Robert Muster
W samym środku zła
Data wydania: 1992
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dan poznał Jima jesienią. Przyszedł kupić I.evingstona. Wszystkie cztery tomy. Był to fantastyczny zbieg okoliczności. Dwie godziny wcześniej jakiś starszy gość przyniósł mu te tomy i zażądał za nie tak śmiesznie niskiej ceny, że Dan bez wahania dokonał zakupu proponując cenę dużo wyższą. Uczciwość nie pozwoliła mu wykorzystać tego człowieka, w którego oczach dostrzegł rezygnacje i smutek. Gość wszedł do sklepu i wyszedł potem jak manekin. Powiedział niewiele.
Cztery tomy leżały jeszcze na ladzie, gdy do sklepu wszedł Jim. Dostrzegł Levingstona. Podszedł do lady i wziął jeden z nich do ręki. Szybko przekartkował. Chciał wziąć do ręki drugi tom. ale się rozmyślił. Sięgnął do kieszeni i wyjął książeczkę czekową.
- Jaka jest cena tych tomów? - spytał drżącym z podniecenia głosem.
- Jeszcze nie wiem ... - Dan zawahał się. - Może trzy tysiące? Ręka nawet mu nie drgnęła, kiedy pisał. Dan patrzył uważnie na szybko pojawiające się cyferki. Jego firma prosperowała w ostatnich czasach nie najlepiej. Władza nad czekowymi cyframi była dla niego magiczna. Gdyby i on mógł wypisywać te, mogło się wydawać, dowolne sumy. Ileż problemów może rozwiązać dajmy na to jedno małe, niepozorne zero dopisane na końcu. Cyfry kryty tajemnicę bogactwa, które dla Dana było nieosiągalne.
Jim wypisał czek i oderwał go od bloczku. Jego dłoń zawisła w powietrzu.
- Wolałbym... nie wiem... Bardzo przepraszam, ale wolałbym gotówkę! - zaryzykował Dan i Jim momentalnie cofnął dłoń.
- Nie mam przy sobie tyle forsy - mruknął, łakomie spoglądając na książki.
- Gdyby pan zechciał podać mi swój adres, gotów jestem dostarczyć panu te tomy do domu - zaproponował księgarz i Jim zgodził się, aczkolwiek niechętnie.
- W domu będę dzisiaj po godzinie dwudziestej drugiej. Może pan przyjść o tej porze? - zapytał i podał Danowi wizytówkę.
- Ależ tak - mruknął Dan i zamknął za nim drzwi. Przez okno zobaczył jak Jim wsiadał do dużego, białego mercedesa.
Potem wrócił za ladę i dokładnie obejrzał cztery tomy oprawne w skórę. Kartki były w nie najlepszym stanie. Widać, że czytano je wiele razy. Wrócił do strony tytułowej pierwszego tomu. W dolnym prawym rogu zobaczył małe pismo: Własność J. A. Levingston. Poczuł gorąco uderzające mu do głowy. Końce palców zrobiły mu się nagle zimne i zaczęły drętwieć. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem napis i doszedł do wniosku, że śni. W jego sklepie był Levingston! Sam, osobiście przyszedł sprzedać mu swoją książkę! Przypomniał sobie mężczyznę. Jego twarz zatroskana i smutna pozwalała przypuszczać, że człowiek ów miał z pewnością nieliche kłopoty. Dlatego zapewne zdecydował się sprzedać rzecz tak dla niego cenną.
Dan długo wahał się, czy ma zanieść Levingstona Jimowi. Kim byt Jim? Na pewno nadzianym facetem, ale co jeszcze? Jaką rolę spełniały w jego życiu książki? Czy te cztery tomy kupował dla siebie, czy widział w nich interes handlowy na większą skalę? Przy dobrych układach mógł wziąć za nie dwa razy więcej, a może i trzy. Cóż z tego, skoro taka suma jest zaledwie drobiazgiem dla takiego faceta jak Jim. Antykwariuszowi nie spodobał się ten człowiek.
Wieczorem Dan zapakował dzieło, wziął do ręki kapelusz i wyszedł na skąpo oświetloną ulice. Dom, w którym mieszkał Jim stał w bogatej dzielnicy. Odnalazł go bardzo szybko. Był to stylizowany na barok duży, niebieski pałacyk. Nacisnął guzik i podał swoje nazwisko. Wnet zjawił się lokaj i otworzył bramę. Potem poprowadził go licznymi korytarzami do salonu. Jim już czekał. Wycierał nerwowo dłonie o szerokie jasne spodnie. Poza tym wciąż chodził.
- Ach, to pan - wykrzyknął grubo po fakcie, bo antykwariusz od dłuższej chwili znajdował się w salonie. Stali teraz naprzeciw siebie.
- Proszę mi to dać - rozkazał raczej niż poprosił i Dan położył pakunek na stole.
Jim gorączkowo rozpakowywał książki.
- Czy ten egzemplarz jest czysty? - pytanie było w tak fałszywym tonie, że Dan musiał odkaszlnąć. Sam przecież walczył, by nagle nie zerwać się, nie porwać drogocennego dzieła i nie uciec. Opanował się. bo pomimo tak dziwnego zachowania Jima czuło się, że ten człowiek nie może się obejść bez dzieła Levingstona.
Dan obserwował, jak Jim oglądał książki, tym razem powoli i dokładnie. Małego napisu na stronie tytułowej zdawał się nie dostrzegać. Antykwariusz przestępował niecierpliwie z nogi na nogę do chwili, gdy Jim podniósł głowę i spojrzał na niego tak, jakby się dopiero ocknął.
- Ach, pieniądze. Już je panu daje - rzekł i sięgnął po portfel. -Proszę bardzo, trzy tysiące.
Sprzedawca milczał.
- Tak wstępnie uzgodniliśmy. Czy coś nie jest w porządku?
Co miał powiedzieć? Nic mądrego nie przychodziło mu do głowy.
- Mam nadzieje, że książka trafiła w dobre ręce - rzekł w końcu.
- O tak - Jim ożywił się wyraźnie. - Zapewniam pana, że Traktat o wojnie nie mógł lepiej trafić w tym mieście. Ciekawe, kto miał go przede mną? - ostatnie słowa wypadły wyjątkowo cicho i uroczyście.
Antykwariusz przyjrzał mu się uważnie. Tamten drżał z podniecenia. Wyraźnie czekał na potwierdzenie tego, co odczytał w dolnym prawym rogu.
- Autor.
- Nie ... Niemożliwe ... Sam autor? Levingston! To jest...
- Był u mnie.
- Czy mógłby pan opisać, jak wyglądał ten genialny człowiek?
- Był nieszczęśliwy.
- Skąd pan wie?
- To było widać.
- Taak - Jim zamyślił się. Bezwiednie głaskał okładkę. - Pan zna te książkę?
- O tak - Dan potaknął. Nie odchodził, bo czuł wyraźnie, że Jim coś od niego jeszcze chce.
Jim w tej chwili starał się sprecyzować pewne pytanie tak, aby antykwariusz odpowiedział na nie i nic nie podejrzewał. Dotyczyło Levingstona. Czuł, że ten autor, tak znakomity, właściwie już się skończył. Żył w samotności, przeżarty żalem i goryczą. Jego Traktat o wojnie krążył pośród nielicznych czytelników, ale było go coraz mniej. Zdobycie więc tak cennego egzemplarza było niemałym szczęściem. Jim zdawał sobie z tego sprawę. I jak to zwykle bywa, autor tak rzadkiej pozycji wzbudzał niezwykłą ciekawość. Tajemnica jego nieobecności pobudzała wyobraźnie i skłaniała do snucia fantastycznych domysłów. To one powodowały, że obraz w nowym zwierciadle stawał się obiektem poszukiwań i Jim w tej właśnie chwili postanowił wyśledzić Levingstona, a jeśli to mu się nie uda, to zdobyć jak najwięcej informacji na jego temat. Potem w odpowiednim momencie przekaże to opinii publicznej. Czyż to nie wspaniałe zamierzenie - wskrzesić autora? Idea odkrycia dzieła na nowo, zapoznanie ludzkości z Traktatem o wojnie. On tego dokona, Jim. Antykwariusz będzie mu niezwykle pomocny w tym zamierzeniu, bo on widział Levingstona. Zna jego twarz. Ten człowiek żyje wiec obok niego. Musi tylko uchwycić koniec cienkiej nitki i delikatnie, by jej nie zerwać, pójść tam, gdzie zaprowadzi. Uśmiechnął się do stojącego w wyczekującej pozie sprzedawcy.
- Jestem panu ogromnie wdzięczny za te książkę panie...
- Dan - księgarz lekko skłonił się i uścisnęli sobie dłonie.
- Tak wiec panie Dan, byłbym niezmiernie rad, gdyby odwiedził mnie pan w przyszłym tygodniu. Powiedzmy w sobotę... o piątej?
Dan był zaskoczony.
- Ależ oczywiście - powiedział to chyba jednak za cicho.
- Świetnie - ucieszył się Jim. - Będzie paru moich przyjaciół. Z radością przedstawię im pana. A wiec do zobaczenia - uścisnął mu dłoń widząc, że antykwariusz zbiera się do wyjścia.
Lokaj odprowadził go tą samą drogą. Teraz miał trochę więcej czasu, żeby obejrzeć dom Jima. W tak bogatych posiadłościach bywał bardzo rzadko. Jego książki kupowali na ogół ludzie średnio zamożni. Bogaci przychodzili do jego sklepu wyłącznie wtedy, gdy miał do zaoferowania stare druki lub w ostateczności tytuły uznawane przez bibliofilów za szczególnie warte uwagi. A on miał ich zbyt mało. Firma prosperowała źle. Dan coraz mniej czasu poświęcał giełdom i wizytom u innych księgarzy.
Przypomniał sobie o Levingstonie. Dlaczego ten sławny w pewnych kręgach autor zdecydował się sprzedać swoją książkę właśnie jemu? Czyżby to był przypadek? I dlaczego Jim zjawił się zaraz potem? Drugi przypadek? Danowi nasunęły się dziwne przypuszczenia. Jim wszedł do sklepu i od razu skierował się w stronę leżących na ladzie książek. Sprawiało to wrażenie, że wie o nich od samego początku. Wszystko mogło być zaplanowane, ale jaką rolę odgrywał w tym on i jego księgarnia? Czy nie można było przeprowadzić tej transakcji bezpośrednio miedzy Jimem i Levingstonem? O co tu do cholery chodzi?! Dan głowił się nad tym problemem, ale nie przychodziło mu na myśl żadne rozsądne wytłumaczenie.
Następnego dnia otworzył księgarnie około południa. Tak jak zawsze siedział przy oknie za witryną i czytał. Na ulicy wiatr zamiatał złote liście, przejechała taksówka i z szybkim tupotem przemknęło kilku przechodniów. Co pewien czas podnosił głowę znad książki, bo wydawało mu się, że ktoś wchodzi do sklepu. Nie było jednak nikogo. Dzień zapowiadał się tak jak wszystkie inne. Czas przelewał się Danowi jałowym strumieniem. Wiedział, że oczekiwanie jest zwykłym marnowaniem dnia, ale nie stać go było na zatrudnienie sprzedawcy. Sam musiał usługiwać nielicznym klientom. Powoli zmierzał ku stabilizacji na niskim poziomie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zaczął się dla niego okres przystosowania do niskiej stopy życiowej i nic nie wskazywało na to, że jego sytuacja może zmienić się na lepsze. To, że od czasu do czasu udawało mu się sprzedać poszukiwaną książkę za większą sumę, było jak bicie na alarm. Dan posmutniał, uświadamiając sobie swoją rzeczywistą sytuację. I właśnie w takiej chwili dostrzegł Levingstona. Jego profil zaledwie mignął mu w oknie wystawowym, ale Dan rozpoznałby tego człowieka w każdej sytuacji.
Rozłożona książka spadła na podłogę. Księgarz poczuł mrowienie w plecach. Może to był przypadek, może już nigdy więcej nie spotka tego człowieka. Korciło go, żeby pójść za nim. Zobaczyć, gdzie on mieszka. Ale sklep! Nie dość, że bardzo rzadko ktoś tu zaglądał, to teraz on wyjdzie, a tu trafi się dobry klient. Ale czy Levingston miał odejść? Miał go tak zostawić? Nie. Musi iść za nim. Musi go śledzić.
Postara się zdobyć nieco informacji, które pozwolą mu wyjaśnić kilka spraw.
Szybko narzucił płaszcz, a potem wywiesił kartkę: Zamknięte z powodu choroby. Wyszedł ze sklepu. Zobaczył plecy Levingstona, który znikał właśnie za zakrętem. Ruszył pośpiesznie przez ruchliwą o tej porze ulice. Świat pędził za swoimi potrzebami, dozorcy uwijali się wśród wciąż opadających liści. Nikt nie zwracał uwagi na Dana, który śledził starszego mężczyznę i, utrzymując stałą odległość, doszedł za nim aż do przystanku autobusowego. Dan odczekał, aż tamten wsiądzie i usadowi się w fotelu. Wskoczył w ostatnim momencie i siadł tak, żeby w lusterku wstecznym widzieć tylną cześć pojazdu.
Levingston czytał gazetę. Dokąd jechał? Czyżby mieszkał w innym mieście? Dan nie mógł spokojnie usiedzieć. Ta podróż była dla niego katorgą. Levingston przestudiował cały dziennik i teraz nasunął kapelusz na oczy. Drzemał. Minęli dwie większe miejscowości. Wyjechali na autostradę.
- Dokąd pan jedzie? - Poderwał się raptownie z miejsca. Przed nim stał konduktor.
- Dokąd mam sprzedać bilet?
Skąd on miał wiedzieć dokąd? Zaczął gorączkowo szukać pieniędzy. Grał na zwłokę w nadziei, że zaraz znajdzie jakieś dobre rozwiązanie.
- A dokąd jedzie ten autobus?
Konduktor spojrzał na niego zdziwiony. Pasażerowie bywają jednak bardzo roztargnieni.
- Do K. - odrzekł.
- W takim razie poproszę jeden bilet do K.
Konduktor przyjął pieniądze i poszedł dalej. Dan natomiast uświadomił sobie, że zaczął grę nie zdając sobie sprawy z tego, jakie niespodzianki mogą czekać nań po drodze. Dostrzegł w lusterku, że Levingston też kupił bilet i teraz patrzył w okno.
Za oknem pojawiła się tablica informacyjna. Do K. było jeszcze około sześćdziesiąt kilometrów. Nagle Levingston otarł się o niego przechodząc do wyjścia. Danowi serce zabiło mocniej. Autobus zatrzymał się w szczerym polu. Tamten wysiadł. Dan był zaskoczony takim obrotem sprawy. Nie mógł wysiąść razem z Levingstonem. Bezsilnie spoglądał jak autobus rusza z miejsca. Tymczasem pisarz odszedł już spory kawałek drogi. Jego postać wyraźnie rysowała się na tle jasnego nieba. Dan zdecydował się nagle.
- Proszę zatrzymać! Bardzo proszę! Musze tutaj wysiąść! - krzyknął w stronę kierowcy.
- Ech, ci pasażerowie - konduktor znowu pokręcił głową.
Dan wyskoczył z samochodu nie zwracając uwagi na konduktora. W chwile potem szedł wąską ścieżką za znikającym za horyzontem Levingstonem. Świeciło ostre słońce i wiał chłodny jesienny wiatr. Z daleka dolatywał zapach dymu. Dan szedł szybkim krokiem. Levingston zniknął, ale antykwariusz szedł bez obawy. Jego postać musi ukazać się znowu, gdy dojdzie do szczytu wzniesienia. Ale za wzniesieniem pojawił się las. Dan wpadł w popłoch. Mógł go teraz łatwo zgubić. Zaczął iść szybciej, a potem biec. Zanurzył się w drzewa. Całe szczęście, że w lesie była tylko jedna droga. Szedł jeszcze pięć, może dziesięć minut, gdy z prawej strony pojawił się wysoki parkan. Tak doszedł do bramy. Na zielonej tablicy przeczytał: B. J. - Klinika Psychiatryczna. I nic więcej. Szpital położony był wśród sosnowych drzew. Przez szparę w parkanie dostrzegł pielęgniarki uwijające się dookoła tkwiących nieruchomo pacjentów. W ostatnim momencie ujrzał znajomą sylwetkę znikającą w drzwiach budynku.
Czyżby Levingston był chory? A może miał tutaj kogoś, do kogo przyjechał w odwiedziny. Dan nie wiedział, co o tym sądzić. Zdecydował się na czekanie. Usiadł na murawie w ocienionym miejscu. Nad nim śpiewały ptaki. Ta sytuacja rozleniwiła go. Nawet nie obejrzał się, jak minęły trzy godziny. Levingston pojawił się w bramie. Nie śpiesząc się poszedł w stronę szosy. Tym razem nie udało się Danowi wsiąść do tego samego autobusu. Zabrał się dużą ciężarówką i po dwóch godzinach był u siebie.
Sklep przywitał go spokojem i ciszą. Zagłębił się w fotelu i usnął. Przyśnił mu się pisarz w hełmie i z karabinem maszynowym. Dookoła wybuchały pociski. Levingston mierzył do niego. Gdy naciskał spust, Dan czuł ból rozszarpujący mu piersi. Obudził się z ciężarem w środku. Było mu duszno. Powietrze łapał jak ryba wyrzucana na ląd. Dlaczego tak się tym wszystkim przejął? Cóż go obchodzi Levingston, choćby był nie wiadomo kim! Cóż go obchodzi Jim! Dlaczego pojechał za tym człowiekiem aż do K.? Czuł do siebie niechęć i niesmak. Wszystko to, co zrobił dzisiaj wydało mu się bezcelowe. I w takim stanie poszedł na górę. Położył się do łóżka. Znowu zapadł w sen. Tym razem spał długo i głęboko. I nic mu się nie śniło.
Dzwonek telefonu wkręcał się w uszy jak wiertło. Dan miał potwornie ciężką głowę, bo spał przy zamkniętym oknie. Ledwie zdołał wyszeptać do słuchawki: słucham. Z tamtej strony odezwał się niski, męski głos.
- Dlaczego pan mnie śledzi?
Dan był tak zaskoczony, że nie mógł nic powiedzieć. Tamten mówił dalej.
- Od chwili, kiedy sprzedałem panu książkę, czuje pana za swoimi plecami niemal w każdej chwili.
- Ależ to nie jest prawda. Ja pana nie śledzę ... Jest pan w błędzie.
- Jak wiec można wytłumaczyć naszą wspólną jazdę autobusem? Widziałem, jak pan czekał na mnie przed szpitalem. Nie powie pan, że znalazł się tam w innym celu?
- Tak, to prawda - powiedział cicho Dan. - Rzeczywiście śledziłem pana. Ale tylko wczoraj, tylko jeden raz.
- Tylko raz... Mówi pan, że tylko raz... - tamten zawahał się - Dlaczego?
- To przez te książkę - Dan zdecydował się wszystko wyjaśnić. - Gdyby pan zechciał spotkać się ze mną, wszystko wytłumaczę.
- Ale ja już od dawna z nikim się nie spotykam - głos tamtego wyraźnie udawał stanowczość.
- A ja bardzo pana proszę. Tylko to jedno spotkanie - Dan zdziwił się, że tak bardzo zależy mu na tym człowieku.
Po drugiej stronie słuchawki zapadło milczenie. Przeciągało się w nieskończoność.
- Dobrze - zdecydował Levingston. - Powiedzmy jutro o siódmej.
- Rano... tak wcześnie?
- Przykro mi, ale tylko o takiej porze mogę dysponować dla pana wolnym czasem.
- Będę punktualnie, ale gdzie?
- U mnie w domu. Aleja Słoneczna 56. Do zobaczenia - rozmowa urwała się i usłyszał trzask rzuconej słuchawki.
Dan wolno odłożył swoją słuchawkę na widełki. Levingston zgodził się rozmawiać z nim. To dobrze, czy źle? Dan poczuł nowy dreszcz emocji. Pisarz urósł nagle w oczach Dana, wrócił dawny mit gwiazdy literatury światowej, obrońcy praw człowieka. I to właśnie on przyjmie go jutro we własnym domu. Czy zawiadomić o tym Jima? Czy też zostawić te rewelację tylko dla siebie?
Antykwariusz zszedł na dół. Otworzył drzwi. Na ulicy ktoś czekał. Mężczyzna wszedł i ukłonił się niedbale, z lekkim, lekceważącym uśmiechem. Miał na sobie szary płaszcz i taki sam kapelusz. Dan przyjrzał mu się i pomyślał, że w czasie wojny byłby z pewnością agentem gestapo. W tym momencie zaczął padać deszcz. Krople zabębniły głucho w okno wystawowe, za którym Dan układał swoje najciekawsze pozycje. Mężczyzna przez chwilę przyglądał się jego pracy, a następnie podszedł i wyjął z kieszeni zdjęcie.
- Czy zna pan tego mężczyznę? - zapytał sucho i niezbyt uprzejmie.
Dan przyjrzał się osobie na fotografii. Był to Levingston. Spojrzał zaskoczony na nieznajomego.
- Po co to panu? - zapytał równie nieuprzejmym tonem. Tamten poruszył się niespokojnie. Dłonią przejechał po grzbietach książek ustawionych na najbliższej półce.
- Pan go zna - stwierdził raczej niż zapytał.
- Nie bardzo - mruknął Dan spoglądając zza okularów. - Nie znam pana, nie wiem do czego panu te informacje. Nie powiem panu zatem nic więcej.
- To drobna przysługa - rzekł zimno tamten i dłonie schował do kieszeni.
Wygląda na detektywa, pomyślał Dan. Założę się, że ma broń.
- No jak? Dowiem się od pana czegoś na jego temat - nieznajomy poruszył rękoma w kieszeniach.
- Już panu mówiłem... - zaczął Dan i nie skończył. Tamten nagle zniknął. Po pewnej chwili dostrzegł go po przeciwnej stronie ulicy. Widział, jak postawił kołnierz i wsiadł do nadjeżdżającej taksówki.
Księgarz siedział potem z założonymi rękami ze dwie godziny i przyglądał się przechodniom spoza książek ustawionych na wystawie. Wciąż myślał o Levingstonie. Wizyta nieznajomego w sklepie wprawiła go w przygnębiający nastrój. Kim mógł być ten człowiek? Z pewnością nie był wielbicielem talentu pisarza. Raczej dla kogoś pracował. Dan nie mógł zdradzić swej znajomości z Levingstonem. Instynktownie czuł, że ta sprawa nie jest zbyt czysta. A jeśli facet robił to na zlecenie, to kim był zleceniodawca? Komu mogło zależeć na bliższym poznaniu pisarza?
Dzień był deszczowy. Padało bez przerwy aż do kolacji. Dan miał dwóch klientów. Obaj byli zinteresowani Traktatem o wojnie. Wydawali się bardzo zawiedzeni, że był to tylko jeden egzemplarz. Dzień był wypełniony gorączkowym wyczekiwaniem na wizytę kolejnych podejrzanych osób. O godzinie dziesiątej odebrał jeszcze telefon. Ktoś wypytywał o Levingstona, a gdy Dan poprosił o przedstawienie się, trzasnęła słuchawka.
Po deszczu ulica była odświeżona. Wieczorny spacer pomógł mu myśleć. Odzyskał także spokój. Bez paniki zachowywał się, gdy zauważył, że ktoś go śledzi. Przeszedł szybkim krokiem obok kina, minął budynek spółki zajmującej się handlem drewnem, a następnie składy opału. W ten sposób szybko wyszedł na główną ulicę, na malowniczy deptak, na którym było jeszcze wielu ludzi. Kluczył wśród przechodniów, ale tamten trzymał się w należytej odległości i wcale nie zamierzał go zgubić. Szedł, gdy i on szedł, gdy Dan zatrzymywał się, tamten również zastygał w miejscu. A kiedy Dan wracał, tamten cofał się nie pozwalając podejść mu do siebie na bliższą odległość.
- On jest tam! - zawołał w pewnym momencie Dan do ludzi. Odwracali się zdziwieni. Szpicel stanął zaskoczony, zawahał się, ale widząc coraz większe zainteresowanie swoją osobą, bo Dan wołał coraz głośniej, odwrócił się i zaczął uciekać. Zniknął w końcu, a antykwariusz poprawił płaszcz, nacisnął głębiej kapelusz i uśmiechając się wrócił do domu.
Kim był ten człowiek? Następny prowokujący do dociekań. Dan postanowił wszystko notować. Na swoje zapiski przeznaczył gruby brulion. Od tej chwili postanowił codziennie przed zaśnięciem zapisywać wydarzenia minionych dni, które uznał za godne uwagi. Podzielił zeszyt na dwie części. W jednej miały być zapisywane wydarzenia, w drugiej charakterystyka podejrzanych lub budzących pewne wątpliwości osób.
Traktat o wojnie stał się głównym powodem utraty przez Dana spokoju. Coraz więcej osób obracało się wokół tej książki i jej autora. Dan szedł w swoich rozważaniach po omacku. Czuł, że ci wszyscy ludzie wciągają go w sprawy, których bał się podświadomie, a które działały tak, jak płomień świecy działa na ćmę. Pocieszał się, że zbytnio wszystko przejaskrawia, tłumaczył, że gdy będzie wyspany, będzie miał zupełnie inny sąd. Z takim przekonaniem przywitał dzień następny.
