Brett Halliday
Celem jest Mike
Przełożyła Bożena Andrzejak
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1992
Tytuł oryginału Target: Mike Shayne
Redaktor Wiesława Bero
Ilustracja Radosław Dylis
Opracowanie graficzne PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
Copyright © 1959 by Brett Halliday
Copyright © for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1992
Printed and bound in Great Britain
Wydanie I
ISBN 83-85432-69-8
- Kto to był? Powiedz nam, kto to był, młoda damo. Nie będziemy tu przecież stali przez całą noc - napadł na nią Painter.
Lucy przepchnęła się przez tłum. Przyciągnęła dziewczynę łagodnie do siebie i starała się uspokoić ją.
- Przestań histeryzować, słyszysz, co do ciebie mówię? - warknął Painter. - Ten młody chuligan zginął w czasie popełniania przestępstwa. Albo chciał podłożyć bombę, albo chciał ukraść samochód. Powiedz wszystko, co wiesz na ten temat, jeśli nie, to muszę cię ostrzec, że...
- Petey - odezwał się Shayne zirytowany. - Wiesz, ty nie tylko jesteś wszawym człowieczkiem, jesteś wszawym gliną.
1.
Bram Clayton wziął papierosa z paczki, którą podsunął mu strażnik.
- Widzę, że spieszy ci się, aby stąd wyjść - powiedział strażnik, podając ogień. -1 trudno mieć ci to za złe. Ale skoro spędziłeś z nami trzynaście lat, to chyba nie zrobi ci różnicy te parę minut.
Clayton zaciągnął się głęboko i powoli zaczął wypuszczać dym. Wiedział, że zanim zdąży wypalić tego papierosa, będzie już wolnym człowiekiem.
- Nie ma sprawy - odpowiedział.
- Wcale nie sprawi mi przyjemności ta rola. Gdybym tylko mógł być pewien, że więcej tu nie wrócisz, to chętnie zabrałbym cię do najbliższego baru i postawił ci kolację. Ale niestety większość z was wraca, wiesz o tym, tak samo jak ja. Jest szansa, że znowu cię zobaczę.
- Nie mnie, szefie. Ale jeśli będziesz w Miami, to zadzwoń do mnie. Wtedy pozwolisz, że ja postawię ci jednego.
- Mam nadzieję, że masz rację - powiedział sceptycznie strażnik. - W końcu masz wyższe wykształcenie, a twoje testy są dużo powyżej średniej. Dobrze by było, gdybyś choć część swej inteligencji wykorzystał w lepszej sprawie i zachował czyste ręce.
Clayton miał trzydzieści osiem lat. Lekko siwiejące na skroniach włosy i kurze łapki w kącikach szarych oczu sprawiały, że jego uśmiechnięta twarz wzbudzała zaufanie.
Specjalnością Claytona były rabunki i napady z bronią w ręku. Podstawą jego sukcesów było staranne planowanie i organizowanie pracy. Wymagało to kunsztu aktorskiego, aby wcielić się w posłańca z Western Union, elektryka, sprzedawcę gaśnic, a nawet przy jednej z okazji w kontrolera bankowego. Tym zamiłowaniem do teatralnych sztuczek zapracował sobie na przezwisko „Aktor”.
I tym razem nie miał żadnych trudności z przekonaniem strażnika o swoich najszczerszych intencjach powrotu na łono społeczeństwa.
- Bardzo dużo o tym myślałem i nie mam zamiaru stykać się z facetami, którzy opuścili to miejsce. Chcę znaleźć jakąś uczciwą robotę. Bibliotekarz pozwolił mi wyciąć parę ogłoszeń o pracę.
Wyjął drogi portfel ze świńskiej skóry, który czekał na niego przez te wszystkie lata w depozycie. W środku, obok przysługujących mu pięćdziesięciu dolarów więziennej wypłaty, było kilka wycinków z Miami Daily News. Jakaś restauracja poszukiwała kogoś do bufetu, było też parę propozycji dla pomocy kuchennych, a wszystko to za bliżej nieokreślone wynagrodzenie. Ogarnęła go wściekłość; Bram Clayton jako pomoc kuchenna. Owszem, mógłby pomagać nawet w kuchni pod warunkiem, że chodziło o niską, chętną blondynkę.
Strażnik oddał mu wycinki, nie zastanawiając się dłużej nad szczerością intencji Claytona.
- Przeglądałem twoje papiery - odezwał się po chwili. - Zauważyłem, że trzy razy starałeś się o zwolnienie warunkowe, ale wszystkie twoje prośby zostały oddalone. Chyba wiesz, dlaczego. Nie miałeś żadnej pracy, która by na ciebie czekała. A raczej nie ma zbyt wielu przyzwoitych obywateli, którzy czekaliby na szansę zatrudnienia warunkowo zwolnionego. Wiem, że to cholerne błędne koło, ale przy obowiązującym prawie nie ma innego wyjścia. Masz ciężką przeprawę przed sobą, Clayton. No i najważniejsze. Gdybyś miał tu wrócić, to zapewniam cię, że drugi raz będzie o wiele gorszy. Miej to na uwadze.
- Zapamiętam, szefie - szybko odpowiedział Clayton. - Wcale nie musisz mi udowadniać, że powrót tutaj wcale nie byłby przyjemny. Wiem, że muszę zacząć od początku, zanim nie zdobędę paru przyzwoitych referencji. A poza tym, to chciałbym powiedzieć, że nie mam pretensji o to warunkowe zwolnienie ani do ciebie, ani do nikogo innego tutaj. Naprawdę tak myślę.
Strażnik dalej wydawał się nie wierzyć Claytonowi, chociaż wolałby nie mieć racji. Podali sobie ręce. Strażnik życzył mu szczęścia, tak samo jak trzech jego kolegów, towarzyszących Claytonowi do wyjścia. Jeden z nich otwierając małą furtkę, odezwał się z drwiną w głosie:
- Będziemy trzymać dla ciebie miejsce, Aktor. Clayton pozostał niewzruszony.
- Ja wychodzę, a ty tu zostajesz. Może się mylę, ale wydaje mi się, że to ty jesteś w gorszej sytuacji, więc życzę szczęścia.
Strażnik próbował coś odpowiedzieć, ale Clayton uprzedził go.
- Innym razem, teraz spieszę się, bo mam randkę.
Poczekał, aż usłyszy trzask zamykającej się zasuwy, która oddzieliła go od strażników. Wziął głęboki oddech i ze zdziwieniem zauważył, że powietrze niczym się nie różni od tego wewnątrz. Minął czekający autobus i ruszył w kierunku kafeterii po drugiej stronie ulicy. W zasadzie nie miał ochoty na kawę ani nic innego. Chciał jedynie udowodnić sobie, że od teraz może zrobić, cokolwiek przyjdzie mu do głowy.
Wiedział, że jego wygląd świadczy o tym, gdzie spędził parę ostatnich lat. A także to, że wszyscy to dostrzegą. Zresztą, trudno by tego nie zauważyć.
Ubranie uszyte w więziennych warsztatach przedstawiało się żałośnie. Za wąska marynarka opinała jego szerokie i silne ramiona. Na razie musiał pogodzić się z zażenowaniem i niewygodą, dopóki nie będzie mógł sobie pozwolić na coś lepszego. Nastąpi to tak szybko, jak szybko zdobędzie pieniądze. Aby zaś zdobyć pieniądze, musiał zdobyć rewolwer.
Bram okłamał strażnika. Nikt na niego nie czekał. Nie miał żadnej randki, bo nie miał żadnej dziewczyny. To następna sprawa, która musi poczekać do czasu, aż zdobędzie pieniądze.
Rodzice Claytona zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miał dwa miesiące, i całe swoje dzieciństwo spędził w rodzinach zastępczych. Były chwile w ciągu tych lat spędzonych za kratkami, że czuł się bardzo osamotniony. I właśnie wtedy miał ochotę napisać do którejś z opiekunek z nadzieją, że otrzyma odpowiedź. Ale postanowił nie robić nic tak dziecinnego. W końcu zawsze sam sobie radził i to całkiem nieźle. A teraz już chyba trochę za późno, aby zacząć liczyć na innych ludzi. W czasie pobytu w więzieniu nie dostał więcej jak pół tuzina listów i wszystkie trzymał w portfelu. Włącznie z tym, który dostarczono mu przez pomyłkę.
- Clayton! - usłyszał wołający dziewczęcy głos. - Bram Clayton!
Był tak zaskoczony, że na chwilę zapomniał o kontrolowaniu swej twarzy. Przez moment wyglądał na autentycznie przerażonego.
Głos dochodził z czterodrzwiowego dodge’a, zaparkowanego tuż przed barem.
Kobieta wychylała się przez okno po stronie kierowcy. Wydawało mu się, że widzi ją po raz pierwszy. Miała około trzydziestki, może trochę mniej. Blond włosy wymykały się spod małego, czarnego kapelusika. Clayton nie mógł zobaczyć jej figury, ale na pierwszy rzut oka wyglądała na taką, która może w przejrzystym stroju pozować do kalendarzy tak cenionych przez jego kumpli z drugiej strony muru.
Dziewczyna roześmiała się.
- Spokojnie - powiedziała niskim, gardłowym głosem. - Nie mam zamiaru posłać cię tam z powrotem.
Odzyskując pewność siebie, podszedł do samochodu.
- Wybacz mi moją reakcję, ale nie spodziewałem się komitetu powitalnego - powiedział.
- Zgaduję, że mnie nie poznajesz - zauważyła rezolutnie.
- Nie. Dlaczego? Oczywiście, że cię poznaję. Faktycznie, nie pamiętam twojego imienia, ale jeśli dasz mi kilka minut, to na pewno sobie przypomnę.
- Nie przejmuj się, będziesz miał wystarczająco dużo czasu. Bardzo jestem ciekawa, ile to potrwa? A tym czasem może mogę cię gdzieś podwieźć? - spytała.
- Gdybyś mogła podrzucić mnie do miasta, byłbym ci bardzo wdzięczny - odpowiedział uprzejmie Clayton.
Dotknął lekko samochodu, to był ostatni model. Zszedł z linii produkcyjnej w tym samym czasie, kiedy odrzucono jego trzecią prośbę o zwolnienie warunkowe.
Czytając popularne magazyny, mógł być na bieżąco w sprawach mody i samochodów.
Otwierając drzwi zauważył, że dziewczyna nosi luźną, czarną sukienkę. Pasowała jej tak samo jak jemu jego więzienny garnitur. Ale w jej przypadku to nie raziło. Sukienka zjeżdżała jej z kolan, ukazując kształtne uda. Clayton próbował nie patrzeć na jej nogi, ale to był zbyt duży wysiłek dla faceta, który widzi pierwszą kobietę z krwi i kości od trzynastu lat.
Dziewczyna uśmiechnęła się znowu.
- Może jak wstanę, będzie ci łatwiej przypomnieć sobie?
- Nie, nie - powiedział pospiesznie. - Pamiętam cię. Twoje imię mam dokładnie na końcu języka.
- Nie. Chcę być w porządku.
Wyszła z samochodu, ucinając dalszą dyskusję. Podeszła do przeciwległego krawężnika, obróciła się i wróciła do samochodu. Stała tak przez chwilę.
Zauważył, że sukienka dotykała jej ciała tylko w trzech miejscach, ale za to bardzo wyraźnie. Clayton poczuł, jak wysychają mu usta, kiedy usiadł na swoim miejscu, cały płonął.
- No i co, masz jakiś pomysł? - zapytała.
- Jeszcze nie - odezwał się zachrypniętym głosem.
- W takim razie spróbuję ci pomóc. - Usłyszał jej głos tuż obok.
Położyła mu rękę na karku i delikatnie pogładziła, jednocześnie wpijając się w jego usta. Clayton poczuł szum w uszach, jakby nagle znalazł się wśród huczących fal. Odsunęła się delikatnie i powiedziała:
- Trzynaście lat to długo, więc nie musisz mieć pretensji do siebie, że mnie nie pamiętasz. Wiedziałam, że dzisiaj wychodzisz. Czekałam od rana. Najpierw wyszło kilku strażników z nocnej zmiany, ale żaden nie wyglądał jak Bram Clayton, którego kiedyś znałam. Potem wyszło dwóch więźniów, ale jeden był za mały, drugi za stary. A potem wyszedłeś ty i wyglądałeś tak, jak powinieneś. - Dziewczyna zamyśliła się na chwilę. - Wiesz, ciągle pamiętam parę słów po hiszpańsku, których się wtedy nauczyłam. Chciałbyś może je usłyszeć?
- Mexico City! - wykrzyknął.
- Oczywiście - powiedziała zadowolona. - Waśnie zrobiłeś First National Bank w Orlando. Na ile wtedy ich zrobiłeś Clayt?
- Nie przypominaj mi tego. Zapłaciłem za to. Lepiej zmieńmy temat. Mary? Nie, Miriam. Tak, Miriam Moore - przypomniał sobie.
- Clayt, jesteś cudowny. Zmieniłam się? - zapytała z kokieterią w głosie.
- Dziecinko - powiedział gorliwie - zrobiłaś postępy.
Ciągle nie mógł sobie jej przypomnieć. Pamiętał tylko, że zabrał ze sobą do Mexico City jakąś młodą dziewczynę. Wydawało mu się, że ta w Mexico City miała ciemne włosy.
- Zmieniłaś kolor włosów? Do twarzy ci w tym jasnym kolorze.
- O Boże, Clayt, pamiętasz? Byłam wtedy taka młoda. Byłam naprawdę załamana, kiedy cię aresztowali. Byłam pełna romantycznych pomysłów. Miałam... zresztą nieważne. To było dawno temu.
- Nigdy do mnie nie napisałaś. Zmarszczyła brwi.
- Chciałam. Długo zastanawiałam się nad tym. Wiedziałam, że niewiele dla ciebie znaczyłam. Poza tym nie chciałam ci utrudniać, na wypadek, gdyby miało ci to przypomnieć te fajne chwile, które razem spędziliśmy.
„Coś kręci. Jakie chwile?” - pomyślał Clayton. Ale brzmiało to obiecująco, poza tym kto by oczekiwał od kobiety, aby zawsze mówiła prawdę. Po co zaglądać darowanemu koniowi w zęby, skoro jest tyle przyjemniejszych miejsc do oglądania? Marzenia o takich chwilach wypełniały mu puste dni w więzieniu i nie raz powstrzymywały go od dzikich napadów furii. A teraz marzenie zaczęło nabierać całkiem realnych kształtów. I to całkiem niczego sobie. Dotarło do niego, że ma teraz mnóstwo czasu na to wszystko, o czym marzył za murami.
- Clayt, czy nie miałam racji nie pisząc? - zapytała z niepokojem w głosie. - Cały czas powtarzałam sobie, że byłam tylko przygodą w twoim życiu i to niezbyt istotną. Byłam nikim dla ciebie. A poza tym nie potrafiłabym udawać, że te wszystkie noce spędziłam sama w domu, bo to nie miałoby sensu, prawda? A teraz mam zamiar skończyć z przeprosinami.
Przywiozłam ci parę rzeczy.
Uklękła na siedzeniu i otworzyła leżącą z tyłu walizkę. Położył rękę na jej plecach, zupełnie nie zwracając uwagi na walizkę.
- Nie, nie teraz, Clayt - przerwała mu. - Wiedziałam, że dadzą ci jakieś kiepskie ubranie i chyba miałam rację. Nie jestem pewna, czy możesz ten garnitur oddać Armii Zbawienia, mają tam chyba trochę lepsze. - Popatrzyła krytycznie na jego strój. - Nie wiedziałam, jaki rozmiar nosisz, więc przywiozłam ci dwa różne.
Wyciągnęła z walizki kilka sportowych koszul w jaskrawych kolorach. Była to przyjemna odmiana po bezbarwnych uniformach więziennych.
- Myślę, że ta będzie dobra - powiedziała, wybierając jedną z nich. - Tamte dwie będą za duże.
- Jesteś prawdziwym skarbem - powiedział zachwycony.
Zaciekawiony, co jeszcze przywiozła, zajrzał głębiej do walizki. Znalazł dwie pidżamy w równie jaskrawych kolorach. Miriam uśmiechnęła się do niego lekko zażenowana.
- Wiem, Clayt, zachowałam się jak idiotka. Ale jeśli masz jakieś inne zobowiązania, to nie będę miała żadnych pretensji. Po prostu wydawało mi się, że nie jesteśmy sobie zupełnie obcy. Nawet jeśli miałeś problemy, aby od razu przypomnieć sobie moje imię.
Dopiero teraz naprawdę zainteresował się, jakie jeszcze niespodzianki zawiera walizka.
Było ich kilka. Znalazł butelkę burbona, karton papierosów i pół tuzina wspaniałych kanapek. Był tam jeszcze pakunek starannie owinięty gazetą. Kiedy go dotknął, poczuł znajomy dreszczyk, rozchodzący się po całym ciele. Miał rewolwer. Uśmiechnął się, zadowolony.
- Miriam, kochanie, ty chyba potrafisz czytać w myślach.
Nabrał ochoty, żeby zabrać się do odkrytego przed chwilą burbona. W ostatniej chwili przypomniał sobie o dobrym wychowaniu i zaproponował jej drinka.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Ty pierwszy - powiedziała.
Ochoczo zabrał się do opróżniania butelki. Zakrztusił się tym niespodziewanie mocnym napojem i odrobina burbonu popłynęła mu po brodzie. Miriam roześmiała się.
- Nie musisz być tak zachłanny. Myślę, że będą mieli kilka butelek w najbliższym sklepie.
Clayton poczuł się nagle zawstydzony, nie wiedząc czemu. Oddał jej butelkę i zaczął ściągać marynarkę i rozpinać guziki koszuli. Chętnie pozbywał się tego ostatniego prezentu od hojnych przedstawicieli władz stanu Floryda. Miriam zakorkowała butelkę i odstawiła na podłogę, żeby podać mu koszulę.
- Nie kupiłam ci spodni, ale możemy zatrzymać się w mieście i znaleźć coś odpowiedniego.
- Nie, nie musimy tak się spieszyć - powiedział Clayton.
Przysunęła się bliżej do niego.
- Pozwól, że ci pomogę - powiedziała, sięgając ręką w kierunku jego ramienia i zanim zdążył ją objąć, zaczęła zapinać jego nową koszulę. - Wszystko w odpowiednim czasie, Clayt.
- Oczywiście - odpowiedział, starając się nadać obojętny ton swojemu głosowi.
- Dokąd jedziemy?
- Niedaleko stąd jest motel. Żonaci mężczyźni wychodząc z więzienia, zwykle tam spotykają czekające na nich żony. Nie zameldowałam się jeszcze. Nie wiedziałam, czy będę jedyną osobą czekającą na ciebie.
Wybuchnął śmiechem.
- Nie sądzę, żeby zameldowanie się zajęło nam dużo czasu. Myślę, że mam ochotę na odrobinę tego wspaniałego burbona. Podaj mi butelkę.
Znowu w ostatnim momencie przypomniał sobie, żeby i jej zaproponować i znowu z uśmiechem odmówiła. Tym razem rozkoszował się trunkiem, pijąc powoli. Pomogło mu to nieco rozładować emocje, narastające przez ostatnie parę minut.
- Co wy sobie wyobrażacie? Co tu robicie? - usłyszał szorstki głos, dochodzący od strony chodnika.
Clayton powoli oderwał się od butelki i najpierw ją zakorkował, a potem odwrócił głowę. Na zewnątrz stał gliniarz. Pierwszym odruchem było zapytać, jakie to prawo łamie, pijąc w samochodzie zamiast w jakiejś knajpie. Przyjemne ciepło, rozlewające się po jego ciele, zniknęło nagle i bezpowrotnie.
Dziewczyna przywiozła mu parę kanapek i butelkę, ale także przywiozła mu rewolwer. Jeżeli nie będzie absolutnie czarujący, to jego dopiero co odzyskana wolność może nie trwać zbyt długo. Wysiadł z samochodu, aby gliniarz nie uległ pokusie i nie zajrzał do otwartej walizki.
- Zdaję sobie sprawę, że zachowuję się jak dzikus - powiedział z rozbrajającym uśmiechem. - Ale to fałszywe wrażenie. Znalazłem się na ulicy pierwszy raz po bardzo długim czasie. Zostałem właśnie zwolniony i to nie warunkowo, mogę pokazać papiery. Moja cudowna żona przywiozła mi butelkę, żebym mógł się ucieszyć. Był pan świadkiem mojego pierwszego drinka po długich i suchych trzynastu latach.
Podniósł butelkę i pokazał policjantowi, jak niewiele płynu z niej ubyło.
- Jestem dziś w cholernie dobrym nastroju i chętnie zaproponowałbym panu drinka, ale przypuszczam, że...
- Nie, dziękuję - odpowiedział gliniarz. Jego spojrzenie zatrzymało się na Miriam, która uśmiechnęła się słodko. - Radzę wam szybko stąd znikać. A ty ubierz się. - Wskazał na porozpinaną koszulę Claytona.
- Ależ tak, oczywiście - zgodził się Clayton. - Właśnie się przebierałem.
Gliniarz pokręcił głową z dezaprobatą, gdy Clayton wrócił do samochodu. Miriam włączyła silnik i odjechała szybko.
Clayton przeklinał wściekle. Wyraził dość dobitnie, co najchętniej zrobiłby temu i wszystkim innym gliniarzom.
- Chyba nie pozwolisz takiemu gnojkowi popsuć sobie humoru? - odezwała się Miriam, kładąc mu rękę na kolanie. - Jak myślisz, ile on może zarabiać tygodniowo? Nie brał tej cholernej roboty dla przyjemności. W związku z tym musi się wyładowywać na innych. Poza tym, całkiem nieźle sobie z nim poradziłeś.
- Uczyli nas, żeby być uprzejmym dla gliniarzy - powiedział z drwiną w głosie.
- Jak tylko pójdziesz do jakiegoś porządnego fryzjera i będziesz miał jakieś ludzkie portki, to nie będziesz już wyglądał jak facet, na którym można się wyżyć. Zresztą, może on miał rację. Chyba faktycznie powinniśmy opuścić ten okręg, zanim zatrzymamy się na kolejnego drinka.
Jego nastrój zmienił się zdecydowanie; objął jej ramiona i powiedział:
- Bądź rozsądna, kotku. Miałem wystarczająco długi okres abstynencji.
- No dobrze, tylko zaczekaj, aż zatrzymam samochód. Nie sądzę, żeby ten cholerny gliniarz ucieszył się z ponownego spotkania z nami. A ja nie chciałabym wylądować w rowie.
Miriam wjechała w zakręt i zaparkowała przed motelem.
2.
Clayton sięgnął po papierosa. W otaczającej ciszy słychać było tylko lekki szmer włączonej klimatyzacji i dochodzące z daleka odgłosy przejeżdżających z rzadka samochodów. Obok niego spała Miriam, przykryta cienkim prześcieradłem.
Spojrzał na stojącą obok łóżka butelkę. Ocena jej zawartości wypadła całkiem pozytywnie. Powinno wystarczyć na parę godzin, a gdy zajdzie potrzeba, wyśle dziewczynę, by postarała się o następną. Clayton nie zamierzał ruszać się stąd przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny, jeżeli nic go do tego nie zmusi.
Zapalił zapałkę. Dziewczyna poruszyła siej i usłyszał jej zaspany głos.
- Clayt?
- Tak, złotko?
- Mnie też daj.
Podał jej dopiero co zapalonego papierosa i sięgnął po następnego dla siebie.
Miriam oparła się na łokciu i podciągnęła zsuwające się prześcieradło.
- Cieszysz się, że wyszedłeś z więzienia? - spytała naiwnie.
- O tak. I to z wielu powodów.
- Nie chciałabym, żeby ci się to znowu przytrafiło. Odrzucił prześcieradło, szukając jej ciała. Drgnęła lekko pod jego dotykiem i uśmiechnęła się.
- Clayt, nie nadrobisz trzynastu lat w ciągu jednej nocy.
- Mimo wszystko mogę spróbować. Wiedział jednak, że ona ma rację. Nie musi się spieszyć. W końcu ma przed sobą całe życie.
- Tak, mam też parę innych rzeczy do nadrobienia - powiedział i sięgnął po butelkę. - Chociażby to, że chętnie posłucham o tym, co robiłaś od czasu, kiedy nasze drogi rozeszły się. Ostatni raz widziałem cię w Mexico City.
- W porządku, ale zanim zaczną opowiadać, muszę cię uprzedzić, że to długa i nudna historia. Po wyjeździe z Meksyku byłam w paru miejscach, a potem wyszłam za mąż. Moje małżeństwo było pomyłką od początku do końca. Nie lubię do tego wracać. Kiedy odeszłam od męża, zajmowałam się różnymi rzeczami. Byłam stewardesą, recepcjonistką, hostessą. No wiesz, te wszystkie historie, gdzie trzeba mieć odpowiednie wymiary i nic ponad to. No i oczywiście musisz się ciągle idiotycznie uśmiechać. Gdzieś po drodze byłam związana z tak zwanym ”wielkim” człowiekiem z południowej Kalifornii. Kiedyś opowiem ci o tym. Tak naprawdę, to był tylko jeden człowiek, który się liczył. Ale on za bardzo przejmował się tym, co robił, i już nie żyje.
Clayton poczuł nagle ogarniające go uczucie zazdrości i wściekłości. Nie miał żadnego prawa do niej, tak jak i ona do niego. Tyle tylko, że ona żyła w normalnym świecie, używając życia, a on nie mógł nic zrobić w tym czasie.
Wstał gwałtownie z łóżka, wziął butelkę i ciągle wściekły odezwał się.
- No dobra, a teraz powiedz mi, po co ten cały dzisiejszy cyrk?
Odwróciła się leniwie w jego stronę.
- Jaki cyrk, o czym ty mówisz?
- O czym? A ubranko, kanapeczki, burbon, no i rewolwer? Co wcale nie znaczy, że mam coś przeciw temu. Wręcz przeciwnie, świetnie się spisałaś.
- To znaczy, nie wierzysz mi, że niecierpliwie na ciebie czekałam przez te wszystkie lata?
- Dziecinko, nie sądzę, abyś czekała niecierpliwie na cokolwiek i kiedykolwiek. Usłyszałaś, że wychodzę. Kiedyś zrobiłem pieniądze i zrobię je w przyszłości. Może myślałaś, że jak pierwsza ustawisz się w kolejce, to i tobie się trafi. Ale to nie wszystko, jest coś jeszcze, prawda?
- Naprawdę dużo myślałam o tobie. - Starała się ciągle uśmiechać. - I wcale nie dbam o to, czy mi wierzysz. Faktycznie, nie jechałabym w takim upale tylko po to, żeby zobaczyć, czy bardzo się zmieniłeś. Mam świetny pomysł i myślę, że to jest coś w sam raz dla ciebie. - Usiadła na łóżku, zapominając o prześcieradle. - Dwieście tysięcy dolarów i bardzo małe ryzyko.
- Bardzo chętnie wysłucham szczegółów. Tylko nie rozpraszaj mojej uwagi - powiedział, wskazując prześcieradło.
- O, przepraszam - podciągnęła prześcieradło pod brodę. - Domyślasz się, że spodziewam się połowy dla siebie. Pomysł jest mój, a ty nie mógłbyś zorganizować tego w tak krótkim czasie. Poza tym masz opinię faceta, z którym można się dogadać, pomyślałam więc, że mogę zaryzykować i powiedzieć ci. - Podała mu dopalonego papierosa i kontynuowała podekscytowana. - Facet nazywa się Blackstone i zajmuje się hazardem. Ma apartament na dwunastym piętrze St.
Albans w Miami Beach. Wiem, że ma zamiar zwinąć interes zaraz po zakończeniu wyścigów konnych w Hialeah, dlatego musimy się spieszyć. Z myślą o tym byłam tam kilka razy z przyjaciółmi. Nawet zawarłam znajomość z obsługą, oczywiście bardzo ostrożnie. Jeśli trzeba, też potrafię odegrać jakąś rolę.
- W porządku, ale gdzie widzisz te dwieście tysięcy?
- Domyślam się. W tych dwu pokojach bardzo dużo się dzieje. Poker i kości.
Zanim Blackstone otworzył ten przybytek, wszyscy gracze lecieli do Hawany i wracali następnego dnia na wyścigi. Teraz mają wszystko na miejscu.
- No tak, przy kościach jest zawsze sporo szmalu. A poker? Przyglądałaś się grze w pokera?
- O tak i to z wielkim zainteresowaniem. Prawie przez cały czas w puli są studolarowe żetony. Którejś nocy, gdy tam byłam, w puli było sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Krupierzy tylko rozdają karty i dzielą pulę. Za to przy kościach zarabiają na obstawianiu zakładów. Pieniądze z wpływów trzymane są w sejfie w salonie. Wiesz, codziennie jest inaczej, wszystko zależy od tego, jak dużo gotówki zostaje graczom po wyścigach. Nie ma gwarancji, że to będzie dwieście tysięcy, ale warto o tym pomyśleć.
Clayton zapalił papierosa od niedopałka. Nie miał ochoty tak od razu się z nią żegnać, szczególnie teraz, po odnowieniu znajomości. Pomyślał więc, że może zainteresować się jej propozycją chwilowo. Co prawda jej pomysł nie bardzo mu odpowiadał, ale nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak wybrnąć z tej sytuacji. Później zastanowi się nad tym.
- No i co o tym myślisz? - zapytała. Przebiegł wzrokiem wzdłuż jej ciała.
- A co mam myśleć? Chyba lepiej zrobię, jeśli zadam ci parę pytań. Jaki ruch tam mają?
- Najwięcej widziałam tam dwadzieścia dwie osoby: szesnaście przy kościach i sześć przy pokerze. Ale liczba gości się zmienia.
- Czy mają tam jakąś ochronę?
- Jest jeden facet przy drzwiach, dwóch krupierów, no i Blackstone. Ale nie sądzę, żeby nosił broń.
- Nie zakładaj z góry, że ktoś nie nosi broni, bo to zawsze jest ten skurwiel, który strzeli ci w plecy. Chcesz zatem, żebym poszedł tam, mając przeciw sobie czterech ludzi ze spluwami? Ciekaw jestem, co miałaś na myśli mówiąc, że nie ma żadnego ryzyka.
- Powiedziałam, że ryzyko jest bardzo małe. Miałam na myśli gliny. Gdyby coś poszło nie po naszej myśli, nie będą mieli o tym pojęcia. Hazard jest legalny tylko w jednym ze stanów i na pewno nie jest nim Floryda.
- Nie obawiałbym się tak bardzo glin. Myślałem o facetach, którzy chcieliby zgarnąć pulę z sześćdziesięcioma patykami. Pewnie nie mają nic przeciw temu, żeby przegrać w pokera, ale co innego oddać je tak za frajer. A ten Blackstone, o którym nigdy nie słyszałem, prawdopodobnie ma przyjaciół, którzy nie pozwolą nam tak po prostu zwiać z forsą. Wolę już mieć gliny na karku.
- Nie będą mieli pojęcia, kim jesteś. Nie namawiam cię i chciałabym, abyś wyrobił sobie własną opinię. Ale zastanów się, jak to wygląda w porównaniu z bankiem lub czymś w tym rodzaju. Policja wie, że wyszedłeś, i jeśli zdarzy się coś w twoim stylu, bez względu na to, czy to zrobisz, czy nie, zapiszą to na twoje konto. I ciągle będziesz musiał mieć dobre alibi. Nie sądzisz, że najlepiej dla ciebie byłoby wyjechać z kraju? Na tym między innymi polega mój plan. Sezon wyścigów kończy się za dziesięć dni, to znaczy w następną sobotę.
To daje wystarczająco dużo czasu na przygotowanie. W piątek w nocy odwiedzimy po raz ostatni Blackstone’a i jedziemy prosto na lotnisko... Jest szansa, że nie będzie tam żadnego faceta, który byłby wystarczająco dobry, aby próbować cię dostać. A jeśli nawet by był, to nie sądzę, by przyszło mu do głowy wysyłać kogoś za tobą do Buenos Aires. Nawet jeśliby wiedział, kogo szukać.
- Czy to znaczy, że mamy wyjechać razem? Pocałowała go delikatnie.
- Kochanie, poczekajmy, co czas pokaże. Nie chciałabym być nieuczciwa w stosunku do ciebie. Mamy dziesięć dni na podjęcie decyzji.
Przyciągnął ją do siebie tak, by nie mogła widzieć jego twarzy. Pomyślał, że te dziesięć dni może być całkiem miłą odmianą.
- Wygląda na to, że wszystko dokładnie zaplanowałaś. Jak dostanę się do środka?
- Pewnie będziesz miał swój pomysł po rozejrzeniu się. Ja myślałam, że dobrze by było, gdybyś parę dni wcześniej pokazał się tam i pogadał trochę.
Przyzwyczailiby się do ciebie i nie miałbyś problemu z wejściem w interesującym nas czasie. Znam nazwiska trzech facetów, którzy regularnie grają w kości. Jestem pewna, że są naganiaczami. Nie będziesz miał problemu w nawiązaniu konwersacji z którymś z nich. Wystarczy, że nadmienisz o chęci zagrania w stare, dobre kości. Na pewno potrafisz sobie z tym poradzić. I co ty na to?
- Wszystko w porządku, jak dotąd. Oprócz tego, że cały kapitał, jakim dysponuję, to czterdzieści dwa dolce. Pięćdziesiąt, które dostałem przy wyjściu, minus osiem za motel. To chyba nie wystarczy na długo.
Przez chwilę siedziała, nic nie mówiąc. W końcu odezwała się z westchnieniem.
- Mam półtora tysiąca, które mogę ci dać jako zaliczkę. Tylko wolałabym, żebyś był pewien, że nie stracisz wszystkiego przed piątkowym wieczorem.
- Czyżbyś miała zamiar powierzyć mi taką forsę?
- Dostanę to z powrotem, jak wszystko dobrze pójdzie.
Chociaż wcale sobie tego nie życzył, to zaimponował mu plan dziewczyny.
Pomyślał, że część tych pieniędzy musi wydać na ubranie. Przecież nie może pokazać się w tym więziennym garniturku w St. Albans czy w klubie w Hialeah.
- Wygląda niezłe. Tylko jak się stamtąd wydostanę po wszystkim?
- Wszystkie telefony na dwunastym piętrze są podłączone do jednej tablicy rozdzielczej i odchodzą jednym kablem. Musisz przeciąć ten kabel. Wystarczy jak włożysz odpowiedni uniform i powiesz, że jesteś z biura napraw. Musisz dokładnie zastanowić się, jak to zorganizować. Kiedy będziesz opuszczał ten gościnny apartament, zablokujesz drzwi na zewnątrz. Na przykład, możesz przyśrubować kawałek metalu do drzwi i framugi. Nie będą mogli ani wyjść, ani zatelefonować.
- A gdzie ty będziesz przez cały ten czas?
- Ja będę trzymać windę. W St. Albans są windy samoobsługowe.
Clayton w zasadzie nie miał zamiaru robić nic tak szalonego, ale plan był tak logiczny i prosty, że miał szansę powodzenia. Prawdą było, że najbezpieczniejszym miejscem dla niego byłby jakiś inny kraj. Właściwie mógłby użyć pieniędzy, które zaofiarowała mu Miriam. Wystarczyłoby na pokrycie kosztów podróży i mógłby się stąd szybko wynieść. Oznaczałoby to jednak, że musi rozstać się z dziewczyną. A to nie bardzo mu odpowiadało, nie chciał znowu być sam. Ta myśl zaskoczyła go. Widać długi pobyt w więzieniu rozmiękczył go.
- Wiem, że jest jeszcze wiele szczegółów do dopracowania. Ale dlaczego nie mielibyśmy tego zrobić? Najpierw kupimy ci jakieś porządne ubranie, potem nawiązałbyś kontakty z ludźmi, o których ci mówiłam, rozejrzałbyś się na miejscu. Jeśli dojdziesz do wniosku, że nic z tego nie będzie, to zawsze możemy się wycofać. A tymczasem mamy kilka dni dla siebie. Prawda?
- Tak sądzę. Na razie zatrzymamy twoje pieniądze na później. Spróbuję szczęścia z tym, co mam. Kiedyś byłem całkiem niezły w kości. Może powinienem to robić tylko z moją forsą.
Nagle jego oczy zwęziły się i pojawił się w nich jakiś błysk. Miał za sobą niejedną robotę i przygotowując je nauczył się też niejednego. Wspiął się na prawdziwe wyżyny w swej oryginalnej profesji. Plan Miriam miał coś w sobie, ale jeden słaby punkt wykluczał go, a przynajmniej wzbudzał wielkie opory Claytona. W swojej dotychczasowej praktyce zawsze miał ogólny plan i jego różne warianty. To było tajemnicą jego sukcesów. Zawsze miał dwie albo trzy możliwości ucieczki. Powinien podziękować Miriam Moore za jej dobre chęci i pieniądze i rozejrzeć się za czymś pewniejszym. Popatrzył na koniec swojego papierosa i odezwał się:
- Dwudziestu ludzi w dwu pokojach i prawdopodobnie z rewolwerami. Co prawda, nie powinni wpaść w histerię, ale jest ich trochę za dużo, żeby jedna osoba mogła wszystkich kontrolować. Przypuszczam, że ty nie masz ochoty uczestniczyć w tej części przedstawienia?
- Boże, ależ nie! Nie byłabym w stanie kontrolować nikogo. Trzęsłabym się jak liść.
- Nie bardzo mi się podoba dzielenie łupu na trzy, ale obawiam się, że będziemy musieli wziąć jeszcze jedną osobę.
- Czy jesteś pewien, że jest to konieczne?
- Nie bardzo wiem, jak mógłbym sobie poradzić sam. Ale nie musimy go brać jako wspólnika do całości. Myślę, że dwadzieścia procent załatwiłoby sprawę. - Zastanawiał się przez chwilę. - Będę musiał się rozejrzeć, ale myślę, że znam kogoś, kto by mi odpowiadał. Po tamtej stronie spotkałem takiego dzieciaka, który naprawdę zrobił na mnie wrażenie.
Wyszedł jakiś czas temu i wiem, że nie wpadł do tej pory. Może będzie wolny.
Potrzebujemy kogoś, kto bez pudła jest zdolny zastraszyć dwudziestu ludzi, w tym profesjonalistów. Ten ma coś takiego w oczach, że jest w stanie przerazić samego Franka Costello. Smith, Frań Smith, pewnie nie słyszałaś o nim.
Miriam sięgnęła po butelkę, sprawdziła poziom płynu i przechyliła ją.
Claytonowi podobał się ten widok: dziewczyna przykryta tylko prześcieradłem i popijająca z butelki. To był zdecydowanie atrakcyjny widok i dziwne, że dotąd producenci kalendarzy nie pomyśleli o tym.
- Chyba słyszałam to nazwisko - powiedziała, odrywając butelkę od ust. - Ale to raczej nie jest ten sam człowiek. Ten, o którym myślę, to płatny morderca.
- Nie byłbym zdziwiony, jeśli to ten sam. Frań zajmował się wszystkim po trochu. Jest przerażający, ale znam go dobrze i potrafię sobie z nim poradzić.
- Jeśli tak sądzisz - mruknęła niechętnie. - Czy jest coś jeszcze, co powinniśmy omówić?
Clayton miał jeszcze jedno pytanie, ale postanowił poczekać na uzyskanie odpowiedzi. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i rzekł:
- Myślę, że już dość gadania na dzisiaj.
Gdy rozmawiali o interesach, Miriam wyglądała poważnie i bezwzględnie.
Sprawiała też wrażenie dużo starszej. Teraz znowu była młodą, sympatyczną dziewczyną. Przytuliła twarz do jego ramienia i odezwała się miękkim głosem:
- Odłóż papierosa, Clayt.
Clayton pomyślał, że jest to całkiem przyjemny sposób na oderwanie się od interesów.
Znacznie później, gdy butelka była pusta i nie została żadna kanapka, Clayton poszedł do łazienki wziąć prysznic. Wrócił do pokoju i usiadł na łóżku obok dziewczyny, jedną rękę oparł o jej biodro, a drugą zabrał się do zapalania kolejnego papierosa.
- Wydaje mi się, że całkiem nieźle znasz Miami - powiedział obojętnie. - Czy Shayne ciągle jest w mieście?
- Kto? - spytała zaspanym głosem.
- Mikę Shayne, nieustraszony, nieprzekupny prywatny detektyw.
Otworzyła szeroko oczy i chociaż z powrotem je przymknęła, na pewno nie myślała już o spaniu.
- Czytałam o nim w gazetach i wtedy, i teraz, ale dlaczego pytasz?
- Bez powodu. Miałem, co prawda, małą wpadkę przez niego...
- Tak - powiedziała wolno. - Tak, to on przyłożył rękę do zapuszkowania cię, prawda? Zapomniałam o tym. Tak, ty byłeś czysty, jak zwykle, a on znalazł coś, co pomogło cię oskarżyć.
- Miał trochę szczęścia - mruknął Clayton.
- Jak zwykle.
- Wiesz, w zasadzie to nie było żadnych dowodów. Mieli tylko jednego świadka, którego mogli użyć przeciw mnie, ale to nie było w jego interesie, bo sam był w coś zamieszany. Wtedy Shayne znalazł coś na faceta i przekonał go do złożenia zeznań. Ja wylądowałem w więzieniu, a Shayne zgarnął nagrodę od zainteresowanej firmy. - Starał się mówić obojętnie, ale w jego głosie słychać było jakąś nutkę goryczy.
Miriam usiadła na łóżku i zaczęła szczotkować swoje włosy.
- Mam nadzieję, że nie wpadniesz na jakiś szalony pomysł i nie będziesz go szukał. Prawda, kochanie?
- Pewnie zdążył już wydać wszystkie pieniądze, które wtedy zgarnął. Jeśli nawet nie, to i tak wątpię, żeby miał zamiar dzielić się ze mną. Więc dlaczego miałbym go szukać?
- Clayt - odezwała się z agresją w głosie. - Posłuchaj mnie, kochanie. Wiem, że wiele historii o nim jest grubo przesadzonych. Jednak ten facet ma sporo osiągnięć na swoim koncie. Rozwiązał sprawy, w których policja kręciła się jak pies wokół własnego ogona. Możesz nazywać to szczęściem, jeśli chcesz, ja sądzę, że to jednak dużo więcej. To jest twardziel. Ma wielu poważnych wrogów, dużo ważniejszych niż ty, kochanie. Takich, którzy mają pieniądze i układy.
Niektórzy z nich nie żyją, niektórzy są w więzieniu, paru musi się ukrywać. A Michael Shayne całkiem nieźle sobie radzi.
- Złotko, wyciągasz błędne wnioski. Mam powody, żeby nie lubić skurwysyna, i to wszystko.
- Mam nadzieję. Zresztą, jeśli masz zamiar zrobić coś głupiego, to prawdopodobnie nie jestem w stanie cię powstrzymać. Tylko proszę, nie rób tego w ciągu najbliższych dziesięciu dni. A jeżeli chcesz zająć się swoimi sprawami, to zapomnij o tym, co ci mówiłam. Nadani to komuś innemu. To jest za dobry interes, żeby nawalić.
- Dlaczego sądzisz, że nawalę?
Spojrzała na niego wzrokiem, który zabijał. Pierwszy raz zauważył, że pod jej przyjemną powierzchownością kryje się zdolność do przemocy.
- Mam zamiar odebrać swój udział. Całą część, która na mnie przypadnie. Przez ostatnie lata prowadziłam dość ryzykowne życie i wiodło mi się coraz gorzej, zamiast coraz lepiej. To jest moja jedyna szansa, żeby wyrwać się z tego bagna, a na to potrzebuję pieniędzy.
- Dziecinko, przecież wiesz, że zdobędę je dla ciebie - odezwał się uspokajająco.
- Słuchaj, jeżeli to nie wypali z powodu, którego nie byliśmy w stanie przewidzieć, to w porządku. Ale jeśli zrobisz coś umyślnie, zabiję cię. Mówię poważnie i radzę ci, trzymaj się z daleka od Shayne’a.
Potrząsnął głową z wymuszonym uśmiechem.
- To są tylko twoje wymysły. Czy ty myślisz, że ja jestem nienormalny?
Nie odpowiedziała, ale z wyrazu jej twarzy było widać, że wcale nie jest tego taka pewna.
Clayton zaciągnął się papierosem, ale tym razem jego smak wydał mu się nieprzyjemny. Zachował obojętny wyraz twarzy, ale jego uczucia ujawniły się, gdy gasił papierosa. Została tylko kupka rozgniecionego z pasją tytoniu.
3.
Michael Shayne wiedział, że restauracja ”Seafarer” na Collins Avenue, położona obok nowego, dużego hotelu, będzie na pewno zatłoczona. Ale jedzenie i obsługa były tak dobre, że warto było znosić ten tłum turystów. Michael i jego schludna sekretarka często jadali tam kolację. Szczególnie, gdy mieli ku temu specjalne powody, jak na przykład zakończenie jakiejś trudnej i dochodowej sprawy. Dziś nie mieli takich powodów. Od kilku miesięcy Shayne powoli wycofywał się z interesu.
Wszystkie propozycje, jakie otrzymywał, dzieliły się na dwie kategorie. Część z nich to były rutynowe dochodzenia, z którymi poradziłby sobie średnio inteligentny absolwent szkoły korespondencyjnej. Wydawało się, że ludzie chcą płacić Shayne’owi tylko za to, by później móc powiedzieć, że zatrudnili go w jakiejś tajemniczej sprawie. Druga grupa potencjalnych klientów przychodziła do niego ze względu na reputację, jaką sobie zdobył przez te wszystkie lata pracy. Myśleli o nim, że jest nie do pokonania i jest w stanie ze wszystkim sobie poradzić, jeśli tylko otrzyma odpowiednie wynagrodzenie. I wielu z tych klientów opuszczało jego biuro szybciej niż tam wchodzili.
Michael czuł się przemęczony i stary. Kiedyś, gdy podobnie się czuł, wywieszał na drzwiach swojego biura tabliczkę z napisem ”Zamknięte”, pakował walizkę, brał trochę gotówki, wsiadał do pierwszego lepszego samolotu i wyjeżdżał tam, gdzie go do tej pory nie było. W końcu wracał po kilku dniach do Miami, odświeżony i gotowy uporać się z czekającymi na niego problemami. A jego praca była ciężka, niebezpieczna i bardzo często po prostu nudna.
Lucy Hamilton, znająca dobrze te nastroje Shayne, starała się nie przyczyniać do pogłębiania ich. Tym razem Lucy starała się poprawić jego nastrój i od tygodni namawiała go, aby wybrali się na wyścigi. Ale jej motywy były tak oczywiste, że wzbudziły jego zawzięty opór. W końcu, co za różnica, który z koni pobiegnie szybciej?
Jednak na trzy dni przed zakończeniem sezonu uległ jej namowom. Hialeah lubił najbardziej ze wszystkich znanych sobie torów. Ku swemu zdumieniu wygrał nawet w trzech z obstawionych czterech gonitw. Razem trzysta dolarów. Lucy nie grała, ale tuż przed ósmą gonitwą przeprosiła go i zniknęła gdzieś na chwilę.
Michael za namową znajomego dżokeja, który powinien mieć sprawdzone informacje, postawił pięćdziesiąt dolarów na Glory Be. Ku jego wielkiemu rozczarowaniu Glory Be przegrała o łeb z nikomu nie znaną Lucy’s Joy, za którą płacili 17 do 1.
- Czekaj, niech ja tylko dopadnę tego dżokeja. - Michael odezwał się złowieszczo, drąc swój bilet. - Całkiem nieźle mi szło przez całe popołudnie, a teraz zabieram cię na kolację. Idziemy?
- Za chwilkę - odezwała się słodko. - Muszę tylko zatrzymać się przy kasie i odebrać pieniądze, które mi się należą. Jak myślisz, jeśli nie wystarczy miejsca w moim portfelu, to czy dostanę jakąś torbę?
- Co? Nie chcesz chyba powiedzieć, że zarobiłaś na tej chabecie? - domagał się odpowiedzi.
- Ma takie sympatyczne imię, nie mogłam się powstrzymać, żeby na nią nie postawić. Trzydzieści razy siedemnaście, to chyba całkiem nieźle?
Całą drogę do restauracji robili sobie żarty z ostatnich zakładów. Shayne poczuł się dużo lepiej pierwszy raz od dłuższego czasu. Przejechał przez Collins Avenue i wjechał na parking, gdzie bez trudu znalazł miejsce dla swojego buicka. Zostawił otwarte okno, bo przy tej pogodzie samochód byłby rozgrzany jak piec po ich powrocie.
Dozorca parkingu dał mu bilet do podstemplowania w kasie restauracji.
- Dzięki - odezwał się detektyw nieobecnym głosem, biorąc jednocześnie Lucy za łokieć i poprowadził ją w kierunku restauracji.
Okno wystawowe było wyłożone pokruszonym lodem, po którym leniwie pełzały żywe homary. Zaraz przy wejściu za ladą stał Murzyn z pokiereszowanymi rękami i otwierał ostrygi i mięczaki na oczach gości, czekających na te smakołyki.
Gdy weszli do środka, George, szef restauracji przepchnął się do nich przez niewielki tłumek czekających przed wejściem do jadalni. George zarządzał restauracjami rybnymi w Miami od wielu lat, a także był starym znajomym Shayne’a. Nosił długie greckie nazwisko, którego Shayne nie był w stanie zapamiętać ani wymówić. Był niski, pulchny, ciemny i kompletnie łysy.
- Michael! - zawołał, podchodząc do wysokiego, dobrze zbudowanego, rudowłosego detektywa. - O, i pani Hamilton. Jak to się dzieje, że nigdy nie uprzedzicie mnie o tym, kiedy zamierzacie przyjść do mnie na kolację? Gdybym wiedział, mógłbym wypłynąć na morze i ryzykując chorobę morską, złowiłbym coś specjalnie dla was.
- Przecież ty nic nie złowiłeś od czasu, kiedy Coolridge był prezydentem, stary oszuście - odpowiedział mu Michael.
George wzruszył ramionami i obracając się z uśmiechem, poprowadził ich przez tłumek czekających na stoliki. Shayne usłyszał, jak za plecami szeptem wymieniano jego nazwisko. Wiedział, że kilka par oczu śledzi jego ruchy.
Ściągnął brwi i popatrzył wilkiem wokoło. Najchętniej zapadłby się pod ziemię.
To było wszystko, co mu zostało, stał się atrakcją dla turystów, pokazujących go sobie palcami. Kiedy George usunął ze stolika tabliczkę z napisem ”Zarezerwowane”, wysilił się na dowcip.
- Myślałem, że nie spodziewałeś się naszej wizyty.
- Powiem ci coś w sekrecie, przyjacielu. Jeden z kelnerów jest chory, a związki nie przysłały mi jeszcze zastępstwa. Musiałem to zrobić, dopóki nie przyjdzie nowy kelner. Poza tym, czekający na stoliki nauczą się, żeby rezerwować wcześniej. - Skinął na kelnera. - Po znajomości radzę ci spróbować pompano. Dzisiaj jest bardzo dobre. Szef kuchni pozwolił mi zrobić sos w nagrodę, że podniosłem mu pensję, która, Bóg raczy wiedzieć, była wystarczająco wysoka.
