albo uważa, że macie już odpowiedź. - Kiedy wypowiadałem te słowa, coś przeniknęło przez pancerz znudzenia i zawodu, i tępego, nie dającego spokoju bólu. - Czekaj, czekaj! Może istotnie tak jest. Nie możecie skontaktować się z szukającymi, lecz muszą znaleźć się tacy, których można ściągnąć z pola walki. Co z nimi? Alison nie kryła swoich wątpliwości.

- Może kilku... ale to na nic. Z nimi również nie możemy się skontaktować. Graal byl w stanie to zrobić, w chwili zagrożenia, kiedy miał Włócznię. Włócznia potrafi przenieść jego moc daleko w pole; skupia i kieruje nią, jest w stanie poprowadzić naszych ludzi przez najgłębsze cienie Spirali, między miejscami i czasami, które te cienie rzucają. Bez niej wpływy Graala ograniczają się jedynie do tego miejsca i czasu. Każdy posłaniec, którego byśmy wysłali, byłby tak samo zagubiony, jak ty w tamtą noc zamieszek, i znalazłby się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Przykro mi, Steve...

- Nie, wstrzymaj swoje konie! Nie skończyłem jeszcze. W porządku, nie możesz ich odwołać. Dlaczego nie mielibyśmy udać się tam i zabrać ich?

- Ho-ho! - wykrzyknął Jyp, strzelając palcami.

- Co...

- Pewnie. Macie mnie. Jestem Pilot Jyp, pamiętasz?

- Może zawieść was do miejsc, których nie ma jeszcze w waszych snach! - zadźwięczał głos Mali. - Tutaj, tam, gdziekolwiek! Zawirowania Spirali są jego zabawkami, jej otchłanie to jego szachownica!

- Dobrze, lecz nie mamy w porcie żadnego dużego statku i musielibyśmy udać się w miejsca, gdzie nie zawsze jest morze...

Jyp zadudnił palcami po stole.

- I co z tego? Macie przecież te cholernie wielkie sterówce. Alison zamrugała.

- Te? Mógłbyś...

- Gdziekolwiek. Po tym przeklętym kręciolotku nie wydają się takie straszne. Tyle że będzie tym gorzej, im dłużej tu zechcecie siedzieć.

Coś w rodzaju echa tego dziwnego wstrząsu przepłynęło przez moje kości. Można było je przyrównać do uczucia ponurej ulgi, niczym usunięcie złamanego zęba, dojmujący lecz zdrowy ból zastąpił chore pulsowanie.

- To jest to! - powiedziałem sucho, wystarczająco głośno, by uciszyć wszystkie rozmowy w sali. - Właśnie tak zrobimy! - Zwróciłem się do podstarzałego Rycerza, który przyszedł wraz z Alison. - Torąuil, czyż nie? Czy wasz ptak jest gotów do lotu?

- Tak - powiedział. - Lecz kto nim pokieruje? Przysięgaliśmy bronić miasta. Jesteśmy za starzy, by przydać się do czegoś na zewnątrz.

- Ja nie jestem wam potrzebna - powiedziała Alison. - Czekałam przecież jedynie na przydział. A ci troje, Steve, Mali i Jyp, każde z nich jest równie dobre jak Rycerz. I są równie godni zaufania.

Spodziewałem się, że Tprąuil wyrazi swój sprzeciw. Ale on pokiwał tylko rozumnie głową.

- Tak też myślałem. Zatem, bardzo dobrze. Przekażę to pozostałym...

- Nie ma czasu - powiedziałem, ostro czując kłujące ognie wykwitające mi na karku, wypełniające umysł. - Posłuchaj, nie chcę być niegrzeczny, lecz zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu. Nie możesz temu zaprzeczyć, czyż nie? W ten sposób możemy jednocześnie zrobić coś i zostawić Miasto pod ochroną. Zatem zgodne jest to z interesami obu stron. Jak można dostać się najszybciej na drugi brzeg?

Stary mężczyzna - jak bardzo stary? - patrzył na mnie przez długą chwilę, po czym pokręcił głową.

- Nie - powiedział. - Nie ma takiej potrzeby. Ognie wystrzeliły w górę.

- Do diabła, czy posłuchasz mnie... Powstrzymał mnie gestem dłoni.

- Chciałem jedynie powiedzieć, że mniej czasu zajmie sprowadzenie statku tutaj. Raoul! Telegraf, jeśli możesz. Moje pozdrowienia dla Rittera von Waldesteina i prośba, czy mógłby przesłać „Dove” do Zachodniej Wieży. Każ im sprawdzić w drodze powrotnej stan zapasów. A przez ten czas... - dodał - poinformujemy... pozostałych.

- Chcesz powiedzieć, że się zgadzasz? Oni się zgodzą?

Na jego twarzy wykwitł krzywy uśmiech.

- Nie pozostawiasz nam praktycznie żadnego wyboru. Lady Alison dowodzi tą ekspedycją dla nas, znajdzie naszych braci i siostry. Lecz kto jest prawdziwym przywódcą, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Spotkałem w swoim życiu ludzi takich jak ty; cieszę się, że widzę następnego.

- Ale... to wszystko moja wina! - wyrzuciłem z siebie. - To ja ukradłem wam tę przeklętą Włócznię!

- Zatem, czy jest ktoś lepszy, by sprowadzić ją z powrotem? - Uśmiechnął się. - Nie zdajesz sobie sprawy, co dzisiaj zrobiłeś, wchodząc na podłogę Sali, przemawiając do Graala. Nie chodzi mi o to, że mógłby cię celowo skrzywdzić; lecz sama jego egzystencja, tak blisko, jest płomieniem dla tych, którzy nie mają własnych ogni. Lady Mali została przez nią ogrzana, lecz ty, mój przyjacielu, ty zostałeś rozpalony.

Strzelił obcasami i pokłonił się, po czym odwrócił się do pozostałych skupionych wokół niego i zaczął szybko objaśniać możliwości. Odebrał mi mowę. Lecz rzeczywiście czułem się zainspirowany, albo nawet więcej: pędzony, palony - wypełniony ogniem. Było to wspomnienie snopu ognia, który wystrzelił z rykiem przy najlżejszym dotknięciu, konsumując skwierczące ciało. Włócznia będzie na Brocken; a więc dobrze, ja też tam będę i cokolwiek lub ktokolwiek, co znajdzie się pomiędzy nami niech się strzeże. Potrzebuję jej.

Za jednym z okien dostrzegłem ruch i poszedłem popatrzeć. Od masztu na przeciwległym brzegu oderwała się biała strzała statku powietrznego, ciągnąc za sobą liny i ciężkie cumy. Śmigła zakręciły się, a lekki kadłub skręcił powoli w powietrzu, odwracając się nosem w stronę wyspy i wielkiej sali Sangraala; odbicie statku rozbłysło w rzecznej toni. W moich myślach uniosła się inna wielka masa - wzniosła się z diabelskich otchłani pentagramu - postrzępiony grzbiet Brocken, który był znacznie potężniejszy. Tam była Włócznia, lecz nie tylko, była tam też Katjka, jeśli przeżyła przejście. Właśnie ta myśl krzesała we mnie prawdziwe iskry. To właśnie oznaczała dla mnie Włócznia. Zwrócić ją tym ludziom, enigmatycznemu Graalowi, Alison - w porządku. Lecz dzierżyć tę potęgę, by zyskać tym samym szansę, jedyną szansę uratowania Katjki - tak naprawdę tylko to się liczyło. Właśnie to podsycało płomień. Niech tylko dostanę Włócznię ponownie w swoje ręce...

Podskoczyłem. Alison dotknęła mego ramienia.

- „Dove” cumuje właśnie do Wielkiej Sali. Powinniśmy już iść; przed nami mnóstwo stopni.

Spojrzałem na Jypa i Mali.

- To nie jest wasza walka, już nie. Niebezpieczeństwo jest tak wielkie, że nie chcę nawet o tym myśleć. Wysadzimy was, gdy tylko zbierzemy wszystkich potrzebnych Rycerzy.

Mali skrzywiła się.

- Mój panie, czy nie powiedziałam ci kiedyś podczas pewnej księżycowej nocy, że ślubowałam naprawiać każde zło, na którym spoczną moje oczy? A ty nadałeś mi imię paladyna. Wielkie to brzemię, a jednak nie pozbędę się go z własnej woli. - Przesunęła pieszczotliwym ruchem po rękojeści wielkiego miecza. - Pozwól mi być paladynem i nie wystawiaj mojej dumy na próbę mniejszym szacunkiem. To wystarczy.

- Właśnie, i możesz wcisnąć na to kapelusz, włożyć fajkę w zęby i nazwać to także moim zdaniem! - mruknął wyraźnie podniecony Jyp, choć jego twarz była ponura. - Myślałem, że już raz uporaliśmy się z tym śmieciem. A poza tym, w jaki sposób zamierzałeś znaleźć Brocken? Chyba żebyś się o niego przewrócił?

Nie ma nic złego w wyruszaniu komuś na pomoc, lecz nim pokonaliśmy połowę drogi, wchodziliśmy statecznie pod górę. Nim sięgnęliśmy szczytu, pełzałem niemalże na czworakach. Już Miasto było wysoko położone, a dodatkowa wysokość wieży sprawiła całkiem zauważalną różnicę. Nie czułem się tak od czasów piramidy w Cuzco. Na szczęście drabina na górę była całkiem krótka i moje wyczerpane płuca podołały i temu wyzwaniu; ponadto miałem wystarczająco dużo rozumu, by nie spojrzeć w dół. Załoga statku w prążkowanych kombinezonach wciągnęła mnie do kołyszącej się delikatnie gondoli, po czym, na znak dany przez Alison, opuściła pokład, schodząc na wieżę.

- Nie mogę ich prosić, by wyruszyli z nami - westchnęła. - Potrzebujemy jak najwięcej miejsca dla żołnierzy. Mali, czy mogłabyś wciągnąć drabinę? Jyp, może staniesz za kołem? Jest prawie takie samo jak na żaglowcu, tyle że są jeszcze inne dodatkowe przyrządy do sterowania. Pokażę ci. Steve? Jesteśmy gotowi do odlotu. Jeśli mógłbyś zasygnalizować im, żeby odczepili...

Wychyliłem się przez drzwi i pomachałem do stojącej w dole załogi, która rzuciła się do cum; były przyczepione do przepięknego gotyckiego manswerku. Zwolnione zadyndały w powietrzu, a ja odpowiedziałem na saluty załogi... i spojrzałem w dół.

To było gorsze niż moje pierwsze spojrzenie z kołyszącego się masztu; to było gorsze niż pierwsza prawdziwa ściana skalna na Eigerze z lodowcem znikającym w nicości i ptakami latającymi pod moimi stopami. Dziwne silniki „Dove” ruszyły na wolnych obrotach, wyrzucając z siebie małe obłoczki pary, statek zakoły-sał się łagodnie i oddalił nieco od murów wieży, linie jej boków biegły w dół otchłani niczym strzały, niosąc mój zahipnotyzowany wzrok w stronę kamiennego bruku placu i malutkich postaci, które się tam zebrały. Ruch statku sprawił, że czerwone dachówki domów zafalowały w dole niczym fale krwi, wznosząc się i opadając w wolnym, przyprawiającym o mdłości ruchu. Silna ręka chwyciła mnie za ramię i wciągnęła z powrotem, w ostatniej chwili.

- Zwrócić zawartość żołądka ze szczytu grotmasztu jest wystarczająco nieszczęsne, jeśli wiatr wieje ze złej strony - zauważy-ła Mali, zasuwając drzwi. - Lecz z tej wysokości i to na głowy niewinnych ludzi... sądzę, że byłoby to uważane za brak dobrych manier. Tak się nie wyrusza na wojnę.

Usiadłem na wypolerowanej, drewnianej podłodze gondoli i zamknąłem na chwilę oczy. Alison oparła się o dźwignię gaźnika i dźwięk umieszczonych z tyłu silników przeszedł z cichego sapania w pulsujący grzmot, choć wciąż były o wiele cichsze niż dźwięk, który miary prawo wydawać maszyny napędzane parą wodną. Stado przerażonych gołębi mignęło mi za oknem. Kołysanie uspokoiło się, a „Dove” przestała być bezradnym, podobnym do balonu cielskiem, przemieniła się w pędzącą naprzód strzałę zmierzającą w stronę zalegającej ponad nami szarości, niepewności Spirali, gdzie wysokie szczyty z kamienia i grzbiety przemieszczających się mgieł stawały się jednym, szczyty gór i granie mgieł łączyły się, jedno odwzorowywało kontury drugiego, oba połączone wspólnymi ścieżkami, najbardziej i najmniej materialne spotkanie na odległych horyzontach Spirali. Gdzie się łączyły, gdzie otwierały się szerokie trakty łączące ocean z powietrzem, a archipelagi rozszerzały się na chmury, potężne cienie wszystkich czasów, wszystkie miejsca rozszerzały się; ludzie, którzy uważnie przyglądali się drodze, mogli przejść na drugą stronę. Jyp, trzymając koło ze swoją zwyczajną niesamowitą zręcznością, przesunął dźwignię gaźnika i dźwięk silników przeszedł w głęboki warkot, przechylił nos statku, który zaczął teraz wznosić się spiralą, aż ziemia została w tyle niczym odpadki w kilwaterze, a chmury ponad nami rozstąpiły się, rozpostarte ramiona cofającej się ziemi sięgające w stronę wysp zachodzącego słońca. Przeszedłem do okna na przodzie, a po chwili dołączyła do mnie Alison.

- Ponad zachodzącym słońcem - szepnęła, a ja zastanawiałem się, co skłoniło ją, by wyrażać się w ten sposób, prawie tak samo zawołał sternik na początku innej równie desperackiej pogoni.

- Ponad powietrzem Ziemi! - odpowiedziałem. I wybuchło wtedy coś z mojej starej radości pomimo ponurej chmury, która nad nami wisiała, i niebezpieczeństwa tego, co miało nadejść.

Podchwycił to Jyp i na jego twarzy zagościł stary uśmiech. Mali rozpromieniła się niczym słońce wyzierające spoza chmur i uderzyła dłonią po rękojeści miecza.

- Ponad powietrzem Ziemi! Jesteśmy w drodze! Nadchodzimy!

- Dokąd teraz? - zapytał Jyp, obracając na próbę kołem sterowym. - Dokąd najpierw, Alison?

- Północny zachód, dziesięć stopni - powiedziała zupełnie spokojnie. - Następnie na północ jeden stopień, a potem sama cię poprowadzę. Urwald, lasy w samym sercu Europy. Późne lato, piętnaście lat po narodzeniu Chrystusa.

Z chmur wylecieliśmy w ciemność, i to ciemność doskonałą, jakże niepodobną do tego, co można zobaczyć w zanieczyszczonym światłem współczesnym świecie. Teraz Alison stała przy kole, kierując statek z cieni Spirali do miejsc w Jądrze, które były jej znane.

- W Rzymie Tyberiusz wciąż jest cesarzem - powiedziała, kierując statek ponad pagórkowatym obszarem, którego horyzont stanowiła gęsta linia lasów przecięta jedynie matowosrebrną wstęgą.

- Pewnie teraz jest na Capri. Lecz tam w dole jego siostrzeniec Germanicus przewodzi kampanii, starając się odepchnąć barbarzyńców z granicy na Danube...

Nic nie wskazywało na to, że w dole może się coś poruszać, nie wspominając o dwóch dosyć licznych armiach, tak gęsty był las przykryty delikatnym kobiercem lodowatej mgły. Jednakże Jyp ze swoimi sowimi oczami wskazał nagle w przód, gdzie pośród czerni nocy pulsował niewielki węgielek czerwieni. Gdy znaleźliśmy się bliżej, spostrzegliśmy, że są to ruiny większej warowni albo miasta. Z murów pozostały jedynie bale, które wciąż jeszcze trzeszczały w kapryśnych wybuchach płomieni. Z silnikami pracującymi na niskich obrotach i ledwo obracającymi się śrubami powietrznymi poszybowaliśmy bliżej, niemalże ocierając się o wierzchołki drzew. Dryfowaliśmy nad zgliszczami niczym chmura. Alison przekazała Jypowi koło sterowe, odsunęła drzwi gondoli, spuściła drabinkę sznurową i zawisając machała. W głębokich cieniach leśnych pojawiły się matowe rozbłyski metalu i ujrzeliśmy czerwony pióropusz na hełmie. Z lasu, patrząc podejrzliwie, wysunął się wysoki centurion w szkarłatnej opończy, a zanim mniej więcej tuzin ludzi. Nagle wyrzucił rękę w powietrze w błyskawicznym pozdrowieniu.

- Co to? Posiłki?

- Rozkaz powrotu! - powiedziała Alison i zeskoczyła ciężko na porośnięte krzakami zbocze. Po kilku minutach, kiedy Alison wciąż jeszcze udzielała mu wyjaśnień, centurion pogonił swych ludzi w górę drabinki, przez gondolę, do wnętrza statku. Wskoczył za nimi ze szczękiem łuskowatego napierśnika i skrzypieniem caligae. Pozdrowił mnie, uderzając się z głuchym łoskotem w pierś. Jego zaciętą twarz o wystających kościach policzkowych pokrywała bladość.

- Caio Marco Fervonio, centurio! - obwieścił, po czym przeszedł na angielski, którym mówił z ciężkim akcentem: - Ty jesteś Fisher? Lady Alison powiedziała, że ty dowodzisz. W porządku, oto jesteśmy. Lecz potrzebujemy więcej ludzi niż moja garstka, jeśli zamierzamy przystąpić do oblężenia Brocken, co? - Wydął policzki. - Więcej niż pomieści jedna ładownia statku!

- Nie oblężenie - odparłem. - Blitzkrieg. Alison, dokąd teraz?

- Na zachód - powiedziała. - Zachodnia część Francji, na południowy wschód od Paryża, nad Loarą, lato 732. Szukaj bitwy, a trafisz, gdzie trzeba.

Nawet w kompletnych ciemnościach nie mogliśmy nie znaleźć tego miejsca. Nawet dźwięk motorów w niczym by nie przeszkodził. Wiatr przyniósł nam dźwięki; szczęk oręża, wrzask, przeraźliwe kwiczenie koni. Tu i tam na tle płonących, luźno rozrzuconych budynków, były to pewnie zagrody z zabudowaniami, pojawiały się czarne sylwetki. Alison przeczesywała wzrokiem ciemność, przyglądając się sztandarom, gdy te przemieszczały się obok ogni, kierując się jakimś rodzajem sygnałów, których nawet nie byłem w stanie rozpoznać.

- Nasi ludzie są z wojskami Karola Młota, odpierają Maurów - powiedziała nieobecnym głosem. - Tu wdarli się do Europy najdalej.

Zmarszczyłem brwi.

- Ależ poczekaj chwilę! Mniej więcej w tym czasie Maurowie nie byli tacy źli, prawda? Byli cywilizowani, zbudowali przecież Alhambrę i wszystkie te wspaniałe budowle w Hiszpanii. Tak czy inaczej, bardziej cywilizowani niż ta frankońska zgraja.

- Nie chodzi o to, kim byli - powiedziała. - Widzisz, jacy mogli się stać. I nie zakładaj, że cywilizowany znaczy ludzki. Arabska szlachta traktowała swoich własnych ludzi jak śmieci. Pomogło to doprowadzić ich do upadku w czasie odbijania tych terenów... tam!

Nie mogłem odróżnić jednej grupy od drugiej, lecz podryfo-waliśmy w dół niczym zabłąkana chmura tuż nad grupę przerażonych Maurów, którzy wydali jeden zgodny lament i rzucili się do ucieczki. Goniący ich jeźdźcy również rzucili się do ucieczki, z wyjątkiem małej grupki, która nie odstąpiła, uspokoiła konie, które nadbiegły kłusem. Najwyraźniej doskonale wiedzieli, skąd jesteśmy. Alison rozmówiła się z nimi pośpiesznie, a my wstrzymywaliśmy oddechy za każdym razem, gdy strzała przelatywała obok nas ze świstem. Ktoś zagrał skomplikowany sygnał na rogu i już po kilku chwilach pięciu, a może sześciu potężnych jasnowłosych mężczyzn, z warkoczami, wąsatych, wdrapywało się do gondoli, ich krótkie kolczugi i nabijane ćwiekami pasy podzwa-niały, gdy się wspinali.

- Tylko tylu mogli puścić - Alison złożyła raport. - Ponadto nie biorą swoich koni, Karol ma ich zbyt mało do pościgu.

Przeniosłem wzrek na drugą tylną gondolę, która miała rampę do załadunku koni do wnętrza statku.

- Przydaliby się jeźdźcy. Możemy potrzebować dostać się szybko w jakieś miejsce po nierównym terenie.

- Musimy poczekać. Konie są zbyt drogocenne w tych wczesnych okresach, z pewnością by ich brakowało. Nie weźmiemy ich również na następnym przystanku. To na wschód, Jyp. Do cieni Bizancjum i dalej. Na jego północne terytoria, stepy nad Dnieprem, wiosna 1091.

Centurion Marco skinął głową.

- Cesarz Aleksy I Komnenos, gdzie zwycięża hordę Pechenga. Lecimy po Hasteina, co?

Alison przytaknęła.

- Jeśli jeszcze żyje.

Nie było sposobu na zbliżenie się do wielkiego kręgu ognisk obozowych i kolorowych namiotów. Zeszliśmy na dół szybko, a zarazem lekko, niczym pchana wiatrem chmura. Alison i Marco wyruszyli po swojego człowieka, podczas gdy ja chodziłem niespokojnie z miejsca na miejsce. Mężczyzna, który wdrapał się po drabince, był dla mnie zaskoczeniem, nigdy nie widziałem nikogo mniej greckiego, był to jasnowłosy gigant o różowej cerze, ze zwisającym wąsem i ozdobionym haftami, obszytym futrem płaszczem narzuconym na kolczugę. Na ramieniu trzymał olbrzymi topór. Zasalutował mi w ten sam sposób, co centurion i powiedział po angielsku z amerykańskim akcentem:

- Cześć. Hastein Hallgrimsson, Islandczyk. Zastępca Spatharokandidates. I, oczywiście, Rycerz Komandor Sangraala, na twoje rozkazy. Nawet jeśli jest to równoznaczne z tą piekielną dziurą. Mogliśmy zabrać jedynie dziesięciu, lecz jest pośród nich jeden Rycerz i czterech giermków, oraz pięciu nowicjuszy.

- To starczy! - powiedziała Alison, zaganiając wielobarwną grupę do środka statku. Niektórzy byli jasnowłosi, jak Hastein, pięciu cataphracts było niskich, ciemnowłosych i wyglądali na Greków, mieli lżejsze kolczugi i łuki; wszyscy pokryci byli schnącą krwią, najwidoczniej nie ich własną. Kilku rzuciło zaciekawione spojrzenie na tego nie-Rycerza, który miał nimi dowo-dzić, lecz wyglądali na równie ponuro spokojnych, co ich przywódcy.

- Hej, nie sądzę, by ktoś tu miał papierosy? - spytał Hastein.

- Gdzieś mam chyba jakieś - powiedział Jyp.

- Doskonale wiesz, że nie na statku - prychnęła Alison. - Będziesz musiał mu wybaczyć, Steve, on jest z tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego, najwidoczniej palili wtedy dzień i noc.

- Graal pomógł mi złamać nałóg - westchnął Hastein. - Lecz po dziesięciu latach z powrotem tutaj, gdy piję przez cały czas wino z wodą, nałóg jakby wraca. A poza tym, co się stanie od jednego papierosa. Wodór nie opada do gondoli.

- Nie! - powiedziała stanowczo Alison. - Zabieraj nas stąd, Jyp, nim wysadzi statek w powietrze.

Jyp otworzył delikatnie przepustnicę i zakręcił kołem. Alison zajęła się sterami bocznymi.

- Skieruj się teraz na północny zachód, Jyp. Znowu do Francji, północno-zachodnie wybrzeże wiosną tysiąc czterysta piętnastego, oblężenie Calais, za czasów panowania Henryka V.

Ponownie ciemność, dym, płomienie i krzyki - i tym razem huk i łoskot dział wyrzucających gorzki dym prochu, gdy płynęliśmy ponad migoczącą tonią Kanału.

- I co to ma wspólnego z cywilizacją? - spytałem.

- Zjednoczyć Anglię i Francje, oto co próbuje zrobić Henryk - padła posępna odpowiedź centuriona. -1 Burgundię... oto Burgundia. Dobry to człowiek, jak na swoją epokę; lepszy niż francuski Delfin. Lecz umiera młodo, jego lordowie wdają się w waśnie i wtedy pojawia się ta Joanna d’Arc, która osadza na tronie Francji bezwartościowego Delfina.

Wpatrywałem się w dół na przesuwającą się pod nami rzeź. Kiedy tak patrzyłem, w jednym miejscu na murach miasta wystrzelił płomień ognia, pozostawiając dymiącą wyrwę w parapecie. Co dobrego to przyniesie, bez względu na to, w jak odległej przyszłości? Ale być może rzeczy takie jak tu i tak by się wydarzyły; lepiej więc, jeśli miały jakiś sens.

Wylądowaliśmy na brzegu morza i po chwili, zza ściany hałasu, ognia i deszczu ze śniegiem wyszło chwiejnie kilka przemoczonych postaci. Rycerze mogli nam ofiarować tylko tych ludzi, gdyż już wkrótce przyjdzie im stoczyć bitwę pod Agin-court. Wznieśliśmy się w powietrze i wślizgnęliśmy z powrotem pomiędzy cienie rzucane przez ten ląd i epokę, cienie długie i krwawe. Owe cienie mieszały się na swych granicach z innymi - raz jeszcze doświadczona ręka Jypa przeprowadziła nas między nimi i poza nie - do tańczących płomieni średniowiecznych Niemiec i dzielnych, jaskrawo odzianych landsknecht najemników uwikłanych w pańskie waśnie. Rzuciłem się wraz z Alison między szeregi maszerujących ciężkim krokiem żołnierzy, między wozami wyładowanymi włóczniami i splądrowanym dobrem. Brnęliśmy w zabarwionym krwią błocie łąk nad Dunajem dusznym sierpniowym popołudniem 1526, kiedy to olbrzymie tureckie armie przetoczyły się po ostatnich, uszczuplonych siłach węgierskich, myśląc, że to jedynie przednia straż. I tam, gdy zadudnił grom i niebiosa otworzyły się, a młody król znalazł śmierć w wezbranych wodach rzeki, natknęliśmy się na niewielką grupę jeźdźców, jedną z wielu, które stawiały ostatni desperacki opór. Lecz kiedy usłyszeli o naszej misji, zawrócili i ruszyli z nami; i, być może, przyczyniliśmy się do opóźnienia tureckiego pochodu, kiedy ujrzeli „Dove” wznoszącą się niczym złowróżbny znak między zygzakami oślepiających błyskawic, prosto w posępne zgliszcza Rosji roku 1609. Rosji wyniszczonej latami głodu i wojną domową, która nastąpiła po śmierci cara Borysa, po to by na pokład zabrać polską kawalerię z nacierającej armii króla Zygmunta - srogich, szarmanckich mężczyzn dzierżących zakrzywione szable podobne do tych, z którymi ich potomkowie ruszą do ostatniej szarży przeciwko niemieckim czołgom. Stamtąd do tej samej ziemi wiek później, kiedy to nad Połtawą Piotr Wielki złamał potęgę szwedzkiego imperium, a król Karol uciekł na wygnanie i śmierć. We wszystkich tych miejscach unosił się dym, krew spływała obficie; narody żyły i umierały, rosły w siłę i upadały, a przeznaczenia tego kontynentu były przeciągane to w jedną, to w drugą stronę i wypaczane przez siły, których żaden człowiek przez nie schwytany nigdy by nie pojął. Czy my jesteśmy lepsi? Widzieliśmy walki coraz cięższe, gdyż ścierające się armie były coraz lepiej zorganizowane. Porywaliśmy jakby przy pomocy czarów ludzi, którzy jak to często bywało wyróżniali się w swoich oddziałach i radzie; lecz my, nie zauważeni, żeglowaliśmy przez zamiecie na wschód od Moskwy, żeby zabrać kilku rosyjskich żołnierzy z nieregularnych formacji, nękających znajdujących się w odwrocie Francuzów, chłopi pańszczyźniani i panowie z wielkich rodów walczący ramię w ramię, tworzący pierwszą wielką rysę w śnie Napoleon o dominium. Wylądowaliśmy pośród dymu i płomieni w Lipsku, ciepłego październikowego popołudnia w 1813, by powitać pluton szkockiej piechoty, która właśnie spychała z pola niedobitki francuskich cuirassiers. Uratowaliśmy bawarskich lansjerów, kiedy rozproszyli się przed pruskimi działami w ostatnich dniach wojny austro-pruskiej, a Bismarck wykuł przyszłość we krwi i żelazie. Opadliśmy pośród wirujących chmur gazu, by zabrać na pokład francuską kawalerię pod Ypres, pięciu albo sześciu wchodzących ze stukotem, ludzie i konie ubrani podobnie w śmierdzące impregnowane płaszcze i kaptury. Przyglądałem się im posępnie, jak zdzierali z siebie i ciskali w dół nienawistne płótna, i byłem nieco zdziwiony ich spokojnym zachowaniem. Gdyby zginęli podczas naszej misji, pomyślano by zwyczajnie, że zawieruszyli się gdzieś pośród przerażających spisów ofiar i ludzi zaginionych w zrytym pociskami grzęzawisku. Lecz jeśli przeżyją, mogliby wrócić.

Na koniec - tak myślałem - zaczęliśmy szybować pośród wzgórz północnych Włoch, zbierając po drodze niewielkie grupki mężczyzn i kobiet w prostych, podartych ubraniach i zniszczonych kapeluszach, z długimi nożami przy pasach i stenami oraz zdobycznymi smeisserami noszonymi czule w objęciach - partyzanci, którzy nie zaprzestali walki, mimo że ich armie poszły w rozsypkę. Mogłem sobie bez trudu wyobrazić tych samych ludzi schodzących z górskiego stoku w Grecji lub Francji albo wychodzących ze skutych lodem moczarów Rosji. Mieli twarze ludzi, którzy za dużo widzieli, zbyt wiele „środków bezpieczeństwa” i „uzasadnionych akcji odwetowych” w bezbronnych wioskach, co zmusiło ich do zrobienia tego samego albo czegoś jeszcze gorszego.

