Juliusz Verne
Frritt-flacc
Tytuł oryginału francuskiego: Frritt-Flacc
Tłumaczenie: Winicjusz Łachaciński
Frritt! – to wiatr, silniejszy z każdą chwilą.
Flacc! to deszcz w czasie burzy. Ta siła rycząca i hucząca, przechyla drzewa na stoku volseńskim i rozbija się na zboczach Gór Krimmskich. Wzdłuż brzegu wysokie skały są nieprzerwanie drążone przez gwałtowne i szerokie przypływy ogromnego morza Megalokridów.
Frritt!… Flacc!…
W głębi portu ukryte jest miasteczko Luktrop. Kilkaset na zielono pomalowanych budek-domów mających chronić przed wichrami. Parę ulic, może pięć, pokrytych wygładzonymi kamieniami, brudnych od wulkanicznego żużla wyrzucanego ze stożka wulkanu widocznego w dali. Wulkan Vanglor spowity był parą siarkową widzialną za dnia. W nocy okalały go olbrzymie słupy z kłębów ognistych, przypominających latarnię morską, widoczne na sto pięćdziesiąt wiorst. W ten sposób Vanglor sygnalizował obecność portu Luktrop różnym statkom kabotażowym, oraz galerom, których dzioby przecinały wody Megalokridów.
Z drugiej strony miasteczka były ruiny z epoki krimmońskiej. Zaułek z czasów arabskich, z białocegłymi chatkami o dachach okrągłych i tarasach spalonych przez słońce. I stosy kamieni rzuconych jakby przypadkowo. Kupa zabawek sprzed wieków.
Dalej dziwaczna budowla z kwadratowym dachem, z sześcioma oknami z jednej strony i czterema z drugiej. Dominująca nad miasteczkiem dzwonnica o podstawie kwadratu, z dzwonami wprawianymi w ruch przez huragan, nosiła imię Świętej Filfireny. Zły znak trwoga i obawa dla mieszkańców miasteczka i kraju. Taki jest Luktrop.
Następnie inne domostwa, rozrzucone po polach nędzne lepianki, wszystko pośród miotlastych żarnowców i wrzosowisk. Jak w Bretanii. Ale to nie Bretania. Może Francja? Nie wiem. Europa? Nie sądzę. W każdym razie nie szukajcie Luktropu na mapie świata, a nawet w Wielkim Atlasie Stielera.
Frok! Dyskretne pukanie do drzwi Sześciu-Czwartych, wybitych w ścianie na rogu ulicy Messaliere’a. Jest to jeden z domów najbardziej komfortowych w Luktrop, jeden z najbogatszych, oszacowany na kilka tysięcy frecerów. Na nieśmiałe puknięcie odpowiedziało dzikie zaszczekanie, wycie przeciągłe, dające się porównać z wyciem wilka. Następnie jedno z okien ponad bramą Sześciu-Czwartych otworzyło się.
– Do wszystkich diabłów! – odezwał się głos przepełniony wściekłością.
Młoda dziewczyna trzęsąca się pod strugami deszczu, owinięta w nędzną szatę z kapturem pyta, czy doktor Trifulgas jest w domu.
– Jest albo go nie ma, to zależy.
– Przychodzę w sprawie ojca, który umiera.
– A gdzie on zamierza umrzeć?
– Od strony Val Karniu, cztery kilometry stąd.
– I nazywa się?
– Vort Kartif.
– Vort Kartif? Ten szklarz?
– Tak, i jeżeli doktor Trifulgas…
– Doktor Trifulgas jest nieobecny!
Nieczuły człowiek ten doktor Trifulgas, i twardy. Bez litości dla biednych. Płacić mu trzeba z góry. Jego stary Hurzof, mieszaniec buldoga i spaniela miałby więcej serca niż jego pan. Dom Sześciu-Czwartych, niegościnny dla nędzarzy, otwarty był zawsze dla bogatych. Dlaczego to więc doktor miałby się fatygować do biedaka, szklarza Vorta Kartifa, na dodatek w taką paskudną noc?
– To nic innego jak to, by mnie zbudzić – mruczał do siebie, kładąc się ponownie do łóżka, a to już ocenił na dziesięć frecerów!
Upłynęło zaledwie dwadzieścia minut, gdy kołatka u drzwi, uderzeniem ponownym, zastukała do Sześciu-Czwartych, i to bardziej zdecydowanie. Pełen złości, doktor wstał z łoża i przechylony przez okno zapytał:
– Kto tam?