Lucy zaczęła się śmiać, gdy George odszedł.
- Lubię go. Mieliśmy dzisiaj miły dzień, prawda? - spytała, zmieniając temat.
- Tak. Może powtórzylibyśmy to jutro? Potrząsnęła przecząco głową.
- Chciałabym, żebyś zrobił sobie wakacje. Wyjedź na jakiś czas z Miami. Dobrze ci to zrobi.
- Nie mam powodów do narzekania - zapewnił ją Michael. - Nigdzie nie muszę jechać. Mam wszystko, czego potrzebuję. Mam pieniądze, mogę liczyć na twoje towarzystwo...
-1 jesteś tym wszystkim znudzony. Nieprawdaż?
- Może troszeczkę, ale to nic w porównaniu z życiem, jakie prowadzą inni ludzie. Każdego dnia może ktoś przyjść z jakąś ciekawą sprawą...
- Jeśli mówisz w ten sposób to znaczy, że jest, jak myślałam - przerwała mu Lucy. - Dobrze wiesz, że ciekawe sprawy zaczynają się zupełnie zwaczajnie. Nie chciałabym cię pouczać, ale sam wpędzasz się w taki stan. - Szybko otworzyła torebkę i położyła na stole kilka folderów biur podróży. - Nie bądź zły na mnie, Michael. Przynajmniej zastanów się nad moją propozycją, zanim definitywnie powiesz nie.
- Co, chciałabyś się mnie pozbyć? - mruknął pod nosem.
Lucy podsunęła mu menu przyniesione przez kelnera.
- Wybierz coś dla nas.
Michael zamówił ostrygi, polecane przez George’a pompano, asparagus z sosem serowym, jakiś deser o francuskiej nazwie i duży dzbanek kawy.
- Poproszę jeszcze podwójny koniak - dodał ponuro. - Szklankę wody z lodem i koniak oraz wodę mineralną dla pani.
Kelner oddalił się, zabierając menu. Shayne próbował coś powiedzieć, ale Lucy uprzedziła go.
- Nie sugeruję, żebyś jechał zaraz. I zauważ, że nie chciałabym, żebyś wyjeżdżał na długo. - Położyła swoją małą dłoń na jego ogromnej. - Dla mnie też byłoby dobrze, gdybym była przez jakiś czas sama. Ale niedługo.
- Wiem, skarbie, wiem - powiedział markotnie.
Nie odezwali się więcej, dopóki kelner nie przyniósł drinków. Lucy zrobiła małą ceremonię, wznosząc toast za Lucy’s Joy, która mogła nigdy nie wygrać żadnej gonitwy. Shayne starał się przywołać przyjemny nastrój. Ale reklamówki biur podróży ze zdjęciami ładnych dziewcząt, nartami wodnymi i eleganckimi mężczyznami leżały na stole, przypominając mu o propozycji Lucy. Może ona miała rację, może faktycznie powinien zostawić to wszystko na jakiś czas?
Na razie radził sobie i rozmawiał o zupełnie innych sprawach. Lucy prowadziła błyskotliwą konwersację, a on starał się jej dorównać. Jedzenie było wyśmienite, jak zwykle w ”Seafares”. Kelner właśnie sprzątał ze stołu, kiedy usłyszeli wybuch. Nagle cała zatłoczona restauracja zamarła na chwilę i zapadła martwa cisza. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy. Shayne podniósł kieliszek.
- Pewnie awaria jakiegoś gazociągu - skomentował.
- Wydawało się, że to było bardzo blisko. Czułam się, jak gdyby to było zaraz za moimi plecami.
- Jeśli chodzi o te wakacje. Gdzie...
Przerwał. Atmosfera w restauracji zmieniła się w jakiś dziwny sposób. Odwrócił się na krześle. Kilku mężczyzn, włącznie z George’em dyskutowało o czymś zawzięcie przy końcu baru. George nerwowo gładził swoją łysinę. Dwie osoby przy sąsiednim stoliku wstawały pospiesznie. Na zewnątrz było słychać niezwykłe ożywienie i podniesione głosy. Shayne dopił swój koniak i wstał od stołu, zadowolony, że może na chwilę zapomnieć o leżących przed nim folderach.
- Zobaczę, co się tam dzieje.
Lucy poszła za nim. Gdy byli w drodze do drzwi, do grupy wokół George’a dołączył jeszcze jeden człowiek. Był to dozorca z parkingu. Shayne zapamiętał jego twarz, mimo że nie przyglądał mu się. Był gruby i piegowaty i żuł niedopałek cygara. Waśnie podał George’owi bilet parkingowy. Mikę był wystarczająco blisko, żeby usłyszeć zmartwiony głos George’a.
- Czterodrzwiowy buick?
- Jaki buick? - spytał Shayne.
- Czy masz swój bilet parkingowy, Mikę?
- Tak mi się wydaje - powiedział, wyciągając z kieszeni swoją część. Spojrzeli na nią. Był tam ten sam numer, co na bilecie w ręku George’a.
- Chodźmy - powiedział George przytłumionym głosem. - Ktoś próbował wysadzić twój samochód.
Twarz Shayne’a zmieniła się nagle. Jego szare oczy zrobiły się lodowate, a wargi zacisnęły się w jedną wąską linię. Mikę ruszył przez zbierający się tłumek długimi susami.
Mały Grek musiał niemalże biec, by nadążyć za wysokim detektywem.
Pasaż, prowadzący do restauracji był zadziwiająco pusty, za to niewielka grupa ludzi zebrała się przy wjeździe na parking. Ludzie stawali na zderzakach samochodów i patrzyli w kierunku samochodu Shayne’a.
Shayne, przeciskając się przez tłum, zobaczył policjanta mocującego się z przednimi drzwiami samochodu. Frontowa szyba samochodu była roztrzaskana podmuchem wybuchu spod maski. Czuć było ostry, gryzący smród. Przednie drzwi od strony kierowcy były roztrzaskane. Shayne i policjant próbowali je otworzyć, ale bez powodzenia.
- Bądź ostrożny, Michael - zawołała Lucy.
Shayne, z wściekłością malującą się na twarzy, nie odpowiedział. Ktoś zrobił pułapkę z jego samochodu. Tapicerka siedzeń była poszarpana i wystawały z nich sprężyny. Bomba wybuchła za wcześnie i drugiej nie powinno być.
- O, Boże! - wykrzyknął wzburzony. - Tam ktoś jest!
- Gdzie? - zapytał policjant, zaglądając Shayne’owi przez ramię.
Przez otwarte okno było widać jakąś postać, leżącą między siedzeniami a kierownicą. Na podłodze było mnóstwo krwi. Nie było wątpliwości, człowiek w samochodzie był martwy.
4.
Michael przecisnął się między przednim zderzakiem a ścianą i wszedł w przerwę między buickiem a samochodem obok. Drzwi z tej strony dały się lekko uchylić.
Spróbował wcisnąć głowę do środka. Pod kierownicą leżał młody chłopak z krótko ostrzyżonymi blond włosami. Ubrany był w dżinsy i białą, bawełnianą koszulkę.
Jego oczy i usta były szeroko otwarte, na twarzy malowało się zdziwienie.
Ułożenie ciała wskazywało na to, że w momencie wybuchu musiał coś majstrować pod deską rozdzielczą. Jedno ramię było zaczepione o kierownicę i ciała nie dało się usunąć bez otwarcia drzwi po przeciwnej stronie.
Shayne wyszedł z samochodu i zobaczył przerażoną twarz Lucy.
- Wszystko w porządku, skarbie. Chciałbym, żebyś pojechała teraz do domu. Tu nie ma nic, w czym mogłabyś mi pomóc. Na pewno zaraz zjawi się tu Petey Painter i będzie się naprzykrzać wszystkim w okolicy. Nie ma powodu, abyśmy obydwoje musieli słuchać jego bredzenia.
- Ale co się stało, Michael? Dlaczego ktoś chciał wysadzić twój samochód? - spytała zaniepokojona.
- Pewnie mieli nadzieję, że będę w środku - próbował zażartować.
- Ale dlaczego? - powtarzała nieprzytomnie. - Przecież nie prowadzisz teraz żadnej sprawy.
Z oddali było słychać syreny nadjeżdżających wozów policyjnych.
- Już są. Założę się z tobą, że Painter nie uwierzy, że nie pracuję nad niczym. Złap taksówkę i jedź do domu. Przyjadę tak szybko, jak tylko uda mi się stąd wyrwać.
Wziął ją za łokieć i poprowadził w kierunku wyjścia z parkingu. Ostatnią rzeczą, której by sobie życzył, było to, by widziała zwłoki w samochodzie. Nie spodziewał się co prawda, żeby zemdlała na widok krwi. Obawiał się tylko, jak zareaguje, gdy dotrze do jej świadomości, że niewiele brakowało, a jego zwłoki leżałyby w samochodzie.
Ale było już za późno. Dwa policyjne samochody zahamowały tuż obok. Z pierwszego z nich wysiadł Peter Painter, inspektor policji i odwieczny przeciwnik Shayne’a. Painter był niski, starannie ubrany i miał cienkie, równo przystrzyżone wąsiki. Nosił buty z metalowymi podkówkami i kiedy szedł, ściągał na siebie uwagę wszystkich dookoła.
Shayne wyciągnął papierosy i patrzył na małego człowieka, który przeciskając się przez tłum, wyglądał jak nastroszony kogut. Painter gestem dłoni przywołał jednego z policjantów, który właśnie lawirował wśród tłumu ciekawskich.
- Pozbądź się tego tłumu - warknął do detektywa wysiadającego z drugiego samochodu. - W porządku, Moran - zwrócił się do nadchodzącego policjanta. - Gdzie są zwłoki?
Shayne usłyszał stłumiony okrzyk Lucy za swoimi plecami. Umundurowany gliniarz pokazywał w ich kierunku i Painter zobaczył Shayne’a. W jego oczach ukazał się błysk wściekłości. Rudzielec wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu i zasalutował w kierunku małego policjanta.
- Michael - usłyszał zaniepokojony głos Lucy. - Nie rozumiem, dlaczego zrażasz go, zanim zdąży wypowiedzieć słowo.
Twarz Shayne’a zrobiła się nagle poważna.
- Chyba masz rację, kochanie. Tak, on już nic nie może poradzić, że taki z niego policjant. To chyba musi być dziedziczne. Tym razem spróbuję go traktować jak normalnego faceta. Zobaczymy, może dobrze to na niego podziała.
Painter podszedł do nich, drobiąc nerwowo.
- No i co tym razem, Shamus? - wypluł z siebie. - Następny skalp do twojej kolekcji?
- Co on sobie wyobraża, Michael? - oburzyła się Lucy.
- Mówiłem ci, że to nie będzie sympatyczne spotkanie, więc nie ma sensu, żebyś musiała to znosić. - Wziął ją za rękę. - A teraz jedź do domu.
- No, zadałem ci pytanie - nalegał Painter. - Znowu wziąłeś sprawiedliwość w swoje ręce? Chyba już wiem, co tu się wydarzyło. Czym ci się naraził ten facet?
Shayne wzruszył ramionami i odpowiedział cierpliwie.
- Nigdy nie widziałem tego chłopaka, ale wygląda na to, że chciał mnie zabić.
Jeśli dasz sobie na wstrzymanie, Petey, to może uda nam się dojść do tego, co naprawdę się stało. Nie ruszałem go, czekając aż się tu zjawisz.
- Mam nadzieję, że nie. Poza tym, chciałbym ci zwrócić uwagę, żebyś nie używał przezwisk w stosunku do przedstawicieli policji. Szczególnie, gdy sam ich tak nazwałeś.
- Przepraszam pana, panie Painter - odrzekł Shayne, spoglądając potulnie na Lucy. - Postaram się pamiętać.
- No dobra, chodźmy obejrzeć, co tu mamy. To twój samochód?
- Tak.
Painter popatrzył na zniszczenia, zajrzał do środka i wstrząsnął nim lekki dreszcz, gdy ujrzał zwłoki. Szarpnął za klamkę.
- Są zablokowane - odezwał się stojący obok policjant.
- Widzę, że są zablokowane - odburknął Painter i krzyknął w stronę swojej ekipy: - Przynieście sprzęt, chyba będziemy potrzebować palnika.
Shayne, nie odzywając się, podszedł do bagażnika i otworzył go. Wyciągnął łyżkę do opon i podszedł do zablokowanych drzwi. Wcisnął ją między drzwi i naparł z całą siłą. Drzwi odskoczyły z charakterystycznym dźwiękiem rozdzieranego metalu. Samochód był otwarty.
Painter podciągnął ostrożnie nogawki spodni i przykucnął, przyglądając się zwłokom. Shayne stał z boku i patrzył w kierunku grupki ciekawskich, stojących na zewnątrz. Ujrzał Lucy rozmawiającą z grubym dozorcą parkingu. Painter prawdopodobnie za chwilę zainteresuje się nim, ale Michael miał w zwyczaju wyprzedzać policję w jej poczynaniach. Tak było i tym razem, bo Lucy przejęła od niego ten dobry nawyk.
Painter odszedł od samochodu i wytarł ręce w nieskazitelnie czystą chusteczkę.
Schował ją do kieszeni płaszcza i swoim zwyczajem zaczął kciukiem gładzić wąsy.
- Powiedziałeś, że nigdy dotąd go nie widziałeś? - spytał Shayne’a nieufnie.
- Zgadza się.
- Co prawda, mam inne zdanie na ten temat, ale powiedzmy, że to prawda. W takim razie kto go wynajął, żeby podłożyć ci bombę?
- Myślisz, że to było tak, Petey... o, przepraszam, chciałem powiedzieć, panie Painter.
- To oczywiste - odpowiedział łaskawie. - Może zauważyłeś te dwa zwisające przewody od zapłonu. W laboratorium powinni to wyjaśnić. Przypuszczam, że użył plastiku z detonatorem. Pewnie wymknęło mu się z rąk, kiedy chciał przymocować kable i wybuchło mu w twarz.
Shayne nie odezwał się, co wzbudziło zaniepokojenie małego policjanta.
- Co, może masz jakiś inny pomysł? Michael zasłonił usta ziewając.
- Nie, prawdopodobnie masz rację.
- Jeśli nie chcesz mówić, to twoja sprawa. Ale jedyna mądra rzecz, jaką możesz zrobić, to współpracować z nami albo...
Shayne dalej nie reagował na to, co mówi Painter. Ten, wściekły, odwrócił się w kierunku swojej ekipy.
- Zabierajcie się do roboty! Chcę mieć wyraźne zdjęcia zwłok w tej pozycji.
Squire - odezwał się ostro do swojego asystenta. - Kto pilnuje tego parkingu?
Squire ruszył w kierunku kłębiącego się na zewnątrz tłumu w poszukiwaniu dozorcy parkingu. Shayne wyszukał sobie miejsce, z którego mógłby swobodnie słyszeć, co Painterowi powie dozorca. Na drodze wjazdowej ciągle było mnóstwo ludzi i nie było takiej siły, która mogłaby ich ruszyć. Zresztą Painterowi to nie przeszkadzało, bo lubił mieć widownię, która podziwiałaby dzielnego oficera policji, rozwiązującego niezwykle trudny przypadek. Na parking wjechały kolejne samochody policyjne i ambulans. Podjechała również taksówka, z której wysiadł Tim Rourke, cyniczny, rozczochrany dziennikarz z Daily News.
Tim przecisnął się przez tłum i minąwszy policjantów, podszedł do Shayne’a.
Popatrzył na wrak samochodu i leżące w nim ciało.
- Widzę, że jesteś jeszcze w całości, Mikę - zauważył i przesunął swój kapelusz na tył głowy. - Miałeś trochę szczęścia.
- Zamknij się. Chcę usłyszeć, o czym rozmawiają.
- Gdzie zazwyczaj jest twoje miejsce? - zapytał Painter, gdy dozorca skończył podawać swoje personalia.
- No tam, przy wejściu - powiedział, mieląc w ustach niedopałek cygara. - Większość czasu spędzam właśnie tam.
- Powiedz nam, jak wygląda procedura.
- Pro... co? Aha, załapałem, to znaczy bilety parkingowe. No... to jedną część zostawiam za wycieraczką, a drugą oddaję gościom. Stemplują im to w restauracji. Kiedy wyjeżdżają z parkingu, to jak ktoś nie ma stempla, to płaci.
Bo nie trzeba jeść w ”Seafarer”, żeby korzystać z parkingu, ale bezpłatny jest tylko dla tych, którzy korzystają z restauracji.
- Czy ktoś mógłby dostać się na parking nie zauważony?
- O tej porze jest największy ruch, a ja nie mam oczu dookoła głowy, więc jest to możliwe. O tam, z tyłu parkingu.
Painter, przygryzając wargi, odwrócił się i przyglądał się ścianie otaczającej parking. Ściana sięgała wysokości ramienia. Chłopak mógł ją całkiem łatwo przeskoczyć i niezauważony dotrzeć do zaparkowanego nie opodal buicka. Albo mógł wejść z kimś, kto akurat szedł do swojego samochodu.
Fotografowie policyjni i reporterzy skończyli właśnie swoją robotę.
Sanitariusze podnieśli nosze i skierowali się do ambulansu. Spod prześcieradła widać było znoszone dżinsy i biało - brązowe buty. Shayne przyjrzał się im uważnie i stwierdził, że zelówki są mocno poprzecierane.
- Przyjrzyj mu się dobrze - powiedział Painter do dozorcy. - Czy nie widziałeś go wchodzącego tutaj?
Dozorca zbladł. Przeciągnął ręką po włosach i potrząsnął głową.
- No, odpowiadaj. Widziałeś go kiedyś? Czy zauważyłeś go wcześniej czy nie?
- Nie - odpowiedział cicho dozorca. Painter kazał nakryć zwłoki i odezwał się do swego asystenta.
- Znaleźliście coś w kieszeniach?
- Nic, co by pomogło w identyfikacji - odpowiedział Squire. - Nóż i trochę drobnych.
- Zróbcie mu zdjęcie, na którym będzie widać twarz, i pokazujcie to w okolicy.
Ktoś go musiał widzieć i znać. Chcę mieć jego nazwisko najszybciej jak to możliwe. Sądzę, że powinien chodzić do jakiejś szkoły, wygląda na nastolatka.
Pokażcie jego zdjęcie wszystkim dyrektorom szkół po obydwu stronach zatoki.
Powinniście znaleźć jego adres w wydziale szkolnictwa.
Drugi z detektywów miał zająć się samochodem. Painter chciał dostać analizę ekspertów natychmiast. Gdy skończył wydawać polecenia, odwrócił się do Shanye’a, gładząc swoje wąsiki.
- A teraz pojedziemy na komendę i sobie szczerze porozmawiamy.
- Nie mam ci nic do powiedzenia, Petey - odpowiedział Shayne nieobecnym głosem.
- Nie jestem zdziwiony tym, co usłyszałem. - Z satysfakcją zauważył Painter. - Myślę, że raczej nie chcesz mi dużo powiedzieć. Prawdę mówiąc, zdziwiłbym się, gdybym od ciebie usłyszał coś innego. Ale chciałbym ci zwrócić uwagę, że tym razem to był zamach na ciebie. Jeśli będzie kolejny i jeśli będzie skuteczny, będzie to nie lada gratka dla prasy. - Popatrzył przy tym z niechęcią na Tima Rourke, który stał obok z niewinnym wyrazem twarzy. - I nie ma wątpliwości, że rozpocznie się prasowa krucjata, zarzucająca policji obojętność i niedbalstwo.
Jeśli nadal utrzymujesz, że nic nie wiesz na ten temat, to chciałbym twoje zaprzeczenie mieć zaprotokołowane.
- Petey, nie dobijaj mnie. Jak myślisz, co jest ważniejsze, czy to, że ty zrobisz sobie dobrą prasę, czy odnalezienie mordercy tego dzieciaka?
- Co ty wykombinowałeś? - naparł na niego zaniepokojony Painter. - Chłopak zginął w wypadku przy pracy. Gdzie ty tu widzisz morderstwo?
Shayne podszedł do przednich drzwi samochodu, jego oczy były zimne. Jeszcze raz obejrzał dokładnie miejsce wybuchu. Kierowca miał zginąć w momencie zapalenia silnika, a ktoś siedzący obok kierowcy zostałby albo ciężko okaleczony, albo martwy. Shayne znał zwyczaje Lucy. Po długiej i przyjemnej kolacji, zakończonej najlepszym koniakiem, jaki mają w ”Seafarer”, siedziałaby blisko niego. Prawdopodobnie przytuliłaby się do jego ramienia w chwili, gdy on zapalałby silnik.
Popatrzył na podłogę, gumowa wycieraczka była odsunięta, a spod tablicy rozdzielczej wystawały końcówki przewodów. Pokazał je Painterowi.
- Może jednak zechciałbyś zmienić swoją opinię?
- Nie jestem mechanikiem, co to jest? Kawałek jakiegoś przewodu? Po co mi to pokazujesz? Sprawdzimy wszystko w warsztacie.
- Mogę powiedzieć ci, co to jest, jeśli posłuchasz mnie przez chwilę.
Wystarczy zeskrobać izolację z tych przewodów, podłączyć w tych dwóch miejscach i...
- No i co z tego?
- Dziwię się, że nigdy tego dotąd nie widziałeś. To jest najprostsza metoda włączenia silnika, jeśli nie masz kluczyka do stacyjki.
Painter w końcu zrozumiał.
- Myślisz, że on próbował ukraść...
Shayne uciszył go gwałtownym gestem. Sanitariusze nieśli nosze, przeciskając się przez tłum. Usłyszeli czyjś stłumiony szloch, dochodzący z tamtej strony.
Shayne zostawił kable i Paintera i długimi krokami ruszył w kierunku, skąd dochodził głos.
Painter skoczył za nim.
- Co ty sobie myślisz? Dokąd to? Wracaj tutaj.
Shayne dopadł tłumu akurat, gdy nosze wkładano do karetki. Obok stała młoda dziewczyna ubrana w obcisły, czerwony sweter i równie obcisłą spódniczkę, włosy miała związane na czubku głowy w koński ogon. Przyglądała się noszom z obydwiema rękami przyciśniętymi do ust, tłumiąc płacz. Jej oczy były pełne łez. Nagle, gdy Shayne znalazł się obok niej, na jej twarzy odmalowało się przerażenie.
- To był twój przyjaciel, prawda? - zapytał delikatnie Shayne.
Pokiwała głową, cały czas przyciskając dłonie do ust.
- Spokojnie - przemawiał do niej łagodnym głosem. - Trzeba zawiadomić jego rodziców. Gazety zrobią z tego na pewno niezbyt miłą historię i nie byłoby dobrze, gdyby jego matka miała dowiedzieć się o tym z gazet.
Nagle ramiona dziewczyny opadły i ona sama zatoczyła się na Shayne’a, wybuchając gwałtownym płaczem. Przytrzymał ją i niezgrabnie pogłaskał po głowie. Była w tym samym wieku, co nie żyjący chłopak. Gruba warstwa szminki rozmazała jej się po całej twarzy. Pachniała tanimi perfumami.
- Kto to był? Powiedz nam, kto to był, młoda damo. Nie będziemy tu przecież stali przez całą noc - napadł na nią Painter.
Lucy przepchnęła się przez tłum. Przyciągnęła dziewczynę łagodnie do siebie i starała się uspokoić ją.
- Przestań histeryzować, słyszysz, co do ciebie mówię? - warknął Painter. - Ten młody chuligan zginął w czasie popełniania przestępstwa. Albo chciał podłożyć bombę, albo ukraść samochód. Powiedz wszystko, co wiesz na ten temat.
Jeśli nie, to muszę cię ostrzec, że...
- Petey - odezwał się Shayne, zirytowany. - Wiesz, ty nie tylko jesteś wszawym człowieczkiem, jesteś wszawym gliną.
Shayne odsunął go z drogi i skierował się razem z Lucy i ciągle płaczącą dziewczyną w stronę wejścia do restauracji.
- Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, co chłopak tu robił, daj Lucy pięć minut.
Jak będziesz na nią wrzeszczeć, to nic nie osiągniesz.
- Dobra, pięć minut. - W głosie Paintera było słychać wahanie. - Ale nie próbuj żadnych numerów, będę tu przez cały czas.
5.
Nazywała się Sylvia Masante. Przestała płakać i przy pomocy Lucy doprowadziła swoją twarz do porządku. Dużą serwetką wytarła resztki łez i bez powodzenia próbowała się uśmiechnąć. Jej twarz bez makijażu wyglądała świeżo i ładnie.
- Przepraszam, strasznie się rozkleiłam. Ale to wszystko...
Lucy pogłaskała ją po ręce.
- Opowiedz nam o tym. Chcemy ci pomóc.
- No, więc... - Jej głos zadrżał niebezpiecznie i Lucy szybko zareagowała.
- Nie rozpłacz się znowu. Napij się kawy.
Shayne siedział przy tym samym stole, zostawiając zadawanie pytań Lucy.
Painter siedział okrakiem na krześle i bębnił niecierpliwie palcami o jego oparcie.
Shayne poprosił kelnera o koniak i wodę z lodem.
- Jak on się nazywał? - spytała Lucy.
- Terry Weintrub. Najgorsze jest to, że nie znam go zbyt dobrze.
- Powiedz nam, co tu się wydarzyło?
- Ja spotkałam się z nim dopiero trzeci raz. Nie wiem... nie wiem, jak to wytłumaczyć, pani Hamilton. Terry jest... był taki niezrównoważony. Czasami był najmilszym chłopakiem w szkole. Ale czasami potrafił zrobić coś takiego, że zasługiwał na to, żeby go nieźle zdzielić. Grał w szkolnej drużynie koszykówki, gdyby chciał, mógł być najlepszym uczniem. Włóczył się z takimi różnymi typami, ale to nie byli żadni przestępcy czy coś w tym rodzaju. Interesowały go tylko samochody i takie sprawy, no wie pani, takie na pokaz. Mieszkał ze swoim wujem, który był strasznie zasadniczy. - Upiła trochę kawy. - To znaczy... Chciałam powiedzieć, że on nie był z tych, co naprawdę łamią prawo. Przekroczyć prędkość czy coś w tym rodzaju to tak, ale nic poważniejszego.
- Czy on miał swój samochód?
- Terry? Nie i właśnie w tym cały problem. Widzi pani, właśnie dlatego czuję się...
- No, nie płacz. Poczujesz się dużo lepiej, jeśli to z siebie wyrzucisz.
- To wszystko moja wina. On to zrobił z mojego powodu.
- Poprosiłaś go, żeby ukradł samochód?
- Nie. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Nie wiedziałam, o co chodzi, kiedy się zorientowałam, było już za późno. Może gdybym od razu pobiegła za nim, to mogłabym go powstrzymać. Ale nie mogłam się ruszyć z miejsca.
Przerwała na chwilę, żeby napić się kawy, i zaczęła szybko mówić.
- Zachowałam się najgorzej, jak mogłam. Często umawiałam się ze starszymi chłopakami, takimi co to jeżdżą sportowymi samochodami. No i oczywiście musiałam pochwalić się Terry’emu. W ostatnią sobotę Terry zaprosił mnie do kina, ale ja nie mogłam pójść. Byłam już umówiona. Terry myślał, że to jeden z tych facetów z MG, a ja nie wyprowadzałam go z błędu. Zachowałam się jak... jak jakaś dziwka. Dziś wieczorem, kiedy przyszedł do mnie, był podekscytowany. Pokazał mi kawałek drutu i powiedział tylko, że ma jakąś niespodziankę. Myślałam, że ktoś pożyczył mu swój samochód, a to, że nie ma prawa jazdy, specjalnie mi nie przeszkadzało. Kiedy tu przyszliśmy, kazał mi zaczekać na rogu, a sam poszedł w dół ulicy i skręcił w kierunku alejki na tyłach restauracji. Potem nagle zobaczyłam, jak przeskakuje przez murek ogradzający parking i wtedy zrozumiałam, co ma zamiar zrobić.
Dozorca stał przy wjeździe, sprawdzając bilety parkingowe. Wyglądało na to, że Terry ma dużą szansę wpakować się w kłopoty. Nie rozumiem, dlaczego poszedł na ten parking?
- Kiedy ludzie parkują na ulicy, zazwyczaj zamykają drzwi na klucz, a na parkingu nie - wtrącił się Painter.
- Bardzo możliwe. - Dziewczyna kontynuowała swoją opowieść. - Stałam tam jak sparaliżowana. Nie chciałam, żeby Terry miał jakieś kłopoty z mojego powodu, nie byłam jego dziewczyną. To znaczy, on chciał... ale ja go nie lubiłam tak bardzo... Lubiłam go, ale nie w ten sposób... To tak trudno wytłumaczyć.
Chciałam powiedzieć mu, żeby przestał się popisywać, ale chyba za bardzo się bałam. Po chwili zobaczyłam go, jak prześlizgiwał się wzdłuż ściany. Zawsze, gdy mówił o samochodach, to mówił, że chciałby mieć buicka. I chyba dlatego wybrał ten samochód. Opanowałam się na tyle, że chciałam podbiec do niego.
Wcale nie miałam zamiaru wsiadać do skradzionego samochodu, którego zaraz zacznie szukać policja. Ruszyłam w kierunku parkingu, gdyPrzestała mówić. W jej oczach było widać ten przerażający moment wybuchu.
Nie czekając, aż dziewczyna znowu się rozklei, Shayne odezwał się pospiesznie:
- Sylvia, chciałbym zadać ci bardzo ważne pytanie. Czy jesteś pewna, że Terry miał przy sobie tylko ten kawałek drutu?
- Co pan ma na myśli? - spytała niepewnie.
- Czy była taka możliwość, że ktoś wynajął go, aby podłożyć bombę w samochodzie? Kiedy mówił o niespodziance, może miał na myśli pieniądze?
- Nie, to niemożliwe. Terry nie miał nic przy sobie, żadnej paczki, ani nic takiego.. Nie, Terry nie mógłby zrobić czegoś tak strasznego.
- Jak długo byliśmy w restauracji, skarbie? - zwrócił się do Lucy. - Trzy kwadranse, godzinę?
- Myślę, że krócej - odpowiedziała. Shayne odwrócił się do dziewczyny.
- Kiedy czekałaś na Terry’ego, zanim zobaczyłaś go po drugiej stronie parkingu, czy nie zauważyłaś nikogo kręcącego się koło buicka?
Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową.
- Dziękuję, bardzo nam pomogłaś. Inspektor Painter pewnie będzie chciał zadać ci jeszcze kilka pytań. Musisz mu wszystko powiedzieć. Staraj się odpowiadać wyczerpująco na jego pytania, żeby już mieć to wszystko za sobą. Spojrzał przepraszająco na Lucy i mruknął:
- Szkoda, że nie mogę posłuchać swoich własnych rad.
Podszedł do baru i skinął na barmana. Ten podał mu duży kieliszek koniaku i szklankę wody z dużą ilością pokruszonego lodu. Rudowłosy detektyw opróżnił do połowy kieliszek i popił wodą. Obserwował Paintera wypytującego dziewczynę, gotowy przerwać mu w każdej chwili, gdyby zaszła taka potrzeba.
Ogarnęło go dziwne uczucie i jakby zdumienie, że jeszcze żyją. Zdał sobie sprawę ze swojej sytuacji. Jego wróg miał nad nim przewagę, wiedział, kim jest i gdzie go można znaleźć. Może zaatakować go w każdej chwili bez ostrzeżenia.
Ale właściwie Shayne najlepiej czuł się w sytuacjach, w których pozornie wszystko było przeciwko niemu. Jedyną sprawą, o jaką naprawdę się niepokoił, była Lucy Hamilton.
Dwóch detektywów weszło do restaturacji, prowadząc między sobą kobietę i mężczyznę.
Painter popatrzył na nich ze złością. Opalony mężczyzna z wąsami w stylu Paintera próbował protestować i uwolnić swoje ramię z uścisku Squire’a.
Painter podszedł do nich.
- Co masz ciekawego, Squire?
- Ten facet coś widział, przynajmniej tak mówił. A teraz wszystkiemu zaprzecza.
Painter i Shayne popatrzyli na faceta, który wił się z niewyraźną miną. Jego małe wąsiki były trochę krętsze i trochę cieńsze od wąsów Paintera. Poruszał się niezdarnie i wyglądał na lekko zawianego. Ubrany był w białą, jedwabną marynarkę i jaskrawą koszulę, po których bez pudła można rozpoznać zimowych gości z Północy. Było ich mnóstwo w Miami Beach. Facet najwyraźniej obawiał się łysiny. Jego tupecik był jednym z najmniej przekonujących, jakie Shayne kiedykolwiek widział. Wyraźnie było widać granicę, gdzie kończą się jego własne włosy, a zaczyna peruka. Mężczyzna rozglądał się zdesperowany dookoła.
- Zapewniam was, że nic nie widziałem. - Mówił z silnym akcentem z północy - wypraszam sobie traktowanie mnie w ten sposób. Może nie płacę podatków w tym stanie, ale znam swoje prawa jako obywatela Stanów Zjednoczonych.
- Ależ oczywiście, te prawa będą respektowane - zapewnił go Painter. - Squire, puść pana. Proszę nam powiedzieć, co pan widział, panie...
- Baumholtz - odpowiedział udobruchany manierami, jakie okazał Painter. - Walter Baumholtz z Newark w stanie New Jersey. Problem w tym, że ja nic nie widziałem. I proszę nie traktować mnie w ten sposób przy tych wszystkich ludziach. Wśród nich mogą być dziennikarze. A ja nie życzę sobie rozgłosu.
Popatrzył przy tym na Tima Rourke. Z jego kieszeni wystawał kawałek notesu.
Ponadto Tim tak bezceremonialnie gapił się na Baumholtza, że od razu było wiadome, w jakim celu tu się zjawił. Z daleka widać było reportera węszącego sensację.
Painter zwrócił się do właściciela restauracji.
- Czy macie tu jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał?
- Może w moim biurze? - zaproponował George. Shayne skinął na barmana i poprosił o kolejny koniak. Wziął obydwie szklanki, które bez problemu zmieściły się w jego wielkiej dłoni. Odchodząc popatrzył uspokajająco na Lucy.
George poprowadził ich korytarzykiem znikającym za barem. Painter nie wyraził sprzeciwu na obecność Shayne’a, ale zatrzasnął drzwi przed nosem Tima Rourke.
Było to niewielkie pomieszczenie, w którym było biurko i kilka krzeseł.
Painter podsunął dwa z nich Baumholtzowi i towarzyszącej mu kobiecie, a sam przeszedł na drugą stronę biurka, zajmując krzesło George’a. Shayne przysiadł na krawędzi biurka, pokrytego propozycjami jutrzejszego menu.
- Squire, co wiesz na ten temat? - spytał Painter, wskazując na kobietę i mężczyznę.
- Słyszałem, jak ten facet mówił, że widział kogoś kręcącego się koło buicka.
Chciałem dowiedzieć się o szczegóły, ale widać lepiej przemyślał sprawę i wycofał się.
- Czy mógłby pan wytłumaczyć nam to, panie Baumholtz? - spytał Painter przymilnie.
- Nie mam nic do powiedzenia poza tym, że pański współpracownik powinien staranniej myć uszy. Mogłem najwyżej powiedzieć, że to zupełnie jak z taką jedną eksplozją na północy. Nie bardzo wiem, o czym mówiłem. Słowo honoru.
- Mówił, że widział kogoś niosącego skrzynkę z narzędziami i majstrował coś przy buicku. Powtórzyłem słowo w słowo.
- Zdaje się, że zdania są podzielone - zauważył sarkastycznie Painter i odwrócił się w kierunku kobiety towarzyszącej Baumholtzowi. Była niska o przekwitłej urodzie, nosząca charakterystyczne, wąskie okulary. Poprawiła nerwowo swoje siwiejące na skroniach włosy pod badawczym spojrzeniem Paintera.
- Pani Baumholtz... Czy mąż mówił to do pani?
Obydwoje, i Baumholtz, i kobieta zachowywali się dość nerwowo. Shayne zaczynał rozumieć, o co chodzi. - A może to nie jest pani Baumholtz?
- No tak, ma pan rację... - odpowiedziała kobieta, patrząc przepraszająco na Baumholtza.
- Faktycznie, pani Baumholtz została w domu, w Newark. Ona nie czuje się dobrze na tych zjazdach, w których ja muszę uczestniczyć ze względu na interesy. W tym roku zdecydowała, że nie będzie mi towarzyszyć.
- Pani nazwisko? - zwrócił się Painter do kobiety.
- Czy to jest absolutnie konieczne? - wtrącił Baumholtz. - Chciałbym wyjaśnić, że wszedłem do tego baru tylko na jednego lub dwa drinki. Wydawało się, że pani jest sama, więc pozwoliłem sobie zaproponować jej koktajl. I to wszystko.
Nie chciałbym, żeby nazwisko pani dostało się do gazet. No i jak pan myśli, co by powiedziała pani Baumholtz? Nie wiem, czy pan jest żonaty, ale mogę panu powiedzieć, jak odebrałaby to pani Baumholtz. Pomyślałaby, że coś kombinuję za jej plecami. Myślę, że nie wyrobicie sobie panowie błędnego wrażenia o mojej żonie, jeśli powiem, że miałbym ciężką przeprawę.
Baumholtz był bardzo przejęty. Painter zagryzał wargi, a jego ludzie próbowali ogromnym wysiłkiem woli zachować powagę.
- Właściwie to postarałbym się odpowiedzieć wyczerpująco na panów pytania, gdyby można było znaleźć sposób, aby obecnej tu damy nie wciągać w to.
Szczególnie, że pani naprawdę nie ma nic do powiedzenia na ten temat.
Kobieta zarumieniła się.
- To fakt. Mam nadzieję, że panowie nie myślą, że mam w zwyczaju przyjmować tego rodzaju propozycje od każdego nieznajomego. Ale pan Baumholtz był tak miły, że nie widziałam powodu, aby urazić go odmową. I zaraz potem usłyszeliśmy eksplozję po drugiej stronie ulicy i wybiegliśmy, żeby zobaczyć, co się stało.
- No dobrze, czy pamięta pani, co dokładnie powiedział pan Baumholtz? - spytał Painter.
- To znaczy wtedy, kiedy zaproponował mi koktajl?
- Nie, nie. Wtedy, gdy mówił o człowieku niosącym skrzynię z narzędziami.
- Tylko to, co przed chwilą powiedział policjant. Właśnie miałam zamiar zapytać, co to znaczy, kiedy ten człowiek dopadł nas i przyprowadził tutaj. I muszę panu powiedzieć - dodała, masując swoje ramię - że nie było to przyjemne. Jeśli tak traktujecie wszystkich, to...
- Nieważne - uciął jej tyradę Painter. - Nie jest pani w sytuacji, w której mogłaby pozwolić sobie pouczać kogokolwiek. A czy pani nie widziała nikogo kręcącego się koło buicka?
- Nie. Ja byłam w barze, byłam tam ponad godzinę i interesowały mnie moje własne sprawy. Painter w zamyśleniu przygładził wąsiki.
- W porządku, jest pani wolna. Kiedy Squire otworzył drzwi, wyszła pospiesznie nie oglądając się.
- To nie jest zgodne z dobrą policyjną robotą, wypuszczać świadka bez zanotowania danych personalnych. I chciałbym, żeby pan to docenił, panie Baumholtz, bo zrobiłem to tylko ze względu na pana. Nie musi pan się obawić żadnych przecieków do prasy. Wszyscy tutaj, z wyjątkiem pana Shayne’a, jesteśmy oficerami policji. A w tym przypadku pan Shayne na pewno zachowa dyskrecję.
Bazmholtz spojrzał na rudowłosego detektywa.
- To pan jest Michael Shayne, ten...
- Tak, tak - potwierdził z kwaśną miną Painter. - Moim obowiązkiem jest dbać o bezpieczeństwo każdego obywatela, nawet jeśli jest to sprzeczne z moimi prywatnymi odczuciami. I postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby zapewnić mu bezpieczeństwo, chociaż większą przyjemność sprawiłaby mi obecność na jego pogrzebie. Spodziewam się, że Shayne nie ułatwi mi zadania. A teraz, panie Baumholtz...
Bazmholtz zapalił papierosa trzęsącymi się rękami i zwrócił się do Paintera.
- Mam nadzieję, że nie spodziewa się pan żadnych rewelacji, bo jeśli tak, to poczuje się pan rozczarowany. Ja nawet nie widziałem twarzy tego człowieka.
- Proszę go tylko opisać najdokładniej, jak pan potrafi. Baumholtz popatrzył krzywo na swojego papierosa.
- Szukałem jakiegoś spokojnego baru, żeby wypić koktajl. Zajrzałem najpierw tutaj, ale wydawało się, że wszyscy goście są z towarzystwem. Jestem delegatem na zjazd handlowców mebli w Fontainebleau, większość moich kolegów przyjechała z żonami. Ci, którzy są sami, czekali, aż zaczną się występy w nocnych klubach, gadając o wszystkim i o niczym. A ja mam dość takiego towarzystwa na codzień. O Boże, w co ja się wpakowałem. To jest pierwszy raz, kiedy wybrałem się sam, bez pani Baumholtz, a jaki to ma sens, jeśli nie wykorzystać tego czasu na zawarcie jakichś nowych znajomości? Tylko proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie miałem nic innego na myśli, jak jakiś wspólny koktajl w miłym towarzystwie, może kolację.
Nigdy nie pozwoliłem sobie, żeby zrobić coś za plecami pani Baumholtz, no a teraz jest chyba za późno na tego rodzaju historie.
Roześmiał się mało przekonywująco i rozejrzał się niepewnie po pokoju, przygładzając wąsy.
- Zajrzał pan tutaj i co potem? - spytał Painter.
- No, już mówiłem. Wyszedłem, stałem chwilę, rozglądając się po okolicy.
Dlatego widziałem tego człowieka ze skrzynką na narzędzia wchodzącego na parking. To znaczy, trudno powiedzieć, że go widziałem, to było tak, jakby on pojawił się na linii mojego wzroku. Miał na sobie szarą albo niebieskawą koszulę i takie same spodnie. A może to był rodzaj kombinezonu, taki jak noszą w warsztatach samochodowych. A na głowie miał czapkę z daszkiem.
-1 niósł skrzynkę z narzędziami - dodał Painter.
- Tak i niósł skrzynkę z narzędziami. Na koszuli miał jakiś napis, chyba nazwa warsztatu. Skierował się wprost do jednego z samochodów. Teraz się zastanawiam, dlaczego w ogóle go zapamiętałem? To całkiem zwyczajna sytuacja wezwać mechanika, żeby naprawił na przykład światła stopu, kiedy jemy kolację. Co to więc było? Dlaczego zwróciłem na niego uwagę?
- No właśnie, dlaczego?
- Nie wiem. Kiedy usłyszeliśmy wybuch w barze, wszyscy wybiegli na ulicę, żeby zobaczyć, co właściwie się stało. Zrobiło się zamieszanie i nagle przypomniałem sobie tego mechanika i uświadomiłem sobie, że musiał podłożyć bombę na moich oczach. Teraz nie przysiągłbym, że to był ten sam samochód. Te nowoczesne samochody wyglądają dla mnie identycznie. Ale zanim zdążyłem pomyśleć, to już się wygadałem, i na moje nieszczęście pański kolega usłyszał mnie. - Obrócił się do Shayne’a. - Naprawdę chciałbym pomóc, ale chciałbym wiedzieć, co pan sądzi.
- O czym?
- Wydaje mi się, że nie doceniłem jakiegoś szczegółu. Nie jestem pewien, ale chyba wiem, o co chodzi. Kiedy mechanik przyjeżdża naprawić samochód, to chyba przyjeżdża jakąś furgonetką albo czymś podobnym, prawda? A ten gość wysiadł ze zwykłego samochodu osobowego. Chyba właśnie to musiało zwrócić moją uwagę. Jak pan myśli?
- A jakim samochodem przyjechał? - spytał Shayne. Baumholtz zastanowił się przez chwilę.
- No właśnie, nie bardzo mogę sobie przypomnieć. Nie pamiętam ani koloru, ani marki. To był zwykły osobowy samochód, jakich wiele. Ale jestem pewien, że mechanik musiał wysiąść od strony chodnika, więc chyba był ktoś jeszcze za kierownicą.
- Czy mógłby pan opisać tego mechanika? - przerwał Painter. Baumholtz otworzył szeroko oczy.
- Przecież mówiłem przed chwilą, że nie jestem w stanie go opisać.
- Proszę spróbować, wiemy już, jak był ubrany i co robił. Teraz chciałbym się dowiedzieć, jak wyglądał.
- Nie wiem. Nie widziałem jego twarzy.
- Jak to możliwe, że widział go pan wysiadającego z samochodu, przechodzącego obok i nie widział pan jego twarzy?
- Nie widziałem go, jak wysiadał z samochodu. Prawdopodobnie nie słuchał pan, co mówiłem. Widziałem go, ale dopiero po eksplozji zdałem sobie sprawę, że on musiał wysiąść z tego samochodu, nie z furgonetki i tylko dlatego w ogóle zwróciłem na niego uwagę.
- Wydaje mi się, że brzmi to całkiem sensownie - zauważył Shayne.
- Ja prowadzę tę sprawę - odezwał się nieprzyjemnie Painter. - Dla mnie nie jest to wystarczająco sensowne. Proszę się skoncentrować, panie Baumholtz. Jak on był zbudowany? Czy było coś charakterystycznego w jego postaci? Jak chodził?
Baumholtz zaciągnął się.
- Był zupełnie przeciętny, trochę wyższy ode mnie. Jak chodził? Zupełnie normalnie, nie było nic szczególnego w jego sposobie poruszania się.
- Dobrze, mam zamiar zapytać pana o to samo jutro. Może pan sobie coś przypomni. Proszę przyjść jutro do komisariatu, pokażę panu kilka zdjęć, może go pan rozpozna. Jeśli złapiemy faceta, możemy oskarżyć go o morderstwo.
- Zgoda, ale proszę nic sobie nie obiecywać. No i mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa i nie będzie nic na ten temat w gazetach.
- Może pan być pewien. I chciałem podziękować panu za pomoc. Chociaż żałuję, że nie była owocna.
- Ja też. To o której godzinie mam przyjść? Może o dziewiątej, bo nie wiem, jak wygląda mój rozkład dnia na później.
Painter zgodził się na to i odprowadził Baumholtza do drzwi. Kiedy je zamknął, zwrócił się do swojego współpracownika.
- Squire, mam zamiar odbyć przyjacielską pogawędkę z Shayne’em. Mam nadzieję, że będzie równie chętny do współpracy jak nasz poprzedni gość. Chciałbym, żebyś w tym czasie załatwił kilka spraw.
Squire zanotował skrzętnie polecenia swojego szefa. Painter kazał mu wysłać ludzi w poszukiwaniu ewentualnych świadków, którzy mogliby widzieć mechanika wchodzącego lub wychodzącego z parkingu. Gdy tylko otrzyma wyniki badań laboratoryjnych musi odnaleźć sklepy, które mogły sprzedawać składniki potrzebne do skonstruowania bomby. Należało również ściągnąć wuja martwego chłopca, aby zidentyfikował go. Painter chciał też sprawdzić historię opowiedzianą przez Sylvię Masante.
Shayne dokończył swój koniak, jak zwykle z mieszanymi uczuciami ogarniającymi go, jeśli chodziło o Paintera. Był nieznośny w wielu sytuacjach, ale nie było chyba nikogo, kto by mu dorównał w wykonywaniu czynności rutynowych.
Rourke, kilku reporterów z THbune i ekipa techniczna czekali za drzwiami biura. Próbowali dopaść Paintera, ale ten zbył ich krótkim warknięciem.
- Później.
Shayne zatrzymał się na chwilę koło stolika, przy którym siedziała Lucy z dziewczyną.
- Czy oni wiedzą, kto to zrobił? - zapytała.
- Wiesz dobrze, jak to jest. Błądzą po omacku. Painter życzyłby sobie mieć pewność, że ja nie wiem więcej niż on. Przez przypadek jest to zgodne z prawdą, więc Painter jest w doskonałym humorze. A teraz zabierz pannę Masante do domu. Petey wysłał swoich ludzi, aby zweryfikować jej zeznania, gdyby się naprzykrzali, chciałbym o tym wiedzieć. Potem wracaj do siebie i przygotuj coś do picia. Wrócę tak szybko, jak tylko pozbędę się Paintera. I na wszelki wypadek nie otwieraj drzwi, jeśli nie będziesz pewna, kto dzwoni.
- W porządku, będę ostrożna. Shayne odwracając się wpadł na Waltera Baumholtza.
- Panie Shayne, jutro mam wiele spotkań i bardzo możliwe, że nie będę miał okazji spotkać pana. Chciałbym tylko powiedzieć, jak cieszę się, że pana poznałem i życzyć panu szczęścia.
- Dziękuję panu, panie Baumholtz.
- Shayne, czakamy na ciebie. - Usłyszał zgryźliwy głos Paintera.
- Już idę.
Peter Painter, rozparty w swoim obrotowym krześle, obserwował Shayne’a czytającego swoje zeznania.
- Wygląda na to, że wszystko się zgadza - zauważył Shayne, patrząc krytycznie na szefa detektywów. W protokole była prawda i tylko prawda. Shayne nie pracował nad żadną sprawą i nie miał klientów od ponad dwóch miesięcy, w związku z tym nie miał pojęcia, kto by chciał nastawać na jego życie.
Michael rzucił papiery na biurko Paintera.
- Podpisz to - odezwał się Painter.
- Za chwilę. Chciałbym ci poradzić, żebyś nie tracił czasu i pieniędzy podatników, starając się udowodnić krzywoprzysięstwo. Wszystko, co ci powiedziałem, jest najświętszą prawdą.
- Nawet gdyby nie było, prawdopodobnie nie byłbym w stanie udowodnić ci tego.
Chcę mieć tylko podkładkę na wypadek, gdybyś nieszczęśliwie zszedł z tego świata.
- Nie wygląda na to, żeby moje zejście było wielkim nieszczęściem dla ciebie - odpowiedział Michael, sięgając po długopis. - A właściwie, jeśli nie wierzysz moim wyjaśnieniom, to jak sobie wyobrażasz prawdę?
- Powiem ci, jak zobaczę tu podpis Johna Hancocka.
Detektyw roześmiał się i złożył podpis u dołu strony. Painter sprawdził, czy podpisał się swoim prawdziwym nazwiskiem, czy pseudonimem, następnie podał dokument dwóm detektywom, którzy występowali w charakterze świadków.
- Pytałeś, jak według mnie wygląda prawda? - spytał Painter, wkładając zeznania do szuflady biurka. - Współpracujesz z policją, bo chcesz nas przekonać do wygodnej dla ciebie koncepcji śledztwa, co wcale nie znaczy, że sam też podążasz tym śladem. Myślę, że wbrew temu, co zeznałeś, jesteś zaangażowany w jakieś prywatne śledztwo. Uważam, że wcale nie wycofałeś się i byłeś na tyle sprytny, żeby nie realizować czeku. A zapewne pracujesz za pieniądze, których nikt w policji nie byłby w stanie zarobić w ciągu całego roku. I tylko za to zamydliłbyś oczy policji. Pewnie znalazł się ktoś wystarczająco zdesperowany, by nie dać się powstrzymać. Któregoś dnia może opuści cię szczęście i Bóg mi świadkiem, mam nadzieję, że ten dzień nadszedł właśnie teraz.