Obudził się bardzo wcześnie i prawdę mówiąc nie czuł się wyspany, ale też nie chciał spać dalej. U Levingstona był dwie minuty przed czasem. Pisarz mieszkał w domu z dużym ogrodem. Punktualnie o siódmej wszedł przez bramę i nie zaczepiany przez nikogo dotarł do drzwi. Otworzył mu sam Levingston. Był w dobrym humorze. Przywitał Dana uprzejmie i zaprosił go na śniadanie. Przy stole siedzieli w milczeniu. Po skończonym posiłku pierwszy odezwał się Dan.
- Na początku musze panu coś wyjaśnić.
Levingston skinął głową.
- Jak pan wie, prowadzę mary antykwariat. Parę dni temu sprzedałem pewnemu klientowi pańską książkę Traktat o wojnie.
Przypomina pan sobie, że to pan przyniósł mi ją do sklepu nieco wcześniej.
- Bardzo dobrze sobie przypominam - odparł Levingston nie ruszając się z miejsca.
- No wiec właśnie od chwili, gdy sprzedałem te książkę, zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy. Śledzą mnie nieustannie jacyś nieznani ludzie. Każdy mój krok jest...
- Rozumiem pana - przerwał Levingston - ale co to może mnie obchodzić? Nie sądzę, by książka spowodowała te sytuację.
- A ja się obawiam, nawet bardzo, że właśnie wszystko to jest mocno związane ze sprzedażą Traktatu. Chciałbym pana ostrzec!
- Przed czym? - Levingston roześmiał się nieco sztucznie. Patrzył na Dana z ironicznym skrzywieniem kącików warg i bębnił o blat stołu. Chyba trochę się denerwował.
- Te osoby będą śledziły także pana. Jedna z nich wypytywała mnie sądząc, że znam szczegóły dotyczące pańskiego życia.
- Spodziewam się, że jest to czysto literackie i biograficzne zainteresowanie moją osobą.
- Może tak być, ale może też kryć się za tym coś zupełnie odmiennego.
- Pan mnie zdumiewa.
- Nie wiem, co kryje się za tym nieustającym śledztwem, ale mam wrażenie, że tylko pośrednio chodzi im o pańską osobę.
- Bzdura.
- Proszę się nie gniewać za moje przypuszczenia. Darzę pana jako czytelnik i księgarz dużą sympatią, jednak sposób w jaki pan prowadzi ze mną te rozmowę, jest dla mnie krzywdzący.
- Przepraszam, ale tyle jest niedorzeczności w pańskich słowach, że trudno mi zachować powagę. Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jak długo czekałem w samotności na reakcje ludzi po wydaniu Traktatu? Miałem momenty załamania. Leczę się do dzisiaj u psychiatry. Sądziłem bowiem, że okres mojej książki jest już zamknięty. A teraz pan opowiada mi te niesłychane historie o śledztwie, o sprzedaży książki i doprawdy trudno mi w nie uwierzyć. Przepraszam jeszcze raz, że pana uraziłem. Nie sądzi pan chyba, że po tylu latach przegranej, nagle odzyskam wiarę?
Teraz z kolei zdziwił się Dan. Chodziło mu o coś zupełnie innego. Chciał tylko ostrzec tego człowieka przed instynktownie przeczuwanym niebezpieczeństwem. Nie sądził, że jego spostrzeżenia wprowadzą zamęt w życie pisarza. To niesłychane. Sam w to nie chciał wierzyć. Czyżby ten człowiek żył w tak wielkim osamotnieniu i pogodzeniu się z losem? Czy Dan jest pierwszym od wielu lat, który poruszył sprawę Traktatu?
Z zachowania Levingstona wnioskował, że solidnie namieszał w jego życiu. Tamten już zaczął mu wierzyć. Jeszcze usiłował grać pozorami, ale tak naprawdę wracał z nadzieją do swojej książki. Znowu zaczynał nieśmiało liczyć na popularność, a może i sławę. Wszystko budziło się w nim do nowego życia. Traktat ponownie stał się jego książką i liczył na nią tak samo, jak tuż po jej ukończeniu. Inne sprawy nie interesowały go wcale. Nie przejmował się ostrzeżeniem. Dana to zabolało. Pisarz zaczynał żyć jak kwiat, nowy i rzadkiej piękności. Czuł, że dzieją się rzeczy, które pozwolą mu wyzwolić się z niemocy i z nowymi siłami ruszyć do walki.
- Niech pan jednak uważa - rzekł do pisarza. - Tu naprawdę nie idzie tylko o pana książkę.
- Czy pan wie, czym są kampanie reklamowe?
- Oczywiście. Z pewnością będą reklamować pańską książkę, ale czy oprócz tego nie zechcą zainteresować się pańską osobą bliżej, znacznie bliżej niż wymagają tego interesy reklamy? Nie jestem tego taki pewien.
- Co u diabła chce pan powiedzieć?! - Levingston w końcu zdenerwował się.
- Grozi panu niebezpieczeństwo.
- To śmieszne - rzekł tamten i zakrył dłońmi twarz.
- A jednak boi się pan trochę - stwierdził z ulgą Dan. - To dobrze. To znaczy, że pan mi wierzy.
- Cholera, ufam panu. Nie mam innego wyjścia.
- Dobrze. Musimy coś przedsięwziąć, żeby nie udało się im pana zaskoczyć.
Levingston nadal chował się za zasłoną palców jak małe dziecko. Milczenie przedłużało się i obaj myśleli usilnie nad rozsądnym rozwiązaniem. O ile takie w ogóle istniało.
- Najrozsądniej byłoby wyjechać - rzekł pisarz.
- Myślę, że to byłoby słuszne - Dan potaknął. - Zaszyje się pan w jakimś cichym ustroniu na parę lat...
- Lat? - Levingston uniósł brwi do góry. - Na taką przerwy nie mogę sobie pozwolić. Wszak istnieje szansa, że fortuna zacznie mi sprzyjać. Mogę starać się unikać wszelkich niebezpiecznych dla mnie kontaktów, ale nie chcę być pokonany po raz drugi. Tej szansy nie mam zamiaru stracić. Nie!
- W takim razie niech pan wyjedzie przynajmniej na kilka miesięcy, a potem wróci.
- Tak będzie najlepiej. Będę pojawiał się na krótko. Co pewien czas należałoby podsycać kampanię reklamową, żeby prasa o mnie nie zapomniała.
- Musi pan unikać wszelkich kontaktów z podejrzanymi osobami.
- Tak. Wywiadów będę udzielał tylko akredytowanym dziennikarzom i to tylko tym, których sam sobie wybiorę. Kontaktować się będę tylko przez pana. Czy pan mi pomoże?
- Po to tu przyszedłem - rzekł Dan i nagle poczuł strach. Miesza się do tej sprawy, wiec automatycznie będzie na celowniku również on. Musi jednak pomóc pisarzowi. Widział w tym wielką sprawę. Levingston siedział przed nim przestraszony, bezradny i zdany wyłącznie na niego. Ten znakomity twórca ze swoim wielkim dziełem czekał na jego decyzje. Składał swój los w jego ręce.
- Kiedy zatem pan wyjeżdża?
- Nie wiem... Może jutro? Tak, jutro - rzekł, kręcąc się niespokojnie - zostawię panu adres do korespondencji.
Przez chwile obaj milczeli, a po chwili pisarz rzekł:
- To będzie jednak ucieczka!
Dan wyszedł od Levingstona i od razu zauważył, że jest śledzony. Był to len sam człowiek, który śledził go wczoraj. Nie zwracając na niego specjalnej uwagi wrócił do domu. Otworzył sklep. W chwile potem miał gościa. Był to chłopiec lat około dziesięciu. Kupił książkę o Indianach. Gdy wyszedł, Dan udał się na górę i ostrożnie zza firanki wyjrzał na ulice. Tamten stał koło kiosku. Czytał gazetę. Dan zszedł na dół. W kilka godzin potem odwiedził go tajniak.
- Dzień dobry - rzekł uprzejmie i zdjął kapelusz. - Proszę o krótką rozmowę - dodał szybko widząc, że Dan zamierza go wyprosić.
- Wiem, o co mnie pan zapyta - powiedział zimno antykwariusz.
- Miałem nadzieje, że zmienił pan zdanie - szpicel uśmiechał się.
- Nie, nie zmieniłem zdania. A poza tym nie wiem o Levingstonie więcej niż pan.
- Nie? Ale figlarz z pana - powiedział mężczyzna. - Przecież wrócił pan od niego.
- A wiec to pana człowiek, ten pod kioskiem?
- Już tam nie stoi. Zwolniłem go na obiad.
- Niech mi pan da spokój, panie ...
- Kowalski - rzekł tamten - Joe Kowalski. Proszę mi powiedzieć coś o Levingstonie. No, raz kozie śmierć i dam panu spokój.
- O, przewidział pan dalsze wizyty. A ja zawiadomię policje.
- Nie byłbym na pana miejscu tak nierozsądny - rzekł Kowalski i momentalnie spoważniał.
- Niech mnie pan nie straszy. Nic pan się ode mnie nie dowie, może pan stąd wyjść. Umie pan to robić błyskawicznie.
Kowalski obrócił się na pięcie, ale przy drzwiach spojrzał na niego złym wzrokiem.
- Myślę, że się jeszcze spotkamy.
- Niech pan uważa - rzekł Dan - To się może źle skończyć! W tym momencie Kowalski uśmiechnął się tak, że Danowi dreszcz przeszył całe ciało.
- Tak - rzekł chrapliwie - to się może źle skończyć.
Księgarz jeszcze długo nie mógł dojść do siebie. Ręce mu latały i nie mógł się skupić. Strach, wszędzie był tylko strach. W co on się wplątał? Po co mu to? Ale zaraz przypomniał sobie Levingstona. Jeśli wiec w tym cholernym świecie jest coś, co się jeszcze ceni, a dla Dana są to książki, to niech i on coś dla nich zrobi. Trudno, zaczął i musi to skończyć. Chciał zadzwonić do pisarza, ale przypomniał sobie, że nie zna jego numeru. W książce telefonicznej z pewnością go nie było, bo pisarz odciął się od świata. Dan jednak dla wewnętrznego spokoju zajrzał do spisu. Numer był prawdopodobnie zastrzeżony.
Postanowił, że teraz musi zaczekać do piątku. Złoży wizytę Jimowi i może właśnie wtedy coś się wyjaśni. Wszedł na górę i znowu spojrzał na ulicę. Przy kiosku stał szpicel Kowalskiego. Teraz już nie miał wątpliwości, że to przez niego będą się starali dotrzeć do Levingstona. Dan obawiał się najgorszego. Pisarz musiał się dobrze pilnować.
Piątek nadchodził bardzo powoli. Dan zachowywał się chwilami jak małe dziecko. Czekał na określony termin tak niecierpliwie, że najchętniej poprzestawiałby wszystkie zegary. Gdy jednak nadszedł czas przyjęcia, starał się zachować, kosztem wielkiego wysiłku, spokój, by u Jima logicznie myśleć. Chciał również opanować strach, który błądził w nim i różnymi sposobami szukał ujścia. Dan bał się wszystkiego, a najbardziej bał się Jima. Kim jest Jim? To pytanie nie dawało mu spokoju. Jeśli okaże się człowiekiem ze świata przestępczego, Dan będzie musiał uciekać. Zamknie antykwariat i zaszyje się w jakiejś dziurze na rok może dwa. Tacy ludzie, którzy w niejednym świństwie maczali ręce nie cofną się przed najgorszym. Jeśli jednak Jim rzeczywiście zajmuje się problemem wojny? Co Dan ma uczynić wtedy? Czy zdradzić mu wszystko to, co jest związane z Levingstonem? Ależ nie! Przecież ten detektyw, a właściwie szpicel nie wyglądał na przyjemniaczka. Jeśli takich ludzi angażuje się do tej sprawy, nie może to być nic dobrego. Dan musi zachować maksimum ostrożności.
Tak sobie postanowił wchodząc do pałacyku, w którym mieszkał Jim. Z otwartych okien dobiegała muzyka. Kiedy znalazł się w salonie, zastał tam już sporo osób. Leżały one na dywanach lub w fotelach w nienormalnych pozach. Dan pomyślał, że przyjęcie cechuje nadzwyczajna swoboda. Ludzie ci, przeważnie miedzy dwudziestką a trzydziestką, sączyli alkohol z kolorowych butelek. Zapach wódki przenikał we włosy, wsiąkał w ubranie i lubieżnie drażnił podniebienie. Dan oblizał usta. Jim nagle stanął za jego plecami.
- Przepraszam - rzekł z niewinnym uśmieszkiem - widzę, że cię trochę przestraszyłem?
Dan nie odpowiedział na to nic i poszedł za Jimem do barku. Tam wypili dwie kolejki, po czym Jim wrzasnął na całe gardło i przedstawił Dana swoim gościom. Nikt nie zwrócił na nich większej uwagi. Antykwariusz odetchnął głęboko, bo brak zainteresowania przywrócił mu dobry humor. Minęło nerwowe napięcie i wolno popijał sobie z kieliszka.
- Domyślam się, że zastanawiałeś się nad tym, dlaczego zaprosiłem cię do siebie - rzekł Jim patrząc na dziewczynę, która ich mijała.
- Oczywiście. To było zastanawiające - odparł Dan.
- Wszystko to robiłem ze względu na Levingstona.
- Tego domyśliłem się od razu - Dan popatrzył na Jima uważnie. Ten zmienił się nieznacznie na twarzy, ale wciąż mówił z udawanym spokojem.
- Wiesz zatem, jak ważna jest dla mnie ta książka. Jest kamieniem węgielnym w moim wielkim zamierzeniu. Dzisiaj mogę ci je wyjawić.
Dan pilnie nadstawił ucha. Obok ponownie przeszły dwa kociaki ponętnie kręcąc tyłeczkami. Jim popijał przez chwilę w milczeniu. Tymczasem Dan też zadawał sobie pewne pytania: Cóż zamierzał ten człowiek? I czy ma mu wierzyć? Przecież patrzy tak podejrzliwie. Ale niech mówi. Ciekawe do jakiego stopnia, to co powie może okazać się prawdopodobne.
Jim w tym czasie zastanawiał się czy ma opowiedzieć księgarzowi wszystko. Opamiętał się w ostatnim momencie. Teraz zerwie zaledwie powłokę dotyczącą sprawy. Dokładniej o swoich zamierzeniach poinformuje Dana nieco później, gdy okaże się, że połknął haczyk.
- Wojna to przekleństwo ludzkości - parsknął w swój kieliszek.
- Dla niektórych narodów to wybawienie - rzekł Dan, a zobaczywszy, że Jim robi wielkie oczy, dodał: - To tylko cytat z dzieła pewnego tyrana.
- A więc zgadzasz się z tym, co powiedziałem?
- Co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości - Dan uśmiechnął się powściągliwie.
- Chcę dokonać wielkiej rzeczy - Jim wypił jednym tchem - chce stworzyć Muzeum Wojny!
Dan chciał coś powiedzieć, ale Jim powstrzymał go stanowczym gestem.
- Wiem co chcesz powiedzieć. Oczywiście, są już muzea armii, broni czy inne o podobnym profilu. Ale ja chce stworzyć największe i najlepsze Muzeum Wojny. Takie, jakiego jeszcze nie było. Ale nie w samym muzeum rzecz cała. Otóż, chcę prowadzić kampanie przeciw wojnie. Wszystko jedno jakiej. Może to być wojna, która już minęła, wojna która trwa lub wybuchnie w przyszłości. Będę lansował Traktat Levingstona, jako dzieło przewodnie dla mojej sprawy, a pisarz odegra w niej niepoślednią role.
Dan zrozumiał. W tej chwili już wiedział, że motorem całej sprawy jest oczywiście Jim. To on napuścił szpicla, by śledził go dzień i noc. Dan pomyślał, że Jim wie już o jego spotkaniu z pisarzem.
- Levingston jest geniuszem. Książka analizuje i dokładnie wyjaśnia pojecie wojny. Z tej książki jak z żadnej innej wynika cały bezsens wojny. Levingston prowadzi swój wywód ostrożnie, z niesamowitą prostotą i dochodzi do zaskakujących wniosków. Ten człowiek fascynuje mnie od dawna. Chce przygotować o nim obszerną prace, którą zamierzam w przyszłości wydać w ogromnym nakładzie. Niech objawi się światu, niech jeszcze raz przekaże swoje wspaniałe mądre dzieło milionom ludzi na całym świecie. Niech ratuje ich przed zgubą.
Jim mówił w uniesieniu. Zgniótł w dłoni kieliszek i teraz krew ze skaleczonej ręki kapała na jego nieskazitelnie białe spodnie. On tego nie zauważał i wymachując drugim ramieniem opisywał zdawałoby się własne dzieło pod tytułem Traktat o wojnie. W pewnym momencie nie mówił już: ja, lub Levingston, ale: my. My damy ludziom szansę, my ich ostrzeżemy.
Gdy się opanował, przerwał nagle, zawinął dłoń w chusteczkę, wziął butelkę i Dana pod ramie i skierował się chwiejnym nieco krokiem na dużą barokową kozetę. Dan usiadł w niewygodnej pozycji, bo Jim nie wypuszczał go z objęcia. Wiedział, że będzie teraz próbował jakoś zatuszować nieprzyjemną wpadkę. Myślał intensywnie marszcząc czoło i popijając wprost z butelki.
- Forsę mam. Mam jej dużo. Dla ciebie także wystarczy - dźgnął go w pierś twardym palcem. - Powinieneś mi tylko pomóc. Musisz mi sprzedać informacje o Levingstonie. On nie potrzebuje o tym wiedzieć. A wiec: jaki jest na co dzień, co je, jak sypia, czy ma kobiety, jaki ma charakter i jakie zainteresowania. Wszystko o tym człowieku, kapujesz? Wszystko!
Dan wyswobodził się z uścisku.
- Ale ja go dobrze nie znam - rzekł wycierając w spodnie spocone dłonie.
Jim roześmiał się głośno. Za głośno. Popatrzył na Dana jak na przekomarzające się dziecko. Był pewny swego. Szpicel Kowalski jeśli nie wszystko wywęszył, to reszty domyślił się i dokoloryzował. Danowi szumiało w głowie. Kto chce protestować przeciwko wojnie? Kto chce być tak ordynarnie szlachetny, czy to Jim, czy też... Czyżby niezbyt dobrze ocenił Levingstona? Nie! Levingston jest w porządku. Jim knuje coś na większą skale. Ale co? Wszystko zdawało się aż do przesady straszne i niebezpieczne. Ogarnęła go rozpacz, gdy zdał sobie sprawę, że powoli zagłębia się w bagno. Tymczasem Jim nie próżnował. Wlewał w siebie i w Dana alkohol i bezczelnie przeciągał go na swoją stronę. W głowie szumiało, całe ciało drżało i Dan myślał, że za chwile się rozklei. Zatęsknił do swoich książek, do cichej księgarni na rogu nieuczęszczanej uliczki.
Dwa kociaki przysiadły się nagle z obu stron i wzięły go w krzyżowy ogień pocałunków. Miedzy jednym, a drugim całusem usiłował coś Jimowi wytłumaczyć, ale ten nie miał czasu, bo był podobnie zajęty. Dan wyszarpnął się z gąszcza ramion i nóg i ponad gołymi pupami przełazi na drugą stronę. Gdy zszedł z kozety, poczłapał w stronę barku. Jakiś gość kołysał się w rytm muzyki szarpiącej każdy nerw. Dan zagadnął go o proszek od bólu głowy. Spojrzały na niego oczy z narkotycznym przebłyskiem i zaraz uciekły w głąb ciała. Dan poczuł się samotny i opuszczony. Schodami poszedł na górę. Omijał napoczęte butelki, przechodził nad rozciągniętymi na stopniach bezwładnymi ciałami mężczyzn i kobiet i ostatkiem sił drapał się dalej. Szukał wolnego pokoju, w którym mógłby przyjść do siebie.
Tymczasem Jim baraszkując z nagą dziewczyną, obmyślał kolejny sposób, by skruszyć antykwariusza. Wiedział, że jest już blisko celu. W momencie orgazmu przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. To było to! Jakże proste i jak genialne! Uczyni Dana wspólnikiem przy realizacji Muzeum Wojny. Przeleje na niego połowę wpływów. Niezbyt zamożny antykwariusz pójdzie na to. Bo nie będą to pieniądze za wiadomości. Będzie to gruba forsa, do której śmieje się każdy. Podniósł się z dziewczyny i nagi, z dyndającym nieprzyzwoicie członkiem, pobiegł na górę. Towarzyszyły mu lubieżne uśmiechy dziewcząt. Znalazł antykwariusza w narożnym pokoiku śpiącego w najlepsze na obszernej sofie, z głową zwisającą niemal do podłogi. Jim musiał zrezygnować z radości podzielenia się swoją nową decyzją. Zostawił to do chwili, gdy Dan będzie absolutnie trzeźwy. Może to i lepiej. Uzyska wtedy pewność powodzenia swojego przedsięwzięcia. Stawał się naprawdę twórcą muzeum i schodząc na dół, by się ubrać, widział w wyobraźni salę z ekspozycją narzędzi tortur. Dlaczego? Bo jego Muzeum Wojny miało wypełnić całe okrucieństwo człowieka. To będzie Muzeum Zła! Aż się zachłysnął oszołomiony swoim pomysłem. Włożył ubranie, wziął prysznic i zamknął się w bibliotece, by czytać swój Traktat 0 wojnie. Powoli cały burdel spowodowany pijatyką ucichł. Dom zapadł w niezdrowy sen. Kurewki, te które miały jeszcze siłę, by stać na własnych nogach, obrabiały leżących na podłodze i schodach. Przedmiotów należących do właściciela domu bały się dotykać. Wiedziały dobrze, że Jim by je pozabijał. Uciekały więc z zegarkami, portfelami i wartościowymi papierami gości szybko i w miarę możliwości dyskretnie.
Pierwszy obudził się Dan. Chciał iść do domu. Nie miał jednak pewności, czy Jim nie będzie miał mu tego za złe. Chwiał się jeszcze na nogach, gdy Jim wszedł do pokoju i zaproponował mu klina. Powoli mózg mu się rozjaśnił i ustąpiły nudności. Mógł wysłuchać Jima i o dziwo! - rozumiał wszystko to, co ten do niego mówił.
- Zostaniesz moim wspólnikiem - oznajmił bez żadnego wstępu Jim tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Rozumiesz więc, jak wielkie wpływy uzyskasz z przeprowadzonego interesu. Spodziewam się, że Muzeum Wojny przyniesie nam kolosalne dochody.
- O ile wiem - Dan był zaskoczony - muzea nigdy nie były zbyt rentowne. Wręcz przeciwnie, państwo musi stale do większości z nich dopłacać.
- Nie bądź głupi - Jim walnął łapą w stół. - Wiesz, że nie będzie to tylko muzeum. Zorganizujemy tam ośrodek reklamy, własne wydawnictwo, kino i co nam jeszcze wpadnie do głowy. Będziemy samowystarczalni. Nasz ośrodek poprowadzi kampanię reklamową dla Levingstona. Sprawimy, że ludzie będą rzucać się na nasze stoiska z Traktatem o wojnie.
Jim potrząsnął nim wyraźnie podekscytowany.
- No!!! Obudź się wreszcie z tych romantycznych snów i choć raz weź się za porządną robotę.
Dan czuł w głowie chaos. Nie wiedział, jak ma się bronić, co właściwie powinien teraz uczynić. A ten diabeł kusił i kusił. Czy ma mu sprzedać swoją duszę? Czy też w obronie ludzi rzucić się w te interesy? Chociaż, kto wie? Jak się postara, może uda mu się stworzyć razem z Jimem coś pożytecznego. Ale Jim... Jak ma mu zaufać, kiedy ten nawet teraz śmieje się fałszywie do jego ucha.
- Co mam robić? - spojrzał bezradnie na Jima z bliska. W jego oczach dojrzał triumfalne ogniki.
Jim położył Danowi rękę na ramieniu, przytulił jak brata i rzekł ze słodyczą:
- Idź, do domu i weź kąpiel. Potrzebujesz odpoczynku. Potem przemyśl wszystko jeszcze raz i zadzwoń do mnie. Do niczego cię nie namawiam. Możesz w każdej chwili się wycofać. Ale pamiętaj, to są dobre pieniądze i czysta sprawa. To tak, jakbyś już dziś był bohaterem.
Mógł mu się zaśmiać w nos. Ale nie potrafił. Był przy nim coraz mniejszy i czuł się szmatą. I co najgorsze, wiedział, że za dzień lub dwa zdradzi Levingstona.
- Głupio, cholernie głupio - rzekł do siebie idąc przez park. Chłodny deszcz chłostał go w twarz, a raczej maskę, zza której wstydził się wyjrzeć.
W domu rzeczywiście wziął kąpiel i zjadł jajecznicę na bekonie. Potem napił się piwa. Przez chwilę czuł jakieś podejrzane mdłości, ale organizm wytrzymał. Położył się spać. Nic jednak z tego nie wyszło. Wstał i włączył muzykę. W czasie, gdy utwór Haendla sączył się wolnym strumieniem z głośnika, on starał się zerwać maskę. Pod skórą był tylko ból. Nie namyślając się wykręcił numer Jima.
