MICHAIŁ ACHMANOW
PRZYBYSZE Z CIEMNOŚCI 2
KONTRATAK
Ответный удар
Przełożyła z rosyjskiego
Agnieszka Chodkowska-Gyurics
CZYSTOŚĆ MOWY
W jednym z odcinków serialu „Ranczo” pracownik ambasady USA zauważa, że Polacy częściej mówią OK niż Amerykanie. To prawda. Mówimy OK, wołamy wow (nie ukrywam, że dla mnie brzmi to wyjątkowo paskudnie), witamy się nieraz „wdzięcznym” hi. Różne rzeczy i zjawiska są cool, trendy, jazzy itp.
Nie, nie chcę tutaj jakoś specjalnie mirmiłować i rwać włosów z głowy nad konstrukcją naszego języka. Niezmiernie trudno uniknąć obcych wpływów, jeśli nie żyje się w zupełnej izolacji od świata. Tak to już jest, że obcojęzyczne słowa przenikają do mowy ojczystej, stając się jej częścią. Co więcej, nierzadko zdają się bardziej swojskie niż rodzime. Bo kto na hebel powie strug, może z wyjątkiem niektórych fachowców? Dla kogo wyrazy gwint, orszak, szereg, giermek, wata brzmią obco? Nie pochodzą przecież z niemieckiego, węgierskiego, japońskiego... Przeniknęły do języka polskiego jak najbardziej naturalnie, albo jako nowe określenia nowych rzeczy, albo wzbogacenie istniejącego słownictwa.
Nieodmiennie denerwuje mnie jednak robienie z mowy ojczystej zwykłego śmietnika – właśnie wszystkie te angielskie odzywki i silenie się na obco brzmiące terminy. Pięknie podsumował to Łukasz Rybarski z Kabaretu pod Wydrwigroszem podczas benefisu profesora Miodka, kiedy fantastycznie naśladując sposób mówienia naukowca, opisywał, jak jeden wzburzony młody człowiek powinien załatwić nieporozumienie z drugim wzburzonym młodym człowiekiem. Cytuję: „Niechże mu on przyfasoli, przypieprzy, przypierniczy. Ale niechże on mu nie przykeczupia, a już nie daj Boże, nie przykeczapia!”. No właśnie... Czy bowiem nie lepiej zamiast coraz powszechniejszego fuck albo shit użyć naszych treściwych i nie mniej mocnych zwrotów? Z tego, co obserwuję, widać jednak nie. Może dlatego, że zbyt wielu ludziom wydaje się, że będą bardziej światowi, używając bluzgów pochodzących z Zachodu.
Obce, dla wrażliwego ucha niedopuszczalne terminy nieubłaganie przenikają do żywego, powszechnego języka i nic tego procesu raczej nie zatrzyma. Gorzej, że podobny obyczaj wkracza także na grunt publicystyki, a przez nią i literatury. Jako redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction, Fantasy i Horror” niejednokrotnie miałem do czynienia z tekstami, w których okropnych i niedopuszczalnych anglicyzmów używano nie tylko w dialogach (co może być czasem usprawiedliwione), ale także w zwykłej narracji, a autorzy bywali bardzo zdziwieni uwagami i wysuwali argument: „no bo tak się przecież mówi”. Podobnie jest ze stosowaniem słów wulgarnych – rodzimi autorzy sięgają po nie chętnie, nierzadko ich nadużywając. Wulgaryzm w literaturze powinien być środkiem wyrazu, podkreśleniem i absolutnym wyjątkiem, a nie regułą. Na to też „przyszła moda od Zachoda”: wystarczy posłuchać dialogów w amerykańskich filmach sensacyjnych. Francuskich zresztą też...
Dlaczego piszę o takich zjawiskach we wstępie do książki rosyjskiego autora? Otóż sam przełożyłem z języka naszych wschodnich sąsiadów kilkanaście pozycji. I zauważyłem, że Rosjanie – przynajmniej w wypadku fantastyki – o wiele bardziej od nas dbają o własną mowę. Oczywiście, można bez trudu znaleźć tam obce naleciałości, jak w każdym żywym języku, lecz po pierwsze w wyraźnie mniejszym stopniu niż u nas, a po drugie często w formie „zrusycyzowanej”, przez co nie brzmią obco. Co do przekleństw i wulgaryzmów zaś... Język rosyjski jest w nie równie bogaty jak polski, a jednak tamtejsi pisarze nie zwykli sypać nimi na prawo i lewo. Bywało, że musiałem coś wyostrzać i dodawać pieprzu do tekstu, bo dla polskiego czytelnika, nawykłego już do brutalizacji języka, wypowiedzi bohaterów brzmiałyby sztucznie i zbyt grzecznie.
Jest takie powiedzenie, że po rosyjsku można kogoś ciężko znieważyć nie używając słów uznanych powszechnie za obelżywe. I Rosjanie dbają, aby tak pozostało. Przekonałem się o tym nie tylko przy okazji tłumaczeń, ale również oglądając znakomity serial „Karny batalion”. Druga wojna światowa, oddział wojska złożony ze skazańców i wyrzutków, a przecież nie „maciują” co drugie słowo, ich język jest wprawdzie prosty, nierzadko brutalny, ale na pewno nie sparszywiały. Zapewne w realiach życia frontowego wyglądało to o wiele gorzej, jednakże twórcy nie uznali za stosowne epatować widza niepotrzebnymi wulgaryzmami. Bo i po co? Kto wie, sam sobie dopowie co trzeba.
Albowiem sztuka, w tym literatura, nie musi absolutnie wiernie odwzorowywać rzeczywistości. Powinna dawać radość, skłaniać do refleksji, nieść jakieś przesłanie. I jeśli brak usprawiedliwionej konieczności, nie powinna działać przez chamskie epatowanie hipernaturalizmem – wszak lepiej posługiwać się raczej wdzięcznym niedopowiedzeniem.
Czego sobie i Czytelnikom życzę...
Rafał Dębski
ZAŁOGA
FREGATY KOMODOR LITWIN
TRZECIA
FLOTA ZSK
Paul Richard Corcoran, kapitan
Celina Praa, zastępca dowódcy okrętu
Nikołaj Tumanow, pierwszy nawigator
Oki Yamaguto, drugi nawigator
Igor Siery, pierwszy pilot
Bonifacy Santini, pilot
Ba Lin, pilot
Kirył Pielewicz, starszy oficer uzbrojenia
Robert Wentworth, strzelec
Władimir Paszyn, strzelec
Samuel Bigelow, strzelec
Kro Jasna Woda, strzelec
Sancho Fernandez, starszy inżynier
Sigurd Linder, inżynier cybernetyk
Kamil DuPress, oficer łączności
Klaus Sybel, oficer tajnych służb ZSK
PROLOG
„ENCYKLOPEDIA WOJEN KOSMICZNYCH XXI WIEKU”,
NOWY JORK-LONDYN-PARYŻ-MOSKWA,
ULTRANET 2114 (16 LAT PO INWAZJI).
Rys historyczny
Dwudziesty pierwszy wiek wszedł do historii jako epoka, w której zbrojna konfrontacja między państwami, uniami politycznymi i różnorodnymi elementami destrukcyjnymi rozrosła się do tego stopnia, że ogarnęła początkowo przestrzeń okołoziemską, a następnie cały Układ Słoneczny aż po pas asteroid i orbitę Jowisza. Takiemu rozwojowi sytuacji sprzyjało kilka czynników zarówno natury technicznej, jak i związanych z ekologią i wzrostem napięć społecznych na Ziemi. Najczęściej wymieniane są cztery z nich:
1. Powstanie nowych materiałów konstrukcyjnych i kompaktowego napędu termojądrowego, dzięki czemu możliwe stało się swobodne przemieszczanie rakiet w obrębie Układu Słonecznego.
2. Ogromne zainteresowanie niezbędnymi dla rozwoju cywilizacji zasobami, złożami rud, minerałów, czystymi metalami i innymi surowcami, w tym energetycznymi, których źródłem mogły stać się inne planety i pas asteroid
3. Problemy demograficzne. Chociaż było jasne, że żadna z planet, w tym Mars i Wenus, nie nadaje się do masowej kolonizacji oraz że flota kosmiczna nie jest w stanie przewieźć do innych światów setek milionów, a tym bardziej, miliardów przesiedleńców, to jednak rozwój technologii kosmicznej stwarzał pewne możliwości. W tych czasach nadzieje potencjalnych emigrantów wydawały się iluzją, lecz mimo to na przeludnionej Ziemi byli zwolennicy teorii, że ludzkość dotrze do gwiazd i zdatnych do życia planet, a to z kolei umożliwi ekspansję na dziewicze światy o nienaruszonych zasobach.
4. Ostatnim i najważniejszym czynnikiem była destabilizacja sytuacji politycznej i nieustające naciski na Rosję i mocarstwa zachodnie ze strony Chin, Indii, świata arabskiego i pozostałych gęsto zaludnionych rejonów charakteryzujących się jednocześnie niskim poziomem życia. Naciski te były wzmacniane ciągłymi atakami terrorystycznymi oraz działaniami dysydentów antyglobalistów, odgrywających rolę piątej kolumny w najbardziej rozwiniętych krajach. Mocarstwa potrzebowały nowego instrumentu władzy nad światem, nowej metody zwalczania terroryzmu, buntów i lokalnych wojen, charakteryzującej się mobilnością i efektywnością. Tę właśnie rolę przejęła flota kosmiczna.
Stworzenie w 2054 roku Zjednoczonych Sił Kosmicznych (ZSK) było ważnym etapem na drodze udoskonalania nowego instrumentu. ZSK podlegały wyłącznie Radzie Bezpieczeństwa ONZ, a na ich czele stała, tak samo jak obecnie, rada trzech admirałów: po jednym z KSZ, UEA i UE. Pierwszymi dowódcami Zjednoczonych Sił Kosmicznych byli admirałowie Young (1991-2072), Robin (1996-2068) i Ilin (2000-2076). To oni stworzyli potężną organizację, która bez większych zmian przetrwała do naszych czasów, czyli ponad sześćdziesiąt lat. Rozdzielili pełnomocnictwa, tworząc trzy floty – w skład każdej weszło dwadzieścia potężnych krążowników i około stu okrętów niższych klas, fregat i korwet. Pierwszą Flotę zgrupowano na Księżycu i w przestrzeni okołoziemskiej, bazą Drugiej Floty był Mars, a Trzeciej – Merkury i pas asteroid. Dość szybko w ramach ZSK powstały struktury pomocnicze: korpus desantowy z grupami szybkiego reagowania i małymi okrętami myśliwcami, korpus naukowo-badawczy i kilka służb: tajne, informacyjne, asteroidalne i układowe. Obecnie dołączyła do nich Służba Kontroli Przestrzeni Pozaukładowej, z bazą na Plutonie, obserwująca obrzeża układu naszej gwiazdy.
Jednakże w 2088 roku, sześćdziesiąt lat temu, gdy na czele ZSK stali admirałowie Chávez (ur. 2040), Haley (ur. 2034) i Tymochin (2037-2088), nikt nie brał poważnie pod uwagę możliwości wykorzystania floty wojennej do odparcia ataku z zewnątrz. Hipotetyczni Obcy, „przybysze”, „kosmici”, pozostawali w sferze rozważań teoretycznych; uznano, że rozumne życie to zjawisko unikatowe w Galaktyce, prawdopodobieństwo kontaktu jest niewiarygodnie małe, a jeśli nawet do niego kiedyś dojdzie, nastąpi to dopiero w bardzo odległej przyszłości, gdy rozwój transportu kosmicznego pozwoli dotrzeć do gwiazd i utworzyć kilkadziesiąt kolonii. Na razie jednak Flota utrzymywała porządek na Ziemi, w pasie asteroid i w Układzie Słonecznym, ponadto zapewniała ochronę w sytuacji klęsk żywiołowych zdolnych zniszczyć planetę, takich jak upadek asteroidy, zderzenie z jądrem komety czy wzrost twardego promieniowania kosmicznego związany z podwyższoną aktywnością Słońca.
Pojawienie się bino faata na ogromnym statku kosmicznym, niosącym na pokładzie około półtora tysiąca jednostek bojowych, było wielką niespodzianką. Pierwszy kontakt, który nastąpił 14 maja 2088 roku. był całkowicie przypadkowy: krążownik Skowronek (zob. oddzielne hasło) rozmieszczający radiolatarnie nawigacyjne za orbitą Jowisza odnotował wzmożoną emisję promieniowania gamma, wysłał cztery MU klasy Gryf (zob. oddzielne hasło) i ruszył w kierunku epicentrum. Przyczyny wybuchu będącego źródłem promieniowania pozostały niewyjaśnione; przypuszcza się, że jednostki bojowe faata zaatakowały i zniszczyły statek zwiadowczy rasy silmarri, o której brakuje wiarygodnych informacji. Faata przechwycili ziemski krążownik za pomocą ukierunkowanego promienia grawitacyjnego i podjęli próbę przyciągnięcia go do własnego okrętu; kapitan Skowronka wystrzelił ze swomów, jednakże strumień cząstek został odepchnięty przez pole ochronne statku kosmicznego Obcych, podziurawił krążownik oraz jeden z myśliwców, a trzy pozostałe drasnął. Skowronek i myśliwce zostały przeniesione do ładowni okrętu faata jako wzorce obcej broni. Przeżyła tylko trójka pilotów MU: dowódca klucza, komandor podporucznik Paul Litwin, kapitan Abigail McNeal i kapitan Richard Corcoran. Ten ostatni wkrótce zginął – zgodnie z wersją oficjalną na skutek odniesionych ran.
Okręt Obcych wykryto dopiero, gdy zbliżał się do orbity Marsa. Napływające komunikaty nosiły przyjacielski charakter, jednakże na spotkanie wysłano potężną flotyllę pod dowództwem admirała Tymochina: fregatę admiralską Suzdal, ciężkie krążowniki Sachalin, Pamir i Lancaster, średnie krążowniki Sydney, Newa, Fuji, Parana, Tiburón, Ren, Wiking i Wołga (zob. oddzielne hasła – lata wprowadzenia do służby i parametry techniczne). Rada postawiła przed Tymochinem następujące zadanie: prowadzić negocjacje z przybyszami, ale nie dopuszczać w pobliże Ziemi ich ogromnego okrętu. (Uwaga: w tym czasie nie były jeszcze znane szczegóły zniszczenia Skowronka; uważano, że krążownik z nieznanych przyczyn nie może nawiązać łączności).
Nie udało się wypełnić dyrektywy Rady Bezpieczeństwa środkami pokojowymi; faata dążyli do wylądowania na naszej planecie, w zamian za podpisanie przymierza obiecując przekazanie w ręce ludzi szeregu osiągnięć naukowych. Ponieważ zaistniały wątpliwości, czy ich deklaracje są szczere, Rada Bezpieczeństwa oraz przywódcy światowych mocarstw potwierdzili rozkazy wydane Tymochinowi. W dniu 3 lipca 2088, gdy statek gwiezdny skierował się ku Ziemi, flotylla Tymochina zagrodziła mu drogę i podjęła walkę z modułami bojowymi wysłanymi z okrętu matki, w wyniku czego została całkowicie zniszczona; zginęło 2026 osób – wszyscy członkowie załóg dwunastu jednostek. Zapis wydarzeń (prawie 6 minut transmisji) został wysłany na Ziemię jako dowód przewagi militarnej (słynna i powszechnie znana „Odezwa do prezydentów” – zob. Ultranet).
Jednakże relacja wychwalająca zwycięstwo okazała się przedwczesna. W trakcie bitwy, nazwanej później Bitwą przed Orbitą Marsa, flotylla Tymochina ostrzelała okręt Obcych z mocą stu czterdziestu megaton. Zgodnie z wersją oficjalną, pole ochronne bino faata nie było w stanie całkowicie pochłonąć energii wybuchu; okręt został uszkodzony. Najprawdopodobniej przybysze (znowu zgodnie z wersją oficjalną) nie docenili rozmiaru szkód lub nie zdołali ich naprawić podczas lotu na Ziemię. Gdy gigantyczny okręt wylądował w Antarktyce, a właściwie na biegunie południowym, na pokładzie wystąpiły dodatkowe awarie w systemach łączności wewnętrznej i podtrzymania życia, co być może doprowadziło do chaosu, a nawet paniki wśród załogi.
W tym miejscu należy nadmienić, że ze względu na ogromne rozmiary (6 km długości, 3 km średnicy), okręt faata był de facto urządzeniem grawitacyjnym. Tylko nieliczne elementy konstrukcji, a wśród nich mechanizmy służące do lądowania, były z przyczyn praktycznych nieważkie. Także niektóre windy transportowe, ładownie i wybrane pomieszczenia pozostawały w stanie nieważkości. Cyrkulacja powietrza odbywała się pod wpływem siły grawitacji. Innymi słowy, sztuczne ciążenie było podstawą systemów podtrzymywania życia, a awaria generatorów grawitacji lub związanych z nim urządzeń byłaby fatalna w skutkach. (Uwaga: informacje te – pochodzące od komandora podporucznika Litwina – zostały potwierdzone podczas badania szczątków okrętu).
Zanim nastąpiła katastrofa, Obcy zdążyli wysłać nad stolicę i największe miasta naszej planety kilkadziesiąt modułów bojowych uzbrojonych w miotacze antymaterii. Jednakże chaos panujący na pokładzie uniemożliwił dalsze prowadzenie operacji – tym bardziej że Litwin i McNeal zdołali uciec z niewoli, porwać mały moduł i posługując się jego miotaczem, zniszczyć niektóre systemy okrętu. Być może właśnie to doprowadziło do ostatecznej katastrofy; część załogi zginęła przywalona szczątkami wewnętrznej konstrukcji, część zginęła w tunelach grawitacyjnych, pozostali faata udusili się, gdy została przerwana dostawa powietrza. W tym samym czasie moduły autonomiczne uległy samozniszczeniu, ale związane z tym wybuchy nie były tak silne, jak by można oczekiwać; w promieniu półtora kilometra od miejsca eksplozji zburzone zostały dzielnice mieszkaniowe Londynu, Brukseli, Pekinu, Moskwy, Buenos Aires i innych miast. (Uwaga: liczba ofiar wyniosła w przybliżeniu 43 miliony osób. Litwin i McNeal przeżyli – udało im się uciec z okrętu).
Taki był tragiczny finał pierwszego spotkania Ziemian z obcą, aczkolwiek w pełni humanoidalną i rozwiniętą technicznie rasą. Po upływie sześćdziesięciu lat – gdy emocje już ostygły, usunięto ostatnie ślady zniszczeń, a resztki statku kosmicznego szczegółowo przebadano – można wyciągnąć uzasadniony wniosek, że faata przybyli do Układu Słonecznego bynajmniej nie z przyjacielską wizytą. Niniejsza publikacja ograniczona jest do tematyki wojenno-historycznej, dlatego też nie będziemy omawiać wielu aspektów cywilizacji i kultury przybyszów. Zaznaczymy tylko, że z punktu widzenia biologii są oni bardzo podobni do Ziemian (możliwe jest nawet krzyżowanie), nie należy jednak dać się zwieść pozornej bliskości lub nawet tożsamości – psychologia bino faata jest całkowicie odmienna, a organizacja społeczna diametralnie różni się od naszej. Wystarczy zauważyć, że hierarchia społeczna wyróżnia dwie klasy: w pełni rozumnych (to ich dotyczy określenie „bino faata”) i rozumnych w ograniczonym stopniu (tak zwani „tho”), którzy z kolei dzielą się na szereg warstw lub podklas – są to między innymi robotnicy, słudzy, ochroniarze („olkowie”) i samice zajmujące się wyłącznie powoływaniem na świat potomstwa („ksa”). Cywilizacja faata, która przeżyła dwa globalne kataklizmy („Zaćmienia” według ich terminologii), znajduje się obecnie w fazie rozwoju, a najważniejszym elementem ich doktryny jest nieograniczona ekspansja. To właśnie czyni bino faata niebezpiecznymi sąsiadami – tym bardziej że gdzieś na obrzeżach Galaktyki leżą skolonizowane przez nich światy.
Badanie okrętu Obcych znacznie popchnęło naprzód ziemską naukę, technologię i technikę wojskową. Ale nie to jest najważniejsze; najważniejsza jest wiedza o bogactwie zasiedlonych światów. Albowiem Galaktyka bynajmniej nie jest martwa, a wśród zamieszkanych światów możemy znaleźć zarówno wrogów, jak i przyjaciół.
ROCZNIK „ANNAŁY INWAZJI”, 2118 (30 LAT PO INWAZJI).
CLAUDE MARAIS, FILOZOF, PSYCHOLOG I SOCJOLOG NA SORBONIE,
AUTOR ARTYKUŁU PRAWDA I KŁAMSTWA O INWAZJI,
ZNANEGO PÓŹNIEJ JAKO HIPOTEZA MARAIS’GO.
Trzydziesta rocznica Inwazji... Ponury jubileusz świętowany na całej Ziemi przy dźwiękach fanfar, chociaż bardziej na miejscu byłby śpiew hymnów żałobnych i czytanie psalmów ku czci zabitych. Czterdzieści trzy miliony ludzi! Czterdzieści trzy miliony cywilów i dwa tysiące żołnierzy floty kosmicznej oddało życie za wolność naszej planety i naszego systemu! Ich krew domaga się pomsty...
Jednakże Inwazja zdaje się nam, współczesnym, bardzo odległa w czasie, a bohaterowie, chociaż nie zapomniani, są postrzegani z perspektywy historycznej, niemalże tak samo jak od dawna martwi weterani pierwszej i drugiej wojny światowej XX wieku. Wszystkie wydarzenia przeanalizowano i opisano szczegółowo setki razy, a także wyciągnięto z nich wnioski, jakie były do wyciągnięcia, i odniesiono korzyści, jakie można było odnieść – na przykład napęd międzygwiezdny.
Ogromny błąd!
Mam na myśli nie zapożyczenie osiągnięć technicznych, które otwarły nam drogę ku gwiazdom, lecz same zdarzenia i fakty związane z Bitwą przed Orbitą Marsa i potworną katastrofą. Twierdzę, że pozostało wiele niejasności i wątpliwości, a niektóre okoliczności cuchną dezinformacją rozsiewaną przez Zjednoczone Siły Kosmiczne. Przypomnę, że okręt faata badali wyłącznie specjaliści korpusu naukowo-badawczego ZSK; że miejsce katastrofy w pobliżu bieguna południowego po dzień dzisiejszy jest terenem zamkniętym; że ani jeden niezależny naukowiec – a tym bardziej dziennikarz! – nie widział szczątków na własne oczy, ponieważ ogólnie dostępne są jedynie projekcje holograficzne. W chwili obecnej w odniesieniu do bino faata znamy tylko jeden bezsporny fakt: wszystkie informacje o nich zostały ukryte w centralnym archiwum ZSK i są interpretowane wyłącznie przez wysoko postawionych urzędników w wygodny dla nich sposób. Chodzą słuchy, że podstawą tych swobodnych interpretacji jest pewne memorandum, przygotowane przez admirałów Orlando Cháveza i Josépha Haleya w roku 2088 po zakończeniu interesujących nas wydarzeń, lecz dokumentu tego także nikt nigdy nie widział, nie jest nawet dostępny w Ultranecie. Brak danych i – przynajmniej w moim odczuciu – jednostronność punktu widzenia upoważnia do zadania szeregu pytań i sformułowania hipotez – co też zamierzam zrobić w niniejszym artykule.
Wersja oficjalna nie jest jednorodna, można w niej wydzielić dwie częściowo sprzeczne interpretacje wydarzeń określane potocznie jako zewnętrzna i wewnętrzna. Oto zewnętrzna: flotylla Tymochina spotyka Obcych przed orbitą Marsa i po krótkich negocjacjach rozpoczyna walkę. Faata niszczą flotyllę, wysyłają odezwę do prezydentów, lecą na Ziemię i lądują na lodowcu w pobliżu bieguna południowego. Ich okręt został uszkodzony podczas bitwy z Tymochinem. To wszystko, co możemy wywnioskować z nurtu zewnętrznego. Interpretacja wewnętrzna jest znacznie ciekawsza i bardziej zagadkowa: dwadzieścia dni przed bitwą z Trzecią Flotą przybysze przypadkowo natknęli się w rejonie Jowisza na krążownik Skowronek, zniszczyli go i wzięli do niewoli trzech oficerów, których tożsamość jest powszechnie znana – byli to: komandor podporucznik Paweł Litwin (Rosjanin, dowódca klucza myśliwców); kapitan Abigail McNeal (Amerykanka, pilotka gryfa); kapitan Richard Corcoran (Austriak, również pilotujący gryfa). Corcoran zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, a Litwin i McNeal – razem lub osobno – zbiegli z celi i przez kilka dni ukrywali się przed bino faata, błądząc we wnętrzu ogromnego okrętu. Dalsze wydarzenia, po lądowaniu Obcych, są w wersji oficjalnej interpretowane jednoznacznie: Litwin i McNeal przechwytują w jednym z hangarów mały moduł bojowy, strzelają z niego, powodując dalsze uszkodzenia okrętu. Następuje awaria generatorów grawitacyjnych, przestaje pracować system dostarczający powietrze na skutek czego załoga ginie, aczkolwiek Litwin i McNeal uchodzą z opresji w porwanym module. Wiodą życie w dobrym zdrowiu, jednakże nie udzielają żadnych wywiadów czy też raczej potwierdzają wersję oficjalną. A tymczasem...
A tymczasem istnieją niezaprzeczalne fakty, po których uwzględnieniu „interpretacja wewnętrzna” (czyli wydarzenia na pokładzie okrętu widziane oczami dwojga uwięzionych oficerów) staje się mocno niejasna.
Wiadomo, że Abigail McNeal nie wróciła do ojczyzny (stan Ohio), lecz zamieszkała w rosyjskim mieście Smoleńsk (gdzie osiadł Paweł Litwin i jego rodzice), i to nie sama, tylko z dzieckiem. Choć trudno jednoznacznie określić wiek niemowlęcia, z przybliżonych obliczeń wynika, że w chwili uwięzienia była w szóstym albo siódmym miesiącu ciąży. Niepojęte – przecież kobiety oficerowie desantu przechodzą stosowne badania lekarskie! Jej stan powinni byli zauważyć jeszcze na Skowronku – dlaczego więc tak się nie stało? Wspomniane dziecko (obecnie już dorosły mężczyzna) nosi nazwisko poległego Richarda Corcorana i z pewnością jest spokrewnione z Abigail McNeal, o czym świadczy uderzające podobieństwo. Udało nam się ustalić, że Paul Corcoran służy w Trzeciej Flocie, ma żonę i dwójkę dzieci, a jego rodzina nadal mieszka w Smoleńsku.
Można by podejrzewać, że ojcem młodego Paula Corcorana w rzeczywistości jest Litwin, ale to błędny domysł (Corcoran był partnerem McNeal, ponadto w obu wypadkach nic nie tłumaczy tak szybkiej ciąży). Po kosmicznej eskapadzie Litwin przyjechał do Smoleńska z Abigail McNeal, jej niemowlęciem i jeszcze jedną kobietą, która została jego małżonką i zmarła po sześciu latach od ślubu. Była kobietą niespotykanej urody (Litwin utrzymywał, że jest Chilijką lub Peruwianką), nie zostawiła potomstwa, lecz była bardzo przywiązana do syna McNeal. Została pochował w Smoleńsku. Świadkowie twierdzą, że po jej śmierci Litwin pogrążył się w rozpaczy. Znalazł jednak dość sił, by kontynuować karierę wojskową, uczestniczył w ekspedycjach na Baala i Astarte, obecnie jest komodorem, dowódcą sztabu Pierwszej Floty.
Statki kosmiczne są projektowane z ogromnym marginesem bezpieczeństwa, co odnosi się przede wszystkim do systemów podtrzymywania życia. Musi to być prawdą także w wypadku bino faata, którzy pokonują nie lata świetlne, lecz dziesiątki parseków. W jaki sposób Litwin doprowadził do awarii? Skąd wiedział, gdzie jest newralgiczne miejsce, w które należy uderzyć? Jak wydostał się z więzienia i dlaczego nie został natychmiast znaleziony? Jak przechwycił moduł bojowy? I wreszcie jak mogła mu pomagać ciężarna McNeal?
Nonsens! Nie na darmo zaznaczyłem, że „interpretacja wewnętrzna” jest niejasna i niezbyt wiarygodna. W dalszej części artykułu przedstawię hipotezę rozwiewającą wątpliwości i odpowiadającą na postawione pytania.
Przede wszystkim McNeal i jej dziecko. Można przyjąć za pewnik, że Obcych interesowała kwestia przedłużenia gatunku ludzkiego i że McNeal i Corcoran byli obiektami eksperymentów. Prawdopodobnie przyśpieszono sztucznie rozwój płodu McNeal, co rozsierdziło Corcorana do tego stopnia, że zaprotestował i za to został zabity. W późniejszym okresie ciężarna McNeal była dla Litwina nie pomocnikiem, lecz towarzyszem, którego ratował kierowany poczuciem obowiązku i przyjaźnią.
W rzeczywistości pomocnikiem Litwina była nie McNeal, lecz druga kobieta, oddana mu duszą i ciałem. To najważniejszy punkt mojej hipotezy: dziewczyna, którą przywiózł do Smoleńska i z którą się ożenił, była bino faata!
Najwyraźniej miała wysoką pozycję, dzięki czemu wiedziała dużo o okręcie, jego uzbrojeniu i słabych punktach. Hipoteza ta wyjaśnia wszystko – i sukces ucieczki Litwina, i przechwycenie modułu bojowego, i powodzenie akcji dywersyjnej. Człowiek orientował się, co porwać i gdzie uderzyć! Obcy podpowiedzieli mu, a może nawet pomogli.
Fakt ten, oczywiście, pozostał tajemnicą. Jest po temu wiele przyczyn: i honor munduru ZSK, i duma naszej rasy, i nastroje społeczeństwa podzielonego Inwazją na warstwy, grupy i grupki; jedni nienawidzą bino faata, drudzy ich uwielbiają i sądzą, że utraciliśmy klucz do raju, a jeszcze inni, zwani „binokami”, wierzą, że pochodzą od Obcych, którzy jakoby rozpylili nad Ziemią swoją spermę i zapłodnili tysiące kobiet. Nonsens! Jednakże nawet w naszym szalonym świecie małżonka komodora Litwina zasłużyła na prawo do spokojnego życia w prowincjonalnym Smoleńsku. Gdyby wyszło na jaw, kim jest! Gdyby wyszło na jaw!... Ale umarła prawie ćwierć wieku temu, jej mąż podróżuje w kosmosie, a ja doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, by opublikować moją hipotezę.
Hipotezę, domysł, nic więcej! Być może kiedyś poznamy całą prawdę, jeśli niemłody już komodor Litwin zostawi nam notatki i jeśli jego pamiętniki nie zostaną utajnione na najbliższe sto lat. Mimo wszystko podzielę się swymi nieprawomyślnymi przypuszczeniami, które są szczególnie bliskie francuskiemu sercu. A jeśli ratunek zawdzięczamy nie potędze naszych krążowników, nie bohaterom floty kosmicznej, nie odwadze admirała Tymochina i nawet nie Pawłowi Litwinowi, a jedynie kobiecie, która poświęciła wszystko dla miłości? Byłby to dowód, że miłość jest w Galaktyce siłą potężniejszą niż okręty bojowe i miotacze plazmy.
NAPIS NA PŁOCIE W POBLIŻU WIEŻY TELEWIZYJNEJ
W OSTANKINO W MOSKWIE – 2101 (13 LAT PO INWAZJI).
JESZCZE WRÓCIMY I UPUŚCIMY WAM KRWI. BINOKI.
ARCHIWUM ZJEDNOCZONYCH SIŁ KOSMICZNYCH, BAZA KSIĘŻYCOWA.
„PODSUMOWANIE”, MEMORANDUM HALEYA-CHAVEZA,
ZAPREZENTOWANE W RADZIE BEZPIECZEŃSTWA ONZ WE WRZEŚNIU 2088 R.
(3 MIESIĄCE PO INWAZJI).
ZASTRZEŻONE.
Podczas konfliktu zbrojnego z bino faata w bieżącym roku i przede wszystkim podczas potyczki nazwanej później Bitwą przed Orbitą Marsa ZSK okazały się nie zdolne do odparcia celowej i zdecydowanej agresji z kosmosu. Nie dostrzegam błędów ani w ogólnych działaniach, ani w szczególności w taktyce walki wybranej przez admirała Tymochina. Wyniku, to jest zniszczenia dwunastu okrętów, czyli połowy Trzeciej Floty, nie można byłoby zmienić, gdyby zamiast zastosowanego przez Tymochina ataku rakietowego zastosować koncentrację siły ognia, inne manewry, czy uderzenie bronią laserową. Uważamy, że w każdym wypadku rezultat byłby taki sam, gdyż statek matka faata miał na pokładzie około trzystu dużych i ponad tysiąc mniejszych modułów bojowych z miotaczami antymaterii, co o rząd wielkości przewyższało moc bojową całych ZSK. Nawet pomijając czynnik zaskoczenia – działający na naszą niekorzyść – nie byliśmy w stanie odeprzeć podobnej armady.
W najbliższym czasie sytuacja ta ulegnie zmianie. Badanie okrętu faata już dał potężny impuls do rozwoju wszystkim gałęziom nauki i techniki i niedługo doprowadzi nas na galaktyczny poziom wiedzy, a to oznacza, że za cztery do pięciu lat nie będziemy bezbronni wobec dowolnej agresji, czy to ze strony bino faata, czy też innych mieszkańców Galaktyki. Rozpoczęliśmy już budowę nowej linii statków kosmicznych zdolnych dotrzeć do pobliskich gwiazd, zainicjowaliśmy budowę baz na orbicie Plutona i wypuściliśmy ponad pięćdziesiąt automatycznych sond zwiadowczych działających w obrębie Układu Słonecznego; nie ma wątpliwości, że w ciągu najbliższych lat będziemy w stanie kontrolować przestrzeń w pobliżu Słońca aż po obłok Oorta.
Jednakże rozwój wojskowo-techniczny wymaga adekwatnego, jeśli nie większego wysiłku w sferze psychologii. Uporządkujmy wiedzę, wymieniając najważniejsze punkty niedawnej tragedii;
– krążownik Skowronek został zniszczony w rejonie Jowisza podczas pierwszego spotkania z bino faata. Zrządzeniem losu przy życiu pozostali komandor podporucznik Paweł Litwin i dwoje jego podwładnych, kapitan Abigail McNeal i Richard Corcoran. Zostali oni uwięzieni na okręcie Obcych. Corcoran zginął w wyniku eksperymentów biologicznych, natomiast McNeal uśpiono i poddano sztucznemu zapłodnieniu. Cel tej operacji jest całkowicie jasny; skrzyżowanie faata z człowiekiem i wyhodowanie hybrydowej rasy niewolników (być może żołnierzy). Litwinowi udało się zbiec. Za pomocą znalezionego przyrządu, którego pochodzenie nie jest nam znane, nawiązał kontakt z quasi-rozumnym intelektem (komputerem?... żywą istotą?...) odpowiedzialnym za sterowanie okrętem. Znaczna część informacji o bino faata została zdobyta przez Litwina od tego urządzenia (istoty);
– podczas drugiego starcia, gdy admirał Tymochin próbował zagrodzić przybyszom drogę na Ziemię, jego flota została całkowicie zniszczona. Podkreślmy: całkowicie. Trzy nowoczesne rajdery, osiem średnich krążowników, fregata, dwa tysiące załogi. Nikt nie przeżył. Straty bino faata (szacunkowe) – pięć lub sześć modułów bojowych;
– statek matka bino faata skierował się ku Ziemi i wylądował bez przeszkód na Antarktydzie, w rejonie bieguna południowego. (Zakładamy, że przybysze potrzebowali dużych ilości wody). Pozyskując lód, okręt wystrzelił kilkadziesiąt modułów bojowych, które zajęły pozycje nad największymi ziemskimi miastami;
Litwin, ukrywający się wraz z McNeal i kobietą faata Io w jednym z tuneli, przez który przebiegała linia komunikacyjna qusi-rozumnego intelektu, utrzymuje, że zmaterializowała się przed nim istota w ludzkiej postaci, znana jako Günter Foss, posługująca się też innymi imionami (Li Chen, Umkonto Tloome, Roy Bunch) i przybierająca odpowiednie postacie.
Foss przedstawił się jako emisariusz nieznanej ludziom kosmicznej rasy i zaproponował pomoc. Teleportował pewne urządzenie zdolne zniszczyć quasi-rozum, w wyniku czego statek gwiezdny przestał funkcjonować jako całość, załoga zginęła, a odłączone moduły wybuchły, zadając ogromne szkody w szeregu zaludnionych miejsc. Foss przeniósł Litwina i dwie jego towarzyszki w bezpieczne miejsce, a sam się ukrył.
Informacje otrzymane od Litwina, McNeal i częściowo od Io – jedynej bino faata, której udało się przeżyć – zostały starannie zweryfikowane przez psychologów oraz specjalistów badających wrak okrętu. Ich prawdziwość nie budzi żadnych wątpliwości. Ponadto nie znamy żadnej innej przyczyny, która by spowodowała tak potężną awarię statku kosmicznego zdolnego pokonać drogę od obrzeży galaktycznej spirali.
Zaprezentowany przed chwilą opis sytuacji może zostać odebrany przez polityków, środki masowego przekazu i część społeczeństwa jako klęska działań obronnych ZSK i dowód naszej nieporadności w chwili agresji z kosmosu. Choć jest to prawda, należy aktywnie walczyć z takimi nastrojami, aby zapobiec ich negatywnym skutkom, które nie ulegają wątpliwości. W tym celu należy całkowicie utajnić osobę kobiety faata Io, osobę emisariusza Fossa i decydującą rolę, jaką odegrał on w wydarzeniach, oraz dodatkowo przedstawionym przez nas faktom nadać inną interpretację. Oto możliwy wariant.
Chociaż admirał Tymochin nie obronił Ziemi przed inwazją z kosmosu, uczciwie wypełnił swój obowiązek i zginął bohaterską śmiercią. Podczas Bitwy przed Orbitą Marsa ludzie spowodowali poważne uszkodzenia okrętu Obcych, w wyniku czego faata wylądowali na bezludnej Antarktydzie, nie ryzykując poszukiwań wygodniejszego miejsca – na przykład w rejonie Moskwy, Nowego Jorku, Paryża czy innego dużego miasta. Znajdujący się na pokładzie okrętu komandor podporucznik Litwin wykorzystał nadarzającą się sposobność, przechwycił i uruchomił jeden z małych modułów bojowych, co pozwoliło zniszczyć systemy podtrzymywania życia. Ten sam moduł pozwolił ujść z życiem Litwinowi (i McNeal), gdy nadeszła katastrofa.
Zaproponowana przez nas wersja wyjaśnia wszystkie podstawowe fakty i po uszczegółowieniu powinna być wprowadzana do świadomości społecznej wszelkimi dostępnymi środkami propagandy. Tak czy inaczej flota kosmiczna wypełniła swoje zadanie! To stwierdzenie ma być panaceum na wszelkie przejawy fatalizmu, panikę oraz próby zaprowadzenia chaosu i anarchii, które mogą opanować planetę w ciągu najbliższych lat. Sądzimy też, że należy uczcić pamięć poległych bohaterów (w pierwszej kolejności admirała Tymochina) wszystkimi tradycyjnymi sposobami: na niwie sztuki (książki, filmy, pomniki itd.), informacji (witryny w Ultranecie, związki i stowarzyszenia pamięci, specjalne odznaczenia i nagrody). Dowództwo ZSK wydzieli na ten cel specjalne środki. Co zaś się tyczy komandora porucznika Litwina, to został przedstawiony do odznaczenia Wieńcem Chwały I stopnia, a po urlopie otrzyma awans i podejmie dalszą służbę na jednym z okrętów Trzeciej Floty.
Uwaga. Kapitan McNeal (dziewiąty miesiąc ciąży) przebywa obecnie w szpitalu wojskowym bazy księżycowej ZSK. Badania wykazały, że płód jest płci męskiej; oficjalna wersja głosi, że to syn poległego Richarda Corcorana, z którym McNeal pozostawała w związku. Zgodnie z życzeniem matki otrzyma imię Paul Richard (na cześć Pawła Litwina i swego domniemanego ojca). Jeśli dziecko urodzi się żywe, pozostanie pod obserwacją tajnych służb ZSK. To samo dotyczy Abigail McNeal i kobiety faata, Io.
Podpisano:
Dowódca Pierwszej Floty, admirał Orlando Chávez.
Dowódca Drugiej Floty, admirał Joséph Haley.
KOMITET BEZPIECZEŃSTWA UKŁADU SŁONECZNEGO. TAJNE SŁUŻBY ZSK.
DOSSIER Nr 112/56-AD, OBIEKT GÜNTER FOSS. 2121 R. (33 LATA PO INWAZJI).
ŚCIŚLE TAJNE.
IMIĘ I NAZWISKO (PSEUDONIM UŻYWANY PRZEZ OBIEKT): Günter Foss. Inne pseudonimy: Li Chen, Umkonto Tloome, Roy Bunch.
DATA URODZENIA: Nieznana. Przypuszczalny wiek: kilkaset lat.
MIEJSCE URODZENIA: Nieznane. Przypuszczalnie jedna z planet Galaktyki zamieszkana przez rasę niehumanoidalną.
RODZICE: Nie dotyczy
NAJBLIŻSZA RODZINA: Nie dotyczy
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: Nieznane. W 2088 roku przed Inwazją zamieszkiwał w kilku miejscach (Bruksela, Singapur i inne), przybierając odpowiednią postać i pseudonim.
FIKCYJNY STATUS: Piastował różne stanowiska w społeczeństwie ludzkim. Znane i zbadane szczegółowo zostały cztery wcielenia:
Günter Foss – reporter (specjalność: wyszukiwanie sensacji) dziennika „Kosmo-Spiegel”. Europejczyk; portret pamięciowy i dodatkowe informacje w aneksie A;
Li Chen – astronom odbywający staż w obserwatorium Kepler, pierwszy zaobserwował wybuch w pobliżu Jowisza (wynik starcia faata ze statkiem silmarri). Chińczyk; portret pamięciowy i dodatkowe informacje w aneksie B;
Umkonto Tloome – dyplomata, tymczasowy przedstawiciel Niezależnego Terytorium Zulusów w Radzie Bezpieczeństwa. Murzyn; portret pamięciowy i dodatkowe informacje w aneksie C;
Roy Bunch – podporucznik, oficer łączności w sztabie singapurskiej bazy – portret pamięciowy i dodatkowe informacje w aneksie D.
REALNY STATUS: Emisariusz nieznanej wysoko rozwiniętej rasy (zwanej umownie metamorfami lub proteidami), posiadającej zdolność radykalnej zmiany wyglądu zewnętrznego i prawdopodobnie także metabolizmu i fizjologii. Przyczyny wrogości proteidów i bino faata dotychczas pozostają nieznane, ale ten fakt nie budzi wątpliwości. Podczas Inwazji emisariusz rozpoczął aktywną działalność: Li Chen sformułował hipotezę o pojawieniu się w Układzie Słonecznym wrogiego obcego statku; Günter Foss nadał rozgłos wielu sensacyjnym materiałom związanym z tym tematem; Umkonto Tloome uporczywie informował Radę Bezpieczeństwa o Inwazji; Roy Bunch prowadził analogiczną propagandę w szeregach ZSK. Celem tych działań (i być może także innych, dotychczas nie odkrytych) było pobudzenie sił zbrojnych Ziemi do aktywnego oporu i w rezultacie do zniszczenia bino faata. W praktyce akcja została zrealizowana osobiście przez emisariusza metamorfów. Po lądowaniu Obcych dostarczył na pokład i przekazał komandorowi podporucznikowi Litwinowi kontener z mikrorobotami – biomechanicznymi odpowiednikami owadów – które dokonały utylizacji tkanki quasi-rozumnego urządzenia sterującego okrętem, co z kolei doprowadziło do zniszczenia całej załogi.
WSKAŹNIKI FIZJOLOGICZNE: Nieznane. Zdolny do zmiany rysów twarzy, wagi, koloru skóry. Posiada umiejętność teleportacji obiektów o masie do stu kil gramów na Ziemi i kilku gramów na odległości w skali kosmicznej (według zeznań komandora podporucznika Litwina).
WSKAŹNIKI PSYCHOLOGICZNE: Wszystkie osoby, które zetknęły się z Fossem, Li Chenem, Tloome’em i Bunchem, zgodnie twierdzą, że emisariusz wiarygodnie imitował ludzkie zachowanie i emocje; nikt z przesłuchiwanych nie żywił wątpliwości, że ma przed sobą człowieka. Jednakże ani wieloletnia dyskretna opieka, ani pomoc w zmaganiach z bino faata nie gwarantują, że emisariusz proteidów i cała jego rasa są przyjacielsko nastawieni do Ziemian. Z pewną dozą ostrożności można przyjąć hipotezę, że nie są nam wrodzy. O pozostałych aspektach psychologicznych i motywacjach nic nie wiadomo.
UWAGI: Po likwidacji faata Foss zniknął. Można zakładać, że nadal przebywa na Ziemi. Jego wcześniejsze kontakty pozostają pod ścisłym nadzorem.
KOMITET BEZPIECZEŃSTWA UKŁADU SŁONECZNEGO.
TAJNE SŁUŻBY ZSK. DOSSIER Nr 112/56-AF, OBIEKT PAUL RICHARD CORCORAN.
2123 R. (35 LAT PO INWAZJI).
ŚCIŚLE TAJNE.
IMIĘ I NAZWISKO: Paul Richard Corcoran.
DATA URODZENIA: 22 września 2088 r
MIEJSCE URODZENIA: Szpital wojskowy bazy księżycowej ZSK.
RODZICE: Abigail McNeal (zob. dossier Nr 122/56-AB), Richard Corcoran (nie żyje; zob. dossier Nr 122/56-AC).
UWAGI: Badania genetyczne przeprowadzone w 2088 roku natychmiast po urodzeniu oraz dodatkowa analiza z 2099 roku wykazały, że Paul Richard Corcoran nie jest synem Richarda Corcorana. Niektóre cechy szczególne materiału genetycznego sugerują, że ze strony męskiej jest potomkiem bino faata (zob. dossier Nr 122/56 – AB, punkt „Eksperymenty przeprowadzone na kapitan McNeal na pokładzie jednostki Obcych”).
NAJBLIŻSZA RODZINA: Matka – Abigail McNeal. Żona – Wiera Corcoran (nazwisko panieńskie: Kowalowa, ślub zawarty w 2114 roku). Córki – Nadieżda (ur. 2116) i Lubow (ur. 2117).
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: UEA, Rosja, Smoleńsk, dzielnica Chołmy, dom 94 (wolno stojący).
STATUS: Oficer ZSK w stopniu komandora porucznika, pierwszy zastępca dowódcy krążownika Europa, Trzecia Flota.
PRZEBIEG SŁUŻBY:
2105-2111 – słuchacz Bajkonurskiej Akademii Kosmicznej. Ukończył studia z wyróżnieniem. Po zakończeniu nauki otrzymał stopień porucznika.
2111-2113 – pilot MU klasy Kania, krążownik Tajga, Trzecia Flota. W 2112 r. awansowany do stopnia kapitana.
2113-2114 – Wyższa Szkoła Nawigacji ZSK, Malaga. Po zakończeniu nauki otrzymał stopień komandora podporucznika.
2114-2117 – drugi nawigator, krążownik Czyngis-chan, Trzecia Flota.
2117 – kurs monograficzny ZSK. Specjalizacje: „Praca z załogą”, „Strategia i taktyka wojen kosmicznych”, „Zastosowanie robotów bojowych”.
2118-2120 – trzeci zastępca kapitana, krążownik Europa, Trzecia Flota.
2120-2122 – drugi zastępca kapitana, krążownik Europa, Trzecia Flota. W 2122 r. awansowany do stopnia komandora porucznika.
Od 2122 r. po dzień dzisiejszy – pierwszy zastępca kapitana, krążownik Europa, Trzecia Flota. Udział w operacjach zbrojnych – zob. aneks A.
Wykaz nagród i odznaczeń – zob. aneks B.
WSKAŹNIKI MEDYCZNE I PSYCHOLOGICZNE: Całkowicie zdrowy, psychika stabilna. Zdecydowany, odważny, przejawia inicjatywę. Nieco zamknięty w sobie. Szczegółowa charakterystyka i wyniki testów zob. aneks C.
UWAGI: Zna tajemnicę swego pochodzenia. Posiada zdolności paranormalne (zdolność do kontaktu myślowego), odziedziczone najprawdopodobniej po przodku faata. Talentu tego nie stwierdzono u dzieci Corcorana.
„THE WASHINGTON POST’, 24 WRZEŚNIA 2120 (32 LATA PO INWAZJI).
RECENZJA MEGAPRODUKCJI „INWAZJA”.
PRODUKCJA: STAR LIGHT, HOLLYWOOD, ROSKINO MOSKWA.
PRODUCENT: K. VANDERBILT, REŻYSERIA. MICHAŁKOW.
W ROLACH GŁÓWNYCH:
CHUCK NORRIS JR., ALEKS GŁUCHOW, JACKLIN MAO,
VANESSA STRAUB, PETER VAN DAMME, OLAF LINDGREN.
W ciągu trzydziestu dwóch lat, które upłynęły od Inwazji, tragedia pierwszego międzyplanetarnego konfliktu posłużyła za osnowę kilkuset holofilmów – dokumentalnych i fabularnych – nie wspominając o tysiącach książek, artykułów zamieszczanych w prasie i Ultranecie oraz licznych badaniach przeprowadzonych przez naukowców, dziennikarzy i polityków. Jednakże wielkie wydarzenia mogą być przedstawione odpowiednio tylko przez wielkich ludzi, których talent i siła duchowa są porównywalne ze skalą kataklizmu. To właśnie przypadek omawianej megaprodukcji, gdyż Korneliusz Vanderbilt i Arman Michałkow bezsprzecznie są największymi ludźmi kina od czasów Charliego Chaplina.
Trudno jest recenzować genialne dzieła, gdyż z jednej strony arsenał pochwał jest ograniczony, z drugiej wszystkie przychodzące na myśl słowa są wyświechtane jak stara kapota, a z trzeciej – wyszukanie i wskazanie wad jest obowiązkiem recenzenta, głęboko przekonanego, że nie ma miodu bez łyżki dziegciu. Ale jak mówią, najbezpieczniej jest podążać przetartym szlakiem, dlatego postąpię zgodnie z mądrością ludową i zacznę od omówienia zalet, a o wadach pomówimy później.
Na pochwałę zasługuje przede wszystkim wierność faktom, potwierdzona przez pracowników ZSK związanych z opisywanymi wydarzeniami, jak również przez uznanych historyków. Reżyser dał upust twórczej fantazji, łącząc wersję oficjalną z tak zwaną hipotezą Marais’go opublikowaną przez francuskiego naukowca w „Annałach Inwazji” w 2118 r. Jeśli nawet historia miłości Ziemianina i kosmitki jest całkowicie zmyślona, to wspaniale zdobi dzieło wielkiego mistrza, łącząc wojenno-kosmiczną tragedię światów z dramatem ludzkich uczuć.
Cała reszta jest całkowicie wiarygodna. W najdrobniejszych szczegółach odtworzono wnętrza jednostki Obcych, po których błądzi Litwin (Chuck Norris Jr.), przebieg Bitwy przed Orbitą Marsa, zagładę krążownika Skowronek oraz katastrofę okrętu Obcych w lodach Antarktydy. Jednakże największe wrażenie i napięcie emocjonalne wywołują nie epizody walk, nie sceny liryczne z udziałem Litwina i Io (Jacklin Mao), lecz obraz lądowania Okrętu, gdy gigantyczny walec o wysokości sześciu i średnicy trzech kilometrów runął na południowy ląd. Odpowiada to w pełni prawdzie historycznej: jak wiadomo podczas walki z flotyllą admirała Tymochina (Olaf Lindgren) Okręt uległ poważnym uszkodzeniom pogłębionym przy uderzeniu o powierzchnię lodowca. Umożliwiło to komandorowi porucznikowi Litwinowi zawładnięcie modułem bojowym, zniszczenie tablicy rozdzielczej systemu dystrybucji powietrza i innych niezbędnych do podtrzymania życia urządzeń.
Cóż to za wspaniała scena, gdy obiekt wielkości asteroidy, rozbryzgując tumany obłoków i rodząc huragany, pada na wieczną zmarzlinę! Gdy zapada się w głąb ku skalnej płycie skrytej pod lodem; gdy potworne fontanny pary wzbijają się w powietrze, by spaść z ulewnym deszczem; gdy wichura rozrywa lodowe pola i wrzuca w morze lodowe góry, rozgania fale na cztery strony świata – ku Ziemi Ognistej i Przylądkowi Dobrej Nadziei, ku Tasmanii i Nowej Zelandii! Istna apokalipsa! Tyle że – podobnie jak pozostałe rekonstrukcje komputerowe – oparta na materiałach historycznych dostarczonych przez ZSK. Arman Michałkow wykorzystał też słynne „Orędzie do prezydentów” – nagranie przesłane po zniszczeniu flotylli Tymochina na dowód swego zwycięstwa przez bino faata do przywódców Rosji, KSZ i innych mocarstw. Obecnie wiemy już, że było to pyrrusowe zwycięstwo – zmasowany atak rakietowy uszkodził okręt Obcych.
O aktorach można powiedzieć tylko jedno – świetnie dobrani. Oprócz wspomnianych już Chucka Norrisa Jr., Olafa Lindgrena i Jacklin Mao w filmie udział wzięły także inne gwiazdy pierwszej wielkości: Aleks Głuchow, który stworzył drugoplanową, lecz przejmującą postać kapitana Corcorana, Vanessa Straub (jego ukochana, Abbie McNeal) oraz Peter Van Damme, któremu przypadło w udziale szczególnie trudne zadanie przedstawienia Obcego. Van Damme jako przywódca bino faata, bezlitosny Yata Opoka Porządku, jest w pełni przekonujący. Wiarygodne źródła twierdzą, że aktor nie potrzebował nawet charakteryzacji – jest smukły, delikatny, ciemnowłosy, o rysach twarzy przypominających faata (wysokie czoło, szerokie kości policzkowe i wąski, lecz wyrazisty podbródek). Van Damme jako przywódca Obcych byłby może gwiazdą sezonu, gdyby nie przyćmiła go zachwycająca Jacklin Mao grająca Io, czarującą kosmitkę uratowaną z katastrofy i zgodnie z hipotezą Marais’go poślubioną przez komandora podporucznika Litwina. Duet ten – mam na myśli Jacklin i Chucka – przedstawił namiętność tak szczerze, otwarcie, tak...
(Dalej następuje jeszcze dwadzieścia pochlebnych akapitów. Co się tyczy walk, autor upatruje je przede wszystkim w nadmiernym naturalizmie niektórych szczególnie okrutnych scen – śmierci admirała Tymochina płonącego na mostku kapitańskim fregaty Suzdal oraz zagłady Obcych uwięzionych na Okręcie pozbawionym systemów podtrzymywania życia. Pod koniec autor podejmuje ostrą polemikę ze światem dziennikarskim, którego jedna część uważa hipotezę Marais’go za niegodną wzmianki brednię, a druga twierdzi, że megaprodukcję nakręcono za pieniądze ZSK, by propagować wielce dyskusyjną oficjalną wersję wydarzeń).
NAPIS NA PŁOCIE W POBLIŻU LOTNISKA JFK,
NOWY JORK – 2120 (32 LATA PO INWAZJI).
WRÓCILIŚMY. DRŻYJCIE, PRZEKLĘCI THO! BINOKI.
ZJEDNOCZONE SIŁY KOSMICZNE, BAZA MERKURY-1.
ROZKAZ Z DNIA 7 MARCA 2125 (37 LAT PO INWAZJI).
Do Trzeciej Floty.
Niniejszym rozkazem zwalnia się komandora podporucznika Paula Richarda Corcorana z funkcji pierwszego zastępcy dowódcy krążownika Europa, mianuje go dowódcą fregaty Komodor Litwin i nadaje stopień komandora.
Fregata Komodor Litwin dołączy do grupy specjalnej „37”.
Podpisano
Dowódca Trzeciej Floty, admirał Konstantyn Jumaszew
1
SNY
Przestrzeń za orbitą Plutona i w systemie Baala
2125 rok
Paula Corcorana często nawiedzały sny. Nie zwykłe senne widzenia, jakie miewa każdy człowiek, nie obrazy, w których przypomina o sobie przeszłość naszego ziemskiego bytu skrzywiona w zwierciadle śpiącego umysłu, lecz coś innego w żaden sposób nie związanego ani z życiem bliskich Corcorana, ani z jego lotami wśród planet i gwiazd. Oczywiście śniły mu się także zwyczajne sny: przychodziła Wiera w sukni ślubnej albo małe Lubasza i Nadia, albo matka pochylona nad jego posłaniem, albo wujek Paweł i ciocia Io, albo inne osoby i krajobrazy; przychodzili i odchodzili, nie pozostawiając po sobie uczucia nierealności, albowiem wszyscy ci ludzie byli mu znani. Natomiast Sny – pisane właśnie tak, dużą literą – przypływały jakby z pustki, z nieznanych astralnych otchłani – w każdym razie nie pochodziły ani z przeszłości, ani z pamięci Corcorana. Czasami widział siebie z boku, nagiego, wiszącego w ogromnym pomieszczeniu wśród innych obnażonych ludzi albo zanurzonego w jakiejś gęstej półprzezroczystej substancji; czasami rozpościerały się przed nim korytarze – jasno oświetlone, szerokie, bez końca; czasami wyrastały ruiny gigantycznego nieziemskiego miasta – budynki wzniesiono nie z kamienia, nie z metalowych konstrukcji, lecz jakby odlano w całości z plastiku, popękanego obecnie ze starości, pokrytego warstwą brązowego i pomarańczowego mchu. Bywało, że z kimś rozmawiał lub dyskutował, ale nie po rosyjsku, a w jakimś dziwnym języku, w myślomowie, gdzie słowa i myśli były równorzędne i niejako pomagały sobie nawzajem: dźwięk zlewał się z obrazem, obraz stanowił kontynuację niewypowiedzianych słów. Zresztą ten język był najbardziej znajomym elementem – język, którego nauczyła go Io, pamiętał teraz równie wyraziście jak trzydzieści lat temu, w dniu jej śmierci. Ale o czym mówił, o czym dyskutował?... Najczęściej wspomnienie tych rozmów odchodziło razem z ulatniającym się Snem.
Jednakże teraz przebywał w milczeniu i ciszy. Milczenie i cisza królowały w drzemiącej świadomości i na mostku kapitańskim, a także za burtami fregaty Komodor Litwin – ciągnęły się od orbity Plutona po najdalsze gwiazdy jaśniejące na ekranie obserwacyjnym. Corcoran nie widział gwiazd – trwała wachta Celiny Praa, traktującej swe obowiązki tak zazdrośnie, że kapitan mógł pozwolić sobie na drzemkę. Ze sfery miraży i fantomów nadciągnął niezwykły Sen, który nawiedził go pięć, może sześć razy w ciągu całego życia. Taką rzadkość warto było zobaczyć od początku do końca.
Stał w dziwnych zaroślach pod ogromnym drzewem o koronie rozpostartej jak parasol ze splecionych gałęzi i szerokich liści; otaczał go pierścień innych drzew tego samego gatunku, lecz nie tak rozłożystych, grunt pokrywała niebieskozielona trawa lub mech, a na czystym fioletowym niebie wisiało słońce – nie złociste jak na Ziemi, lecz pomarańczowe, dwukrotnie większe od ziemskiego. Takiego nieba, takiej trawy i takich drzew nie było ani na Baalu, ani na Astarte, ani na żadnym ze światów, które odwiedził, chociaż służąc czternaście lat we flocie kosmicznej, lądował na wielu planetach, a jeszcze więcej widział podczas projekcji holowizyjnych. Liczba światów zbadanych od czasu, gdy odkrycie napędu konturowego otwarło drogę do gwiazd, cały czas rosła, ale nie przekroczyła możliwości ludzkiej pamięci, dlatego kapitanowie i nawigatorzy mieli obowiązek znać je wszystkie na pamięć. Wiedział, że nigdy nie znaleziono planety z taką refrakcją w atmosferze.
Drzewa otaczające centralnego giganta utrudniały obserwację. Corcoran podskoczył kilka razy – lekko, zdecydowanie, jak to bywa w snach – przemknął między dwoma gruzłowatymi pniami i pokręcił głową, obrzucając wzrokiem okolicę. Dziwny zagajnik rósł na wierzchołku podłużnego pagórka. Wokoło rozciągała się równina pokryta tą samą niebieskozieloną trawą, usiana podobnymi pagórkami o łagodnych zboczach zwieńczonymi drzewami zasadzonymi koliście, a może rozmieszczonymi tak przez naturę. Równinę przecinała rzeka, powolna, lecz dość szeroka. Na jednym z jej brzegów widać było budynki lub baraki – długie, niewysokie, białe, przypominające kształtem przewróconą pirogę. W stronę jednego z nich płynęły nieśpieszną karawaną załadowane platformy, które po chwili niknęły w ciemnej jamie bramy. Wiozły trawę – Corcoran nie miał co do tego wątpliwości, chociaż z tej odległości nie mógł dokładnie obejrzeć ładunku.
Pamięć genetyczna... To, co zobaczył i poznał któryś z przodków, staje się pożywką dla Snów potomków... Ciocia Io, nauczycielka języka, o niczym takim nigdy nie opowiadała – a w każdym razie Corcoran niczego takiego nie pamiętał, mimo że pamięć miał doskonałą. Ale ona była tho, tylko tho, Corcoran zaś bez wątpienia pochodził od bino faata – kasty rządzącej, w pełni rozumnej. Tego samego zdania był Klaus Sybel, a któż może wiedzieć lepiej niż on? I ja – pomyślał Corcoran, cały czas pozostając w półśnie. W wieku trzydziestu siedmiu lat człowiek wie o sobie wystarczająco dużo, by pojąć tajemnice umysłu, duszy i serca. Zwłaszcza gdy nie jest całkiem człowiekiem... Platformy płynęły i płynęły niekończącym się potokiem, ginęły w przepastnej paszczy bramy i Corcoran w pewnym momencie odgadł, że widzi fabrykę żywności. Czy był to jego własny pomysł, czy podpowiedziała mu to pamięć przodków? Najprawdopodobniej to drugie; w nielicznych Snach, podczas których trafiał na planetę z fioletowym niebem, nie mógł się zbliżyć do budynku na brzegu. Znaczyło to, że faata, jego biologiczny ojciec, nie bywał tam i nie ocalało po nim żadne wspomnienie oprócz ogólnego widoku – oczywiście zakładając, że wspomnienia nie giną częściowo przy przechodzeniu na potomków. Corcoran nie wykluczał takiej możliwości, ale też nie miał na jej poparcie żadnych dowodów – ani on, ani Sybel.
Mimo wszystko spróbował zrobić krok w stronę fabryki nad rzeką, jednak rezultat był taki sam jak zawsze: Sen się urwał. Ostatecznie dowódcę obudził mentalny impuls biegnący od Celiny Praa.
– Kapitanie!
Uniósł powieki, rzucił wzrokiem na ekran obserwacyjny, potem na panel sterowania, przy którym siedział Santini. Unosił się nad nim srebrzysty miraż z pływającymi w głębi ciemnymi symbolami glifów. Przejście od Snu do jawy było nieoczekiwane, ale takie przeskoki dawno już przestały szokować Corcorana; miał nadzwyczajnie stabilną psychikę.
– Kapitanie, sygnał od okrętu flagowego. Pełna gotowość za dwadzieścia minut. – Głos Celiny był równy, bez śladu zdenerwowania; nie pierwszy raz przechodzili przez limbus.
– Widzę. Wszyscy na stanowiska bojowe.
Celina Praa przekazała mu dowodzenie. Była dobrym zastępcą, niezawodnym, kompetentnym i najprawdopodobniej zdolnym do czegoś więcej niż służba na fregacie zwiadowczej. „Pierwszy zastępca dowódcy krążownika” brzmiałoby znacznie poważniej, a tutaj nie miała nawet tytułu „pierwszy” – Komodor Litwin był niewielką jednostką, zatem drugiego, trzeciego ani innych zastępców nie przewidziano. A jednak we wszystkich trzech flotach kosmicznych zaszczyt służenia w doborowym zespole ceniono bardziej niż stanowisko. Corcoran odwrócił się w stronę ekranu lokalizatora. W głębi pełzły ustawione w luźnym rzędzie sylwetki ogromnych okrętów: najbliższy – flagowiec Europa, na którym służył jeszcze niedawno, a za nim pięć sióstr, wszystkie z tej samej serii, wszystkie na „A”, Azja, Ameryka, Afryka, Australia i Antarktyda. Grupa „37” – jak nazywano ją w tajnym spisie Trzeciej Floty – lub eskadra kontrataku – jak nazywano ją oficjalnie. „37” nie było numerem jednostki taktycznej, nie oznaczało też niczego w rodzaju modelu okrętu czy broni; zastosowano inną symbolikę, przypominającą, że od chwili Inwazji faata minęło trzydzieści siedem lat. Ponad jedna trzecia wieku; okres wystarczający do rozgryzienia tajemnicy obcego okrętu i stworzenia na tej podstawie własnych – nie tak wielkich, ale równie potężnych – oraz przeszukania okolic Słońca w promieniu trzydziestu parseków i rozmyślania o zemście. Jaka ona będzie, wiedział tylko Karel Vrba, komodor i dowódca grupy „37”; tylko on miał dostęp do dyrektyw Komitetu Bezpieczeństwa i dokumentów wręczonych mu osobiście przez drugiego sekretarza. Zasadniczo eskadrą miał dowodzić Paweł Litwin, ale ludzie planują, a Bóg przydziela każdemu jego czas na ziemskim padole... Po śmierci Litwina dowódcę wybierano szczególnie starannie, a Vrba był najlepszym kandydatem – doświadczony, opanowany, jeszcze nie stary i gotowy wykonać każdy rozkaz. Podczas Bitwy przed Orbitą Marsa zginęli jego ojciec i starszy brat, nic więc dziwnego, że Vrba szczerze nienawidził Obcych. Nie pozwalał jednak, by emocje wpływały na decyzje.
Na mostek wszedł Tumanow, pierwszy nawigator, w milczeniu zasalutował kapitanowi i usiadł w fotelu przed pulpitem KAN-u. Za nim jak cień wślizgnął się Klaus Sybel, ekspert i oficer tajnych służb ZSK. Wymienili uśmiechy z Corcoranem – ich znajomość trwała już trzydzieści lat z okładem, mogli więc obejść się bez formalności. Na mostku fregaty mieściło się nie więcej niż pięć osób – trzy siedzenia-kokony przed panelami sterowania, z tyłu na niewielkim podwyższeniu stanowisko kapitana i jeszcze jeden kokon, zapasowy, obok wyjścia. Pozostali członkowie załogi – w liczbie jedenastu – zajmowali swe stanowiska w segmencie rezerwowego sterowania, w wieżyczkach bojowych, w punkcie łączności dalekiego zasięgu i w maleńkim segmencie nazywanym tradycyjnie reaktorem, chociaż na okręcie żadnego reaktora nie było. Był za to napęd grawitacyjny przeznaczony do manewrów wewnątrzsystemowych i rura o długości stu dwudziestu metrów – szyb akceleratora napędu konturowego.
Nad konsolą pilota znowu przemknęła ciemna wiązka znaków zakodowanego komunikatu.
– Dziesięć minut do skoku, sir – szepnęła Celina. Jej smagła twarz o delikatnych wschodnich rysach zdała się Corcoranowi odlana z brązu; tylko orzechowe oczy pełne życia i niepokoju zdradzały, jak wielkie napięcie owładnęło kobietą.
– Raport o stanie sekcji – rozkazał, nachyliwszy się do interkomu, i wbił wzrok w szkarłatny pasek nieśpiesznie pełznący wzdłuż pulpitu kapitańskiego. Z lewej strony umieszczono pentalion, stylizowany odcisk pięciopalcowej dłoni, w żargonie pilotów zwany „łapą”, czyli włącznik napędu konturowego. Lub bardziej precyzyjnie, sterującego nim programu.
– Sekcja nawigacyjna gotowa – powiedział Tumanow, obserwując uważnie obsydianową głębię pulpitu. Tam, podporządkowane rozkazom komputera, jasno błysnęły dwie gwiazdy, Słońce i Baal – punkt startu i punkt docelowy. Dwadzieścia trzy parseki, siedemdziesiąt sześć lat świetlnych...
– Sekcja techniczna gotowa – zadudnił w wokoderze głos Sancha Fernandeza. – Pełna moc na konturze za pięć i pół minuty.
Corcoran skinął głową. Szkarłatny pasek kontynuował podróż wzdłuż pulpitu. Gdy dojdzie do granicy obok kciuka pentalionu, przestrzeń w szybie akceleratora napędu konturowego rozjarzy się oślepiającym blaskiem. Potem – jeden ruch ręką niewyczuwalny wybuch elektronów w molekularnych chipach komputera i napęd konturowy przerzuci okręt przez pianę kwantową limbusu. Fregatę i sześć ogromnych krążowników zdolnych rozbić planetę i zmienić ją w okruchy i pył. Trzy tysiące dwieście osób, sześćset bojowych sokołów, anihilatory, roboty, miotacze plazmy, kontenery z wirulentnymi drobnoustrojami...
Jako trzeci, zgodnie z regulaminem, zaraportował Pielewicz, oficer uzbrojenia.
– Sekcja bojowa gotowa.
Kirył Pielewicz, zawinięty w kokon i podłączony do anihilatora, wisiał w komorze za mostkiem sterowania, a podlegli mu czterej strzelcy siedzieli w wieżyczkach bojowych sterczących nad korpusem Litwina jak półkuliste narośle. Zasadniczo nie było powodu, by szykować się do walki – w systemie Baala, skolonizowanym i zamieszkanym od kilkudziesięciu lat, funkcjonowały okręty patrolujące, forty i służby wczesnego ostrzegania. Niemniej zgodnie z instrukcją każde wyjście ze skoku wiązało się z czerwonym alarmem, gdyż nie było wiadomo, co czeka w kolonii – swoi z chlebem i solą czy Obcy z bombami i armatami. Oprócz bino faata Ziemianie poznali trzy rasy kosmiczne i trzeba przyznać, że te pierwsze kontakty nie wzbudziły niepokoju. Loona eo, podobni do delikatnych elfów, wyglądali na nastawionych pokojowo i nawet proponowali wymianę handlową, lecz haptorowie i dromi ani nie widzieli w ludziach braci w rozumie, ani nie darzyli ich przyjaznymi uczuciami.
Na szczęście ich strefy wpływów rozciągały się daleko od Słońca i pierwszych ziemskich kolonii.
Celina Praa odwróciła głowę, popatrzyła na Sybela siedzącego w fotelu koło wyjścia i zameldowała:
– Sekcja dowodzenia gotowa, kapitanie.