- Bardzo możliwe - mruknął Shayne.
- Poza tym uważam, że jak zwykle ukrywasz ważne dla śledztwa informacje.
Gdybyśmy je znali, prawdopodobnie morderca chłopca zostałby ujęty jeszcze przed ukazaniem się porannych dzienników. Jak zwykle... - Słuchaj, ja nie jestem na twojej liście płac - przerwał mu Shayne, tracąc cierpliwość. - Mam swoje przyzwyczajenia. I gdybym paplał o wszystkim, czego się dowiedziałem, to dziewięć dziesiątych spraw, zakończonych sukcesem, zostałoby spieprzonych bez możliwości naprawienia błędów. Ty masz swoje metody, ja mam swoje. Jak na razie, moje są bardziej efektywne.
- Zazwyczaj miałeś dużo szczęścia - zauważył Painter. - No i oczywiście współpracę, żeby nie powiedzieć współudział departamentu policji z drugiej strony zatoki Biscayne. Mogłeś również korzystać z pomocy półświatka. Używałeś takich nacisków i zawierałeś tego rodzaju układy, na jakie nie poszedłby żaden szanujący się policjant. Czy kiedykolwiek zaciekawiło cię, ile tych twoich spraw mogłoby równie dobrze być rozwiązane w normalny, nie tak spektakularny sposób przez policję?
- Nie tak wiele, Petey - powiedział Shayne, przyglądając mu się ostrożnie. - Do cholery, faktycznie to było ich kilka.
Shayne spodziewał się, że Painter lada chwila wybuchnie. W zależności od tego, jak szybko to nastąpi, będzie wiedział, jak dalej poprowadzić sprawę.
Zazwyczaj jedno mocniejsze stąpnięcie na odcisk wystarczyło.
- A jeśli już tak cię interesuje zamierzchła przeszłość, to przypomnij sobie, ile aresztowań miałeś dzięki temu, co ci wystawiłem.
- Wiesz co? Dam ci dobrą radę. Dopóki dostajesz te swoje brudne pieniądze, to siedź cicho i nie afiuszuj się. O’Brien, Paholsky, na dziś wystarczy.
Dwóch detektywów wyszło z pokoju. Painter podszedł do drzwi, wyjrzał za nie, sprawdzając czy nikt nie podsłuchuje. Shayne przyglądał mu się z zaciekawieniem poprzez dym z papierosa.
- Lojalność jest na wagę złota w tym wydziale - narzekał Painter. - Mam zamiar wyłożyć swoje karty.
To już nie byłoby to samo, gdyby ci się coś przytrafiło, Shayne. Trzymasz mnie w gotowości. Myślę, że nawet przysłałbym kwiaty na twój pogrzeb.
- Dzięki, Petey - sarkastycznie odpowiedział Shayne. - Jestem ci niezmiernie zobowiązany.
- Za każdym razem starasz się zrobić ze mnie durnia. Nie udaje ci się to, bo jak wiesz, jestem kompetentny i wiem, co robię. Ciągle próbujesz ośmieszyć mnie w obecności moich podwładnych. Podrywasz mój autorytet, odmawiając odpowiedzi, rzucasz mi kłody pod nogi. Nie spodziewasz się chyba, że mi się to podoba? Albo ten epizod na parkingu, na oczach wszystkich, że co? Że jestem wszawym człowieczkiem? Wiesz, nie jestem na tyle drobiazgowy, żeby robić wokół tego hałas albo rzucać ci się do gardła, ale Bóg mi świadkiem, będziesz jeszcze życzył sobie, żeby te słowa nie zostały nigdy wypowiedziane.
Bezczelnie opluwałeś mnie i pożałujesz tego. Mam zamiar nauczyć cię szacunku, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, którą w życiu zrobię.
- Czy możesz przejść do sedna sprawy, Petey?
- Owszem - warknął wściekle. - Na moim terenie zostało popełnione morderstwo i mam zamiar aresztować sprawcę. Gdybyś ty dziś zginął, to morderca prawdopodobnie uszedłby sprawiedliwości. Prawie niemożliwe jest ustalenie sprawcy przy zamachu tego rodzaju, jak sam zapewne wiesz. Ale zginął nieodpowiedni człowiek, więc nasz milusiński spróbuje jeszcze raz. Gdybyś był wystarczająco mądry, to zabrałbyś tyłek w troki i wyjechał w nieznanym kierunku, nie zostawiając adresu dla korespondencji. No bo w jaki sposób możesz się ochronić? Facet ma wszystkie atuty w ręku. Ma czas, może poczekać. Nie jest pod presją tak jak ty. Może wybrać każdy odpowiadający mu moment. Może czekać w twoim pokoju, biurze, przed domem panny Hamilton albo w pierwszym lepszym barze czy restauracji, gdzie bywasz od czasu do czasu. Może za tobą chodzić i nigdy nie będziesz wiedział, że on jest gdzieś za twoimi plecami. Dopóki nie wybuchnie następna bomba albo nie zatrzyma cię jakaś niekoniecznie zabłąkana kula.
- Czy mi się wydaje, czy próbujesz mnie straszyć?
- Nie. Wiem, jak jesteś gruboskórny. I wiem, że dasz mu okazję. Zresztą, liczę na to, tak samo jak twój niedoszły morderca. Chcę, żeby dokonał następnego zamachu na ciebie. To jedyny sposób, żebyśmy mogli go wykryć.
- Rozumiem, że specjalnie nie interesuje cię, jaki wynik będzie miała ta kolejna próba.
- Wiesz, on nie może być dwa razy skazany. Myślę, że łatwiej będzie go skazać za zamordowanie ciebie niż tego chłopca. Zresztą, nie o to chodzi. Chcę, żebyś był przynętą. Mam zamiar oddać cię pod opiekę moich ludzi. Będą towarzyszyć ci od teraz. I nie będzie to w twoim interesie, aby się ich pozbyć. Sam sobie nie poradzisz z tą sprawą.
- Proponujesz mi obstawę, jeśli się nie mylę? - spytał Shayne. Painter roześmiał się nieprzyjemnie.
- Nie zrozumiałeś mnie. Wątpię, czy oni mogą cię naprawdę ochronić, z tych powodów, o których już mówiłem. Chcę sprowokować faceta, by wykonał kolejny ruch, a kiedy to zrobi, będziemy mogli go aresztować. A czy jego ruch będzie skuteczny, czy nie, to już nie ma najmniejszego znaczenia. Ja ci nic nie obiecuję. Ja przydzielam tych ludzi do ciebie. Nie masz żadnego wyboru ani nic do akceptowania.
- Wolałbym, żebyś to umieścił w raporcie - powiedział Shayne uprzejmie. - Z moją akceptacją.
Painter przyglądał mu się uważnie, gładząc kciukiem swoje wąsiki.
- No tak, teraz kiedy jesteś w niebezpieczeństwie, nie masz nic przeciwko nudnej, policyjnej procedurze?
- Nigdy nie mówiłem, że mam coś przeciwko niej - odpowiedział Shayne z miną niewiniątka. - Jeżeli ktoś ma zamiar zabić mnie, to nie widzę powodu, aby mu to ułatwiać.
Painter przyglądał mu się uważnie wzrokiem bazyliszka.
- Przyrzekasz, że nie będziesz wyślizgiwał się moim ludziom i pierwszy raz w historii będziesz współpracował z policją?
- Wiesz, Petey, wolałbym nic nie przyrzekać, bo nie lubię uczucia, że mam związane ręce. Ale swoją drogą, w obecnych okolicznościach twoja propozycja brzmi całkiem rozsądnie i chyba pójdę na to.
- Dobrze - powiedział Painter, ale było widać, że jego podejrzenia nie zostały rozwiane. - Jutro albo pojutrze, jeśli wciąż będziesz współpracował, powinniśmy zaaranżować pułapkę. Odegramy publicznie scenę, rzekomo przerwiemy współpracę w wyniku różnicy zdań i ostentacyjnie odwołamy twoją obstawę.
Będziemy musieli przygotować każdy szczegół, żeby sprawa wyglądała na tyle atrakcyjnie, by nasz przyjaciel wyszedł z ukrycia.
Kiedy Painter skończył mówić, Shayne wstał i skierował się do drzwi. Painter otworzył je i odezwał się do stojących na zewnątrz policjantów.
- O’Brien, ty i Paholsky. Pan Shayne potrzebuje naszego wsparcia. Wy będziecie się nim opiekować, aż do odwołania. Macie się do niego przykleić, ale nie tak, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Ktoś próbował go zabić i prawdopodobnie spróbuje jeszcze raz.
Policjanci spojrzeli zdumieni na Shayne’a.
- Jeśli jesteście gotowi, to możemy iść - odezwał się do nich z czarującym uśmiechem.
Policjanci w dalszym ciągu gapili się zdezorientowani, dopóki z odrętwienia nie wyrwało ich warknięcie Paintera.
- Macie jakieś pytania?
- Nie, szefie - szybko odpowiedział O’Brien. - To jest...
Popatrzył na swojego partnera i wzruszył ramionami. Przepuścili Shayne’a i podążyli w ślad za nim. Painter odprowadził ich prawie do wyjścia z komisariatu. Shayne będąc już na wysokości biurka dyżurnego oficera, odwrócił się i pomachał do Paintera.
- Życzę ci dobrej nocy, Petey, wyśpij się dobrze, bo jutro mamy ciężki dzień.
- Tak - mruknął Painter na wpół do siebie.
Kiedy Shayne i jego eskorta opuścili komisariat, rozejrzał się uważnie wokół siebie. Jego wzrok zatrzymał się na jednym z detektywów.
- Norris, chodź tutaj, daj odpocząć temu krzesłu. I ty, ty też. - Jego szponiasty palec celował w innego chwilowo bezrobotnego policjanta. - Pójdziecie za nimi. Kiedy Shayne spróbuje ich zgubić, a na pewno będzie próbował, to waszym zadaniem jest dalej siedzieć mu na ogonie. A jeśli i wy go zgubicie, to wolałbym nie być w waszej skórze.
Dwaj detektywi szybko podążyli za Shayne’em i jego obstawą. Painter wrócił do swego gabinetu i odezwał się do siebie:
- Ciekaw jestem, co ten skurwysyn wymyślił.
7.
Samochód policyjny zatrzymał się przed wejściem do domu, w którym mieścił się apartament Lucy Hamilton. Shayne i O’Brien skierowali się do westybulu, gdzie Mikę nacisnął dzwonek mieszkania Lucy. Brzęczyk otwierający wewnętrzne drzwi odezwał się prawie natychmiast. Shayne wszedł do środka, a za nim nieodłączny O’Brien.
W połowie drogi na górę Shayne odwrócił się w kierunku detektywa.
- O’Brien, to nie dlatego, że was nie doceniam, ale jak daleko masz zamiar mi towarzyszyć. Czy będąc w holu na dole, nie wypełniasz swojego obowiązku?
- Mikę, słyszałeś, co powiedział mój szef. Polecił dobrze zaopiekować się tobą. I właśnie mam zamiar to zrobić.
- No dobra. Tak poważnie, to panna Hamilton z przyjemnością poczęstuje cię czymś do picia, ale mamy również parę prywatnych spraw do omówienia. - Rudowłosy detektyw popatrzył na niego znacząco. - Nie powinienem zabawić długo, ale gdyby moja wizyta przeciągała się, to chyba zrozumiesz, prawda?
- Będę czekał na dole, ale najpierw muszę, jeśli nie masz nic przeciwko temu, sprawdzić, czy jest sama. Głupio by było, gdyby facet czekał na ciebie, na przykład, w łazience, no nie?
Shayne roześmiał się i poszli na górę. Nacisnął dzwonek przy drzwiach mieszkania Lucy. Niemal natychmiast usłyszał dochodzący zza drzwi głos:
- To ty, Michael?
- Tak, kochanie, to ja. Otwórz, proszę. Usłyszał głos odsuwanych zasuw i z otwierających się drzwi Lucy wpadła prosto w jego ramiona.
- Michael, ten chłopiec... - odezwała się zduszonym szeptem. - To było straszne. Jeśli cokolwiek stałoby się tobie...
Przerwała, widząc jego towarzystwo.
- To jest detektyw O’Brien z biura Paintera - wyjaśnił Shayne. - Czuwał nad moim bezpieczeństwem w drodze do ciebie, a teraz ma zamiar rozejrzeć się po twoim mieszkaniu, żeby sprawdzić, czy nie ukrywa się tu morderca.
- Przepraszam panią, pani Hamilton - odezwał się zakłopotany 0’Brien. - Ostrożności nigdy nie za wiele.
- Oczywiście, proszę wejść, panie O’Brien. Obawiam się, że nie mam tu dla pana żadnego mordercy, ale za to jest pan Baumholtz. Czekał tutaj, żeby zobaczyć się z Michaelem.
Lucy odsunęła się od drzwi, robiąc przejście. Walter Baumholtz, rozpalony i rozczochrany stał przy frontowym oknie, patrząc na policyjny samochód zaparkowany na dole. Odwrócił się w kierunku stojących w drzwiach mężczyzn.
- Znowu się spotykamy, panie Shayne. Tam na dole to policja, prawda? Cieszę się, że ich widzę.
- Zaraz panem się zajmę, panie Baumholtz, przepraszam na chwilę. - Shayne odwrócił się do policjanta. - Proszę bardzo, 0’Brien, czyń swoją powinność.
Gdy detektyw wszedł do mieszkania, Baumholtz roześmiał się.
- No to jesteśmy otoczeni.
Shayne popatrzył na niego z uwagą. Lucy właśnie podała mu szklankę szkockiej i prawdopodobnie nie była to pierwsza, od czasu, gdy opuścili ”Seafarer”.
Baumholtz kołysał się lekko, wymachując prawie pustą szklanką.
O’Brien zaglądał do pozostałych pomieszczeń z wściekłą miną. W końcu wrócił do wyjścia po obchodzie mieszkania.
- Przepraszam za kłopot, pani Hamilton. Poczekam na zewnątrz.
- O, nie, na to nie mogę pozwolić. Proszę usiąść, a ja przygotuję panu drinka.
Mam szkocką i brandy.
- Dziękuję pani, ale nie będę już przeszkadzał.
- Weź ze sobą krzesło - zaproponował Shayne.
- Nie, dziękuję - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Nie chcę ani drinka, ani krzesła.
Shayne uśmiechnął się, zamykając drzwi za detektywem.
- Michaelu Shayne, co tu się dzieje? - zaatakowała go Lucy. - Jak dotąd nigdy nie zauważyłam, żebyś udawał się pod opiekę policji.
- Wiesz, że jeśli nie czekałby tutaj, to czekałby w innym miejscu - odpowiedział Shayne, ciągle się śmiejąc. - Taką mają już pracę. A poza tym ostatnio bardzo blisko współpracuję z Painterem.
- Z kim? Michael, co tu się dzieje?
- Później ci opowiem - odpowiedział tonem, w którym wcale nie było rozbawienia. - Bardzo się cieszę, że pana tu widzę, panie Baumholtz. Miałem zamiar szukać pana w hotelu.
- Tak? Świetnie - wymamrotał z trudem Baumholtz. - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną szklaneczkę tej wspaniałej szkockiej?
- Proszę usiąść, panowie. Michael, poczęstuj pana Baumholtza papierosem.
Lucy poszła do kuchni, skąd dochodziły odgłosy towarzyszące przygotowywaniu następnego drinka.
- Jak się czuje przyjaciółka tego nieszczęsnego chłopca? - zawołał Shayne w stronę kuchni.
- W porządku - odpowiedziała mu Lucy. - Lekarz dał jej coś na uspokojenie i spała, gdy od niej wychodziliśmy. Jej rodzice to bardzo sympatyczni ludzie, prawda, panie Baumholtz?
- Bardzo mili - zgodził się Baumholtz. - To straszne przeżycie dla nas wszystkich. Ten chłopak został zupełnie pogruchotany. Taki młody. Co tym dzieciakom teraz przychodzi do głowy? Nie ma już żadnych autorytetów, żadnych wartości.
Lucy pojawiła się w pokoju z tacą, zastawioną butelkami, szklankami i lodem.
Shayne obserwował Baumholtza, który pospiesznie kończył swojego drinka, by być przygotowanym na następnego. Detektyw chciał mu przedstawić pewną propozycję i wolałby, żeby był wystarczająco trzeźwy.
- Prawdę mówiąc, chętnie napiłbym się kawy. A co pan na to, panie Baumholtz?
- Nie, dziękuję. Pozostanę przy szkockiej z odrobiną wody - odpowiedział Baumholtz, patrząc na Shayne’a i nagle roześmiał się głupkowato. - A rozumiem. No, jeśli ma pan zamiar pić kawę, to chętnie będę towarzyszył. Pani Baumholtz zawsze mówi, że robię przedstawienie, kiedy wypijam kilka szkockich po kolacji. A dzisiaj wypiłem ich chyba z pięć czy sześć.
Lucy popatrzyła z wyrzutem na Shayne’a i wróciła do kuchni, żeby zapalić gaz pod czajnikiem. Z kuchni dochodziły odgłosy gniewnej krzątaniny.
Baumholtz wrócił do wcześniej przerwanego tematu.
- Ja też mam syna. Ma czternaście lat. Dobry dzieciak, ale jak to w tym wieku, nie możemy zagonić go do nauki. Tylko mu zabawa w głowie. Jest zwariowany na punkcie samochodów. Ale żadnemu czternastolatkowi nie można zaufać, szczególnie z tymi nowymi samochodami. Ale kiedy pomyślę, że takiemu może przyjść do głowy, żeby ukraść samochód. Przecież dzisiaj to równie dobrze mogło trafić na Waltera juniora. A ten facet, który podłożył to świństwo?
Powieścić takiego to mało. Dlaczego nie ma tyle odwagi, żeby stanąć z panem twarzą w twarz i zastrzelić? Jak mężczyzna z mężczyzną.
- Proszę nie mówić takich rzeczy, panie Baumholtz - zawołała z kuchni Lucy.
- Ale to prawda, to parszywy tchórz, żeby w taki sposób zabić tego dzieciaka.
Chciałbym tylko znaleźć sposób, by sprawiedliwości stało się zadość. Dlaczego mu się dobrze nie przyjrzałem? Myślę, że miałem szansę, żeby mu się przyjrzeć, ale nie wykorzystałem jej.
- Jaką szansę? Kiedy? - spytał Shayne.
- To nic takiego - wymruczał Baumholtz. - Jestem chyba trochę przewrażliwiony.
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że morderca będzie chciał się dowiedzieć, co powiedziałem Painterowi. Ale myślę, że coś zauważyłem.
- Proszę powiedzieć, co się stało - zachęciła go Lucy, wchodząc do pokoju. W tej samej chwili zagwizdał czajnik, więc wróciła do kuchni zaparzyć kawę.
- Chciałem pomóc pannie Hamilton zaopiekować się tą biedną dziewczyną, więc złapałem taksówkę. W końcu trzeba było jakoś wytłumaczyć całą historię jej rodzicom. Może pan sobie wyobrazić; dwoje zupełnie obcych ludzi przyprowadza pańską córkę, która była na randce z chłopakiem, a ten próbował ukraść samochód i został przy tym zabity. Poza tym nie byli zadowoleni, że się z nim umówiła.
- Pan Baumholtz był wspaniały, Michael - zawołała Lucy. - Nie wiem, jakbym sobie sama poradziła.
- No cóż - odezwał się Baumholtz, powstrzymując uśmiech zażenowania. - Sam jestem ojcem, więc wiem, jak oni się czuli. Czekała na nas taksówka, ale to żaden problem, doliczę to do moich kosztów. Miałem zamiar odwieźć pannę Hamilton i wrócić do hotelu. Nie wiem dlaczego, ale gdy ruszyliśmy, odwróciłem się i jestem pewien, że jechał za nami samochód. Skręcał dokładnie za nami i gdy zwolniliśmy na podjeździe, wolno nas wyminął i zatrzymał się na końcu bloku. Widziałem kierowcę tylko przelotnie bo zrobiło się już ciemno, i zaraz po tym, jak wysiedliśmy z taksówki, zawrócił i szybko odjechał w przeciwnym kierunku. Ale jestem niemal pewien, że był ubrany w taki sam rodzaj niebieskoszarej koszuli. Mogę się założyć, że to ten sam facet, którego widziałem przy pańskim samochodzie.
- Michael, czy mógłbyś mi pomóc? - zawołała Lucy. - To jest bardzo ciężkie.
Shayne poszedł do kuchni i wrócił z tacą, którą postawił na małym stoliku obok sofy. Lucy zajęła się napełnianiem filiżanek.
- Panie Baumholtz, życzy pan sobie śmietankę i cukier?
- Nie, dziękuję, poproszę czarną.
- Ja też poproszę czarną - powiedział Michael, kiedy Baumholtz dostał już swoją filiżankę. - A co by pan powiedział na kieliszek koniaku do kawy?
- Wspaniały pomysł. - Baumholtz zgodził się ochoczo.
Rudowłosy detektyw sięgnął po butelkę i nalał dwie obfite porcje złocistego trunku i jedną mniejszą dla Lucy.
- Czy widziałaś tego człowieka za kierownicą, skarbie? - zapytał zamyślony Shayne.
- Nie, Michael. Pan Baumholtz nie chciał mnie denerwować.
- Wiecie, co powinienem był zrobić? - spytał Baumholtz i nie czekając na odpowiedź, kontynuował: - Powinienem powiedzieć taksówkarzowi, żeby pojechał do tego miejsca, gdzie zatrzymał się samochód, wtedy obydwoje moglibyśmy mu się przyjrzeć. Nie mógłby nas zastrzelić, prawda? A gdyby to był ten sam człowiek, to mógłbym wysiąść, złapać go i...
Przerwał, na jego twarzy widać było, że uświadomił sobie, co mówi. Nawet w stanie euforii, w jakiej był w tej chwili, możliwość pochwycenia i doprowadzenia do najbliższego komisariatu policji groźnego zabójcy wydawała mu się chyba zbyt optymistyczna.
- W zasadzie to chyba nie próbowałbym go schwytać - poprawił się niechętnie. - Szczególnie, gdyby ktoś z nim był. A myślę, że ktoś tam był i leżał na przednim siedzeniu. Ale wszystko jedno, przynajmniej sprawdziłbym, czy to ten sam człowiek, którego widziałem na parkingu.
- Czy to był ten sam samochód, który widział pan przed restauracją?
- Myślę, że to ten sam, oczywiście biorąc poprawkę na moją znajomość samochodów. Dziś wyglądają tak samo.
- Jak długo stał przed domem?
- No chwilę, parę minut - odpowiedział Baumholtz. -I wyobraźcie sobie, że nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zanotować jego numer rejestracyjny.
Byłem tak wstrząśnięty. Co prawda, niewiele by to dało, bo samochód był pewnie skradziony. W każdym razie wcale mi to nie poprawia samopoczucia, zachowałem się beznadziejnie. Gdy po zapłaceniu taksówkarzowi poszliśmy na górę, po drodze opowiedziałem o wszystkim pannie Hamilton. Chciała już dzwonić na policję, ale wyjrzałem przez okno i żadnego samochodu już nie było. Zobaczył odjeżdżającą pustą taksówkę i wiedział, że tu zostałem.
Zajął się swoją z lekka wystygłą kawą, żeby za chwilę powrócić do swych rozważań.
- Ale ciągle prześladuje mnie myśl, że on wciąż tam jest na dole, i tylko czeka na okazję, aby zrobić dodatkową dziurę w mojej głowie. Nic takiego nie wydarzyło się w moim życiu i nie jestem przyzwyczajony do takiej sytuacji.
Nigdy nie miałem okazji, by przekonać się, czy jestem tchórzem, czy nie. Teraz okazuje się, że chyba jestem najgorszym rodzajem tchórza.
- Być tchórzem a bać się, gdy są ku temu powody, to zupełnie dwie różne sprawy, panie Baumholtz - powiedział Shayne.
- Prawdę mówiąc, cieszę się, że jest w okolicy ktoś taki jak pan - kontynuował swój wywód Baumholtz. - No bo to w końcu pana dotyczy.
Shayne rzucił mu posępne spojrzenie.
- Wydaje mi się, że jedziemy na jednym wózku.
- Jak to na jednym? - zaprotestował Baumholtz. - Przecież to pana chciał wysadzić w powietrze, nie mnie.
- Stan na teraz jest taki, że gdyby pan go zidentyfikował, to może pan go posłać na krzesło.
- Przecież powtarzałem to już tyle razy, że nie jestem w stanie go zidentyfikować.
- Ale on o tym nie wie - zauważył spokojnie Shayne. -1 właśnie dlatego pana śledził. Musiał widzieć, jak pan rozmawiał z gliniarzami. Jeśli kręcił się tam, żeby zobaczyć, jak mu się udała pułapka, to również mógł widzieć, jak wchodzi pan z glinami do restauracji, a nawet mógł rozmawiać z pańską towarzyszką. I co mógł sobie pomyśleć? Może nawet pamięta, jak mijał pana, niosąc bombę do samochodu.
Baumholtz przełknął kawę i wybuchnął:
- W takm razie mam zamiar zadzwonić do gazet i powiedzieć im, że nie pamiętam, jak on wyglądał.
Niech to opublikują, wtedy będzie wiedział, że mu nie zagrażam.
- Proszę pomyśleć przez chwilę - nalegał Shayne.
- Nawet jeśli nie pamięta pan jego twarzy ani nie potrafi opisać go, to wcale nie znaczy, że nie może pan go zidentyfikować. Jeśli pokazano by panu jego zdjęcie albo gdyby został aresztowany i przeprowadzono by konfrontację, jest szansa, że może pan go rozpoznać. Jest pan dla niego niebezpieczny, nawet gdyby wiedział, co pan powiedział Painterowi.
- Wiedziałem, że nie powinienem się w to mieszać - jęknął Baumholtz. - Boże, i co ja powinienem teraz zrobić?
- Jak długo zamierza pan zostać w Miami?
- Konferencja kończy się jutro, ale do diabła z tym. Wyjeżdżam jeszcze dziś w nocy.
- Jeśli to by załatwiało sprawę, poradziłbym panu natychmiast to zrobić. Ale co za problem znaleźć pański adres w hotelu? Wszystko, co musi zrobić w tym celu, to tylko jeden telefon. A potem podąży prosto za panem. Może tak się zdarzyć, że zajmie się pańską rodziną. Obawiam się, że ma pan kłopoty, panie Baumholtz.
Lucy patrzyła zaciekawiona na swojego pracodawcę, próbując poukładać w całość to, co przed chwilą usłyszała.
- Masz jakiś pomysł, Michael?
Shayne poczekał chwilę, dając ochłonąć przerażonemu Baumholtzowi i dać mu szansę na przemyślenie sytuacji, w jakiej się znalazł.
- Najpierw chciałbym sprawdzić, czy nie ma jakichś przecieków. Nie chciałbym, aby Painter maczał w tym palce. Ta miernota może wszystko zepsuć w błyskawicznym tempie, jak nikt inny. Gdzie masz filiżanki do kawy, skarbie?
Lucy poszła do kuchni i przyniosła pustą filiżankę. Michael nalał kawy i podszedł do drzwi.
- Kiedy będę za drzwiami, zwróć uwagę, czy będziesz słyszała rozmowę.
Lucy otworzyła mu drzwi i Shayne wyszedł do holu z kawą. Drzwi zamknęły się za nim. Zobaczył 0’Briena siedzącego na schodach i palącego papierosa. Kilka niedopałków leżało na dywanie w okolicy jego stóp.
- Painter nie lubi, jak jego ludzie piją na służbie, ale chyba nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli napijesz się kawy. Nie chciałbym, żebyś zasnął.
- Mikę, mógłbyś zaoszczędzić sobie tych kpin na lepszą okazję. Nie jestem tu dlatego, że uważam to za zabawny sposób spędzania wolnego czasu, tylko jestem na służbie, jak to łaskawie zdążyłeś zauważyć. Owszem, chętnie napiję się kawy. Podziękuj pannie Hamilton.
- A może trochę cukru lub śmietanki?
- Cukier proszę.
Shayne podał mu filiżankę i wrócił po cukier. Kiedy już go podał O’Brienowi, zamknął drzwi i popatrzył pytająco na Lucy.
- Słyszeliśmy głosy, ale nie mogliśmy rozróżnić słów. Detektyw wrócił do stołu i nalał sobie świeżej kawy.
- W porządku. Painter myśli, że dzisiejsza afera jest związana z czymś, nad czym obecnie pracuję.
Lucy i ja wiemy, że to nieprawda. To daje nam nad nim przewagę, ale niewielką.
- Myślałem, że domyśla się pan, kto to zrobił - powiedział Baumholtz. - Jeśli jest ktoś taki, kto nienawidzi pana na tyle, żeby zabić...
Nieznaczny uśmiech pogłębił bruzdy na twarzy Shayne’a.
- Postaram się przybliżyć panu ten temat. Jak pan myśli, ilu kryminalistów powędrowało za kratki z mojego powodu? Lucy, czy mogłabyś powiedzieć, ilu?
- Na miłość boską, Michael, nie mam zielonego pojęcia, ale muszą być to setki.
- Nie chciałbym się chwalić, ale jestem w tym interesie od lat. Większość z tych ludzi nie ma pretensji do siebie czy do społeczeństwa ani nawet nie pomyślą, że mieli po prostu pecha. Winią tylko jedną osobę, która doprowadziła do ich wpadki. I w większej ilości przypadków niż bym chciał, tą osobą jest Michael Shayne - skonkludował swój wywód.
- Nigdy bym nie pomyślał w ten sposób - zdziwił się Baumholtz. - Nie chciałbym być na pana miejscu za żadne pieniądze.
- To jest tylko wierzchołek góry lodowej. Dodać należy do tego wszystkiego jeszcze żony, kochanki, rodziny, przyjaciół, którzy myślą, że ich bliscy byliby wciąż wśród żywych albo na wolności, gdyby nie Shayne. To może być coś, czego należy szukać na początku mojej kariery. Ludzie potrafią chować urazę bardzo długo.
Mówiąc to, patrzył cały czas na Lucy, jak gdyby cały ten wywód był przeznaczony tylko dla niej. Musiała wiedzieć, że był to jedyny powód, dla którego ich związek nie mógł być bardziej stabilny. Nie mógł się na to zdobyć ze względu na nią.
- To znaczy, że mógłby to być ktokolwiek w Miami? - naiwnie spytał Baumholtz.
Shayne roześmiał się.
- No cóż, mam kilku przyjaciół w tym mieście. Próbowałem tylko wykazać, że rutynowe postępowanie może niewiele dać w tej sprawie. Painter chce użyć mnie jako przynęty. Uważa, że powinienem zająć się własnymi sprawami, a on zaczai się na naszego przyjaciela i pochwyci go, gdy ten podejmie następną próbę przeniesienia mnie do lepszego świata. Pomysł jest całkiem niezły, ale są tu dwa słabe punkty. Po pierwsze, zabójca ma dużo czasu. Może zaatakować w najdogodniejszym dla siebie momencie. Może to być za miesiąc, dwa, ale równie dobrze może zaczaić się na lata. Na pewno nie wykona następnego ruchu, póki nie upewni się, że nie jestem już pod obserwacją glin. Po drugie, jest prawdopodobne, że użyje takiego sposobu jak dziś w nocy i mogą zginąć niewinni ludzie.
- Brzmi to sensownie - zawyrokował Baumholtz. Shayne popatrzył na niego uważnie.
- Zastanawiał się pan, panie Baumholtz, na ile jest pan odważny. Czy chciałby pan wiedzieć to na pewno?
- Myślę, że będę mógł żyć w nieświadomości. - Popatrzył na Shayne’a z przerażeniem w oku. - Co pan miał na myśli? Co...? Pan myśli, że to niby ja miałbym być tą przynętą? O nie, proszę pana. Nie Walter Baumholtz. Absolutnie nie.
8.
- Przygotujemy wszystko tak, że nie będzie żadnego ryzyka - zapewnił go Shayne.
- Żadnego ryzyka? Prosi mnie pan, żebym wystawił się na cel temu maniakowi i mówi, że nie będzie żadnego ryzyka?
- Jest pan w niebezpieczeństwie tak czy owak - przerwał mu ostro Shayne. -będzie to trwało tak długo, dopóki nie zrobimy czegoś, żeby to zmienić. Nie mam zamiaru traktować pana jak dziecko, po prostu mówię panu prawdę. Różnica jest tylko taka, że jeśli my będziemy kontrolować sytuację, to możemy zminimalizować ryzyko. Jeśli nic nie zrobimy, to on wybierze miejsce i czas, a wtedy nie mamy szans.
- Ja nie jestem tego rodzaju człowiekiem - powiedział wyraźnie Baumholtz. - Jestem zwykłym facetem. Co ja wiem na temat rewolwerów, morderców i zastawiania pułapek? Moim hobby nie jest polowanie na grubego zwierza, jeżeli, to tylko w telewizji. Mógłbym wszystko poprzekręcać i popsuć cały plan.
Ostrzegam pana, że jeżeli cokolwiek by źle poszło i zostałbym zabity, to pan miałby na utrzymaniu panią Baumholtz i dopiero wtedy znajdzie się pan w kłopotach. - Gdy wyrzucił wszystko z siebie i nieco ochłonął, dodał zaciekawiony: - A właściwie, jak pan zamierza kontrolować te warunki czy cokolwiek innego, co pan powiedział? Nie pytam dlatego, żebym miał zamiar brać w tym udział. Jestem tylko ciekaw.
- To dość proste - gorliwie zaczął wyjaśniać Shayne. - Miał pan poinformować gazety, że nie widział pan twarzy mordercy. Zamiast tego niech pan zadzwoni i powie im coś wręcz przeciwnego. Mam przyjaciela w Daily News, nazywa się Tim Rourke. Możemy mu zaufać, wydrukuje dokładnie to, na czym nam zależy. Powie mu pan, że dokładnie widział pan twarz mordercy i chociaż jest bardzo trudna do opisania, to bez wątpienia rozpoznałby go pan, gdyby tylko go zobaczył.
- Mój Boże! - jęknął przerażony Baumholtz. - Przecież to własnoręczne podpisanie wyroku śmierci na siebie.
Shayne kontynuował niecierpliwie:
- A potem powiedziałby pan, że ma zamiar powłóczyć się trochę po Miami, i doda pan, że zawsze pan jadał w ”Seafarer”, kiedy tylko miał pan szansę. Proszę powiedzieć, że mają tam najlepsze jedzenie w mieście, na pewno spodoba się to szefowi ”Seafarer”. Pojutrze wyjeżdża pan i zamierza zjeść jeszcze jedną wspaniałą kolację przed wyjazdem, właśnie w ”Seafarer”. Jutro ukaże się to w gazetach, pan pojawi się w ”Seafarer” w porze kolacji, a ja będę tam, niewidoczny i nie będzie tam żadnych glin.
- Myślę, że w tym przypadku nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby znalazło się tam paru gliniarzy - zauważył sarkastycznie Baumholtz.
- Ale oni wystraszą zabójcę. Właściciel jest moim przyjacielem i jego kelnerzy będą z nami współpracować. Niektórzy z nich całkiem nieźle sobie radzą, nawet lepiej niż paru gliniarzy, kiedy już dochodzi do bijatyki. A poza tym mam zamiar ufundować nagrodę specjalną dla tego, który pierwszy mi zamelduje, czy ktoś pytał o pana Baumholtza. Zawsze jest szansa, że zabójca nie pokaże się, ale jeśli się pokaże, to mamy go. Czy nie wydaje się to panu rozsądne?
- Rozsądne! - wykrzyknął wystraszony Baumholtz. - Mam lepszy pomysł. Trzeba koniecznie zainstalować światła punktowe, żeby nie miał szansy spudłować.
Założę tę białą marynarkę, a pan namaluje czarną farbą krzyżyk, żeby wiedział, gdzie trafić.
- Jutro będzie tam ogromny tłok po dzisiejszej reklamie. Mogę pana zapewnić, że nie będzie żadnej strzelaniny w środku. Temu człowiekowi nie zależy na publiczności. Owszem, zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby pana wypunktować.
Ale zanim będzie miał czas, żeby to zrobić, będziemy mieli jego i jego rewolwer. Proszę nie iść na jutrzejsze spotkania i trzymać się z daleka od Paintera. Może polować na pana, żeby spisać zeznania. No i chciałbym, żeby pan przeżył jutrzejszy dzień.
- Dziwna sprawa, ale zgadzam się z panem co do mojego życia. A co miałbym robić do czasu, zanim dam się zabić?
- Wbrew pozorom, to bardzo proste; zniknąć w Miami Beach. Wystarczy pójść do Collins Park i wmieszać się w tłum turystów korzystających z kąpieli i innych atrakcji.
Baumholtz westchnął zrezygnowany i przygładził dłońmi swój tupecik.
- Panie Shayne, gdyby ktokolwiek inny zaproponował mi tak szalony plan, to posłałbym go do diabła. Ale wygląda na to, że dokładnie pan wszystko przemyślał i zaplanował, więc powinno się udać. I doskonale rozumiem pański punkt widzenia. Chyba wolę przeżyć jeden cholernie ciężki dzień i jeszcze gorszy wieczór niż żeby miało się to ciągnąć za mną i moją rodziną miesiącami. Ten skurwiel... o, przepraszam, panno Hamilton, podłożył bombę do pańskiego samochodu, więc może to samo zrobić w moim. Pani Baumholtz i ja może różnimy się w pewnych sprawach, ale obydwoje jeździmy samochodem, i nie chciałbym jej narażać na tego rodzaju kłopoty. - Baumholtz wzruszył ramionami i kontynuował: - Jeżeli rzeczywiście uważa pan, że jest to jedyne wyjście z sytuacji, to mam zamiar dołączyć się do pana. Ale mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, iż nie jestem bohaterem i uczestniczenie w tej historii nie sprawia mi absolutnie żadnej przyjemności.
- Myślę, że jest pan bohaterem - powiedziała cicho Lucy.
- Ja? - odezwał się Baumholtz, tyleż przerażony co zaskoczony. - Mogę panią zapewnić, że wszystko tylko nie bohater. I proszę się nie dziwić, jeśli na widok tego człowieka zemdleję.
- Lucy, sprawdź, czy Tim jest uchwytny - zwrócił się Shayne do swojej sekretarki. - Powinien być już w redakcji.
Lucy podeszła do telefonu i zaczęła wykręcać numer, a Shayne zabrał się do instruowania Baumholtza.
- Musi pan zapamiętać dwie rzeczy. Po pierwsze, jadał pan w ”Seafarer” co wieczór i ma pan zamiar znowu być tam jutro. Po drugie, widział pan zabójcę i rozpozna go pan, gdy go jeszcze raz zobaczy.
- Myślę, że wypiję jeszcze jednego, zanim zacznę kłamać.
Shayne wziął jego szklankę, poszedł do kuchni i przygotował mocnego drinka z przeważającą ilością szkockiej i odrobiną wody sodowej. Do swojego kieliszka nalał kolejną porcję koniaku.
- Michael! - zawołała Lucy. - Tim na lini.
Shayne podał Baumholtzowi jego szklankę i ze swoim koniakiem podszedł do telefonu. Oparł się biodrem o eleganckie biureczko Lucy.
- Michael! - krzyknęła na niego. - Ile razy mam ci powtarzać, że to biurko nie zostało skonstruowane w celu dźwigania dwustufuntowego mężczyzny?
- Przepraszam - powiedział Shayne i usadowił się na krześle za biurkiem. - Tim?
- Tak - usłyszał znajomy głos dziennikarza. - Cholerna sprawa, Mikę. Niewiele się ruszyło do tej pory.
- Czy jest już raport z laboratorium?
- Tak. Zaczekaj chwilę... Eksplozja została spowodowana przez coś, co nazywa się C-2. Jest to używane przez wojsko, co nie jest tajemnicą. Jest dostępne, jeśli znasz odpowiedni numer telefonu. Jakiś czas temu było dostarczane na Kubę dla rebeliantów. Chłopcy z laboratorium powiedzieli mi, że kilka skrzynek tego świństwa było użytych do wysadzenia jakiegoś banku. Słuchaj, Mikę, wiem, że zgrywasz głupiego przed Painterem, ale czy nie masz czegoś ciekawego dla mnie? Wiem, że nie zależy ci na rozgłaszaniu, kto to zrobił na tym etapie sprawy, ale może coś by się znalazło? Wszyscy wiedzą, że jesteś moim kumplem i wyszedłbym na kompletnego durnia, gdyby okazało się, że wiem mniej niż konkurencja.
- Nie mam pojęcia, kto to zrobił - odpowiedział Shayne. - Ale mam coś specjalnie dla ciebie. Walter Baumholtz jest tu ze mną. Jest naocznym świadkiem, widział mordercę wchodzącego na parking ze skrzynką z narzędziami.
Przekonałem go, by porozmawiał z tobą.
Shayne podał słuchawkę Baumholtzowi. Walter Baumholtz wypił potężny chaust ze swojej szklanki i z miną skazańca wziął słuchawkę.
- Halo? - odezwał się niepewnym głosem. - No tak, nie da się zaprzeczyć. Jest tak, jak powiedział pan Shayne.
Jąkając się, zaczął opowiadać historię, którą wcześniej opowiedział Painterowi, dodając niewielkie poprawki, zasugerowane przez Shayne’a. W miarę opowiadania jego głos nabierał pewności i było widać, jak wczuwa się w swoją rolę.
- Przyjrzałem mu się dobrze - powiedział wojowniczo Baumholtz. - Wydało mi się zabawne, żeby mechanik przyjeżdżał samochodem osobowym, i spojrzałem na niego zaciekawiony. Nie było w jego twarzy nic szczególnego. Nie miał zeza czy jakichś charakterystycznych cech, ale jeślibym go jeszcze raz zobaczył, na pewno bym go rozpoznał. Jeszcze po tym, co zrobił temu dzieciakowi, nie miałbym najmniejszych oporów, żeby zawołać najbliższego gliniarza.
Nagle uprzytomnił sobie, co mówi. Zamknął oczy i jego twarz zrobiła się sina.
Jednak kiedy usłyszał, że Rourke zadaje mu pytanie, wziął głęboki oddech i odpowiedział. W końcu z widoczną ulgą oddał słuchawkę Shayne’owi.
- On chce z panem rozmawiać.
- Mikę? - odezwał się Rourke. - Jesteś pewien, że chciałbyś, żebym to opublikował?
- Dlaczego nie?
- Dobrze wiesz, dlaczego nie. Widziałem go w ”Saefarer”, wydał mi się rzetelnym obywatelem. Chyba że upiłeś go wystarczająco, aby...
- Wiem, co robię - odpowiedział mu Shayne szorstko. - Wydawało mi się, że chciałeś dostać temat.
- Oczywiście, że chciałem, ale, na Boga, Mikę, to jest szyte tak grubymi nićmi... nawet jeśli słyszę to od ciebie. Żeby chronić własny tyłek, wystawiasz faceta do odstrzału jak kaczkę na strzelnicy.
- Wiesz, rozmawialiśmy trochę na temat polowania z przynętą. A poza tym mogą być aspekty, o których nie masz zielonego pojęcia, więc zejdź ze mnie, dobrze?
Masz zamiar zająć się tym tematem czy nie? Jeśli nie, to chciałbym o tym wiedzieć. Zadzwonię do THbune.
- Co się z tobą dzieje, Mikę? Jeśli okaże się, że nie znałem cię wystarczająco dobrze przez te wszystkie lata, będzie to dla mnie wielkim rozczarowaniem. W porządku, wydrukuję to, ale jeśli coś pójdzie nie tak, będę miał faceta na sumieniu. Jeśli zależy ci na tym, żeby go zamordowali, to może jeszcze zamieścić jego zdjęcie?
- Obejdzie się. Chcę, by o niego pytał. Rób swoją robotę. Wiesz, na czym mi zależy, wyeksponuj to.
- Oczywiście - odpowiedział ponuro Rourke. - Pierwszy raz używam gazety, żeby wystawić kogoś do odstrzału, ale widać na wszystko przychodzi czas.
Shayne odłożył słuchawkę i zamyślił się na chwilę.
- Nie sądzę, by coś panu zagrażało dziś w nocy, ale na pewno będzie jakaś wzmianka o morderstwie w wiadomościach o jedenastej, więc lepiej nie dawać mu żadnej szansy. Powiedział pan, że konferencja ma się odbyć w Fontainebleau? Na wszelki wypadek wolałbym wiedzieć, gdzie pana szukać. Zróbmy to tak. Po wyjściu stąd złapiemy taksówkę na rogu i powie pan taksówkarzowi, żeby zawiózł pana do hotelu. Kiedy przyjedziecie i upewni się pan, że taksówka odjechała, weźmie pan następną i pojedzie do Sans Souci. Szczoteczkę do zębów może pan kupić po drodze.
- Cokolwiek pan powie, panie Shayne - odezwał się zrezygnowany Baumholtz. - Przecież nie mogę dać się zabić przed ustalonym czasem. - Odstawił swoją szklankę i wstał. - Myślałem, że będę miał okazję porozmawiać z panem o pańskich sprawach. Zawsze interesowały mnie sprawy kryminalne, jest to nasze wspólne hobby z panią B. No cóż, ale pan na pewno ma wiele do zrobienia, więc już sobie pójdę. Dziękuję za gościnę, panno Hamilton, i dobranoc.
Odwrócił się jeszcze od drzwi, zmuszając się do uśmiechu.
- Mam nadzieję, że kiedy następny raz się spotkamy, nie będzie to w kostnicy.
- Proszę nie mówić takich rzeczy - zaoponowała Lucy.
- To tylko taki głupi żart, w zasadzie czuję się o wiele pewniej wiedząc, że pan Shayne zajmuje się tą sprawą. Ale zanim wrócę do domu, będzie pan musiał dać mi dokładne sprawozdanie na piśmie, potwierdzone przez notariusza. W przeciwnym wypadku pani Baumholtz nie uwierzy w ani jedno moje słowo.
Wychodząc powiedział Lucy jeszcze raz dobranoc i w towarzystwie Shayne’a i O’Briena ruszył na postój taksówek. Kiedy taksówka z Baumholtzem odjechała, Shayne odczekał chwilę, aby upewnić się, że nie jest śledzona, i wrócił do apartamentu Lucy.
W czasie jego nieobecności Lucy zdążyła już posprzątać w salonie. Ledwie zdążył otworzyć drzwi, znalazła się w jego objęciach.
- Michael - szepnęła z drżeniem w głosie i zaczęła go całować.
Czuł, jak dreszcz przechodzi przez jej ciało. Objął ją mocno, czekając aż się uspokoi.
- Dlaczego nie zakochałam się w kimś innym? - odezwała się niemal ze złością w głosie. - Wydawało mi się, że wiem, w co się pakuję, ale gdy pomyślę o tym biednym chłopcu, który chciał się pokazać przed dziewczyną. Gdyby nie on, to ty...
- Przestań - przerwał jej gwałtownie. - Oczywiście, że mógłbym być zabity. Na przykład mogła mnie przejechać ciężarówka na Collins Avenue. Mogłem dostać ataku serca widząc, jak ta chabeta wygrywa w ostatnim biegu. Dzieciak nie miał szczęścia. Podobnie jak facet, który podłożył bombę. Miał szansę, żeby się mnie pozbyć, i przegapił ją. Teraz będzie musiał przyjść po mnie.
- A co będzie, gdy tym razem to on będzie miał szczęście, a nie ty?
- Teraz ja przygotowałem całą sprawę, więc tu nie ma miejsca na przypadek. W porządku, skarbie?
Lucy kiwnęła głową i odwróciła się z błyskiem w oku. Usiadła na sofie i wygładziła spódnicę na kolanach.
- Pan Baumholtz był uroczy, nieprawdaż? - roześmiała się. - Wiesz, że próbował się do mnie zalecać?
- Co? - zareagował gwałtownie na jej słowa.
- Nie próbuj być zazdrosny - zaszczebiotała. - Był taki przestraszony i osamotniony bez swojej żony i tak bardzo starał się grać światowca.
- Co tu się właściwie wydarzyło? - spytał szorstko.
- Był bardzo miły. Powiedział, że jestem bardzo atrakcyjną młodą damą. No, nie patrz tak, on sporo wypił. Potem objął mnie w pasie, raczej niezdarnie, i próbował mnie pocałować. Nie miałam żadnego problemu, żeby trzymać go na odległość wyciągniętej ręki. Jestem pewna, że ty podszedłbyś do tego z większą wprawą, ale w końcu masz większą praktykę.
- No wiesz, praktykę. Przecież doskonale zdajesz sobie sprawę, że... Lucy roześmiała się.
- Kocham cię, gdy przybierasz taki protekcjonalny wyraz twarzy. A teraz usiądź i dokończ swój koniak.
Podszedł do Lucy zmieszany i zaskoczony swoją reakcją. Nigdy nie przypuszczał, że może być zazdrosny o takiego klauna jak Baumholtz.
- Owszem, dopiję koniak, ale nie będę siadał.
- Michael - zawołała zdumiona Lucy. - Przecież wiesz, że żartowałam.
- Wiem. I do tego wszystkiego jeszcze wybrałaś Baumhlotza, ale mam coś do zrobienia, skarbie. Muszę się zastanowić nad całą tą sprawą i spróbować znaleźć faceta, który maczał w tym palce. Co prawda nie mam wielu poszlak, ale jest tu jakiś styl.
- Nie rozumienij co masz na myśli, ale pozwól mi pomóc. Możemy wrócić do biura i przejrzeć akta...
- W aktach może nie być tego, czego szukam. Może to coś z czasów, kiedy mnie jeszcze nie znałaś. Mam zamiar przypomnieć sobie każdego poważnego wroga, jakiego miałem, i może coś wyjdzie tą drogąLucy wstała z sofy.
- Przynajmniej nic nie może ci się przydarzyć, dopóki O’Brien i jego partner ochraniają cię. Jak tak dalej pójdzie, to staniesz się zarozumiały.
- Ale ja nie mam zamiaru wychodzić frontowymi drzwiami. Śpij dobrze, kochanie.
- Odwrócił się i poszedł w stronę kuchni.
- Michaelu Shayne, pewnego dnia zabiję cię własnoręcznie - zawołała za nim z wściekłością.
Niewzruszony, podszedł do okna wychodzącego na schody pożarowe i zaczął je otwierać.
- Michael, jeśli wyjdziesz tędy, to O’Brien pomyśli sobie, że ty i ja...
- Pozwól mu myśleć, na co ma ochotę. Rano zauważy swoją pomyłkę. Nie mogę pozwolić Painterowi, żeby mnie ograniczał. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i idź spać.
- Czasami doprowadzasz mnie do szaleństwa. Poczekaj chwilę.
Podeszła do niego i pocałowała, przywierając do jego piersi na chwilę, żeby za moment odepchnąć go gwałtownie.
- Idź i daj się zabić! - wykrzyknęła z furią w głosie. - Zawsze mogę dostać jakąś dobrą pracę. Jest masa wolnych miejsc dla dobrej sekretarki.