- Tak. Zgadzam się - rzekł do słuchawki, gdy tylko usłyszał jego oddech.
- To świet... - poleciało natychmiast, ale nie mógł już słuchać.
Rzucił słuchawkę i wyłączył telefon. Był zdumiony. Miało to nastąpić za dzień lub dwa, a stało się już teraz. I tak zgrabnie. Zaczął szukać ratunku. Przypomniał sobie o Helen. Po raz pierwszy od wielu dni. Ubrał się w czarny golf i szarą marynarkę. Ona lubiła, gdy ubierał się na ciemno. Co u niej słychać? Jakże dawno nie widzieli się oboje. Helen miała bardzo odpowiedzialną prace. Była starszym asystentem pewnego przemysłowca, który posiadał filie, swojej firmy w tym mieście.
Dan poznał Helen na koncercie muzyki dawnej. Siedziała w parku z rozwianymi włosami. Zasłuchana w muzykę. Nie czuła, że wiatr porwał jej kapelusz. A kapelusz był jej. Domyślił się od razu, bo był w tym samym kolorze co jej suknia. Podniósł go z trawnika. Gdy przebrzmiał ostatni takt, podszedł i przedstawił się podając nakrycie głowy. Od razu zdumiały go jej piękne, rozmarzone oczy. Oczy, które kochały wszystko co piękne.
- Przepraszam, że nie jestem godny uwagi - usprawiedliwił się.
- Dlaczego? - ładnie włożyła kapelusz, ale nie odchodziła. Patrzyła na niego z rozbawieniem.
- Bo tylko wtedy mógłbym zasłużyć na rozmowę z panią - rzekł odważnie.
Przestała się nim bawić. Jej źrenice rozszerzyły się serdecznie i oboje zrozumieli, że się nareszcie odnaleźli. Pokochali się bez żadnych komplikacji. Aż dziw, że Helen pokochała zasiedziałego w księgach Dana. On był taki blady i taki smutny, jak później wspominała te pierwsze ich chwile. Ona była kwitnąca i radosna. Pełna życia.
Teraz, gdy sobie to przypomniał, aż skulił się ze wstrętu. Ona pokochała go za jego szczerość i prawość. Mówiła jeszcze o tym, że był dobry. Nie... To jeszcze nie było tak ważne. Tylko ta szczerość... Spojrzał w lustro i wywalił język.
Bardzo potrzebował Helen. Gdy szedł znanymi i ulubionymi uliczkami do kamienicy, w której mieszkała, układał zdanie po zdaniu. Chciał jej wszystko opowiedzieć. Wyżalić się. Chciał, by go potem utuliła jak dziecko. Nie wstydził się swego pragnienia. Przy niej nie musiał. Ona była tak odległa od tych spraw. W miasteczku znała tylko kilka osób współpracujących z firmą. Jej światem był teraz Dan i jego księgarnia. Bardzo lubiła przychodzić do jego sklepu, odnajdywać zagubione, zapomniane księgi z wieloletnim kurzem. Któregoś dnia znalazła tani, ale bardzo stary romans, ot takie sobie powieścidło, które o dziwo, zainteresowało ją tak bardzo, że przeczytała je w jego łóżku w ciągu jednej nocy.
- Co się dzieje z twoim gustem czytelniczym? - zapytał ją rano. - Wszystko, co traktuje o miłości, jest ważne - odrzekła.
Kochał Helen za jej specyficzne podejście do życia, za jej kobiecą mądrość i za jej urodę. Była piękna; piękna Helena. Kiedy szła z nim, na ulicy mężczyźni oglądali się z podziwem. Właśnie dlatego, że miał Helen, bał się interesów Jima. Bał się teraz jeszcze bardziej, bo nie chciał jej stracić. Dlatego musiał jej wszystko opowiedzieć.
Gdy mu otwierała drzwi, była jeszcze w szlafroku. Wyglądała źle, blada, z zapuchniętymi powiekami przenosiła swoje ciało płynnie, ale zbyt ciężko.
- Dzisiaj nie - poprosiła natychmiast, gdy go zobaczyła - nie mam siły. Bardzo długo pracowałam. Mamy trudne dni w firmie.
Objął ją ramieniem i tak razem doszli do dużego fotela, w który oboje zapadli, schowali się dla siebie.
- Musze ci coś powiedzieć - zaczął z szaleńczą odwagą, nie zastanawiając się już, jak ma to powiedzieć. Chciał wyrzucić z siebie wszystko, zanim pojawią się nowe obawy, wahania... Mówił wiec chaotycznie, to co przypominał sobie, wplatał w mało odpowiednim momencie. Ale Helen słuchała z uwagą i nie przerywała. I co dziwniejsze, nie gniewała się, nie zmieniała uśmiechu. Wręcz przeciwnie; zdawała się wyłapywać to co najważniejsze i...
-Słuchaj - przerwał w pewnym momencie - tobie ten pomysł z muzeum podoba się?
Helen promieniała.
- Ależ tak! To wielka sprawa! Poznaj mnie z Jimem, bardzo proszę.
Dan był zaskoczony. Tego się nie spodziewał. Powiedział jej wszystko, co o nim wiedział. Zaraz nasunęło mu się skojarzenie. Helen i Jim. On jej się spodoba? Ten pijak i cwaniak.
- Ależ kochanie ... - nie wiedział, co ma jej powiedzieć. Wybiła go z rytmu. Stracił całą szaleńczą odwagę. - Kochanie, nie zrozumiałaś mnie. Ten człowiek wydaje się być opętany. W oczach ma dwie duże, złote monety. On tej swojej idei butami na głowę wejdzie, żeby tylko dosięgnąć woreczka z pieniędzmi wiszącego trochę wyżej. To karierowicz.
- Czyżby? - Helen patrzyła na niego z leciutkim uśmiechem. -Tak krótko go znasz, a już wydajesz o nim takie ostre sądy?
Zachowuje się jak idiotka! Danowi przemknęło to przez myśl i zawstydził się. Nazwał ją tak po raz pierwszy i chociaż tylko w myślach, to poczuł się winny. Dlaczego ona wszystko to aprobuje? Czemu tak bardzo chce poznać Jima?
- Danie - tak mówiła do niego tylko w wyjątkowych chwilach. - Czy ty nie rozumiesz, że w tym mieście nareszcie zaczyna się dziać coś ważnego? I jak piękna jest ta idea! Muzeum Wojny. Sama chętnie dołożę cegiełkę, żeby powstało to muzeum, żeby do miasta zjeżdżali ludzie z całego świata i oglądali świadectwa zła. Jeśli wśród tysiąca zwiedzających znajdzie się jeden taki, który zapłacze, który choćby poczuje wstyd i smutek z powodu tego wszystkiego, co ujrzy w naszym mieście, to już będzie wspaniały sukces! Dan, jesteś zmęczony. Musisz odpocząć i musisz mi uwierzyć. Mam przeczucie, że warto w tę sprawę inwestować. Jestem dumna, że będziesz jednym z tych, którzy nią pokierują.
Ona naprawdę wierzy, że to ważne i piękne. I jak on teraz wygląda ze swoim nie w środku, a ze zgodą dla Jima? Czuł się tak rozdarty. Czuł, że obok stoją dwie jego odmienne polowy.
Tymczasem Helen już się ubiera, już odzyskuje siły, już przygotowuje kolację na dwie osoby. Na stole płoną dwie świece.
- Helen - patrzy zdumiony - co to ma znaczyć?
- Ciii - kładzie mu w przelocie palec na usta.
Po chwili siada razem z nim do błyskawicznie przygotowanej kolacji. Piją wino, potem czarną smolistą kawę, a potem Helen ciągnie go do łóżka.
Cóż to się dzieje? Dan poddaje się jej pieszczotom. A ona czaruje go swoim ciałem, włosami, pomrukami. Podaje się jak na tacy. Wreszcie podsuwa mocno rozchylona i Dan ulega. Zagłębia się w nią mając nadzieję, że teraz wszystko co złe zniknie, że oczyści się i przynajmniej na chwilę odpocznie, zdobędzie siły do dalszej gry. Kochają, na siłę szukając rozkoszy. Męczy się, boi, że się nie uda. Helen z trudem oddycha i nic im nie wychodzi. Zbyt wiele nerwowości wkrada się w ich działanie.
- Nie tak - przerywa w końcu Helen łagodnie i kocha go powoli, spokojnie. W bardzo krótkim czasie osiąga to, co Dan chciał zdobyć wielkim nakładem sił i czasu. Jest zadowolona. Pomogła mu. Teraz zasypia na jego ramieniu z błogim uśmieszkiem. Dan wsłuchuje się w jej regularny oddech, ale nie wytrzymuje długo. Zdejmuje jej wąskie, piękne ramię i wysuwa spod jej głowy swoje. Wstaje i pije kawę.
Wyszedł od Helen i skierował się w zimną noc. Łyk powietrza orzeźwił go i Dan zdecydował się iść do Levingstona.
Pól godziny później nacisnął dzwonek do bramy. Przyszedł bez uprzedzenia, ale była to ważna sprawa. Bardzo chciał, żeby pisarz był w domu, żeby jeszcze nie wyjechał. Nikt jednak nie odpowiadał. Dom wydawał się pusty. We wszystkich oknach było ciemno. Levingston wyjechał. Co Dan może teraz dla niego uczynić? Chyba tylko czekać na list. Obiecał go przecież wkrótce zawiadomić.
W kilka dni potem Dan został wezwany do Jima. Mieli kupić dwie kamienice na biura. Był to niezły punkt, niedaleko dworca. Za budynkami mieścił się stary, zapuszczony, ale bardzo duży ogród. Świetnie nadawał się na tereny muzeum.
Jim od razu przeszedł do sedna sprawy.
- Chciałbym, żebyś zobaczył te kamienice, wspólniku - klepnął go po ramieniu.
Weszli do środka. Pomieszczenia były zapuszczone, zniszczone podłogi, popękane tynki. Oba budynki wymagały generalnego remontu.
- Spodziewam się, że masz na to pieniądze - rzekł bardzo naiwnie Dan.
Jim zaśmiał się.
- Nie tylko na to. Jak inwestuję, to chcę by miało to wygląd i budziło podziw. Spójrz, te wielkie sale na trzech piętrach przeznaczymy na ekspozycję broni, obrazów, fotografii i innych dokumentów. Zatrudnimy specjalistów, by ekspozycje budziły w zwiedzających strach, a nawet przerażenie. Tam dalej wyburzymy całe piętro. Z dwóch kondygnacji powstanie obszerne pomieszczenie na kino. Nasza filmoteka będzie zawierała wszystko co dotyczy wojny. Wykupię nawet najstarsze i najgorsze kopie jeśli będzie trzeba. Będziemy korzystać także z filmów fabularnych, które w sposób najbardziej przekonywający przedstawiają sceny rzezi od czasów starożytnych aż po dzień dzisiejszy Nie pominiemy niczego. Ludzie muszą być prowokowani. Muszą odczuć całe zło.
Jim odwrócił się w stronę Dana. Księgarz przeraził się. Jego twarz była stężała, a w oczach czaiło się okrucieństwo.
- Jeśli będzie trzeba - mówił z pobielałymi wargami - sprzedam duszę diabłu, a swoją misję wypełnię!
- A co będzie tam? - Dan podszedł do okien wychodzących na ogród.
Jim zamilkł. Poszedł za Danem i przez chwilę patrzył na drzewa, które niebawem zamierzał powycinać.
- Tam - rzekł sucho - będą baraki i krematorium.
- A więc obóz?!
- Tak. Chodźmy już.
Kiedy wychodzili na ulicę, obiegł ich tłum reporterów.
Błysnęły flesze. Ktoś coś mówił, rzucano ostre pytania, człowiek przepychał się przed człowieka, drogę torowano sobie łokciami. Dan mrużył oczy.
- Jak pan sądzi - zapytała go młoda ładna dziewczyna - czy pokazywanie zła w takiej skali będzie skutecznym środkiem na zapobieżenie wojnom w przyszłości?
Wszystkie mikrofony wyciągnęły się w jego kierunku. Spojrzał na Jima. Tryskał dumą. Ten cwaniak już teraz chce się pokazać. Wprawdzie nic nie mówi, ale już zdążył zawiadomić wszystkie ważniejsze gazety w kraju. Już daje znać o sobie.
- Proszę, odpowiedz - Jim poszturchuje Dana w łokieć.
- Ale co ma odpowiedzieć?
- Nie jestem tego pewien - mruczy, a Jim strasznie się krzywi - ale wiem, że być może będzie w stanie pomóc ludziom zrozumieć ich bezsens.
Jim się uspokaja. Teraz on przejmuję rolę informatora.
- Nie chodzi tu jednak tylko o wojnę. To muzeum jest przedsięwzięciem zgromadzenia dowodów wszelkiego zła.
- Czy zwykłe morderstwo będzie miało tutaj swoje miejsce? Przecież są to tylko dwa budynki. Na świecie codziennie, co godzinę ginie w wyniku zabójstw wielu ludzi!
- Postaramy się tu zgromadzić najbardziej przerażające przestępstwa ludzkości. Zwykłe morderstwa już na ludzi nie działają - Jim jest pewny siebie. Ustawia się odpowiednio do mikrofonu, żeby jego wszystkie słowa, a szczególnie nazwisko, dobrze się nagrały.
- Czy będą tutaj umieszczone przestępstwa polityczne?
- Jeśli będą okrutne, tak.
-A jeśli będzie to decyzja polityka, od której uzależnione będą losy milionów? Jeśli będzie to, dajmy na to, nasz prezydent?
Jim uśmiecha się niezdecydowanie.
-Nie słyszałem, żeby nasze państwo zamierzało w najbliższym czasie wypowiedzieć komuś wojnę.
- Ale przyzna pan, że taka sytuacja mogłaby się zdarzyć? - Owszem, nie jest to jednak sprawa dla obywateli... – Jim waha się. - Ludzie potrzebują czegoś oczywistego, czarno na białym. Takie snucie przypuszczeń w stylu: a co będzie, gdyby... nic nie daje.
- A więc musi to być kawałek oderwanej nogi, krew na białej koszuli, uduszone niemowlę, poszarpany tors człowieka?
- Całe zło proszę pani, a właściwie odpowiednio wyreżyserowane sceny, czy też dokumenty przedstawiające poszczególne metody i rodzaje zabijania lub torturowania. Człowiek, który to zobaczy, z pewnością dozna wstrząsu...
- Albo wzbudzi się w nim agresja.
- Nie sądzę. W każdym z nas jest strach. W tym wypadku chciałbym, żeby to on zdominował człowieka, żeby uświadomił mu niebezpieczeństwo, które wiąże się z wyborem przemocy.
- Chce pan zastraszyć ludzkość? To brzmi śmiesznie!
- Niepotrzebnie pani ironizuje. Chcę obudzić w ludziach ostrożność. Chce, żeby obudził się człowiek, a nie zwierze!
Dan przysłuchiwał się rozmowie i myślał, jakby stąd odejść. Dziennikarze byli jednak natrętni i zbyt szybcy.- Jim nareszcie skończył. Kierował się w stronę samochodu. Pociągnął Dana, który został zaatakowany przez wysokiego blondyna.
- Proszę mi tylko powiedzieć - mówił szybko - czy wierzy pan w te sprawę?
Dan już chciał wykrzyczeć, że wcale nie wierzy, ale Jim wpakował go do auta i wkrótce jechali w ciszy, w otępiającym spokoju.
- Źle to wszystko wypadło - Jim był niezadowolony. - Mówiłem nie to co chciałem, ale dlaczego ty milczałeś? Mogłeś mi pomóc, wspólniku!
- Doprawdy nie wiedziałem, co mówić. Daruj, ale ja jestem jeszcze niezbyt przekonany. Boje się. Nie nadaje się do dużych interesów. Musi minąć trochę czasu.
- Pomyśl, że odpowiedzialność spada na mnie. Przecież pakuję w to swoje pieniądze i stracę znacznie więcej niż ty.
- Ja już straciłem - uśmiechnął się krzywo Dan.
- Co? - zaciekawił się Jim.
- Spójrz na moją maskę.
- Przesadzasz. Zachowujesz się jak histeryk. Albo jak baba. Do dużego interesu potrzeba tylko więcej odwagi niż do księgarni ze starymi książkami.
- Był wśród nich także Traktat o wojnie.
Jechali powoli przez miasto. Mieli jeszcze trochę czasu do spotkania z właścicielem budynków. Jim byt zdecydowany je kupić bez względu na cenę.
Przystanęli przed kościołem.
- To tutaj - rzekł Jim wskazując duży budynek stojący obok świątyni. - Ale jest jeszcze trochę czasu. Może wejdziemy do kościoła? Podziękuję Bogu za pomyślność naszej sprawy.
- To jest przede wszystkim twoja sprawa.
Jim nie protestował. Podeszli aż do ołtarza. Gdy Jim klęczał, Dan nie mógł sobie znaleźć miejsca. Organista korzystał z wolnej chwili i grał sobie Bacha. W pewnym momencie Dan dostrzegł księdza. Podbiegł i poprosił o spowiedź. To był nakaz chwili. I gdy ksiądz z kamiennym obliczem usiadł za kratą konfesjonału, Dan zaczął szeptać o bólu, o niesprawiedliwości, o zgubionej twarzy i sumieniu.
- Czyżbyś synu nie chciał walczyć ze złem? - ksiądz starał się okazać dobrą wolę. Usiłował nawiązać z nim rozmowę.
- Mogę walczyć ze złem, ale nie takimi metodami, dzięki którym powstają nowe źródła zła. Czuję, że tak będzie.
- Ależ synu, wszak jesteśmy grzesznikami, czy tak, czy inaczej. Każdego dnia jesteśmy narażeni na ofiary, których nikt z nas nie pragnie. Ale bez nich nie byłoby postępu. W skomplikowanych dążeniach człowieka wzniosłe cele, idee pociągają za sobą ofiary i nic na to my, ludzie słabi, nie poradzimy.
Dan pomyślał, że ofiary złożonej z niego samego chce nawet kościół. Teraz już będzie musiał zaistnieć na tej dziwnej scenie, postanowił, że przyczyni się do budowy tej świątyni zła. Wtedy się okaże, czy zamiary były uczciwe. Jeśli nie, być może wystarczy mu sił, by zacząć walczyć. Tak postanowił całując stułę i wycofując się do wyjścia.
Tymczasem Jim modlił się żarliwie o swoją ideę. Chciał Levingstona. Musiał go mieć. Przecież robił to wszystko także dla niego. Usprawiedliwiał się, jak tylko mógł. W pewnym momencie na jego natchnionej twarzy rozkwitł uśmiech nadziei. Posiadł ją spoglądając na spowiadającego się Dana. Niech czuje strach, niech walczy z sumieniem, ale niech będzie do jego dyspozycji. To Dan jest jego kluczem do szczęścia.
Kiedy wyszli i udali się razem do właściciela kamienicy Jim przestał narzucać się Danowi. Wiedział, że antykwariusz jest już zdecydowany. Weszli w milczeniu do mieszkania. Oczekiwał ich starszy mężczyzna.
- A wiec zdecydował się pan - stwierdził raczej niż zapytał, rozlewając alkohol do przygotowanych kieliszków.
- A pan na sprzedaż - Jim był pewny swego.
Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie. Przez chwile zbierał słowa. Przyglądał się przy tym bacznie Danowi. Może uwagę przykuł zdecydowany wyraz jego twarzy. Dan nie widział nigdy w życiu tego. mężczyzny.
- Chciałbym dowiedzieć się, o ile to jest możliwe, co będzie się mieściło w tych kamienicach? Oczywiście możecie panowie nie odpowiadać, jest to zwykła ciekawość.
- Nie ma tu żadnej tajemnicy - Jim ożywił się. - Chcemy wraz z moim wspólnikiem otworzyć Muzeum Wojny. W pańskich kamienicach będą biura i sale wystawowe. Będzie to największe muzeum przemocy i zbrodni, jakie kiedykolwiek powstało.
- Pomysł jest rzeczywiście niespotykany. Będę jednak musiał uprzedzić pana o wadach domów, zwłaszcza tego większego. Sumienie nie pozwala mi milczeć i musi pan się dowiedzieć, że ten budynek posiada trzy dość pokaźne pęknięcia na ścianach nośnych, które kilka lat wcześniej udało mi się zręcznie zamaskować. Jednak sytuacja pogarszała się bardzo szybko, byłem wiec zmuszony wykwaterować lokatorów. Dlatego też sprzedam panu te budynki po trzykrotnie niższej cenie w stosunku do ustalonej z panem w rozmowach wstępnych. Uprzedzam jednak, że bez gruntownego remontu kamienica nie postoi dłużej jak rok.
- Zdumiewająca szczerość - Jim nie mógł oprzeć się zdziwieniu. - Dlaczego pan to robi?
-Nie chce mieć na sumieniu ludzi, którzy kiedyś tam wejdą. Być może stałoby się to w chwili zwiedzania waszego muzeum.
- Mam pieniądze na remont. Dziękuje panu za uprzedzenie. Mimo to nadal jestem zainteresowany kupnem, a że cena jest teraz niższa... Nie pozostaje mi nic innego jak tylko ogromnie panu podziękować.
Po niecałym kwadransie transakcja doszła do skutku i dwa dni potem na budowę weszli ludzie z miejscowej firmy budowlanej. Zakładano plomby, wymieniano cegły. Zastosowano najprzeróżniejsze czary znane tylko specjalistom, po to, by budynek ożył i stał się znów funkcjonalny. Dan jeździł z Jimem na budowę i czekał, kiedy ten zapyta go o Levingstona. Najgorsze było to, że nie miał od niego żadnej wiadomości. Pisarz przepadł bez wieści. Jeśli zgodnie z umową miał dostarczać Jimowi wiadomości o pisarzu, musiał się czegoś więcej o nim dowiedzieć. A tak naprawdę Dan nie wiedział nic poza tym, że był to starszy człowiek, pełen ożywionych nadziei związanych ze swoją książką. Człowiek, którego między innymi także on wyrwał z uśpienia.
Dan nie mógł dłużej znieść tego nerwowego oczekiwania i postanowił na własną rękę czegoś się dowiedzieć. W tym celu zdecydował się odwiedzić willę pisarza jeszcze raz.
Było chłodno, jak zwykle o tej porze roku i Dan telepał się w swojej cienkiej kurtce. Jednak nie rezygnował. W końcu szczęście uśmiechnęło się do niego. Od strony lasu, tam gdzie ogrodzenie tworzyło kąt prosty, stał słup sieci elektrycznej. Dan zdając sobie sprawę, że popełnia przestępstwo, szybko wszedł po słupie na wysokość prawie dwóch metrów, postawił nogę na metalowym pręcie ogrodzenia i zeskoczył do ogrodu Levingstona. Przebiegł chyłkiem otwartą przestrzeń. Gesty mrok pomagał mu i w chwile potem przyklejony do ściany domu posuwał się w stronę drzwi. Były jednak zamknięte. Dan z fanatycznym uporem działał dalej. Nie miał innego wyjścia jak tylko kamieniem wybić szybę. Łoskot tłuczonego szkła zmroził go na chwile, ale gdy tylko stanął w przestronnym i znanym mu już holu, przestał zachowywać ostrożność. Zapalił światło. Wszędzie panował wielki bałagan. Rzeczy osobiste, książki i papiery były porozrzucane po podłodze. Przeglądając dokładnie, metr po metrze, całe pomieszczenie Dan ujrzał kilka kropli krwi na czystych arkuszach papieru maszynowego. Przecież Levingston obiecał utrzymywać kontakt. Mógł zmienić decyzje, albo... Wzdrygnął się dopuszczając taką myśl.
Zapragnął jak najszybciej opuścić to miejsce. Wybiegł na hol i potknął się o grube księgi. Padając dostrzegł leżącą na podłodze fotografie. Był na niej Levingston. Gdzieś już taką samą widział, ale gdzie? Nie mógł sobie tego przypomnieć. Wybiegł z domu. Wrócił tą samą drogą. Gdy zbliżał się do domu, na końcu ulicy pojawił się jakiś człowiek. Dan zaryglował drzwi od środka, a kiedy był już w łóżku, zadzwonił telefon.
- Obiecałeś poznać mnie z Jimem - głos Helen był pełen wyrzutów. Jak zwykle nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć.
- No, czemu milczysz? - dopytywała się jak nadąsane dziecko. - Kiedy możemy go odwiedzić?
- Myślę, że w przyszłym tygodniu. Postaram się go jutro uprzedzić. Z pewnością ucieszy się, gdy mu o tobie opowiem.
- To jeszcze nic mu nie mówiłeś? - Helen była rozczarowana.
- Wybacz kochanie, ale mieliśmy dużo pracy.
- Wybaczam ci wspaniałomyślnie i czekam na wiadomość.
- Na jaką wiadomość?
- Och - Helen była zniecierpliwiona - czy ty już śpisz? Na wiadomość, kiedy odbędzie się to spotkanie. Nie bój się, nie przyniosę ci wstydu.