Z nieodgadnionych dla Corcorana powodów traktowała Sybela w sposób szczególny. Być może chodziło o to, że niemłody już Sybel nie był zawodowym kosmonautą, a więc wymagał opieki; być może Celina Praa jako kobieta musiała komuś matkować, a niewysoki szczupły Sybel, przypominający jednocześnie staruszka i nastolatka, nadawał się do tego celu lepiej niż jakikolwiek inny członek załogi. Tylko się nie pomyl, moja droga – pomyślał Corcoran. Przejął okręt cztery miesiące temu i tyle samo trwała znajomość Celiny Praa z Sybelem, natomiast dwaj mężczyźni znali się od trzydziestu lat, a dokładniej – od trzydziestu jeden. Wygląd Sybela potrafił zmylić, przywodził bowiem na myśl człowieka bezbronnego, dobrego z natury, a nawet nieco infantylnego, tymczasem była to tylko maska. Żelazny człowiek z tego Sybela! I zagadkowy! Być może właśnie tajemniczość pociągała Celinę?
– Trzy minuty do startu – powiedziała, patrząc kątem ciemnego oka na glify znów szybujące w powietrzu.
Połowę ekranu lokalizatora bliskiego zasięgu zajmował masywny korpus Europy, za nim widać było niewyraźne cienie – pozostałe okręty, nie ustawione w szyku, lecz skupione wokół flagowca. W tym momencie wszystkimi manewrami sterował komputer Europy, co gwarantowało pełną synchronizację skoku i wyjście w określonym punkcie końcowym, na samej granicy systemu Baala, z dala od mas będących źródłami grawitacji. Zasadniczo silne pola grawitacyjne nie stanowiły przeszkody do zanurzenia się w limbusie, jednakże wpływały na dokładność skoku, rozciągając strefę końcową do kilku dni świetlnych. A czasem nawet miesięcy. Sztuka dowodzenia polegała na tym, by po wykonaniu skoku zebrać razem wszystkie jednostki w ciągu godziny, a jeszcze lepiej – kilku minut.
– Przygotować się! – powiedział Corcoran. – Włączam silnik.
Szkarłatny pasek dotarł do kciuka pentalionu. Mężczyzna podniósł rękę, na chwilę zamarł, zamkniętymi oczami odbierając emocje członków załogi, jakby wszyscy oni skryli się głęboko w otchłani jego świadomości, niewidoczni i milczący, lecz związani z nim łańcuchem impulsów mentalnych. Czuł podniecenie Fernandeza, Praa i Pielewicza, pełną napięcia gotowość strzelców Wentwortha, Bigelowa, Paszyna i Jasnej Wody, strach władający DuPressem, młodym łącznościowcem i cybernetykiem Linderem, słyszał modlitwę powtarzaną zgodnie z tradycją pilotów i nawigatorów Tumanowa, Yamaguta, Sierego, Ba Lina, Santiniego – I powtarzał ją we własnym języku, ale sens był ten sam: „Niech nie pochłonie nas Wieczna Ciemność, niech rozwieje się, roztopi, pozwoli zobaczyć światło gwiazd niech strzeże nas Władca Pustki, Władca Istniejącego. Niech...”. Modlitwa, słaba niepewność były naturalną reakcją przed skokiem i tylko jeden człowiek pozostał spokojny i twardy jak skała. Sybel... Staruszek Klaus Sybel, znajomy od dzieciństwa, zastępujący Io, potem wujka Pawła, prawie krewny, lecz jakże tajemniczy.
Corcoran opuścił rękę, mocno przycisnął dłoń do pentalionu. Kapitański przywilej – wysłać statek w podróż przez nieskończoność limbusu. Rozpocząć daleką podróż, na skraj ramienia Galaktyki, do Uskoku i Nowych Światów bino faata.
Pod sklepieniem mostka zabrzmiał silny akord, coś drgnęło wewnątrz i napięło mocną naciągniętą strukturę, zamigotało światło, na krótką, niedostrzegalną część sekundy oślepły ekrany i natychmiast znowu rozbłysły. Obce niebo patrzyło na Corcorana setkami jasnych gwiazd. Nie było ani Pasa Oriona, ani Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy, ani Kasjopei, ani zodiakalnych gwiazdozbiorów. Ale czy to niebo na pewno jest obce?... Był na Baalu dwukrotnie, gdy docierali Europę, i pamiętał, że to skupisko gwiazd to Krzyż Maltański, a para obok – błękitnawa i łagodna jak oczy Maryi Dziewicy. Ci, którzy urodzili się pod ich czułym spojrzeniem, dawno już dorośli i zwą się nie Ziemianami, a dziećmi Baala... Nie, to niebo nie jest obce.
Tumanow głośno, z widoczną ulgą, wypuścił powietrze.
– Jesteśmy w wyznaczonym rejonie. Współrzędne... – przeciągnął ręką nad panelem sterowania KAN-u i nad pulpitem kapitana zawisła pajęczyna glifów.
W skład systemu Baala wchodziło siedem planet, ale nie było w nim gazowych gigantów podobnych do Jowisza ani pasa asteroid; najbliżej położony gwiazd świat przypominał Merkurego, drugim był zamieszkany Baal z trzema niewielkimi satelitami, pozostałe globy wyglądały jak gigantyczne martwe kamienne bryły krążące daleko od słońca w wiecznym zimnie i ciemności. Najbardziej zewnętrzna planeta służyła jako wysunięta placówka obronna; umieszczono tam, wkopaną na setki kilometrów w głąb, bazę ZSK ze stacją wykrywania dalekiego zasięgu. Ze współrzędnych punktu końcowego wynikało, że eskadra wynurzyła się w odległości pół jednostki astronomicznej od bazy, czyli tak jak założono w obliczeniach.
– Raport – zarządził Corcoran.
Wysłuchał meldunków z wszystkich czterech sekcji, ale zanim przebrzmiały głosy Tumanowa, Fernandeza, Pielewicza i Praa, wiedział już, że wszystko jest w porządku: w mentalnych impulsach członków załogi miejsce przerażenia i trwogi zajęła ulga. Pierwszą sondę międzygwiezdną wysłano w stronę Alfy Centauri trzy lata po Inwazji, po rozpracowaniu napędu faata, i od tego czasu w limbusie nie zaginął ani jeden statek – wszystkie pojawiały się w miejscu przeznaczenia. Rozsądek przyjmował tę informację do wiadomości, lecz emocje – nie; pokonywanie gigantycznych odległości z prędkością myśli wciąż wydawało się magią i budziło strach. Bezwładność ludzkiej psychiki i tyle... Ziemianie latali do gwiazd jedną trzecią wieku, poznali drobną część galaktycznej spirali – żałosne doświadczenie, gdy porównać je z osiągnięciami starszych ras.
– Nawigator, podać położenie eskadry – rzucił Corcoran. – DuPress, łączność! Co słychać?
– Rozrzut nie przekracza wartości planowanej, sir – zameldował Tumanow. – Od fregaty dzieli nas trzy i dwadzieścia siedem setnych megametra, najdalej znajduje się Australia, około ośmiu megametrów. Przeszliśmy zwartą grupą!
Nad pulpitem pilota przemknął pojedynczy glif, potem po krótkiej przerwie pokazały się jeszcze dwa.
– Nie zarządzono czerwonego alarmu – powiedziała Praa. – Z okrętu flagowego przyszedł rozkaz, by się przybliżyć. Odległość: dwie dziesiąte megametra.
– Pilot, wykonać – rozkazał Corcoran. Okręt lekko zadrżał, włączyły się silniki grawitacyjne. – Załoga może opuścić kokony. Łączność! Kamilu, śpisz? Nie słyszałem meldunku.
– Przepraszam, sir, dostrajałem częstotliwość, mamy niewielkie zakłócenia. – Porucznik DuPress był młody, ale znał się na rzeczy i emanował ogromnym entuzjazmem. – Na głównej częstotliwości komodor Vrba prowadzi rozmowy z bazą; druga i trzecia: przesyłanie rozkazów, instrukcji i wiadomości osobistych do garnizonu i kolonistów. Zgodnie z informacjami z bazy tutaj wszystko w porządku. Chce pan posłuchać?
– Nie. Na zachodzie bez zmian – wymamrotał Corcoran po rosyjsku, potem zerknął na zegar umieszczony na dole konsoli i dodał: – Komandor podporucznik Praa, przejmuję wachtę. Ba Lin, zastąpisz Santiniego, DuPress, pozostań w kontakcie. Pozostali są wolni. Zgodnie z planem lotu spędzimy tutaj czterdzieści dwie godziny.
– Bez opuszczania okrętu, sir? – zabrzmiał chrapliwy głos cybernetyka Lindera.
– Bez, Sigurdzie. Pospacerujesz sobie na Gondwanie.
Z komunikatora doleciało ciężkie westchnienie.
– Szkoda! Nie byłem na Baalu.
– Nie masz czego żałować, stary – powiedział Tumanow, wstając. – To nie twoja Szwecja z sosnami i dębami, tutaj rosną w piachu trzy wiechcie na krzyż, a i to za płotem, żeby ich ktoś przypadkiem nie rozdeptał.
Była to prawda. Minie parę stuleci, zanim pustynie Baala pokryje zieleń.
*
Paul Corcoran leżał na koi w maleńkiej kajucie kapitańskiej i spał. Sen zaczął dobrze: jadą z Wierą i dziewczynkami do Swobody, do smoleńskiej Szwajcarii, a wśród skał i sosnowego lasu błyszczą błękitem kryształowo czyste jeziora, na czystych plażach bawią się ludzie i przy każdej ścieżce stoją po trzy automaty z piwem, ciastkami i zimnymi napojami. Byli kiedyś na takiej wycieczce, jakieś pięć lat temu, gdy po locie na Astarte awansowano go do stopnia komandora podporucznika i przydzielono mu trzydzieści dni urlopu... Dziewczynki, Nadia i Lubasza, mogły spokojnie leżeć na tylnym siedzeniu: Nadia miała cztery lata, Luboczka – trzy.... jadą drogą pośród jodeł i sosen, Corcoran nie patrzy na drogę, to spogląda w chabrowe oczy Wiery, to odwraca się w stronę maluchów i podziwia ich figle, a w duszy czuł tak lekko i spokojnie, tak dobrze, nie niepokoją go żadne złe myśli. Ani o wujku Pawle, który choć trzyma fason, zdrowie ma nie najlepsze, ani o samochodzie ochrony jadącym cały czas z tyłu, ani nawet o własnej przeklętej krwi i przeklętych zdolnościach. U Wiery co w sercu, to na języku, ale na twarzy tylko uśmiech i radość. Niczego więcej nie da się tam zobaczyć. On też się cieszy. Nawet jeśli nie jest całkiem człowiekiem. Ziemianinem, nikt mu nie zabroni radości! Tym bardziej, że ma przy sobie to, co najważniejsze: Wierę, Nadieżdę i Lubow – wiarę, nadzieję i miłość.
Nieoczekiwanie sen – ten pisany małą literą – zmienia się w Sen. Jest w wielkim mieście wśród ogarniętego paniką tłumu; ludzie przypominający Ziemian, choć mają dziwne ubrania, jakby utkane ze srebrnych wstążek i jasnych gałganków miotają się po placu, a może jakiejś innej otwartej przestrzeni przypominającej plac. Miejsce jest ogromne, trudne do ogarnięcia wzrokiem, a mimo to ludzie nie mieszczą się. I jest ich coraz więcej – napływają niczym fale przypływu. Gdzieś daleko, na krawędzi placu, widzi wysokie wieże wieńczące budynki – te zbudowane nie z kamienia, metalu i szkła, lecz jakby odlane w całości z plastiku. Ludzie biegną, mkną, uciekają od tych gigantów, gniotą i odpychają się nawzajem, robią wszystko, by dotrzeć na sam środek placu, gdzie rośnie pagórek z ciał; rozdeptywani jęczą, duszą się, krwawią, ale tłum wciąż się wspina – niektórzy z wyrazem przerażenia na twarzy, inni z wściekłością i uporem, nie zważając na to, że łamią żebra i kruszą kości leżących.
Co to takiego?... Dlaczego?.. – myślał Corcoran, nie rozumiejąc ani przyczyny strachu, ani powodu ucieczki do tego miejsca pod niskim szarym niebem, gdzie nie ma ani kryjówki, ani osłony, gdzie można co najwyżej paść na stertę zduszonych i zdeptanych trupów. Gdy tak rozmyślał, ziemia pod jego nogami zadrżała – raz drugi, za każdym razem silniej – a na niebie nieoczekiwanie wybuchła łuna, blada przypominająca rozmazane chmury. Niczym brudnofioletowe płótno z trzepotem pokryła miasto, budynki czy też wieże zaczęły pękać i walić się. Były bardzo wysokie – miały dwa, może trzy kilometry. Padając, posyłały w powietrze lawinę odłamków lecących we wszystkie strony. Zamęt, jęki, krzyki stały się nie do zniesienia, ludzie uciekli z domów, lecz to ich nie uratowało: gigantyczne wieże padały, ziemia drżała od uderzeń, a każdemu upadkowi towarzyszyło potworne, nieludzkie wycie tysięcy umierających i rannych. Corcoran – bezradny, zduszony przez tłum, wleczony to w jedną, to w drugą stronę – niemalże fizycznie czuł wiszące nad placem przerażenie. Nieuchronność śmierci była tym straszniejsza, że zginął niejeden człowiek, nawet nie tysiąc ludzi, lecz cały naród; świat odchodził w niebyt, dobiegała kresu wielka cywilizacja, a na jej miejsce nadciągały ciemne wieki chaosu.
Potworne uderzenie w skroń, ból pod sercem, krew płynąca z ust... Zimno, ciemność, zapomnienie...
Jęknął i obudził się.
Obok koi zgięty, niemal dotykając brodą kolan, siedział Klaus Sybel. Wzrok Corcorana przemknął po sylwetce mężczyzny i zatrzymał się na zegarze. Czwarta dwadzieścia, wachta Okiego Yamaguta, drugiego nawigatora... Na fregacie spokój... Sny, nad którymi Corcoran nie panował, przenosiły go na Ziemię albo w inne miejsca, czyniąc widzem i uczestnikiem dziwnych i dawno zapomnianych wydarzeń, lecz gdy tylko otworzył oczy, z powrotem czuł się kapitanem. Osobą odpowiedzialną za załogę i okręt, za życie piętnastu osób. To było najważniejsze. W każdym razie wtedy, kiedy znajdowali się w kosmosie.
Usiadł, spuścił nogi z koi, zakaszlał i powiedział:
– Yamaguto, raport. – Głos miał spokojny.
– Nic nowego, kapitanie – dobiegło z wokodera. – O trzeciej trzydzieści siedem z flagowego nadeszło potwierdzenie rozkazu, że mamy iść dotychczasowym kursem. Kontynuujemy oddalanie się od granicy systemu.
Corcoran skinął głową. Do następnego skoku, który przeniesie ich na Gondwanę, pozostała niecała doba. Potarł dłońmi skronie, ziewnął i wbił wzrok w ścianę. Tam, nad pulpitem zapasowym i biurkiem pełnym zapisanych kryształów i wszelkich innych drobiazgów, wisiał portret i dwie duże fotografie. Na jednym hologramie – mama i ciocia Io, na drugim – Wiera z dziewczynkami. Między tymi dwoma obrazami mieściło się całe życie – ponad trzydzieści pięć lat. Z portretu namalowanego farbami patrzył na Corcorana wujek Paweł – taki, jaki był dwa lata przed śmiercią. W mesie fregaty był jeszcze jeden portret Litwina, w mundurze i ze wszystkimi odznaczeniami, ale Corcoran niezbyt go lubił. Wujek Paweł był mu znacznie bliższy niż komodor Litwin, kosmonauta, desantowiec i bohater.
Sybel poruszył się na wąskim siedzeniu, podniósł głowę i zapytał:
– Ciężko ci, Paul?
– Ciężko – przyznał się Corcoran.
– Któryś z tych Snów?
– Tak. Chyba trafiłem na Zaćmienie... – Corcoran wzruszył ramionami. – Skąd niby mam wiedzieć! Było tam miasto z bardzo wysokimi domami, które padały i rozlatywały się w fontannach odłamków. Ludzie szukali ratunku na jakiejś odkrytej przestrzeni przypominającej plac, na darmo jednak, budynki rozgniatały ich a odłamki... Widziałeś kiedyś salwę ze swomów?... Tamto było bardzo podobne tylko w innej skali.
– Dużo było tych ludzi?
Corcoran oszacował rozmiar placu i wysokość wież majaczących na horyzoncie. Zachmurzył się.
– Miliony. Pięć, może dwa razy tyle.
– Czyli to Pierwsze Zaćmienie – z pewnością w głosie oznajmił Sybel. – W okresie, który potem nastąpił, zaczął się niż demograficzny. Milionowe miasta już nie istniały.
Historię rasy faata znano z informacji zebranych przez Litwina podczas przymusowego pobytu na okręcie Obcych. Dane były fragmentaryczne, do tego pochodziły nie od żywych istot, nie od Io, która nie rozumiała pojęcia historii, lecz od quasi-rozumnego biokomputera sterującego ogromnym okrętem gwiezdnym. Mimo to, eksperci ZSK mieli niezłą ogólną wiedzę. Wiedziano, że rozwój cywilizacji na macierzystej planecie faata dwukrotnie przerywały globalne kataklizmy – zwane w ich terminologii Zaćmieniami – oddzielone od siebie w czasie o pięć do ośmiu wieków. Ostatnia katastrofa, Drugie Zaćmienie, wydarzyła się dwa tysiące lat temu i wśród długowiecznych faata nadal można było spotkać świadków tragedii.
Sybel zagryzł suche blade wargi.
– Pierwsze Zaćmienie... dwa i pół, a może nawet trzy tysiące lat temu... Oczywiście waszych, ziemskich. Ciekawe! Sądziłeś, że wspomnienia zacierają się podczas przekazywania z pokolenia na pokolenie, lecz oto najwyraźniej zachowały się informacje od bardzo dalekiego przodka.
– Niekoniecznie – zaprotestował Corcoran, szczękając zamkiem kombinezonu. – Być może przodek był nie tyle odległy, ile długowieczny. Io mówiła na przykład że pośrednik Aiwe liczył prawie dwa tysiące lat.
Gdy tylko to powiedział, skrzywił się – nie miał najmniejszej ochoty zaliczać Aiwe do swoich przodków. Sybel jak zwykle zrozumiał go bez słów i wydął w uśmiechu wąskie usta.
– W okresie między Zaćmieniami nie było długowiecznych osobników. W ciągi tych paru wieków żyło co najmniej piętnaście pokoleń. Nie, Paul, to dawne wspomnienia, bardzo dawne. Twój mózg... Corcoran wstał, wsunął koję i ze złością machnął ręką.
– Do diabła z nim, z moim mózgiem! Powiedz lepiej, dlaczego wszyscy zebrali się na tym przeklętym placu? Rozumiem, że chcieli uciec jak najdalej od budynków, ale mogli przecież biec na pola, łąki, do lasów... jednym słowem na wieś. Co ich poniosło na plac?
Sybel, kronikarz i etatowy interpretator jego Snów, pokręcił głową.
– Lasy, łąki, pola... Przed Zaćmieniem nie było takich elementów krajobrazu! Miasto zajmowało dwa kontynenty w strefie umiarkowanej, a na lądach w rejonie równika uprawiano trawę, żeby nie zdechnąć z głodu. Wysoka trawa o dużej zawartości białka była surowcem dla przemysłu produkującego syntetyczną żywność.
– Skąd to wszystko wiesz? – zapytał Corcoran, a potem machnął ręką i zaczął wkładać buty. – Zresztą pewnie masz rację...
Sybel tylko uśmiechnął się tajemniczo. Rzeczywiście miał rację. Jako oficer tajnych służb ZSK, a do tego doktor psychologii i lingwistyki korpusu naukowo-badawczego, studiował problem faata tyle lat, ile Corcoran żył na świecie. Wiedział o nich wszystko, co udało się ustalić na podstawie informacji Litwina i podczas badania wraku okrętu gwiezdnego, w trakcie przesłuchań Io i dzięki sekcjom tych nielicznych zwłok, które na Antarktydzie nie zostały roztarte na plamę. Znał nawet język faata i posługiwał się nim nie gorzej niż Corcoran – oczywiście, jeśli nie liczyć myślomowy. Telepatią Sybel raczej nie władał. Chociaż Corcoran nie był tego stuprocentowo pewien.
– Co ci się śniło oprócz miasta i ginących ludzi? – zapytał go Klaus.
– Wiera – odpowiedział z uśmiechem i popatrzył na fotografię. – Wiera i moje dziewczynki. Słoneczny dzień, leśna droga, którą jechaliśmy. Wiera ubrana w coś liliowego, dobranego do koloru oczu, Luboczka i Nadiusza w żółtych sukienkach, jak dwa niedojrzałe dmuchawce... Ale to nie ma nic do rzeczy. To jest osobiste.
– Wszystko jest osobiste i wszystko ma coś do rzeczy – burknął Sybel, również spoglądając na zdjęcie. – Sny przychodzące od przodków faata to cenne informacje, a osobiste... to, co ty uważasz za osobiste... to oznaka stabilności. Mam na myśli stabilność psychiczną. Miłość do żony i dzieci, do matki, uczucia wdzięczności i przyjaźni... – podniósł wzrok na portret Litwina. – Masz normalne sny i normalne reakcje, Paul. Hmmm... ludzkie, nie takie jak u faata.
Uśmiech Corcorana lekko zbladł.
– Dziękuję, uspokoiłeś mnie. Wychodzi na to, że mimo wszystko nie jestem potworem. Swoją drogą, ciebie też darzę uczuciem wdzięczności i przyjaźni.
– Ajt t’tesi – powiedział Sybel w języku faata. – Miło mi.
2
PAUL
CORCORAN: DWA MIESIĄCE
PO
INWAZJI PLUS CAŁE
ŻYCIE
Szpital bazy księżycowej
sierpień 2088 rok
– Aaa! Aaa!
– Przyj, dziewczyno, przyj... o tak... już widać główkę...
– Aaa! Aaa!
– Wygląda na to, że damy radę bez cesarki, doktorze Straub.
– Tak, doktorze Gromow. Pacjentka jest chuda, ale krzepka. Mimo wszystko oficer desantowiec floty kosmicznej... Siostro, jeszcze ligniny! Tutaj i tutaj! Tutaj powiedziałem!
– Aaa!
– Siostro, czemu się pani tak ręce trzęsą? Nie widziała pani nigdy porodu?
– Nie, nie widziałam, doktorze Straub! Żeby nie w wodzie, nie na oddziale porodowym, bez znieczulenia, bez...
– Niech siostra zamilknie!
– No, no, doktorze Straub... Monika ma rację, tak rodzono siedemdziesiąt lat temu. I to chyba tylko w Chinach i Indiach...
– Gromow, pan też zamilknie. A może pan wie, jak na dziecko zadziałają środki przeciwbólowe? Na TO dziecko? Pan co, dokumentów nie podpisywał? Nie wie pan, co to za chłopak?
– Według badań prenatalnych normalny chłopczyk.
– Normalny czy nienormalny, zobaczymy, kolego, za jakieś dwadzieścia lat. Przyj, kobieto... już niedużo zostało...
– Aaa! Aaa!
– Tak, tak... Jeszcze troszeczkę... Świetnie! Wyskoczył jak korek z szampana!
– Aaach...
– Siostro... Moniko, do pani mówię!... Proszę odciąć pępowinę i wysłać do analizy! Gromow, podaj jej coś na uspokojenie. Niech się prześpi. Żanna, umyj dziecko i na wagę z nim!
– N-nie trzeba, doktorze... n-nie chcę spać... synka... dajcie mi synka... aaach.
– Jeszcze się z nim nabawisz, moja śliczna. Śpij! O tak... Żanna, waga!
– Cztery dwieście, doktorze Straub. Śliczny chłopak. Proszę spojrzeć, uśmiecha się!
– Tylko bez sentymentów, proszę! No, niech mu się przyjrzę... Na oko najzwyklejszy chłopak na świecie... Jak pan uważa, doktorze Gromow?
– Dwie ręce, dwie nogi, pięć palców, jedna głowa... hmmm... cała reszta jak u chłopaka... Zdecydowanie nie potwór. Powiedziałbym nawet, że miły. Oczy szare, po matce. Jak dla mnie, nie ma w nim nic z faata.
– A widział ich pan, tych całych faata?
– Widziałem, doktorze Straub. Trupy na zdjęciach, a zdjęcia w relacji z okrętu Tymochina. Oczy mają całkiem inne, tęczówka jest srebrzysta i wypełnia niemal całą gałkę oczną, włosy ciemne i...
– Zdecydowanie za wcześnie na rozmowy o włosach. Zewnętrznie wszystko w porządku, ale chciałbym spojrzeć na organy wewnętrzne.
– Przeprowadzimy introspekcję?
– Tak, nie zaszkodzi. Żanna, zanieś go na badanie. Jeszcze chwileczkę, koledzy... siostry i doktorze Gromow... Przypominam o zobowiązaniu, które podpisaliśmy, i o tym, że jesteśmy nie zwykłymi medykami, lecz funkcjonariuszami ZSK. Odebraliśmy dzisiaj poród kapitan Abigail McNeal. Ojcem chłopca jest świętej pamięci kapitan Richard Corcoran. Nic więcej nie wiemy.
Szpital bazy księżycowej,
sierpień 2088 roku, kilka dni później
– Słoneczko moje, kochany mój, maleńki... – Cmok, cmok, cmok. – Zgłodniałeś...
– Przytrzymaj mu główkę, Abbie. Masz dobre mleko, tłuste. Mały szybko się najada.
– Tak, siostro Żanno. Jest śliczny, prawda?
– Oczywiście, dziewczyno, oczywiście. Śliczny maluch! Wiem, co mówię. Sama mam trójkę... Trzech synów i dwie wnuczki od najstarszego.
– Gdzie oni są?
– Średni służy na Barakudzie, najmłodszy na Orionie, a najstarszy nie wstąpił do floty. Jest malarzem. Był malarzem...
– Dlaczego był, siostro Żanno?
– Zginął, Abbie. Niedawno... I jego żona, i moje maleńkie wnuczki też zginęły... Świeć Panie nad ich duszami... Wszyscy zginęli, Abbie, gdy nad Liège wybuchła maszyna faata...
– Niech pani nie płacze, siostro Żanno, proszę, niech pani nie płacze... Proszę spojrzeć, uśmiecha się do pani... Mój synek...
Smoleńsk, dom w dzielnicy Chołmy,
2089 rok
– Pawle, idzie do ciebie... patrz, jak ładnie idzie... a teraz do Io... Poznałeś wujka Pawła i ciocię Io, maleńki, prawda?
– Ta. Tata Pasza, tiotia O. Na oczki! Tiotia O!
– Chce, żebym go wzięła na ręce?
– Tak, Io. Podobasz mu się. Jesteś taka piękna!
– Jaki cieplutki... jaką ma delikatną skórę... i zapach... pachnie tym, co pije Pawle, nie podpowiadaj, przypomnę sobie... tak, mleko... Pachnie mlekiem. Zdumiewające!
– Dziwi cię to, Io? Dlaczego? Przecież już widziałaś dzieci, nieprawdaż?
– Widziałam, ale nie trzymałam na rękach. A poza tym one były... jak to się mówi?... aha, cudze. Nie mogłam ich dotknąć. Wiem, że dotykać można tylko swoich dzieci albo tych, które zna się bardzo dobrze. Tak się przyjęło na Ziemi.
– A u was?
– U nas, w Nowych Światach, nie spotykałam dzieci.
– Nawet gdy byłaś mała?
Milczenie.
– Abbie, niech mały pobawi się z Io. O tutaj, w piaskownicy... A ja chciałbym się przejść. Pokaż mi swój sad. Wiśnie... zdaje się, że to są wiśnie? Prawda?
– To nie wiśnie, Pawle, to śliwy. Wiśnie rosną za domem.
– Chodźmy tam.
– Dlaczego?
– Chcę ci coś powiedzieć. Nie pytaj Io o dzieci. Bino faata nie mają dzieci, tylko potomków. Następne pokolenie tho, robotników, żołnierzy albo pilotów.
– Czyż potomkowie nie są dziećmi?
– Nie całkiem. Mówiłem ci: nie daj się zwieść zewnętrznemu podobieństwu między nami. Podobieństwo fizjologiczne jest ogromne, nawet na poziomie komórkowym, ale ich świat jest urządzony inaczej i nie ma w nim miejsca dla dzieci. Ich zdaniem dzieciństwo to okres nieproduktywny, dzieci niczego nie dają, a więc potrzebują, zabierając społeczeństwu masę zasobów. Poza tym dzieci są słabe, to najsłabsze ogniwo w biologii każdej rasy: najbardziej podatne na choroby i śmierć w razie wojny czy katastrofy naturalnej. Słabość jest wprost proporcjonalna do długości dzieciństwa. Podczas Zaćmień pierwsze ginęły zawsze dzieci, a wraz z nimi ginęła pula genetyczna... Ponadto im więcej trzeba czasu, by osiągnąć dojrzałość, tym większe są koszty utrzymania nowego pokolenia. To nieracjonalne, rozumiesz?
– Ale czy można poradzić sobie inaczej? Przecież faata to ludzie jak my!
– Można. Oni stosują sztuczne zapłodnienie. Płody dojrzewają w ciałach ksa... specjalnej kasty... w ciągu pięciu, sześciu tygodni. Bardzo szybko, pod wpływem specjalnego promieniowania, tak jak to przydarzyło się tobie na ich okręcie. Potem niemowlę umieszczane jest w inkubatorze... nie całkiem inkubatorze, raczej w urządzeniu do przyśpieszonego rozwoju fizjologicznego. Io nie potrafiła opisać tej maszynerii. Wie tylko, że wyszła z niej po mniej więcej roku jako dorosły człowiek. Dorosły, władający językiem i nawet z pewnymi umiejętnościami zawodowymi... Oto całe jej dzieciństwo. Dla niej dziecko to cud nad cudy.
– A ona sama... to znaczy wy oboje... ty i ona..
– Nie, Abbie, nie będziemy mieć dzieci. Kasta tho jest bezpłodna.
– Przecież bezpłodność można leczyć!
– To nie choroba, nie bezpłodność ziemskiej kobiety. Jej organizm po prostu nie wytwarza niezbędnych gamet. Z tym nic nie można zrobić. Badali ją najlepsi specjaliści i na bazie księżycowej, i tutaj, na Ziemi... badali bardzo dokładnie, możesz mi wierzyć! Ale nie w tym rzecz.
– Nie w tym! Przerażasz mnie, Pawle! W takim razie w czym?
– W tym, że świat faata jest racjonalny od początku do końca. Starość jest równie nieproduktywna jak młodość i dlatego tho nie żyją długo. – Długa, długa przerwa. Potem: – Nie wiem, ile jej jeszcze zostało.
Smoleńsk, dom w dzielnicy Chołmy,
2093 rok
– Paul, powiedz: „T'taja orr n’ukuma sirend’agi patta".
– Tjetaja orrr nukuma sirentachi pata... Dobrze, ciociu Io?
– Nie, mój mały, nie. Nie tjetaja, tylko t’taja, nie nukuma, tylko n’uk’uma... Masz taki śliczny, elastyczny języczek, ułóż go tak, jak trzeba. Posłuchaj jeszcze raz: „T’taja orr n’uk’uma sirend’agi patta"... A teraz powtórz.
– T’taja orrr n’uk’uma sirenfagi patta!
– Dużo lepiej. Orr, orr, wystarczy orr... Nie trzeba tak długo przeciągać. A w słowie sirend zakończenie jest dźwięczne: sirend, sirend, sirend’agi. Lepiej zamiast mówić, śpiewaj. Zaśpiewamy razem?
– Tak, ciociu Io. T’taja orr n’uk’uma sirend’agi patta.
– Świetnie, mój kochany! Rozumiesz, co to znaczy?
– Sirend wyszedł na słońce i wygrzewa się na ciepłych kamieniach. Sirend to taka jaszczurka z błyszczącą niebieską skórą... Żyje na Nowych Światach. Opowiadałaś mi o nich...
– Na jednym z Nowych Światów. Na T’harze... To świat, gdzie mieszkałam.
– Jest dalej niż Mars?
– Dalej, Paul.
– Dalej niż Jowisz?
– Dużo dalej. Leży na granicy ramienia Galaktyki, światło biegnie stamtąd całe dwa stulecia.
– Tęsknisz za nim?
– Nie, raczej nie... Nie miałam tam bliskich, a tutaj jesteś ty i twoja mama, i Paweł... A poza tym na Ziemi jest dużo ładniej niż na T’harze.
– A ja i tak chcę zobaczyć T’hara. Gdy dorosnę, będę kosmonautą i polecimy tam wszyscy razem: ty, ja, wujek Paweł i mama.
– Obawiam się, że nie ucieszą się tam z naszej wizyty.
– Dlaczego?
– Wyjaśnię ci to, ale nie teraz. Później. Teraz powinniśmy mówić w faata’liu, żebyś wszystko dobrze rozumiał. Nie zapomniałeś, co to takiego faata’liu?
– Pewnie, że nie zapomniałem. To język bino faata.
Smoleńsk, dom w dzielnicy Chołmy,
2094 rok
– Mamo, dlaczego wujek Paweł płacze?
– Jak to płacze, synku? Na jego twarzy nie ma łez.
– Płacze. Czuję. Tutaj. – Dziecięca rączka dotyka czoła. – I ty też płaczesz. Mamo, dlaczego?
Długie milczenie.
– Pewnie masz rację, mój drogi. Oboje płaczemy, wujek Paweł i ja. Ludzie rozpaczają, gdy odchodzi ktoś bliski. Odchodzi na zawsze. Nie chciałam ci mówić... Io umarła. Czy rozumiesz, co to znaczy?
– Kass’iro tan... Chciałem powiedzieć, że rozumiem i nie rozumiem. Umierają starzy, a ciocia Io była młoda i taka piękna... Jak mogła umrzeć?
– Wiesz, że ona nie była człowiekiem... nie ziemskim człowiekiem. My żyjemy siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, a nawet sto lat, a Io nie mogła tyle przeżyć. Była faata.
– Ale mówiła mi, że faata żyją bardzo długo i nigdy się nie starzeją. Czy to nieprawda?
– Są różni faata, mój drogi, tak jak na Ziemi są różne narody. Faata tacy jak Io żyją krótko.
Milczenie.
– To ona więcej do nas nie przyjdzie? Nigdy? Nie będzie mnie uczyć, rozmawiać ze mną w faata’liu, opowiadać o T’harze, o Nowych Światach i wielkim okręcie, na którym przyleciała na Ziemię? Nie chcę tak! Chcę, żeby żyła! Czy to takie trudne, po prostu żyć?
– Są rzeczy, na które nie mamy wpływu. Trzeba się z nimi pogodzić, odważnie znieść smutek i żal. Popatrz na wujka Pawła... siedzi na ławce w naszym sadzie, ma smutne oczy, ale bez łez. Silny człowiek z tego naszego wujka...
– Ale w środku ma tylko ciemność. Czuję, wiem... Nie ma łez, ale płacze... – Przerwa. – Pójdę do niego, mamo, dobrze?
– Idź, synku.
Smoleńsk, dom w dzielnicy Chołmy,
listopad 2094 roku
– Synku, to pan Klaus Sybel z ZSK. Będzie...
– Przepraszam panią, ale wystarczy Klaus. A ty musisz być Paul... Paul Richard Corcoran... Jesteś bardzo podobny do mamy. Jaki masz wspaniały pokój... tyle fotografii, same hologramy... Widzę, że jest na nich kapitan Litwin... tutaj na Merkurym, tutaj w pasie asteroid... A to gdzie?
– Na Ajaksie. Tam są dwa słońca, panie Klausie, zielone i czerwone.
– Mów mi Klaus, chłopcze. Zgoda, jestem od ciebie starszy, ale tylko trochę, raptem dwadzieścia lat. To drobiazg, prawda? Fajny masz pokój... i okna wychodzą na ogród... a w ogrodzie kwitną astry... Powiedz mi, dlaczego wyłączyłeś te dwa zdjęcia, to i to?
– Mama mówi, że taki jest zwyczaj: nie włączać programu przez czterdzieści dni. To hologramy cioci Jolandy. Ona umarła, Klausie.
– Chciałeś powiedzieć: hologramy Io?
– Chciałem powiedzieć Jolandy, bo tak ją nazywali wszyscy oprócz mnie, mamy i wujka Pawła. Ale ty jesteś z ZSK, więc wiesz, że miała na imię Io.
– Wiem. Włącz, proszę, te dwie fotografie. Włącz dla mnie, na pięć minut.
Milczenie.
– Piękna... Szkoda, że tak krótko mieszkała z wami...
– Nie mieszkała tutaj. Mieli z wujkiem Pawłem własny dom.
– Przejęzyczyłem się, Paul. Chciałem powiedzieć: z nami, na Ziemi. Była twoim przyjacielem?
– Tak, Klausie.
– A masz innych przyjaciół?
– Kolę. Mieszka w tamtym domu z wieżyczką. Widzisz, Klausie? O tam. Rewami... I jeszcze Sieriożę i Pietię. Są braćmi, ale Pietia to maluch, a z Sieri pójdziemy razem do gimnazjum, tak powiedziała mama. Ale jeszcze nie prędko za rok... prawie...
– Ale nie zapomnisz tego, czego cię nauczyła Io? Na przykład faata’liu?
– Postaram się nie zapomnieć, ale oprócz cioci Io nikt nie zna faata’liu, nawet wujek Paweł. Sierioża... chciałem nauczyć Sieriożę, ale on wszystko wymawia źle i nie umie strzelać językiem. A teraz, kiedy nie ma cioci Io...
– Ale jestem ja. I znam trochę faata’liu, i umiem strzelać językiem. Tc, tc, tc. Słyszysz? Wiesz, po co przyszedłem?
– Po co, Klausie?
– Przyszedłem rozmawiać z tobą w faata’liu. Powinniśmy mówić, ty i ja, bo inaczej zapomnimy, a tak nie wolno. Język wroga trzeba znać... wroga albo przyjaciela, zależy, gdzie cię los rzuci. Rozumiesz?... Widzę, że nie wszystko jeszcze rozumiesz, ale z czasem pojmiesz. Będziemy ze sobą rozmawiać, Paul. Oczywiście, nie zastąpię ci Io, nie jestem ani trochę ładny i nie przypominam faata, ale dużo o nich wiem. Opowiem ci wszystko, co wiem. I my... może też zostaniemy przyjaciółmi
Milczenie. Niemalże bezwiednie mentalna macka dotknęła obcego umysł przylgnęła na chwilę i odskoczyła.
Dziwny jest ten Klaus Sybel... Dziwny, ale wygląda na to, że chce dobrze. Chce rozmawiać... Rzeczywiście, chce rozmawiać...
– Ajt t’tesi – powiedział chłopiec w języku faata. – Miło mi.
Majorka, obóz dla dzieci Green Scout w pobliżu zatoki Alcudia,
lato 2099 rok
– Paul? Nazywasz się Paul Corcoran? Czyli Paolo. Ja jestem José Gutiérrez z Barcelony.
– Hiszpan?
– Ha, Hiszpan! Jestem Katalończykiem, Paolo! Mój dziadek mówi, że jesteśmy prawdziwymi Iberyjczykami, nie to co ci... – Obraźliwy gest. – A ty skąd jesteś ze Szwecji?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Wszyscy Szwedzi są rudzi i ty jesteś rudy.
– Jestem z Rosji, José.
– Ha, kłamiesz! Rosjanie nie noszą takich imion! Jak nic jesteś Szwedem! Czy to źle być Szwedem?
– Pewnie dobrze, ale nie jestem Szwedem. Moja mama jest Irlandką, ojciec był Austriakiem, a ja mieszkam w Rosji, w Smoleńsku.
– Dlaczego? I dlaczego ojciec był?
– Dlatego, że umarł, a mama postanowiła, że w Smoleńsku będzie nam lepiej. Tam mieszka wujek Paweł.
– Twój nowy ojciec?
– Nie, przyjaciel mojego ojca, kapitan Paul Litwin. Teraz dowodzi Dreznem.
– A niech mnie! Kapitan floty kosmicznej, tak? Czytałem o Inwazji... Ten sam Litwin? Wieniec Chwały, Purpurowe Serce, Order Komety i... i...
– Ten sam Litwin, José. Był desantowcem... i mama... i mój ojciec... Latali na Skowronku.
– Desantowcy, a niech mnie! Widziałem rano, jak skaczesz w tym... jak go tam... aha, w bloku nieważkości! Nieźle! Masz to po rodzicach, prawda? Po desantowcach? A moi... moi zawsze sprzedawali wino. Dziadek sprzedawał, teraz ojciec sprzedaje... A ja nie chcę. Gdy dorosnę – robi ogromne oczy – polecę na Plutona. Tam przylecieli ci... jak im tam... aha, loona eo! Potrzebują najemników, żołnierzy! Więc ja...
– José, dlaczego chcesz być najemnikiem? Źle ci na Ziemi?
– Dobrze, dobrze, ale nudno! A dziadek mówi: w nas, Katalończykach, płynie gorąca krew....
Smoleńsk, gabinet kapitana Litwina w jego domu,
zima 2102 roku
– Klausie, dlaczego spotykamy się tutaj?
– Bo muszę ci powiedzieć coś ważnego, a to jest najlepsze miejsce na taką rozmowę. Twoja mama i wujek Paweł też tak uważają. Abbie, twoja mama, bardzo się boi, nie wie, jak zareagujesz... Być może będziesz chciał pobyć sam. Są rzeczy, którym mężczyzna powinien stawić czoło w samotności, a ty, Paul, jesteś już mężczyzną, masz czternaście lat. Jeśli będziesz chciał zostać, masz hasło i klucz. Komodor Litwin zostawił je dla ciebie.
– Klausie... Nie gniewaj się, Klausie... Ale... skoro muszę dowiedzieć się o czymś ważnym, dlaczego od ciebie, a nie od mamy albo od wujka Pawła?
– A jak myślisz?
Cisza, słychać tylko trzask polan w kominku.
– Myślę, że jesteś specjalistą. Psychologiem. Służysz w ZSK i badasz faata. Pewnie ze wszystkich ludzi na świecie wiesz o nich najwięcej... – Przerwa... – Nasza rozmowa dotyczy bino faata?
– Słuszny wniosek, mój chłopcze. Bino faata, Abbie McNeal, twojej mamy, Pawła Litwina, Richarda Corcorana i czasów, gdy byli więźniami na okręcie obcych. A także innych ciekawych momentów i zabawnych ludzi, takich jak Günter Foss, zbawca Ziemi... Na tym dysku znajdziesz pełne sprawozdanie o tym, co się naprawdę zdarzyło. Obejrzysz go, gdy wyjdę. Ale najpierw porozmawiamy. Powiedz, czy czasami nie zauważasz u siebie czegoś dziwnego?
– Dziwnego? Nie... raczej nie.
– Nie? Podpowiem ci. Nie dziwi cię, że mówisz w faata’liu?
– Ty też mówisz.
– Przeszedłem operację, skomplikowaną operację krtani. Widzisz, struny głosowe i podniebienie faata są zbudowane nieco inaczej. Ziemianie po prostu nie potrafią opanować poprawnej wymowy. Oprócz mnie i ciebie... jeśli nie brać uwagę specjalnych wokoderów. Ale nie to jest najważniejsze... w twoim przypadku nie to. Zauważyłem, że wychwytujesz sens nieznanych zdań, a czasem nawet nie wypowiedzianych myśli. Odkąd wszedłeś w okres dojrzewania, zdarza się to coraz częściej... Nie zastanawiałeś się, skąd ten dar? Nie drżyj, nie ma w tym nic złego. Masz takie zdolności i już, mój drogi.
– Klausie, teraz rozumiem, o czym mówisz. – Przerwa. – Klausie... boję się Klausie...
– Nie ma powodu do strachu. To nie wada, lecz odziedziczony dar. No, zmobilizuj się, zajrzyj do mojej świadomości, do mózgu... Ile zwojów ma stary Klaus? Piątka się znajdzie?... O, już widzę uśmiech...
– Teraz boję się jeszcze bardziej. Odziedziczony dar? Dlaczego odziedziczony.
– Dlatego, że Richard Corcoran nie był twoim ojcem. Wyjaśnię ci... Słuchaj uważnie.
Smoleńsk, dom w dzielnicy Chołmy,
zima 2102 roku
– Mamo, Klaus powiedział mi...
– Wiem, co powiedział ci Klaus. Nie chcę o tym rozmawiać. Jesteś moim synem, krew z krwi, kość z kości... I to się liczy.
– Oczywiście, mamo. Ale i tak zapytam... nie, nie o to, co ci zrobili na okręć o coś innego. Klaus dał mi materiały o metamorfie, o Günterze Fossie... To nie bajki? Widziałaś go?
Westchnienie ulgi.
– Widziałam. Na własne oczy.
– Opowiedz!
– Wujek Paweł wie więcej. Kiedy wróci...
– Kiedy wróci, zapytam go, ale ty też powinnaś mi opowiedzieć! Skąd się wziął ten Foss i jak wyglądał. I dlaczego...
Smoleńsk, lekcja w dwunastej klasie Pierwszego Gimnazjum,
marzec 2105 roku
– ...analizując rosyjską, a właściwie rosyjskojęzyczną literaturę tego okresu, bez trudu dostrzeżemy przejawy rozczarowania i nihilizmu, co nietrudno wytłumaczyć ogólną sytuacją w końcu dwudziestego i na początku dwudziestego pierwszego wieku. Z jednej strony rozpad wielkiego mocarstwa, gwałtowny upadek ekonomiczny i obniżenie stopy życiowej większości społeczeństwa, z drugiej prostaccy nuworysze, leniwi urzędnicy, chciwi oligarchowie i ich niekończąca się uczta podczas dżumy. Tak jawi nam się Rosja tych lat, a to, oczywiście, musiało znaleźć odbicie w procesach twórczych. Weźmy na przykład utwory takich pisarzy, jak...
– Pasz, hej, Pasz...
– Co, Sierioża?
– Widziałeś nową dziewczynę? Tę, co przyszła do dziewiątej klasy?
– Jaką dziewczynę?
– Wierkę Kowalową. Ja ją skanerem... kilka razy... nikt nie zauważył... Uważaj... zaraz ci prześlę fotę na pocketer...
– Zaraz nas przyłapią i wywalą z zajęć. Zapomniałeś o ekuterze?
– ...okres upadku, który będziemy dziś omawiać, trwał do przełomu lat dwudziestych i trzydziestych dwudziestego pierwszego stulecia. Wtedy powstał, między innymi, specyficzny rodzaj horroru. Weźmy jako przykład powieść „Nie”...
– Zapomnij o ekuterze, trochę go podkręciłem. Popatrz, Pasza, jaka dziewczyna! Zobacz drugie zdjęcie! Zrobiłem od dołu, jak szła po schodach... Ale nogi!
– Przecież to jeszcze smarkula. Piętnaście lat od wczoraj.
– No, my też nie jesteśmy starcami. W każdym razie ja. A poza tym... – Że niby co z ekuterem zrobiłeś? Już nas namierzyli. Co w nim podkręciłeś, ośle. Przerwa w przekazie wykładu.
– Siódmy blok! Siemionow i Corcoran! Wynocha z audytorium!
– Olgo Wasiliewna, my...
– Siemionow, powiedziałam wynocha, znaczy wynocha! Widzę, co macie na ekranach! Jeśli jeszcze raz spróbujecie...
Smoleńsk, dom w dzielnicy Chołmy,
maj 2105 roku
– Mamo, to Wiera.
– Dzień dobry, moja droga. Jestem Abbie. Uczysz się razem z Paulem?
– Nie, ciociu, jestem dopiero w dziewiątej klasie.
– Tak, oczywiście. Jesteś jeszcze... – zacięła się – jeszcze taka młoda.
– Mamo, chciałaś powiedzieć: „Jesteś jeszcze dzieckiem”.
– Nieważne, co chciałam powiedzieć, ważne, co powiedziałam. Wiera nie jest dzieckiem. Jest młodą dziewczyną. I do tego bardzo miłą. Aż dziw, że zwrócił, uwagę na takiego rudego głuptasa.
– Dziękuję, ciociu. Postaram się szybko dorosnąć.
– Bez pośpiechu, dziecino. Wszyscy rośniemy, potem starzejemy się i nic na to nie można poradzić... Podoba ci się u nas?
– Bardzo! Taki śliczny ogród! I bez... Lubię zapach bzu.
– Paul, narwałbyś bzu dla Wiery. Chyba wiesz, że dziewczętom trzeba dawać kwiaty? Wejdź, moja droga. Napijesz się herbaty?
Smoleńsk, brzozowy zagajnik w dzielnicy Chołmy,
lipiec 2105 roku
– Kiedy lecisz, Pawełku?
– Pojutrze, jaskółeczko.
– Na Bajkonur?
– Na Bajkonur.
Ciężkie westchnienie.
– To tak daleko... Zapomnisz o mnie...
– Prędzej zapomnę, że rano wschodzi słońce...
Odgłos pocałunku.
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
sierpień 2105 roku
– Słuchacze, róóóównać! Szybko! Ty, rudy, zamknij paszczę i nie szczerz zębów! Powtórzcie, kim jestem!
– Sierżant Cocks, sir!
– Nie słyszę, patałachy!
– Sieeeerżant Cocks, sir!
– Tak lepiej... Tak, jestem Brian Cocks, prawdziwy diabeł, i przez sześć lat będę dla was wrzodem na tyłku. Zrobię z was mężczyzn! Żołnierzy desantowców i prawdziwych facetów! Ja... Rudy, powiedziałem: zamknąć paszczę i nie szczerzyć zębów!
– Proszę o pozwolenie zabrania głosu, sir!
– Czego?
– Mamy w drużynie trzy dziewczyny, z nich też pan zrobi prawdziwych mężczyzn?
Groźna, pełna napięcia cisza. Potem:
– Taaaak... Widzę, że mamy tu mądrale... Z jednej strony nieźle: mamy być nie piechurami, tylko desantowcami. Z drugiej: wymądrzać się wolno na piątym roku. Na piątym i ani dzień wcześniej! Ty, rudy draniu! Jak ci tam?...
– Paul Richard Corcoran, sir!
– Aha, Paul Richard... Co tam leży, Paulu Richardzie, o tam, na ziemi?
– Niedopałek, sir!
– Właśnie tak, niedopałek. Trzeba go pochować. Dzisiaj w nocy, o trzeciej zero zero, weźmiesz łopatę i do szóstej rano wykopiesz mogiłę metr na metr, trzy metry głębokości. Na środku położysz niedopałek, siądziesz obok niego w pozycji lotosu i będziesz na mnie czekał. I niech cię Bóg ma w swej opiece, jeśli mogiła będzie za mała! Jasne?
– Tak jest, sir!
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
wrzesień 2105 roku
– Panie i panowie, to jest bojowy skafander-symbiont. Trzeba go założyć w ciągu minuty. A to MP-43M, miotacz plazmy, zmodyfikowany model czterdzieści trzy. najpotężniejsza broń, jaką dysponujemy. Co, Pawłowa, za ciężki? Nie szkodzi, przywykniesz. Teraz...
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
luty 2106 roku
– Ty, ty i ty! I jeszcze ty, Bajramow! Rzygaliście, osły? Test w nieważkości niezaliczony. Pakujcie manatki!
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
marzec 2106 roku
– Jestem kapitan Janodrian, wasz wykładowca astronawygacji. Nawygatorzy z was, oczywyście, jak z kozego ogona patefon, ale podstawy trzepa znać. Trzepa, bojs! Zacznemy od systemu współrzendnych...
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
maj 2106 roku
– Tak, szanowni kadeci... Wszyscy, kogo nie wykopali won, są tutaj? Widzę wszystkich... W takim razie zaczniemy przydział obowiązków. Dickinson, Astachowa, Barre, Tuang, do kambuza. Klemienow, Dębski, Pawłowa, Reed, zajmiecie się trawnikiem koło koszar i żeby mi trawki stały równiutko jak żołnierze w szyku. Uważajcie, majowa trawka jest bardzo delikatna. Brau i Larsen, do dyspozycji porucznika Romanieckiego, potrzebuje ludzi do noszenia ciężarów. Ty, Sażyn, do lazaretu, podłogi szorować... Taaak, kto nam jeszcze został? A, dwa kibelki, damski i męski! No, to jak zwykle dla najsprytniejszych. Paul Richard Corcoran!
– Tak jest, sir!
– Żeby mi kafelki błyszczały jak pancerz na krążowniku!
– Tak jest, sir!
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
lipiec 2106 roku
„Kochana Mamo, kochana Wiero, pamiętacie, oczywiście, że na pierwszym roku mamy zakaz jakichkolwiek kontaktów z bliskimi, ale dzisiaj odwiedził mnie Klaus i ubłagałem go, żeby przekazał Wam ten dysk. Nie martwcie się, ze mną wszystko w porządku, jestem zdrowy, pełen energii i jak na razie mnie nie wylali. Żyje nam się nieźle, opieka taka, że lepszej być nie może. Tutaj w ogóle ludzie są bardzo mili, szczególnie sierżant Cocks – przekroczył już pięćdziesiątkę, Ty, Mamo, możesz go pamiętać. Opowiedz Wierze, jaki z niego dobry i życzliwy wychowawca. Bardzo chciałbym Was zobaczyć, ale letni urlop nam się nie należy. Gdy wujek Paweł wróci z Astarte, przekażcie mu pozdrowienia ode mnie i powiedzcie, że...”
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
2107 rok
– Kadet Corcoran! Za szybko rozwiązaliście test z czytania glifów. Złamaliście zabezpieczenia i ściągnęliście rozwiązania?
– Nie, sir! Jak tak można!
– No, no... Czasem mam wrażenie, że wyciągacie rozwiązania prosto z mojej głowy.
– To jest znacznie bliższe prawdy, sir.
– Dowcipkować będziecie później, kadecie. Przejdźcie do następnego zadania.
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK,
lipiec 2108 roku
– Poznajmy się, kadeci: jestem waszym instruktorem pilotażu. Na początku będziemy latać na kani. Maszyna stara, ale pewna, można nią i na Marsie lądować, i na Wenus. Zakładam, że teorię pilotażu opanowaliście...
Wenus, przestrzeń nad Równiną Umarłych,
2109 rok
– Wsteczny ciąg, kadecie! Kurs na trzecią! I nie leź w tę chmurę! Teraz dobrze... równo, nie śpiesz się... Nie szarp rękami, nogami nie przebieraj, tutaj nie ma pstryczków-elektryczków, masz tylko kokon i hełm kontaktowy. Teraz szybciej! Jeszcze szybciej! Nie boisz się? Widzę, że się nie boisz, co najwyższej nieco obawiasz. To dobrze. Na Ziemi latałeś, na Marsie latałeś i na Merkurym... Pamiętam, świetnie latałeś... Ale to Wenus, żeby ją tak! Tu każdemu mózg się lasuje i ręka drży... teraz dawaj do góry! Mocniej! Nie chcemy, żeby nas piorun trafił! Zmiataj znad tej piekielnej równiny! Wyżej, wyżej, wyżej! Nie wtrącam się, nie jestem instruktorem, tylko pasażerem albo strzelcem z dziurą w brzuchu. Krwawię, rozumiesz? Uratujesz mnie, dowieziesz do bazy na orbicie, będziesz nie kadetem, a pilotem. Dawaj, Paul, dawaj! Ja, chłopcze, się nie wtrącam...
Bajkonurska Akademia Kosmiczna ZSK, pokój przyjęć dowódcy,
2110 rok
– Grupa, równać! Komodorze, grupa B piątego roku gotowa do instruktażu! Dwunastu żołnierzy i sierżant Cocks!
– Widzę. Kadeci, spocznij! Informuję, że dzisiaj o piątej dwadzieścia pięć rano separatyści Raji Alego napadli na misję Czerwonego Krzyża i obóz uchodźców w Lucknow. Grupa desantowa z krążownika Joanna d’Arc odparła atak, rozproszyła bandytów i prowadzi pościg. Uciekinierzy skryli się w dżungli i podążają w stronę nepalskiej granicy. Liczebność oddziału: do dwustu osób. Zostaniecie zrzuceni tutaj i tutaj w dwóch grupach, jedna pod dowództwem kapitana Romanieckiego, druga sierżanta Cocksa. Wasze zadanie: podejść bandę z flanki, odciąć od przedgórza i zniszczyć, współpracując z desantem Joanny d’Arc. Kapitanie!
– Tak, sir!
– Proszę wziąć pocketer. Są tam mapy i niezbędne dane. Łączność ze mną i krążownikiem natychmiast po przybyciu na miejsce, potem co pół godziny. Aha, jeszcze jedno... Kadeci! Zginęło ośmioro pracowników misji, są też ofiary wśród uchodźców, co najmniej dziesięć osób. Przypominam: to nie jest misja szkoleniowa. – To akcja bojowa.
Dżungla w stanie Uttar Pradesh, górny bieg rzeki Raptee,
2110 rok, czterdzieści minut od początku operacji
– Gdzie... Chrrr... Gdzie jestem? Gdzie jestem, do diabła?
– Na moich plecach, sierżancie. Jak dobrze, że odzyskał pan przytomność.
– To ty, Corcoran? A gdzie reszta?
– Czworo idzie za mną. Sażyn nie żyje, Tuang jest ranny, ale może iść. Panu... panu, sir, laser odciął stopę. Są też pewnie inne rany... Dopadła was rakieta: pana i Wańkę Sażyna. Wanię na śmierć... Ciało niosą Barre i Larsen, Astachowa ubezpiecza.
– Chrrr... Dlaczego nie masz na sobie skafandra?
– Skafander zdechł. Mają miotacze. Stopili łożysko kolanowe. Nie było czasu reperować.
– Zostaw mnie, Corcoran!
– Nie mogę, sierżancie. Tu wszędzie są bagna. Krok w prawo, krok w lewo i bul, bul, bul. Noga boli? Nie powinna boleć, potraktowaliśmy ją witasprejem i podaliśmy środki przeciwbólowe.
– Zostaw mnie, to rozkaz! Zostawcie mnie i trupa! Uciekajcie! Chrrr... Uciekajcie! To roz...
– Corcoran!
– Co, Tuang?
– Stracił przytomność. – Przerwa. – Co robimy, Corcoran?
– Przejdziemy przez bagno, wleziemy w zarośla z tamtej strony i ostrzelamy drani. Idą za nami, ale na bagnach się nie ukryją, za płaska okolica.
– Mają miotacze...
– My też mamy. Tutaj nie wejdą! – Przerwa. – Ależ ciężki ten nasz sierżant... Dobrze chociaż, że przeżył... Kto nas teraz będzie ganiał przez ostatnie pół roku?
Smoleńsk, brzozowy zagajnik w dzielnicy Chołmy,
lato 2111 roku
– Pawełek, Pawełek, mój kochany! Oooo! Pawełek, moje szczęście!
Smoleńsk, dom w dzielnicy Chołmy,
lato 2111 roku
– Paulu, ty z nią tak na poważnie?
– A jakże, Klausie!
– Matka ją akceptuje?
– I matka, i wujek Paweł.
– Akceptują, znaczy... Mmmm... Tak...
– Uważasz, że dziwoląg taki jak ja nie powinien zakładać rodziny?
– Nie jesteś dziwolągiem, Paulu, jesteś człowiekiem o szczególnych umiejętnościach, a to komplikuje sytuację. Co można ukryć przed kobietą, z którą się sypia. Nic, prawie nic, zapewniam cię. Gwarancją twej tajemnicy są jej miłość i oddanie. Jesteś pewien, że nigdy nie przeminą?... Nie, nie śpiesz się z odpowiedzią, tylko czas pozwoli poznać prawdę. Będziesz latał na Tajdze? Odsłuż tam kilka lat, potem decyduj. Zadecydujcie razem. Musi zrozumieć, że życie żony kosmonauty nie jest łatwe, będziecie spędzać razem miesiąc raz na pół roku.
– Masz rację, Klausie, masz rację jak zwykle. Porozmawiajmy lepiej o czymś innym, dobrze? – Przerwa. – Słyszałem, że loona eo chcą zbudować na Plutonie miasto albo stację kosmiczną... Może to właśnie oni są metamorfami? Günter Foss, przecież pamiętasz emisariusza Fossa?... może był jednym z nich?
Suchy śmiech.
– Nie. Na pewno nie był jednym z nich!
Baza księżycowa ZSK, krążownik Tajga, kajuta kapitana,
2111 rok
– Sir, porucznik Paul Richard Corcoran melduje się w związku z przydziałem do grupy pilotów desantowców krążownika.
– Spocznij, poruczniku. Widzę Krzyż Męstwa... Za co zostaliście nagrodzeni?
– Wyniosłem z pola walki rannego dowódcę, sir.
– No cóż, robi wrażenie. Chwileczkę, przejrzę wasze dokumenty... Tak, wszystko w porządku. Proszę iść na pokład F i przedstawić się komandorowi podporucznikowi Gułydze. Dowodzi pilotami desantu. Powodzenia na służbie, poruczniku!
– Dziękuję, sir!
Przestrzeń okołoziemska, pokład krążownika Tajga, seans łączności z Ziemią,
2113 rok
– Mamo, słyszysz mnie, mamo?
– Słyszę i nawet widzę. Mój kochany, schudłeś!
– Nie szkodzi, podtuczysz mnie. Wracam, mamo, wracam! Mam skierowanie do szkoły nawigatorów w Maladze... Będę na Ziemi prawie dwa lata!
– Wiem, synku. Klaus przysłał informacje... mnie i Wierze.
– A ona nic ci nie mówiła?
– To bardzo skryta dziewczyna. Nie mówi dużo, tylko się uśmiecha i rumieni.
– Postanowiliśmy się pobrać, mamo. My...
– Koniec łączności, poruczniku! Twój czas minął, a w korytarzu czeka kolejka. Mam nadzieję, że najważniejsze zdążyłeś powiedzieć.
– Nie, Thyssenie. Nie powiedziałem, że kocham je obie.
System Telmacha, 22 parseki od Słońca pokład krążownika Czyngis-chan,
mesa oficerska 2117 rok
– Kapitan w pomieszczeniu! Baczność!
– Proszę siadać, panie i panowie. Drugi nawigator Corcoran! Wiadomość dla was. Gratuluję Luby! Żona urodziła wam córeczkę. To, zdaje się, już druga?
– Tak, kapitanie Pietrowicz. Dziękuję! Dziękuję, chłopaki! Nino, nie ściskaj mnie tak mocno, jestem w końcu żonaty... Dziękuję, Piotrze, dziękuję, Marat... Kiryle Pietrowiczu, pozwoli pan z takiej okazji?...
– Pozwalam. Powell, szampana! Paul, pozwól na słówko... Mam dla ciebie jeszcze jedną nowinę: awansujesz. Szkolenie w bazie księżycowej, potem funkcja trzeciego oficera na Europie. Kapitan ma takie zabawne nazwisko... Verba... nie, Vrba, Karel Vrba. Słyszałeś o nim?
Przerwa.
– Nie, Kiryle Pietrowiczu. Do tego przykro odchodzić z Czyngis-chana.
– Nie ma czego żałować. Po pierwsze, służba to służba, a po drugie, znasz przysłowie: „więcej okrętów, więcej przyjaciół”? Do tego Vrba to człowiek poważny, a Europa jest pierwszym okrętem nowej serii. To nie krążownik, a cała planeta! Będzie więcej takich. Zbudujemy całą eskadrę do zadań specjalnych. Być może szykują ją do obrony sektora loona eo, ale słyszałem... hmmm... Lepiej niech o tym opowie sam Vrba.
Przestrzeń okołoziemska, stocznia DX-51 pokład krążownika Europa,
kajuta kapitana, 2118 rok
– Ma pan trzydzieści lat, a już jest pan trzecim oficerem na moim okręcie. Jest pan za młody na tak odpowiedzialne stanowisko. Czy pan to rozumie?
– Tak, sir.
– Ma pan jakieś przemyślenia na ten temat?
– Nie, sir.
– Być może uważa pan, że to efekt protekcji komodora Litwina? Wiem, że darzy wielką sympatią pańską rodzinę, a pana traktuje jak syna...
– To drugie to prawda, sir, ale pierwsze nie. Komodor Litwin oddziela służbę od spraw prywatnych. Taki typ człowieka, sir.
– Taki typ, zgadzam się. – Szelest papieru. – Zapoznałem się z opisem pewnej operacji... Osiem lat temu podczas zamieszek w okolice Lucknow przerzucono grupę kadetów, by wsparli desantowców. Część grupy, osiem osób, natknęła się na przeważające siły wroga, jeden człowiek zginął, dowódca został ranny. Pan go wyniósł. Nie tylko wyniósł, ale urządził pułapkę na atakujących bandytów. Wygląda na to, że wiedział pan, ilu ich jest i dokąd idą. To nie jedyny taki przypadek. Przejrzałem raporty o innych pańskich wyczynach... Szczególny talent taktyczny. Jak pan sądzi, Corcoran?
– Sądzę, że raczej przypadek, sir. Czasami mam pioruńskie szczęście.
– Szczęściarz, tak? Załóżmy... – Znowu szelest papierów, potem na ekranie pojawia się jakiś tekst. – Nie mam na ten temat dokładnych informacji, ale mam wrażenie, że włada pan językiem faata.
– Sir, to zbyt trudny język, z nieosiągalną dla nas wymową. Obawiam się, że nie mogę uchodzić za specjalistę w tej dziedzinie. Studiowałem nawigację, pilotaż, analizę systemową, medycynę, zarządzanie personelem...
– Wystarczy, poruczniku, wystarczy! Pańska próba zamydlenia mi oczu... jak kiedyś mówiono... choć godna pochwały, nie powiodła się. Znam pańskie dossier jego oficjalną wersję. Oto kopia. – Jeszcze raz szelest papieru. – A tutaj – skinienie głową w stronę ekranu – tutaj mam inny dokument, otrzymany od tajnych służb ZSK, i on zawiera całą pańską tajną genealogię. To jej i kuratorowi Sybelowi zawdzięcza pan tak szybki awans. – Przerwa. – Wiążemy z panem wielkie nadzieje Corcoran. Gdy wyruszymy do systemów gwiezdnych, gdzie faata założyli kolonie.
Przerwa. Potem:
– Kontratak, kapitanie? O tym pan mówi?
– Tak.
– Co będę musiał zrobić?
– Wszystko, czego będzie wymagała sytuacja, Corcoran. Pan i Sybel jesteście naszymi ekspertami, znawcami języka, poglądów i obyczajów faata. Będziecie naszymi tłumaczami, konsultantami, pośrednikami i jeśli zajdzie taka konieczność wywiadowcami na wrogim terytorium. Prawdopodobnie dostaniecie okręt z napędem konturowym, fregatę albo korwetę. Gdy zbliżymy się do Nowych Światów faata, przeprowadzicie pierwszy rekonesans. W pewnym sensie to pan będzie dowodził siłami, które skierujemy do tego rejonu.
– Oprócz mnie i Sybela jest jeszcze jeden ekspert, sir. Moja matka nie wie zbyt wiele, ale komodor Litwin... Nie włada ich językiem, ale był na Okręcie, walczył z faata, nawet kontaktował się z quasi-rozumem i z tym dziwnym stworzeniem metamorfem Günterem Fossem. On...
– Będzie naszym dowódcą, Corcoran. Jeśli dożyje i zachowa dość sił, by uczestniczyć w ekspedycji.
– Jeśli dożyje? – Nie myśli pan chyba, że wylecimy jutro, mając do dyspozycji tylko Europę? Zaplanowano jeszcze pięć okrętów. Budowa i próbne loty zajmą prawie dekadę. A komodor Litwin ma już swoje lata, jego zdrowie zaś... Sam pan wie najlepiej.
– Mam nadzieję, że mimo wszystko będzie z nami. Z nim czułbym się bezpieczniej, kapitanie.
– Zgadzam się. Ja też czułbym się z nim bezpieczniej.
3
SILMARRI
Układ Gondwana,
2125 rok
Godzinę przed rozpoczęciem wachty kapitańskiej Corcoran poświęcał na obchód jednostki. Obejść Europę, na której przesłużył siedem poprzednich lat, obejść tak po prostu na własnych nogach, było niemożliwe; każdy z dwunastu pokładów ogromnego krążownika rozciągał się co najmniej na kilometr, a wszystkie były zapchane ludźmi, zapasami, bronią i maszynami bojowymi. Poza jednym wyjątkiem – półroczną inspekcją – Europy nie obchodzono, lecz oglądano z mostka, gdzie na wielofasetkowych ekranach widoczne były wszystkie korytarze, segmenty i ładownie okrętu. Ale Komodor Litwin był jednostką niskotonażową, którą spokojnie można było zwiedzić na własnych nogach. Spacerując, wsłuchując się podczas przechadzki w cichy szum silników i wchłaniając emocje oraz myśli załogi, Corcoran czuł jedność z fregatą. Czasami miał nawet wrażenie, że z tyłu, tuż za plecami idzie wujek Paweł – milczący, bezcielesny, ale zadowolony: komodor Litwin jednak uczestniczył w ekspedycji, chociaż nie jako żywa istota. Był bojową jednostką eskadry, okrętem zdolnym przeskoczyć setkę lat świetlnych i zadać miażdżący cios.
Obchód zaczynano od segmentów przylegających do mostka. Zaraz obok w lewej burcie znajdował się punkt dalekiej łączności i drugi mostek z rezerwowym sterem, natomiast na prawej burcie mieściło się główne stanowisko ogniowe wyposażone w anihilator i wszystkie środki zniszczenia, jakimi dysponowała fregata. Dalej umieszczono mesę – największe pomieszczenie na okręcie, jeśli nie liczy ładowni – zblokowaną z kambuzem oraz modułami sanitarnym i medycznym. Zgodnie z wykazem etatów, na okręcie nie przewidziano lekarza, lecz Sigurd Linder, cybernetyk, znał się na aparaturze medycznej, a i sam Corcoran w krytycznej sytuacji mógł obsłużyć reanimator, cyberdiagnostę i autochirurga. Za kambuzem biegł wyłożony plastikiem w kolorze sosny niezbyt długi korytarz z kajutami załogi. Po obu stronach. Kończył się śluzą z przesłonami luków wiodących do wieżyczek artyleryjskich, komór wyjściowych i na dolny pokład – czyli mówiąc po ludzki do ładowni. Dalej, za śluzami, korytarz zwężał się i brzydł, nic nie zakrywało metalowego poszycia, gdyż tę część okrętu przeznaczono na agregaty cybernetyczne, laboratoria szybkich analiz, bloki systemu podtrzymania życia z recyklerami oraz urządzenia wytwarzające sztuczne ciążenie, nie wymagające specjalnej troski ze strony załogi. Na samym końcu górnego pokładu była jeszcze jedna komórka – maszynownia lub inaczej stanowisko techniczne, miejsce pracy Sancha Fernandeza i Sigurda Lindera. Za wysokim przepierzeniem, wzmocnionym płytami z metalu i ceramiki, zaczynał się szyb akceleratora napędu konturowego, do którego z obu stron po bokach przylegały silniczki planetarne, a od dołu – anihilator podobny do ogromnej spiralnej sprężyny. Dostęp tam umożliwiał właz techniczny, lecz ten, tak samo jak maszynownia, był raczej hołdem oddawanym tradycji niż czymś przydatnym. Napęd konturowy czerpiący energię z dowolnego źródła, od promieniowania gwiazd po jednolite pole wszechświata, praktycznie nie wymagał obsługi.