Shayne wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyszedł za okno. Kiedy już znalazł się na dole, podszedł do rogu budynku i pozostając cały czas w cieniu, rozejrzał się wokół, sprawdzając, gdzie znajdują się ludzie Paintera. Przed frontowym wejściem zauważył samochód O’Briena z siedzącym w środku jego partnerem.
Wiedział jednak, że Painter nie zaufa tylko dwóm ludziom śledzącym Shayne’a.
Upewniwszy się, gdzie są rozmieszczeni pozostali dwaj policjanci, ostrożnie opuścił swoją kryjówkę i poszedł do postoju taksówek. Wracał do swojego hotelu.
9.
Miriam Moore wcisnęła zapalniczkę, czekając aż nabierze odpowiedniej temperatury. Kiedy zapalniczka rozgrzała się wystarczająco, zaoferowała ogień siedzącemu obok Claytonowi i ich nowemu towarzyszowi. Ich wspólnikiem był młody mężczyzna, nazywał się Frań Smith. Smith miał już zapalonego papierosa, a Clayton siedział skupiony za kierownicą i odmówił ruchem głowy.
Siedzieli w samochodzie Miriam na jednym z parkingów międzynarodowego lotniska. Nikt się nie odzywał, bo właśnie lądował ogromny douglas, który wyłonił się z ciemności z ogłuszającym rykiem silników. Miriam poczekała, aż zapadnie względna cisza i odezwała się do Claytona:
- Chciałabym, żebyś najbliższe parę minut poświęcił na wprowadzenie mnie w plany. To twój numer i jak na razie niewiele wiem, co zamierzasz. A wolałabym wiedzieć. - Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. - Clayt, czy wszystko w porządku z tobą? A może jest coś, o czym nie wiem? Nigdy nie byłeś specjalnie rozmowny, ale dziś przechodzisz sam siebie. Nigdy nie byłeś taki... nawet nie wiem, jak to nazwać. Nie byłeś w takim nastroju od czasu, kiedy się spotkaliśmy.
Frań Smith głośno się zaśmiał.
- Nigdy dotąd nie widziałaś faceta, który ma do zrobienia swoją pierwszą robotę po wyjściu? On jest po prostu zdenerwowany, dziecinko. To jest zupełnie normalne. Ale nie masz powodu martwić się o starego Clayta. Gdy przyjdzie jego czas, na pewno nie zadrży mu ręka.
- Ja się nie martwię - odpowiedziała mu. - Zdaje się, że ty miałeś zająć się tablicą rozdzielczą. Jeśli miałyby być jakieś problemy, wolałabym o tym wiedzieć teraz.
- Nie będzie - odezwał się niechętnie Clayton.
Smith znowu roześmiał się. To, czego Miriam najbardziej w nim nie lubiła, to właśnie ten śmiech. Odnosiła wrażenie, że jeśli zobaczyłby coś naprawdę śmiesznego, to straciłby kontrolę nad sobą. Jego jasnoniebieskie oczy miały w sobie coś, co nadawało mu naprawdę niebezpieczny wygląd. Poza tym wyglądał zupełnie normalnie, a nawet sympatycznie. Nosił dość długie blond włosy, wyglądał na dwadzieścia parę lat i gdy pierwszy raz na niego spojrzała, nie mogła uwierzyć, że jest zawodowym mordercą. Clayton mówił jej, że obecnie, kiedy panuje zawieszenie broni między gangami, Smith zajmuje się mniej lukratywnymi sprawami poza swoją specjalnością. Wytłumaczył jej, że będą potrzebowali kogoś, kto będzie w stanie kontrolować pełen pokój ludzi.
Szczególnie zaś tych, których byle co nie przestraszy. Miriam stwierdziła, że Smith byłby zdolny to zrobić nawet bez użycia rewolweru. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że komplikuje on całą sprawę. Wiedziała, że nie będzie w stanie go kontrolować. Miała i tak wystarczająco dużo kłopotów z Claytonem. W zasadzie nie miała konkretnych zastrzeżeń do niego, ale Clayton wyraźnie ulegał jakimś uczuciom, o których nie miała zielonego pojęcia. Miała poczucie, że jest zaabsorbowany czymś jeszcze oprócz planowanego przez nich skoku.
- A teraz najnowsze wiadomości na temat tablicy rozdzielczej. - Wyrwał ją z zamyślenia głos Smitha. - Nie musimy unieszkodliwiać całości. Wystarczy tylko odłączyć jeden kabel, dochodzący na interesujące nas piętro. Wszystko wygląda normalnie, ale telefony na dwunastym piętrze nie działają.
- Tylko nie próbuj mnie zanudzać tym, jak masz zamiar to zrobić, jeśli wiesz.
Czy masz potrzebne wyposażenie? - spytała Miriam.
- Taaak - mruknął Clayton.
Była o krok od wyrzucenia cisnących się na usta słów, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Może Smith miał rację, może istotnie było to tylko zdenerwowanie spowodowane długim pobytem w więzieniu. Nie mogła sobie pozwolić na zrażenie go. Było już za późno, żeby całą sprawę zacząć od początku z kimś innym.
- Zostawimy skradziony samochód i potem pojedziemy moim wzdłuż Dade Boulevard aż do Venetian Causway. Po tej stronie zatoki pojedziemy bulwarem do Est Coast Station i zostawimy Frana. Zapłaciłam za garaż za trzy miesiące z góry, więc nie będzie problemu z zostawieniem samochodu. A potem weźmiemy taksówkę na lotnisko. Musimy mieć na to jakieś dwadzieścia minut, żeby nie spóźnić się na samolot.
Ścisnęła Claytona za ramię w nadziei, że wywoła to jakąś reakcję, ale on dalej siedział za kierownicą jak słup soli. Powinien zareagować, gdy powiedziała, że dla bezpieczeństwa polecą oddzielnymi samolotami, ale to też nie zrobiło na nim wrażenia.
- Chyba już wszystko ustaliliśmy - powiedział Clayton, włączając silnik.
- Chyba tak - zgodził się skwapliwie Smith. - Podrzuć mnie do Czarnego Kota, Clayt. Tamtejsza striptizerka powiedziała mi, że to ma właśnie być ta noc. Też jestem zdenerwowany. - Zakończył swój wywód szalonym śmiechem.
- Lepiej wyśpij się, Frań. Jutro musisz być w pełni sprawny. Zawieziemy cię do domu - powiedziała surowo Miriam.
- A co będzie w domu?
- Jedź już - powiedziała cicho do Claytona, ignorując pytanie. Posłuszny jej, skierował się w dół miasta.
- Co jest? Nie chcecie zawieźć mnie tam, gdzie sobie życzą? - odezwał się wściekły Smith.
Jego prawa ręka przycisnęła Miriam do siedzenia. Dziewczyna podniosła rękę z papierosem, próbując zgasić go na przyciskającej ją dłoni. Smith poradził sobie bez trudu z papierosem i zręcznie odpiął guziki jej bluzki. Wsunął rękę pod bluzkę i chwycił mocno jej pierś, sprawiając ogromny ból.
Po chwili Miriam odezwała się zduszonym głosem:
- Myślę, że on jednak jedzie do Czarnego Kota, Clayt.
Clayton zawrócił, a Smith usiadł spokojnie na swoim siedzeniu z tyłu samochodu.
- Wszędzie dookoła atakuje nas seks - odezwał się po chwili. - Może są ludzie, których to nie bierze, ale ja nie mam zamiaru tracić czasu. Kto wie, co może wydarzyć się jutro. Może znajdzie się ktoś, kto będzie miał wystarczająco dużo szczęścia, żeby mnie dopaść? Więc wolę korzystać z życia, póki jeszcze mogę.
Taka jest moja filozofia, gdyby ktoś was pytał oto.
- Nic nieprzewidzianego nie ma prawa się wydarzyć - powiedziała Miriam.
- O, Boże, dziecinko, niczego nie można być pewnym. Wydaje ci się, że wszystko jest dokładnie zaplanowane i nagle wyskakuje coś, co zdarza się raz na sto lat. Czy nie mam racji, Aktor? - Popatrzył na Claytona i wybuchnął swym niekontrolowanym śmiechem. - A jeśli się nie uda za pierwszym razem, to próbuj dalej, aż do skutku.
- Co to miało znaczyć? - spytała zaniepokojona Miriam. - Jeśli jutro nam się nie uda, to nie będziemy mieli drugiej szansy. Stracimy czas i moje dwa tysiące dolarów, więc lepiej zróbmy to jak należy.
- Wszystko, co chcę powiedzieć, to tylko to, że czasami mogą wydarzyć się cholernie dziwne rzeczy, o których nie masz pojęcia. Clayt będzie pierwszy, który to potwierdzi... cholernie dziwne rzeczy.
- Zamknij się - wycedził Clayton przez zaciśnięte zęby.
- Czy ktoś mi powiedział, żebym się zamknął? - spytał Smith z podziwem. - Człowieku, nikt do mnie nie mówi, żebym się zamknął. Nikt.
Clayton zdjął nogę z gazu.
- Słyszałeś mnie. Powiedziałem, zamknij się.
- Uspokójcie się obaj! - wykrzyknęła Miriam. - Jeśli musicie, to pozabijajcie się, ale jak już będzie po wszystkim. A teraz dajcie spokój.
- Dobra, dobra, panienko. Jeśli tylko do wszystkich dotarło, że do mnie nie odzywa się w ten sposób.
Clayton próbował coś powiedzieć, ale Miriam ścisnęła go mocno za kolano, powstrzymując go.
- Mam nadzieję, że już wszystko omówiliśmy - zaczęła szybko mówić. - Nie mogę o niczym innym myśleć, a wy? Cały czas myślę, co powinniśmy jeszcze zrobić, czy wszystko jest należycie przygotowane? Frań, ty nawet tam nie byłeś... W zasadzie to nie ma znaczenia. Clayt był tam trzy razy. A ty, wystarczy, jak poćwiczysz groźne miny przed lustrem.
Przystojna twarz Smitha zachmurzyła się. Miriam była przekonana, że teraz wybuchnie. Ale zupełnie niespodziewanie roześmiał się.
- Miriam, dziecinko, mam zamiar przećwiczyć coś zupełnie innego. Tylko podwieźcie mnie do tego rogu. - Jego humor wyraźnie poprawił się. - Nie musicie odstawiać mnie pod same drzwi.
Clayton bez słowa podjechał we wskazanym kierunku.
- Bądź przygotowana, dziecinko - powiedział Smith, wychodząc z samochodu. - Jeśli ta panienka miałaby nawalić, to jutro będę bardzo nerwowy. A gdybyś chciała temu zapobiec, to przygotuj pokój. Clayt ma ciężki sen, więc nie będziemy mu przeszkadzać. - Faktycznie zależy mi na tym, żebyś był jutro w odpowiednim nastroju, ale nie na tyle, aby skorzystać z twojej propozycji.
- Pewnego dnia, laleczko, będziemy mieli okazję. I coś czuję, że mogłabyś mnie zainspirować. Do zobaczenia jutro rano, Clayt, około ósmej trzydzieści.
Trzasnął drzwiami i ruszył ciemną ulicą. Clayton zawrócił szybko.
- Widzę, że on zaczyna cię denerwować - rzekła Miriam.
- Możliwe - mruknął niechętnie w odpowiedzi.
- Co on miał na myśli mówiąc, że zobaczycie się jutro rano? Czy o czymś zapomnieliśmy?
- Nie sądzę. Po prostu powiedział, że zobaczymy się jutro rano.
- Zabrzmiało to tak, jakbyście byli umówieni. A to trochę wcześnie jak na ciebie.
- Nie potrzebuję umawiać się z nim. On zawsze kręci się gdzieś w okolicy.
Miriam zdecydowała się nie kontynuować tego tematu.
- Dobrze, że został nam tylko jeden dzień. Nie mogłabym dłużej wytrzymać w towarzystwie tego faceta.
- Frań jest w porządku.
- Ależ tak. Trochę psychopata, ale przecież to nic nie przeszkadza. Wydaje mi się, że on koniecznie chce cię sprowokować. Wyraźnie sprawia mu to satysfakcję. Nie sądzę, żeby kontakty z kobietami sprawiały mu tak dużą przyjemność, bez względu na to, jak wiele na ten temat mówi.
Clayton znowu zwlekał z odpowiedzią i Miriam zastanawiała się, czy przez przypadek nie jest pijany.
- Nie ma obawy, znam go dobrze. Siedzieliśmy w jednej celi przez dziewięć miesięcy.
- Popatrz, tu jest bar. Chodź, wstąpimy na jednego i odprężymy się trochę.
- Mam butelkę w pokoju. Równie dobrze możemy napić się u siebie.
- Powiedziałam ”odprężymy się”. Jestem zmęczona tym pokojem, więc jeśli nie masz nic przeciwko, to wolałabym jeszcze tam nie wracać. Mam wrażenie, że jeśli wrócimy, to zaraz zaczniemy się kłócić, a nie chciałabym tego.
Bez słowa minął bar. Przez chwilę myślała, że chce pokazać swoją męską niezależność, ale zwolnił i znalazł miejsce do zaparkowania samochodu.
Wysiedli i ruszyli w kierunku baru. Wzięła go pod ramię, kiedy wchodzili do środka. Nie sądziła, że będzie go potrzebować, gdy już będzie miała pieniądze, ale teraz był jej jeszcze potrzebny. Był całkiem miłym towarzyszem, jeśli nie brać pod uwagę jego małomówności. Ostatnio jednak był bardzo nieprzystępny i wiedziała, że nie jest w stanie dotrzeć do niego.
Było jednak coś, co ją niepokoiło, i nie mogła pozbyć się tego uczucia. Cały czas miała w pamięci ten błysk szaleństwa w jego oczach, gdy wspomniał o Michaelu Shayne. Z drugiej strony, tłumaczyła sobie, że ktoś, kto spędził trzynaście lat w więzieniu ma prawo zachowywać się dziwacznie. Raz nawet sama wymieniła nazwisko Shayne’a, uważnie przyglądając się jego reakcji, ale nic się nie wydarzyło.
Poza dzisiejszym dziwnym zachowaniem Clayton udowodnił, że zaplanowana przez nią robota jest stworzona dla niego. Specjalnie na tę okoliczność przygotował nową osobowość. Teksańczyk o nazwisku Justin W. Briggs doskonale pasował do towarzystwa odwiedzającego St. Albans. Przedstawiał się jako jedyny teksańczyk nie zaangażowany w biznes naftowy czy hodowlany. I tak, jak sądziła, bardzo szybko zaprzyjaźnił się z jednym ze stałych gości Blackstone’a. Ten oczywiście z ogromną radością wprowadził teksańczyka na dwunaste piętro St. Albans, żeby mógł pozbyć się części swoich pieniędzy przy grze w kości czy w pokera.
Clayton przegrał półtora tysiąca dolarów w ciągu dwu nocy i Miriam była zmuszona wyasygnować następne pięćset. To było wszystko, co mogła zainwestować w to przedsięwzięcie, zostawiając sobie jedynie dwieście dolarów na wszelki wypadek.
Miriam nie chciała pokazywać się publicznie w towarzystwie Claytona, ale chciała, żeby odpowiedział na kilka nurtujących ją pytań. Chciała, aby siedział naprzeciw bez możliwości wyłgania się od odpowiedzi. W pokoju hotelowym zawsze była taka możliwość. W niewygodnej dla siebie sytuacji Clayton wykręcał się, sięgając albo po butelkę, albo po Miriam.
Usiedli przy pustym końcu baru. Clayton zamówił żytniówkę, a Miriam dżin z tonikiem. Gdy już dostali zamówione napoje i zapłacili za nie, Miriam odezwała się ściszonym głosem:
- Wiem, że prawdopodobnie za bardzo się przejmuję, ale chciałabym być pewna, że wszystko zostało przygotowane jak należy. Powiedz mi, ale bez żadnych ”jeśli”, ”i”, ”lub”, ”ale”. Czy jest coś, co cię niepokoi w tej sprawie?
- Mówiłem ci już setki razy - odpowiedział cierpliwie. - Nie. Nie ma nic, co by mnie niepokoiło.
- W takim razie, co się dzisiaj wydarzyło? Mieliście zająć się tablicą rozdzielczą. Kiedy wychodziliście, byliście napięci jak przed pierwszą randką.
Ale po powrocie wyglądałeś jak chmura gradowa i od tej pory zachowujesz się dziwnie. A Frań? Te jego idiotyczne uwagi i spojrzenia, którymi cię obrzucał.
Clayt, proszę cię, powiedz mi, co się stało?
Grymas znudzenia pojawił się na jego twarzy.
- Tu nie ma o czym mówić. Skończmy na dziś z tym tematem. Wszystko zostało rozpracowane i nie ma czym się przejmować. Czy jesteś usatysfakcjonowana?
- Powiedzmy. A jak jest z Franem? Czy nie istnieje niebezpieczeństwo, że będzie chciał wyciągnąć więcej pieniędzy niż przewiduje jego kontrakt?
- Nie. Kontrakt jest kontraktem. Gdyby chciał więcej, to zażądałby tego wcześniej.
- Dobre przynajmniej to, bo mam jeszcze jedną obawę w stosunku do niego. Czy nie sądzisz, że istnieje możliwość, że użyje swojego karabinu maszynowego bez żadnej specjalnej przyczyny?
- Do diabła, oczywiście, że tak. Z takimi facetami jak Frań zawsze należy się z tym liczyć. Ale nie spodziewaj się, że możesz powstrzymać go mówiąc, że jest dobrym chłopcem i kupisz mu batonika. Jeśli zechce to zrobić, to zrobi. I to jest właśnie ryzyko, z jakim musisz się liczyć. Nie chcę się bawić w psychiatrę, ale dla takich jak Frań pociągnięcie za cyngiel jest czynnością fizjologiczną. Zawsze wtedy, gdy czuje, że musi to zrobić. - Clayton uśmiechnął się nieznacznie. - Nie obiecuję, ale myślę, że będę w stanie kontrolować go jutro.
Miriam wiedziała, że nie może naciskać na niego i domagać się dalszych wyjaśnień. Jeśli by to zrobiła, zamknąłby się w sobie i na pewno nie uzyskałaby nic więcej.
- Domyślam się, że nie masz ochoty mówić o tym, co się wydarzyło dzisiaj wieczorem, zanim po was przyjechałam, i wcale nie mam zamiaru naciskać na ciebie. Chciałabym tylko myśleć, że byliśmy uczciwi w stosunku do siebie.
Jutro to nie jest koniec, to dopiero początek.
- No dobrze - zareagował dość niecierpliwie. - Dopijmy te drinki i wracajmy już. Miriam wzięła swoją szklankę i stuknęła w jego.
- Pamiętaj, że Justin W. Briggs nie popada w depresję.
- Widziałaś tylko jego osobowość na pokaz. Mógłby cię jeszcze zaskoczyć, poza tym jak każdy, ma swoje złe dni.
Położyła miękko swoją dłoń na jego ramieniu, gotowa do wyjścia, gdy w tym samym momencie w telewizorze wiszącym nad barem usłyszeli głos spikera.
- A teraz wiadomości.
- Znowu te nudy, zaraz dostanę bólu głowy. Chodź, dziecinko, zmywamy się stąd.
Na ekranie pojawiła się nowa twarz, młody dziennikarz powitał telewidzów i zaczął czytać wiadomości.
- Dziś wczesnym wieczorem dokonano próby zamachu na życie Michaela Shayne’a, znanego w Miami prywatnego detektywa...
Miriam, sięgająca właśnie po swoją torebkę, zesztywniała. Clayton powiedział tylko jedno niecenzuralne słowo i wziął ją za ramię, ale uwolniła się energicznie.
- Uspokój się, do cholery. Słuchała uważnie komentatora.
- ...bomba wybuchła za wcześnie, zabijając Terry’ego Weintrauba. Według informacji podanych przez policję próbował on...
Wzdłuż baru zapanowała cisza, nawet barman podszedł do telewizora i podkręcił głos. Pokazano fotografię Shayne’a, a następnie budynek, w którym mieszkał zabity chłopak. Potem kamera pokazała wnętrze pokiereszowanego samochodu Shayne’a, przesuwając się wolno od rozbitej szyby, aż do miejsca gdzie znaleziono zwłoki. Na podłodze samochodu widać było ciemne plamy krwi. W końcu pokazano szkolne zdjęcie uśmiechniętej Sylvii Masante. Na ekranie pojawiła się znowu twarz komentatora, który mówił, że sprawa jest prowadzona przez Petera Paintera, szefa Wydziału Kryminalnego miejscowej policji, który znalazł naocznego świadka wydarzenia.
- Gówno prawda - powiedział Clayton z lekceważeniem w głosie.
Kiedy komentator skończył, przy barze odezwały się podekscytowane głosy.
Miriam wzięła swoją torebkę.
- Jak dużo whisky zostało w butelce w pokoju?
- Nie wystarczy.
- Więc lepiej kup następną. Czeka nas mała pogawędka.
10.
Miriam skierowała się prosto do komody, na której stała do połowy opróżniona butelka. Obok stała szklanka z nie dopitym alkoholem. Wzięła szklankę i wylała resztkę na wytarty dywan.
- Dżin z tonikiem to bardzo elegancki napój dla kobiety w miejscu publicznym, ale teraz przyda mi się porządna żytniówka. - Napełniła swoją szklankę do połowy - Dawaj szklankę, ty dwulicowy sukinsynu.
W lustrze nad komodą widziała jego ponurą twarz. Clayton podszedł do niej i pocałował ją w szyję. Nie zareagowała na tę pieszczotę i zaczekała spokojnie, aż podniesie głowę. Ich spojrzenia skrzyżowały się w lustrze.
- Mówiłaś o jakimś dwulicowym... kim? Przecież nie obiecywałem ci, że cały swój czas poświęcę tobie.
- Możliwe, że nie składałeś żadnych deklaracji, ale dałeś mi powody, bym uwierzyła...
- Owszem - przerwał jej. - Powiedziałem ci, że Shayne nic dla mnie nie znaczy, co nie jest zgodne z prawdą. W rzeczywistości znaczy bardzo dużo. Ale to nie jest powód, żebyś miała się martwić. Przecież wszystko idzie zgodnie z planem, prawda?
Jednym chaustem wypiła whisky, mając nadzieję, że ta porcja alkoholu zlikwiduje napięcie i depresję, jąkają ogarnęła w momencie odkrycia idiotycznego zachowania Claytona.
Podłączyć bombę do zapłonu w samochodzie prywatnego detektywa i to w tak ważnym dla niej momencie! Ponownie sięgnęła po szklankę, w której była tania whisky, kupiona przez Claytona. Do tego wszystkiego kupował tę wstrętną lurę.
Widać było mu wszystko jedno, co pije.
- A zupełnie poważnie mówiąc. - Usłyszała głos Claytona. - To jest moja sprawa, co robię ze swoim wolnym czasem, tak długo, jak nie przeszkadza to w naszych sprawach.
Jednocześnie rozglądał się po pokoju, szukając szklanki. W końcu znalazł ją na podłodze pod łóżkiem i nalał sobie sporo ponad połowę. Przysiadł na komodzie i przyglądał się jej z góry. Miriam czekała, aż żytniówka zacznie działać.
- Masz szczęście, że w tym barze nie miałam ze sobą broni. Chyba bym cię zabiła - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- No tak, to byłoby rzeczywiście rozsądne.
- Chyba nie udało mi się wyjaśnić ci, co te pieniądze dla mnie znaczą. - Odstawiła szklankę i wskazała na wszystko, co znajdowało się w pokoju. - Całe życie spędziłam w tym pokoju. Nawet jeśli nie urodziłam się tutaj, to urodziłam się w takiej małej norze jak ta. Owszem, zdarzało mi się mieszkać w dobrych hotelach. Raz nawet mieszkałam w apartamencie za dwieście dolarów miesięcznie, ale to były wakacje. Wcześniej czy później budziłam się w jakimś cholernym, umeblowanym pokoju, wszystko jedno, w którym mieście, z tym samym pieprzonym obrazem i z tą samą pieprzoną tapetą na ścianie.
- To i tak wielki postęp w porównaniu z tym, do czego ja byłem przyzwyczajony.
- Do diabła z tobą! - wykrzyknęła gwałtownie i przez parę minut klęła, używając słów, o których znajomość sama siebie nie podejrzewała.
Clayton patrzył na nią zdziwiony, w końcu uśmiechnął się ze zrozumieniem.
Poczekał, aż się trochę uspokoi i spytał:
- To co, chcesz iść do łóżka?
- Z tobą? - fuknęła jak kotka. - Idź do diabła. Lepiej nalej mi.
Stek przekleństw, jaki wyrzuciła z siebie, nie uspokoił jej, ale wyraźnie poprawił samopoczucie Claytona. Przewiesił wyimaginowaną serwetkę przez ramię i trzymając butelkę, przeszedł przez pokój z manierą dobrze wyszkolonego kelnera.
- Co jeszcze dla pani, madame? Kokaina? Seks?
- Przestań błaznować. Siadaj.
- Co za niewdzięczna widownia - powiedział głosem rozpieszczonej gwiazdy filmowej i zabierając swoją szklankę, położył się na łóżku, nie zdejmując butów. - Obudź mnie, jak kazanie się skończy.
- Radzę ci nie zasypać - odezwała się złowieszczo. - W przeciwnym razie mogę cię obudzić w sposób, który nie przypadnie ci do gustu. Chcę, żebyś szczerze odpowiedział mi na kilka pytań. Zapewniam cię, że gdybym tylko mogła zacząć wszystko od początku z kimś innym, to bym to zrobiła. Ale niestety, zbyt dużo zainwestowałam w ciebie i został już tylko jeden dzień, więc nie mam innego wyjścia. Muszę wiedzieć, co ty robisz. Na przykład, chciałabym wiedzieć, czy rozpracowaliście tę cholerną tablicę rozdzielczą? Machnął ze zniecierpliwieniem ręką.
- Przez półtora roku w więzieniu zajmowałem się czymś takim. Jedyna różnica, że w hotelach są one większe, ale zasada działania jest taka sama. Narysowałem schemat Franowi. Potem kazałem mu narysować to z pamięci. Wiem, że masz o nim złe zdanie, ale to nie jest jakiś bałwan. Narysował to bezbłędnie. Jutro ma się rozejrzeć po hotelach. Oczywiście nie w St.A.
- Czy właśnie dlatego go wynająłeś, żeby pomógł ci z Shayne’em?
- Szybko łapiesz.
- To znaczy wszystko ci jedno, kto go załatwi? Myślałam, że to osobista sprawa.
- Skarbie, jest mi szczerze obojętne, czy Shayne zginie od kuli, czy umrze na gruźlicę. Chcę po prostu być pewien, że jeden z nas już nie żyje. Rozumiesz?
- Wystarczająco. Ale ktoś taki jak Smith zazwyczaj żąda zaliczki... czekaj, czekaj... zapłaciłeś mu moimi pieniędzmi.
- Dałem mu tysiąc dolarów, drugi potrzebowałem na bombę. Byłem trochę do przodu w kości.
- Więc jaki interes z nim ubiłeś? Tysiąc zaliczki, a ile po wykonaniu roboty?
- Dziewięć, z mojej części. I tu jest pies pogrzebany. Tego rodzaju robota jak jutro nie jest w jego stylu, to go nie wciąga. Zabawne, ale on zupełnie nie przywiązuje wagi do swego udziału, mógłby nawet nigdy go nie odebrać. Ale tych dziewięciu za odstrzał na pewno nie odpuści. Gdybym mu nie zapłacił, to najprawdopodobniej zastrzeliłby mnie. Tu chodzi o jego reputację. I właśnie dlatego jestem w stanie kontrolować go. Będzie zachowywać się jak chłopczyk z dobrego domu.
- Skąd miałeś tę bombę?
- Nie spodziewasz się chyba, że będę opowiadał ci historię swojego życia?
Dostałem i nie mam zamiaru podawać ci nazwiska i adresu faceta, bo niby dlaczego? Ale mogę powiedzieć ci, jak to było zorganizowane, żebyś była pewna, że nie ma to nic wspólnego z twoim jutrzejszym przedstawieniem. I może w końcu przestaniesz jazgotać i nudzić, jak ważne to jest dla ciebie. Tak samo jest to ważne dla mnie. W końcu to ja pojawię się tam z rewolwerem w ręku, a nie ty.
Ja dostanę po tyłku, jeśli coś się nie uda. Powinnaś liczyć na mnie, tak samo jak ja liczę na ciebie w sprawie windy. Nie chciałbym, żebyś w zdenerwowaniu zrobiła coś głupiego.
- Posłuchaj, teraz jestem zdenerwowana i lepiej uważaj, co mówisz, bo wpadnę w histerię.
- Czy możesz się zamknąć? Przecież zaraz ci wszystko opowiem.
Sięgnął po butelkę, wlał do szklanki to, co zostało w butelce i zabrał się do otwierania nowej, by uzupełnić zawartość swojego naczynia.
- Długo nad tym pracowałem. Bomba w samochodzie to jest bardzo wygodna sprawa.
Możesz być daleko od miejsca, w którym wybuchnie albo, jeśli czujesz taką potrzebę, możesz kręcić się gdzieś w pobliżu i przyglądać się efektom.
Wskazówki dostałem od faceta w więzieniu, który organizował takie fajerwerki w całych Stanach i nigdy go na tym nie złapali.
Miał kontakt w Miami, gdzie zazwyczaj kupował materiały wybuchowe. Ten adres kosztował mnie moje ostatnie pieniądze. Co prawda, facet mógł zmienić adres sto razy, ale na szczęście ciągle tu był. Zastanawiałem się, jak zdobyć pieniądze na ten zbożny cel. Myślałem, żeby obrabować jakąś stację benzynową lub coś w tym rodzaju. Ale wtedy ty się pokazałaś. Pamiętasz, jak się ucieszyłem ze spotkania z tobą?
- Szczególnie, kiedy powiedziałam, że mam trochę pieniędzy, które mogę w ciebie zainwestować.
- To było dużo więcej niż pieniądze, powinnaś o tym wiedzieć. Ucieszyłem się z butelki, którą mi przywiozłaś, z tych ubrań, no i oczywiście z twojego powodu.
A jeśli nie wierzysz, to chodź tutaj, a ja ci to wytłumaczę językiem znaków.
- Kupiłeś bombę za tysiąc dolarów i co dalej? - powiedziała, nie zwracając uwagi na jego propozycję.
- Przestań mi wiercić dziurę w brzuchu - odparował siadając. - Jeśli ktoś by mnie widział, to straciłabyś parę setek. Ale nikt mnie nie widział.
- Całe szczęście.
- To nie miało nic wspólnego ze szczęściem. Wczoraj po południu wziąłem przygotowaną paczkę. Frań krążył w okolicy na wypadek, gdybym musiał się spieszyć. Wyśledzenie Shayne’a było zupełnie proste. Mogłem to zrobić poprzedniej nocy, gdy zostawił swojego buicka w garażu, ale obawiałem się, że może kogoś prosić o przyprowadzenie samochodu. Następną okazję miałem po południu, ale był z dziewczyną. Tak na marginesie, całkiem niezła.
Istniała możliwość, że z jakiegokolwiek powodu wyśle ją do samochodu samą.
- Kto by pomyślał, jakieś skrupuły!
- To nie o to chodzi. Każdy, kto byłby z nim w samochodzie, prawdopodobnie podzieliłby jego los. Ale chciałbym mieć pewność, że to on przekręci kluczyk.
Restauracja wydawała się doskonałym miejscem. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby wszystko przygotować. Shayne zabrał dziewczynę na kolację, więc na pewno będzie ją odwoził do domu. No a potem jakiś głupi szczeniak chciał się pokazać...
Patrzył tępym wzorkiem na swoją szklankę, zaciskając szczęki. Miriam patrzyła na niego zdziwiona i nagle zrozumiała przyczynę jego depresji. Nie wyprowadziło go z równowagi to, że Shayne uszedł z życiem, tylko przypadkowa śmierć chłopaka na parkingu.
- Czuję się fatalnie z tego powodu. Gdyby to trafiło na dziewczynę Shayne’a, nie czułbym się tak źle. Ona jest jego sekretarką, są ze sobą związani. Ale ten chłopak był tam przez przypadek. Do diabła, sam kiedyś bawiłem się podkradaniem samochodów. - Łyknął potężnie ze szklanki. - Mam dziwne wrażenie, że przyjdzie mi zapłacić za tego dzieciaka.
- Mam nadzieję, że wcześniej ukradniesz te pieniądze - stwierdziła sucho Miriam. - Czy jesteś pewien, że nikt cię nie widział?
- Mnóstwo ludzi mnie widziało, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Miałem na sobie uniform mechanika i niosłem skrzynkę z narzędziami. Sprawdzałem instalacje w jakimś buicku. Czapkę miałem mocno wciśniętą na oczy, a twarz miałem umazaną smarem. Wypchałem ramiona poduszkami i szedłem utykając.
- Co zrobiłeś z uniformem, spaliłeś go?
- To były zwyczajne spodnie i koszula, na której nalepiłem napis ”Ace Garage”.
Po wszystkim podarłem to na kawałki i spuściłem do klozetu.
- A co z tym naocznym świadkiem, o którym mówili w telewizji?
- Ta farsa? Zapomnij o tym.
- Sądzisz, że to nieprawda? To w takim razie, jaki mieliby interes w publikowaniu takich wiadomości?
- Niezupełnie jest to nieprawda. Mają jakiegoś faceta. Jak skończyłem z samochodem, to przebrałem się i wróciłem, żeby zobaczyć, jak wyleci w powietrze. Ale nie był to wybuch, jakiego się spodziewałem. Myślałem, że będą kawałki fruwające w powietrzu. Zresztą nieważne. Ten facet kręcił się niedaleko w pasażu i widział mnie, jak szedłem na parking. Gliny zabrały go do restauracji. Ale co, na Boga, mógł im powiedzieć? Pewnie, że widział kogoś w uniformie z ”Ace Garage”, że miał brudną gębę i utykał. Prawdopodobnie będą o nim pisali w jutrzejszych gazetach, ale nie masz się czym przejmować.
Kiedy mówił o naocznym świadku, mięśnie jego twarzy były napięte, tak jakby był w pokoju konfrontacji i próbował zapanować nad swoją mimiką, by nie sprowokować wskazania na siebie.
Jego oczy zwęziły się i zrobiły okrutne w swym wyrazie.
- A jeśli ten sukinsyn widział Frana - powiedział, wyrywając się z zamyślenia - trzeba będzie coś z tym zrobić.
-. To znaczy, że będziesz musiał wydać następne dziesięć tysięcy - powiedziała sarkastycznie. - Zdaje mi się, że umówiłeś się ze swoim kumplem na jutro rano na jakąś robotę?
- Chcę, żeby gdzieś mnie podwiózł, a za podwiezienie nie muszę płacić dziesięciu tysięcy. Domyślam się, że chcesz, bym złożył obietnicę, że zostawię Shayne’a w spokoju. Jednocześnie podejrzewasz, że wymknę się, jak tylko wyjdziesz do łazienki. Zaoszczędźmy sobie w takim razie przedstawień. Sama powiedziałaś, że jest za późno, żeby wziąć kogoś nowego, więc posiedzisz spokojnie przez pół godziny i będzie po wszystkim.
- Co tym razem? Staromodna strzelanina?
- Tak, Frań ma całkiem niezły karabin maszynowy. Kiedy Shayne wyjdzie z hotelu...
- Jesteś pewien, że będzie spał u siebie?
- Popytałem się trochę wokół. Kiedyś prowadził inny tryb życia. Szalał z panienkami, ale od jakiegoś czasu uspokoił się. Zawsze śpi u siebie, chyba że jest za miastem. Zazwyczaj wychodzi około dziewiątej, dziewiątej trzydzieści.
Ta informacja kosztowała mnie dziesięć dolarów... o, przepraszam, ciebie kosztowała dziesięć dolarów. Ostatecznie, to była twoja forsa.
- A tym razem w jakiej roli wystąpiłeś? Clayton roześmiał się.
- Próbowałem ubezpieczyć go na życie. Wyobrażasz sobie? W tej chwili nie ma takiej firmy w mieście, która odważyłaby się wystawić mu polisę.
Nagle przestał się śmiać i jego twarz znowu przybrała jakiś mroczny wyraz.
Miriam siedziała nie odzywając się i zastanawiała się nad najlepszym sposobem powstrzymania go przed realizacją tego zamierzenia.
- Jeśli Frań Smith twierdzi, że zastrzelenie go jest najlepszym wyjściem, to prawdopodobnie uda wam się to. Ale zawsze istnieje szansa, że coś się może nie udać, prawda?
- Do diabła, jasne że tak. Może to nie być nasz szczęśliwy dzień, ale chodzi o to, żeby Shayne był pierwszy.
- Mam nadzieję, że dostaniecie go pierwszym strzałem. Mikę Shayne należy do twardzieli.
- Twardzieli? - zdziwił się Clayton. - On nawet nie nosi ze sobą broni. Nie zamierzam walczyć z nim na pięści i to w obecności sędziego. Nie to miałem na myśli. Myślę, że kilka pocisków kaliber czterdzieści pięć wystrzelonych z karabinu maszynowego thompsona powinno dać mu radę.
- Clayt, może zastanowiłbyś się nad przesunięciem tego o jeden dzień? Przcież po trzynastu latach oczekiwania nie powinno sprawić ci różnicy dwadzieścia cztery godziny.
- Dzień i noc? Nie chciałbym wyjść na fanatyka i może nawet byłbym skłonny poczekać. Z tym, że jest coś, o czym jeszcze nie wiesz, i ze względu na to nie mogę odkładać swoich planów.
- Na przykład co?
- Na przykład to, że wśród pokerzystów jest Big Ed Bradley z Chicago. Nie sądzę, aby syndykat był zadowolony, że jakiś nikomu nie znany facet da prztyczka w nos komuś takiemu jak Ed. A ja mimo wszystko zamierzam sprzątnąć mu tę forsę sprzed nosa. I myślę, że nie spodoba się do Edowi. Oprócz syndykatu ma on swoje prywatne kontakty i chciałbym być daleko stąd, kiedy Ed dostanie telefon do ręki. Najlepiej w jakimś innym kraju. Klimat w Miami może być dla mnie szkodliwy. I dlatego jutrzejszy dzień jest jedyny. - Kochanie. - Miriam podniosła się z fotela i rzuciła się na łóżko obok niego z nowym przypływem uczuć. - Zrezygnuj z tego.
- Zrezygnować? - spytał zdumiony.
- Czy nie jestem dla ciebie wszystkim?
- Nie do tego stopnia.
- Clayt, posłuchaj mnie. Mieliśmy zdecydować, co dalej, po zdobyciu pieniędzy.
Myślę jednak, że te trzy tygodnie były najlepszymi w moim życiu, bo spędziłam je z tobą. Zakochałam się w tobie. Pragnę cię bardziej niż czegokolwiek dotąd.
Chcę, żebyś był szczęśliwy. Jeśli ta szalona rzecz, którą planujesz, mogłaby cię uszczęśliwić, to pomogłabym ci. Zbyt długo trzymałeś to w sobie, nie uwolnisz się od tego pociągnięciem za cyngiel.
- Zawsze mogę spróbować.
- Wiesz dobrze, że to jest szaleństwo.
- Czasami to podejrzewam.
- Ale czy to cokolwiek zmieni? - Desperacko szukała argumentów. - Czy to wróci ci chociaż jeden dzień spędzony za kratkami? Co to zmieni w twoim życiu, jeśli zastrzelisz Shayne’a?
- Może odzyskam trochę szacunku dla siebie. Wtuliła się w jego ramię i wyszeptała:
- Clayt, chciałabym wyjść za ciebie, chyba że nie chcesz. Ja zgadzam się na każdy układ. Jesteś tym, kogo potrzebuję.
- Nie.
- Kochanie, decyzja należy do ciebie. Jeśli nie zrezygnujesz z tego, to nigdy już nie będę mogła w pełni ci zaufać. Może niewiele to dla ciebie znaczy, ale chciałabym, żebyś wiedział, co tracisz.
Clayton poruszył się nerwowo.
- Nie - powtórzył z uporem.
- Zmienię podział, dostaniesz następne pięć procent.
- Widzę, że podbijasz cenę. Najpierw małżeństwo, teraz następne pięć procent.
Myślę, że mam szansę wyciągnąć sześć.
- Clayt, ty cholerny idioto, chcesz stracić wszystko?
- I tak stracę. Pewnego dnia obudzę się i znajdę kartkę na poduszce.
Założyłbym się, że chyba wiesz, co robisz, chcąc zostać panią Bramową Clayton.
Problem polega na tym, że ja nie mam nic przeciwko mieszkaniu w umeblowanych pokojach.
- Niech cię diabli - mruknęła zawzięcie i zaczęła go namiętnie całować.
Zdumiona, zdała sobie sprawę, że ma w oczach łzy. Claytona również to zaskoczyło, zaczął ją delikatnie pieścić. To delikatne zachowanie sprowokowało istną eksplozję uczuć. Pod tym względem doprowadzał ją do szału. Nie lubiła go za wiele rzeczy. I miał rację, że jak tylko będzie miała pieniądze, zostawi go. Ale póki co był koło niej i nie było to takie nieprzyjemne.
11.
Clayton spał. Obok niego w ciemności leżała Miriam. Po jakiejś godzinie bezsenności wstała z łóżka. Sięgnęła do torebki po opakowanie aspiryny. Wzięła trzy tabletki i popiła je żytniówką. Nalała sobie następną porcję i usiadła na łóżku. Popatrzyła na zegarek, była trzecia nad ranem. Położyła się, próbując zasnąć. Użyła wszelkich możliwych argumentów, aby powstrzymać Claytona, i nic nie osiągnęła.
Czuła się obrzydliwie i ze względu na niego, i ze względu na siebie. Przez chwilę nawet myślała, żeby donieść na niego. Powiedzieć glinom, że on jest sprawcą morderstwa. Sukinsyn powinien dostać za swoje po tym, w co ją wpakował.
Zaczęło już świtać, kiedy udało jej się zasnąć. Obudziło ją charakterystyczne pukanie do drzwi, które oznajmiało wizytę Frana. Usiadła gwałtownie na łóżku.
Czuła nieznośny ból głowy i suchość w ustach.
Clayton stał przed lustrem i szczotkował włosy. Właśnie zamierzał podejść do drzwi, kiedy usłyszał głos Miriam.
- Zaczekaj chwilę.
Spuściła nogi z łóżka i poczuła, że cały pokój wiruje. Sięgnęła po szlafrok wiszący w nogach łóżka. Przez chwilę walczyła z plączącymi się rękawami i miała wrażenie, że już nigdy nie uda jej się go włożyć. Po kilku próbach osiągnęła swój cel. Clayton rzucił jej szczotkę i patrzył, jak powolnymi ruchami próbuje rozczesać włosy.
- Słuchaj, ja nie mam całego dnia na stanie i oglądanie twojej porannej toalety - powiedział niecierpliwie.
Stukanie powtórzyło się, a wraz z nim usłyszeli głos Smitha:
- Aktor, jesteś tam, do cholery?
Miriam próbowała znaleźć szminkę wśród szpargałów rozrzuconych na stoliku koło łóżka. Zniecierpliwiony Clayton podszedł do drzwi i otworzył. Frań Smith wszedł do środka, niosąc ze sobą długą paczkę, owiniętą w brązowy papier.
- Powiedziałeś mi, żebym był punktualnie, to jestem - wyrzucił zamiast powitania.
- Dobra, dobra... Która godzina? Muszę napić się kawy.
- Do diabła z twoją kawą. Powinniśmy już iść.
Smith poruszał się nerwowo po pokoju, przekładając paczkę z ręki do ręki.
Clayton sięgnął po walającą się na podłodze butelkę. Odkorkował i pociągnął potężny łyk. Odwrócił się do lustra i poprawił przylepiony na policzku pieprzyk. Miriam zauważyła więcej zmian w jego wyglądzie. Włosy miał rozdzielone na środku, co znacznie go odmładzało. Wyglądało, że brakuje mu jednego z przednich zębów. Spodnie i koszula były zdecydowanie za duże na niego.
- Któregoś dnia powinieneś wstąpić do Akademii Filmowej, Aktor - wyraził swe uznanie Smith.
- Lepiej byś pomyślał o sobie - odparował Clayton.
- Po co? Przecież lepiej wyglądać nie mogę. Prawda, dziecinko? - zwrócił się do Miriam.
Nie odpowiedziała mu, tylko siedziała na łóżku, paląc papierosa.
- Po co miałbym się martwić? Żeby osiwieć? Nikt mnie nie rozpoznaje w czasie konfrontacji. Ludzie nie lubią zapamiętywać mojej twarzy. Co innego kobiety. A tak swoją drogą, powinnaś poświęcić mi więcej uwagi, kotku. Lubię, jak takie laleczki interesują się mną. Masz coś pod tym szlafroczkiem?
Podszedł do niej niespodziewanie i rozchylił poły szlafroka tak szybko, że nie zdążyła go powstrzymać. Odwróciła się gwałtownie na łóżku i poprawiła szlafrok, zaciskając mocniej pasek.
- Trzymaj łapy przy sobie! Smith zrobił przerażoną minę.
- Ależ, dziecinko, dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? Zawsze myślałem, że nosisz stanik z usztywniaczami.
- Dość tego! - odezwał się Clayton. Smith popatrzył na niego niewinnie.
- Nie lubisz, jak ktoś prawi komplementy twojej panience? Przecież tylko sobie popatrzyłem.
- Daj spokój, Frań. Co z samochodem?
- Jest na dole. To nowy chevrolet, czarny. Model z ubiegłego roku. Pierwszy, który zwinąłem, miał za wolny zryw, więc go zostawiłem. Ten świetnie się prowadzi. Myślę, że prawie tak samo przyjemnie, jak twoją laleczkę. O, przepraszam, miałem podobno nie mówić takich rzeczy, prawda?
- Czy to jest thompson? - spytał Clayton, wskazując na długi pakunek, który trzymał Smith.
- Tak, to maszynka do mięsa. Nie chciałem jej zostawić na dole. Ostatnio cena za ten towar poszła w górę. A poza tym, kto wie, co pomyślałby sobie gliniarz, widząc ”Tommy’ego” na przednim siedzeniu świeżo gwizdniętego samochodu?
Celował paczką dookoła pokoju, udając że strzela. Na koniec wycelował w Miriam, najpierw w jej twarz, potem w korpus. Jego ręce lekko drżały.
Wystrzelił wyimaginowaną kulę. Był tak przekonywający w tej roli, że Miriam poczuła skurcz w żołądku, jakby to wszystko działo się naprawdę. Smith wybuchnął swoim dzikim śmiechem.
- Dziecinko, mam straszną ochotę coś ci zrobić. Może nie to - powiedział, wskazując na pistolet. - Ale chętnie bym coś ci zrobił.
- Jak ci minęła noc? - spytała chłodno, nie zwracając uwagi na to, co mówi. - Wyspałeś się?
Nagle nastąpiła gwałtowna zmiana na twarzy Smitha. Jego oczy zwęziły się; emanowała z nich wściekłość. Miriam zamarła. Wiedziała, że gdyby miał teraz palec na cynglu, bez chwili zastanowienia wystrzeliłby.
- W co ty sobie pogrywasz? Co ty sobie wyobrażasz, że nie mogę tego zrobić?
- Frań, na miłość boską, daj spokój - powiedział Clayton.
- Słyszałeś, co powiedziała?! - wykrzyknął histerycznie Smith. - Ona sugeruje...
- Nikt niczego nie sugeruje, a poza tym, kto zaczął ten cały cyrk? - zastopował go Clayton i zapiął szelki, na których był zawieszony automatyczny pistolet. Włożył luźną marynarkę, doskonale maskującą charakterystyczny kształt broni i spojrzał w lustro, oceniając całość.
Tymczasem złość Smitha przeszła tak szybko, jak i przyszła.
- Świetnie wyglądasz, ale chodź już, bo facet może wybyć, nie czekając na nas.
- Już idę - odpowiedział mu i rzucił do Miriam: - Pilnuj domu, dziecinko.
- I nie dawaj obcym, jak nas nie będzie - dodał Smith.
Wyszli, zostawiając ją w pokoju sam na sam z potwornym bólem głowy i przeczuciem, że jej tak starannie przygotowany plan spali na panewce. Przez trzy tygodnie kontrolowała przygotowania do akcji. Najgorsze zaś było to, że nie była w stanie go powstrzymać.
Zaczęła powoli ubierać się. Włożyła różową bluzkę i obcisłą, czarną spódnicę.
Zapinając bluzkę poczuła, że ma sztywne palce, a każda czynność wymaga wielkiego skupienia. Przy zapinaniu suwaka miała wiele kłopotu, ale po dłuższej chwili poradziła sobie ze swoją niezbornością. Kiedy schyliła się, żeby włożyć buty, zakręciło jej się w głowie i omal nie upadła. Głowa coraz bardziej ją bolała.
Siedząc na łóżku, położyła makijaż na twarz. Czuła się zbyt chora i wyczerpana, żeby wstać. Wiedziała, że musi coś ze sobą zrobić. Jej wzrok zatrzymał się na butelce, którą Clayton zostawił na komodzie. To było rozwiązanie. Nalała sobie dużą, leczniczą dawkę do szklanki stojącej obok łóżka.
Nienawidziła pić rano, była to forma poddania się. Wierzyła, że picie przed śniadaniem jest pierwszym krokiem do ewentualnego upadku. Dzisiaj jednak wyjątkowo musiała złamać reguły gry, które sama sobie narzuciła. Przełknęła whisky i poczuła, że zaczyna odżywać.
Po chwili mogła bez obawy wstać z łóżka. Na swej drodze zauważyła jeden z butów Claytona. Z wściekłością wkopała go pod komodę. To, na co teraz miała ochotę, to pójść do najbliższego posterunku policji i powiedzieć, że facet, którego zna, właśnie zaczaił się przed takim hotelem i czeka na okazję, żeby zastrzelić Shayne’a. Nigdy nie rozumiała zemsty jako motywu jakichś bezsensownych akcji. Chociażby to, co robi Clayton i jemu podobni. Teraz jednak zrozumiała. Oczami wyobraźni widziała, jak wchodzi na posterunek.
Wiedziała, że w ten sposób rujnowała swój plan, ale denuncjując. Claytona, doznałaby ulgi.
Kiedy ona tu stoi, Clayton z tym idiotą Smithem ładują się w pułapkę. Teraz, kiedy jest za późno, znalazła argument, by ich powstrzymać. Ale czy naprawdę jest za późno? Jak nazywa się hotel, w którym mieszka Shayne? Miriam, olśniona, chwyciła torebkę i wybiegła z pokoju.
Telefon wraz z książką telefoniczną wisiał na ścianie obok drzwi wyjściowych.
Miriam zaczęła wertować książkę, próbując jednocześnie przypomnieć sobie nazwisko dziennikarza z Daily News, który dobrze znał Shayne’a. Wiedziała, że nosił jakieś irlandzkie nazwisko i na takich się skupiła. Malone, O’Shaughnessy, O’Rourke... tak, to było to. Rourke, Timothy Rourke. Wyszukała numer redakcji Daily News, kiedy gospodyni wyszła z kuchni.
- Dzień dobry, właśnie szukałam adresu - powiedziała i pospiesznie wyszła na ulicę.