- Ależ Helen - Dan po raz pierwszy w życiu chciał, żeby ta rozmowa już się skończyła. Tym razem miał Helen dość. Był zmęczony. Marzył o dłuższym odpoczynku.
Helen na szczęście była tego dnia wyrozumiała. Szepnęła słodko do telefonu, obiecała, że już wkrótce wszystko się ułoży i z głośnym całusem odłożyła słuchawkę. Dan odetchnął głęboko i poszedł do kuchni wziąć proszek od bólu głowy. Dzisiaj miał już wszystkiego serdecznie dość. Położył się do łóżka, ale nie mógł spać. Ubrał się znowu, zatrzasnął drzwi i zbiegł po schodach. Zimne powietrze orzeźwiło go. Wiedział, gdzie teraz pójdzie.
Knajpa była zadymiona. Dan wprawdzie nie palił, ale lubił tu przychodzić. Tutaj umiał sobie jakoś układać swoje trudne sprawy i gdy wychodził, był w nieco lepszym humorze. Tym razem nie było jego znajomych od kieliszka, wiec dwie kolejki wypił samotnie. Za zasłoną z dymu pianista zręcznie bawił się klawiaturą, a ciepły spokój torował sobie drogę do żołądka. Dan pogrążył się we własnych myślach.
- Ja już ciebie gdzieś widziałam - dziewczyna pachniała lasem i paliła długą cygaretkę.
- Zawsze tak zaczynasz swoją pracę?
Uśmiechnęła się nieco zbita z tropu. Nie rezygnowała jednak, bo nie było zbyt wielu mężczyzn w lokalu.
- Przeważnie - odparła szczerze - ale dzisiaj mówię prawdę.
Widziałam ciebie na jakimś przyjęciu. I nie mów, że się mylę! Dan poruszył się niespokojnie. Czyżby ta mała była u Jima? Ale co to może go obchodzić?
- Cóż to zmienia? Przecież nie mamy wspólnych tematów ani wspólnych znajomych.
- Wręcz przeciwnie - mała była poważna.
Był cholernie ciekawy, któż to taki, chociaż powoli się domyślał. Ale niech powie sama. Może ma coś interesującego w tej ładnej główce.
- Nie mam w tym mieście zbyt wielu znajomych. Miewam tylko klientów - rzekł.
- O! - zaśmiała się chrapliwie. - Jednak mamy ze sobą coś wspólnego.
- Ja handluję sztuką słowa - wyjaśnił cicho.
- A ja pięknym ciałem - rzekła pogodnie.
Popatrzył na nią. Rzeczywiście była wyjątkowo zgrabna i miała w sobie dużo seksu. Ale w jej wesołości, kryło się jakieś delikatnie, trudno zauważalne zaniepokojenie.
- Postaw mi kolejkę, to ci coś powiem - powiedziała po chwili milczenia, gdy Dan już napatrzył się na jej tyłek i nogi.
Wypili po jednym, potem powtórzyli.
- Tylko mi się nie urżnij, bo co mi wtedy po tobie - rzekł, patrząc na nią przyjaźniej.
- Możesz być o to spokojny. Jestem odporna. Inaczej nici byłyby z mojego interesu. Chciałbyś pewnie wiedzieć, czy znam kogoś, kto może ciebie zainteresować - nagle spoważniała.
Dan milczał. Czekał. Niech mówi. Niech powie jak najwięcej.
- Otóż znam pewnego pisarza... Ale może to nie on?
- Nie przerywaj sobie.
- A wiec widziałam się z nim tej nocy... - głos się jej załamał.
- Nie było między nami tego, o czym myślisz. On starał się mnie sprowadzić na dobrą drogę. Mniejsza o to. A wiec byłam tam... To znaczy wtedy, kiedy to się wydarzyło - mówiła zdenerwowana. Ręce jej się trzęsły i szybko mrugała powiekami. Zdziwiła go ta nagła przemiana.
- Cóż takiego miało się wydarzyć?
- Słuchaj - złapała go za rękaw marynarki - ja tego nikomu nie mówiłam.
- Dlaczego?
- Boję się nawet pójść na policję. Tamci byli tacy straszni. Zbili mnie i zagrozili...
- Więc dlaczego mnie to mówisz? Przecież mnie nie znasz.
- Wiesz, kiedy miałam już odejść, oni przyszli i strasznie się z nim obeszli. Nie mógł mówić. Ale on wiedział, że to się może wydarzyć. Dostrzegł ich przez okno i powiedział, że mogę tylko tobie... Powiedział jeszcze, że da znać.
-Czy przypominasz sobie, kto to był? No, jak byli ubrani, jak się zachowywali, ilu ich było?
Szarpnęła go za rękę i nerwowo rozejrzała się po sali.
- Chodźmy stąd. To nie jest odpowiednie miejsce na tę rozmowę. Kiedy wyszli, zapytał o jej imię.
- Mów mi tak, jak moja przyjaciółka: Lili. Idiotyczne, prawda?
- Skądże znowu! Mnie się podoba.
Poszli ulicą. Zza rogu wyjechał patrolowy wóz policyjny. Wzięła go pod rękę. Policjanci wyglądali przez okno. Uśmiechali się do Lili.
- No, mów, ilu ich było - Dan był podenerwowany.
- To było trzech facetów ze strasznymi gębami. Jeden, ten najwyższy mówił z jakimś dziwnym akcentem, jakby to był cudzoziemiec...
Kowalski... przemknęło Danowi przez myśl. Przypomniał sobie zdjęcie, które znalazł na podłodze w willi Levingstona. Takie samo zdjęcie szpicel pokazywał mu kiedyś w jego księgarni. Niech to szlag! Przystanął ze złości. Jim się śpieszył. Wiedział, co robi. A Dan jest starym idiotą. Dał się w to wszystko wciągnąć.
- Czy wśród tych mężczyzn był barczysty, mojego wzrostu facet? Zastanów się dobrze, bo jest to bardzo ważne.
- Tak. Tamci dwaj to darni, a ten biały przypominał tego, o którym mówisz. Jak już powiedziałam, miał straszną gębę. Tylko się zakochać - zachichotała nerwowo.
W jej oczach znów pojawiły się łzy.
- Bardzo ważne jest to, co mi opowiedziałaś Lili - rzekł Dan.
- Wiem - skinęła głową. - Lubiłam Levingstona.
- Nie mów o nim tak, jakby go już nie było.
- Oni go zabiją - powiedziała poważnie.
Kropla spłynęła po jej twarzy zostawiając szarą smugę tuszu.
- Nie tak szybko Lili. On jest im potrzebny. Muszę coś wymyślić.
- Chcesz mu pomóc? To niebezpieczne. Możecie zginąć obaj!
- Przez bardzo krótki moment byłem przeciw niemu, ale naprawdę bardzo krótko. Teraz znów jestem z nim. Zawsze z nim. To wspaniały człowiek.
Lili chciała iść z nim dalej, ale wytłumaczył, że to nie ma sensu. Ze musi teraz działać.
- Spotkajmy się raz jeszcze - poprosiła, a on obiecał, że zobaczy ją z wielką przyjemnością.
Musiał szybko skontaktować się z Jimem. W domu powiedziano mu, że Jim jest w pracy. Poszedł pod wskazany adres. Okazało się, że Jim otworzył już biuro. Jego nazwisko widniało na pięknej mosiężnej wizytówce. Uchylił masywne, dębowe drzwi. Znalazł się w biurze. Dwie dorodne sekretarki pracowały zawzięcie przy maszynach do pisania. Z gabinetu dobiegał kaszel.
- O, jesteś nareszcie - Jim ucieszył się. - Właśnie otworzyłem nasze biuro.
- Nasze biuro ... - rzekł Dan. Patrzył na Jima uważnie. Nie zmienił się, choć wyczuł, że coś jest nie tak. Dan postanowił pooglądać go sobie jak małpkę. Przestudiuje jego ruchy, miny, sposób mówienia. Może po pewnym czasie się zdradzi. To naiwne, pomyślał, ale milczał.
- Nie mogłem cię odnaleźć - mówił Jim. - Telefonowałem do domu, jednak ciebie tam nie było - rzekł z wyrzutem.
- Nie, nie było - Dan pomyślał sobie, że Jim jest jednak okropnie cwany. Zachowuje się tak, jakby o niczym nie wiedział. - Byłem u Levingstona.
- No - ucieszył się Jim - widzę, że rzeczywiście wziąłeś się do roboty. Czy masz coś ciekawego? Poczekaj - wyskoczył z gabinetu. Wrócił z dziewczyną, która siadła przy maszynie - mów co masz ciekawego, ona będzie pisać.
- Nic nie mam - rzekł twardo Dan.
- Jak to, nic? - Jim poruszył się niespokojnie.
- Levingstona nie ma. Przydarzyło mu się pewnie coś bardzo niedobrego.
Jim poderwał się z krzesła.
- Co się z nim stało?! Mów! - wyglądał na bardzo przejętego.
- Może lepiej wyjaśni ci to twój prywatny detektyw Kowalski. On tam był.
- Kto? - Jim patrzył na niego, jakby nic nie rozumiał.
- Zachowujesz się tak, jakbyś go nie znał - Dan nie był pewny czy Jim udaje, czy. naprawdę nic nie wie.
- Ależ ja naprawdę nie znam Kowalskiego i nie mam żadnych prywatnych detektywów. Co ty mi tutaj sugerujesz? Opowiedz wszystko dokładnie, o co chodzi, to może wtedy dojdziemy do jakiegoś konkretnego wniosku. No, o co ty mnie podejrzewasz?
- Sam nie wiem, co o tym teraz sądzić - rzekł kompletnie zaskoczony Dan. - Sądzę, że Levingston został porwany.
- Cholera!
- Niejaki Kowalski maczał w tym palce. To wynika z pewnych faktów. Był poza tym kiedyś u mnie i wypytywał o Levingstona.
- Skąd wiesz, że to on mógł porwać Levingstona?
- Mam świadka, na razie jednak wolałbym nie ujawniać tej osoby.
- Wierze, że masz słuszność.
- W związku z porwaniem pisarza powstaje nowa sytuacja. Dotyczy to także mnie.
- Co masz na myśli?
- Nie jestem ci teraz potrzebny. Już nic więcej nie dowiem się o nim.
- Daj spokój. Myślę, że jesteś mi bardzo potrzebny. Ty jednak dużo o nim wiesz... Nie przerywaj. Wiem, co chcesz powiedzieć. To nieprawda. Wiesz już jakim był człowiekiem, znasz Traktat i w związku z tym musisz go odnaleźć. To będzie twoja misja. Ja daję pieniądze, a ty wykorzystując swoją znajomość z nim i to co wiesz, musisz odnaleźć jego trop. Czy ty rozumiesz, że bez niego nie ma muzeum? On musi żyć, musi odnieść sukces!
- Chcesz mnie zatrudnić jako szpicla!
- Ależ nie. Jesteś nadał moim wspólnikiem. Musisz szukać człowieka, geniusza. Pamiętaj, dzięki tobie literatura odzyska wspaniały dział w swej historii!
- Jak ty to powiedziałeś! Aż mi się nagle odechciało całej literatury!
Jim nagle spoważniał. Widać było, że znikniecie Levingstona bardzo go poruszyło.
- No wiec jak? Będziesz go szukał?
Dan przestraszył się tego tonu. Jim jeszcze nigdy tak do niego nie powiedział. Miał teraz alternatywę. Mógł zdecydować się na poszukiwania. Było to związane z dużym niebezpieczeństwem. Albo też... Zdecydował się na to drugie. Zdziwił się, jak człowiek może szybko i łatwo upaść. A wszystko zaczęło się tak niewinnie.
- Myślę, że poszukiwania nie będą potrzebne - rzekł starając się nadać swojemu głosowi ton swobodny, by wypadło to dosyć przekonywająco.
Jim aż podskoczył. Jego oczy zapłonęły. Chyba skruszył tego antykwariusza. On bardzo dużo wie. Był o tym przekonany od samego początku, a teraz to się potwierdza.
- No, gadaj! - rzekł.
Maszynistka w tym czasie pracowała pilniczkiem przy swoich paznokciach. Krzyknął na nią. Natychmiast rzuciła się na klawiaturę.
Od czego tu zacząć, myślał Dan. Teraz nastąpiła chwila, w której wielkiej próbie poddana zostanie jego wyobraźnia. Od tego zależy, czy będzie spokojnie żył, czy pojedzie szukać Levingstona. Jak to się wszystko zaplątało. Czuje delikatną pętlę, która powoli się zaciąga. Jim w sprytny sposób upolował go. Teraz stopniowo oswaja i zaczyna tresurę. Już w tej chwili jest zależny od niego. Nie ma wyboru. Po raz pierwszy w życiu musi kłamać i to tak obrzydliwie. Trudno. Nigdy już Levingstonowi nie spojrzy w twarz. Jim uśmiecha się triumfalnie. Dan będzie miał tylko tę satysfakcję, że nie powie mu ani jednego słowa prawdy.
- Nasza znajomość zaczęła się w pensjonacie, na południu. Pojechałem tam po raz pierwszy dwa lata temu. W sezonie spotykali się tam księgarze z całego niemal kraju. Pomyślałem sobie, że czas wymienić doświadczenia, skorzystać z pomocy lepszych, może coś zakupić. Okolica jest tak piękna i tak tam spokojnie, że jest to rzeczywiście wymarzone miejsce na spotkania ludzi mojego fachu.
Przebywałem tam dwa tygodnie. Nie kupiłem jednak wiele. Nie miałem większej sumy. Prawdziwe rarytasy nie były na moją kieszeń. Levingston mieszkał w pokoju przylegającym do mojego. Pewnego dnia zgubił książkę. Zauważyłem, jak wypadła mu, a on tego nie spostrzegł. Poszedł do siebie, nie oglądając się nawet podniosłem książkę. Nie omieszkałem zerknąć na tytuł. Był to Traktat.
Spojrzał na Jima. Słuchał, zachłannie. Niemal pożerał każde słowo. Jakiż to głupiec. Głupiec, który zdołał go usidlić. To straszne. Dan uświadomił sobie, że świat jest zależny od głupców. Tysiące takich jak Jim rządzą innymi ludźmi, wśród których znajdują się tacy jak Dan: zastraszeni, słabi antykwariusze, którzy po to, by ratować własną skórę, szkalują imię ludzi wielkich, zbyt dobrych, by wejść po głowach innych na górę, zbyt szlachetnych by sięgać po nagrody. Jim-głupiec słuchał. Należało omówić dzieje Traktatu, zmienić fakty, bo na dźwięk słowa traktat Jim aż otwierał usta. Właśnie poruszył się niespokojnie.
- Tak, tak. Ten sam Traktat, który później sprzedał mi, a ja następnie tobie.
- Czemu wiec tak kłamałeś? - Jim właściwie nie wiedział, dlaczego o to zapytał.
Dan znowu przestraszył się. Czyżby Jim przestał mu wierzyć? Ależ nie! Siedział skupiony. Wchłaniał jego słowa jak tlen.
- Nie wiem. Nie znałem ciebie. Nie sądziłem, że będziesz w stanie zająć się tym na taką skalę.
- Poznaje ciebie na nowo - mówił Jim patrząc mu prosto w oczy. - To wszystko jest tak zdumiewające, że aż trudno mi uwierzyć. Ale mów dalej.
Dan zmyślał na poczekaniu. Korzystał z oczytania. Fabularyzował całkiem nieźle i tym się trochę ratował.
- Levingston wydał mi się zgaszony. Przegrany w życiu. Po paru kieliszkach wyznał mi, że chciał tę książkę zgubić. Bytem tym poruszony. Przekonywałem go, że to znakomite dzieło, że dla wielu ludzi jest wciąż bardzo sławnym pisarzem. Nie chciał mi uwierzyć. Opowiedział, jak to było, kiedy znalazł się w obozie koncentracyjnym.
- Coś wspaniałego! - ucieszył się nagle Jim. - Opowiadaj, obóz koncentracyjny to rodzynka wśród tych wszystkich wiadomości!
Dan uśmiechnął się smutno, bo nagle uświadomił sobie, że już nie musi zmyślać. Oto on sam zamiast Levingstona stoi podczas apelu w drewniakach i cienkim pasiaku i ledwie utrzymuje pionową postawę. Jest chory. Na dworze mróz minus dwadzieścia stopni. Psy charczą i wiszą na napiętych smyczach. Esesmani ogłaszają kolejne próby ucieczki, wyczytują numery. Ogłaszają wyroki śmierci. Wszystko odbywa się bardzo sprawnie, w niemieckim porządku.
Jakże dawno to było. Dan nie chciał do tego wracać. To że był więźniem powoli zacierało się, rany odnawiały się coraz rzadziej. Był jednym z tych szczęśliwców, którzy swoim uporem pokonali złe wspomnienia. Teraz siedzi przed Jimem i wszystko znów otworzyło się. Baraki, krematorium, druty pod napięciem. Trupy, smród, chorzy, krzyki cierpienia, głód. Samo piekło. Zło w całej okazałości. Opowiada Jimowi, który zachłannie notuje, uśmiecha się jakby chciał powiedzieć: coś ty Dan! Przecież tak być nie mogło! Ileż w tym człowieku sprzeczności. Jest dużo młodszy od Dana, a rzucił się na rzecz tak wielką i tak trudną.
Słucha. Wysunął język. Poprawia maszynistkę, sam wpisuje niektóre ciekawsze rzeczy do swojego notesu. Dan opowiada o masowych egzekucjach, o doświadczeniach na więźniach, o eksperymentach służących poprawianiu sposobów zabijania. Opowiada o wbijaniu igły w serce i wstrzykiwaniu wody, o topieniu w wiadrze, o biciu pałką w głowę aż do skutku, o biciu w jądra puchnące do rozmiarów dyni, o mordowaniu fenolem. Jim jest przejęty. I gdy Dan kończy, tamten zachowuje się jak człowiek po uczciwie spełnionym obowiązku.
- To jest wystrzałowe! - woła, wyskakując z fotela.
Dan przerwał, ale wciąż jeszcze tkwi wspomnieniami w tamtych czasach. Jim wyrwał ostatnią kartkę z maszyny, wygonił sekretarkę i przebiegł oczami tekst. Miał minę tak wyzywającą, tak ważną, jakby chciał się teraz zmierzyć z całym światem.
- Dan! Jesteś bezcennym skarbem. Nie sądziłem, że ten Levingston ma taką wyobraźnie!
- To prawda Jim - rzekł smutno Dan. - Tam tak było.
- Dan - Jim spojrzał zaskoczony. - Czyżbyś w to uwierzył? Dan milczał. Patrzył na Jima i widział za nim okno. Jim był tylko powietrzem, które on musiał teraz wchłaniać. To cholerne powietrze trzymało go w potrzasku. A jak głupi był ten Jim! Skąd on się wziął? Czas tamtych lat tak boli, tak boli... Czy nie ma żadnej możliwości, by uciec od koszmaru? Jak tego dokonać? Może trucizna? Dan, stary, poddajesz się tak łatwo, a życie jest piękne. Nie wolno. Co na to twoje książki? Musisz iść dalej, musisz...
- Słuchaj - głos Jima płynął z daleka, jakby zza ściany, która powoli roztapiała się - musisz mi jeszcze opowiedzieć wiele rzeczy. Ale nie wiem, jak to zaplanować. Mam tyle spraw w związku z pracami nad powstawaniem sal wystawowych. Myślę, że będę cię od czasu do czasu odwiedzał. W przeciągu najbliższych tygodni mogą mi się nasunąć nowe pytania.
- Nie wiem, czy będę umiał, coś jeszcze dodać.
Jim skrzywił się, a jego oczy znów nabrały złego blasku.
- Opowiesz - rzekł zimno. - Opowiesz, bo ty dużo wiesz. A jeśli pamięć cię zawiedzie, wyruszysz po pomoc, po Levingstona. A on ci już pomoże...
- Jeśli jeszcze żyje - Dan zaatakował i był to świetny strzał.
Jim zamilkł i zacisnął wargi. Drżał nerwowo, a dłonie zwinął w białe pieści.
- Tylko nie to - wyszeptał - tylko nie to!
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jim wspaniale tańczy! - Helen rozbawiona cmoknęła Dana w policzek i upadła na krzesło. Jim rozpiął koszule i wypił jednym tchem cały kieliszek szampana. W stosunku do Helen zachowywał się jak przystało na dżentelmena. Spodobał się jej od pierwszego spojrzenia. Dan musiał w końcu spełnić prośbę Helen. Jim zaprosił ich na kolacje do restauracji rosyjskiej. Prowadzili ją starzy emigranci. Było tu bardzo przyjemnie. Helen posyłała Jimowi ukradkowe spojrzenia, on natychmiast je odwzajemniał i Dan już teraz czuł się przegrany. Nienawidził Jima, podejrzewał najgorsze. Czuł, że tym razem nie jest to bezpodstawna zazdrość. Helen zbyt długo wpatrywała się w Jima. I za bardzo podobał się jej pomysł muzeum. Już obiecała Jimowi, że chętnie skorzysta z propozycji objęcia posady kierowniczki biura. Dan zastanawiał się, czy to możliwe żeby kobieta tak szybko zmieniała upodobania. Wczoraj on, dzisiaj Jim. To śmieszne. Uważał Helen za kobietę wyjątkową, a ona teraz wdzięczy się do Jima, tak mu nadskakuje. W końcu nie wytrzymał. Zerwał się, chwycił Helen za rękę i wyciągnął ją do szatni.
- Mogłabyś nie robić tego tutaj? - poprosił z trudem hamując złość.
- Ty idioto - Helen była równie wściekła. Stała w kącie i masowała sobie nadgarstki, które on za mocno ścisnął. - Przecież wiesz, że robię to także dla ciebie!
- Dla mnie?! Dobre sobie! Może i dla mnie pójdziesz z nim do łóżka?!
- Nie bądź durniem Dan. Jim trzyma cały interes w ręku. To muzeum będzie złotą żyłą. Mówi mi to moja kobieca intuicja. Wystarczy, że ty i ja znajdziemy się w jego pobliżu, a nasze życie nabierze większego blasku!
- Chcesz robić pieniądze na ekspozycji zła? Czy ty wiesz, czym byty obozy koncentracyjne?
- Wcale mnie to nie obchodzi...
- Helen!
- Nie oburzaj się tak. Teraz jest pokój i prośmy Boga, żeby trwał jak najdłużej. Co w tym złego, że w tak szczytnej idei widzę również pieniądz. Każda praca powinna być opłacana i to wszystko.
- Chcesz brać w tym udział, zgoda. Chcesz zarabiać, w porządku. Ale mogłabyś to robić nieco inaczej.
- Znowu jesteś zazdrosny. Głuptasie, przecież wiesz, że to co mówisz, jest bzdurą.
- No, nie wiem...
- Ależ tak! Bzdura! Kocham cię Dan i tylko ty się liczysz. Pozwól mi, to wspaniałe, że coś takiego trafiło mi się w życiu. Poza tym, to taka piękna idea!
Dan chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Helen zamknęła mu usta długim pocałunkiem i wrócili do stolika. Jim był już lekko zalany i zaczął opowiadać sprośne kawały, które Helen kwitowała umiarkowanym uśmiechem.
- Masz świetną kobietę Dan - rzekł w pewnym momencie Jim. - Ja nigdy na taką nie trafiłem. Jesteś szczęśliwszy ode mnie o cały kosmos!
Dan przyczaił się. Nie wiedział, co ma mu odpowiedzieć. Tymczasem Helen zastąpiła go.
- Znajdziesz jeszcze tysiące lepszych i ładniejszych Jim. Tylko rób coś w tym kierunku. Siedzenie w miejscu niczego nie załatwi.
- Nigdy nie znajdę - rzekł ponuro Jim.
- Ależ znajdziesz, znajdziesz - odważył się odezwać Dan.
- Nie! - wrzasnął Jim i stłukł kieliszek.
Helen wybuchnęła głośnym śmiechem, a Dan poczuł się nieswojo.
W tej samej chwili zagrała orkiestra. Jim zerwał się i zachwiał. Niewyraźnie poprosił Helen do tańca. Spojrzała porozumiewawczo na Dana i odeszła z nim na parkiet. Widział, jak się do niej przykleił i ona nie protestowała.
Do domu wracali razem. Jim w środku podtrzymywany z obu stron. Bełkotał coś o muzeum i Helen. W końcu Dan pokonał swój odwieczny strach na tyle, że odważył się wsadzić go do taksówki. Gdy odjechał, długo jeszcze szli w milczeniu. Zaczął padać pierwszy śnieg. Było cicho. Patrzył pod światła latarni. Śnieg sypał drobnymi płatkami. Spadał na chodnik i zaraz się topił.
- Już wkrótce święta - przerwała milczenie Helen. - Gdzie je spędzimy: u mnie czy też w twojej księgarni?
Dan zastanowił się. Ile świąt było już za nim? Ile witał szczęśliwy? I pomyślał też o tamtych czasach, o najsmutniejszych świętach w swoim życiu. Z okien domu komendanta obozu płynęła kolęda, bardzo piękna kolęda w znienawidzonym języku, który kiedyś kochał, bo kochał Goethego. W jego baraku ludzkie resztki uporczywie walczyły w rytm tej kolędy o przetrwanie jeszcze bodaj jeden dzień, jeszcze jedną noc...