A mimo to, jak skazani na zagładę Węgrzy, jak francuscy kawalerzyści, jak wszyscy ci, których życie mogło nagle rozbłysnąć płomieniem i zniknąć niczym ćma w ogniu lampy, byli gotowi wrócić tam ponownie. Prosto z koszmaru Brocken do stworzonych przez człowieka koszmarów, z których ich wyciągnęliśmy, i teraz do zadań, nieważne jak beznadziejnych, i spraw, nieważne, że przegranych - ponieważ robiąc to, mogli uczynić rzeczy odrobinę lepszymi, a przynajmniej nieco mniej złymi. Ich szansę były kruche; dlatego właśnie zostali wybrani, oderwani od spraw i tak już przegranych albo tych, które z pewnością zostaną wygrane, gdzie ich interwencja będzie miała jedynie drugorzędne znaczenie - lecz i tak byli gotowi, ponieważ mogli stać się tym decydującym czynnikiem, który być może oszczędzi później setki żywotów, a spośród tych setek jeden, który mógłby uratować milion. Żaden spośród tych ludzi nie działał pod przymusem, nie wydano im żadnych rozkazów; byli to ludzie, którym pokazano prawdę, wzór, w którym ich życie - a jeśli to niezbędne - i ich śmierć, niosły ze sobą jakiś głębszy sens. Większość z nich miała już za sobą długi żywot, znacznie dłuższy niż zazwyczaj; lecz zamiast trzymać się go kurczowo, chciwie czuli, że ryzykując nim, by pomóc innym, mogą się w jakiś sposób odwdzięczyć za wszystko, czego doświadczyli. Ani Graal, ani jego zwolennicy nie marnowali ludzkiego życia; lecz mogli, jeśli tak zdecydowali, zainwestować je.

Zacząłem o tym rozmyślać, zadając sobie pytanie, czy mógłbym kiedykolwiek zacząć myśleć w ten sposób. Poznałem niemalże nieśmiertelność, która była możliwa dzięki Spirali, i wiedza ta sprawiła, że poczułem się nieswojo. Wiek przynosił zmiany; a zmiany te, mimo iż dobre, oznaczały, że dana osoba nie była już nigdy w pełni człowiekiem. Zmiany rozszerzały cię, koncentrowały, zwiększały zdolności, wydobywały cechy dominujące w wewnętrznej jaźni. Mogło to być dobre, tak jak w przypadku Jypa albo Mali; lecz znacznie częściej było szkaradne. Mogło to prowadzić do niemalże świętości albo TTSCzy niewyobrażalnie diabelskich. Właśnie coś takiego stało się z Katjką i, mimo iż cofnęła się cudem znad krawędzi, to coś pozostało, zawsze kilka kroków przed nią, aż w końcu wzięło ją ponownie w swoje posiadanie. Życie wiecznie kosztem tego rodzaju nie było czymś, czego pragnąłem. Już lepiej cieszyć się zwykłym życiem i przeżyć je rozsądnie; to mogło być całkiem niezłe. Moje takie było, według standardów większości ludzi, więc dlaczego, do diabła, łaknąłem więcej? Dlaczego tęskniłem za Spiralą przez te wszystkie lata, a mimo to pluskałem się jedynie, flirtowałem z nią i nigdy tak naprawdę nie skoczyłem na głęboką wodę? A może szukałem czegoś innego - jak, na przykład, siły, wiary i celu, który ci ludzie znaleźli? piętnaście, szesnaście! - odliczała Alison. - Dobrze, tyle wystarczy! Weź kurs na północ, Jyp, nie musimy już zatrzymywać się pod Stalingradem.

- I Panie, jakże jestem ci za to wdzięczny! - wykrzyknął Jyp, który pływał w konwojach po Morzu Północnym. - Odmrozilibyśmy sobie tam tyłki, jeśli Jerrie nie odstrzeliłyby ich nam wcześniej...

Alison pokręciła przecząco głową.

- Skierowalibyśmy się na niemiecką stronę. Obersturmbannfuhrer Ewald Holzinger, na przykład, i wielu innych.

- Ober... - Jyp zakrztusił się. - To przecież stopień SS! Co to za przeklęta gra, w której bierzecie udział?

- Jedna z tych bardziej brutalnych - powiedziała żylasta kobieta w średnim wieku, która przyszła z oddziałem partyzantów. - Miałam nadzieję, że wyślą Ewalda w naszą część Włoch, być może razem mogliśmy sprawić, by nie przelano tyle krwi. Lecz Stalingrad jest gorszy.

- Widzisz - powiedziała Alison łagodnie - czasami trzeba, żeby dobrzy ludzie służyli złej sprawie, by móc ją reformować, a w najgorszym przypadku, ograniczyć. Kiedyś nawet SS mogło zostać naprawione.

Wymieniliśmy z Jypem całkiem wymowne spojrzenia.

Ruszyłem za partyzantami, którzy wspięli się na główną galerię obiegającą cały statek. Były to ażurowe platformy, które zatętniły energią silników, kiedy ruszyliśmy na północ, z powrotem w cienie. Tam byli wszyscy, rycerz i giermek, chłop i robotnik ściśnięci razem w zatęchłej atmosferze krwi, potu i końskiego łajna, przykucnięci na wszystkich możliwych do wyobrażenia siedziskach, żartujący przyciszonymi głosami na temat różnorodności zapachów przyniesionych przez każdego z nich, a także - jaka epoka miała największe wszy. (Bizancjum wygrało dzięki swoim biurokratom.) Wywarli na mnie ogromne wrażenie, oddział dzikich i oddanych żołnierzy, których SAS, marines lub samurajowie mogliby pozazdrościć, a przecież nie emanowała z nich agresja jakże charakterystyczna dla kasty wojowników. Była w nich nawet frapująca delikatność, która dała się zauważyć, gdy rozmawiali, wymieniali nowiny z przyjaciółmi, uspokajali zdenerwowane konie umieszczone w boksach z drucianej siatki, zjadali naprędce posiłek składający się z rozdanych przez nas racji albo próbując złapać nieco snu, jaki był możliwy w tych warunkach. Niektórzy spośród nich zwrócili się do mnie, chcąc uzyskać więcej informacji na temat losów Włóczni. Myśląc o Alison, zasugerowałem odprawę. Pokiwali rozważnie głowami, a ja zawołałem w dół drabiny.

- Alison, możesz poświecić mi jedną chwilę? I czy może ktoś rozpakować tę dużą mapę? Dziękuję.

Ku mojemu zdziwieniu Alison nie przyszła na górę; zamiast tego zablokowała stery boczne, przejęła koło sterowe od Jypa i nachyliła się nad tubą.

- Uwaga! Za dwie minuty zacznie się odprawa dotycząca tego, co stało się z Włócznią i co mamy zamiar zrobić! - Uśmiechnęła się do mnie szeroko i dodała. - Będą mieli informacje z pierwszej ręki, prawda?

Spojrzałem na surowe, wyczekujące twarze i przełknąłem ślinę, żałując, że nie jestem gdzieś indziej, daleko, daleko stąd. Oto stałem przed Rycerzami Sangraala, jego najbardziej oddanymi zwolennikami, nawet fanatykami; a przecież potraktowałem nieco samolubnie przedmiot ich uwielbienia. Będę musiał być bardzo szybki, albo w słowach, albo w nogach.

Lecz z drugiej strony, przez całe życie uczestniczyłem w jakichś wystąpieniach, a przecież to nie różniło się aż tak bardzo od pozostałych. I była też Mali, siedząca tuż przy mnie, przeszywająca mnie na wylot tymi niepokojącymi zielonymi oczami. Rycerze słuchali w ciszy, za wyjątkiem kilku pytań; mówiąc o moim udziale w kradzieży, dostrzegłem kilka osobliwych spojrzeń skierowanych pod moim adresem, nic więcej. Lecz kiedy opowiedziałem o kapitanie i helikopterze, przez zebranych przebiegł niski pomruk, potworny dźwięk. Wyglądało na to, że większość spośród nich znała Dragovica, a jeśliby go usłyszał, myślę, że uciekłby na koniec świata albo po prostu poderżnął sobie gardło tam, gdzie stał. A więc rajskie ogary mogą zacząć „jadać i rad byłem, że nie moim ruszą tropem. I wreszcie coś się przełamało, padło jeszcze kilka pytań, kiwano głowami i pocierano podbródki, a Hastein przez cały czas próbował wyżebrać papierosa.

- Akceptują cię jako swego kapitana - Mali tchnęła mi do ucha. - Nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Wszystko w porządku.

- Nie mogę się z tym pogodzić! - Żadnego zakłopotania, żadnego ulegania z grzeczności, po prostu zaakceptowali mnie z ufnością, na którą, według mnie, nawet w części nie zasługiwałem. - To znaczy... tacy ludzie!

- Gwałtowni, to prawda, i srodzy. Ale przecież... - jej oczy zalśniły w mroku - ja też taka jestem! I idę za tobą, Mistrzu Stephenie. Tak jak Pilot, a ty także jesteś, na swój sposób, gwałtowny, szybki i dumny niczym jastrząb gołębiarz, kiedy gniew weźmie górę nad spokojem. Gdybyś tylko zdołał ujarzmić swoje wątpliwości i wejrzeć w siebie nieco głębiej, myślę, że niewielu miałbyś panów nad sobą. Prócz jednego. - Obnażyła swoje duże zęby i szturchnęła mnie łokciem w bok ze swą zwykłą, łamiącą żebra energią. Zanim odzyskałem dech w piersiach, by odpowiedzieć, już dawno zeszła na dół.

Nie wiem dlaczego, mimo desperacji, która mnie ogarnęła z powodu tego wszystkiego, niespodziewanie poczułem się dobrze. Jeśli ci żołnierze zaakceptowali swój los, to czy mogłem zrobić coś innego? Skoro zaakceptowali mnie jako swojego przywódcę, winny im byłem wszystko, co tylko byłem w stanie uczynić. Miałem u mego boku Mali i Jypa - i Alison, oczywiście. Im byłem winny jeszcze więcej. Mogę okazać się odpowiedni lub nie, lecz obojętnie co we mnie jest, dostaną to.

Chmury przesuwały się obok nas, chmurne blanki, chmurne wieże, zamki całe, olbrzymie, niematerialne fortece zamglonej historii i mglistych ideałów. Wisiały niczym wszystkie wyzwania, przed którymi kiedykolwiek stanąłem, wszystkie szczyty, które kiedykolwiek chciałem zdobyć, tak szare i groźne, jak tylko moja wyobraźnia mogła je uczynić. Wszystkie żądania stawiane przez życie, egzaminy, kursy w szkole średniej, dyplom z dobrą oceną, dostanie odpowiedniej pracy, podpisywanie właściwych umów, radzenie sobie z nową promocją, uruchomienie C-Tran, dziecka mojego umysłu... mgła, wszystko to mgła. Wilgotna i zimna zasłona zacierająca rzeczy, które naprawdę się liczyły, przybierająca kształty kuszących fantomów, za którymi mogłem się uganiać tylko po to, by rozpłynęły się później w moich palcach, nie zostawiając żadnej satysfakcji, żadnego rzeczywistego osiągnięcia ani solidnego gruntu pod nogami. I wtedy, pewnego dnia, kierowany pragnieniami, których nie rozumiałem, zawędrowałem na Spiralę. Tutaj, pośród zmieniających się nieustannie grzęzawisk przestrzeni i czasu, historii i legend, zacząłem napotykać prawdziwe wyzwania, doświadczać prawdziwych przygód, w których życie stanowiło jednocześnie cenę i nagrodę. Prawdziwe pośród nierealności; prawdziwe przyjaźnie i związki. Inni ludzie, których znałem, także przekroczyli granice, tak jak ja - mój kolega Dave i moja była dziewczyna Jacąuie - i zaraz zawrócili, w wielkim pośpiechu. Zobaczyli i cofnęli się, żeby otulić się zimnym, niezmiennym Jądrem niczym „kocykiem bezpieczeństwa”. Dave zapomniał już dawno; miałem nadzieję, że Jacąuie wciąż jeszcze coś zatrzymała, choćby ze względu na miłe wspomnienia o mnie. Ja nie byłem w stanie, teraz to wiedziałem. Tak jak Alison, byłem szarpany to w tę, to w drugą stronę, bojąc się odrzucić to, co rozum nalegał, żeby uznać za prawdziwą, namacalną, jedynie prawdziwą rzeczywistość. A teraz, kiedy miałem za chwilę znaleźć się w najbardziej diabelskim miejscu, na jakie kiedykolwiek natrafiłem - a niejedno już w życiu widziałem - te opary zwyczajności zniknęły. Okazało się w końcu, że to jest dla mnie realne; ten właśnie moment to życie, egzystencja. Moje minione życie, które wydawało się tak zajmujące, tak ważne - ono było mgłą. A chmurne zamki wokół nas, one były realne.

Jyp zakręcił kołem i obniżył nieco lot. Chmury przerzedziły się. Kierowaliśmy się teraz na zachód, prosto w stronę ostatniego, rozgniewanego spojrzenia zachodzącego słońca tuż przed nastaniem wiecznej nocy. Stanąłem obok niego balansując, kiedy lekkie podmuchy wiatru kołysały statkiem.

- Bez wątpienia. Tak blisko, jak tylko można. Lepiej nie lecieć dalej, niż zjawić się za wcześnie i spłoszyć ich.

- W porządku. Zostań w niższej warstwie chmur - ostrzegłem go. - Ukrywaj się najdłużej i najlepiej jak potrafisz. Zataczaj koła, jeśli będziesz do tego zmuszony. To nasza jedyna szansa.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie. Ty nią jesteś. Nie zapominaj o tym.

Nic nie odpowiedziałem, przewiesiłem się tylko przez mosiężną barierkę i wpatrywałem się przed siebie ponuro. Nie byłem w tym odosobniony, do moich uszu doszły ciche szmery i szepty, które przebiegły przez cały statek, słyszalne nawet ponad delikatnym warkotem silników. Matowy horyzont połknął słońce i wyssał z nieba cały kolor, przemieniając świat w ołów. Światła w kokpicie były wyłączone i wszystko pogrążyło się w mroku. Był to teren polodowcowy, po którym przesunęły się wielkie zwały lodu; szeroka, nierówna połać poznaczona dolinami rzek. Na tle bladej zasłony chmur odznaczały się ciemnoszare, zwietrzałe zęby starożytnych Harzgebirge, a ponad nimi, dwukrotnie od nich większa, wyrastała olbrzymia góra. W samym centrum, spod jej leśnego całunu wystawał nagi szczyt, którego szczeliny i zagłębienia błyszczały zszarzałym śniegiem. Ostre, krótkie podmuchy wiatru, które nami wstrząsały, pędziły wirujące chmury wokół niego i ciskały je na skały rozdzierając, a chmury odpływały niepewnie w strzępach, przesłaniając oblicze wschodzącego księżyca.

Już wcześniej widziałem Brocken, w Jądrze - prawdziwe Brocken, jak niegdyś mogłem powiedzieć. Nawet tam wyczuwało się czyjąś obecność, pogrążoną w myślach, dominującą, górującą nad małym miasteczkiem w dolinie i jego osobliwą stacją. Tylko czar herceńskiej kolejki górskiej z przepięknie zachowanymi lokomotywami sprawił, że zawędrowałem tam, wolny niczym ptak student z obolałymi nogami wędrujący po Europie dzięki szkolnemu biletowi kolejowemu. Byłem pod wrażeniem, to prawda. Gęsty, zielony las w niższej części zboczy był wciąż wyraźnie podzielony krzyżującymi się bliznami, jak cięcia od szabli na policzkach starego junkra, gdzie zostały, przez nikogo już nie opłakiwane, fortyfikacje graniczne Wschodnich Niemiec i ich pozbawiona roślinności ziemia niczyja, dopiero teraz zieleniąca się ponownie. Wysokie turnie z wielkimi ptakami krążącymi wokół nich; nagie, kościste boki szczytu zwieńczone betonowym blokhauzem i kolczastą anteną wzniesioną po to, by polepszyć widoczność strażnikom granicznym i zepsuć widok wszystkim innym. Zatrzymałem się wtedy na chwilę, gwizdnąłem cicho i pomyślałem, że powinienem kupić jakieś pocztówki, czego nigdy nie zrobiłem, po czym powłócząc nogami ruszyłem w dół, do miasta, myśląc jedynie o schronisku młodzieżowym, dziewczynach, które mogłem tam spotkać, i miejscowym Bierstube. I to wszystko; żadnych tajemniczych dreszczy, złowróżbnych znaków, nic. Nic, co mogłoby sugerować, że w jakiś sposób stanie się to rzeczą, która wzniosła się w pentagramie, ten nadymający się ogrom i zagrożenie, które znajdowało się teraz przede mną. Śmiałbym się, aż zrobiłoby mi się niedobrze, lecz nigdy dotąd nie miałem mniejszej ochoty na śmiech.

Była pełnia, a blade światło księżyca oświetlało przeobrażenie prosto z koszmarnego snu. Zasłaniający widok Urwald był splątany i zdławiony, masa zniekształconych drzew pokrywała cały stok na kształt od dawna zamrożonej w bezruchu walki na śmierć i życie. Wirujące pasma mgły przesłaniały powykrzywiane gałęzie, czepiając się ich niczym ludzkie widma, a kłęby ciemniejszego dymu wznosiły się i wirowały pośród nich. Cienie drzew ożywiane były światłami - bladymi światłami, niezdrowym zielonym i żółtym fosforyzującym blaskiem, gwałtownymi błyskami błękitu, który kłuł w oczy, lecz niczego nie oświetlał, pulsujące plamki szkarłatu przywodzące na myśl rubiny albo świeżą krew, migoczące pośród dymu. Ciemność przecinały promienie oślepiającego białego światła, rozświetlając jedynie nieskończone kłębowisko, po czym ponownie pochłaniała je ciemność. Towarzyszył temu również dźwięk niesiony do nas przez zawodzący wiatr, słyszalny nawet z tej odległości - niewyraźny, bezustanny har-mider przerywany niewyobrażalnie głębokimi, wolnymi dźwiękami, które wydawały się brać swój początek w samej górze. I co jakiś czas strzępy dźwięków przebijały się przez zgiełk, gwałtowne zawodzenie wielu głosów, brutalny grzechot i głuche uderzenia przypominające bębnienie w metal. Przed światłami zawsze migotały kształty, krótkie mignięcia ruchów w górę i dół przywodzące na myśl jakiś układ, niczym wielka sieć wstążek, która nadymała się z otchłani, by ponownie opaść. Patrząc przez duży mosiężny teleskop zamontowany ponad postumentem kompasu okrętowego, stwierdziłem, że są niematerialne, jakby górę otaczało stado latających stworzeń, być może olbrzymich ciem albo monstrualnych nietoperzy. A ponad tym wszystkim wznosił się nagi postrzępiony szczyt, piętrzące się strome granitowe skały, których szczególne kształty rzucały monstrualne księżycowe cienie.

Z tego wszystkiego emanowała przede wszystkim jedna rzecz: przerażenie. Nawet ja to wyczuwałem silnie z tej odległości, jak wtedy, gdy wykrzywił przestrzeń i czas, by zawlec nas do swej jamy, przez cały czas stając się coraz silniejszy, przepastne zimne doznanie, które zdawało się wysysać szpik z moich kości. Po części wywołane było to samym rozmiarem: góra, cały potężny szczyt wypełniony wpływem tej strasznej siły, która tu mieszkała. I więcej: coś wewnątrz mnie cofnęło się - i coś odważniejszego, lecz gorszego oblizało się z zaciekawieniem. Tego właśnie obawiałem się najbardziej. Wyciągnąłem rękę, nie zastanawiając się, co robię, i poczułem, jak inna ręka wsuwa się w moją i zaciska mocno. Stała przy mnie Alison.

- Legowisko lwa - powiedziałem szeptem. - Nie mogę znieść myśli o wejściu prosto do środka. Wolałbym, żebyśmy wylądowali nieco dalej...

- O wiele dalej - przytaknęła. -1 zbliżyć się niepostrzeżenie. Lecz na nic by się to nie zdało.

- Wiem. - Już wcześniej dyskutowaliśmy na ten temat i wszystko sprowadzało się do szybkości. Jedna z wielkich mocy z Krawędzi zbliżyła się, by dotknąć tu ziemię, i nie dało się przewidzieć, co mogłaby uczynić, gdyby została zaalarmowana. Naszą jedyną nadzieją był błyskawiczny atak. Jeśli odzyskamy Włócznię, wtedy wszystko może zacząć wyglądać zupełnie inaczej; wtedy powinniśmy przynajmniej móc się obronić, nawet przed...

- Nawet przed tym - powiedziała Alison spokojnie i nagle, przerażony, zdałem sobie sprawę, że desperacko nie chcę, by zbliżała się w ogóle do tego miejsca. Nigdy się nie nauczyłem. Już wcześniej często łapałem się na tym, że uświadamiam sobie, jak bardzo mi jest coś drogie, dopiero gdy jestem najbliższy utracenia tego. Albo jakiejś osoby. Nagle puściłem jej rękę i otoczyłem Alison ramieniem, z całych sił, przyciągając blisko do siebie. Uniosła wzrok, zaskoczona.

- Zostań na statku! - powiedziałem zduszonym głosem.

- Ktoś musi...

Posłała mi półuśmiech.

- Och, Steve, wiesz przecież, że nie mogę tego zrobić. Jestem Rycerzem Sangraala! Znaczyło to dla mnie więcej niż cokolwiek innego, niż prawie wszystko. Korzystam z przywileju, płacę cenę, po prostu.

- Do diabła z przywilejem! - wymruczałem, a ona roześmiała się. Objęła mnie w pasie i przycisnęła mnie przyjacielsko w podzięce. Odwróciłem się do niej nagle, przyciągnąłem silnie i pocałowałem, mocno. Była jedną z pierwszych kobiet prócz Mali, do której nie musiałem się pochylać. Jej ciało przylgnęło do mnie, wężowe, szczupłe, jakoś miększe niż się spodziewałem, pomimo iż zesztywniała zaskoczona. Poczułem, jak jej ręce przesuwają się, jakby chciała mnie odepchnąć, zamiast tego objęła moje plecy i przycisnęła, mocno przyciągając do siebie. Suche usta rozchyliły się i nie były już suche. Przesunęła się nieznacznie i poczułem ją całą, niemalże fakturę jej skóry, jakby nie oddzielały nas żadne ubrania, jakbyśmy stopili się w narastającym żarze. Przeniosłem rękę na jej kark i wplotłem palce w krótko przycięte loki, przesunąłem po delikatnej szyi ukrytej pod kołnierzem munduru. Moja druga ręka przesuwała się wolno po kręgosłupie...

Musisz złapać oddech w najgorszych momentach. Zapragnąłem zaczerpnąć powietrza, wargi odgniatały się boleśnie na zębach, lecz nie pozwoliła mi. Te ramiona były stalowymi linami. Uwolniłem się wreszcie i spojrzałem w jej szeroko otwarte ze zdumienia oczy. Jak to, na Boga, możliwe, że pomyślałem kiedykolwiek, że ta kobieta jest bezbarwna? To przez ten jej zwyczajny wygląd, całą złość i urazę, to właśnie oraz mgliste tego wspomnienie, wciąż jeszcze tkwiące mi w pamięci, tak mnie oślepiło. Kiedy zostało to wymiecione i zastąpione czymś nieco innym, ciemne oczy szeroko otwarte, miększy zarys i delikatne kości pod powierzchnią jej ciała zaczęły współgrać z wyraźnie zarysowaną szczęką i pełnymi ustami i sprawiły, że jej wygląd odzyskał harmonię. Z rozszerzonymi oczami, otwartymi ustami, zaskoczona i bezbronna, wyglądała wspaniale. I tę piękną twarz teraz, tę piękną kobietę widziałem z tak bliska, piękniejszą niż na to zasługiwałem i jeszcze bardziej, ponieważ było w niej coś więcej niż tylko uroda. Nie wyrywała się, nic nie mówiła, po prostu patrzyła. Nie wiedziałem, co powiedzieć; miałem setki wygodnych odżywek na tego typu sytuacje i każda z nich wydawała mi się teraz gorzka, zatęchła i cuchnąca kłamstwem. Bałem się cokolwiek powiedzieć, gdyż z jakiegoś powodu chwila ta była dla mnie bardzo ważna. Wybawienie nadeszło w postaci zawołania Jypa, które przełamało czar.

- Ahoj, do wszystkich! Na zachodzie! Światło! Światła nawigacyjne!

Odskoczyliśmy w dwie strony, nie przestając się w siebie wpatrywać, po czym odwróciliśmy się dziko w stronę kokpitu i towarzystwa, o którym zupełnie zapomnieliśmy. Może nie widzieli nas w mroku, może...

Ciemność, niebo, światła. Pozbierałem się i zobaczyłem, co wskazywał Jyp. Ledwo widoczne błyski świetlne na zachodzie tuż nad linią horyzontu.

- Jesteś tego pewien? - wyszeptała Alison, chwytając za teleskop. Lecz nim wypowiedziała do końca swoje pytanie, odpowiedź stała się oczywista. Widać było konstelację ledwo widocznych punkcików otaczających jedno jaśniejsze, migoczące światło, a ponad zgiełkiem góry i delikatnym pomrukiem naszych silników usłyszeliśmy narastający, głębszy dźwięk, charakterystyczny, łomoczący ryk, który ostatnim razem słyszeliśmy na złomowisku w Monachium.

- Jyp - wyszeptałem - jesteś niesamowity. Myślę, że mógłbyś opracować kurs z powrotem do Wielkiego Wybuchu.

- Być może; tyle że na twoim miejscu nie liczyłbym na podróż w obie strony. Lecz wyznaczę ci kurs między pierwszą a drugą myślą dziewczyny o jej ukochanym, a to jeszcze trudniejsze. I więcej tam raf.

Alison pisnęła. Skupiłem się gorączkowo na nadlatującej maszynie. Była większa niż myślałem, szybki helikopter dalekiego zasięgu, jeden z tych używanych przez zespoły poszukujące ropy i agentów od narkotyków.

- Schodzi coraz niżej - powiedział Jyp. - Dlaczego? Zwalnia. Musi mieć jakiś powód.

- Tak. Gdzie on chce wylądować? - Zbadaliśmy rozległą przestrzeń Urwald, który otaczał podstawę góry, lecz nie było tam żadnych większych przerw na całym obszarze tego boku.

Alison zmarszczyła brwi.

- W takim razie to musi być szczyt... chyba że... tak, patrzcie tylko!

Na wysokości linii drzew, poniżej jednej z granitowych odkrywek ze stoku wysuwała się szeroka półka, na wpół ukryta w plątaninie powykrzywianych, ledwo ukorzenionych sosen. Gdy wstrzymując oddechy, przyglądaliśmy się tej scenie z wysokości chmur, helikopter zbliżył się łagodnym łukiem, aż mogliśmy widzieć jego rotory. Bez wątpienia szykował się do lądowania.

- Szybko, Jyp! - syknąłem, lecz on i Alison byli już przy przyrządach sterowniczych. W cieniu chmury statek powietrzny opadł szybko lecz płynnie, tak że obserwator miałby sporo kłopotów z zauważeniem go. Wydałem rozkazy i zapanowało ogólne zamieszanie, kiedy Rycerze w gondoli zaczęli zajmować swoje pozycje, przygotowując na tylnej platformie do strzału małe działko odtylcowe. Obróciło się na lawecie, załadowano mosiężne naboje, jeden z nich włożono do zamka i działko zostało wycelowane w dół. Delikatnie otworzono zamek tylnych drzwi, a działko odsunięto. Wciąż opadaliśmy, teraz wolno niczym liść, patrząc w dół można by pomyśleć, że las sięgnie i połknie nas niczym morski ukwiał rybę.

- Szkoda, że nie możemy zestrzelić drania w powietrzu! - mruknął jeden uczestników pierwszej wojny światowej. - Włóczni nic by się nie stało!

Alison zmarszczyła brwi, a mimo to wciąż wyglądała prześlicznie.

- To prawda... lecz chciałbyś potem jej szukać? W tym lesie na dole?

Mężczyzna wzdrygnął się.

- Pewnie, że nie! Założę się, że szybko miałbym konkurencję!

- Żadnych rozmów - wyszeptałem. - Cicho już!

Statek powietrzny zakołysał się nieznacznie i posłyszałem cichy zgrzyt, kiedy wierzchołki sosen otarły się o spód gondoli. Helikopter zawisł w powietrzu, a dźwięk jego silnika przeszedł w ogłuszający łoskot, po czym zniżył się do cichego huku, kiedy maszyna opadła na ziemię. Ledwo płozy dotknęły nagiego, kamienistego podłoża, wyrzucając w powietrze chmury kurzu i żwiru, na skraju lasu pojawiły się postacie i ruszyły w stronę maszyny. Potworne postacie, o niemalże ludzkich kształtach, większość przypominająca olbrzymich giermków Le Stryge’a, lecz niektóre były jeszcze bardziej niesamowite, opasłe, toczące się potwory ogromnych rozmiarów i masy; ich nadęte ramiona uderzały w powietrze, gdy szły z łoskotem na nogach, które zamieniły się w stożkowate, krótkie i grube słupy, aby podołać tej masie. Było to ostateczne osiągnięcie tej mieszanej rasy demonów, ludzi i czegoś jeszcze - w pełni rozwinięte dorosłe stadium Dzieci Nocy - gigantyczne, kolosalne, niezgrabne, obdarzone pierwotną siłą. Mogłoby się wydawać, że helikopter zabłąkał się na jedną z koszmarnych ilustracji braci Grimm. Lecz drzwi odsunęły się na bok i znajoma postać wyskoczyła ze środka, po czym ruszyła pewnie naprzód; metalowy przedmiot rozbłysnął pod ramieniem mężczyzny. Wyglądało na to, że miał silniejsze nerwy, niż sądziłem, nawet jeśli stwory były teraz po jego stronie.