W maszynowni Corcoran przystanął na kilka chwil, by obejrzeć masywne stojaki urządzeń sterujących silnikiem, błyszczące odbitym spokojnym zielonym światłem. Komodor Litwin, unoszący się gdzieś nad jego ramieniem, uśmiechał się z akceptacją.
– Tutaj wszystko w porządku, wujku Pawle – szepnął Corcoran i nieśpiesznie ruszył z powrotem ku śluzie, a stamtąd na dolny pokład.
Podzielono go na dwie ładownie – dziobową i rufową; tę drugą przeznaczono na towary i zapasy, a w wyrzutniach pierwszej czekał unieruchomiony tuzin robotów bojowych, sondy badawcze, para myśliwców typu Sokół i badawczy robot terenowy. Tutaj także, obok specjalnej śluzy, stał mały moduł bojowy podobny do prostokątnego pudła z obciętymi rogami – była to jedna z maszyn ocalałych z katastrofy okrętu faata. Corcoran umiał nią kierować, choć zadanie nie należało do łatwych.
Obejrzał arsenał, pomacał nawet potężne tłoki popychaczy i wrócił na górę, przeszedł wzdłuż cichego korytarza, zerknął na tarczę chronometru w mesie i równo o szóstej zero zero przekroczył próg mostka, gdzie dyżur pełnił nawigator Oki Yamaguto.
– Kapitan na mostku! – Oki wydał rozkaz samemu sobie i energicznie wydostał się z kokonu nawigacyjnego. – Sir, melduję, że podczas wachty nie odnotowano żadnych incydentów. – Pomyślał chwilę i dodał: – Jeśli nie brać pod uwagę przykrych wspomnień męczących pełniącego wachtę. Wachta zdana!
– Wachta przyjęta – odparł Corcoran, siadając na miejscu Celiny Praa, które zachowało wyczuwalny zapach kobiety przypominający mu o Wierze i dziewczynkach. – I cóż takiego cię męczyło, Oki? Obraz śnieżnego Sapporo? Wspomnienia kwitnących wiśni?
Oki Yamaguto, mały krępy Japończyk, który wyglądał, jakby został skręcony ze stalowych żył, smętnie zwiesił głowę. Ironia zmieszana ze smutkiem – wyczuł Corcoran.
– Gdy byłem młody, głupi i skłonny do awantur, popełniłem błąd, kapitanie. I posłuchałem mego czcigodnego ojca.
Oki miał dwadzieścia siedem lat; zbyt mało, by żałować błędów młodości. Co takiego nabroił?... – przemknęło Corcoranowi przez głowę. – Podpalił petardą kimono taty? A może zerwał w ojcowskim ogródku nie tę chryzantemę co trzeba. Telepatyczne umiejętności nie były na tyle silne, by mógł odbierać mętne, niejasne myśli, a takie właśnie błąkają się w świadomości większości ludzi.
– Mój ojciec, komandor Oki Saburo, skierował mnie do tokijskiej szkoły pilotów. To rodzinna tradycja: szkołę tę ukończył mój pradziadek i wszyscy moi dostojni przodkowie służyli potem w Pierwszej Flocie ZSK, chroniąc z nieba Japonię i całą planetę. A ja... – podrapał się za uchem. – Wychodzi na to, że jestem wyrodkiem. Uczyłem się dwa lata, a gdy skończyłem osiemnaście, uciekłem na Plutona do loona eo. To znaczy zostałem najemnikiem.
„Polecę na Plutona. Tam przylecieli ci... jak im tam... aha, loona eo! Potrzeba najemników, żołnierzy! Więc ja...” – zadźwięczał w uszach Corcorana inny głos całkiem dziecinny. Jakże dawno to było! Kiedy?... I gdzie?.. Pamięć usłużnie podsunęła: Majorka, ćwierć wieku temu, smagły chłopiec, José Gutiérrez z Barcelony. Pewnie nie został najemnikiem, raczej sprzedaje wino jak ojciec i dziadek. A Oki Yamaguto, potomek pilotów i nawigatorów, mimo wszystko dotarł na Plutona.
– Jak długo dla nich tyrałeś? – zapytał Corcoran, wspominając, że osobiste akta Okiego nie wspominają o tym epizodzie. – Standardowy kontrakt? Pięcioletni?
– Wystarczyły mi trzy miesiące, kapitanie. W zasadzie jeden, ale wahałem się rozumie pan, giri, gimu, obowiązek samuraja i takie tam... Potem pomyślałem: a to za obowiązek wobec Obcych?... To nie są dzieci Amaterasu, nie ludzie ani nawet nie istoty podobne do ludzi, jak faata... Posłałem do ojca list, błagając o wybaczenie. O mało nie zbankrutował, ale wykupił mój kontrakt. Na kolanach wyprosił, żeby mnie z powrotem przyjęli do szkoły i nie wpisali mi do życiorysu haniebnej historii.
– Dlaczego haniebnej? – zapytał Corcoran. – Setki tysięcy ludzi wstępuje na służbę do loona eo, miliony przeprowadzają się do ich świata. Chińczycy, Hindusi, Arabowie, uchodźcy z Czarnej Afryki, z Brazylii, z Indonezji...
Oki się skrzywił.
– Robią to, bo muszą, sir. Nie mają wyjścia. A ja poszedłem dobrowolnie, jak ostatni głupek, wzgardziwszy obyczajami przodków. To co dla innych jest koniecznością, dla mnie okazało się hańbą!
Było w tym ziarno prawdy. Loona eo byli drugą, po bino faata, wysoko rozwiniętą rasą, którą Ziemianie spotkali w dalekim kosmosie, rasą starą, pozbawioną ambicji podbijania innych światów, lecz nadal posiadającą ogromne bogactwa. Potrzebowali sprzymierzeńców i obrońców, a Ziemianie z przeludnionej planety pełnej wojowniczych plemion świetnie się nadawali do tej roli. Punkt werbunkowy otwarto na Plutonie, gdzie ciążenie cztery razy mniejsze od ziemskiego nie dokuczało zbytnio przybyszom. Za służbę płacili po królewsku – tym, czego najemnicy pragnęli najbardziej: cennymi dobrami lub miejscem na wygodnie urządzonych światach, gdzie każdy, odsłużywszy kontrakt, mógł znaleźć nową ojczyznę. Było to bez wątpienia korzystne dla mieszkańców przeludnionych biednych krajów, takich jak Chiny czy Indie, jednakże Japonia do nich się nie zaliczała. Dumna nacja, pomyślał Corcoran, z przyzwyczajenia analizując impulsy mentalne wysyłane przez Okiego; dumna, niezależna i ogromnie honorowa.
– W moim dossier nie ma o tym ani słowa, sir – powiedział drugi nawigator – ale chcę, żeby pan wiedział.
– Uznajmy, że oczyściłeś sumienie – odpowiedział Corcoran, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Idź, Yamaguto, odpocząć. Za pięć godzin skaczemy na Gondwanę... Zdążysz się trochę przespać.
Nawigator zasalutował i wyszedł. Corcoran, nie zakładając hełmu kontaktowego, popstrykał chwilę klawiszami na pulpicie, wywołał z pamięci KAN-u odpowiedni blok, po czym wydał polecenie wizualizacji. Ekran obserwacji dziobowej dosłownie rozlał się wszerz i w głąb; obraz holograficzny był wyraźny, przestrzenny. Niczym półprzezroczysta taśma zasłonił ściany i sufit mostka, okrągłe oko lokalizatora, pulpit pilotów z rzędami wskaźników podświetlonych na pomarańczowo i zielono. Corcoran westchnął z zachwytem. Przed nim leżał rozpostarty błyszczący ogród Galaktycznej Ekumeny: sto miliardów gwiazd, cefeidy i obłoki rozrzedzonego gazu, mgławice i gorące gwiazdy, błękitne, białe, żółtawe: Spica, Syriusz, Procjon; żółte i pomarańczowe – Słońce i Tau Ceti; czerwone i białe karły; czerwone i żółte olbrzymy – Kapella, Arktur, Aldebaran; przerażające giganty – Rigel, Betelgeza, której jasność setki tysięcy razy przewyższa jasność Słońca. Gromady gwiezdne, Obłok Magellana, Hiady, Plejady, stare gromady kuliste wiszące nad i pod Drogą Mleczną i sama spirala galaktyczna – leżące najbliżej centrum Galaktyki Ramię Strzelca, Ramię Oriona, w którym błyszczy iskierka Słońca, i ciemna, mroczna przepaść szeroka na cztery parseki: Ramię Perseusza. Stamtąd, z niewyobrażalnej dali, przybyli faata i gdzieś tam, ciągle jeszcze poza zasięgiem okrętów Ziemi, ukryty był ich świat – być może centrum ogromnego imperium. Lecz jego granica, trzy planety w dwóch różnych układach, była znacznie bliżej, na skraju Ramienia Oriona: dwadzieścia trzy parseki od Baala, czterdzieści od Gondwany i szesnaście od Nowych Światów, jak nazywali kolonie bino faata. Niecałe osiemdziesiąt parseków, nędzna wielkość w porównaniu z odległościami między ramionami Galaktyki... Bez wątpienia Ziemia miała więcej praw do tego regionu. Loona eo wyjaśnili, że każda gwiezdna rasa dąży do rozszerzenia swej strefy wpływów aż po naturalną granicę do mgławicy z protomaterią, do obłoku wodoru lub luki w przestrzeni kosmicznej – miejsca pozbawionego gwiazd, planet i innych obiektów zdolnych pełnić rolę barier obronnych na wypadek ekspansji sąsiadów. Takie przygraniczne obszary rozciągają się zazwyczaj na odległość trzystu do pięciuset parseków, co stanowiło całkiem akceptowalną gwarancję bezpieczeństwa przed atakami obcej floty czy uderzeniem cybernetycznym. Z tego punktu widzenia Nowe Światy wchodziły w skład strony o strategicznym znaczeniu dla Ziemi, ale była to tylko przykrywka, pretekst do aneksji. Prawdziwy powód, w żaden sposób nie związany z polityką galaktyczną dotyczący tylko faata i Ziemian, był znacznie bardziej ważki: rozgromienie floty Tymochina, ruiny ziemskich miast i miliony zabitych.
Palce Corcorana znowu dotknęły klawiszy i gromady kuliste, Obłok Magellana, świecące jasno centrum Galaktyki umknęły na boki. Jakby mknął niewidzialnym statkiem nie w pianie kwantowej limbusu, lecz w rzeczywistej przestrzeni, mijając w ułamku sekundy słabo świecące mgławice, pojedyncze punkty z otchłaniami czarnych dziur i grona gwiazd rozstępujących się przed nim i znikających za krawędzią ekranu. Mapa gwiezdna przekazana ludziom przez posłańców loona eo była niezwykle stara – pochodziła jeszcze z czasów daskinów. Mimo to były na nim widoczne obie gwiazdy z Nowymi Światami; sterczały na granicy Uskoku niczym dwie pineski, z pomarańczową i białawą główką, wbite w czarny marmur odwiecznej ciemności. Wraz z Alfą Młota tworzyły maleńką grupę gwiazd oddalonych od siebie mniej więcej jednakowo – nie więcej niż o pół parseka. Z Ziemi obiekt ten był niewidoczny; Młot należał do gwiazdozbiorów widocznych z Gondwany.
Wokół Bety Młota, białego karła, krążył Özat; wokół Gammy – pomarańczowej gwiazdy – bino faata zagospodarowali jeszcze dwa światy, Roon i T’har. Oczywiście planet tych nie było na mapie daskinów, gdzie zaznaczono tylko duże obiekty, gwiazdy, czarne dziury i mgławice; zewidencjonowanie miriadów planet, komet, asteroid było ponad siły nawet tej mądrej starożytnej rasy. Ale Ziemianie – naturalnie nie wszyscy, a tylko wybrani – dowiedzieli się o Nowych Światach jeszcze przed spotkaniem z loona eo i otrzymaniem mapy Galaktyki. O trzech planetach na samym brzegu Uskoku opowiadała Io i choć potrafiła o nich przekazać tylko bardzo skąpe informacje, to starczyło ich, by zainteresować ludzi. Bliskie Ziemi położenie, zdatna do oddychania atmosfera, przyjazna grawitacja, korzystny bilans energetyczny – wszystko to kusiło.
O Ezacie Io wiedziała tylko, że istnieje i jest zamieszkany, lecz gęstość zaludnienia jest tam znacznie niższa niż na planetach Gammy Młota. O Roonie miała niewiele większe pojęcie – urodzona na T’harze, tam też spędziła okres inkubacji i kilka późniejszych lat. T’har zdecydowanie nie był światem ze Snów Corcorana – nie mógł się pochwalić ani ogromnym szczodrym słońcem, ani fioletowym niebem, ani rozległymi równinami pełnymi traw i drzew. Większą część T’hara pokrywały skały, kamienie i mech, jednakże obszar równikowy o chłodnym, lecz nie nazbyt surowym klimacie zagospodarowała Wiązka Ain, kilka tysięcy w pełni rozumnych i trzy miliony robotników, tho. Corcoran sądził, że jego wizje przedstawiają raczej Roona, cieplejszą i przytulniejszą planetę, położoną bliżej centralnej gwiazdy niż T’har. Być może jego biologiczny ojciec pochodził z Roona lub przyleciał tam i przeżył wiele lat – znacznie więcej, niż było to dane Io. Ile? Wiek lub dwa? A może trzy? Niewykluczone – wszak należał do najwyższej kasty; potwierdzały to odziedziczone zdolności mentalne.
Corcoran westchnął, wyłączył obraz Galaktyki i jak niewidoczny cień dotknął umysłów swoich podwładnych. Spali, jedni spokojnie, drudzy miotając się w pełnym lęku zapomnieniu; Celina Praa była uśmiechnięta, Okiego męczyło poczucie winy, Jasnej Wodzie, Indianinowi Nawaho, śniło się coś przyjemnego. Corcoran nie miał dostępu do ich snów, mógł uchwycić jedynie błysk towarzyszących im emocji, coś w rodzaju mentalnego echa, które rozbrzmiewało w świadomości śpiących, cichnąc stopniowo. Rozumiał tylko sformułowane myśli i dlatego różnych ludzi „słyszał” różnie: niektórych wyraźnie, niemalże na poziomie sygnału akustycznego i wizualnego, innych mgliście, jakby ich myśli stanowiły pejzaż skryty za rzedniejącą mgłą. Zdaniem Sybela wszystko zależało od potencjału mózgu, przy czym odchylenia bywały znaczne – na Ziemi wciąż rodzili się zarówno geniusze, jak i jednostki ograniczone umysłowo.
Załoga spała. Spali wszyscy oprócz Klausa, który albo udawał śpiącego, albo drzemał, na wpół czuwając, albo skrył się za skorupą nieprzeniknioną nawet dla telepaty. Taka nieokreśloność dawno już przestała dziwić Corcorana, gdyż Klaus Sybel, jego najbliższy przyjaciel, brat niemalże, był osobowością tajemniczą i dziwną. Myślał nadzwyczaj logicznie i jasno, lecz choć jego mózg zdawał się otwarty, nie można było w niego wniknąć głębiej. Paul nie wiedział, czy wynikało to z jego pracy jako oficera w tajnych służbach ZSK, było wynikiem długotrwałych ćwiczeń czy może unikatową cechą intelektu zdolnego odseparować się od cudzych impulsów mentalnych. Tak czy inaczej nigdy nie próbował przebić tej bariery i dotknąć tego sedna. Nie ze strachu, że znajdzie tam coś potwornego, nieoczekiwanego przyjemnego. Po prostu chroniąc własną tajemnicę, szanował sekrety innych.
Godzinę przed końcem wachty załoga obudziła się i mostek szybko wypełnili ludzie. Corcoran przeszedł na fotel kapitański; Praa, Tumanow i Ba Lin – dyżurny pilot – zajęli swoje miejsca. Klaus wszedł do kokonu umieszczonego obok pilota. Wszystko szło zgodnie z planem, znanym i typowym dla okrętu: raporty, taniec glifów nad pulpitem pilotów, cichy głos Celiny Praa odliczającej czas, sylwetki krążowników na ekranie lokalizatora, ożywiony czerwony pasek niespiesznie pełznący w stronę pentalionu... Do tego spokojne nieprzeniknione twarze i bezdźwięczny chór modlitw. Te ostatnie przypominały, że człowiek nie jest tym czym się wydaje; że wygląd zewnętrzny to tylko maska skrywająca strach, lęk, niepewność i pragnienie pokonania słabości, to wszystko, czego ludziom – żołnierzom i kosmicznym wędrowcom – ujawniać nie przystało.
Potem rozległ się przenikliwy dźwięk syreny, mięśnie zadrgały, dalekie słońce Baala znikło i w lewym górnym rogu ekranu obserwacyjnego wybuchł mały, bardzo jasny dysk. Chwila w limbusie i czterdzieści parseków zostało za burtą. Szybciej niż światło, szybciej niż wiatr słoneczny, szybciej niż reliktowe promieniowanie kosmosu. Szybciej niż cokolwiek, co może promieniować i poruszać się, przekazywać zakłócenia, rozchodzić się w rzeczywistej przestrzeni.
Dotarli do systemu Gondwany.
*
Było tutaj pięć planet i trzy pasy asteroid, pozostałości światów, które uległy zagładzie w tak dalekiej przeszłości, że czasu tej katastrofy nie sposób określić. Asteroidy krążyły między czwartą a piątą planetą – dwoma gazowymi gigantami przewyższającymi masą Jowisza; widocznie potężne ciążenie rozrywało ciała niebieskie, które miały pecha dostać się pomiędzy dwa olbrzymy. Każda z tych protogwiazd władała szeregiem satelitów wszelakich form i rozmiarów – piąty świat miał ich ponad setkę, czwarty – osiemdziesiąt. Trzecia planeta, malutka, sucha, jałowa, przypominała Marsa; pierwszą, położoną najbliżej gwiazdy, paliły i topiły burze słoneczne. Wyłącznie druga, Gondwana, nadawała się do życia, które wybrało tę samą drogę ewolucji co na Ziemi. Teraz królował tam rozkoszny miocen – atmosfera zawierała dwadzieścia cztery procent tlenu, panował klimat tropikalny. Miocen zaczął się na Ziemi ok. 25 milionów lat temu. W epoce tej istniały rośliny i zwierzęta niewiele się różniące od współczesnych, pojawiły się nawet małpy człekokształtne, powierzchnię pokrywały lasy liściaste i zamieszkiwały miriady zwierząt, z których część można było nawet uznać za ssaki. Ląd Gondwany podzielił się już na dwa ogromne kontynenty, lecz nie zasiedlono ich, gdyż wciąż żywe było pytanie: zachować miejscową faunę i florę czy przeprowadzić globalne terraformowanie? Ziemscy koloniści i baza ZSK urządzili się na archipelagu w pobliżu stałego lądu. Miejsca mieli aż nadto – wewnętrzne Morze Turkusowe otaczały trzy wyspy wielkości Sycylii i jedna o powierzchni Madagaskaru. Bezpośrednio nad nimi wisiał orbitalny dok, dysponowali także trzema dużymi, umieszczonymi ponad atmosferą satelitami i parą krążowników połączonych w system obronny. Wykorzystywana na razie głównie w celach militarnych Gondwana miała ogromny potencjał turystyczny: przy odrobinie szczęścia mogła z czasem przeistoczyć się w kurort i rezerwat dla myśliwych.
Troje członków załogi podległej Corcoranowi było tutaj już wcześniej. Gdy tylko odwołano stan podwyższonej gotowości, przyszli do mesy oświecić nowicjuszy, jakież to przyjemności ich czekają: kąpiele w morzu, tańce i flirty z miejscowymi nimfami, przejażdżki wierzchem i zachwycające wino ze zmutowanej czarnej porzeczki o owocach osiągających rozmiar gruszek. Corcoran nie przeszkadzał im; zostawił na mostku przy pulpicie tylko Celinę Praa i Ba Lina. Towarzystwo, filiżanka kawy, śmiech i płocha gadanina pomagały rozładować niedawne napięcie. Wyłoniwszy się z niebytu za orbitą piątej planety, eskadra ruszyła w stronę Gondwany, gdzie zamierzano spędzić tydzień lub nieco dłużej, wyładować towary przeznaczone dla bazy i przerzucić na satelity setkę sokołów. Gondwana była ostatnim bezpiecznym punktem podróży ku obcym i wrogim światom, dlatego Vrba, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, miał umocnić tę rubież ludźmi i sprzętem. Nikt nie wiedział, czy grupa specjalna „37” wróci czy zginie i co – zwłaszcza w tym drugim przypadku – zrobią faata: zaatakują ponownie Ziemię czy uderzą w jej kolonie. Odpowiedź na te pytania miała przynieść dopiero przyszłość, na razie na wszystkich okrętach królował spokój i przedsmak krótkiego odpoczynku na ciepłej, gościnnej Gondwanie.
Po chwili namysłu Corcoran odesłał do mesy także Celinę, by wraz z resztą załogi zaznała nieco rozrywki, poluzował kokon, wyciągnął się w fotelu i przymknął oczy. Do końca wachty kapitańskiej zostało siedemnaście minut, nie było żadnych rozkazów od dowództwa, mógł więc pozwolić sobie na chwilę relaksu. Silniki grawitacyjne śpiewały cichutko, Ba Lin podśpiewywał pod nosem coś po chińsku, za przepierzeniem w mesie trwała ożywiona rozmowa, dzwoniły filiżanki, unosił się aromat świeżo parzonej kawy. Corcoran wiedział, że ani o nim, ani o pilocie nie za pomniano i też dostaną swoje porcje – przyniesie je albo Celina, albo Klaus Sybel. Ale dopiero za chwilę. Teraz byli zajęci czym innym: Praa opowiadała Sybelowi coś śmiesznego i Corcoran czuł, jak łącząca ich nić staje się coraz wyraźniejsza i trwalsza Cieszył się z powodu Klausa, który dotychczas zdawał się nie przejawiać zainteresowania kobietami, a może tylko skrzętnie ukrywał przed obcymi tę część swego życia. Co do jednego Corcoran miał absolutną pewność – Klaus Sybel by samotny. Jednakże czas płynie, zmieniając człowieka, nawet gdy ten ma kamienne serce i duszę suchą jak marsjański piasek. Gdy ktoś dobiega sześćdziesiątki, zaczyna rozumieć, że każda szansa jest ostatnia; jeśli nie wykorzystasz daru losu, czeka cię samotna starość, egzystencja bez czułości i ciepła.
Może im się uda? – pomyślał Corcoran, nie otwierając oczu. – Wprawdzie Klaus jest od niej starszy o dwadzieścia pięć lat i nie grzeszy specjalnie urodą, ale takie drobiazgi nie powstrzymają kobiety, szczególnie takiej jak Celina. Wystarczy zajrzeć do jej dossier, by to pojąć. Uparta osóbka! Dzieciństwo w Singapurze spędzone w ubóstwie, siedem prób dotarcia do lokalnej bazy ZSK, nieodparty pęd ku gwiazdom i...
– Meldunek z flagowca, kapitanie – rozległ się głos DuPressa. – Wygląda na to że komodor pana potrzebuje. Przełączyć na mostek?
– Przełącz, Kamilu.
Ba Lin natychmiast przerwał ćwiczenia wokalne, usiadł prosto i napiął mięśnie: gwar w mesie przycichł. Na ekranie obserwacyjnym tuż pod gwiazdozbiorem Młota otwarło się okno i zimne oczy Karela Vrby spojrzały na Corcorana.
– Sir – powiedział wstając i salutując.
– Kapitanie. – Vrba skinął głową, po czym rzucił: – Marzyła się wam kąpiel w Morzu Turkusowym? Tym razem musicie odpuścić. Macie zadanie. Taki tam drobiazg.
W mesie zapanowała kompletna cisza. Są rozczarowani – pomyślał Corcoran. On sam dwukrotnie lądował na Gondwanie i trzeci raz do tego edenu go nie ciągło; przywykł do odpoczynku z Wierą i dziewczynkami. Lepiej zająć się czymś pożytecznym... Co prawda po siedmiu latach służby na Europie pod dowództwem Vrby wiedział, że jego „takie tam drobiazgi” bywają bardzo pracochłonne i w większości przypadków niebezpieczne.
– Słucham, sir.
– Komodor Dickson ma kłopoty. – Dickson był dowódcą bazy ZSK na Gondwanie, czyli stał na czele miejscowej administracji. – Zauważyli obcy statek. Niedawno.
Ba Lin drgnął. W mesie nadal panowała martwa cisza.
– Faata, sir?
– Nie. Raczej nie... To bardzo dziwny statek. Niewykluczone, że w stanie uśpienia. Dryfuje w drugim pasie asteroid, na próby nawiązania kontaktu nie reaguje. – Przerwa. – Przed chwilą rozmawiałem z Dicksonem. Mógłby zniszczyć ten statek... to znaczy sądzi, że mógłby, ale postąpił rozsądniej: zaczekał na nas. W naszym zespole są kompetentni eksperci. Posyłam ci Asenowa i Helgę Swan. Dwaj doświadczeni ksenolodzy plus Sybel... Mam nadzieję, że dadzą radę.
– Czas na wykonanie rozkazu? – zapytał Corcoran.
– Nie więcej niż dwa tygodnie. Dopóki wisimy nad Gondwaną. – Vrba odwrócił głowę, słuchając któregoś z oficerów, i na ekranie lokalizatora od Europy oderwał się jasny punkt. – Eksperci już wylecieli, ich szalupę zostaw sobie, przyda ci się. Sprawdź, o co tam chodzi, tylko ostrożnie. Niepotrzebne nam pobojowisko. Co do rozkazów... O NWZ wiesz?
– Mogę użyć broni?
– Tylko w skrajnym przypadku, po zasięgnięciu opinii ekspertów. Ale eksperci ekspertami, a ja chcę, żebyś posłuchał sam. Przecież umiesz świetnie słuchać... Nieprawdaż, Paulu?
Corcoran skinął głową w milczeniu. Karel Vrba był jedną z niewielu osób znających tajemnicę jego pochodzenia i daru odziedziczonego po faata. Być może w całej eskadrze znaleźliby się tylko dwaj tacy dobrze poinformowani ludzie – komodor i Klaus Sybel.
– Współrzędne przekażę na twój KAN. Bądź ostrożny. Powodzenia! – zakończył Vrba i zniknął z ekranu. Na mostek pośpieszyli starsi oficerowie, Celina Praa i Tumanow, tuż po nich pojawił się Sybel, a w mesie znowu zaszumiało. Jednakże Corcoran nie wyczuwał już niedawnego rozczarowania, co zresztą nie było dziwne: Gondwana ze wszystkimi jej urokami nie przepadnie, a statki Obcych nie trafiają się codziennie.
– Statek! – Cienkie brwi Celiny powędrowały ku górze. – W stanie uśpienia! Co to może znaczyć?
– Myślę, że spotkamy statek, którego załoga nie żyje, albo automatyczną sondę z wyczerpanym zapasem energii – wyraził przypuszczenie Tumanow.
– Prawdopodobieństwo takiego przypadkowego spotkania jest niewyobrażalnie małe – oznajmił cybernetyk Linder, dołączając do grupy na mostku. – Zatem raczej mówimy o aktywnym urządzeniu szpiegowskim. Udaje zdechlaka, ale obserwuje system, do którego przybyliśmy.
– Cóż wiemy o prawdopodobieństwie! – powiedział Sybel. – Na mapie daskinów zaznaczono dziesiątki ras, jeśli więc każda z nich ma flotę liczącą tysiące statków plus sondy bezzałogowe, to...
– Kapitanie! – W luku zamajaczyła masywna sylwetka Kiryła Pielewicza. – Ci ma robić moja sekcja? Rozgrzać anihilator? – Przestąpił próg i na mostku od razu zrobiło się ciasno.
– Tak – odparł Corcoran, wstając. – Wszystkich poza obsadą proszę o opuszczenie mostka. Teraz twoja wachta, Nikołaju. Obliczysz kurs, zameldujesz o planowanym czasie przybycia. Będziemy działać zgodnie z instrukcjami i z uwzględnieniem rad ekspertów. Nie zapomniałeś jeszcze instrukcji NWZ?
Dokument ten, określający zasady postępowania podczas spotkania z obcym i nieznanym statkiem, miał numer i oficjalną nazwę, lecz we wszystkich flotach określano go skrótem NWZ. Nie Wal w Zęby... Przynajmniej nie od razu. Kontakt był procesem delikatnym, wymagającym szczególnej cierpliwości, tolerancji i odrobiny zaufania. Zaufanie było w Galaktyce towarem równie rzadkim jak życzliwa mądrość braci w rozumie. Bajki i nic więcej! Szczególnie gdy chodziło o haptorów i dromów, z którymi zetknęli się już najemnicy służący dla loona eo. Dlatego najważniejszą częścią NWZ było określenie, czy należy strzelać czy uciekać. I kiedy.
Pokład drgnął ledwie wyczuwalnie.
– Szalupa z ekspertami przycumowała – zameldował Ba Lin.
– Pójdę ich przywitać. – Corcoran rzucił okiem na okrętowy chronometr i ruszy w stronę luku. – Wachta zdana!
– Wachta przyjęta – odpowiedział Tumanow, siadając w fotelu przed pulpitem KAN-u. – Chwileczkę, kapitanie. Zaraz obliczę kurs.
*
– Nigdy czegoś podobnego nie widziałem – burczał Iwan Asenow, ksenolog specjalista obcych technologii. – Nie przypomina modułów bojowych faata, nie ma też nic wspólnego ze statkami loona eo, dromów i haptorów.
– Po prostu sterta szarego błota – zauważyła Helga Swan. Oboje ksenolodzy niedawno służyli razem z Corcoranem, dlatego pamiętał doskonale, że specjalnością Helgi jest transinformatyka, a dokładniej rozszyfrowywanie sygnałów i symboli języków Obcych.
– Nigdy nie widziałem... Po prostu sterta błota... – powoli powtórzył Corcoran – No, eksperci, co jeszcze mądrego powiecie? Czym mnie ucieszycie?
Wraz z Klausem Sybelem i pilotem Sierym było ich pięcioro. Odziani w skafandry siedzieli w szalupie, pod przezroczystym pancerzem kabiny zapchanej przyborami Swan, deszyfratorami, czujnikami optycznymi i akustycznymi i wszelkiego rodzaju urządzeniami sygnalizacyjnymi. Jakiś kilometr od nich, wycelowawszy broń w obcą jednostkę, wisiał Komodor Litwin, a prosto na kursie zastygła ta sama kupa błota, która prawdopodobnie była statkiem Obcych lub skrywała go pod szarą skórą z mnóstwem narośli i zmarszczek. Jeśli był to kamuflaż, to zupełnie niedorzeczny – obiekt zdecydowanie różnił się od asteroid, kamiennych i metalowych obiektów pobłyskujących ostrymi krawędziami w świetle dalekiej gwiazdy.
– Igor – powiedział Corcoran do pilota – oblećmy toto dookoła i sfotografujmy wszystkie szczegóły. Tylko wypuść reflektory. Myślę, że cztery wystarczą...
– Tak jest.
Ze stanowisk nad kabiną wystrzeliły cztery kapsuły, poleciały w różne strony i rozbłysły, zalewając jasnym światłem dziwną konstrukcję. Stateczek zaczął okrążać je niespiesznie, utrzymując cały czas dystans kilkuset metrów. Cicho zaterkotały holokamery.
– Silnik – mamrotał wyraźnie skonfundowany Asenow. – Władco Pustki, gdzie to draństwo ma silnik? Musi przecież jakoś się przemieszczać...
– Nie reaguje na sygnały – powiedziała nachylona nad przyrządami Helga Swan. – Cisza na wszystkich częstotliwościach poza zakresem IR.
– Profil?
– Rozkład normalny. Temperatura około stu dwudziestu kelwinów. Paulu, może podlecimy bliżej? Przesonduję powierzchnię intraskopem i wtedy...
– Nie trzeba – rzucił nagle milczący do tej pory Sybel. – Nie trzeba intraskopu, koleżanko. Mamy przed sobą statek silmarri, a ten pagórek skierowany w stronę gwiazdy to moduł dokujący. Jeśli nieco podniesiemy temperaturę, wejdziemy do środka.
– Sezamie, otwórz się... – Asenow chciał podrapać się po karku, ale ręka dotknęła hełmu. – Skąd to wiesz, Klausie?
– Z meldunku komodora Litwina i protokołów z rozmów przeprowadzonych z Io. Czyżby pan, Iwanie, nie znał ich? Ma pan przecież dostęp do tajnych akt!
– Oczywiście, że je przeglądałem. – Asenow wyglądał na z lekka oszołomionego. – Jednakże nie pamiętam...
– Trzeba było czytać, czytać uważnie, a nie przeglądać. Faata są wrogami silmarri i zebrali mnóstwo informacji na ich temat – sucho zauważył Sybel. – Za pozwoleniem, Paulu... Jeśli podlecimy do tego wzgórka podobnego do japońskiej czapki i oświetlimy go reflektorem, a jeszcze lepiej dwoma, to śluza otworzy się i wejdziemy do środka. Myślę, że to całkowicie bezpieczne.
Corcoran wahał się przez sekundę, po czym skinął na pilota.
– Igor, wykonać. Podciągnij tam wszystkie reflektory. Szalupa ruszyła ku stożkowatemu wybrzuszeniu. Dwie świetliste kule płynę przed nią, a dwie za nią, oświetlając nierówną szarą powierzchnię jakby ulepioną z kawałków gliny.
– Jak wyglądają u tych silmarri systemy obronne? – zapytała Helga Swan z nerwowym uśmiechem na twarzy. – Jakieś automaty obronne? Komputery pilnując roboty, coś jeszcze?
– Statek jest dobrze uzbrojony, ale jeśli się nie mylę, nie ma na nim typowych środków obrony.
– Dlaczego?
– Dlatego, moja droga, że silmarri nie są ludźmi, myślą inaczej i nie potrzebują ani komputerów, ani robotów. Statku broni załoga... lub mówiąc bardziej precyzyjnie, zbiorowy rozum mieszkańców.
Dwa reflektory podpłynęły do górnej części śluzy. Tę część statku skrywał ciężki masywny kadłub o średnicy pół kilometra nie dopuszczał światła, przez co zdawało się, że gwiazdy świecą wyjątkowo jasno.
Corcoran pstryknął klawiszami interkomu.
– Praa? Mówi kapitan. Podejmujemy próbę przeniknięcia na obcy statek.
– Zrozumiałam, sir. Jesteśmy w pełnej gotowości bojowej.
Kształt stożka nieoczekiwanie uległ zmianie – wyciągnął się ku górze, zgiął i zaczął przypominać dziób drapieżnego ptaka. Przez pancerz statku przebiegły fale, stożek, wchłaniając je, rósł w oczach, był coraz szerszy i dłuższy, a po chwili jego powierzchnię po obu stronach przecięły czarne linie. „Dziób” nieśpiesznie rozchyl się; dolna połowa odjechała jak zawieszona na łożyskach szczęka. Promienie reflektorów oświetliły obszerne pomieszczenie. Śluza mogłaby bez trudu pomieścić szalupę, ale Corcoran – przechwyciwszy pytające spojrzenie pilota – pokręcił przecząco głową.
– Nie, zostaniesz tutaj, Igorze. W razie czego będziesz nas ubezpieczał.
Przezroczysta kopuła przesunęła się, otwierając kabinę. Teraz od pustki dzieliły ich tylko hełmy i elastyczna tkanina roboczych skafandrów. Pozbawione egzoszkieletu były lżejsze od bojowych, dzięki czemu dało się z nich korzystać bez specjalnego przygotowania. Z całej grupy tylko Corcoran potrafił się poruszać w skafandrze bojowym, no, może jeszcze Sybel. Ale on rzadko mówił o swych umiejętnościach.
Zamocowawszy na ramieniu holokamerę, Corcoran odbił się i poleciał w otwartą paszczę śluzy. Jego ruchy były pewne, pełne wdzięku i rozważne jak u każdego kosmonauty przyzwyczajonego do nieważkości, w której nie można chodzić ani biegać, lecz trzeba skakać i latać. Jeden z wiszących za burtą stateczku reflektorów posłuszny rozkazowi przytłumił blask i podążył za człowiekiem.
Za kapitanem skoczył Sybel, potem Asenow. Helga Swan, wbijając paznokcie w oparcie fotela pilota, patrzyła, jak znikają w śluzie obcego statku. Strach sparaliżował ją; Corcoran czuł to równie wyraźnie jak niezłomny spokój Sybela i ciekawość Asenowa. Wspomniał opowieści wujka Pawła, wyrywkowe dane o silmarri, które przekazał Litwinowi mechaniczny quasi-rozum, a może istota kierująca przybyłym z Nowych Światów statkiem. Wedle tych informacji silmarri byli dziwną rasą – gigantyczne robaki nie posiadające indywidualności, nie mające ani oczu, ani nóg, ani płuc, ani żołądka. A jednak podróżowali po kosmosie i nie można ich było bynajmniej nazwać nieszkodliwymi, o czym przekonało się wielu – nie wyłączając faata, którzy stanęli im na drodze.
– Helgo, jeśli nie chcesz, nie musisz iść z nami – rzekł miękko Corcoran. – Zostań na statku z Igorem.
– Pójdę.
Zdecydowanym ruchem, jakby skacząc w nieznaną głębię, pokonała dzielącą ich przestrzeń. Teraz cała czwórka stała w śluzie – obszernym pomieszczeniu w kształcie walca ciągnącym się w głąb statku na kilkadziesiąt kroków. Wzdłuż ścian biegło sześć ułożonych spiralnie szerokich rynien, skupiających się w oddalonym końcu korytarza, przy zaworze pierścieniowym przypominającym mocno zaciśnięte mięsiste wargi.
– Gródź – ocenił Sybel. – Myślę, że trzeba na nią poświecić.
Świetlista kula rozbłysła jaśniej i ruszyła w stronę zaworu.
– Nie trzeba zbytnio podnosić temperatury. O, tyle wystarczy... To bardzo czuły mechanizm.
– Rynny – powiedział Asenow, patrząc dookoła. – Jeśli poruszają się nimi, masa ich ciała musi być większa niż u człowieka. Powiedziałbym, że znacznie większa, nawet o rząd wielkości.
– Niewykluczone. – Sybel patrzył, jak otwierająca się powoli mięsista gardziel przybiera kształt pierścienia. – Komodor Litwin po obejrzeniu nagrań na okręcie faata oszacował ich rozmiar na jakieś sześć metrów długości i półtora metra średnicy. Ale mogą rozciągać ciało, osiągając...
– Ogromne węże! – przerwała mu drżąca Helga Swan. – Każdego z nas mogą połknąć jak królika!
– Bzdura – burknął Sybel. – Jak mają łykać, skoro są pozbawione przełyku i układu trawiennego? Przyjmują pokarm przez skórę.
Corcoran nie uczestniczył w dyskusji, wytężał swój wewnętrzny słuch, by złowić choćby echo fali mentalnej. Na próżno! Nie było ani informacji wizualnych, ani dźwiękowych, ani nawet ciepła towarzyszącego dotknięciu cudzego umysłu... Mógł przysiąc, że statek jest pusty albo dryfuje wśród asteroid z martwą załogą na pokładzie. Przez zawór pierścieniowy przeszli do następnego pomieszczenia. Było ogromne – prawdopodobnie zajmowało całe wnętrze statku, rozciągając się na setki metrów w górę, w dół i na boki. Błyszczące w świetle reflektora cienkie kryształowo czyste płyty różnych kształtów połączono w chaotyczną, niezrozumiałą dla ludzkiego umysłu konstrukcję; płaszczyzny przecinały się i łączyły pod ostrymi i rozwartymi kątami, tworząc trójwymiarowy labirynt z setek, a może nawet tysięcy niewielkich komór. Komórki te nie miały ani ścian, ani podłogi, ani sufitu, a jedynie obramowanie usiane mnóstwem dziur – okrągłych, o średnicy około metra. Tu i ówdzie na zewnętrznej części poszycia wzdłuż łączeń płyt ciągnęły się giętkie węże albo kable z ciemniejszego materiału, otwierające się na końcach szerokimi głębokimi czaszami podobnymi do ogromnych tulipanów albo lilii z okrągłymi płatkami i kilkoma pręcikami. Przez tę zapełniającą całą przestrzeń strukturę, sprawiającą wrażenie nieskończonej, delikatnej i przezroczystej niczym zjawa astralna, prześwitywał centralny rdzeń – masywny, długi, jakby odlany z pochłaniającego światło czarnego graniastego szkła. Prawdopodobnie przebiegał przez statek od dziobu aż po rufę, jeśli takie pojęcia obowiązywały także tutaj.
– Miałeś ochotę obejrzeć silnik? – Sybel trącił łokieć Asenowa. – Wygląda na to, że to on. Ta czarna rura.
Ksenolog kiwnął głową.
– Zgadzam się. A skoro rura, to znaczy, że mamy przed sobą napęd konturowy. Z tego wniosek, że przemieszczają się w limbusie. Ciekawe, jak obliczają kierunek i długość skoku? Nie widzę...
– Ekranów, chipów molekularnych, czujników, sensorów i tak dalej? – z uśmiechem przerwał mu Sybel. – Nakrytego stolika też nie ma ani fanfar na cześć naszego przybycia. To nie ludzie, Iwanie, nie zapominaj o tym! Nie ludzie, lecz istoty całkiem innego rodzaju.
– Mnie to mówisz? Ksenologowi? – Tym razem na twarzy Asenowa zagościł uśmiech. Iwan zadarł głowę i wbił wzrok w kryształowe płyty. – Najwyraźniej mogą rozciągać ciała i przemieszczać się przez te otwory... oczywiście w nieważkości... a półkuliste konstrukcje na ciemnych kablach czy też żyłach przypominają elementy systemu sterowania... Co o tym sądzisz, kapitanie?
– Nic. Zapamiętuję wygląd miejsca i komentarze specjalistów.
Corcoran dotknął umocowanej na ramieniu kamery. Wbrew jego woli w świadomości powstał wyrazisty obraz: ogromne robaki szybko i płynnie ślizgają się w kryształowym labiryncie, to zwinięte w białawy kłębek, to rozciągnięte na paręnaście metrów, pochylają się nad czaszami, wsuwają do nich pozbawione oczu głowy, a może ogony i zamierają, stając się jednym gotowym do działania, obdarzonym intelektem stworzeniem. Był niemal pewien, że to nie wytwór wyobraźni a echo rzeczywistości, tym bardziej że wizja niezwykle przypominała Sen, choć śniony na jawie. Co prawda, nie mógł mieć źródła w pamięci genetycznej – trudno byłoby uwierzyć, że któryś z przodków obserwował żywych silmarri, i to na pokładzie statku. Najwyraźniej odziedziczony dar nie ograniczał się do Snów i zdolności do komunikacji mentalnej, lecz pozwalał na znacznie więcej...
Zatrzeszczał analizator włączony ręką Helgi Swan.
– Jest tu atmosfera, ale rozrzedzona – powiedziała. – Azot, tlenek węgla, metan, gazy szlachetne i związki organiczne... dziwne, urządzenie nie potrafi ich rozpoznać. Pokarm silmarri?
Popatrzyła na Sybela, ten jednak tylko wzruszył ramionami.
– Być może. Nie wiem. Mam za mało informacji. Pochodzą tylko z tych źródeł, o których wspomniałem. W ogóle o silmarri wiadomo niewiele. Na przykład nasi przyjaciele loona eo nic o nich nie wiedzą i wiedzieć nie chcą. Po prostu przepuszczają ich przez swój sektor i nigdy nie wchodzą z nimi w konflikt.
– Wygląda na to, że mamy szczęście – powiedział Asenow. – Zdobyliśmy bogaty materiał do badań: cały statek, najwyraźniej porzucony.
Klaus Sybel chrząknął, zerknął na Corcorana, ale ten ledwie zauważalnie pokręcił głową – nie, kolego, niczego nie czuję.
– To błędny wniosek, Iwanie. Silmarri nie porzucają statków, bo nie mają innego domu. To galaktyczni wędrowcy... Każdy statek to rodzina i jeśli dobrze na tym poszukamy, też ją znajdziemy.
– Jakoś nie mam ochoty na poszukiwania – wyjąkała pobladła Helga Swan.
– Lepiej przyniosę ze statku swoje przybory i zabiorę się do analiz.
– Słusznie. My mimo wszystko poszukamy.
Sybel odepchnął się czubkiem buta i przeleciał przez otwór w wiszącej pod skosem ściance. Corcoran i Asenow popłynęli za nim, to chwytając za krawędzie dziur, to podskakując na przezroczystych płytach, które okazały się giętkie i sprężyste jak batut. Wspinali się i zniżali, śledząc kierunek ciemnych żył, zaglądając do półkulistych nisz usianych przyssawkami – być może były to urządzenia komunikacyjne. Można było odnieść wrażenie, że Sybel wie, dokąd ich prowadzi; Corcoran nagle zrozumiał, że segmenty o dziwnych kształtach i jak się okazało, różnych rozmiarach – nieduże niczym mesa na Komodorze Litwinie albo ogromne jak ładownia – nie są przeznaczone do mieszkania ani pracy. Tę funkcję spełniał sam statek, a te przezroczyste sprężyste powierzchnie odgrywały rolę pajęczych nici, stanowiąc oparcie dla ciał mieszkańców i służąc jako linie komunikacyjne łączące ich nawzajem, a także z powierzchnią statku, silnikiem, śluzami i całą resztą maszynerii. Olśnienie przyszło nieoczekiwanie w postaci myśli, że cały ten statek, wypełniająca go pajęczyna, korytarz napędu hiperświetlnego, podobne do kwiatów czasze – wszystko to jest raczej obiektem biologicznym niż urządzeniem z metalu, ceramiki i plastiku. Skąd to wiedział? Pytanie nie bezzasadne, a jednak pozostające bez odpowiedzi. Wiedza nie objaśniała samej siebie.
Odeszli jakieś dwieście metrów od śluzy, gdy Sybel przystanął i nakazując czujność, uniósł rękę. Giętka płyta pod ich nogami łączyła się z pięcioma lub sześcioma innymi – były ułożone pod kątem, tworząc coś w stylu piramidy trzy razy wyższe od człowieka; w sąsiednich segmentach takiej samej wielkości na końcach czarnych łodyg rozkwitały kwietne czasze, a na wierzchu majaczyła graniasta powierzchnia szybu akceleratora – w odczuciu Corcorana najciekawszy obiekt. Jednakże Sybel patrzył w dół, tam gdzie ziała obszerna jama, której dno pokryte było białawą mgłą. Po chwili Corcoran zauważył, że ta przypominająca obłoki masa rozpada się na oddzielne fragmenty, niektóre długie i rozciągnięte, inne zwinięte w kłębek, jakby mgła była ziarnistą substancją złożoną z bardzo dużych cząstek. Wszyscy troje wisieli nad tym obrazem jak pasażerowie lecącego nad obłokami stratolotu.
W hełmie każdego z nich rozległo się przekazane przez komunikator ciężkie westchnienie Asenowa.
– Ach, więc tacy są... całe stado... co najmniej kilka setek...
– Nie stado, tylko komórka rodzinna – zaprotestował Klaus Sybel. – Rozumna istota. Wystarczająco inteligentna, aby przenieść się w kosmos, gdy na Ziem człowiek kromanioński śledził mamuty u podnóża lodowców Würmu. Stworzenie które odrzuciło stabilizację, jaką daje planeta, i stworzyło własny świat, taki, na jaki miało ochotę. – Sybel rozejrzał się i płynnie powiódł ręką. – Nie dążące do kontaktu z innymi rasami, nieagresywne, nie wojownicze, jeśli tylko zostawić je w spokoju. Ale jeśli ktoś je urazi, zniszczy mu statek albo przeszkodzi w wędrówce... Powiem tylko tyle: lepiej tego nie robić.
– Silmarri odrzuciły stabilizację, jaką daje planeta... – zadumał się Asenow – W tym akurat nie ma niczego oryginalnego, loona eo też żyją głównie w kosmosie Chociaż oczywiście osady loona eo i legowiska gigantycznych gąsienic... – Popatrzył w dół, potem rzucił pełne strachu spojrzenie na Corcorana. – Paul! Rejestrujesz to?
– Każdy szczegół – uspokoił go kapitan, od dłuższej chwili oglądający zbitych w ogromną stertę gospodarzy statku. – Chciałbym wiedzieć, co się z nimi dzieje – Całkowity bezruch, bezwładność, brak kontaktu ze światem zewnętrznym, ni uczuć, ni myśli, ni żadnej reakcji na nasze wtargnięcie... Zwyczajnie śpią? Zahibernowali się? Umarli?
– Są zajęci nie cierpiącą zwłoki sprawą: oczekują potomstwa – wyjaśnił Sybel. – W takich momentach są całkowicie bezbronni. Ale jak wspominałem, lepiej ich nie ruszać. Etap rozmnażania dobiegnie końca i znikną, odejdą cicho, nikogo nie niepokojąc. Taki meldunek złóż Vrbie i Dicksonowi.
– I to wszystko?
– Skądże... Nasza wiedza o silmarri znacznie się poszerzyła: mamy twoje filmy, analizy Helgi i obserwacje nas wszystkich. Ludzie są nowicjuszami w Galaktyce, można powiedzieć, że dopiero raczkują, i dlatego najważniejsze dla nas jest określić, kto stanowi zagrożenie, a kto nie. Jakikolwiek jest cel istnienia silmarri, ludzie ich nie interesują. Jestem tego absolutnie pewien.
– Walczą z faata – zauważył Corcoran.
– Walczą. A jak myślisz, kto zaczął? – Kąciki warg Sybela leciutko uniosły się ku górze; nie był to prawdziwy uśmiech, co najwyżej jego namiastka. – Wiecie co? Spadajmy stąd. To nieładnie podglądać cudzą sypialnię.
Przez niekończący się labirynt otworów popłynęli ku Heldze Swan i reflektorowi oświetlającemu śluzę.
*
Komodor Litwin czekał na eskadrę za orbitą piątej planety. Lot na Gondwanę byłby stratą czasu; pozbywszy się ładunku, krążowniki ruszyły w stronę granicy systemu, skąd miały wykonać ostatni w tej podróży skok. W limbusie można było pogrążyć się w dowolnym miejscu, ale zazwyczaj wybierano punkty oddalone od gwiazd – pod wpływem silnych pól grawitacyjnych obszar docelowy był mniej wyrazisty. Mistrzostwo nawigatora polegało na tym, by dotrzeć na granicę danego układu gwiezdnego i by grupa statków startujących razem nie była po skoku rozproszona. Napęd konturowy umożliwiał loty na ogromne odległości, lecz naprowadzenie na cel wymagało skomplikowanych obliczeń i uwzględnienia czynników zakłócających. Zadanie było prostsze, gdy miejsce startu znajdowało się daleko od gwiazdy i planet, gdzieś w rejonie odpowiadającym słonecznemu Obłokowi Oorta.
Tak więc czekali zawieszeni w ciemnej zimnej pustce; załoga pełniła wachty, specjaliści – Sybel, Asenow i Helga Swan – przeglądali nagrania ze statku silmarri, a kapitan trwał pogrążony w zadumie. Coś się z nim działo, padały jakieś ściany rozgradzające różne obszary świadomości, padały bariery, drzwi stawały otworem, niewidzialny potok mentalny zmywał resztki przeszkód i unosił je z sobą coraz dalej, coraz szybciej, ale dokąd?... Choć tego nie wiedział, zachodzące przemiany nie budziły w nim strachu. Już raz przeżył coś podobnego – w dzieciństwie, gdy zaczął łowić skrawki myśli, odczuwać emocje, współprzeżywać, wpadając wbrew własnej woli w mentalny rezonans z obcymi umysłami. Wtedy czuł lęk i gdyby nie Klaus Sybel, żyłby w przerażeniu przez długie miesiące, a nawet lata... Wtedy, w dzieciństwie! Lecz teraz był dorosłym mężczyzną i zmiany wywoływały w nim nie strach, nie panikę, lecz ciekawość.
Co było przyczyną? Być może osiągnął wiek, w którym nowa mutacja dała o sobie znać; być może to lot ku Nowym Światom spełnił rolę wyzwalacza – sama podróż albo te dziwne rzeczy, które zobaczył na statku silmarri. Nic nie wskazywało na to, że jego zdolność odczytywania obrazów mentalnych stała się silniejsza, także Sny nawiedzały go z taką samą częstotliwością jak dotychczas, jednakże zyskał nowy dar: otoczenie nagle zaczęło z nim rozmawiać. Głos przedmiotów był cichy, wizje raz rozmyte, kiedy indziej znów wyraźne, lecz zawsze krótkotrwałe jak blask błyskawicy rozświetlającej noc. Za pierwszym razem – kryształowy labirynt i ciała silmarri prześlizgujące się w mrocznej przestrzeni, potem inne miraże, przedstawiające to mamę, to ciocię Io, to wujka Pawła, wyglądających nie tak jak na portretach i fotografiach, lecz biorących udział w epizodach, których Corcoran nie pamiętał i pamiętać nie mógł. Na przykład w ciasnej ciemnej komórce: mama oparta o ścianę, Io pochylona nad nią, a wujek Paweł niby wartownik strzegący ich obu stoi zakuty w skafander bojowy. Wszyscy są młodzi, jakby czas się cofnął, czyniąc ich znowu więźniami statku faata...
Eskadra minęła trzeci pas asteroid, na miejsce powinna dotrzeć w ciągu doby. Poranną wachtę pełniła Celina Praa; na statku i w okolicy królował całkowity spokój. Po zdaniu wachty Corcoran siedział w kajucie Sybela. Była równie mała jak jego własna, kapitańska, ale miejsce rezerwowego pulpitu dowodzenia zajmował długi wąski stół, zajęty przez parę projektorów holograficznych, stertę książek, pocketer i rozciągnięty nad nim ekran cienkowarstwowy. Dodatkowo stół zdobił jakiś bibelot przypominający filigranową ośmiornicę z kolorowego plastiku lub szkła. Najwyraźniej pamiątka ta była bliska sercu Klausa – ochraniał ją półprzezroczysty klosz, gaszący kolory i zacierający kontury.
– I to wszystko? – zapytał Sybel.
Corcoran kiwnął głową potakująco. Jego wzrok cały czas wracał do cacka pod kloszem wywołującego na chwilę dziwny obraz: coś czarnego, zawiniętego w tkaninę, ułożone na wąskiej dłoni o czterech palcach. Ręka loona eo, pomyślał automatycznie.
– Ciekawe rzeczy powiedziałeś... – Nasadę nosa Sybela przecięła głęboka zmarszczka. – W dawnych wiekach nazywano to jasnowidztwem. Dotknięty przedmiot opowiadał historię swego właściciela. Na przykład biorąc do ręki but zdjęty z trupa, jasnowidz mógł zdemaskować mordercę. Oczywiście to wszystko stek bzdur! Ale ciekawych.
– Nie mam kogo demaskować – wymamrotał Corcoran. – Trupy są u nas chwilowo towarem deficytowym, a poza tym nie mam żadnej władzy nad nowym darem.
– Czy to znaczy, że nie możesz nim kierować?
– Tak. Jawią mi się jakieś dziwne epizody, ale tylko wtedy, gdy mają na to ochotę... – Wyciągnął rękę w stronę przedmiotu pod kołpakiem. Przypominał ni to ośmiornicę, ni to mątwę. – Mogę obejrzeć?
– Nie. – Klaus odsunął klosz dalej, za holoprojektor. – To nie jest rzecz do oglądania. Kiedyś ci wyjaśnię, w czym tkwi sekret, ale na razie bądź tak dobry i powtórz, co widziałeś na statku silmarri. Komentuj film jak najbardziej szczegółowo.
Corcoran powtórzył. Potem poszukał wzrokiem „ośmiornicy”, upewnił się, że nie widać go zza korpusu projektora, i zasępiony burknął:
– Ciągle masz jakieś sekrety, Klausie, nawet figurka na stole kryje tajemnicę. Nie mówiąc już o tobie samym.
Cienkie wargi Sybela drgnęły.
– Taki los, Paulu. My obaj, ja i ty, jesteśmy tajemniczymi osobnikami. Ty jesteś tylko w połowie człowiekiem, a ja... – znowu uśmiechnął się lekko – ja być może wcale nie jestem człowiekiem.
Corcoran milczał dobrą minutę, analizując to oświadczenie. Żart, gra? Mimo uśmiechu na twarzy Sybel nie wyglądał, jakby żartował! Wręcz przeciwnie, Paul wyczuwał w nim pewną determinację, jak gdyby przyjaciel miał dość udawania. Odniósł wrażenie, że maski skrywające prawdziwe oblicze, duszę i umysł Sybela są gotowe opaść.
Jakaś myśl trzepotała w świadomości Corcorana. Niemal dosięgnął prawdy skrytej pod tymi maskami.
– Silmarri – powiedział powoli – silmarri... Trochę za dużo o nich wiesz. Skąd, Klausie? Io z pewnością o nich nie mówiła. Wszystkie informacje pochodzą z raportów Litwina. W przeciwieństwie do Asenowa pamiętam je doskonale. Wspomniano tam o kolektywnym intelekcie, o wrogim nastawieniu do faata i o statku zniszczonym w pobliżu Jowisza. Jest jeszcze opis wyglądu zewnętrznego, ale bez podawania rozmiarów... Niczego więcej tam nie ma.
– Doprawdy? – Sybel z ironią uniósł brwi. – Czego tam nie ma twoim zdaniem?
– Na pewno nie ma ani słowa o tym, jak wejść na statek, ani o mechanizmach wrażliwych na ciepło czy o tym, że silmarri odżywiają się przez skórę, o ich rozmnażaniu i wędrówkach przez Galaktykę – wyliczył Corcoran. – Nie mydl mi oczu, Klausie, nie jestem Asenowem! Tego wszystkiego nie mogło być w raportach, a to dlatego, że nie sądzę, by choć jeden faata widział żywego silmarri.
– Faata może nie widzieli, ale my... mam na myśli tajne służby... jesteśmy znacznie bardziej dociekliwi. Wziąłeś to pod uwagę, Paulu? Być może nie było to pierwsze spotkanie z silmarri, tylko nie wszyscy o tym wiedzą. Powiedzmy, nie wszyscy oficerowie floty kosmicznej.
– Ksenolog byłby na bieżąco... i Vrba... – Corcoran zamilkł na sekundę, potem z uśmiechem dotknął palcem skroni. – Kogo chcesz oszukać, Klausie? Jesteś zamknięty, nie widzę twoich myśli, ale emocje to co innego, nie schowasz ich za barierą... A jeśli już rozmawiamy szczerze, to nigdy nie spotkałem człowieka umiejącego stworzyć blokadę mentalną. Nikogo i nigdy poza jednym pracownikiem tajnych służb!
Sybel zaśmiał się, lecz jego spojrzenie pozostało poważne, wręcz smutne.
– No, uznajmy, że mnie zdemaskowałeś. Być może nie dzisiaj, a dawno temu. Jeśli tak, doceniam twoją delikatność. Ale świat idzie naprzód, toczą się koła losu i niezależnie od naszej woli docierają tam, gdzie chcą... Kiedyś musiało dojść do tej rozmowy, dlaczego by nie teraz? Bardzo dobry moment, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, czego chce komodor.
– Vrba?
– Tak. Czego chce od ciebie, po co na twój statek załadowano moduł i dlaczego zostałeś członkiem tej ekspedycji... Zastanawiałeś się nad tym?
– Jestem domyślnym chłopcem – powiedział Corcoran.
– Nie wątpię. W takim razie patrz!
Sybel potarł dłońmi twarz i nagle jego rysy straciły wyrazistość, czoło i policzki pociemniały, nos zrobił się szerszy z głębokimi otworami nozdrzy, wargi napuchły. a włosy czarne jak noc skręciły się w zwarte kędziorki. Mimo że Corcoran był przygotowany na coś w tym rodzaju, mimowolnie zadrżał i w zdumieniu rozchylił usta. Magia, diabelstwo! Nad szczupłymi ramionami Sybela sterczała głowa rosłego Murzyna – duża czaszka, skóra koloru czekolady, potężne łuki brwiowe, wystające kości policzkowe... Człowiek ten był całkiem młody i zadziwiająco urodziwy, tym szlachetnym pięknem, którym obdarowywała swoich synów Czarna Afryka.
– Kto? – wychrypiał Corcoran. – Kto?
– Umkonto Tloome, dyplomata, były przedstawiciel Niezależnego Terytorium Zulusów w Radzie Bezpieczeństwa. Tak właśnie zapisano w dossier Güntera Fossa w tajnym dokumencie numer... Chcesz zobaczyć Fossa? A może Roya Buncha, Li Chena, Nikołaja Krywina? Są też inni figuranci... Pokazać?
Corcoran głośno wciągnął powietrze.
– Myślę, że wystarczy. Sam nie jestem w stu procentach człowiekiem, ale dla obu moich połówek ten spektakl jest lekko przerażający. Czy mogę cię prosić... tak lepiej. Murzyn z ciebie przystojny, ale jednak przyzwyczaiłem się do Klausa.
– Co do tej połowy człowieka, to żartowałem – z poważną miną powiedział Sybel, – Wybacz, jeśli cię uraziłem. I Ziemianie, i faata są ludźmi, jesteś na to najlepszym dowodem. A ja... nawet ja... tak jakby stałem się człowiekiem. Prawie.
Siedzieli w ciasnej kajucie niewielkiego statku zabłąkanego na krańcach systemu Gondwany i z uśmiechem patrzyli na siebie nawzajem. Potem Corcoran zapytał:
– Opowiesz, Klausie?
– Opowiem. Ale Paulu, to jest długa, bardzo długa historia...
4
KLAUS
SYBEL: WIEKI SAMOTNOŚCI
Imię, które dostał po narodzeniu, nie było przekazywane za pomocą dźwięków lecz podobnie jak większość imion we wszystkich zamieszkanych obszarach Galaktyki miało swoje znaczenie. Nieszczególnie przyjemne dla Klausa Sybela, ale nie obraźliwe; z punktu widzenia rasy podkreślało jego odmienność, to, czym się różnił od innych metamorfów, determinowało jego dalszy los i to, czym będzie się zajmował w przyszłości. Wykorzystując słowa służące do określania fizycznych niedostatków, imię to można przetłumaczyć na ziemskie języki na setki sposobów. Kulawy, Ślepy, Głuchy, Beznogi... Wszystko w zasadzie pasowało do Sybela, z tą tylko różnicą, że jego współplemieńcy nie mieli rąk ani nóg, uszu ani oczu. Gdyby chcieli, mogliby je sobie wykształcić, ale w pierwotnej postaci byli sprężystą, giętką i plastyczną substancją bez konkretnej formy. Z tego powodu bardziej na miejscu byłoby miano niezwiązane z brakiem tego czy innego organu, lecz opisujące problem całościowo: Okaleczony, Niepełnosprawny, Inwalida...
Lecz i to nie oddawało istoty rzeczy, lecz stanowiło tylko pewne przybliżenie; zdolność metamorfów do przekształcania swych ciał wyklucza istnienie takich pojęć jak wymienione wyżej, tak samo jak istnienie pojęcia starości czy śmierci.
Zatem nie Okaleczony, nie Inwalida, lecz Odszczepieniec – tak mniej więcej należałoby przetłumaczyć imię Klausa Sybela na język Ziemian. Określenie jego statusu i wykonywanego przez niego zajęcia też rodzi niejednoznaczności wynikające z ludzkiego egocentryzmu i przekonania, że Ziemia jest pępkiem wszechświata, a człowiek koroną stworzenia. Pobłażliwy dla tej niedorzecznej idei Sybel – Odszczepieniec – w ostatnim stuleciu coraz częściej przedstawiał się jako emisariusz, co przyjemnie łechtało miłość własną Ziemian, z którymi nawiązał bezpośredni kontakt. Jako że emisariusz oznacza posłańca, osobę z pełnomocnictwami dyplomatycznymi lub z ważną misją, najwyraźniej Ziemię wyróżniono spośród wielu innych prymitywnych światów, uznając jej wyjątkowość albo przynajmniej okazując jej zainteresowanie. A zatem ludzie nie są tacy znowu prymitywni! Żadne tam krwiożercze dzikusy na peryferiach Galaktyki, tylko coś więcej, prawie cywilizowane istoty!
Biorąc pod uwagę rolę, którą Sybel – Günter Foss – odegrał w walce z faata, można by go nazwać nie tylko emisariuszem, ale i obrońcą Ziemi. Wręcz zbawcą! Jak wszyscy metamorfowie posiadał zdolność teleportacji, choć nieco ograniczoną: potrafił przemieszczać się w obrębie planety i wysyłać drobne przedmioty za orbitę Marsa lub do pasa asteroid. Bezcenny dar! Czyż nie wykorzystał go, aby pomóc uwięzionemu na okręcie faata Litwinowi? Czyż natychmiast po wylądowaniu Obcych nie zniweczył planów najeźdźców i nie pozbawił ich wszystkich życia? Może nie własnoręcznie, lecz to właśnie on obmyślił śmiercionośną akcję, a inspirująca myśl jest ważniejsza niż mięśnie wykonawcy! Oczywiście nie udało się uniknąć ofiar, co więcej, były one kolosalne, ale taki jest świat: nie ma nic za darmo, ani piasku na pustyni, ani wody obmywającej brzeg rzeki. Ziemscy autochtoni mają niewielki rozum, ale tę zasadę pojęli.
Gdyby mógł, zniszczyłby faata w pojedynkę, odgrywając rolę zbawcy bez pomocników. Ale jeśli coś jest niemożliwe, to jest niemożliwe... Chociaż przeżył na Ziemi niemało lat i przyswoił sobie wiele nawyków wynikających z ludzkiej fizjologii, zabójstwo przekraczało jego możliwości. Pożyteczny instynkt, jednakże utracony przez jego rasę w zamierzchłych czasach... Prametamorfowie dominowali na planecie, mając tylko zadatki rozumu i siły mentalnej, i w ciągu kilkunastu tysięcy lat wytrzebili wszystkie zagrażające im gatunki, wszystkich konkurentów na lądzie, w wodzie i w powietrzu, zajmując przy tym nisze ekologiczne drapieżników. Życie stało się bezpieczne, ale ceną za to było zniszczenie wielu gatunków zwierząt, przerwanie łańcucha pokarmowego i ubóstwo planetarnej biocenozy. I nie tylko to: brak wrogów doprowadził do atrofii instynktu zabijania.
Alternatywa własnoręcznego zadawania śmierci była prosta – nie zabijać samemu, lecz manipulować tymi, którzy zachowali tę cenną zdolność. Dlatego właśnie Odszczepieniec – Klaus Sybel – który w ciągu setek lat wykorzystał tysiące imion, nie był ani emisariuszem, ani posłańcem, ani tym bardziej obrońcą czy zbawcą. W świecie metamorfów, porzuconym tak dawno, że wspomnienie ojczyzny zaczynało blednąć, był Chroniącym. Chronił jednak nie Ziemię, lecz właśnie ów porzucony świat.
*
Metamorfowie nie mieli płci. Nowe życie powstawało, gdy zlało się kilka osobników; jeden z nich przejmował uformowany pączek, potem hodował go we własnym ciele i po długim czasie, równym trzem piątym obrotu planety wokół gwiazdy, następowało odłączenie. Więź między potomkiem i rodzicem, powstała jeszcze przed odłączeniem, była niezwykle mocna. Gdy potomek dorastał (co także było długotrwałym procesem), związek miał charakter mentalny i emocjonalny, lecz z czasem zmieniał się w porozumienie intelektualne. Potomek przejmował od przodka pewien zasób informacji umożliwiający mu określenie się w świecie dorosłych i zrozumienie, że długość czekającego go życia jest tak ogromna, że każdy talent, każdy dar przyrody można rozwinąć do perfekcji. Talenty urozmaicały egzystencję i były lekarstwem na nudę, gdyż innych zmartwień rasa Odszczepieńca nie znała; w swej naturalnej postaci metamorfowie odżywiali się dowolnymi substancjami organicznymi, nie potrzebowali ubrań, mieszkań i wszystkich tych drobiazgów, bez których nie potrafią się obejść mniej doskonałe istoty.
A jednak w niedoskonałości tych ostatnich było coś pociągającego. Inne kształty, inne organy, inne radości i smutki, inne obyczaje i przyjemności – wszystko to kusiło! Stworzywszy jeszcze w prehistorycznych czasach napęd międzygwiezdny, metamorfowie spotkali setki ras i dostali możliwość zabawy w cudze życie. Zmiana postaci stała się przyzwyczajeniem, potem tradycją; uważano, że pogrążając się w zadumie, najlepiej jest przybrać postać spoldera, a do prac wymagających wysiłku fizycznego odpowiednie jest ciało droma lub haptora. Gdy rozmawiano o rzeczach poważnych, odpowiedni był wygląd ajha – stworzenia oszczędnego w słowach, ale odczuwającego szczerze i głęboko.
Wielce Nieszczęsny – tak zwał się rodzic Odszczepieńca, wyglądał teraz jak ajh. Poprzednio nosił imię Unoszony Wiatrem, a nowe przyjął tego tragicznego dnia, gdy znikły ostatnie wątpliwości co do niepełnowartościowości potomka. Być może, myślał Odszczepieniec, żal rodzica minie, gdy podaruje życie innej istocie, bardziej udanej, bez błędów genetycznych? Lecz kiedy to będzie? Za wiele tysięcy obrotów, w dalekiej przyszłości? A może nigdy? Akt poczęcia był wśród tej rasy niezwykle rzadki.
Współdzielił rozpacz rodzica, odczuwając ją silniej niż własne nieszczęście. Bolesne, ale co robić? Rodzice zawsze bardzo silnie przeżywają porażki swoich potomków.
– Połączyłem się z Chłodem Obłoków – powiedział Wielce Nieszczęsny, poruszając w zadumie górną parą macek. – Z Chłodem Obłoków, z Tęczą, z Ciemnymi Wodami, z każdym, kto cię badał... Wszyscy twierdzą, że nie ma nadziei.
– Wiem – stwierdził Odszczepieniec.
W przeciwieństwie do rodzica nie przybrał wyglądu ajha, lecz pozostał we własnej postaci – był wstęgą przelewającą się w blasku na jednym z filarów altanki. Konstrukcja przypominała ażurowy koszyk z kwitnących krzewów, usiany plamami srebrnego i różowego mchu. Metamorfowie byli rasą estetów o nieprzepartych ciągotkach do piękna, do pełnych wdzięku konstrukcji, otwartych przestrzeni i pejzaży. by je podziwiać, warto było od czasu do czasu wykształcić oczy.
Rodzic czule pogładził Odszczepieńca macką.
– Barwna Tęcza mówi, że masz atrofię komórek omm odpowiedzialnych za produkcję hormonów niezbędnych do transformacji. To znaczy... – Wiem. – Odszczepieniec mocniej owinął się całym ciałem wokół słupa, czując jego gładką nagrzaną powierzchnię. – To znaczy, że przejście z naturalnej postaci do dowolnej innej formy będzie dla mnie pierwszym i ostatnim. Po takim wysiłku komórki omm do szczętu znikną... nie wszystkie, ale ich większa część. Te, które pozostaną, będą wytwarzać hormony, lecz w minimalnej ilości, nie wystarczającej do bardziej radykalnych zmian. Kształt, fizjologia, mechanizmy genetyczne, wszystko pozostanie niezmienne. Możliwa będzie wyłącznie modyfikacja wyglądu zewnętrznego.