...musisz koniecznie kupić drzewko i dokupić nieco ozdób choinkowych - mówiła Helen. - Wiesz, chyba pojedziemy na Nowy Rok w Alpy.
- Po co? Nigdy nie bytem w górach. Przerażają mnie.
- Coś podobnego! Nie mówiłeś mi o tym.
- No więc teraz już wiesz. A poza tym górski klimat mi nie służy.
Mam coś niedobrego z ciśnieniem.
- Szkoda - Helen nie wydawała się tym zbyt zmartwiona. - A tak lubię jeździć na nartach. Ale wiem, z kim się wybiorę – zaczęła prowokująco.
- Daj spokój. Jestem już porządnie zmęczony - Dan nie podjął walki.
- Śliczna jest ta ulica - rzekła pojednawczo - kiedy tak pada śnieg i jest cicho i płoną światła w oknach... Dan pocałuj mnie!
Oczy Helen błyszczały. Cóż ona teraz nimi widziała? Czy rzeczywiście Dana na tle padających płatków, czy może Jima? A może te obawy są zbędne. Może Helen jest tylko wielką realistką, a przecież jego matka zawsze powtarzała, że taka kobieta to skarb.
Helen już kładzie się w powietrze, już przechyla głowę. Czeka. Musi ją pocałować. Chociaż jak przypomni sobie, że była w objęciach Jima... Nie. Nie wolno tak myśleć. Helen robi to dla niego. Musi być uczciwy. Pocałował Helen namiętnie i długo. Wszystko ozdabia jej długie i słodkie westchnienie.
- Jesteśmy sobie potrzebni Dan. Bardzo potrzebni - powiedziała w tę cichą noc, przytulając policzek do jego ramienia.
W kilka dni później zadzwonił telefon. Jim proponował Helen, by już zajęła się biurem, podczas gdy on z Danem zaczną nareszcie urządzać sale.
- To wspaniale! Już jadę - Helen, mimo że zaspana, cieszyła się i podśpiewywała, myślała błyskawicznie.
Gdy przyszedł Dan, zaczęła się zastanawiać:
- Właściwie co ja tam będę robiła?
Dan zdziwił się. Pytanie było naiwne. Doprawdy nie rozumiał Helen.
- Nie wiesz? Przecież o to ci chodziło. Wpływy i odpływy gotówki. Cała forsa będzie przechodziła przez twoje ręce.
- Och - dłoń Helen drżała, gdy nalewała kawę do filiżanek.
- Dasz sobie rade, prawda? - Dan uśmiechnął się ironicznie, ale Helen jakby tego nie zauważyła.
- Musze sobie kupić jakiś nowy i wystrzałowy ciuch. Przecież nie mam się w co ubrać! Pożyczysz mi trochę gotówki?
Dan przewrócił oczami i złożył ręce jak do modlitwy.
- Zaczęło się - jęknął przestraszony i od razu sięgnął do portfela. - Niech to już będzie za mną, ile?
Helen wymieniła sumę.
- Co ty chcesz kupować? Cały magazyn?
Po południu pojechali z Jimem załatwiać ekspozycje. Wynajęli w tym celu plastyków, małżeństwo C. z Londynu. Była to para zimnokrwistych flegmatyków, która za odpowiednią forsę urządziłaby wnętrze prywatnego salonu korzystając z ludzkiej skóry, włosów, zębów, czy też farby sporządzonej z ludzkiej krwi. Oboje chodzili dzień w dzień podpici, jeśli już nie zdążyli się zaprawić znacznie mocniej, wysmarowani farbami i klejami od góry do dołu. Jim wyraził przypuszczenie, że pewnie w tych samych ubraniach kładą się do łóżek. Kiedy podpisano umowę, Jim zapędził małżeństwo do pustych i czystych sal.
- Proszę tutaj podejść - stanął przy filarze podtrzymującym strop. - Tu ma być wyeksponowany ciężki karabin maszynowy.
- Jaki typ? - zapytał rzeczowo pan C.
- A bo ja wiem - Jim wzruszył ramionami. - W każdym razie musi to być wielkie, mieć dużo naboi i sprawiać wrażenie, że jest jeszcze na chodzie. Lufę ma mieć wymierzoną we wchodzących wycieczkowiczów.
- Tu chodzi o efekt - wtrąciła pani C. i przetarła w okularach szkła grube jak popielniczki.
- Tak właśnie - Jim skinął jej uprzejmie głową.
- Jak się domyślam - ciągnęła wiec dalej pani C. - panu Jimowi chodziłoby nawet o to, żeby ten karabin strzelał naprawdę, ale jest to niemożliwe.
- Ależ skąd - obruszył się bez zbytnich emocji Jim.
- Tak, ale ja sama byłabym tym zachwycona. Mielibyśmy wciąż nowe i co ważniejsze świeże ofiary mordu.
- Słusznie to pani przedstawiła, pani C. - Jim był rad - bo to będzie muzeum zła, a co jest gorszym złem, jak nie zwykły, odrażający mord?
- Świetnie! - pisnęła, a może cienko zawyła pani C. - Peter, będziemy tu mieli wspaniałe pole do popisu. Ekspozycja musi mieć odpowiedni wyraz i my go oczywiście osiągniemy.
- Proszę państwa dalej - Jim wczuwał się w role przewodnika. Miał już wszystko zaplanowane. - Te trzy sale, przez które właśnie teraz przechodzimy, przeznaczyłem na ekspozycje narzędzi mordu. To znaczy wszelkiego rodzaju broń oraz najwymyślniejsze urządzenia do kłucia, szarpania, rąbania, tłuczenia, rozcinania, przypalania itd. Zostawiam to państwu, waszej inwencji. Chce, by miało to wygląd. A tutaj zgromadzę wszystkie inne pomocnicze przedmioty, którymi sprawia się ból i powoduje śmierć.
Przeszli dalej. Dan leciutko drżał. Jim miał tak sugestywny sposób opisywania ekspozycji, że księgarz nagle wszystko zobaczył własnymi oczami i się przeraził.
Kiedy już Jim umieścił wszystko na najwyższym piętrze, zeszli po schodach nieco niżej. Tu zlikwidowano wszystkie ścianki działowe i na dużej przestrzeni należało urządzić pole bitwy. Za pomocą tektury, farb, klejów trzeba było stworzyć teren poryty lejami po bombach, zarzucony trupami, resztkami ludzkimi i nielicznymi grupkami żywych, pełnych strachu i dzikiego obłędu, którzy zrywają się do ataku. Ta scena miała być jak najbardziej realistyczna, żeby zwiedzający poczuli się jak na prawdziwym polu bitwy. Grozy miary dopełnić specjalnie na ten cel wmontowane głośniki przekazujące odgłosy wybuchów, wystrzałów armatnich, karabinowych, krzyki rannych, wrzask atakujących, brzęczenie samolotów i gwizd spadających bomb. Jako ciekawostkę Jim zdradził, że każdy stopień schodów na każdym piętrze będzie miał zatopiony szklany napis podświetlony czerwonymi żaróweczkami: Wojna to przekleństwo ludzkości! To zdanie miało się powtarzać nie tylko na stopniach, ale także na ścianach każdego pomieszczenia.
Państwo C. niemal deptali po piętach Jimowi i wszystko skrupulatnie notowali. Nie opuścili żadnego zalecenia ani żadnej uwagi. Dan wlókł się za nimi pijany i dopiero na pierwszym piętrze oprzytomniał.
- A to pomieszczenie będzie przeznaczone na świątynie! - Jim wskazał na trzy połączone sale. Tu będzie miał swoją siedzibę Levingston i jego Traktat o wojnie. Zgromadzimy tu wszystko, co dotyczy tego wielkiego pisarza. Kłopot w tym, że na razie zbyt mało jest materiałów traktujących o Levingstonie. Musimy te ekspozycję stale powiększać, budować ją cegiełka po cegiełce. Chciałbym, żeby obraz Levingstona był jak najpełniejszy, żeby znane były ludziom zarówno jego zalety, jak i wady. W sali tej oprócz zdjęć i innych pamiątek dotyczących pisarza zainstalujemy magnetofon, z którego lektor będzie czytał tekst Traktatu od rana do wieczora. Tutaj również musicie państwo uwzględnić miejsce na stoisko z nowymi wydaniami Traktatu. Nie będę ukrywał, że z naszych firmowych wydawnictw spodziewamy się największych dochodów.
- Czy będą to tylko wydawnictwa książkowe? - nie wiadomo dlaczego zaciekawił się pan C.
- Nie tylko. Myślę, że będą również - Jim uśmiechnął się lekko do swoich myśli - liczne pamiątki w formie figurek czy też widokówek. Może uda nam się zdobyć rzeczy prywatnego użytku. Byłoby to wspaniałym zaczątkiem do urządzania w tym muzeum wielkich i znaczących licytacji.
- A wiec pomieszczenia niemalże handlowe - pani C. wykazywała, że ma lepszą głowę do interesów.
- Nie ma co się oszukiwać proszę państwa - Jim przybrał ton znaczący. - Musimy zdobyć mnóstwo pieniędzy...
- Dobra! - przytaknęło chórem małżeństwo.
- ...i wykorzystać je nie tylko w celu utrzymania interesu...
- Dobra!
- ...każdy z nas jest człowiekiem. Liczę się z tym. Jesteście artystami i nie tylko twórczość wypełnia wam boże dzionki. Trzeba także bawić się i jeść, a jeśli już to robić, to w dobrym stylu.
Małżeństwo C. było w siódmym niebie. Jim wiedział, jak sobie z takimi poradzić. Już teraz naszpikował ich kieszenie sporą gotówką.
- To będzie wasz kierownik - wskazał na Dana.. - On dopilnuje terminów, wykonawstwa itd. Z wszelkimi problemami zwracajcie się do niego.
- To stanowisko kierownika... Cóż ono znaczy? - Dan nie wytrzymał, kiedy wracali już do biura. - Przecież wiesz, że ja się na tym nie znam.
- Och, Dan. Przecież musisz być tu kimś, nie tylko moim ogonem. Zresztą w niedalekiej, przyszłości czeka cię znów zmiana stanowiska. Pójdziesz wyżej. Będzie to zależało od tego, jak sprawisz się w zdobywaniu materiałów o Levingstonie.
- Nie zależy mi na stanowisku - wtrącił nieśmiało Dan pomny zagrożenia, które wciąż nad nim wisiało. Do chwili, kiedy o Levingstonie nie pojawi się choćby jakaś wzmianka, on będzie musiał maczać palce w brudnych sprawach. Myślał dotąd, czy nie rzucić tego wszystkiego w diabły. Bał się jednak Jima i w bezsilnej złości i strachu musiał wykonywać to, czego żądał ten zły człowiek.
Czuł się samotny. Helen prawdopodobnie kocha go, ale w swoim zaangażowaniu w interes i pieniądze traci orientacje. Ona nie będzie z nim współpracować przeciwko Jimowi. To nie do pomyślenia.
- Nie zależy mi na stanowisku - to było powiedziane cicho, niemal nie zabrzmiało, ale Jim usłyszał. Dan znowu przeraził się widząc jego spojrzenie.
- Jak mówiłem, otrzymasz wyższe stanowisko, bo jesteśmy wspólnikami. A teraz jazda do biura na następną spowiedź.
Tym razem Dan gimnastykował wyobraźnie o wiele intensywniej. Jimowi chodziło o to, jak Levingston się nosił, jakie było jego hobby, czy miał kochanki i jakie one były. Dan korzystając ze swojej obszernej pamięci powtarzał fragmenty przeczytanych książek. W ten sposób powstał zlepek bohaterów. Nowy obraz Levingstona, który zainteresował Jima.
- Taki Levingston zachwyci ludzi. Jutro mam pierwsze wejście na trzecim kanale telewizji. Będzie to pogadanka na temat Traktatu 0 wojnie i o jego autorze.
Dan pamiętał o audycji. Drżącą ręką włączył telewizor. Najpierw pojawiła się uśmiechnięta gęba wiecznie radosnego spikera, potem dopiero był najazd na Jima. Zachowywał się tak, jakby pracował w telewizji od dwudziestu lat. Żuł gumę i pomagał sobie gestami przy wypowiedziach. Jim założył sobie, że niedbałe i flegmatyczne wypowiedzi zainteresują widzów.
- Tak wiec spodziewam się, że znajdą się w naszym kraju ludzie, którzy zaaprobują to, co robię. Nie sądzę, by było ich nagle dużo, ale wiem, że czas jest moim sprzymierzeńcem. Powoli dotrę do każdego zakątka. Levingston zasługuje na to, by czytali go dorośli i dzieci. Już teraz powstaje wersja z kolorowymi obrazkami przeznaczona dla młodego czytelnika oraz wersja komiksowa. Te dwie książeczki prostymi słowami, używając prostych sformułowań, opisują zło, wojnę i przestrzegają, tak jak inne książeczki dla dzieci przestrzegają przed kłamstwem, lenistwem, złymi uczynkami. Sądzę, że jedna z tych książeczek znajdzie się w szkołach jako lektura.
Proponuję moim czytelnikom różne wersje Traktatu. Dla niewidomych jest to książka nagrana na taśmę magnetofonową, dla podróżujących wydałem format kieszonkowy. Książkę tę będzie można wylosować w rozmaitych konkursach, będzie też drukowana w odcinkach w wielu tygodnikach, a także dziennikach. W chwili obecnej jest pisany scenariusz do filmu...
Spiker prowadzący wywiad zdjął okulary.
- O, to chyba przesada! Jak można sfilmować Traktat?
- Można, można...
- Nie jest pan zbyt pewny siebie?
- Proszę pana i szanownych widzów, tu chodzi o bardzo ważną sprawę, o wielką sprawę! I ja będę ją prowadził do końca. Levingstona ludzie muszą poznać. A gdy go już poznają, to zaraz pokochają.
- Może wobec tego przybliży nam pan nieco jego postać.
- Z przyjemnością. Jest to człowiek szlachetny, ale i ogromnie skromny. Skryty. Prowadzi swoje dzieło bez głośnych okrzyków. I nie potrzebuje pytać o sens życia, o kondycję człowieka, on to wszystko wie!
- Ho, ho!
- Proszę nie powątpiewać, gdy go pan jeszcze nie poznał.
- A zatem Levingston - geniusz. Co ponadto?
- Właśnie dzięki jego dziełu, dziełu tej wspaniałej książce poczułem boskie dotkniecie. Zrozumiałem, że musze walczyć i to nie tylko z wojną, ale też z całym złem tego świata i właśnie stąd to wielkie muzeum.
- Na razie są to dwie kamienice i duży ogród...
- Tylko na razie. Spodziewamy się w przyszłości pewnych dochodów, z których znaczną cześć przeznaczy się na rozbudowę muzeum. Chce, żeby było to największe muzeum świata!
- Zamierzenia Jima są ambitne. Jesteśmy razem z nim proszę państwa. Już za miesiąc, w niedziele odbędzie się uroczyste otwarcie Muzeum Wojny. Wstęp bezpłatny. Zapraszamy serdecznie. Będziemy tam na was czekać. Przyjdźcie i zobaczcie! To wielka rzecz!
Kiedy spiker wygłosił te opłacone zdania reklamy, jeszcze raz pojawiła się głowa Jima i rozległ się hymn państwowy. Potem nagle wyświetlono reklamę pożywienia dla świnek morskich i program pobiegł dalej, a Jim wielce zadowolony poszedł sobie do domu. Danowi przez dłuższy czas wszystko leciało z rąk. Helen zadzwoniła, że nie przyjdzie. Odetchnął. Tego dnia miał trzech klientów i jeden z nich poznał go i nawiązał rozmowę.
- Otwieracie to muzeum, to wspaniałe! Czy rzeczywiście Levingston był więźniem obozu? Słyszałem z innego źródła, że wiele lat, w tym i okres wojny, spędził w Stanach?
- Być może były to informacje błędne - Dan zaczął szukać jakiejś książki.
- Pan dobrze znał pisarza? - padło nowe pytanie.
- Tak, raczej dobrze. - Dan wahał się. - Znałem... tak.
Człowiek spojrzał z podziwem. Ciekawość niemalże go roznosiła.
- Pewnie to plotka.
- Jaka plotka? - Dan był zdenerwowany.
- No, o tych Stanach.
- Pewnie tak.
- Gdzie będę mógł kupić Traktat o wojnie! - klient najwidoczniej chciał uciąć sobie dłuższą pogawędkę, ale Dan był wykończony.
- Już niebawem ukażą się najnowsze wydania w firmie Jima. Czy to już wszystko? To dziękuję panu - zamknął za nim drzwi i głęboko odetchnął.
W kilka godzin później przyszedł młody chłopak i przyniósł zmiętą kartkę.
Trzymają mnie w K., na ulicy Jana 65, cela szósta w suterenie. Proszę o kontakt przez tego młodego człowieka, który doręczył kartkę. Levingston.
Dan poczuł gorąco wlewające się w jego ciało. Skronie załomotały. Spojrzał na chłopaka. Żuł gumę i wpatrywał się w Dana, niemal świdrował go wzrokiem.
- Jak mu tam jest? - spytał cicho młodzieńca.
- Ja tam nic nie wiem. Tyle, że przyniosłem kartkę. Zapłacił mi.
- Zaniesiesz moją?
Chłopak wymienił sumę. Dan odliczył pieniądze i pośpiesznie skreślił kilka słów.
W liście poprosił Levingstona tylko o to, żeby czekał. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób spotka się z nim, ale kazał mu zachować spokój. Kiedy chłopak odszedł, nagle ogarnęły go wątpliwości. Jak ma pomóc, kiedy nawet nie będzie mógł mu spojrzeć w twarz. Po tym wszystkim co opowiedział Jimowi? Wszak Bóg dawał mu szansę. Mógł go uratować. Mógł jeszcze naprawić wszystko co złe. I Dan postanowił jechać do Levingstona. Bał się, ale miał szansę. Nie uprzedzając Jima wykupił bilet i pojechał. W K. na ulicy Jana pod numerem sześćdziesiąt pięć mieścił się szpital psychiatryczny. Oczywiście Dan uzyskał informację, że nikt o nazwisku Levingston nie przebywa, ani nie przebywał w tymże szpitalu. Dan wyszedł i po kilkudziesięciu minutach powrócił z policją. Dokonano rewizji. Dan miał potem ogromne kłopoty. Ale jakoś dał sobie rade. Wypuszczono go po kilku godzinach aresztu. Przypuszczał, że teraz wszystko skrupi się na Levingstonie. Był jednak bezsilny. Postanowił, że Jimowi nic nie powie. On zaraz zmusiłby Dana do tego, by poszedł tym śladem bez względu na konsekwencje. Uświadomił sobie, że cała ta gra jest bardzo niebezpieczna. To był żałosny zryw. Znowu zaczął się bać.
Nigdzie nie pójdzie. Nie może uratować pisarza. Był za słaby. W nocy miał straszne sny. Majaczył, a gorączka sięgała prawie do końca słupka. Tak mu się przynajmniej wydawało. Około pierwszej wstał, ubrał się i wybiegł w czerń. Miał swój klucz do muzeum. Popędził przez sale wystawowe, pomiędzy działa przeciwlotnicze i karabiny maszynowe. Mijał świeżo ustawione ekspozycje. Jeszcze pachniały farbą i smarem. Biegał i szukał. Znalazł jeszcze jeden wolny postument w sali morderców. Na innych stary już postacie z wosku. Obok rzeźnika z B. zastygł bez ruchu, pełen wyrzutów sumienia, prosząc Boga, by zaklął go w kamień. Sala rozjazgotała się i Dan przerażony wsłuchiwał się w kłótnie postaci.
Jim znalazł go zemdlonego. Leżał obok wolnego postumentu. Kiedy się ocknął, wyszeptał tylko: Zabiłem go!
Przeleżał w łóżku cały tydzień. Helen opiekowała się nim bardzo troskliwie. Miał wszystko, czego potrzebował. Czasami wpadał do niego Jim. Ale dopiero pod koniec tygodnia zapytał o to, co Dan wypowiedział zaraz po ocknigciu się.
- Kogo zabiłeś?
- Czy coś takiego powiedziałem?
- Mówiłeś, że zabiłeś go. Kogo? - Jim nie rezygnował. - Dan dobrze wiedział, o co mu chodziło, ale powiedział coś innego.
- Zabiłem Dana, zabiłem siebie. Teraz jestem tylko inny ja - rzekł z obrzydzeniem. - Prawdziwego Dana już nie ma.
Dwa tygodnie po tym wydarzeniu Jim się jakoś zmienił. Ta metamorfoza trwała kilkanaście dni, ale Dana bardzo zaskoczyła. Jim zaczął go traktować znacznie lepiej. I tylko od czasu do czasu, jakby mimochodem, wypytywał go o Levingstona. Były to z reguły ciekawostki w stylu: co nosił wieczorem, czy garnitur czy też smoking, czy rzeczywiście był estetą, czy lubił grać w brydża, jakie lubił kobiety i jaką muzykę. Zadawał te pytania w chwilach pełnego rozluźnienia i żartów. Dan odpowiadał szybko i bez zająknienia, ale czasem wpadał, bo Jim przez zapomnienie powtarzał niektóre pytania. Jim tego jednak nie zauważał. Wszystko notował, a potem w czasie wystąpień w telewizji czy radiu łączył dwie odpowiedzi i wychodziły zupełnie nowe informacje. Na przykład kiedyś Dan powiedział mu, że Levingston nie znosił muzyki, innym zaś razem wyraził pogląd, że wręcz przeciwnie, pisarz uwielbiał Mozarta. Jim w czasie wywiadu z tych dwu przeciwstawnych wiadomości spreparował jedną. Powiedział mianowicie, że Levingston uwielbiał cisze, a kiedy się nią zmęczył, świetnym odpoczynkiem był wtedy dla niego Mozart. Traktował muzykę jako przeciwieństwo ciszy. Stąd wynikało, że mógł słuchać także piosenek, świergotu ptaków, szumu ulicy za otwartym oknem, krzyku ludzi. Taki obraz Levingstona przedstawił Jim w czasie audycji.
Od chwili wkroczenia Jima na fale eteru, rozpoczęła się jego zdecydowana wspinaczka do góry. Potrafił zajmująco opowiadać o swoim muzeum. Szybko zyskał przychylność władz miasta, a wkrótce i państwa. Otrzymał wiele dotacji. Jego sprawa nabierała rozmachu.
Ale czternastego kwietnia wydarzyło się coś, co o mały włos nie zepsuło dotychczasowych starań. Otóż w muzeum wydarzył się smutny wypadek. Jedna ze zwiedzających turystek w sali straceń, bądź to przypadkowo, bądź celowo oparła się o gilotynę, może dla pozowania do zdjęcia, a ta straszna machina zadziałała. Puściły słabe zabezpieczenia. Nóż opadł ze świstem. Przez kilka sekund trwała głęboka cisza, a potem posypały się jeden po drugim cztery palce i dopiero wtedy rozległ się straszny wrzask.
W kilka dni potem odbył się proces sądowy. Zjawił się tłum dziennikarzy. W efekcie Jim miał płacić poszkodowanej sporą sumę, aż do śmierci. Rzuciło to cień na jego działalność, ale wkrótce miano się przekonać, że Jim wcale się tym nie przejął. Kiedy tylko uporał się z wszelkimi obowiązkami wynikającymi z przeprowadzonego procesu, zaraz wezwał do siebie Dana i mianował go szefem oddziału obozu.
- Nadszedł czas na to, co było głównym celem mojej działalności - rzekł nie ukrywając przejęcia. - Na stworzenie tej części muzeum czekałem od początku. To musi być porządny obóz koncentracyjny. Z wszystkimi okropnościami, które niektórzy mi tutaj sugerują - rzekł znacząco, a Danowi zrobiło się przykro. - Czy zajmiesz się tym?
Kiwnął głową mechanicznie. Miał tylko to wyjście. Zgadzać się.
I zaraz następnego dnia zabrał się do pracy. Gdy Helen dowiedziała się, że tworzy kopię obozu, wpadła w euforię. Ucieszyła się bardzo, bo tworzenie tego działu było związane z jego późniejszym stanowiskiem.
- Czy ty wiesz, jak ja się strasznie czuje? - chciał się jej poskarżyć, ale wypadło to żałośnie, znacznie gorzej niż zwykła skarga. - Muszę zlecić dokładne wykonanie kopii krematorium z Oświęcimia.
- Nie bądź babą - Helen zdenerwowała się. - Masz swoją szansę, a mażesz się, jak nie wiem co!
- Helen, ale ja ... - ugryzł się w język. Chciał powiedzieć, że przeszedł obóz, ale nie starczyło mu odwagi.
Oczywiście, zgodził się w końcu z nią, że się musi wziąć w garść.
Krematorium stanęło w przeciągu trzech tygodni. Wkrótce wszystko było gotowe. Należało tylko wejść, dokonać przeglądu i przyjąć robotę. Robotnicy czekali już na wypłatę. Ale Dan bał się. Wszystko wracało do niego nagłymi falami. Z codzienności wpadał w przestrzeń, gdzie słychać było ujadanie psów, odgłosy umierających, krzyki po niemiecku. Tylko mury były świeże. Zadzwonił po Jima. Był ciekawy, jak on przyjmie krematorium. Nie bardzo chciał schodzić, ale po kwadransie znalazł się na dole. Robotnicy porozsiadali się na posadzce.