Na rogu ulicy znalazła wolną budkę telefoniczną. Spojrzała na numer znaleziony wcześniej i zaczęła się zastanawiać, czy Rourke będzie tak wcześnie w redakcji. Zdecydowała, że jest to mało prawdopodobne. Weszła do budki i ponownie zaczęła wertować książkę telefoniczną, tym razem w poszukiwaniu jego numeru domowego. Gdy już go znalazła, spróbowała połączyć się. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że nie jest dobrze przygotowana do tej rozmowy, ale było za późno, żeby się wycofać. W słuchawce rozległ się zaspany męski głos.
- Czy pan Rourke? - spytała lekko zdezorientowana.
- Tak, to ja. A czy mógłbym wiedzieć, kto do mnie dzwoni o tak nieludzkiej porze?
- Nazywam się Aghata Wiley. Pan mnie nie zna, ale znajduję się w bardzo kłopotliwej sytuacji i muszę powiedzieć...
- Zaraz, zaraz. Niech pani postawi się w mojej sytuacji. Obudziła mnie pani w środku nocy i nie bardzo wiem, co się wokół mnie dzieje. Proszę mi pozwolić wziąć papierosa.
Usłyszała w słuchawce charakterystyczny dźwięk zapalanej zapałki i głęboki wdech zaciągającego się mężczyzny.
- To pierwszy dzisiaj. - Usłyszała wyjaśnienie. - A teraz proszę mi powiedzieć, na czym skończyliśmy? I chciałbym wyjaśnić jeszcze jedną sprawę.
Pani głos brzmi, jakby należał do bardzo ładnej kobiety. Czy nie mam racji?
- Nie mam powodu na narzekania, ale...
- Blondynka czy brunetka?
- Blondynka. Proszę pana, panie Rourke...
- A jakie wymiary? Jako dziennikarz chciałbym znać fakty.
- Proszę pana, niech pan przestanie opowiadać nonsensy, bo jeśli nie, to mam zamiar odłożyć słuchawkę. Stało się coś strasznego i potrzebuję rady, a nie głupich pogaduszek. Muszę zobaczyć się z Michaelem Shayne’em i myślałam, że będzie pan w stanie...
- Mikę nie przepada za blondynkami, co jest jedną z różniących nas spraw.
Gdzie pani jest? Proszę dać mi dwie minuty na ubranie się. Albo nie dawać mi ich i proszę przyjść. Lepiej udzielam rad w bezpośrednim kontakcie niż przez telefon.
- Nie mam czasu na głupstwa! - wykrzyknęła do słuchawki. - Muszę wiedzieć, gdzie mieszka Shayne. Jestem w niebezpieczeństwie.
Głos dziennikarza przez chwilę wydawał się być odrobinę poważniejszy.
- Gwarantuję pani, że byłaby pani w większym niebezpieczeństwie, gdyby znalazła się pani w moim towarzystwie. Nie jestem w stanie panować nad sobą w obecności blondynek. No cóż, myślę, że może go pani złapać później w jego biurze. Zazwyczaj jest tam około dziesiątej. Znajdzie pani jego adres w książce telefonicznej. Ale on dzisiaj będzie bardzo zajęty, o czym powinna pani wiedzieć, jeśli czytała pani dzisiejsze gazety.
Nagle wpadła na doskonały pomysł.
- No właśnie, o to chodzi. Te sprawy muszą się łączyć ze sobą. Byłam wczoraj wieczorem na kolacji w ”Seafarer”... ale nie mogę z panem o tym rozmawiać przez telefon. Musi pan mi uwierzyć - zakończyła z desperacją.
Na chwilę w słuchawce zaległa cisza.
- No dobrze, spróbuję coś z tym zrobić. Agatha jak? Wiley? Teraz jest za dziesięć dziewiąta. Mikę powinien być jeszcze w domu. Zadzwonię do niego i powiem, żeby czekał na panią.
Podał jej adres, który skojarzyła z blokami na północ od rzeki niedaleko zatoki.
- Proszę nie zapominać, że jestem dziennikarzem, myślę, że podrzuci mi pani temat.
- O, to nie jest temat do publikacji. Dziękuję panu serdecznie. Może... może spotkamy się kiedyś, kto wie?
Odłożyła słuchawkę z odrazą. Mężczyźni są takimi głupcami. Machnęła na przejeżdżającą taksówkę. Podała taksówkarzowi adres w pobliżu hotelu Shayne’a.
Zaczęła się zastanawiać, ile ma czasu. Rourke powie Shayne’owi, że jakaś kobieta właśnie jedzie do niego, żeby przekazać ważną informację. Kiedy detektyw będzie czekał w swoim pokoju, ona powinna mieć wystarczająco dużo czasu na przekonanie Claytona. Kiedy usłyszą, co ma im do powiedzenia, będą musieli zrezygnować.
Zbawienny wpływ wypitej whisky, który zawiódł ją tak daleko, zaczynał przechodzić. Ból głowy wrócił z jeszcze większą siłą. Żołądek szarpały bolesne skurcze. Oddychała płytko i gwałtownie. Taksówkarz zwolnił nieco.
- Czy tutaj mam się zatrzymać? - zapytał.
- Tak, może być tutaj.
Kiedy wysiadła z taksówki, poczuła się odrobinę lepiej. Przechodząc przez ulicę, pomyślała, że bary mogłyby być już otwarte. Jeden drink, to było to, czego potrzebowała. Pokonując uparcie powracającą myśl o alkoholu, zaczęła rozglądać się za czarnym chevroletem z dwoma mężczyznami w środku. Zauważyła ich natychmiast. Samochód był zaparkowany koło ulicznego hydrantu w taki sposób, by mogli bez zwłoki ruszyć, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.
Smith siedział sam na tylnym siedzeniu, czytając gazetę. Paczka, którą widziała w pokoju, leżała na jego kolanach.
Clayton siedział z ręką opartą na kierownicy, wpatrzony w budynek na rogu placu. Z tego miejsca swobodnie mógł obserwować obydwa wyjścia.
Miriam stwierdziła, że ich zachowanie zdradza ich intencje. Cóż bowiem może robić dwóch facetów w samochodzie zaparkowanym właśnie w tym miejscu? Nawet półgłówek by się zorientował, że czyhają na kogoś, żeby go odstrzelić.
Podeszła do samochodu, otworzyła drzwi i usiadła obok Claytona. W pierwszej chwili jego wygląd tak ją zaskoczył, że prawie go nie poznała. Nawet kiedy odezwał się, pytając, co ona tu robi, jego głos zabrzmiał obco i przerażająco.
Smith złożył gazetę i położył obok na siedzeniu.
- Co, dziecinko, chcesz popatrzeć, jak krew płynie po chodniku?
- Wynoś się stąd! - odezwał się Clayton brutalnie.
- Wynoś się i to szybko!
- Do diabła, pozwól jej zostać - powiedział Smith.
- Czasami widok krwi dobrze robi panienkom, są bardziej podniecone i podniecające.
- Miriam, słyszałaś, co do ciebie mówię? - kontynuował Clayton, nie zwracając uwagi na Smitha. - Zjeżdżaj, do diabła!
Próbowała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Pięść Claytona wylądowała w okolicy jej skroni i oka. Zatoczyła się na drzwi. Wiedziała, że jeszcze coś mówił, ale nie była w stanie rozróżnić słów poprzez szum, wypełniający jej czaszkę. Przez moment nie wiedziała, co się wokół niej dzieje.
Smith, jak zwykle, wtrącił się.
- Aktor, może przytrzymać ją? Będzie ci wygodniej.
- Clayt - wyszeptała słabym głosem.
- Do cholery, czy chcesz koniecznie ściągnąć na nas nieszczęście? On może w każdej chwili wyjść.
- Pozwól jej się zabawić - wtrącił znowu Smith.
- Czy ty już kompletnie zwariowałeś? Jeszcze jedna osoba, którą jakiś kretyn może zidentyfikować?
- Faktycznie, masz rację, ona tu nie pasuje. Przykro mi, dziecinko, innym razem. No, zjeżdżaj, zanim ja ci przyłożę. Następnym razem zorganizuję coś, na co mogłabyś popatrzeć.
- Posłuchaj mnie - odezwała się z wysiłkiem. - Czy nie zdajesz sobie sprawy, że on musi mieć obstawę policyjną po tym, co się wydarzyło wczoraj?
- Potrzymaj mnie za rączkę, bo się strasznie boję, skarbie - powiedział Smith ironicznie.
- Na pewno ma obstawę - nalegała. - Przecież wiedzą, że ktoś na niego poluje.
Tu musi roić się od glin.
- Czy ty masz nas za kretynów? Popatrz po drugiej stronie ulicy. Trzeci samochód od wejścia. Frań przestrzeli im opony, zanim zdążą sięgnąć po broń, będziemy już za rogiem... Ruszamy! - wykrzyknął nagle i błyskawicznie włączył silnik. Miriam zsunęła się po siedzeniu, żeby się ukryć. Serce biło jej gwałtownie. Ale ku jej zdziwieniu samochód nie ruszył. Clayton zdjął nogę z gazu i odezwał się rozczarowany:
- To nie Shayne.
Miriam z powrotem usiadła. Zobaczyła, jak przez ulicę przechodzi wysoki mężczyzna w okularach słonecznych. Smith, który przez moment był w pełnej gotowości, usiadł spokojnie. Clayton odezwał się do niej wściekły:
- Słuchaj, gliny są wystarczająco blisko, a nie mam żadnych papierów samochodu. Jeśli zainteresują się nami, będziemy w niezłych tarapatach, włączając w to ciebie. Szczególnie gdyby zainteresowali się, co za paczkę mamy tam z tyłu. Może więc spokojnie wysiądziesz i grzecznie pójdziesz sobie do diabła?
Mówił to wszystko, nie odrywając wzroku od wejścia do budynku i trzymając cały czas rękę na dźwigni biegów. Miriam poczuła, jak wraca fala bólu. Otworzyła drzwi i wysiadła, bez słowa zamknęła za sobą drzwi.
Szła w kierunku mostu, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce, zanim rozpocznie się jatka. Słyszała za plecami cicho pracujący silnik. Wiedziała dokładnie, co się wydarzy. Jak tylko Shayne pojawi się w drzwiach, Clayton gwałtownie ruszy, co zaalarmuje gliny. Kiedy przejadą koło Shayne’a, Smith wystrzeli, a Shayne upadnie na chodnik. Potem będą musieli minąć samochód gliniarzy. A do tego czasu policjanci będą gotowi do ostrzału. Dwaj ludzie, którzy mieli zdobyć pieniądze, zapewniając jej spokojną przyszłość, zostaną tu, na tej ulicy rozwaleni przez gliny.
Pod wpływem tych rozważań jej umysł znowu zaczął pracować. Jest jeszcze szansa, by ich powstrzymać. Jeśli tylko wystarczy jej odwagi.
Obejrzała się. Ulica przed wejściem do hotelu była wciąż pusta, a chevrolet stał z włączonym silnikiem w tym samym miejscu.
Nie zastanawiając się dłużej, skręciła w prawo i zaczęła biec. Nie miała czasu do stracenia i niewielkie szansę, żeby zdążyć, ale ciągle jeszcze była nadzieja. Ludzie patrzyli na nią dziwnie, ale nie przejmowała się tym.
Skręciła za najbliższym rogiem, okrążyła budynek i wyszła na Second Avenue z przeciwnej strony. Bieg w wąskiej spódnicy i na wysokich obcasach w jej obecnym stanie wyczerpał ją. Podeszła do rogu budynku i wyjrzała ostrożnie.
Popatrzyła na samochody stojące wzdłuż chodnika. W oddali zobaczyła chevroleta zaparkowanego za hydrantem. Stojący samochód i spokój panujący na ulicy upewnił ją, że zdążyła.
Teraz spojrzała w kierunku samochodu policjantów, oceniając odległość między nimi, wejściem do hotelu i samochodem Claytona. Rozważała przez chwilę, czy może zostawić sprawy swojemu losowi.
Szybko wyciągnęła z torebki lusterko i szminkę. Poprawiła nieco makijaż i odpoczywała po męczącym biegu. Przechodzący ulicą mężczyźni spoglądali na nią z podziwem.
Była przyzwyczajona do tego rodzaju spojrzeń. Dobrze wiedziała, że jest atrakcyjną kobietą. Przyjrzała się uważnie miejscu, gdzie wylądowała pięść Claytona. Przy pomocy pudru próbowała ukryć ślady jego agresji, ale niewiele to pomogło.
Zauważyła jakiś ruch w drzwiach hotelu, wrzuciła więc puderniczkę i szminkę do torebki. W drzwiach pojawiła się jakaś kobieta, zaraz potem taksówka podjechała przed drzwi. Do kobiety dołączył jej partner, boy hotelowy niósł ich walizki do taksówki. W chwilę później taksówka odjechała z parą ludzi w środku.
Miriam w zdenerwowaniu oblizała wargi. Kątem oka zauważyła przyglądającego się jej marynarza. Podszedł do niej i zapytał:
- Czekasz na kogoś, skarbie? Potrząsnęła przecząco głową, nawet na niego nie spoglądając. Nie zrażony, próbował dalej.
- Jeśli czegoś szukasz, to mogę ci pomóc. Całkiem nieźle znam to miasto. Byłem tu kilka razy.
I w tym momencie w drzwiach pojawił się wysoki mężczyzna. Miał szerokie i silne ramiona, wąskie biodra i długie nogi atlety. Nawet gdyby go nigdy nie widziała, wiedziałaby, że to Michael Shayne.
Zatrzymał się w drzwiach i rozejrzał się uważnie, wyglądając nieznanej mu Agathy Wiley. Jeśli jest gdzieś blisko, to jeszcze ma szanę spotkać go, zanim uda się do biura.
Miriam usłyszała silnik ruszającego chevroleta. Ciągle stojący obok marynarz wyciągnął do niej papierosa.
- Zapal chociaż. To nikomu nie zaszkodzi.
Miriam odsunęła go ze swojej drogi i zaczęła biec przez ulicę. Przecisnęła się między zaparkowanymi samochodami i rzuciła się biegiem pomiędzy jadące samochody. Kątem oka widziała błysk słońca na czarnej karoserii zawracającego samochodu. Jadące auta, którym weszła w drogę, zaczęły trąbić. Policjanci siedzący w swoim samochodzie przyglądali się jej uważnie. Nie byli już parą znudzonych gliniarzy, coś zaczęło się dziać w polu ich widzenia. Byli gotowi wkroczyć do akcji w każdej chwili. Gdy usłyszą strzały, na pewno zareagują błyskawicznie.
Shayne zatrzymał się, on również ją zauważył. Nagle zmieniły się światła, zatrzymując potok samochodów jadących z przeciwnej strony. Czarny chevrolet zbliżał się coraz bardziej do hotelu. Musiała się znaleźć między Shayne’em a Smithem. Wiedziała, że Clayton nie pozwoli mu strzelić, jeśli miałaby być zabita razem z detektywem. Wybiegła desperacko przed maskę czerwonego sportowego samochodu. Kierowca jednocześnie nacisnął na hamulec i na klakson.
Wbiegła na następny pas. Nadjeżdżająca ciężarówka zaczęła hamować i otarła się o zaparkowane samochody. Dopadła chodnika, wiedząc że zdąży dobiec do Shayne’a, zanim Clayton będzie w odpowiedniej odległości, aby Smith mógł strzelić.
12.
Kiedy Rouke zadzwonił i powiedział Mike’owi, że wybiera się do niego kobieta o bardzo interesującym głosie, ten przygotował dzbanek kawy i zadzwonił na dół po poranne gazety.
Przeczytał artykuły z pierwszych stron, dotyczące nieudanego zamachu na jego życie, krzywiąc się na wyświechtane epitety, którymi go obrzucono. Reporterzy Ttibune i Heralda nie przepadali za nim, gdyż przed laty najlepsze kawałki na jego temat dostawały się Timowi Rourke. Z tonu artykułów wydawało się, że nie mieliby nic przeciwko temu, by zamach się udał.
Nalał sobie filiżankę kawy, dodając odrobinę koniaku i zaczął myśleć o planowanej pułapce z Baumholtzem w roli przynęty. Wszystko zależało teraz od Baumholtza. Wiedział, że musi przestraszyć go na tyle, aby poczuł się osobiście zaangażowany. Jednocześnie nie mógł przesadzić. Absolutnie nie życzył sobie, by tamten uciekł w panice z miasta.
Podniósł słuchawkę i poprosił urzędującego w recepcji Peta o połączenie go z panem Walterem Baumholtzem w Sans Souci. Po chwili telefon zadzwonił i usłyszał w słuchawce głos recepcjonisty:
- Bardzo mi przykro, panie Shayne, ale w Sans Souci nie ma nikogo o tym nazwisku.
- Jesteś pewien?
- B-a-u-m? - przeliterował recepcjonista. - Sprawdzali również wczorajsze listy gości, którzy już się wymeldowali. Bez skutku. Czy życzy sobie pan, żebym sprawdził w innych hotelach?
- Nie, dziękuję ci bardzo. Poproszę pannę Hamilton w biurze, żeby to zrobiła.
Muszę mieć dla niej jakieś zajęcie. Dzięki, Pete.
- Właśnie przeczytałem dzisiejsze gazety. Czy zdaje pan sobie sprawę, że gdyby ten dzieciak, wszystko jedno jak się nazywał, nie chciał podprowadzić pańskiego samochodu, to pana rozerwałoby na kawałki?
- Naprawdę? - spytał Shayne, udając niedowierzanie.
- Naprawdę, niech pan lepiej to przemyśli. Nie chciałbym być prywatnym detektywem za żadne pieniądze. O, przepraszam, muszę zająć się gośćmi.
Shayne odetchnął z ulgą, odkładając słuchawkę. Podszedł do okna i patrząc na zatokę, kontynuował swoje niewesołe rozmyślania. Jeśli Baumholtz nawiał, musi zapobiec ukazaniu się artykułu w News. Spojrzał na zegarek, była dziewiąta dwadzieścia. Miał jeszcze pół godziny do rozpoczęcia druku pierwszego wydania.
Chciał zadzwonić do Lucy i prosić ją o odszukanie Baumholtza, ale jeśli trzymała się swojego rozkładu zajęć, to była właśnie w połowie drogi do biura.
Jeszcze ta cholerna Agatha Wiley. Zdecydował, że poczeka na nią pięć minut.
Wszedł do sypialni po buty i płaszcz. Z popielniczki obok łóżka wysypywały się niedopałki papierosów. Ich ilość dawała wyobrażenie, jak długo zastanawiał się nad wszystkimi sprawami, zanim zasnął.
Wciąż prześladował go obraz zdemolowanego samochodu i wiedział, że upłynie jeszcze wiele czasu, zanim będzie mógł zapomnieć o tym, co się wydarzyło.
Najważniejsze, aby w jakiś sposób usunąć Lucy z miasta, dopóki to się nie skończy. Dotarło do niego, jak wiele znaczy Lucy w jego życiu. Nigdy nie czuł nic podobnego do żadnej kobiety. Ale oprócz uczuć był jeszcze jeden powód.
Starając się ją chronić, czuł się ograniczony w swoim działaniu i nie mógł się skoncentrować tak, jak powinien.
Minęło pięć minut przeznaczone dla nie znanej mu kobiety. Nalał sobie jeszcze jedną filiżankę kawy i powoli ją wypił. Stwierdził, że Agatha Wiley, kimkolwiek by była, może iść do diabła. Rourke mówił, że była przerażona.
Jeśli było to prawdą, powinna przyjechać prosto do niego. Dał jej wystarczająco dużo czasu, aby mogła dostać się do jego hotelu z jakiegokolwiek miejsca w Miami.
Zszedł do holu i podszedł do recepcji.
- Wychodzę teraz, Pete - zwrócił się do młodego mężczyzny o szczupłej, bladej twarzy. - Gdyby pojawiła się tu dziewczyna, która miała się ze mną spotkać, to powiedz jej, że jestem w biurze. Gdybym gdzieś wychodził, dam ci znać. To może być ważne. Nazywa się Agatha Wiley, blondynka.
- Znowu blondynka? Jak pan to robi? - spytał z podziwem Pete. - Miałem pana zapytać, czy ten agent ubezpieczeniowy skontaktował się z panem?
- Jaki znowu agent?
- Szukał pana w ubiegłym tygodniu. Nie miał szczęścia zastać pana w biurze, więc myślał, że może uda mu się rano tutaj.
- Ubezpieczenie... - mruknął zdegustowany i skierował się do drzwi. Jednak w połowie drogi zawrócił.
- Jak on wyglądał?
- Kto? - odpowiedział mu pytaniem na pytanie Pete.
- Agent ubezpieczeniowy.
- Trudno powiedzieć. To było w ubiegłym tygodniu. Wie pan, ilu ludzi tu się kręci. Wyglądał zupełnie zwyczajnie, nie było w nim nic, co zwracałoby uwagę.
- Czy jesteś pewien, że to był agent ubezpieczeniowy?
- Oczywiście, że jestem pewien. Spotykam tu tak wielu ludzi, że potrafię ich odróżnić. Miał ze sobą ulotki i nawet próbował mnie ubezpieczyć. Prawie się skusiłem, bo była to wyjątkowo korzystna propozycja. Ale w porę przypomniałem sobie, że już jestem ubezpieczony.
- Dobra. Gdyby ktoś o mnie pytał, to zapamiętaj go, w porządku?
- Oczywiście, panie Shayne. Niech pan uważa na siebie.
Shayne spojrzał na zegarek i skierował się do wyjścia. Gdy wyszedł na ulicę, zatrzymał się na chwilę przed drzwiami i popatrzył na samochody zaparkowane wzdłuż ulicy. Natychmiast rozpoznał samochód policyjny stojący w pobliżu.
Zapalił papierosa, dając czas policjantom na pozbieranie się. Miał zamiar pozwolić im kontrolować swoje poczynania w drodze do biura. Potem będzie miał czas, żeby się ich pozbyć.
Nagle zobaczył blondynkę przeciskającą się między samochodami. Wyraźnie biegła w jego kierunku. To mogła być tylko Agatha Wiley, o której mówił Rourke.
Shayne przyjrzał się uważnie i stwierdził, że Tim musi być nie lada ekspertem.
Na podstawie głosu doskonale dopasował resztę. Była to zdecydowanie seksowna dziewczyna. Ocenił jej wygląd. Jej ubranie było w dobrym gatunku, miała farbowane włosy, ale w dzisiejszych czasach nawet najpoważniejsze damy pozwalały sobie farbować włosy. W końcu dotarła do chodnika bez bliższego kontaktu z hamującymi gwałtownie samochodami.
Skierował kroki ku niej. Zaskoczył go jej wyraz twarzy. Widniała na niej złość pomieszana z triumfem, a nie przerażenie, jakiego oczekiwał. Zanim zdążył odezwać się do niej, jego uwagę zwrócił błysk słońca odbijającego się w niebieskawym metalu. Dużo później, gdy wracał do tego momentu, zdawał sobie sprawę, że nigdy by go nie zauważył, gdyby nie szedł w kierunku dziewczyny.
Coś wystawało z tylnego okna czarnego chevroleta. Shayne, dziewczyna i samochód znajdowali się w jednej linii.
Gdyby na chodniku był rozlany olej lub coś innego, na czym można się poślizgnąć, to w momencie poślizgu Shayne prawdopodobnie wpadłby na dziewczynę, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. I tak właśnie było teraz.
To co zrobił, było poza jego świadomością. Złapał ją za ramiona, jednocześnie podcinając ją do tyłu i razem z nią upadł na chodnik. Padając usłyszał, jak jej głowa uderza o chodnik i niemalże w tym samym momencie usłyszał inny, dużo groźniejszy odgłos. To co wystawało z chevroleta, sądząc po dźwięku, musiało być karabinem maszynowym kaliber 45. A tego używają zawodowcy.
Shayne usłyszał pisk opon, przeturlał się dwa razy i podniósł błyskawicznie, by zobaczyć numer rejestracyjny odjeżdżającego chevroleta. Z samochodu policjantów strzelono trzy razy i słychać było odgłos pracującego silnika. Z uciekającego samochodu padły kolejne strzały. Policjanci byli unieruchomieni.
Z przestrzelonych opon powietrze uchodziło z sykiem.
Shayne pobiegł ulicą i widział, jak chevrolet przejeżdża przez czerwone światła i na rogu South Third wpada w kontrolowany poślizg i znika za rogiem, tak nagle, jak się pojawił.
Policjanci kręcili się wściekli koło bezużytecznego samochodu.
Shayne odwrócił się do dziewczyny. Siedziała na chodniku, a obok leżała jej torebka.
- Czy nic się pani nie stało?
- Nie... nie, na pewno nie.
Podszedł do niej i zaczął przyglądać się uważnie. Jej bluzka była rozdarta od ramienia do samego brzegu. W czasie upadku musiała przekręcić głowę, bo na policzku, w okolicy oka i skroni pojawił się siniak. Lekko poruszyła głową sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Shayne ciągle rozglądał się wokół.
Zauważył Pete’a i skinął na niego.
- Zabierz panią do hotelu i znajdź doktora Willoughby. I pospiesz się. Zaraz przyjdę.
- Nie trafili pana? - odezwał się jak zwykle rezolutnie Pete.
- Cholernie się mylisz - odezwał się Shayne z furią w głosie. - Dostałem sześć ”czterdziestek piątek”, ale mi nie przeszkadzają. No, ruszaj stąd.
- Tak, proszę pana! - wykrzyknął w odpowiedzi i pochylił się nad dziewczyną.
Shyne podszedł do samochodu policyjnego. Kierowca był na zewnątrz i oglądał straty. W tylnych drzwiach był ślad po trzech kulach. Jedna z nich przebiła zbiornik paliwa, skąd wąskim strumieniem wypływała na ulicę benzyna. Drugi policjant siedział w środku i mówił coś do mikrofonu.
- Widziałeś jego numer? - zapytał Norris, starszy, siwowłosy policjant.
- Tylko dwie pierwsze litery, NK - odpowiedział Shayne.
Norris przekazał tę informację do centrali i skończył nadawanie.
- Ile czasu zabiera wam ogłoszenie alarmu? - spytał Shayne, spoglądając na zegarek.
- Około czterdziestu sekund - odpowiedział Norris. - Zdaje się, że w okolicy są korki, więc jest szansa, że ich złapiemy.
- Założyłbyś się o to?
- No, wiesz...
- Też tak myślę.
Shayne znów przyglądał się sekundnikowi swojego zegarka, po czterdziestu pięciu sekundach od wezwania usłyszał pierwsze syreny.
- No, nieźle. Czy przyjrzałeś się im?
- Nie, Mikę. Byłem zbyt zajęty swoim rewolwerem. Kierowca włączył się do rozmowy.
- Wychylił się z tylnego siedzenia. Dziwię się, jak mógł celować, bo włosy spadły mu na oczy. Ale i tak był to świetny strzał, szczególnie z jadącego samochodu. Jak to się stało, że cię nie trafili?
- Leżałem na ziemi - odpowiedział Shayne. - Jak wyglądał ten facet oprócz tego, że miał długie włosy?
- Nie mam pojęcia, Mikę - odpowiedział niepewnie. - Ale czy spotkałeś kiedyś faceta, który nazywa się Frań Smith? Chyba nazywają go Bubu.
- Słyszałem to nazwisko. Ale chyba nie jest stąd?
- On grasuje wszędzie. Wiesz, dlaczego o nim pomyślałem? Z powodu ”Tommy’ego”.
To nie jest często używany karabin, ale w ubiegłym roku była jakaś afera w Los Angeles. Zdaje się, że to właśnie Smith tam narozrabiał i to przy pomocy takiej samej broni. On chyba ma sentyment do ”Tommy’ego”.
Coraz więcej syren policyjnych było słychać wokół.
Shayne stał przez chwilę obok policjantów, słuchając komunikatów policyjnych.
Pomylił się w swoich przewidywaniach i teraz chciał mieć jak najwięcej informacji i być pewnym, że nie zaatakują przed zaplanowanym przez niego czasem.
Czy mylił się co do swego przeciwnika zupełnie? Przecież musieli spodziewać się policji, te przestrzelone opony to była część planu, a nie potrzeba chwili.
Przez moment poczuł się zdezorientowany, ale wiedział jedno. Wiedział, że musi koniecznie wysłać Lucy z miasta, bo jego przeciwnik jest dużo groźniejszy niż by się to wydawało.
Przypomniał sobie o istnieniu Agathy Wiley i zawrócił do hotelu. Ta kobieta potrzebowała pomocy, po to do niego przyszła. Swoje sprawy odłoży na później, może Lucy będzie miała jakiś dobry pomysł. Chyba jednak powinien zaniechać planu z udziałem Baumholtza. Miał świadomość, że morderca ma niewiele czasu na dokończenie rozpoczętego dzieła, a to pozbawiało go skrupułów. Nikt w obecności Shayne’a nie mógł czuć się bezpieczny. Wczoraj spotkało to Terry’ego Weintrauba, a dziś, gdyby spóźnił się o ułamek sekundy, mogła to być ta dziewczyna.
Zanim wszedł do hotelu, uważnie obejrzał ślady na chodniku. Znalazł ślady po czterech kulach, rykoszet jednej z nich rozbił szybę w drzwiach hotelu.
Dookoła zebrał się tłum ciekawskich, których policja bezskutecznie starała się nakłonić do opuszczenia tego miejsca.
Shayne popatrzył na nich przez chwilę i wszedł do hotelu.
13.
Dr Willoughby mieszkał na czwartym piętrze i o tej porze był wystarczająco trzeźwy, aby zająć się pacjentem. Gdy Michael wszedł do holu, właśnie skończył opatrywać dziewczynę, otoczoną niewielką grupką gapiów.
- Mikę, gdybyś nie mieszkał w tym hotelu, to obawiam się, że nie miałbym zbyt wiele okazji do praktykowania - odezwał się lekarz na widok Shayne’a.
- Jak ona się czuje?
- Ani dobrze, ani źle. Uderzyła się dość silnie w tył głowy oraz okolice policzka i skroni. Nie ma żadnych złamań ani otwartych ran. Głównie szok. No i będzie wyglądała jak klaun, kiedy siniaki zaczną zmieniać kolory.
- Czy są jakieś powody, dla których niewskazana byłaby rozmowa z nią teraz?
- Nie, jeśli nie zamierzasz jej denerwować. Poza tym przepisałbym jej niewielką ilość twojego koniaku, a przy okazji, gdybyś wpadł na pomysł wspomożenia spracowanego lekarza...
- Może później, doktorku - powiedział Shayne i wziął dziewczynę pod rękę. - Słyszała pani, co powiedział doktor?
- To, czego naprawdę potrzebuję, to igła z nitką - odezwała się, przytrzymując niezręcznie swoją podartą bluzkę.
- Pete - zwrócił się Michael do recepcjonisty - zorganizuj to, o co pani prosi. Chodźmy na górę, panno... panna Wiley, prawda?
Skinęła głową i wstając, przytrzymała się jego ramienia. Pomimo to zachwiała się lekko, gdy już znalazła się w pozycji pionowej. Detektyw podtrzymał ją, obejmując za ramiona.
- Wszystko w porządku. Czuję się zupełnie dobrze.
Zaprowadził ją do windy i pojechali na drugie piętro. Shayne stwierdził, że podtrzymywanie kobiety o takiej urodzie i tak zbudowanej może być całkiem sympatycznym zajęciem. Powoli ruszyli korytarzem w kierunku pokoju Shayne’a. W połowie drogi spotkali zdyszanego Pete’a, który nie mogąc wykrztusić słowa, wręczył im przybory do szycia. Shayne odebrał od niego przybornik. W chwili, gdy dziewczyna została zdana na własne siły, zachwiała się i poczęła osuwać się na ziemię. Shayne złapał ją w ostatniej chwili i wziął na ręce. Pete podszedł do drzwi jego apartamentu i otworzył je. Wszedł do salonu i usunął z sofy zostawione przez Shayne’a gazety. Shayne polecił mu przynieść poduszki na sofę. Kiedy Pete już je ułożył w jednym końcu, Shayne położył dziewczynę z nogami na poduszkach. Dziewczyna była potwornie blada, jej wąska spódnica zjechała do góry, ukazując zgrabne kolana. Pete gapił się na nią z otwartymi ustami.
- Przestań się gapić, tylko przynieś lód i ręczniki - przerwał mu Shayne.
Pete wybiegł do kuchni. Shayne obciągnął jej spódnicę i zastanawiał się, co dalej robić. Obawiał się, że diagnoza Willoughby’ego może mijać się ze stanem faktycznym. Wziął słuchawkę, aby sprowadzić innego lekarza, ale właśnie w tym momencie powoli uniosła powieki i popatrzyła zupełnie przytomnie na sufit. Rozejrzała się i usiadła na sofie, spuszczając nogi na ziemię.
- Chyba nie zemdlałam?
- Owszem, zemdlała pani.
Pete stanął w drzwiach z kubełkiem lodu.
- O, widzę, że pani odzyskała świadomość. W takim razie, domyśliłam się, że nie będzie pan potrzebował lodu?
- Zostaw. Myślę, że znajdziemy jakieś zastosowanie dla niego.
- Czy naprawdę pan sądzi, że lekarz chciał powiedzieć, to co powiedział? To znaczy, czy powinnam wypić drinka?
- To co powiedział, zabrzmiało jak polecenie.
- W takim razie...
- Przygotuję drinki, panie Shayne - gorliwie zaoferował swą pomoc Pete. - Wiem dokładnie, jakie pan lubi - powiedział i skierował się do kuchni.
- Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się zemdleć - odezwała się Agatha Wiley z nerwowym śmiechem. - Wszystko mi się zupełnie pomieszało. Byłam pewna, że przyjechałam za późno. Taksówkarz zawiózł mnie w zupełnie inną część miasta.
Biegłam do pana przez to skrzyżowanie, a potem ten hałas i strzelanina.
Dopiero teraz w korytarzu dotarło do mnie, że ktoś do nas strzelał. Gdyby nie przewrócił mnie pan na ziemię, to mogliby nas zabić.
- Obawiam się, że ma pani rację. Myślę, że to nic nie da, jeśli powiem, że jest mi przykro. Faktycznie należy się pani o wiele więcej niż przeprosiny.
Gdybym nie spojrzał na panią, nie zauważyłbym pistoletu. Dostaliby mnie i bezpiecznie zwiali.
Do pokoju wszedł Pete, niosąc tacę z przygotowanymi kieliszkami i wodą z lodem. Postawił to wszystko na niskim stoliku koło sofy.
- No tak, zapomniałem o najważniejszym - powiedział i zniknął w kuchni.
Pojawił się po chwili, niosąc butelkę koniaku. Shayne podziękował mu i zanotował w pamięci, by przy najbliższej okazji kupić Pete’owi jego ulubionego burbona.
- Painter na pewno będzie mnie szukał - powiedział do wychodzącego recepcjonisty. - Powiedz mu, że wyszedłem. Myślę, że można przyjemniej spędzić dzień niż wysłuchując jego wspaniałych teorii.
Pete popatrzył znacząco na dziewczynę.
- Ależ oczywiście, ma pan rację.
- Jeśli pani sobie życzy, to powinienem gdzieś znaleźć wodę sodową - odezwał się do dziewczyny po wyjściu recepcjonisty. - Ja tego nie używam, ale wiem, że niektórzy ludzie nie potrafią się bez tego obejść.
- Dziękuję, ale ja nie należę do tych ludzi. Napełnił szklanki złotawym płynem i przesunął jedną w jej kierunku.
- Nigdy nie przypuszczałam, że będę piła koniak w apartamencie nieznajomego mężczyzny o godzinie dziesiątej rano.
- Proszę pamiętać, co powiedział lekarz. To jest lekarstwo.
Zajął się swoim drinkiem i dał jej czas na zażycie tego ”lekarstwa”. Po odstawieniu szklanki wzięła do ręki przybornik i wyjęła igłę i odpowiednią nitkę. Nawlekając nitkę, łypnęła na niego z pod oka. Na jej twarzy zaszła ogromna zmiana. Jej nienaturalnie blade policzki zarumieniły się lekko.
- Chciałabym coś wyjaśnić, zanim pan powie cokolwiek. Nie wiem, co pan sobie o mnie pomyśli, ale skłamałam Timowi Rourke.
- Co ma pani na myśli?
- Czekał pan na mnie tylko dlatego, że miałam coś powiedzieć na temat tych strasznych wydarzeń z wczorajszego wieczoru. To było kłamstwo. Powiedziałam panu Rourke, że jadłam kolację w ”Seafarer”. Pomyślał pan pewnie, że będę mogła panu pomóc w odnalezieniu mordercy, ale mnie tam nie było, tylko czytałam o tym w gazetach. Kiedy nie chciał dać mi pana adresu, to przyszło mi do głowy...
Shayne zaproponował jej papierosa. Odmówiła, Shayne zapalił nie odzywając się.
- Wiem, że nie powinnam tego robić, ale nie miałam innego wyjścia... Czy nie ma pan zamiaru odezwać się?
- Ludzie często mnie okłamują - odpowiedział wymijająco. - Czasami mnie też zdarza się kłamać. Słyszała pani, co powiedziałem do recepcjonisty o Painterze.
- Nie wiem, co powiedzieć. Jest pan tak miły. Myślałam, że będzie pan zły na mnie. Muszę wynająć detektywa i nie wiedziałam, do kogo się zwrócić. Nawet nie marzyłam o tym, żeby wynająć pana, ale wczoraj dowiedziałam się, że nie miał pan żadnej sprawy od dwóch miesięcy. Czy to prawda?
- Gliniarze mi nie wierzą, ale to prawda.
- Tak przypuszczałam. Pomyślałam więc, że może spróbuję szczęścia. Oczywiście, jeśli to możliwe po tym wszystkim, co się stało.
Rudowłosy detektyw sięgnął po swoją szklankę.
- Jeśli zejdę na dół, to Painter na pewno mnie dopadnie, więc proszę mi opowiedzieć, o co chodzi, może będę mógł kogoś polecić.
- Naprawdę? Będę panu ogromnie wdzięczna. Co prawda przeglądałam książkę telefoniczną, ale to tylko obce nazwiska. Potrzebuję kogoś, komu mogłabym zaufać, kto jest mi choć trochę znany. Dlatego pomyślałam o panu.
- To część mojej reputacji, o której rzadko słyszę - roześmiał się. - A teraz proszę mi powiedzieć, w czym problem.
- No cóż... - zaczęła niepewnie i wzmocniła się łykiem koniaku. - Mieszkam w Atlancie. Moje małżeństwo nie było udane i to chyba z mojej winy. Po rozwodzie wróciłam do panieńskiego nazwiska. Po jakimś czasie zakochałam się w żonatym mężczyźnie i byłam pewna, że z wzajemnością. - Przygryzła wargi i pospiesznie wyrzuciła z siebie dalszy ciąg swojej historii. - Przyjechaliśmy razem do Miami. Jakiś tydzień temu zostawił mnie bez słowa wyjaśnienia. Obawiam się, że żadne wyjaśnienia nie były potrzebne, ponieważ zniknął razem z co cenniejszą biżuterią. To było okropne. Nie mogłam pójść na policję. W hotelu byliśmy zameldowani jako małżeństwo.
Jeżeli cokolwiek dostałoby się do publicznej wiadomości, nigdy nie mogłabym pokazać się w Atlancie. Dlatego bardzo zależy mi na dyskrecji. Geoffa poznałam w klubie, do którego należę. On nazywa się Geoffrey Horne i gra zawodowo w golfa. Jest trochę młodszy ode mnie. Niedużo, ale wystarczająco, żebym wyszła na taką, co... No, wie pan, kobiety w średnim wieku często wdają się w takie głupie sytuacje.
- Nie powiedziałbym, że jest pani w średnim wieku, ale faktycznie, zachowała się pani dość głupio.
- Teraz to i ja o tym wiem. Wstydzę się sama przed sobą.
-1 chciałaby pani odzyskać biżuterię?
- Chciałabym potraktować tę sprawę jak niemiłe doświadczenie. Ale obawiam się, że nie mogę sobie na to pozwolić. Oczywiście, wszystko jest ubezpieczone. Ale jeśli zgłoszę się po odszkodowanie z powodu kradzieży, to zaczną zadawać pytania i wszystko wyjdzie na jaw. A jeśli chodzi o honorarium, to czy półtora tysiąca wystarczy?
- Mogę pani polecić kogoś, kto zajmie się tą sprawą za takie honorarium.
Całkiem nieźle sobie radzi. Jej twarz zachmurzyła się.
- Czy naprawdę mogę mu ufać? To nie może się rozejść. Ponadto nie chcę, aby Geoffrey znalazł się w więzieniu. To jest bardzo delikatna sprawa i trudniejsza niż się wydaje. Czy naprawdę nie mógłby się pan zająć tą sprawą osobiście? To nie zabierze panu wiele czasu, nie więcej niż kilka dni w Atlancie.
- Może... - Zamyślił się nad tym, co powiedziała. - Może mógłbym. Myśli pani, że Geoffrey Horne wrócił do Atlanty?
- Wiem, że wrócił. Wczoraj rozmawiałam przez telefon z przyjaciółką. Widziała go.
- Dobrze, zajmę się tą sprawą - powiedział, dopijając swój koniak. - Prawdopodobnie trzeba będzie trochę przycisnąć pana Horne, ale myślę, że nie będzie miała pani nic przeciw temu.
- Co pan ma na myśli? Co to znaczy ”przycisnąć”? - spytała niepewnie.
- To będzie zależało od niego. Zobaczymy, do czego dojdziemy. Ale nie sądzę, żeby interesowały panią szczegóły.
- Ale nic mu pan nie zrobi?
- Tylko to, na co sobie zasłużył.
Zadzwonił telefon i Shayne wstał, żeby podnieść słuchawkę. Tymczasem dziewczyna wzięła igłę i nitkę, próbując zszyć rozdarcie. Po kilku próbach musiała dojść do wniosku, że nie jest w stanie zrobić tego bez zdejmowania bluzki. Zaczęła rozpinać guziki, co nie uszło uwagi Shayne’a, spoglądającego na nią sardonicznie. Patrzyła na niego niezdecydowana. W końcu jednak rozpięła bluzkę i zdjęła ją z siebie. Pod bluzką miała zwykły stanik. Próbowała zasłonić się, ale nie było jej wygodnie, więc usiadła prosto, nie zwracając uwagi na Shayne’a i sięgnęła po igłę.
- To głupie, że kobieta w bieliźnie czuje się niezręcznie, skoro na plażę wychodzi w dużo skromniejszym bikini.
- Jeśli będzie pani się lepiej czuła, to proszę włożyć jedną z moich koszul - powiedział Shayne i nie zwracając uwagi na dzwoniący telefon, wszedł do sypialni i przyniósł czystą koszulę. Rzucił jej koszulę i podszedł do ciągle dzwoniącego telefonu.
- Słucham?
- Bardzo mi przykro, że przeszkadzam. - Usłyszał głos Pete’a. - Ale wiem, że chciałby pan odebrać ten telefon. Ponieważ wiedziałem, że jest pan zajęty, to poprosiłem pana, który dzwoni, żeby zostawił nazwisko i numer telefonu, to pan później zadzwoni. Pamięta pan, dziś rano kazał pan mi zadzwonić do Sans Souci do pana Baumholtza?
- Do diabła, tak, pamiętam. Połącz go - powiedział szybko. - Zaczekaj chwilę.
Czy Painter pojawił się?
- Tak, ciągle się tu kręcą. Wchodzą i wychodzą.
- A może coś słyszałeś o tym chevrolecie, który ścigali?
- Słyszałem co nieco. Jakiś reporter dzwonił do redakcji. Mówił coś, że faceci się wymknęli. A samochód był skradziony i znaleźli go koło Coral Gables. Są pewni, że to ten sam, bo znaleźli dziurę po kuli. Staram się nadstawiać uszu, wiem, że interesuje pana, co się dzieje.
- Dzięki, Pete. A teraz połącz mnie.
- Czy złapali człowieka, który do nas strzelał? - zapytała dziewczyna z niepokojem w głosie.
- Nie. - Usłyszała niechętną odpowiedź. Tymczasem recepcjonista połączył go z linią miejską.
- Proszę mówić, panie Shayne.
- Baumholtz? - skierował pytanie do słuchawki. W odpowiedzi usłyszał eksplodujący do słuchawki głos Baumholtza:
- U mnie wszystko w porządku. A co u pana? Shayne odsunął słuchawkę od ucha.
- Próbowałem znaleźć pana w Sans Souci. Nie zrobił pan tego, co mówiłem?
- Oczywiście, że zrobiłem dokładnie tak, jak pan mi kazał. Najpierw pojechałem do Fontainebleau, a potem... Już wiem. Pan pytał o pana Baumholtza?
- A co? Zarejestrował się pan pod innym nazwiskiem?
- Dokładnie tak zrobiłem. Ostrożności nigdy nie za wiele. Nieźle, prawda? - powiedział dumny z siebie. - Założę się, że pomyślał pan, że spakowałem się i zwiałem na północ. Nie, Mikę, nie zrobiłbym tego po tym, jak dałem słowo. Nie masz nic przeciw temu, że będę do ciebie mówił Mikę?
- Nie.
-1 mów do mnie Walt. Skoro mamy być razem zamordowani, to chyba możemy mówić sobie po imieniu. Prawdę mówiąc, Mikę, jestem trochę rozczarowany faktem, że dopuściłeś myśl o mojej ucieczce. Nawet o tym nie pomyślałem. No, może przez chwilę, ale doszedłem do wniosku, że to i tak nic nie pomoże.
- Skąd dzwonisz?
- Z budki. Pomyślałem, że lepiej nie dzwonić z hotelu, nigdy nie wiadomo, kto tego słucha. A propos, ten facet u ciebie wydawał się być bardzo dociekliwy.
Możesz mu ufać?
- Tak mi się wydaje. Czy słuchasz nas, Pete?
- No cóż, myślałem, że może... - Usłyszał przepraszający głos w słuchawce.
- Wyłącz się - przerwał mu Shayne i po chwili usłyszeli charakterystyczny odgłos odkładanej słuchawki.
- Mikę, właśnie pomyślałem o czymś i chciałbym, żebyś mi poradził. A jeśli pani Baumholtz przyszło do głowy, żeby zadzwonić do mnie do Fontainebleau?
Znam ją, wiem do jakich wniosków doszła, nie zastawszy mnie. Nie zdziwię się, jeśli przybędzie tutaj najbliższym samolotem.
- Jak to się skończy, to jej wszystko wytłumaczę - roześmiał się Shayne.
- Będę tego potrzebował - odezwał się zmartwiony głos w słuchawce. - Ale muszę ostrzec cię, że nie ma ona zbyt dobrego zdania o prywatnych detektywach.
Uważa, że muszą być wmieszani w jakieś ciemne sprawki i nie jestem pewien, czy zrobi wyjątek dla ciebie.
- Niecierpliwie czekam, kiedy będę mógł ją poznać, panie Baumholtz.
- Walt - poprawił go Baumholtz. - W ogóle, to dzwonię, żebyś wiedział, że nie zwiałem i żeby upewnić się, że się do ciebie nie dobrali, zanim pójdę na plażę skryć się pod parasol.
- Znowu próbowali, Walt. Myślę, że lepiej, jak się o tym dowiesz ode mnie niż z gazet. To było dwóch ludzi. Policja zidentyfikowała jednego, to specjalista od karabinów maszynowych ”Tommy”! Przeczytasz o tym w News, ale nie przejmuj się, to nic nie zmienia w naszych planach.
- Co ty powiedziałeś? Strzelali do ciebie z ”Tommy’ego”? - rozległ się przerażony głos Baumholtza.
- Ale nie trafili. Co nie znaczy, że mnie to bawi. Faceci spieszą się z jakiegoś powodu, więc na pewno skorzystają z okazji dziś wieczorem.
- Dobry Boże, panie Shayne, to znaczy Mikę... ale to zupełnie zmienia sytuację. Jeśli mają zamiar wpaść tam z karabinem maszynowym...
- Oni będą czekali na mnie za zewnątrz.
- Tym gorzej. Na pewno będzie tam masa policji. Jeśli to ich nie powstrzyma, to co ich powstrzyma przed wejściem do środka i zastrzeleniem mnie?
- Nie zrobią tego. - Mikę próbował podtrzymać morale Baumholtza. - Musimy tylko być ostrożniejsi. Zresztą nie jesteśmy w stanie tego zmienić. Poranna edycja News jest już na pewno w sprzedaży. - Spojrzał na zegarek. Gdyby w ciągu najbliższych dwu minut zadzwonił do Tima, mógłby jeszcze wstrzymać ukazanie się tej wiadomości. Nie zależało mu jednak specjalnie, żeby Baumholtz był świadom tego faktu. - Wiem, że to będzie ciężki dzień, ale poradzisz sobie.
Zresztą gliny nie dają za wygraną, więc jest szansa, że coś znajdą do wieczora.
- Chciałbym w to wierzyć, ale prawdę mówiąc, wątpię. Dałeś mi do myślenia i dopóki nie otworzą barów, będę musiał sobie poradzić w inny sposób. Może lepiej się poczuję.
- Tylko nie przesadź.
- Nie martw się. Radzę sobie całkiem nieźle. Zapytaj u mnie w domu. Oczywiście miałem na myśli moich przyjaciół, a nie panią Baumholtz. Mogę sączyć whisky przez cały dzień i całą noc, i cały czas myślę tak trzeźwo jak w momencie, kiedy zaczynałem - roześmiał się zadowolony z siebie.
Shayne pomyślał, że Baumholtz już zdążył wypić co nieco. Obawiał się, że jeśli zabierze ze sobą butelkę na plażę, to pozostanie niewielka nadzieja, aby pokazał się w ”Seafarer”. Ale zawsze była jakaś szansa.
- Jeszcze chciałbym ci coś powiedzieć, żeby cię uspokoić. Wiem, że martwisz się o mnie, ale nie ma powodu. Nikt nie podejdzie mnie bezkarnie. Mam rewolwer.
- Co?
- Tak, proszę pana - odezwał się Baumholtz, zadowolony z reakcji detektywa. - To nie znaczy, że znam się na broni. W zasadzie, to nigdy dotąd nie miałem pistoletu w ręku. Ale to zupełnie proste w obsłudze. Sprzedawca w sklepie pokazał mi, jak się tego używa.
- Czy to znaczy, że poszedłeś do sklepu i jakiś idiota sprzedał ci broń? - odezwał się napiętym głosem Shayne.
- Musiałem zapłacić ekstra, bo podobno miałem pokazać mu licencję. Ale nie jestem takim najgorszym sprzedawcą mebli z New Jersey. Przekonałem go, że prosto z jego sklepu pójdę do najbliższego posterunku policji i złożę odpowiednie papiery. Ale wiem, jakie masz zdanie na temat gliniarzy w tym mieście, i ja je podzielam. Im mniej te kapuściane głowy wiedzą o mnie, tym lepiej.
- Ale chyba nie sprzedał ci żadnej amunicji?
- A po co mi rewolwer bez amunicji? Kupiłem amunicję w innym sklepie. Miałem trochę problemu z naładowaniem, ale w końcu poradziłem sobie.
- Jaki to rewolwer?
- Nie powiedział mi, co to jest, tylko powiedział, jakie kule do tego pasują.