– Niezwykle rzadka mutacja – ze smutkiem zauważył Wielce Nieszczęsny.
– Barwna Tęcza twierdzi, że takich jak ty jest obecnie nie więcej niż dziesięciu. Wszyscy oni należą do Straży.
– Ciemne Wody powiedział mi, że taka mutacja wystąpiła czterdzieści osiem razy w ciągu dwudziestu tysięcy obrotów. Gdzie się podziali pozostali... – Odszczepieniec zawahał się, nim wypowiedział nieprzyjemne słowo: – odszczepieńcy?
– Ciemne Wody nie chciał cię zasmucić. Pozostali... pozostali, moje nieszczęsne dziecię, nie wytrzymali. Nie wstąpili do Straży, woleli pozostać w naszym świecie, wśród swoich, ale... – Macki Wielce Nieszczęsnego nerwowo zadrżały. – Nie wyszło.
Odszczepieniec przemyślał tę informację. Nie chciał umierać – w każdym razie nie teraz, gdy stał się dorosłą i rozumną istotą. Szkoda, że nie zniszczono go, kiedy był pozbawionym uczuć zarodkiem... Być może byłby to akt miłosierdzia.
– Co się z nimi stało? – zapytał. – Z tymi, którym nie wyszło?
– Zginęli. Jedni próbowali dokonać transformacji mimo niedostatecznej ilości hormonów, lecz w takim przypadku nie można stworzyć zdolnego do życia organizmu. Inni rzucili się w kosmos, w pustkę... Sucha Kora skierował statek ku gwieździe, Ostatni Zachód wszedł w pole dezintegrujące... Jeszcze inny, nie pamiętam imienia, zaprogramował sniggę na zniszczenie... Sposoby różne, los ten sam.
Odszczepieniec rozmyślał. Pierwotna forma jego rasy, jedyna, którą znał i z którą był związany przez całe swoje świadome życie, nie dawała zbyt dużych możliwości, gdyż metamorfowie nie mieli – poza mózgiem, systemem trawiennym i gruczołami wydzielania wewnętrznego – żadnych wyspecjalizowanych organów. Odżywianie i oddychanie, komunikacja mentalna, teleportacja, zmysł dotyku, możliwość niezbyt szybkiego poruszania – i to w zasadzie wszystko... Dowolne elementy biologiczne i receptory – służące do percepcji fal elektromagnetycznych, do delikatnych i precyzyjnych prac, do lotu lub szybkiego biegu, do lokalizacji akustycznej – jednym słowem, co tylko sobie zamarzysz, tworzono w zależności od wyznaczonego celu. Gdyby zastosować ziemską analogię, Odszczepieniec był ślepy i głuchy, pozbawiony języka i kończyn, nie odczuwający smaków i zapachów i niezdolny przeczołgać się choćby metr bez ryzyka wpadnięcia na przeszkodę. Co prawda ziemskie analogie nie do końca tutaj pasują – świat telepatów szczodrze dzielił się z Odszczepieńcem informacjami. W tej chwili patrzył na ciągnącą się aż ku podnóżom gór równinę, na plamy mchu i zarośla z liliowymi kwiatami, na niebo z ciepłą tarczą gwiazdy, patrzył oczyma rodzica i rozmawiał z nim bezdźwięcznie nie potrzebując ani drgań powietrza, ani prymitywnych organów mowy.
Ale mimo to, mimo to... Tak bardzo pragnął widzieć samodzielnie! Widzieć, słyszeć, czuć!
Oczywiście było wyjście: dokonać jedynej w życiu transformacji, biorąc za wzorzec loona eo albo haptora, kni’lina, ajha albo droma. Rozumną istotę o uniwersalnej formie, by nie żałować potem utraconych możliwości i nie mieć pretensji do samego siebie za pochopny wybór.
Przeobrazić się raz na zawsze, żyć w niezmiennej formie i z czasem stać się obcym dla współplemieńców, których istnienia nie ogranicza stałość formy cielesnej. W końcu wpaść w złość i odejść...
Rodzic widział jego myśli.
– Nie chcę cię stracić ani na siłę pchać do Straży – powiedział Wielce Nieszczęsny. – Mógłbyś zostać tutaj, ze mną... mógłbyś, gdybyś przybrał postać spoldera.
– Ktoś już tak zrobił?
– Nie wiem, ale mogę zapytać Potoku Wśród Kamieni. On zna kilku spolderów.
– Jeśli już pytać, to bezpośrednio ich. Sam bym zapytał... zapytam, jeśli pozwolą i zechcą się ze mną spotkać.
Kiedyś rasa Odszczepieńca przesiedliła spolderów z umierającego świata na własną planetę, oddając im żyzną wyspę w rejonie równika. Spolderowie stanowili nieliczną grupę, byli odludkami dążącymi do ciszy i spokoju, nie uznawali techniki i unikali kontaktów z metamorfami. Chociaż oczywiście bywały wyjątki.
– Spróbuję cię z którymś umówić – powiedział Wielce Nieszczęsny. – Z jednym takim, co utrzymuje z nami kontakt. Czekaj tu na mnie, moje dziecko.
Jego ciało zaczęło się zmieniać, znikły giętkie macki, przysadziste niezgrabne ciało ajha wysmuklało, grubą skórę zastąpiły błyszczące łuski, zatrzepotały ogromne szare skrzydła. W mgnieniu oka wzbił się nad równiną, poszybował ku błękitnemu niebu i wraz z ciepłym wiatrem goniącym obłoki podążył na południe. Mógł dotrzeć na wyspę spolderów dużo szybciej, ale nie wykorzystał teleportacji – widocznie zamierzał przystanąć jeszcze gdzieś po drodze.
Odszczepieniec, owinięty spiralą wokół słupa, podjął rozmyślania. Tracąc łączność z rodzicem i pogrążając się w ciemności, myślał o Straży i o swych braciach w nieszczęściu, rzuconych przez los na dalekie światy gdzieś w galaktycznych otchłaniach. Najpewniej na planety najdzikszych i najbardziej krwiożerczych ras, które stworzywszy okręty międzygwiezdne i potężną broń, marzyły o podbojach i władzy. Odszczepieniec nie miał ochoty znaleźć się wśród takich dzikusów. Sama myśl o tym była przerażająca.
Metamorfowie nie mieli floty wojennej, baz wojskowych, kolonii na innych planetach, nie odczuwali też potrzeby ekspansji ani władania innymi rasami. Idee te, aczkolwiek w pełni zrozumiałe dla istot rozumnych i myślących logicznie, były im zarazem obce, sprzeczne z ich psychiką i biologiczną naturą. Jednakże Galaktyka nie jawiła się królestwem sprawiedliwości i pokoju, a po zniknięciu daskinów stała się wręcz areną walk i wojen, to cichnących na chwilę, to wybuchających z nową siłą, gdy kolejni pretendenci do roli władców wszechświata pragnęli zaprezentować swoją moc. Każdy konflikt w pobliżu systemu metamorfów mógł doprowadzić do ich wyginięcia lub zniewolenia gatunku posiadającego cenną zdolność mimikry, jakby bogowie wyznaczyli im rolę szpiegów, dywersantów i wywiadowców.
Takiemu biegowi wypadków przeciwdziałano nie zbrojnymi potyczkami, lecz tajną dyplomacją, kontrolując agresywne cywilizacje. Uważano, że należy je nastawiać przeciwko sobie, by rozładowywały emocje w lokalnych konfliktach i nie wykraczały poza granice podległych im sektorów. Czasami wykorzystywano je też do obrony własnych interesów – prowokując do niszczenia innych, jeszcze bardziej niebezpiecznych ras.
Te subtelne manipulacje przeprowadzał korpus Straży wraz z niewielkim zespołem Chroniących; przybrawszy postać tych czy innych stworzeń, wybrani metamorfowie przenikali do obcych struktur władzy lub znajdowali inne sposoby wywierania presji na rządzących. Polityka taka była prowadzona przez tysiąclecia i za jej przyczyną niejedno galaktyczne imperium, wspiąwszy się na wyżyny potęgi, zaczynało nagle kłonić się ku upadkowi pod ciężarem ataków sąsiada albo pokorniało wskutek wyniszczających niesnasek, buntów i wojen domowych. Chroniący, w większości przypadków tak samo kalecy jak Odszczepieniec, mimo wszystko byli długowieczni i mogli wpływać na kontrolowany przez siebie wszechświat na przestrzeni wieków, powstrzymując zapędy i nadając kierunek, a czasami podsuwając korzystne idee lub nowinki techniczne. W pewnym sensie chronili nie tylko swych współplemieńców, lecz i podopiecznych jak najbardziej zdolnych zagonić własną cywilizację w ślepy zaułek katastrofy ekologicznej czy wojny planetarnej. – Taki rozwój wypadków byłby klęską Chroniącego, gdyż „powstrzymywać i kierować” nie oznaczało „pchać ku samozagładzie”.
Metamorfowie nie mieli organizacji państwowych i nie potrzebowali ich, podobnie jak nie potrzebowali władzy centralnej, armii, policji, prawodawstwa i innych wymysłów prymitywnych ras. Straż była czymś wyjątkowym w ich społeczeństwie, organizacją chroniącą planetę, a u jej podstaw leżał nie obowiązek, lecz raczej ofiarność – choć i ta idea była metamorfom równie obca jak pojęcie obowiązku. Niemniej dziesiątka nieuleczalnie chorych złożyła siebie w ofierze na ołtarzu bezpieczeństwa ojczystego świata i była to ofiara ogromna – wszak życie metamorfów, nawet w niezmiennej postaci, trwało tysiąclecia. Człowiekowi trudno pojąć ogrom ich tragedii; najlepszym porównaniem byłoby uwięzienie w ciele węża, psa lub szczura – wieczne, beznadziejne i bezterminowe. Aczkolwiek – skoro już korzystamy z ziemskich analogii – należy dodać, że Chroniący uchodzili wśród metamorfów za bohaterów.
Odszczepieniec nie miał jednak ciągotek do heroizmu. Odebrawszy sygnał od rodzica, przeniósł się do spolderów, na ich równikową wyspę, na porośniętą mchem polanę, gdzie pod drzewami gimu stała chata zbudowana z nieokorowanych pni.
*
Otaczający pejzaż widział oczami Wielce Nieszczęsnego przemienionego w spoldera. Z pomocy musiał skorzystać także, by nawiązać kontakt z miejscowymi: podobnie jak większość istot w Galaktyce porozumiewali się, wywołując drgania powietrza. Polana, na której wylądował Odszczepieniec, była zadbana gdyż stanowiła takie samo miejsce zamieszkania jak drewniany domek czy leżąca nieopodal plantacja jadalnych roślin. Pokrywający większą część polany biały, różowy i fioletowy mech wyglądał jak dywan z wyszukanym wzorem, drzewa gimu z licznymi korzeniami powietrznymi stały wokół jak błękitnawa żywa ściana, tylko w dwóch miejscach odstępy między pniami były szersze – tam miały swój początek biegnące do lasu ścieżki. W ramie z mchów pobłyskiwał przezroczystą wodą okrągły stawik, ku lśniącej tafli schylały się srebrzyste olongi. Pod dającymi przyjemny chłód gałęziami Odszczepieniec widział kilka kępek. Najwyraźniej pełniły rolę foteli; na największej i najmiększej zajął miejsce rodzic Odszczepieńca, obok niego usiadł gospodarz, spolder w podeszłym wieku, podobny do kulki z mchu z krótkimi nóżkami i rączkami. Jego twarz była pozbawiona owłosienia, jeśli nie brać pod uwagę brwi, czoło miał nadspodziewanie wysokie, nozdrza drgały mu ledwie zauważalnie, spod wypukłych łuków brwiowych łypały ciemne oczy.
– To Zwiastun Tajnego Południka Doskonałości – powiedział Wielce Nieszczęsny i Odszczepieniec przypomniał sobie, że imiona spolderów bywają niezwykle dziwaczne. – Zwiastun jest mędrcem, przywódcą miejscowej społeczności i przyjacielem Potoku Wśród Kamieni. Zgodził się porozmawiać z nami.
– Odszczepieniec jest twoim potomkiem? – zapytał spolder, podpierając brodę sześciopalczastą rączką i spoglądając to na jednego, to na drugiego gościa. – Tym, który chce się do nas przyłączyć? O ile pamiętam, wspominałeś, że nie wszystko u niego w porządku z genami, ale na ile mogę ocenić, wygląda całkiem zdrowo.
– Wiele wad genetycznych jest niedostrzegalnych gołym okiem – wyjaśnił Wielce Nieszczęsny. – Mam na myśli zwykłe oczy. Aby postawić diagnozę, nasi specjaliści... jak by to powiedzieć?... wykształcają?... tak, wykształcają specjalne organy pozwalające poznać sedno sprawy. Tylko za ich pomocą...
– Wiem, wiem! – gderliwie przerwał mu Zwiastun. – Nie jestem takim nieukiem, za jakiego można mnie wziąć. Wady genetyczne mogą się odbić na wyglądzie zewnętrznym, ale mogą być też głęboko ukryte. I tyle chciałem powiedzieć.
– Tak, oczywiście – przytaknął Wielce Nieszczęsny. – Wybacz, jeśli moje słowa wydały ci się zbyt moralizatorskie. Choroba mojego potomka polega na tym, że jest on zdolny do dokonania tylko jednej transformacji. Przed podjęciem decyzji musi się więc dobrze zastanowić. Jeśli wybierze formę droma albo szada, zostanie dromem albo szadem na wieczność, a jeśli spoldera...
– Będzie na zawsze spolderem – dokończył Zwiastun. – Rozumiem. Twój potomek chciałby stać się stworzeniem doskonałym, silnym i miłym dla oka, obdarzonym wszystkimi możliwymi zmysłami i talentami. Ale jak ja mogę w tym pomóc? Jestem spolderem, co mnie zadowala. Nie potrafię, jak wy, metamorfowie, zmienić się w droma, szada ani cokolwiek innego, żeby sprawdzić, czy mógłbym być bardziej zadowolony. – Zadumał się na chwilę, a potem gładząc brodę, dodał: – Ale czy Odszczepieniec potrzebuje wzorca do transformacji? Po co mu spolder, dlaczego drom, szad, ajh albo haptor? Można wymyślić ideał lub coś zbliżonego, stworzenie pełne zalet, jakiego nie było i nie ma w Galaktyce. Dlaczego by nie? Oto wyzwanie! Szczególnie z punktu widzenia filozofii.
– Nie zaryzykuję takiego eksperymentu z własnym ciałem i psychiką – włączył się do rozmowy Odszczepieniec. – Chociażby dlatego, że to idealne stworzenie byłoby jedyne w całej Galaktyce, co równałoby się samotności. Nie chcę tego.
– Sądzisz, że w postaci spoldera unikniesz samotności? – z powątpiewaniem spytał Zwiastun Tajnego Południka. – Wątpię! Nie mogę obiecać ci towarzystwa, gdyż nie wygląd zewnętrzny czyni spoldera spolderem i mimo wszystko pozostaniesz inny niż my. Najprawdopodobniej wywołasz zawiść, a nawet niechęć.
– Niechęć? Z jakiego powodu? – Odszczepieniec poczuł się zdezorientowany.
– Jestem stary, przeżyłem ponad sto dwadzieścia obrotów i niedługo odejdę w Wielką Ciemność. To długie życie jak na spoldera, ale ty przeżyjesz stokroć więcej i w ten sposób zdradzisz swą naturę... znaczy podrobioną naturę... Myślisz, że nikt tego nie zauważy? Myślisz, że nie wywoła to zawiści i niechęci? Jest nas, Odszczepieńcze, nie tak już wielu i wszystko widać jak na dłoni... Nie ukryjesz się.
Odszczepieniec był wstrząśnięty, gdyż coś podobnego nie przyszło mu nawet na myśl. Nie wątpił jednak, że Zwiastun mówi szczerze; słowa spoldera docierały doń za pośrednictwem Wielce Nieszczęsnego, ale emocje i ogólny sens słów wychwytywał własnym zmysłem mentalnym. Zmieszany i niezdecydowany powiedział:
– Być może nie będę się tak wyróżniał, jeśli zajmę się tym, czym zajmują się spolderowie. Może to nas pogodzi... Mógłbyś o tym opowiedzieć? Co czyni spoldera spolderem?
– Oczywiście, opowiem! – Zwiastun się ożywił. – Spolderowie rozmyślają o różnych, ale niewątpliwe najważniejszych sprawach.
– Na przykład?
– Na przykład o roli rozumnych istot we wszechświecie. Ten problem filozoficzny zrodził dwie podstawowe koncepcje: zgodnie z pierwszą, rozum jest darem naturalnym powstałym na drodze ewolucji; druga twierdzi, że intelekt podarował nam Stwórca, który być może do tej pory opiekuje się nami. To prowadzi do różnego rozumienia naszego przeznaczenia. Do tego pierwotny postulat można interpretować na wiele sposobów: w szerokim aspekcie lub zawężonym, z punktu widzenia moralności, logiki, racjonalizmu lub duchowości. Załóżmy, że słuszna jest druga koncepcja, której jestem zwolennikiem. Wtedy... – Zwiastun ożywił się jeszcze bardziej, aż wstał ze swojego siedziska. – Wtedy możemy zadawać następując pytania: czy Stwórca stworzył tylko nas, rozumnych, czy też cały wszechświat wraz z nami?... Jaki cel Mu przyświecał?... Czy Jego cel pozostał niezmienny?... Kim jesteśmy dla Niego teraz: rozrywką, odpadkiem po porzuconym eksperymencie. czy może ukochanymi dziećmi, których moralność postanowił poddać próbie? Połączymy się z Nim po śmierci wszyscy czy tylko niektórych przyjmie do siebie, a innych odrzuci?... I na koniec pytanie nad pytaniami: czy możemy Go pojąć naszym umysłem? Jeśli odpowiedź jest negatywna, to...
– Stwórca – przerwał Odszczepieniec oszołomiony potokiem słów. – Mówisz o Stwórcy lub Stwórcach. A może o daskinach, dawnych władcach Galaktyki?
– Nie. Bezwzględnie nie!
– Dlaczego?
– Dlatego, że jeśli nas stworzyli daskinowie, to kto stworzył ich?
Retoryka, pomyślał Odszczepieniec, gra słów, a granica jest oczywista: jeśli nas stworzył Stwórca, to kto stworzył Jego? Poruszył się, czując, jak miękkie łodyżki mchu łaskoczą jego skórę, i zapytał:
– Czym jeszcze zajmują się spolderowie? Oprócz takich rozważań?
Zwiastun oklapł. Najwyraźniej inne zajęcia nie budziły w nim entuzjazmu.
– Tańczą na polach – wymamrotał – hodują owoce i warzywa, rzeźbią figurki z drewna. Młodzi... hmmm... mają swoje rozrywki... Ale nie sądzę, żeby cię to zainteresowało.
– Dziękuję ci, Zwiastunie – dyplomatycznie odparł rodzic Odszczepieńca. – Dziękuję, gdyż ta rozmowa była dla nas bardzo pouczająca. Dowiedzieliśmy się wiele nowego. Teraz mamy o czym myśleć.
Pożegnawszy spoldera, wrócili do swej altanki. Wielce Nieszczęsny przybrał postać ajha i powiedział:
– Biedne moje dziecię! Czuję, że porzuciłeś myśl o dołączeniu do spolderów... A to oznacza rozstanie...
– Rozstanie – potwierdził z goryczą Odszczepieniec. – Kiepski ze mnie filozof, tańczyć też nie lubię.
I tak Straż zyskała jeszcze jednego bohatera.
*
Mimo doskonałości ciał metamorfowie nie odrzucali techniki. Mieli statki do podróżowania wśród gwiazd, niewielkie mechanizmy zdolne stworzyć miasto lub obrócić je w pył i wyhodować w tym samym miejscu przepiękne ogrody, agregaty dostarczające pożywienie odpowiednie dla wszelkiego rodzaju ciał i metabolizmów, urządzenia do obserwacji kosmosu i stanu rodzimej gwiazdy charakteryzującej się niestabilnością wywołującą burze magnetyczne i potoki plazmy. Wśród tych licznych przyborów i urządzeń można by znaleźć odpowiedniki ziemskich komputerów – nie całkiem maszyny i nie całkiem żywe istoty, których zadanie polegało na zapamiętywaniu obrazów mentalnych i odtwarzaniu ich w razie potrzeby. Metamorfowie nadali im nazwę deintro i wykorzystywali je do edukacji, rozrywki, przywoływania zapomnianych wspomnień i przechowywania informacji o wszechświecie, Galaktyce i zamieszkujących ją rasach. Odszczepieniec nawiązał kontakt z takim urządzeniem, by poznać możliwe warianty oczekującej go, pierwszej i ostatniej, transformacji. Było to deintro Straży zdolne podpowiedzieć, które ze światów potrzebują w danej chwili Chroniącego.
Gdy chodziło o wygląd zewnętrzny, uniwersalność fizyczną i potencjał intelektualny, Odszczepieniec skłaniał się ku humanoidom. Nie byli tak krusi jak loona eo ani tak masywni jak dromy czy haptorowie; ich organizmy były bardziej złożone i doskonalsze niż u ajhów czy szadów, co implikowało większą uniwersalność; kuszące było też szybkie tempo rozwoju charakterystyczne dla ludzkiej cywilizacji. Co prawda humanoidzi mieli zadziwiającą zdolność zapędzania samych siebie w ślepą uliczkę planetarnej katastrofy, ale wiele kultur rozwijało się bardzo energicznie i bezwzględnie warto było je obserwować. Kni’lina byli już obserwowani – w ich metropolii od dwóch wieków przebywał Chroniący, który osiągnął wysoki status Cienia Areopagu, czyli dowódcy tajnej służby na dworze imperatora. Bino faata także znajdowali się pod kontrolą; podniósłszy się z upadku po Drugim Zaćmieniu, rozszerzali swój sektor, co według prognozy deintro mogło doprowadzić do szeregu wojen międzygwiezdnych. Co więcej, na jednej z planet udało im się znaleźć artefakty Starej Rasy, quasi-rozumne stworzenia pełniące w cywilizacji daskinów rolę tłumaczy i wzmacniaczy emocji. Znalezisko było bardzo wartościowe, ponieważ umożliwiło rozwój nowej technologii opartej na symbiozie quasi-rozumnych i jednej z kast faata zdolnej do komunikacji mentalnej. Mogło to przyśpieszyć ich dalszą ekspansję, tak więc pozostawienie tej rasy bez nadzoru byłoby ogromną lekkomyślnością.
Jednakże po konsultacjach z ekspertami Straży Odszczepieniec doszedł do wniosku, że przeniknięcie do tej kultury nie dałoby oczekiwanych efektów. Cywilizacja faata była zbyt sztywna i niepodatna na zewnętrzne wpływy. Sukcesu nie należało się spodziewać, nawet gdyby udało się dostać do rządzącej Wiązki – zdobyć pozycję Opoki Porządku lub Stratega i Obrońcy Niebios. Najprawdopodobniej zostałby zgładzony przy pierwszej próbie ograniczenia ekspansji, gdyż faata, przeżywszy grozę Zaćmienia, uważali, że tylko dzięki takiej polityce można zapobiec globalnym kryzysom. Pozostawała możliwość pośredniego oddziaływania, przy wykorzystaniu innej rasy, potencjalnie równie agresywnej, lecz elastyczniejszej i bardziej podatnej na kontakty z Chroniącym. Analiza przeprowadzona przez deintro wskazała kilka cywilizacji zdolnych stać się przeciwwagą. Tylko jedna z nich była stworzona przez ludzi. Mieszkańcy dzikusi nazywali swój świat różnie, w każdym razie mowa o planecie, której kiedyś nadadzą nazwę Ziemia... Na razie była ona pogrążona w ignorancji, lecz prognoza deintro przepowiadała wzlot za siedem lub osiem stuleci, albowiem Ziemianie byli płodni, energiczni, zarozumiali i nad zwyczaj pomysłowi. Kreślili już mapy swych lądów, znali geometrię i medycynę wytapiali stal, pisali książki, budowali ogromne twierdze, handlowali, wojowali hodowali bydło i rozwinęli wiele rodzajów rzemiosła. Bardzo zróżnicowana rasa z tych Ziemian! – myślał Odszczepieniec. – Gdy stworzą naukę i wejdą w stadium cywilizacji technicznej, niektórzy będą musieli ustąpić im miejsca... Kilka tysięcy lat i cała Galaktyka uzna ich za w pełni rozumnych!
Dokonawszy wyboru, pewnego dnia pożegnał na zawsze rodzica, przybrał postać człowieka i teleportował się na statek czekający nań w pobliżu stacji orbitalnej. Stateczek był niewielki, gdyż skok na Ziemię nie wymagał wiele czasu. W środku oprócz pilota umieszczono tylko kontener z wyposażeniem. Narzędzia i urządzenia, które Odszczepieniec zabierał ze sobą, były miniaturowe i w większości wypadków miały postać spor lub zarodków mechanicznych; odpowiednim impulsem myślowym mógł zainicjować to lub inne ziarno i wyhodować potrzebny agregat – deintro, siggę, syntezator żywności lub przekaźnik mentalny zaprojektowany pod kątem ziemskich umysłów. Niestety, Ziemianie nie mieli wrodzonego daru telepatii.
Posłuszny rozkazom Odszczepieńca statek rozpoczął skok, zanurzając się w tym wymiarze wszechświata, gdzie nie istnieje ani przestrzeń, ani czas, ani gwiazdy, ani zamieszkane światy, ani światło, ani ciemność, ani ciepło, ani chłód. Odległość między planetą metamorfów a Układem Słonecznym była ogromna, jednakże wędrowiec pokonał ją z prędkością myśli. Wynurzył się na peryferiach systemu, a gdy statek odnalazł właściwy glob – trzeci, licząc od lokalnej gwiazdy, zbliżył się do niego, wykonując jeszcze jeden bardzo krótki skok. Potem Odszczepieniec krążył nad planetą, obserwując oceany i lądy za pomocą urządzeń optycznych przystosowanych do ludzkich oczu. Przybrawszy nową, ostateczną postać, odczuwał coś w rodzaju emocjonalnej euforii; wszechświat, a nawet ciasnota i mrok statku otwarły się przed Odszczepieńcem, prezentując całe bogactwo swych barw i dźwięków, zapachów i wrażeń dotykowych. Po raz pierwszy od dnia narodzin patrzył własnymi oczami, mógł rozmawiać ze statkiem, słyszeć jego odpowiedzi nie tylko mentalnie, ale i za pośrednictwem drgań powietrza wypełniającego kabinę. To było tak zachwycające, tak niezwykłe i piękne! Być może organy metamorfów były doskonalsze, lecz nie rozmyślał już o swej niedoskonałości; ludzkie zmysły i uczucia wystarczały, by wpisać się w żywą, zmienną i niezbadaną rzeczywistość, w czekający na niego byt.
Na jednej z półkul planety leżały dwa kontynenty: północny – ogromny, rozciągający się od lodów polarnych aż po strefy tropikalne – i południowy, równikowy – dwa razy mniejszy, oddzielony od północnego niebieskimi przestrzeniami mórz. Na drugiej półkuli również rozpościerały się dwa masywy lądu skromniejszej wielkości, oprócz nich był jeszcze gigantyczny lodowiec na biegunie i liczne wyspy, z których jedna niemalże dorównywała wielkością kontynentom. Odszczepieniec skupił uwagę na największym kontynencie. Jego zachodnia i południowo-wschodnia część były gęsto zaludnione i tam, wykorzystując przyrządy optyczne statku, wypatrzył miasta i drogi, kanały i pola wśród masywów leśnych, kamienne bryły twierdz, a także łodzie wiosłowe i żaglowce pływające po rzekach i wzdłuż wybrzeża morskiego. Oba te rejony bezsprzecznie były centrami cywilizacji, jednakże to zachodni, z bardziej kapryśnym ukształtowaniem terenu i zmienną linią brzegową, wyglądał na odpowiedniejszy do jego celów – przylegał do niego ląd południowy, a za stosunkowo wąskim oceanem leżały jeszcze dwa kontynenty, które za sto lat z okładem będą w pełni dostępne dla autochtonów. Ponadto Odszczepieniec zauważył też, że ze wschodnich stepów ciągną na zachód ogromne masy jeźdźców i pieszych, wielkie stada zwierząt i tysiące wozów, cały naród koczujący wśród piasków i traw. Masowa migracja – pomyślał, kierując statek w głębiny potężnego jeziora, które kiedyś nazwą Bajkałem.
Według ziemskiej rachuby lat był rok 1219. Wojska Czyngis-chana ciągnęły do Chorezmu.
*
Ze statku, bezpiecznie ukrytego pod masą wód, Odszczepieniec teleportował się ku armii podążającej na zachód. Bez trudu zagubił się wśród nieprzeliczonego tłumu, przybierając to postać żołnierza, to poganiacza bydła, to pastucha, to niewolnika. Modyfikowanie zewnętrznego wyglądu podstawowego organizmu – wybranego przezeń ciała mężczyzny – leżało w zakresie jego możliwości, w przeciwieństwie do radykalnych przemian. Nie byłby w stanie stać się kobietą ani którymkolwiek ze zwierząt zamieszkujących ten świat o zadziwiająco bogatej faunie i florze. Tak wielka zmiana, wymagająca ingerencji na poziomie genetycznym, stworzenia nowych organów, znacznego przeobrażenia szkieletu i masy mięśniowej, była ponad jego siły. Na szczęście zdolność błyskawicznego przemieszczania się i wspomniane maski czyniły go praktycznie nieuchwytnym. Był bezpieczny – przynajmniej teraz gdy na Ziemi nie istniały przybory skomplikowane bardziej niż kompas czy astrolabium i broń potężniejsza niż kusza.
Kilka miesięcy spędził w armii Czyngis-chana, gdzie wykorzystując swój dar mentalny, opanował chiński, mongolski i ujgurski, rozmawiał z chińskimi inżynierami odpowiedzialnymi za katapulty i maszyny miotające strzały i dowiedział się wiele o krainie rozciągającej się pod stopami koczowników. Były to bardzo cenne informacje! Zdobywszy bogatą wiedzę, Odszczepieniec postanowił, że będzie nadal wędrować z wojskiem, lecz wyszło inaczej: Mongołowie rozgromili armię szacha Muhammada, opanowali doliny Chorezmu i zaczął się koszmar. Teoretycznie Odszczepieniec był przygotowany na akty przemocy, ale rzeczywistość okazała się zbyt krwawa, zbyt bolesna dla istoty nie znającej wcześniej tej przerażającej różnorodności sposobów, jakimi śmierć może dosięgnąć człowieka. Przerażony bezwzględnością zwycięzców przeskoczył na zachód, na ziemie Słowian, i wpadł w samo serce konfliktu między księciem kijowskim i Wielkim Nowogrodem. Mniej okrutnego co prawda – rzeź nie była tak zajadła jak w Chorezmie, a okoliczne lasy dające schronienie pozwalały przetrwać najgorsze chwile..
W ciągu kolejnych lat przeżył kilka najazdów Batu-chana na Ruś, szturmowanie i klęskę Kijowa, bitwę na jeziorze Pejpus i kilka mniejszych wojen i potyczek, kończących się setkami zabitych, obróconymi w perzynę wsiami i jeńcami sprzedanymi w niewolę. Wraz z upływem czasu przywykł do trupów i krwi, pożarów i ciągłych spustoszeń, odwiedził Ziemię Świętą, gdzie krzyżowcy walczyli z Saracenami, zagościł w krajach Europy i przygotował kilka baz w hanzeatyckich miastach – najspokojniejszych i najbardziej pokojowo nastawionych. Był teraz Twierdzisławem z Nowogrodu, kupcem woskowym i konopnym; hamburskim handlarzem Kurtem See; Peterem Allbachem, właścicielem warsztatu wytwarzającego liny w Antwerpii; a jako Falk Miedziany Grosz posiadał lombard w Gdańsku. Przywykł do ciała ziemskiego człowieka, podobnie jak do ziemskich krajobrazów i widoków miast: Wenecji i Damaszku, Granady, Kairu, Szanghaju, Samarkandy, Riazania i Konstantynopola. W każdym z nich przeżył jakiś czas, nawiązał kontakty, ale nigdzie nie znalazł ani przyjaciół, ani miłości. Był samotny – pyłek z obcego świata zagubiony w piaskach Ziemi. Dziesięciolecia uchodziły w przeszłość i wreszcie niespokojny trzynasty wiek jął zbliżać się ku końcowi; zaczął się wiek czternasty, a wraz z nim wojna stuletnia. Tak nazwą ją w przyszłości i powiedzą, że walczyli w niej Francuzi z Anglikami, z przerażeniem wspomną czasy żakerii, zachwycą się bohaterstwem Joanny d’Arc i wielkich rycerzy, Chandosa i Edwarda Czarnego Księcia, Bertranda du Guesclin i Rodriga Villandrando, Gressarda i Bedforda. Wszakże Odszczepieniec, obserwując te wydarzenia na własne oczy, i to nie w jednym miejscu, sądził, że wojna trwała ponad wiek i ogarnęła wszystkie mocarstwa na kontynencie eurazjatyckim. Polacy i Rosjanie walczyli z zakonem krzyżackim, Dymitr Doński z Mamajem i Tochtamyszem, Tamerlan podbił Persję, Kaukaz, Mezopotamię i Syrię, Turcy osmańscy Bajazyda dotarli do Dunaju i granicy Węgier, władcy nowej dynastii Ming wyrzynali się nawzajem z Mongołami, w Japonii i Indiach szalały wojny domowe, szczęk oręża rozbrzmiewał w Hiszpanii i Szkocji, w Niemczech i we Włoszech, w Szwajcarii, Bohemii i Skandynawii. Wojnom z przerażającą regularnością towarzyszyły trzęsienia ziemi i powodzie, huragany, ulewy, szarańcza, głód i pomór; dżuma i cholera zabierały miliony istnień, a na wyludnionej ziemi zostawały tylko szczury, wrony i wilki. Pokój i odpoczynek można było znaleźć wyłącznie na cmentarzach, a i to nie zawsze. Straszne czasy! Ale cywilizacja się rozwijała, życie na Ziemi trwało, a autochtoni – nie bacząc na kolejne klęski i nieszczęścia – rozmnażali się, wykazując jednocześnie niesamowite zdolności adaptacyjne. Była to uparta, drapieżna, chciwa, lecz zarazem bardzo obiecująca rasa! Odszczepieniec lubił ludzi pomimo wszelkich ich niedoskonałości. Wiedział, że wady dają początek zaletom – i tak na przykład chciwość i chęć gromadzenia bogactw były siłą napędową postępu, duma i upór rodziły odwagę, a z niej powstawała ofiarność. Przez wiele lat studiował ludzi, analizował przeszłość i teraźniejszość, by – z pomocą deintro ze statku – podejmować próby odgadnięcia przyszłości. Rozpatrywał i oceniał ludzkie motywacje, pragnienia, marzenia oraz to, co uważali za mądrość i życie duchowe, uczył się rozumieć ludzi i prawidłowo przewidywać reakcje zarówno struktur społecznych, jak i poszczególnych jednostek. Była to wyszukana umiejętność – doskonaląc ją, sam stopniowo stawał się człowiekiem. Co prawda nadal samotnym; nawet wielkie umysły, którym zdradzał swą istotę, nie były w stanie jej pojąć i najczęściej uznawały, że spotkały anioła lub posłańca diabelskich sił.
Nadeszła epoka Renesansu i czas popłynął szybciej. Popędzając go, Odszczepieniec zrealizował szereg projektów: otworzył warsztat w Norymberdze, w którym wytwarzał zegary, dał kilka setek talarów na pierwszą drukarnię w Moguncji, pewnemu malarzowi z Florencji podsunął pomysł latającego aparatu, a młodego żeglarza z Genui obdarował własnoręcznie wykonaną mapą przedstawiającą zamorskie terytoria. Wraz z tym podróżnikiem wyruszył na zachód w ładowni nędznej karaweli, przybierając postać marynarza, Juana Álvareza. Uznał, że pierwsza wypraw za ocean to zbyt poważna sprawa, by zdać się na los szczęścia, a Genueńczyk, choć nadzwyczaj uparty, w chwilach zwątpienia wymagał wsparcia mentalnego. Tak czy inaczej dotarli do wysp u wybrzeży Ameryki – a właściwie wtedy jeszcze bezimiennego kontynentu, który zgodnie z nadziejami Odszczepieńca miał być skolonizowany w ciągu najbliższych stuleci. Kolonizacja przebiegała w takim tempie że w szesnastym i siedemnastym wieku przybysze niemal całkowicie wybili rdzennych mieszkańców, a tych, którym udało się przeżyć, odepchnęli do nieprzebytych puszcz i na rozległe prerie. Jednakże zwolnione przez nich miejsce nie pozostał puste – na dawnych terenach łowieckich Indian powstały plantacje tytoniu, kakao i trzciny cukrowej, a z Afryki zaczęli napływać niewolnicy.
W osiemnastym wieku postęp jeszcze bardziej przyśpieszył: odkryto prawo zachowania masy i siódmą planetę Układu Słonecznego, którą prawie sto lat później nazwa no Uranem; oprócz tego zamorskie kolonie zdobyły niepodległość, a do listy wynalazków dopisano piorunochron, kolej, ołówki z grafitowym rdzeniem i ideę demokracji Ta ostatnia odbiła się echem w Europie, wywołując kolejną rzeź: pod hasłami Liberté égalité, fraternité zwolennicy wolności ścinali głowy arystokratom, a przy okazji sobie nawzajem. Te krwawe bachanalia trwały też w kolejnym stuleciu, gdy Odszczepieniec pod postacią drobnego urzędnika wyruszył wraz z Napoleonem – najpierw de Egiptu, potem do Hiszpanii, Włoch, Austrii i w końcu do Rosji. W tym ogromnym północnym imperium pozostał do końca wieku, urządziwszy się na Uralu jako właściciel kopalni. Stamtąd robił wypady a to do krajów zachodnich, a to na wschód kontynentu, a to do Afryki lub Ameryki. Wszędzie, a szczególnie w Europie, widział cywilizację rosnącą jak na drożdżach; narodził się telegraf i telefon, silnik spalinowy dynamit i karabin maszynowy, spirytyzm i teoria wartości dodanej. Z jednej strony, postęp był niezaprzeczalny, lecz z drugiej wszystko to nie miało prawa skończyć się dobrze – nowe teorie władzy nad światem i równości społecznej w połączeniu z dynamitem i karabinem maszynowym tworzyły diabelską mieszankę wybuchową.
Na czas pierwszej wojny światowej i rewolucji październikowej Odszczepieniec Przeprowadził się do spokojnej Australii. Tkwić w środku wydarzeń, które miał sposobność nieraz już obserwować, nie miało sensu, a ryzykować życia nie miał ochoty, gdyż nie tylko idee były nowe, ale i broń służąca do ich wprowadzania. Ani zdolności mentalne, ani zmiana postaci, ani telekineza nie uchroniłyby go przed przypadkową i natychmiastową śmiercią od kuli snajpera, od wybuchu miny, od serii z automatu. Rany były mu niestraszne, dopóki zachowywał kontrolę nad ciałem i dopóki mózg nie został uszkodzony w nieodwracalny sposób, ale któż mógł to zagwarantować? Z rozbitą czaszką będzie martwy jak najzwyklejszy Ziemianin; straciwszy przytomność wskutek szoku wywołanego bólem, wykrwawi się, a na polu minowym zginie rozerwany na strzępy. Dlatego właśnie Odszczepieniec siedział w Australii, przybierając na zmianę postaci starego farmera Pita Jonesa i młodego Clive’a Tyrrella studiującego dziennikarstwo na uniwersytecie w Canberze. Była to niezwykle obiecująca profesja; zgodnie z prognozami deintro od pojawienia się stacji radiowych i telewizyjnych dzieliły ich tylko lata. A gdy to nastąpi, wpływ środków przekazu na władzę niezmiernie wzrośnie.
I tak się stało. Oprócz jeszcze jednej wielkiej wojny, i mnóstwa mniejszych, dwudziesty wiek przyniósł rzeczy pożyteczne i straszne: z jednej strony teorię kwantową, lotnictwo, komputery, syntezę chemiczną, telewizję, nylon i insulinę; z drugiej – bomby jądrowe i rakiety, gazy bojowe, szczepy śmiercionośnych wirusów i wielki wzrost napięcia, gdyż świat był już podzielony, a bogactwa i władza dostały się nie wszystkim. Na Ziemi, z jej ograniczonymi zapasami surowców, zrobiło się ciasno i głodno i Odszczepieniec coraz częściej myślał, czyby nie podrzucić kilku pożytecznych pomysłów dotyczących zagospodarowania Układu Słonecznego i produkcji syntetycznej żywności. Nie zdążył jednak; Ziemianie sami wpadli na pomysł inżynierii genetycznej, klonowania, napędu termojądrowego i ogólnoplanetarnej sieci komputerowej. Nie minęło nawet sto lat od pierwszego lądowania na Księżycu, gdy ekspedycje z Ziemi dotarły do Urana, Neptuna i Plutona, na Merkurym, Marsie i Wenus powstały osiedla, a w pasie asteroid rozpoczęto prace wydobywcze. Problemów nie ubyło, lecz dzięki szybkiemu rozwojowi techniki, rozległości Układu Słonecznego i bogactwu jego zasobów niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Zasadniczo ludziom nie zagrażały już ani wewnętrzne niepokoje, ani lokalne wojny, ani wyczerpanie się zapasów naturalnych, ani asteroidy czy komety, które uderzając w Ziemię, mogłyby zniszczyć cywilizację i życie. Jeszcze trochę – myślał Odszczepieniec – jeszcze jakieś dwa, trzy stulecia i dotrzemy do gwiazd, zasiedlimy nadające się do kolonizacji planety, zbudujemy miasta w kosmosie, zapomnimy o kłótniach i wojnach. Galaktyka jest ogromna, miejsca starczy dla wszystkich, dla nowej gwiezdnej rasy też. Już niedługo... całkiem niedługo...
I wtedy pojawili się faata.
*
Odszczepieniec – a właściwie Günter Foss i pozostałe jego ziemskie wcielenia – nie słyszał o nich od ponad ośmiu stuleci. Szmat czasu dla humanoidalnej cywilizacji! Ziemianie dotarli z brzegów Europy do Plutona, zmienili żaglowce na statki międzyplanetarne, żałosne przesądy zastąpili prawdziwym obrazem wszechświata. Jednakże faata także nie stali w miejscu i nie zastygli w stagnacji. Było to oczywiste od momentu, gdy Odszczepieniec pod postacią Li Chena zaobserwował odległy wybuch anihilacji i korzystając z obserwatorium Kepler uwiecznił to wydarzenie na zdjęciu. Technologia faata wyprzedzała ziemską i zapewne ich rozwój także przebiegał szybciej – najwyraźniej udało im się pokonać Uskok między ramionami Galaktyki! Nie było to nic nadzwyczajnego – po zanurzeniu w limbusie statek bez trudu pokonywał ogromne odległości, ale konieczność stosowania takich rozwiązań świadczyła o tym, że sektor faata ciągle się rozszerza, a strefa ich wpływów dosięgła Układu Słonecznego. W takiej sytuacji szanse Ziemian na stworzenie własnego imperium spadły do zera, a to z kolei oznaczało, że ludzie nie będą przeciwwagą dla faata.
Najbardziej przerażające z punktu widzenia Güntera Fossa było ich bliskie pokrewieństwo genetyczne z ludźmi. Jeśli Ziemianie i faata mogą mieć wspólne potomstwo (czego był niemal pewien), wchłonięcie rasy ludzkiej przez wysoko rozwiniętą cywilizację jest nieuchronne. Nie miało większego znaczenia to, że Ziemian były miliardy, podczas gdy faata pozostali nieliczni; z pewnością na statku znajdował się bank spermy i inkubatory przyśpieszające cykl rozwoju. Eugeniczna polityka przywódców była nadzwyczaj sztywna, a Foss miał podstawy sądzić, że przez osiem wieków nie uległa zmianie: faata reprodukowali rządzącą kastę i kilka kast żołnierzy i niewolników w sposób przypominający ul lub inne społeczeństwa owadów. Jednocześnie zachowywali ludzką postać, a to rodziło dodatkowe niebezpieczeństwo: ludzie szybciej uwierzą ludziom niż dziwnemu metamorfowi.
Zniszczyłby ich, gdyby tylko mógł. Lecz na przeszkodzie oprócz zahamowań psychicznych uniemożliwiających zabijanie stał też brak broni zdolnej ugodzić faata na ogromną odległość. Działał tak, jak powinien działać Chroniący: wykorzystując siłę i moc rasy, z którą zżył się przez długie wieki, spróbował utrzymać przybyszów jak najdalej od Ziemi, w pasie asteroid lub w najgorszym razie na orbicie Marsa. Niewykluczone, że na Ziemi dałby sobie z nimi radę (opracował kilka planów awaryjnych), lecz wtedy nie obyłoby się bez zniszczeń i ofiar. Ziemia, z jej gęstym zaludnieniem i gigantycznymi miastami, nie była najlepszym miejscem na kosmiczną bitwę; uderzenia plazmy i antymaterii zabiją miliony bez sprawdzania, kto ma rację, a kto zawinił.
Odszczepieniec miał jednak nadzieję na rozwiązanie problemu bez użycia tych potwornych środków. W tym celu musiał przechwycić zarządzanie statkiem faata. Sterował nim quasi-rozumny stwór przypominający biokomputer; porzucone dziedzictwo daskinów tym chętniej podporządkowywało się nowym symbiontom, im wyższy był ich potencjał mentalny. Ta właśnie okoliczność spowodowała, że faata wydzielili kastę rządzącą zdolną kontrolować quasi-rozum; całą resztę traktowano jako niezbyt cenny dodatek do niego, nawiązujący kontakt mentalny za pomocą specjalnego przyboru – kaffu. Ów niezbyt się nadawał w wypadku Ziemian, jednakże w arsenale Odszczepieńca znajdowało się potężne urządzenie, przekaźnik mentalny teleportowany przez niego na statek Obcych.
Przypadek! – rozmyślał Foss, wysławszy swój dar Dejaniry. – Wszechświat pełen jest przypadków, a ten, kto potrafi je wykorzystać... oczywiście z rozwagą!... wygra. Krążownik Ziemian, który przypadkiem spotkał faata, został zniszczony, ale na pokład wzięto jeńców: dwóch mężczyzn i kobietę. Jeden z mężczyzn zginął, stawiając opór sondowaniu umysłu, a kobietę po sztucznym zapłodnieniu umieszczono w inkubatorze; na polu boju został drugi mężczyzna, nadzwyczaj zawzięty, choć wcale niegłupi. Kolejny przypadek! Jeśli wykorzysta przekaźnik mentalny, to...
Niestety to był koniec szczęśliwych zbiegów okoliczności; protegowany Odszczepieńca, Paweł Litwin, nie był w stanie podporządkować sobie quasi-rozumu. Potem odbyła się potyczka z ziemską flotyllą, jej zagłada i lądowanie na Antarktydzie. Wydarzenia przebiegały według najgorszego scenariusza i Foss zrozumiał, że nie uniknie ofiar. Przerzucił na statek siggę, kontener z minirobotami pożeraczami. Litwin aktywował je i zniszczył quasi-rozumne stworzenie. Towarzyszący temu kataklizm był wstrząsający... Czterdzieści trzy miliony zabitych, setki zburzonych miast, nienaprawialne szkody – stare świątynie i pałace, obrazy i rzeźby, filmy i książki, zabytki... Ale przede wszystkim – te straszne straty w ludziach! Jednakże Odszczepieniec zdołał uratować Litwina i dwie kobiety, Io i McNeal noszącą płód faata.
W tym miejscu Günter Foss, redaktor KosmoSpiegla, rozpłynął się w niebycie, a wraz z nim znikli Li Chen, astronom, Umkonto Tloome, dyplomata, i Roy Bunch, oficer naziemnej bazy ZSK. Pojawiły się za to inne osoby, siedem albo osiem, a wśród nich Klaus Sybel, stażysta tajnej służby, i chirurg cudotwórca Chaim Diane, specjalizujący się w operacjach jamy nosowo-gardłowej i krtani. W ustalonym terminie Diane zoperował Klausa Sybela; kiedy, gdzie i w jakim izraelskim szpitalu pozostało na zawsze tajemnicą, ale rezultat był wstrząsający – Sybel mógł mówić w faata’liu, języku Obcych. Od tego momentu jego kariera była pewna: szybki awans, kontakty z Litwinem i Io, opieka kuratorska nad latoroślą Abbie McNeal, dostęp do wszystkich materiałów mających choćby najlżejszy związek z faata i Günterem Fossem, metamorfem... Pracując w tajnych służbach, uparcie próbował odszukać samego siebie, pamiętając przy tym, by we właściwym czasie zestarzeć się i doskonalić język faata podczas rozmów z młodym Paulem Corcoranem. Co powiedziałeś, mały? T’taja orr n’uk’uma sirend’agi patta? Tak, rozumiem.. Sirend wyszedł na słońce i wygrzewa się na ciepłych kamieniach... Mam dobrą wymowę? No cóż, dziękuje za pochwałę. Ajt t'tesi... miło mi...
Czas już się nie wlekł, nie ciągnął jak w poprzednich wiekach, a mknął naprzód w zabójczym tempie: chwila i młody Paul jest już nie taki młody, jeszcze chwila i jest już oficerem floty kosmicznej, żonatym mężczyzną, potem – ojcem rodziny. Dwie dziewczynki pchają się na kolana wujka Klausa, łaskoczą włosami w szyję, opowiadają – przerywając sobie nawzajem – jak spotkały w ogrodzie a to żabę, a to jaszczurkę... Dwie kobiety, matka Corcorana i jego żona, spoglądają z werandy, uśmiechają się, brzęczą talerzami, sprzątają po śniadaniu... A gdzie jest Paul? Unosi się gdzieś w drodze do Baala albo Syriusza, Telemacha lub Gwiazdy Barnarda... To już nie Paul, żaden tam Paul, od dawna nie Paul, lecz komandor podporucznik Corcoran, pierwszy zastępca kapitana na krążowniku Europa...
Coś dojrzewało w duszy Klausa Sybela, Chroniącego, coś częściowo ludzkiego, częściowo odziedziczonego po dalekich przodkach, po nieszczęsnym rodzicu, którego najpewniej nigdy już nie zobaczy. Takie silne i dziwne uczucie! Wejrzawszy w głąb tej swojej połowy, która pozostała metamorfem, zrozumiał: to budził się instynkt przedłużenia gatunku. Odszczepieniec nie mógłby go przedłużyć sam, nawet gdyby ponownie przybrał swą pierwotną postać, jednakże istniały inne związki, nie cielesne, lecz duchowe. Czuł, jak z roku na rok związki te krzepną.
Wyglądało na to, że zmienił się w człowieka. Albo został tym, kim był, tylko czas samotności dobiegł końca.
*
– Dziękuję – powiedział Corcoran. – Dziękuję, że mi to wszystko opowiedziałeś. Jestem wzruszony twoim zaufaniem.
Sybel niejako w podzięce skinął głową. Dwie albo trzy minuty siedzieli w milczeniu, potem Corcoran rzucił spojrzenie na tajmer, wyciągnął rękę, by włączyć interkom.
– Niedługo zmiana wachty, Klausie. Powiedz... przez wszystkie te wieki, wszystkie szalone stulecia... nie miałeś obok siebie nikogo? Ani przyjaciela, ani wychowanka, ani kobiety?
– Nie – odparł Sybel. – Nie.
– Coś się teraz zmieniło?
– Być może. Ja...
Z wokodera dobiegł szum, a zaraz po nim głos Celiny Praa:
– Podczas wachty nie odnotowano żadnych incydentów. Wachta zdana!
– Wachta przyjęta – odezwał się Nikołaj Tumanow. – Kawa czeka, Celino. Jeszcze gorąca.
– Dziękuję, z przyjemnością wypiję.
Corcoran pstryknął klawisz interkomu, popatrzył na Sybela. A może na Odszczepieńca?
Czy to nie wszystko jedno? – pomyślał. – Rzecz nie w imieniu, nawet nie w zewnętrznej postaci. Zaufanie i zrozumienie, to jest najważniejsze.
Na twarzy jego przyjaciela błąkał się uśmiech. Przechyliwszy głowę, Klaus nasłuchiwał, jakby głos Celiny Praa wciąż jeszcze dźwięczał w ciasnej kajucie.
– Chciałem zaznaczyć, że ta postać – Sybel dotknął policzka – nie jest czymś niezmiennym. Myślisz, że jeśli stanę się o dziesięć, dwadzieścia lat... jeśli wszystko jej opowiem... nie przestraszy się?
Teraz uśmiechnął się Corcoran.
– Nie przestraszy. – Po krótkim zastanowieniu dorzucił: – Ajt t’tesi. Miło mi, że takie myśli chodzą ci po głowie.
5
PRZYGOTOWANIA
Gamma Młota,
2125 rok
Sala obserwacyjna Europy była ogromna. Znajdowała się na pokładzie A, tuż za mostkiem kapitańskim i punktem dowodzenia – przestrzeń równa stadionowi piłkarskiemu, nakryta cienkowarstwowym ekranem, którego kształt wiernie naśladował kontur zewnętrznego poszycia. Pomieszczenie przypominało okno wychodzące na kosmos; w głębi ekranu błyszczały obce gwiazdozbiory i aż trudno było uwierzyć, że nad głową rozpościera się nie przezroczysta kopuła, lecz twardy pancerz z dziesiątkami wideoczujników. Corcoran, który wiele lat służył na Europie, pamiętał, że sala ta zwykle stoi pusta, jeśli nie liczyć wizyt admirałów i innych oficjalnych uroczystości. W najdalszym kącie obok przegrody oddzielającej mostek kapitański migotał kolorowymi światełkami pulpit sterowania MAZ – w żargonie floty „puchacz”; na środku piętrzyły się ustawione na wspornikach półkule, połączone z teleskopem i przeznaczone do wizualizacji zebranych danych, i pozostałe przybory grupy naukowej; wzdłuż ścian ustawiono w dwóch rzędach stoły robocze, cztery automaty dystrybucyjne, blok sanitarny z przenośnym prysznicem i kilka kanap. Na jednej ktoś spał – specjaliści korpusu naukowo-badawczego pracowali tu od wielu dni, nie schodząc na pokład mieszkalny, aby odpocząć.
Część pomieszczenia, odgrodzona dużymi kwadratowymi ekranami, pełniła funkcję sali narad. Stały tam fotele z twardego plastiku, kolumny holoprojektorów, zewnętrzny terminal Ultranetu i Gaduła Ben – translator, który wedle zamysłu twórców miał za zadanie ułatwić kontakty z faata. Cały ten obszar nakryto polem dźwiękoszczelnym; Corcoran mógł obserwować krzątających się wokół urządzeń astrofizyków, ksenologów i lingwistów, ale przez niewidoczną barierę nie przenikał żaden szmer. Uczeni byli na widoku, a jednocześnie pozostawali w pełnej izolacji. Komodor siedział, wyciągnąwszy długie nogi, Corcoran i Joaquin Ibáñez, kierownik sekcji naukowej Europy, stali i spoglądali na ekrany, Asenow, ksenolog, odprawiał czary przy terminalu.
– Proszę sobie nie przeszkadzać, doktorze Ibáñez – powiedział Vrba, z lekka pochylając głowę pokrytą jasnymi, przystrzyżonym na jeża włosami. Pobłyskiwały złotem, jakby dowódca ekspedycji specjalnie dobrał je pod kolor szewronów i zapięcia munduru.
– Dziękuję. Poproszę siódmy schemat... tak, świetnie... dziękuję, señor Iwan.
– Ibáñez, smukły ciemnooki Kastylijczyk, wyróżniał się nienaganną starohiszpańską uprzejmością; do podwładnych zwracał się per señor i señora, a do starszych lub równych mu rangą per don lub caballero i doña. – I oto przed nami system Gammy Młota, wynik trzydniowych obserwacji. Godzinę temu otrzymaliśmy ostatnie dane z jednostek Afryka i Azja oraz z wysłanych przez nie MAZ-ów. Zakładam, caballeros, że wszystkie ciekawe obiekty zostały wykryte, a ich trajektorie uściślone. Aż po asteroidy na tyle duże, by można je dostrzec z tej odległości.
Trzy dni! Tylko trzy dni! – pomyślał Corcoran. – Zuchy!
Sekcja naukowa ekspedycji stała bez wątpienia na najwyższym poziomie. Słuchając szybkiej mowy Ibáñeza, obserwował jednocześnie migające na ekranach wykresy, schematy i tabele z parametrami orbit poszczególnych planet. Po wynurzeniu z otchłani limbusu eskadra rekonstruowała okolice Gammy Młota. Okręty dryfowały w obszarze zagęszczenia komet, z dala od planet zewnętrznych; tutaj, podobnie jak w Układzie Słonecznym, odległość od Obłoku Oorta wynosiła około miesiąca świetlnego, lecz duże roje występowały w liczbie nie dwóch, a ośmiu – mnóstwo możliwości, by ukryć się szybko i dobrze. Komety, trochę pyłu i kamieni scementowanych zestalonym gazem, były rozmieszczone nierównomiernie, puste przestrzenie między rojami zajmowały więc setki miliardów kilometrów. Jednakże alternatywy dla tej kryjówki nie było – z daleka żaden lokalizator nie wykryje obcych statków wśród materii roju. Aby przyśpieszyć pracę, Azja i Afryka przeskoczyły na drugą stronę gwiazdy, wypuszczając MAZ-y powyżej i poniżej płaszczyzny ekliptyki, zwiększając w ten sposób dokładność pomiarów.
– Osiem planet – powiedział Ibáñez, prezentując kolejny wykres. – Osiem, jeśli uznać za planety trzy ciała niebieskie w bezpośredniej bliskości gwiazdy centralnej. Wszystkie bardzo małe, ich masa jest prawie trzykrotnie mniejsza niż masa Merkurego, a odległość od gwiazdy wynosi jedną czwartą jednostki astronomicznej. To promień orbity trzeciej planetoidy.
– Dwie pierwsze są oczywiście niewidoczne? – zapytał Corcoran.
– Powiedzmy, niepoddające się obserwacjom, kapitanie. Pierwsza znajduje się niemalże w koronie słonecznej, druga, niezwykle mała, bardzo blisko niej. Orbity wyliczyliśmy na podstawie odchyleń toru trzeciej. Z punktu widzenia stojących przed nami zadań, ciała te nie są interesujące. Nie ma tam ani wody, ani atmosfery, ciążenie wynosi około jednej dziesiątej g, temperatura po prostu potworna... na powierzchni trzeciej planetoidy pięćset stopni Celsjusza... co najmniej pięćset.
Rzeczywiście mało interesujące – zgodził się milcząco Corcoran. Jakiekolwiek działania: budowa bazy czy wydobycie rud, byłyby ekstremalnie trudne, a więc nieopłacalne. Vrba najwyraźniej podzielał tę opinię, machnął bowiem ręką i powiedział:
– Proszę dalej, doktorze.
– Dalej, caballeros, mamy dwa bardzo podobne do Ziemi globy z atmosferą tlenową. Zakładam, że czwarty to Roon, a piąty T’har, ale nawet na nim warunki klimatyczne są całkiem znośne: średnia temperatura powyżej zera. Na Roonie plus osiemnaście... cieplej niż na Ziemi... Odległość od gwiazdy zero koma siedemdziesiąt siedem jednostki astronomicznej, ciążenie zero koma dziewięć g, okres obrotu dwadzieścia osiem i trzy dziesiąte godziny, rok trwa trzysta dwadzieścia dni.
– Sztuczne konstrukcje? – lakonicznie zapytał komodor, przenosząc wzrok na Asenowa. Ksenolog wzruszył ramionami.
– Nic, co można by zauważyć stąd, z obłoku. Ani widocznych na powierzchni miast, ani dużych obiektów orbitalnych. Zakres fal radiowych prawie czysty.
– Zgodnie z obowiązującą wiedzą – niezbyt głośno powiedział Corcoran – bino faata Trzeciej Fazy nie mają miast. Rozrywek, w naszym rozumieniu, również nie mają. Trudno więc oczekiwać, że przechwycicie jakieś audycje radiowe zawierające przydatne informacje.
– Pan wie lepiej, kapitanie. To pan jest tutaj ekspertem.
Vrba zwrócił się ku niemu. Twarz miał jak przedtem spokojną, ale kąciki warg mu drgnęły – komodor się uśmiechnął. Corcoran z doświadczenia wiedział, że Karel Vrba nie szafuje uśmiechem bez powodu. W zasadzie niczego nie robił bez powodu i nawet zmysł mentalny nie zawsze pozwalał wyczuć jego zamierzenia czy przewidzieć działania, które podejmie w ciągu najbliższych minut. Jak przystało na dobrego dowódcę, Karel Vrba był człowiekiem nieprzewidywalnym.
Lecz tym razem jego myśli wydawały się jasne: wspomniał stocznię DX-51, pokład Europy i młodego komandora podporucznika stojącego w jego kajucie. „Wiążemy z panem wielkie nadzieje, Corcoran. Gdy wyruszymy do systemów gwiezdnych, gdzie faata założyli kolonie...”
I wyruszyli! A nawet dolecieli! Co teraz?
– Proszę kontynuować, doktorze – zwrócił się do Ibáñeza komodor.
– Szósty i siódmy glob to planety typu marsjańskiego. Brak atmosfery, masa równa dwóm dziesiątym ziemskiej, kamienie, piasek, pozbawiona wody pustynia, niskie temperatury... Ale do budowania baz są zdatne.
– Pas asteroid?
– Nie ma. Zaobserwowaliśmy pojedyncze asteroidy, ale żadnego obiektu o wielkości choćby zbliżonej do Hygiei czy Psyche, nie wspominając nawet o Ceres czy Pallas. Największe... señor Asenow, poproszę zdjęcia... O! Ta ma dziewięćdziesiąt osiem kilometrów średnicy, są jeszcze cztery o rozmiarach od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu kilometrów. Pozostałe się do nich nie umywają. Nie określiliśmy precyzyjnego położenia w przestrzeni, co do liczby zaś... z tej odległości wykryliśmy około setki. Masywniejsze ciała krążą wokół ósmej planety, ale i tutaj skala jest mniejsza niż u nas: niczego podobnego do Ganimedesa, Tytana, Trytona czy choćby Tetydy. Kilkadziesiąt księżyców nieregularnych, wielkości od dwudziestu do stu osiemdziesięciu kilometrów. Señor Asenow... tak, o tę fotografię chodziło... Największy naturalny satelita na tle planety... masa sześć dziesiątych do minus piątej, jeśli porównać z Księżycem... a oto jeszcze jeden, sto pięćdziesiąt kilometrów średnicy...
– Wygląda na to, że największe satelity zostały wychwycone z przestrzeni? – zapytał Vrba.
– Bezwzględnie tak. Masa planety zewnętrznej o trzydzieści procent przewyższa masę Jowisza, ciążenie na niej jest ogromne... Giganty gazowe... jeśli występują... oczyszczają ze śmieci każdy system gwiezdny. A to jest właśnie typowy gigant gazowy: wodór, hel, metan, amoniak i promieniowanie o długości trzech centymetrów. Ale atmosfera jest prawdopodobnie spokojniejsza niż na Jowiszu; nie ma tu odpowiednika Io, a największy księżyc krąży w odległości miliona kilometrów.
– Czwarty – burknął Asenow, pochylając się nad pulpitem terminala. – Czwarty satelita, kolego.
– Tak, tak, oczywiście, señor. Poproszę zdjęcia na ten ekran. Widok ogólny potem obszar fenomenu i wyniki analizy komputerowej. – Przygładziwszy ciemne włosy, Ibáñez wyjaśnił: – Czwarty satelita gazowej planety, któremu nadaliśmy nazwę Obscuras, jest prawdopodobnie zamieszkany lub w jego pobliżu są prowadzone jakieś świadome działania, dla nas niestety zupełnie niezrozumiałe. Zbyt duża odległość nie pozwala rozróżniać drobnych obiektów. Dzięki wykorzystaniu zaawansowanej interpolacji udało nam się zwiększyć rozdzielczość, ale tylko nie znacznie. Proszę spojrzeć!
Na pierwszym ekranie powoli wirowała ciemna bryła o pomarszczonej, pociętej pęknięciami powierzchni. Kształtem Obscuras przypominał z grubsza wyciosany czworościan o wygładzonych lub odciętych wierzchołkach. Wzdłuż krawędzi biegły kręte łańcuchy gór, a boki wyglądały jak trójkątne równiny bez widocznych szczegółów ukształtowania terenu. Jednakże seria zdjęć wykonanych przy maksymalnym powiększeniu, wyświetlona przez Asenowa na drugim ekranie pokazała, że wrażenie gładkości i równości jest iluzoryczne. W słabym świetle sączącym się z gigantycznego dysku gazowej planety widoczne były czarne cienie część rzucały prawdopodobnie wzniesienia, skały, a być może nawet góry, inne mogły być przełęczami, kanionami lub kraterami powstałymi wskutek upadku meteorytów. Jedna z takich plam miała kształt rozmytej elipsy. Na podstawie narzuconej na zdjęcia siatki można było ocenić jej długość na dwadzieścia kilometrów, a szerokość na osiem i pół kilometra. Formacja ta miała jakąś wewnętrzną strukturę; dało się zauważyć ledwie dostrzegalne jasne punkty, jakby ciemna plama była ogromnym szybem lub tunelem przechodzącym na wylot przez całą planetę, a iskierki światła pochodziły od gwiazd wiszących gdzieś w niezmierzonej dali. Moduł interpolacyjny, wyposażony w intuicję i niemalże ludzką wyobraźnią, rozjaśnił obraz: na trzecim ekranie widać było, że niektóre punkty są zgrupowane wzdłuż krzywoliniowych torów, a inne rozrzucone zupełnie przypadkowo.
– Może to jakiś kompleks astronawigacyjny? – zapytał komodor.
– Niewykluczone, sir – odpowiedział Asenow, który najwyraźniej zajmował się badaniem fenomenu. – Niestety, ani Afryka, ani Azja nie widzą księżyców planety zewnętrznej, gdyż znajduje się ona względem ich położenia z drugiej strony gwiazdy. Oto – ksenolog machnął w stronę ekranu – uogólnione wyniki naszych obserwacji. Mogę zapewnić, że wycisnąłem wszystko, co się dało, z przyrządów i programów.
– Macie panowie jakieś hipotezy?
Ksenolog się uśmiechnął.
– Dziesiątki. Kosmiczna kopalnia, osiedle albo całe miasto, kolonia karna, zakład przetwarzający surowce, baza wojskowa albo wszystko razem.
– Możliwe, że obiekt nie ma nic wspólnego z faata – dodał Ibáñez. – Dziwne zjawisko naturalne albo artefakt daskinów... Wyjaśnimy to, gdy podlecimy bliżej.
– Na razie nie podlecimy. – Vrba wstał. Był szczupły, wręcz wysuszony, i bardzo wysoki, o głowę wyższy od swych podwładnych. – Panowie... – Lekkie skinienie głowy w kierunku Ibáñeza i Asenowa. – Dziękuję wam obydwóm. Jesteście wolni. Proszę tylko przesłać wyniki na pozostałe jednostki eskadry.
– Tak jest, sir.
Ibáñez i Asenow opuścili salę narad. Corcoran spojrzał w górę. Na ekranie nad jego głową na całą szerokość sufitu rozciągało się gwieździste niebo. Widok nie robił takiego wrażenia jak na Ziemi czy na Gondwanie – przepaść dzieląca parę ramion Galaktyki wyglądała niczym ciemna rzeka wymiatająca naporem mroku słabe iskierki gwiazd. Pomarańczowe słońce Roona i T’hara, na razie jeszcze bezimienne, było najjaśniejszym punktem wśród tlących się węgielków tego ogniska niebios. Na tle mroku majaczyły sylwetki trzech krążowników – najbliżej znajdowała się Australia, za nią Ameryka i Antarktyda. Litwin, zadokowany do Europy, był niewidoczny.
– Zostaniemy tu i będziemy czekać – powiedział komodor. – Ty podlecisz do Roona. To z pewnością gęściej zaludniony świat, centrum miejscowej cywilizacji... W zasadzie to nie jest rozkaz, a jedynie propozycja. Naradź się z Sybelem, Paul. T’har ma swoje zalety: dysponujemy przynajmniej podstawowymi informacjami na jego temat. Można się spodziewać, co nas tam czeka.
„Naradź się z Sybelem”... Corcoran oderwał wzrok od rozgwieżdżonego nieba i popatrzył na komodora. Dowódca oblicze miał nieprzeniknione. Wie czy nie wie? – przemknęła Paulowi myśl. Jeśli wierzyć impulsom mentalnym, Vrba nie wiedział nic o sekrecie Sybela. Coś – być może zmysł przewidywania obudzony tak nieoczekiwanie na statku silmarri – podpowiadało mu, że jest jedyną wtajemniczoną osobą. Nie chciał się teraz zastanawiać nad przyczyną takiego zaufania. Oczywiście Sybel był jego przyjacielem, ale...
– Omówię trasę z Sybelem, chociaż sądzę, sir, że pańska sugestia jest słuszna – powiedział. – Na T’harze istnieje jedna rządząca wiązka, na Roonie, jeśli Io się nie myliła, są aż trzy. Trzy kontynenty i trzy Opoki Porządku. Większe możliwości, więcej informacji.
– Informacje... – W spojrzeniu Vrby przemykającym po masywnym korpusie translatora pojawiła się zaduma. – Informacji potrzebujemy najbardziej, gdyż faktycznie wiemy bardzo mało. Wroga trzeba poznać. Być może przy bliższym poznaniu stanie się sojusznikiem lub przynajmniej stroną neutralną, jak loona eo – Dlatego nie będziemy się śpieszyć z miotaczami plazmy i anihilatorami. To zbyt potężne środki, Paulu. Powiedziałbym, ostateczne.
Umilkł, wbiwszy wzrok w ekran, gdzie cały czas majaczył ciemny rozmyty kontur Obscurusa. Corcoran rozumiał myśli kłębiące się w głowie przełożonego; Vrba wspominał ojca i brata poległych w Bitwie przed Orbitą Marsa, zburzoną Pragę, miliony ofiar, zabitych i okaleczonych – wspominał i walczył z nienawiścią. Dla niego najprostszym rozwiązaniem byłby anihilator, nie chciał jednak korzystać z prawa zemsty. Przynajmniej na razie.
– Chce pan, bym zszedł na planetę? – zapytał Corcoran po długim milczeniu.
– Tak, jeśli uznasz to za konieczne. Masz do dyspozycji moduł faata. Poza tym znasz język i w pewnym sensie sam... – Vrba nie dokończył. – Możesz nie nawiązywać kontaktu, potrzebujemy przede wszystkim wywiadu i rozpoznania geopolitycznego. Nie mają miast, ale powinni zakładać jakieś ośrodki przemysłowe, centra zarządzania, węzły obronne, astrodromy, miejsca skupiające większą liczbę tho i przedstawicieli wyższej kasty... Jeśli Roon ma trzy Opoki Porządku, to czy nie ma między nimi rozdźwięku? Być może jeden z przywódców jest bardziej pokojowo nastawiony niż reszta? Bardziej tolerancyjny? Bardziej skłonny do współpracy? Jakkolwiek na to patrzeć, i my jesteśmy ludźmi, i oni są ludźmi.