- Teraz! - Miał to być inspirujący okrzyk. Zamiast tego wydobyłem z siebie falsetem coś w rodzaju pisku eunucha. - Dalej, Jyp, dalej, dalej, dalej!

Ręka Alison zmieniła kąt sterów bocznych; Jyp zamknął przepustnice i zakręcił kołem sterowym. Opadliśmy w dół, tuż poniżej półki, nie zauważeni, jak na to liczyłem, podczas lądowania helikoptera. A teraz, kiedy kapitan wyszedł poza koło obracających się łopatek, niczym anioł zemsty wznieśliśmy się na skraj półki i dalej. Gondola przechyliła się gwałtownie, kiedy zaczęliśmy szorować ze zgrzytem i piskiem po kamieniach, lecz zachowaliśmy pion. Chwyciłem za tubę, która łączyła nas z tylną gondolą, krzyknąłem rozkaz, po czym otworzyłem gwałtownie przednie drzwi i zeskoczyłem w dół, z trudem odzyskując równowagę na ziemi Brocken. Za mną zeskoczyła Alison, a potem Mali. Potwory ruszyły w naszą stronę z pełnymi wściekłości spojrzeniami; ich twarze były niewyobrażalnie bestialskie, pokryte guzami, zniekształcone, z kłami, brudne, ze szczelinami oczu połyskującymi pod workowatymi powiekami, niczym żywa satyra na ludzkie ciało. Z tylnej gondoli opadła z łoskotem szeroka rampa, szorując po kamieniach. Słysząc ten dźwięk, bestie wzdrygnęły się, po czym odskoczyły w tył, kiedy rozległ się metaliczny szczęk. Na rampie, ześlizgując się i potykając pojawiły się pierwsze konie, z jeźdźcami pochylonymi głęboko, żeby zmieścić się w przejściu. Wcale ich to nie spowolniło; wyjechali z opuszczonymi już lancami, z szablami w dłoniach, do szarży. Kompletnie zaskoczone potwory rozproszyły się z wyciem, niektóre rzuciły się przed siebie w bezrozumnej panice, inne skierowały się w stronę drzew, lecz nie na nich skupiona była cała moja uwaga. Dragovic, nie mniej oszołomiony, uskakując rozpaczliwie przed oszalałymi potworami, biegł w stronę helikoptera. Oczywiście śmigła wirowały coraz szybciej; krzyknął na pilota, by poczekał. Niepotrzebnie się trudził; wydałem odpowiednie rozkazy. Gdy ostatni koń zeskoczył na ziemię, statek powietrzny obrócił się i działko plunęło ogniem przez tylne drzwi. Huk eksplozji, helikopter szarpnął się w przód i odpadł z łomotem na płozy z roztrzaskanym rotorem i rozdartym dachem kabiny. Z drzwi po stronie pilota wysunęła się ludzka postać i zawisła tak, trzymana kablami kasku. Kapitan stał przez chwilę z wytrzeszczonymi oczami, po czym spostrzegł nas i rzucił się do ucieczki. Półka wypełniła się przerażającą walką wręcz, kiedy wiele gigantycznych Dzieci, schwytanych, zawróciło i ze straszną wściekłością rzuciło się na żołnierzy, którzy znajdowali się wokół nich. Niektóre z nich miały pięć metrów wysokości, a nawet więcej, znacznie większe od niedźwiedzi brunatnych lub polarnych i silniejsze, sądząc po ich wyglądzie; te pękate, wykrzywione ramiona podnosiły konie i łamały im karki albo ciskały siedzących na ich grzbietach jeźdźców. Lecz obawiały się lanc i ciężkich szabel, które pozostawiały okropne rany, i strzał cataphracts. A kiedy próbowały skupić się ponownie, wybuchał pośród nich kolejny pocisk. Ocalałe potwory rozpraszały się, wojownicy z toporami i piechurzy przypuszczali atak i obalali je niczym drzewa. Przez środek rzezi uciekał kapitan, a za nim, trzymając się razem, jak to było wcześniej uzgodnione, zostawiając walkę Rycerzom, ruszyła Alison, Mali i ja sam. Dragovic szarpnął się gwałtownie, gdy wystrzelony z pistoletu pocisk przeleciał ze świstem obok jego ucha; Jyp, który musiał dopilnować właściwego przycumowania statku powietrznego, zeskoczył na ziemię i dołączył do pościgu. Dragovic wykonał ostry skręt, by go ominąć, i znalazł się prosto na naszej drodze. Pchnęliśmy rozpaczliwie, już myśleliśmy, że go dostaliśmy, zderzyliśmy się ze sobą - a on uskoczył między drzewa i pobiegł dalej, krzycząc głośno na pomoc.

Tnąc gałęzie i przeskakując kamienie, podążaliśmy za nim, skręcając tam, gdzie i on, udaremniając jego wysiłki, by zawrócić. Nie przestawał krzyczeć i krzyczeć o pomoc, lecz nic się nie wydarzyło, a mnie udało się znaleźć tak blisko, że odciąłem szeroki półksiężyc jego postrzępionej koszuli. Lecz wtedy, zupełnie niespodziewanie, olbrzymia kurtyna szarości przysłoniła mi twarz, zwoje gęstej mgły wypełniły powietrze i sprawiły, że zniknął cały świat; nagle w nieprzyjemny sposób uświadomiłem sobie, ze znalazłem się zupełnie sam.

Dałem ostrożny krok naprzód. Poślizgnąłem się na jakimś grzybie; przytrzymałem się zwisającej gałęzi i z obrzydzeniem zabrałem rękę - gałąź pokrywała gruba warstwa szlamu.

- Alison! - wrzasnąłem. - Mali! Jyp! Tędy! Trzymajmy się razem!

Lecz wyglądało na to, że mgła tłumiła mój głos. Z mgły wychynęła ciemna postać - i nagle błysnął miecz, trzymany prosto niczym lanca w błyskawicznym pchnięciu, za szybkim, by je zauważyć. Odparowałem z trudem, zachwiałem się do tyłu, ujrzałem błysk w oczach Dragovica, i znowu ledwo co sparowałem cięcie, które pozbawiłoby mnie gardła. Spróbowałem sam przypuścić atak, lecz kapitan odparował mój cios z taką siłą, że rozbolał mnie nadgarstek, po czym omal nie nadział mnie na swoją szablę przy następnym pchnięciu. W błyskawicznym momencie zimnej paniki uświadomiłem sobie, że Dragovic naprawdę jest lepszym szermierzem, do tego prawie tak samo silnym. Nie miałem w tym przypadku przewagi wynikającej z siły mięśni i wytrzymałości. A co z nerwami? Zamachnąłem się w potwornym, dzikim uderzeniu wymierzonym w jego głowę i wydałem z siebie oszalały wilczy skowyt. Zauważyłem, że blokując mój cios wzdrygnął się wyraźnie, po czym skoczył w tył i zniknął we mgle. Z oddali posłyszałem jakiś głos, stłumiony, jakby dochodził z wielkiej odległości. Nie byłem w stanie go rozpoznać. I znów zapadła cisza.

Nienawidziłem mgły od czasu Bram. Dałem krok naprzód - i coś zamajaczyło przede mną, wysokie, zniekształcone, fantastyczne. Wrzasnąłem i uderzyłem. Mój miecz przeciął mgłę i omal nie upadłem. Kształt pojawił się znowu, tym razem trochę z boku. Uderzyłem i znowu nic tam nie było. Rzuciłem się w przód kilka kroków, znalazłem masywne drzewo i przylgnąłem do niego plecami. Nic - i nagle, niespodziewanie, znowu się pojawiła, tuż przede mną. Skoczyłem do przodu, zadając rozpaczliwe cięcie, i tym razem upadłem. Skała wbiła mi się boleśnie w nerki, przyprawiając mnie o mdłości. Przetoczyłem się - i znowu pojawiła się ta rzecz, jeszcze bardziej zniekształcona. Miecz leżał daleko ode mnie. Chwyciłem odłamek skały i cisnąłem na oślep. Kamień przeleciał prosto przez tę rzecz, potoczył się łoskotem i zamarł w nagłej ciszy. Odgłos uderzenia rozszedł się echem gdzieś z dołu. Chwyciłem miecz i popełzłem naprzód na czworaka. Na ile to było możliwe zorientowałem się, że w miejscu, gdzie pojawiła się ta rzecz, teren obniżał się gwałtownie. Cisnąłem jeszcze jeden kamień, nastąpiła chwila ciszy, po czym rozległ się dźwięk uderzenia. Opadłem w tył, cały spocony. Bez względu na to, czym była ta rzecz, omal nie spadłem z jej powodu z całkiem pokaźnego urwiska...

- To tylko prosta iluzja.

Z przekleństwem na ustach zerwałem się na równe nogi i zacząłem dziko rozglądać na wszystkie strony. Ten głos zabrzmiał prosto w moim uchu.

I znowu go usłyszałem, zimny, przywodzący na myśl szelest papieru.

- Czy nie słyszałeś o Widmie Brocken? Jest to - vynik światła i cieni, nic więcej.

- Stryge?

- A vołre service comme toujours, mon seigneur. Lecz łaskawie oświeć mnie, chłopcze. Jeśli nie jesteś w stanie poradzić sobie z takim drobiazgiem, jakie masz szansę przeciwko potędze, która zamieszkuje na tej górze?

Jego głos niemalże zagłuszył delikatne skrobanie za moimi plecami. Prawie. W ostatniej chwili wykonałem półobrót. Pchnięcie kapitana, wymierzone w nerki, prześliznęło się po moim lewym ramieniu, zostawiając płytkie nacięcie, i uderzyło mnie niezręcznie w bok. Uderzenie było bolesne, lecz ostrze szabli ześlizgnęło się po twardej, napiętej skórze prosto na żebra. Zawyłem z bólu i pchnąłem, jak to powinien uczynić kapitan. Chciał sprawić mi ból, zamiast zadać czysty cios. Odskoczył pośpiesznie, znikając ponownie we mgle.

- Zjawią się i inni, by mi pomóc! - syknął kapitan. - Lada chwila! A wtedy ty i twoi przyjaciele zostaniecie pokrajani na kawałki w pułapkach z mgieł! Na kawałki? Co ty na to?

Rozcierając żebra, nie odpowiedziałem. Nie miałem zamiaru dać mu tej satysfakcji. We mgle rozległy się inne głosy, lecz zignorowałem je.

- Was sagt er derm daran? Czy mnie słyszysz? - Wiedziałem już, skąd dochodzi jego głos. Nigdy nie stało się to moim zwyczajem, lecz teraz sprawiło mi pewną satysfakcję; ściągnąłem usta i plunąłem z całych sił we mgłę.

Kapitan powinien był poczekać. Bałem się, że tak będzie mimo mojej prowokacji, lecz miałem niejasne podejrzenia, że nie jest do końca przy zdrowych zmysłach. Skoczył niespodzianie z zupełnie innego miejsca z pchnięciem, które miało zabić, a od którego powinien zacząć tę walkę - zbyt łatwe do przewidzenia jak na tak dobrego szermierza. Ostrze przecięło powietrze nade mną. Schyliłem się bez trudu i sam wyprowadziłem cięcie niemalże z poziomu ziemi, trzymając miecz obiema rękami z całą siłą wypływającą ze złości i strachu. Ostrze wbiło się w odsłonięty bok Dragovica, rozcinając ciało od brzucha po ramię, a w powietrzu wykwitł szkarłatny sztandar kropelek krwi. Siła uderzenia wyrzuciła go w powietrze, obróciła; upadł z rozrzuconymi nogami niczym worek ziemniaków i leżał tak wijąc się. Z ustawionym poziomo mieczem skoczyłem naprzód, lecz jedno spojrzenie wystarczyło aż nadto.

Mimo to odskoczyłem gwałtownie, kiedy jedno szukające wokoło ramię ześlizgnęło się niespodziewanie, posłyszałem metaliczny łoskot. Lecz to był tylko przedmiotem, który miał ze sobą. Rzuciłem się w jego stronę, kiedy prześlizgiwał się z grzechotem pośród kamieni, zacząłem desperacko gmerać przy śliskich od krwi zatrzaskach, po czym odtworzyłem wieko.

Powinien być to moment pełen dramatycznego napięcia, przynajmniej powinien temu towarzyszyć delikatny dreszcz satysfakcji. Nic się nie stało; sytuacja była zbyt nagląca. Włócznia rozbłysła na tle miękkiego podbicia, grot z obsydianu lśnił nawet w tych ciemnościach. Wziąłem głęboki wdech, odrzuciłem wszel-kie wątpliwości i zacisnąłem lewą rękę na drzewcu. Pod palcami poczułem szklistą gładkość materiału wypolerowanego przez wieki chwytania przez ręce - a kto wie, czyje ręce? Myśl ta przyprawiła mnie o niespodziewany dreszcz emocji, jakbym stanął nagle na skraju jakiegoś wstrząsającego zrozumienia. Zdobyłem się na odwagę i bez trudu, ostrożnie wyjąłem ją z futerału.

W delikatnym podmuchu jej przejścia mgła cofnęła się i zaczęła rozrzedzać się i rozpraszać. Pozwoliłem, by moje lewe ramię opadło i spostrzegłem, że stoję na wąskim, nagim pasie zbocza tuż nad naprawdę bardzo imponującym urwiskiem, które okazało się częścią tej samej formacji co półka. Wśród drzew pode mną wciąż szalała krwawa bitwa; półka była jedną masą ciał. Wokół mnie, zaskakująco blisko, stała Alison i pozostali, na szczęście cali i zdrowi, wpatrując się w umierającego kapitana.

- Mówiłam, że jesteś lepszy! - mruknęła cicho. Lecz w jej głosie nie byłoby tyle ulgi, gdyby rzeczywiście nie miała żadnych wątpliwości.

Pokręciłem przecząco głową.

- Omal mnie nie załatwił! - wysapałem. - I zrobiłby to, gdyby nie próbował nieczystego pchnięcia!

- Nie lepszy miecz - powiedziała spokojnie - ale lepszy człowiek. - Uniosła głowę i jej oczy rozszerzyły się, gdy zobaczyła, co trzymam w ręce.

Uważając na gęstwinę wokoło, uniosłem Włócznię wysoko ponad głowę. Poszarpane proporce mgły zagotowały się nagle w grzbiet wielkiej fali, opadły, cofnęły się i zbladły. Naszym oczom ukazała się góra, potężniejsza i bardziej przerażająca niż z powietrza; a jako, że po raz pierwszy ujrzałem ją wyraźnie, uświadomiłem sobie niejasno, czym są te światła i zawirowania i wtedy krótka chwila triumfu i ulgi zatonęły niczym ołowiane sztaby.

Okazało się, że jest jeszcze gorzej, gdyż suchy kaszel przywołał mnie z powrotem w miejsce na ziemi, gdzie stałem. Przed nami, usadowiony wygodnie na granitowym występie stał stary nekromanta we własnej osobie, Le Stryge.



Rozdział dziesiąty



Te światła były ogniami, ogniami na polanach, migotały na całym zboczu, a najbliższe z nich można było bez trudu obserwować. Ognie płonęły przed olbrzymimi kamieniami ustawionymi niczym ołtarze, a przed i wokół ołtarzy powłócząc nogami tańczyły ciemne sylwetki, postacie przesuwające się na tle płomieni, niektóre groteskowe, inne monstrualne, jeszcze inne obnażone, myląco ludzkie, wirujące w uścisku szaleństwa, krzyczące, skandujące i mamroczące. Było niemożliwością ogarnięcie wszystkiego, co się tam działo, lecz były tam rzeczy gorsze niż Dzieci Nocy - gorsze nawet niż wszystko, co widziałem w mrocznej tonnelle, kiedy to przybyły zniekształcone ha don Pedra, gorsze niż umarłe legiony Rangdy. Wydawało mi się, że ujrzałem cienie o pajęczych, wrzecionowatych kończynach i zapadniętych klatkach, monstrualnych głowach wciśniętych w ramiona, czarne zgarbione postacie ciągnące za sobą ręce albo poruszające się na czworaka - i gorsze, pełzające, gorsze - trzepoczące; nigdy nie będę pewien. I jak to mieszkające tu stworzenie, ta potęga, wygląda, jeśli to są jedynie jej słudzy? Niektórzy z nich wydawali się zmieniać kształty z sekundy na sekundę, a może było to tylko migotanie płomieni?

Robiono jakieś rzeczy, odprawiano rytuały; nie miałem co do tego żadnej wątpliwości, choć dlaczego, lub co miały znaczyć, nie mogłem, nie chciałem odgadnąć. Nic dziwnego, że ludzie średniowiecza interpretowali je jako parodie rytuałów kościelnych, celowe bluźnierstwa; i tak też było, tyle że przeciwko jakiemukolwiek konceptowi rozsądku albo sensu, jaki można sobie wyobrazić, nawet jego wynaturzonym odmianom. Słyszałem gdzieś, że fety-sze i obsesje doprowadzone do przesady zatracają zazwyczaj jakiekolwiek podobieństwo do seksu, przynajmniej dla tych z zewnątrz, którzy nie dzielą ich sekretu; to, co tutaj ujrzałem było właśnie czymś takim, tyle że o wiele gorszym. Jakby w samym centrum dziwacznego rytuału była pustka, której znaczeniem był brak znaczenia; lecz nawet pustka skrywała niewielkie, zniekształcone jądro, złą wolę i zło zbyt ukryte, by samo się mogło obnażyć. I nawet na powierzchni rytuały były okrutne.

Część ludzkich kształtów nie tańczyła ani nie pląsała; wleczone zataczały się omdlałe. Reszta postaci podskakiwała wokół nich, przybierała dziwne pozy, gestykulowała; nagle przy najbliższym ognisku wrzucono coś w płomienie, które rozbłysły czerwonawo-zielonym światłem, i w tym upiornym świetle ujrzałem twarze niektórych spośród nich; wyczerpane, wychudłe, nieszczęsne, spomiędzy rozchylonych szczęk ślina spływała im po zapadniętych klatkach piesiowych. Ich kończyny krwawiły, oprawcy wypruwali z nich wnętrzności i wydawało mi się, że ofiary zawodziły, choć nie byłem pewien ze względu na wszechobecny zgiełk. Wyglądały na wyczerpane, a nawet więcej - na istoty zużyte niczym na wpół spalona bryła węgla, która trzyma się jeszcze w całości w cieniu swej pozornej stałości tylko po to, żeby zapaść się nagle w sobie i zdezintegrować. Tańczący, zarówno ludzie jak potwory, nie mieli litości dla tych wysuszonych rzeczy, z szalonymi wrzaskami i pośród śmiechu popychali je, uderzali i tarzali w ich własnych nieczystościach. Było to ohydne, niczym ożywione mogiły zbiorowe z czasów zarazy; lecz ponad tym znajdowało się coś znacznie gorszego. Mimo szoku wywołanego pojawieniem się starego łotra widok ten całkowicie przykuł naszą uwagę.

Te wirujące błyski, pikujące stada, które krążyły nad szczytem góry niczym pierścienie powietrznej korony - to także były postacie. Jak się zdążyłem zorientować, wszystkie ludzkie; poruszały się niemalże zbyt szybko, by je dostrzec, z wyjątkiem chwil, kiedy przemykały nisko nad naszymi głowami, ciągnąc za sobą potworną wrzawę zawodzenia i krzyków, i smugę duszącego, przyprawiającego o mdłości fetoru. Nie mogłem pojąć, co trzyma ich tak wysoko; ich ruch ani trochę nie przypominał lotu, była to wijąca się, splątana masa, niczym węgorze w potoku. Wyglądało na to, że są na łasce podmuchów wiatru, które ciskały nimi, szamotały, uderzały jednymi o drugich, lecz nigdy nie dały im opaść. Nawet kiedy wiatr zderzał ich ze sobą, szarpali się i drapali nawzajem, walcząc niczym tonący. Toteż wyglądali bardziej jak wrzeszcząca masa krwi, siniaków i okropnych zranień o twarzach z pustymi oczodołami, oddartymi uszami lub policzkami, kiedy tak wirowali, wpadając na siebie; powiewające strzępy ubrań i ciała. Panika nie była jedyną przyczyną ich szamotaniny, wyciągali ręce w poszukiwaniu odrobiny wrażeń, obłapiania, seksu - nie ma na to lepszego słowa - oszalały kalejdoskop przewalającej się kipieli ciał. Czasami kierował nimi chyba głód, gdyż wielu szarpało żywe ciała wokoło i wpychało sobie do ust, dostrzegłem też parę postaci, które zlizywały i wysysały krew, warcząc na sąsiadów jak hieny nad ścierwem. A wszystko to w jednej chwili, żywy hymn nienawiści wobec ludzkiego ciała i ludzkich zmysłów owinięty wokół góry niczym żyjąca korona. Rzuciłem jedynie okiem na Dantego, lecz właśnie coś takiego zostało mi w pamięci i zastanawiałem się, przez jakie piekła naprawdę przeszedł ten człowiek. Dopiero potem pomyślałem o Hieronimie Boschu i Breughelu.

Zrozumiałem teraz czym były te rzeczy w formie halo, które szarpały wiszącą nad otchłanią Katjkę, które ją ode mnie oderwały. Inni także zrozumieli. Jypowi zrobiło się potwornie niedobrze. Mali zamknęła oczy w śmiertelnej udręce, kiedy ta okropna, niespodziewana empatia sprawiła, że zesztywniała. Twarz Alison, która stała w bezruchu z pięścią przyciśniętą do ust, była szara niczym jej uniform.

Le Stryge wydał z siebie ten swój piskliwy, zimny śmiech i strzelił powykręcanymi stawami palców.

- Coś nie w porządku, panie i panowie? Czy odważny pilot źle znosi powietrzne akrobacje? Wiedźma, która chciałaby naprawiać krzywdy wyrządzane przez świat rodzajowi kobiecemu, czyżby zbladła, widząc igraszki pań z mężczyznami? A może przypomina sobie swoje pierwsze kroki? Rycerz Graala nie zawaha się z pewnością na widok krwi, heirft - Zwrócił się w moją stronę. - Lecz ty, chłopcze, doprawdy, ty mnie zadziwiasz. Wydawać by się mogło, że jest to sama esencja twojego życia, co? Świat finansów i przygodnych miłostek, walka o przetrwanie, „człowiek człowiekowi wilkiem”, bezrozumna, nieprzerwana kopulacja i jedzenie. Jest to tak bardzo twoje prawdziwe milieu, aż obawiałem się, że trzeba będzie cię powstrzymać przed skoczeniem w sam środek. Głową naprzód.

- Nie, Stryge - powiedziałem przez zaciśnięte usta. - Nie, nie zrobiłbym tego.

Machnął ręką.

- Phi! Niektórym trudno dogodzić. W każdym razie, możesz równie dobrze rozluźnić się i skorzystać z tych przyjemności, dopóki jesteś w stanie, gdyż już nic więcej cię nie czeka. Twoja misja zakończyła się niepowodzeniem. Ci twoi beznadziejni Rycerze błąkają się teraz po tym gościnnym lesie zwodzeni na manowce i rozpraszani przez wizje i omamy, rozdzierani kolcami i krzewami, wpadający w pułapki albo stawający przed konsekwencjami własnej nieostrożności. Ci, którzy nie zostaną jeden po drugim zlikwidowani, już wkrótce staną się nieistotni, tak jak wy.

- A to? - Pochyliłem Włócznię i zatrzymałem ją przed sobą, ostrożnie, badając grunt, nim oparłem na niej cały mój ciężar. - Uciekłeś kiedyś przed tym. Jak sądzisz, co zaraz stanie się ze wszystkimi twoimi cholernymi ambicjami?

Wzruszył ramionami i machnął palcami w pogardliwym geście.

- A co miało by się stać, chłopcze? Nic. Zupełnie nic. Tutaj, na zboczach Brocken mógłbym osłonić się przez jakiś czas przed tak osłabioną potęgą, o wiele dłużej, niż naprawdę będę potrzebował. Prawdę mówiąc, nigdy nie dbałem za bardzo o tę rzecz, chodziło mi tylko o środek, który pozwalał posunąć naprzód mój prawdziwy plan. Ależ zatrzymaj to, jeśli sobie tego życzysz. Nie, ja proszę, błagam cię o to!

Jego kompletnie szalone oczy utkwiły we mnie z niesamowitą intensywnością, częściowo grożąc, częściowo uprzejmie prosząc. Za nami wiatr poruszał z grzechotem tymi kościotrupimi drzewami. Raz jeszcze nieznacznie opuściłem Włócznię; już miałem zadać pchnięcie, lecz stary drań w jakiś sposób to zauważył.

- Będę musiał cię powstrzymać i nie spodoba ci się to - powiedział ostro. - Słowo Ataku, w najlepszym przypadku, jeśli nie będziesz rozsądny. Usiłuję cię ostrzec; jak pewnie pamiętasz, nieobce mi pojęcie długu wdzięczności. A ty, tak naprawdę to tylko ty, jesteś odpowiedzialny za to wszystko.

Alison dotknęła mego ramienia.

- Co za diabeł! Nigdy z własnej woli nie zrobił niczego, aby ci pomóc i wiesz o tym dobrze! My to wiemy!

- Otóż to! - warknęła Mali. - Schowaj swój jęzor, stary padalcu, gdyż wcale nas nie rani.

- Właśnie! - powiedział Jyp. - Znam cię i twoje przeklęte długi wdzięczności, Stryge! Jego też znam i wiem, że nie należy do ciebie!

Stryge uśmiechnął się.

- Ależ chwileczkę, chciałbym cię poinformować, że jednocześnie masz rację i mylisz się. Stał się moją własnością, ten pustogłowy chłopak, ponieważ nie należał do siebie. Już od pierwszego naszego spotkania, kiedy zaczął babrać się w rzeczach ponad swoją miarę, wyczułem coś w Stephenie Fisherze. Coś, co mi się nie spodobało, coś, co przyprawiła mnie o swędzenie.

Roześmiałem się chrapliwie.

- Nigdy ich przy tobie nie brakuje!

W jednej chwili jego oczy rozgorzały płomieniem.

- Ty! Co ty wiesz o koniecznych umartwieniach, o rytualnym poniżeniu? Że też ja, ja musiałem upokorzyć się w ten oto sposób, poszukując potęgi, by stać się teraz z tego powodu celem twoich zniewag, nisko urodzonego dorobkiewicza goniącego za plugawym zyskiem. - Raz jeszcze wzruszył ramionami w lekceważącym geście. - Lecz jesteś głównie swoją zewnętrzną powłoką, czemuż miałbym spodziewać się czegoś więcej? To właśnie ta pustka tak mnie intrygowała, bowiem pod nią kryła się obietnica czegoś innego, czegoś niepokojącego. Był to jeden z powodów, dla których zgodziłem się pomóc, nie bacząc na wielkie ryzyko, na jakie się narażam; i kiedy nawet moje moce uległy wyczerpaniu, zobaczyłem cię, właśnie ciebie, jak wzywasz Niewidzialnego, niemalże boską istotę, i mieścisz ją w sobie, i dzielisz jego siły tak łatwo... - Oddychał głęboko, rozcapierzył swe długie, kościste palce. - Zacząłem cię obserwować, lecz z początku nie znalazłem nic godnego uwagi. Dobrze, że byłem cierpliwy, gdyż wtedy trafił się ten interes na Wschodzie i jakoś zmieściłeś w sobie i rzuciłeś wyzwanie jeszcze większej potędze. I wtedy wyruszyłem, by prześledzić twoje losy w obu kierunkach, by znaleźć twych przodków i z tego określić twe przeznaczenie. - Pokiwał głową z kwaśną miną. - Odnalazłem twoją rodzinę w Dolinie Renu w średniowieczu i wcześniej. Wzięła początek w sercu współczesnej Europy od nieślubnego dziecka księżniczki przebywającej na frankońskim dworze.

Wzruszyłem ramionami.

- Sam mogłem ci to powiedzieć, przynajmniej o Renie. Cieszę się, że nie oszczędziłem ci zachodu. I co to zmienia?

Skrzywienie jego bladych warg w niczym nie przypominało uśmiechu.

- Oczywiście masz rację. Niewiele to zmienia, teraz. Lecz było to wystarczająco niezwyczajne, by skłonić mnie również do zainteresowania się twoim przeznaczeniem. I wiesz? Okazało się to zarówno trudne, co kosztowne, ku memu zdziwieniu, dysponowałem bowiem ostrzejszymi narzędziami niż karty małej czarownicy. - Zachichotał niespodziewanie. - Och, wzdrygnąłeś się? Zapomniana mała przyjaciółka, mam rację? Lecz któż to wie, gdzie ona teraz może być? Albo, czy ujrzawszy rozpoznałbyś ją? Czarnoksiężnicy i czarownice, którą i ona była... Dane są im krótkie chwile oszalałego folgowania i nadmiaru; ostateczna komunia Sabatu; większość zachowa życie. Lecz ci, których Brocken karze, nigdy nie dotykają ziemi. Wiatry nie są litościwe i nigdy nie cichną. - Zachichotał cicho. - Powinna dokładniej przyjrzeć się swoim kartom. Co tobie w nich wyczytała? Niewiele, jak mniemam. To właśnie było najbardziej intrygującą rzeczą. Szukałem wydarzeń, które ukształtują twoje przeznaczenie, i niemalże nic nie znalazłem. - Zatarł z radością ręce, podczas gdy cała reszta, tak przypuszczam, wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami. - Nie pojmujesz? Oczywiście, że nie. To coś rzadkiego, chłopcze, coś bardzo rzadkiego. Jakby bieg przeznaczenia zależał od ciebie, a nie ty od niego; to tak jakbyś ty sam stanowił jakieś wielkie centrum, punkt równowagi, w którym na szalach zawieszone są historyczne siły. Oczywiście żadne wróżby wiążące się z taką osobą nigdy nie dadzą żadnych jednoznacznych rezultatów.