Czy jest taki kaliber jak czterdzieści siedem? Zaczekaj, spojrzę na pudełko... czterdzieści pięć.
- Walt, chciałbym żebyś zrobił mi przysługę.
- Tak, Mikę?
- Weź papierową torbę, zapakuj ten rewolwer i wyrzuć do najbliższego kosza na śmieci. - Shayne musiał włożyć wiele wysiłku, żeby opanować wściekłość. W końcu potrzebował tego głupka. - Walt, to nie zabawka, możesz kogoś zabić.
Kule nie znają różnicy między wrogami a przyjaciółmi.
- Rany boskie, no przecież wiem.
- Ja sam nie noszę broni. Uwierz mi, że ja mam trochę więcej doświadczenia niż ty. Widziałem więcej wypadków z bronią niż chciałbym pamiętać. Jesteś amatorem, a ci faceci to zawodowcy. Wyrzuć ten rewolwer.
Po drugiej stronie na chwilę zapadła cisza.
- Jezu, myślałem, że będziesz zadowolony. Zrobiłem wszystko, co powiedziałeś, Mikę. Wydaje mi się, że nadstawiam za ciebie karku. A co będzie, jak będą chcieli mnie dopaść w ciągu dnia? Ustrzelą mnie jak kaczkę. Będę ostrożny, przyrzekam ci. Nie wystrzelę, dopóki nie będę pewien, kto jest przeciwko mnie.
- Walt...
- Przykro mi, Mikę - nie ustępował Baumholtz. - To nie było takie proste zdobyć ten rewolwer i nie mam zamiaru tak po prostu go wyrzucić.
- Czy jest zabezpieczony? - spytał Shayne przez zaciśnięte zęby.
- Co? A ten, tego... to takie coś na rękojeści?
- No właśnie, takie coś na rękojeści. Powinno to być skierowane na literę S albo na białą kropkę. Widzisz?
- Zaczekaj chwilę. - W słuchawce było tylko słychać ciężki oddech Baumholtza.
- Już znalazłem. Tak, wskazuje na S. To znaczy, że gdybym chciał wystrzelić wystarczy, jak to przesunę i nacisnę na spust, prawda?
- Tak - mruknął niechętnie Shayne, nie dodając o potrzebie wprowadzenia naboju do komory. - Ale nie ruszaj tego, na rany Boskie i nie naciskaj spustu.
- Nie spodziewam się, żebym był do tego zmuszony, ale posiadanie tego przedmiotu dodaje mi odwagi.
Na zakończenie rozmowy Shayne życzył mu szczęścia i pożegnał się. Odkładając słuchawkę, zorientował się, że jest cały spocony.
Agatha Wiley kończyła szycie swojej bluzki. Ubrana w koszulę Shayne’a wyglądała na małą, bezbronną dziewczynkę.
- Jak to się stało, żeby tych dwóch facetów mogło uciec? Sądząc po dźwiękach dochodzących z okolicy, musiała tu być cała masa policji.
- Zostawili samochód i odeszli spokojnie. I nie ma sposobu, żeby ich znaleźć, dopóki gliniarze nie znajdą jakiegoś naocznego świadka. Poza tym komisarz policji po tej stronie zatoki jest moim przyjacielem. Jak go znam, zrobi wszystko, aby dorwać się do tych facetów.
- Mam nadzieję - powiedziała i odgryzła nitkę. - Te kule przeleciały od nas dosłownie o centymetry. Co by było, gdyby jakieś dzieciaki szły do szkoły?
Trudno sobie wyobrazić, że ludzie mogą być tak okrutni.
Shayne otworzył butelkę i napełnił szklanki.
- Mogę pani obiecać, że nie ujdzie im to na sucho.
- Życzyłabym sobie, żeby to była prawda. Jak pan może obiecywać, skoro nawet nie wie pan, kto to zrobił?
- Próbowali dwa razy. Za pierwszym oni mieli większe szansę, za drugim szansę były prawie równe. Następnym razem... - przerwał, sięgając po kieliszek. - Następnym razem będą po mojej stronie. Im więcej muszą improwizować, tym więcej błędów popełnią. Jak pani się czuje, panno Wiley? Jeśli jest pani gotowa, chciałbym, żeby poszła pani ze mną do biura i podała mojej sekretarce więcej szczegółów.
- Życzyłabym sobie mieć bardziej użyteczną edukację - powiedziała, pokazując bluzkę. - Obawiam się, że nie wygląda to elegancko.
Zaczęła wstawać, ale zatrzymała się, chwytając za tył głowy.
- Myślę, że chyba powinnam jeszcze chwilę posiedzieć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - Usiadła z powrotem i sięgnęła po kieliszek. - Naprawdę nie wiem, czy powinnam. Co prawda, pierwszy doskonale mi zrobił, cóż... - Przechyliła kieliszek, opróżniając go do połowy. - Nie mam zwyczaju podsłuchiwać, ale słyszałam, co pan mówił przez telefon. Nie jest to też zwykła ciekawość, to po prostu leży w moim interesie. Powiedział pan, że policja rozpoznała jednego z bandytów.
- Rok temu na zachodnim wybrzeżu zabito faceta z ”Tommy’ego”. Ścigano jakiegoś faceta listem gończym w związku z tą sprawą. Jakiś punk, Jones czy Smith.
- To brzmi obiecująco.
- To jest jakiś ślad. Ale dopóki nie mają dobrej fotografii i odcisków palców, to ten opis może pasować do każdego. Zostawiam to policji, to może zabrać wiele czasu, a ja nie mogę sobie pozwolić na stratę czasu.
Wstała z sofy. Koszula Shayne’a sięgała jej kolan. Roześmiał się na ten widok.
- Proszę się nie śmiać, wiem, że wyglądam zabawnie, ale zanim zmienimy temat... Wie pan, nagle odkryłam, że ogarnia mnie chęć zemsty. Jest pan pewien, że będą próbowali jeszcze raz?
- Tak jak nigdy dotąd niczego nie byłem pewien. Jestem pewien, że usłyszymy o nich przed upływem dwudziestu czterech godzin.
Przybornik, który trzymała w ręku, upadł jej, potrącając szklankę z wodą.
- Chyba ciągle nie czuję się zbyt pewnie - powiedziała zakłopotana. - Pójdę po coś do wytarcia.
- Nie trzeba, niech pani to zostawi.
- Pan jest tak spokojny w każdej sytuacji. To była pierwsza rzecz, jaka zwróciła moją uwagę. Domyślam się, że widział pan tyle przemocy, że już nic nie robi na panu wrażenia. Ale... Przyrzekam, że to ostatnie pytanie. Jak pan ma zamiar powstrzymać ich, jeśli nie ma pan nawet pistoletu?
- Strategią. I mam nadzieję, że to się uda.
- Ale...
Przerwało jej szybkie pukanie do drzwi i dochodzący zza drzwi głos Lucy Hamilton.
- Michael?
- O, Boże, może ja powinnam... - odezwała się Agatha Wiley, kierując się do sypialni.
Shayne podszedł szybko do drzwi i otworzył je. Lucy wpadła wprost w jego objęcia.
- Michael, nic ci się nie stało?
- Sprawdź sama - powiedział, przyciągając ją do siebie.
- Nie musisz wyciskać ze mnie ostatniego oddechu - odpowiedziała, odpychając go lekko. - Zachowujesz się jak pięcioletni chłopak. Uciekłeś wyjściem pożarowym przed policją tylko po to, żeby ten morderca mógł cię łatwiej znaleźć.
- Na dole było dwóch gliniarzy, ale niewiele mi pomogli.
Zadzwonił telefon. Shayne podszedł do stolika i podniósł słuchawkę.
- Tak, Pete?
- Panie Shayne, mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Myślę, że chciałby pan wiedzieć, że panna Hamilton idzie na górę.
- Mój Boże, naprawdę? Dziękuję ci, Pete. Odłożył słuchawkę i zaczął się śmiać.
- Pete mnie poinformował, że panna Hamilton właśnie idzie na górę. Zaczyna zachowywać się jak stara plotkara.
- Kierownik hotelu zadzwonił do mnie i powiedział, co się wydarzyło. Przeraził mnie... Ooo?
Lucy zatrzymała się na środku pokoju. Shayne podążył za jej wzrokiem. W drzwiach sypialni stała Agatha Wiley z winą wypisaną na twarzy. Bardzo się spieszyła, ale nie wystarczająco. Zdążyła zdjąć koszulę Shayne’a i włożyć swoją różową bluzkę, ale nie zdążyła zapiąć żadnego z guzików.
14.
Po chwili, która wydawała się Michaelowi strasznie długa, Lucy odwróciła się od otwartych drzwi. Jej wzrok spoczął na butelce z koniakiem i kieliszkach.
- Koniak i woda z lodem - zauważyła Lucy. - O dziesiątej rano. Przypuszczam, że to ty nalegałeś?
- To wszystko można wytłumaczyć, jeśli oczywiście chciałabyś tego wysłuchać.
- Zawsze jest jakieś wytłumaczenie. A ty słyniesz z bystrości umysłu.
Agatha Wiley wyszła z sypialni, wkładając bluzkę w spódnicę. Guziki były już pozapinane, ale trochę za późno jak dla Shayne’a.
- Panie Shayne, gdyby był pan uprzejmy, przedstawić nas...
- Panna Agatha Wiley, panna Lucy Hamilton, moja sekretarka.
- Pańska sekretarka? Zdaje się, że wyciągnęłam błędne wnioski, sądząc po powitaniu.
- Nie jest pani jedyną osobą tutaj wyciągającą błędne wnioski - powiedział Shayne, spoglądając wymownie na Lucy. - Tim Rourke przysłał panią.
- Pani jest jedną z przyjaciółek Tima?
- Nie, zadzwoniłam do niego, żeby dostać adres pana Shayne’a. Przyszłam tutaj i w tym zamieszaniu podarła mi się bluzka...
- Nie wiedziałam, że musisz drzeć im ubrania, Michael.
Nagle Shayne wybuchnął szalonym śmiechem. Tak intensywnie się śmiał, że nie mógł złapać oddechu. Jego śmiech stał się zaraźliwy, za chwilę Agatha Wiley zaczęła śmiać się razem z nim. W końcu i Lucy uległa temu zbiorowemu szaleństwu.
- Zastanawiam się, co w tym takiego śmiesznego? - spytała Lucy, kiedy już udało jej się opanować śmiech.
- Skarbie, zaraz cię wprowadzę w sytuację, jeśli nie będziesz mi przerywać.
Panna Wiley była dokładnie między mną a strzelającym facetem, więc musiałem przewrócić ją na chodnik. I wtedy rozdarłem jej bluzkę. Myślę, że łatwiej będzie ci uwierzyć, gdy spojrzysz na siniaki, jakie jej zostały po uderzeniu o chodnik. Potem przyprowadziłem pannę Wiley tutaj i zaaplikowałem jej lekarstwo doktora Willoughby’ego. A przy okazji okazało się, że mnie również przydałby się jeden. Jeśli dostałaby się w ręce Paintera, to zastosowałby pewnie swoją zwykłą kurację, opartą na twierdzeniu, że musi mieć coś wspólnego z tą strzelaniną, ponieważ dała się prawie zastrzelić. Czy wszystko jasne, jak dotąd?
- Michael, ja...
- Panna Wiley ma dla nas zajęcie - kontynuował Shayne. -1 zabieramy się do tego natychmiast. Lucy spojrzała na niego pytająco.
- Ale czy będziesz miał na to czas? Czy może zrezygnowałeś ze swoich wieczornych planów?
Shayne zwrócił się do blondynki siedzącej na sofie.
- Czy nie będzie miała pani nic przeciwko temu, aby poczekać na mnie przez chwilę w holu? Mam jeszcze parę spraw do załatwienia i chciałbym w tym celu skorzystać z obecności mojej sekretarki.
- To nie potrwa długo?
- Mam nadzieję, że nie. Panna Hamilton zajmie się szczegółami. A ja później zadzwonię do pani.
- Panie Shayne, chciałabym, żeby pan wiedział, że jestem panu ogromnie wdzięczna. Nigdy nie zapomnę, że uratował mi pan życie.
Podała mu rękę i uśmiechając się do Lucy, wyszła z pokoju.
Kiedy wyszła, Shayne szczerząc zęby w uśmiechu, podszedł do Lucy.
- Kochanie, przychodzisz w bardzo nieodpowiednim momencie. Całkiem nieźle mi szło z tą dziewczyną.
- Zdążyłam to zauważyć - powiedziała Lucy sarkastycznie.
Michael spoważniał. Podszedł do Lucy i wziął ją za ramiona.
- Czy ty naprawdę tego nie widzisz, że odkąd ciebie poznałem, nie interesuje mnie żadna kobieta.
- Mogę się tylko domyślać - odezwała się niepewnie. - Myślę, że nie jesteś w stanie związać się z kimś na dłużej, ale jeśli chodzi o drobne rozrywki, to nie byłabym taka pewna. Szczególnie, że ta dziewczyna wyglądała na tak... łatwo osiągalną, na wpół rozebrana.
- Nawet więcej niż pół - powiedział z błyskiem rozbawienia w oczach. - Zdaje się, że będę miał dużo do odrobienia, jak to się wszystko skończy. Teraz niestety nie mam czasu.
Podszedł do stolika i nalał sobie odrobinę koniaku.
- Dla ciebie też, skarbie?
- W przeciwieństwie do niektórych kobiet, ja nie piję tak rano.
- Z tym, że to nasza klientka. Zginęło jej trochę biżuterii. Chciałaby, żebym pojechał do Atlanty odnaleźć ją.
- Wyjeżdżasz do Atlanty? Brzmi to interesująco, ale myślałam...
- Nie wybieram się do Atlanty. Ty tam pojedziesz. Lucy popatrzyła na niego zdziwiona.
-1 mam zostawić cię tu samego przeciw dwóm facetom próbującym cię zabić? Ani mi się śni.
- Ja nie proszę cię o to. Po prostu tam pojedziesz, skarbie. Ale masz prawo wiedzieć dlaczego. Nie wiem, czy dotarło do ciebie, że wczoraj o mało nie zostałaś zabita.
- Widziałam przód samochodu. Bylibyśmy tam razem - powiedziała cicho.
Shayne poczuł falę ogarniającej go czułości, ale zmusił się do oschłej odpowiedzi.
- Jeśli dziś przyszłabyś do hotelu zamiast do biura, to mieliby drugą szansę.
Wiem, że już niejedno razem przeszliśmy. Mógłbym powiedzieć, że cię zwalniam i żebyś zapomniała o moim istnieniu. Wiem jednak, że to nie miałoby żadnego sensu. Tym razem to naprawdę może być niebezpieczne dla ciebie przez dzień lub dwa. Nie próbuj więc przekonywać mnie, tylko trzymaj się daleko ode mnie, dopóki ja nie załatwię tego faceta albo on mnie.
- Michael, ale...
- Tak długo, jak jesteś w pobliżu, najpierw myślę o twoim bezpieczeństwie. To daje temu facetowi przewagę, a Bóg mi świadkiem, że ma już wystarczająco dużą.
- Co chcesz, żebym zrobiła? - spytała cicho, wyciągając z torebki notatnik i ołówek.
- Nie musisz jej mówić, że dziś nie będę się zajmował jej sprawą. Niech opowie ci wszystko od początku. Myślę, że koło południa powinnaś mieć samolot. Jest kilka spraw, które trzeba sprawdzić w Atlancie. - Sięgnął po koniak. - Facet, którego szukamy, podobno zawodowo gra w golfa, podejrzewam, że już wcześniej stosował tego rodzaju numery. Zdobądź jego adres i nie pokazuj się w klubie, dopóki nie będziesz musiała. Nie chciałbym, żeby wiedział, że ktoś z Miami interesuje się nim. Działaj dyskretnie. Zresztą, pracujesz ze mną wystarczająco długo, żeby dać sobie z tym radę.
- Czego powinnam się dowiedzieć od panny Wiley?
- Dokładny opis biżuterii i wykaz ubezpieczonych egzemplarzy. Daj jej się wygadać i spróbuj wyciągnąć od niej jego fotografię. Na pewno ma jakąś.
- Dobrze - powiedziała szorstko. - Kiedy mogę się spodziewać, że znowu cię zobaczę?
- Myślę, że będziesz miała zajęcie na parę dni. Jeśli tu coś się wydarzy, to na pewno przeczytasz o tym w gazetach. Jutro zadzwonię do ciebie. Zatrzymaj się w ”Hiltonie”. Gdybyś wychodziła, zostaw wiadomość, gdzie można cię znaleźć.
- Jeszcze jedno, zanim wyjdę - powiedziała, wkładając notes do torebki. - Wiem, że nie mogę wymagać od ciebie, żebyś był ostrożny. Czasami to najgorsza rzecz, jaką mógłbyś zrobić. Ale powiedz mi, że będziesz. Nie będę się tak martwić.
- Dobrze, będę ostrożny. A któregoś dnia pójdziemy do ”Seafarer” dokończyć obiad. Pokiwała głową.
- Zapomniałam, co zamówiłeś na deser.
- Nie jestem w stanie wymówić tej nazwy. Po prostu wskazałem to palcem.
Dowiemy się, co to jest, jak nam przyniosą.
Lucy wspięła się na palce, szybko pocałowała go i wyszła z pokoju.
15.
Kiedy Miriam Moore weszła do znienawidzonego, umeblowanego pokoju, zobaczyła Claytona leżącego na łóżku i czytającego News. Z kącika ust zwisał mu niedopałek papierosa.
Żadne z nich nie odezwało się słowem. Miriam podeszła do lustra i zaczęła poprawiać swój makijaż, nie dokończony z braku czasu. Najpierw wyciągnęła z torebki tusz i pomalowała rzęsy. Następnie wyciągnęła spinki podtrzymujące włosy, starannie je rozczesała i z powrotem upięła. Przyjrzała się uważnie siniakowi na policzku. Zrobiła, co w jej mocy, aby jak najmniej było go widać.
Rozejrzała się za papierosem, ale wokół były tylko puste pudełka. Spojrzała na butelkę stojącą obok łóżka. Stwierdziła, że Clayton opróżnia jej zawartość od czasu powrotu z nieudanego wypadu. Nalała sobie trochę alkoholu, ale po doskonałym koniaku Shayne’a kiepska żytniówka przyprawiła ją o mdłości.
Clayton nie wytrzymał pierwszy. Zmiął gazetę w rękach i cisnął o ścianę.
- Ty dwulicowa dziwko! - wrzasnął ordynarnie. - Chętnie bym cię...
- Co? Zabił? - spytała ze słodyczą w głosie. - Niewiele brakowało dziś rano.
Na szczęście twój zawodowiec nie trafił.
- Czy ty, do cholery, nie możesz trzymać się od tego z daleka? Co ty sobie wyobrażasz? Że na twój widok zatrzymam się i zawrócę.
- Ależ ja jestem naiwna.
- Rany boskie, czy ty nie rozumiesz, że jak już zaczniesz, to nie możesz się z tego wycofać? Ale jak można wytłumaczyć coś takiemu ptasiemu móżdżkowi jak ty?
Kiedy już ruszyłem, nie mogłem się zatrzymać. Nie mogłem ruszyć nogi z gazu.
Tak samo Frań nie mógł cofnąć palca ze spustu. Zresztą, on by nawet o tym nie pomyślał.
- Czyżby to znaczyło, że ty pomyślałeś?
- Nie myśl, że się popisuję czy chwalę. Na moment zdjąłem nogę z gazu, co niemalże skończyłoby się tragicznie. To pozwoliło gliniarzom wyciągnąć broń wcześniej niż sobie tego życzyłem. Cholera jasna, stał tam w drzwiach, jakby na nas czekał. Frań mógłby go zostawić w dwóch kawałkach.
-1 co? Wtedy poczułbyś się lepiej?
- A skąd, do cholery, mogę o tym wiedzieć? - wykrzyknął z irytacją. - Odczep się w końcu.
- Pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie. Nie musisz na nie odpowiadać, jeśli byłoby to kłopotliwe dla ciebie. Co by było, gdyby Shayne nie przewrócił mnie i twój punk załatwiłby nas obydwoje jedną serią?
Odpowiedział dzikim, zduszonym krzykiem i gwałtownie rzucił się w jej kierunku. Cofnęła się do tyłu myśląc, że chce ją uderzyć. Ale on tylko sięgnął po butelkę. Pozwoliła mu się napić, zanim odezwała się.
- Zdajesz sobie sprawę, że po dzisiejszej nocy wszystko będzie między nami skończone?
- Co, powinienem się wycofać?
- Zdaje się, że masz na to ochotę. Jak bardzo ci to nie pasuje? Nie czujesz się na siłach, żeby zaangażować się w nasze wspólne przedsięwzięcie?
- Przecież wiesz, że to zrobię. Potrzebuję swoją działkę, żeby zapłacić Franowi za załatwienie Shayne’a.
- Ciągle myślisz, że ci się uda? Zresztą, nie interesuje mnie to. Teraz to już tylko twoja sprawa, co robisz.
- Jeśli nie uda mi się następnym razem... Nie jestem przesądny, ale jeśli mu się uda i tym razem...
- Nie chcę się więcej do tego wszystkiego mieszać. Gdyby mi nie odbiło dziś rano, to Shayne już by nie żył, a my byśmy pili szampana zamiast tego bimbru.
Do cholery, jak musisz, to go zabij! Tylko bądź na czas w St. Albans.
Popatrzył na nią podejrzliwie.
- Rozmawiałaś z nim?
- Zamieniliśmy parę zdań. Jeśli mężczyzna przewraca kobietę na chodnik i upada na nią, to zwykła grzeczność nakazuje...
- Co się wydarzyło? - spytał zwięźle.
- Tak naprawdę to nic się nie wydarzyło. Zabrał mnie do siebie do pokoju.
Zauważyłeś ten szew na mojej bluzce. Musiałam ją zdjąć do szycia, ale jego sekretarka weszła, zanim zdążyliśmy się bliżej zaznajomić.
- Jaką historyjkę mu sprzedałaś? - Popatrzył na nią z uwagą.
- Mój Boże, nie mam zamiaru jeszcze raz przez to przechodzić. Raz wystarczyło.
A tak na marginesie, to poczęstował mnie bardzo dobrym koniakiem.
- Przypuszczam, że jadł ci z ręki, co mnie nie dziwi - mówił, opanowując wściekłość. - Nie wiesz, czy nie domyśla się, kto...?
- Kto na niego poluje? Nie, Clayt. On się w ogóle nad tym nie zastanawia. Ma chyba jakiś pomysł, jak cię wyciągnąć z ukrycia.
Mięśnie wokół jego ust napięły się, tworząc grymas niezadowolenia. Mógł być tylko jeden powód. Clayton był rozczarowany, że Shayne nie zna tożsamości swego wroga. Miriam doszła do wniosku, że im szybciej zmieni temat, tym lepiej.
- Dzwoniłam na lotnisko. Mamy pięć minut na podział pieniędzy w samochodzie.
Oczywiście nie jedziemy razem. To było i tak ryzykowne. Tym bardziej teraz. To ty narobiłeś problemów, więc ty poniesiesz konsekwencje. Odwołałam jedną z naszych rezerwacji i zarezerwowałam ci lot do Hawany dwadzieścia minut później.
- Myślałem, że zaczekasz do wieczora, żeby mnie się pozbyć.
- Moje uczucia do ciebie znacznie się ochłodziły od czasu, gdy usłyszałam strzały.
- Postaram się jakoś to przeżyć.
- Gdzie jest Frań?
- Poszedł rozejrzeć się za jakimś nowym samochodem.
- Jest dość wcześnie. Mieliśmy zaczekać, aż się ściemni.
- Nie możemy wszystkiego zostawiać na ostatnią chwilę. Frań ma załatwić jakiś wóz z parkingu całodobowego, więc nie będzie problemów.
W jego zachowaniu nastąpiła wyczuwalna zmiana. Prawdopodobnie podjął dodatkowe ryzyko, bo będzie potrzebował samochodu do zakończenia porachunków z Shayne’em. Postanowiła nie odzywać się. Niech polują na niego, prawdopodobnie był już w Atlancie lub w drodze. Nagle coś przyszło jej do głowy.
- Widzę, że nie przejmujesz się tym facetem z New Jersey?
- Jakim facetem?
- Przestań zgrywać głupka, jakim nie jesteś - powiedziała ostro. - Czytałam o nim w gazecie. Baumholtz, czy wszystko jedno jak się nazywa, dzwonił do Shayne’a, kiedy tam byłam. Shayne mówił coś o wciągnięciu cię w pułapkę dziś wieczorem. Nie wydał ci się dziwny ten artykuł w News? Rourke jest przecież przyjacielem Shayne’a.
- Baumholtz nie widział mnie - odpowiedział cierpliwie Clayton. - On widział tylko jakiegoś mechanika z Ace Garage.
- W porządku, zobowiązałam się więcej do tego nie wracać. Ale wiem coś, o czym nie masz pojęcia. Otóż jeden z gliniarzy czyta do poduszki biuletyny FBI. I w jednym z nich wyczytał, że w ubiegłym roku w Kalifornii zastrzelono faceta.
Podejrzany był jakiś blond punk. Podobno nazywał się Smith czy jakoś tak.
- Powiem Franowi, żeby był ostrożniejszy. Ale w nim jest coś dziwnego. Czasami wydaje się, że chciałby być złapany. Ale to by znaczyło, że z nim jest coś nie tak.
- Clayt... - zagryzła usta. Dała mu wystarczająco dużo ostrzeżeń.
- No, zastanów się, kto by się przejmował jakimś Baumholtzem?
Uśmiechnął się i Miriam odniosła nieprzyjemne wrażenie, że on wie coś więcej.
Czyżby Shayne nie wyjechał do Atlanty i on o tym wiedział? Sięgnęła zdenerwowana po butelkę. Ta whisky była paskudna, ale było to lepsze niż nic.
- Zostało siedem godzin do wizyty w St. Albans - powiedział Clayton, patrząc na zegarek. - Co zrobimy z tym czasem?
- Będziemy czekać.
- Czemu jesteś taka przykra dla mnie?
- Po prostu mam ciebie dość i chciałabym, żeby było już po wszystkim.
- Już niedługo pozbędziesz się mnie - powiedział, obejmując ją i przyciągając do siebie. - A tymczasem moglibyśmy...
- A tymczasem możesz iść do diabła. Przyciągnął ją bliżej do siebie, poczuła jak jego rewolwer wbija się jej w pierś.
- Może jednak byśmy spróbowali?
- Do diabła z tobą. Byłbyś zupełnie do zniesienia, gdybyś nie był takim cholernym głupcem. Ale ty naprawdę jesteś nienormalny. Czy ty sobie wyobrażasz, że mogłabym się z tobą kochać po tym, co się wydarzyło dziś rano?
Puść mnie, do cholery!
Próbowała wyrwać mu rękę, mogłaby wtedy zerwać trochę skóry z jego twarzy.
Przewrócił ją na plecy i przycisnął do łóżka swoim ciałem.
16.
Kiedy Lucy Hamilton zadzwoniła z lotniska, że zdąży na samolot do Atlanty, Shayne odetchnął z ulgą.
Wziął swój kapelusz i zszedł na dół, gdzie spotkał dwóch detektywów Paintera.
Rozglądając się dyskretnie, zauważył jeszcze jednego przy wejściu do windy.
Dwu następnych musiało być na zewnątrz.
- Czy nie masz nic przeciw temu, żeby wybrać się z nami, Mikę? - zapytał Squire.
- Czego Painter chce tym razem? Następnego oświadczenia?
- Nie mam pojęcia, Mikę. Chyba chce zadać ci więcej pytań.
- Masz na myśli te same pytania? Wysłucha tych samych odpowiedzi. Chodźmy.
Wyszli z hotelu. Na ulicy panował normalny ruch, tylko kilku przechodniów oglądało ślady po strzelaninie. Zamarli w bezruchu na widok Shayne’a. Squire przywołał ruchem ręki jeden z policyjnych samochodów zaparkowanych w pobliżu.
- Słyszałem, że znaleźliście skradzionego chevroleta, gdzieś w okolicy Coral Gables.
- Tak, do diabła - powiedział niechętnie Squire.
- Nie ma powodu zniechęcać się. Na pewno rutynowa robota policyjna przyniesie efekty.
- Przestań, Mikę. Może myślisz, że chłopcy dali się wyrolować, ale odwalili całkiem niezłą robotę, biorac pod uwagę okoliczności. To wszystko stało się bardzo szybko.
- Szczęśliwie udało im się nie postrzelić żadnego z przechodniów. To jest osiągnięcie.
- Mikę... - odezwał się Squire ostrzegawczo.
Shayne w zasadzie nie bardzo był skoncentrowany na rozmowie z policjantem.
Myślał o swoich planach. Miał do załatwienia kilka spraw przed wieczorem i wcale nie życzył sobie eskorty ludzi Paintera. Był już najwyższy czas, żeby się ich pozbyć i wrócić do działania niezależnego.
Skręcili na północ i przejechali na drugą stronę zatoki. Jechali szybko, ale bez włączonych syren. Wjechali bezpośrednio do garażu komendy policji, a stamtąd windą na trzecie piętro, gdzie było biuro Paintera.
Kiedy weszli do pokoju, Painter siedział za biurkiem, przeglądając akta.
- Miło z twojej strony, że przyszedłeś, Shayne - powiedział, demonstrując jak zwykle skwaszoną minę.
- Miło z twojej strony, że mnie zaprosiłeś - odparował Shayne. - Twoi chłopcy powiedzieli mi, że chcesz mi zadać jakieś pytania.
- Tak, kilka. Siadaj.
Shayne rzucił swój kapelusz na biurko Paintera i usiadł na krześle naprzeciw.
Dyskretnie spojrzał na zegarek. Nie mógł go popędzać, ale nie mógł mu dać więcej niż godzinę i w tym czasie odpowiedzieć w miarę wyczerpująco na jego pytania.
- Może to zaoszczędzi nam trochę czasu, jeśli opowiem ci, co się wydarzyło - zaproponował Shayne. - Gdybyś coś jeszcze chciał wiedzieć, to będziesz zadawał pytania, w porządku?
Painter włożył papierosa do cygarniczki i kiwnął głową. Stenotypista po drugiej stronie biurka przygotował się do notowania.
Shayne zaczął mówić do stenotypisty.
- Nadal nie wiem, kto jest odpowiedzialny za ataki na moje życie. Kiedy ten samochód przejeżdżał dziś rano, nie miałem możliwości przyjrzenia się facetom.
Wiem tylko, że jeden miał coś charakterystycznego na twarzy. Nie sądzę, żeby to coś pomogło, i nawet nie wiem, co to było. Powtórzę tylko to, co już powiedziałem wczoraj wieczorem. To nie może mieć związku z żadną sprawą, nad którą rzekomo pracuję, z tej prostej przyczyny, że nad niczym teraz nie pracuję.
- Shayne, spodziewałem się po tobie więcej fantazji - powiedział sarkastycznie Painter. - Co ty myślisz, że mamy sieczkę w głowie?
- Naprawdę chcesz, żebym ci odpowiedział? Painter rzucił mu jedno ze swoich zabójczych spojrzeń.
- Kiedy padły strzały, rozmawiałeś z jakąś kobietą. Zabrałeś ją do swojego pokoju, zanim ktoś z moich ludzi zdążył ją przesłuchać. W ciągu następnej godziny odbyłeś kilka rozmów telefonicznych. Gdybyśmy mogli znać ich treść, prawdopodobnie wiedzielibyśmy wszystko, co trzeba. Ale niestety nikt na to nie wpadł, póki nie było za późno. - Popatrzył wymownie na Squire’a, który tylko wzruszył ramionami. - Nieco później przyszła twoja sekretarka, panna Hamilton.
Po wyjściu z twojego pokoju długo rozmawiała z twoją klientką. Moi ludzie są może powolni, ale z ich wzrokiem jest wszystko w porządku. Twoja sekretarka robiła notatki. Czy teraz będziesz się upierał, że nad niczym nie pracujesz?
- Po raz pierwszy zobaczyłem tę kobietę parę sekund wcześniej, zanim padły strzały. Przeczytała w porannych gazetach, że nad niczym nie pracuję i w przeciwieństwie do ciebie, uwierzyła. Miała zlecenie dla mnie. Przyjąłem tę propozycję z powodu honorarium i ponieważ mogłem wysłać pannę Hamilton z miasta, dopóki nie pozbędziemy się tych morderców.
- Co to za zlecenie?
- Przyszła z nim do mnie, bo nie życzyła sobie interwencji policji. Nie mam prawa informować o niczym bez zgody mojej klientki.
- Stara historyjka - skomentował Painter, zapalając papierosa. - Czy ta kobieta ma jakieś imię i nazwisko?
- To nie powinno zrobić nikomu krzywdy, jeśli ci powiem. Nazywa się Agatha Wiley, mieszka w Atlancie w stanie Georgia. Zatrzymała się w hotelu ”Saxon”.
- Jeśli stać ją na twoje usługi, to może sobie pozwolić na taki hotel.
- Tak myślę, rozmawialiśmy o honorarium w wysokości półtora tysiąca dolarów.
- Dużo się napracujesz? - Painter wyraźnie odebrał to jak cios wymierzony w niego. - Zresztą nieważne. Squire mógł ją przesłuchać od razu albo jechać za nią. Wybrał to drugie. W zasadzie nie powinna się spodziewać, że będzie śledzona, a jeśli nawet, to nie było podstaw do przypuszczeń, żeby wiedziała, jak sobie z tym poradzić.
Ale okazało się, że twoja klientka poradziła sobie z ogonem jak zawodowiec i zgubiła nas, zmieniając taksówkę, która zawiozła ją nie do tego drogiego hotelu, tylko do dzielnicy tanich domów, gdzie wynajmują umeblowane pokoje.
Może tam mieszka, a może nie. No i jak to pasuje do twojej historii? Chyba nie bardzo.
- Powiedziałem ci, że nie życzyła sobie interwencji policji.
- To znaczy, że nawet teraz nie zmieniłeś zdania i nie masz zamiaru z nami współpracować?
- Słuchaj, wiesz, że będę z wami współpracować, ale tylko na tyle, na ile sam się w tym wszystkim orientuję. Nie zajdziemy daleko, jeśli będziesz poddawał w wątpliwość każde moje słowo. Nie mówiąc o tym, że współpraca dotyczy obydwu stron. Weźmy na przykład okólnik FBI, który leży na twoim biurku. Czy to przypadkiem nie o tym zabójstwie w Los Angeles, gdzie strzelano z tego samego rodzaju broni, co dzisiaj?
Painter zastanawiał się przez chwilę, czy aby na pewno może pokazać Shayne’owi coś, co można było zobaczyć w każdym komisariacie w kraju bez żadnych przeszkód. W końcu podniósł leżącą przed nim ulotkę i pokazał ją Shayne’owi z daleka. Widniała na niej niewyraźna i zamazana podobizna podejrzanego, a nad nią napis: POSZUKIWANY POD ZARZUTEM POPEŁNIENIA MORDERSTWA.
Poszukiwany nazywał się Francis (Booboo) Smith, jego wiek określono na dwadzieścia trzy lata, biały, średnio zbudowany. Był uzbrojony i przypuszczalnie bardzo niebezpieczny. To były wszystkie informacje, które był w stanie zebrać z okręgu Los Angeles.
- Niewiele tego - skomentował Shayne. - Wiesz co, Petey, myślę, że najlepsza rzecz, jaką mogę zrobić, to zagrzebać się z twoimi ludźmi w archiwum. Możesz spędzić resztę dnia, nazywając mnie kłamcą, ale to do niczego nas nie doprowadzi. Jeśli już mam tutaj siedzieć, to wolałbym nie tracić czasu.
- W końcu zdecydowałeś się rzucić nam jakieś ochłapy? Jesteś niezwykle wspaniałomyślny.
Shayne poczęstował się jednym z papierosów Paintera.
- Wiesz o nim dokładnie tyle samo, co ja.
- Powinieneś użyć liczby mnogiej. Według zeznań świadków w chevrolecie było dwóch mężczyzn.
- Możliwe, ale tylko jeden z nich naprawdę się liczy. I na pewno nie jest to ten Smith czy jak mu tam. Jest za młody. Gdyby on osobiście miał coś przeciwko mnie, to musiałbym go pamiętać.
Painter okazał swoje niezadowolenie na ten wywód. Nie lubił, gdy ktoś inny pierwszy zauważał coś tak oczywistego.
- No i co z tego wynika? - zapytał nie bez drwiny w głosie.
- Myślę, że po prostu został wynajęty do tej roboty. Musimy szukać kogoś innego. Podsumujmy, co o nim wiemy. Po pierwsze, działa w pośpiechu. Wynajął zawodowca, więc ma spory rachunek do zapłacenia. Ma dostęp do ładunków wybuchowych, co oznacza, że musi mieć kontakty w półświatku. Karabią maszynowy wskazuje na to samo. Zna się trochę na technice, ma doskonałe poczucie czasu, no i jest odważny. Ma jakiś powód, żeby mnie nienawidzieć. Przesiedział zapewne kilka lat z mojego powodu, więc musi być notowany. To wszystko wskazuje na zawodowca, który wszystko zaplanuje, zanim zacznie działać. I jeszcze jedna ważna sprawa. Nie próbował pokazać się, zanim zaatakował, to wyklucza wiele osób.
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
- Dziewięć dziesiątych moich wrogów chciałoby się upewnić, że ich rozpoznałem, zanim mnie zabije. Rozumiesz, o co mi chodzi? Wiesz, taki typ, który podchodzi i mówi: ”Pamiętasz mnie? Nazywam się tak i tak. Powiedziałem ci, skurwielu, że cię kiedyś zabiję i właśnie mam zamiar to zrobić”. I nie ma znaczenia, że za dziesięć sekund nie będę żył. Istotne jest tylko, żebym przez te dziesięć sekund żałował, że się z nim nie liczyłem. Co prawda to nie ma sensu, ale nie mówimy o rozsądnych ludziach. Aha, i jeszcze jedna rzecz, to jest mężczyna nie kobieta.
Gdy skończył mówić, odwrócił się do stenografującego policjanta.
- Zapisałeś wszystko?
- Tak mi się wydaje, Mikę - odpowiedział z uśmiechem gliniarz.
- To wszystko brzmi nawet sensownie zakładając, że nie namieszałeś po swojemu.
Ale ja nie mogę zaakceptować twojej teorii.
- Wcale nie musisz. Ale, do cholery, to może być prawda. Masz może jakiś inny pomysł? Założę się, że nie. Prawie całą noc spędziłem, przypominając sobie swoje sprawy i sporządziłem listę prawdopodobnych kandydatów. Po przeanalizowaniu sporej ilości nazwisk zostało piętnaście osób na mojej liście. Wszyscy byli w więzieniu. Chciałbym sprawdzić, którzy z nich są ciągle w więzieniu, a którzy na wolności. A także chciałbym wiedzieć, w co ostatnio byli wplątani. Ty na pewno masz część interesujących mnie informacji, a reszta na pewno jest w Waszyngtonie.
- No dobra - zdecydował się Painter. - Squire, zabierz go do archiwum i daj mu, co chce. Sądzę, że próbuje nas wpuścić w maliny, ale już nie mogę go dłużej słuchać. Kiedy skończycie, chcę was tu z powrotem widzieć.
- Petey, gdybym cię nie znał, to pomyślałbym, że ocalenie mi życia leży w twoim interesie - powiedział Shayne wstając. - Nie martw się, jeszcze tu wrócę. Zostawiam swój kapelusz.
Kiedy wyszli z gabinetu, Squire odezwał się do rudowłosego detektywa:
- Gdybyście tracili mniej czasu na warczenie na siebie, to dość szybko moglibyście dojść do pozytywnych rezultatów. Painter ma swoje racje.
- Wymień ze trzy na przykład - uciął rozmowę Shayne.
Archiwum znajdowało się na czwartym piętrze. Squire miał ze sobą pęk kluczy, wybrał jeden z nich i otworzył drzwi. Weszli do dużego pokoju, podzielonego na wąskie korytarzyki regałami wypełnionymi aktami. Shayne dał Squire’owi swoją listę piętnastu nazwisk. Policjant rozpoczął poszukiwanie akt alfabetycznie, zaczynając od niejakiego Mathew Bonosky’ego, który zabił człowieka w czasie napadu rabunkowego. Według informacji Shayne’a powinien on ciągle być w więzieniu.
Squire wyciągnął jedną z szuflad i zaczął szukać odpowiedniej teczki. Squire był uczciwym i sumiennym gliniarzem. W zasadzie Mikę nie miał nic przeciwko niemu, no, może trochę denerwowała go uległość Squire’a wobec Paintera.
Policjant znalazł akta Bonosky’ego i kiedy prostował się, chcąc podać Shayne’owi teczkę, zwinięta pięść rudowłosego detektywa wylądowała na jego szczęce. Cios był wymierzony ze stuprocentową precyzją i zanim dotarło do niego, co się stało, policjant stracił przytomność. Shayne, przygotowany na to, złapał upadającego Squire’a i delikatnie położył go na podłodze. Detektyw zdawał sobie sprawę, że uderzenie policjanta jest karane dużo ostrzej niż kogokolwiek innego. Mimo to podjął ryzyko, bo nie widział innego rozwiązania.
Pochylił się nad leżącym mężczyzną i wyciągnął z jego kieszeni klucze od drzwi. Zajrzał do teczki Bonosky’ego i przekonał się, że miał rację. Bonosky przebywał obecnie w nowojorskim więzieniu stanowym. Shayne zostawił kartkę z nazwiskami, aby Squire miał co robić w czasie, kiedy detektyw będzie zajęty innymi sprawami. Zanim jednak wyszedł, podszedł do telefonu i wyrwał sznur.
Dopiero potem wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Wyrzucił niepotrzebne już klucze do najbliższego kosza na śmieci i nacisnął guzik windy. W windzie było dwóch mężczyzn, których nie znał, i czarny windziarz. Shayne włożył ręce w kieszenie i pewnie odpowiedział na pytający wzrok windziarza.
- Na sam dół.
Pozostałych dwu pasażerów wysiadło na parterze, a Shayne zjechał do garażu.
Wychodząc z windy, przystanął na chwilę, niby to zapalając papierosa, a w rzeczywistości rozglądając się uważnie wokół siebie. Aby wydostać się z garażu, musiał przejść obok stanowiska dyspozytora. Siedział tam starszy wiekiem sierżant, którego znał z widzenia, ale nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.
- Cześć - powitał go zatrzymując się. - Kiedy wreszcie przejdziesz na emeryturę?
- Kto? Taki młodzik jak ja? Jeszcze mogę być przydatny przez najbliższe dwadzieścia lat. A co z tobą, Mikę? Dziś o nikim innym nie mówią, tylko o tobie.
- Wygląda na to, że jest ktoś w tym mieście, kto mnie nie lubi. A propos, przyszedłem obejrzeć ten samochód, z którego dziś do mnie strzelano. Podobno jest gdzieś tu na dole.
- Nie. Wzięli go do garażu na Lincoln Road. Podobno mają przy nim trochę roboty. Ma nieco pokiereszowaną karoserię.
- Widziałeś ten samochód?
- Nie, nie widziałem, ale mówili mi.
- Chyba przejdę się tam, żeby go obejrzeć. Mówisz, że przy Lincoln Road?
Sierżant podał mu dokładny adres i Shayne wyszedł z garażu.
17.
Michael Shayne szedł szybko Collins Avenue i wsiadł do autobusu jadącego w kierunku północnym. Wysiadł na jednej z ruchliwych ulic handlowych. Wszedł do sklepu, w którym była staromodna zamykana budka telefoniczna. Starannie zamknął za sobą drzwi i wykręcił numer ”Seafarer”. Kiedy odebrał jeden z barmanów, Michael poprosił do telefonu szefa restauracji. Po chwili po drugiej stronie usłyszał znajomy głos George’a.
- George? Tu Michael Shayne. No i jak przełknąłeś tę żabę, którą ci podrzuciłem?
- Co masz na myśli? O ile wiem, to przysporzyłeś mi sławy. Teraz wszyscy myślą, że jak przyjdą na obiad do ”Seafarer”, to rozerwie ich na strzępy.
Myślę, że mogę jeszcze przełknąć parę takich.
- Czytałeś dzisiejsze News?
- Czy ty myślisz, że ja mam czas, aby cały dzień spędzać na czytaniu gazet?
Mieliśmy grupę turystów na lunchu. Tyle że nie przyszli jeść, a zobaczyć miejsce, gdzie się wysadza w powietrze prywatnych detektywów. Pół tuzina mięczaków i darmowe krakersy, oburzające.
- Wyślij kogoś po gazetę. Poczekam przy telefonie.
- Mam tu gdzieś dzisiejszą gazetę. Co chcesz, żebym przeczytał?
- Artykuł Tima Rourke. Znalazłeś?
- No przecież nie jestem ślepy. Kto by nie zauważył takiego nagłówka? No dobrze, Mikę, zrobię ci przyjemność i przeczytam. - Przez chwilę było słychać mruczenie George’a, aż wreszcie odezwał się z zadowoleniem. - Najlepsze jedzenie w Miami. To prawda, ale nieczęsto ludzie to przyznają i to na pierwszej stronie w gazecie. Czy to twoja sprawka, Mikę?
- Tak, żeby cię wprawić w lepszy humor, zanim poproszę cię o przysługę.
- Założę się, że to coś kosztownego.
- Absolutnie nie. Chciałbym tylko skorzystać z twojej gościnności dziś wieczorem. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to ”Seafarer” znowu znajdzie się na pierwszych stronach gazet.
- Rozumiem, rozumiem. Czytając artykuł Tima, współczuję temu Baumholtzowi.
Zdaje się, że szykuje się następna bomba, ale tym razem dla tegoż pana. Nie, Mikę, proszę cię, tylko nie u mnie. To nie jest sprawa kosztów, bo ubezpieczenie wszystko zwróci, ale co pomyślą moi klienci? Nie, Mikę, tylko nie to.
- Chyba nie przeczytałeś tego artykułu uważnie - powiedział gwałtownie Shayne.
- Baumholtz będzie siedział w barze. Morderca będzie musiał zapytać o niego, a wtedy zostanie złapany.
- Mikę, co ty opowiadasz? Bez żadnej strzelaniny? To niemożliwe. Już widzę moich najlepszych klientów z dziurami w plecach lub głowie.
- George, jeśli będę znajdował się w odpowiednim miejscu i pomożesz mi, to nie będzie żadnej strzelaniny.
- Odpowiednie miejsce? Odpowiednie miejsce dla ciebie to drugi koniec miasta.
- W słuchawce zaległa cisza, a po chwili dał się słyszeć niepewny jeszcze głos George’a. - Zaczekaj chwilę, zastanawiam się nad czymś. Wiesz, niedawno próbowali mi sprzedać takie lustro, które jest lustrem tylko z jednej strony, a z drugiej możesz obserwować, co się dzieje po tamtej stronie. Wiesz, o czym mówię? Sprzedawca powiedział, że gdybym miał to zainstalowane w barze, to mógłbym kontrolować swoich barmanów, czy przypadkiem mnie nie kantują.
Powiedziałem mu, że ufam swoim ludziom i nie widzę potrzeby instalowania tego świństwa. To nie byłoby dobre dla interesów, gdybym okazywał swoim pracownikom, że nie mam do nich zaufania. Ale jeśli ty twierdzisz, że powinienem się postarać o takie lustro...
- ...i jeśli zapłacę za to - wtrącił Shayne.
- No właśnie, to barmani nie będą mieli do mnie pretensji, że coś takiego pojawiło się na ścianie. W końcu to nie mój pomysł, tylko Michaela Shayne’a.
Tak - powiedział zdecydowanie George. - Muszę to zrobić, nie mam innego wyjścia.
- W którym miejscu je zainstalujesz?
- Ten sprzedawca sugerował ścianę sąsiadującą z moim biurem.
- Czy możesz skontaktować się z nim w tej chwili?
- Zostawił gdzieś swoją wizytówkę, ale któryś z barmanów ją wyrzucił.
Przychodzi mi do głowy, że mogę bardziej potrzebować tego urządzenia niż mi się wydaje. Pamiętam nazwę firmy, więc powinienem znaleźć ich w książce telefonicznej. Nie wiem, czy na dziś zdążą to elegancko zamontować, ale myślę, że wystarczy je zawiesić. Upiększenia możemy zostawić na później. - George zawahał się nieznacznie, ale przełamał się. - Mikę, to jest drogie, kosztuje siedemdziesiąt pięć dolarów.
- Ten barman, który wyrzucił wizytówkę, nie jest jedynym bandytą w ”Seafarer”
- skomentował cenę Mikę. - No cóż, w tym wypadku warto to zrobić bez względu na koszty. Niedługo zjawię się u ciebie. Gdyby przed moim przyjściem pokazał się Baumholtz, to koniecznie go zatrzymaj.
Michael odwiesił słuchawkę i zastanawiał się przez chwilę, co dalej robić.
Zajrzał do książki telefonicznej i odnalazł telefon najbliższej wypożyczalni samochodów.
- Dzień dobry, moje nazwisko Robert Raymond - odezwał się, gdy usłyszał połączenie z numerem znalezionym w książce. - Chciałbym wynająć samochód na dzisiejszy dzień. Jakie samochody macie?
- Najnowsze modele fordów i buicków, wszystkie mają przebieg mniejszy niż dziesięć tysięcy mil.
- Chciałbym wypożyczyć buicka roadmaster, dwudrzwiowego.
Dziewczyna z wyporzyczalni zanotowała potrzebne jej dane. Shayne powiedział, że odbierze samochód za kilka minut. Wyszedł na ulicę i zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Kiedy przyjechali na miejsce, nowy buick stał już na ulicy. Shayne wszedł do biura, wypełnił odpowiednie dokumenty i podpisał czek.
Konto w banku i dokumenty na nazwisko Raymond miał przygotowane na tego rodzaju wypady.
Po załatwieniu sprawy samochodu musiał zająć się jeszcze jednym. Skierował swój samochód w stronę południowo - zachodnich dzielnic miasta. Zatrzymał się przed znajomym sklepem, prowadzonym przez emerytowanego policjanta. Mikę wszedł do sklepu, kiwnął w stronę zajętego sprzedawcy i poszedł wprost na zaplecze, gdzie spotkał Ala Higginsa. Łysy eks - gliniarz czyścił właśnie rewolwer.
- Nie mów mi, że zdecydowałeś się na noszenie broni, Mikę - powitał wchodzącego detektywa. - Czym mógłbym ci służyć?
- Potrzebuję trochę ślepaków, kaliber czterdzieści pięć.
Higgins odłożył na stół rewolwer, którym się zajmował.
- Mogę przygotować ci parę sztuk. Powiedz, o co właściwie ci chodzi?
- Pijaczyna, który nie ma więcej rozumu niż czteromiesięczny szczeniak i nosi naładowaną czterdziestkę piątkę. Nie podoba mi się perspektywa znalezienia się w jego pobliżu, kiedy zacznie wywijać tym dookoła. Jeśli będę musiał, to zabiorę mu tę zabawkę, ale wolałbym tego nie robić. Myślę, że i tak mogę go wystarczająco długo kontrolować.
- Czy on zna się na broni?
- Problem polega na tym, że nie ma pojęcia, którą stroną wychodzi kula.