– Zrozumiałem, sir. – Corcoran kiwnął głową, a pamięć usłużnie podsunęła jeszcze jeden epizod spotkania w stoczni DX-51.
„Co będę musiał zrobić? Wszystko, czego będzie wymagała sytuacja...”
Być może lądowanie na Roonie mijało się z celem i graniczyło z samobójstwem, ale warto było spróbować. Vrba miał rację – anihilatory to argument ostateczny.
Komodor zwrócił się ku ekranowi, na którym majaczyła bryła Obscurusa, i powiedział:
– Jeszcze jedno: zerknij, co tam majstrują. Tylko ostrożnie, nie zdradź swej obecności. Weź na pokład z dziesiątkę puchaczy i wypuść, jeśli potrzebna będzie obserwacja.
– Kontakt z eskadrą za pomocą sond informacyjnych? – zapytał Corcoran. – W razie gdybyśmy nie byli w stanie wrócić?
– Tak. Ale mam nadzieję, że dacie radę. – Vrba rozpiął zewnętrzną kieszeń i wyjął torebkę z miniaturowym chipem podobnym do złotej łuski. – Weź. To program cyberchirurga.
– Wstawia implanty? Obawiam się, że moja żona nie będzie zadowolona!
– Żadnych implantów. Jesteś podobny do faata, tylko włosy masz rude i oczy szare. Skorygujemy to. Będziesz przystojnym brunetem jak Ibáñez. Małżonka nie zgłosi pretensji.
– Za to dzieci mogą mnie nie poznać – burknął Corcoran, zasalutował i wyruszył na swój okręt.
*
Planeta zewnętrzna wisiała na ekranie obserwacyjnym niczym zamglona kula z mlecznego szkła muśnięta pędzlem artysty – gdzieniegdzie różowe maźnięcie, tu i ówdzie błękitne lub brązowe. Komodor Litwin, kruchy świerszczyk skaczący z ciemności roju komet na białą opalizującą kulę, doganiał ją coraz bardziej z każdą godziną, jakby spadał w wylot gigantycznego szybu wypełnionego bladym blaskiem i bezładnym tańcem kolorowych pasów i plam. Szyb zdawał się wycięty w czarnym obsydianie kosmicznej ciemności i prowadził na takie krańce wszechświata, gdzie nie bywali nawet daskinowie.
Trwała wachta Okiego Yamaguta, drugiego nawigatora; wraz z nim dyżurował Ba Lin. Pozostali dwaj piloci, Bonifacy Santini i Igor Siery, przebywali w mesie wraz ze starszymi oficerami, obserwując, jak biała plama rośnie i stopniowo zmienia się z płaskiego dysku w obiekt trójwymiarowy, wypukły, otulony gęstą warstwą atmosfery, metanowymi chmurami i obłokami amoniaku. Świat ten, podobny do Jowisza pod względem masy, objętości i składu chemicznego, zewnętrznie wcale go nie przypominał – planeta krążyła wolniej, nie była tak mocno spłaszczona na biegunach i nie miała Wielkiej Czerwonej Plamy ani równoległych do równika pasów.
W ciągu całego swojego życia Corcoran widział ze dwie dziesiątki takich gazowych olbrzymów, którym nie udało się stać gwiazdami, a mimo to zawsze sprawiały na nim wrażenie niedoskonałych – nie miały światła ani ciepła jak Słońce i życia ani rozumu jak Ziemia. Oferowały za to bogate – można by rzec, niewyczerpane – zapasy surowców.
Klaus Sybel siedzący pod portretem komodora Litwina wstał i zaczął parzyć kawę. Robił to po mistrzowsku – w ciągu wieków miał czas na naukę. Powietrze przesycił aromat, cichutko zadzwoniła porcelana. Sybel napełnił filiżanki, pierwszą z ukłonem podał Celinie. Potem przyszła kolej na Corcorana i pilotów. Tumanow, który zrezygnował z kawy i zaopatrzył się w sok w automacie dystrybucyjnym, wypił płyn jednym haustem i burknął do interkomu:
– Oki! Widzisz już satelity?
– Tylko największe. Koryguję trajektorię.
– Pomóc ci?
– Sam dam radę. A przy okazji, są już wyniki analizy spektralnej.
– Chciałbym na nie zerknąć – powiedział Corcoran, popijając kawę.
– Tak jest, sir. Wysyłam na pański ekran.
Na lewo od planety wiszącej na środku rozwiniętego w mesie ekranu cienkowarstwowego pojawił się słupek symboli i liczb. Wodór – 72%, hel – 25%, metan – 1,2%, amoniak – 0,7%... dalej widniały etan, acetylen, fosforowodór, siarczek amonu i para wodna w śladowych ilościach.
– Metanu i amoniaku jest znacznie więcej niż na Jowiszu – stwierdził Sybel.
– Co najmniej sześć razy więcej – potwierdził Siery, pierwszy pilot. – Latałem koło papy Jowisza, żeby go pokręciło! Skład atmosfery do tej pory znam na pamięć z dokładnością do tysięcznych części. – Pomyślał chwilę i dodał: – O mało mnie tam na sokole nie rozgniotło. Wyprawa Marynicza w siedemnastym roku, gdy dobieraliśmy się do Czerwonej Plamy.
– Latałeś z Maryniczem? – Praa uniosła cienkie brwi. – A niech mnie! Nic nie wiedziałam!
– Trzeba było zapoznać się z życiorysami załogi – powiedział Corcoran. – To zadanie zastępcy: wiedzieć wszystko o wszystkich.
– Nawet o panu, sir? – nie bez pewnej dozy złośliwości zapytała Celina.
– Oczywiście, ale tylko w ramach dossier.
Sybel patrzył na niego z uśmiechem. Ich akta osobowe były przechowywane w wielu miejscach: część można było znaleźć w archiwum floty i w komputerach Europy i Komodora Litwina, inne, bliższe prawdy, w bazie danych tajnych służb ZSK. Chociaż w wypadku Sybela i tam nie było za grosz prawdy.
– Zakończono analizę informacji dotyczących siedmiu największych satelitów – doniósł Oki. – Przekazuję parametry orbit.
Ekran pokryły plamy liczb, napisów i znaków umownych. Według uściślonych danych Obscurus, czwarty i najbardziej zagadkowy satelita, krążył w odległości pół miliona kilometrów od planety, ale nie był jej najbliższym księżycem: istniały jeszcze dwa, niemalże tej samej wielkości, umieszczone na orbitach o mniejszym promieniu. Oprócz siedmiu sporych planetoid wokół protogwiazdy krążyły inne ciała niebieskie, kilkadziesiąt lodowych i metalowych brył, które właśnie badały wideoczujniki fregaty przesyłające informacje do KAN-u. Mimo że Litwin charakteryzował się bardzo dobrą manewrowością, wlatywanie w rój satelitów giganta bez uprzedniego wyliczenia ich torów byłoby bardzo niebezpieczne.
Ogromna planeta zajmowała już prawie pół ekranu, gdy dyżurny nawigator oznajmił;
– To wszystko, kapitanie. Jeśli coś zostało, to nie jest większe niż polny kamień. Klnę się na honor samuraja! – Po chwili dodał: – Do końca wachty pozostało trzynaście minut i czterdzieści sekund.
Jest zmęczony – wyczuł Corcoran, łowiąc impulsy mentalne Yamaguta. Wszyscy byli na miejscach w pełnej gotowości bojowej: Pielewicz przy anihilatorze, strzelcy w wieżyczkach, Fernandez w maszynowni, Linder w sekcji medycznej, łącznościowiec DuPress w swojej komórce tuż obok mesy. Zasadniczo nie miał czego słuchać; na częstotliwościach radiowych nie było żadnych sygnałów poza trzaskami fal o długości trzech centymetrów.
– Za chwilę będzie zmiana, Oki – rzekł Corcoran i odwrócił się w stronę Tumanowa. Pierwszy nawigator był o osiem lat starszy od niego i poza bezcennym doświadczeniem odznaczał się ostrożnością i zadziwiającym opanowaniem. – Zawiśniemy na orbicie na wysokości jakichś pięciuset megametrów, ale z drugiej strony planety, poza obszarem widocznym z Obscurusa. Wyślemy MAZ-y... myślę, że wystarczą dwa. Jednego użyjemy jako przekaźnika, a drugi skierujemy do obiektu. Co o tym sądzisz, Nikołaju?
– Logiczne. – Tumanow potarł dłonią łysawą czaszkę. – To ja już pójdę, porachuję, dobrze, kapitanie?
– Minutkę. Ktoś ma jakieś inne propozycje?
– Może obejdzie się bez puchaczy? Weźmiemy z Bonifacym sokoły i polecimy, popatrzymy...
– Za duże ryzyko – zaprotestował Tumanow. – Sokół jest o rząd wielkości większy niż MAZ. Do tego systemy podtrzymywania życia promieniują, łatwiej wykryć taki pojazd. A jaki z tego zysk?
– Osobiste wrażenia. Nic ich nie zastąpi. Do dziś pamiętam, jak schodziłem nad Jowiszem... albo lądowałem na Minerwie koło Arktura... albo... – Pilot machnął ręką. – Jednym słowem: gacie pełne wrażeń.
– Tego akurat nam nie trzeba. – Corcoran wstał, odsunął pustą filiżankę. Wujek Paweł srogo spozierał ze ściany: teraz nadszedł twój czas, mały.
Dawno już nadszedł – przemknęła mu przez głowę myśl.
Zasępił się i rzekł:
– Czyli zrobimy tak: Tumanow do KAN-u, Siery do pulpitu dowodzenia, Praa na wachtę, do tego odpowiada za gotowość sond informacyjnych, ja i Sybel obserwujemy. Boni, poprowadzisz puchacze z rezerwowego mostka. Dasz radę zająć się dwoma jednocześnie?
– Nawet czterema, kapitanie. To posłuszne bydlątka. – Santini zasalutował i ruszył dziarsko wąskim korytarzem. Za nim wyszli Praa, Tumanow i starszy pilot. Sybel został.
– Uwaga, załogo! – powiedział Corcoran, pochylając się nad wokaderem. – Zmiana wachty. Alarm zielony, gotowość wszystkich sekcji za dziesięć minut.
– Nic nie czujesz? – zapytał Sybel. Cały czas stał w progu. Pokręcił palcem po skroni i dodał: – O tutaj? Zupełnie nic?
– Nic.
– Dobrze. Później porozmawiamy.
Jeden za drugim przeszli na mostek, usiedli w fotelach, wpadając w mocne objęcia kokonów. Sekcje złożyły meldunki w ustalonej kolejności: Tumanow, Fernandez, Pielewicz, Praa. DuPress oświadczył, że w przestrzeni nie odnotowano żadnej rozumnej aktywności: ani sygnałów radiowych, ani zakodowanych impulsów – tylko promieniowanie tła i fale o długości trzech centymetrów. Następnie głos zabrał Bonifacy Santini: dwa puchacze były już gotowe do startu. Konsola KAN-u zamrugała do Corcorana szkarłatnymi światełkami, potem zielonymi i pulpit pilota rozświetlił słaby wybuch.
– Obliczanie kursu zakończone – zameldował Tumanow.
– Kurs przyjęty.
Dłonie Sierego zatańczyły nad pulpitem. Gigantyczna kula planety odpłynęła w bok, ku brzegowi ekranu, cicho szczęknął KAN i w słupie światła tuż obok pulpitu przeleciały liczby. Odległość od obiektu, składowe prędkości, przyśpieszeń liniowe i kątowe, położenie w przestrzeni... Na pokładzie panowało normalne ciążenie – wahania kompensował system sztucznej grawitacji. Okrągłe oko lokalizatora mrugało uspokajająco, z przodu nie było ani kamieni, ani pyłu, ani żadnych innych kosmicznych śmieci czy sztucznych obiektów.
Zabrzmiał krótki akord i dłonie pilota opadły.
Okrętem kierowały teraz automaty; trajektoria ulegała stopniowemu zakrzywieniu wokół planety, czujne wideokamery rejestrowały ten mglisty świat, przesyłając informacje do pamięci komputera pokładowego. Od gęstych warstw atmosfery dzieliło ich półtora tysiąca megametrów. Na bocznych ekranach, dających maksymalne przybliżenie, płynęły potworne stada chmur błyszczących srebrzyście w promieniach dalekiej gwiazdy.
– Turbulencje nie są tutaj zbyt silnie odczuwalne – powiedział Tumanow. – Są wiatry i trąby powietrzne, jednakże... – zmrużył oczy wpatrzony w przemykające u dołu ekranu dane analizatorów – jednakże nie ma nic porównywalnego z Jowiszem. Spokojna atmosfera.
– Zgodnie z prognozami z Europy, tak właśnie powinno być – zauważył Corcoran. – Satelity mają niewielkie masy, dlatego praktycznie nie występuje ani przypływ, ani inne zakłócenia.
Sybel kręcił się w ciasnych objęciach kokonu.
– I co z tego wynika?
– Możemy tam polecieć – burknął Siery. – Nie schodząc zbyt nisko. U góry nie będzie żadnych problemów. Łatwizna!
– Możemy polecieć – powtórzył Sybel. – Wodór, metan, hel, acetylen, nawet woda, ogromne zasoby, plus minerały na satelitach, podstawa syntezy chemicznej... I można lecieć! Coś mi przychodzi do głowy.
– Sądzisz, że jest tu fabryka i sieć transportowa? – Corcoran wyraził na głos przypuszczenie. – Czerpią surowce z atmosfery, metale pozyskują na księżycach, transportują na Obscurusa i coś produkują?
– Na przykład sedesy próżniowe – podpowiedział pilot.
– Zobaczymy – na twarzy Sybela nieoczekiwanie zagościł uśmiech. – Węglowodory to przydatna rzecz, Igorze, można z nich zrobić, co tylko chcesz. Oczywiście trzeba wiedzieć jak. Pożywienie, tkaniny, plastik... A jeśli dodać surowce mineralne, spektrum możliwości jest jeszcze bogatsze. W zasadzie wszystkie znane na Ziemi dobra i luksusy.
– Sieć transportowa potrzebuje łączności. Zarządzanie przewozami, polecenia dla pilotów, sygnały rozpoznawcze i inne takie. A my – Tumanow spojrzał z ukosa na milczący interkom – nie słyszymy absolutnie niczego, ani rozmów, ani innych sensownych sygnałów. A przecież przy tak niewielkiej odległości i czułej aparaturze...
Na mostku zapanowała cisza. Corcoran zerkał to na ekran, to na pulpit kapitański z ciemnym zagłębieniem pentalionu i zastanawiał się, jakimi środkami łączności dysponują Obcy. Wujek Paweł wspominał o kaffie, wzmacniaczu telepatycznym, odbiornik fal radiowych nie był mu potrzebny. Eksperci badający okręt faata znaleźli zwykłe systemy przeznaczone do nawiązywania drogą radiową kontaktów z Ziemią i przechwytywania sygnałów ze stacji radiowych i telewizyjnych. W modułach bojowych nie było niczego podobnego, a pytanie, jak okręt utrzymywał kontakt z pilotami, pozostało bez odpowiedzi. Było oczywiste, że nie za pomocą metod znanych w Układzie Słonecznym. Ani fal radiowych, ani promieni lasera, ani żadnego innego promieniowania w znanych zakresach... Technika mentalna? Być może. Klaus powinien wiedzieć...
Spróbował przeniknąć do umysłu Sybela, lecz jak zwykle natknął się na potężną barierę. Aczkolwiek kilka myśli przez nią przenikło: „Zaczekaj, przyjacielu, nie śpiesz się”.
Minęła godzina w pełnej napięcia ciszy, od czasu do czasu przerywanej uwagami Sybela i Celiny Praa. Pilot i nawigator pracowali w milczeniu, manewrując nad atmosferą planety i starając się skierować fregatę w pobliże jakiegoś niewielkiego satelity, co pozwoliłoby lepiej ją ukryć. W końcu Siery westchnął z ulgą, rozprostował kości na tyle, na ile pozwolił kokon, i zameldował:
– Jesteśmy na orbicie, kapitanie. Pięćset dwadzieścia megametrów od środka tej drańskiej gwiazdy. Okres obrotu osiemnaście i trzy dziesiąte godziny.
– Obiekt jest z drugiej strony planety i stopniowo dogania nas, ale szybkość zbliżania jest niewielka – dodał Tumanow. – Przez trzy doby możemy się nim nie przejmować.
– To znacznie więcej, niż potrzebujemy – powiedział Corcoran. – Celino, sonda gotowa?
– Tak jest, sir.
– Santini, co u ciebie?
– Pełna gotowość bojowa. Aż mnie palce na klawiszach świerzbią – dobiegło z interkomu.
– Wypuść zwiadowców.
Komodor Litwin zadrżał ledwie wyczuwalnie. Dwa niewielkie walce wystrzeliły ze stanowisk startowych, rozłożyły podwójne anteny, przez co rzeczywiście stały się podobne do puchaczy z okrągłymi oczami, i szybko znikły w ciemnościach. Praa natychmiast przełączyła obraz; teraz ogromny dysk planety zapełnił lewy boczny ekran a na głównym i prawym, które odbierały sygnały MAZ-ów, błyszczały gwiazdy i niczym szarfa żałobna rozciągał się Uskok między ramionami Galaktyki. Silniki grawitacyjne napędzające puchacze zasilały jednocześnie aparaturę obserwacyjną i niewielki przekaźnik impulsowy. Panowało przekonanie, że jest niewykrywalny – sygnały były precyzyjnie ukierunkowane, impulsy przekazywano z niewielką częstotliwością, a brakujące obrazy otrzymywano dzięki funkcji interpolacji komputera pokładowego.
Maleńcy zwiadowcy rozwijali potworne prędkości; przemieszczając się po tej samej orbicie co Komodor Litwin i skrywająca go kamienna bryła, skracały odległość od Obscurusa o dziesięć megametrów na minutę. Miały jednak niemałą drogę do pokonania; minęło dobre pół godziny, zanim Santini mógł zameldować:
– Puchacz A hamuje. Jeszcze chwila i umieszczę go na pozycji.
Temu MAZ-owi przypadła w udziale rola przekaźnika. Jego towarzysz, puchacz B, raźno pomykał dalej, znikając za dyskiem planety, ale obraz na głównym ekranie nadal był stabilny. W kilkuminutowych odstępach przemknęły dwa małe satelity i jeden nieco większy, bezkształtne odłamki zryte uderzeniami mikrometeroidów; w końcu majaczący z przodu ciemny punkt zaczął rosnąć, coraz bardziej przypominając grubo ciosaną trójkątną piramidę z odrąbanymi wierzchołkami. Puchacz ostro zahamował, obraz na ekranie zaczął skakać, ale trwało to nie dłużej niż sekundę; potem przekaz ustabilizował się i nabrał ostrości.
– Obscurus, kapitanie – rozległ się głos Santiniego. – Czterdzieści siedem kilometrów do powierzchni.
Tumanow zasapał z zadowolenia.
– Z takiej odległości wypatrzymy nawet muchę!
– Ale na początek widok ogólny – powiedziała Praa. – Trwa zapis do pamięci sondy. Boni, sfotografuj widok ogólny z paru pozycji, przygotujemy hologram.
– Tak jest. Z przyjemnością. Wszystko dla pani ognistych oczu i karminowych ust – Bonifacy Sergio Hektor Santini był wesołkiem i dowcipnisiem, lecz przy tym wspaniałym pilotem. Cokolwiek pływało, jeździło, nurkowało lub latało, poddawało mu się bez szemrania: być może dlatego, że sześć implantów wszczepionych w jego ciało nadało mu jakiś stopień pokrewieństwa ze wszystkim, co miało dysze, śruby albo koła.
MAZ ruszył naprzód, wybierając najlepszy punkt obserwacyjny; ludziom wydawało się, że to bryła Obscurusa zawirowała, jakby chciała zademonstrować wszystkie swoje tajemnice i sekrety. Pasmo górskie tworzące krawędź czworościanu płynnie przesunęło się poza brzeg ekranu, a jego miejsce zajęła mroczna powierzchnia poprzecinana cieniami, pokaleczona pęknięciami wijącymi się niczym koronka na tle umbry i popiołu. Ale czarnoszarobura barwa okazała się nie jedynym odcieniem tej równiny – na samym środku lśniła słabo owalna kopuła, a w głębi, pod tą efemeryczną zasłoną, błyszczały jasne światła. Wyznaczały kontury trzech jednakowych kół widocznych bardzo wyraźnie.
– Lądowiska... – niepewnym głosem powiedział Tumanow. – Jak sądzisz, Igorze?
– Nie, raczej...
Na mostku nagle zapanowało milczenie. Corcoran zauważył, że jego zastępczyni zamarła z otwartymi ze zdumienia ustami.
– Dalsze rozkazy, Celino. Co tam z widokiem ogólnym? Zarejestrowany?
Praa drgnęła.
– Tak, kapitanie. Boni, daj zbliżenie. Tylko nie pionowo, a pod kątem, jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt stopni. Mam wrażenie, że jest tam pustka... tam, za tymi światłami...
Obraz przesunął się i przybliżył. Niebieskawa mgła zalała główny ekran, lecz patrzącym ten dymek nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie: w jego miękkim równym blasku można było dostrzec szyb, a może naturalną kawernę o eliptycznym przekroju i trzy pogrążone w niej walcowate bloki. Na ich szczytowych ścianach lśniły światła, a niżej biegły gładkie błyszczące powierzchnie, objęte w otchłani szybu systemem gigantycznych pierścieni połączonych ze sobą nawzajem i ze ścianami korytarza belkami, kablami i przejściami. Tam, wśród kratownic i rur, coś się poruszało, pełzło to tu, to tam, to pojawiało się, to znikało w otworach, którymi usiane były ściany. Rytmicznymi wybuchami rozkwitały języki ognia, bryzgały fontanny pomarańczowych iskier, drgały półprzezroczyste wypustki – raz długie, raz krótkie, od czasu do czasu wypluwające spienioną białą masę. W tej krzątaninie – chaotycznej na pierwszy rzut oka – wszystko miało jakiś sens i cel, jak w dziwnej dysharmonicznej symfonii, która mimo wycia trąb i dudnienia kotłów brzmi zgodnie z zamysłem twórcy.
– Ta kopuła... – szepnęła Praa. – Co to może być? Pole siłowe? Ekran utrzymujący powietrze?
– Tak – zgodził się Tumanow. – Utrzymuje atmosferę i chroni przed meteorytami. Poznaliśmy już tę technologię faata, sami z niej korzystamy w marsjańskich miastach. Aby nakryć osadę takim ekranem, trzeba...
– Nie osadę – zabrzmiał cichy głos Sybela. – Nie osadę, Nikołaju, tylko stocznię. Albo jeśli wolisz, dok. Ogromny dok, gdzie powstają trzy statki międzygwiezdne. Takie jak ten, na którym przylecieli do nas.
– Na Władcę Pustki!... – wymamrotał Siery i obrócił się w fotelu, żeby spojrzeć na Corcorana. – Trzy takie cuda rozniosą nas w proch i pył! Rozniosą wszystko, od Plutona po Merkurego! Trzeba by, kapitanie, podlecieć bliżej, póki jeszcze nie skończyli, i dołożyć im z całej mocy ze wszystkich luf!
– O tym zadecyduje komodor, my tylko obserwujemy. – Corcoran podszedł do monitora i długo patrzył w głąb potwornej przepaści pod kopułą pola siłowego. Zdarzało mu się bywać w stoczniach poza atmosferą: i tych w pobliżu Ziemi, i tych zbudowanych ostatnimi laty na Ceres i Pallas, ale to widowisko było wstrząsające. Rozumiał, że widzi tylko wierzchołek góry lodowej; z pewnością Obscurus był zryty wzdłuż i wszerz przejściami i pieczarami, a jego wnętrze skrywało gigantyczne kompleksy przemysłowe. Najprawdopodobniej przerabiano w nich surowce, pozyskiwane z atmosfery planety i jej satelitów, na miliony ton metalu, ceramiki, plastiku, wszystkiego, co niezbędne do wykonania poszycia, przegród i pokładów, tuneli akceleratorów i silników grawitacyjnych, modułów bojowych, delikatnych i skomplikowanych narzędzi, mechanizmów, broni, generatorów pola... Oczywiście całym tym kramem należało kierować, koordynować pracę robotników z poszczególnych oddziałów.
– DuPress! – zawołał Corcoran. – Co tam u ciebie słychać, DuPress?
– Cisza, sir. Nic, co choćby przypominało zakodowane sygnały. Okręt znajduje się w strefie ciszy radiowej, ale puchacz ma anteny skierowane prosto na obiekt. Gdyby ktoś tam rozmawiał, na pewno przechwyciłbym przekaz.
– Widzisz może coś przypominającego promień lokalizatora?
– Nie, sir. Żadnych śladów urządzeń ani działań zwiadowczych. Wygląda na to, że nie kontrolują przestrzeni.
– Jasne. Nie przerywać poszukiwań.
W tym samym czasie Celina przekazała dodatkowe instrukcje Boniemu i w rezultacie obraz na ekranie został powiększony. Santini wycisnął maksimum z czułych przyrządów optycznych MAZ-a. Teraz Corcoran dostrzegł, że wśród plątaniny belek i kabli pełzają mechanizmy podobne do morskiej rozgwiazdy z mnóstwem giętkich wyrostków. Były wielkie – nad półprzezroczystą i chwiejną środkową częścią każdego z nich sterczała malutka ludzka głowa, nie większa niż ziarnko loszku na spodku. Ciała operatorów ledwie prześwitywały przez obudowę maszyn i zdawały się nieruchome, ale same maszyny pracowały niezmordowanie, nie szczędząc rąk – a właściwe macek. Ich giętkie manipulatory cały czas pozostawały w ruchu, wydłużały się i skracały, przenosiły jakieś części i podzespoły, umieszczały je na miejscu, potem pokrywały pianą lub gęstą białawą cieczą, a na koniec zalewały fajerwerkami ognia. Agregaty montażowe – pomyślał Corcoran. Było ich tyle, ile termitów w kopcu: tysiące, dziesiątki tysięcy, on jednak skoncentrował się na figurkach robotników. Pierwsi żywi faata, jakich spotkał, nie licząc oczywiście Io... Ale Io była piękna, a ci urodą raczej nie grzeszyli. Nawet przy maksymalnym powiększeniu nie mógł rozróżnić twarzy, ale odnosił wrażenie, że mają bezwłose dziwnie zdeformowane czaszki – były nie w kształcie półkuli chroniącej mózg, lecz dziwnie płaskie.
– Patrzcie, patrzcie! – nieoczekiwanie krzyknął Tumanow. – Dostawa! Może kontenery z surowcami... Ale jak nimi kierują? Kamilu, słyszysz coś?
– Nie, sir – w głosie DuPressa brzmiała nutka poczucia winy.
Nad ograniczającym równinę pasmem górskim pojawiły się podłużne bąble. Widzieli takie już wcześniej, ale teraz nie było wątpliwości ani co do ich sztucznego pochodzenia, ani co do tego, że przypominają moduły bojowe faata – były tylko trochę większe i mniej kanciaste. Każda z maszyn zakreśliła wyszukaną krzywą nad ciemnymi wierzchołkami gór, by zniknąć za krawędzią pola siłowego, jakby pogrążała się w gruncie. Najprawdopodobniej znajdowała się tam śluza, choć obserwatorom wydawało się, że to Obscurus chciwie połyka statki transportowe wraz z ładunkiem. Ciągnęły nieprzerwanym sznurem – minutę, pięć minut, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, jakby przestrzeń wystrzeliwała je z jakiegoś niewidzialnego magazynu.
Potok ustał w siedemnastej minucie.
– Ileż ich było? – wyszeptał wstrząśnięty Tumanow. – Tysiąc? Więcej?
– Praa, dokładna liczba – zażądał Corcoran.
– Osiemset trzydzieści dwa, sir. – Głos jej drżał. – Flota ziemska ma więcej statków, ale nie takie ogromne! Według wstępnych szacunków długość do półtora kilometra.
Corcoran pokiwał głową, zdając sobie sprawę, że można oczekiwać dalszych niespodzianek. Uznał, że warto kontynuować obserwację stoczni. Im dłużej trwały obserwacje i im bardziej były szczegółowe, tym cenniejszych mogły dostarczyć informacji. Jeśli faata nie kontrolowali bliskiego kosmosu, mógł ze swoim statkiem wisieć za chroniącą ich skałą choćby i tydzień. Potem pomyślał, że niespodzianki bywają różne, w tym także niemiłe, i lepiej byłoby zabezpieczyć się na taką okazję, pozyskując jak najwięcej informacji – szczególnie że na pokładzie mają dobre pół tuzina sond informacyjnych i nie ma co ich oszczędzać.
– Alarm zielony odwołany – powiedział, rozpinając kokon. – Wszyscy oprócz pełniących wachtę mogą odpocząć. Boni, przełącz puchacze na automatyczne sterowanie. Celino, jaki stan sondy informacyjnej? Pełna?
– Tak, kapitanie.
– Dodaj komentarze do sfilmowanego materiału i poinformuj, że zostaniemy tu dwie doby. Wyślij pierwszą sondę, a za czterdzieści osiem godzin drugą z wynikami najnowszych obserwacji.
– Można by wysłać wszystko w jednym pakiecie – powiedziała Celina. – To znaczy po dwóch dobach.
– Nie. Informacje nie mogą zaginąć, a co z nami będzie za dwie doby, wie tylko Władca Pustki – rzucił Corcoran i opuścił mostek.
*
W kajucie Sybela nic się nie zmieniło, tylko klosz z podobnym do ośmiornicy bibelotem był nakryty torebką z nieprzezroczystego plastiku. Mimo to przyciągał Corcorana jak magnes; musiał użyć całej swej woli, by odwrócić wzrok i nie dotknąć dziwnej ozdoby. Jej rozmyty obraz, zbiór kolorowych plam ledwie rozróżnialnych pod matową powierzchnią przykrycia, uparcie tkwił w podświadomości.
– Stocznia – powiedział Klaus – stocznia i te budowane statki... Czy widziałeś coś takiego w swoich Snach?
Corcoran pokręcił głową.
– Zdecydowanie nie. Znasz przecież wszystkie moje Sny, zawsze ci je opowiadam... Takich wydarzeń dotychczas nie było. – Ściągnął brwi i wbił wzrok w podłogę, żeby nie patrzeć na plastikową torbę. – Wychodzi na to, że wśród moich przodków ze strony faata nie było kosmonautów.
– Z pewnością byli. Nasze służby sądzą, że pochodzisz nie od robotnika tho, ale od bino faata, przedstawiciela najwyższej kasty. Wszyscy oni są potomkami gwiezdnych wędrowców, którzy powrócili do domu w okresie Drugiego Zaćmienia... Ale co innego latać na statku, a co innego budować. Myślę, że w stoczni jest bardzo mało w pełni rozumnych: dwoje, może troje. I wszyscy oni są Utrzymującymi Łączność.
– Utrzymujący Łączność? – Corcoran się zasępił. – Specjaliści od kontaktów z quasi-rozumem? Ci, którzy zachowują jego psychiczną stabilność? Nie inżynierowie, nie konstruktorzy, nie technolodzy? To mało prawdopodobne, Klausie. Są ich dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy robotników, skomplikowane mechanizmy, sieć transportowa oraz potężna, a tym samym niebezpieczna broń... Kto w takim razie kieruje budową? I jak ona przebiega? Przecież nie zaobserwowaliśmy sygnałów radiowych, a taki gigantyczny kompleks wymaga zarządzania.
Podłoga pod jego nogami zadrżała – to Celina wysłała sondę informacyjną. Maszyna ta była większa niż MAZ i wyglądała jak dwumetrowy walec z silnikiem konturowym zdolnym zanieść ją na koniec wszechświata, ale tylko raz; niewielkie rozmiary akceleratora sprawiały, że jednorazowe przejście do limbusu i z powrotem niszczyło silnik. Faata chyba w ogóle nie rozwiązali tego problemu – ich moduły bojowe z napędem grawitacyjnym nie były przystosowane do podróży ku dalekim gwiazdom.
– Kapitanie, sonda wysłana – w interkomie zabrzmiał głos Praa.
– Dziękuję. – Corcoran ocenił, że za kilka milisekund ich raport znajdzie się w komputerze Europy, po czym znowu spojrzał na Sybela.
Ten uśmiechał się, przez co wyglądał jakby młodziej. A może rzeczywiście postanowił odmłodnieć dla Celiny? – pomyślał Corcoran.
– Chcesz wiedzieć, kto jest głównym konstruktorem? Daskiński stwór, a któż by inny! Przebywa na jednym ze statków. Inżynierowie nie są mu potrzebni, a jedynie efektory tho z kasty robotników. Kontaktuje się z nimi telepatycznie, a Utrzymujący... Utrzymujących przydzielono na wszelki wypadek, jako nadzór.
Po plecach Corcorana przebiegł zimny dreszcz. Nagle przypomniał sobie opowieści matki i wujka Pawła i niemal zobaczył pięciokątne ciasne pomieszczenie, gdzie pośrodku królowała bura, pulsująca powoli masa. Potem bezdźwięczny wybuch targający powietrzem i pojawiająca się znikąd sylwetka człowieka, wysokiego i chudego, z jasnymi zmierzwionymi włosami. Günter Foss, taki, jakiego zapamiętał Litwin... Foss, a na jego kolanach ciężka, brzęcząca z cicha snigga... Foss, Odszczepieniec, Chroniący – istota siedząca teraz tutaj, całkiem blisko, metamorf noszący maskę Klausa Sybela!
Świadomość tej niewiarygodnej sytuacji na mgnienie oka zmroziła Corcorana. Nachylił się nad Sybelem i powoli powiedział:
– To znaczy, że gdzieś tutaj na jednym ze statków jest quasi-rozum... Taki sam stwór jak ten, którego wykończyliście do spółki z Litwinem.... Mógłbyś mnie do niego teleportować?
– Nie. Trzeba było uważnie słuchać mojej historii. Mógłbym cię przenieść na kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, a od Obscurusa dzieli nas ponad milion.
– No dobrze... rozumiem, za duża odległość... A gdybyśmy podlecieli bliżej do stoczni, powiedzmy na odległość równą średnicy Ziemi. Co wtedy?
– Wtedy nie byłoby problemu. – Z twarzy Sybela nie schodził delikatny uśmieszek. – Chcesz zniszczyć to stworzenie czy podporządkować je sobie? Pamiętaj, że nie mam przy sobie ani sniggi, ani wzmacniacza mentalnego! A ty, mój przyjacielu, nie powinieneś kozaczyć. To nie czasy Inwazji, a wasze krążowniki to nie bezbronne skorupki. Minęła ponad jedna trzecia wieku, macie inne okręty, inną broń, kolonie wokół wszystkich pobliskich gwiazd... Jesteście galaktyczną rasą!
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Corcoran, spoglądając podejrzliwie na przyjaciela.
– Mówiłem: nie ma potrzeby bawić się w bohatera. Komodor Vrba poradzi sobie ze stocznią bez naszej pomocy. Uwierz mi! Stocznia to nie planeta, lecz lokalny obiekt, kiepsko zabezpieczony. Nieoczekiwane uderzenie w satelitę i cała ta bryła wyparuje razem z niedokończonymi statkami, tysiącami tho i daskińskim stworem. Rozumiesz to, prawda?
– Oczywiście.
Corcoran powoli zaczął wracać do równowagi. Klaus ma rację – pomyślał. – Nie ma potrzeby powtarzać wczorajszych wyczynów.
Wziął kilka głębokich wdechów i powiedział:
– Wróćmy do naszej sytuacji. Twierdzisz, że na jednym ze statków jest quasi-rozum. To domysł czy potwierdzona wiedza?
– Możesz sam sprawdzić.
– Jak?
– Sondowaniem mentalnym, potrafisz to zrobić.
– Wcale nie – ze złością odparł Corcoran. – Odbieram emocje i myśli, ale tylko z bliska, a nie w skali kosmicznej. Do tego jesteśmy z drugiej strony planety, która ekranuje pola mentalne.
Sybel spojrzał na niego z lekką ironią – tak jak mądry wychowawca, który przeżył tysiąclecia, patrzy na młodego ucznia.
– Co ty wiesz o polach mentalnych? Oczywiście ich natężenie słabnie wraz z odległością, lecz duże masy nie stanowią dla nich przeszkody. I co wiesz o samym sobie? Zmieniasz się, Paulu, rosną twoje możliwości, powinieneś do tego przywyknąć. Dzisiaj możesz nieco więcej niż wczoraj, jutro będziesz mógł więcej niż dzisiaj... Spróbuj! Zrób krok tam, gdzie jeszcze nie byłeś. Potrafisz!
Corcoran oparł się o ścianę, zamknął oczy i dotknął umysłów załogi. Uczucie było znajome, jakby patrzył na jasne płomienie gorejące tuż obok, tak że można poczuć ich ciepło i usłyszeć trzask palącego się chrustu. Za tym pierścieniem znanej i silnej łączności leżała ciemność, którą dotychczas uważał za mentalną barierę lub coś w tym rodzaju; czasami próbował przeniknąć przez tę ciemność, bezskutecznie jednak – myśl grzęzła w niej jak muszka zastygła w bursztynie. Rozumiał, że ciemność to tylko złudzenie, że gdzieś w niej płoną inne ogniska czy umysły, ale dotrzeć do nich wydawało się zadaniem niewykonalnym.
A jednak... Nadszedł czas, by zrobić krok w nieznane! „Potrafisz!”
Miał wrażenie, że w kosmicznej dali kryje się coś ogromnego, podobnego do pajęczyny z cienkich splątanych nici, ciemne, a jednocześnie różne od otaczającej ciemności. Corcoran parł w tamtą stronę ze wszystkich sił i miejsca, gdzie krzyżowały się nici pajęczyny, nieoczekiwanie rozbłysły, jednakże nie jasnym, czystym płomieniem, lecz tak, jak rozbłyskają żarzące się przysypane popiołem węgle. W głowie zawirowały tysiące obrazów; Paul miał wrażenie, że prowadzi kosmiczny transport przez atmosferę ogromnej planety, wypełnia zbiorniki gazami, drąży niepodatne asteroidy, ścierając skały w proch, dowodzi półrozumnymi maszynami, dziwnymi symbiontami ludzkich stworzeń i ceramicznego pseudociała, nieprzeliczonymi parami oczu śledzi miriady innych urządzeń i agregatów, tak samo dziwnie łączących ludzi i sztuczne mięśnie, promienie laserów, czujniki, regeneratory dostarczające pożywienie i powietrze, zarodki, które rosną, tworzą skomplikowane struktury i zmieniają się w znane przyrządy. Jakimś cudem odgadł, że żyjące z drugiej strony planety stworzenie nie dostrzega go – może dlatego, że jest zajęte własnymi sprawami, a może z innego powodu. Wyglądało na to, że mimo całej swej potęgi i mocy nie może ono przeniknąć przez barierę mroku zasłaniającą ziemską fregatę wraz z jej załogą.
Gwałtownie wciągając powietrze, Corcoran przerwał kontakt i otworzył oczy.
Twarz Sybela majaczyła białą plamą, wzrok powoli wracał do normy, przez kilka sekund ściany kajuty, koja i stół zawalony książkami i holoprojektorem kołysały się niczym na walczącym z burzą żaglowcu. Po chwili cały ten dziwny taniec ustał i świat okrętu, znany i stabilny, otoczył Corcorana.
Sybel wyciągnął rękę i ścisnął go za nadgarstek, ni to uspokajając, ni to badając puls.
– Najpierw jest trudno, ale za każdym razem będzie łatwiej... coraz łatwiej, zobaczysz, nauczysz się tłumić rezonans mentalny... A teraz pomyśl o czymś przyjemnym. Pomyśl o Wierze, o dziewczynkach, wyobraź sobie wasz ogród w Chołmach, kwitnące wiśnie i śliwy, różowy krzak obok ganku... to jest twoja realność, Paulu, wróć, wejdź w nią...
– Tam też jest realność. – Corcoran kiwnął w stronę luku, jakby za nim płynęła ciemna bryła Obscurusa. – Wszystko w porządku, Klausie. To... to było pouczające. Nie wiedziałem, że potrafię zrobić coś takiego!
– Potrafisz – powiedział Sybel twardo, jakby wbijał gwoździe w deskę. Potem zapytał: – Usłyszałeś go? I co myślisz?
– Diabelstwo! Jesteś pewien, że jest tam tylko jedno... jedno stworzenie?
– Tak. Jedno na razie wystarczy, ale gdy statki będą już gotowe, w każdym zamieszka taki stwór. Chociaż my... mam na myśli moją rasę... rzadko mieliśmy z nimi do czynienia, wiemy, że faata je hodują. Tu, w Nowych Światach, też jest ferma, na Roonie albo na T’harze. Raczej na Roonie, te stworzenia lubią ciepło i potrzebują wody. Dużo wody.
– Ferma – w zamyśleniu powtórzył Corcoran. – Io była z T’hara i nigdy mi o czymś takim nie opowiadała... Z pewnością masz rację: ferma jest na Roonie – Sądzę, że powinienem ją odnaleźć w pierwszej kolejności.
– Powinniśmy – odparł Sybel, akcentując końcówkę. – My! Naprawdę sądzisz że zostanę tutaj? Że cię porzucę? Co bym powiedział twojej matce, gdybyś nie wrócił? Co powiedziałbym żonie i córkom? – Jego wygląd nagle zaczął ulegać zmianie: włosy i oczy pociemniały, podbródek i kości policzkowe zwęziły się, czaszka wydłużyła, skóra nabrała mlecznej białości. – Faata m’regi – powiedział z pytającą intonacją, przywołując na twarz parodię uśmiechu. – Czyż nie jestem faata? Czy nie tworzymy pięknej pary? Władca i jego wiemy dżinn gotowy zanieść swego pana na kraj świata, gdy pojawi się niebezpieczeństwo...
Corcoranowi, ze zdziwieniem i zachwytem śledzącemu transformację, wrócił dobry humor.
– Chcesz być moim środkiem transportu? W rzeczy samej, nie pomyślałem o tym... Żywy teleporter! Czy może być coś pewniejszego? Weźmiemy ze sobą jeszcze robota bojowego. Ty nas wozisz, a my służymy ochroną.
– Nie ma takiej potrzeby. Nie jestem bezbronny – Ale nie masz sniggi! I wzmacniacza mentalnego też nie masz! A może coś jeszcze zostało z zeszłego wieku?
– Co zostało, to zostało – odpowiedział z godnością Sybel, wracając do zwykłej postaci. – A poza tym mogło się pojawić coś nowego. Postęp trwa nieprzerwanie Paulu, i na Ziemi, i na innych światach, a jego owoce bywają tak zadziwiające...
Popatrzył na malutki przedmiot nakryty ciemnym plastikiem i uśmiechnął się szerzej.
6
DAJT,
UTRZYMUJĄCY
ŁĄCZNOŚĆ
Nowe Światy,
2125 rok
Po zapomnieniu w t’hami zawsze czuł przypływ energii. Nic w tym dziwnego – osiągnął już wiek dojrzały, wszak urodził się nie w Nowych Światach, lecz z tamtej strony Uskoku, na Aindoo, w jednej z kolonii zasiedlonych jeszcze na początku Trzeciej Fazy. Nie był tak stary jak Uajra czy Fojn, ale mimo wszystko jego ciało czuło ciężar minionych lat, więc odmładzające procedury, eliminujące jednocześnie napięcie tuahha, były nie od rzeczy.
Opuściwszy komorę t’hami, długo stał na środku własnej podziemnej siedziby i podziwiał swój holograficzny obraz utkany z nici światła. Nie było jeszcze widać oznak starości; wśród ciemnych błyszczących włosów nie pojawiła się na razie zieleń, skóra była gładka, bez śladu zmarszczek, wargi – elastyczne, figura – szczupła i smukła jak u wszystkich faata z najwyższej kasty. Według ziemskiej rachuby przeżył trzysta dwadzieścia lat i mógł pociągnąć jeszcze drugie tyle albo i więcej, szczególnie na przyjaznym ciepłym Roonie. Roon był najlepszym z Nowych Światów, prawdziwą perłą znalezioną wśród gwiazd przez okręt Uajry – pierwszy i jak na razie jedyny, który pokonał Uskok. Okręt poleciał dalej, zabierając na pokładzie Yatę, drugiego Opokę Porządku, albowiem Okręty powinny latać, rozszerzając posiadłości rasy, a Uajra prawem starszeństwa zajął najlepszy kontynent na Roonie. Teraz Wiązka Uajry rządziła tym lądem i nikt poza Pośrednikiem Aiwe go nie opuścił – ani Ian, Obrońca Niebios, ani Obserwujący, Jaton i Ujggi. On, Dajt, Utrzymujący Łączność, też został, wysyłając z Yatą i Aiwe swe nasienie i swojego potomka. Niech lecą! Oby nigdy nie zobaczyli zmroku Zaćmienia!
Samego Dajta nigdy nie ciągnęło ku nowym miejscom, a tym bardziej ku dalekim podróżom. Aindoo, jego ojczyzna, była ziemią zimną i biedną, ubogą w życie i surowce naturalne; głównym zmartwieniem mieszkańców było wzbogacanie atmosfery w tlen i kopanie szybów niezbędnych, by dostać się do wód podziemnych. Hodowano tam tylko małe quasi-rozumy, zdolne regulować bilans wodny lub kierować kilkoma tysiącami tho pracującymi w fabryce atmosfery. W ciągu najbliższych tysiącleci Aindoo nie mógł wyszykować własnego Okrętu, gdyż do tego celu potrzebny był quasi-rozum wyższego stopnia, który w procesie dojrzewania potrzebował ciepła i mnóstwa wody nasyconej minerałami. Dla Dajta, którego dar mentalny przejawił się bardzo wcześnie i z ogromną siłą, rodzinna planeta była ślepym zaułkiem. Dajt był z pewnością jednym z najlepszych Utrzymujących Łączność Trzeciej Fazy, a być może nawet najlepszym w bieżącej epoce. Co ktoś taki mógł robić w suchym biednym świecie, choćby i po trzykroć rodzinnym? Dlatego z entuzjazmem przyjął propozycję Uajry, gdy Okręt dążący ku Uskokowi dotarł do Aindoo, a Opoka Porządku zaczął kompletować załogę. Robił to zgodnie z dawną tradycją: wyruszający w podróż Okręt zabierał tho i w pełni rozumnych z wielu planet, aby zapewnić przesiedleńcom jak najbogatszą pulę genetyczną. Ponadto wzbogacano bank spermy wykorzystywany do zapładniania ksa.
Roon po latach spędzonych na Aindoo wydawał się mu krainą szczęścia: trzy duże lądy, równiny pokryte trawą i mchami stanowiącymi niewyczerpane źródło błonnika, brak niebezpiecznej fauny, cykl ekologiczny odpowiedni dla uprawianych od wieków roślin, szczodre słońce, słony ocean i masa słodkiej wody. W systemie tym oprócz Roona była jeszcze jedna planeta zdatna do zasiedlenia – T’har – a w pobliżu sąsiedniej gwiazdy – Ezat, też nie najgorszy ze światów, na jakich przyszło mieszkać faata. Był tu jeszcze gazowy gigant z całą świtą satelitów – wspaniałe źródło surowców dla Okrętów, które budowano wszędzie, gdy tylko pozwoliły na to okoliczności. Jedynym chyba cennym zasobem, którego nie znaleziono, były rozumne stworzenia nadające się do służby i pracy i dlatego Aiwe, Pośrednik, Rozmawiający z Bino Tegari, to znaczy z obcymi, nie został na Roonie, lecz wyruszył razem z Yatą w dalszą podróż. Tutaj nie miał z kim rozmawiać.
Okręt odleciał, gdy wyrosło pierwsze pokolenie tho zdolne zastąpić zmarłych pilotów, olków, ksa i robotników. W zasadzie każdy nowo skolonizowany świat powinien wysłać w podróż macierzysty Okręt i zbudować jeszcze jeden, aby nie przerywać ekspansji i żeby inne rasy, dromy i p’ata, haptorowie i lliano, kni’lina i szada, czuły strach przed potęgą Trzeciej Fazy. Okręt budowano długo, ogromnym wysiłkiem, ale Uajra, Fojn i Jass, Opoki Porządku z trzech kontynentów, zaplanowali od razu całą flotyllę, bo trzeba było jak najszybciej rozszerzyć przyczółek w tej części Galaktyki. Jakie kryły się tu niebezpieczeństwa? Jakie żyły rasy? Tego nie wiedział nikt. Daskinowie zaznaczyli najbliższy sektor jako pozbawiony inteligentnego życia, ale nie można było w pełni wierzyć ich mapie – stworzono ją w czasach, gdy porośnięci sierścią przodkowie faata nie pozbyli się jeszcze ogonów. W ciągu milionów lat mogły tu zawitać wojownicze rasy, choćby dromy czy haptorowie.
Stworzenie floty z trzech Okrętów to ogromna praca, długi, długi wysiłek... – rozmyślał Dajt, wpatrzony w swój obraz pośrodku mrocznej sali. Aż trzy Okręty! Siłą umysłu wyłączył projektor i zaczął wkładać ubranie. Dla jednego quasi-rozum jaki wyhodowano i wysłano go na planetę zewnętrzną wraz z parą jego własnych potomków, nie tak utalentowanych jak pierworodny Tijcz, który odszedł z Yatą, lecz będących w stanie podtrzymywać stabilność gigantycznego mózgu. Dwa pozostałe dojrzewały w ciepłych wodach M’ar’nehadi i nawet tutaj, w odległości jednej trzeciej średnicy planety, wyczuwał ich senne zadowolenie. Jeszcze nie całkiem rozumne, ale już nie bezmózgie masy neuronów i krzemoorganicznych tkanek... Niedługo zyskają indywidualność. Z pewnością zanim włosy mu pozielenieją, a skórę pokryją zmarszczki.
Dajt ruszył w stronę szybu prowadzącego na powierzchnię i odblokował membranę wejściową. Pozostało tylko przekroczyć próg i w strudze ciepłego powietrza unieść się ku światłu i słońcu, ku zieleni traw i drzew, wrócić do świata, który w ciągu wielu cykli spędzonych w zapomnieniu zrobił maleńki krok naprzód. Dotknął membrany, popatrzył, jak drży, i nagle zastygł, starając się wydobyć ze świadomości coś ważnego. Jakąś myśl albo sprawę zapomnianą w t’hami? Nie, raczej nie; trans przerywany w odpowiednim momencie przez aparaturę wybudzającą nie zatrzymywał pracy mózgu. Kłopoty w domu? Też wątpliwe; ochrona była doskonała, poza tym nie odebrał żadnych niepokojących sygnałów. Coś z jego wyglądem? Jakiś szczegół, detal, którego nie zauważył?...
Włączywszy projektor, Dajt jeszcze raz obejrzał uważnie swego holograficznego bliźniaka – tym razem w obcisłym jasnozielonym stroju. Nic! Rozciągnąwszy wargi, co było oznaką irytacji, spojrzał na moduł latający i zdecydowanym krokiem ruszył do windy grawitacyjnej. To, co mu teraz umykało, nie zniknie, przypomni się w chwili kontaktu z quasi-rozumem, w chwili krystalicznej, przenikającej jasność dającej władzę nad przeszłością i przyszłością. Większą władzę niż ta, jaką posiadali na Roonie najwyżsi przywódcy – władcy teraźniejszości.
Na górze, na przezroczystym fioletowym niebie, wisiała nad horyzontem ogromna tarcza słoneczna zalewająca niebieskozieloną równinę pomarańczowym blaskiem. Prześwitywała między nierównymi pniami drzew i płynnie sunęła od pagórków ku rzece migoczącej w promieniach poranka niczym szmaragd.
Drzewa htaa rosły na wierzchołku pagórka nieregularnym szerokim kołem obstąpiwszy giganta praprzodka, z którego nasion rozsianych wiatrem po okresie owocowania powstał ten zagajnik, podobnie jak i wszystkie inne w okolicy, wieńczące pobliskie pagórki płaskimi zielonymi czapkami. Na brzegu rzeki bielały spiczaste dachy budynku, gdzie pracowali i mieszkali tho. Odpowiadał za nich Nadzorca Hajza, niedoszły Utrzymujący Łączność, zdolny jednak do komunikowani, się z małym regionalnym quasi-rozumem. Mózg kontrolował tho i mechanizmy Pozyskujące z mchów, liści i traw substancje odżywcze, ale dla mieszkających na Wzgórzach faata najwyższej kasty była to poboczna funkcja. Najważniejsze było pole mentalne, które quasi-rozum utrzymywał w okolicy; umożliwiało komunikację i wydawanie rozkazów drogą mentalną, bez konieczności używania kaffu i masy kontaktowej.
Pod drzewami htaa, tam, gdzie pagórki zaczynały przechodzić w równinę, rozłożyło się na trawie czterech muskularnych olków. Ich gładka skóra i bezwłose czaszki lśniły na słońcu, bransolety-wzmacniacze obejmowały masywne przedramiona. Twarze o szerokich kościach policzkowych wyglądały na spokojne, jednakże Dajt wiedział, jak myląca jest ich beztroska. Olkowie byli zawsze gotowi do walki i nic oprócz śmierci lub nowego rozkazu nie mogło ich powstrzymać.
Olkowie strzegli spokoju (bywało, że robotnicy z brzegu rzeki, nie podłączeni do quasi-rozumu, zachodzili na wzgórza), ale on nie czuł sympatii do strażników, jak zresztą i do pozostałych tho. Ani sympatii, ani niechęci, ani współczucia; czuł wyłącznie obojętność i lekkie obrzydzenie. Tho oczywiście byli niezbędną częścią cywilizacji, jej materiałem eksploatacyjnym, który szybko się zużywał i szybko odnawiał, nie należeli jednak do w pełni rozumnych. Tysiącletnia selekcja zmieniła ich w dodatki do mechanizmów lub w bezmyślnych wykonawców, dając w zamian stabilizację: Trzecia Faza nie znała sprzeczności poglądów, masowego niezadowolenia, buntów i wojen, tego wszystkiego, co doprowadziło do upadku poprzedniej kultury.
Kiedyś było inaczej, ale tamte czasy minęły – pomyślał Dajt, obrzucając strażników obojętnym spojrzeniem. Cały czas czuł irytację, męczyła go myśl o czymś, co się zdarzyło i zostało zapomniane.
Moduł latający czekał na zboczu. Z miękkiej podłogi kabiny wyłonił się wzgórek tworzący siedzenie, ściany zasnuł dymek, lecz po chwili odzyskały przezroczystość i przez jedną z nich Dajt dojrzał łańcuszek zawalonych trawą tratw nieśpiesznie płynących ku budynkom na brzegu rzeki. Nigdy tam nie był i nie kontaktował się z Hajzą, miejscowym Nadzorcą. Ich rangi były nieporównywalne. Hajza zarządzał kilkuset robotnikami, Dajt należący do Wiązki był jednym z władców planety.
Moduł wzleciał bezgłośnie i skręcił na południe, ku wąskiemu, rozdzielającemu dwa kontynenty morzu M’ar’nehadi. Chudy nagi pilot, owinięty masą kontaktową, wisiał w dziobie kabiny. Dajt na moment połączył się z nim i rozkazał: „Wyżej!... Wyżej i szybciej!”. Niebieskozielona równina gwałtownie pomknęła do tyłu, potem bieg traw, drzew i pagórków zwolnił – aparat wzbił się w fioletowe niebo, horyzont się otworzył, drzewa i trawy były teraz jednobarwnym dywanem poprzecinanym srebrnymi nitkami rzek i zmarszczkami wzniesień. Dajt znowu dotknął świadomości pilota. Tho był szczęśliwy; szybki lot i zlanie się z maszyną napełniały go poczuciem wolności. Tylko lot, nic poza lotem... Należał do pokojowej kasty transportowej i nie potrafił posługiwać się bronią ani zabijać. Piloci żołnierze byli inni – radość czerpali z niszczenia. Śmierć znienawidzonych obcych, zniszczenia okrętów, płomienie pożerające miasta... Życie jako krwawy bój, zastępujący trans t’hami, w którym zazwyczaj przebywali.
W dole, otaczając równinę, wznosił się opatulony chmurami łańcuch gór. Góry były niewysokie i malownicze: po zboczach spływały wodospady ginące w rozpadlinach, w wystygłych kraterach lśniły jeziora, liliowym, żółtym i białym skałom przychodziły od czasu do czasu na zmianę łąki i płaskowyże, gdzieniegdzie ciemniały plamy lasów, endemicznej flory Roona, jeszcze nie wypartej przez rośliny przybyszów. Okolica ta była lubiana przez faata chroniących pamięć praojczyzny – nie tej zwęglonej gołej planety, jaką stała się po Drugim Zaćmieniu, lecz kwitnącej, obfitej, jeszcze nie tkniętej przez cywilizację. Kiedyś było inaczej, ale tamte czasy minęły – znowu pomyślał Dajt, podziwiając migotanie kolorów i odcieni. Zniżyli lot, minęli wodospady skrywające pionowe zbocze górskie; tutaj, chronione kamiennym sklepieniem i polem siłowym, kryło się centrum Wiązki, a za nim, w głębi skalnego masywu – mózg koordynujący i hangary modułów bojowych. Klimat w tych miejscach był gorący i wilgotny, często padały deszcze i woda ściekająca z przepełnionych jezior na nadbrzeżną równinę dawała początek rzekom. Równina wąska i wyciągnięta równoleżnikowo graniczyła z morzem, a za jego spokojną powierzchnią rozpościerał się południowy kontynent należący do Wiązki Jassa, najmniej licznej na Roonie. Jass był młody i ambitny, z pewnością odleci na pierwszym Okręcie szukać nowego świata, gdzie będzie mógł się stać jedynym władcą.
Moduł leciał coraz niżej. Przed oczami przemknął ograniczony polem siłowym rezerwat, gdzie hodowano photy, potem z naprzeciwka wyłonił się taras z dwiema błękitnymi kopułami; ich dalszy brzeg krył się w morzu, gdzie przed śluzą wejściową bulgotała woda.
Do świadomości dotarł mentalny szum. Nojah, Utrzymujący Łączność Wiązki Fojna... Dotknięcie było ostrożne, wręcz pokorne – Nojah doceniał jego siłę. Na Okręcie, pokonawszy ciemność Uskoku, był pomocnikiem Dajta i nie wyróżniał się specjalnym talentem. Tijcz, który odleciał razem z Yatą, budził dużo większe nadzieje.
Stan stabilny – z szacunkiem przekazał Nojah, dołączając do tej myśli wizualny obraz: dwa duże baseny z morską wodą, a na dnie pomarszczone brązowe cielska. Widząc ich miarowe nieśpieszne pulsowanie, Dajt zrozumiał, że nic ważnego nie zdarzyło się, gdy przebywał w transie. Najprawdopodobniej Nojah nie nawiązywał kontaktu z quasi-rozumem z obawy przed ryzykiem; w stadium rozwoju mózgi były bardzo czułe.
Możesz odlecieć. Nie jesteś mi już potrzebny.
Zerwał kontakt. W spektrum emocji Nojaha złowił starannie skrywaną niepewność i strach – nigdy wcześniej nie hodował dużych quasi-rozumów. Naprawdę dużych mózgów, zdolnych kierować gigantycznym Okrętem i tysiącami tho. Dar Utrzymującego Łączność był rzadki, na Roonie, T’harze i Ezacie jak dotąd nie pojawiły się ani nowe talenty, ani obiecujące linie genetyczne. Nikt oprócz Tijcza i dwóch pozostałych potomków Dajta. Nie było to wiele, ale nie tak też mało, jeśli wziąć pod uwagę niską płodność ksa i prawa dziedziczności ograniczające przekazywanie zdolności mentalnych.
Moduł wylądował. Dajt wyszedł, pogrążywszy uprzednio pilota w transie oczekiwania. Stojąc na tarasie, obrzucił wzrokiem ciągnący się u jego podnóża las, słuchał dalekiego ryku photów i kilka razy westchnął głęboko. Ciężkie powieki opadły, miejsce światła słonecznego zajął półmrok, wycie zwierząt, szum fal, szelest liści były coraz dalej, odpływały ze świadomości, dopóki nie zapanowała w niej głucha cisza. Zdjąwszy mentalną barierę ochraniającą umysł, Dajt zwrócił się do mózgu drzemiącego na dnie basenu, przerzucił myślową nić do drugiego, pobudzając ich aktywność. Odpowiedziały, zaczerpnęły nieco jego energii i połączyły się w telepatycznej jedności; ciemność znikła, świat zaczął energicznie rosnąć, pochłaniając najpierw cały Roon, potem zimny T’har, dwa niewielkie bezpłodne światy wirujące za T’harem i w końcu Mejtani, planetę wewnętrzną, na której księżycu montowano Okręty. Było to początkowe stadium łączności – ustanowienie kontaktu z trzecim mózgiem, dojrzałym i zdolnym do rozumnego kontaktu. Ten daleki quasi-rozum mógł uczyć swych młodszych współbraci o wiele szybciej i skuteczniej niż jakikolwiek faata, nawet władający doświadczeniem Utrzymującego Łączność. Jeśli mentalna więź trwała, to...
Dajt drgnął, otworzył oczy i rozciągnięta w kosmosie nić się urwała. Przez jakiś czas stał nieruchomo, przerzucając napływające wspomnienia, oceniając je i ważąc; gdyby był człowiekiem z Ziemi, uczucia nim władające można by nazwać mieszaniną zdziwienia i niedowierzania. Ale w przeciwieństwie do ziemskich ludzi Dajt i jego współplemieńcy nie traktowali dziwnych faktów jako czegoś irracjonalnego, niewyjaśnialnego czy wręcz nieistniejącego; zakładali, że zmysły ich nie oszukują i że nawet niezrozumiały fakt można mimo wszystko wykorzystać. Dlatego Dajt nie wątpił w realność zdarzeń, lecz myślał o ich sensie i ewentualnych konsekwencjach.
Wyjaśniwszy tyle, ile mógł, mając tylko skąpe informacje, dotknął umysłu Uajry, Opoki Porządku, i poprosił o spotkanie.
*
Uajra był stary. Jego długie włosy lśniły zielenią, oczy ginęły wśród głębokich zmarszczek, wargi obwisły, upodobniając się do ptasiego dzioba, ciało wyschło, a obcisłe ubranie tylko podkreślało delikatność i efemeryczność sylwetki. Osiągnął ten wiek, gdy terapia promieniowaniem w okresie tuahha podtrzymuje życie, ale nie poprawia wyglądu zewnętrznego, gdyż każdy środek ma swoje ograniczenia jednakże żyć mógł jeszcze długo i równie długo rządzić, bo faata na starość nie dręczył spadek zdolności intelektualnych ani inne choroby podeszłego wieku O Uajrze mawiano, że należy do grupy gwiezdnych wędrowców, którzy wrócili do ojczystego świata w epoce Drugiego Zaćmienia, i jeśli nawet nie było to prawdą to początek Trzeciej Fazy widział na pewno. Równie stary był tylko Ajwe, lecz on dawno porzucił Roona i w Nowych Światach nie było rówieśnika Uajry.
Szybował w strefie nieważkości, w pobliżu kuli przedstawiającej planetę. Ogromna sala, której ściany ginęły gdzieś w górze, szerokimi łukami otwierała się na południe, na przybrzeżną równinę; dalej błyszczała zasłona z pola siłowego a z gór bez końca spadał potok wody. Wisząca pośrodku kula symbolizowała władzę, władzę nad Okrętem lub planetą, dlatego zgodnie z dawną tradycją pomocników Opoki Porządku nazywano Stojącymi obok Kuli.
Lecz teraz Uajra był sam. Zbliżył się do żebrowanego dysku umieszczonego pod kulą, skrywającego generator przyciągania, i przebierając cienkimi delikatnym palcami, pozwolił Dajtowi podejść.
– Chciałeś ze mną rozmawiać. Słucham. – Nieoczekiwanie mocny głos rozlał się echem pod sklepieniem sali.
– Miałem okres tuahha – powiedział Dajt, przesyłając obraz mentalny: jego naga postać wisząca w półmroku, owinięta przewodami i folią. – Spędziłem siedem cykli w t’hami.
– Miałeś tuahha i spędziłeś siedem cykli w t’hami – bardzo wyraźnie akcentując poszczególne wyrazy, powtórzył Uajra. – Myślisz, że to kogoś interesuje? Mnie nie.
Na starość faata robią się nerwowi, zauważył Dajt, nie wypuszczając jednak tej myśli na zewnątrz. Jego blokada mentalna była doskonała.
– Trans t’hami jest bardzo głęboki i wyłącza świadomość – powiedział. – Lecz mimo to otrzymałem informacje. Pewien sygnał. Najpewniej na poziomie podświadomości.
W podobnej sytuacji Ziemianin powiedziałby, że miał sen. Ale faata Trzeciej Fazy, tho i w pełni rozumni, nie potrzebowali snu. Ich cykl fizjologiczny był odmienny: długie cykle aktywności przerywały znacznie krótsze okresy tuahha – czas zwiększonej aktywności emocjonalnej związanej z nadmiarem hormonów płciowych. W starożytności tuahha stymulowały rozmnażanie tą samą metodą co u Ziemian, kni’lina i innych ras humanoidalnych, lecz w obecnej epoce uważano to za nieodpowiednie i dziwne. Od ponad tysiąca lat faata stosowali sztuczne zapłodnienie, za pojawienie się potomstwa odpowiadały ksa, a wszystkie pozostałe kobiety były sterylne. Jednakże okresowe wydzielanie hormonów tkwiło zbyt głęboko w genetyce rasy i aparacie dziedziczenia, by można je wykorzenić, dlatego popęd płciowy tłumiono pełną utratą świadomości w t’hami. W takim stanie niepamięci procesy życiowe były spowolnione jeszcze bardziej niż we śnie, prawie całkiem zanikała potrzeba powietrza i pokarmu, a wraz z nią przemijało napięcie seksualne. I oczywiście nikt nigdy nie miewał w t’hami marzeń sennych. Właściwie nie istniało nawet takie pojęcie.
Uajra rozciągnął obwisłe wargi. Nie był to uśmiech, lecz oznaka niedowierzania; mimika faata była całkiem inna niż ludzka.
– Trans t’hami rzeczywiście jest głęboki – zgodził się. – Jeśli otrzymałeś jakąś informację, została ona za barierą świadomości. Nie pojmiesz jej rozumem.
– Zapominasz, że jestem Utrzymującym Łączność i że mój dar jest silniejszy niż u Nojaha czy kogokolwiek innego żyjącego w Nowych Światach. Silniejszy niż u ciebie, Opoko Porządku, chociaż jesteś najbardziej doświadczonym i mądrym pośród nas. – Dajt zgiął ręce w geście pokory. – Po wyjściu z t’hami nawiązałem kontakt z quasi-rozumem i to pomogło mi wydobyć wspomnienia. Przy mocnym kontakcie bariery padają... Rozumiesz, o czym mówię.
Przesłał wrażenie mentalnego lotu w pustce i jasności równie zimnej i nieograniczonej jak przestrzeń międzygwiezdna leżąca za ciepłym małym światkiem Roona. Oczy Uajry błysnęły. Opoka Porządku znał to uczucie – jak wszyscy faata zdolni do mentalnej wymiany informacji. Tysięczna część rasy, intelekt cywilizacji, gdyż setki milionów tho były zaledwie kamieniami w stopniach jej piedestału.
– A zatem, Utrzymujący Łączność, otrzymałeś wiadomość.. Skąd nadeszły sygnały? Z Ezata czy zza Uskoku?
– Zza Uskoku? Nie sądzę. Nawet Ezat jest za daleki i niedostępny dla kontaktów mentalnych, dopóki nie będzie miał co najmniej pięciu dużych quasi-rozumów.
– Być może na Ezacie zbudowano Okręt, który teraz się do nas zbliża – zaprotestował Uajra. – Albo Okręt wykonuje serię skoków od strony Uskoku i dlatego... – W zadumie ścisnął wargi z całej siły. – Nie, to mało prawdopodobne. Nie minęło zbyt wiele czasu od chwili, gdy przebyliśmy Uskok. Za wcześnie jeszcze na wysyłanie drugiego Okrętu. Na Starych Światach poczekają na nowiny od nas, poczekają na Okręty, które my budujemy... Czyli jednak Ezat?
– Wątpię, Opoko Porządku. Ezat jest za biedny i choć budują tam jeden Okręt, a nie trzy jak w naszym systemie, to jednak my skończymy wcześniej. Jestem tego pewien.
– W takim razie skąd otrzymałeś sygnały? I dlaczego przyjąłeś je w t’hami? Próbowałeś zwrotnego kontaktu?
– Tak, ale bez skutku. Bardzo mało wiemy o podświadomej łączności mentalnej, jednakże sądzę... – Dajt był niezdecydowany – sądzę, że to Okręt Yaty. A dokładniej jeden z małych modułów bojowych wysłany przez niego na Roona albo T’har z peryferii systemu. Myślę, że Yata wraca.
Skóra pod oczami Uajry obwisła i Dajt po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego jak bardzo stary jest przywódca. Być może starszy niż Ajwe i wszyscy, którzy widzieli początek Trzeciej Fazy.
– Yata wraca? – powiedział Opoka Porządku. – Dlaczego? Powrót nie jest za wczesny, jest po prostu niemożliwy! Znaleźć i zasiedlić nową planetę, wyhodować kolejne pokolenie tho, zbudować nowy Okręt... Na to potrzeba czasu!
Omawiali nie istotę złowionych przez Dajta sygnałów, lecz coś ważniejszego – potencjalne źródło ich pochodzenia. Na dużych odległościach fala mentalna ulegała rozproszeniu, sygnały ciężko było odebrać, przekaz ulegał zniekształceniu wręcz uniemożliwiającemu zrozumienie, ponadto przesłanie mogło okazać się spontanicznym promieniowaniem myślowym, o którym nadawca nie miał pojęcia nie zawierającym nic, co chciałby przekazać. Nadawcą był oczywiście faata – Daj nie przyjąłby obcego mentalnego impulsu. Mózgi mieszkańców Galaktyki miały różną budowę i w Trzeciej Fazie nie spotkano jeszcze stworzenia, z którym można by nawiązać bezpośredni kontakt telepatyczny.
Uajra czekał. Milczenie się przeciągało. Za osłoną ekranu siłowego bezdźwięcznie spływał wodospad, tarcza słońca prześwitywała pomarańczową plamą przez wodną kurtynę, nad górami piętrzyły się obłoki. Ciepłe deszcze zraszały płaskowyże, powietrze było tam gorące i wilgotne, ale w ogromnym podziemnym pomieszczeniu oddychało się lekko. Królująca tu cisza i chłód uspokajały Dajta.
– Yata mógł napotkać kłopoty – powiedział w końcu. – Nie wiemy, na co trafił. Na flotę wojenną dromów albo haptorów, najemników loona eo, karawanę silmarri orbitalne bazy p’ata czy szadów... Ale jednego jestem pewien: sygnał pochodzi od mojego potomka. Od potężnego Utrzymującego Łączność, wysyłającego impulsy zdolne pokonać ogromną odległość i przeniknąć do mojego mózgu. – Dotknął dłonią czoła, zrobił przerwę i mówił dalej: – Moi potomkowie z Mejtani nie nawiązywali kontaktu, sprawdziłem to. Pozostaje tylko Tijcz. A Tijcz odleciał z Yatą i nie może zjawić się tutaj bez Okrętu. A to znaczy, że Yata wraca.