Mogłem śmiać się do rozpuku z jego przemowy, lecz zgrzytliwe, krucze krakanie sprawiło, że śmiech nie był możliwy. Wierzyłem mu i wiara ta spadła na mnie z odbierającym dech ciężarem ołowianej pokrywy, ciężarem niewyobrażalnej odpowiedzialności. Sprawiał wrażenie, jakby to zauważył; uśmiechnął się z przymusem.

- Powiedzmy, że wszystko to wskazywało, że mógłbyś okazać się dla mnie przydatny. Zaczynałem rozumieć, w jaki sposób. Siły w to wmieszane były tak potężne, że sam nie byłem w stanie zapewnić sobie powodzenia. Z tego powodu udałem się tutaj, aby znaleźć wystarczająco potężnego i doświadczonego sprzymierzeńca. Cena jest wysoka, być może, lecz korzyści przeogromne, a potencjalny triumf... - Przymknął oczy, zadygotał i zanucił cicho. Pamiętam, że ten sam dźwięk wydał z siebie nad mewą, której zamierzał użyć do rzucenia okrutnego czaru. - Ni ezmi erzone!

- A Lutz? - spytałem, wyglądając chwili, Kiedy jego czujność osłabnie. Wydawało mi się, że naprawdę jestem punktem chwiejnej równowagi. - Kiedy on się do tego włączył?

Le Stryge wykrzywił wargi w pogardliwym grymasie.

- Herr Baron von Amerningen? Wraz z moim nowym sprzymierzeńcem, jak się pewnie domyślasz. Był jego dobrze zapowiadającym się adeptem. Niesłychanie ambitny, jak większość tego typu stworzeń. Niektóre jego firmy miały styczność z twoim przedsiębiorstwem. Zacieśnienie kontaktów nie nastręczało żadnych trudności, a kiedy uruchomiłeś ten swój absurdalny projekt do fabrykowania pieniędzy, poinstruowałem go, żeby został jednym z jego zwolenników i wciągnął cię w odpowiednie kręgi. Jakież było jego zdziwienie, kiedy zaczął na tym zarabiać. Skinąłem głową.

- Nie wątpię. Może rzeczywiście coś ci zawdzięczam, Stryge. Zawsze się zastanawiałem, jak to możliwe, że starzejący się playboy z odziedziczonym przedsiębiorstwem i wyobraźnią mniej więcej ślepego ślimaka w ogóle uwierzył w mój pomysł. Czasami mnie to niepokoiło. Teraz wiem, że był to czysty przypadek.

Le Stryge roześmiał się cicho.

- Trafne określenie. Tak, wierzę, że okazałeś się sumiennym pracownikiem. Kiedy nie udało mu się zepsuć cię pośrednio, zacząłem się niecierpliwić. Chciałem zyskać nad tobą bardziej bezpośrednią kontrolę i wypróbować moc, którą wyczuwałem. Przy twoich wybujałych romantycznych wyobrażeniach, zwabienie cię na skraj Heilenthalu nie było trudne, tyle że wmieszali się ci głupi Rycerze, a ty w jakiś sposób się uwolniłeś. Całkowicie, tego się obawiałem; postraszyłem więc von Amerningena, że ma spróbować bardziej bezpośredniego sposobu, aby cię tu zwabić. I wtedy, potz samprementz, jakiś niepomyślny zbieg okoliczności lub pech sprawia, że nabierasz wobec niego podejrzeń, a ten idiota panikuje i próbuje cię zabić! - Przesunął palcami po brwi. - Ciebie, od którego zależało powodzenie całego planu! Byłem zmuszony mu przeszkodzić.

Nagle wszystko stało się jasne...

- A więc to ty przeszkodziłeś im na Autobahniel Ta ciężarówka? zesłana, żeby ocalić ci życie. Jeszcze jeden dług, którego wyrównania mogę zażądać.

- Narażając mnie wpierw na niebezpieczeństwo? Kpisz chyba!

- Ja? I tak znalazłbyś się w niebezpieczeństwie, wierz mi. Nic, co czynisz, żaden pomysł, który przyjdzie ci do głowy, nie mogą zostać nazwane naprawdę przypadkowymi; wszystko to stanowi część ciebie, twojej osobowości i jej potencjału. Dlatego właśnie cię potrzebowałem; wiedziałem, że jesteś jedynym zwykłym człowiekiem, który może dotknąć broni, nie narażając się na straszne niebezpieczeństwo. I wciąż jeszcze nie wiesz dlaczego, prawda? - Roześmiał się cicho, a jego palce tkały w powietrzu rozpraszający uwagę wzór. - Gdybym powiedział ci teraz...

Przerwał i spojrzał wyczekująco w górę, jakby jakimś cudem posłyszał coś ponad tym straszliwym zgiełkiem. Z chwilą, gdy spuścił ze mnie wzrok, zadałem pchnięcie.

Zbyt wolno. Powyginane gałęzie, których nie było tu jeszcze przed chwilą, uderzyły niespodziewanie w naszą stronę, jakby pochylił je gwałtowny poryw wiatru; chłostały boleśnie moje ramiona, kostki i posiniaczony bok. Proste kolce wbiły się głęboko w moje ciało. Gałęzie owinęły się wokół mnie, uniosły ponad ziemię i zacisnęły się tak, że z trudem mogłem oddychać. Pozostawiły mi wolną jedynie rękę, w której trzymałem Włócznię; nawet się do niej nie zbliżyły. Lecz nie byłem w stanie poruszyć nią na tyle, by móc coś zrobić, nie mogłem nawet dotknąć nią drzewa; być może gdybym ją upuścił, udałoby mi się, lecz nie chciałem ryzykować. Szarpałem się bezcelowo, z trudem łapiąc powietrze; ledwo mogłem się przekręcić, żeby zobaczyć pozostałych uwięzionych tak samo jak ja. Wyrzucałem sobie gorzko swoją głupotę. W przypadku Le Stryge’a wszystko miało więcej niż jedno zastosowanie. Te ekstrawaganckie gesty... Być może niektóre z wypowiadanych przez niego słów były subtelnym sposobem na rzucenie jakiegoś czaru.

- A więc to był tylko wybieg! - wykrztusiłem. - Wzbudziłeś naszą ciekawość, groziłeś... tylko po to, by nas zatrzymać, a w tym czasie przygotowałeś właśnie to! Wszystkie te starannie odmierzone rewelacje...

Stary mężczyzna uczynił skromną moue.

- Ależ naturalnie. Nawet uczciwość ma swoje zastosowanie, a prawdę można wykorzystać do własnych celów. Nie zatrzymałoby was nic innego, tylko szczerość. W przeciwnym razie po cóż miałbym zaprzątać sobie głowę wyjawianiem czegokolwiek? A teraz zamilknij albo narazisz się na jeszcze większe cierpienia. - Kiedy wirujące pasmo potępionych dusz oddaliło się ponownie w stronę szczytu, usłyszałem to samo, co on - niski warkot w powietrzu, gdzieś bardzo blisko, zbyt cichy jak na helikopter.

Stryge wyprostował się i zeskoczył lekko ze swej grzędy.

- To z pewnością drugi statek powietrzny.

- Co takiego?! - ryknęła Alison.

- „Raven”, chyba tak go zwiecie. Proszę, nie zaprzątaj sobie głowy nadzieją; na pokładzie są jedynie moi zwolennicy. Albowiem to - tu wziął głęboki oddech - to jest prawdziwe spełnienie mojego planu.

Alison opadła bezwładnie w okrutnym uścisku i zamknęła oczy. Le Styge najwyraźniej nie myślał udzielać dalszych wyjaśnień, lecz wyglądało na to, że odgadła, co stary drań miał na myśli; a mnie dręczyło okropne przeczucie, że ja także powoli zaczynam rozumieć, co przed chwilą usłyszałem. Walczyłem ze splątanymi gałęziami, starając się nie zważać na ból i pojawiające się niewielkie lepkie plamki, w miejscach gdzie kolce przebijały ubranie i skórę. Nadzieja rozbłysła we mnie gwałtownym płomieniem, kiedy gałęzie obok mnie poruszyły się i zdawało się, że rozluźniają się; lecz była to Mali, która mimo całej ogromnej siły zdołała uwolnić jedynie moje ramię. Krzyknęła w gorzkim triumfie i przez chwilę wyglądało, jakby miała eksplodować spośród oplatającej ją masy; lecz spoczęło na niej lodowate spojrzenie Le Stryge’a i nagle wysiłki jej osłabły, a osiągnięcie okazało się bezcelowe. Zobaczyłem, jak jej ramię opada. Na jego twarzy pojawił się ten sztywny, wymuszony uśmiech.

- Ach, pani! Bez względu na to, jak gorące są w tobie płomienie, w tym miejscu tlą się jedynie. Znam cię, widziałem cię i jestem większy niż ty.

- Ty szczurzy wypierdku! - wrzasnął Jyp, szarpiąc się w swych okowach. - Nie jesteś większy niż całe to gówno, słyszysz?

- Biorąc pod uwagę, kim jesteś, nie tobie to oceniać, Pilocie - powiedział mały mężczyzna niewzruszenie. - Lecz nawet ty jesteś w stanie uprzytomnić sobie ogrom mocy, która tu mieszka - a potęga Brocken, nie zapominaj o tym, jest moja. Zyskam jej jeszcze więcej, bowiem tylko przeze mnie może osiągnąć swe starożytne cele, które narodziły się, gdy pierwsi ludzie rozprzestrzenili się po tej ziemi w ślad za cofającym się Lodem. Wtedy... ach, tak, wtedy! - Nagle jego zimne oczy wypełniły się uniesieniem. - Już wkrótce pojawi się nowy Pan.

Jyp wytrzeszczył oczy ze zdumienia i nagle zrozumiałem, co go tak uderzyło. To było zupełnie niepodobne do dawnego Le Stryge’a, surowego i okrutnego, lecz nigdy nie zdradzającego nagiej amibicji. Był potworem, na swój sposób, ale przed nami stał Le Stryge plus coś jeszcze, coś znacznie, znacznie gorszego: pożerający go diabeł. I, zorientowałem się, że jest nie wiedzieć dlaczego, niedorzecznie mi go żal.

Statek powietrzny krążył w powietrzu, zniżając się w stronę nadającej się do lądowania półki z pełną wahania ostrożnością, która sprawiła, że uświadomiłem sobie, jak dobrze Jyp i Alison znali się na nawigacji. Le Stryge skinął głową, rozbawiony; wszystko wskazywało na to, że myślał dokładnie o tym samym.

- Posiadacie talenty, zdolności wykraczające daleko poza przeciętność, wy wszyscy. Tylko dlatego zdecydowałem zachować was przy życiu. Przestępstwem byłoby zmarnować bez potrzeby takie uzdolnienia. Dlatego też, jeśli nie chcecie zostać wyrzuceni i całkowicie zniszczeni, jeśli wolelibyście zachować niewielki strzęp własnej indywidualności i tożsamości, zrobicie lepiej czekając w gotowości i akceptując, co nadejdzie. Pamiętajcie, nie jestem małym sadystycznym idiotą, jak ten głupiec Petro. Będę rządził, a nie rabował.

Spojrzałem na niego i przypomniałem sobie jego mroczną odmianę magii, okropnych towarzyszy w ludzkiej formie, którymi się otaczał, i ponure podejrzenia, co do sposobu, w jaki ich pozyskał, i ten morderczy, zimny gniew, który okazał więcej niż raz. A teraz, jak przypuszczałem, był sobą w niewiele większym stopniu niż don Pedro; zanurkował zbyt głęboko w ciemne wody i został pochłonięty. Jak wielu innych, na których się natknąłem, zawiązał w swoim mniemaniu przymierze, które okazało się niewolą. Zza jego oczu, tak jak sam człowiek, wyzierało teraz tajemnicze stworzenie, które zamieszkiwało na tej górze. Już teraz spotkał go los, o którym mówił. Połknął ogień, chcąc rim zionąć i spłonął od niego jako pierwszy.

Nie było potrzeby pytać, co ta siła zamierza; odpowiedź znajdowała się wszędzie wokół nas: upodlenie i deprawacja przechodząca ludzkie pojęcie, niemalże infantylna w swej złośliwości; to właśnie zamierzał stworzyć sojusz dwóch mrocznych umysłów. Bez wątpienia mieli zamiar ogarnąć jak największy obszar. Wreszcie mogłem odgadnąć sens kryjący się za neofaszystowskimi powiązaniami Lutza i Dziećmi Nocy odpowiedzialnymi za zamieszki i rozlew krwi podczas pokojowych demonstracji. Ich zanieczyszczający wszystko zamysł będzie się w ten sposób rozprzestrzeniał niczym gangrena z kraju do kraju, żywiąc się starymi przesądami i rozognioną nienawiścią, a nawet wojną. Już mogłem sobie wyobrazić tę zimną twarz rozkoszującą się następstwami bitew lub krótkotrwałe wybuchy czystek etnicznych, następnie podżegającą pokonanych, by wzięli odwet, aż w końcu rasa ludzka ulegnie zagładzie. Los podobny do losu Katjki bez szans na ucieczkę...

Los Katjki. Głosy przelatywały w powietrzu, raniąc moje uszy.

Wiatry nie są litościwe i nigdy nie cichną.

Mój umysł wypełnił się wizją gorzką, gorzką i przerażającą; nie miałem wiele odwagi, by stawić jej czoło. Katjka wisząca ponad tą nieprawdopodobną otchłanią i stworzenia wiatrów szarpiące ją niczym rekiny szarpiącego się rozpaczliwie pływaka i ta straszna mieszanina przerażenia i pragnienia wykrzywiająca jej twarz.

Aleja... zostaw mnie tam, gdzie moje miejsce!

Jej ręka, wysuwająca się z mojej. Jej opadający w otchłań kształt prawie niewidoczny w dymie i żarze. Stworzenia nie ściągnęły jej w dół. Sama to zrobiła. Nawet po stuleciach wyrzutów sumienia rzeczy, które zrobiła, przyjemności, które z nich czerpała - to one ściągnęły ją w dół. Zapamiętana pokusa, pokiereszowany obraz samej siebie, one to sprawiły, że zapragnęła upaść. Jak pies powraca do swych wymiocin, uzależniony od narkotyku, przyjemność i kara jednocześnie i gdybym tylko rozumiał to wtedy, mógłbym wyciągnąć w jej stronę więcej niż rękę, dać jej coś więcej niż tylko fizyczne wsparcie. Lecz nie było na to czasu. A teraz jest już za późno.

Czy rzeczywiście nie było żadnej nadziei?

Sięgnąłem wolną r£ką, tą, w której trzymałem Włócznię, walcząc z całych sił z wiążącymi mnie witkami, lecz nie zdołałem uwolnić drugiego ramienia. Le Stryge obrzucił mnie pełnym wściekłości spojrzeniem, lecz po chwili roześmiał się pogardliwie i odwrócił się do mnie plecami, aby obserwować, jak drugi statek kołysząc się zbliża się do ziemi. W głębi ducha wiedziałem, że miał rację, sam, pozbawiony pomocy, nie mogłem niczego zmienić. Potrzebowałem czegoś niezwykłego, czegoś pochodzącego ze środka, musiałem wybuchnąć płomieniem jak Mali...

Wykręciłem się gwałtownie, by uchwycić jej spojrzenie, lecz głowę miała zwieszoną na piersi, a nie miałem odwagi hałasować, aby Le Stryge niczego nie zauważył. Z desperacją zmusiłem ją siłą woli, żeby choć zerknęła w moją stronę, nawet na chwilę, lecz z głębokich ran na jej szyi i ramionach sączyła się krew, a włosy zakrywały twarz. Ściągnąłem usta i dmuchnąłem delikatnie, loki poruszyły się i uchwyciłem błysk zieleni. Lecz niżej, na jej policzku dostrzegłem coś, co wstrząsnęło mną głęboko - pojedyncza, rozmazana smuga. Ona? Mali? Zacząłem stroić dzikie miny w jej stronę, modląc się, by nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Oczy miała matowe i oszołomione, jakby ciężar tego miejsca przytłoczył ją o wiele mocniej. Mimo to wydawała się rozumieć, co do niej mówię, ponieważ wolno, niepewnie, zagrzebała uwolnioną rękę między gałęzie, krzywiąc się z bólu, kiedy kolce zagłębiały się w jej ciele. Lecz nie ustawała, aż wreszcie poruszyły się wiążące mnie gałęzie, a jej silne, kościste palce splotły się z moimi i zacisnęły mocno. Odwzajemniłem jej uścisk, przyciągnąłem się jak najbliżej, czując ciernie zagłębiające się w szyję i zaryzykowałem najcichszy z szeptów.

- Ogień, Mali. To może nas ocalić...

Odpowiedź nadeszła jeszcze cichsza, ledwo tchnienie.

- Stephen, serce, nie ma we mnie ognia, mroczne i starsze niż moje są płomienie tutaj, sama nie mogę ich zaatakować, jestem żarzącymi się węglami...

- Lecz nie jesteś sama! Z Katjką płomień zmienił się, a z Graalem! Powiedział, że jestem rozpalony! Mali, kobieto, rozpal mnie!

Szczęka jej opadła; lecz w oczach pojawił się zielony, figlarny błysk, a jej palce ścisnęły moje tak silnie, że omal nie wrzasnąłem.

- Na miłość Boską! - wymruczała. - Czy mężczyzna nigdy nie przestanie próbować! - I, o dziwo, roześmiała się cicho; a mimo to w śmiechu wyczułem coś jeszcze i w końcu zrozumiałem, co rozpalało jej ducha.

Było to coś, co sam często czułem, tyle że w niej powiększone i rozszerzone kolejnymi stuleciami trudnego życia. Gniew wrzał i kipiał, aż w końcu wyparował, a osadem, który pozostał, był śmiech. Śmiech wobec okrucieństwa, śmiech wobec zbrodni nie ukaranej, śmiech wobec udręczenia słabych, śmiech wobec niesprawiedliwości, śmiech wobec strachu, katuszy i nieodwołalnych kopniaków przeznaczenia. Śmiech, ponieważ łzy oznaczały bezradność; łzy były porażką. Śmiech, który pocierał o złość niczym zapałka o ścianę, który pozostawiał smugę parzących iskier i wreszcie, kiedy wydawało się, że nie można już dłużej, rozpalał w umyśle płomień czysty, gwałtowny, oczyszczający. Przez całe życie można by doświadczyć nie więcej niż błysk w oku, przeszywającą jasność w świdrującym spojrzeniu, lecz Mali przeżyła wiele żywotów, a jej śmiech mógł sprawić, by rozdzwoniły się końce świata.

Teraz śmiała się po cichu, lecz towarzyszące temu drżenie przechodziło do mnie przez jej dłoń. W odpowiedzi i we mnie zaczął narastać śmiech, aż wreszcie od powstrzymywania go rozbolały mnie żebra i omal się nie udławiłem. Jyp też się śmiał - z zimnym, maniakalnym błyskiem w oczach, błyskiem który pojawiał się w walce - i wpatrywał się we mnie. Alison również, a przecież powinni patrzeć na Mali, ponieważ w jej oczach znowu pojawiło się światło, błysk niespodziewanego uśmiechu, gwałtowna przezroczystość twarzy, jakby kości przemieniły się w zamarznięte mleko. Jej włosy poruszyły się i uniosły, i sam poczułem, że moje również. Przyglądałem się, jak Mali wznosi się na jakimś własnym, prywatnym wietrze wywołanym grą potężnych sił z marginesów ludzkiego doświadczenia. A oni wciąż wpatrywali się we mnie - ona też. Walczyłem, by wskazać ręką i wtedy zrozumiałem. Przed moimi oczami, po grzbiecie tej ręki przeskakiwały iskry, niewielkie trzeszczące łuki, nie niebieskie, jak u Mali, lecz żółte, a nawet złote. I biegły wzdłuż Włóczni, prosto do jej grotu.

I wtedy roześmiałem się na głos. Złocisty ogień wybuchnął oślepiającym blaskiem, rzucając na ziemię długi, czarny cień Le Stryge’a. Ten odwrócił się szybko, tylko by zakryć oczy i zawyć:

- Głupcze! To nic nie da! Tylko przywołasz coś gorszego!

Jego słowa sprawiły, że podjąłem decyzję, ponieważ było to dokładnie to, co zamierzałem zrobić. Uniosłem Włócznię najwyżej jak mogłem, potem opuściłem ją gwałtownie i rzuciłem. Błyszczące ostrze wzniosło się wysoko w dymną kipiel powietrza, a z czarnego szkła grotu trysnął złoty płomień, niczym latarnia morska. Wciągnąłem powietrze w płuca i wrzasnąłem z całych sił jedno słowo, jedno imię.

Imię Katjki.

Włócznia obróciła się w powietrzu. Światło przygasło. Donośne, zwierzęce wycie pochłonęło mój głos. Gałęzie uniosły się i zacisnęły na gardle i klatce piersiowej, wyduszając ze mnie powietrze pewniej niż boa dusiciel. Mali szarpnęła się, zacharczała, jej palce wyśliznęły się z mojej dłoni. Włócznia upadła na ziemię, a ja wyciągnąłem desperacko palce, by jej dosięgnąć. Le Stryge otworzył usta, by zarechotać.

Zamiast tego wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w znajdującą się za nami nie kończącą się wstęgę ludzkich istnień, która wirowała w górze. Teraz zaczęła się zniżać, była coraz bliżej, aż wreszcie ryczała tuż nad naszymi głowami. Ostatnim tchem zagwizdałem, przenikliwie, na tą samą wysoką nutę, co zawodzący wiatr. Ku mojemu zdziwieniu Le Stryge zasłonił uszy rękami, na jego twarzy odmalowało się udręczenie - a żywy powróz pękł, odskakując niczym zerwane ścięgno. Ze środka, spadając, sunąc w powietrzu po tej nucie, jakby była mostem, nadciągnął ludzki kształt, nagi, poszarpany, straszny. Jedno oko wciąż jeszcze było widoczne w masce surowego mięsa i brudu. Gałęzie odskoczyły i rozpękły się od siły jej krzyku zemsty, który nadszedł w odpowiedzi. W powietrzu, tuż sprzed moich palców, porwała Włócznię - i z impetem upadku, nieunik-nienie, uderzyła prosto w Le Styge’a. Mężczyzna rozpostarł szeroko ramiona, gdy przedwieczna broń przeszła przez mostek i wyszła z drugiej strony. Jego krzyk pochłonął ryk płomienia, który objął ich oboje.

Katjka odskoczyła i upadła pośród dymu. Gałęzie zniknęły - znaleźliśmy się na ziemi z trudem łapiąc oddech - nigdy ich tam nie było. Na wpół uduszonych, zawieszonych nad ziemią, trzymała nas moc czaru rzuconego przez Le Stryge’a. Zanurkowałem w dym z wyciągniętymi ramionami i na chwilę dotknąłem ciepłych, żywych koniuszków palców; lecz kiedy zacisnąłem dłoń, ręka Katjki zapadła się w sobie z delikatnym szelestem, przemieniając się w popiół drobny i miękki jak talk, i równie czysty, który rozwiał się, nim zdążył dotknąć ziemi. Lecz Le Stryge, piszcząc, walczył z płomieniami, tłumiąc je tylko po to, by wytrysnęły ponownie, przedłużając swą agonię. Potykając się, nie zwracając na nas uwagi, ruszył z rozpostartymi ramionami, jakby po coś sięgał. Rozejrzawszy się wokoło, zrozumieliśmy, co było tego przyczyną.

Nieco dalej, na brzegu polany, stał Lutz, wysoki, białowłosy i przystojny jak zawsze. W poplamionym czarnym mundurze - jego absurdalny monokl opadł mu na łańcuszku, kiedy wytrzeszczając oczy wpatrywał się, jak gromem rażony, w rozgrywającą się scenę. Lecz my nie wyglądaliśmy lepiej, ponieważ za nim, na czele niewielkiej grupki ludzkich zbirów, uzbrojonych i ubranych w zakrwawione mundury strażników Miasta, stał leutenant von Albersweg. A między sobą, ukryty w metalowej skrzynce, strażnicy trzymali prosty kamień, który był samym Graalem.

Nikt nie wyrzekł ani słowa; nie było potrzeby. W jednej chwili wszyscy doświadczyli tego samego lodowatego dreszczu zrozumienia. Od samego początku właśnie do tego zmierzał plan Le Stryge’a - pozbawić Graala wojowniczego, zewnętrznego aspektu, Włóczni i większości ludzkich obrońców, którzy zostaną wysłani na poszukiwania. Normalnie Graal był zbyt silny, by Stryge poważył się go atakować, lecz w ten sposób, wspierany dodatkowo przez zdradę od wewnątrz, niewielka siła mogła nim zawładnąć. Uderzyłby natychmiast, gdybym nie uciekł z Włócznią; potem nie mógł mieć pewności, że broń nie pojawi się w najmniej odpowiednim momencie i pogrzebie jego atak. Lecz kiedy kapitan z Włócznią był już - w drodze, rozkazał Lutzowi, by przeprowadził atak i przywiózł Graala tutaj - gdzie, bez względu, jak wielka jest jego siła, zostałby uwięziony bez swojej drugiej połowy, osłabiony, zmieniony, a nawet zniszczony. Jego królestwo i wszystkie jego cele uległyby zagładzie, a powstałą w wyniku tego próżnię zapełni Le Stryge. Wraz z jego żelazną,’ okrutną wolą pojawią się niemalże infantylne żądze tych, którzy stworzyli to odrażające miejsce, zniszczenie i degeneracja. Tutaj byłoby nowe serce Europy.

Była to wizja na miarę Piekła i niewiele brakowało do jej urzeczywistnienia. Być może jeszcze nie wszystko było stracone, wtedy jeszcze nie. Mimo płomieni, które trawiły go od wewnątrz i z zewnątrz, stary mężczyzna posuwał się chwiejnym krokiem w stronę Graala, z wyciągniętymi rękami, nie wiadomo, czy w poszukiwaniu mocy, czy zbawienia. Lecz Lutz i porucznik odskoczyli w przerażeniu przed buchającą płomieniami, mamroczącą coś niewyraźnie postacią i Le Stryge zachwiał się, krzyknął desperacko i zesztywniał w ostatnim przedśmiertnym skurczu. Jego wola musiała wtedy osłabnąć, gdyż płomień buchnął na nowo w niczym nie krępowanym triumfie i nekromanta upadł do tyłu jak kłoda, sztywny i bez czucia. Nim dotknął ziemi, płomienie wygasły, a pośród dymu, nie tknięta, drżała lekko wbita w zbocze włócznia.

Przez chwilę wydawało się, że powietrze wibruje potężnymi energiami, a potem...

Ziemia eksplodowała. W miejscu gdzie upadł stary nekromanta, ziemia wznosiła się i drżała, wypluwając kamienie, a trzaskające czarne węgle, dymiąc, przykryły całe zbocze. Pod wpływem wstrząsów wszyscy przewrócili się, a między drzewami pojawiła się olbrzymia rozpadlina poszerzająca się za każdym konwulsyjnym drgnięciem. Ziemia kruszyła się niczym pęknięta skorupa, korzenie drzew falowały i wiły się. Otworzyła się kolejna rozpadlina, rozszerzając się we wszystkich kierunkach, wyrzucając w powietrze cuchnącą glebę. Wysokie drzewo uwolniło się ze splątanej masy i runęło niedaleko nas z nieprzyjemnym łoskotem.

Alison stanęła na nogi szybciej niż ja, lecz po chwili znów straciła równowagę. Żeglarze lepiej sobie radzili na tym kołyszącym się podłożu; Mali szukała miecza, a Jyp, mimo iż z trudem utrzymywał się na nogach, ściskał mocno miecz w ręce. Chwiejnym krokiem zbliżyłem się do poczerniałych szczątków, które przed chwilą były starym nekromantą, i z trudem uwolniłem włócznię, upajając się trzaskami mocy w moich palcach. Następnie, bez chwili wahania, ruszyłem prosto po życie Lutza von Amerningena.

Lutz wraz z porucznikiem już wcześniej rzucili się do ucieczki. Wokół nas wybuchło zamieszanie, coraz więcej rozpadlin biegło zygzakami we wszystkich kierunkach, przewracając i krusząc wysokie skały. W największej rozpadlinie położonej wyżej na zboczu coś zabulgotało i wytrysnęło niczym gejzer błotny, a poniżej dotrzegłem coś lśniącego i poruszającego się. Za naszymi plecami wytrysnęła kolejna fontanna wydając przy tym gwizd podobny do popsutego gwizdka parowego, a teren wokoło zapadł się, tworząc rozlewisko śmierdzącego szlamu. Między sosnami schodziły z łoskotem lawiny kamienne, ognie przygasały i rozbłyskały gwałtownie, a zebrane przy nich mroczne stworzenia rzucały się ze skrzekiem do ucieczki albo ginęły zmiażdżone. W jednej chwili zostaliśmy pogrążeni w udekającej masie stworzeń, ludzi, Dzied Nocy we wszystkich stadiach, znalazło się tam nawet parę monstrualnych postad kuśtykających między drzewami niczym nieszczęsne krzyżówki człowieka i zwierzęda, stojące niżej od obu z nich.

Drzewa zaczęły się skupiać i kołysać, pochylając się niezależnie od wiatru, jakby skręcała i dręczyła je jakaś olbrzymia, niewidzialna ręka. Albo jakby łączyło je coś więcej niż splątane konary, jakby cały gęsty las został zmieniony i zjednoczony w jeden organizm przez siły pod ziemią. Sądzę, że tak właśnie było; cały las falował niczym wid lub macki w powolnych spazmach boleści i gniewu. Lecz, o cud cudów, pośród odrażającej plątaniny stworzeń, które zostały przez niego zwrócone, zaczęli pojawiać się nasi ludzie, zazwyczaj pojedynczo lub dwójkami, porywani falą stworzeń walczyli zażarde; lecz d, którzy dostrzegli nas i Włócznię, zdobywali się na to, by wznieść okrzyk radośd. Wytężaliśmy wszystkie siły, by przedrzeć się przez czarną falę, choć zaczęło to teraz przypominać walkę z ruchomą śdaną, która odrzucała nas przy każdym zwardu.