- No i co teraz? - Jim opukiwał, nie wiadomo po co, ściany.
- Trzeba napalić - Dan zachowywał się tak, że Jim jakby się nieco uspokoił.
- Kto to ma zrobić?
- Ja - rzekł Dan i wyszedł z krematorium na zewnątrz. Na placu leżała olbrzymia sterta koksu. Zanim się w piecu rozpaliło na dobre, musiał solidnie popracować. Przyglądano mu się ze zdumieniem. Jim chciał, żeby zrobili to robotnicy. Odmówił.
- Chcesz zobaczyć, jak to było? - zapytał w pewnym momencie Jima.
- Daj spokój - Jim z rosnącym niepokojem wpatrywał się w szalejący płomieniami piec.
Dan tymczasem podjechał na specjalnych noszach na kółkach.
- Kładź się! - krzyknął.
- Dobra - Jim podjął zabawę.
Dan z całej siły szarpnął nosze i nieuchronnie zmierzał w stronę buchającego żarem otworu. Wydawało się że za chwilę...
- Nieee! - wrzask postawił wszystkich na nogi. W ostatniej chwili Dan wyrzucił go na ziemie. Jim spadł. Nie poczuł bólu po upadku. Strach przytępił wszystkie jego zmysły.
- Idiota! Nie lubię takich żartów! - był wściekły i drżał. Dwóch robotników podbiegło, by interweniować, ale Dan sam odrzucił nosze.
- Robota przyjęta - rzekł zachrypniętym głosem. Był spocony. Płomienie migotały w jego źrenicach, w których zakątku, gdzieś jeszcze bardzo daleko, przyczaił się obłęd.
- Nie lubię takich żartów - powtórzył Jim. Poprosił robotników do swojego gabinetu i wyszedł z krematorium.
Dan został sam. Jego twarz pulsowała czerwonymi refleksami płomyków. Napalił tyle, ile trzeba. Jak on teraz nienawidził Jima. Gdy tamten wypłacał robotnikom pieniądze, widział go w piecu obmacującego powoli swoje zwęglające się ciało, spalającego się. Chciał katować Jima, bo ten nie chciał mu wierzyć. Bo był wytworem strasznej cywilizacji. Tak strasznej, że Dan chciał chwilami sam wleźć do pieca i podsmażyć się, oddać swe życie za nowe pokolenia. Tamten obóz wracał coraz silniej. Coraz więcej osób wypełniało ożywioną nagle przestrzeń wspomnień. I za to winił Jima. Za to, że odgrzebał w nim nagle wszystko to, co od dawna powinno przestać istnieć.
Kiedy wyszedł z krematorium i spojrzał w górę, ogarnęło go zdziwienie. Sądził, że z komina będzie wylatywał czarny i gęsty dym. Tymczasem nad ogrodem snuł się cienką, wąską wstążką szaro-niebieski dymek. To dopalały się resztki samego koksu. Doszedł powoli do biura i wszedł na górę. Jim siedział sam. Inni już dawno wyszli.
- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytał już zwykłym, spokojnym tonem. - O co chodzi?
- Wiesz jaki przerób miał taki piec?
- Daj spokój! Nie sądzisz chyba, że traktuję twoje wywody poważnie. Dla mnie obóz jest urealnieniem możliwości człowieka. Jeśli człowiek rzeczywiście zdołał coś takiego wymyślić, to można wyciągnąć korzystne dla mnie wnioski, że drzemią w nim ukryte siły, które budzą grozę. Jest to tylko zwykłe rozważanie, ale można się nim posłużyć wyjaśniając motyw tworzenia muzeum.
- Słuchaj Jim. Tak było naprawdę. Było! Rozumiesz? To było tak samo straszne jak to, co teraz zaczyna powstawać w ogrodzie.
- Może i było - Jim skrzywił się.
- Dlaczego ty do tego tematu podchodzisz tak ostrożnie? Dlaczego nie poświecisz się tej sprawie. Realizujesz to muzeum tak, jakby to miał być sklep spożywczy. Ale ja ci coś powiem... Tak nie można! Z takim dystansem do tych spraw... Zrozum, nie możesz traktować ludzkiego cierpienia jak świeże bułeczki. To wielki grzech.
Jim spojrzał na Dana zza okularów. Jego twarz nie wyrażała niczego. Potem schował wszystkie papiery i włożył teczkę do szuflady. Długo nie podnosił głowy i czegoś tam uparcie szukał. Wykorzystując moment, że Dan przerwał, odezwał się do niego cichym, bezbarwnym głosem.
- Helen była u mnie.
Dan poczuł gorąco rozlewające się po całym ciele.
- No cóż - odrzekł, - ona podziwia pomysł stworzenia muzeum. Twój pomysł.
- Chcesz wiedzieć - ciągnął Jim tym samym bezbarwnym tonem - o czym rozmawialiśmy?
- Myślę, że Helen powtórzyłaby mi to wszystko dokładnie w domu.
- Ale ona prosiła, żebym to ja powiedział tobie o tym – Jim zastygł za biurkiem jak jedna z woskowych postaci w sali muzealnej. Danowi wydało się, że to nie jest człowiek, że już nigdy nie wykona żadnego ruchu. Ale o czym mu powie? O tym, że Helen odchodzi z Jimem? Nie. Chyba jeszcze nie.
- Mówiliśmy o tobie. Helen bardzo martwi się o twój stan zdrowia. Od niedawna zachowujesz się bardzo dziwnie. Jesteś zbyt nerwowy. Wszystko cię drażni. W nic nie wierzysz. Co się z tobą Dan dzieje? Dopiero wszystko przed nami, a ty już miękniesz. Jak mam ci pomóc?
- Nie wiem. Nie wiem doprawdy, czy jest ktoś, kto mógłby mi pomóc. A moja choroba zaczęła się w tamtych czasach, tak dla ciebie niepojętych. Teraz otworzyły się blizny. Kto tam wie, kiedy przestaną boleć. Żyjemy w świecie pełnym kłamstwa. Zło przeplata się z dobrem jak chwasty z ziołami. Coraz wyższy to ogród, coraz trudniej wyplewić i oczyścić. Dlatego nie bądź zaskoczony, że już trochę gubię się i sam nie wiem, gdzie się kończy dobro a zaczyna zło.
- To smutne, co mówisz - Jim poprawił okulary i chrząknął. Nie zadrgała mu nawet powieka, kiedy przesuwał je na nosie. - Myślę, że to było zbyt wiele jak na ciebie. Jesteś zbyt wrażliwy.
- Czego było zbyt wiele? - Dan nie zrozumiał.
- Tego wszystkiego co związane jest z Muzeum Wojny. Cała ta sprawa z Levingstonem i wreszcie obóz. Ty wszystko bierzesz zbyt poważnie. Jesteś z innej epoki. Teraz należy traktować to z dystansem. Rozczulanie wywoła w ludziach poniżający śmiech.
- Jeśli każdy tak wstydzi się łez, to w jaki sposób ma zadziałać twoja machina do szarpania duszy i sumienia?
-Tu nie wchodzi w grę współczucie i roztkliwianie się nad nieszczęściem. Tu trzeba człowiekiem potrząsnąć tak, żeby mu się w głowie coś przestawiło. Czy ty to rozróżniasz? Ja liczę na strach, a nie na melancholię i smutek.
- Wiesz, irytujesz mnie coraz bardziej - Dan zdenerwował się - zaczynasz traktować człowieka jak zwierze ...
- Właśnie!
- Tylko, że zwierze nie zabija bez powodu. Robi to albo w swojej obronie, albo z głodu. Z prawdziwego, strasznego głodu. Człowiek potrafi zamordować dla zysku,, mimo że bęben ma pełny po brzegi, mimo, że wyłazi mu nosem i uszami. W jego oczach lśnią talarki, podobnie jak w twoich...
- Chyba się zagalopowałeś - rzekł ostrożnie Jim.
- Możliwe, ale ja też chciałbym potrząsnąć tobą tak, żeby coś ci się w tym łbie przestawiło.
Jim wstał i zaczął nerwowo przemierzać swój gabinet. Palił i strząsał popiół wprost na dywan.
- Mogę ci obiecać, że się nad tym zastanowię - rzekł zimno - ale tu już nigdy nie mów do mnie w ten sposób. Nigdy!
Popatrzył na Dana wzrokiem bezwzględnym i zimnym. Antykwariusz zadrżał i szybko wyszedł z biura. Śpiesząc po przemarzniętej ulicy łapał powietrze jak ryba wyrzucona na ląd. Przestrzeń była zbyt ciasna i zbyt ciężkie powietrze tego dnia. Nad kamienicami unosił się błękitnoszary dym. W piecu świeżo zbudowanego krematorium dopalały się resztki koksu.
W knajpie było jeszcze kilka osób. Lili nie spotkał. Usiadł przy stoliku i popijał ciepłe piwo. Dookoła unosił się duszny zapach osób, które przewinęły się przez tę salę w ciągu całego dnia. Dan zamyślił się. Usiłował sobie przypomnieć człowieka, który nazywał się Kowalski. Dałby wiele, żeby dowiedzieć się, kto mu zlecił porwanie Levingstona. Podejrzewał Jima, ale Jim sprawiał wrażenie, że nic na ten temat nie wie. Zresztą nie było w jego interesie decydować się na gwałt w stosunku do osoby Levingstona. Wręcz przeciwnie. Jim stosował politykę drobnych kroków i to było odpowiednie podejście do pisarza, jeśli chciał coś więcej z niego wyciągnąć i wykorzystać w swojej kampanii reklamowej.
Wydawało się, że porwanie Levingstona rzeczywiście zdenerwowało Jima. Ale też prędko przyszedł do siebie. Dan podejrzewał, choć jeszcze nieśmiało, że Jim swój cel osiągnie i to bez względu na sposób. Był mocno zaskoczony tym, że Jim bywa przed kamerami taki układny, milutki i tak ładnie się wysławia. Mówił na temat swojego muzeum tak interesująco i zarazem tak zachwycająco, że nawet Dan zapominał się, dając się zwieść obrazowi telewizyjnemu i sympatycznie prezentującej się osobie Jima, jakby nie miał z nim nic wspólnego.
Z zamyślenia wyrwał go jakiś głos. Gdy podniósł głowę, zobaczył, że stoi nad nim Kowalski.
- Witam pana, panie Dan - rzekł z nieprzyjemnym uśmiechem. Dan drgnął. Trochę piwa wylało mu się na spodnie.
- Spokojnie - Kowalski podniósł obie ręce do góry - przyszedłem tutaj w pokojowej misji.
- Czego pan chce ode mnie? - Dan bał się tego człowieka, ale ze wszystkich sił chciał opanować strach.
- Pan jest nam potrzebny, panie Dan - rzekł bez zbytnich ceregieli odgryzając koniec cygara. Zapalając je i cmoktając dym, mówił półgębkiem. - Pan chciałby się zobaczyć z Levingstonem i my możemy to panu ułatwić.
- Nic dziwnego, skoro porwaliście tego człowieka - wypalił Dan.
- Pan dużo wie, panie Dan - rzekł z uśmieszkiem Kowalski. - Ale jeszcze zbyt mało, by nam przeszkodzić.
- Wcale nie chce widzieć się z Levingstonem.
Kowalski wydał się zaskoczony, ale tylko przez ułamek sekundy.
Dan pomyślał, że tacy nie łatwo dają się zbić z tropu.
- Może pan sobie fantazjować. Znam się na tym. Jeśli nawet pan nie chce go widzieć, to jednak on aż się pali, by się z panem spotkać. I radzę się pośpieszyć. Potem będzie za późno.
- Co się z nim dzieje? - Dan nie mógł już dłużej ukrywać swego niepokoju. - Coście z nim u licha ciężkiego zrobili?!
- Jeszcze nic. My nic nie zrobiliśmy, ale on sam zrobił coś takiego ze sobą, że mamy niezły bigos.
Czy ma z nim jechać? Ale jaką ma gwarancje, że go tam nie zatrzymają, jest przecież dla nich niewygodny. Może nawet zatłuką na śmierć.
- Proszę się nie obawiać - Kowalski jakby czytał w jego myślach. - Zawieziemy tam pana i odwieziemy do domu. Może być pan spokojny.
- Jaką mam gwarancje?
- Rozmawiałem z Jimem. Zgodził się na wyjazd.
- On się zgodził? Jakie on ma prawo decydować za mnie?
- To pański szef.
- Taki on mój szef jak i ja jego pracownik. Nie. Stanowczo odmawiam.
- Przecież lubi pan Levingstona.
- To nie argument. Znam go bardzo krótko. Widzieliśmy się tylko raz.
- Niech i tak będzie. Zgadzam się na wszystko, tylko niech pan jedzie.
- Nie. Nie pojadę. Zbyt dobrze wiem, czym to pachnie.
- Niech pan nie będzie głupi. Levingston chce z panem rozmawiać i ta rozmowa może mieć duże znaczenie także i dla waszego muzeum. Rezygnując z niej traci pan szansę uzyskania czegoś nowego i spożytkowania. Przecież muzeum to dobry interes.
- A wiec sądzi pan, że Levingston sprzeda mi cenne wiadomości. Zastanawiam się, co też kryje się pod pańskim słowem: my? Kto to jest? Kogo pan reprezentuje?
- Chciałby pan za dużo wiedzieć. Ale gdybym nawet panu powiedział, nic by to nie zmieniło. W naszym interesie jest jedynie ochraniać Levingstona. Pan nas interesuje ze względu na parę ciekawych informacji.
- Jeśli chodzi o Levingstona, nie dowiem się od niego niczego więcej ponad to, co już wiem. Poza tym wie pan, że jest to przemoc. Nie mam zamiaru maczać palców w tej brudnej sprawie.
Kowalski był już solidnie zdenerwowany. Nie mógł zmusić Dana, by ten pojechał z nim, ale był przygotowany na opór z jego strony. Wkrótce wiec zjawił się w knajpie Jim.
- To jest dla nas szansa - przekonywał Dana. - Musisz tam pojechać.
- Chcesz wchodzić z nimi w układy? Przecież to przestępcy!
- To zbyt mocno powiedziane. Po prostu trochę omijają przepisy.
- Jakie trochę? Nie rób ze mnie durnia!
- Pojedziesz tam - rzekł stanowczo Jim. - Odpowiadam za to i ja poniosę wszelkie konsekwencje.
- Nie - Dan był mocno przestraszony.
Pół godziny później jechał już starym fordem na tylnym siedzeniu pomiędzy Kowalskim i jakimś cuchnącym czarnuchem. Jechali godzinę. Gdy znaleźli się na miejscu, Dan nie mógł zgadnąć gdzie się znajduje. Było to jakieś stare, opuszczone dawno gospodarstwo rolne.
Oprócz strachu uświadomił sobie coś jeszcze. Cała ta historia zaczęła wydawać mu się nie tyle tragiczna ile absurdalna. Niesamowita groteska. Kiedy przekroczył próg śmierdzącej stęchlizną izby ujrzał jeszcze dwóch czarnuchów, którzy siedzieli przy drzwiach prowadzących do następnego pomieszczenia. Obaj palili śmierdzące papierosy. Dan zaczął kaszleć i w tym momencie Kowalski nagle spoważniał i rzekł głośno:
- Uwaga! Nadchodzi król!
Jeden z czarnych podskoczył i otworzył białe drzwi. Stanął w nich Levingston. Danowi wystarczył jeden rzut okiem, by stwierdzić, że pisarz jest obłąkany. Stał spowity w stary zakurzony worek jak w królewski płaszcz i spoglądał wzrokiem tragicznego idioty, wyniośle i gorączkowo.
- Wyjdźmy - rzekł Kowalski do czarnych i zaraz wynieśli się z chałupy. Levingston stał jeszcze przez chwile nieruchomo, po czym rozglądając się, czy nikogo oprócz Dana nie ma w pobliżu, jakby zdawał sobie sprawę, że może być śledzony nawet spod własnego rękawa, przyskoczył do księgarza.
- Jestem zgubiony! - wykrztusił zdławionym głosem w szaleńczym półszepcie. - Teraz już nie mnie trzeba ratować, ale moje dzieło!
- Co się z panem stało? - zapytał cicho Dan.
- Mistrzu - poprawił Levingston. - Mów do mnie mistrzu.
- Mistrzu, co się tutaj dzieje? Czy od dawna trzymają cię tutaj?
- Tylko na dzisiejsze spotkanie. Tak naprawdę rezyduje w prywatnym pensjonacie, w takiej klinice...
Dan przypomniał sobie szpital, w którym wyśledził kiedyś pisarza. Czyżby Levingston rzeczywiście zwariował, czy oni go tak...
- Czy z mistrzem rzeczywiście jest tak źle?
- Tak oni twierdzą.
- A wiec załatwili pana, hm, hm, mistrza na amen - rzekł Dan zaciskając zęby.
- Spokojnie. Jeszcze nie wygrali. Król ma popleczników. Panie Dan... Ciii... Teraz już bez żartów. Ze mną koniec. Nie, niech pan mi nie przerywa. Proszę dopilnować dziejów Traktatu. Jest to jedyny ratunek, by mnie stąd wyzwolić, o ile pan zdąży. Teraz musze tam wracać i rządzić królestwem. Tak trzeba. Jeśli będą wypytywać o mnie, proszę mówić wszystko, co panu ślina na język przyniesie, oby dużo i ciekawie. Może mnie pan uczynić szmatą, ale ma to być barwne i zajmujące.
Dan odetchnął głęboko.
- Nie wie pan, jaką mi przyniósł ulgę. Mówiłem już nieco o panu... to jest o mistrzu i wydaje mi się, że nie wypadło to najgorzej.
Levingston zaśmiał się cichutko. Uchwycił w swoje dłonie ręką Dana i mocno ją ucałował.
- Wybawco - szepnął - w tobie jedyna nadzieja. Idź i czyn, co ci przykazałem, a być może czeka nas obu wielka nagroda! Niech cię pobłogosławię - uczynił nad nim znak krzyża w chwili, gdy do izby wszedł Kowalski.
Levingston wrócił do drugiego pomieszczenia i drzwi zamknięto za nim z hukiem.
Dan wracał do miasta. Podwieźli go do muzeum i zaprowadzili do biura. Jim czekał. Wyglądał na zniecierpliwionego.
- Jak on się czuje? - zapytał wprost.
- Fatalnie - odrzekł Dan zerkając na Kowalskiego. Tamten uważnie mu się przyglądał.
Antykwariusz zrozumiał, że chcą go wybadać. Zrozumiał wszystko. Mózgiem był tutaj Jim. Nie miał po co udawać, zwłaszcza że teraz interes szedł świetnie. Już nie mógł sobie pozwolić, żeby mu podpaść. Jim był w tym mieście silny. Zbyt silny, by można mu było teraz przeszkodzić.
- Co mówił? Czy wyciągnąłeś z niego jakieś wiadomości?
- Kazał powiedzieć wszystko, co o nim wiem - rzekł Dan.
- No, to wspaniale! Myślę, że teraz opuszczą cię mój drogi wszelkie wątpliwości?
Dan przytaknął. Co innego miał uczynić? Dodał tylko, że nie jest pewny, czy słowa pisarza można traktować poważnie, skoro jest chory psychicznie.
- To cwany lis - rzekł Jim. - Potrafi nieźle udawać. A przecież w jego interesie leży, by kampania reklamowa książki przebiegała jak najlepiej i jak najciekawiej. Można to najszybciej osiągnąć poprzez zainteresowanie społeczeństwa osobą autora. Musi on być jednak postacią na tyle barwną, by plan się powiódł. Bez obaw. Jeśli masz wiec jeszcze coś ekstra o Levingstonie to dawaj!
- Mam - rzekł Dan - ale daj mi trochę czasu, powiedzmy parę dni. Opracuje to szczegółowo i przyniosę ci. Myslę, że to co teraz dostaniesz zainteresuje cię szczególnie.
- Zaczynasz mi się podobać - rzekł Jim nalewając jemu i Kowalskiemu. - Zobaczysz, że wszystko się uda. Czy muzeum nie podoba ci się w takiej postaci?
- Uhm - mruknął Dan maczając wargi w alkoholu.
- Musisz przyznać, że odwaliłem kawał roboty. Jutro w cotygodniowym magazynie odbędzie się pierwsza transmisja z sal muzealnych. Liczę na twoje uczestnictwo w oprowadzaniu dziennikarzy, zwłaszcza po świeżo zrekonstruowanym obozie. Wiesz na jego temat bardzo dużo. A teraz zostaw mnie proszę z panem Kowalskim. Mam z nim do pomówienia, okey?
Wyszedł. Postanowił, że uprzedzi Helen. Dawno jej nie widział. Wszedł do biura i znalazł ją w drugim pomieszczeniu. Rozmawiała przez telefon. Gdy go zobaczyła, natychmiast urwała.
- Co się stało? Czyżbyś się mnie przestraszyła? - uśmiechnął się gorzko.
- Daj spokój. To maja koleżanka. Straszna gaduła. Dobrze, że przyszedłeś. Miałam pretekst, żeby przerwać rozmowę.
- Helen, muszę z tobą poważnie pomówić.
-O! Poważnie!
- Nie żartuj. Jim macza ręce w brudnych sprawach. Kontaktuje się z Kowalskim. To wstrętny typ.
- Jaki ty jesteś naiwny - Helen wyglądała na niezbyt przejętą tą wiadomością. - Ty myślisz, że w dzisiejszym świecie wszystko uda się załatwić na ładne oczy i z czystym sumieniem. Przecież żyjesz w dwudziestym wieku. Już wkrótce w dwudziestym pierwszym. Jak to sobie wyobrażasz?
- To mam popełnić przestępstwa?! Helen, ja ciebie zupełnie nie poznaje!
- Och! Daj spokój! Jakie przestępstwa?
- Czy ty udajesz, czy rzeczywiście jesteś taka naiwna? Przecież to Jim ukartował porwanie Levingstona. Nie wiedziałaś o tym?
Helen podniosła się z krzesła. Zdjęła okulary i potarła zmęczone powieki.
- Chodź tutaj - pokazała mu duży fotel.
Gdy usiadł, opadła mu na kolana. Zaczęła gładzić jego włosy. Nagle poczuł się tak jak dawniej.
- Kochanie, ty tak mało wiesz. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Miałam to zrobić wcześniej, ale bałam się o twoje nerwy.
- Co ty u diabła wiesz?! - Dan był zdenerwowany.
- Uspokój się. Levingston, ten twój pisarz jest naprawdę chory. Ale nie martw się. Zajmują się nim najlepsi lekarze w naszym kraju. Jest szansa, że jak będzie miał spokój, to powoli przyjdzie do siebie. Choroba może się odwrócić. Teraz jednak musi mieć ten spokój i Jim doskonale o tym wie. Spełnia wiec swoje zadania bardzo delikatnie.
- To, że wyciągnął człowieka ze szpitala i zamknął w starej walącej się chałupie nazywasz delikatnymi metodami?
- Ależ mój drogi, to Levingston zażądał neutralnego terenu. Jim wysondował od niego, czy w starym domu będzie mu odpowiadało i Levingston się zgodził.
- Co właściwie jest Levingstonowi? Czy lekarze wiedzą jaka to choroba?
- Jeszcze dokładnie nie - Helen przekrzywiła głowę. -Prawdopodobnie schizofrenia. Ale więcej będzie można powiedzieć wtedy, gdy zbierze się konsylium. Ma przyjechać świetny lekarz, profesor ze Stanów.
- Nigdy tego nie zrozumiem - Dan pokręcił głową. - Widziałem go na kilka tygodni przed porwaniem i nie wyglądał na takiego, który ma zamiar iść do czubków. Coś mi tu nie gra.
- Już ci to mówiłam - Helen nadal przytulała się do niego. - Jesteś przemęczony. Wtedy wszystko widzi się inaczej, w krzywym zwierciadle.
- Helen, czy ty coś jeszcze do mnie czujesz?
- Ależ kochanie... Nie wiem, o co ci chodzi. Naprawdę, lubisz mnie ostatnio zaskakiwać.
- Proszę, odpowiedz na moje pytanie.
- No przecież wiesz dobrze, że tak. Tylko z tobą i dla ciebie - zanuciła piosenkę. - Poza tym już raz o to pytałeś.
- Jaka szkoda, że wpadłaś w ten interes.
- Nie wpadłam, tylko świadomie weszłam i liczę się ze wszystkimi konsekwencjami.
- Czy widziałaś krematorium?
- A co to takiego?
Dan głośno się roześmiał.
- Pracujesz tu w biurze jako kierowniczka i nie wiesz, co jest w twoim muzeum?
Helen wstała szybko, obciągnęła spódnice i zakasłała. Widać było, że jest bardzo zmieszana.
- Wybacz, ale nigdy z tym czymś się nie spotkałam. To słowo pochodzi chyba od kremacji. Wielu rzeczy tutaj dopiero się uczę, wiec zamiast się śmiać, mógłbyś mi wiele wyjaśnić.
- No to chodź - pociągnął ją za rękę.