Znowu zapanowała cisza. Po chwili Uajra zapytał:
– Jesteś pewien, że to Tijcz?
– Jest moim potomkiem – powtórzył Dajt z uporem. – Kogo jeszcze mogłem usłyszeć? Z tak ogromnej odległości, podświadomie, w transie t’hami?... Tijcza, tylko Tijcza! Co do tego nie mogę się mylić, Opoko Porządku, znam spektrum promieniowania i rozpoznałem go bezbłędnie. Tijcz ma te same cechy genetyczne co ja. – To silny Utrzymujący! A z czasem będzie jeszcze silniejszy.
– Co słyszałeś? Albo widziałeś?
Dajt zamknął oczy, skoncentrował się, przywołując obraz mentalny.
– Moduł... mały moduł bojowy – powiedział cicho, przesyłając wizję ciasnego pomieszczenia.
Półmrok uwięziony w ścianach kabiny, masa kontaktowa rozciągnięta od podłogi do sufitu i uczucie otaczającej pustki, ciemnej, zimnej i bezbrzeżnej... Nie mógł powiedzieć, dokąd zmierza latający mechanizm, ale odpowiedź wydawała się oczywista – na Roona albo T’hara. Moduły te przygotowano do walki, do lotów w obrębie systemu planetarnego i do patrolowania; zasięg ich działania i zasoby były ograniczone. A to oznaczało Roona lub T’hara... raczej Roona, jeśli wziąć pod uwagę, że tutaj mieszkała najważniejsza Wiązka, Wiązka Uajry.
– Mały moduł – jak echo powtórzył Uajra. – I co jeszcze?
– W nim dwoje.
– Oczywiście, że dwoje! Przecież nie Tijcz nim kieruje! – w głosie Opoki Porządku znowu zadźwięczała irytacja, lecz natychmiast zastąpiła ją troska. – Okręt wraca, a Yata wysłał moduł, jakby chciał nam coś oznajmić... Jeśli spotkał dromów albo haptorów... szczególnie dromów... i jeśli podążają oni w ślad za Okrętem... – Teraz mentalne impulsy Uajry pełne były nie troski, lecz trwogi. – Naradzę się z Fojnem i Jassem, a ty nadasz ostrzeżenie na T’hara. Wyślemy kilka modułów i mózg koordynujący, tym zajmą się Ian i dwóch pozostałych Strategów... Możesz określić kierunek?
– Sektor między orbitami Roona i T’hara, skierowany w stronę Mejtani – powiedział Dajt. – Z Mejtani też trzeba wysłać zwiadowców. Jest tam quasi-rozum i dwóch moich potomków. Być może znajdą Okręt i tych, którzy za nim podążają.
Nagle poraziła go myśl o nieznanym niebezpieczeństwie. Do tej pory życie na Roonie było takie przyjemne i spokojne... Jednakże obawa była zbyt nieokreślona – cokolwiek Uajra mówił, Yata mógł wracać z miliona powodów. Na przykład dlatego, że uznał wybrany kierunek lotu za mało perspektywiczny, a zasoby biologiczne załogi na wyczerpaniu – bywało, że ksa nagle traciły płodność albo rodziły mutanty. W takich przypadkach należało odnowić pulę genetyczną i zasoby banku spermy.
– Masz rację co do Mejtani – zgodził się Uajra. – Połącz się ze swoimi potomkami, niech zaczną kontrolować przestrzeń na peryferiach. Ale najważniejszym zadaniem jest ochrona Okrętu... Powiedz im to!
– Nie omieszkam, Opoko Porządku.
– Idź. Obyśmy nigdy nie zobaczyli znowu mroku Zaćmienia!
Dajt wykonał gest szacunku, ruszył w stronę szybu grawitacyjnego i zjechał na najniższe piętro. Tutaj, w labiryncie centrum Wiązki, w plątaninie korytarzy, schodów i pochylni, ciasnych pomieszczeń i przestronnych sal, panowało ożywienie; na planecie nie było chyba drugiego miejsca, gdzie pracowałoby pięć setek w pełni rozumnych i prawie dziesięć tysięcy tho. Zajmowano się tu przede wszystkim chirurgią embrionalną, selekcją ksa i zwiększeniem ich płodności, adaptacją żołnierzy i robotników do warunków Roona, a także zagadnieniami genetyki mentalnej. Ten ostatni problem miał kluczowe znaczenie dla całej cywilizacji faata, a tym bardziej dla Nowych Światów – jej niewielkiego okrucha zagubionego w otchłaniach Galaktyki. Ksa zapładniano wyłącznie spermą w pełni rozumnych, lecz mimo to zdolność kontaktów telepatycznych zdarzała się parę razy na dziesięć tysięcy przypadków i przejawiała tendencję spadkową. Próby wyhodowania rasy telepatów, na tyle licznej, produktywnej i silnej, by można zrezygnować z tho, jak dotąd nie przyniosły rezultatu i postęp Trzeciej Fazy nadal zależał od milionów osobników zdolnych do bezpośrednich kontaktów z quasi-rozumnymi symbiontami. Część specjalistów uważała, że aktywizacja genów odpowiedzialnych za talenty mentalne jest tylko kwestią czasu, inni eksperci twierdzili, że konieczne jest przekazywanie potrzebnych cech zarówno w linii męskiej, jak i żeńskiej, była też trzecia grupa, przekonana, że nadciąga nowe Zaćmienie. Nikt nie lubi posępnych przepowiedni, co jednak nie przeszkadza im się sprawdzać.
Dajt wyszedł na wiszącą nad przepaścią sztuczną esplanadę. Z prawej strony szumiały wodospady, leżący w dole wąwóz spowijały mgły, w oddali za przybrzeżną równiną pobłyskiwała jasnymi refleksami powierzchnia M’ar’nehadi, a na zachodzie chyliła się ku zachodowi, ku kontynentowi Fojna, ciepła tarcza słońca. Na esplanadzie stały trzy rzędy modułów latających, setki aparatów z zastygłymi w transie pilotami; sterczały niczym ułożony ręką giganta mur z czarnych kanciastych kamieni. Dajt przesłał impuls myślowy, który rozbudził tho w jego maszynie, odblokował membranę, ale nie uczynił następnego kroku – zastygł wpatrzony w unoszącą się nad przepaścią mgłę i analizował nawiedzającą go wizję.
Był w niej moduł, maleńki stateczek lecący w przestrzeni, ciemna otchłań pełna gwiazd i dwie istoty, których impulsy mentalne – choć rozmyte – odbierał przez przestrzeń oddzielającą ich od Roona. Jedna – potomek z jego nasienia, a więc Tijcz; druga – najwidoczniej pilot. Jednakże masa, masa kontaktowa rozciągnięta od podłogi po sufit kabiny!... Dajt spróbował wskrzesić wspomnienie i nagle zdało mu się, że masa kontaktowa jest pusta jak skórka owocu pozbawionego miąższu i soku. Był niemalże pewien, lecz pewność ta była sprzeczna z wiedzą: statki bez Pilotów nie latają.
W każdym razie statki Trzeciej Fazy.
7
REKONESANS
Przestrzeń wokół Roona i Roon,
2125 rok
Dotknięcie masy kontaktowej parzyło tak, jakby skóra za chwilę miała zacząć dymić, stanąć w ogniu i spłonąć wraz z ciałem aż do kości. Corcoran rozumiał, że to tylko złudzenie, ale zmysły oszukiwały, przekonując, że w głąb połączeń nerwowych wbito rozpalone szpilki, a szyję i kręgosłup gładzą płomienie spawarki lub gorące żelazko. Ból wyciskał łzy z oczu, zmieniał twarz Klausa i przybory w rozmyte plamy, utrudniając śledzenie kursu, lecz mimo wszystko czerwony punkt symbolizujący moduł był coraz bliżej zielonej linii oznaczającej trajektorię. Gdy tylko się zetkną, nadejdzie kres mąk Corcorana! Dalej czeka ich lot zgodny z prawami mechaniki – po eliptycznej orbicie, która w odpowiednim momencie przetnie atmosferę Roona, a wtedy... Wtedy znowu zaboli – pomyślał.
Bez względu na podobieństwo, niemalże tożsamość faata i Ziemian były między nimi także różnice, nieznaczne, gdy rzecz szła o najwyższe kasty faata. Jednakże piloci, zarówno ci, którzy kierowali statkami międzygwiezdnymi, jak i latający w małych i dużych modułach, byli szczególną kategorią, mocno różniącą się od ludzkich standardów. Badania ciał odnalezionych po katastrofie na Antarktydzie wywołały szereg burzliwych dyskusji wśród ziemskich uczonych: część naukowców uważała pilotów za bioroboty, inni mieli je za organizmy naturalne poddane silnym modyfikacjom genetycznym. Tak czy inaczej, zwykły człowiek – czy to Ziemianin, czy faata, nie mógł kierować modułem latającym ani jako uzupełnienie mechanizmu, ani jako żywy MAZ – strzelec i blok mentalny w jednym. Corcoran po przejściu specjalnego szkolenia był w stanie wytrzymać pół godziny, w najlepszym razie trzy kwadranse, nie więcej. Czasu ledwie starczyło, by wprowadzić moduł na odpowiedni kurs albo wylądować w nadającym się do tego miejscu.
Miał wrażenie, że jest rakietą przecinającą gęste warstwy powietrza. Poszycie było rozpalone do czerwoności, lecz ukryte pod nią broń, silnik, regenerator i reszta Maszynerii pracowały bezawaryjnie; czuł, jak do kabiny napływa mieszanka oddechowa, jak równo i potężnie wibrują grawitatory rozpędzające mały stateczek, jak w krzepkich objęciach pola siłowego drży plazma gotowa na rozkaz wychlusnąć w przestrzeń niczym cienki palący sznur. Patrzył na świat własnymi zaćmionymi bólem oczami, ale także dziesiątkami źrenic, a wszystko, co zobaczył, tworzyło jeden spójny obraz: szybko oddalającą się fregatę, słońce miotające w kosmiczną ciemność mgliste protuberancje, gwiazdy płonące na aksamitnym sklepieniu nieba, czarny pas Uskoku. Przepiękny widok! Lot pod słońcem i odległymi gwiazdami byłby tak piękny, gdyby nie ból...
Fregatę pozostawili na orbicie Roona, dwa miliony kilometrów od planety. Gwarantowało to z jednej strony zachowanie pobytu w tajemnicy, z drugiej – operatywność; jeśli Corcoran nie da rady oderwać się od powierzchni swego aparatu, Komodor Litwin przyleci na pomoc w ciągu sześciu godzin lub wyśle na ratunek sokoły. Nie przewidziano łączności radiowej poza sytuacjami awaryjnymi; przesyłanie informacji miały umożliwić dwie sondy informacyjne umieszczone na pokładzie. Sondy, czujniki pozycji, odbiornik i komputer obliczający kurs – ot, i cała modernizacja stateczku faata; cała reszta była obca, wykonana w Nowych Światach albo gdzieś pod nieznaną gwiazdą świecącą po drugiej stronie Uskoku.
Wszystko tutaj jest obce – myślał Corcoran, walcząc z kolejnym atakiem bólu.
– Wszystko obce, nieziemskie, nawet załoga: jeden jest człowiekiem tylko w połowie, drugi to w ogóle jakieś dziwadło, okaleczony emisariusz proteidów... Zmusił się do uśmiechu, wyczuwając równomierną pulsację silników i korygując kurs; tylko milimetr dzielił czerwony punkt od zielonego markera. Milimetr na ekranie, czyli osiem tysięcy kilometrów w pustce, osiemdziesiąt sekund lotu, milion rozpalonych szpilek przebijających skórę...
Czerwony punkt rozpłynął się w zieleni, wskaźnik kursu cicho brzęknął, a Corcoran mógł wreszcie złapać brzeg masy kontaktowej i zacząć odrywać ją od ciała. Uwolniony z objęć kokonu padł na podłogę twarzą w dół, wyprostował nogi i głęboko, z ulgą wciągnął powietrze do płuc. Suche ciepłe dłonie Sybela dotknęły go, zaczęły masować szyję, ramiona i gołe plecy, rozcierać kark.
– I jak tam? Żyjesz?
– Żyję, żyję – wychrypiał Corcoran. – Jesteśmy na kursie. Teraz zostało tylko wylądować tym draństwem... Czuję się, jakby mnie przewróciło na lewą stronę – Pieczenie ustało. Z dłoni Sybela płynęło orzeźwiające ciepło. W przedniej części kabiny, przed obwisłą płachtą masy kontaktowej, pobłyskiwał wgięty półkulisty ekran z iskierkami gwiazd. Wskaźnik kursu nucił cichą delikatną melodię. Mknęli ku Roonowi, zbliżając się do planety z każdą sekundą o sto kilometrów.
– Zaraz wszystko minie – powiedział Sybel. – O, już przeszło... Wszystko w porządku.
Corcoran spróbował usiąść, ale bezskutecznie.
– Akurat, w porządku – burknął. – Wyglądam pewnie jak nieboszczyk...
– Wyglądasz zupełnie normalnie. Chcesz zobaczyć?
Rysy Klausa rozmyły się, twarz uległa gwałtownej zmianie: podbródek zwęził się, tęczówki pojaśniały, niemal znikły na tle białek, wargi nabrały wyrazistości, włosy poczerniały, stały się krótkie i bardzo gęste. Corcoran patrzył na samego siebie – takiego, jaki wczoraj stanął przed wstrząśniętą załogą. Vrba nie kłamał, nie wszczepiono mu żadnych implantów; cybernetyczny chirurg sterowany programem popracował nad pigmentacją włosów i oczu i nieco rozjaśnił skórę. Innych zmian nie było. Corcoran nie podejrzewał, że jest aż tak podobny do faata. Odkrycie nie było zbyt przyjemne.
– I coś taki skwaszony? – zapytał Sybel. – Fizjonomia ci nie odpowiada? To nic, Paulu, to nic! Wiera takiego też cię pokocha, a córki nie wyprą się ojca. A poza tym nie będziesz brunetem na zawsze. Wrócimy na pokład i odzyskasz rude kudły.
Jeśli wrócimy – pomyślał Corcoran, lecz zagłuszył niemiłą myśl, nim zdążyła dotrzeć do Sybela. Powiedział za to:
– Zatem tak teraz wyglądam. A jaką ty przybierzesz postać?
Jego przyjaciel potarł kark. Całkiem ludzki gest – przemknęło Paulowi przez głowę.
– Biorąc pod uwagę mój wiek, trzeba stworzyć kogoś poważniejszego... co najmniej osiemsetlatka. Na przykład...
Włosy Klausa wydłużyły się, pozieleniały tu i ówdzie, wargi z lekka obwisły, od oczu ku skroniom pobiegły drobne zmarszczki. Oznaki starości u długo żyjących faata nie były tak zauważalne jak u Ziemian, ale jednak istniały, uwidaczniając się w wieku kilkuset lat – najczęściej pod koniec pierwszego tysiąclecia. Corcoran wiedział o tym, ale nigdy się nie zastanawiał, ile lat dane będzie przeżyć jemu – przerażała go perspektywa samotnej egzystencji bez Wiery i córek.
Powoli odzyskiwał siły. Wstał i z pomocą Sybela wciągnął liliowy kombinezon naśladujący ubrania faata. W ciasnej kabinie każdy ruch wymagał uwagi – mały moduł bojowy nie był przystosowany do przewożenia pasażerów i ładunku. W tylnej, szerszej części, obok membrany wejściowej, leżały pojemniki z jedzeniem, wodą i jakiś sprzęt, natomiast z przodu z obu stron ekranu umieszczono komputer obliczający kurs i wielozakresowy odbiornik fal. Wolnego miejsca było akurat tyle, by dwie osoby mogły się położyć i wyciągnąć. Ani foteli, ani koi, ani krzeseł... Dobrze chociaż, że podłoga była miękka.
– Zdrzemnij się – poradził Sybel. – Przed nami jeszcze pięć godzin lotu. Wy, Ziemianie, macie ogromną przewagę nad faata i nad nami... to jest nad moimi Współplemieńcami... – Westchnął. – Umiecie spać.
– A nawet śnić – dodał Corcoran. – Uważasz, że to przewaga?
– Oczywiście. Zdolność do snu to cud, szczególnie gdy życie jest długie! Czas szybciej mija...
Podszedł do odbiornika, usiadł przed nim po turecku i włączył program automatycznego wyszukiwania. Błysnął jasny słupek światła, popłynęły – wirując nieśpiesznie – ciemne glify zakresów, kabinę wypełniły ledwie dosłyszalne trzaski i szum podobny do szemrania dalekiego morza. Głosy Kosmosu coś szeptały, usypiając Corcorana; cichym szelestem rozlewało się promieniowanie reliktowe, brzęczała Gamma Młota, szczebiotały i popiskiwały gwiazdy, a obłoki gazowe dodawały do tej muzyki skrzypienie i zgrzytanie. Orkiestra wszechświata grała na miriadach instrumentów, na wszystkim, co miała we władaniu, od maleńkich atomów po gigantyczne gwiazdy i całe galaktyki, i tylko jednego nie było słychać w tym chórze: żywego ludzkiego głosu.
– Milczą – mamrotał Klaus Sybel – milczą... Na falach milimetrowych cisza, na centymetrowych i na długich to samo... I słusznie, po co im łączność radiowa? Demaskowałaby tylko ich światy... Przy odległościach dzielących gwiazdy nie ma sensu, minęłoby ze sto lat, zanim usłyszałby cię sąsiad oddalony o piętnaście parseków, a w obrębie jednego systemu nie ma nic lepszego od kontaktu myślowego... Wyhodować tuzin daskińskich stworzeń, rozesłać po planetach i gadać na zdrowie... skutecznie, szybko, bez żadnych chipów, hologramów i śladów w eterze...
– Na swoim okręcie mieli radiostację – przypomniał Corcoran.
– Na okręcie, tak! Żeby podsłuchiwać, o czym wrzeszczycie na cały Kosmos, i dodać do tego jakąś mądrą uwagę. O tym, że was obsypią dobrem wszelakim... nowymi technologiami, lekarstwami, syntetyczną żywnością... Kuszące, co?! Pamiętasz, jakie bunty wzniecono w Indiach i Chinach po tym, jak Rada Bezpieczeństwa zabroniła Obcym zbliżać się do Ziemi? Jakie organizowano manifestacje, marsze głodnych, samospalenia okaleczonych? Nie, nie pamiętasz... nie było cię jeszcze na świecie... Ale binoków powinieneś znać. Co oni tam wypisują na płotach?... Drżyjcie, przeklęci tho! Wrócimy i upuścimy wam krwi! Tak oto, mój drogi Paulu, ziarna zła zostały posiane i trzeba będzie się nieźle napocić, żeby nie wzeszły...
Klaus burczał i burczał, siedząc w kucki obok odbiornika i zadziwiając swym zachowaniem Corcorana, który przywykł, że Sybel wyraża myśli jasno i zwięźle. Teraz jego myśli były jakieś niejasne, rozmyte, jakby przyjaciel myślał jedno, a mówił drugie.
Może chce mnie uspokoić – uznał w duchu Corcoran. – A może sam jest zdenerwowany i potrzebuje wsparcia?...
Odwrócił się na bok i zapytał:
– Powiedz mi, Klausie, kto jeszcze wie o tobie? Mam na myśli twoją prawdziwą istotę... Vrba? Jacyś ludzie w tajnych służbach? Albo...
– Nie ma nikogo więcej. Ty i tylko ty.
– Powiesz jeszcze komuś?
– Na przykład?
To znowu był dawny Sybel – konkretny, oschły, ukrywający świadomość za siedmioma barierami mentalnymi.
– Na przykład bliskiemu człowiekowi. Celinie, jeśli wam się uda.
– Jeśli się uda... – W głosie Klausa nagle zadźwięczał smutek. – Boję się, Paulu że wcześniej czy później sprawię jej ból, dużo bólu. Wedle waszej rachuby dobijam, sześćdziesiątki, niedługo będę stary, a starcy odchodzą... tak musi być... To znaczy, że coś mi się przytrafi, coś, co sprawi, że Klaus Sybel zniknie, a jego miejsce zajmie ktoś inny. Nie wymyśliłem jeszcze, co, gdzie i kiedy, ale przytrafi się na pewno. Nawet skremować nie będzie czego, bo nie znajdą zwłok... Jednym słowem Klaus zniknie, a ona zostanie sama... już nie taka młoda i atrakcyjna jak teraz. Rozumiesz, Paulu?
Wygląda na to, że całkiem zmienił się w człowieka – pomyślał Corcoran. – Gdera, czuje smutek, żałuje i nawet myśli z lękiem o przyszłości, do tego nie swojej, a cudzej. To właśnie jedna z najpiękniejszych ludzkich cech.
– Gdybym zniknął teraz – powiedział Sybel – a potem zjawił się w bardziej... hmmm... pasującej do niej postaci... O, mógłbym łatwo zniknąć podczas wypełniania niebezpiecznego zadania... obecna sytuacja jest aż nadto sprzyjająca... Jak sądzisz, Paulu?
Corcoran uniósł się na łokciu.
– Też coś! Co to w ogóle za pomysł?
Sybel odwrócił się, rozrywając delikatną mentalną więź łączącą ich przez kilka chwil. Myśli Corcorana jakby mimochodem popłynęły w innym kierunku. Słuchając szumu i gruchotu wszechświata, rozważał czekające go zadanie, obmyślał cele strategiczne i plan działania. Plany były trzy. Pierwszy, opracowany razem z Vrbą i sztabem floty, zakładał, że Corcoran obleci planetę i znajdzie najlepsze punkty do pierwszego uderzenia. Nie miasta, których przeciwnik nie miał, lecz centra zarządzania, łączności i kontroli, najważniejsze zakłady przemysłowe, punkty obronne, astrodromy i bazy orbitalne. Po wykonaniu zadania powinien wysłać sondę informacyjną, a następnie, jeśli zdobyczny moduł nie wywoła podejrzeń, wylądować i działać wedle własnego uznania. Z tego niejednoznacznego sformułowania wynikał drugi, konkretniejszy plan, wymyślony osobiście przez Paula: wziąć jeńca i dostarczyć go na Komodora Litwina. Tho, nawet należący do najwyższej kasty, nie nadawał się na jeńca; Corcoran pamiętał, że kochana cioteczka Io bardzo mało wiedziała o swojej planecie. Zakładał, że wylądowawszy na astrodromie, znajdzie oficera służb kosmicznych, pomocnika Stratega lub inną dobrze poinformowaną osobę, którą zabierze ze sobą. Środki perswazji miał skuteczne: gaz i paralizator. W najgorszym wypadku – akcja bojowa z udziałem robotów.
Plany te miały oczywiście wady, jak to zwykle bywa, gdy wiedza o przeciwniku jest skąpa. Dane o systemach obronnych i ogólnej sytuacji należałoby zebrać za pomocą nasłuchu radiowego, ale eter milczał, można więc było polegać wyłącznie na obserwacjach wizualnych. Zdobycie bardziej szczegółowych informacji podczas lotu modułem było nierealne – moduł zapewniał niezły kamuflaż, lecz Corcoran nie mógł latać nim przez dłuższy czas, a w razie potyczki przegrałby z każdym pilotem faata. Nie było też gwarancji powodzenia podczas szukania jeńca posiadającego odpowiednią wiedzę – faata nie nosili mundurów, przez co oficerowie nie odróżniali się od cywilów. W tej sprawie Corcoran polegał na skanowaniu mentalnym, ale ten kij miał dwa końce – równie dobrze mógł sam zostać przesondowany, szczególnie gdyby natknął się na Utrzymującego Łączność.
Jednakże teraz nie był sam, teraz miał przy sobie Sybela... przyjaciela, telepatę i metamorfa.. To zmieniało postać rzeczy, otwierając niemalże nieograniczone perspektywy. Sybel mógł przerzucić go w dowolne miejsce na świecie, pokonać każdą ścianę i pole ochronne, obronić przed atakiem mentalnym i odnaleźć obiekt posiadający potrzebną wiedzę. Mógł przenieść ich z orbity prosto na powierzchnię, w razie potrzeby nawet teleportować z powrotem do modułu lub na sokoła, rozmawiać z jeńcami i być może z quasi-rozumnymi symbiontami. Mógł... Czegóż on nie mógł!? Zabijać? W tej sprawie akurat Corcoran nie potrzebował pomocy.
Rozmyślał o trzecim planie, który po uwzględnieniu talentów Sybela, miał większe szanse powodzenia niż dwa poprzednie. Wejść na orbitę Roona? Nie warto. Ryzyko duże, a rozpoznanie niezbyt godne zaufania. Skoczyć w dół – szybko, zdecydowanie – oto najlepszy wariant! Nie szukać astrodromu, tylko zejść na powierzchnię w jakimś bezludnym miejscu... Roon to ogromny świat, nie mniejszy od Ziemi, a do tego o małej gęstości zaludnienia... Io mówiła, że na T’harze są trzy miliony mieszkańców, tutaj pewnie będzie ich dwadzieścia lub pięćdziesiąt milionów – tyle co nic w wypadku tak ogromnej planety... Można się tutaj schować... schować, a potem..
Jawa zmieszała się z sennymi widzeniami; sny nadciągnęły, skrywając falującym całunem kabinę, sylwetkę Sybela skulonego obok nadajnika, słup światła z krążącymi glifami i przezroczystą pełną gwiazd soczewkę ekranu. Corcoran nie leżał już na miękkiej podłodze, lecz unosił się w nieważkości: ręce obejmują kolana, głowa opuszczona na piersi, ciemne włosy rozsypane na ramionach, oczy zamknięte. Opanowało go dziwne uczucie – był człowiekiem wiszącym w maleńkim pomieszczeniu pełnym przewodów i rurek, a jednocześnie obserwował sam siebie z boku, jakby podzielił się na dwoje – uczestnika i widza tej zagadkowej sceny. Widok był statyczny, nic się nie poruszało, nie drgało, a nagi ciemnowłosy człowiek wyglądał jak martwy lub pogrążony w głębokim transie nieodróżnialnym od śmierci. Jednakże Corcoran nie miał wątpliwości, że mężczyzna żyje – świadczyło o tym słabe, lecz wyczuwalne pulsowanie pola mentalnego. Wiedział, że za ścianami pomieszczenia jest pusta przestrzeń, a na górze inna, jeszcze większa, pełna słońca i światła, jakby tajemnicze miejsce znajdowało się w podziemiach. Dla Corcorana, bezcielesnego ducha, ściany nie stanowiły przeszkody; przeniknął przez tę, w której pobłyskiwała wejściowa membrana, i znalazł się w pokoju z miękką podłogą i licznymi niszami, jednymi wąskimi jak szczeliny, innymi szerokimi, ale jednakowo ciemnymi – być może były to korytarze prowadzące dalej, w głąb podziemnej siedziby. Nie zatrzymał się; dręczyła go ciemność, cisza, brak ruchu i potężne przeczucie wolności, jakie dają ptakowi otwarte przestworza niebios.
Przeciąwszy pełną splecionych korzeni glebę, stanął pod płaskim wzgórzem. Widok okazał się znajomy: rozrzucone po pagórkach, rosnące na planie okręgu drzewa z koronami przypominającymi parasole, pokryta niebieskozieloną trawą równina płynnie opadająca ku rzece, jasne pomarańczowe słońce. Jak balonik napompowany helem Corcoran leciał w górę, obserwował rzeki i doliny, lasy i wzgórza rozpościerającego się na dole kontynentu. Na południu ograniczało go pasmo gór, za którym lśniło morze i wznosił się stromy brzeg jeszcze jednego lądu; na zachodzie i wschodzie, za oceanem, leżały inne ziemie, których nie widział, lecz o których wiedział na pewno, że nie są pustynne ani bezludne. Na północy nie było ani śniegu, ani lodów, ani tundry, za to rozciągał się kamienisty płaskowyż poprzecinany kamiennymi wąwozami – ich szare, żółte i brunatne zbocza odcinały się od bujnej zieleni lasów subtropikalnych. Północny kraniec, ciągnący się wzdłuż południka na tysiące kilometrów, był niemalże jałowy i dlatego niezamieszkany.
Wrażenie ruchu nie opuszczało Corcorana, ale czy był to znany ze Snów bajkowy lot, czy coś bardziej realnego? Wydawało mu się, że niesie go potok myśli podążających ku kosmicznej ciemności, ku innym światom i kruchym tworom ludzkich rąk zagubionym w bezbrzeżnej pustce. Na chwilę dostrzegł swój okręt krążący na orbicie Roona, potem kanciaste, podobne do pudełek aparaty – konwój transportowy ciągnący na T’hara albo na planetę wewnętrzną; potem zobaczył ową planetę z korowodem satelitów i ciemną bryłą Obscurusa. Przemknął obok księżyca; fale mentalne ciągnęły go coraz dalej, aż na granicę systemu, gdzie ustawione w szyku bojowym leciały ziemskie krążowniki. Widocznie komodor ruszył w stronę protogwiazdy, by zablokować stocznię i obce okręty; Corcoran rozumiał tę decyzję, jakby otrzymał raport z objaśniającymi glifami. Nie miał czasu na zdziwienie, gdyż coś się nagle zmieniło – może Sen dobiegł końca, a może był jakiś inny powód, by wrócić do rzeczywistości. Nasłuchiwał, pozostając jeszcze przez chwilę w półśnie. Czyżby dźwięki wskaźnika kursu stały się głośniejsze i wyższe? To ostatecznie go rozbudziło.
Ciepły półmrok kabiny otulił Corcorana; postać Sybela nadal majaczyła niczym cień obok odbiornika, przez słupek światła nadal przepływały glify, ale obraz na ekranie zmienił się: błękitnozielona kula Roona wisiała na niebie, zasłaniając gwiazdy.
Uniósł się i zachrypniętym od snu głosem zapytał:
– Coś słychać, Klausie?
– Nic. Bez sensu! – Sybel klepnął panel odbiornika i dotknął palcem czoła.
– Tym trzeba słuchać. Wejdziemy na orbitę i...
– Nie wejdziemy – powiedział Corcoran, ściągając ubranie. – Wylądujemy i przyczaimy się. Sądzę, że najlepiej gdzieś w górach. Miałem Sen. Widziałem człowieka w t’hami i znajome miejsce: pagórek z drzewami i rzekę. Potem cały kontynent... Na północy jest dobre miejsce, skały, wąwozy, płaskowyże. Jednym słowem, bezludne tereny. A poza tym...
– Poza tym... – powtórzył Sybel z niepokojem. – Widziałeś coś jeszcze?
– Tak. Komodor... Sądzę, że zamierza zaatakować Obscurusa. Nie, właściwie jestem tego pewny!
Klaus pokiwał głową.
– Wspaniale! Wygląda na to, że dotarłeś aż do obłoku komet... Twoja siła rośnie, Paulu!
– Być może. – Nagi i smutny Corcoran ruszył w stronę masy kontaktowej. – Zaraz sprawdzimy, jaki jestem silny.
Owinęła go błękitna powłoka i natychmiast wszystkie nerwy przeszyły tysiące szpilek. Gdyby nie ta tortura, czułby przyjemność – kontakt ze stateczkiem był znacznie silniejszy niż z najdoskonalszym ziemskim MU, sokołem czy harpią. Jak faata uzyskali taki efekt, pozostawało tajemnicą; być może rozwiązaniem były nie sztuczki techniczne, lecz umiejętność przystosowywania się żywych organizmów do współpracy z aparatami latającymi. Corcoran był dostosowany kiepsko, nie pomagało nawet pokrewieństwo z Obcymi, zresztą oni sami, z wyjątkiem pilotów, też nie poradziliby sobie z diabelską maszyną.
Pokonując ból, zmniejszył prędkość w górnych warstwach atmosfery. Obraz planety zmieniał się w znajomym rytmie: najpierw ogromna elipsoida ze strzępami obłoków, potem niebieskozielona czasza o zadartych ku górze brzegach i w końcu płaska powierzchnia usiana różnokolorowymi plamami równin, jezior i gór – Mknął wzdłuż południka, od bieguna południowego ku północnemu, ledwie zdążając zaobserwować szczegóły ukształtowania terenu. Na dole przemknął kontynent południowy: wąski i długi, przypominający Kubę, tylko dwadzieścia razy większy, za nim morze lub raczej cieśnina oddzielająca go od największego lądu. Był dokładnie taki sam jak w niedawnym Śnie: niezbyt szeroka przybrzeżna równina pokryta tropikalną zielenią, łańcuch górski i leżąca za nim ziemia z lasami i stepami, jeziorami i rzekami. Niektóre akweny był ogromne i przelatując nad nimi niczym meteor, Corcoran obserwował odbicia słońca w kryształowo czystej wodzie. Nic więcej nie był w stanie zaobserwować: lot był zbyt szybki, a rwący ból przyćmiewał myśli. Co prawda zdążył pomyśleć, że ten świat w niczym nie ustępuje Gondwanie, a być może jest nawet lepszy – przecież na Roonie żyły już istoty rozumne, które zdążyły zagospodarować planetę. A on, Corcoran, był mesjaszem przybyłym, by je wygnać! Albo zniszczyć, jeśli się nie podporządkują.
Była w tym sprawiedliwość dyktowana nie tylko chęcią zemsty, lecz – jak mu się zdawało – niezależnymi od woli człowieka kosmicznymi prawami określającym istotę wszechświata od chwili Wielkiego Wybuchu. Jedno z nich głosiło, że akcja równa jest reakcji, a to oznacza, że każda rasa w Galaktyce, każde stworzenie, rozumne albo i nie, ma prawo odpowiedzieć uderzeniem na uderzenie. Przez wszystkie wieki i epoki koncepcja kontrataku była na Ziemi aksjomatem nie podlegającym dyskusji; pytanie polegało nie na tym, czy należy odpowiedzieć, lecz jedynie, czy starczy na to sił. I choć komodor Vrba twierdził, że nie należy się śpieszyć z miotaczami plazmy i anihilatorami, to i jedno, i drugie miał na podorędziu jako najlepszy argument podczas wszelkich negocjacji i kontaktów. Jeśli nawet broń nie wypali aksjomat nie ulegnie zmianie – sama obecność ziemskiej flotylli była kontratakiem Podporządkowany myślom Corcorana moduł ostro schodził w dół. Prędkość spadła do kilku metrów na sekundę, niebieskozielony dywan roślinności pod dnem stateczku zastąpiły skały, jałowe osypiska, łagodne skłony gór ubarwione gdzieniegdzie kolorowymi plamami mchów i porostów. Pewnie wiały tu często silne wiatry walcząc z kamieniami przez miliony lat – Corcoran nie widział ostrych wierzchołków, za to trafiały się dziwaczne strome skały przypominające to indyjską świątynię, to rzeźbioną chińską pagodę. Pagórkowatą powierzchnię płaskowyżu przecinało mnóstwo pęknięć wyglądających z wysoka jak pajęczyna ciemnych, cienkich linii naniesionych na płótno zagruntowane brązowym, żółtym albo szarym podkładem. W miarę zniżania pęknięcia powoli zmieniały się w głębokie kaniony; słońce oświetlało ich górną część, wydobywając blask z kawałków kwarcu i miki, ale dna pozostawały niewidoczne. Corcoran doszedł do wniosku, że pęknięcia są świetną kryjówką, skierował moduł do jednego z wąwozów, zmusił pojazd do zawiśnięcie między stromymi ścianami i rozejrzał się dookoła. Dojrzał dno – sto, może sto pięćdziesiąt metrów niżej... Miał kłopot z oceną odległości: skóra mu płonęła, głowa pękała, był na granicy kompletnego wyczerpania.
Wylądował, wyszedł z kokonu i zamarł oparty dłońmi o ścianę. Nogi mu drżały, na czoło wystąpiły kropelki potu, gdzieś w środku szalały dziwne zmiany: serce znowu stawało się sercem, płuca – płucami, a nie agregatami diabelskiej maszyny. Corcoran usłyszał szczęknięcie pojemnika, potem na łopatce poczuł dotknięcie zimnego metalu i coś na chwilę odciągnęło skórę – zadziałała próżniowa przyssawka ampułki.
– I jak? Lepiej? – zapytał Sybel, wkładając zestaw medyczny z powrotem do kieszeni plecaka.
– Przeklęta konserwa... – wymamrotał Corcoran i zaczął się ubierać. Wciągnął kombinezon i buty, złapał oddech, czując, jak środek uspokajający przywraca mięśniom sprężystość, i zapytał: – Zauważyłeś coś? Budynki, lądowiska, załogi, jakikolwiek ciekawy obiekt... Co widziałeś, Klausie?
– Budynki, tak, budynki, załogi, maszyny, tereny rolnicze – wymieniał Sybel. – Co nieco jest, ale skala skromna. Na powierzchni mieszczą się siedziby tho i niewielkie, porozrzucane po całym terenie zakłady przemysłowe. Żadnych astrodromów, żadnych fabryk porównywalnych z tymi, które widzieliśmy na Obscurusie. My... – odczekawszy chwilę, sprecyzował: – Moja rasa mało wie o cywilizacji faata Trzeciej Fazy. Nie mam na myśli technologii ani administracji, lecz codzienne życie. Teraz wiem nieco więcej. Podczas lotu przesondowałem pola mentalne na południowym i północnym kontynencie. Jest sporo jaskiń i pieczar, szczególnie w górach nad morzem, a wszystkie zamieszkane... są trzy setki mózgów, małych i średnich daskińskich tworów, również ukrytych pod ziemią... są arsenały, są kopalnie, gdzie wydobywa się surowce, są centra rozmnażania... ty nazywasz je inkubatorami... są odpowiedniki laboratoriów... Co jeszcze cię interesuje?
– Planetarny punkt kontroli, jeśli taki mają. I oczywiście miejsce, gdzie hodują mózgi. Te największe.
– Na wybrzeżu. Wyczułem parę... duże, znacznie większe od pozostałych, ale na razie w stadium rozwoju; najwyraźniej hodują je na potrzeby stoczni na Obscurusie. Co się tyczy punktów kontroli, to każdy kontynent ma swój. Trzy kontynenty, trzy Wiązki, trzy organy rządzące... Tutejszy, jak sądzę, kryje się we wnętrzu nadmorskich gór. Możesz sam sprawdzić. Jeśli dałeś radę dotrzeć do naszej flotylli, to przeszukanie planetarnego tła będzie dla ciebie fraszką.
Ale Corcoran nie zamierzał niczego sprawdzać, gdyż lądowanie wykończyło go całkowicie. Aktywizowali robota stróżującego, opuścili moduł, przez chwilę podziwiali, jak zręcznie srebrzysty pajączek wspina się po ścianie kanionu, a gdy dotarł do płaskowyżu i dokonał pomiarów, obliczyli, że ciemność zapadnie za trzy godziny i dwadzieścia siedem minut. Potem otworzyli skrzynkę z konserwami, przekąsili w półmroku i chłodzie, wśród porozrzucanych to tu, to tam malowniczych granitowych kamieni, po czym Corcoran zajął się robotami bojowymi, a Sybel przystąpił do programowania sond informacyjnych, zapisując w ich pamięci mapę sporządzoną przez komputer i dodając jednocześnie własne uwagi i spostrzeżenia.
Dwie maszyny bojowe były największym ładunkiem, jaki ze sobą zabrali. Po włączeniu programu rozpakowującego Corcoran obserwował, jak metalowe paczki zmieniają się w masywne giganty z sześcioma kończynami zakończonymi dłońmi – kleszczami i półkulami dział wystającymi tam, gdzie górna część rąk łączy się z korpusem. Gdy transformacja dobiegła końca, wysłał jednego robota na górę, do pająka obserwatora, a drugiego pozostawił w wąwozie. Ich główne zadanie polegało na ochronie modułu, lecz w razie potrzeby mogły służyć jako środek transportu do przewożenia ładunków, do prac ziemnych i jako ruchome punkty analizy fizyko chemicznej. Co prawda tylko w miejscu lądowania – Sybel raczej nie był w stanie teleportować ważących ponad tonę maszyn.
Zapadł zmrok, na wąskim pasie nieba widocznym z wąwozu zabłysły gwiazdy Sybel zakończył pracę – cienki walec sondy informacyjnej bezszelestnie zawisł nad modułem, zamarł na chwilę, po czym jak strzała pomknął prosto w górę. Corcoran odzyskał siły, otwarł pojemniki z bronią, wyjął mały laserowy promiennik i umocował go na prawym nadgarstku, na lewym zapiął bransoletę pełniącą funkcje rejestratora obrazu i dźwięku oraz komunikatora, do pasa przytwierdził miotacz plazmy, do plecaka wrzucił baterie, koncentrat odżywczy, manierkę i apteczkę. Potem zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać.
Jego mózg wypełnił bezdźwięczny gwar głosów, niewyraźny szybki bełkot, rozmyte obrazy i wybuchy cudzych emocji. Fale mentalne płynęły nad planetą, krążyły, wirowały, mieszały się, nakładały i przez jakiś czas Corcoran czuł się ogłuszony, jakby wpadł w środek ogromnego tłumu, gdzie każdy mówił o czymś innym, a do jego uszu dobiegały tylko urywki zdań, oddzielne słowa i krzyki. Na Ziemi było inaczej, tam promieniowanie myślowe nie atakowało z hukiem, lecz szeleściło cicho, dzięki czemu potrafił zawsze bez trudu dostroić się do odpowiedniej fali. Niełatwo być telepatą w świecie telepatów – pomyślał, próbując skoncentrować się i odnaleźć porządek wśród dźwięczącej w głowie kakofonii. Określenie „dźwięczącej” było nie do końca precyzyjne, podobnie jak inne słowa: „widzieć”, „słyszeć”, „czuć”, jednakże w ziemskich językach nie istnieje nic lepszego; być może odpowiednie słowa pojawią się za wiek czy dwa, gdy kontakty mentalne przestaną być rzadkością.
Tak więc słuchał i stopniowo z chaosu sygnałów wyodrębnił potężne wyraźne impulsy napływające z południowego-zachodu, z odległego krańca kontynentu. Te fale dosłownie podtrzymywały mnóstwo innych, nie tak silnych i nie tak dokładnych, ale za to zrozumiałych, gdyż niosły informacje w języku faata’liu. Były to przede wszystkim krótkie rozkazy dla tho, ale odnalazł też coś ciekawszego: pięciu lub sześciu ludzi omawiało jakiś problem związany z genetyką i wyglądało na to, że nie mogą uzgodnić wspólnego stanowiska.
Mo r’ari – stwierdził jeden z nich, a wraz z jego słowami do umysłu Corcorana dotarło uczucie bezsilności. Mo r'ari... wszystko na nic...
Z modułu wyszedł Sybel. Usłyszawszy odgłos kroków, Corcoran otworzył oczy. Przyjaciel był gotowy do drogi: ciemnofioletowe ubranie opinało go od szyi aż po kostki, na plecach, zlewając się z kombinezonem, wisiał płaski pojemnik, na lewej ręce pobłyskiwała bransoleta, na pasie wisiała mała torba. Dziwnie było widzieć go w tej postaci – starego faata z długimi czarnymi włosami przetykanymi zielenią i ustami przypominającymi ptasi dziób. Klaus nie wziął broni, lecz coś rozpychało jego plecak – owalny przedmiot wielkości dłoni. Kapsuła z gazem? – pomyślał Corcoran.
Nie, kapsuła miała inny kształt.
– Sondujesz pole? – zapytał Sybel. – I jak wrażenia?
– Miałeś rację, w górach na południu coś jest. Wymiana mentalna na tle silnego rytmicznego pulsowania... To quasi-rozumni? Ci jeszcze niedojrzali?
– Tak. Chcesz się do nich wybrać?
– Nie teraz, Klausie. Najpierw obejrzymy inne miejsce.
Złowiwszy jego myśl, Sybel kiwnął głową.
– To, które widywałeś w Snach? Wzgórze, rzeka, pagórek... Co cię tam ciągnie?
– Ten typ w t’hami. Mam wrażenie, że to bardzo dobrze poinformowana osoba. Jeśli jeszcze się nie ocknął...
– Wyjmiemy go jak jajo z gniazda! – Zęby Klausa błysnęły w uśmiechu. – Zatem na wzgórze. Wyobraź sobie to miejsce i przekaż mi obraz... to wystarczy...
Ciemne niebo, wąwóz, moduł i znieruchomiały robot nagle znikły i oczy Corcorana zalało światło. Stali na zboczu wzgórza, za kręgiem drzew, których korony z poplątanych gałęzi i szerokich liści przypominały parasole. Przed nimi ciągnęła się równina, a na zachodzie, odległa o kilka kilometrów, błyszczała powierzchnia rzeki i białe kopuły długich niewysokich budowli. Rzeka była taka, jak ją zapamiętał Corcoran – spokojna, szeroka, ozdobiona łuną różowego blasku promieni zachodzącego słońca. Nad płaskowyż nadciągnęła noc, a tutaj jeszcze trwał wieczór i do zapadnięcia zmroku pozostało jakieś pół godziny. Ogromna tarcza słoneczna wisiała nad wodami i stepem i zdawało się, że trawy – lub być może mchy – zmieniły kolor z niebieskozielonego na fioletowy, prawie czarny. Na równinie i nad rzeką nie widać było żadnego ruchu – ani ludzi, ani płynących w stronę zabudowań platform, ani żadnych mechanizmów.
Corcoran niczym lunatyk zrobił kilka kroków po zboczu. Nie odrywał wzroku od rzeki i stojących na brzegu budynków.
– Dokąd to? – Głos Sybela przywołał go do rzeczywistości.
– Ja... Widzisz, Klausie, ten pejzaż przychodził w Snach, ale nigdy nie mogłem zrobić ani kroku w stronę rzeki. Pamięć genetyczna milczała. A teraz jestem tutaj i...
– Już o tym rozmawialiśmy – przerwał mu Sybel. – Twój przodek nie schodził nad rzekę, więc nie miał takich wspomnień. Myślę, że nie masz czego szukać nad rzeką. Jest tam kilkuset tho, nadzorca i mały mózg. Produkują koncentraty odżywcze z trawy.
Ale Corcoran słuchał go jednym uchem. Owładnęła nim nowa myśl, uderzając z mocą pioruna – aż stracił oddech. Odwrócił się, obejrzał płaski wierzchołek wzgórza widoczny między pniami drzew i wymamrotał:
– Człowiek w t’hami... ten, po którym odziedziczyłem dar mentalny i wspomnienia... ten, który przeżył tu wiele lat... Władco Pustki! To mój przodek! Mój ojciec!
– Biologiczny – spokojnie przypomniał mu Sybel. – Nie mierz faata ziemską miarką, oni nie znają więzi rodzinnych. Twój tak zwany ojciec jest przodkiem kilku tysięcy tho i być może dziesiątki w pełni rozumnych. To, że jego spermą zapłodniono komórkę jajową, z której powstałeś, nie powinno wywoływać w tobie żadnych emocji. A jeśli przypomnisz sobie, jak do tego doszło... co zrobili z twoją matką... tam, na ich przeklętym Okręcie...
Fala zimnych dreszczy przebiegła po plecach Corcorana. Sybel jak zwykle miał rację – na tym przeklętym Okręcie Abbie McNeal padła ofiarą wstrętnego i podłego gwałtu, potraktowano ją jak laboratoryjne zwierzę: królika albo szczura. A człowiekowi, którego nazwisko nosił, Richardowi Corcoranowi, przypadł w udziale jeszcze gorszy los – zadręczono go na śmierć. Sybel ma rację, ma rację! Jeśli kogokolwiek powinien uważać za ojca, to tylko Corcorana, Litwina albo Klausa metamorfa...
Z rozdrażnieniem kiwnął głową i ruszył w górę po stoku, ku parasolowatym drzewom. Za nimi leżała polana, którą widywał w Snach: niewysoka miękka trawa otoczona pierścieniem drzew, a pośrodku – drzewo olbrzym o konarach rozpościerających się na kilkadziesiąt metrów. Sybel szedł obok niego z głową przekrzywioną, jakby czegoś nasłuchiwał, a grymas wykrzywiający jego twarz był zupełnie nietypowy dla faata. Zdziwienie? Odraza? Nie, najpewniej obrzydzenie – zadecydował Corcoran.
Weszli na polanę, ale nie zdołali zrobić nawet dziesięciu kroków, gdy do ich uszu dobiegł rozkazujący okrzyk. Energicznymi skokami przybliżała się do nich czwórka muskularnych półnagich mięśniaków, bladoskórych i bezwłosych, owiniętych rzemieniami czy może jakąś uprzężą podobną do rynsztunku gladiatora. Ich fizjonomie wydały się Corcoranowi obrzydliwe, mimo że poszczególne części były w jak najlepszym porządku – wyraźne kości policzkowe i podbródki, szerokie nosy, wargi w typie europejskim, szare, niemalże przezroczyste oczy. Jednakowe twarze – pomyślał – i jakieś zatarte, jakby je ulepiono z gliny i przetarto mokrą szmatą. Powiedzmy szczerze, piękni to oni nie są, żadnego podobieństwa do ciebie, ciociu Io...
– Olkowie – powiedział spokojnie Sybel. – Musi mieszkać tu ktoś bardzo ważny, skoro do jego barłogu przydzielono ochroniarzy.
– Mają paralizatory – szepnął Corcoran, zauważywszy wiszącą na pasach broń.
– Zaraz ich... – Podniósł uzbrojoną rękę, lecz Sybel pokręcił głową.
– Nie trzeba, Paulu. Jesteśmy faata, więc olkowie nas nie skrzywdzą. Porozmawiaj z nimi kilka chwil. Są pod kontrolą małego mózgu. Dam sobie z nim radę bez problemu. Głupkowaty, ale posłuszny... to nie jest quasi-rozum z Okrętu.
Corcoran zrobił krok naprzód i krzyknął: „Hr’doa!” co znaczy „Stać!” – wysyłając jednocześnie rozkazujący impuls myślowy. Strażnicy zamarli, zginając ręce w geście pokory – najwyraźniej dostrzegli, kto ich odwiedził. Potem, przestępując z nogi na nogę, wymamrotali:
– W pełni rozumny...
– Nie wolno tutaj wchodzić, w pełni rozumny...
– Nie wolno przebywać...
– Siedziba Dajta...
– Dajt, Utrzymujący Łączność...
– Nie wolno, w pełni rozumny...
– Powinieneś odejść...
– Rozkazać, aby przysłano moduł...
– Dajt, Utrzymujący... Nie wolno...
Nagle oczy zaszły im mgłą i cała czwórka upadła na trawę. Żyją – zauważył Corcoran; oddychali rytmicznie, wyglądali tylko na pogrążonych w głębokim śnie.
– I po wszystkim – stwierdził Sybel. – Mózg ich odłączył. Gdy się ockną, nie będą nas nawet pamiętali.
Ruszył w kierunku drzewa rosnącego na środku polany, lecz Corcoran zatrzymał go, mówiąc:
– Poczekaj. Schowajmy ich gdzieś.
Odciągnęli bezwładnych olków na stok, gdzie rosły wysokie trawy, potem obejrzeli uważnie wierzchołek wzgórza. W odległości paru kroków od środkowego drzewa znaleźli wystające lekko nad ziemią pole siłowe przypominające kształtem soczewkę. Takie urządzenia zastępowały faata drzwi, zamki i zapory. Otwierał je wyłącznie impuls mentalny odpowiedniej częstotliwości. Za membraną prawdopodobnie były schody lub winda prowadząca na dół, do siedziby Dajta. Wysoki tytuł! – uznał Corcoran, starając się zagłuszyć myśl o tym, że Dajt jest jego przodkiem – Hierarchia Wiązki – grupy rządzącej w świecie Trzeciej Fazy – była znana już w kronikach z czasów admirała Tymochina. Za najważniejszego uważano Opokę Porządku – władcę o nieograniczonych pełnomocnictwach, drugi z kolei był Strateg, Obrońca Niebios, a trzeci – Pośrednik, Rozmawiający z Bino Tegari, jak faata nazywali wszystkich obcych. Utrzymujący Łączność był czwarty w hierarchii, jego zadanie polegało na kontrolowaniu quasi-rozumów, sprawowaniu nad nimi nadzoru i rozmnażania ich. Było jasne, że Utrzymujących wybierano na podstawie wrodzonego talentu – szczególnie rozbudowanego daru do kontaktów mentalnych, natomiast droga prowadząca pozostałych rządzących na szczyty władzy pozostawała niejasna. Uważano, że ważną rolę odgrywały indywidualne zalety, doświadczenie i wiek, przy czym decydujący był wiek: przekroczenie granicy trzech, czterech stuleci wiązało się, co zrozumiałe, z ogromnym życiowym doświadczeniem.
– Połączę się teraz z tym daskińskim draństwem i otworzę membranę – oznajmił Sybel. – Mógłbym nas teleportować, ale nie mam pojęcia, jak jest urządzone podziemie... twój Sen o tym nic nie mówił.
Jego wzrok na chwilę stał się szklisty, jednocześnie przez membranę przebiegły błękitnawe fale. Soczewkowate pole siłowe zmętniało, potem znikło; pod spodem ziała kiepsko oświetlona studnia.
– Przypomina szyb grawitacyjny – powiedział Corcoran. – Jedziemy, Klausie.
Pierwszy zrobił krok w pustkę i porwany przez potok powietrza powoli sunął w dół. Sybel podążył za nim. Jego palce coś wymacały w wiszącej przy pasie torbie i Corcoran pomyślał, że może jednak przyjaciel zabrał broń. Pojemnik z gazem usypiającym, serum obezwładniające – jednym słowem, coś nie powodującego śmiertelnego zejścia. Mimo stuleci spędzonych wśród ludzi Sybel wciąż nie potrafił zabijać.
Droga w dół dobiegła końca. Przez dolną membranę weszli do obszernego pomieszczenia z wysokim sklepieniem poprzecinanym pasami światła. Corcoran nie był w stanie powiedzieć nic konkretnego o tym miejscu; ściany płynnie wyginały się, tworząc mnóstwo nisz, wgłębień i występów niczym w grocie, gdzie nie ma równych powierzchni, do jakich przywykły ludzkie oczy, a jedynie lekko oszlifowane naturalne formy. Niektóre nisze tonęły w mroku, inne zalewało światło – w tych pobłyskiwała przezroczysta masa, coś w rodzaju dużych kryształów zebranych w dziwaczne pryzmy. Kilka zagłębień umieszczonych w ścianach na różnych wysokościach było pustych, migotały w nich tylko rytmicznie odbicia światła. Sufit o dziwacznej formie podkreślał wrażenie obcości równie silne jak to, które Corcoran odczuwał na statku silmarri. Dziwne, zważywszy, że silmarri nie należeli do humanoidów, a faata jednak byli ludźmi.
Sybel pozostał obojętny wobec nastroju panującego w podziemnej siedzibie. Znieruchomiał obok jednej z nisz przechodzącej płynnie w małe, skryte w mroku pomieszczenie; stał tam jakiś skomplikowany agregat owinięty rurkami i przewodami z owalnymi przyssawkami, a na podłodze widoczny był dysk – metalowy lub z plastiku przypominającego metal. Świadomość Corcorana przeszyło krótkie wspomnienie: nagi i skurczony wisi w powietrzu nad tym dyskiem, a do ciała ma przyczepione mnóstwo rurek i przewodów.
– Sala t’hami – powiedział Sybel, oglądając niszę i przyrząd. – O ile dobrze widzę, pusta. Utrzymujący Łączność gdzieś sobie poszedł... najpewniej programuje mózg nad południowym morzem. – Odwrócił się w stronę Corcorana. – Jaki będzie nasz kolejny krok? Czekamy czy wybierzemy się do quasi-rozumnych?
– Chciałbym obejrzeć i zarejestrować to wszystko. – Corcoran włączył bransoletę i obrzucił pomieszczenie badawczym spojrzeniem. – Jest tu wiele ciekawych rzeczy, których nie było na Okręcie. Nie sądzisz, Klausie? O, na przykład to coś...
Wskazał niszę z kryształami, jednakże Sybel nie odpowiedział. Jego twarz nagle przybrała wyraz skupienia; znowu łowił fale mentalne i Corcoran poczuł ich echo we własnej świadomości. Stojąc na środku cudzego mieszkania, wśród dziwacznie zakrzywionych ścian, słyszał głosy miotające się nad planetą niczym stado oszalałych ptaków. Mężczyźni spojrzeli na siebie i Sybel powiedział:
– Wie już, że ktoś przeniknął do jego domu. Mózg mu powiedział. Mogłem zablokować te sygnały, ale...
– Nie szkodzi, Klausie. Niech tutaj przyjdzie. Oby tylko nie zabrał ze sobą olków.
Sybel pokręcił głową.
– Wraca sam. Jest pewny swej mocy. Nie potrzebuje olków. Jest już w aparacie latającym, dotrze tutaj za kilka minut.
– No cóż – powiedział spokojnie Corcoran – poczekamy.
8
OJCIEC
I SYN
Roon, centralny kontynent,
2125 rok
Sybel cofnął się w głąb ciemnej pustej niszy.
– Paulu, posłuchaj mnie. – Jego głos cicho zaszeleścił pod sklepieniem sali. – Ten Dajt to twój hipotetyczny przodek... Co chcesz od niego uzyskać?
– Wzajemne zrozumienie – odpowiedział Corcoran. – Zamierzamy wygnać ich stąd i zrobimy to. Ale chciałbym, żeby obeszło się bez miotaczy plazmy i anihilatorów.
– A jeśli pokojowe rozwiązanie będzie niemożliwe?
– Wtedy przynajmniej zdobędziemy informacje. Kto mieszka tutaj, na Roonie, a także na T’harze i Ezacie, kto rządzi Wiązkami i czego w ogóle chcą. A nuż któryś z rządzących okaże się bardziej skory do ustępstw... Komodor Vrba nie chce rozlewu krwi.
– Jesteś tego pewien? Słyszałem, że jego ojciec zginął w Bitwie przed Orbitą Marsa...
– To nie ma znaczenia, Klausie. Komodor ma instrukcje parlamentu oraz ZSN i wypełni je co do joty.
– Oprócz jego krewnych na Ziemi zginęły miliony – przypomniał Sybel.
– To prawda – zgodził się Corcoran. – Ale czy z tego powodu należy zniszczył miliony tho? Tutaj, na Roonie, na T’harze i Ezacie?
– Mówisz tak, bo sam jesteś w połowie faata?
– Nie, dlatego, że jestem człowiekiem.
Po chwili milczenia Sybel burknął:
– Świat się zmienia, wy też... Chyba na lepsze. Pomogę ci, Paulu. Będę tu, obok ale Utrzymujący nie zobaczy mnie ani nie wyczuje. Taka mała sztuczka mentalna.. Jeśli coś pójdzie nie tak, wtrącę się. Powinieneś być gotowy na wszystko.
– Masz broń? – zapytał Corcoran. – Włożyłeś do torby kapsułę z gazem?
– Nie. Wziąłem hipnoglif. Jeden z hipnoglifów loona eo. Dostarczają je na Ziemię, co prawda w niewielkich ilościach i tylko na potrzeby określonych służb. Słyszałeś o tych cudach?
– Nie przypominam sobie. Jak działa hipnoglif?
– Paraliżuje podświadomość. Popatrz przez chwilę...
To ten bibelot z jego kajuty – przypomniał sobie Corcoran. Drobiazg przykryty kloszem, podobny do małej ośmiornicy z przemykającymi po powierzchni pękami kolorowych plam... Rzecz, którą tak bardzo miał ochotę wziąć do ręki, podnieść ku twarzy i patrzeć na nią, patrzeć, patrzeć...
– Tak – potwierdził Sybel, złowiwszy jego myśl. – Wprowadza w trans i uniemożliwia opór. Działa na wszystkich humanoidów, a najmocniej na telepatów.
– A na ciebie?
– Nie jestem humanoidem – odparł ze śmiechem Sybel. – Mój dar ma inny charakter.
Zamilkli. Corcoran stał na środku podziemia, naprzeciwko szybu grawitacyjnego, Sybel skrył się w półmroku jednej z nisz. Jego twarz była niewidoczna, dało się dostrzec tylko niewyraźną sylwetkę niemalże wtopioną w ścianę. Strumyczek mentalnych impulsów cieknący od niego do Corcorana nagle zanikł, jakby zamknięto śluzę odcinającą dopływ wody. Teraz w przestrzeni mentalnej Sybel był niewidoczną zjawą, cieniem wśród szepczących cieni.
– Przyleciał – doleciało do Corcorana po kilku minutach ciszy. – Idzie w stronę windy. Sądzi, że należysz do załogi Okrętu, który nas zaatakował. Jest przekonany, że Okręt wrócił, a ty jesteś wysłannikiem Yaty.
– No to czeka go niespodzianka – wymamrotał Corcoran, obserwując membranę u wylotu szybu.
Przez pole siłowe przebiegła ciemna fala, otaczając zamgloną sylwetkę. Jeszcze chwila i z windy wyszedł człowiek – niewysoki i giętki poruszał się z gracją tancerza. Srebrzyste oczy, wąski podbródek, maleńkie pulchne usta, długie ciemne włosy... Rysy twarzy przypominały Io. Wspomnienie napełniło smutkiem duszę Corcorana. Jakby wrócił do czasów dzieciństwa i usłyszał cichy głos: T’taja orr n’uk’uma sirend’agi patta...
Lecz to nie ukochana ciocia Io stała przed nim, tylko Utrzymujący Łączność Dajt, czwarty w Wiązce, przyzwyczajony do wydawania rozkazów i wymuszania posłuszeństwa. Faata’liu, język faata, w jego ustach brzmiał twardo i urywanie.
– Jesteś moim potomkiem. – Świadomość Corcorana musnął szum mentalny. – Jesteś moim potomkiem, ale nie pochodzisz od ksa... Zatem wędrówka Yaty została uwieńczona sukcesem? Znalazł rasę podobną do nas? Podobną bardziej ni kni’lina? Podobną tak bardzo, że...
Impuls mentalny przekazał obraz: naga kobieta z rozdętym łonem i nogami podciągniętymi na piersi. Ciemnowłosa, o wąskiej twarzy, niepodobna do matki Corcorana, który jednak na jej widok poczuł nieoczekiwany przypływ złości. Mimo wszystko to była ona, Abbie McNeal, uwięziona na okręcie faata, zgwałcona, znieważona... Jeśli nawet nie przez tego człowieka, to przez jego współplemieńców bezceremonialnych, okrutnych, uważających się za jedyną rozumną rasę.
Zdusił gniew i powiedział:
– Yata dotarł do mojego ojczystego świata, gdzie rzeczywiście żyją ludzie podobni do was, i urządził tam rzeźnię. Zginęły miliony, wiele osób zostało okaleczonych, a pamięć o tych wydarzeniach przetrwała w ruinach naszych miast. Ale co było, to było... Jesteśmy gotowi zapomnieć.
– My? – przez myśli Utrzymującego przemknęło zdumienie. – My? Czyż nie jesteś faata? Moim potomkiem?
– Prawdopodobnie – z westchnieniem przyznał Corcoran. – Ale to nie ma znaczenia. Jestem potomkiem zwycięzców.
– Oczywiście. Yaty.
Jego pewność siebie była niewzruszona. Corcoran z uczuciem mściwej satysfakcji odpowiedział:
– Mylisz się, Utrzymujący. Zniszczyliśmy Yatę. Całą załogę Okrętu i kierującego nim quasi-rozumnego stwora. Nie zostało nic poza szczątkami na biegunie naszej planety.
Przesłał informację wizualną: gigantyczna wieża Okrętu wśród lodów Antarktyki, pęknięcia i dziury ziejące w poszyciu, pogrążone w półmroku korytarze z przekrzywioną podłogą, zgaszona kula obserwacyjna na mostku i trupy, trupy, trupy... Był to fragment filmu nakręconego przez ekspertów korpusu naukowo-badawczego, jedną z pierwszych grup ludzi, jakie dostały się na Okręt faata. Film, można powiedzieć, historyczny! Jakąś dekadę temu rozpoczęto utylizację jednostki i teraz była już rozebrana do połowy.
– Ale ty sam... – zaczął Utrzymujący.
– Jestem ofiarą eksperymentu, zbrodniczego i na szczęście jedynego – z mrocznym uśmiechem przerwał mu Corcoran. – Nie żywię żadnych ciepłych uczuć ani do Yaty, ani do Ajwe, ani do ciebie, Utrzymujący. Słyszałeś, co powiedziałem? Yata zabił ogromną liczbę rozumnych na mojej planecie, nie mniej, niż żyje w Nowych Światach, a być może więcej. Nie mamy tho i życie każdego człowieka jest...
Chciał powiedzieć „święte”, co byłoby znacznym odstępstwem od prawdy, lecz nie to go powstrzymało: język faata był pozbawiony terminów religijnych. Być może kiedyś oni także wynaleźli siłę wszechmogącą, boga i diabła, raj i piekło, ale wszystko to zaginęło w przeszłości; dwa Zaćmienia, dwie katastrofy ich cywilizacji udowodniły, że boga nie interesują ludzkie sprawy, a do wywołania nieszczęść wcale nie trzeba diabła.
Dajt rzucił się w stronę Corcorana i wbił wzrok w jego twarz.
– Okręt Yaty został zniszczony... A ty jesteś tutaj, w Nowych Światach! W jakim celu? I jak się tutaj dostałeś? – Źrenice błysnęły. – Nie urodziła cię ksa, ale masz umysł faata, a nie bino tegari... Jesteś pomiotem ciemności! Wiesz, co to znaczy? Mogę przeniknąć do twej świadomości i znaleźć tam odpowiedź na każde pytanie!
Corcoran się zachwiał. Jego mózg ścisnęły rozpalone kleszcze. A może nie były to kleszcze, lecz wiertło; wirując z zawrotną prędkością, wchodziło w tkankę coraz głębiej, ciągnąc ją za sobą w nieprzerwane tany stalowego ostrza. Bariery, które Corcoran próbował wznieść, legły w ruinach; obrona padła, nie wytrzymawszy naporu władczej obcej siły szalejącej w jego świadomości, wyciągającej wspomnienia, bezceremonialnie oglądającej znalezisko i obojętnie odrzucającej je precz. Posłuszne obrotom wiertła wspomnienia rozwijały się niczym jasny łańcuch padający w morską otchłań; wbrew woli Corcorana ogniwo podążało za ogniwem, a każde wybuchało obrazem przeszłości.
Znów powrócił do lat dziecinnych, widział dom w Chołmach, znajome twarze matki, Io i Litwina, słyszał ich głosy; przemknął mu w pamięci budynek gimnazjum w Smoleńsku, lazurowe wody zatoki Alcudia, stara twierdza nad Dnieprem, ciągnąc za sobą na wpół zapomnianych przyjaciół z tych lat, Sieriożę, Joségo Gutiérreza, kolegów z klasy, dziewczęta i chłopców; potem zobaczył budynki Akademii Bajkonurskiej, wściekłą twarz Briana Cocksa, betonowe płyty astrodromu i kanie unoszone w górę jasnymi strumieniami ognia. Znowu mknął nad Równiną Umarłych w półmroku wenusjańskiego nieba i słuchał gderania instruktora; znowu chwiejąc się i potykając. brnął przez indyjską dżunglę; znowu patrzył na martwą twarz Wani Sażyna, którego nieśli Barre i Larsen; i znowu, jak czternaście lat temu, całował Wierę w brzozowym zagajniku i czuł słodycz jej ust. Potem przed oczami stanęła mu przytulna mesa Czyngis-chana, zabrzęczały kieliszki w rękach towarzyszy, na ich twarzach znowu zakwitły uśmiechy – gratulowali mu narodzin Luby... Przemknęła stocznia, wypukłe ściany Europy oświetlone reflektorami, a zaraz po nich – surowa fizjonomia Karela Vrby. „Co będę musiał zrobić? Wszystko, czego będzie wymagała sytuacja...”
Krążowniki... Sześć ogromnych krążowników niczym sześć srebrnych płynęło w mroku i zimnie jego świadomości. Grupa specjalna „37”, operacja Kontratak... Opuściwszy Obłok Oorta, okręty szły w szyku bojowym. W czeluściac anihilatorów czaiła się śmierć, ich celem był Obscurus; za kilka godzin deszcz plazmy spadnie na asteroidę, zmiatając pola ochronne... Corcoran chciał ukryć tajne informacje, ale przeszywające go wiertło było bezlitosne. A może było to nie wiertło lecz kleszcze; wyciągały z niego wspomnienia i życie.
Jęknął z bezsilności, starając się przełamać skuwającą go cudzą wolę, i nagle poczuł wolność. Przed oczami zawirowały kolorowe fale i natychmiast odpłynęły, a wraz z nimi ustąpił męczący ból; łańcuch zgrzytnął, zatrzymał się i znikł. Drżącymi rękoma Corcoran namacał blok medyczny, dotknął odpowiednich przycisków i przyłożył apteczkę do grzbietu dłoni. Świat zwidów, dźwięków i szeptów napływający do niego z minionego życia nagle znikł, a jego miejsce zajęła rzeczywistość, tonące w półmroku pomieszczenie z niszami w ścianach, pasy światła na suficie błysk kryształów i postać Utrzymującego zastygła przed nim w jednym z wgłębień.
Ze środka, niczym diabeł z pudełka, wyskoczył Sybel.
– No, Paulu, teraz już wiesz, czym jest głębokie sondowanie mentalne. Trudno je zaliczyć do przyjemności, nieprawdaż? Wyssałby z ciebie wszystko, a potem zafundował ci zawał i udar mózgu... albo zatrzymał oddychanie, albo wymyślił coś równie ciekawego... taki ci się trafił tatuś. No dobrze, dobrze! Jesteś młody silny i musisz się uczyć... A jak masz się uczyć, jeśli nie podczas mentalnych potyczek? – Klaus obszedł nieruchomego faata, stanął za jego plecami i z wyrazem zadowolenia na twarzy zauważył: – Twardy orzech do zgryzienia z tego nasze Utrzymującego! Bez wzmacniacza nie da rady przejąć nad nim kontroli... A jednak poradziliśmy sobie z nim. Tak czy inaczej, poradziliśmy sobie!
– Chrrr... – wydusił z siebie Corcoran. – Co z nim? Co zrobiłeś? Niczego nie zauważyłem.
– I nie zobaczysz, bo zablokowałem twoje zmysły. Taka wybiórcza blokada ośrodka wzroku... A on widzi! Ja zresztą też. Gra kolorów po prostu zachwycająca... przepiękne przejścia... mówię o hipnoglifie loona eo... stoi tam, w niszy na podłodze... On widzi i będzie patrzył na to cudo do końca świata, jeśli go nie dezaktywuję. Póki patrzy, jest twój, przyjacielu. Pytaj, o co chcesz!
Corcoran utkwił spojrzenie w Utrzymującym. Jego biała skóra stała się jeszcze bledsza i nabrała niebieskawego odcienia, na czoło wystąpiły mu kropelki potu wargi obwisły, a oczy wyglądały jak odłamki srebrnego lustra. Jego biologiczny ojciec, którego spermę przyniósł Okręt faata... człowiek, który omal go nie zabił... Dziwne, lecz nie czuł nienawiści do Dajta. Rodzinnych uczuć też dla niego nie miał.
Preparat z apteczki zadziałał. Ustało drżenie rąk, w głowie się przejaśniło.
– Słyszysz mnie, Utrzymujący? – powiedział Corcoran. – Możesz odpowiadać?