Ludzie i mniejsze Dzied, ogarnięci paniką, wydawali się ledwo nas zauważać i głównym zagrożeniem było przypadkowe kopnięde, stratowanie lub ześliźnięde się w czarną otchłań; lecz kilka spośród tych stworzeń, oszalałych lub spragnionych krwi rzudło się na nasz widok do ataku. Pierwsze przypadło Jypowi, a dwa następne, chwilę później, Alison, która posłała je w dal turlające się między kamieniami, nim ktokolwiek spośród nas zdążył jej pomóc. Olbrzymie Dzied łatwiej było wyminąć, były bowiem bardziej skupione na utrzymaniu równowagi, gdyż jeśli już upadły, ich znacznie lżejsze repliki przetaczały się po nich niczym parada mrówek; zdarzyło się to kilkakrotnie. Jeden olbrzym runął w dół zbocza i dężar jego potężnego dala sprawił, że nadział się na przechylone drzewo. Wystarczyło jedno dęde albo okrzyk i schodziły nam z drogi. Największe niebezpieczeństwo stanowiły nieludzkie stworzenia, pomniejsze potęgi, a może nawet na wpół wdelone duchy, które mimo iż uciekały, zatrzymywały się i ruszały do ataku, jakby ratowanie swych zdeformowanych powłok znaczyło mniej niż wiecznie nie dająca im spokoju złośliwość w ich umysłach. Ogromne zwierzę z byczą głową o długich rogach ześlizgnęło się w dół zbocza i wpadło między nas; uderzyło na oślep potężnymi, tępo zakończonymi szponami, zmuszając nas do rozproszenia się. Odrąbałem jeden czarno zakończony róg; cios Mali przeciął ścięgna na szyi i potwór upadł z łoskotem pomiędzy poruszające się korzenie. Miał ludzkie stopy, pokryte zrogowaciałym naskórkiem, poparzone lecz dziwnie zwyczajne; być może kiedyś był człowiekiem. Jego upadek utworzył wyłom w uciekających w popłochu stworzeniach i wraz z Alison skoczyliśmy naprzód, w stronę opadającego w dół stoku. Mali i Jyp ruszyli za nami, kiedy zaalarmowały nas rozbrzmiewające w górze dźwięki.

Niesiona wiatrem sieć ciał przez cały czas wiła się i uderzała niczym przerwany pas rozsiewając wokoło ciała i nieczystości, i nagle uderzyła odciętym końcem w zbocze góry, z całych sił, dwukrotnie, tam gdzie się znajdowaliśmy. Wrzeszczące głosy ucichły nagle i potworny deszcz obryzgał drzewa.

- Avaunt! - wrzasnęła Mali i cisnęła Alison na bok, kiedy uderzył drugi koniec, tym razem znacznie bliżej. Drzewa w górze zbocza zostały strzaskane na drobne kawałki rozpylając krew i ciało we wszystkich kierunkach.

Wraz z Alison, trzymając się kurczowo jedno drugiego, wygrzebaliśmy się spod uderzającej na oślep masy, kiedy ponownie uderzyła w las w miejsce, gdzie znajdowaliśmy się jeszcze przed chwilą i zaczęliśmy się ześlizgiwać w dół zbocza wraz z osuwającymi się kamieniami i przegniłymi konarami. Uniosłem Włócznię w nadziei, że być może osłoni nas w jakiś sposób i obejrzałem się zdesperowany za siebie, chcąc sprawdzić, czy nie dojrzę naszych towarzyszy albo naszej zwierzyny; lecz w całym tym zamieszaniu trudno było cokolwiek rozpoznać. W słabym świetle księżyca stoki góry poruszane były potężnymi, rozchodzącymi się wstrząsami niczym skóra konia piętnowanego rozpalonym żelazem, pojawiające się wszędzie rozpadliny wypełniał wyciekający, bulgoczący szlam. Wraz z kolejnymi uderzeniami wijących się w powietrzu pasów, które opadały obecnie niemalże przypadkowo, obsuwało się coraz więcej i więcej ziemi. Tam gdzie powinna być skała, pojawiała się lśniąca, ciemna, nie stała, lecz kipiąca i wijąca się rzecz, kształty, które grzebały i unosiły się jedna nad drugą w bagnie ciemnego szlamu. Sprawiało to wrażenie czegoś organicznego - ale dopiero gdy dostrzegłem dziwacznie zniekształconą kończynę, zacząłem rozumieć.

Nic nie mieszkało na tej górze, a nawet w jej wnętrzu. Brocken był górą, jakimś jednym żyjącym stworzeniem składającym się z komórek, jak wszystkie inne organizmy, jak my sami. Lecz tutaj komórki nie były jego własnymi; były nimi ludzkie ciała, które wokół siebie zebrał i stopniowo zdegenerował i przystosował, aż w końcu stały się jedynie bezrozumnymi rzeczami prześlizgującymi się w grzęzawisku. Gdzieś głębiej, w sercu góry, tam musi czaić się królowa, kierujący wszystkim umysł, który jest odpowiedzialny za schwytanie i degradację wszystkich tych ciał - Chernobog.

To mroczny intelekt, ten czarny niemalże Absolut z okrytych mgłą obrzeży Krawędzi, zbudował sobie fizyczne ciało ze swoich oszukanych i schwytanych wyznawców. Był to kult, który przerodził się w gigantyczny organizm, niczym monstrualny coelen-terałe, do tego równie jadowity. Te wirujące strzępy ludzkości służyły mu jako macki, a pojedyncze osobniki miały dla niego nie większe znaczenie, niż dla mnie kilka komórek na końcach mych palców - za wyjątkiem dodatkowej złośliwości czerpania rozkoszy z niszczonych istnień. I oczywiście, jak każde ciało, dysponował silnymi mechanizmami obronnymi. Został zraniony, być może w witalny organ, i uderzał na oślep w bólu; a jego mechanizmy obronne obróciły się przeciwko ich prześladowcom. Ten potop nie był taki bezładny, na jaki wyglądał. Był to sposób na szybkie przeniesienie zasobów obronnych do jednego miejsca, równie szybki, jak w przypadku białych ciałek krwi.

- Masz rację! - wysapała Alison. - To system immunologiczny, a my jesteśmy infekcją. Rozproszmy się! Widzisz kogoś z naszych?

Pełni niepokoju zwróciliśmy się w górę zbocza i dostrzegliśmy kilku naszych ludzi przedzierających się z mozołem naprzód, uskakujących za osłony, by uniknąć przypadkowych strzałów, przelatujących kamieni i szlamu. Kłujący w oczy blask wciąż przeciwstawiał się cieniom, Mali skacząca od jednej niewielkiej grupki do drugiej, pomagająca im w walce z wyjącymi stadami, które starały się odrzucić albo wchłonąć ich zakażającą obecność. Dostrzegłem Jypa niedaleko od nas, który prowokował wybuchy wściekłości ze zbocza powyżej, pozwalając, by napastnicy zsuwali się potem w dół, widać było, że z wyraźnym zaniepokojeniem rozgląda się za nami wokoło. Zaczęliśmy machać i Mali pierwsza nas dostrzegła; lecz nie odwzajemniła naszego pozdrowienia, zamiast tego wyciągnęła rękę i wskazała, raz za razem, z gwałtowną emfazą w stronę zbocza pod nami.

- Półka! - krzyknęła niespodziewanie Atson. - Lądowisko! Ona widzi je z miejsca, w którym stoi!

Nie ostrzegałaby nas przecież bez ważnego powodu...

- Lutz! Bez wątpienia on zmierza właśnie w tym kierunku! Gestykulacja Jypa stała się równie nagląca.

- Są odcięci! - warknęła Alison. - A my nie, lecz...

Spojrzała na zbocze pod nami poznaczone niemożliwymi do przebycia prądami.

- To zbyt daleko! - wysapała. - Musimy to ominąć!

- Złapcie go! - dobiegł ryk z góry. - Pochwyćcie tę kreaturę. Potnijcie go na kawałki, jeśli możecie - lecz ratujcie Graala!

Nie były to trąby anielskie, lecz słowa niosły się znacznie głośniejsze i wyraźniejsze niż to możliwe ponad takim zgiełkiem, nawet jeśli wydobyły się z płuc Mali i wydawało się, że w moje obolałe mięśnie wstępują nowe siły. Alison ruszyła za swym ukochanym Graalem w dół, przelatując z kamienia na kamień niczym górska gazela; a ja skakałem i potykałem się o nie z sercem podchodzącym mi do gardła, w każdej chwili spodziewając się, że schodząca lawina zabierze grunt spod moich pulsujących stóp albo że zostanę rozdeptany przez hordę śmierdzących diabolicznych stworów. Jedno pragnienie pchało mnie naprzód, chęć dostania tego drania Lutza w swoje ręce; i zazgrzytałem zębami, gdy usłyszałem dźwięki rozgrzewanych silników statku powietrznego poniżej.

- Nie damy rady! - wrzasnąłem do Alison, gdy ją dogoniłem. - Musi być jakiś szybszy sposób...

Strząsnęła moją rękę ze swojego ramienia.

- Może wiesz, gdzie można wypożyczyć jakiegoś cholernego konia?

Słysząc to podskoczyłem w miejscu. Spojrzałem niesprecyzo-wanie na Włócznię, po czym odskoczyłem o jakieś trzy kroki, gdy coś ciepłego i wilgotnego dotknęło mojego ucha. Biały koń patrzył na mnie, jak to tylko konie potrafią, jakbym był kompletnym idiotą. Trzymając się niepewnie na nogach, skinąłem na niego, a on podszedł, wyciągając chrapy w stronę moich kieszeni.

- Później, kolego - powiedziałem mu i wskoczyłem na jego grzbiet, wsuwając nogi w idealnie dopasowane strzemiona. Chwyciłem wodze i nacisnąłem go delikatnie piętami. - Uważaj, gdzie stąpasz, i podążaj za tą damą!

Około stu metrów poniżej z umęczonego lasu wytrysnął nowy zalew potworności; zrównaliśmy się z Alison, gdy znalazła się na ich drodze. Obróciła się nieznacznie na dźwięk kopyt i krzyknęła na głos, gdy chwyciłem ją i posadziłem za sobą w siodle. Potężny koń niemalże nie zauważył dodatkowego ciężaru.

- Stąd go wziąłeś?

- To dzięki Le Stryge’owi... i moim wybujałym romantycznym wyobrażeniom. Lecz sądzę, że to mnie woli... - przerwałem nagle, gdy koń skoczył niespodziewanie, przesadzając niski kamień, i przeniósł nas ponad głównym strumieniem pojawiających się okropieństw. Wylądowaliśmy z ledwo wyczuwalnym wstrząsem, choć Alison trzymała się mnie kurczowo. Jeden ze stworów zastąpił nam drogę, dwunogi potwór o dużej głowie, rozwartych szczękach i rozdętych genitaliach, nawet nie zdążyłem przekonać się, czy miał oczy, gdy padł powalony moim ciosem. - W dodatku zjawił się na moje wezwanie, tak jak mój miecz. Może Włócznia pomogła.

Otoczyła nas kolejna grupa stworzeń, które wynurzyły się z wąskiego wąwozu położonego powyżej półki. Pierwsze zginęło pod ciężkimi kopytami, drugie powaliła Alison, gdy próbowało rozorać koński zad; te, które znalazły się po mojej stronie rozproszyły się, nim miecz zdołał je dosięgnąć, a koń ruszył z łoskotem w powstałą wyrwę. Poniósł nas przez te ostatnie decydujące chwile niczym oddech sztormu, pochłaniający przestrzeń wielkimi susami, nie do zatrzymania. W końcu zostawiliśmy za sobą podszycie jak z koszmarnego snu i znaleźliśmy się na polanie, gdzie wciąż dymił się wrak helikoptera, a zacumowana „Dove” obracała się i kołysała. Lecz między nimi „Raven”, mniej pewnie przycumowany, z silnikami wciąż jeszcze ciepłymi po niedawnym locie, był już stopę nad ziemią i wznosił się miarowo coraz wyżej. Ruszyliśmy galopem naprzód, lecz nawet zwisające liny cumownicze znajdowały się poza naszym zasięgiem. Lutz musiał być kiepskim nawigatorem, skoro zdecydował się spróbować skręcić statkiem jak jedną ze swoich prywatnych maszyn. Boczne stery zatrzepotały, ster na rufie przesunął się z hukiem w jedną stronę i olbrzymi statek przetoczył się niczym słoń w błotnistym kąpielisku; rufa przechyliła się silnie w dół. W jednej chwili liny rufowe znalazły się w naszym zasięgu - skierowałem konia w ich stronę, stanąłem w strzemionach i chwyciłem się jednej z nich. Ogon ociężale uniósł się i nagle zacząłem wirować wysoko nad ziemią; kopiąc nogami na wszystkie strony, próbowałem jednocześnie chwycić linę stopami i wcisnąć drogocenną Włócznię za pas. Nagle znalazłem się twarzą w twarz z Alison, szczerzącą zęby w dzikim uśmiechu i wspinającą się po linie coraz wyżej, jakby jutro miał być koniec świata - co, jeśli się nad tym zastanowić, było prawdą. Chyba że odzyskamy Graala w jednym kawałku.

I Alison, dodałem w duchu.

Rozdział jedenasty



Zacząłem się wspinać za nią. Pewnie nie robiłem tego z wdziękiem, lecz byłem dzięki temu wystarczająco zajęty, by nie patrzeć w dół. Bałem się, że nadzieję się na Włócznię, lecz jakoś mi się udało. Znajdowaliśmy się mniej więcej w połowie drogi, gdy warkot silników stał się nierówny. Kołysanie boczne statku zwiększyło się gwałtownie, przez co zaczęliśmy kołysać się na linach, nigdyjednak wystarczająco blisko gondoli. Myślałem przez chwilę, że chcą się nas w ten sposób pozbyć, lecz gdyby rzeczywiście nas dostrzegli, mogliby po prostu przeciąć liny; najwyraźniej obecna sytuacja była wynikiem nieudolnego pilotażu.

Tak czy inaczej, omal nie okazał się równie skuteczny, co przecięcie lin. Bujaliśmy się na boki, był to powolny ruch, który nieuchronnie przyprawiał o mdłości. Omal nie krzyknąłem, kiedy dostrzegłem, jak Alison traci oparcie i zaczyna ześlizgiwać się w dół, lecz szybko się z tym uporała. Chwilę później spotkało mnie to samo, tyle że ja nie miałem już tyle szczęścia. Ześlizgiwałem się coraz szybciej, a lina paliła mi palce i ledwo co zdołałem wyhamować, cudem owijając sobie linę dokoła nóg. Wynikłe stąd szarpnięcie wyszarpnęło mi linę z rąk i w jednej chwili znalazłem się ponad otchłanią, wisząc głową w dół. Unosi-liśmy się obecnie znacznie wyżej, niż myślałem; byliśmy mniej więcej na tym samym poziomie, co jałowy szczyt Brocken i chyba nie sposób sobie wyobrazić bardziej przerażającego widoku.

Pośród macek bestii, wciąż uderzających w agonii, cały szczyt góry otwierał się, ziemia i kamienie obsuwały się, odsłaniając kipiel organicznej masy, wrzącej niczym kłębowisko larw, białych w brązowej mazi rozkładu. Być może niegdyś byli to ludzie, ciała i umysły. Teraz byli grudami komórek, których wicie się odzwierciedlało jedynie zranioną jaźń, która w nich zamieszkiwała. I nagle zaszła w niej gwałtowna zmiana, masa rozdzieliła się. W poprzek jej niższej krawędzi, w pobliżu linii drzew, otworzyło się głębokie nacięcie i wylał się z niego strumień bladego płynu, który popłynął między drzewami w dół zbocza. Byłem przekonany, że w jakiś sposób stali się jego częścią, czymś w rodzaju narządu zmysłu - a może nawet, ze względu na swoją wrażliwość na światło, gigantycznym okiem. Obawiałem się o Mali i Jypa i tego wspaniałego wierzchowca; żadne miejsce nie wyglądało na bezpieczne z tą rzeczą w pobliżu. Pojawiła się nowa bruzda, wybrzuszyła się, szczyt zmienił wygląd, można było odnieść wrażenie, że odchyla się do tyłu. Widoczna na tle lodowatej czerni sylwetka potwora rozwarła szczęki i wyryczała swój ból i gniew pod sierpem księżyca.

Części falującego szczytu wzniosły się, a inne zapadły. Wrząca powierzchnia przemieściła się, przyjmując kształt podobny do twarzy, oczy mocno zaciśnięte, nozdrza rozszerzone, cienkie, bezwargie usta rozwarte szeroko w tym ogłuszającym wrzasku śmiertelnej udręki litującego się nad samym sobą potwora. Nie potrafiłem powiedzieć, do kogo należy, lecz patrząc na nią, nie miało się żadnych wątpliwości, że jest to twarz jakiegoś człowieka, ludzka w każdym calu, mimo iż materiał, z którego ją zrobiono, znajdował się w bezustannym ruchu. Była równie charakterystyczna co pośmiertna maska, a do tego żyła. A może było to wspomnienie o nie dającym spokoju podobieństwie do kogoś, kogo stworzenie to niegdyś znało; albo coś lub ktoś, kto stanowił część tej wzbudzającej grozę inteligencji. Lecz bez względu na to, jak było naprawdę, obecnie była to maska pierwotnej udręki, twarz kogoś łamanego kołem, obdzieranego ze skóry lub torturowanego kleszczami. Ta monstrualna rzecz utrzymywała kształt swej twarzy i zawodziła rozdzierająco przepełniona niezmierzonym bólem i nieprzejednanym gniewem. Macki, które sobie wykształciła, niczym u zranionego polipa morskiego, uderzały w las, jakby pod wpływem nieznośnego bólu spowodowanego na przykład zranieniem oka. I nagle wystrzeliły w górę, sięgając tuż pod nami, a wywołany przez nie podmuch wstrząsnął całym statkiem. Jego dziób opuścił się gwałtownie, bujanie zmieniło się, a ja wystrzeliłem w stronę gondoli, wystarczająco blisko, by zaryzykować próbę chwycenia się jednego z zastrzałów.

Chwyciłem go, puściłem linę i przywarłem z całych sił, angażując w to całe ciało za wyjątkiem zębów. Wyciągnąłem nogę, nacisnąłem na klamkę, otworzyłem drzwi i wleciałem do środka, lądując z łoskotem na metalowej podłodze. Drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem. Włócznia przeleciała po podłodze na drugi koniec podłogi i utkwiła pod spiralną drabiną prowadzącą do wnętrza statku. W tej samej chwili skoczyły na mnie dwie zakrwawione postacie w mundurach strażników. Bez wątpienia zbiry Lutza, którzy pozostali na statku, by lizać swe rany. Nie byli w szczytowej formie, lecz ja również nie miałem się najlepiej i nie mogłem sobie z nimi poradzić. Przewalaliśmy się i skakaliśmy z jednej strony na drugą, ślizgając się na podłodze, szamocząc się i zadając sobie nawzajem ciosy, wszystko to bez większych rezultatów. Nie przestawałem spoglądać w stronę Alison, która pobladła, zmagała się z drzwiami. Wreszcie udało mi się przesunąć; znalazłem się tyłem do drzwi i dając się na wpół udusić, wyswobodziłem jedną rękę i chwyciłem za klamkę. Drzwi otworzyły się z hukiem i tak już pozostały; powietrze wdarło się gwałtownie do środka i plan gry zmienił się. Teraz było to: „wyrzuć albo ciebie wyrzucą”. Trzymałem się kurczowo framugi i waliłem w nich, podczas gdy oni próbowali wypchnąć mnie, nie tracąc przy tym równowagi. Nagle para nóg owinęła się jednemu zbirowi wokół szyi, ten zaskrzeczał, zwolnił chwyt i zaczął uderzać w nie zdrową ręką. Chwilę później już go nie było. Kiedy jego słaby krzyk ucichł w ciemnościach, serce mi zamarło. Drugi mężczyzna spostrzegł nadarzającą się okazję i zaatakował, lecz odrzuciłem go na ściankę; odbił się od niej i wrócił z nożem zaciśniętym w ręce. Uniósł go właśnie do ciosu, gdy Alison przefrunęła przez drzwi i kopnęła go prosto w żołądek. Mężczyzna zderzył się z przeciwległą ścianą z łoskotem, osunął się na ziemię i stacił zainteresowanie.

Natychmiast chwyciłem ją, wciągnąłem do środka i ściskając z całych sił powiedziałem:

- To już drugi raz! O bogowie, dziewczyno...

- Nie mamy czasu! - syknęła. - Pewnie coś zobaczyli albo usłyszeli. Widziałam, jak przechodzili tutaj!

Puściłem ją i pobiegłem po Włócznię, lecz gdy się po nią schyliłem, ktoś opuścił się przez luk, a jego buty omal nie wylądowały na moich plecach. Pewnie złamałby mi szyję, na szczęście w ostatniej chwili rzuciłem się w bok, poślizgnąłem się i upadłem. Napastnik skoczył za mną i również upadł, skoczyłem w jego stronę. Jeszcze jeden mężczyzna zeskoczył do łódki i ruszył na Alison, która spotkała się z nim w pół drogi, skrzyżowali ostrza. Stanąłem z trudem na nogi i para butów na drabinie wycofała się w pośpiechu na górę. Skoczyłem za nimi w pogrążone w mroku wnętrzności statku, lecz gdy wystawiłem głowę przez luk, wybuchły wokół mnie języki ognia. Cofnąłem się pośpiesznie. Z rufy dobiegł czyjś wściekły okrzyk.

- Du Sauidiot! Kein Schuss mehr! Willst du die ganze Schiffirn Brand setzen?

Chcesz podpalić cały statek? Boże, racja, przecież te rzeczy są pełne wodoru! Chwyciłem brzegi luku i wypchnąłem się z impetem w górę. Znalazłem się w przestronnym pomieszczeniu dla koni, w którym znajdowały się boksy z siatki i pęta, lecz było tu dziwnie duszno, a w powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Szkielet składał się z wrzecionowatych elementów konstrukcyjnych otoczonych wielkimi balonami wypełnionymi gazem, które śmierdziały impregnowanym brezentem niczym staromodny namiot, tyle że znacznie gorzej. Materiał sprawiał, iż nie dochodził tu warkot silników, tłumił też szczęk kroków na metalowych pomostach roboczych i śpiew wibrujących lin sterujących w górze - nadymał się ponad nimi w głębokich, skrywających wszystko cieniach niczym ołowiane chmury.

Mój przeciwnik cofał się, próbując schować do futerału długie parabellum, lecz upuścił je i wyciągnął szablę. Był to porucznik; zmierzył mnie wzrokiem z nieprzyjemnym błyskiem w oku; widać było, że jestem poobijany, zmęczony i że krwawię. Odłożyłem ostrożnie Włócznię - wolałem nie ryzykować w tym miejscu żadnego ognia. W dodatku miałem niejasne przeczucie, że broń ta nie musi koniecznie zadziałać w zwykłym starciu. Z dołu dobiegło rżenie konia i głuchy łoskot; obejrzałem się bezwiednie za siebie, a porucznik rzucił się na mnie, mierząc w moją twarz. Odparowałem jego cios i sam zaatakowałem, odpychając go kilka kroków w tył. Rozległ się stukot butów na drabince za moimi plecami i Alison, byłem pewien, że to ona, wyskoczyła z luku. Lecz nie poświęciła nam zbyt wiele uwagi; pobiegła pomostem w stronę rufy. Nagle posłyszałem brzęk i grzechot i spostrzegłem kątem oka, że jedna z lin w górze drży gwałtownie. Porucznik zaklął chrapliwie i przypuścił zacięty atak, chcąc mnie odepchnąć. Nie ustąpiłem pola, parowałem tylko jego ciosy; po chwili skoczyłem za luk, a gdy jego miecz uderzył o uniesioną klapę, mogłem zaryzykować spojrzenie w tył. Alison podskakiwała, starając się uderzyć w jedną z lin, na której widniała już głęboka rysa.

- Zostaw go! - wrzasnęła. - Chodź i pomóż mi!

Łatwo powiedzieć; porucznik zwarł się ze mną, sczepiając nasze gardy. Spróbował uderzyć mnie kolanem w pachwinę.

- Typisch! - zacząłem się z niego naigrywać. - Żaden z ciebie szermierz, jesteś zwykłym ulicznym chuliganem w ozdobnym mundurze! Nóż w plecy na ciemnym parkingu - oto twój styl!

Warknął i spróbował uwolnić swoje ostrze i... walka przerodziła się w coś, co bardziej przypominało szamotaninę w ciemnej uliczce niż pojedynek szermierczy. Sczepieni ze sobą, szarpiąc się nawzajem, turlaliśmy się tam i z powrotem, próbując uderzyć głową przeciwnika w metalowe człony konstrukcji albo zrzucić go z pomostu, podczas gdy Alison starała się przeciąć kabel. Udało mi się trafić go kolanem w żołądek, pozbawiając go na chwilę tchu, lecz on uderzył mnie rękojeścią szabli w twarz, po czym skoczył na równe nogi. Podnosząc się stracił równowagę i młócąc rozpaczliwie ramionami, dał kilka niepewnych kroków w tył. Niestety, zatrzymał się i z mieczem uniesionym wysoko nad głową przygotował się do ostatecznego ciosu, którego z pewnością nie dałbym rady zablokować.

Nagle jego oczy rozszerzyły się, Alison krzyknęła ostrzegawczo i coś przecięło ze świstem powietrze - był to odcinek cienkiej stalowej liny. Przemknęła z sykiem tuż nad moją głową, trafiła porucznika prosto w klatkę piersiową, owinęła wokół niego z siłą dusiciela i napięła z trzaskiem. Usłyszałem odgłos pękających kości. Statek szarpnął się gwałtownie, a silniki ryknęły. Coś jęknęło głośno, po czym zamarło z głuchym odgłosem. Linka rozluźniła się, po czym napięła ponownie, uwalniając swego zmaltretowanego więźnia. Ciało ześlizgnęło się po nachylonej podłodze i wypadło bezwładne przez przedni luk; rozległ się przytłumiony okrzyk.

Alison przykucnęła obok mnie.

- Nic ci nie jest? Przecięłam kabel steru prawej burty, zablokował się. Ten statek już nigdzie nie poleci...

Urwała. Dało się wyczuć coraz silniejszy zapach spalenizny. Zza naszych pleców dobiegł narastający szum zablokowanego silnika elektrycznego i ciche trzaski iskrzenia.

- Zablokowało wyciągarkę! - wykrzyknęła Alison; skoczyła, w tej samej chwili coś zasyczało i pod pomostem wybuchnął deszcz iskier. W oślepiającym świetle zobaczyłem Lutza wychodzącego z przedniego luku. Było to idealne pojawienie się na scenie Króla Demonów - bez monokla, z rozwianymi białymi włosami, rumiana twarz nabrzmiała krwią. Nie musiałem się wcale trudzić, by wyczytać z niej desperację; w ręku trzymał najnowszy model małego automatycznego pistoletu. Jeśli on już nigdzie nie poleci, my także.

Z desperacją obróciłem się w drugą stronę, by ostrzec Alison, lecz zanim zdążyłem wciągnąć powietrze do płuc, rozległ się huk wystrzału. Zobaczyłem, jak kula trafia celu, zobaczyłem rozbryzgującą się krew i kawałki ciała wypchnięte spomiędzy żeber Alison, zobaczyłem, jak uderzenie okręca nią i jak upada na bok z sapnięciem boleści. Chyba za sprawą cudu kula nie przebiła powłoki balonu, lecz następna mogła to zrobić; a on obracał się już, by wziąć mnie na cel. Na podłodze leżał pistolet porucznika, ale nie miałem odwagi wystrzelić. Być może wciąż jeszcze mam coś do stracenia. A więc rzuciłem go i wylądował pięknie na brodzie Lutza. Zachwiał się, wpadł tyłem przez luk i spadł z niespodziewanie przechylającego się pomostu, gubiąc przy tym swój pistolet. Oba poleciały w ciemność.

Zerwałem się na równe nogi i skoczyłem za nim. Lecz przechodząc przez luk, zerknąłem szybko w dół gondoli: dostrzegłem zmasakrowane ciało porucznika spoczywające u stóp drabinki - i coś o wiele bardziej mrożącego krew w żyłach. Statek kołysał się i chwiał miarowo, a każdy ruch sprawiał, że spoczywający w metalowym pojemniku Graal przesuwał się odrobinę dalej w stonę ziejącego otworem bocznego wejścia. Już miałem zeskoczyć na dół, lecz przeszkodziło mi suche kaszlnięcie. Lutz, obmacując krwawiącą brodę, stał niewiele więcej niż długość miecza dalej; jego przystojne rysy wykrzywiał bez wątpienia szelmowski uśmieszek; tylko tik nerwowy w kąciku oka psuł wszystko.

- Wenn man nur wusste... - zaczął, na wpół śmiejąc się. - Gdybyś tylko wiedział, przez jakie rzeczy przeszedłem, okropne, nużące, brudne, plugawe, poniżające, zwyczajnie głupie rzeczy, które musiałem zrobić, by zajść tak daleko...

- Domyślam się. Przymilałeś się tej rzeczy w dole. I prowadziłeś innych ludzi w sieci. - Krążyliśmy teraz nad tym uderzającym na oślep potworem, lecz nie będziemy tak krążyć w nieskończoność. Traciliśmy wysokość i wkrótce znajdziemy się w zasięgu jego macek.

Lutz roześmiał się na głos. Za moimi plecami posłyszałem dźwięki, jakby się ktoś ślizgał.