Kiedy schodzili, na górze otwierały się właśnie drzwi od gabinetu Jima. Wyszedł z nich Kowalski. Słychać było głośny śmiech. To Jim. I zachrypnięty bas. To tamten.
Wkrótce znaleźli się w ogrodzie. Było pusto. Robotnicy, którzy pracowali przy ustawianiu baraków, już sobie poszli.
- Niezbyt to efektowne - zauważyła Helen wskazując na rząd ciemnych i ponurych budowli z drewna.
- Masz racje - Dan kiwnął głową. - Ludzie, którzy tam umierali, również byli mało efektowni. Sama skóra i kości. Umierali powoli i denerwowali tym esesmanów. Ci zaś robili wszystko, żeby umierano jak najszybciej i w jak największych ilościach.
- Co ty opowiadasz? Chwilami obawiam się ciebie i twojej wyobraźni. Przyznaj, że chciałeś mi dokuczyć?
Dan uśmiechnął się smutno.
- Nie, to co powiedziałem jest prawdą. Niczego nie zmyślam.
Helen zadrżała. Przynajmniej jeden człowiek, który mi wierzy, pomyślał Dan popychając ją lekko do przodu. Obeszli świeżo postawione baraki i weszli do jednego z nich. Pod ścianą stały rzędem foliowe worki. Każdy jeszcze zaplombowany i ze świeżym napisem firmy. Rozerwał cienkie i niezbyt mocne sznurki. Zbladł.
- Co tam zobaczyłeś? - Helen zaciekawiona podeszła i spojrzała. - Fee! - skrzywiła się z niesmakiem. - Szkaradzieństwo!
Worek wypełniony był po brzegi protezami. Sztuczne szczeki, dłonie i nogi. Wszystko sprawiało wrażenie używanych, ale Dan wiedział, że są spreparowane dla potrzeb muzeum. W drugim worku byty oprawki okularów lub też okulary z całymi bądź częściowo stłuczonymi soczewkami. Różne: duże, rogowe, to znów druciane lub malutkie, dziecięce. Jim nawet nie próbował nawiązać kontaktu z jakimkolwiek muzeum martyrologii. Zdecydował się na eksponaty sztuczne, falsyfikaty. Każdy może mu teraz zarzucić kłamstwo. Każdy może odkryć, że to wszystko jest spreparowane tylko dla taniego efektu. Czy Jim myślał o tym? Helen ogląda to z niesmakiem ale bez przerażenia, bez smutku. To nie tak. Ale gdyby były tu prawdziwe prochy ludzi, prawdziwe meble obite prawdziwą ludzką skórą, czy efekt byłby lepszy, bardziej człowieka poruszający? Nie, tego Dan nie jest pewien. Te sztuczne modele były zapewne bardzo drogie, ale nie było innego wyjścia. Prawdziwych prochów nikt nie sprzedaje. Chociaż kto to wie! Zło drzemiące w człowieku pozwala niektórym na taki handel. W dzisiejszym świecie wszystko jest możliwe. Ile wiec kosztowałby kilogram ludzkich prochów w dobrym gatunku? Jim nie kupi Oryginalnego towaru. Raczej spali zwierzęta. Poznał i domyślił się częściowo postępowania Jima. On tu wszystko chce mieć podrobione. Nic oryginalnego. Dan aż przystanął. Levingston! On mu przeszkadza! Prawdziwy człowiek, prawdziwy pisarz. To dlatego ten szpital.
Helen chciała wracać. Dobrze. Krematorium pokaże jej innym razem. Odprowadził ją do biura.
- Kiedy do mnie przyjdziesz? - zapytała z zalotnym uśmiechem. Obozu nie wzięła sobie zbyt serio do serca. Nie zrobił na niej większego wrażenia.
- Nie wiem. Może jutro - zaproponował niechętnie.
- Dobrze, ale najpierw zadzwoń.
Zbiegł szybko po schodach, żeby Jim go nie zobaczył i nie zatrzymał. Wkrótce był w sali poświeconej pisarzowi. Na postumencie stał jego pomnik. Figury woskowej jeszcze nie było. Na pomniku nazwisko i data urodzenia. Dan przejęty wpatrywał się w miejsce za myślnikiem. Kamieniarz wykuł już wgłębienie, w którym powinna znaleźć się data śmierci. Wszyscy jakby tylko na to czekali. Levingston żywy nie pasował do idei. Musi umrzeć, a wtedy wszystko zacznie grać. Teraz jest w szpitalu. Wystarczy znajomy przekupiony lekarz, który stwierdzi szaleństwo i samobójstwo. Na przykład skok z okna. W oknach kraty. Drobiazg. Wykorzystał moment, gdy myto szyby. Albo zatrucie lekami. Był przebiegły i ukradł barbiturany. Można wszystko. Biedny Levingston. Dan zacisnął bezsilnie pieści. Nie może mu pomóc. Jedynie można zatrzymać bieg wypadków przez zniszczenie muzeum. Ale jak? Wysadzić? Podpalić? Nie, on tego nie potrafi, jest zbyt słaby.
Bzdury! To wszystko nie tak. Levingston naprawdę jest chory i nikt nie czyha na jego śmierć. Helen mówiła prawdę. Dan jest przemęczony. Trzeba iść do domu.
Zaczynał się grudzień. Ten fakt uświadomił mu w jak błyskawicznym tempie toczą się wypadki. Jim jest niezwykle obrotnym facetem. Zorganizował interes w tak krótkim czasie i już zapewne ma jakieś wpływy!
Ulica szkliła się, mroźna i śpiąca pod skorupą lodu. Każdy krok powodował lekki trzask. Buty jeździły raptownie w różne strony. Wiatr smagał mu policzki i zatykał oddech. Przystanął pocierając nos. Ale gdy stał, marzł jeszcze bardziej. Trzeba było iść.
Drzwi domu powitał z radością. Znajoma witryna z wielkimi lodowymi kwiatami na szybie. Prawie wcale nie widać zza nich książek. Dan wszedł do ciepłego pokoju i zaczął się powoli rozbierać. Ogarnęła go senność. Nagle zadzwonił telefon.
- To ty - Jim mówił szybko i jakby nieco nerwowo. Widać, że znowu byt czymś podniecony.
- Tak, właśnie się położyłem. Co planujesz na jutro?
- Przejmuję kilka drobnych zakładów. Pochłania je moje muzeum - dodał dumnie.
- Po co ci drobni wytwórcy?
- Wszystko się przydaje. Czy to będzie szewc, czy też krawiec, a nawet stolarz, wszyscy będą pracować dla muzeum. Potrzeba przecież tyle butów, strojów i mebli.
- A antykwariat nie jest ci potrzebny? - zadrwił Dan sądząc, że w ten sposób dokuczy Jimowi.
Po tamtej stronie przez chwilę trwało milczenie.
- Sądziłem - Jim mówił powoli - że sam zaproponujesz przyłączenie się...
- Nigdy!! - wrzasnął do słuchawki. - Nigdy, rozumiesz!
- Prawa ekonomiczne są nieubłagane - Jim nie zmienił tonu. - Sam zrozumiesz, że to się nie opłaca.
- A wiec wszystkie moje książki wpisze się na stan? Tak?
- I to już w niedalekiej przyszłości - Jim przestał udawać.
- Wiesz co ci powiem? Ty cholerny cwaniaku! Ze mną ci się nie uda.
- Masz się jutro stawić w moim gabinecie - to był wyraźny rozkaz.
Ta noc była najgorsza ze wszystkich. Była straszna. A po niej nie było lepiej. Dan szedł do Jima jak na ścięcie. Cóż to się stało? Poznał Jima, sprzedał mu książkę, potem za pomocą nieznanych mocy został wciągnięty w to muzeum i teraz powoli ginie. Dlaczego? Cóż zawinił, że ktoś zabiera mu jego najdroższe książki, że już odebrał mu Helen i teraz zapewne... Nie. Nie chciał tej myśli dopuścić do siebie.
Jim czekał. Palił świetne cygaro i bębnił palcami o blat biurka.
Weszła Helen i z miłym uśmiechem podała mu kawę. I... o zgrozo! On ją przytulił, klepnął w tyłek, a ona wydała się zadowolona. Pomyślał, że to już koniec. Jim wstał. Z filiżanką w dłoni podszedł do okna.
- Zawiodłeś mnie. Bardzo mnie zawiodłeś. Cały czas dawałem ci szansę, a ty broniłeś się przed nią. Nie chciałeś skorzystać z podawanej ci dłoni. Powiedz, wszak byliśmy przyjaciółmi?
Dan milczał.
- Byliśmy przyjaciółmi, ale ty odrzuciłeś także moją przyjaźń. Teraz sam nie wiem, co mam z tobą zrobić.
Zapadła cisza. Nagle jeszcze raz podeszła Helen. Uśmiechnęła się promiennie do Jima, przesłała nic nie mówiący uśmiech Danowi a następnie włączyła telewizor.
- Dlaczego? - zapytał Jim.
- Dzisiaj jest twój program - powiedziała kłując go palcem w pierś.
- Z burmistrzem - dodała znacząco.
- Ach tak. No to sobie obejrzymy. Siadaj - rzekł do Dana wskazując mu krzesło. Sam zagłębił się w fotel, a Helen przysiadła na jego oparciu. Pojawiła się wizja, a na niej znajoma twarz burmistrza. Mówił ładnie. Z jego słów wynikało, że całkowicie popiera interes Jima.
- Władze miasta - mówił - uczynią wszystko, aby do końca zrealizować zamiar stworzenia Muzeum Wojny. Zaczęło ono niedawno swoją działalność i jak wiadomo już przynosi dochody, co się nigdy jeszcze w dziejach żadnego muzeum nie zdarzyło.
- Jak można to tłumaczyć? - pada pytanie.
- To może ja - włącza się Jim. - Od wieków zło było niewątpliwie zjawiskiem nie dającym się dokładnie zdefiniować ani zlikwidować. Ono tkwi w człowieku od jego poczęcia aż do śmierci. Jest tak ludzkie, jak ludzkie jest też dobro. Ono człowieka popycha do czynu, do wojny. Moim zadaniem nie jest wygrać ze złem, bo z nim nikt nigdy nie wygra. Chce tylko ludziom uświadomić, że jest ono w każdym z nas i w każdym momencie życia trzeba być ostrożnym i nie poddawać się, ale ciągle walczyć. Ze złem nie wygrywa się, jak już powiedziałem, ale nieustannie się walczy. To jedyna metoda aby nie przegrać.
Ludzi ciągnie tutaj, bo jest to jaskinia zła. Przyciąga ona jak narkotyk, a mnie właśnie o to chodzi. Popatrz człowieku w lustro. Tam może być twoje odbicie. To przeraża, stwarza barierę i możliwe, że ostrzega człowieka, bo wyzwala strach. Strach jest świetnym czujnikiem. Zło to temat uniwersalny i wciąż aktualny. Dlatego spodziewam się wciąż nowych zwiedzających.
- Tu chciałbym nadmienić - wtrącił burmistrz - że podjęliśmy niesłychanie ważną uchwałę. Otóż chcielibyśmy w przyszłości stworzyć muzeum na terenie całego miasta. Wszystkie zakłady i te małe i te wiodące pracowałyby na rzecz muzeum, na jego pomyślny rozwój. Jak wiadomo stałe ekspozycje niszczeją i trzeba je wciąż odnawiać, czasem rekonstruować w stu procentach. Rozbudowa do granic miasta miałaby na celu nie tylko stworzenie nowych miejsc dla ekspozycji, ale także pozwoliłoby to na uruchomienie produkcji na rzecz muzeum. Będzie się wytwarzać artykuły przemysłowe, pamiątki, drukować książki w dużych nakładach. Wszystko to pozwoli stworzyć znacznie większe i atrakcyjniejsze wystawy. Teraz, gdy uczyniono już tak wiele, reszta jest kwestią najbliższego roku, no, może dwóch.
- Co w takim razie stanie się z mieszkańcami? Czy o tym również pomyślano?
- Ależ tak. Uzyskają prace w muzeum. Będzie to praca znacznie lżejsza. Ci, którzy pozostaną bez pracy po zlikwidowaniu niepotrzebnych etatów, otrzymają zatrudnienie w charakterze portierów, stróżów nocnych. Przecież na naszym terenie powstaną wielkie magazyny przeznaczone do gromadzenia powstających eksponatów. Będziemy prowadzić sprzedaż wysyłkową.
- Już mamy liczne zamówienia - znowu Jim - na znanych i legendarnych morderców. Ponieważ są to olbrzymie ilości, zdecydowałem się na uruchomienie seryjnej produkcji figur woskowych. Ceny będą przystępne.
- A co z bronią, czy też narzędziami tortur?
- W naszym muzeum będzie można zakupić jedynie figury z wosku. Sprzedaż innych eksponatów mijałaby się z celem, jaki powinno spełniać muzeum. Są eksponaty bardzo drogie. Zrekonstruowanie zwykłych dybów wymaga dużych nakładów pieniężnych, ponieważ zbudowane są one ze specjalnych trudno ścieralnych tworzyw sztucznych imitujących stare spróchniałe drewno. Skład tworzywa jest oczywiście zastrzeżony przez producenta. I pomyśleć, że każdy eksponat jest zupełnie inaczej wytwarzany! Dbamy o najwyższy standard. Chcemy, żeby to muzeum było najlepsze na świecie!
Program skończył się. Jak zwykle reklamowano pokarm dla świnek morskich. Dan zastygł na krześle. Jim ściskał Helen tu i tam i wcale się nie przejmował jego obecnością.
- Słyszałeś? - zagadnął go w pewnym momencie. - Ale otrzymasz posadę. Z kierownika musiałem cię zdjąć, bo zbyt mnie zawiodłeś. Mam jednak dobre serce. Otrzymasz posadę stróża nocnego. Zawsze zarobisz na chleb.
- Gdzie mam mieszkać? W krematorium? - Dana żal ścisnął za gardło.
- Możesz zatrzymać sobie swój antykwariat. Chwilowo. Potem zobaczymy.
Kiedy już wyszedł z gabinetu, wybiegła za nim Helen.
- Tak mi przykro Dan. Wybacz - stała ze skruszoną miną, jakby chodziło o drobną przykrość. Dan w pierwszej chwili chciał jej wybaczyć te poufałości z Jimem, ale ona dodała: - Wybacz Jimowi. On naprawdę ciebie lubi i chce dla ciebie jak najlepiej.
Wyszarpnął rękę z jej dłoni.
- Od kiedy jesteś z Jimem, mów!
- Ja? Z Jimem? Co ty wygadujesz?! - Helen zachowywała się jakby to jej nie dotyczyło. - Masz zapewne na myśli te dobre stosunki z Jimem. Ależ kochanie, musze przecież zachowywać się tak, jak przystało na wierną sekretarkę. Muszę być mu pomocna w każdym względzie. Ja i Jim jesteśmy dobrymi przyjaciółmi!
- Tak - rzekł Dan z goryczą - zwłaszcza mam pretensje co do tych stosunków!
Helen skrzywiła się tak, jakby dostała policzek.
- Wiesz, jesteś wstrętny! Jak możesz coś takiego mówić!
Dan nie odezwał się. Wrócił do antykwariatu i tak jakby nic się nie stało, otworzył go i usiadł czekając na klientów.
Tymczasem w gabinecie Jima Helen podeszła do szefa i pogładziła go po włosach.
- Czemu jesteś taka smutna? - Jim wprawił w ruch swoje pracowite dłonie i szybko zawędrował aż pod cieniutkie majteczki. Helen siadła na blacie biurka i rozchyliła uda.
Dan wyłożył swoje najlepsze tytuły i dwukrotnie obniżył cenę. Czekał niezbyt długo.
Jim rozerwał błękitne majteczki i był u celu swojej podróży.
Do sklepu Dana weszło dwóch postawnych mężczyzn ubranych w mundury. Dan rozpoznał insygnia Muzeum Wojny.
Jim wszedł w Helen na pięknym rzeźbionym biurku.
Mężczyźni podeszli do Dana i poprosili go żeby wstał.
Helen zaczynała głośno oddychać w tym samym momencie, kiedy mężczyźni w liberiach uchwycili Dana pod pachy i wywlekli go na ulicę. Wlekli go po chodniku, potem wpakowali antykwariusza do starego obszernego mercedesa.
Helen wygięła się robiąc wysoki mostek i zaczęła głośno krzyczeć.
Dan jechał samochodem w stronę muzeum.
Helen ubrała się, obciągnęła sukienkę, a Jim zapiął spodnie.
Weszło dwóch mężczyzn z Danem.
- Sprzedawałeś książki - rzekł Jim. - Książki naszego muzeum. Robiłeś to bez mojego zezwolenia.
- Moje książki - poprawił Dan i zaraz dostał w szczękę. Teraz rozmawiali z dwóch pozycji: Jim stał, a Dan leżał.
- Nie pozwolę - mówił - żeby ktoś mi przeszkadzał. Jesteś upartym starym durniem. Czy nie rozumiesz, że tym miastem już wkrótce zacznę rządzić ja. Ja, dyrektor Muzeum Wojny. Władze miasta dokonują przejęcia wszystkich zakładów, jakie się tutaj znajdują. Twój antykwariat nie będzie wyjątkiem. Przyda się jako punkt sprzedaży naszych wydawnictw. Chcę stworzyć całą sieć takich punktów. Miałeś zamiar pracować. Będziesz pracował. Zaraz otrzymasz piękny mundur i czapkę. Potem moi ludzie pokażą ci twoją działkę.
- A co będzie, jak nie zechcę pracować - Dan próbował być bohaterem, ale dostał porządnego kopa aż się skręcił.
- Wtedy spalę cię w krematorium - zażartował Jim, po czym zwrócił się do swoich strażników: - Panowie, oto kobieta, którą już wkrótce zamierzam poślubić!
- Hura! Hura! Hura! - krzyknęli dziarsko strażnicy i wywlekli Dana z gabinetu.
ROZDZIAŁ TRZECI
W pierwszej chwili nie wiedział co się stało, ale gdy chciał wstać, potężny ból w prawym boku rzucił go znowu na łóżko. Rozejrzał się. Była to drewniana izba. Słaba żarówka ćmiła się pod brudnym, upstrzonym przez muchy stropem. Na zewnątrz szczekał pies. Zaciskając zęby, by pokonać ból Dan wstał i z wielkim trudem dowlókł się do stołu. Na kawałku gazety leżała słonina, pół bochenka chleba i stała szklanka do jednej trzeciej wypełniona fusami po herbacie. Usłyszał cichą muzykę. To grało małe, brudne radio tranzystorowe. Podgłośnił niewygodnym pokrętłem. Grano koncert Paganiniego. Lubił taką muzykę? Nie mógł sobie przypomnieć, skąd. Zawsze słuchał radia, to pamięta, ale żeby muzykę poważną? Dlaczego? Poczuł głód. Odkroił plaster słoniny i odłamał trochę chleba. Gdzieś powinna być sól. Znalazł ją w słoiku po dżemie. Wieczko miało kilka drobnych dziurek zrobionych cienkim gwoździkiem. Ugryzł posolony plaster. Nawet smakowało. Rozejrzał się dokoła. W kącie na dwóch cegłach stała maszynka elektryczna, a na niej poobijany, z resztkami wiśniowej emalii, czajnik z długim, wygiętym dziobkiem. Podniósł go do góry i wyczuł, że jest pusty. Rozejrzał się raz jeszcze po pomieszczeniu, ale nie znalazł kranu. Wyszedł na zewnątrz. Było ciemnio i cicho.
Usłyszał delikatne pacniecie. Potem drugie. Poszedł w jego kierunku i boleśnie potknął się o wystający z ziemi kawałek rury. Pomacał. Był to kran. Po omacku odkręcił go i nabrał wody do czajnika. Strumień był silny i pryskał dookoła ochlapując mu buty i spodnie. Z pełnym czajnikiem wrócił do izby. Nastawił maszynkę. Miał z nią trochę kłopotu, bo sznur od niej nie był zakończony wtyczką. Przy samym końcu rozdwajał się i błyszczał gołymi przewodami z miedzi. Mocując je w gniazdku sieciowym na zapałki przestraszył się. Prąd go kopnął. Dość mocno, ale zaraz potem maszynka rozgrzała się do czerwoności. Postawił czajnik. Krople wody z sykiem znikały z czerwonych spirali. Zrobiło się cieplej. W czasie kiedy spał, piecyk żeliwny zupełnie wygasł. Postanowił, że po skończonym posiłku poszuka węgla i solidnie w nim napali. Podsunął sobie krzesło. Gdy siadał, głośno zatrzeszczało. Żuł powoli słoninę i przegryzał chlebem. Kiedy zagotowała się woda, dolał sobie do fusów i wypił mały łyk gorzkiej lury. Wtedy dostrzegł w kącie, w samym rogu, telefon. Podniósł słuchawkę.
- Tak. Biuro muzeum - rozległ się kobiecy głos. Wydało mu się, że skądś go zna. - Czy coś nie jest w porządku?
- Nie, nic ważnego. Spokój - odrzekł niecierpliwie i rzucił słuchawkę.
Znowu zaszczekał pies. Teraz zupełnie blisko. Wyszedł z izby. Pies zaskomlał i szary ruchliwy kształt przypadł mu do nóg.
- Co piesku? Jak tam twoje interesy?
Poczuł na dłoni ciepły, wilgotny język. Dał mu kawałek słoniny i usłyszał kłapniecie zębów. Potem znowu pies polizał go po ręce.
Było naprawdę cicho. Domyślił się, co robi. Należało więc zrobić obchód. Wrócił i zdjął z wieszaka ciepłą kurtkę i czapkę. Postawił kołnierz i poszedł w noc. Pies ruszył razem z nim. Zbliżyli się do ciemnych, długich baraków. Nie opodal coś zaszeleściło. Spod nóg wystrzelił kot. Przeraźliwe miaukniecie zmieszało się z ogłuszającym ujadaniem psa. Głosy popędziły do przodu i jeszcze długo odbijały się od ścian baraków. Zniknęły gdzieś bardzo daleko. Dan posuwał się ostrożnie po zlodowaciałej nawierzchni. Nogi rozjeżdżały mu się raptownie i nagle pojawiło się jakieś niezrozumiałe wspomnienie o spacerze przez mroźne miasto. Dan przez chwile próbował wyjaśnić ten obraz, ale zostało tylko miasto. Miasto! Gdzie ono jest? Miał wrażenie, że oprócz tych baraków nie ma nic więcej. Te ponure szeregi niskich budowli wędrowały chyba w nieskończoność.
Na tle ciemnego nieba wyrosły jeszcze ciemniejsze kształty płaskiego dachu i komina. Zbliżył się do krematorium. Drzwi były zamknięte na dużą kłódkę. Obszedł dookoła budynek i nagle usłyszał szum. To były owocowe drzewa. Poszedł dalej wzdłuż szeregu jabłoni. Ogród kończył się, a baraki ciągnęły dalej. W pewnym momencie rozbłysnął księżyc. Wszystko ożyło. Wyrosły nowe kształty. Obok dojrzał ciężki wał do ubijania drogi. Kiedy się nachylił i podniósł uchwyt, wydało mu się, że ktoś strzelił biczem. Spróbował ruszyć. Zaczął ciągnąć z jakimiś zapamiętaniem. Pies obok pomagał mu. Warczał i szczekał, jakby go tym dopingował. Pot wystąpił mu na twarz. Zabolały ramiona. Coś strzyknęło w krzyżu. Wał nawet nie drgnął. Dan wiedział, że do tego, by go poruszyć, trzeba było kilku więźniów. Ale jacy byli to ludzie. Same szkielety. On natomiast był w miarę zdrowy, dobrze odżywiony, niemal spasiony. Musi chociaż drgnąć. Zawył tak jak pies. Poczuł lekki wstrząs. Walec potoczył się parę centymetrów.
Upadł na zmarzniętą ziemie czując, że się dusi. Oddech rozsadzał mu piersi. Pies cicho skamlał i lizał go po twarzy. Rozległy się kroki. Dan nie podnosił się. Kroki zbliżały się i umilkły.
- Czy coś się stało? - męski głos orzeźwił go nieco.
Podniósł głowę. Przed nim stał jeden z mundurowych. Patrzył na niego, ale Dan nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy.
- Nie, potknąłem się. Jest bardzo ślisko.
- Tak. Trzeba uważać - człowiek odwrócił się. Odszedł. Zniknął gdzieś miedzy barakami. Znowu było cicho. Dan kulejąc poszedł dalej. Postanowił iść do końca. Ale pomimo że szedł około godziny, nie napotkał żadnych ogrodzeń. Baraki ciągnęły się dalej. Nagle w jednym z nich dostrzegł słabe światło. Podszedł i zajrzał przez okno. Na samym środku, miedzy pryczami, przy zbitym ze skrzynek stoliku, siedziało dwóch mężczyzn. Grali w karty. Zastukał. Nawet nie spojrzeli w stronę okna. Wszedł wiec do środka i zdjął czapkę.
- Dzień dobry, właściwie dobry wieczór. Tęgi mróz.
- O tak. Siadaj. Zagrzej się - w kącie stał rozgrzany do czerwoności piecyk.
Dan zdjął kurtkę. Przez chwile przyglądał się grze.
- Nie wiecie, gdzie się kończy ten obóz?