– Tak. – Tylko jedno słowo, bez żadnych obrazów mentalnych. Widocznie hipnoglif zablokował zdolność komunikacji mentalnej.
– Powiedz, czego chcecie? Jaki jest wasz cel? Dlaczego wysłaliście do nas Okręt? Czego potrzebujcie z Ziemi?
Wargi Dajta drgnęły. Mówił w sposób urywany, ale zrozumiały; ostry, trzaskający język faata brzmiał jak uderzenia bicza.
– Okręty powinny latać... latać coraz dalej... od gwiazdy do gwiazdy... latać, przesuwać granice... nowe światy... dużo nowych światów... zasiedlić je, wychować nowe pokolenie tho i quasi-rozumnych, zbudować następny okręt... weźmie go Stojący obok Kuli... najsilniejszy, najmądrzejszy, najstarszy... będzie Opoką Porządku... poleci na poszukiwania własnego świata... coraz dalej... aby nigdy nie nadeszło Zaćmienie...
Faata umilkł.
– Coraz dalej – w zadumie powtórzył Sybel. – Widzisz, Paulu, w zasadzie chcą tego samego co i wy. Mam wrażenie, że dążenie do ekspansji leży u podstaw natury humanoidów. Weźmy na przykład takich kni’lina...
Corcoran nic nie wiedział o kni’lina, gdyż Ziemianie nie zetknęli się jeszcze z tą rasą, ale i tak był gotów zgodzić się z Sybelem. Historia dowolnego narodu na Ziemi – starożytnego jak Egipcjanie, Helleni, Rzymianie, czy współczesnego, Anglików, Rosjan, Hiszpanów, Skandynawów i innych – sprowadzała się w istocie do rozszerzania granic, zniewalania słabszych, a gdy zwyciężeni stawiali opór, do masowego ludobójstwa. Dążenie do ekspansji było właściwe zarówno krajom Zachodu, jak i mocarstwom Wschodu, bez względu na kulturę, styl życia i wiarę; Aleksander Macedoński ruszył na Indie, Rzymianie – na Partię, krzyżowcy podbijali Palestynę, Rosjanie – Syberię, a z gór i stepów Azji spadały na Europę zastępy Persów, Hunów, Arabów i Mongołów. Ekspansja stała się naturalnym instynktem rasy, a rozwój cywilizacji niczego nie zmienił: Ziemia była podzielona, teraz nadszedł czas na dzielenie Galaktyki.
Statki powinny latać coraz dalej – pomyślał Corcoran – a gwiezdne imperium człowieka powinno stale się rozszerzać... To nieuniknione, inaczej nastąpi stagnacja i czeka nas koniec. Populacja dwanaście miliardów, wszyscy potrzebują powietrza, jedzenia i wody, przestrzeni do życia, surowców do fabryk i warunków do rozmnażania... Trzecia Faza będzie musiała zrobić nam trochę miejsca. Zemsta za zabitych to tylko pretekst, a prawdziwą przyczyną jest to, że T’har, Roon i Ezat nadają się dla Ziemian równie dobrze jak dla faata.
– Wymień waszych przywódców – rozkazał Corcoran. – Rządzących tutaj, na Roonie. Ilu ich jest?
– Trzy Opoki Porządku – zabrzmiała odpowiedź. – Uajra na tym kontynencie Jass za południowym morzem M’ar’nehadi... i jeszcze Fojn.
Utrzymujący zamilkł.
– Dalej!
– W tym stanie może odpowiadać tylko na konkretne pytania – wyjaśnił Sybel. – Musisz użyć jednoznacznego sformułowania.
– Aha – Corcoran kiwnął głową – rozumiem. Posłuchaj mnie, Utrzymując Wiesz o okrętach na granicy waszego systemu. Jeśli będzie ich za mało, przylecą następne, równie potężne, ale liczniejsze. Nie chcemy jednak was zabijać, choć Opoka Porządku, który przyleciał na Ziemię, nie cackał się z nami. Chcemy tylko żebyście stąd odeszli. Wracajcie do swojego świata, do waszego ramienia Galaktyki! Wracajcie na drugą stronę Uskoku! – Zrobił przerwę, by myśl dotarła do świadomości Dajta, po czym zapytał: – Czy jest to technicznie możliwe?
– Możliwe – potwierdził Dajt, wbijając wzrok w ciemną niszę.
– Jesteście gotowi się podporządkować?
– Nie. Nigdy!
– Co zamierzacie zrobić w razie ataku?
– Zniszczymy was.
Siedzący na podłodze Sybel westchnął głęboko.
– Szczerze wierzy, że odniosą sukces. To bardzo, bardzo agresywna rasa... i tak pewna siebie...
– Jesteśmy gotowi dojść do porozumienia, ale nie ze wszystkimi Opokami Porządku, tylko z jednym z nich – powiedział Corcoran. – Który jest najostrożniejszy i najmądrzejszy? Może Uajra? Albo Jass? Albo Fojn?
Z gardła jeńca dobiegł ochrypły klekot. Corcoran nie wiedział, jak zinterpretować te dźwięki: przypominały śmiech, lecz faata nie umieli się ani śmiać, ani nawet uśmiechać.
– Opoki Porządku nie będą rozmawiać z bino tegari! Żaden z nich! Tylko niszczyć!
– Boję się, że to ich instynktowna reakcja – skomentował Sybel.
– Ale Yata i Ajwe prowadzili rokowania z Tymochinem. Pamiętam protokoły ponad trzydzieści godzin nagrań. Starali się uzgodnić warunki...
– Nie zapomniałem, Paulu. Jednakże nie pochlebiaj sobie zbytnio. Co to były za negocjacje? Oszustwo, nic więcej! A Utrzymujący nie próbuje nas okłamać. Nie jesteśmy w Układzie Słonecznym, lecz w Nowych Światach, a to zupełnie co innego.
– Dobrze – powiedział Corcoran po namyśle. – W takim razie porozmawiamy na inne tematy. Jakie jest najbardziej czułe miejsce systemu obronnego?... Słyszysz; mnie, Utrzymujący? Odpowiadaj!
Znowu długi ochrypły klekot... Potem na wdechu, jakby pokonując samego siebie, Dajt rzucił:
– Okręty... niedokończone Okręty...
– Jeszcze! Tutaj, na planecie!
– Wiązka Uajry... centrum... tam, gdzie Kula... i pozostałe centra... Fojna i Jassa...
– Gdzie? Podaj dokładne położenie!
– Wiązka Uajry... nad morzem M’ar’nehadi... za wodą spadającą z gór... Wiązka Jassa... na południowym brzegu morza... w wąwozie pod kopułą z pola siłowego... Wiązka Fojna... drugi kontynent... za oceanem... na płaskowyżu, gdzie rosną drzewa htaa...
Utrzymujący wyciskał z siebie słowa, oddzielając je klekoczącym chrypieniem, jakby czyjeś niewidoczne ręce ściskały go za szyję, dławiły, nie pozwalając zaczerpnąć tchu. Sybel niespokojnie poruszył się i zaczął wstawać, burcząc pod nosem:
– Co za diabelstwo... Co się z nim dzieje?... Paulu, ostrożniej... Nie naciskaj... Wygląda na to, że stawia opór... W rzeczy samej, twardy orzech do zgryzienia...
Konieczny jest pośpiech – zadecydował w duchu Corcoran. Myśl ta zapuściła mocno korzenie w jego świadomości, choć nie do końca wiedział, jakie jest jej pochodzenie; być może od Utrzymującego napłynął strumyczek mentalnych fluidów pobudzających niepokój. Wbijając wzrok w trupio siną twarz jeńca, Paul zapytał:
– Gdzie są quasi-rozumni, których programujesz? Para przeznaczona do budowanych Okrętów? Gdzie oni są?
Jedyną odpowiedzią było klekotanie i skrzypienie. Dajt zachwiał się, uniósł ręce do gardła, jakby chciał zerwać duszący go sznur, i upadł na podłogę.
Ciałem wstrząsały konwulsje, nogi drgały, z otwartych ust wypadł język; wyglądało to tak, jakby chciał złapać oddech, lecz coś mu nie pozwalało, nie przepuszczając ni łyka powietrza. Corcoran i Sybel pochylili się nad nim; na twarzy Klausa, zazwyczaj skupionej i spokojnej, widniało zakłopotanie.
– A niech to diabli! Jednak dotarł do układu oddechowego... Niewiarygodne! Pełna blokada, nic nie można zrobić!
– Nie trzeba nic robić – powiedział Corcoran. – Dla niego to najlepsze wyjście. I tak bym go żywego stąd nie wypuścił.
Brwi Sybela powędrowały w górę.
– Z powodu matki? Z powodu zadanego jej gwałtu?
– Nie tylko. Jest wiele powodów.
Przez ciało Dajta przebiegł ostatni skurcz. Błękitny odcień znikł z policzków i twarz wyglądała teraz jak wyrzeźbiona w marmurze, na który ktoś rzucił karminową ścierkę języka. Nędzny koniec – pomyślał Corcoran – ale sam go sobie wybrałeś. Nie oszczędziłbyś mnie. Ani mnie, ani Klausa.
Wyprostował się, czując falę zmęczenia. Dziwne, uczucie było przyjemne, potwierdzało, że jest człowiekiem z Ziemi, a nie faata, i dlatego potrzebuje odpoczynku. To, co odziedziczył po Dajcie, nie zmieniło ludzkiej fizjologii – miał normalną potrzebę snu i nigdy nie odczuwał cyklicznego pobudzenia związanego z tuahha. Co innego mózg...
Jego mózg miał oczywiście specyficzną budowę – gdyby był taki jak u wszystkich ludzi, Dajt nie zdołałby zawładnąć jego świadomością – kontakty mentalne między Ziemianami i faata były niemożliwe. Ale jak się okazało, Corcoran słyszał i jednych, i drugich, mógł więc się uważać za bardzo udaną mutację.
W rzeczy samej, szczególny mózg... Ciekawe, czy przekazał swój dar Nadii i Lubie... Na myśl o córkach serce zabiło mu żwawiej, a martwa twarz Utrzymującego rozpłynęła się przed oczami. Przecież jesteś ich dziadkiem! – pomyślał. Po chwili przez głowę przemknęło mu: – Uchowaj nas, Panie, od takiego dziadka.
Kiwnął na Sybela.
– Bierzemy go, Klausie. Ty za nogi, ja za ręce.
Zataszczyli Dajta do komory t’hami i położyli na dysku antygrawitacyjnym. Potem Sybel wrócił do niszy, schował hipnoglif i zaczął uważnie oglądać kryształy przelewające się tysiącami barw na tle ciemnych ścian. Wybrał jeden, wsunął rękę prosto w blady blask, znieruchomiał na sekundę, zmrużył oczy i powiedział:
– Wygląda na masę kontaktową, biourządzenie, coś w rodzaju stacjonarnego kaffu... Pozwala lepiej współpracować z miejscowym mózgiem, a za jego pośrednictwem także z dowolnym odbiorcą sygnałów mentalnych... Chwilowo tego nie potrzebujemy. – Wyciągnął rękę, z obrzydzeniem otrząsnął palce, popatrzył na Corcorana. – Coś kiepsko wyglądasz. Zmęczony?
– Tak. Potrzebuję drzemki – odparł Paul z niewesołym uśmiechem na ustach – Mieliśmy ciężkie lądowanie, a potem przetrzepano mi mózg... plus dwie dawki formerytu... sam wiesz, jak organizm na niego reaguje... Padam na pysk. Mimo wszystko nie jestem ani faata, ani metamorfem.
– Nam też niektóre ludzkie potrzeby nie są obce – zauważył Sybel, wyciągając się na podłodzie. – Kładź się, śpij, a ja sobie pogadam z miejscowym quasi-rozumem. Można powiedzieć, że jesteśmy już przyjaciółmi... Małe stworzonko, głupiutkie, ale zabawne. Kładź się, odpoczywaj!
Corcoran posłuchał rady i usnął niemal natychmiast. Tym razem nawiedziły go takie same wizje jak w poprzednim Śnie – ciemna bryła Obscurusa z bąblem pola siłowego, krążowniki w szyku bojowym, jego fregata i półtorej dziesiątki ciepłych żywych płomyków pod ceramicznym poszyciem. Zobaczył także karawanę podążającą z Roona na T’hara, albo – być może – na planetę zewnętrzną, setkę kanciastych modułów podobnych do starych kanistrów. Podzieliły się na kilka grup – widocznie wcale nie leciały na T’hara, lecz przeczesywały kosmos w pobliżu Roona. Flota nie transportowa, tylko bojowa – statki mniejsze, a na dole, pod kabiną pilota, sterczy anihilator.
Zły znak! – pomyślał Corcoran i w pamięci natychmiast zabrzmiały słowa Utrzymującego: „Opoki Porządku nie będą rozmawiać z bino tegari! Żaden z nich! Tylko niszczyć!”.
*
Obudził się po ponad pięciu godzinach przerażony, niewypoczęty. Klaus Sybel siedział obok ze skrzyżowanymi nogami, po jego twarzy starego faata przemykały cienie. W głębokiej niszy przed nim to rozjaśniała się, to blakła przezroczysta substancja. Ciągnęły się od niej ku skroniom Sybela dwie długie wąskie macki. Klaus delikatnie kołysał się w takt błyskającego światła.
– Odkryłeś coś? – zapytał Corcoran, masując zdrętwiałą szyję.
– Tak. Wiele ciekawych rzeczy, ale nic istotnego. Żadnych informacji strategicznych, wszystko dotyczy tho, ich wychowania i życia. Widzisz, to jest regionalny mózg: kieruje fabryką, miejscowym inkubatorem i automatyką w mieszkaniach faata. Rozumu nie ma ani za grosz.
Corcoran zrobił kilka przysiadów.
– Warto by coś przegryźć, Klausie, i w drogę.
– Jeśli chcesz, skosztujemy miejscowych dań. Wydam polecenie quasi-rozumowi.
– Nie trzeba mi żadnych eksperymentów. W zupełności wystarczą kapsułki odżywcze.
Macki łączące Sybela z urządzeniem w niszy zadrżały i znikły. Światło przestało migotać. Corcoran wyciągnął z plecaka cylindryczny pojemnik, szczęknął dźwigienką – na dłoń upadły cztery kapsułki, po dwie na głowę. Należało popić je wodą. Posiłek zajął niecałe pięć sekund.
– Złe nowiny – powiedział Corcoran. – Jeśli Sny mnie nie mamią, faata przeszukują bliski kosmos. Widziałem moduły bojowe... oby tylko nie natknęły się na fregatę. Praa nie da rady szybko uciec, skok w limbus byłby ryzykowny, planeta jest za blisko.
– Bez nas nie uciekną – z zatroskaną miną odparł Sybel.
– Mamy więc jeszcze jeden powód, by jak najszybciej zakończyć nasze sprawy tutaj. Najważniejsze już wiemy. – Corcoran rzucił okiem na komorę t’hami, gdzie leżało ciało Utrzymującego. – Komodor i bez nas zgadł, że najważniejszym obiektem jest stocznia. W ciągu najbliższych godzin zaatakuje Obscurusa.
– To też informacja ze Snu?
– Oczywiście. Na jawie nie dałbym rady dotrzeć tak daleko. Dziwne, prawda?
– Bynajmniej. Sen to dla mózgu okres, gdy nic go nie niepokoi. Spokój i jednocześnie chwila maksymalnego skupienia... Jeszcze się tego nauczysz. Raz już ci się udało!
– Nauczę się – powtórzył Corcoran. – Kiedy?
– Z czasem, mój drogi, z czasem. – Położył mu rękę na ramieniu i zapytał: – Wybierzemy się teraz na wybrzeże? Widziałem na brzegu morza duże kopuły, budowli z kamienia i nieprzebyte dżungle, ale nie zdążyłem obejrzeć szczegółów, za szybko lecieliśmy. Myślę, że quasi-rozum jest tam, nad cieśniną. Nad morzem M’ar’nehadi, jak je nazywał Utrzymujący.
M’ar’nehadi... W faata’liu: Wąska Woda... Mogliby wymyślić bardziej poetycką nazwę – wzruszył ramionami Corcoran. Ale poezja, podobnie jak muzyka, malarstwo i inne rodzaje sztuki, nie była znana cywilizacji Trzeciej Fazy, zbyt racjonalnej i odrzucającej miłe sercu drobiazgi. No nic – pomyślał Paul – ziemscy osadnicy nazwą wszystko po swojemu, imionami dawnych bogów i demonów, bohaterów i proroków. Szczególnie jeśli pojawią się tutaj Hindusi i Brazylijczycy... Roon, gorąca planeta, powinien im przypaść do gustu...
Mroczna siedziba Utrzymującego znikła, w oczy uderzył snop światła, płuca napełniło ciepłe wiosenne powietrze. Stali wśród bujnej roślinności – jakby na potwierdzenie słów, że planeta nadaje się dla Hindusów i Brazylijczyków. Ku niebu pięły się potężne drzewa pokryte brązową i białawą korą, pod nogami leżała pierzyna z gnijących liści, marszczyły się gigantyczne, dorównujące wysokością człowiekowi mchy z drobnymi miotełkami na szczycie, straszyły kolce jakieś kuliste rośliny, przerośnięte kaktusy, ale nie zielone, lecz granatowe.
Ptaków nie było, ale wszystkie drzewa giganty śpiewały i dzwoniły – chmury skrzydlatych owadów krążyły wokół mięsistych liści i owoców zwisających obfitymi gronami lub walających się na ziemi. Drzewa rosły niezbyt gęsto i przez przestrzenie między koronami prześwitywało fioletowe niebo z płonącymi na zachodzie obłokami i gasnącymi gwiazdami. Słońca nie dostrzegli – był wczesny ranek i ogromna tarcza dopiero wstawała nad morzem.
– Jesteśmy kilka kilometrów od brzegu – powiedział Sybel, rozglądając się dookoła. – Wygląda na to, że się trochę przemachnąłem. Zaraz to naprawię. Skoczymy bliżej kopuł.
– Poczekaj. Coś się tam przelewa... Widzisz? – Corcoran wyciągnął rękę. – Warto by obejrzeć. Światło wyraźnie sztuczne.
Wdeptując w glebę liście i przejrzałe owoce, ruszyli ku migoczącemu między drzewami blaskowi. Las sprawiał wrażenie dzikiego – w poszyciu nie było ścieżek, na pniach ani nacięć, ani innych śladów, nikt nie zbierał leśnych darów. Gdzieniegdzie kępy mchów lub podobnych do mchu roślin tworzyły zbitą ścianę, tu i ówdzie sztywne łodygi uginały się pod stopami i natychmiast prostowały, uderzając po twarzach. Mając tego dość, Corcoran w końcu uruchomił promiennik. Palący promień wystraszył stworzenia gnieżdżące się w poszyciu: w panice umykały cienkie wężowate ciała pokryte sierścią lub piórami, na krótko rozlegał się nieprzyjemny skrzek i zwierzęta nikły.
Dalej leżał pas gołej ziemi ciągnący się w obie strony jak okiem sięgnąć. Za nim znowu była dżungla i wystarczyłoby parędziesiąt kroków, by do niej wejść, gdyby pośrodku martwego pasa nie lśniło coś przezroczystego, lecz wyraźnie widocznego – zasłona jakby utkana ze strumieni wody i blasku błyskawicy.
– Bariera siłowa – stwierdził Sybel.
– Tak – zgodził się z nim Corcoran.
– Dziesięć metrów wysokości. A tam, na południu, coś się niebieści. Pewnie morze.
– Prawdopodobnie. Czujesz? Wiatr jest słonawy. Może ogrodzili teren z quasi-rozumnymi?
– Nie sądzę, Paulu. Wtedy bariera biegłaby wzdłuż brzegu albo skręcała, a zakrętu nie widać.
– Ale coś przecież ogrodzili! Niezły kawał dżungli, sądząc po tym kawałku. Po co?
– Po co, po co... – warknął Sybel. – Tradycja humanoidów! Lubicie wszystko ogradzać ścianami: dom, ogród, miasto, nawet miejsca, gdzie śpicie i jecie. Taki macie instynkt socjalny: co ogrodzone, to moje.
– Gdy wrócimy do domu, zrobię ci przyjemność i rozbiorę płot wokół naszego ogrodu – obiecał Corcoran.
– Wiesz, o czym myślę, gdy widzę takie ogrodzenie? Zastanawiam się, czy jestem z dobrej strony. Przecież rolą płotu jest oddzielić jednych od drugich, własne od cudzego, niebezpieczne od bezpiecznego. Jak myślisz, Paulu, czy aby nie wtargnęliśmy...
Zaszeleściła roślinność za ich plecami, Corcoran energicznie się odwrócił, wyprostował rękę z promiennikiem i zabił w locie ogromnego czarnego potwora. Rozcięte na pół monstrum, ociekając krwią, upadło u stóp Sybela, który na chwilę osłupiał. Omal nie zapłacili za to życiem: jeszcze jeden stwór wyskoczył z zarośli prosto na Corcorana, za nim następne dwa, trzy kolejne wypadły zza pni, atakując Sybela, a pięć lub sześć pojawiło się na gołej ziemi nie wiadomo skąd – jakby z powietrza. Było to stado rozwścieczonych drapieżników, poruszających się szybko i niemalże bezgłośnie, a do tego nie pozbawionych dozy rozsądku. W każdym razie potrafiły okrążać zdobycz i napadać nieoczekiwanie ze wszystkich stron.
Wiązka ognia rozcięła najbliższego zwierza, ale było jasne, że nie dadzą rady wybić całego stada. Stworzenia nie przypominały ziemskich drapieżników, nie szczerzyły zębów, nie ryczały i prawdopodobnie nie bały się ani broni, ani człowieka, nie przerażały ich także trupy współbraci. Bez ociągania skoczyły wszystkie razem i Corcoran zrozumiał, że zatrzymać je może tylko miotacz plazmy. Jednak nie zdołał go nawet wyjąć.
Na moment, nieodczuwalny jak lot przez limbus, w jego świadomości powstał obraz: dwóch ludzi na skraju lasu i tuzin czarnych bestii zastygłych w skoku. Giętkie potężne ciała, długie smocze szyje, łapy zakończone pazurami i paszcze jak u aligatorów... Uderzenie serca, jedna pulsacja krwi w skroniach, zimno w piersi i obraz uległ zmianie: stali po drugiej stronie, patrząc na drapieżniki przez barierę siłową. Stado się rozpierzchło; część rzuciła się na martwych współbraci, inne przechadzały się wzdłuż bariery i pożądliwie łypały na ludzi. Ogromne bestie, większe od lwów i tygrysów – skonstatował Corcoran, ocierając z czoła zimny pot.
– Nie słyszałem ich! – jęknął Sybel ze skruszoną miną. – Ze zwierzętami zawsze najtrudniej... Inna częstotliwość mentalna, inna psychika, wszystko inne... Do tej z nierozwiniętym mózgiem pracować trudniej. Raczej nie potrafiłbym ich zatrzymać. – To photy – wyjaśnił Corcoran. – Litwin zabił takiego stwora na okręcie faata. Opowiadał mi o tym.
– Photy. – Głowa Sybela zakołysała się raz, drugi, trzeci, jakby o czymś rozmyślał. – Photy... Drapieżne zajadłe stwory, a za ogrodzeniem ich hodowla... I znaczy, że teraz jesteśmy z dobrej strony.
– Wygląda na to, że zmieniłeś zdanie co do płotów i ogrodzeń?
– Raczej nie, Paulu. W końcu nie jestem człowiekiem, choćby dlatego, że przemieszczam się inaczej. Dla mnie, wolnego syna eteru, płoty są po prostu głupie.
Corcoran przywołał na twarz uśmiech, rozładowując napięcie. Potem powiedział.
– Przekąską z syna eteru też by nie pogardziły.
– Jeśli nawet, to niewielką: kawałek ciała stąd, kawałek stamtąd. Aczkolwiek możliwe, że straciłem okazję do rozstania z Klausem Sybelem. Mógłbyś napisać w raporcie: Sybel, oficer tajnych służb ZSK, rozszarpany i pożarty przez dziki photy. Resztek ciała nie odnaleziono, w załączniku skrwawione buty i zapięcie kombinezonu.
– Taki raport mogę napisać nawet w tej chwili – zauważył Corcoran. – Tylko co dalej?
– Dalej jakoś wrócę na Ziemię. Zmienię postać i stanę przed Celiną piękny i młody. Będziemy żyć długo i szczęśliwie...
– Naiwny jesteś, Klausie, choć stary. Jeśli cię kocha, to takiego, jaki jesteś, i innego nie zechce.
– I tu, przyjacielu, mylisz się, i to bardzo. Stworzenie takie jak ja wie, jak efemeryczny jest wygląd zewnętrzny, a jednocześnie jak ważny dla was, humanoidów. Szczególnie dla kobiet. Szczególnie wygląd ukochanego. Szczególnie jeśli jego istota pozostała niezmieniona, a wygląd zewnętrzny dopasował się do niej. Przecież to takie piękne, Paulu: harmonia duszy i ciała!
Jeden z photów rozdrażniony widokiem potencjalnej zdobyczy skoczył na ekran siłowy i natychmiast upadł na ziemię, ryjąc ją pazurami. Szpony były straszne – każdy długości ludzkiego palca.
– A co ze mną? – zapytał Corcoran. – Czy mój wygląd zewnętrzny harmonizuje z wnętrzem?
– Bezwzględnie, jeśli kocha cię taka kobieta jak Wiera. Jesteś szczęściarzem, Paulu, bo od dzieciństwa otacza cię miłość. Było jej tyle, że nawet mnie trochę przypadło w udziale...
Oj, biedny ty jesteś – pomyślał Corcoran. – Nieszczęsny Odszczepieniec, przybywszy na Ziemię w nieoświeconych wiekach, musiał przeżyć je w smutku i samotności... Ale teraz są inne czasy. Teraz możesz powiedzieć, kim jesteś i skąd przybyłeś, i nikt nie weźmie cię za wysłannika diabła, czarnoksiężnika czy szaleńca. Być może zechcą cię wykorzystać do własnych celów, ale nikogo nie zdziwi twój talent, bo wiadomo już, że Galaktyka pełna jest cudów, a największym z nich jest życie. Nie takie jak na Ziemi, ale jednak życie!
Rzucił okiem na photy wściekające się po drugiej stronie przezroczystej ściany i powiedział:
– O miłości porozmawiamy kiedy indziej. A teraz w drogę, Klausie!
Świat drgnął, by w mgnieniu oka znowu odzyskać stabilność. Znaleźli się na długim wysokim tarasie z obrobionych i dopasowanych do siebie granitowych brył. Taras biegł wzdłuż brzegu morza. Z jednej strony królowała zieleń drzew, a z drugiej lśniło i pobłyskiwało morze. Las ciągnął się aż do łańcucha górskiego przypominającego stare chińskie rysunki: wygładzone kontury, miękkość pastelowych barw i zagadkowość pejzażu pozostawiająca pole do popisu wyobraźni widza. Morze, puszyste stada obłoków i wschodzące słońce emanowały taką samą tajemniczością, lecz wrażenie psuł element przemysłowy: dwie duże błękitnawe kopuły sterczące nad tarasem jak dwie połówki gigantycznego jajka. W miejscu, gdzie łączyły się podstawami, błyszczała niczym blady duży księżyc membrana wejściowa.
– Są tutaj – powiedział Sybel. – Tylko dwa quasi-rozumy i nikogo więcej. Wygląda na to, że Dajt, nasz nieodżałowany przyjaciel, nie potrzebował pomocników. Słyszysz je?
Wrażenie było zupełnie inne niż to, co Corcoran czuł podczas krótkiej chwili kontaktu z mózgiem na Obscurusie. Ta istota – albo daskiński stwór, jak go nazywa Sybel – była nie tylko ogromna, lecz także dojrzała i potężna, obdarzona wielką indywidualnością, a do tego związana z tho i faata pracującymi w stoczni. Quasi-rozumni pod kopułami przypominali raczej gigantyczne drzemiące zwierzęta, syte pytony trawiące pokarm w ciszy i spokoju; nie przejawiali intelektu, a ich pamięć była niemalże czysta. Prawdopodobnie w tym stadium rozwoju funkcjonowały w sposób bardzo zbliżony do zaplanowanego pierwotnie przez daskinów – żywe urządzenia wzmacniające emocje i przekazujące je telepatycznie. Po co to było potrzebne starożytnej rasie, nikt w Galaktyce nie wiedział; nie wykluczano, że daskinowie utracili zdolność odczuwania i próbowali jakoś tę stratę zrekompensować Corcoran opuścił przestrzeń mentalną, wrócił do świata huczących fal i fioletowego nieba.
– Trzeba je zniszczyć, Klausie. Innych, mniejszych mózgów nie będziemy ruszać, dopóki ewakuacja nie dobiegnie końca, ale te trzeba zniszczyć koniecznie. Są zbyt duże i nieprzewidywalne... jak potworne smoki, które jeszcze nie osiągnęły pełni swej potęgi.
– Jak wąż Midgardsorm... – wymamrotał Sybel. – No cóż, zgadzam się z tobą trzeba je koniecznie zniszczyć. Te daskińskie zabawki są zbyt niebezpieczne. Dopóki faata ich nie znaleźli, istniały inne warianty rozwoju, inne sposoby zapobieżenia katastrofie. Być może tho byliby ludźmi, a nie dodatkiem do myślących maszyn.
Corcoran w milczeniu skinął głową, popatrzył na morze szalejące u podnóża kopuł, potem na dżunglę podpełzającą do tarasu zielonymi falami. Gdy w polu widzenia nie było kopuł, krajobraz sprawiał wrażenie całkowicie pierwotnego.
– Ani autostrady, ani nawet ścieżki... żadnych dróg dla transportu naziemnego... Dziwne, Klausie.
– Nie sądzę. Nie mają pojazdów kołowych ani gąsienicowych. A aparaty z napędem grawitacyjnym nie potrzebują dróg. Mogą startować i lądować wszędzie, chociażby na tym tarasie.
– Wygląda na to, że właśnie do tego służy – zgodził się Corcoran. – Czy możesz przenieść nas do środka, Klausie? A może trzeba będzie dezaktywować membranę?
– Spróbuję nas przenieść. Byłoby bezpieczniej, gdybym potrafił wyobrazić sobie cel. W tym wypadku sklepienie w kształcie kopuły, gładką podłogę, kanały doprowadzające wodę i parę brunatnych stworów... Informacji mam dość.
– Po co woda? – zaciekawił się Corcoran.
– Jako nośnik substancji odżywczych. Związki organiczne, sole, metale, krzem, tlen, wodór... Wszystko, co jest potrzebne do rozwoju.
Świat znowu mignął, otwierając niewidzialne drzwi do ogromnej, na pierwszy rzut oka pustej przestrzeni. Wszystko wyglądało tak, jak oczekiwali: błękitny sufit na wysokości stu metrów, podłoga wyłożona kamiennymi płytkami, dwa szerokie otwory w ścianie, z których z szumem i hukiem wylewała się morska woda. Z miejsca, gdzie stali, Corcoran widział brzegi okrągłych basenów, z których każdy był przykryty oddzielną kopułą, oraz umieszczoną wyżej przezroczystą płytę na szybie windy grawitacyjnej.
Płyta najprawdopodobniej była miejscem pracy Utrzymującego – z wysokości dało się bez trudu obserwować oba baseny i spoczywające na ich dnie bure cielska. Dwa nieruchome ciała w formie dysków o średnicy około czterdziestu metrów nie wykształciły jeszcze macek; woda – bulgocząc i kipiąc – obmywała je, tworząc przezroczystą soczewkę, a widziane przez nią stwory wyglądały na jeszcze większe niż w rzeczywistości. Powietrze pod kopułami było gorące, przesiąknięte wilgocią.
Corcoran podniósł miotacz plazmy.
– Nie wiedzą o naszej obecności – powiedział Sybel.
– Postawiłeś barierę?
– Tak. Ale nie utrzymam jej, gdy wykończysz pierwszego. Drugi poczuje... Reakcja będzie bardzo silna, Paulu.
– Jak silna? – zapytał Corcoran, przesuwając regulator mocy na maksimum. Zachwycający MP-44, który trzymał w rękach, był śmiercionośną bronią zdolną roznieść na kawałki skałę albo zagotować niewielkie jezioro.
– Nie wiem. Bardzo silna. Być może potworna... Zrobię, co w mojej mocy, by ją osłabić, ale przygotuj się na najgorszy wariant.
– Jestem gotów.
Podniósł miotacz i wystrzelił. Powierzchnię basenu pokryły kłęby pary, brzeg stopił się i płynną masą ściekł na dno, przez kanał doprowadzający wodę przemknęła ognista kula, zamieniając kolejne strumienie wody w parę. W twarz uderzył gorąc, mokra mgła wypełniła kopułę, zasłaniając to, co się działo w basenie. Nie było potrzeby patrzeć – w punkcie uderzenia świecił obłok plazmy o temperaturze korony słonecznej. Niewielki, ale gorący jak ogień piekielny.
Corcoran wytarł załzawione oczy i ochraniając twarz dłonią, odwrócił się w stronę lewego basenu. Jeden ze stworów wyparował razem z wodą i plastikowym poszyciem, lecz został drugi – wiedzący, co go czeka. Corcoran był przygotowany na atak mentalny, na próbę przeniknięcia do świadomości, zatrzymania serca, rozerwania naczyń krwionośnych, na coś takiego, co próbował mu zrobić Utrzymujący – nie czuł jednak niczego podobnego. Na razie.
– Szybciej – wymamrotał stojący z tyłu Sybel – szybciej... Nie mam już siły trzymać go...
Coś bezdźwięcznie trzasnęło albo być może pękła niewidoczna nić łącząc; Klausa z Corcoranem. Nie zdążył dotknąć spustu – strach zalał rozum, wszechogarniające przerażenie, strach przed ciemnością nieistnienia, zniknięciem na zawsze. Emocja była nieludzka, pochodziła od istoty świadomej swego „ja” nie bardzie niż dzikie zwierzę, ale nawet dzikie zwierzę nie rozumiejące, czym jest śmierć, boi się jej. Chęć życia, tysiąckrotnie wzmocniony nieświadomy instynkt sprawił, że Corcoran zgiął się wpół i znieruchomiał, omal nie wypuszczając przy tym miotacza z ręki. Zwalił się na niego strach, lecz w tym uczuciu było coś jeszcze, coś przekraczającego granice zwierzęcej paniki – prośba?... błaganie o litość?... pokusa?... obietnica darów, które otrzymałby jako symbiont tego dziwnego stworzenia?...
– Strzelaj! – ochrypłym głosem zawołał Sybel. – Zniszcz go albo z nami koniec Doprowadzi nas do szaleństwa, przeklęty stwór!
Pokonując płynące z basenu przerażenie i śmiertelny smutek, Corcoran podniósł miotacz. Miał wrażenie, że celuje w matkę albo w Wierę, a może w obie naraz, że wystarczy nacisnąć spust, a zniknie wszystko co najdroższe, zmieniając się w odrobinę plazmy. Nie tylko matka i Wiera, lecz także Nadia, Lubaszka, ich dom w Smoleńsku i miasto, i cała planeta wraz z Układem Słonecznym...
Bzdura! – krzyknął w duchu. – Kłamstwo i złuda! Przesadziłeś, przyjacielu!
Z lufy wyrwał się palący piorun, nowe kłęby pary wypełniły kopułę i strach opuścił go. Stało się to tak nagle, tak nieoczekiwanie, że Corcoran stracił władzę w nogach; kolana ugięły się pod nim i upadł na podłogę. Sybel z ulgą wypuścił powietrze.
– Szkoda, że nie ma sniggi... Ale ty, Paulu, dałeś sobie radę nie najgorzej.
– Chciał mi coś zaproponować – wymamrotał Corcoran, ściskając miotacz obiema rękami. – Może awans na admirała, może konto w banku szwajcarskim, może władzę nad światem... Do tego groził! Groził, drań! Groził, że zniszczy Ziemię albo co najmniej moją rodzinę! Nie, nie tak.... że to ja sam ich zniszczę...
– Uprzedzałem, że to groźna zabawka, nie dla humanoidów. – Oczy Sybela zmętniały, jakby znowu czemuś się przysłuchiwał. – Tak łatwo was oszukać albo przekupić, albo napuścić jednych na drugich... Moim zdaniem dlatego, że za mocno odczuwacie własną indywidualność. W tym kryje się źródło waszej siły, ale i słabości. Tak, jesteście zdolni do wielkich czynów... Ale każdy z was jest zamkniętym światem, do którego prawie nikt inny wejść nie może, i dlatego...
– Nawet najbliżsi? – przerwał mu Corcoran, wstając.
– Powiedziałem „prawie”. Ale ilu ich jest, tych najbliższych? Troje? Czworo? A i to, jeśli ktoś ma szczęście tak jak ty. Co z pozostałymi? Pozostali... tacy jak ja... są skazani na samotność.
– Niedawno mówiłeś co innego. – Corcoran, ledwie stojąc na nogach, wsunął miotacz za pas i z zadowoleniem oglądał oba baseny, a właściwie to, co z nich zostało. Woda wypełniła już czarne dziury otoczone zwęglonymi brzegami i ciekła po podłodze, widocznie odpływy były zapchane. – Mówiłeś, że jestem szczęściarzem, bo od dzieciństwa otacza mnie miłość. A kto mi ją podarował, Klausie? Kto obdarza miłością, jeśli nie najbliżsi?
– Tak, to prawda, jednakże... – zaczął Sybel i nagle jego twarz się zmieniła, rysy starego faata straciły wyrazistość niczym roztopiony od gorąca wosk. Uniósł głowę ku ginącemu w tumanach pary stropowi kopuły. Zacisnął pięści, przycisnął je do piersi i umilkł.
– Co? – zapytał Corcoran. – Co się dzieje, Klausie?
– Moduły bojowe... te, które widziałeś we Śnie... odkryły fregatę... nasi ludzie się bronią, ale atakujących jest dużo, za dużo... Celina... Celina!
9
VRBA
Przestrzeń w pobliżu planety zewnętrznej i inne miejsca,
2125 rok
Segment admiralski na Europie był obszerny: poza apartamentami mieszkalnymi w jego skład wchodził salon przeznaczony do prowadzenia narad, odpoczynku i spotkań towarzyskich. Innych krążowników nie wyposażono w takie luksusy, gdyż były zwykłymi jednostkami bojowymi, ale Europa – pierwszy okręt z serii – już w chwili budowy została pomyślana jako flagowiec. Zgodnie z pierwotnym planem w salonie powinien siedzieć komodor Paweł Litwin, prowadząc flotę do kontrataku... Jednakże Paweł Litwin nie dożył chwili zemsty i miejsce dowódcy przy stole narad należało teraz do innego człowieka: wysokiego, szczupłego, z naszywkami komodora na kołnierzu munduru. Karl Vrba ani wyglądem, ani zachowaniem nie przypominał Pawła Litwina, aczkolwiek miał z nim coś wspólnego: obydwaj mieli do faata osobisty żal.
Przed komodorem Vrbą leżała otwarta koperta i cienki stos dokumentów. Już sam w sobie fakt ten był zadziwiający, gdyż od dawna nie korzystano ani z papieru, ani z plastiku, ani z innych materiałów przypominających tradycyjne listy czy pisma. Chipy, pocketery i ekrany cienkowarstwowe zastąpiły tradycyjne książki, nawet malarze tworzyli nie na papierze czy płótnie, lecz używając komputerów i holoprojektorów. A jednak Vrba wyjął z koperty zadrukowane dużymi, wyraźnymi literami kartki. Na każdej widniały trzy podpisy: pierwszego i drugiego przewodniczącego parlamentu oraz dowódcy Trzeciej Floty, admirała Jumaszewa. Gruby żółtawy papier, czarne linijki, podpisy i przeszywająca kartki kontrolna taśma potwierdzająca ich autentyczność – wszystko to nadawało dokumentowi archaiczny wygląd, jakby przed komodorem leżał staroegipski papirus.
Pozostałe pięć foteli zajmowali kapitanowie. Oczywiście nie we własnych osobach: opuściwszy Obłok Oorta, grupa „37” podążała w szyku marszowym ku planecie zewnętrznej, a kapitanowie przebywali na swoich mostkach. Szyk był zwarty, opóźnienie sygnałów nie przekraczało kilku milisekund, dzięki czemu hologramy ludzi nie odróżniały się od rzeczywistości. Na prawo od Vrby siedział jego pierwszy zastępca i kapitan Azji – komodor Rustem Adyszerow. Z lewej strony – drugi zastępca, James Douglas Clayton, kapitan Ameryki. Afrykę, Antarktydę i Australię reprezentowali Bruce Kallinge, Jurij Szawrin i Paul Burg.
– Znacie, panowie, trzy raporty otrzymane z Litwina – powiedział komodor Vrba. – Dwa pierwsze dotyczą stoczni, ostatni to przegląd sytuacji na Roonie, gdzie obecnie przebywa nasz zwiad. Czy wszyscy są zgodni, że stocznia na Obscurusie jest naszym najważniejszym celem?
Siedzący za stołem zgodnie przytaknęli skinieniem głowy. Wszyscy byli weteranami ZSK, którym udało się dożyć otrzymania kapitańskich dystynkcji, i posiadali subtelną umiejętność wyszukiwania słabych miejsc wroga. Kwiat floty kosmicznej – z radością pomyślał Vrba.
– Jeśli nie ma innych opinii, zajmijmy się opracowaniem planu operacji. Burg, oddaję panu głos.
Paul Burg, urodzony na Marsie w kopule Mały Queensland, był najmłodszym uczestnikiem rady kapitańskiej. Zazwyczaj starszeństwo traktowano jako czystą formalność związaną z numerami przypisanymi poszczególnym okrętom, z wyjątkiem dwóch sytuacji: po pierwsze, w radzie zabierano głos w kolejności zgodnej z rangą; po drugie, w razie klęski grupy „37” to Australia miała za zadanie powrócić na Ziemię. W jej komputerach przechowywano te same informacje co na okręcie flagowym, kopie wszystkich rozkazów, raportów i doniesień, memoranda i referaty sekcji naukowo-badawczej, a także materiały wideo zarejestrowane przez MAZ-y i obserwatorów.
– Nie wolno wplątywać się w długotrwałą walkę, szczególnie gdy wynik jest trudny do przewidzenia – powiedział Burg. – Według danych otrzymanych od Corcorana, jeden z Okrętów faata szykowanych w stoczni jest już wyposażony, dostarczono tam też quasi-rozum... Przypomnę, że Okręt, który zaatakował Ziemię, miał na pokładzie prawie półtora tysiąca jednostek bojowych. Tutaj może ich być tyle samo, a nawet więcej... przeciwko naszym sześciu krążownikom i sześciuset sokołom. Rezultat nietrudno odgadnąć.
– Tak, przy takim rozkładzie sił wynik jest do przewidzenia – zgodził się Vrba.
– Szawrin, pańska kolej.
– Atak z zaskoczenia, komodorze. Od czasu Inwazji znamy parametry ich pola obronnego. Nie wytrzyma uderzenia anihilatorów z trzech krążowników. Przebijemy je, spalimy Okręty i systemy obronne. Jeśli będziemy działać szybko, nie zdążą rzucić przeciwko nam flotylli modułów.
– Kallinge?
– Szawrin ma rację, zaskoczenie to najlepsza strategia. Być może nie uda nam się zniszczyć wszystkich modułów zmasowanym atakiem, ale nawet przeciwko tysiącowi mamy szanse. Sokołów jest tylko sześć setek, nie zapominajmy jednak o wsparciu z krążowników. Poza tym możemy zrzucić na stocznie roboty bojowe, a za nimi desant.
– Clayton.
Kapitan Ameryki był stosunkowo młody, lecz zdążył już zabłysnąć jako taktyk i strateg. Posiadał szczególny dar, który czyni z żołnierza wodza: nie zapominał o niczym, co dawało mu przewagę nad wrogiem – nawet o najdrobniejszych szczegółach. Wykorzystywał je ze zręcznością doświadczonego magika. Prorokowano mu błyskotliwą karierę, oczywiście pod warunkiem, że wróci żywy z Nowych Światów.
– Być może pokonamy ich obronę – mówił, spoglądając na monitor, na którym powoli obracała się bryła Obscurusa. – Mamy pola ochronne, anihilatory i silniki grawitacyjne, zatem nie ustępujemy przeciwnikowi ani pod względem manewrowości, ani siły ognia. Być może wygramy, ale będzie to kosztowne zwycięstwo. Atak wykrwawi nas, a są jeszcze planety... dwa światy w tym systemie i Ezat w systemie Bety Młota.
– Co pan proponuje?
– Postawić na to, co daje nam przewagę. Nie na zaskoczenie, choć ono też jest ważne, lecz na napęd konturowy. Moduły bojowe faata, podobnie jak nasze myśliwce, poruszają się tylko w realnej przestrzeni, natomiast krążowniki potrafią zanurzyć się w limbusie. To gwarantuje szybkość manewru.
– Ale nie w pobliżu planety zewnętrznej – zaprotestował Szawrin. – Tak ogromna masa wytwarza grawitację nie pozwalającą...
– Oczywiście! Jaki z tego wniosek? – Na twarzy Claytona, który miał fizjonomię sprytnego farmera z Oklahomy, rozkwitł uśmiech. – Jeden, Juriju, tylko jeden! Powinniśmy wywabić ich tak daleko, byśmy mogli skoczyć w limbus i znowu pojawić się w nieoczekiwanym miejscu. Według obliczeń moich nawigatorów, około stu tysięcy megametrów od planety. Istnieje ryzyko, ale plan jest wykonalny.
– Niewyobrażalne ryzyko – wymamrotał Kallinge. – Sto tysięcy megametrów... Raptem doba lotu krążownika... Po takim skoku można trafić do jądra Galaktyki.
– Nie sądzę. Nieokreśloność nie jest aż tak duża, nie dolecimy dalej niż do Obłoku Oorta. Oczywiście punkt docelowy będzie rozmyty, ale zostaniemy w granicach systemu. Najważniejsze to nie zbliżyć się do gwiazdy. Jeśli poszycie zacznie się topić...
– ...będziemy nieboszczykami – zauważył Paul Burg. – Obliczyłeś prawdopodobieństwo takiego rozwoju wypadków, Jamesie?
– Wynosi około jednej setnej. Moim zdaniem mamy spore szanse.
Vrba stukał w blat stołu opuszkami palców.
– Za szybko przeszliśmy do dyskusji. Nie wysłuchaliśmy jeszcze Adyszerowa. Pana kolej, Rustemie.
– Skok w pobliżu protogwiazdy rozrzuci nas po całym systemie. Nawet jeśli ryzyko nadmiernego zbliżenia do słońca jest małe, łączność stracimy na pewno. Nie można zawczasu przewidzieć położenia okrętów, a jeśli kogoś rzuci do obłoku, potrzebna będzie doba albo nawet i dwie, zanim znowu znajdzie się w obszarze gwarantowanej łączności. I jeszcze więcej czasu, by zebrać flotę do drugiego ataku na Obscurusa.
– Trzeba się więc rozdzielić – powiedział komodor. Spojrzeniem pobiegł ku cienkiemu stosikowi dokumentów leżących obok jego łokcia. Przykrył je dłonią i dodał: – Mam tu instrukcje parlamentu. Chcąc działać zgodnie z nimi, powinienem zrezygnować z bezpośredniego ataku. Mówiąc precyzyjnie, chodzi nie tyle o atak, ile o jego skutki: mam uniknąć zniszczenia okrętów. To nie do przyjęcia.
– Dlaczego, sir? – zapytał zasępiony Szawrin.
– Znamy gęstość zaludnienia na T’harze: dwa tysiące w pełni rozumnych oraz trzy i pół miliona tho. Są to dane uzyskane od kobiety faata, tej... hmmm... tej, która została z komodorem Litwinem. Na Ezacie może być tyle samo mieszkańców co na T’harze lub nieco mniej, a na Roonie znacznie więcej, powiedzmy, o rząd wielkości. Daje to jakieś czterdzieści milionów. – Twarz Vrby była nieprzenikniona. – Co z nimi zrobimy?
– Czterdzieści milionów... – burknął Szawrin. – Mniej więcej tylu, ilu oni zabili na Ziemi...
– Tak. Jednakże – komodor wbił w niego ciężkie spojrzenie – jednakże są niuanse, kapitanie. Nie możemy i nie chcemy upodobnić się do faata. Jeśli wysłałbym pana na Roona i kazał zastosować sankcje... na przykład wypuścić obłok wirulentnych mikroorganizmów, spalić siedziby bronią plazmową, zniszczyć wierzchnią warstwę planety anihilatorem... wykonałby pan taki rozkaz?
Na policzki Szawrina wystąpiły purpurowe plamy. Opanował się i po trwającej sekundę pauzie odpowiedział:
– Wykonam każdy rozkaz, komodorze, i moi ludzie także. Połowa z nich straciła bliskich... rodziców, starsze pokolenie... jak...
– Jak ja – dokończył niewzruszony Vrba. – Jest takie stare przysłowie: zanim zaczniesz się mścić, wykop dwa groby. – Uśmiechnął się ponuro. – Można oczywiście zabić dziesięć milionów rozumnych stworzeń i dwadzieścia, i czterdzieści... środki techniczne na to pozwalają... Ale jak można po czymś takim żyć? Jak?... – Żółtawe kartki zaszeleściły w jego dłoni. – Na szczęście instrukcje nie wymagają ludobójstwa. My, Ziemianie, dopiero wchodzimy do rodziny ras galaktycznych i musimy liczyć się z tym, że wielu członków tej rodziny będzie na nas krzywo patrzeć i niesłusznie nas posądzać, jak posądza się nie wiadomo o co bastardów żądających swojej części spadku. Wymordowanie milionów Obcych nie poprawiłoby naszego wizerunku. Powinniśmy wygnać ich stąd, nie zabijać. Zważywszy na Inwazję, będzie to sprawiedliwa kara, a ponadto Beta i Gamma Młota leżą w strefie naszych wpływów. Systemy te znajdują się znacznie bliżej Ziemi niż imperium faata.
– Wygnać – powtórzył Szawrin, kiwając głową. – Teraz rozumiem... Żeby się stąd zabrali, trzeba statków. Ale nawet setka ich ogromnych Okrętów nie pomieści czterdziestu milionów! A w tej chwili istnieje w zasadzie tylko jeden: ten z quasi-rozumem. To nie rozwiązuje problemu, nieprawdaż, komodorze?
Vrba wymienił spojrzenia z Adyszerowem. Prawdopodobnie pierwszy zastępca znał dyrektywy parlamentu, gdyż odpowiedział bez zastanowienia:
– Na tamtym Okręcie było, wedle różnych szacunków, od stu do stu dwudziestu faata i tho. A to znaczy, że najwyższa kasta z Ezata, T’hara i Roona może odlecieć, zabierając ze sobą tysiące pracowników. Co zaś się tyczy pozostałych, mogą przysłać po nich nieuzbrojone statki; nie będziemy się temu sprzeciwiać. Niech wywiozą całe czterdzieści milionów, jeśli zdążą.
– Jeśli zdążą? – upewnił się Kallinge. – A dlaczego mieliby nie zdążyć?
– Dlatego, że czas życia tho jest ograniczony – wyjaśnił Adyszerow. – Zlikwidujemy inkubatory i zajmiemy czymś robotników, strażników i inne kasty, lecz bez faata wszyscy oni szybko wymrą. Zdaniem ekspertów w ciągu kilku lat, góra dekady. Nie potrafimy podarować im dłuższego życia. Albo ich zabiorą, albo... – Wzruszył ramionami.
Zapanowała cisza. Pięć hologramów w salonie i żywy gospodarz trwali w bezruchu, rozważając usłyszane słowa. Ich okręty, przykryte zasłonami pól siłowych, mknęły ku planecie zewnętrznej, a gotowe do boju załogi stały na stanowiskach: na głównym i pomocniczym mostku, przy urządzeniach łączności, podtrzymywania życia, naprowadzania na cel, obok drapieżnych sokołów, przy pulpitach MAZ-ów i ciężkich cielskach robotów bojowych. Strzelcy, desantowcy, piloci, nawigatorzy... Najczęściej ludzie młodzi, nie pamiętający potworności Inwazji, urodzeni później, lecz pielęgnujący pamięć o zabitych krewnych... Może byli i tacy, co nie stracili nic ani nikogo, ani domu, ani dobytku, ani rodziny, ale nie zmieniało to istoty rzeczy – tutaj, w obcym świecie, niewyobrażalnie daleko od Ziemi, każda strata wydawała się własną.
Komodor przerwał przeciągające się milczenie.
– Do roboty, koledzy! Nasze zadanie to: zdobyć stocznię, zniszczyć technikę bojową, lecz ocalić okręty... co najmniej jeden. Potem spróbujemy negocjacji.
– Czy to realne? – wyraził powątpiewanie Kallinge, a Szawrin uniósł brwi.
– Będą chcieli z nami rozmawiać?
– Będą. Jeśli w systemie nie ma innych okrętów, jesteśmy panami sytuacji. Oddamy im rozbrojoną jednostkę, niech odlatują. Można nie lubić faata, można ich nienawidzić, ale nie da im się odmówić logiki i trzeźwego myślenia. – Komodor zebrał kartki z instrukcjami, włożył do koperty i dodał: – Dobrze by było obejść się bez ofiar... nie licząc oczywiście pierwszego starcia. Plan opracujemy na podstawie pomysłu Claytona. Zaskoczenie, napęd konturowy i trochę sprytu... Nie ma się nad czym dłużej zastanawiać!
Naradzali się około dwóch godzin, potem hologramy zaczęły znikać jeden za drugim. Znikł ciemnoskóry Bruce Kallinge urodzony w na wpół zburzonym Londynie; zgasła twarz i postać Adyszerowa, który na własne oczy widział rodzimy Taszkient zmieniający się w ruiny; rozpłynął się Szawrin – jego wieś w rejonie pskowskim nie ucierpiała, lecz zburzono białe cerkwie, dumę Pskowa; nie było już wizerunku Claytona z miasteczka Muskogee w Oklahomie, położonego tak daleko od światowych wydarzeń, że gdy dotarła tam wieść o Inwazji, nie uwierzono w ani jedno słowo. Ostatni rozpłynął się Paul Burg, który podczas narady powiedział nie więcej niż dziesięć zdań – jak wszyscy urodzeni na Marsie instynktownie oszczędzał powietrze i dlatego był milkliwy.
Komodor Vrba potarł skronie, wystukał na bransolecie kod klimatyzatora, osunął się w głąb fotela i zamknął oczy. W salonie zapachniało wodą, kwiatami i bzem, ledwie dosłyszalnie zaszumiały liście. Rysy komodora złagodniały. Wydawało mu się, że siedzi w wiosennym praskim parku nad szeroką cichą Wełtawą, z tyłu sterczą gotyckie iglice katedry Świętego Wita, a w dole leży rzeka, jej przystanie, bulwary, mosty, z których najstarszy – most Karola – mierzy w niebiosa dwiema wieżami.
Jak pięknie! – pomyślał. – Jak pięknie było wtedy, gdy stał kościół i most, a nad Wełtawą kwitły ogrody, jakich już nigdy nie będzie...
*
Czerwony alarm ogłoszono o szesnastej dwadzieścia pięć. Zaraz potem Azja, Afryka i Antarktyda wyskoczyły zza gigantycznej kuli protogwiazdy i bez zniżania kursu przeleciały nad Obscurusem, zalewając rozpaloną plazmą trójkątną równinę z plamą pola siłowego. Zakładano, że na powierzchni satelity mieszczą się wyrzutnie – gdyby zatkały je roztopione skały, część modułów bojowych znalazłaby się w pułapce. Ogniowy szkwał jeszcze szalał wśród kamiennych brył, zamieniając je w płynną lawę, gdy okręty otwarły śluzy, wypuszczając w przestrzeń myśliwce. Krążowniki, zmniejszając prędkość, odleciały w stronę bieguna północnego, przemykając nad zamgloną kulą planety niczym srebrne pociski. Sokoły zatrzymały się dwie dziesiąte megametra od Obscurusa, nie próbując nawet atakować; ich uzbrojenie nie miało mocy wystarczającej do naruszenia pola siłowego. Patrolowały pustkę, ostro zmieniając kurs niczym meszki w mroku tropikalnej nocy. Czekały.
Komodor Vrba śledził te manewry przez stacje przekaźnikowe. Trzy jego okręty zajęły pozycje w pobliżu planety i ukryte w górnych warstwach atmosfery nieśpiesznie dryfowały w wodorowej koronie protogwiazdy, ponad obłokami metanu. Utrzymanie niskiej orbity w pobliżu masy wytwarzającej wysoką grawitację było zadaniem niełatwym dla pilotów, nie groził im za to brak energii: wodór wspaniałe paliwo dla silników grawitacyjnych. Europa, Ameryka i Australia płynęły niczym wieloryby wśród pożywnego planktonu, wyłapując gaz rozwartymi gardzielami konwerterów.
Nagle powierzchnię Obscurusa zasnuł dym. Lawa, stygnąc, rozsadzała pęknięcia; pył, żwir i duże odłamki skał wylatywały w górę, niknąc w kosmicznej puste a wraz z nimi wzbijała się armada modułów bojowych. Być może część zginęła podczas pierwszego ataku, ale te, które ocalały, podnosiły się ku niebu fala za falą w tumanach pyłu i świecącego gazu. Na mostku Europy, jeszcze niedawno rozbrzmiewającym ludzkimi głosami, zapanowało milczenie; piloci, nawigatorzy, pomocnic Vrby i sam komodor nie odrywali oczu od centralnego ekranu. Komputer otrzymujący informacje od czujników MAZ-ów podliczał siły wroga i wyrzucał dane na monitor; zmieniały się w szalonym tempie, potem zwolniły i na koniec zastygły.
– Tysiąc dwieście czterdzieści jednostek – zameldował oficer pełniący wachtę. Vrba ściśnięty kokonem tylko skinął głową. Nie tak mało, jak miał nadzieję, ale i niewiele więcej...
Cztery na jednego, co w starciu bezpośrednim oznacza duże straty po naszej stronie... – pomyślał.
Straty były nieuniknione. Usiłował przejść nad tym do porządku dziennego.
– Przemieszczają się bezładnie – zabrzmiał głos Leonidesa, pierwszego pomocnika.
Komodor nadal milczał, lecz jego wargi drgnęły, formując ledwie dostrzegalny uśmiech.
Bezładnie! Nie całkiem, mimo wszystko widać, że okrętami kieruje czyjaś wola jednolita i stanowcza. Z doniesień Corcorana wynika, że w stoczni nie ma Stratega, czy też Obrońcy Niebios, jak faata nazywają jednego ze swoich przywódców. A to oznacza, że obroną kieruje triumwirat: dwóch Utrzymujących Łączność i quasi-rozum pozostający z nimi w kontakcie mentalnym. Strateg reagowałby inaczej, szybciej i bardziej zdecydowanie... Domysły, wszystko to tylko domysły!
Nigdy nie walczył z faata, nie spotkał ani ich Stratega, ani Utrzymującego Łączność, ani tworów daskinów.
Krążące nad stocznią myśliwce utworzyły szeroki pierścień, przepuszczając pierwszy wrogi eszelon. Najwyraźniej manewr ten został przez mózg uznany za przejaw zmieszania – wyglądało to tak, jakby sokoły wystawiły się na atak z obu stron, z przodu i z tyłu. Ale okręty Adyszerowa, Kallinge’a i Szawrina już zawróciły nad biegunem planety i zwiększając prędkość, szły na Obscurusa. Przemknęły nad modułami faata, uderzając ze wszystkiego, co mogło strzelać i zabijać: z dział plazmowych i swomów, z laserów i rakiet. Potem ciemność przecięły trzy niebieskawe promienie i kilka modułów, które wpadły w potok antymaterii, wybuchło i znikło w obłoku.
Promienie połączyły się na polu siłowym chroniącym stocznię. Napuchnięty tęczowy bąbel wybuchł natychmiast jasną fontanną; w jego krwawoczerwonych strumieniach coś miotało się i wiło, coś płonęło, rozbryzgując iskry, jakieś konstrukcje rozgrzane do białości niczym ginące gwiazdy, stygnąc, ulatywały w pustkę lub waliły się w dół, w chmury metanu płonące złowrogą łuną. Po sekundzie lub dwóch bąbel pękł i z ciemnej dziury wylały się białawe kłaki zamarzniętego powietrza. Słabe światło reflektorów, przebijając się przez zamieć, przeczesywało powierzchnię Obscurusa.
– Mam nadzieję, że nie uszkodzili Okrętów – powiedział komodor. – Wachtowy! Czy coś widać?
– Tylko pył i śnieg, sir. Boję się, że dopóki nie osiądzie, puchacze pozostaną ślepe.
– No cóż, poczekamy... – Vrba omiótł spojrzeniem mostek, siedmiu pilotów utrzymujących krążownik w burzowej atmosferze protogwiazdy, dziesiątkę nawigatorów, tuzin obserwatorów i trzech swoich zastępców siedzących przy pulpitach łączności i kierujących ogniem. Fotel komodora, połączony z podłogą i przepierzeniem, przykryty z wierzchu ochronną obudową, stał na podwyższeniu, skąd widać było szeroki półokrąg paneli, wystające tu i tam walce hologramów z ciemnymi znaczkami glifów, głowy i ramiona ludzi zapakowanych w kokony i szereg ekranów. Na jednych świeciły gwiazdy albo płynęły nad planetą szare rzeki obłoków, albo widniało wnętrze jakiejś znajomej sekcji; na innych, połączonych ze stacjami transmisyjnymi, szalała nad kamieniami Obscurusa śnieżyca, błyskały pioruny anihilatorów i wybuchały kłębami pary ginące okręty. Toczyła się walka: trzy krążowniki i trzysta sokołów przeciw armadzie faata. Koordynacja wrogiej floty sprawiała wrażenie niezakłóconej – najwyraźniej quasi-rozum i obaj Utrzymujący nie ucierpieli podczas ataku anihilatorami.
– Uwaga! – powiedział komodor. – Leonides, niech pan przekaże na Azję: opuścić pole walki! Clayton i Burg: czekać!
Nad przekaźnikiem zawirowały glify. Trzy walczące krążowniki przesunęły się w głąb ekranu, ciągnąc za sobą blade iskry myśliwców próbujących zatrzymać wroga.
Czy uda im się oderwać?... i za jaką cenę?... – przemknęło przez głowę komodorowi.
Sokoły nieoczekiwanie rozdzieliły się i poleciały w trzech kierunkach, opróżniając przestrzeń; rakietowa salwa krążowników zmiotła kilka dziesiątek modułów i niebieskimi ostrzami błysnęły ostatnie wybuchy anihilatorów. Azja, zbierając po drodze swoje sokoły, ruszyła w górę, unosząc się nad płaszczyzną ekliptyki Afryka zawróciła ku biegunowi Galaktyki, Antarktyda szła dotychczasowym kursem, w stronę Obłoku Oorta. Śluzy krążowników były otwarte i komodor mimowolnie liczył wracające do gniazda myśliwce.
Poszło nieźle, operacja przebiegła w dobrym tempie – pomyślał z zadowoleniem.
Okręty odlatywały coraz dalej. Komodor pomyślał, że z ludzkiego punktu widzenia przypomina to paniczną ucieczkę. A faata? Co pomyślą faata? I najważniejsze, co pomyśli mózg? Vrba nie miał bladego pojęcia o psychice quasi-rozumnych. Nie pierwszy raz doszedł do wniosku, że nieprawnie zajmuje stanowisko. Na jego miejscu powinien siedzieć Litwin, Paweł Litwin! Jedyny człowiek, który kontaktował się z pomiotem daskinów i który mógł przewidzieć jego reakcję! Wszak: komodor Litwin, jak przyjęto we flocie kosmicznej, płynął teraz ku Alfie Centaui Procjonowi lub Syriuszowi, zamknięty w pogrzebowym kontenerze, a na jego piersi stała urna z prochami Io...
Obawy Karela Vrby okazały się płonne: moduły walczące nad Obscurusem nie zamierzały wypuścić zdobyczy. Podążały za krążownikiem w ciemność i wieczną noc, z każdą minutą zwiększając odległość od stoczni, sunęły niczym wilcze stado za uciekającą zwierzyną, by ją dogonić i zabić. Daremna próba! Ale nie od razu to zrozumieją... nie od razu!
– Kirianow, nawiązać połączenie z Adyszerowem, Kallinge’em i Szawrinem – rozkazał drugiemu pomocnikowi. – Czekam na raport o stratach.
Najsmutniejszy moment każdego starcia, nawet wygranego – pomyślał. – Nie ma zwycięstwa bez strat... Właściwie zwycięstwo odróżnia od przegranej tylko liczba strat: własnych i przeciwnika.
– Nadeszły dane – zameldował Kirianow. – Wprowadzić na ekran?
– Na głos, Siergieju, na głos. Włącz kanał ogólny i przekaż na wszystkie jednostki.
– Na Azji zniszczony zewnętrzny radar i pęknięte poszycie w okolicy piąte ładowni. Nie wróciło osiemnastu desantowców... Na Afryce nie ma uszkodzeń stracono dwadzieścia trzy sokoły... Na Antarktydzie rozhermetyzowana wieża 41 i przylegająca do niej część pokładu, ośmiu zabitych... nie wróciło dwudziestu dziewięciu desantowców... Koniec raportu. Zwykła procedura?
– Tak.
Z całej siły nacisnął dźwignię uwalniającą go z objęć kokonu i wstał. W jego ślady poszli wszyscy przebywający na mostku, w sekcjach i na pokładach Europy oraz innych okrętów.
– Nasze straty: pięćdziesięciu ośmiu ludzi – powiedział Vrba i zasalutował – Niech ich prochy wędrują w Wielkiej Pustce po kres czasów, a my, żywi, pamiętajmy ich i czcijmy... Do hymnu! Kirianow, wymienić poległych!
Niedużo krwi – myślał wsłuchany w znajome imiona. – Ale czy krwi może być mało?... Tylko na papierze albo mikrochipie w zwycięskiej relacji: załoga ogółem ponad trzy tysiące ludzi, straty wyniosły niecałe dwa procent... albo troszkę więcej, jeśli nie wróci Corcoran... Tymochin w Bitwie przed Orbitą Marsa stracił wszystkich. Karel Vrba nie pamiętał dokładnej liczby, lecz o własnej stracie, o ojcu i bracie, nie zapomniał. I gdy przebrzmiały ostatnie takty melodii, gdy padło ostatnie nazwisko, naszła go straszna ochota, by zaatakować bezbronną stocznię, zrzucić do przeklętego szybu każdy większy pocisk, a potem nawiedzić ogniem i mieczem T’hara, Roona i Ezata.
Zgrzytając zębami, siadł w fotelu i spokojnym głosem oznajmił:
– Alarm odwołany. Pozostaniemy na orbicie przez dwadzieścia godzin, dopóki pierwsza grupa nie przejdzie do limbusu, następnie blokujemy Obscurusa. Ibáñez, pańscy specjaliści i Gaduła Ben mają być w pełnej gotowości. Wszyscy nie pełniący służby mogą odpocząć. Leonides, niech pan przekaże te rozkazy na Australię i Amerykę.
*
Po skoku przez limbus Azja wynurzyła się w pobliżu orbity T’hara. Afryka i Antarktyda miały więcej szczęścia: oba okręty wyszły w realną przestrzeń blisko siebie, pół drogi do Obłoku Oorta. Kolejny skok przerzucił je w pobliże Obscurusa i po nawiązaniu łączności komodor Vrba polecił im dobić do podstawowego zgrupowania. Azję skierowano na T’hara – miała osiągnąć cel w ciągu doby. Vrba zakładał, że do tego czasu zdoła opanować Nowe Światy: T’har i Roon raczej nie były zdolne do skutecznego oporu, obronę stoczni złamano, a ochraniająca ją flota błąkała się w przestrzeni wiele godzin lotu od Obscurusa. Flota ta, choć poniosła straty w walce z krążownikami i sokołami, wciąż stanowiła poważne zagrożenie – liczyła ponad tysiąc modułów i kolejna bitwa mogła się różnie skończyć. Nawet jeśli zwycięstwem i ostatecznym rozgromieniem wroga, cena byłaby za wysoka – prognozy komputerowe przepowiadały straty od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu procent ziemskich okrętów. Na szczęście moduły bojowe faata goniące za widmami nieprędko pojawią się nad stocznią, a w tym czasie Vrba będzie już trzymał w garści sterujący nimi mózg. No, może nie w garści, a na dłoni – zostanie mu tylko zacisnąć palce.
Na jego rozkaz trzy okręty pojawiły się nad wodorową atmosferą i przeleciawszy nad protogwiazdą – Europa od strony bieguna, Ameryka i Australia wzdłuż równika – spotkały się nad satelitą podobnym do byle jak wyciosanego czworościanu. Jedna jego krawędź była zasypana śniegiem, lecz warstwa ta była na tyle cienka, że prześwitywały przez nią roztopione kamienie, zawalone skały i pęknięcia.
Nad szybem znowu lśnił bąbel pola siłowego, ale jego błyski były słabe, a forma niestabilna: pole to nadymało się do postaci półkuli, to osiadało, niemalże dotykając powierzchni planetoidy. Nie chroniło przed zbrojnym atakiem: najprawdopodobniej w stoczni próbowano uratować resztki powietrza.
Ameryka i Australia otoczone rojem gotowych do ataku sokołów szybowały wysoko, jakieś pięćdziesiąt kilometrów nad satelitą. Europa zeszła niżej, wypuszczając na zwiad kilka MAZ-ów. Ekran pola siłowego, cienki i prawie całkiem przezroczysty, nie przeszkadzał w ocenie stanu stoczni po ataku anihilatorami. W porównaniu z tnącymi laserami, palącą plazmą i przebijającymi na wylot swomami, gazami bojowymi, bronią biologicznej i rakietami, anihilatory były urządzeniami innego kalibru, potężniejszymi i bardziej niszczycielskimi. Wiązka anihilacyjna ulegająca jedynie bardzo słabemu rozsianiu była zdolna przebyć dziesiątki tysięcy megametrów, nim napotkała przeszkodę; wtedy, zgodnie z prawem równoważności masy i energii, wyrażonym słynnym wzorem E=mc2, uwalniała potworną energię. W rezultacie następował wybuch, któremu towarzyszyła emisja światła, ogromna ilość twardego promieniowania i przegrzana plazma powstała z materii znajdującej się na skraju wiązki. Pole siłowe ochroniło faata przed tym smutnym losem, lecz jeden z budowanych Okrętów wyglądał jak zbieranina połamanych belek, poszarpanych powierzchni i kropli zastygłego metalu, a w poszyciu drugiego ziały ogromne dziury. Trzeci wyglądał na nieuszkodzony lub poddano go natychmiastowemu remontowi – u jego podstawy krzątały się wielorękie maszyny.