- I wtedy pojawiłeś się ty, mały domokrążca bez znaczenia z narodu kramarzy, i wszystko zniszczyłeś. Ty! I wiesz co, mały domokrążco? Nigdy nie czułem się tak poniżony, jak wtedy, kiedy się z tobą zadawałem!

Teraz moja kolej się roześmiać.

- Powinieneś był porozmawiać z Le Stryge’em. Mówi, że w moich żyłach płynie królewska krew, niemiecka królewska krew. Jestem potomkiem księżniczki z dworu Karola Wielkiego, tak powiedział! Och, to było bardzo dawno temu, lecz lepsze to niż zwyczajny baron, nie sądzisz?

Nie spodziewałem się, że wywrze to na nim takie wrażenie. Jego błękitne oczy wyszły z orbit i omal nie cofnął się przede mną skulony ze strachu.

- Ty? Fisher? Leiber Gott in Himmel!

Poczułem płomień rozpalonej na nowo wściekłości. Katjka. Alison. Być może także Mali i Jyp. Pewnie ja również.

- Na twoim miejscu nie nadużywałbym Jego imienia. Jeśli On istnieje, będziesz się musiał nietęgo tłumaczyć, niegrzeczny chłopczyku!

Skoczył niespodziewanie w stronę luku, a także drzwi i Gra-ala bez wątpienia. Mój miecz przeciął powietrze tuż przed nim i ślizgając cofnął się gwałtownie, wyciągając swój ciężki Schlager.

- Obiecywałem sobie coś takiego - powiedział napiętym głosem. - Ten głupiec Dragovic doniósł mi, że jesteś dobrym szermierzem. Może rzeczywiście tak było... w porównaniu z nim; Dragovic był znośnym przeciwnikiem podczas zawodów. Lecz posłuchaj, co ci powiem, mały domokrążco: Bez względu na to, jakie istnieją na twój temat przepowiednie, obojętnie, co jest zapisane w gwiazdach, ostry miecz zawsze może to przeciąć. Trafiłeś w moje ręce za wcześnie, zbyt niedoświadczony.

Roześmiałem się.

- Chcesz mi powiedzieć, że jesteś najlepszym szermierzem w całej Francji?

Uśmiechnął się wymuszenie.

- We Francji, nie. Byłem za to mistrzem Turyngii!

I pewnie tak było. Dostrzegłem to w sposobie, w jaki zasalutował i przyjął postawę szermierczą z lewą ręką ułożoną wygodnie na krzyżu, prawe ramię wysoko uniesione z ostrzem skierowanym na zewnątrz. Przyjąłem współczesną postawę szermierczą, ręka prosta, ostrze skierowane pod kątem ku górze. Lutz zachichotał.

- Przykro mi, nie ma tu dla nas niestety sportowych floretów, domokrążco. Po prostu będziesz musiał nauczyć się obchodzić z bronią, jak to czynią dżentelmeni. Nun - fahren Sie fort!

Nasze ostrza zetknęły się, zazgrzytały, zderzyły się delikatnie czubkami - i nagle jego ostrze zniknęło, przemykając z sykiem obok mojej głowy w dzikim pchnięciu. Przyjąłem je w ostatniej chwili, po czym uderzyłem w odpowiedzi w jego odsłonięte przedramię. Lecz uwolnił się bez trudu, jakbyśmy walczyli floretami i zripostował gwałtownie. Jak to się rzadko zdarza podczas prawdziwej walki na śmierć i życie, zaczęliśmy raz po raz zmieniać tempo, poruszając się niewiele, wymieniając błyskawiczne, krótkie pchnięcia w skomplikowanej sekwencji na bardzo bliski dystans, odkrywając się z lewej strony. Gwałtowna, oszałamiająca walka; a ja byłem wyczerpany. Lecz niewiele by zmieniło, gdybym był wypoczęty, gdyż Lutz był o wiele lepszy ode mnie, oszczędzał siły, uderzał przede wszystkim z nadgarstka, nigdy nie wyprowadzał naprawdę morderczego pchnięcia i nigdy nie przeoczył żadnego, nawet najmniejszego wyłomu. Taki playboy jak on miał dużo czasu na tego typu przyjemności, a nie kilka godzin urwanych z przerw obiadowych lub wieczorów. Zgadywałem, że jestem silniejszy pomimo jego nadgarstków tenisisty, lecz to także już wkrótce przestanie się liczyć, biorąc pod uwagę sposób, w jaki chciał mnie znużyć. I przez cały czas dobiegały mnie te dźwięki...

Coś zaklekotało obok mnie, gdy ostatnia sekwencja ataków Lutza zmusiła mnie do cofnięcia o krok. Przez chwilę ogarnął mnie strach, że to porucznik jakoś doszedł do siebie. I wtedy, kątem oka, dostrzegłem Alison. Stała prosto oparta o drabinkę z twarzą odwróconą ode mnie, a szczebel, którego się trzymała, ociekał krwią. Oczy Lutza rozszerzyły się w zaskoczeniu, jego atak zelżał i zaatakowałem, odbijając jego ostrze, by przeszło obok mnie. Szpicem miecza rozciąłem mu prawy rękaw. Odskoczył do tyłu z przekleństwem na ustach, lecz nie popłynęła krew.

Obnażyłem zęby.

- Nie powinien się pan zadawać ze sklepikarzami, Herr Baron! Aż za dobrze pilnują składu!

Parsknął pogardliwie.

- Twój skład, domokrążco, jest na skraju bankructwa! Alison ześlizgnęła się kilka ostatnich stopni, opadła bez sił na podłogę gondoli i nie poruszyła się - a ostrze Lutza wirowało tak szybko, że ani razu go nie dostrzegłem, poczułem jedynie piekący ból, gdy zderzyło się z moim ostrzem, które zostało zepchnięte w dół - jego wystrzeliło w stronę mojego brzucha. Odbiłem je z trudem, lecz wysiłek sprawił, że zachwiałem się na nogach, a Lutz ciął dziko, celując w gardło. Zatrzymałem go i to tak skutecznie, że siła uderzenia obróciła się przeciwko niemu; cofnął się niepewnym krokiem, a nasze ostrza spotkały się z sykiem w szybkiej wymianie ciosów. Każdy z nas próbował przyprzeć przeciwnika do barierki pomostu. Uwolnił swoje ostrze, lecz moje przedarło się przez cienką metalową rurkę z przyprawiającym o ból zębów piskiem i opadło w stronę jego nogi. Lutz odskoczył do tyłu, pośliznął się w czyjejś krwi, Alison albo porucznika, wpadł na przerwaną barierkę i omal nie wpadł do pojemników z gazem. Uratował go gwałtowny przechył statku; dzięki czemu runął na twarz.

Nie mogłem tego wykorzystać; byłem zbyt wyczerpany, stałem, wciągając powietrze w potężnych, chrapliwych wdechach. Zajrzałem przez luk, szukając Alison, lecz nie było jej już u stóp drabinki. Pełzała, z kończynami rozpostartymi niczym rozgwiazda, wolno, lecz miarowo, w stronę pojemnika z Graalem. Lutz, klęcząc, również to zobaczył i rzucił się w stronę drabinki. Kopnąłem go w goleń. Odtoczył się przeklinając, po czym pchnął z całych sił między szczeblami. Ostrze ześlizgnęło się po moich żebrach. Choć rana nie była groźna, przeszył mnie rodzierający ból, gdyż odezwał się mały podarek od kapitana - zgięty wpół zatoczyłem się do tyłu. Lutz zarechotał.

- I masz te swoje chwyty z ciemnych uliczek!

- Myślałem, że walki uliczne to specjalność faszystów!

- Faszystów? - wysapał, gdy obaj z wysiłkiem stanęliśmy na nogi. - Nie rozumiesz znaczenia tego słowa! Faszyzm stanowił fasadę, był krzykliwym sztandarem, który miał zadowolić wieśniaków, niczym więcej! SchutzStaffel był domem mojego ducha. Honor, czystość, odwagę... nigdy nie zaprzestałem walki.

Statek przechylił się ponownie i tym razem to ja ześlizgnąłem się w dół, w stronę rufy i blokowanego silnika wyciągarki. Lecz zamiast wstać i ruszyć za mną, Lutz chwycił szablę porucznika i cisnął ją niezgrabnie w dół luku. Rozległ się łoskot, usłyszałem okrzyk bólu Alison; i wtedy właśnie oszalałem. Nie była to wściekłość, byłem bardzo spokojny, bardzo opanowany, uprzy-tomniwszy sobie, że walczyłem do tej pory na jego warunkach, nie moich. Musiałem stworzyć odpowiednią okazję, choć niewiele mogłem zrobić. Istniały rzeczy, do których byłem przyzwyczajony, a on nie, tylko jak to osiągnąć?

Wtedy pojawiło się szaleństwo. Już miał zeskoczyć przez luk; musiałem go powstrzymać. Wciągnąłem w płuca jeden głęboki i bolesny wdech, stanąłem na nogi i, z trudem ignorując ogarniającą mnie słabość, pobiegłem w jego stronę. Przez minutę, może dwie, zmusiłem się, by robić to samo, co on robił wcześniej: powstrzymywałem się od zadania decydującego ciosu i czekałem na stosowną chwilę; tylko że w moim przypadku nie było to wynikiem umiejętności. Lecz mogło tak być - wiedziałem, że tak będzie - podłoże. Mimo iż nie przedostawałem się przez jego osłonę, on też niczego nie mógł osiągnąć i sprawiał wrażenie, jakby go to niepokoiło. Zmusiłem go do wejścia i ponownego wyjścia; wycofałem się, kusząc go niezdarnymi osłonami, następnie zacząłem krążyć wokół niego, zaganiając go za pomocą błyskawicznych, brawurowych ataków. Wiedziałem, że nie potrwa to długo; siły opuszczały mnie szybko i w każdej chwili mogłem odsłonić się fatalnie. Lecz Lutz był skonfundowany, osłabił swoje ataki, chcąc się zorientować, do czego zmierzam. Przekonał się, gdy jego obcasy zsunęły się z krawędzi luku i nagle przypuściłem atak. Z trudem utrzymując równowagę, młócąc rozpaczliwie, uchwycił się jej.

Niemalże widziałem jego tok rozumowania i próbowałem go zmusić siłą woli, by nie przestawał. W szermierce znana jest reguła, która mówi, że wysokość obdarza twój atak siłą i swobodą manewru - technicznie rzecz ujmując. Jeśli zacznie schodzić w dół, ja zyskam przewagę. Nawet gdyby się puścił i zeskoczył - samo w sobie ryzykowne, biorąc pod uwagę ciało u stóp drabinki - mógłbym nadziać go, kiedy będzie spadał. Dlatego też Lutz wspiął się kilka szczebli wyżej, a ja skuliłem się pod jego cięciami, co wcale nie było trudne. Roześmiał się, zaryzykował jeszcze kilka szczebli, a ja przemknąłem na drugą stronę luku i rozciąłem mu nogę od uda po łydkę. A raczej nogawkę spodni do jazdy konnej, ponieważ prawie nie było krwi; drasnąłem go tylko. Odciąłem mu całkiem spory kawałek cholewki, co w wyraźny sposób wytrąciło go z równowagi. Instynktownie skoczył szczebel wyżej, i jeszcze jeden - zdobywałem pole. Schyliłem się przed jego ciosem, a przez otwór luku ujrzałem przelotnie Alison leżącą bezwładnie z rękami zaciśniętymi na prętach klatki. Wydaje mi się, że gdzieś w głębi oczekiwałem, że zerwie się cudownie uleczona, lecz nic takiego się nie stało. Krzyknąłem w jej stronę, by dodać jej otuchy, jednym kopnięciem obluzowałem pokrywę luku i zatrzasnąłem ją pod Lutzem; obcinając mu na dodatek kawałek podeszwy.

Powinien zaryzykować skok w dół i raz jeszcze zmierzyć się ze mną w płaskim miejscu, lecz zaczęły mu już puszczać nerwy. Nad naszymi głowami znajdował się kolejny luk. Lutz zadał kilka dzikich pchnięć, które omal nie zrobiły mi przedziałka na czubku głowy, po czym odwrócił się i zaczął wspinać się jak szalony, szybciej niż ja byłem w stanie to zrobić z moimi obolałymi żebrami. Znaleźliśmy się między balonami, w dusznej przestrzeni na rufie oświetlonej migoczącą poświatą, o której wolałem nawet nie myśleć. Jednakże dzięki niej ujrzałem Lutza, jak obraca szaleńczo kołem przy następnym luku; chciał za wszelką cenę znaleźć się ponownie w jakimś płaskim miejscu, by podjąć walkę. No dobrze, dostanie, czego chciał, lecz nie sądzę, by mu się to spodobało.

W tej samej chwili pokrywa luku odskoczyła z głośnym łoskotem i poczułem podmuch lodowatego, czystego powietrza. Było przyjemnie orzeźwiające, lecz Lutz zląkł się i zawahał. Wciągnąłem się z wysiłkiem jeszcze wyżej i ukłułem go w łydkę, z całych sił. Krzyknął i omal nie spadł z drabiny, a po chwili przelazł pośpiesznie przez właz. Widziałem z dołu, jak, na czworakach, trzymając się kurczowo jedną ręką, próbuje rozpaczliwie zamknąć pokrywę, lecz nie dałem mu na to czasu. Znalazłem się na górze, nim zdołał coś zrobić, i wyszedłem jak i on wcześniej na górną powierzchnię statku. Tyle że ja stanąłem prosto.

- Nigdy nie zainteresowałeś się wspinaczką, nieprawdaż Herr Baronie? Sport ten nie przypadł ci pewnie do gustu, prawda?

Okrążyłem luk, a on odsunął się ode mnie na czworaka, czepiając się palcami napiętego niczym na bębnie materiału, którym obciągnięty był kadłub. Wiart targał nasze włosy i niósł w górę niewyobrażalny smród góry pod nami. Roześmiałem się cicho, widząc w jaki sposób światło księżyca odbija się w moim ostrzu. Pchnąłem w jego stronę, zaskowyczał i omal nie stracił równowagi, widząc tuż obok siebie opadający w dół bok statku.

- I nigdy nie pracowałeś na masztach na tych swoich sportowych jachtach, czyż nie? Od tego jest załoga w uprzężach, twoje miejsce było przy kole sterowym, mam rację? Nicht wahr? - Wykonałem kolejne pchnięcie, cofnął się, zaczął się ześlizgiwać i chwycił się ponownie z oszalałą raptownością.

- To nie jest uczciwa walka! - wyrzucił gwałtownie, a mnie brakło sił, by się roześmiać.

- Nie bądź głupcem! Kto by ryzykował uczciwą walkę z tobą? Zabiję cię przy pierwszej nadarzającej się okazji i nie obchodzi mnie, jak tego dokonam. - Miałem nadzieję, że dam radę.

I nagle pytanie stało się czysto akademickie. Zwlekałem zbyt długo. Trzymał się lepiej, niż to pokazywał, a teraz chwycił się z całych sił i kopnął mnie w goleń. A potem, gdy poślizgnąłem się i chwyciłem za luk, by złapać równowagę, zrobił coś niespodziewanie sprytnego. Wbił swoje ostrze w materiał i wstał, wspierając się na nim, przez cały czas kontrolując stopień sprężystości materiału. Następnie zbliżył się do mnie małymi, zdradzającymi determinację krokami, starając się nie patrzeć na boki, gdzie macki bestii ze szczytu zaczęły przesuwać się alarmująco blisko. Ja też wstałem, wyczuwając szarpiącą nim złość i brak nadziei. Przez materiał na ogonie, pod sterem, prześwitywały czerwone rozbłyski; wiedziałem, że w każdej chwili ogień może dotrzeć do jednego z pojemników z gazem i to będzie nasz koniec. Byliśmy jak martwi, którzy wykłócają się o prawo odebrania drugiemu ostatniej chwili życia. Pomyślałem, że być może lepiej zginąć od ostrza, niż czekać na to, co warzy się pod nami. Tyle że żaden z nas nie mógł z tym nic zrobić, żaden nie mógł też znieść możliwości, choćby nie wiem jak nieprawdopodobnej, że drugi mógłby przeżyć. Po prostu zaszliśmy już za daleko.

Rzuciliśmy się na siebie. Ostrza zderzyły się niczym dwa węże w czasie godów - i tym razem Lutz był szybszy. Gorejąca pochodnia zagłębiła się we mnie ponad sercem i zazgrzytała okropnie o lewy obojczyk. Kolana ugięły się pode mną i osunąłem się. Cios jak najbardziej w jego stylu, błyskawicznie zadane rozstrzygające pchnięcie prosto z turnieju szermierczego, nie śmiertelne - na razie. Ujrzałem błysk jego zębów w świetle księżyca. Lutz przesunął ciężar ciała na ostrze, by zadać ostateczne pchnięcie, szykując się jednocześnie do błyskawicznego obrotu nadgarstkiem - rozpłatałby mięśnie, przeciął żyły i nie byłoby już dla mnie żadnego ratunku.

W tej śmiertelnej chwili przypomniałem sobie Rooke, olbrzymiego kapitana Wilków, i jak go wykończyłem. Zaczynając w ten sposób, nigdy tak naprawdę nie nauczyłem się, jak zdobywać jedynie punkty. Ustąpiłem pod ostrzem, opadłem do tyłu, przez co impet zadanego przez Lutza ciosu sprawił, że stracił on równowagę i poleciał w przód...

Prosto na moje ostrze.

Rozpostarł ramiona, broń wypadła z mojej rany i poleciała w noc. Zapomniałem o bólu, warcząc jak Wilk, pchnąłem z całej siły, aż garda zgrzytnęła o guziki na piersi, a szkarłatne ostrze wyszło z drugiej strony. Wyszarpnąłem je, a on złożył się wpół i, kaszląc, łapiąc z trudem powietrze, upadł na czworaka. Zaczął szukać oparcia pod stopami, lecz nie powiodło mu się i zaczął się zsuwać. Jego ręce znalazły rozdarcie w powłoce i chwyciły się go z całych sił. Materiał puścił pod jego ciężarem, Lutz zaczął nabierać pędu, oddzierając wielką trójkątną płachtę poszycia; zsuwając się coraz niżej.

- Zu Hilfe! - wrzasnął, krztusząc się krwią. - Rełte mir doch! Um Gottes Ncune! Steve!

Prawie go nie słuchałem, zacząłem się odwracać, wsuwając miecz za pas. Lutz przestał mnie obchodzić, prawie wszystko przestało mnie obchodzić. Przez luk wpadało czerwone światło i chciałem tylko znaleźć się w jednym miejscu. Jednoręki, z głową pękającą od bólu, zszedłem niezdarnie po drabince do zadymionego kotła poniżej... i jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałem odrzuconą pokrywę niższego luku i białą niczym płótno Alison, stojącą niepewnie na nogach z prowizorycznym opatrunkiem z własnej kurtki. Wpatrywała się we mnie bez ruchu.

- Ty przecież nie żyjesz! - wycharczeliśmy jednocześnie. Alison zdołała roześmiać się skrzekliwie.

- Nie... do końca.

- To samo. Dlaczego...

Przełknęła z trudem, nie mając czym przełykać.

- Zabierz... Włócznię. Nie wolno stracić... razem, nawet jeśli się rozbijemy... będą mogli znaleźć.

- Do... idę.

Brzmiało to jak rozmowa dwóch pijaków. Omal nie upadłem, w ostatniej chwili udało mi się zsunąć na pomost roboczy; odzyskałem Włócznię. Z trudem łapiąc oddech, zauważyłem, że rozdarcie poszerzyło się, a przez dziurę buchały płomienie. Dzięki temu jeszcze żyliśmy, gdyż ogień nie mógł na razie dojść do pojemników z gazem. Ciąg, który się wytworzył, sprawił, że płomienie sięgały obecnie znacznie wyżej i Lutz, jeśli wciąż się trzymał, zaczął się bez wątpienia przypiekać żywcem. Wiedziałem, że dołączymy do niego lada chwila. Wcisnąłem gładkie, zimne drzewce za pas, stanąłem na pierwszym szczeblu; poczułem potężny wstrząs, ogień błysnął oślepiająco. Przypadłem pośpiesznie do ziemi, w ostatniej chwili. Pomostem i przez luk buchnął słup ognia, na tyle blisko, że płomień osmalił mi włosy na rękach. Zorientowałem się że zaczynał puszczać impregnat ognioodporny. Ześlizgnąłem się do Alison i chwyciłem ją za rękę; wiedziałem, że to koniec.

Rozległ się huk kolejnej eksplozji, jeszcze głośniejszej. Płomień plunął przez luk, wyrwał pokrywę i cisnął nią w dół. Statek zakołysał się potężnie, silniki zawyły i zakrztusiły się, lecz gondola pozostała nietknięta.

- Dlaczego wciąż tu jesteśmy? - zapytała gniewnie.

- „Hidenburg!” - zawyłem. - Nie widziałaś filmu? Ludzie uratowali się z katastrofy, bo płonący wodór niszczy balon nie gondolę!

Przesunąłem się po podłodze i wciągnąłem się w górę po panelu sterowniczym. Wciąż kręciliśmy się w kółko, szybko tracąc wysokość. Za wszelką cenę nie chciałem myśleć o piekle, które rozszerza się przed nami. Minuta może dwie, wybuchnie jeszcze kilka powłok i spadniemy gdzieś na skaliste zbocze. Ster był złamany, działały za to stery boczne - wciąż jeszcze można było coś zrobić. Przesunąłem w górę lewy ster, z całych sił, i zwiększyłem obroty silników po lewej stronie. Statek przechylił się, zakręcił się w miejscu i zaczął zniżać lot.

Nagle coś otarło się o okno i roztrzaskało je. Przez chwilę myślałem, że to jedna z macek. Odetchnąłem z ulgą, to tylko czubek drzewa. W tej samej chwili przytłoczył mnie nieznośny ciężar. Gdy porzuciło się wszelkie nadzieje, chwila oczekiwania może okazać się najbardziej nieznośną.

Pozostały nam dosłownie sekundy na dotarcie do drzwi. Ta klatka jest teraz dla nas za ciężka. Jednym szarpnięciem otworzyłem ją ze złością i zawahałem się, patrząc na Kielich, który spoczywał w jej wnętrzu. Alison niepewnie sięgnęła po Włócznię. Zachichotaliśmy idiotycznie. Nie mieliśmy nic do stracenia.

Podjąłem decyzję, ona też. Nic się nie wydarzyło. Otarłem sobie palce o szorstką powierzchnię granitu. Wybuchła kolejna powłoka i statek przechylił się gwałtownie. Popełzliśmy w stronę drzwi. Jęknąłem cicho; mimo iż jedynie popychałem Kamień, zranione ramię przenikał nieznośny ból. Alison otoczyła ręką moją talię i nagle, pomimo bólu, który wykrzywiał jej twarz, zaczęła się uśmiechać.

- Z deszczu pod...

Gondola podskoczyła i zaskrzypiała, szorując o czubek drzewa, nad nami przeleciał jeszcze jeden wybuch pomarańczowego płomienia. Wyskoczenie na zewnątrz wykraczało poza nasze możliwości, toteż chwyciliśmy nasze miecze i powierzone nam przedmioty i wytoczyliśmy się.

Przez kilka chwil wszystko było rozmazane; uderzające gałęzie, piekący ból, pęd powietrza i nagłe, przyprawiające o mdłości uderzenie. Musiałem jeszcze przez chwilę zachować świadomość, gdyż ostatnie co pamiętam, to widok płonącego statku, silnie przechylonego na jeden bok, sięgającej w jego stronę macki rozpadającej się na kawałki w wybuchu kolejnej powłoki i kolejnej, która przemieniła statek w strzałę szalejących płomieni, powłoki zaczęły opadać tam, gdzie ją wymierzyłem, na nagi szczyt, prosto w tę okropną twarz Dźwięk był przerażający, znacznie głośniejszy niż eksplozja statku. Jak sobie przypominam, złożyło się na niego zbyt wiele odgłosów. Wulkaniczne ruchy, syczenie płynów, bezrozumne wycie, a pośród tego wszystkiego, wciąż jednak słyszalny, rozległ się pojedynczy, wyraźny, aż nazbyt ludzki okrzyk bólu. Ziemia zatrzęsła się, demoniczne macki wystrzeliły w górę i rozpadając się w powietrzu, opadły deszczem na ziemię...

Ogarnęła mnie czerń, niespodziewana i dusząca.

Tyle że czerń nie była pusta. Zostałem skazany na śmierć i przez cały czas pytałem dlaczego, dlaczego, dlaczego. Wypisywałem to na klawiaturze komputera, ponieważ tylko to było mi dane. Gdybym tylko zdołał dotrzeć z moją prośbą do kogoś ważnego, może zyskałbym coś - dla Alison, jeśli nie dla siebie. Jednak przez cały czas na ekranie pojawiała się ta przeklęta informacja o błędzie:

PILNE**

W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU

POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K

PILNE**

PILNE**

W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU

POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K

PILNE**

PILNE**

W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K

PILNE**

Przez cały czas, aż wreszcie zapragnąłem krzyczeć.

To nie mogło trwać zbyt długo - ze słów Jypa wynikało, że najwyżej kilka sekund, gdyż biegli w naszą stronę, nim zdążyliśmy spaść.

- Gdyby okazało się, że to baron - wyjaśnił - chcemy, by znalazł się w naszych rękach. A propos, gdzie on teraz jest?

Walczyłem, by zebrać przepływające bezładnie myśli. Jyp zauważył ranę na ramieniu i przestał mną potrząsać.

- Jozafacie! Trochę niżej i trafiłby prosto w serce!

- Nie... zupełnie. Alison?

- Jest tutaj. Źle z nią. Rana od kuli, złamana noga, być może jakieś obrażenia wewnętrzne. I tak mieliście dużo szczęścia. Gdyby las nie byłby tutaj taki splątany, a całe to poszycie tak cholernie gęste, przypominalibyście teraz puree z kukurydzy i fasoli. Mali poszła po gałęzie na nosze. Nie wiem, czy zdołamy was stąd zabrać, lecz na pewno nie damy za wygraną.

Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, odepchnąłem go więc na bok i uniosłem się na łokciu. Alison leżała obok mnie; twarz miała szarą, usta sine; w bezwładnych palcach trzymała Włócznię. Kamień, który musiał wypaść mi z rąk w chwili upadku, leżał kilka stóp dalej. Przeniosłem spojrzenie na górski szczyt, który przemienił się w wyjącą, unoszącą się rytmicznie masę płomieni. W środku coś szamotało się, wstrząsając całym zboczem, po którym przewalały się cienie ogarnięte następnym atakiem przerażenia - kompletny chaos. Ogień zaczął rozprzestrzeniać się między drzewami, co oznaczało, że wkrótce zajmie się cały las. Kogo on chciał oszukać? Z tą garstką ocalałych ludzi, którzy zbierali się wokół niego? Dostrzegłem bizantyjskiego łucznika bez konia i łuku podtrzymującego rannego żołnierza piechoty, który trzymał kurczowo strzelbę ze strzaskaną kolbą. Trochę z boku dwóch partyzantów spokojnie ładowało magazynki karabinów, podczas gdy angielski łucznik osłaniał nas ostatnią strzałą. Byli też inni. Niewielu. Czternastu, może piętnastu, tylko tylu pozostało z całego oddziału. Nie było centuriona, odnalazłem za to Hasteina; stał z ręką w krwawym temblaku. Chronili nas, ci sponiewierani wojownicy. Stali z otwartymi szeroko ze zdumienia oczami; czekali.

- To... czy to wszyscy?

- Wszyscy - powtórzyła smutno Mali. - Nikogo więcej, żadnych koni. Bez żywności, bez wody, nie mamy niczego, by ulżyć waszym cierpieniom, nie znajdę w tym miejscu żadnych czystych ziół.

- Ratujcie... siebie - powiedziała słabo Alison. - Zabierzcie Graala i Włócznię. Steve wciąż jeszcze może tego dokonać. Zostawcie mnie...

- Nie - powiedziałem.

Mali zachichotała niewyraźnie.

- Z ust mi to wyjąłeś! No dobrze, skoro już postanowiliśmy, ruszajmy w drogę...

- Nie - powiedziałem znowu, czując, jak włosy powstają mi na karku. - Mali, pomóż mi wstać...

- Żebyś wykrwawił się na moich rękach? Nie zrobię czegoś takiego...

- Pomóż mi, niech cię diabli! Nie masz pojęcia, co się tu dzieje. - Chciałem znowu przekląć ją, lecz złagodziłem ton mego głosu. - Jest inny sposób, zadziała z pewnością! Widzisz... widzisz... przez cały czas mi mówili... przez cały czas...

Mali bez słowa złapała mnie za zdrowe ramię i postawiła na nogi. Rana otworzyła się i zacząłem krawić, lecz to już było nieważne. Zrobiłem dwa kroki w stronę kamiennej płyty i klęknąłem przed nią. Ból był nie do zniesienia. Gdy wytężyłem resztki sił, by wznieść ramiona ponad głowę, ogarnęły mnie nudności, lecz nie miało to teraz żadnego znaczenia, najmniejszego. W mo-ich rękach spoczywała potęga, która była silniejsza niż Brocken, znacznie silniejsza. Jej plany sięgały dalej w czasie i przestrzeni, które mogły czasami zawodzić, lecz niosły w sobie zarodki nowego sukcesu. A kiedy prowadziły do sukcesu, bez względu na koszty, sukces był absolutny. Powiedzieli mi, przygotowali mnie na to, przez cały czas, wiedząc, że nie zrozumiem tego aż do obecnej chwili. Miałem w rękach Graala i Włócznię.

Teraz mogłem to pojąć, dostrzegłem wreszcie łączącą ich zależność. Jednocześnie zrozumiałem, czym niegdyś był Graal - w jakim przebraniu objawił się pierwszym szamanom pierwszych ludzi, którzy błądząc po omacku, szukali wiedzy i wsparcia w desperackiej walce o przetrwanie. Mógłbym się roześmiać, gdyby nie przepełniała mnie groza. Wiedziałem, jak musiała wyglądać starożytna ceremonia i z nabożną czcią, a nawet z lękiem, uniosłem Włócznię wysoko ponad głowę. Alison spostrzegła to i zebrała resztkę sił, by krzyknąć:

- Nie, Steve. Nie masz prawa! Tylko jeden człowiek...