– Jestem żoną Vorta Kartifa.
– Szklarza z Val Karniu? – krzyknął doktor.
– Tak, i jeżeli pan odmówi przyjścia do niego, on umrze!
– A więc zostaniecie wdową!
– Oto dwadzieścia frecerów
– Dwadzieścia frecerów? (Czy pójść do Val Karniu za dwadzieścia frecerów, to cztery kilometry stąd! Co za łaska!) Do diabła!
I okno się zamknęło. Dwadzieścia frecerów! Ładna okazja! Ryzykować przeziębieniem lub osłabieniem w tak szkaradną pogodę, za jedyne dwadzieścia frecerów, a szczególnie kiedy nazajutrz oczekiwany jest w Kiltreno u bogatego Edzingova, chorego na dnę, a taka wizyta przyniesie mu pięćdziesiąt frecerów Doktor zasnął snem twardszym niż poprzednio.
Frritt! Flacc!, następnie, frok! frok! frok! Silnemu podmuchowi wiatru wtórowały tym razem trzy uderzenia młoteczka do drzwi, uderzenia jeszcze bardziej zdecydowane. Doktor obudził się. Otworzył okno i mocny wiatr wpadł do wnętrza, niby rzucona puszka, łoskocząca jak karabin maszynowy.
“To w sprawie szklarza ponownie ten nędznik!”
– Jestem jego matką!
– Oby matka, żona i córka zdechły z nim razem!
– Dostał silnego ataku!
– A więc niech się broni!
– Uzyskaliśmy trochę pieniędzy, zadatek za sprzedany dom, od komandora Dontrupa z ulicy Messaliere'a powiedziała staruszka. Jeżeli pan nie pójdzie, moja wnuczka zostanie bez ojca, moja córka bez męża, a ja, matka, stracę syna na zawsze.
– Jeżeli to jakiś atak, to wizyta kosztować będzie dwieście frecerów powiedział bezlitosny Trifulgas.
– Ależ my mamy tylko sto dwadzieścia!
– To dobranoc! Okno się zamknęło.
Po namyśle jednak powiedział do siebie, że nawet te sto dwadzieścia frecerów za jedyne półtorej godziny drogi i pół godziny badania, czyli sześćdziesiąt frecerów za godzinę to jeden frecer na minutę. Mała korzyść, ale nie do odrzucenia.
Zamiast więc ponownie ułożyć się do snu doktor wśliznął się w swoje welwetowe ubranie, owinął się opończą, założył wysokie buty marynarskie, grube rękawice, narzucił kaptur na głowę, potem zbliżył się do swego zbioru Pism Farmaceutycznych, otwartego na stronie 197. Pchnąwszy drzwi Sześciu-Czwartych zatrzymał się na progu. Stała tam staruszka oparta na starym kiju, wyglądająca na swoje osiemdziesiąt lat życia w nędzy.
– Te sto dwadzieścia frecerów, gdzie są?
– Oto one i oby Bóg pomnożył je Panu stokrotnie.
– Bóg! Pieniądz Boski! Czyż nikt dotąd nie oglądał koloru tego pieniądza?
Doktor gwizdnął na Hurzofa, wetknął mu w pysk latarnię i poszli w kierunku morza. Staruszka podążała za nimi.
Jakaż pogoda Frritt i Flakków! Dzwony Św. Filfireny rozdzwoniły się od silnego podmuchu. To zły znak. Ba! Doktor nie należy do zabobonnych. Nie wierzy zresztą w nic, nawet w swoją wiedzę. Wyznaje tylko pieniądz, i to co go przynosi.
Doktor i staruszka szli wzdłuż małych bagien nadmorskich. Morze jest białe o bieli sinobladej jak biały żałobny całun. Skrzy się jakby unoszone na wierzchołku fosforyzującej fali, na której są świecące naczynia.
Szli ku wzniesieniu, aż do zakrętu drogi, pomiędzy falistymi wydmami które utrudniały przejście. Pies zbliżył się do swego pana i jakby chciał powiedzieć: “Ha! Sto dwadzieścia frecerów do ulokowania w kuferku! To w ten sposób robi się majątek. Pielęgnujmy więc bogatych chorych i dbajmy o nich wedle zasobności ich kiesy”.
W tym momencie staruszka zatrzymała się. Trzęsącą się ręką wskazała w ciemności niewyraźną, czerwoną, mglistą światłość. To był dom Vorta Kartifa, szklarza.