- Ale może się zdarzyć, że będzie chciał, abyś go nauczył. To, czego potrzebujesz, powinno wyglądać jak prawdziwe naboje. Jaki ma rewolwer? Colta?
- Myślę, że tak. Kupił to w sklepie z bronią. Podejrzewam, że jest to pistolet automatyczny, jakiego używa armia. Na wszelki wypadek daj mi magazynek do colta. Jeśli się mylę, to będę miał dodatkowe zajęcie.
- Poczekasz kwadrans? Przygotuję coś specjalnie dla ciebie. Wykorzystam naboje, których używa policja do ćwiczeń na strzelnicy. Są trochę lżejsze od standardowych, ale z tym też sobie poradzimy. Trochę mniej prochu niż w normalnych da ten sam efekt. Do celu doleci, hałasu narobi tyle co normalnie.
- W porządku, on nie zauważy różnicy.
Higgins zniknął w pokoju na tyłach sklepu, a Shayne zajął się czyszczeniem broni, którą tamten zostawił na stole. Mikę dokończył czyszczenie i oglądał broń, ze znawstwem doceniając jej walory.
Higgins wrócił na zaplecze, niosąc przygotowany magazynek do colta.
- Jeśli wybierasz się na jakieś polowanko, Mikę, to polecam ci tę sztukę.
Bardzo dobra broń.
- Owszem, wybieram się na polowanie, ale nie na kaczki - odpowiedział Shayne, odkładając broń.
Higgins podał mu spreparowane naboje. Po starannym obejrzeniu Mikę stwierdził, że są wystarczająco dobre dla sprzedawcy mebli.
- Tylko nie sprawdzaj ich zębami, bo zostawisz ślady.
Po zapłaceniu należności, Shayne schował do kieszeni marynarki magazynek i luźne naboje przygotowane przez eks - gliniarza, i wrócił do wynajętego buicka.
Pojechał bulwarem nad zatoką, planując swój kolejny ruch.
Stojąc na światłach, wyciągnął z kieszeni papierosa i zapalił, rozglądając się wokół. Po przeciwnej stronie skrzyżowania zauważył policjanta stojącego na rogu ulicy. Przejeżdżając obok niego, odwrócił głowę w przeciwną stronę. Zdawał sobie sprawę, że każdy policjant po obydwu stronach zatoki będzie rozglądać się’za rudowłosym detektywem, który właśnie opuścił komendę policji, po drodze nokautując jednego z policjantów. Shayne bez trudu mógł sobie wyobrazić stan, w jakim musiał się znajdować Painter.
Mały człowieczek będzie na pewno ział ogniem i utrudniał życie swoim podwładnym. Shayne uśmiechnął się do swoich myśli, ale jego uśmiech nie objął oczu, które wciąż były zimne i wyrachowane. Tym razem Painter miał coś na niego i wiedział, że istnieje tylko jedna szansa na pozostanie w Miami i normalną pracę w mieście. Musiał odnaleźć mordercę Terry’ego Weintruba, zanim zdąży to zrobić policja. Jeszcze lepiej by było, gdyby faktycznie jeden ze strzelających dziś rano okazał się winnym morderstwa w Los Angeles w ubiegłym roku.
Shayne dojeżdżając do restauracji, rozglądał się za odpowiednim miejscem do parkowania. Zauważył wąski parking niedaleko baru, w którym wczoraj był Baumholtz. Zwolnił i wychylił się przez okno, czekając na dozorcę parkingu, zbliżającego się do samochodu. Michael wyciągnął z portfela banknot pięciodolarowy, składając go powoli, tak by podchodzący mężczyzna wyraźnie go widział.
- Mam problem - odezwał się konfidencjonalnym szeptem. - Mam się spotkać z pewną młodą damą w restauracji po drugiej stronie ulicy. Tak się składa, że ta dama jest mężatką i jest prawdopodobne, że detektywi męża mogą nas śledzić.
Chciałbym być przygotowany na opuszczenie tego miejsca jak najszybciej, jeśli to będzie konieczne. Czy sprawiłoby panu kłopot przestawić tego de soto sprzed wejścia, żebym mógł tu zaparkować?
Dozorca chętnie zgodził się na tę propozycję, biorąc pod uwagę obecność pięciodolarowego banknotu w tej tak nieskomplikowanej sytuacji. Shayne wjechał na zwolnione miejsce, pomachał dozorcy i wysiadł z samochodu.
Poszedł w kierunku skrzyżowania i przeszedł na drugą stronę ulicy. Szedł powoli, rozglądając się dookoła jak typowy turysta. Pod pozornie beztroskim wyrazem twarzy ukrył prawdziwy powód zainteresowania okolicą. Pilnie szukał znajomych twarzy ludzi Paintera i znajomych wozów policyjnych. Na parkingu ”Seafarer” nie zobaczył żadnego samochodu, który mógłby należeć do policji.
Upewniwszy się, że nie ma tu policjantów, Michael wszedł do restauracji. Po upale panującym na ulicy klimatyzowane pomieszczenie wydawało się chłodniejsze niż w rzeczywistości. Rozejrzał się dookoła. Przy barze siedziało tylko trzech gości popijających samotnie. Niedaleko drzwi do biura George’a mężczyzna w kombinezonie zajmował się instalacją lustra.
W drzwiach biura pojawił się George, zacierając ręce.
- Nieźle idzie - poinformował Mike’a o postępach w pracy. Swoją relację zdawał szeptem, zwracając na nich uwagę w taki sposób, że już bardziej nie można było. - Za pół godziny będzie gotowe. A ten pan, jak mu tam, nie pokazał się jeszcze.
- Baumholtz? Nie spodziewałem się go tak wcześnie.
Ruszając w kierunku baru, Michael skinął głową barmanowi, który szybko przygotował jego ulubiony koniak i wodę z lodem. Shayne wypił trochę koniaku i rozejrzał się po znajomym miejscu, przypominając sobie wszystkie możliwe wyjścia z tego lokalu. George był oczywiście obok.
- Dorwiemy go, Mikę. Będzie żałował do końca życia, że przyszło mu do głowy podkładać bombę koło ”Seafarer”. Ale co będzie, jak się ten Baumholtz nie pojawi? To co?
- Nie martw się, pojawi się. Zresztą, to nie ma znaczenia, dopóki morderca o niego nie zapyta.
Shayne odwrócił się do baru, spokojnie dokończył koniak i zamówił następny.
Przy barze zaczął robić się ruch. Otworzono również barek z ostrygami i mięczakami przy wejściu. Robotnik zajmujący się nowym nabytkiem George’a kończył swoją pracę. I nagle w drzwiach pojawił się Walter Baumholtz.
Rozglądał się dookoła, ciężko oddychając. Wyglądał jakby musiał przebiec po otwartym polu pod ostrzałem. Krawat wisiał na nim niedbale, biała marynarka była poplamiona i wymięta. Jedna z kieszeni odstawała i obciągała marynarkę w dół, co wskazywało na obecność w niej rewolweru.
Baumholtz zdecydował się z trudem i szybko przemierzył odległość dzielącą go od baru. Usiadł na stołku obok Shayne’a i skinął na barmana.
- Podwójny burbon, nie, lepiej potrójny. Co za dzień, co za dzień.
- Już zaczynałem myśleć, że nie przyjdziesz.
Baumholtz popatrzył na niego z ukosa, a przy okazji jego wzrok natknął się na jego własne odbicie w lustrze. Peruka była lekko przekrzywiona, więc poprawił ją dłońmi. Jednocześnie przejechał nimi po nie ogolonych policzkach.
- O, Boże, nie ogoliłem się dzisiaj. Wyglądam potwornie. Wstyd pokazać się publicznie w takim stanie. Dlaczego myślałeś, że nie przyjdę? Pewnie ktoś mnie widział na dworcu kolejowym? Nie zaprzeczam, że tam byłem, ale tylko po rozkład jazdy. Nawet nie pomyślałem o tym, żeby uciekać. Jedziemy na jednym wózku i zdaję sobie z tego sprawę.
- Cieszę się, że zdecydowałeś się zostać.
- Ja nie wiem... - Baumholtz rozglądał się nerwowo po barze i mówił coraz ciszej, aby nikt poza Shayne’em nie mógł go słyszeć. - Żeby być zupełnie szczerym, to muszę ci powiedzieć, że boję się. Kiedy wczoraj zgodziłem się na to, byłem po paru drinkach. Wiesz, wtedy człowiek czuje się odważniejszy i często robi na przekór samemu sobie. Kiedy myślałem o tym, że może podłożyć mi bombę, to wiedziałem, że nie mam na to żadnego wpływu. Ale ”Tommy”, to zupełnie inna rozmowa. Tylko jedna rzecz powstrzymuje mnie przed schowaniem się w mysią dziurę. Wiesz, co mam na myśli?
Baumholtz wskazywał na swoją wypchaną kieszeń.
- Chciałbym to obejrzeć. Jesteś pewien, że jest zabezpieczony?
- Oczywiście, że tak.
Barman podszedł do nich i postawił szklankę z burbonem przed Baumholtzem. Ten chwycił natychmiast za szklankę i wypił trochę alkoholu. Michael zauważył, że jego ręce lekko się trzęsą.
- Przysuń mi te orzeszki, Mikę. Zdaje się, że nie miałem głowy do jedzenia dzisiaj. Wiesz, że pani Baumholtz dzwoniła do mnie dziś w nocy? Rano zadzwoniłem do swojego hotelu, żeby dowiedzieć się, czy były jakieś wiadomości dla mnie, no i były. Zabrakło mi odwagi, żeby do niej zadzwonić.
Baumholtz jadł nerwowo orzeszki jeden za drugim.
- Trochę lepiej się czuję, od kiedy mam tę ”czterdziestkę siódemkę, a może ”czterdziestkę piątkę. Nie mogę zapamiętać tego cholernego numeru...
Słuchaj, Mikę, pewnie gazety na północy pisały o tej wczorajszej eksplozji.
Czy wywiad ze mną też zamieścili? Jak sądzisz, czy gazety z Newark podchwyciły tę historię?
- Myślę, że tak. Ale dlaczego pytasz?
- Z powodu pani Bumholtz. A jeśli ona naprawdę tu przyjedzie? Wiem, że już o tym mówiłem, ale traktowałem to raczej jako żart. Tym razem jednak poważnie mnie to niepokoi, że wmaszeruje tu z wściekłością w oczach. I lepiej by było, gdybyś był na to przygotowany, Mikę. Bo jeśli tu się zjawi, to wyciągnie mnie stąd, nie dając nikomu żadnej możliwości sprzeciwu. Będzie wiedziała, że jestem w coś wmieszany, i wiesz, co zazwyczaj myślą żony w takich sytuacjach.
Jest na pewno przekonana, że w tę historię jest wplątana jakaś kobieta. I to tylko z tego powodu, że powiedziałem o codziennych kolacjach tutaj. Ona wie, że ja nie cierpię ryb.
Shayne roześmiał się z tego wywodu.
- Chodź do biura, chciałbym obejrzeć twoją broń.
Baumholtz dopił swój alkohol i skinął na barmana w jednoznacznym celu powtórzenia tej operacji.
Shayne wziął go pod ramię i zdecydowanie poprowadził w kierunku biura George’a. Robotnik kończył swoją pracę przy montowaniu lustra.
- Jutro przyjdzie, żeby elegancko to wykończyć od strony biura. - George przeżywał swój nowy nabytek. - Może powiesimy z tej strony jakiś obraz. Niezły widok, prawda, Mikę?
Od środka przejrzyste lustro miało sinawy kolor, ale nie przeszkadzało to w obserwowaniu baru i sali restauracyjnej. Lustro ukazywało całą długość baru, Murzyna otwierającego ostrygi i mięczaki, i jakieś pół tuzina stolików najbliżej baru.
- W porządku - powiedział Shayne i odwrócił się do Baumholtza z wyciągniętą ręką. - A teraz, Walt, daj mi na chwilę swój rewolwer.
- Mikę, nie rób mi tego. Przecież przez cały czas byłem ostrożny i nie wyciągam go bez potrzeby.
- Chcę go tylko zobaczyć. Oddam ci z powrotem.
- Lepiej by było, żebyś to zrobił. Tylko dlatego, że mam ten rewolwer, zdecydowałem się przyjść tutaj. Jeśli mi go nie oddasz, to wychodzę natychmiast i nie licz na to, że wrócę.
George stał z otwartymi ustami i z przerażeniem patrzył na ciężki automatyczny pistolet, który wyciągnął Baumholtz. Tak jak przypuszczał Shayne, był to colt z wyrytymi na kolbie literami U.S., co wskazywało na własność armii.
- Mikę, obiecałeś, że nie będzie żadnej strzelaniny - George odzyskał głos. - A potem przychodzicie tutaj z tą armatą.
- George, sprawdź, czy burbon pana Baumholtza jest już gotowy.
Shayne zabrał się do oglądania broni i wykrzyknął z wściekłością:
- Mówiłeś, zdaje się, że broń jest zabezpieczona? A co to jest? Jak ci się wydaje?
- Musiało się przesunąć, jak miałem to w kieszeni.
- Przypuszczam, że pewnie wprowadziłeś jeszcze nabój do komory?
- Ja nic o tym nie wiem.
Shayne wyciągnął magazynek, rzucił go na biurko i swoim zwyczajem przysiadł na biurku obok wyjętego magazynka. Trzymając pistolet płasko na dłoni, wykonał wszystkie czynności zabezpieczające przed wypadkiem. Otworzył komorę, z której wypadł nabój. Baumholtz popatrzył ze zdziwieniem.
- Byłem pewien, że komora jest pusta.
- Słuchaj, udzielę ci bezpłatnie lekcji. Po pierwsze, trzymaj to w kieszeni i zapomnij, że to masz. Po drugie, jeśli przyjdzie ci do głowy, że jednak chciałbyś tego użyć, to popatrz, jak się do tego zabrać. - Shayne zademonstrował mu, jak wprowadzić nabój do komory. - Teraz jest gotowy do strzału. Ale pamiętaj, żeby był zabezpieczony.
George właśnie wrócił z burbonem Baumholtza. Kiedy ten zajął się swoim drinkiem, Michael zręcznie zamienił magazynki.
- Daj szklankę, będziesz potrzebował obydwu rąk - powiedział do Baumholtza, podając mu broń. - A teraz zrób to, co ci przed chwilą pokazywałem.
Baumholtz z przejęciem powtórzył zaobserwowane czynności.
- Dobrze - pochwalił go Shayne. - Teraz włóż go do kieszeni. I staraj się nie używać. Nawet ludzie obyci z tego rodzaju bronią unikają używania jej w zatłoczonym pomieszczeniu.
Można, przez przypadek komuś zrobić krzywdę.
- To tylko tak, na wszelki wypadek - odezwał się Baumholtz niepewnie.
Schował rewolwer do wewnętrznej kieszeni marynarki i starannie zapiął wszystkie guziki. Jednak broń musiała uwierać go, bo po chwili wykonywania dziwnych ruchów zdecydował się na przełożenie go do kieszeni zewnętrznej.
Uśmiechnął się niezdecydowanie do Shayne’a.
- Zastanawiam się, czy może ktoś mógłby pożyczyć mi maszynkę do golenia.
Codziennie się golę, a dzisiaj nie miałem do tego głowy.
George pospieszył z pomocą wyjaśniając, że w szatni dla pracowników znajdzie potrzebne mu przybory.
- Idź się ogolić, a jak wrócisz, to chciałbym, żebyś usiadł tam przy barze, tak żebyś mógł widzieć wchodzących. Tylko nie jedz tych solonych orzeszków.
Myślę, że George postara się o jakąś kanapkę dla ciebie. Ja będę z tej strony.
Gdy zauważysz tego człowieka, to popatrz prosto w lustro i popraw krawat.
George, twoi ludzie są zorientowani w sytuacji, prawda?
- Tak, mówiłem im.
- Dobrze, bo będziemy potrzebować ich pomocy. Jeśli ktoś zapyta o pana Baumholtza, to chcę natychmiast o tym wiedzieć. Ta informacja jest warta dwieście dolarów. A jeśli chciałby zwiać, to jest następne pięćset do zarobienia. Ten, kto go zatrzyma, dostanie pięć stów.
- Powiedziałeś pięćset? Sam chętnie zajmę się złapaniem ptaszka. A ty zabierzesz go szybko, zanim zdążę go zamordować.
- W porządku - Shayne roześmiał się, patrząc na podekscytowanego George’a.
Baumholtz i George wyszli z biura. Michael widział ich w lustrze, idących w kierunku szatni pracowników. Shayne podniósł się z biurka i schował do kieszeni magazynek, który jeszcze do niedawna należał do Baumholtza. Zbliżała się szósta, wzdłuż baru siedziało już sporo klientów. Kelnerzy roznosili pierwsze zamówienia do sali restauracyjnej.
Po jakichś dziesięciu minutach Baumholtz znowu pojawił się w polu widzenia.
Był ogolony i odświeżony. Znalazł miejsce przy barze, tam, gdzie polecił mu Shayne, i usiadł, rzucając ukradkowe spojrzenie w lustro. Z miejsca, w którym siedział, mógł wyraźnie widzieć wejście i bez problemu kontaktować się z barmanem dbającym o to, by jego szklanka była pełna. Od czasu do czasu wkładał rękę do kieszeni i Shayne wiedział, że ten idiota bawi się bezpiecznikiem, zmieniając jego położenie.
Shayne siedział w gabinecie George’a, nie spuszczając wzroku z wnętrza restauracji. Jedyna rzecz, jaka pozostała mu do roboty, to czekać.
18.
Kelner podał Bumholtzowi przekąskę, do której ten natychmiast gorliwie się zabrał. Po chwili w drzwiach gabinetu pojawił się George. Shayne był pewien, że coś zaczęło się dziać, ale George potrząsnął przecząco głową. Wyciągnął z jednej kieszeni płaską butelkę koniaku, a z drugiej zapakowaną kanapkę.
- Miła niespodzianka. Co jeszcze masz w kieszeniach?
- Jedz, Mikę, czas szybciej płynie, jak masz jakieś zajęcie - powiedział George, ignorując jego pytanie. - Słuchaj, a może on zwąchał pułapkę? Ale nie, niemożliwe. No cóż, muszę wracać, zanim kto inny zarobi te tysiąc dolarów.
- Siedemset - poprawił go Shayne.
- Powiedziałeś pięćset za złapanie i pięćset za informacje.
- Pięćset i dwieście. Ale, ale, czemu to tak desperacko jesteś zainteresowany pieniędzmi?
George uniósł obydwie ręce i falistym ruchem narysował w powietrzu kontury kobiecego ciała, podnosząc przy tym brwi do góry w znanym stylu Groucho Marxa.
Shayne roześmiał się i rozpakował kanapkę. Zasiadł za biurkiem, nie spuszczając wzroku z lustra i zabrał się do jedzenia kanapki z szynką, popijając pięciogwiazdkowym hennesy. Pomyślał, że czułby się dużo lepiej, gdyby miał jeszcze kilka takich kanapek. Obserwował Baumholtza i czuł się coraz bardziej zaniepokojony, widząc jakie zmiany w jego zachowaniu powoduje wypity alkohol.
Peruka zsunęła mu się nieco, nadając jego twarzy szalony wygląd.
W miarę upływu czasu Shayne coraz bliższy był myśli, że jego plan zawiódł. W sali restauracyjnej było tłoczno, ale nikt nie czekał na stolik, a przy barze było kilka wolnych stołków. Dochodziła dziewiąta. Do tego czasu morderca powinien już się zjawić.
Shayne schował butelkę do kieszeni i niechętnie podszedł do telefonu.
Pozostało mu tylko zadzwonić do Paintera i przyznać się do porażki. Ogarnął go gorzki smak przegranej, tym bardziej, że rozmowa z Painterem i konsekwencje jego dzisiejszej działalności będą gorsze od faktu, że jego przewidywania się nie sprawdziły.
Wykręcił numer telefonu Paintera z miną skazańca, kiedy dyżurny policjant odebrał, poprosił o połączenie z Painterem.
- Nie ma go w tej chwili w biurze. Wyszedł przed dziesięcioma minutami - usłyszał w odpowiedzi. - Przepraszam, a kto mówi?
Jakiś ruch po drugiej stronie lustra przyciągał jego wzrok. Zobaczył Baumholtza poprawiającego swój krawat. Robił przy tym takie miny, jakby nagle opanował go tik nerwowy.
- Zadzwonię później - rzucił do słuchawki i rozłączył się.
Baumholtz kontynuował dziwne ruchy, gapiąc się w lustro. W pewnym momencie wstał i zamiast skierować się do biura, poszedł w przeciwną stronę. Zaczął schodzić w dół po schodach w kierunku toalety. Shayne wyszedł z biura, zostawiając otwarte drzwi tak, aby chociaż częściowo przesłaniały drogę, którą miał do pokonania.
Baumholtz czekał na niego w połowie schodów.
- Widziałeś go?
- Tak, do cholery, ale nie tego.
- Nie rozumiem, o czym ty mówisz.
- No nie tego mechanika, tylko kierowcę. Z toalety na dole schodów wyszedł jakiś mężczyzna. Poczekali, aż ich minie.
- Nie pamiętałem go dobrze, ale teraz, kiedy zobaczyłem go tutaj, to jestem pewien, że to ten drugi. No wiesz, jeden skurwiel wysiadł z samochodu i poszedł do garażu, a drugi siedział w środku i czekał na niego. A teraz jest tam na dole. No i co o tym myślisz?
- Jesteś pewien, że to ten sam?
- Oczywiście, że tak. Co ty myślisz, że mam pijackie przywidzenia?
- Jak on wygląda? W średnim wieku? Grubawy?
- No nie. Czy ty słuchasz, co do ciebie mówię, czy nie? Jeśli nie, to do diabła z tobą.
- No już dobrze. Powiedz, jak wygląda.
- Jeden z tych młodzieniaszków, których pełno się kręci po ulicach. Blady blondyn z długimi włosami. No, chodź, idziemy przycisnąć go. Zaraz wszystko nam wyśpiewa, znam ten typ. Wystarczy lekko przycisnąć i to już wystarczy.
- Zaczekaj, gliniarze mają już na niego namiar. To tylko wynajęty człowiek.
- Tylko wynajęty...
- To nic nam nie da, jeśli go złapiemy. Ten, który go wynajął, może wynająć następnego. To wcale nie zmieni naszej sytuacji. Czekaj, niech pomyślę. Już wiem. Wykurzymy go stąd. On szuka ciebie. Pójdziesz teraz na górę i skręcisz w prawo, tak żeby mógł cię zobaczyć. Wyjdziesz kuchennymi drzwiami. Kiedy zorientuje się, że zniknąłeś, wyjdzie, a ja pójdę za nim. Przy którym stoliku siedzi?
- Pierwszy albo drugi od wyjścia. Jest sam, ma długie blond włosy. Na pewno go poznasz. Ale co będzie, jeśli zwieje?
Nagle jakiś dźwięk skierował ich uwagę na górny podest. Stał tam Peter Painter. Jego uśmiech nie wróżył nic dobrego.
- Kogo my tu widzimy? Pan Michael Shayne. No, tym razem nie popisałeś się.
Shayne nie potrzebował rozglądać się, żeby wiedzieć, że znalazł się w ślepej uliczce. Schody kończyły się w niewielkim holu, gdzie stał automat z papierosami i kabina telefoniczna. Jedyne drzwi, jakie tam były, prowadziły do toalety, skąd również nie było wyjścia. Shayne wytarł spocone ręce o spodnie i zaczął iść w górę schodów. Razem z Painterem było dwóch policjantów. Jednym z nich był Squire.
- Cieszę się, że cię widzę, Painter. Dobrze, że przyszedłeś, będę tu potrzebował pomocy.
- Słucham? O tak, pomożemy ci dostać się do wygodnej celi w naszym areszcie.
- Nie spiesz się tak. Odrobina cierpliwości i myślę, że będę miał dla ciebie mordercę.
- Ty? Ty jak zwykle chcesz nas wykiwać. Skąd weźmiesz tego mordercę? To twój typowy numer. Nic nie jesteś w stanie nam dać. Nic. No, może oprócz przyjemności wpakowania cię do więzienia. Pewnie jesteś ciekaw, jak cię znaleźliśmy, co?
- A co to za różnica?
- Nie jesteśmy taką bandą kompletnych głupców, za jakich nas uważasz - kontynuował nie zrażony Painter. - Wiedzieliśmy, że twój samochód jest nie na chodzie. Sprawdziliśmy wszystkie wypożyczalnie samochodów. I tak znaleźliśmy tę, gdzie jakiś rudzielec nazwiskiem Robert Raymond wypożyczył buicka. Dalej to już było dziecinnie proste. - Painter triumfował. - Myślałeś, że uda ci się nas zmylić?
- Chodź do biura. Wszystko ci wyjaśnię. Przepraszam, Squire. Jest mi przykro, że musiałem cię uderzyć, ale gdyby twój szef miał trochę więcej rozumu...
- Mam wystarczająco dużo rozumu, żeby zauważyć, że znowu próbujesz mnie wykiwać. Cóż takiego możesz mieć w biurze, co może zmienić twoją sytuację? Tym razem zrobimy po mojemu.
- Czy nie możesz choć na chwilę odłożyć te idiotyczne kłótnie? Wczoraj zginął tu człowiek, a jego morderca jest wciąż na wolności. Oczywiście, że we trzech możecie sobie ze mną poradzić. Jest tu ktoś, kto może nas doprowadzić do mordercy. Ale nie sądzę, żeby czekał, aż wrócicie po odstawieniu mnie do aresztu.
Jeden z policjantów towarzyszących Painterowi próbował się wtrącić.
- Szefie, może jednak powinniśmy...
- Zrobimy to, co ja powiem, a nie Shayne. Mam powyżej dziurek od nosa jego krętactw. Shayne, jesteś aresztowany pod zarzutem pobicia policjanta na służbie. Ktoś, kto może nas doprowadzić do mordercy? Co za wyobraźnia. Po prostu masz tu jakiś interes do załatwienia. I na pewno nie zwiewałbyś z komisariatu, gdyby nie chodziło o jakieś duże pieniądze. Ale tym razem mam zamiar pokrzyżować twoje plany. Będziesz siedział pod kluczem w czasie, gdy policja zajmie się odnalezieniem mordercy. Policja a nie jakiś klaun.
- Powiedziałem ci prawdę, Painter.
- Przypuszczam, że również powiedziałeś mi prawdę o Agacie Wiley. Może cię zainteresuje, że nie istnieje żadna Agatha Wiley z Atlanty czy skądkolwiek.
Nikogo o takim nazwisku nie ma w żadnym z hoteli ani moteli w Miami. Może również interesuje cię, że z tych piętnastu facetów z twojej listy, wszyscy są albo w więzieniu, albo nie żyją. Nigdy nie powiedziałeś słowa prawdy. Dość tego, zabierajcie go. Gdyby stawiał opór, możecie mu dołożyć.
Shayne zaczął intensywnie myśleć o sposobie pozbycia się gliniarzy.
- Dobrze, tym razem powiem ci prawdę. Masz rację, ta sprawa dotyczy pieniędzy.
Painter odsunął się, robiąc miejsce podchodzącym policjantom.
- Opowiesz to u mnie w biurze. Chcę mieć to zaprotokołowane z twoim podpisem.
Oszukiwałeś nas, ale niestety nie mamy na to dowodu.
Squire ruszył w kierunku rudowłosego detektywa.
- Mikę, nie rób nam problemów. Odbijesz to sobie innym razem.
Shayne nie miał wyboru. Smith był prawdopodobnie wystarczająco zdenerwowany i jeśli doszłoby do awantury, to uciekłby. Jeśli jednak Baumholtz zostanie przy barze, istnieje szansa, że Smith również zostanie. Mikę pomyślał, że może jednak uda mu się przekonać Paintera i zdąży wrócić.
- W porządku, ale skorzystajmy z tylnego wyjścia. Nie będę stawiał oporu.
- O nie, Shayne, nie tym razem. Niech ci się nie wydaje, że możesz ukręcić łeb tej sprawie - wyrzucił ze złośliwą satysfakcją Painter.
Nad jego ramieniem Shayne zauważył nagły ruch w lustrze za barem. Zobaczył starannie uczesanego blondyna, w którym rozpoznał poszukiwanego listem gończym mordercę. Blondyn wstawał od stołu. Musiał zauważyć gliniarzy i w pośpiechu opuszczał restaurację.
W tej chwili było mu wszystko jedno, jak wiele zamieszania narobią. Obiecał sobie, że wszyscy zapamiętają na długo to, co właśnie miało się wydarzyć w ”Seafarer”.
Shayne wykonał szybki obrót, w wyniku którego jego łokieć wylądował w okolicy mostka Paintera. Mały policjant został wrzucony tym ciosem do biura George’a.
Squire zaklął pod nosem i ruszył w kierunku Mike’a. Ale Shayne był na to przygotowany i jego pięść wylądowała w miejscu, gdzie zazwyczaj jest żołądek.
Twarz Squire’a przybrała sinoziemisty kolor. Drugi z policjantów próbował dosięgnąć ramienia rudzielca. Zamiast tego otrzymał cios zwalajacy go na ziemię. Squire nieźle oberwał, ale ciągle był na nogach. Shayne chciał ponownie wykorzystać punkt na szczęce koło ucha, który już raz posłużył mu do wyeliminowania Squire’a z gry. Policjant próbował zrobić unik i pięść Mikę’a wylądowała pośrodku jego twarzy, miażdżąc nos. Squire padł nieprzytomny.
Shayne nie lubił tego rodzaju walki, ale nie miał czasu, żeby troszczyć się o styl.
Dwóch następnych policjantów, stojących wcześniej przy drzwiach, biegło w jego kierunku, wyciągając po drodze broń. Shayne odwrócił się, aby uciec przez kuchnię, ale zanim zdążył zrobić krok, z tyłu dopadł go Painter i mocno chwycił w pasie. Michael starał się strząsnąć go z siebie. Z boku wyglądało to dość zabawnie. W normalnych warunkach rudzielec mógł jedną ręką przerzucić małego człowieczka przez bar. Jednak Painter, pełen desperacji, wisiał na dwukrotnie większym mężczyźnie i był dla niego tak samo dokuczliwy jak natrętny komar, którego nie można dosięgnąć. Wszystko co musiał zrobić Painter, to wytrzymać jeszcze chwilę, dopóki nie przybędzie pomoc.
Shayne spróbował wykonać obrót, aby cisnąć Painterem o bar. Ludzie przy barze zaczęli krzyczeć i usuwać się pospiesznie, przewracając po drodze stołki.
Nagle Shayne poczuł, że Painter nie ogranicza już jego ruchów. Usłyszał coś w rodzaju stłumionego jęku i Painter osunął się na podłogę.
Za nim stał Baumholtz z przepraszającym wyrazem twarzy i ”czterdziestką piątką” w dłoni.
Shayne nie tracił czasu, chwycił stołek i cisnął nim w stronę nadbiegających policjantów. Niespodziewany cios przewrócił ich na ziemię. Michael odwrócił się na pięcie i popędził w kierunku drzwi do kuchni.
Kiedy wpadł do środka, zobaczył kelnerów siedzących i pijących kawę. Kucharz i jego asystent byli zajęci przygotowywaniem kolejnego dania.
- Zatrzymajcie ich przez chwilę. Za każdego sto dolców! - krzyknął w ich stronę Shayne.
Bumholtz biegł tuż za nim. Shayne przytrzymał wahadłowe drzwi i puścił dokładnie w tej samej chwili, kiedy policjanci wbiegali do kuchni. Na wszelki wypadek nikt z personelu nie ruszył się z miejsca. Wszyscy z zainteresowaniem przyglądali się kolejnym doświadczeniom policjantów.
Shayne nie podziwiał efektów swojej działalności. Wypadł na zewnątrz, w nie oświetloną aleję na tyłach restauracji. Za plecami słyszał posapującego Baumholtza. Nie zwracając na niego uwagi, skręcił za rogiem i przebiegł przez jezdnię na drugą stronę, gdzie stał zaparkowany jego samochód. Wsiadł do samochodu i w pośpiechu włożył kluczyki do stacyjki. Do samochodu podbiegł dozorca.
- Była tu policja, musiałem im powiedzieć...
Shayne uruchomił silnik, nie słuchając go. Jednocześnie do samochodu dobiegł Baumholtz. Otworzył drzwi i począł sadowić się na przednim siedzeniu.
- Chciałem...
- Wynoś się stąd! - wrzasnął na niego Shayne.
- O nie. Mam prawo... - zaczął Baumholtz, ale w tym momencie Shayne zauważył światła samochodu wyjeżdżającego z parkingu ”Seafarer”.
- Do cholery z tobą, zamknij drzwi! - krzyknął Shayne i ostro ruszył.
Samochód skierował się na północ. Mikę znalazł niewielką przerwę między jadącymi pojazdami i zręcznie włączył się do ruchu. Co prawda usłyszał niecierplie klaksony, ale nie przejął się tym.
- No dobrze, skoro już tu jesteś, to może do czegoś się przydasz. Nie spuszczaj oczu z tego czerwono - białego forda. Jest jakieś dwa samochody przed nami, na sąsiednim pasie. Chcę mu dać trochę odskoczyć, żeby nie być za blisko. Nie zwracaj uwagi na to, co ja robię. Tylko go nie zgub.
- Nie martw się, nie zgubię.
Baumholtz, ciężko oddychając, pochylił się do przodu, wypatrując samochodu, który ciągle zmieniał pasy ruchu. Nagle śledzony ford zatrzymał się na światłach. Shayne był pewien, że będzie próbował przejechać na czerwonym świetle, ale ruch na skrzyżowaniu był zbyt intensywny. Kiedy światła zmieniły się, skręcił w lewo, a następnie w prawo i wyjechał z Alton Road na Yenetian Cousway. Jechał zupełnie normalnie, jak gdyby nie spodziewał się, że jest śledzony. Po chwili jednak zupełnie niespodziewanie, bez powodu przejechał przez skrzyżowanie z ogromną prędkością.
- No, prędzej, Mikę, bo go zgubimy!
- Nie obawiaj się, obserwuj uważnie, gdzie skręci. Nie mogę podjechać za blisko.
Shayne jechał pewnie, wymijając wolniej jadące samochody.
- Przejechał prosto przez skrzyżowanie.
Shayne dalej manewrował między samochodami. Kiedy dojechali do Miami Avenue, od śledzonego forda dzieliły ich tylko trzy inne samochody. Światła zmieniły się i ruszyli dalej na północ.
- Czy widziałeś, jak załatwiłem tego gliniarza w restauracji? Nigdy czegoś takiego nie zrobiłem. Dla ciebie to normalne. Ty pewnie masz na co dzień takie bijatyki, ale ja jestem zwykłym facetem, który takie rzeczy ogląda tylko w telewizji.
- Zupełnie dobrze sobie poradziłeś - odpowiedział mu Shayne, koncentrując się na prowadzeniu samochodu.
- Musiałem podjąć jakąś decyzję. Wiedziałem, że nie ma czasu jechać do komisariatu i wtedy przyszło mi do głowy, że mógłbym go lekko stuknąć. Tylko nie wiedziałem, ile siły włożyć w to uderzenie. Wiesz, nie chciałem za bardzo rozbijać mu głowy. - Na twarzy Baumholtza pojawił się wyraz przerażenia. - Mikę, aleja chyba go nie zabiłem?
- Mam nadzieję, że nie. Co prawda nie lubię go, ale moje sprawy są i tak wystarczająco skomplikowane.
Shayne obserwował uważnie jadący przed nimi czerwono - biały samochód. Kierowca forda zachowywał się prawidłowo. Sygnalizował wszystkie manewry i jechał z umiarkowaną prędkością. Wyglądało to, jak gdyby nie był świadomy obecności buicka, wjeżdżającego za nim w dzielnicę rezydencji.
- Jak się zatrzyma, to miniemy go. Połóż się na podłodze, żeby cię nie zauważył. Potem skręcę w najbliższą ulicę i wysiądę. Ty pojedziesz dalej, skręcisz w prawo i wyjedziesz z drugiej strony ulicy i tam na mnie poczekasz.
- Idę z tobą - zaoponował Baumholtz.
- Nie. Tu jest za spokojnie. Jeśli on usłyszy, że wyłączono silnik, to wróci do samochodu i nam zwieje. Zresztą, to jest moja sprawa i będzie załatwiona w ten sposób.
- Chciałbym wziąć w tym udział. Zaszedłem już tak daleko, że to byłoby nie w porządku, gdybym teraz...
Shayne popatrzył na niego spod oka. Wydawało mu się, że usłyszał drwinę w jego głosie. Baumholtz napotkał jego wzrok i szybko dokończył:
- Ale jeśli sądzisz inaczej...
Zmieniły się światła. Śledzony samochód skręcił w najbliższą ulicę i wyraźnie zwolnił. Wjechali w dzielnicę małych domków ze schludnie utrzymanymi trawnikami. Nie ulegało wątpliwości, że te domy należały głównie do emerytów.
Kilka samochodów stało zaparkowanych wzdłuż ulicy, na jezdni panował niewielki ruch.
Nagle przed jednym z domków czerwono - biały ford zatrzymał się. Mikę zwolnił i przygotował się do wyprzedzania stojącego samochodu.
Baumholtz tak gwałtownie pochylił się, że uderzył głową o deskę rozdzielczą.
Kiedy wyminęli forda, Michael włączył prawy kierunkowskaz. Zaraz po dojechaniu do rogu odblokował drzwi, żeby móc wysiąść z samochodu w każdej chwili.
Skręcił w prawo i gdy tylko zniknął z pola widzenia kierowcy forda, zaczął delikatnie hamować. Zatrzymał samochód i popchnął otwarte drzwi, kiedy poczuł silne szturchnięcie gdzieś na środku pleców.
- Zaczekaj, Mikę - powiedział rozkazującym tonem Baumholtz.
- Co ty wyprawiasz...? - zaczął Shayne.
- To, co cię tak uwiera, to ”czterdziestka piątka”, jak zapewne wiesz. I jest odbezpieczona.
- O co chodzi, Walt?
Mężczyzna siedzący za Shayne’em roześmiał się.
- Do diabła z Waltem. Nie sądziłem, że to będzie mi sprawiać różnicę, ale jednak wolę, żebyś wiedział, jak się nazywam, zanim cię zabiję. Jestem Bram Clayton.
19.
Michael Shayne odwrócił się ostrożnie. Popatrzył na mężczyznę siedzącego za nim i zobaczył poczciwą, głupkowatą twarz. Teraz jednak była jakaś niewielka zmiana w wyrazie oczu, również głos brzmiał inaczej. Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Bram Clayton. Znany również jako Aktor. Ten tupecik jest fajnym dodatkiem, prawda? Tak bezczelna charakteryzacja nie zwraca na siebie uwagi.
Nie tracąc czasu na zastanawianie się, jak do tego doszło, Shayne zaakceptował fakty i jego umysł intensywnie pracował nad wyciąganiem wniosków. Jeśli ten mężczyzna jest zabójcą, to w czerwono - białym fordzie musi być wynajęty przez niego do pomocy Francis Smith.”Czterdziestka piątka”, którą miał Clayton, szczęśliwie była załadowana ślepakami, ale ”Tommy”, który był w posiadaniu Smitha, był na pewno załadowany prawdziwymi kulami. A było bardzo prawdopodobne, że Smith ma jeszcze zwykły rewolwer w którejś ze swoich kieszeni. Wynikał stąd oczywisty wniosek. Smith musi być przekonany, że Shayne został zastrzelony przez Claytona.
- Jak mówiłeś? Jak się nazywasz?
- Clayton, Bram Clayton. - W jego głosie słychać było irytację, a lufa ”czterdziestki piątki” wbiła się mocniej w żebra Shayne’a. - Zapuszkowali mnie na trzynaście lat przez ciebie i teraz zapłacisz mi za to.
- Trzynaście lat? A za co? - kontynuował zadawanie irytujących pytań.
- Za napad z bronią w ręku, ty skurwielu! - Głos Claytona stawał się coraz bardziej wściekły. - Moja dziewiąta większa robota i pierwszy raz udało się komuś podejść mnie. To był First National w Orlando.
Nadal nic to detektywowi nie mówiło. Był kiedyś związany z firmami ubezpieczeniowymi i w tamtych latach miał do czynienia z dziesiątkami takich spraw. Musiała to być jedna z nich.
- Jeśli masz zamiar mnie zabić, to wal śmiało. Nie jestem w stanie zmienić faktów. Te parę lat w ubezpieczeniach to była straszna harówa. Musiałem w końcu zrezygnować z tego. Przez te wszystkie rabunki nie miałem na nic czasu.
Czy było coś niezwykłego, że powinienem pamiętać twój przypadek?
- Kłamiesz. To nie była zwykła sprawa. Zaszantażowałeś świadka, żeby zeznawał przeciwko mnie. Miałem go w garści, ale ty tak go zastraszyłeś, że zmienił zeznania na moją niekorzyść. Nie wciskaj mi kitu, Shayne. Nie zapomniałbyś takiej sprawy jak ta.
- To tylko rutyna. Jeśli świadek był zmuszany do składania fałszywych zeznań, to moim obowiązkiem było nakłonić go do mówienia prawdy. Przecież powiedział prawdę?
- To nie o to chodzi. Gdybyś ty się do niego nie dobrał, nic by na mnie nie mieli.
- Każdy detektyw pracujący dla firmy ubezpieczeniowej zrobiłby to samo. Nie będę się z tobą kłócił. Powiem ci tylko jedno. Dziś rano zrobiłem listę piętnastu facetów, których podejrzewałem o podłożenie bomby. Ciebie na tej liście nie było.
- Nie wiem, co chcesz zyskać kłamiąc? Przyrzekłem ci to tamtego dnia w sądzie.
Powiedziałem, że dostanę cię, chociażby miała to być ostatnia rzecz w moim życiu. Pewnie też tego nie pamiętasz?
- Clayton, pomyśl przez chwilę - kontynuował cierpliwie Shayne. - Ilu ludzi powiedziało mi dokładnie to samo? Używając dokładnie takich samych słów?
Prawdopodobnie setki. Dlaczego niby miałbym się tym przejmować? Nikt nigdy nie spełnił swojej groźby.
- Dopóki ja tego nie zrobiłem. Nareszcie mam trochę szczęścia. Dzięki Bogu, nikt nie zdążył cię zabić, więc ja będę mógł to zrobić.
- Wiem, że musisz to zrobić - powiedział spokojnie Shayne. - Wczoraj zabiłeś niewinnego chłopaka. Jeżeli mnie nie zabijesz, tamto morderstwo okaże się niepotrzebne. Chciałbym wiedzieć, jak to wszystko ci się udało. Zrobiłeś ze mnie kompletnego głupca. Zupełnie nie miałem pojęcia, co się dzieje dookoła.
- To było bardzo proste. Chciałem być w pobliżu, kiedy bomba eksploduje.
Wytarłem twarz ze smaru, koszulę mechanika zostawiłem w samochodzie. W kieszeni miałem wąsy i ten tupecik, a w samochodzie białą marynarkę. W pobliskim barze spotkałem tę dziewczynę, nawet nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Po prostu zacząłem działać. To był świetny pomysł. Kto by przypuszczał, że ktoś zamieszany w sprawę odważy się zwrócić na siebie uwagę gliniarzy? Dzięki temu mogłem się dowiedzieć, co oni wiedzą. No i okazało się, że nic. Potem powiedziałeś swojej laleczce, żeby jechała do domu i że zobaczycię się później. Przykleiłem się do niej. Powiedziałem jej, że ktoś za nami jechał, żeby mieć pretekst i wejść do mieszkania. Pomyślałem, że zanim cię załatwię, mógłbym zabawić się z twoją panienką, ale nie była zbyt chętna. No a potem przyjechałeś z obstawą. Kto by pomyślał, że nieustraszony Michael Shayne zgodzi się na obstawę? Ale to był twój fart.
- No tak, teraz wszystko rozumiem. Nie musisz kontynuować, nie chciałbym marnować twojego czasu.
- O nie. Chcę, żebyś wiedział wszystko. Nie zadałeś sobie trudu, żeby sprawdzić, czy w ogóle jest jakiś kongres producentów mebli i czy niejaki Baumholtz powinien tam być. Zresztą wykorzystałem to przeciwko tobie dzisiaj, gdy mnie nie znalazłeś w Sans Souci. Kiedy dziś rano nie udało nam się, myślałem już, że przegrałem. I wtedy wpadłem na świetny pomysł i zadzwoniłem do ciebie jako Baumholtz. No a dalej ty mi pomogłeś. Wystawiłeś mnie.
Chciałeś, żebym nadstawiał za ciebie karku. A co z moją żoną i dziećmi? Ale do diabła z moralną oceną twoich posunięć. Wykorzystałem tę samą pułapkę, którą ty zastawiłeś na mnie. Ale tym razem przynętą był Frań. Niewiele brakowało, a gliny pokrzyżowałyby nam plany w ostatniej chwili. Ale i o to się zatroszczyliśmy, prawda? Frań przyprowadził nas w to miłe miejsce. Skurwiel, o mało go nie zgubiliśmy. Myślałem, że dostanę zawału. Masz jeszcze jakieś pytania?
Usłyszeli niecierpliwy dźwięk klaksonu forda.
- Żałuję tylko, że nie miałem okazji poznać pani Baumholtz. A właściwie dlaczego próbowałeś dzisiaj rano wiedząc, że będą tam gliniarze? Nie mogłeś poczekać kilka tygodni?
- Potrzebna mi forsa, ale to już nie twoja sprawa. Nie musisz wszystkiego wiedzieć.
Shayne podjął decyzję. Wiedział, że to, co ma zrobić, musi wyglądać przekonywająco. Wykonał szybki ruch prawą ręką, starając się złapać Claytona za gardło, a drugą przycisnąć jego rękę tak, aby lufa skierowana była w dół.
Cios dosięgnął przedramienia Claytona, ale w tym samym momencie padł strzał i Shayne poczuł przenikliwy ból w boku. Fala bólu rozeszła się po całym ciele.
Detektyw opadł na siedzenie i lewą ręką trzymał się za zranione miejsce.
- Co? Myślałeś, że tego nie zrobię? - odezwał się Clayton, ale bez triumfu w głosie. - Naprawdę myślałeś, że uda ci się mnie powstrzymać?
Oczy Shayne’a były przymknięte. Detektyw oddychał ciężko ustami. Clayton nie wysiadł z samochodu, tylko usiadł wygodnie na swoim miejscu, trzymając rewolwer w obydwu rękach.
- Trzynaście pieprzonych lat.
Twarz Claytona wydawała się być sina w świetle kontrolek na tablicy. Jego czoło pokrywały krople potu. Shayne oddychał coraz ciężej, osunął się niżej na siedzeniu.”Na co ten skurwiel czeka?” - przemknęło mu przez myśl.
Clayton siedział ciągle bez ruchu i bezgłośnie poruszał wargami. Shayne odniósł wrażenie, jakby się modlił. Nagle usłyszał kroki na chodniku i ktoś zatrzymał się przy samochodzie.
- Dołóż mu jeszcze raz i zjeżdżamy stąd. - Usłyszał dochodzący z zewnątrz głos.
- Taaa... - mruknął coś niewyraźnie Clayton.
- No strzelaj, załatw go w głowę. Chcesz, żeby przylazł do St. A. ze wszystkimi glinami z Miami?
- Dostał jedną w brzuch. Wystarczy, wykrwawi się na śmierć.
- To może długo potrwać. Nawet dwa dni. Dołóż mu, do cholery! To nie zabawa.
Jesteś mi winien dziesięć kawałków, a jesteśmy już pół godziny spóźnieni. Ona pewnie już gryzie palce ze zdenerwowania.
- Nie chcę jeszcze raz strzelać - odezwał się Clayton.
Shayne poczuł gwałtowne bicie serca. Drzwi po jego stronie były otwarte. Spod przymkniętych powiek zobaczył dłoń Smitha trzymającą ”trzydziestkę ósemkę”.
Jeżeli nawet Clayton zrezygnuje z dobicia go, to na pewno nie mógł liczyć na to samo ze strony Smitha. Shayne zaczął rozpatrywać możliwość ucieczki. Miałby przewagę, którą daje zaskoczenie, ale czy zdąży dobiec do rogu najbliższego domu, zanim Smith strzeli? Było to mało prawdopodobne. Mógłby jeszcze próbować wyrwać mu rewolwer z ręki, ale Smith nie był nowicjuszem i bez wahania pociągnąłby za spust.
Wszystkie te myśli przebiegały mu błyskawicznie przez głowę. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nawet spreparowane naboje, wystrzelone z niewielkiej odległości, mogą być śmiertelne. Bez względu na to, co myślał, nie pozostawało mu nic innego, tylko dalej udawać nieprzytomnego i życzyć sobie, żeby Clayton zdecydował się na strzał.
- Jeśli nie czujesz się na siłach, to ja zrobię to za ciebie. - Doszedł go złowrogi głos Smitha.
- Nie. To moja sprawa.
Shayne napiął mięśnie. Spod uchylonych powiek mógł widzieć, jak Clayton odwraca się w jego kierunku i celuje. W jego oczach widać było desperację.
Zacisnął mocno zęby i pociągnął za spust. Shayne już nic więcej nie widział ani nie słyszał. Ogarnęła go ciemność.
20.
Na werandzie najbliższego domu zapaliło się światło. Frań Smith pospiesznie schował swój rewolwer i odwrócił się w stronę wychodzącego na werandę mężczyzny w podkoszulku i gazetą w ręku.
- Czy coś się stało?
- Tak. Facet zastrzelił się - krzyknął przerażonym głosem Smith. - Proszę zadzwonić na pogotowie. Mężczyzna stał, przyglądając się inrzaskoczony.
- Mówiłem panu, żeby pan wezwał ambulans. On krwawi jak zarzynane prosię! - krzyknął na niego Smith.
Kiedy zdezorientowany mężczyzna wszedł do domu, Smith otworzył drzwi od strony Claytona.
- Zjeżdżamy stąd i to szybko. Zaraz usłyszymy tu syreny.
Bram Clayton wiedział, że nie ma chwili do stracenia, ale był wypompowany i z trudem wykonywał najprostsze ruchy. Czuł się, jakby do jego kończyn przywiązano jakieś ciężary. Trzynaście lat czekał na ten moment. Wydawało mu się, że ta chwila powinna mu przynieść uczucie ulgi, a czuł się przytłoczony bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Shayne był najważniejszą rzeczą w jego życiu. A teraz już go nie było. Leżał obok niego, martwy, z krwawiącą skronią.
I w tym momencie dotarł do jego świadomości bezsens tej sytuacji. Przecież Shayne nawet go nie pamiętał. Smith otworzył szerzej drzwi i wyciągnął go z samochodu.
- Nie pękaj, tylko zjeżdżamy stąd.
Popchnął Claytona w kierunku rogu ulicy. Colt wyśliznął się z jego bezwładnej ręki. Smith podniósł go i poprowadził Claytona do samochodu zaparkowanego tuż za rogiem. Wpakował go na tylne siedzenie, a sam usiadł za kierownicą. Rzucił mu do tyłu butelkę whisky i ruszył.
- To cię postawi na nogi. Prawdę mówiąc, rozczarowałeś mnie. Nigdy dotąd nikogo nie zastrzeliłeś?