Za późno.

Ostrze uderzyło, lecz nie trafiło w podstawę prymitywnego kamiennego kielicha. Przeszło przez migoczącą taflę światła, które znajdowało się w jego wnętrzu.

Interface...

I wypłynęło światło, rozprysło się, wezbrało, wznosząc się po drzewcu. Pochłonęło moje ręce, pociągnęło w dół, w dół do śmierci, na którą się przygotowałem, uwalniając mnie od cierpienia. Pęd pchnął mnie głębiej, zanurzyłem się niczym pływak w głębinie.

Wszędzie wokoło były chmury, które zamykały się nade mną niczym morskie fale i pomyślałem, że tonę. Bezwolnie, jak głupiec, zacząłem kopać i ponownie wypłynąłem na powierzchnię. Zadarłem głowę i wysoko w górze zobaczyłem cieniste linie brzegowe chmurnego archipelagu, a ponad nimi, olbrzymi, biegnący łukiem tunel z chmur, który okalał migoczący bezmiar czystego, gwieździstego nieba. Pod nim, z żaglami wydymającymi się od księżycowego światła, wzbijając dziobem fontanny piany, przesuwała się rozświetlona latarniami wysoka rufa potężnego statku handlowego, który z niezwykłymi towarami zmierzał do jeszcze bardziej niezwykłych portów przeznaczenia. Był to ten sam surrealistyczny pejzaż, który zamówiłem na ścianę w moim biurze. Tyle że teraz widziałem niedościgniony oryginał. Z zachwytem chłonąłem pełne grozy morza chmur i nocy, cienie wód rzucane przez Jądro głęboko na Spiralę, oceany ponad powietrzem Ziemi - morza, po których jakże często przyszło mi żeg-lować. Zawsze wiązało się to ze śmiertelnym niebezpieczeństwem lecz także... z moimi przyjaciółmi.

Teraz dryfowałem samotnie w ich bezmiarze. Żadnej barki, która by mnie uniosła, żadnego statku na ratunek; czułem, że opuszczają mnie siły. Zimne chmury zamknęły się nad moją głową i opadłem...

Rozległ się cichy, dyskretny syk - pneumatyczny tłumik w fotelu zamortyzował mój ciężar. Założyłem nogę na nogę i odchyliłem się wygodnie do tyłu, rozkoszując się miękkim obiciem z białej cielęcej skóry, kontemplując morski widok z niedbałą przyjemnością. Nagle rozległ się stonowany dźwięk interkomu. Westchnąłem i przycisnąłem ukryty przycisk.

- Zjawił się pana gość - rozległ się głos Claire.

- Och - powiedziałem, starając się nie zdradzić swojego zakłopotania. Nie mogłem się przecież zdradzić, że zupełnie zapomniałem o czyjejś wizycie - przecież istniała taka możliwość, że się temu przysłuchują. - Dziękuję. Proszę wpuść go do środka!

Wyprostowałem się pośpiesznie, obrzuciłem biuro pobieżnym spojrzeniem i pożałowałem, że nie sprzątnąłem tych raportów. Nieważne. Jeszcze tylko poprawić krawat i drzwi się otworzyły. Pogratulowałem sobie w myślach, że zasunąłem żaluzje - światło słoneczne, które wpadało do zewnętrzego biura, było oślepiające. Myśl ta sprawiła, że na chwilę w ogarnął mnie chaos. Przecież Claire nie jest moją sekretarką już od - ile to już lat? Dwanaście albo więcej. I co z tego - może przyprowadziła tego kogoś, tak właśnie musiało być. Zatem to ktoś z personelu: och, mój Boże. Do diabła, któż to otwiera drzwi ze słońcem za jego plecami?

Część mnie skurczyła się na myśl o potencjalnym zakłopotaniu. Czy spotkałem się z nim kiedyś? Z pewnością taK było, lecz nie mogłem sobie przypomnieć tej twarzy. Patrzyłem na silną, charakterystyczną twarz, a jednak trudno ją było określić. Z posiwiałymi skroniami, ubrany w nienaganny garnitur wyglądał jak jeden z wielu starannie ubranych biznesmenów w średnim wieku - może trochę przystojniejszy, w lepszej formie, lecz nic nadzwyczajnego. Mimo to przez cały czas nie przestawałem dostrzegać rzeczy, które były mi znajome; wysoki, dobrze zbudowany - nieco potężniej niż ja - energia przebijająca się z jego kroków, kształt głowy, nieznaczne skrzywienie ust, gdy wyciągnął do mnie rękę, głęboki, dźwięczny głos wymawiający moje imię. Dźwięczny, zgoda, lecz coś więcej niż głęboki; rozbrzmiewały w nim echem wszystkie rodzaje akcentów, tyle że z nie dającą spokoju wyrazistością. Mówiąc krótko, osobnik wywierający duże wrażenie na każdym rozmówcy, nie był to ktoś, kogo się łatwo zapomina. I niech mnie diabli, jeśli byłem w stanie podać jego imię lub przypomnieć sobie, gdzie go poznałem.

Sprawiło to, że zacząłem go traktować nieco zbyt wylewnie. Posadziłem go w moim najlepszym krześle dla gości, a on machnął przepraszająco rękę, gdy już usiadł.

- Bardzo wygodne - zauważył, rozglądając się wokoło. - Jak cała reszta, jeśli o tym mowa. Dobrze zaprojektowane, nawet eleganckie, a jednak, jeśli się pan nie pogniewa, wcale nie pretensjonalne. Żadnej z tych inwestycji nie można nazwać śmieciem. - Skinął w stronę pejzażu. - Przyjemna mieszanina romantyzmu i praktyczności. Wskazuje na silną osobowość, firmy i twojej. Pamiętam, jak bardzo spodobały mi się stare atlasy. Cieszę się, że je pan zachował.

Stary klient z moich pierwszych dni w biurze, bez wątpienia.

- Tak, odziedziczyłem je po Barrym - powiedziałem, nalewając mu kawy, zachodząc w głowę, kto przyniósł tacę i dokąd miały prowadzić te wszystkie komplementy. - Jego kolekcja była znacznie większa, lecz uległa zniszczeniu w czasie włamania.

- Ach, tak - powiedział mój gość - wydaje mi się, że słyszałem o tym. No dobrze, panie Fisher, zgaduję, że zastanawia się pan, dlaczego tu jestem i do czego zmierzam. Wiem, jak wiele rzeczy absorbuje obecnie pana uwagę, że jest to dla pana pracowity okres, ci wszyscy ludzie, którzy powierzyli panu...

- No cóż, skoro w ten sposób stawia pan...

- Właśnie. Lecz chciałbym pana zapewnić, że nie potrwa to długo, a może okazać się wartym pańskiej uwagi. Panie Fisher - powiedział poważnie, gdy oparłem się wygodnie w fotelu - czuje się pan tu bardzo dobrze, to oczywiste. I nie mam żadnych wątpliwości, że czuje się pan równie dobrze tam, w C-Tran, choć nie przepadam zbytnio za tymi nowoczesnymi biurami. Jednakże komfort nie zawsze jest równoznaczny z satysfakcją. Czy jest pan usatysfakcjonowany? Panie Fisher, zawsze wykazywał się pan zdolnością tworzenia firm, które działają samoistnie.

- Nie ma takiej firmy - zaprotestowałem nieco rozdrażniony. - Jeśli takie sprawiają wrażenie, oznacza to po prostu powolną stagnację. Niezbędne są aktywne umysły na samej górze - poddające w wątpliwość, przekształcające, ustawicznie poszukujące nowych kontaktów albo nowych form działalności. To tak jak w starym dowcipie o łabędziu, zna go pan? Sunący spokojnie po powierzchni, przebierający jak diabli łapami pod wodą.

Uśmiechnął się szeroko. Spodobał mi się ten uśmiech; nie mogłem się tylko pogodzić z myślą, że nie wiem, gdzie go już widziałem.

- Oczywiście, że tak jest. Ale pan wbudował w to mechanizmy, które sprawiają, że właśnie tak się to odbywa. Pan sam jest ich częścią, lecz pana możliwości są ograniczone. Zostawia pan większość spraw w tej firmie Davidowi Oshukwe.

- Oczywiście. Jest w tym lepszy. W C-Tran też są zdolni ludzie i mam nadzieję, że scenariusz powtórzy się i że przejmą kierownictwo ode mnie i od barona von Amerningena... - coś zgrzytnęło w mojej głowie i przerwałem zbity z tropu.

- I do tego właśnie zmierzam! - powiedział mój gość. - Panie Fisher, jest pan, czy też stanie się wkrótce, tak bogatym człowiekiem, jak większość ludzi by sobie życzyła. Nie ma pan prawdziwej motywacji do dalszej walki, do rywalizacji. Czy nie cierpi pan odrobinę... na niedostatek wyzwań? Czy nie dojrzał pan przypadkiem do spróbowania czegoś nowego?

Splotłem palce w wieżyczkę. Nie lubiłem, gdy ktoś czytał w moich myślach.

- Otóż, jest to - powiedziałem ostro - pytanie brzemienne w skutki, gdyż wpływa na ceny akcji i sprawia, że spekulatorzy zaczynają krążyć niczym sępy.

Mój gość upił odrobinę kawy i uśmiechnął się.

- Panie Fisher, nie musi pan udzielać odpowiedzi, nie od razu. Tak się akurat składa, że przyszedłem zaoferować panu właśnie takie przedsięwzięcie. Nasz prospekt... - Sięgnął do teczki, wyciągnął z niej gustowną skórzaną okładkę i położył delikatnie na moim biurku. - Proszę uprzejmie, niech pan to teraz przeczyta, oczywiście, jeśli może pan poświęcić chwilę czasu, a skoro tu jestem, będę mógł odpowiedzieć na nasuwające się przy lekturze pytania. Jednakże ostrzegam, że może być pan zaskoczony, iż nasze plany wybiegają tak daleko i że niektóre z nich już teraz wiążą się z pana osobą.

- Co takiego?

- Zrobiliśmy takie założenie, gdyż nie ośmieliliśmy się założyć niczego innego. Zanim nas pan oceni, proszę, niech pan przeczyta to do końca.

Wziąłem folder do ręki, otworzyłem go i obrzuciłem mojego gościa bardzo nieufnym spojrzeniem. Włos cjeżył mi się na głowie, serce skoczyło w piersi jak szalone. Na górze pierwszej strony, wytłoczony w grubym kremowym papierze, widniał emblemat gołębicy przelatującej nad dwoma pełnymi wdzięku - i nagle niepokojąco znajomymi - wieżami.

Przeczytałem pierwszą stronę, następną i następną z coraz większym zdumieniem. Rzuciłem mojemu gościowi piorunujące spojrzenie znad papierów.

- Zatem to... to wszystko... zostało przez was zaplanowane? - Zdziwienie pochłonęła narastająca wściekłość. - Chce mi pan powiedzieć... że poświęciliście życie tych ludzi w jakiejś niewydarzonej, głupiej...

- Nie, nie, nie - zaprzeczył nieco poirytowany. - Prosiłem, żeby przeczytał pan do samego końca. Wiedzieliśmy, że coś się świeci, tak, nazwijmy to wrogim posunięciem obliczonym na przejęcie kontroli. W pewnym sensie pamiętano o tym, chociaż w wyniku przejścia poprzez otchłań, której nie jest pan sobie w stanie wyobrazić, jedynie w najbardziej ogólnym zarysie. Dlatego też musieliśmy opracować jakiś plan, strategię na tyle elastyczną, żeby objęła wszystkie możliwe ewentualności. Jednakże sekrety Le Stryge’a nigdy nie były takie sekretne, jak mu się wydawało. Szedł pewnym śladem, a my ruszyliśmy nim w obu kierunkach, w stronę skąd przyszedł i dokąd zmierzał. W każdą stronę, na każdym z końców znajdował się pan. Było jasne, że zostanie pan w to wmieszany, lecz wtedy nie umieliśmy tego wytłumaczyć. Nie przestawaliśmy szukać i byliśmy zdziwieni i przerażeni, kiedy odgadliśmy i uświadomiliśmy sobie znaczenie pana imienia. Musieliśmy, na wielu etapach, wierzyć w pana, w to, co mógł pan zrobić. Nie mieliśmy pojęcia, kto kierował Le Stryge’em albo baronem von Amerningenem, kiedy ten pojawił się na scenie, a nawet, że kryła się za nimi ta sama potęga. - Uśmiechnął się przelotnie. - Albo że Alison znajdzie w panu takie upodobanie, kiedy zasugerujemy jej, żeby miała na pana oko, upodobanie, które będzie miała sobie za złe, myśląc, że jest pan człowiekiem pokroju barona. Nie jesteśmy bogami lub tyranami, nie więzimy ludzkich serca, nie zmuszamy do niczego. Jest to straszna niedogodność, kiedy nasi przeciwnicy to robią, jednakże z drugiej strony, jest to jedna z ważniejszych rzeczy, która nas od nich odróżnia. Niektórzy spośród nich zaczynali z najlepszymi intencjami, lecz...

Skinąłem głową.

- Mogę się domyślić. Cel uświęca środki. Władza absolutna deprawuje...

- Zgadza się. Dlatego też nie byliśmy w stanie wszystkiego zręcznie zaplanować. Musieliśmy sprowadzić sprawy do definicji i postarać się, by zaistniały. Wiedzieliśmy, że nie można będzie uniknąć jakiejś próby wykradzenia Włóczni, w czym odegrasz główną rolę. Nie mogliśmy temu zapobiec. Uzyskaliśmy kilka możliwych definicji sukcesu takiej operacji: nigdy nie wziąłeś Włóczni, odzyskaliśmy ją bez ciebie, odzyskałeś ją bez żadnych kłopotów, odzyskałeś ją z kłopotami, nim znalazła się na teryto-rium wroga. Gdyby jedna z tych wersji została zrealizowana, to atak na Heilenberg nigdy by nie nastąpił. Opracowaliśmy jedną wersję według czarnego scenariusza - Włócznia i Graal zostają wykradzione i docierają do naszego wroga.

- Boże! - opadłem na oparcie, czując, jak krew ucieka mi z policzków. - Czy naprawdę aż tak niewiele brakowało?

Wysoki mężczyzna sposępniał.

- Tak. Jednakże była to jednocześnie wersja zakładająca największe zwycięstwo: dotarcie z naszą mocą do obozu wroga. Oczywiście przy założeniu, że znalazł się pan tam, by zrobić to, co konieczne, to znaczy odzyskać jedno albo drugie. Gdyby nie wyszedł pan z tego cało, zostalibyśmy zatopieni. A gdybyśmy próbowali w jakiś sposób panem pokierować, mogłoby mieć to fatalny wpływ na pana styl. Dlatego właśnie nie ośmieliliśmy się odezwać, kiedy poprosił pan o radę. Tak więc w ostatecznym rezultacie mogliśmy jedynie starać się, żeby, jeśli Włócznia albo Graal rzeczywiście dotrą do obozu wroga, pan też tam się znalazł wyposażony w wiedzę, która była niezbędna by je użyć. Wiedzę, która nie miałaby żadnego sensu, aż do nadejścia właściwej chwili, a która jednak utkwiłaby w pana umyśle. - Uśmiechnął się ponownie. - Tak więc pojawiała się ciągle na ekranach pana komputerów. Irytujące jak diabli, prawda?

Najeżyłem się.

- Jak cholera! Lecz ja... dlaczego wszystko to spadało na mnie?

- Ponieważ był pan tam. Ze względu na pana imię. Ponieważ tylko pan mógł tego dokonać.

- To wiele... to bzdura. Wielu ludzi tego dokonało. Alison, Jyp, Mali... Katjka. Ona przede wszystkim. A co z nią? Czy wasz plan zakładał wciągnięcie jej w to wszystko?

Wyglądał na przygnębionego.

- Nie. Sama wybrała. Wiedziała, co się zbliża i zdecydowała się na to, żeby wymazać przeszłość, które nie dałaby jej spokoju. Pamięta pan te dodatkowe karty? Mogłoby się wydawać, że same wysunęły się z talii, prawda? Została ostrzeżona i dokonała wyboru. To prawda, bardzo ci pomogła, lecz nawet bez niej byś sobie poradził. Pewnie w inny sposób, lecz poradziłbyś sobie. To samo z twoim przyjacielem Jypem. Odegrał ważną rolę, były jednak inne sposoby, by się tu dostać... na przykład pentagram u barona von Amerningena. I inne sposoby zorganizowania ataku niż z wykorzystaniem odwołanych z pól walki Rycerzy Graala. Nie było jednak sposobu na określenie, która z metod okaże się tą właściwą. Musieliśmy ci zaufać.

To układne stworzenie zaczynało mnie coraz bardziej denerwować.

- Żałuję, że nie miałem twojej cholernej pewności siebie! Wykorzystałeś mnie, ty sukinsynu! Wykorzystałeś moich przyjaciół, wyrzuciłeś ich, jak wyrzucasz tych swoich Rycerzy! Jeśli o nich chodzi, to być może jest to w porządku, zdecydowali się służyć. Ja za to nigdy nie dostałem szansy, żeby dokonać wyboru, czyż nie? Zatem poruszmy jeszcze raz tę kwestię. Dlaczegoja?

- Ponieważ jesteś wyjątkowy. - Upił łyk kawy i sięgnął w stronę wafelków, których zapomniałem mu zaproponować. - Wyśmienite. Ponieważ Le Stryge rzeczywiście zrobił coś pomysłowego, wyszukując cię. Oczywiście był ograniczony własną małostkowością. Dostrzegał wyłącznie, w jaki sposób mógłyś mu się przydać, my dostrzegliśmy w tobie zarodek większego sukcesu niż przywrócenie status quo ante bellum. Powiedział ci o twoim pochodzeniu, prawda?

- Chodzi ci o to, że jestem konsekwencją małego błędu frankońskiej księżniczki? Tak. Jaki to ma związek z ceną pomidorów?

- Tylko tyle w tym widział? Człowieku, to była jedna z córek Karola Wielkiego, pierwszego Cesarza Świętego Imperium Rzymskiego, pierwszego króla, który zjednoczył jakiś kawałek Europy, nieważne że fragmentarycznie, od czasów rzymskich. I przez przypadek, był ostatnim panującym monarchą, który był jednocześnie Królem Graala.

- Co takiego?

- Tak, tak. Raczej nieokrzesana i hałaśliwa postać, za to geniusz na swój sposób. Nie można mieć wszystkiego. Pod koniec życia próbował nawet nauczyć się czytać. Było to straszliwie postępowe jak na tamte czasy. Ty jesteś jego potomkiem w prostej linii poprzez linię mocnego chłopstwa z Niemiec, Francji i Anglii, głównie tych bogatszych. Wygląda na to, że macie gdzieś dobry gen do robienia pieniędzy.

Opadłem na oparcie.

- Rozumiem. I... co? Jestem czymś w rodzaju ulubionego siostrzeńca, czyż nie? To dlatego mogłem dotknąć tej cholernej Włóczni, nie ryzykując spalenia?

- Otóż to. Właśnie dlatego Le Stryge myślał, że może cię wykorzystać. Prawdę mówiąc, nie zrobilibyśmy krzywdy komuś, kto na to nie zasłuży, lecz nie obnosimy się z tym. Lepiej wydawać się nietykalnym. Ludzie są tylko ludźmi; zawsze jest jakaś zdrada, szczególnie gdy nie mamy króla, który spełniałby rolę tłumacza. Trudno tak po prostu kochać kielich i włócznię.

Pokręciłem głową.

- Zatem dlaczego przyjmować taki kształt? Dlaczego nie objawić się tak jak w tej chwili? Ojcowska postać zajadająca się łapczywie przeklętymi wafelkami? Zawsze w pobliżu, by uciąć sobie przyjacielską pogawędkę, wafelki w czekoladzie...

Przez chwilę kontemplował smutno trzymany w palcach wafelek, po czym wbił w niego zęby.

- Chciałbym, by było to możliwe. Mówiłem ci, że jesteś wyjątkowy. Upłynęło wiele czasu od chwili, gdy ukazaliśmy się komuś w jakimś kształcie. Na zewnątrz, przy Krawędzi, rzeczy robią się nieco... wysubtelnione, jak by to można określić.

- Skąd, do diabła, mogę o tym wiedzieć? Nigdy tam nie byłem.

- Pewnego dnia trafisz tam. Jeśli jesteś odpowiednim rodzajem człowieka zyskujesz... raczej dużo. Jednakże tracisz przy tym inne rzeczy. Mieliśmy niegdyś ciała, bardzo dobre ciała. Mogliśmy ich używać znacznie dłużej, niż byś się spodziewał, a nawet potem trzymaliśmy je pod ręką na różne okazje, biedne, stare, przetarte rzeczy. Lecz przestały już na nas pasować. Psują nasz styl i nie stanowimy już takich... indywidualności jak niegdyś. Jesteśmy w stanie utrzymać chwyt w materii jedynie najmniejszym palcem u nogi; a nawet to musi odzwierciedlać przeciwstawne siły, które w nas działają. Kielich i Włócznia były dla pierwszych ludzi wygodnymi symbolami, łatwymi do zrozumienia i, tak naprawdę, nigdy ich nie ulepszyliśmy. Strzykawka i fiolka? Kałasznikow i telewizor? Nawet w połowie nie tak przekonujące. W dodatku nie wyrażają zwięźle tego, do czego jesteśmy zdolni w naszych przeciwstawnych stanach. Myśl o nich jako o biegunach złączonych i oddzielonych od siebie, jeśli chcesz. Rozdzielone, miażdżąca siła i głęboka wiedza, wojna i pokój, obrona i konsolidacja, ranienie i uleczanie. Razem... - zachichotał - no cóż, nazwijmy to twórczym tarciem. Jest to przekonywający symbol, na który każdy reaguje, umysł prymitywny i współczesny, nawet jeśli nie rozumieją do końca. Przeciwieństwa działające razem zamiast oddzielnie; tworzące coś nowego.

- Dobrze. Tylko czemu to służy?

- Dzięki temu możemy, choć w uproszczony sposób, kierować częścią naszej mocy. Mocy, nad którą nawet pan nigdy nie był w stanie zapanować; po prostu dlatego, że nie umie pan jej sobie wyobrazić. Pański umysł nie może pojąć jej pochodzenia i działania. My natomiast, chociaż ją posiadamy, nie mamy wystarczająco jasnego pojęcia o świecie materialnym, tak więc...

Strzeliłem palcami.

- Więc... delegujecie. Uśmiechnął się znowu.

- Tak. Brzmi to jak zwrot z pańskiej praktyki menedżerskiej, prawda? Wybieramy kogoś, komu można zaufać, i pozwalamy mu, albo jej, kierować mocą poprzez symboliczne pośrednictwo Graala i Włóczni. Kierować poprzez rytuały o wielu psychologicznych warstwach znaczeń. To przemawia wprost do wewnętrznego,Ja”, i jest równie czytelne dla szamana z Cro-Magnon, jak i dla pana, dzisiaj.

Spojrzałem na niego, zdumiony.

- Dla...

- Och, tak. Dlatego właśnie istnienie króla stanowi tak wielką różnicę. Kiedy Graal ma swego króla, jest silny, a gdy króla nie ma, słabnie; jego moc jest tak wielka, że nie ośmiela się sam nią kierować. Problem w tym, że królowie nie rodzą się na kamieniu - muszą być silni, odpowiedzialni, żądni przygód, i umieć przez te przygody przechodzić... Krótko mówiąc, panie Fisher, niech pan to nazwie, jak się panu podoba, choćby rekrutacją, ale jestem tu po to, by zapolować na pana.

Omal się głośno nie roześmiałem: ten nagły powrót do żargonu biznesmena!

- Z dala od firm, wobec których powinienem być lojalny, które stworzyłem?

- Z dala od firm, które już nie potrzebują pańskiej lojalności i kreatywności, do tej, która pana potrzebuje. I to desperacko, jeśli wolno mi się tak wyrazić, panie Fisher. Jesteśmy przekonani, że ktoś taki jak pan, jest naszą jedyną szansą, i to nie szansą na sukces, ale wręcz na przetrwanie. W tym pokoleniu znaleźliśmy tylko kilku trochę podobnych do pana; nikt w pełni panu nie dorównuje.

Znowu zamrugałem.

- Jestem pewien, że pan przesadza.

Splótł palce. Zdenerwowało mnie to, bo właśnie sam miałem ochotę to zrobić.

- Wcale nie. Królowie należą do rzadkości nawet wśród tych, którzy już długo żyją na Spirali. Większość ludzi nie wzrasta w ciągu życia: po prostu stają się coraz bardziej tym, czym byli od samego początku.

- Jak Jyp, na przykład... Tak. Z dobrego pilota stał się pilotem doskonałym.

- Niezupełnie tak to jest. Ale zasada jest właściwa. Albo Mali, która rozwijała się dotąd i będzie się rozwijała nadal: jest przywódcą, kiedy musi, ale wcale jej się to nie podoba. Wybrani muszą od samego początku być przywódcami. Nie chodzi jednak tylko o to. Niełatwo nam szukać odpowiednich ludzi, trudno jest nawet znaleźć kandydatów. Nie kierujemy się zasadami dziedziczenia choć zwykle, gdy już kogoś znajdziemy okazuje się, że jest spokrewniony z królami. Wydaje mi się, że najwłaściwsze jest połączenie dziedziczności, trochę odpowiedniego wpływu środowiska i sporej dawki przypadku, kombinacji genów, przeznaczenia, może czegoś jeszcze. Na szczęście właściwi ludzie często sami nas znajdują. Kiedy ich widzimy, umiemy się na nich poznać. Poznaliśmy się na panu. Wziąłem głęboki wdech.

- I... Wydaje mi się, że pana znam.

Znowu uśmiech, tyle, że teraz już inny. Przez chwilę mój gość wyglądał jakoś inaczej.

- Tak, zna nas pan. Na razie w niewielkim stopniu, ale pozna nas pan znacznie lepiej.

- Jeśli się zgodzę?

- Nie musi pan.

- Ty bezczelny sukinsynu! - Wybuchnąłem. - Jakim prawem jesteś tego taki pewien? Jakim prawem myślisz, że wiesz, co powiem?

Podniósł się z miejsca.

- Nie mam do tego prawa, i wcale tego nie wiem. Tyle, że okoliczności są dość niezwykłe. Zrozumie pan to.

Jego oczy zwęziły się na chwilę w zagadkowym uśmiechu, który gdzieś już widziałem. Z tym, że nie był to uśmiech nikogo, kogo on mi przypominał.

- Obawiam się, że to także wiemy. Powinienem raczej powiedzieć: pamiętamy. Problem w tym, że pamięć jest zawodna. To nieuniknione, gdy jest ich aż tylu. I to nie jedyny problem. Ale chyba powienienem iść, zanim zezłoszczę pana jeszcze bardziej. - Rozejrzał się wokół. - Miło mi się rozmawiało, miło było tu po prostu posiedzieć. Tyle mi to przypomina... Pamiętam, że był pan... cóż, powiedzmy, zimny jak ryba. Dobrze widzieć, że już pan z tego wyrósł.

- Chwileczkę - powiedziałem, zrywając się na równe nogi. - „Ja”? Czemu nie mówi pan „my”? Muszę się jeszcze dowiedzieć tylu rzeczy!

- To wszystko przyjdzie z czasem - rzekł, jakby chciał mnie pocieszyć. - Przedstawiam wsz>stko jak najprościej, staram się unikać fachowego żargonu i reklamowych zwrotów. Tak jak pan lubi. Proszę usiąść i czytać, nie ma pośpiechu.

- Akurat, nie ma! - warknąłem, rozglądając się na wszystkie strony. - Moi przyjaciele... Muszę do nich wracać!

Potrząsnął głową.

- Nie ma sprawy, naprawdę. Mógłby pan spędzić nad tym cały dzień, a potem i tak wrócić do nich tam, gdzie ich pan zostawił, ani pół sekundy później.

- Ale... kim jesteście? - jęknąłem. - Czym? Dlaczego?

- Ach - żachnął się - najtrudniejsze pytania na koniec, co? Jeśli chodzi o to ostatnie, sami nie jesteśmy pewni. Podobnie co do przedostatniego pytania. Tak między nami, powiedziałbym, że zależy to od tego, czy widzi nas pan jako kamień, czy jako Kielich. Jako siłę leżącą w ludziach, czy też poza nimi.

- A jak wy siebie widzicie? Którą częścią jesteście? Gwizdnął cicho.

- Hm! Sami się nad tym męczyliśmy, grzebaliśmy w tym i kłóciliśmy się przez czas, który... który nie ma w tej chwili znaczenia. Nigdy się nie tego dowiedzieliśmy; w każdym razie, nie na pewno. Wszystkie odpowiedzi, które udało nam się znaleźć, okazywały się tylko kolejnymi pytaniami, w miarę jak zagłębialiśmy się w mit. Mogę tylko powiedzieć, że wszystkie moce, z którymi się dotąd zetknęliśmy a jest ich mnóstwo, miały swoje źródło w ludziach. Kimkolwiek by byli, jakkolwiek daleko by podróżowali, jak bardzo odlegli oni sami, i ich sprawy mogłyby się panu zdawać, kiedyś żyli i chodzili po ziemi, tak jak pan. Ale co to ma za znaczenie, co odkryliśmy?

Patrzył gdzieś poza mnie, poza małą przestrzeń, w której się znajdowaliśmy.