– To tutaj? – spytał doktor.
– Tak – odpowiedziała staruszka.
Pies Hurzof zawył.
Nagle Vanglor wybuchnął. Wielkie ogniste snopy i sadzowate płomienie wzniosły się aż do nieba, przebijając gęste warstwy chmur. Doktor został rzucony na ziemię. Począł się żarliwie modlić. Rozejrzał się wkoło. Staruszka zniknęła. Czyżby pochłonęła ją ziemia lub odfrunęła w przestworza? Tylko pies stał wiernie na tylnych łapach z otwartym pyskiem i zgasłą latarką.
– Idźmy dalej – szepnął doktor.
Zbliżył się do maleńkiego punktu świetlnego. W kołowrocie świszczącego wiatru doktor przyspieszył kroku. W miarę zbliżania się dom stawał się lepiej widoczny. Stał samotny w środku nieużytków. Zadziwiające. Jest podobny do domu doktora, do Sześciu-Czwartych z Luktrop. Drzwi są otwarte, trzeba je tylko pchnąć. Czyni to i wchodzi, a brutalny wiatr zatrzaskuje je za nim. Pies pozostał na zewnątrz i wyje, a wycie to podobne jest do kościelnego śpiewania psalmów.
To dziwaczne. Chciałoby się powiedzieć, że doktor Trifulgas jest w swoim własnym domu, a przecież jest w Val Karniu, nie w Luktrop. Tymczasem stwierdza, że jest to ten sam przedpokój, te same schody. Czyżby halucynacja? W słabym świetle rozpoznaje swój fotel, kanapę z żółtą kapą, skrzynię na ubrania, zrobioną z drzewa gruszy, a na lewo kuferek zbrojny w okucia, w którym zamierzał złożyć swoje sto dwadzieścia frecerów. A oto i duży stół o solidnych, grubych nogach, a na nim tuż blisko lampy, ledwo świecącej, jego zbiór Pism Farmaceutycznych, otwarty na stronie 197.
– Co się ze mną dzieje? – wyszeptał.
Boi się. Źrenice rozszerzają się, ciało się kurczy, czuje to wyraźnie. Zimny dreszcz, aż lodowaty, oziębia jego ciało. Ależ pospiesz się! Z braku oliwy lampa może zgasnąć lada chwila, umierający także. Doktor widzi łóżko z baldachimem i podporami, długie, szerokie z kotarami zawieszonymi na wielkich ramach. Czyż to możliwe, by było to łoże tego nędzarza szklarza. To jest jego łóżko – doktora. Drżącą ręką chwycił zasłony. Rozsunął je, i uważnie począł się przyglądać umierającemu. Ależ to on sam!
Okropny krzyk wyrwał się z ust doktora, na zewnątrz odpowiedziało mu tylko wycie Hurzofa. Ten umarlak, to doktor Trifulgas, a nie szklarz Vort Kartif. To doktora dotknęła apopleksja, inaczej nagły wylew. Doktor Trifulgas czuje się zgubiony. Opanowuje go bezwład i odczuwa brak tchu, ale przecież nie stracił poczucia osobowości. Jeszcze nie wszystko stracone. Co robić? Upuścić krew, która się burzy? Ludzi dotkniętych apopleksją ratuje się puszczaniem krwi. Chwyta strzykawkę, wyciąga lancet i nacina żyłę przy zgięciu łokcia, ale krew, mimo nakłucia, nie ukazuje się. Zaciska pięść i próbuje raz jeszcze. Bez efektu. Próbuje rozgrzać stopy gorącymi kamieniami, ale nogi już lodowacieją. Jego sobowtór buntuje się, bije ze sobą, aż wreszcie oddaje ostatnie tchnienie.
W ten oto sposób doktor Trifulgas umiera we własnych i na własnych rękach.
Frritt!… Flacc!…
Rano, w domu Sześć-Czwartych znaleziono tylko jednego trupa, doktora Trifulgasa. Pochowano go z pompą na cmentarzu w Luktrop, tam dokąd tylu posłał on według własnej formuły. Co zaś tyczy się psa, biega po wybrzeżu i wyje na pieskie życie.
Nie usiłujmy szukać tego miasta na mapach. Najlepsi spece od geografii nie potrafili dotąd uzgodnić między sobą szczegółów co do szerokości i długości geograficznej tej dziwnej krainy.
KONIEC