Zrzucony przez Europę zespół ogniowy sokołów przemknął nad bąblem, zawrócił tuż przed skałami i cztery niebieskie ostrza przebiły dwukrotnie rozdętą kopułę, roztapiając glebę na jej granicach. Następnie myśliwce wzbiły się wyżej i krążyły nad szybem, strzelając od czasu do czasu z laserów: promienie kierowano po stycznej tak, by ledwie muskały powierzchnię bąbla, na której natychmiast rozkwitały nieforemne karminowe kleksy. Być może silmarri albo inne niehumanoidalne rasy nie zrozumiałyby aluzji, lecz faata byli ludźmi, mieli do czynienia z mechanizmami, które – poza quasi-rozumnymi – niewiele różniły się od ziemskich odpowiedników. Dach wam przecieka – szeptały wybuchy laserów – a wasi obrońcy są daleko... Moglibyśmy spalić was i wasze bezcenne Okręty. Ale poczekamy, poczekamy! Jeśli chcecie, porozmawiamy o warunkach, potargujemy się... Bylebyśmy nie musieli czekać za długo!
Nad gigantycznym walcem uniósł się nieuzbrojony pojazd transportowy. Płynnie podleciał ku wierzchołkowi kopuły, pokonał pole siłowe, poczekał, aż otoczą go sokoły, i ruszył w stronę otwartego luku krążownika. Przywitano go na dolnym pokładzie desantowym, ale z honorami: obecni byli trzeci pomocnik Raivo Paulinen, dwa roboty bojowe i oddział żołnierzy z pochylonymi miotaczami.
– Jeden człowiek, sir – zameldował Paulinen, zaglądając do kabiny modułu. – I jeszcze coś gołe i kościste... Zawinięte w folię wisi przed głównym ekranem.
Komodor Vrba przebywał na mostku i śledził poczynania gościa na monitorze łączności wewnętrznej.
– To pilot, Raivo – powiedział i wstał z fotela. – Nie ruszaj go, niech wisi tam, gdzie wisiał. Faata zaprowadź na pokład A, prosto do Gaduły Bena. Wachtowy!
– Na rozkaz, sir!
– Wezwać do mnie natychmiast doktora Ibáñeza. Będę w sali narad. Zabrać stamtąd astrofizyków, przy lukach i śluzach ustawić desantowców. Przekaz na okręty flotylli, ale tylko na kanałach kapitańskich. Pełny zapis. Niech się tym zajmie Borsetti, kontrolę zlecić Kirianowowi.
– Tak jest, sir!
Oficer wachtowy rzucił się do interkomu, lecz Vrba powstrzymał go.
– Proszę przekazać kierownikowi grupy naukowo-badawczej: potrzebny ekspert od informatyki translatorycznej. Najlepiej ktoś z grupy, która programowała Gaduły. Doktor Swan i doktor Cuba. Wykonać!
Wyszedł z centrum dowodzenia i nieśpiesznie ruszył szerokim korytarzem pokładu A. Zgodnie z regulaminem postępowania w razie ogłoszenia czerwonego alarmu, stali tam żołnierze w skafandrach bojowych dowodzeni przez kapitana Biełoruczka, a przy lukach prowadzących do sali obserwacyjnej zajął pozycję pluton desantowców.
Poprzedni użytkownicy opuścili już pomieszczenie – nikogo nie było przy pulpitach, teleskopy stały samotnie, na kanapach i fotelach leżały porzucone pocketery, chipy z nagraniami, hologramy z obrazami rozgwieżdżonego nieba przeciętego Uskokiem. W dalszej części sali, ogrodzonej ekranami, przy masywnym cielsku Gaduły Bena krzątały się dwie kobiety: Isabelle Cuba i Helga Swan. Obok, niecierpliwie pocierając dłonie, przestępował z nogi na nogę Joaquin Ibáñez.
– Melduję pełną gotowość, don comodoro... Przyprowadzą go tutaj? Jak wygląda? To faata czy tho z uprzywilejowanej kasty?
Vrba nie odpowiedział, odwrócił się w stronę translatora i zapytał:
– To cudo zadziała? Jest pani pewna?
Helga Swan się zasępiła. Jej koleżanka, mała energiczna osóbka, obrzuciła Karela Vrbę pełnym oburzenia spojrzeniem.
– Wątpi pan, komodorze? Pracowaliśmy nad urządzeniem ponad osiem lat, testowaliśmy na nagraniach Tymochina... tych z nieudanych negocjacji. Sprawdzał je Corcoran... Corcoran i ten oficer z tajnych służb ze zoperowanym gardłem. Piękne tłumaczenia w obie strony z uwzględnieniem wszelkich niuansów języka!
– Wolałbym widzieć tu Corcorana i tego oficera – ponuro odparł Vrba. – Mówi pani, że tłumaczenie jest piękne i uwzględnia wszystkie niuanse języka? To emocje, droga pani doktor. Nie zamierzam tu recytować Byrona i Mickiewicza. Potrzebuję wiernego tłumaczenia.
Być może doktor Cuba chciała zaprotestować, ale znieruchomiała z otwartymi ustami. Zahuczała winda, ściany kabiny rozsunęły się na boki i do sali wszedł faata eskortowany przez Paulinena i trzech desantowców w pełnych skafandrach bojowych. Obcy był młody i przystojny: miał wąską białą twarz z niewielkimi karminowymi ustami i srebrzystymi oczami, długie czarne jak smoła loki, delikatną szczupłą figurę i ruchy pełne gracji jak u elfa z bajki. Opięte ubranie błyszczało na nim to niebiesko, to turkusowo, to fioletowo, nogi stąpały bezdźwięcznie, ręce miał zgięte w łokciach, dłonie uniósł do twarzy, jakby chciał przeczytać coś zapisanego na ich wewnętrznej stronie. Gest pokory – przypomniał sobie komodor. Gest pokonanego w walce, gotowego rozstać się z życiem.
Kobiety za jego plecami cicho jęknęły, Ibáñez głośno wciągnął powietrze. Karl Vrba odwrócił głowę i jednym ruchem brwi przywołał ich do porządku. Potem wskazał głową platformę przed translatorem:
– Stanąć tam! Włączcie tę waszą piekielną maszynę!
Faata odgadł znaczenie rozkazu, podszedł do translatora, obejrzał go i nie opuszczając rąk, przeniósł wzrok na Vrbę. Gdyby był tutaj Litwin!... – przemknęło przez głowę komodorowi. Znał jego historię, może nie tak szczegółowo jak Corcoran, bo za źródło wiedzy służyły mu dokumenty i nagrania, a nie opowieści żywych ludzi, ale pamiętał wystarczająco dużo, by pozwolić sobie na krótki uśmiech. Dziwne figle płata los, w dziwne gry z nami gra, gdy wywracając przeszłość na lewą stronę, wlewa do starego bukłaka nowe wino. Było, wszystko już było! Był bezbronny jeniec na obcym okręcie, stał przed władczym faata, otaczała go straż, tłumacze, pośrednicy, przybysze z nieznanego świata, obcego i złego... Wszystko się powtarza jak odbicie w lustrze – myślał Karel Vrba – tylko jeńcem jest teraz faata, a okręt, tłumacze i pośrednicy są moi!
– Można opuścić ręce – powiedział, a Gaduła Ben wydał z siebie szereg ostrych rzężących i skrzypiących dźwięków. Obcy wykonał polecenie i odpowiedział; jego wymowa była znacznie bardziej melodyjna.
– Jaki ty jesteś? – przetłumaczył Ben. – Jesteś kim? Kni’lina? Spotykać Trzecia Faza? Spotykać wcześniej?
Komodor się wyprostował. Był o głowę wyższy od faata, szerszy w ramionach, stojąc obok Obcego, wyglądał jak wielkolud.
– Nie jestem kni’lina. Jestem Opoką Porządku innej rasy. Wasz okręt wtargnął do naszego systemu gwiezdnego. Yata... znasz to imię?
Imiona nastręczały sporo trudności – translator podawał je zgodnie z ziemską wymową. Przez kilka minut dyskutował zawzięcie z jeńcem, który najwyraźniej miał kłopoty z rozpoznaniem imienia.
– Dajcie mi spróbować – szepnęła Helga Swan za plecami komodora.
– Cisza! – burknął i powtórzył, przeciągając pierwszą sylabę: – Yyaata, Yyaata...
– Jest tak – oznajmił w końcu Gaduła Ben. – Znać Yata. Słyszeć. Okręt odlecieć przed moja urodzony.
Całkiem młody, nawet w ziemskiej skali – pomyślał Vrba. – Młody i niewinny. W innej sytuacji...
Zmrużył oczy. Sytuacja była, jaka była. Dzieliła ich śmierć milionów.
– Okręt Yata – wyskrzypiał Gaduła. – Co Okręt Yata? Co się stać, zdarzyć, zrobić?
– Powiedziałem, że Yata wtargnął do naszego systemu – powiedział komodor. – Zniszczyliśmy okręt i całą załogę. Teraz jesteśmy tutaj.
Ciśnienie na mózg – słabe, ledwie wyczuwalne. Vrba rozciągnął wargi; nie był to uśmiech, lecz zrozumiała dla jeńca oznaka zdenerwowania. Ziemscy psycholodzy znali pewne elementy mimiki faata.
– Wiem, że jesteś Utrzymujący, wiem, co chcesz zrobić. Nic z tego. Mój umysł nie jest podatny na działanie fal mentalnych.
– Tho? – zapytał jeniec, dotykając czoła cienkimi palcami.
– Opoka Porządku. – Komodor przyłożył dłoń do piersi. – W pełni rozumny Opoka Porządku, od tej chwili i na zawsze władca Nowych Światów. Władca twoich władców. Zrobisz to, co ci rozkażę.
Gaduła znowu zaskrzypiał, ale chyba poradził sobie z tłumaczeniem. Czekając na odpowiedź, Vrba zerknął spod oka na swoich pomocników. Wszyscy karnie milczeli. Trójka członków grupy naukowo-badawczej wpatrywała się w faata, desantowcy w skafandrach bojowych wyglądali jak stalowe pomniki, a trzeci pomocnik, Raivo Paulinen, czujnie obserwował otoczenie, nie tracąc z pola widzenia strażników stojących przy lukach, jeńca i pilnujących go żołnierzy. Na holokamerach świeciły zielone lampki – cały czas trwało nagranie i można było mieć pewność, że Kirianow i Borsetti nie przegapią najcichszego szmeru.
Translator znowu zakrakał.
– Czego sobie życzysz, Opoko Porządku bino tegari? Co mam zrobić?
– No, tak znacznie lepiej. Czuję, że doszliśmy do porozumienia – powiedział Vrba. – Możesz nawiązać kontakt z Roonem?
– Tak, Opoko Porządku. Daleko, bardzo daleko. Ale quasi-rozum, który tutaj, pomóc.
– Połącz się. Natychmiast.
Oczy jeńca straciły blask. Vrba nie widział teraz jego źrenic, jakby zatopionych na dnie srebrnych jezior; ta zmiana upodobniła twarz faata do beznamiętnych androidów. Minęła minuta, dwie i pozostający cały czas w transie faata coś wyszeptał.
– Głośniej – rozkazał komodor. – Mów głośno i wyraźnie, inaczej nasza maszyna niczego nie zrozumie.
– Nie ma kontakt Utrzymujący Dajt – zabrzmiało w odpowiedzi. – Rozum nie ma kontakt... stracony... rrrddd... wzzz... brak... wzz... rrrddd... – Ryki i gwizdy urwały się i Gaduła Ben oznajmił: – Brak terminu. Brak terminu, brak terminu, brak terminu.
– Informacja przyjęta. Przerwać cykl – zarządził komodor. – Przetłumaczyć: Utrzymujący Dajt nie jest potrzebny. Potrzebny kontakt z Opokami Porządku na Roonie i T’harze. Z pierwszymi w Wiązce.
Translator wymamrotał kilka krótkich urywanych zdań. Twarz faata znieruchomiała. Wydawało się, że opuścił ten świat i błądzi w rejonach niedostępnych ani dla statków, ani dla urządzeń, ani dla ludzkich myśli. Gładkie policzki nabrały niebieskiego odcienia, na skroniach pulsowały żyły. Nie przypominał teraz rozumnej istoty – raczej mechanizm, któremu biegły mistrz nadał ludzką postać.
– Przeżywa ogromne napięcie, don comodoro – powiedział Ibáñez. – Sądzę, że z Utrzymującym byłoby znacznie łatwiej nawiązać kontakt niż z Opoką Porządku. Utrzymujących szkoli się do...
– Uajra – nieoczekiwanie mocnym głosem powiedział jeniec. – Singa p'aata n’ori. Knitan'di. Alwen r’ilat.
– Wezwanie dosięgnąć... dotrzeć... osiągnąć... – wymamrotał translator, zaciął się i w końcu oznajmił: – Nieprzetłumaczalny idiom, brak terminu. Dotrzeć Uajra, Opoka Porządku, Roon. Pytanie: co powiedzieć Uajra?
– Powiedz, że jest tu flota wojenna z systemu gwiezdnego, w którym zginął Okręt Yaty. Powiedz też: po jego wizycie nie mamy powodów was kochać. Zdobyliśmy stocznię i zniszczymy ją, jeśli Opoka Porządku nie przyjmie naszych warunków.
Gaduła zacharczał, zaklekotał, powtarzając usłyszane słowa w faata’liu, potem przetłumaczył odpowiedź jeńca.
– Uajra rozumieć. Uajra dokładnie... brak terminu. Uajra wiedzieć... wie o bino tegari. Dwóch na planecie... wyrządzić szkody... Jeszcze mały okręt... orbita Roona... zaatakowany. Niedługo zniszczony.
– Komodor Litwin... nasza fregata – wyszeptał Ibáñez. – I tamci dwaj... Mój Boże! Mówi o Corcoranie i Sybelu!...
Twarz komodora skamieniała.
– Niech odwoła swoje moduły i zostawi w spokoju moich ludzi. Natychmiast!
– Wykonał... Uajra tak wykonał... wykonuje... Co jeszcze? Petycja... prośba... życzenie... nie ruszać duży statek na stocznia... nie ruszać quasi-rozum.. Co w zamian? Co chce Opoka Porządku bino tegari?
– Macie opuścić Roona, T’hara i Ezata. Natychmiast odlecą wszyscy w pełni rozumni i wybrani przez nich tho. Oddamy duży statek i quasi-rozum, ale moduły osłaniające stocznię zostaną tutaj, pod naszą kontrolą!
Na czoło Utrzymującego wystąpił pot – widocznie utrzymywanie łączności na duże odległości było niełatwym zadaniem. Vrba nie wiedział, nawet nie wyobrażał sobie, jakie siły trzeba wprawić w ruch, by myśl w mgnieniu oka pokonała otchłań między Obscurusem i Roonem. Oprócz mieszańca Corcorana na Ziemi nie było ani telepatów, ani telekinetyków, nie było nawet szans na ich pojawienie się. Byli tylko szarlatani oszukujący publiczność. Co drugi binok uważał się za potomka bino faata.
– Uajra zgodzi się... zgodził... Tylko nie niszczyć statku... – wychrypiał Gaduła Ben. – Uajra pytać: czy są inne warianty? Nie opuszczać Nowych Światów... Co w takim przypadku? Czy jest al... alternatywa?
Komodor zacisnął pięści i cedząc słowa, powiedział:
– Zawsze jest alternatywa. Jeśli nie odejdziecie za Uskok, urządzę wam tu Zaćmienie. Pełne! W najbliższej przyszłości!
Jego oczy groźnie błyszczały pod zmarszczonymi brwiami.
10
BITWA
Orbita Roona i Roon,
2125 rok
Wody wciąż przybywało. Czarne jamy ziejące w miejscu wypalonych basenów przepełniły się, morze wtargnęło pod kopuły i kołysząc na falach opalone resztki plastiku, uderzało w ściany i obracało długie pętle wodorostów. Jednakże Corcoran nie zauważał panującego wokół bałaganu i chaosu. Jego myśl, podtrzymywana czyjąś potężną wolą, mknęła przez pustkę, leciała lekko jak we Śnie, przecinając atmosferę Roona i ciepłe fioletowe niebo, by wpaść w ciemność i chłód. Iluzja śniona na jawie była tak wyraźna, tak realna! Pamiętał, że stoi na podwyższeniu pod podwójną kopułą, czuł w dłoni żebrowany uchwyt miotacza, słyszał szept Klausa „Za mną... podążaj za mną, Paulu...” i nawet domyślał się, czyja moc mentalna po pycha go, pomaga mu wzlecieć nad planetę, kierując ku okrętowi. Tam, gdzie lśniły błyskawice anihilatorów, kłębił się rozpalony gaz i purpurowe bryzgi metalu wzbijały się niczym fontanny przyćmiewające gwiazdy. Tam, gdzie walczyli jego ludzie.
*
– Czerwony alarm – powiedziała Celina Praa schylona nad kulką interkomu. – Wszyscy na pozycje. Siery i Santini do myśliwców, Oki i DuPress na mostek rezerwowy. Fernandez, aktywuj pole siłowe. Pielewicz, co z twoimi żołnierzami?
– Już są w wieżyczkach – odparł oficer uzbrojenia. – Ja jestem w punkcie kontroli anihilatora.
– Strzelać na mój rozkaz. – Głos Celiny był spokojny, jakby do fregaty zbliżały się nie dwie dziesiątki okrętów faata, lecz dwie niegroźne kamienne bryły.
Zgodnie z regulaminem, na mostku było ich troje: Tumanow – pierwszy nawigator, Ba Lin – pilot i Praa siedząca na swym zwykłym miejscu obok ekranu lokalizatora. Jego okrągłe oko zaćmił pył ciemnych punktów; nadlatywały niczym rój pszczół, a każdy z tych kanciastych owadów groził śmiercionośnym jadem.
– Jest ich za dużo – burknął Tumanow i popatrzył na Ba Lina, jakby szukał u niego poparcia. – Trzeba odlecieć. Najlepiej... – palce nawigatora zatańczyły na klawiaturze KAN-u – tak, najlepiej wzbić się nad płaszczyznę ekliptyki i przyjąć ten kurs: siedemnaście stopni względem bieguna galaktycznego. W ciągu doby oddalimy się od planety i skoczymy w limbus. Pod warunkiem, że wcześniej nas nie dopadną.
– Na Roonie jest kapitan i Sybel – takim samym spokojnym głosem przypomniała Celina Praa. – Nie odlecimy bez nich.
– Czyli będziemy ryzykować. – Tumanow machnął ręką nad konsolą, przesyłając do pamięci KAN-u obliczony kurs. Znowu popatrzył na Ba Lina, lecz twarz pilota zdawała się pozbawiona emocji. Ba Lin był lekko po trzydziestce, samej Inwazji nie pamiętał, ale nie zapomniał ruin Hongkongu.
– Pierwszy pilot do komandor podporucznik Praa – rozległo się w interkomie. – Jesteśmy w maszynach. Melduję pełną gotowość.
– Oki, odpalić sokoły po zakończeniu odliczania.
– Tak jest.
– Trzy, dwa, jeden... zero!
Fregatą zatrzęsło.
– Wyszli w przestrzeń – zameldował Igor Siery. – Zaraz im dokopiemy w jaja. Proszę wybaczyć, pani komandor podporucznik.
– Atakować z flank – rozkazała Praa. – Pielewicz, przygotować broń. Jeszcze się nie rozśrodkowali. Uderzaj w środek grupy. Wszystkie wieże, ognia!
Na spotkanie rojowi popłynął potok ognia. Pielewicz wypalił z anihilatora, ale cienki niebieski promień zaginął w ciemności, niemalże niewidoczny wśród pomarańczowych strumieni plazmy. Wybuchła bezgłośna eksplozja, z mroku wychynął czteroskrzydły feniks, by po chwili rozsypać się garścią iskier. Całkowite zniszczenie – zauważyła w myślach Praa; anihilator dosięgnął celu. Bicze plazmy również naruszyły kilka modułów, lecz Celina nie była w stanie ocenić szkód. Ba Lin, wyprowadzając okręt ze strefy ostrzału, skierował go ostro w górę i wszystkie ekrany wypełniły gwiazdy.
W następnej chwili zareagowały wideoczujniki i obraz znowu uległ zmianie. Pod dnem fregaty drżała fioletowa łuna, zwarty rój rozpadł się na części – wyglądał teraz jak rozgwiazda z mnóstwem ramion. Dwa z nich spazmatycznie drżały i tańczyły, jakby próbowały uchwycić grudki ciemności albo jakby uciekały przed czerwonymi wybuchami. Walczyły tam sokoły, nie pozwalając otoczyć fregaty. Każdy bił się z co najmniej dwoma modułami.
– Pole wytrzymuje – doleciał z interkomu głos Fernandeza.
– Dostali jednego – zameldował Siery.
– Sokoły w porządku – tym razem głos należał do Okiego Yamaguta odpowiedzialnego za łączność z myśliwcami.
Praa machnęła ręką nad pulpitem. Ba Lin posłuszny niememu rozkazowi zawrócił okręt. Broń z wieżyczek Komodora Litwina mogła dosięgnąć dowolnego obiektu leżącego w granicach półkuli, ale anihilator – podstawowa broń podczas ataku – nie miał takiego stopnia swobody. Kierunek nadawały mu tłoki i częściowo manewry jednostki.
– Gotowy – zameldował Pielewicz.
– Ognia!
Nowy Żar-Ptak wynurzył się z ciemności, by spłonąć w czerwonym ognisku. Anihilator na fregacie miał mniejszy kaliber niż na krążowniku, lecz radził sobie z modułami. Gdyby tylko nie było ich tak dużo...
– Naprzód, Ba Lin! – rzuciła Celina. – Nie pozwól, by nas okrążyli.
Okręt energicznie przemknął między dwoma ramionami rozgwiazdy. Pluł plazmą, a na ochronnych polach siłowych osłaniających moduły wroga wybuchały i topniały roje oślepiających plam. Strzelcy ściśnięci tkaniną kokonów łączących ich z komputerem fregaty sprawiali wrażenie zastygłych, spojrzeniami przemykali po siatce celownika; lekkie, prawie niedostrzegalne ruchy nóg obracających lufy i wieżyczki, palce muskające sensory. Wszyscy czterej strzelcy byli bardzo młodzi, ale już uchodzili za mistrzów: Bob Wentworth i Sam Bigelow przeszli z Europy, Władimir Paszyn – z Pierwszej Floty, Kro Jasna Woda – z Drugiej. Przez chwilę Celina wyobraziła ich sobie – skulonych, wiszących w ciasnych wieżyczkach, wypatrujących celu i strzelających, strzelających, strzelających... Strzelają, nawet nie wiedząc, czy przeżyją kolejną salwę – na ten czas wyłączono pole ochronne, a wieżyczki i napęd konturowy wraz z jego akceleratorem uważano za najsłabsze punkty okrętu.
– DuPress, straty wroga. Ruchy, ruchy, Kamilu!
Podczas walki jeden na jednego, gdy nie było konieczności kontaktu operacyjnego z innymi jednostkami, porucznik obserwował przeciwnika i efektywność działań poszczególnych strzelców.
– Już się robi! Melduję: trzy aparaty zniszczone, trzy prawdopodobnie straciły zdolność bojową.
– Prawdopodobnie?
– Nie mam stuprocentowej pewności. Trzy przerwały ogień, w walce uczestniczy obecnie szesnaście małych modułów.
– Małych – warknął Tumanow wpatrzony w korowód glifów nad panelem KAN-u. – Pewnie, że małych. Gdyby były większe, już by nas rozsmarowały od Roona po T’hara!
Fregata zawróciła. Moduły faata równie manewrowne i szybkie mknęły jej na spotkanie. W ciemnych paszczach ich anihilatorów czyhała śmierć. Serce Celiny zamarło. Czy mieli szanse wygrać w tym starciu?... Czy mieli szansę uratować kapitana i Sybela?... Nie myślała o tym. Myślała tylko, że ich nie zostawi.
Klausie, Klausie...
– Ognia! Wszystkie wieże, ognia!
Fregatą zatrzęsło. Powietrze wypełnił gryzący zapach płonącego plastiku.
*
Rozległ się trzask i Corcoran odzyskał świadomość. Część kopuły znikła, w wyrwie widać było niebo, przez fioletowe przestworza płynęły chmury, kanciaste moduły kreśliły płynne łuki – jeden, drugi, trzeci... Woda szalejąca pod platformą uniosła się o metr, zatapiając szyb windy.
– Znaleźli nas – powiedział Sybel. – Wiedzą już, że oba stwory zostały zniszczone. Pora zmykać stąd, Paulu.
Corcoran jakby go nie słyszał – zmrużonymi oczami patrzył, jak migając między obłokami niczym cienie, mkną w ich stronę okręty faata.
– Powinna była posłuchać Tumanowa – powiedział. – Nie podejmować walki i jak najszybciej ukryć się w limbusie. Nawet teraz mogłaby to zrobić, gdyby...
– Gdyby?
– Gdyby poświęciła sokoły. Boni i Igor powinni zatrzymać przeciwnika.
– Wydałbyś taki rozkaz?
– Oczywiście. Gdybyśmy mogli wysłać im przekaz mentalny.
– To niemożliwe, Paulu. Ludzki mózg nie jest zdolny nawiązać kontaktu myślowego.
Sybel wyglądał na zdezorientowanego i udręczonego. Corcoran nigdy nie widział go w takim stanie; metamorf chyba rzeczywiście stał się człowiekiem i zbierał teraz kamienie smutku w dolinach bezsilności i żalu. Jego twarz drżała jak odbicie w wodzie, skóra i włosy zmieniały kolor i tylko podobne do ptasiego dzioba usta starego faata pozostawały niezmienne.
– Celina – szeptał – Celina...
Jakby odpowiadał na jej wołanie o pomoc.
– Wróćmy do naszego modułu – powiedział Corcoran. – Jest tam radio. Spróbujemy nawiązać łączność.
Niebo przecięła błyskawica. Oślepiający blask sprawił, że zamknął oczy, a gdy je otworzył, zobaczył bure ściany wąwozu usiane plamami mchów, sylwetkę modułu wśród kamieni i stojące obok kontenery. Górował nad nimi robot, a czujniki nad jego masywnymi ramionami obracały się powoli, skanując okolicę. Błysnął zielony ognik, otwarła się szczelina – to robot rozpoznał właścicieli.
– Poślij go na górę, Klausie. Jest tam już jeden, niech oba obserwują niebo. A ja idę do nadajnika.
Zanurkował do kabiny i włączył urządzenie do łączności głosowej. Zawirowały świetlne cylindry, popłynęły glify – sygnały wywoławcze – i Corcoran, jakby podążając za ich ruchem, znowu poszybował nad Roonem, nad kamienistą równiną pociętą wąwozami, nad ciemnym pasem kanionu, którego strzegła para robotów. Czując obecność i wsparcie Sybela, leciał przez pustkę tam, gdzie walczył jego okręt.
*
Fregatą zatrzęsło. Powietrze wypełnił gryzący zapach płonącego plastiku, sufit mostka pokryła siatka drobnych pęknięć, z góry coś się osypało, pokład zadrżał i kokon ochraniający głowę Celiny Praa wysunął płytę nakarczka. Pomarańczowe płomienie, które miotała trzecia i czwarta wieżyczka, zgasły. Tumanow zakaszlał, z rzężeniem wciągnął powietrze i przysunął fotel bliżej konsoli nawigacyjnej, osłaniając ją przed odłamkami. Niebieski promień wyrzucony przez anihilator Litwina przeciął ciemność, rozkwitł piekielnym kwieciem i Ba Lin natychmiast skierował okręt w dół. W dół, w dół, w bok... Fregata miotała się niczym ranny wieloryb wśród latających śmiercionośnych harpunów.
– Pole ochronne! Co z polem ochronnym? – krzyknęła Praa.
– Przywrócone w osiemdziesięciu trzech procentach – zameldował Fernandez i spokojnie dodał: – Coś się pali. Uruchomiony kompleks remontowy.
Zimnym mechanicznym głosem przemówił moduł diagnostyczny:
– Uszkodzona lewa burta. Naruszona regeneracja powietrza. Dziury w szybie akceleratora, w sektorach siedemnastym i osiemnastym. Wieża numer trzy zniszczona, porucznik Wentworth nie żyje. Wieża numer cztery straciła zdolność bojową. Pęknięcia poszycia, zaklinowany mechanizm obrotowy.
– Rozmiar zniszczeń i stan porucznika Kro.
– Wentworth... – wymamrotał Tumanow. – Pokój jego duszy... I Kro Jasna Woda...
Robert Wentworth, strzelec z trzeciej wieżyczki, zmienił się w parę, ale Kro, strzelec z czwartej, być może jeszcze żył. Brązowe oblicze Indianina Nawaho stanęło Celinie przed oczami, gdy nachylała się nad interkomem.
– Linder, weź się do roboty i wyciągnij Kro. Przenieś go do sekcji medycznej.
– Posłałem Lindera do regeneratora – powiedział Fernandez. – Bez powietrza udusimy się wszyscy.
– Zrozumiałam. W takim razie niech idzie DuPress. Słyszałeś, Kamilu?
– Tak jest! Już się robi!
– Do pomocników kapitana: nawigatora, inżyniera, pierwszego pilota, oficera uzbrojenia. Czy możemy kontynuować walkę?
– KAN nie został uszkodzony – zameldował Tumanow. Po skroni ciekła mu strużka krwi, widocznie trafił go odłamek.
– Pole ochronne sto procent – rozległ się głos Fernandeza. – Linder z robotami naprawia systemy podtrzymywania życia. Dodatkowo dwie brygady pracują w szybie akceleratora i przy wieży numer trzy. Silniki grawitacyjne nieuszkodzone.
– U nas w porządku. – Z wokodera doleciał ochrypły, świszczący oddech Igora.
– W porządku, komandorze podporuczniku! – Zaklął po rosyjsku, w języku, który Celina ledwie rozumiała, i dodał: – Pancerz mocny i czołgi nasze szybkie... – Słowa starej piosenki, której pochodzenie ginęło w mrokach historii, weszły do codziennego języka jego narodu, oznaczając niezachwianą wiarę w zwycięstwo.
Powietrze na mostku powoli oczyściło się z zapachu spalenizny – najwidoczniej Linderowi udało się przywrócić normalną cyrkulację.
– Anihilator, wieża numer jeden i wieża numer dwa gotowe do walki – oznajmił Pielewicz. – Wypuścimy rakiety, ma’am? Wprawdzie nie przebiją ich osłon, ale zyskamy czas na manewry... a nuż ktoś nawinie się pod miotacz...
– Wypuszczaj, Kiryle. DuPress, co z czwartą wieżą?
– Luk zaklinowany. Roboty wycinają przejście...
Salwa rakietowa wprawiła pokład fregaty w drżenie, z góry posypały się odłamki poszycia. Rakiety podobnie jak swomy były bardzo starą, lecz efektywną bronią, jeśli atakowanego obiektu nie osłaniało pole siłowe. Jednakże tym razem osłona odbiła rakiety, pociski detonowały i na minutę Komodora Litwina otuliły płomienie, jakby okręt wpadł w sam środek gwiazdy. Oszołomiło to lub przestraszyło wrogich pilotów; wykorzystując ich niepewność, Pielewicz spalił jeszcze jedną maszynę, po czym Ba Lin wyprowadził fregatę spod ostrzału. W głębi głównego ekranu przemknął szybki cień – sokół goniący kanciasty okręt. Boni albo Igor... Rażący purpurowy wybuch na chwilę oślepił Celinę, potem ekran przecięła ciemna szrama Uskoku, gwiazdy się zakołysały i niczym upiór z innego wszechświata pojawiła się sylwetka modułu bojowego. Podkradł się do lewej burty, do rozbitych wieżyczek z martwymi strzelcami... Lufa poruszyła się, wylot spojrzał w oczy Celinie.
To ostatni widok w moim życiu – pomyślała. – Czarny Uskok, czarna paszcza i promień anihilatora...
Miotacz w wieżyczce Kro Jasnej Wody wypluł strumień ognia. Zaciskając pięści, Praa patrzyła, jak potok plazmy przebija pole siłowe i uderza w burtę obcego okrętu. Komodor Litwin szarpnął się w bok, ale potworny wybuch dopadł go i rzucił niczym gałązkę na fali tsunami – tak, że zabolały zęby i kości, pociemniało w oczach.
– Żyje, uratował nas! – usłyszała Celina i zrozumiała, że Tumanow mówi o Kro. – Za blisko – odpowiedział Ba Lin. – Do tego tuż nad pancerzem. Pole...
Myśl wywołała w świadomości Praa reakcję łańcuchową: wybuch był za blisko, potężny wybuch... tuż na granicy pola siłowego... mogło nie wytrzymać... Gdzieś za plecami zaszeleściły przesuwane przepierzenia i blok diagnostyczny zameldował.
– Przebite pole siłowe i pancerz. Rozhermetyzowany mostek rezerwowy. Drugi nawigator Oki Yamaguto nie żyje. Liczne uszkodzenia w systemie regeneracji powietrza i podsystemach obrotu.
Praa zagryzała wargi, nie zwracając uwagi na cieknące po brodzie krople krwi. Oki Yamaguto... duch Okiego odszedł do Wielkiej Pustki... Zmusiła się, by o tym nie myśleć, i zawołała:
– Fernandez! Linder! Jak długo jeszcze damy radę oddychać?
Odpowiedział jej śmiech inżyniera.
– Gwarantuję trzy godziny. Jeśli tyle przeżyjemy.
Wykonując ostry skręt, okręt wbił się w grupę modułów faata. Sokoły ochraniały lewą burtę.
– Żyć będziemy tak długo, jak długo damy radę strzelać – powiedział oficer uzbrojenia Pielewicz. – Jestem gotów.
– Ognia!
Strzały niebieskich błyskawic przecięły ekran, ocalałe wieżyczki zawtórował im purpurowym blaskiem. Obie – zauważyła Celina; Paszyn i Bigelow żyją. Broń wieży numer cztery milczała.
– DuPress! Wycięliście przejście?
– Tak, ma’am. Kro... – Łącznościowiec zamilkł.
– Meldunek o jego stanie, poruczniku!
– Żyje. Chyba... Przenosimy go do sekcji medycznej. Zmiażdżona klatka piersiowa... utrata krwi i silne oparzenia... i jeszcze ręka ... prawa ręka... nie ma jej.
– Wiesz, jak obsługiwać reanimator?
– Sarkofag? Tak, ma’am. Ale tutaj jest potrzebna natychmiastowa operacja... Obawiam się, że bez Lindera nie dam rady...
– Linder jest zajęty. Jeśli sobie nie poradzisz, Jasna Woda umrze – oschłym tonem powiedziała Praa.
Jeden z sokołów ochraniających fregatę buchnął nagle pomarańczową łuną. Po sekundzie zgasła, myśliwiec manewrował, nie przerywając ostrzału, lecz prawdopodobnie leciał już na autopilocie. Santini czy Siery?... Czyje serce przestało bić?... Kto odleciał do Wielkiej Pustki?... Pokonując atak strachu, schyliła się nad interkomem, by zadać pytanie, i usłyszała:
– Wzywam Komodora Litwina. Tu kapitan. Praa, Tumanow, Fernandez, Pielewicz, odezwijcie się. Tu kapitan. Kapitan wzywa najstarszego rangą oficera.
Chwała Wielkiej Pustce – pomyślała Celina – wszyscy oni żyją. Na razie...
– Kapitanie! – zawołała. – Kapitanie. Klausie...
Ale zamiast odpowiedzi rozległ się daleki wybuch, potem jeszcze jeden i serce Celiny zamarło. Skąd dobiegły te dźwięki? Z jej ginącego okrętu? Z pokładu, z ładowni, z wieżyczki strzelniczej? A może fale radiowe przyniosły je z odległej planety, na której znajdowali się kapitan i Klaus? Drogi wierny Klaus, nie zdążył jej niczego powiedzieć...
*
Huk był taki, że Corcoranowi aż zadzwoniło w uszach. Znieruchomiał, potem odwrócił się od radiostacji i pobiegł na zewnątrz. Na niebie, nad wąwozem, nabrzmiewał grzyb ognia płonący złowrogim brunatnoczerwonym światłem, wokół niego niczym stada ptaków wirowały ciemne strzępki poszycia i rozbitych mechanizmów. Nieco wyżej, jakieś sto metrów od kamienistej równiny, wzbijały się w niebo trzy kanciaste maszyny, a za nimi gnały niemalże niewidoczne w jasnym świetle słońca promienie laserów. Jeszcze chwila i dogoniły moduły, zamieniły je w sterty płonących odłamków. Huk nowych wybuchów zabrzmiał w wąwozie przeciągłym echem.
Roboty – domyślił się Corcoran. – Roboty z systemami laserowymi i maszyny faata... raczej nie bojowe. Nie miały ochronnych pól siłowych, leciały wolno i nisko; być może chciały odszukać obcych albo patrolowały powierzone im terytorium. Idealny cel dla robotów! Jak stado domowych kaczek dla dobrego Strzelca! Ale w ślad za kaczkami przybyły kanie.
– Klausie! – rozejrzał się, wypatrując wśród kamieni znajomej sylwetki. – Klausie, połączyłem się z okrętem. Gdzie jesteś, Klausie?!
Odpowiedziało mu tylko echo miotające się między ścianami wąwozu. Poczuł, jak jego dusza, rozum, serce – pojedynczo, a może razem – wszystko, co tworzyło Paula Corcorana, nagle się rozdwoiło; jedna połówka parła do tyłu, do nadajnika, druga wiedziała, że nie wróci do modułu, dopóki nie znajdzie Sybela.
Gdzie on się podział? Corcoran zastanawiał się nad tym wpatrzony w spadające z nieba resztki czterech maszyn. Wyruszył na górę razem z robotem? Postanowił zwiedzić wąwóz? Przeskoczył do innego kanionu, a może na inną część kontynentu? Na drugą półkulę? Po co?
Był tylko jeden sposób, by poznać odpowiedź. Corcoran spojrzał na moduł, z którego dobiegał głos Celiny, i wszedł w mentalny trans, wysyłając krótkie potężne sygnały. Nie słowa, gdyż słowa należą do języka, a on nie używał żadnej mowy istniejącej na Ziemi, po prostu wołał.
Gdzie jesteś, Klausie? Co z tobą? Odpowiedz! Klausie! Klausie!
Odpowiedź nadeszła natychmiast – z góry, gdzie stały na straży roboty bojowe i dyżurował wielonogi pająk obserwator.
Milcz, Paulu! I wybacz mi, byłem nieostrożny, powinienem się domyślić. Milcz po prostu milcz! Są już blisko! Namierzają promieniowanie mentalne. Oprócz Dajta są jeszcze inni Utrzymujący... na szczęście myślą, że jestem sam... Możesz odlecieć gdy mnie...
Na górze znowu huknęło i kontakt się urwał. Corcoran odchylił głowę – po niebie sunął moduł bojowy otoczony falującą łuną pola siłowego, ostrzeliwując brzegi wąwozu. Roboty odpowiedziały, jednakże tym razem przeciwnik był inny, nie kaczka, lecz kania z ostrym dziobem i szponami: lasery nie mogły przebić jego pola ochronnego i kilka małych rakiet nie uczyniło mu żadnej szkody. Nad wąwozem zawirowały płomienie i dym, błysnął niebieskawy promień anihilatora niczym grad posypały się kamienie i po zboczu popłynął czerwony strumyczek lawy. Corcoran zrozumiał, że wynik pojedynku jest z góry przesądzony.
Ku niebu wzbiły się dwie kolumny ognia, przecinając obłok dymu. Spróbował wezwać roboty, ale bez skutku – najwidoczniej oba przeniosły się do lepszego świata Nie zasmuciło to specjalnie Corcorana, martwiło go co innego: gdzie jest Sybel, co z nim? Nie myślał o śmierci czającej się za plecami ani o tym, że jeśli promień anihilatora przejdzie wzdłuż wąwozu, z Paula Corcorana nie zostanie nawet kupka prochu.
Pył i dym kłębiące się nad kanionem przesłoniły niebo, ale udało mu się dostrzec kontury modułu. Maszyna wisiała nieruchomo, gotowa zejść w dół lub zalać wąwóz; potokiem lawy, jednakże to nie przerażało Corcorana. Klaus! Gdzie jesteś, Klausie? Zaryzykować, spróbować poszukiwania mentalnego? Przecież prosił, by milczeć..
Moduł drgnął i poleciał w górę, oddalając się z każdą sekundą. Prostokątna sylwetka zamieniła się w kreskę, w punkt, a potem znikła pochłonięta przez obłok dymu. Odlecieli? Dziwne – pilot, dodatek do mechanizmu, nie podjąłby takiej decyzji. Zatem odwołano go? Dlaczego?...
Nie zdążył dokończyć tej myśli. Nagły powiew powietrza miękko pchnął Corcorana i na ziemi, między dwoma kontenerami, pojawiło się ciało Sybela. Metamorf leżał w nienaturalnej pozycji, z podwiniętą prawą ręką; oczy miał zamknięte, głowę zalaną krwią, ramię i pierś poparzone tak, że spod zwęglonego ciała prześwitywały żebra. Przerażony Corcoran ruszył ku niemu, klęknął, pochylił się, wbijając wzrok w wykrzywioną z bólu twarz. Klaus nie przypominał już faata; wróciły zmarszczki i siwe włosy, tylko teraz wyglądał o dziesięć lat starzej. Albo o dwadzieścia – pomyślał Corcoran. Zresztą jak można oceniać wiek kogoś, kto wpadł w ogień piekielny..
– Klausie! Słyszysz mnie, Klausie?
– Tak. – Pochwycił spojrzenie Corcorana i nieoczekiwanie się uśmiechnął. – Kiepsko wyglądam, Paulu. Nie martw się... Mimo wszystko nie jestem człowiekiem, lecz zupełnie inną istotą. Człowiek dawno by umarł... od szoku, od uszkodzeń czaszki, od złamania kręgosłupa szyjnego, od tego, że odłamek żebra przebił komorę serca... I oczywiście od oparzeń.
– Co to ma być, diagnoza? – zapytał Corcoran. Opanował się, przegnał panikę i poczucie nieuniknionej straty. Sybel miał rację: dla metamorfa wszystkie te rany nie oznaczały jeszcze śmierci.
– Diagnoza będzie inna – odparł Odszczepieniec. – Ale najpierw powiedz: odlecieli? Tam, na górze, odegrałem cały spektakl... wszystko wypadło naturalnie, wiarygodnie... bitwa, spalone zwłoki wroga, szczątki robotów, przedśmiertna agonia... Odlecieli?
– Odlecieli, ale sądzę, że z innego powodu.
– To już nieważne. Możesz wracać, a ja znajdę cichą przystań, wieczny odpoczynek...
– Odejdziesz, aby wrócić?
– Jeszcze nie wiem. Zobaczymy, jak wyjdzie, Paulu...
– Nie ma takiej potrzeby – powiedział Corcoran w nadziei, że uda mu się zmienić decyzję przyjaciela. – Celina żyje, przetrwał nasz okręt. Walczyli, Klausie. Słyszałem jej głos... wołała cię.
– Też słyszałem, słyszałem każde jej wołanie. Nie mogę przekazać jej swoich myśli... Ale ty, Paulu, powiesz: Klaus, umierając, szeptał twoje imię. Powiedz jej o tym. Nie zapomnij. Wasze kobiety są takie delikatne, takie uczuciowe...
– Stary spryciarz! – krzyknął Corcoran, widząc, że z ramienia Sybela znikają straszne oparzenia. – Stary chytry oszust!
– Niech tak będzie. A teraz idź. Idź, Paulu, i daj mi umrzeć w ciszy i spokoju. Śmierć to bardzo osobista sprawa. Nie potrzebuję świadków.
Corcoran pogładził jego rękę jakby w geście pożegnania. Spojrzał w niebo i zdecydowanym krokiem ruszył do modułu. Nad nadajnikiem płynął niekończący się korowód glifów, a głos Celiny powtarzał raz za razem:
– Kapitanie, Klausie! Kapitanie! Odebrałam wasze wezwanie. Mam ważną informację. Odpowiedzcie, kapitanie!...
*
Łączność urwała się nieoczekiwanie. Ba Lin manewrował, próbując uniknąć uderzeń niebieskich błyskawic, broń fregaty strzelała do wroga, nad uszkodzonymi wieżyczkami przelatywały sokoły, gdzieś we wnętrzu okrętu inżynierowie naprawiali regenerator, a Celina Praa jakby na chwilę wypadła z tego kołowrotka – siedziała wpatrzona w nadajnik, słuchając niezrozumiałego chóru szepczących gwiazd.
Żadnych sygnałów – tylko szelest i szum zakłóceń. Wybuchy miały miejsce tam, na Roonie – komputer nie meldował o nowych stratach. Pokaleczona fregata ciągle utrzymywała się na powierzchni. Mogła walczyć i mogła usłyszeć wołanie swego kapitana... Ale kapitan milczał.
Tumanow odwrócił się do Celiny. Przez jego szeroką twarz, od skroni do ucha, ciągnął się krwawy ślad.
– Bierz się do dowodzenia, zastępco! Trwa walka!
Szarpnęła głową, uderzając o płytę nakarczka.
– Słyszałeś, Nikołaju? Kapitan! To był kapitan!
– Słyszałem. Słyszałem ja, słyszał Sancho, Kirył, Ba Lin... Wszyscy słyszeliśmy! I odpowiemy, gdy nas wezwie.
– Coś tam wybuchło.
– A to dopiero niespodzianka – z interkomu dobiegł pełen ironii głos Pielewicza. Komodor Litwin i dwa jego wierne sokoły szły do ataku i Praa zapomniała o milczącej radiostacji. Teraz na lokalizatorze widać było mniej znaków, lecz wciąż było ich sporo – trzynaście. Rozsypały się po ekranie, próbując okrążyć fregatę ze wszystkich stron; prosta taktyka, ale przy przewadze liczebnej najskuteczniejsza. Pole ochronne trzymało pełną moc, anihilator i silniki były w dobrym stanie, jednakże bez połowy strzelców i broni okręt przegrywał. Z jednym sokołem działo się coś dziwnego. Tego MU pilotował Yamaguto... Celina zdziwiona jego milczeniem dopiero po chwili przypomniała sobie, że Oki nie żyje.
– Siery, Santini! Co tam u was?
– Santini dostał, kieruję oboma skorupami – oznajmił pierwszy pilot. – Mam kłopoty z manewrowaniem, ale mogę strzelać. Amunicji mam do diabła i trochę! Starczy na wszystkich binoków!
Dorzucił jeszcze coś niezrozumiałego po rosyjsku. Świadomość Celiny zignorowała całkowicie to krótkie mocne zdanie. Była już gdzie indziej, w świecie prędkości, odległości, współrzędnych i mocy rażenia broni – własnej i obcej. Gdzie, kiedy, kogo – ale tak, żeby nie strzelić sobie w nogę... Zagadnienie z zakresu teorii gier uwzględniające różnorodne scenariusze; błędy wroga była nieokreślone, to znaczy miały cały szereg rozwiązań o różnej nebularności. Człowiek i komputer powinni wybrać jedno z nich i potwierdzić ten wybór słowem.
– Ognia!
Salwa uderzyła w pustkę, znaczki na lokalizatorze pełzły po brzegach, moduły bojowe faata nadal uciekały we wszystkie strony jak mrówki z płonącego mrowiska. Sens ich manewru był niejasny – oddaliły się od Komodora Litwina na jakieś trzydzieści kilometrów i nic nie wskazywało na to, by zamierzały wrócić lub atakować. Co więcej, nie strzelały! Wracały na Roona, tworząc szeroki stożek, jakby chciały uniknąć pościgu – Litwin mógł dogonić jeden, ale nie całą rozśrodkowaną grupę.
– Ki czort? – wymamrotał Tumanow. – Czy to jakiś podstęp?
– Moim zdaniem wycofują się – powiedziała Celina Praa, ze zdziwieniem marszcząc czoło. – Wracają na planetę.
Pierwszy nawigator wytarł krew ze skroni.
– Nie będziemy się śpieszyć. A nuż to jakiś ruch taktyczny... Pielewicz, jak sądzisz?
– Sądzę, że wzięli nogi za pas – odparł oficer uzbrojenia. – Ale lepiej poczekajmy. Mamy co robić.
– Mamy – przytaknęła Celina. – Fernandez, zastąpisz Lindera, niech idzie do sekcji medycznej, Kro potrzebuje pomocy. Siery, wróć na pokład. Kamilu, Kro jest w reanimatorze?
– Tak. On...
– Linder cię zastąpi. Idź do ładowni. Przyjmiesz Santiniego. Może jeszcze żyje... Przygotować drugi sarkofag. – Po chwili namysłu dodała: – Pielewicz, nie odwołuję czerwonego alarmu. Strzelcy, pozostać na stanowiskach.
Śluzy wlotowe otwarły się, sokoły jeden za drugim znikły w czarnych paszczach. Kadłub myśliwca Santiniego był stopiony i Praa pomyślała, że pilota – lub to, co z niego zostało – trzeba będzie wycinać laserem. Serce ściskało się jej z bólu. Santini, Wentworth, Oki, Jasna Woda... Stracili jedną czwartą załogi, a może więcej – kapitan i Sybel nadal nie dawali znaku życia.
Ledwie o tym pomyślała, a nad odbiornikiem zawirowały glify. Przekaz był dwojaki – za pomocą głosu i symboli; Borsettiego, oficera łączności, prawie nie było słychać, ale glify dublowały informację. Praa, Tumanow i Ba Lin patrzyli jak zaczarowani na taniec ciemnych znaków, odczytując je bez najmniejszego trudu i nie zwracając większej uwagi na wysiłki Borsettiego. Gdy przekaz dobiegł końca, Praa powiedziała:
– Do całej załogi: alarm czerwony odwołany. Otrzymaliśmy komunikat z Europy. Włączam przekaz.
Wysłuchali wzmocnionej komputerowo transmisji. Tym razem głos oficera łączności był donośny i wyraźny. Tumanow rozpiął kokon i odsunął się od panelu KAN-u, Ba Lin zgarbił się, schylił głowę – napięcie związane z walką jeszcze go nie opuściło. Gdy przebrzmiały ostatnie słowa przekazu, Celina pochyliła się nad interkomem.
– Linder, DuPress, Pielewicz, Fernandez. Meldować. Słucham.
– Kro znajduje się w stanie śmierci klinicznej – powiedział Linder. – Jest w reanimatorze, krwotok zatrzymany. Jego szanse oceniam na jeden do dziesięciu. Boję się, że go stracimy.
– Górna kopuła sokoła rozcięta – w głosie DuPressa brzmiała rozpacz. – Santini nie żyje. Pierwszy pilot mówi, że na skutek działania wysokiej temperatury. Ciało... to, co z niego zostało... przeniesiemy do kontenera pogrzebowego.
– Dwaj moi strzelcy i ocalała broń są w porządku. Ja też – oznajmił Pielewicz.
– Powietrza starczy nam na maksymalnie cztery godziny, potem trzeba będzie wyłączyć systemy podtrzymywania życia. Remont w trakcie lotu nie jest możliwy – powiedział Fernandez. – Jest z tym roboty na co najmniej dobę. Albo założymy skafandry, albo...
– Lecimy na Roona i lądujemy – zarządziła Celina Praa. – Co z mostkiem rezerwowym, Sancho?
– Wysłałem roboty. Hermetyzacja sekcji zakończona.
– Pielewicz, ty i twoi ludzie będziecie kompanią honorową. Wydobądźcie ciało Okiego i przenieście do kontenera pogrzebowego. Przygotujcie jeszcze jeden, dla Wentwortha, zgodnie z tradycją...
– Zrozumiałem, komandorze podporuczniku – odpowiedział oficer uzbrojenia. – Wykonuję.
– Nikołaj, kurs na Roona. Spróbuję nawiązać łączność z kapitanem. Teraz nie ośmielą się go tknąć, jeśli tylko przeżył.
– Jeśli tylko przeżył... – jak echo powtórzył Tumanow, lecz Celina nachylona nad nadajnikiem go nie usłyszała.
– Kapitanie! Klausie! Kapitanie! Odebrałam wasze wezwanie. Mam ważną informację. Odpowiedzcie, kapitanie!
*
W świetlnym cylindrze wirowały glify, rozbrzmiewał głos Celiny Praa i reszty załogi – nawigatora, pilota, inżyniera, oficera uzbrojenia. Corcoran wsłuchiwał się w nie oparty o miękką ścianę kabiny. Przez otwarty luk patrzył na wąwóz i niebo, gdzie powoli rzedła zasłona dymu. Głosy brzmiały niczym muzyka. Była to symfonia okrętu, ożywiające go dźwięki, znane i drogie jak szelest liści w ogrodzie i płynące nad Dnieprem bicie dzwonów. Praa, Ba Lin, Tumanow, Pielewicz, Fernandez... Ocaleli. Kto jeszcze?
– Tu kapitan – powiedział niezbyt głośno. – Praa, mamy łączność.
Długie, długie i pełne ulgi westchnienie. Potem:
– Kapitanie! Słyszałam wybuchy...
– To nic ważnego. Masz informacje od flotylli?
– Tak, sir, od komodora. Stocznia na Obscurusie zdobyta, opór złamany. Komodor skontaktował się z Opoką Porządku, atakujące nas moduły zostały odwołane. Walczyliśmy z nimi i...
– Wiem. Raport o stratach, komandorze podporuczniku.
– Kapitanie, te wybuchy...
– Powtarzam, Praa: raport o stratach.
– Robert Wentworth – odpowiedziała po krótkiej pauzie. – Bezpośrednie trafienie w wieżę numer trzy, nawet proch nie został... Oki Yamaguto. Zginął na mostku rezerwowym. Bonifacy Santini. Spłonął w myśliwcu. Kro Jasna Woda. Jeszcze żyje, jest w bloku reanimacyjnym. Pozostali... Pozostałych wkrótce pan zobaczy, kapitanie. Lecimy do was.
Wentworth, Oki, Kro, Santini... Corcoranowi zaschło w gardle. Nerwowo przełknął ślinę, po czym zapytał:
– Stan okrętu?
– Zniszczone wieże na lewej burcie. Pęknięcia kadłuba i szybu akceleratora zespawane. System regeneracji uszkodzony, są kłopoty z odzyskiwaniem powietrza. Nie ma problemów z napędem. Silniki i pole siłowe w porządku. Możemy wylądować. Namierzamy wasz nadajnik. Co to za miejsce, sir?
– Płaskowyż na północy dużego kontynentu. Są szczeliny i wąwozy, ja jestem w jednym z nich. Na górze widać stopione kamienie i resztki naszych robotów. Znajdziecie nas bez trudu.
– Te wybuchy? – po raz trzeci zapytała Celina Praa.
– Tak, nas też zaatakowano. I też ponieśliśmy straty. – Corcoran zacisnął pięści. Lepiej powiedzieć jej od razu, postanowił w duchu i powiedział: – Sybel nie żyje.
Cisza. Potem rozległ się głos Tumanowa.
– Możesz płakać, jeśli chcesz, Celino. Nie patrzymy.
– Nie od razu umarł – powiedział Corcoran. – Prosił, aby przekazać, że nie wszystko stracone i że wszystko odzyskasz. Wszystko! Rozumiesz, Celino? Wiarę, nadzieję, miłość... Był bardzo mądrym człowiekiem, z gatunku tych, którzy widzą przyszłość.
Trudno jest pocieszać – przemknęło mu przez głowę. Podwójnie trudno, gdy twoja Wiara, Nadzieja i Miłość żyją, są szczęśliwe i czekają na ciebie... Trudno, ale trzeba. Taki jest obowiązek kapitana: rozmawiać z tymi, czyi bliscy już nie wrócą.
Wentworth, Oki, Santini... Być może Jasna Woda...
– Komandorze podporuczniku! Słyszycie mnie?
– Tak, sir. Ja... pamiętam o swoich obowiązkach.
Twardy ołowiany żołnierzyk – pomyślał Corcoran, a głośno powiedział:
– Proszę uściślić informacje otrzymane z Europy.
– Azja leci na T’hara, Afryka i Ameryka szykują się do skoku do systemu Ezata – martwym cichym głosem odparła Praa. – Antarktyda została nad stocznią. Europa i Australia wzięły kurs na Roona. Eskortują duży statek z quasi-rozumem. Zgodnie z zawartym porozumieniem, zabierze z Nowych Światów faata i część tho, potem wyruszy na drugą stronę Uskoku. Później przyślą po pozostałych tho. Na trzech planetach jest ich około dwóch milionów.
– Polecenia dla nas?
– Przygotować fregatę do powrotu do Układu Słonecznego. Trasa taka sama jak poprzednio, przez Gondwanę i Baala. Zabierzemy sprawozdanie komodora dla sztabu floty i parlamentu. Przysłano jeszcze listę poległych. Wszystkich z Azji, Afryki i Antarktydy. Atakowali stocznię.
– Niech towarzyszy im łaska Władcy Pustki – powiedział Corcoran. – Czekam na was. Bez odbioru.
Opuścił moduł i ruszył wzdłuż wąwozu zasypanego resztkami zniszczonych maszyn. Pomarańczowe słońce minęło zenit i wisiało teraz nad południowo-zachodnim skrajem urwiska, wiatr rozegnał pył i dym, fioletowe niebo było jasne i czyste, nie zmącone wybuchami, nie opalone ogniem. Wysoko powoli płynęły podświetlone słońcem obłoki, różowe jak stado gigantycznych flamingów. Mech na ścianach wąwozu był wypalony do cna i szarobure tło skał urozmaicały teraz tylko języki zastygniętej lawy, błyszczące niby wypolerowane lustra. Poza chmurami wszystko trwało w bezruchu. Corcoran nie widział ani latających maszyn, ani ptaków, ani jakichkolwiek zwierząt, węży czy jaszczurek.
– T’taja orr n’ukuma sirend’agi patta – wyszeptał niczym zaklęcie zapamiętane w dzieciństwie słowa. – Sirend wyszedł na słońce i wygrzewa się na ciepłych kamieniach... Dobrze byłoby go zobaczyć, ciociu Io, skoro już dotarłem do twojej ojczyzny. Prawie dotarłem. Przecież żyłaś na T’harze... – Zamyślił się i dodał:
– Nie, ty żyłaś na Ziemi, gdzie nauczyłaś się uśmiechać. Na T’harze tylko istniałaś.
Zrobił jeszcze kilka kroków i przysiadł na kamieniu obok Sybela. Ciało wyglądało jak najprawdziwsze zwłoki: znieruchomiałe, zakrwawione, choć oparzenia na klatce piersiowej i ramieniu nie wyglądały już tak strasznie – widocznie metamorf co nieco skorygował z pobudek estetycznych. Corcoran westchnął, oparł czoło o kolana, skoncentrował się i pogrążył w mentalnym transie. Jednakże nie udało mu się przeprowadzić sondowania – może dlatego, że podświadomie nie chciał nawiązać połączenia z myślami faata, a może z innego, znacznie ważniejszego powodu. Być może osiągnął wiek dojrzały, a jego dar wzmocniony w Nowych Światach pozwalał na dokonania, o których wcześniej nie wiedział ani nawet nie marzył. Dokonania podobne do wizji na statku silmarri.
Widział mrok spowijający przyszłość. Rozsunął go wysiłkiem woli niczym teatralną kurtynę. Przed jego oczami przewijały się niewyraźne obrazy: zobaczył Wierę w koronie siwych, pobłyskujących platynowym blaskiem włosów, swoje dorosłe córki, Nadię na jakiejś niewielkiej okrągłej wyspie zagubionej wśród łagodnych fal oceanu, satelitę – bez wątpienia bazę wojskową – krążącego wokół Roona; zobaczył samego siebie na mostku krążownika ogromnego niczym stacja orbitalna, w otoczeniu eskadry fregat i statków transportowych. Widział też obce statki, okręty faata pokonujące Uskok fala za falą – było ich w sumie cztery, bo żadne z imperiów nie chciało ustąpić, nie potrafiło poskromić uporu, nienawiści i dumy – ani ludzie, ani ich przeciwnicy też będący ludźmi. Widział, jak ziemska rasa umacnia się, staczając bitwy i podbijając kolejne planety, walcząc z wrogiem i nawiązując kontakty z tymi, którzy nie byli ani wrogami, ani przyjaciółmi i których cele i myśli zdawały się nieprzeniknione.
Widzenia przepłynęły i znikły, ciemność znowu spuściła kurtynę i Corcoran otworzył oczy. Sybel leżał obok nieczuły jak marmurowy posąg. Komu będę teraz opowiadać Sny? – przez głowę Corcorana przemknęła nieoczekiwana myśl. Wstał i wyszeptał:
– Pamiętaj, obiecałeś wrócić. Nie tylko do Celiny, ale i do mnie.
Potem uniósł głowę i spojrzał w niebo – błysnęła tam jasna srebrna iskra. Jego fregata szykowała się do lądowania.
EPILOG
Ogromny Okręt był zatłoczony – zabrano nie tylko w pełni rozumnych z Roon T’hara i Ezata, lecz także wiele dziesiątek tysięcy tho. Wszystkich pomocników wyższych kast, wszystkich olków i pilotów i oczywiście wszystkie samice, aby przeklęci bino tegari nie mogli połączyć swych genów z genami faata. Samic było zbyt wiele i Uajra nakazał zgładzić mniej cenne egzemplarze. Przerobiono je na biomasę, a potem na koncentrat odżywczy, jak zwykle czyniono podczas długich kosmicznych wędrówek, gdy brakowało źródeł pożywienia. Uajra nie żałował ksa bardziej niż milionów tho i drobnych quasi-rozumnych pozostawionych w Nowych Światach.
Obcy zaproponowali, by po nich wrócić, i on, Uajra, zrobi to. Wróci. On i Opoka Porządku: Fojn i Jass z Roona, Ajn z T’hara i Nejho z Ezata. Wrócą wszyscy, a wraz z nimi Okręty, piloci i moduły bojowe. Wrócą nie po marnych tho, lecz by spalić przybyszów, a ich prochy rozsypać w próżni. Trzecia Faza zawsze egzekwuje długi, a bino tegari musieli za wiele zapłacić – za zniszczenie Okrętu Yaty, za próbę przechwycenia Nowych Światów i zburzenie stoczni, za Dajta i jego quasi-rozumnych. Co się tyczy robotników, tych głupoli porzuconych na T’harze, Roonie i Ezacie, ich wartość była niewielka. Za kilka cykli małe mózgi wyślą sygnał, życie tho zakończy się i trzy planety zaścielą zwłoki. Miliony zwłok! Góry martwych ciał! Bil tegari to się spodoba. Ich przywódca oznajmił, że Yata jest winny śmierci ludzi i ich planecie. No cóż, miliony zginęły tam, miliony tutaj... Bino tegari będą musieli długo palić ciała. Albo klonować photy, żeby pożarły padlinę...
Gdyby Uajra wiedział, czym jest śmiech, chichotałby teraz na całego. Ale taka emocja u faata dawno uległa atrofii, podobnie jak wiele innych uczuć – miłość i przyjaźń, wdzięczność, wiara i miłosierdzie. Ale nienawidzić nadal potrafili. A teraz nienawiść do bino tegari była najsilniejszym odczuciem w spektrum ich emocji.
Stojąc obok kuli obserwacyjnej Okrętu i skrywając świadomość przed quasi-rozumem i myślami pilotów, Uajra hołubił swą nienawiść. Uczucie to przekazał innym Opokom Porządku jako ostrzeżenie o zagrażającym niebezpieczeństwie, albowiem wiek Uajry i potęga mentalnego wezwania czyniły go liderem. Wiedzieć że przeżyje jeszcze wiek lub dwa i że czasu tego starczy, by wrócić do Nowych Światów, a nawet podążyć dalej, na rodzinną planetę obcych. Znajdzie ich, gdziekolwiek się ukryją! Poszukiwania nie potrwają długo – nikt nie słyszał o tej rasie, ani haptorowie, ani dromy, ani kni’lina, a to znaczy, że nie mają dalekich kolonii ani podległych światów. Ich macierzysta planeta jest blisko Roona i odnaleźć ją będzie łatwo – wystarczy podążyć śladami Yaty. I on, Uajra, tego dokona!
Kierujący Okrętem mózg, przypominając o sobie i pilnych sprawach, delikatnie musnął jego umysł. Mózg, piloci i stojący obok Kuli czekali na rozkazy. Świadomość tego napełniła Uajrę poczuciem mocy i własnej ważności. Spojrzał na kulę, na ledwie widoczne punkty słońc Roona i Ezata blado płonące w oddali, pożegnał je i wysłał niezbędny impuls mentalny.
Szyb akceleratora wypełniło widmowe światło, energia wychlusnęła w przestrzeń i Okręt wykonał skok – pierwszy z serii, która zaprowadzi go do gwiazd z drugiej strony Uskoku.
*
Inna jednostka, całkiem maleńka w porównaniu z Okrętem faata, również szykowała się do skoku. Miało to nastąpić za cztery godziny, pod koniec wachty kapitańskiej, gdy obudzona załoga zajmie miejsca na stanowiskach bojowych. Na razie wszyscy ludzie poza pełniącymi wachtę spali i śnili; jedni o domu i bliskich, drudzy o tych, którzy odeszli w pustkę i będą wracać tylko we wspomnieniach. Radosne sny, smutne sny...
Corcoran i Ba Lin siedzieli na mostku, pierwszy w fotelu koło pentalionu uruchamiającego silnik dalekiego zasięgu, drugi – przy konsoli pilotów. Oprócz nich czuwał Sigurd Linder na stanowisku w sekcji medycznej, obok cyberchirurga i sarkofagu reanimatora. Pod przezroczystym przykryciem leżało ciało Kro Jasnej Wody, w którym tliły się ostatki życia – popiskiwanie czujników i sporadyczne impulsy na monitorach potwierdzały, że serce bije, a aktywność mózgu nie ustała.
W ścianie sekcji medycznej przylegającej do poszycia okrętu ziała nisza z wąskim korytarzem prowadzącym do śluzy. W niszy stały cztery cylindryczne kontenery takiej wielkości, by mogły ześlizgnąć się korytarzem do luku. W dwóch umieszczono ciała Okiego Yamaguta i Sybela, w trzecim – spalone kości i resztki implantów Santiniego, a w czwartym leżał złożony starannie galowy mundur Roberta Wentwortha. Zgodnie z tradycją, mundur umieszczano w trumnie, gdy po poległym nie zostały nawet prochy. Ta sama tradycja nakazywała wystrzelić kontenery w Pustkę, by płynęły wśród galaktyk i mgławic, póki nie wypalą się ostatnie gwiazdy, póki nie zgaśnie światło i nie nadejdzie kres wszechświata.
Linder drzemał na leżance, skrajem świadomości rejestrując pisk czujników. Dźwięki były coraz rzadsze i cichsze, co znaczyło, że Kro Jasna Woda szykuje się do wiecznego rejsu. Właściwie już był w Wielkiej Pustce i tylko sterujący reanimatorem komputer podtrzymywał iluzję życia, zmuszając serce do kolejnych uderzeń i płuca do pracy. Ale jak wszystkie iluzje i ta nie mogła trwać wiecznie i Linder ze smutkiem uświadamiał sobie własną bezsilność. Wskrzesić Kro nie mógł nikt: ani lekarze, ani preparaty i sprytne urządzenia, gdyż jego ciało przekroczyło już próg, za którym życie zmienia się w wieczne milczenie śmierci.
Czujniki zapiszczały ostatni raz i zamilkły, lecz natychmiast rozległ się alarmujący pisk reanimatora. Linder chciał wstać powodowany poczuciem obowiązku, chociaż wiedział, że nie jest w stanie pomóc Jasnej Wodzie. Chciał wstać i nawet uniósł się lekko, lecz nagle ogarnęła go dziwna senność, zwalając z powrotem na leżankę. W zasadzie nie było w tym nic dziwnego – nie spał już trzecią dobę i czuwał tylko dzięki lekarstwom.
Sygnał alarmu ucichł, w sekcji medycznej zapanowała cisza przerywana tylko pochrapywaniem Lindera. Minęło pięć minut, dziesięć i obok jednego z kontenerów pojawiła się naga sylwetka – chudy, niewysoki siwiejący człowiek. Kontenery były zamknięte na głucho, a jednak siwy bez trudu przesunął pokrywę. Jedna trumna była teraz pusta.
Nie zamykając jej, siwy bezdźwięcznie przemknął ku reanimatorowi, postał przy nim chwilę, spoglądając to na martwą twarz Jasnej Wody, to na monitory przecięte płaskimi liniami. Wyglądało, jakby czekał na nagły impuls lub dźwięk mówiący, że Kro jeszcze żyje, jednakże czujniki milczały, a na ekranach nie było ani fal, ani poszarpanych krzywych. Wzruszył ramionami i burknął:
– Wybacz, ale to wyjątkowo sprzyjający przypadek.
Z tymi słowami zaczął uwalniać martwe ciało od przyssawek reanimatora. Potem przeniósł je do trumny, uniósł rękę w pożegnalnym salucie i zamknął pokrywę.
Nie zrobił ani jednego ruchu, by dostać się do reanimatora, po prostu nagle znalazł się wewnątrz przezroczystego sarkofagu. Przyssawki, kable i rurki natychmiast znalazły się na swoich miejscach. Pisnął wokoder jednego z czujników, po nim drugi i trzeci, ożyły linie na monitorach – najpierw pojedyncze drgnienia, potem zdecydowane równe zygzaki. W tym samym czasie człowiek w reanimatorze uległ zmianie: skóra przybrała brązowawy odcień, szare włosy poczerniały i nabrały blasku, przybyło mięśni, kończyny wydłużyły się, znikła prawa dłoń, a na jej miejscu pojawił się zalany witasprejem kikut. Teraz wyglądał kropka w kropkę jak Kro Jasna Woda, miał takie same niezagojone rany, złamania i oparzenia. Lecz jego serce biło pewniej i mocniej, pierś unosiła się i opadała w rytm równomiernego oddechu, jakby lecznicze roztwory wtłaczane przez reanimator, elektrostymulacja i promieniowanie zaczęły działać: bez wątpienia żył. Może mu się nawet poprawiało.
Ocknąwszy się z krótkiego snu, Sigurd Linder z radosnym niedowierzaniem wbił wzrok w przyrządy. W tej samej chwili siedzący na mostku Paul Corcoran poczuł chęć odwiedzenia sekcji medycznej tak potężną, nieprzezwyciężoną i nieoczekiwaną, że aż po kręgosłupie przebiegł mu zimny dreszcz. Wstał, kiwnął głową do Ba Lina, wyszedł na korytarz, minął mesę z wiszącym na ścianie portretem komodora Litwina i przestąpił próg sekcji medycznej. Wpatrzony we wskazania czujników i taniec linii na monitorach Linder się odwrócił.
– Dobra wiadomość, kapitanie! Kro wraca do życia... W każdym razie jego stan się stabilizuje.
– Silne chłopy z tych Indian – wymamrotał Corcoran i zrobił krok w stronę sarkofagu. – Synowie Manitou, leśne wilki, bizony prerii... faata nie dadzą im rady. Prawda, Kro?
Kro nie zaprotestował ani jednym słowem – leżał nieruchomy w pajęczynie przewodów i rurek.
– Wie pan, sir – ze skruchą w głosie powiedział Linder – o mało nie usnąłem. Tak na sekundę... Przywidziało mi się, że Kro... no, rozumie pan... że czujniki ucichły, na monitorach płaskie linie i sarkofag dzwoni... A ja nie mogę się ruszyć. Ani ręką, ani nogą!
– To pewnie halucynacje spowodowane zmęczeniem. Musisz się wyspać, Sigurdzie – powiedział Corcoran, patrząc na twarz człowieka w reanimatorze. Potem schylił się i szepnął cicho: – Witaj z powrotem. Ajt t’tesi...
Wargi Jasnej Wody drgnęły i Corcoranowi wydało się, że to uśmiech.