- Tam, gdzie byliśmy, w pobliżu nieskończoności Krawędzi, w królestwach, których nie może pan sobie wyobrazić, nazwijmy je królestwami Dobra i Zła, bo to najbliższe pańskiemu pojmowaniu... Tam są płomienie, które płoną, drzewa, które rosną, umysły, które planują, kolory, smaki, zapachy, wszystko. Istnieją same w sobie. Są Absolutami. Ale nawet one nie znają wszystkich odpowiedzi. To poza nimi, poza Krawędzią; to co tam leży, jest ukryte. Odpowiedzi uzyskamy tylko wtedy, gdy uda nam się przejść poza Spiralę, poza Krawędź. Ale wiadomo też, że drogi poza nią nie da się tam znaleźć. Ona jest tu, dokładnie tu, w Jądrze. To dlatego Graal, Brocken, Niewidzialni, Małpolud... Wszystkie te moce czerpią siły stąd. I dlatego wszystkie tu wróciły.

Ruszył w stronę drzwi, a ja nie mogłem go zatrzymać. Przystanął jednak sam, położył rękę na klamce i podrapał się w głowę, jakby się nad czymś zastanawiał.

- Może kiedyś, podczas swoich podróży na Wschód, słyszał pan to stare powiedzenie? Może buddyjskie czy z Tao, albo z czegoś takiego. Nie pamiętam dokładnie, ale to było jakoś tak: „Możesz szybować ku prawdzie jak smok, w przestworzach, albo możesz się do niej przekopać przez błoto jak robak. W końcu jednak wyjdzie na to samo”. Zamyślił się.

- W chwili, gdy dotrze się na Krawędź, żyje się już tak długo, przeszło się przez tyle, że można zapomnieć, co było na początku, choćby to nawet było bardzo ważne. Kiedy się stamtąd wraca, w pamięci zostaje bardzo niewiele, coś jak cień zapomnianego snu. Nie można wtedy polegać na okruchach wspomnień, nie tylko dlatego, że są wyblakłe, lecz także dlatego, że wracając tu, powoduje się wiele zmian; miejmy nadzieję, że na lepsze. Po powrocie wszystko jest trochę inne, inaczej jaki by to wszystko miało sens? Dlatego właśnie pańskie zjawienie się było takim szokiem. Pana i Alison, i wszystkich innych, kiedy ich rozpoznaliśmy. I dlatego po prostu musimy wam ufać.

Gapiłem się na niego oniemiały. Uśmiechnął się ponownie.

- Dzięki takim bodźcom wciąż pamiętamy nasze ludzkie korzenie, to, jacy kiedyś byliśmy. To mniej więcej tak, jak pamiętać przyjaciela z dzieciństwa. Pamiętasz go dość dobrze, ale sam się bardzo zmieniłeś. Miło jest widzieć ich wszystkich i czuć, że stali się ludźmi, z których możemy być dumni. - Głos mu zadrżał. - I, że są dokładnie tacy, jak ich pamiętamy. Do widzenia, Steve, jeszcze się spotkamy. Wkrótce.

Otworzył po cichu drzwi, wyszedł na zewnątrz. Snop światła, który przez nie buchnął, nie mógł pochodzić z żadnego normalnego okna.

Patrzyłem za nim jeszcze przez dłuższą chwilę. A potem, ponieważ, jak mówił, miałem dużo czasu, usiadłem i zacząłem czytać. Co jakiś czas nalewałem sobie kolejną kawę, pogryzałem biszkopta. Miał rację, rzeczywiście były dobre. W końcu, kiedy dopełniło się coś, co nie było czasem, wstałem i wyszedłem zza biurka. Pamiętałem, że mam włączyć interkom.

- Wracam już - powiedziałem.

- Bardzo dobrze, Steve - odrzekł głos i zachichotał. To nie mogła być Claire. Już raczej Alison. Podszedłem do drzwi, wziąłem głęboki wdech i położyłem dłoń na klamce.

Nie było światła. Pod dłonią nie czułem klamki, tylko gładkie drzewce Włóczni. Podniosłem ją wysoko, mierząc prosto w ścianę dymu, który buchał zza mnie, strzelał płomieniami i smrodem. Drugą dłoń trzymałem na Graalu. Ból zniknął, zmęczenie i strach, których nie miałem wcześniej czasu zauważyć, spływały ze mnie tak, jak brud po dniu ciężkiej pracy spływa pod prysznicem. Czysty, górski potok rwał w mych żyłach, moje kończyny wypełniła moc starych dębów i lip, moje ciało było skałą, z której wyrosły. Nade mną płonęło słońce Heilenthalu. Przez chwilę byłem królestwem Graala, sięgałem od ziemi aż po niebiosa. Przeze mnie płynęła, we mnie zbierała się moc. Zadrżałem, gdy poczułem jej bezwieczny ciężar i rozedrganą siłę, która zdawała się potrząsać i miotać bronią w mej dłoni. Ale broń była moja, to ja nią kierowałem, ja mogłem jej użyć. Zakołysałem nią, zatoczyłem wielki krąg, wokół siebie, nad sobą. Buchnęło z niej światło, złoty blask, który rozchodził się, strzelając, z mocą błyskawicy.

Blask, który strzelił, blask, który wybuchł, który zniekształcał matowe powierzchnie, a te gładkie - zamieniał w płynny ogień. Blask, który spadł na podniesione w górę twarze wokół mnie, i wypełnił je ciepłem, jakby były kielichami. Blask, który opadł wokół nich jak bariera odcinająca brzydki świat na zewnątrz, a jednak, wewnątrz swego kręgu, blask ten nie oślepiał, nie raził. Blask, który ukazywał ci przyjaciół, blask, który przepływał przez ich ciała, który sprawiał, że ich oczy sypały skry, że włosy lśniły im czystą energią. Blask bił z mojej dłoni, sprawiając, że zdawała się szklaną osłoną dla płynnego złota. Światło rozlało się wśród rannych, było niczym ochronna sieć. Krew została zatamowana, ból ustąpił, zmieniając się w natychmiastową ulgę, rozdarte tkanki wróciły na swoje miejsce, a komórki dwoiły się i troiły w ferworze zdrowienia; nie było blizn. Dojrzałem Alison, leżącą na prostych noszach z gałęzi. Zesztywniała nagle w męce, która zwykle poprzedza nagły koniec. Ale nawet to minęło, gdy blask do niej dotarł. Mali, tuż obok, uniosła się w szoku. Jej włosami targnął niewidoczny podmuch, jej oczy zalśniły, a ona sama, niczym żelazo do piętnowania wystawione na żar, rozbłysnęła srebrną poświatą. Jej postać zatraciła wyraźne kontury - ludzka fontanna ognia. Zatoczyła mieczem, który zostawił w powietrzu płomienną smugę. A jednak w otaczającym nas złotym blasku nawet jej wewnętrzny ogień wydawał się blady.

Przez całe to złoto sięgnąłem w ich wnętrza, poprzez ich pełne fascynacji oczy aż do najgłębszych pokładów, do źródeł ich jaźni. Ogień zdawał się ich osłaniać, przejęli ode mnie część światła, które zaczęło płonąć z różną siłą i we wszelkich kolorach - od połyskliwej czerwieni Jypa, która ciemniała w purpurę, gdy w zdumieniu patrzył na swe dłonie, po niebieskozielony błysk Alison, który przywodził na myśl ciemne szkło lub barwę oceanu. Alison przeciągnęła rękami po błyszczących włosach i zaśmiała się. A potem - zupełnie bez ostrzeżenia - przyszło uczucie uległości, całkowitego otwarcia, a wraz z nim nawał myśli, oszałamiająca gonitwa obrazów, które mój umysł zaczął nagle przyjmować. Osiemnaście wizji, zamazanych przez różne punkty, z których były widziane, przez to, że każde z nich odbierało to inaczej... Wizje nadludzkiego kształtu, jakby rzeźby rozpalonej do białości wypadającej z formy hutniczej, rzucającej wkoło potężny blask! Wizja ta wypełniła im myśli, kierowała pełnym strachu wzrokiem, opanowała ich umysły. W tej umysłowej jedności zdawali się odbijać światło w moją stronę. Odbite płomienie rosły, aż zacząłem czuć, że nie mogę ich dłużej w sobie znieść, zupełnie, jakby kolumna szalejącego, buchającego płomienia unosiła mnie nad ziemię.

Tego właśnie potrzebowałem! Ja - my - schyliłem się w dół i sięgnąłem po Graala, a on uniósł się, jakby nie ważył więcej niż mydlana bańka. Zwróciłem twarz w stronę lasu, a wszyscy powtórzyli mój gest, bez trudu, zgodnie, jakby w jednym ciele, połączonym odpływami i przypływami myśli. Gdy uniosłem Włócznię, przypływ stał się gwałtowny, szalony, i moc Graala buchnęła z siłą gromu.

Zbliżające się ognie leśne ryknęły i spłaszczyły się, jakby przygiął je do ziemi potężny podmuch. Stworzenia Brockena, usiłujące się wydostać, także padły i trzęsły się teraz w pyle. Drzewa zadrżały, gdy złoty blask wtargnął między ich gałęzie; ziemia uniosła się do przechodzącego nad nią płomienia, przewracając to, co na niej rosło. Wykroty zamknęły się z głuchym odgłosem, zapełniły się, gdy przeszła nad nimi szeroka fala ziemi i kamieni. Rozlegry pas ziemi rozciągał się przed nami, czysty i równy. Prowadził wzdłuż podnóża gór, prosto do półki skalnej, gdzie - o, cud nad cuda! - wciąż kołysała się „Gołębica”. Jej dziób był potrzaskany, ale rufa i śródokręcie jakoś to wszystko zniosły. A tuż pod nią, tańcząc na wyschniętej ziemi, biały koń potrząsał głową. Powoli, niespiesznie, wyszedłem na przód, i, w pełnej powagi procesji, otoczeni pulsującą zasłoną światła, ruszyliśmy po zboczu konającej góry. Pozostali wiięli się za ręce, zachłystując się, gdy obmywało ich światło. Mcje dłonie były pełne. Nieważne. Łączyły mnie z tymi ludźmi więzy znacznie silniejsze niż dotyk.

Tego właśnie szukał Graafc stanu wcale nie tak bardzo odległego od Brocken, tyle, że znacznie mniej strasznego, znacznie mniej zagrażającego. Ci, co dostali się tu z najdaLzych rubieży Krawędzi mieli tyle samo sił, wiązały ich te same ograniczenia. Graal także szukał ucieleśnienia - ale chciał władać dzięki wolnej ich woli i tylko przez chwilę. Nie chciał niczego brać. Chciał dawać.

Las rozstąpił się przed nami, przepadł. Kiedy przechodziliśmy przez pas ziemi, spojrzałem w górę, tam, gdzie dawniej była skała Le Stryge’a. Leżała teraz rozbita, strzaskana. Pomiędzy grudami ziemi widać było tylko kilka strzępów czerni. Na próżno wyglądałem jakiegoś jaśniejszego popiołu. Moje myśli dotarły do Jypa; pokręcił głową w milczeniu.

Nie wydawano żadnych rozkazów. Nie były potrzebne, nie potrzebował ich nawet koń. „Gołębicę” ściągnięto w dół - dziwne to było uczucie, ale całkiem przyjemne: wszystkie liny naraz w moich własnych dłoniach - i wdrapaliśmy się na pokład naszej starej „Dove”, do gondoli z przodu, po trapie, którędy się dało. Rumak bez oporów wszedł do boksu. Motory zaczęły pracować cicho, spokojnie, i ruszyliśmy z narastającym poczuciem zadowolenia i ulgi. Było ono tak silne, że czuliśmy, jakby niosło nas bez pomocy hydrogenu. Stałem w otwartych drzwiach i patrzyłem na górę wrzącą w pierścieniu ognia, i na walkę, która się tam jeszcze toczyła. Nie było tam już nic do zrobienia. A jednak pomyślałem o tej wykrzywionej twarzy i, wiedziony nagłym impulsem, a także litością, podniosłem Włócznię po raz ostatni.

Nawet SS...

- W imię znaku, którego pożądałeś - powiedziałem cicho - przeciwstawiam się twojej potędze. Tak jak inne rany muszą być uleczone, leczę oto twoje i kruszę mury cierpienia, które wzniosłeś, by uśmierzyć swój ból. Ulegnij i znajdź pokój!

Błysk był nagły i cichy - tańcząca, biegnąca sieć ognia. Brocken nie mógł już się opierać, nie był w stanie się nawet osłonić, nie z takiej odległości. Góra wyraźnie się zatrzęsła i część jej zbocza runęła w ogłuszającej lawinie. Oczami duszy widziałem już doniesienia w jutrzejszej prasie o niewielkich wstrząsach sejsmograficznych, które zatrzęsły górami Harzu, powodując jedynie niewielkie zniszczenia w krajobrazie tego popularnego terenu turystycznego. To jest, oczywiście, poza zawaleniem się bunkra. Komentatorzy będą na pewno żartować, mówiąc, że ma to symboliczne znaczenie; i będą mieli rację. Nie zobaczą przecież - jak widziałem to ja - błysku ciemnego promieniowania wokół szczytu, czegoś, co przypominało machnięcie szerokich, postrzępionych skrzydeł. Coś odchodziło, być może coś, co stało się już prawie przezroczyste, i nie mogło dłużej opóźniać świtu.

Wraz z tym ostatnim wysiłkiem opadło także nasze światło i nasza jedność. Znowu byliśmy sobą; byliśmy zmęczeni. W osta-tniej chwili ogarnął nas jeszcze wspólny cień, cień tych, którzy nie mieli już wrócić.

- Myślałeś o Katjce - powiedział Jyp cicho, podchodząc do mnie, do drzwi. Osunąłem się na podłogę, z Graalem u stóp z Włócznią na kolanach.

- Tak.

- Nie powinieneś. Znałem ją znacznie dłużej niż ty, pamiętasz? Ma teraz to, czego jej było trzeba, jest adorowana i potrzebna. I to bardzo. Dla niej to była przemiana, powstrzymywana zresztą zbyt długo.

- Przemiana? - zapytałem powoli.

- Czy raczej koniec? - dodała Alison zza steru. - Zupełny koniec?

- Nie o to jej chodziło - westchnęła Mali, odgarniając włosy z pokrytej potem twarzy. Pochyliła się nad ramieniem Alison, odrobinę może za blisko. - Czymkolwiek się stała, była kiedyś dobrą, chrześcijańską duszą, a nie poganką jak wy dwoje. I o to wam chodzi, prawda? Jaki koniec można sobie wybrać?

Alison skinęła głową. Ja też, bo przypomniałem sobie małą, okopconą ikonę w pokoju Katjki. Jyp i Mali byli chrześcijanami, można się było tego spodziewać, sądząc po tym, skąd pochodzili, z jakich czasów. Alison, podobnie jak ja, była co najmniej agnostyczką. Mogliśmy jednak mieć podobne poglądy tu, na Spirali, gdzie życie mogło trwać nieskończenie, a śmierć - przemijać. Kimże byłem, by spierać się o coś, czego nawet sam Graal nie był pewien?

Sam”... Czy może raczej - „sami”?

Spojrzałem w dół, na kamień, który spoczywał na moich kolanach, zastanawiając się niejasno, jakim cudem nie złamał mi nadgarstka. Tyle, że nie był to kamień: była to szeroka czara, zrobiona z lekko zmatowiałego białego metalu. Oplatał ją kwietny ornament. W takich naczyniach Rzymianie mieszali wino. W poprzek moich kolan leżała długa, metalowa pika o krótkim, stalowym grocie. Przełknąłem ślinę. Podniosłem się z miejsca i położyłem oba przedmioty, ostrożnie i z czcią, na półce okna gondoli, przed sterem, gdzie były bezpieczne i poza czyimkolwiek zasięgiem.

Chmury przepływały przed nimi, gdy znowu zaczęliśmy się wznosić. Rozbite resztki Brockerf zakryła czysta, chłodna szarość. Jyp wstał, by przejąć ster, a Alison stanęła przy mnie. Nikt nie próbował rozmawiać, nikt tego nie potrzebował. Nie tak di wno nasze myśli toczyły się jednym torem, i wciąż jeszcze trwał między nami dziwny kontakt, milczący, lecz silny - taki, jaki panuje wśród ludzi, którzy znają się przez całe życie. Jedyną osobą, którą nadal odbierałem jako obcą, była Alison. Była bardziej obca i bardziej podniecająca, im bardziej się do niej zbliżałem... Jak nieznany ląd, niezbadane morza. Z lekkich drżeń, które mnie dobiegały, rozumiałem, że to co czułem, było odbiciem jej uczuć wobec mnie. Ale ponieważ ludzie tacy już są, właśnie to mnie w niej pociągało. Staliśmy obok siebie i patrzyliśmy, jak „Dove” wspina się coraz wyżej, po szańcach i blankach z chmur, i wynurza się w pierwsze, delikatne promienie wspaniałego słońca.

Chmury, obrzeżone świetlistymi otoczkami, odbijały się wspaniale od czerwieniejącego nieba. Wieże Sali Graala wskazywały nam drogę do domu. Prowadzeni pewną ręką Jypa okrążyliśmy to, co teraz stało się twardym zboczem góry, przelecieliśmy nisko nad górskim pastwiskiem, na którym mój helikopter stał, jakby pasł się razem z krowami. Może powinienem mu pozwolić zostać na trawie i zająć się statkami powietrznymi, jeśli tylko można by zdobyć jakieś ich akcje. Zaczynało mi się podobać spokojne latanie. Po chwili jednak widok miasta sprawił, że przestałem o tym wszystkim myśleć... I dźwięk, słyszalny nawet tutaj, mimo szumu silników... Dźwięk strzałów armatnich, nagły i straszny. Lecz chwilę później usłyszeliśmy dzwony, wielkie, szalone kaskady dźwięków, belgijskie carillony, angielskie kuranty, i uderzenia rosyjskich kontr-rytmów. To był salut, przywitanie, powrót do domu w wielkim stylu.

- To zupełnie, jakby już wiedzieli... - zawołałem, a Alison się uśmiechnęła.

- Myślisz, że mogliby nie wiedzieć? Przecież Graal wrócił na miejsce!

Przywitanie oszołomiło mnie jeszcze bardziej, gdy ześlizgnęliśmy się niżej i zobaczyłem ile postaci, które machały do nas z murów, jest poranionych, pokrytych krwią; wielu ludzi było spowitych w bandaże, wielu ułożono pod białymi przykryciami na dziedzińcu wartowni. To musieli być ludzie Lutza. Ale ilu musieli zabić po drodze, ilu starszych Rycerzy, szlachty, zwykłych mieszczan? Nawet budynki ucierpiały wskutek walki, widziałem smugi sadzy pozostałe po ogniu i wybuchach, potłuczone szyby w oknach, pokruszone kolumny... Niektóre domy stały w zgliszczach, wypalone do czarnych, nagich ścian. Wstrząsające to było - zupełnie, jak twarz młodej dziewczyny poznaczona bliznami.

Spojrzałem na Alison.

- Pamiętam, jak myślałem, że to miejsce powinno odzwierciedlać bardziej nowoczesną Europę. Powinienem był siedzieć cicho. Teraz ją przypomina: okrwawione, poranione, zryte kulami...

Ujęła moją dłoń i ścisnęła ją, wciąż za słabo, by wywiązała się gangrena.

- Europa się z tego podniosła; im też się uda. Teraz będą chyba bardzo niepewni. Muszą zrozumieć, że było warto, i jeszcze - że odnieśli zwycięstwo.

- Cóż, przecież przywozimy im z powrotem Graala i Włócznię.

Zaśmiała się gorzko.

- Nie, idioto! Wiesz, że nie o to mi chodziło. Potrzebują czegoś więcej: nie wystarczy, że wszystko wróci do dawnego stanu, to by znaczyło, że nie było warto! Muszą mieć nowy ideał, do którego mogliby dążyć, pewność, że dawna słabość i stagnacja zniknęły, że całe to zło już nie wróci. Tu nie chodzi o to, żeby wstał jeszcze jeden dzień, choćby i pogodny. To miejsce potrzebuje... uzdrowienia, Steve.

- Ale dlaczego to ja miałbym je przynieść? Ja ledwie znam to miejsce, ja...

- Przecież czułeś się tu jak w domu, czyż nie? I to od samego początku. A to dlatego, że byłeś do tego przeznaczony. Nie rozumiesz? To właśnie musiał mieć na myśli Le Stryge, mówiąc o twoich więzach krwi. To dlatego wiedział, że będziesz mógł bezpiecznie dotknąć Włóczni. Przez wszystkie te wieki wszystko prowadziło do ciebie. Jestem zdumiona, że wcześniej tego nie widziałam. Przecież nawet to, jak się nazywasz...!

- Nie, tylko nie ty! Słuchaj, o co chodzi? Na imię mam Stephen, no i co z tego, że Stephen?

Zaśmiała się miękko.

- Dużo z tego. Chyba zaczyna mi się to podobać! Nie, Steve, chodzi o nazwisko. Nadal nie rozumiesz, prawda? Pewnie nigdy nawet nie słyszałeś legend, które są częścią twojego dziedzictwa: tych o Ziemi Jałowej, która musi znaleźć uzdrowiciela? I o jej władcy, Królu Rybaku.

- Zaprawdę, tak było powiedziane - rzekła Mali. Jej silny głos przypłynął razem z dźwiękami dzwonów. - Król-Rybak, okaleczony przez siebie samego, pół-człowiek, sam powinien znaleźć ukojenie, a wtedy odrodzi się też Ziemia Zraniona. Spełniło się dzisiaj. - Potrząsnęła głową. - A ja tu stoję zdumiona, że dożyłam dnia, w którym się spełniło.

- Ja tym bardziej! - wtrącił si£ wesoło Jyp. - Powiedz, dasz radę załatwić kilka miejsc na galerii, na koronację? Nikt nie wie, skąd mógłbym pożyczyć cylinder?

- Co takiego? Alison uśmiechnęła się.

- Nie na koronację, w każdym razie niedokładnie. Król Graala nie nosi korony. Tylko płaszcz.

Jęknąłem. Wiedziałem już, co zapowiadały dzwony. Prawie już czułem ciężar złota, ciągnący mnie w dół... Ciężar wieków zakurzonej odpowiedzialności, spadający na moje plecy.

- Mam nadzieję, że przynajmniej wywietrzą mole.

- Nie będzie żadnych moli! To starożytna rzecz. Mówią, że uszyto go dla Karola Wielkiego.

Znowu on!

- A więc na barki szersze niż moje. I to w każdym sensie.

- Hej, zostawcie biedaka w spokoju! - Zaśmiał się Jyp. - Przez całe życie był przecież tylko biznesmenem. Ciężko mu będzie z tego zrezygnować.

- Nie mam zamiaru - powiedziałem, i zdumiałem się: wszyscy obecni unieśli głowy, zaniepokojeni nie na żarty. - To jest, nie od razu. Prowadzę przecież także życie w Jądrze. Nie mogę tak po prostu zniknąć. Będę je wiódł nadal, zajmę się ekspansją C-Tranu, rozwojem paru innych projektów. Może wejdę do polityki, zawsze miałem na to ochotę. Może w ramach Wspólnoty Europejskiej. Przecież Graal opiekuje się całą Europą. A teraz wreszcie ludzie zaczynają mieć dosyć prób jednoczenia jej poprzez wojny, podboje, religie czy ideologie. Być może nadszedł czas, by spróbować to zrobić dzięki handlowi. Więc dobrze, będę także królem tutaj, zgodnie z tym, co wymyśliło przeznaczenie i wszyscy w ogóle. Będę królem-handlarzem, tak jak Christian IV Duński. Zobaczymy, co będę w stanie zrobić, by uzdrowić ciało tego obszaru, i przy okazji jego duszę. No, dobra, może nie będę tak wspaniałym monarchą, jak Karol Wielki, albo jak Rzymianie, albo jak sam nie wiem kto. Ale przy odrobinie szczęścia mniej moich poddanych straci życie, a ja zostanę na tronie znacznie, cholera, dłużej. Być może tak długo, żeby ludzie zaczęli sobie wreszcie sami radzić!

Na ich twarzach malowało się zdumienie. Widziałem też narastające podniecenie - rozpalało się jak światło, coraz silniejsze, jaśniejsze. Coś bardzo ważnego ujrzałem też w twarzy Alison.

- Czy jest coś takiego, jak...

- Tak. Tak! Gdybyś tylko mógł wiedzieć, jak cholernie, jak strasznie jestem z ciebie dumna! Ale jest jeszcze coś więcej, prawda? Znacznie więcej.

Wziąłem jej ręce w swe dłonie i ucałowałem.

- Na początek to.

- Steve! Wszyscy patrzą! Och, nie zbijesz mnie z tropu tak łatwo. Wiesz dobrze, co miałam na myśli.

- Tak - przyznałem. - Znacznie więcej. Ale nie mogę ci powiedzieć, nie teraz.

Potrząsnęła głową.

- Nieważne. Wiem, że kiedyś mi powiesz.

- Masz zamiar trzymać się w pobliżu, co? Wzruszyła ramionami.

- Jestem zaprzysiężona Graalowi, pamiętasz?

- Masz ochotę dzielić swoje powinności... choć trochę?

- Nie - odparła. I dodała, zdumiewająco cicho: - Graal i Król są nierozdzielni. A obrzędy są w dużej mierze podob...

- Ach! - Westchnąłem i-porwałem ją w objęcia. W tej właśnie chwili, a może moment później, obsługa naziemna złapała nasze cumy. Cały statek lekko się zakołysał. Alison była mojego wzrostu, więc musiałem przenieść uchwyt znacznie poniżej normalnego środka ciężkości; tak przynajmniej ja bym to wyjaśnił. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak blisko było do ziemi. Wystarczająco blisko, by Jyp i Mali - powodowani być może złośliwym przeczuciem - otworzyli właz.

- Właśnie w ten sposób powinno się pokazywać ludziom nowego króla - protestował potem Jyp - jak bierze obowiązki w swe ręce.

- Przypomnij mi, żebym się dowiedział czy stanowisko błazna jest wolne - rzuciłem kwaśno, ale prawdę mówiąc byłem zbyt szczęśliwy, by na serio się złościć. Zbyt szczęśliwy, żeby męczyć się z tym, czego nie mogłem powiedzieć Alison.

Wiele? Dużo, dużo więcej. Jeszcze nie tak dawno czułem się rozdarty między Jądrem a Spiralą, nie chciałem z niczego rezygnować. Czyżby była to zapowiedź tego, jak bardzo Spirala zawładnie moim życiem? Wizja szerokiej ścieżki istnienia, która zaczynała się u mych stóp, niczym droga dla pielgrzyma?

Zapowiedź dnia - jeśli ta obietnica była prawdziwa - który był gdzieś poza tym miejscem, poza tym istnieniem; podróży dalej i jeszcze dalej, gdzieś poza niesamowite, zewnętrzne rubieże Spirali, aż do krain, gdzie iluzje i szaleństwa świata materialnego bledną, gdzie sięga się absolutu. I powrotu, po przeobrażeniu, do tego pradawnego, niewyobrażalnego początku.

Podróż ta miała być długa i tak gorzko trudna, że traciła nawet znaczenie świadomość, iż zdołam ją przebyć. Lecz nic innego, żadna obietnica, żaden przewodnik, nie byłoby w stanie utrzymać mnie w drodze. Perspektywa podróży podniecała mnie i przerażała jednocześnie. Wiedziałem już jednak, że nie t;dę musiał przejść tej drogi sam. Będą przy mnie przyjaciele, towarzysze, kompani. Blisko, coraz bliżej, tak, aż w końcu w niepoję-ty sposób staniemy się jednością, częścią większej całości. Staniemy się istotą, która, jeśli udałoby się jej zachować ludzki kształt, mówiłaby głosem obcym, a jednak znajomym, powtarzając głosy jednostki, które nigdy tak naprawdę nie mogły się w niej nie zatracić. Jednej z nich, przynajmniej, byłem teraz pewien.

Zszedłem na dół, na brukowany plac, mrużąc oczy w blasku wczesnego przedpołudnia. Ułożyłem Włócznię ostrożnie na Kielichu i, mając nadzieję, że nie przemieni się on w kamień akurat teraz, uniosłem go wysoko nad głowę. Wyspa zagrzmiała krzykiem wiwatujących tłumów. Alison wyskoczyła na plac i już razem - pozostali podążyli za nami - ruszyliśmy powoli w stronę wielkich drzwi Wieży Graala. Szliśmy wolno, bowiem rytuał i pełen nabożnej czci respekt były naturalne i nierozłączne; w moich dłoniach spoczywała wielka, przerażająca moc. Drzwi stanęły otworem, gdy zbliżyliśmy się do nich - i gdybym miał w tej sprawie coś do powiedzenia, byłyby otwierane znacznie częściej.

Jak zawsze w królestwie Sangraala niebo miało własną, głęboką barwę, białe chmury zdawały się jaśniejsze i zbierały się w szańce i baszty ponad wieżami Sali. Policzki Alison płonęły, jej oczy lśniły... Patrzyłem na nią, niesioną na fali tak wielkiej radości i czułem, że mógłbym przesadzić każdą wieżę jednym susem, że mógłbym bez trudu wędrować po tych wysokich zamkach z chmur. Moja izolacja dobiegła końca, moja samotność i poczucie bezcelowości. Ja także byłem Zranioną Ziemią. Sprawiłem, że zagoiły się jej rany, a dzięki temu zagoiły się i moje. Prześladująca mnie pustka nareszcie została wypełniona.

Wyleczę jeszcze innych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
[Rohan Michael Scott] Michael Scott Rohan Chase (Bookos org)
Rohan Michael Scott Spirala 2 Bramy południa
Michael Scott Secrets of the Immortal The Death of Joan of Arc[1]
30 Struktury zaleznosci miedzy wskaznikami zrow rozw K Chmura
Prof J Chmura(1)
Zamki i pałace w PL
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Fern Światła Las Vegas 03 Żar Vegas
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Michaels Leigh Siła perswazji
6) Wyznaczanie stałej Michaelisa Menten (Km), Vmax oraz określanie typu inhibicji aktywności fosfata
Pierwszy krok w chmurach, LEKTURY, Lit. współczesna
Michaels Tanya Grzechy młodości 03 Czarna owca
ZAMKI Z ZABUDOWĄ DOOKOLNĄ, archeologia, Archeologia nowożytna, archeologia poźnego średniowiecza

więcej podobnych podstron