- Zamknij się - odburknął w odpowiedzi Clayton i zaczął przeklinać z pasją.
Smith roześmiał się swoim przerażającym śmiechem i zawrócił w stronę River Drive.
Clayton otworzył butelkę i podniósł do ust. Smith właśnie zahamował na skrzyżowaniu i trochę płynu rozlało się. Mimo to ilość alkoholu, którą wypił Clayton, była wystarczająca, aby zmniejszyć uczucie odrazy i znużenia. Waśnie dotarło do jego świadomości, że wyrzucił z siebie trzynaście lat niepotrzebnej nienawiści do człowieka, który nawet nie był świadomy jego istnienia. Zabił dwóch ludzi i już nie mógł tego zmienić. Gdyby tylko mógł się znaleźć tysiące mil stąd wśród zupełnie obcych ludzi, możliwe, że otrząsnąłby się z ogarniającej go apatii.
Jednak, żeby to osiągnąć, potrzebował pieniędzy. Wszystkie przygotowania do zdobycia ich były zakończone. Clayton zaczął bezmyślnie zmieniać charakteryzację. Zdjął poplamioną białą marynarkę, odkleił wąsy i zdjął idiotyczny tupecik. Na wieszaku przy tylnym siedzeniu samochodu wisiał letni garnitur, który nosił jako Justin Briggs. Zmienił ubranie, a na koniec przełożył do kieszeni portfel z pieniędzmi i biletem lotniczym. Na samym końcu sięgnął po leżącą na przednim siedzeniu ”czterdziestkę piątkę”.
- No i jak leci, stary? Widziałem już, jak to bierze ludzi za pierwszym razem.
Nie mogę tego zrozumieć. Ja nigdy nic takiego nie czułem. Mnie nie rusza.
- Ty jesteś wyjątkowym przypadkiem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Smith, oglądając się do tyłu.
- Lepiej patrz na drogę. Jesteś wyjątkowy w wielu sprawach. Dlatego twoje honorarium wynosi dziesięć kawałków.
Clayton zajął się uzupełnianiem wystrzelonych naboi. Kiedy skończył i upewnił się, że rewolwer jest gotowy do ponownego użycia, włożył go do kabury umieszczonej pod pachą. Smith jadąc na południe, wybierał taką drogę, aby przejeżdżać jak najdalej od ”Seafarer”, gdzie na pewno było pełno gliniarzy.
Bocznymi uliczkami dojechał do Lincoln Road i skręcił w kierunku morza. Na jednej z małych bocznych uliczek stał oldsmobile, za którym się zatrzymał.
- Widzę, że zdążyłeś się przebrać.
- Pospiesz się, nie mamy czasu.
Smith wziął skrzynkę z narzędziami i przeniósł ją do oldsmobile’a. Po chwili wrócił po walizki, w których były jego ubrania i karabin maszynowy. Wrzucił swoje bagaże do bagażnika. Walizki Claytona i Miriam były już na lotnisku.
Smith wolał mieć swoje pod ręką. Jeśli udałoby się skończyć robotę przed ustalonym czasem, to zdążyłby wsiąść w autobus, a nie pociąg jak to miał zaplanowane.
Clayton zawinął w gazetę ubranie Baumholtza, sprawdzając przed tym kieszenie.
Zawiniątko wcisnął do stojącego nieopodal kosza na śmieci. Wsiadł do oldsmobile’a obok Smitha i ruszyli znowu na północ w kierunku St. Albans.
Zaparkowali na Collins Avenue. Smith wyciągnął kluczyki ze stacyjki i nerwowo się zaśmiał.
- Diabła tam, jeśli nie jestem trochę zdenerwowany. Może pożyczyłbyś mi swoje wąsy?
- Wyrzuciłem je razem z ubraniem. Poza tym i tak nie pasowałyby do twoich włosów. Która godzina?
Sprawdzili zegarki. Nadrobili dziesięć minut. W tej chwili mieli dwadzieścia minut spóźnienia w stosunku do pierwotnego planu.
- W porządku. Trzymamy się ustalonych godzin. O jedenastej trzydzieści wkraczasz do akcji. Pamiętasz, co masz powiedzieć? Zgłoszono zakłócenie na linii i przyszedłeś to sprawdzić. Spotkamy się dziesięć minut później. Tylko spraw się dobrze. Musimy być pewni, że nie będą mieli możliwości użycia telefonu.
- Dobra, dobra - wymamrotał Smith. - Nie martw się, załatwię to, jak trzeba.
Clayton wysiadł z oldsmobile’a w nieco lepszym nastroju. Właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, aby za jakieś półtorej godziny ruszyć samolotem w nowe życie ze sporą ilością gotówki na dobry początek. I do diabła z Miriam i Smithem. I do diabła z Shayne-’em. Clayton wcale nie miał zamiaru zostawać na pogrzebie. Smith zdjął kurtkę i zaczął podwijać rękawy koszuli.
- Jeśli będziesz się denerwować, to strzel sobie jednego - poradził mu Clayton śmiejąc się i poszedł w kierunku wejścia do hotelu.
Był to jeden z najnowocześniejszych hoteli w mieście. Hol był zaprojektowany w taki sposób, żeby zadziwiać swym wystrojem zatrzymujących się tu turystów.
Koło wind znajdowała się spiralna klatka schodowa, prowadząca do baru na półpiętrze. Kilku znudzonych wczasowiczów siedziało w holu, nic nie robiąc. W okolicach recepcji panował niewielki ruch.
Niedaleko wind siedziała Miriam, czytając jakiś magazyn. Uniosła głowę znad pisma i spotkała wzrok Claytona. Podchodząc do niej, był pewien, że dziewczyna ze zdenerwowania na pewno czuje kamień w miejscu żołądka, ale dzielnie nie okazywała tego.
- Przepraszam, mam nadzieję, że nie jestem zbyt nachalny, ale czy my się gdzieś nie spotkaliśmy? Jestem Justin Briggs z Amarillo w Teksasie. Czy była pani kiedyś w Amarillo?
- Wątpię. Przynajmniej dotąd, dokąd nie byłam zbyt pijana, żeby wiedzieć, co robię.
- Proszę pozwolić postawić sobie drinka, to opowiem pani o tym sympatycznym, małym miasteczku.
- Wygląda pan na bardzo zadowolonego. Czyżby miał pan miły wieczór?
- Wspaniały. Chciałbym pani o tym opowiedzieć. Mam teraz spotkanie na górze, ale może moglibyśmy spotkać się później, jeśli nie ma pani żadnych planów?
- Dlaczego nie? Kiedy będzie pan wolny? Znowu popatrzył na swój zegarek. Był coraz bardziej podekscytowany.
- Powiedzmy, za kwadrans dwunasta.
- Mnie to odpowiada. Będę na pana czekać, panie Griggs.
- Briggs, jeśli łaska - poprawił ją i podszedł do windy.
Razem z nim weszły do windy dwie kobiety wyglądające na nauczycielki.
Zachwycały się automatyczną windą. Clayton wcisnął przycisk z dwunastką i spojrzał pytająco na kobiety.
- Siódme - odpowiedziała jedna z nich i Clayton wcisnął odpowiedni guzik.
Gdy jechali na górę, Clayton zgodnie ze swoim nowym wcieleniem, grał rolę sympatycznego dżentelmena z południa. Kiedy kobiety opuściły windę na swoim piętrze i drzwi za nimi zamknęły się, uśmiech znikł z jego twarzy. Jednak gdy stanął przed apartamentem Blackstone’a i zapukał do drzwi, uśmiech wrócił na jego twarz. Drzwi uchyliły się trochę. Ciemny, dobrze zbudowany mężczyzna w rogowych okularach otworzył drzwi.
- Dobry wieczór, panie Briggs - powitał go goryl, uwalniając drzwi z łańcucha.
- Co dobrego u pana?
- Czuję, że dziś będę miał dobrą passę, Albercie.
I było to prawdą. Dziś był jego wielki dzień. Dziś mógłby mieć te wszystkie pieniądze bez pomocy ”czterdziestki piątki”. Dziwne uczucie słabości, które ogarnęło go po zastrzeleniu Shayne’a, minęło bez śladu. Dla odmiany poczuł się bardzo pewnie. Kiedy wszedł do środka, przywitał się z Blackstone’em, który mimo wieczorowego garnituru wyglądał jak urzędnik bankowy, mający braki w kasie. Zawodowa uprzejmość i ciągły uśmiech nie były w stanie ukryć gryzącej go troski. Clayton zastanawiał się, co może być powodem jego zmartwienia - może obawa przed rabunkiem?
Clayton wszedł do salonu. Był to duży narożny pokój z balkonem wychodzącym na ocean. Wokół stołu do pokera siedziało siedmiu graczy. Ilość żetonów na stole sprawiła Bramowi prawdziwą przyjemność. Teraz przyszła pora na graczy.
Zauważył trzy znajome twarze, włączając w to Eda Bradley’a z Chicago. Gracze nie stanowili żadnego zagrożenia, nie było czym się przejmować.
W fotelach pod ścianą siedziały trzy dziewczyny i nie robiły nic poza tym, że ładnie wyglądały. Jedna z nich prawdopodobnie przyszła z Bradley’em. Miała na ręku imponującą bransoletkę z diamentami. Clayton w zasadzie nie interesował się biżuterią, ale przyszło mu do głowy, że spodobałoby się Miriam, gdyby ten drobiazg znalazł się wśród łupu.
Wszedł do sypialni, gdzie łóżka zostały odsunięte pod ścianę, żeby zrobić miejsce na stół do kości. Clayton policzył obecnych w pokoju. Było tu trzynaście osób, z czego tylko dwie wyglądały na zawodowców. Reszta to typowi turyści, nie mający pojęcia o grze. Jedyną osobą, która mogłaby sprawić kłopot, był młody chłopak z obstawy, wyglądający na typowego nastolatka chcącego udowodnić sobie i światu, jaki z niego twardziel.
Clayton podszedł do barku z napojami i zamówił drinka. Zamienił kilka słów z siedzącą obok rudowłosą dziewczyną i wrócił do stołu. Przez chwilę obserwował rozwój gry i znowu poczuł, że dziś jest jego dzień. Obstawił dwa razy przeciwko rzucającemu i dwa razy wygrał. W ostatnim dniu wyścigów stawki były bardzo wysokie. Widać większość faworytów na torze nie zawiodła.
Przyszła kolej na Claytona. Zanim wziął kości do ręki, spojrzał na zegarek.
Była jedenasta dwadzieścia dziewięć. Miał jeszcze mnóstwo czasu.
Przed rzutem długo trzymał kości w dłoniach. Każdy kolejny rzut przynosił mu wygraną. Obstawiał coraz wyżej. To była wspaniała gra, bez względu na sytuację na stole, nie mógł przegrać. Po kilku kolejnych rzutach skontrolował czas.
Okazało się, że minęło dziesięć minut, w czasie których wygrał piętnaście tysięcy dolarów. Dookoła stołu, przy którym grał, zebrała się gromadka zaciekawionych gości. Wszyscy, włącznie z Blackstone’em, obserwowali jego grę.
Blackstone postanowił zagrać przeciwko niemu. Clayton przygotowywał się do następnego rzutu, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Natychmiast wrócił do rzeczywistości i przypomniał sobie, że nie przyszedł tu po to, żeby grać. Do pokoju wszedł jeden z ludzi Blackstone’a.
- Proszę pana, przyszedł ktoś z biura napraw telefonów - zwrócił się do swojego szefa. - Podobno nasz telefon jest zepsuty.
- Zaraz przyjdę. Proszę bardzo, pana rzut, panie Briggs - powiedział do Claytona.
Przy stole panowała martwa cisza. Clayton wyrzucił kości.
- Dziewięć - ogłosił krupier. Znowu wygrał. Wszyscy czekali z napięciem na decyzję Claytona.
- Chyba zrobię przerwę - rozczarował ich Clayton.
- Jest mi strasznie gorąco, to chyba z podniecenia.
Zanim ktokolwiek zdążył wyrazić zawód z powodu przerwanej gry, Clayton zgiął się wpół, jakby otrzymał cios w brzuch. Chwycił się rękoma w okolicy serca, a jego twarz wykrzywił grymas bólu.
- Ja... - wycharczał.
Blackstone i jeden z jego ludzi posadzili Claytona na krześle.
- Wody - wyszeptał. - Dajcie mi wody.
Ktoś podał mu szklankę z wodą. Clayton wyciągnął dwie tabletki aspiryny z buteleczki bez nalepki i popił je.
- Trochę lepiej - powiedział ze słabym uśmiechem.
- Zaraz wrócę do gry.
Młody człowiek z obstawy przyglądał mu się podejrzliwie. Reszta patrzyła na niego z troską i zaniepokojeniem. Krupier przyniósł mu jego wygraną, więc wrzucił żetony do kieszeni. Do sypialni wszedł człowiek pilnujący drzwi, podszedł do Blackstone’a.
- Ten facet od telefonów ciągle tu jest.
Blackstone nachylił się nad Claytonem i spytał, czy może coś dla niego zrobić.
Może wezwać lekarza? Clayton znał powód jego troskliwości. Po prostu nie życzył sobie, aby ktokolwiek z jego gości został wyniesiony z powodu ataku serca, zanim nie przegra wszystkich swoich pieniędzy.
- Nie, nie - zaoponował przeciw wszelakim formom pomocy Clayton. - Przepraszam, że sprawiam tyle kłopotu. Zaraz będzie mi lepiej.
- Jest pan pewien?
Clayton pokiwał twierdząco. Blackstone, nieco uspokojony, podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę i czekał na zgłoszenie centrali. Kilkakrotnie uderzył w widełki, ale bez rezultatu. Telefon nie działał. Kiwnął głową do swojego człowieka. Wśród gwaru panującego w pokoju Clayton usłyszał szczęk łańcucha przy drzwiach i wiedział, że drzwi się otworzyły. Po chwili do salonu wszedł Frań Smith, niosąc skrzynkę z narzędziami. Postawił ją na podłodze niedaleko telefonu i otworzył w taki sposób, że nikt w pokoju nie mógł widzieć zawartości. Wymienili spojrzenia z Claytonem. Clayton wyciągnął swoją ”cztedziestkę piątkę”, Smith trzymał już w obydwu rękach karabin maszynowy.
Nikt jeszcze nie zauważył, co się dzieje.
- Panie i panowie, proszę zachować spokój. To jest napad! - zawołał Clayton.
Grający w kości odwrócili się w jego stronę zaszokowani.
- Chciałbym, żebyście zapomnieli na chwilę o kościach i przeszli do drugiego pokoju.
Clayton, poruszając się powoli, przy pomocy broni zapanował nad zbitą grupką ludzi i skierował ich do salonu. Młody człowiek, na którego Clayton zwrócił wcześniej uwagę, rzucił okiem w kierunku pieniędzy na stole. W jego twarzy nastąpiła niewielka, ledwie uchwytna zmiana. Clayton podszedł do niego i wcisnął lufę colta między żebra.
- Podnieś ręce do góry. Wyżej. Odwróć się powoli i nie ruszaj się. Reszta, ruszać się. Nic wam się nie stanie, dopóki ten szczeniak nie popełni błędu.
Clayton zrewidował go i wyciągnął z kabury przy pasku niewielki rewolwer, kaliber dwadzieścia dwa.
- Teraz możesz do nich dołączyć. Bez nerwów i hałasu. Tu chodzi tylko o pieniądze. Odliczycie to sobie od podatku dochodowego.
Jedna z kobiet zaczęła szlochać nerwowo, ale reszta, wciąż zszokowana, zachowywała się spokojnie. Clayton jako ostatni wyszedł z sypialni. W salonie Smith poradził sobie bez problemu z pokerzystami i gorylem pilnującym drzwi.
- A teraz wytłumaczę wam, na czym polega wasza rola. Wszyscy oprócz Bradley’a, proszę stanąć pod ścianą. - Mówiąc to, Clayton podszedł do Wielkiego Eda i sprawdził, czy ten nie ma broni. - Tak myślałem. Jesteś za grubą rybą, żeby nosić swoją broń. Wstawaj.
Bradley wstał ze swojego krzesła przy pokerowym stole i obrzucił Claytona zabójczym spojrzeniem.
- Nie zawracaj sobie mną głowy, Ed. Jestem Joe Doakes. Szkoda czasu twoich ludzi, żeby mnie szukać.
Bradley cofnął się pod ścianę, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Nagle rudowłosa dziewczyna, z którą rozmawiał przy barze, ledwie trzymając się na nogach, rzuciła się na rewolwer Claytona.
- Co jest z wami? Czy nikt nie ma zamiaru ruszyć dupy?! - wykrzyknęła z pasją.
- Chcecie pozwolić mu...
Clayton przełożył broń do lewej ręki i bez skrupułów wymierzył jej cios w twarz. Z rozciętego policzka pociekła krew. Dziewczyna krzyknęła i upadła na podłogę.
- Mam nadzieję, że reszta będzie zachowywała się rozsądnie. - W głosie Claytona słychać było nutkę rozbawienia. - Nie chcemy nikogo zastrzelić.
Jeszcze policja by się o tym dowiedziała.
Całe towarzystwo wyglądało na zrezygnowane, nawet Blackstone i jego goryl.
Jedynie młody chłopak, który obstawiał przedtem pokój z kośćmi, ciągle niepokoił Claytona.
I wtedy wydarzył się wypadek. Clayton był wściekły na siebie. Powinien był sprawdzić balkon. Mężczyzna w sportowej koszuli, prawdopodobnie obstawa Bradley’a, wszedł do pokoju i zdążył wystrzelić, zanim seria z pistoletu Smitha przecięła go na pół. Rewolwer wypadł mu z ręki, a on sam padł na podłogę balkonu.
Po pokoju rozszedł się silny, gryzący zapach. Smith obrócił się, celując w zbitą gromadkę, ale nikt nawet nie drgnął. Clayton wiedział, że najmniejsza reakcja może sprowokować Smitha. A wtedy nie zdejmie palca ze spustu, dopóki nie opróżni magazynka.
- Policja będzie miała mniej roboty - skomentował Clayton, wskazując na zwłoki na balkonie. - Myślę, że pozbyciem się ciała zajmie się pan Blackstone i Wielki Ed. Teraz już nic nikomu się nie stanie. Przynajmniej wiecie, że broń jest naładowana.
Podszedł do stołu i zgarnął karty i sztony na podłogę.
- A teraz, bardzo proszę ustawić się w kolejkę i według kolejności wykładać na stół pieniądze i biżuterię. Bez zegarków, proszę. Nie będziemy mieli czasu na zrewidowanie was, ale jak skończycie, wybierzemy losowo trzy osoby, dwóch mężczyzn i jedną kobietę i tych troje sprawdzimy dokładnie. Jeśli coś znajdę, to mam zamiar przestrzelić delikwentowi kolano. Jesteście hazardzistami, więc łatwo obliczycie sobie szansę. Proszę bardzo, zaczynamy od Wielkiego Eda.
Clayton kątem oka zauważył, że Smith lekko się zachwiał.
- Dostałeś?
- Tak, ale poradzę sobie.
Clayton cofnął się, aby widzieć lepiej swojego wspólnika. Ten przyciskał dłonią prawe ramię.
- Zamienimy broń - zdecydował Clayton. - Cofnij się i usiądź na krześle.
Smith cofał się, aż dotarł do krzesła i osunął się na nie. Clayton przełożył colta do lewej ręki. Wziął ”Tommy’ego” z rąk Smitha i oddał mu swój rewolwer.
Skinął na dziewczynę z diamentową bransoletą.
- Chodź tutaj, skarbie, połóż na stole tę bransoletkę. Chciałbym zająć się ramieniem mojego kumpla, a ty pewnie masz coś, co może posłużyć jako bandaż. A teraz kolej na pana, panie Blackstone. Najpierw pański portfel, a potem poproszę pana o otworzenie sejfu.
21.
Kiedy Michael Shayne odzyskał przytomność, czuł okropny ból rozsadzający mu czaszkę. Leżał na wąskim łóżku, a rozchodzące się zapachy i wyczuwalna w powietrzu atmosfera uświadomiły mu, że znajduje się w szpitalu. W pewnym momencie dotarło do jego świadomości, że ktoś siedzi obok. Odwrócił delikatnie głowę i zobaczył Paintera. Przymknął oczy. Czuł się, jakby był przywiązany do łóżka. Z wysiłkiem podniósł rękę, dotykając głowy i natrafił na zwój bandaży.
- Boli, prawda? - W zgrzytliwym głosie Paintera było wyraźnie słychać satysfakcję.
- Gdzie... - próbował o coś spytać Shayne, ale nie był w stanie powiedzieć więcej.
- Gdzie jesteś? W szpitalu miejskim. Chcesz na pewno powiedzieć, gdzie nabawiłeś się tych obrażeń. Całą prawą stronę masz potłuczoną i złamane jedno żebro. Poza tym masz głęboką ranę na skroni, zadaną chyba tępym narzędziem.
Ale w takim razie, skąd ślady prochu w tym samym miejscu? Kto cię tak załatwił, Shayne?
- Idź do diabła - odpowiedział słabo.
Spróbował poruszyć głową i rozejrzeć się po pokoju. Razem z Painterem było jeszcze dwóch gliniarzy. Jednym z nich był stenograf, a drugi to nie kto inny jak Squire. Jego twarz była nieco wykrzywiona z powodu opuchlizny w okolicy szczęki. Patrzył na Shayne’a wzrokiem, w którym próżno doszukiwać się życzliwości.
- No, nie jest z tobą tak źle. Widzę, że jesteś w swoim typowym nastroju. Ale nam się nie spieszy. Squire zostanie z tobą i jeśli będziesz miał ochotę pogadać, to daj mu znać. Tym razem nie wmówisz nam, że nie wiesz, kto cię zaatakował. Doznałeś obrażeń w bezpośredniej walce. Możliwe, że będziemy mogli go schwytać, jeśli będziesz z nami współpracował.
Shayne zdziwił się tym wyjątkowym jak na Paintera zachowaniem. Mały policjant był zadziwiająco spokojny i nie tak zgryźliwy jak zawsze. Po chwili jednak Shayne domyślił się powodu tej zmiany. Nareszcie spełniły się jego marzenia.
Shayne był uziemiony, wyeliminowany z gry.
- Dziękuję ci, ale sam się zatroszczę o swoje sprawy - odpowiedział na propozycję Paintera.
Painter roześmiał się. W jego śmiechu czuło się ogromną i szczerą radość.
- Oczywiście, że sam sobie poradzisz. Ktoś popełnił tę nieostrożność i pobił wielkiego detektywa. Ale Michael Shayne nie pozwoli, by uszło mu to na sucho.
Spróbuj w takim razie podnieść głowę z poduszki.
Umysł Shayne’a zaczął funkcjonować z normalną dla niego sprawnością. Można przecież wyciągnąć korzyści z faktu, że Painter sądzi, iż jest kompletnie unieruchomiony. Nie musi wiedzieć o tym, że stan Shayne’a jest dużo lepszy niż się wydaje.
Shayne uniósł lekko głowę i pozwolił jej opaść bezwładnie na poduszki. Ku swemu rozczarowaniu stwierdził, że wcale nie musi udawać osłabienia.
- Tym razem nie zajmiesz się swoimi sprawami Shamus - odezwał się roześmiany Painter. - Może to umknęło twojej uwadze, ale dziś dwukrotnie zaatakowałeś policjanta. Za drugim razem nawet w obecności świadków. Nigdy nie miałem przekonania do twoich metod, ale wydawało mi się, że masz trochę rozumu.
Niewiele, trochę. Ale dziś przekonałem się, że byłem w błędzie. Po pierwsze, stracisz licencję, a po drugie, pójdziesz do więzienia. Przemyśl to sobie. A ja raz na zawsze będę miał; spokój z tobą.
- Tak, tak - mruknął niechętnie Shayne.
- Ale przede wszystkim, musimy przestrzegać prawa. Powiedz mi, kto próbował cię zabić, a ja go dopadnę.
Shayne westchnął ciężko i odwrócił głowę w kierunku stenografa.
- Nazywa się Bram Clayton, Aktor. Napady z bronią w ręku. Wsadziłem go kiedyś, zupełnie o tym zapomniałem.
- Rysopis?
- Niewiele pomoże. Widziałem go w przebraniu. Zresztą ty też. Używał nazwiska Baumholtz.
- Baumholtz? Ten dupek z New Jersey? Shayne kiwnął głową.
- Właśnie wyszedł z więzienia stanowego, możesz od nich dostać aktualne zdjęcie. To on podłożył bombę. Pracuje z nim Francis Smith. Mają białoczerwonego forda, numer MK 861. Uzbrojeni w ”trzydziestkę ósemkę” i colta ”czterdziestkę piątkę”. Mają jakąś robotę na dzisiaj.
- Napad o tej porze? Gdzie? Shayne poczuł nadchodzącą słabość.
- Nie mogę... - wyksztusił i zapadł w ciemność.
Kiedy ponownie odzyskał przytomność, wydawało mu się, że słyszy wołający go zaniepokojony głos Paintera. Nagle dotarło do niego, że ten głos należy do kobiety.
- Michael? - Tym razem głos zdecydowanie należał do Lucy. - Udało mu się podejść całkiem blisko? Shayne uśmiechnął się słabo.
- Skurwiel, zrobił ze mnie głupca. - Zdziwił się, że jest zdolny wypowiedzieć całe zdanie. - A Atlanta?
- Tu też nas wystrychnięto na dudka.
- Jak to?
- Kolejny szwindel. Nie ma żadnej Agathy Wiley ani klubu, o którym mówiła. To wszystko było zmyślone. Byłam wściekła. Myślałam, że zaaranżowałeś to z tą blondynką, żeby pozbyć się mnie z miasta i mieć wolną rękę...
- Ależ, skarbie... - odezwał się łagodnie.
- Wiem, ale nie byłam w stanie myśleć rozsądnie. Powinnam była wiedzieć.
Zaaranżowałeś to, żeby mnie tu nie było, kiedy ty...
- Ja niczego nie planowałem.
I nagle przypomniał sobie.”Ona na pewno gryzie palce ze zdenerwowania”. Ta blondynka, Agatha Wiley. To jego chciała się pozbyć z miasta. Co jeszcze mówił Smith?”Chcesz, żeby przylazł do St. A ze wszystkimi glinami z Miami? Jesteśmy pół godziny spóźnieni”.
Shayne podniósł głowę, tym razem nie sprawiło mu to większego problemu.
- Michael, lekarz powiedział, że potrzebujesz spokoju...
- Która godzina?
- Dochodzi północ. Czemu pytasz? Powinieneś przespać się trochę.
- Gdzie jest Petey?
- Strasznie się ciskał. Nie wiem, o co chodziło, ale wyglądało na to, że bardzo się spieszy. Zostawił strażnika przed drzwiami. Michael, co tu się działo podczas mojej nieobecności?
Shayne nie odpowiadając spuścił nogi i usiadł na łóżku. Pokój zawirował mu przed oczyma i omal nie upadł z powrotem na poduszki. Ciągle czuł się słabo, ale ból znikł. Pomyślał, że to z powodu środków znieczulających, które na pewno mu zaaplikowali.
- Daj mi moje ubranie.
- Michael, absolutnie odmawiam... Potrząsnął głową i spróbował wstać. Lucy odezwała się łagodnie.
- W tym stanie...
Nie reagując na jej słowa, zrobił kilka kroków. Lucy, widząc beznadziejność swego sprzeciwu, wyciągnęła z szafy ubranie. Pomogła mu włożyć spodnie na piżamę. Shayne niezgrabnie wkładał koszulę. Popatrzył na szybę z mrożonego szkła.
- Czy jesteśmy na parterze?
- Tak, tutaj zatrzymują się ambulansy z przywiezionymi pacjentami. Michael, ty chyba nie zamierzasz...
- Jak na jeden dzień załatwiłem wystarczająco dużo policjantów - odezwał się ponuro. - A nie jestem zdolny do przefrunięcia nad nimi niepostrzeżenie.
Dolna część okna nie otwierała się. Lucy stanęła na nawilżaczu powietrza i sięgnęła do górnej części. Okno otworzyło się, wydając przy tym jęk protestu.
Shayne odwrócił się w kierunku drzwi i czekał, czy się nie otworzą. Ale to nie nastąpiło. Widać policjant w holu myślał, że ten dźwięk dochodzi z zewnątrz.
Lucy pomogła mu podejść do okna. Na podjeździe przed drzwiami szpitala stał zaparkowany ambulans.
Shayne skinął głową na Lucy. Wspięła się na parapet i po chwili znalazła, się na chodniku z drugiej strony. Shayne wyszedł za nią, nie bardzo wiedząc, jak tego dokonał. Podszedł do Lucy i wskazał na ambulans.
- Będziesz musiała poprowadzić, kochanie.
- Michael, ja nie potrafię prowadzić ambulansu - powiedziała przerażona.
- Możesz się nauczyć.
Kiedy przyszło do wsiadania, okazało się, że ma problem z pokonaniem wysokiego stopnia ambulansu. Lucy pomogła mu wejść do środka, sama zajęła miejsce kierowcy i delikatnie zamknęła drzwi, żeby nie robić hałasu. Musieli się spieszyć. Michael zapalił światła tablicy i rozpoczął skrócony kurs jazdy ambulansem.
- Musisz od razu dać dużo gazu i niczym się nie przejmuj. Rozrusznik jest tu, w podłodze. Zaczynaj, jedziemy.
Lucy przekręciła rozrusznik i silnik zaczął pracować. Musiała siedzieć wyprostowana, żeby widzieć cokolwiek ponad wysoko umieszczoną kierownicą. Za szybko puściła sprzęgło i ruszyli z ogłuszającym rykiem silnika. Popatrzyła na Michaela z przerażeniem w oczach. Na domiar złego, nie wiadomo w jaki sposób, włączyła się syrena. Shayne odwrócił się do tyłu i zobaczył dwóch mężczyzn w białych uniformach, biegnących za nimi i gestykulujących gwałtownie. Tymczasem Lucy zdążyła już zapanować jako tako nad nieznaną jej maszyną. Shayne zaczął szukać wyłącznika syreny. Kiedy wydawało mu się, że już go znalazł, okazało się, że włączył wycieraczki.
- Do diabła z tym! Niech wyje. Jedź do Beach najkrótszą drogą i nie zatrzymuj się na światłach.
Twarz Lucy była poważna i napięta. Zacisnęła mocno obydwie ręce na kierownicy.
Zbliżyli się właśnie do ogromnej ciężarówki. Kiedy kierowca tego kolosa zjechał na bok, ustępując im miejsca, Lucy poczuła się nieco pewniej.
- To jest łatwiejsze, niż przypuszczałam. Czy naprawdę mogę nie zatrzymywać się na światłach?
- Tak, tylko trochę zwolnij.
Zbliżali się właśnie do skrzyżowania, gdzie paliło się czerwone światło. Przez chwilę było widać wahanie na jej twarzy, ale przemogła się i bez przeszkód przejechała przez skrzyżowanie. Shayne roześmiał się.
- Tylko nie zatrzymuj się, żeby płacić rogatkowe. Wybrała wolny pas przy wjeździe do miasta i przejechała, nie zwalniając.
- W którym miejscu w Beach?
- St. Albans.
Jechała z dużą prędkością we wskazanym kierunku. Prawą nogę miała wyciągniętą do granic możliwości i palcami przyciskała pedał gazu. Pojazdy naokoło ustępowały im z drogi.
- Ta twoja zarozumiałość kiedyś wykończy cię. Ci faceci na pewno są uzbrojeni po zęby. A ty nie dość, że jesteś nie uzbrojony, to jeszcze ledwo trzymasz się na nogach. Jak sobie wyobrażasz schwytanie ich w pojedynkę?
- Nie w pojedynkę. Mam ciebie, skarbie.
- Faktycznie jestem w stanie wiele ci pomóc. Dlaczego, do diabła, nie możemy wezwać choćby jednego policjanta do pomocy? Jesteś uparty jak muł!
- To nie jest sprawa między mną a facetem, który chciał mnie zabić, tylko między mną a Painterem. Nie chciałem załatwiać tego w ten sposób, ale znasz Paintera.
Przerwał na chwilę i odpoczywał. Cały czas był bardzo osłabiony, a wydostanie się ze szpitala i szybka jazda zmęczyła go.
- Tym razem dopadł mnie. Musiałem pozbyć się jego ludzi i to używając bezpośrednich środków przymusu. Jednemu z nich dostało się dwukrotnie. Jest to wystarczający powód do kłopotów, a szczególnie, gdy dotyczy to prywatnego detektywa.
- Nie, nie zrobiłeś tego.
- Zrobiłem. Hej, uważaj! - wykrzyknął widząc, jak mija ciężarówkę o centymetry.
- Myślałam, że ci się spieszy - odezwała się słodko.
- Owszem, ale w jednym kawałku.
- Właśnie stwierdziłam, że podoba mi się prowadzenie tak dużego pojazdu. - Siedziała za kierownicą z takim spokojem, jakby była w swoim salonie. - Wydawało mi się, czy coś mówiłeś, kochanie?
Shayne zamknął oczy, widząc w oddali kolejne czerwone światło.
- Tym razem może wsadzić mnie do więzienia. I nie chodzi o to, że bym tego nie przeżył. Nawet miałbym szansę zachować licencję. Tu chodzi o moją ambicję.
Zrobiono ze mnie głupca. I to koncertowego. Udało mi się ujść z życiem, bo Clayton zrobił ze mnie kompletnego idiotę. Tak mnie podszedł, że byłem pewien, że mam do czynienia z zapijaczonym durniem. Podmieniłem naboje w magazynku, żeby mnie nie postrzelił przez przypadek. Wyobrażasz sobie? Przez przypadek!
Jeśli po tym wszystkim pozwolę Painterowi zająć się moimi sprawami, to jestem skończony w tym mieście. Detektyw, który został wystawiony na pośmiewisko, nie ma co robić.
- Ty nigdy nie będziesz wystawiony na pośmiewisko - powiedziała lojalnie Lucy.
- Dziękuję, kochanie. W moim stanie komplementy mogą się przydać. Nawet jeśli wiem, że to tylko komplementy. - Wziął kolejny głęboki oddech i zrobił kolejną przerwę na odpoczynek. - Jeśli Claytonowi udałoby się uciec, to każdy punk w Miami myślałby, że może bezkarnie zrobić tarczę ze starego Shayne’a.
Lucy prowadziła z coraz większą wprawą. Shayne przez chwilę poczuł, że może znów stracić przytomność. Zachowywał kontrolę chyba tylko siłą woli.
Nagle Lucy zwolniła i skręciła, wjeżdżając na podjazd hotelu. Shayne skoncentrował się, przypominając sobie o czekającym go wysiłku. Ambulans zatrzymał się przed głównym wejściem. Detektyw otworzył drzwi i ostrożnie zaczął opuszczać samochód. Kiedy dotknął stopą ziemi, kolano ugięło się i opadł na nie. Portier stojący przed wejściem do hotelu podbiegł do niego, podtrzymując go za ramię. Lucy chwyciła go za drugie ramię i obydwoje poprowadzili Shayne’a do hotelu. Kiedy byli już w środku, Shayne rozejrzał się w wokół.
- Czy Maguire ciągle pracuje tutaj?
- Tak, proszę pana - odpowiedział portier. - Proszę, niech pan usiądzie na tym.
Portier wyciągnął ze schowka przy wejściu fotel na kółkach, trzymany tutaj na wypadek wizyt chorych gości.
- Do diabła z tym! - zdenerwował się Shayne. - Michael Shayne w fotelu na kółkach, jeszcze tego brakowało.
Nie podtrzymywany zrobił dwa kroki i jego wysiłki zakończyły się utratą równowagi. Szczęśliwie dla niego nie chciany fotel stał tuż za jego plecami.
- Maguire - odezwał się zrezygnowany, siedząc w fotelu.
- Tak, proszę pana, przed chwilą go tutaj widziałem.
Portier popchnął przed sobą fotel w kierunku drzwi za recepcją po drugiej stronie holu. Kiedy mijali recepcję, z pokoju menedżera wyszedł Maguire, szef ochrony hotelu. Jego wzrok prześliznął się po nich. Nagle jego oczy rozbłysły z niedowierzaniem.
- Mikę Shayne! Rany boskie, co się stało?
- Ze mną wszystko w porządku - szybko odpowiedział Shayne. - A co tu się dzieje?
- Nic ciekawego. Ale czemu pytasz?
- Mam informację, że będziecie mieli mały napad. Maguire automatycznie spojrzał w kierunku kasjera.
- Jeśli się nie mylę, to jak na razie wszystko w porządku.
- Nie wydarzyło się nic niezwykłego w ciągu ostatniej godziny?
- Paru pijanych facetów, jak zwykle. I zdaje się, że mamy jakąś aferę z telefonami. Aleja nie jestem jakimś cholernym magikiem od telefonów. Będzie to musiało poczekać do rana.
Shayne był rozczarowany. Nie mógł przecież zwracać się do każdego z gości i pytać ich, czy byli dziś obrabowani. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.
- Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, Michael. Zabiorę cię do domu - odezwała się łagodnie Lucy, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Do diabła, nigdzie mnie nie zabierzesz! - odezwał się z niezwykłą jak dla niego gwałtownością. - Czy były jakieś narzekania ze strony gości?
- Nic poza zwykłymi sprawami. Jakaś pani życzyła sobie lekarza. Jakaś para mieszkała w pojedynczym pokoju, nie chcąc płacić za dwie osoby. Narzekania na hałasy. Normalka.
- Jakiego rodzaju hałasy? - Shayne był gotowy chwycić się czegokolwiek, co tylko mogłoby mu pomóc odnaleźć Claytona.
- No wiesz, za głośno telewizor. Jedna pani stwierdziła, że słyszała fajerwerki, które ją obudziły.
Maguire roześmiał się, ale szczęki Shayne’a zacisnęły się mocniej.
- Opowiedz mi o tym.
- Starsza pani z trzynastego piętra. Twierdziła, że ktoś wypuszczał fajerwerki. Sprawdziłem, nic takiego się nie działo.
Shayne przypomniał sobie coś jeszcze w czasie, gdy Maguire mówił.
- A co z tymi telefonami?
- Coś nie łączy na tablicy rozdzielczej. Pewnie jakieś zwarcie. Ale to tylko na... - Nagle coś spowodowało zmianę na jego twarzy. - To tylko dotyczy dwunastego piętra. Można połączyć rozmowy z miasta, ale prawdopodobnie nie można zadzwonić z pokoju.
- Kogo macie na dwunastym piętrze? Maguire wydawał się nagle wykręcać od odpowiedzi.
- Trzeba by było sprawdzić w recepcji. Tymczasem ja się rozejrzę.
- Maguire! - zawołał za odchodzącym ochroniarzem Shayne. - Jeśli chcesz wyjść z tego cało, radzę ci załatwić to razem ze mną. Co jest w tym pokoju na dwunastym piętrze? W tym pod pokojem damy narzekającej na hałasy.
- No dobra, Mikę. Z tego co wiem, tam się grywa w pokera. Ale to nie moja sprawa. Spytaj menadżera, jeśli interesują cię szczegóły.
Shayne skierował swój fotel w stronę wind.
- Jedziemy., 22.
Frań Smith stał oparty o framugę drzwi prowadzących z salonu do małego holu.
Jego twarz była kredowobiała, pod koszulą widać było wybrzuszenie w miejscu założenia prowizorycznego bandaża.
Clayton stał na zewnątrz i przy pomocy wiertarki przyniesionej przez Smitha wiercił w drzwiach i framudze. Miriam obserwowała go z otwartych drzwi windy.
Właśnie wyjął sporych rozmiarów kątownik i jedną jego część przyśrubował do framugi drzwi. Kiedy skończył, zawołał Smitha.
Frań rozejrzał się wśród gromadki przerażonych hazardzistów. Nagle gwałtownie obrócił się, mierząc do nich i wydając przy tym takie odgłosy, jakie zazwyczaj można usłyszeć wśród dzieci bawiących się w strzelaninę. Na koniec wybuchnął swoim szaleńczym śmiechem i opuścił apartament.
Clayton wkręcił ostatnie dwie śruby. Smith podszedł do windy, niosąc karabin i skrzynkę z narzędziami. Jego twarz była wykrzywiona z bólu.
Clayton przetarł kątownik w miejscu, gdzie mogły zostać jakieś ślady, wziął torbę podróżną, w której były pieniądze i skierował się do windy. Kiedy znaleźli się w windzie, Clayton zabrał się do wycierania odcisków palców z narzędzi, których nie zamierzali zabierać. Miriam tymczasem wcisnęła odpowiedni przycisk i drzwi windy zamknęły się.
- Mocno oberwałeś? - zapytała Smitha.
- Kula jest ciągle w środku.
Przykucnął, żeby schować ”Tommy’ego” z powrotem do skrzynki po narzędziach.
Clayton skończył wycieranie i spojrzał na zegarek. Nieźle, minie co najmniej dziesięć minut, zanim ktokolwiek zwróci uwagę na ich ofiary. A jeszcze dłużej potrwa otwieranie drzwi. Będą mieli wystarczająco dużo czasu, żeby pomóc Smithowi wsiąść do pociągu.
Nagle między czwartym a piątym piętrem winda zatrzymała się. Clayton odwrócił się szybko.
Miriam trzymała wycelowany w nich rewolwer.
- Frań, daj mi kluczyki do samochodu.
- Jakie kluczyki?
W pozycji, w jakiej się znajdował, jego głowa była na poziomie trzymanego przez dziewczynę rewolweru. Smith wyciągnął rękę po odłożony przed chwilą automat. Miriam pociągnęła za spust i kula utkwiła między oczami Smitha. Upadł prosto pod jej nogi. Clayton wykazując nieco spóźniony refleks, uderzył kantem dłoni w jej rękę i broń dziewczyny upadła na podłogę.
- Jakie kluczyki? Co ty, u diabła, wyprawiasz? - powiedział spokojnie, wyciągając swojego colta. - Co jest, dziecinko?
Jej twarz była kredowobiała.
- Nie był nam potrzebny, Clayt. Jeszcze na dodatek ranny. Możemy się rozdzielić, jeśli chcesz. Tylko nie...
- Niby dlaczego miałbym cię zabijać? Przecież to twój rewolwer leży na podłodze nie mój.
- Clayt, zabierz mnie...
Ręką, w której trzymał rewolwer, uderzył ją w twarz tak, że zatoczyła się na przeciwległą ścianę. Kiedy upadła, podszedł do tablicy z przyciskami.
Na dole Shayne podjechał na swoim fotelu przed windy i obserwował elektroniczną aparaturę kontrolującą ich położenie. Zielone światełko pokazywało, że jedna z wind jest na dwunastym piętrze. Maguire stał w drzwiach drugiej windy, czekając na Shayne’a.
- Jedź sam - powiedział Michael, gdy zauważył, że światełko z dwunastego piętra zaczęło się przesuwać w dół. - Na niewiele ci się przydam.
Maguire pojechał na górę.
- Kochanie - zwrócił się do Lucy. - Będzie nam potrzebny policjant, który dokona aresztowania. Widziałem jakiegoś na rogu Collins. Bądź uprzejma zawołać go tutaj. Tylko szybko.
W jego pozornie spokojnym głosie była taka presja, że nie zastanawiając się, odwróciła się na pięcie i wybiegła na zewnątrz. Shayne dalej obserwował światełka wskazujące położenie wind. Winda, którą jechał Maguire, minęła na piątym piętrze windę jadącą na dół. Shayne próbował wstać z fotela. Kiedy znów spojrzał na tablicę, zobaczył, że winda jadąca na dół minęła piąte piętro, ale nie zjechała niżej.
Shayne oparł się o ścianę i obserwował światełka. Winda Maguire’a zatrzymała się na dwunastym piętrze. Minęło jakieś trzydzieści sekund i nagle zapaliło się światełko wskazujące czwarte piętro i winda zaczęła zjeżdżać na dół.
Mięśnie Shayne’a napięły się.
Drzwi od windy otworzyły się.
Bram Clayton stał naprzeciw Michaela Shayne’a. W jednym ręku trzymał płócienną torbę. Drugą miał schowaną pod płaszczem. W pierwszej chwili Shayne myślał, że Clayton jest w windzie sam, ale po chwili zobaczył leżące na podłodze ciała.
Jedną z leżących osób musiała być blondynka, którą znał jako Agathę Wiley, drugą zaś młody mężczyzna o blond włosach.
Clayton zdumiony otworzył usta. Na jego pobladłej twarzy pojawił się grymas przerażenia, kiedy zobaczył przed sobą zabandażowaną postać.
- Shayne - wyszeptał z niedowierzaniem.
Shayne resztkami sił pchnął przed siebie fotel. Podpórka na stopy uderzyła Claytona w piszczele poniżej kolan. Broń ukryta pod płaszczem wystrzeliła, a Clayton próbując utrzymać równowagę, wypuścił torbę z ręki. Jego wysiłki były bezowocne. Stracił równowagę i runął na podłogę. Shayne zrobił krok do przodu i kopnął go z całej siły w głowę. Jednak kopnięcie nie było na tyle silne, aby pozbawić przytomności.
- Przecież ja cię zabiłem - odezwał się bez sensu Clayton. - Przyłożyłem rewolwer do twojej głowy.
- Był naładowany ślepakami - wycharczał Shayne, starając się zachować przytomność. Po wysiłku, jakiego dokonał, poczuł kolejny przypływ słabości. - Zamieniłem magazynki.
Próbował jeszcze raz kopnąć Claytona, ale wszystko, na co było go stać, to tylko utrzymanie pozycji stojącej. Dziwił się, dlaczego Clayton nie wstawał.
Pomyślał również, że chyba nie powinien się upierac, by sprawę z Claytonem załatwić osobiście. Okłamał Lucy, na zewnątrz nie widział żadnego policjanta. Clayton ciągle jeszcze mógł go zabić i uciec bezpiecznie. Co prawda portier biegł w ich kierunku, ale niewiele by zdziałał przeciw ”czterdziestce piątce”. Shayne zobaczył leżący na podłodze windy automat. Gdyby tylko udało mu się dosięgnąć go, zanim Clayton będzie miał możliwość użycia colta. Clayton wyciągnął rękę spod płaszcza, była cała zakrwawiona.
- Mówiłeś mi, żebym go trzymał zabezpieczony...
- To były ślepaki - powiedział Shayne. - Jeszcze nie przyszedł twój czas.
- Uzupełniłem magazynek - wycharczał Clayton. - Dołożyłem dwa naboje.
Próbował podnieść ciężki rewolwer obiema rękami. Nagle do Shayne’a dotarło, co mówił Clayton. Powiedział o dwóch nabojach. Jednym postrzelił się, padając podcięty przez fotel, a drugi... Shayne rzucił się na ziemię, resztką sił próbując wytrącić Claytonowi colta z ręki. Za pierwszym razem nie trafił, ale za drugim udało mu się.
Tymczasem portier zdążył do nich podejść i pomógł Shayne’owi usiąść w fotelu.
Kiedy już siedział, zobaczył blondynkę, która stała w windzie, trzymając automat. Podniosła z podłogi brezentową torbę, wciąż do nich mierząc.
- Zostańcie tam, gdzie jesteście. Obydwaj.
Shayne zrobił już wszystko, co mógł. Dziewczyna wyszła z windy, obserwując Shayne’a i portiera. Przesuwała się w kierunku głównego wyjścia. Z automatem w ręku wyglądała stanowczo i widać było, że nie należy jej lekceważyć. Shayne zorientował się, że dziewczyna ma duże szansę, żeby uciec. Może użyć ambulansu stojącego przed wejściem, a jest prawdopodobne, że ma swój samochód. Jednocześnie dotarło do jego świadomości, że jest mu wszystko jedno. Popatrzył na dwóch mężczyzn leżących niemalże u jego stóp. Jeden nie żył, a drugi umierał. Koło obrotowych drzwi Miriam zatrzymała się na chwilę i ogarnęła wzrokiem hol. W tym samym momencie drzwi obróciły się i do środka weszła Lucy.
- Nie! - chciał krzyknąć Shayne, ale z jego gardła wydobył się tylko charczący szept.
Bez chwili wahania Lucy uderzyła w tył głowy Miriam swoją torebką. Rzuciła się na blondynkę, wchodząc ciałem tak, by uniemożliwić jej obronę.
- Nie - próbował wydobyć z siebie okrzyk Shayne. Zrobił ogromny wysiłek, żeby wstać. Poczuł, że światła spadajvą na niego, a podłoga zbliża się na jego spotkanie. Upadł, czując gwałtowną eksplozję pod czaszką.
W pierwszym momencie wydawało mu się, że w ogóle nie opuszczał sali szpitalnej. Wśród majaków widział Claytona, który się postrzelił, a Lucy obezwładniła dziewczynę uzbrojoną w ”Tommy’ego”. Leżał na tym samym wąskim łóżku, czuł tę samą ociężałość całego ciała. Ból był ciągle taki sam, a Lucy siedziała obok.
Odwrócił głowę. Lucy wzięła go za rękę i przytuliła do niej swój policzek.
Poczuł pod palcami łzy. Chciał podnieść drugą rękę i pogłaskać ją po głowie, jednak był to zbyt duży wysiłek.
- Czy ja tylko to sobie wyobrażam, czy rzeczywiście tu jesteś?
- Oczywiście, że jestem. W zasadzie cały czas chciałam dołożyć tej blondynce.
Od czasu, gdy zobaczyłam ją rozebraną w twoim pokoju.
- A jak poradziłaś sobie z automatem, który miała w ręku?
- Powinieneś wiedzieć, Michaelu Shayne, że walczyłam gołymi rękami. Ten automat wcale nie miał znaczenia. Nie dałam jej szans.
- Codziennie uczę się czegoś nowego. - Uśmiechnął się słabo. - A Clayton?
- Jeszcze nie wiedzą, czy przeżyje. Razem z Timem byłam u adwokata. Nazywa się Joe Riegelman. Nie sądzi, abyś miał powody do zmartwienia. Niewiele udało mi się wyciągnąć od Paintera, ale jeśli zdecyduje się oskarżyć cię o pobicie policjanta, to Riegelman zrobi z nich pośmiewisko.
- Riegelman nie jest z Armii Zbawienia. Będzie mnie kosztował co najmniej rękę i nogę. Zresztą to nieważne. Mam nadzieję, że byłem wystarczająco długo przytomny, żeby odnieść te pieniądze na dwunaste piętro? Do diabła, oni prowadzili nielegalną działalność. Czy policja skonfiskowała te pieniądze?
- Nie było nic do skonfiskowania. - Lucy uśmiechnęła się tajemniczo. - Rozmawiałam z bardzo miłym panem, który nazywa się Blackstone. Pomyślał, że pięć tysięcy może być atrakcyjną nagrodą za zwrot jego skradzionej własności.
Ja byłam jednak innego zdania. Poprosiłam o dziesięć i je dostałam.
- Kochanie, chciałaś powiedzieć, że...
- Powinieneś się spodziewać, że po tylu latach pracy u ciebie czegoś się nauczyłam.
- Chodź tu do mnie.
- Michael, doktor był bardzo stanowczy i powiedział, że musisz odpoczywać.
Żadnego wysiłku. Michael, nie. Jesteś wciąż bardzo osłabiony. Michael, Michael...