- A po co ci to? Tu już jest nasz rejon. Ty masz swój. Reszta nie powinna cię obchodzić.
- Zdumiewające. Od kiedy tu pracujecie?
- A czy my zadajemy ci jakieś pytania? - jeden z grających wykazał nieco zniecierpliwienia, wiec Dan przestał pytać. Patrzył na przebijane wciąż na nowo karty.
- Chodź, zagraj z nami - zaproponowali mu nie odrywając oczu od stołu.
Kim są ci ludzie? Gdzie pracowali wcześniej, zanim powstało to muzeum?, zastanawiał się Dan spoglądając na ich delikatne, wypielęgnowane starannie dłonie. Dłonie bynajmniej nie podstarzałych stróżów.
- Nie, dziękuje. Mam obchód. Do widzenia.
- Spokojnej nocy.
Wyszedł. Pies czekał. Pomerdał ogonem, liznął go po ręce i ruszył tuż przy nodze. Dan wracał. Kiedy doszedł do swojego drewnianego domku, usłyszał telefon. Wbiegł i podniósł słuchawkę.
- To ja - głos kobiety był cichy, ale nerwowy. - Dan, za chwile Jim zarządzi zbiórkę. Dzwonie po to, żeby cię uprzedzić.
- Po co? - Dan nie rozumiał tej kobiety. Nie czuł się zagrożony. Swoje obowiązki wykonywał przecież porządnie.
- Nie wiem... Może żal mi ciebie... - po tamtej stronie głos zniżył się do bardzo cichego szeptu. - Może... to trudno... ale powiem. Może dlatego, że sama się boje.
- Zupełnie bez potrzeby. Strach tu niewiele pomoże.
- Właśnie to mnie przeraża. Dan, wiem, że zawiniłam, ale teraz boje się. Boje się okropnie. Pomóż mi!
- Uspokój się. Tu wszędzie jest cicho i bezpiecznie. W sąsiednim sektorze grają w karty.
- To tylko pozorny spokój... - w tym momencie zawyła głośno syrena alarmowa i na dworze zajaśniało. Głos kobiety zginął w straszliwym jazgocie. Dan wybiegł na zewnątrz. Płonęły wszystkie reflektory. Potężnej mocy megafon huczał:
- Wszyscy udają się na plac przed krematorium! Wszyscy udają się na plac...
Dan jęknął. Chciał teraz odpocząć, a tu nagle alarm. Słusznie mówiła kobieta. Dlaczego chciała go uprzedzić? Dlaczego on sam nic nie pamięta, nie kojarzy? A może nie chce pamiętać? Wie tylko, że pracuje w muzeum. Ze pilnuje obozu i zdaje relacje przez telefon. Domyśla się też, że przedtem był w innym świecie, że przeszłość zgubiła się gdzieś w zakątkach jego mózgu i nie chce, albo nie potrafi jej teraz odnaleźć. Jakieś fragmenty pojawiają się jak za mgłą i zaraz szybko umykają. Dan. musi dobrze się skupić, żeby coś z tych obrazów upolować.
Zapiekły go uszy, bo gdzieś zgubił czapkę. Biegł, potykając się o zamarznięte grudy ziemi, bo głośnik teraz naglił do pośpiechu. W pewnym momencie, gdy na chwile coś się przerwało i głośniki umilkły, w ciszy zaczął narastać tupot wielu nóg. To razem z Danem biegł tłum takich jak on stróżów nocnych. Wpadali oni na plac i natychmiast ustawiali się w równych szeregach. Gdy Dan znalazł się miedzy nimi, zaraz ktoś go popchnął, nakierował tak, że w końcu znalazł swoje miejsce i stanął w nieruchomej pozycji. Obok niego ustawiali się wciąż nowi ludzie i Dan nie mógł wyjść ze zdziwienia, że jest ich tak dużo. Zbierano się przez całą godzinę. W końcu plac został zapełniony równoległymi czworobokami. Mróz był trzaskający, ale wszyscy cierpliwie czekali. Wreszcie nadszedł szef. Obok niego pojawiło się kilku mundurowych ze służby muzealnej.
- Zbyt długo to trwało - rzekł szef ostrym tonem. - Następnym razem musicie się zebrać w ciągu dwudziestu minut i ani minuty nie dam wam więcej. A teraz do rzeczy. Na dzisiejszym apelu... hm! hm! to jest... chciałem powiedzieć: zebraniu, omówimy sobie sprawy związane z waszą nową pracą. A wiec nie tylko będziecie sprawować pieczę nad majątkiem muzeum, ale także każdy z was w ciągu dnia, podczas obecności na terenie obozu zwiedzających, ma za zadanie uważnie śledzić każdego z nich, szczególnie zwracać uwagę na prowadzone rozmowy. Opinie na temat muzeum należy mi przekazywać w godzinach od dziesiątej do dwunastej każdego dnia z wyjątkiem sobót i niedziel, w moim gabinecie. Mogą być również składane na piśmie. Czy wszystko jasne?
- Nie! - Dan drżał z zimna. - Nie mam ochoty zostać szpiclem!
- Milczeć. Tu nie będę tolerował żadnych sprzeciwów!
- Przestań ty idioto, bo przez ciebie wszyscy oberwiemy - Dan dostał parę razy bolesnego kuksańca w bok. Sieknął i zamilkł.
Szef odszedł, ale gdy wśród zebranych nastąpiło poruszenie, mundurowi zaprowadzili porządek.
- Na skutek niesubordynacji jednego z was - powiedziano - postoicie sobie do godziny ósmej. Jeśli ktoś spróbuje uciec, będzie surowo ukarany.
Dan spojrzał tam, gdzie wskazał jeden z mundurowych. Ujrzał rozciągnięte druty kolczaste i wieżyczki strażnicze. Właśnie stamtąd silne strumienie światła lizały plac apelowy.
Dan pomyślał, że prawdopodobnie śni. Wszystko to tak bardzo wydawało się nierealne, a jednak napawało grozą. Szef musiał być człowiekiem nienormalnym. Wymodelował obóz aż do przesady, wplatając w to realne fragmenty życia. Chciał, by podobieństwo było jak największe. Tych stróżów księgarz znał kiedyś z widzenia. Patrzył na znajome twarze piekarza, sprzedawcy gazet, urzędnika bankowego i wielu innych ubranych teraz w jednakowe ciepłe kurtki i czapki. Przypomniał sobie, że stoi z gołą głową. Uszy paliły okropnie. Zaczął pocierać je dłońmi, ale to niewiele pomogło. Zaczął też tupać. Potem obok niego ktoś uczynił to samo. o paru minutach słychać było głuchy tupot setek nóg. Reflektory ożywiły się i teraz ze zdwojoną czujnością szperały pośród ludzi stojących na placu.
- Niech nikt się nie rozchodzi! - huczał basem głośnik.
Tupot się wzmógł. Ramiona zabijały się dla rozgrzewki i tłum sprawiał wrażenie, że pulsuje. Tupano coraz głośniej i nim Dan się spostrzegł już zaczynało świtać. Światło powitano westchnieniami ulgi. Nadeszła wreszcie upragniona godzina i tłum począł się rozchodzić. Dan zamyślony poszedł do jakiegoś baraku i położył się na pryczy. Był bardzo zmęczony. Nie chciało mu się wracać do swojego pomieszczenia.
- Wstawaj - obudziło go szarpnięcie - co tu robisz? Za chwilę pojawią się zwiedzający, a ty w najlepsze sobie śpisz! Chcesz, żebym zameldował o tym szefowi?
- Sam nie wiem, jak to się stało - tłumaczył się Dan. Jednak tamten już zniknął. Nie mógł dłużej zwlekać z opuszczeniem pryczy, bo dobiegł do niego hałas. Wkrótce duża grupa Amerykanów pojawiła się za oknem. Żuli gumy i zachowywali się tak, jakby byli na pikniku. Z niesionego magnetofonu wydzierała się jakaś chora na gardło solistka. Dan przyglądał się im z ciekawością.
- Robimy odpoczynek. Nie czuje już nóg - powiedział w pewnym momencie przewodnik i rzucił się na jedną z dolnych prycz.
- Proszę pana, tu nie wolno się kłaść. To jest muzeum - Dan natychmiast był przy tym człowieku, choć nie bardzo wierzył swoim słowom, bo przed chwilą sam leżał. Ale dodał: - Pan jako przewodnik powinien dobrze o tym wiedzieć. To przecież profanacja!
- Jaka profanacja synu? Przecież to wszystko jest jak spod igły. Założę się, że nie leżał na tym barłogu żaden więzień!
- Ma pan niewątpliwie rację, ale jest to przecież wierna kopia obozu. Coś jakby symbol.
- Idź synu na skargę. Ja muszę się zdrzemnąć. Innym też radzę na chwilę wyciągnąć swoje utrudzone ciała na tych kopiach.
Turyści nie dali się prosić i wkrótce Dan miał w obozowym baraku poświstującą i pochrapującą sypialnię. Co na to powie szef? Dan zostanie ukarany, jeśli jest to jego teren. Ostrożnie podszedł do okna. Znajdowali się niedaleko krematorium. Przypomniał sobie i odetchnął z ulgą. To ten, który go obudził, odpowiadał za ten teren. Ponieważ jeszcze nie wrócił, Dan spróbował wycofać się i cicho otworzył okno. Znajdowało się ono z drugiej strony. Ale gdy przełazi przez nie usłyszał gwałtowny szmer i głosy.
- To on. Łapcie go! - i po chwili trzech mężczyzn trzymało Dana za ramiona. Usiłował się wyszarpnąć, ale nie zdołał.
- To on wpuścił turystów i pozwolił im kłaść się na prycze - krzyczał mały szczur, który go wcześniej zbudził. - Teraz musimy odprowadzić go do szefa.
Dowlekli go do gabinetu. Szef czekał na jakiś pilny telefon. Gdy zobaczył, że go wloką, zdenerwował się i podbiegł do nich. Zaczął rękami okładać zdumionych dozorców.
- Jak wy go traktujecie?! Co to ma znaczyć, wy końskie łby?!
- Proszę szanownego pana - rzekł jeden klękając - to on jest winny, nie my. Wpuścił turystów i pozwolił im kłaść się na prycze. To obraza!
Szef ochłonął nieco i po raz pierwszy spojrzał na Dana inaczej.
- Zostawcie go i wynoście się - rzekł. - Resztę sam z nim załatwię.
Trójka cwaniaczków wycofała się tyłem w głębokich ukłonach, mnąc z przerażenia czapki w spoconych dłoniach. Szef nalał sobie koniaku i podszedł do siedzącego na podłodze Dana.
- No, może wreszcie wstaniesz. Chcesz koniaku?
Widząc, że Dan nic nie mówi, poszedł i nalał do drugiego kieliszka. Podał mu koniak i kazał usiąść w fotelu.
- Czemu to zrobiłeś? - zapytał z lekkim uśmieszkiem.
- Byłem zmęczony po apelu. Pomyliłem swój rejon. Nie chciałem tego robić, ale sen był mocniejszy. Ten, który mnie tu przywlókł ze swoimi kolesiami, uciekł, kiedy ujrzał turystów, potem zaczaił się na mnie na zewnątrz.
- Chyba ci wierze - rzekł szef upijając tyk koniaku.
- Dlaczego?
- Znam dobrze tę chołotę. Wiesz, skąd oni są?
- Domyślam się proszę pana.
- Jim. Mów tak do mnie, przecież jestem Jim.
- Jest pan, panem Jimem. Tak, proszę pana.
- Mów mi po prostu Jim. Jeśli nie chcesz po dobroci, to traktuj to jako rozkaz.
- Dobrze, proszę pana ... Tak, dobrze Jim - Dan przełknął ślinę razem z tym imieniem.
- No i jesteśmy w domu. Myślę, że ci już wystarczy.
- Co mi wystarczy?
- Nie co, tylko czego ... No, tego stróżowania! Mógłbyś robić coś lepszego. Kara się skończyła.
- Czy potrafię robić coś jeszcze? Jaka kara?
- Jak się nazywasz?
-Dan.
- Wiesz coś jeszcze?
- Jestem stróżem w muzeum, dział - obóz koncentracyjny.
- I co dalej?
- Więcej już nic nie wiem.
- Coś takiego! Ty się chyba zgrywasz. A te panią znasz? - weszła piękna kobieta.
- Nie.
- Nie? Wprawdzie to moja żona, ale kiedyś byłeś z nią zaprzyjaźniony.
- Nie pamiętam.
- Dan! Przestań odgrywać idiotę!
- Nie wiem o co chodzi pa... Jim.
Jim i żona spojrzeli po sobie.
- Czego sobie życzysz kochanie?
- Cy ciągle muszę ci przypominać, że masz zawsze o tej godzinie audycje? - powiedziała z lekkim wyrzutem i wyszła.
- No, to sobie obejrzymy - rzekł Jim i włączył telewizor. - Jest postęp - rzekł triumfująco do Dana - spójrz tylko!
Dan czuł się paskudnie siedząc w tym gabinecie. Wszystko dotarto do niego znacznie wcześniej, jeszcze podczas apelu. Teraz jednak wygodnie było mu ukrywać się pod pozorem nieświadomości. Siedział więc sobie jako Dan i nic więcej i popijając koniak wpatrywał się w dawno nie widziany telewizor. A na ekranie pojawiły się tłumy. Wielkie tłumy z transparentami, ludzie otwierający usta do krzyku.
- Wiesz, na cześć kogo oni tak wiwatują? - Jim rozwalony w fotelu puchł z nadmiaru spiętrzającej się w nim dumy.
Dan milczał. W duszy zastanawiał się, czy rzeczywiście udało się temu człowiekowi rozpalić tych ludzi i wskrzesić sławę pisarza. Dlaczego Jim więzi go w szpitalu? Levingston jest gdzieś tam, nawet nie wiadomo czy ogląda ten program.
Jim wpatrywał się z przejęciem w tłum. Po chwili na ekranie pojawiła się postać w otwartym oknie. Gesty papieża, strój, a raczej mundur dyktatora. Oto Danowi ukazał się dyrektor muzeum w całej okazałości. To on zbierał brawa, odpowiadał wiwatującym tłumom. To nie Levingston, ale Jim zdobył tych ludzi. Piękne, ciekawie opowiadane historie z lat dziecięcych pisarza, jego cierpienie, pasjonująca praca nad Traktatem, ciekawostki z życia, hobby, kobiety, pieniądze. Wszystko to stanowiło reklamę, ale nie Levingstonowi. To Jim zdobył sławę. Sława ta sięga coraz dalej.
- Widzisz, kim jest Jim? - pyta ze swojego fotela, łypiąc okiem na Dana. - Mówiłem, że Muzeum Wojny to wielka sprawa. Nie chciałeś w to wierzyć. Dużo przez to straciłeś. Teraz tylko na prośbę Helen przestajesz być stróżem, a zostajesz ponownie kierownikiem. Masz jednak dbać i pilnować, masz donosić o każdym złym słowie na mój temat. Otrzymasz pałkę.
- Po co? - zdziwił się Dan.
- Głupie pytanie. No, do czego służy pałka? Żeby nią okładać niesubordynowanych. Masz walić po łbach, kiedy tylko usłyszysz słowo: nie.
- Nie potrafię - rzekł Dan nieśmiało.
- Nauczysz się, albo ponownie powrócisz do stróżówki, a tamci już ci dadzą wypić. Gdy tylko dowiedzą się, że cię nie ukarałem, sami będą chcieli wymierzyć ci sprawiedliwość. Tu panuje zasada stara jak świat. Kto jest większym sukinsynem, ten wychodzi na tym najlepiej - Jim nagle zamilkł. Uświadomił sobie bowiem, to, co przed chwilą powiedział. I zatkało go. Próbował zatuszować to głupim uśmieszkiem, ale coś mu nie wychodziło. Dodał wiec bez większego przekonania
- Takie zasady rządzą tamtymi z baraków...
- Tak - kiwnął głową Dan - tamtymi.
Wyszedł, a Jim przez dłuższą chwile strzepywał ze swojego ubrania niewidzialne pyłki. Potem weszła Helen i poinformowała, że przed głównym wejściem do muzeum zebrał się spory tłum wielbicieli i prosi o autografy. Jimowi natychmiast poprawił się humor i szybko zapomniał o swojej rozmowie z Danem.
Dan wrócił do obozu. Pierwszą rzeczą, którą uczynił, była przeprowadzka ze stróżówki do pierwszego baraku, w którym mieściły się pokoje gościnne dla urzędników wyższych. Na drzwiach wisiała tabliczka: Obcym wstęp surowo wzbroniony. Dan urządził się w największym i najładniejszym pokoju. Był niezadowolony, że ma telefon. Zaczął egzystować jakoś w tym wiezieniu. Starał się odgrodzić od strachu, który nieustannie powodował w nim Jim, a także znalazł sposób na podludzi. Tak od niedawna zaczął żartobliwie nazywać dozorców muzeum sam szef. Dan wszedł w mechanizmy obozu jak automat. Gdzieś w środku tliło się w nim jeszcze coś z człowieczeństwa, ale dziewięćdziesiąt parę procent było w nim dokładnie wytrute i wypalone. Ze spokojnego kiedyś antykwariusza stał się teraz wyjałowioną istotą ludzką, w której wszystkim rządził strach.
Kiedy się już urządził w swoim mieszkaniu, pierwszą rzeczą było dopilnowanie, żeby człowiek, który go tak skrzywdził przeszedł do pracy poza obóz. Poza obóz oznaczało znacznie gorszą prace w prymitywnych warsztatach pracujących na rzecz muzeum. Następnie zaprowadził porządek i ustalił godziny wolne od pracy. W tym czasie nie pozwalał stróżom wychodzić pod żadnym pozorem z ich pomieszczeń. Miał wtedy pewność, że nie będzie głupich rozmów, zebrań i tak dalej. Jakże innych ludzi wyzwala w nas strach. Dan już pierwszego dnia użył swojej pałki i to tak skutecznie, że zbitego stróża odwieziono do szpitala. A bił przecież ze strachu, bo popuszczał, że tamten chce go zaatakować. Zaraz potem musiał stawić się u Jima. Po krótkiej rozmowie wyjaśniającej Jim postanowił uczynić obóz jeszcze bardziej hermetycznym i w dwóch barakach założył szpital obozowy.
I tak zaczął się dla Dana nowy okres. Wiedział tylko jedno. Jako kierownik obozu musiał sumiennie wypełniać swoje obowiązki. Pewnego dnia zdarzyło się coś, co pozwoliło Jimowi posunąć plan tworzenia i udoskonalania obozu znacznie do przodu.
W tym czasie żył i pracował w muzeum, w oddziale obozu pewien stróż, który kiedyś był muzykiem. Oczywiście Jim wszystkie niepotrzebne instytucje zlikwidował. Zlikwidował także filharmonie. Wielu muzyków dowiedziało się o jego zamierzeniach znacznie wcześniej i zdołali oni uciec z miasta. Tylko ten jeden nie uwierzył w przekazywane sobie z ust do ust strasznie wiadomości i postanowił zostać. A nazywał się Goldszmit. Był Żydem i cieszył się, że takie muzeum powstaje, że i w jego mieście nareszcie będzie dokument bestialstwa i znęcania się nad Żydami. Kiedy wiec ekipa przejmująca i likwidująca filharmonie znalazła się w sali koncertowej, zastała tam jedynie Goldszmita odbywającego tak jak co dzień próbę. Grał na swoich skrzypcach niczego i nikogo nie zauważając. Zabrano go razem z instrumentem i dostarczono do obozu. Goldszmit nie przestał grać. Nawet wtedy, gdy go przebierano w strój nocnego stróża. Zrobił sobie jedynie maty antrakt, gdy musiał włożyć ręce do rękawów. Potem popłynęły dni i noce wypełnione po brzegi jego smyczkową muzyką.
Ale pewnego dnia odłożył nagle skrzypce i zastygł zdziwiony na swojej pryczy. Zamieszkiwał w baraku więziennym dla dzieci. Jego zadaniem było pilnowanie z kilkoma innymi stróżami porządku w tym baraku i na terenie dookoła niego. Dotąd jednak tylko jego koledzy wykonywali te obowiązki nie starając się nakłonić go do porzucenia instrumentu. Bardzo im się podobała jego muzyka. Teraz jednak Goldszmit sam przestał nagle grać. Zrobiło się cicho, zbyt cicho i muzyk przeraził się. Ale przeraził się tak okropnie, że zupełnie zapomniał, kim jest i co robi na tej obozowej pryczy. Wszystko mu się pomieszało. Pomyślał bowiem, że jest naprawdę więźniem i że jest teraz okres wojny.
Skoro jest więźniem, to dlaczego paraduje w ubraniu. Ktoś go przebrał, to pamięta jak przez mgłę. Tymczasem zaraz przyjdzie kapo i jego koniec będzie marny! Trzeba jak najszybciej odnaleźć swój pasiak. Natychmiast udał się do magazynu odzieży. Jakoś udało mu się ukraść stare pasiaki i szybko się w nie przebrał. Rankiem wybiegł na apel i stanął w pozycji przepisowej. Kiedy inni zobaczyli stojącego już na baczność Goldszmita i do tego ubranego w strój więzienny, pomyśleli sobie, że to nowy rozkaz szefa i również pobrali pasiaki z magazynu i ustawili się obok Żyda na placu apelowym. Wkrótce nadszedł Jim i zastał swoich pracowników w pasiakach.
- Cóż tu się u licha dzieje? - zastanawiał się po cichu, ale nie dał po sobie poznać, że jest zaskoczony. Nagle jednak wpadł mu do głowy świetny jak zawsze pomysł.
- Jesteście więźniami! - zawołał. - Mam swoich więźniów! - i pobiegł do biura po aparat fotograficzny. Narobił mnóstwo zdjęć.
- Kto wam kazał tak stanąć? - zapytał, kiedy już skończyła mu się błona.
Dozorcy popatrzyli na siebie. Potem jeden rzekł: - To Goldszmit, ten Żyd. On był tu pierwszy.
- O, to i Żydka tu mamy! - Jim był w siódmym niebie.
Nikt się nie domyślał, jakie plany ma Jim. A były one tak fantastyczne, że Jim sam nie mógł wyjść ze zdumienia, jaką to on ma wyobraźnię, skoro potrafi wymyślać tak wspaniałe rzeczy. A chodziło o to, że Jim postanowił rzeczywiście przenieść stróżów na etaty więźniów. Był nawet Żyd. Podszedł do Goldszmita.
- Piękny więzień - poklepał go. - Zarośnięty, klata równomiernie zapadnięta. Będą z ciebie ludzie! - rzekł z uznaniem, a potem zwrócił się do pozostałych: - Od dzisiaj jesteście na etacie więźniów! Należy zachowywać się tak, jak na dobrych więźniów przystało. Gdyby turyści chcieli dokarmiać, nie wolno brać pożywienia z ich rąk! Zresztą będą odpowiednie tabliczki informujące. Kto je wykona na ochotnika?
- Ile sztuk? - padło pytanie.
- Tyle, żeby wystarczyło na wszystkie pawilony.
Jim umilkł, bo w szeregach więźniów dostrzegł jakieś poruszenie. Zrozumiał, że większość już go nie słucha.
- No, o co chodzi? - zapytał takim tonem, że tłum nagle umilkł. W końcu wypchnięto do przodu Goldszmita.
- O czym chcesz mnie Żydku poinformować?
- Bo widzi pan - Goldszmit miął w ręku swoją pasiastą czapkę. - My nie chcemy być więźniami. To ja zawiniłem. Wszystko mi się w głowie przewróciło. Ale teraz nie ma wojny... Chciałbym grać... My nie chcemy być więźniami.
- Rozumiem... Przyjąłem do wiadomości, ale nikogo już nie obchodzi, czy chcecie, czy też nie chcecie być więźniami. Zrozumiano?!
- To znaczy - Goldszmit był Żydem, z natury wiec był nieco natrętny - że nie uwzględni pan naszej prośby i naszego zdania?
- Zrozumcie. Jesteście więźniami, a więźniowie nie mają żadnych praw - zaśmiał się. - Ale teraz poważnie. Pewnie zależy wam na naszym wspólnym dobrze jakim jest muzeum. Chyba się ze mną zgadzacie. Przecież oprócz tego muzeum nie macie nic więcej.
Niektórzy więźniowie potakiwali, ale chyba ze strachu. Wyglądało to jakby zebrani nie sprzeciwiali się słowom Jima.
- Ja chciałbym, żeby to muzeum było jak najbardziej przekonywające. Jeśli turysta tu przyjdzie i zobaczy w nim więźniów, jego wyobrażenie o obozie znacznie bardziej się wzbogaci. Odgrywając więźniów przyczyniacie się do podnoszenia poziomu naszej instytucji. Dlatego będziecie więźniami, czy chcecie czy nie. A to będzie nadal wasz kierownik, do którego macie się zwracać ze swoimi problemami - pokazał na Dana. - Jeśli ktoś będzie niegrzeczny, dostanie pałką.
- Nie damy się bić! - krzyknął ktoś z tłumu.
- Czyżby ktoś chciał się buntować?! - zaśmiał się szyderczo Jim. - Czy widzicie to krematorium? Tam pójdą ci, co będą wyjątkowo niesubordynowani. Chcę was zawiadomić, że od wczoraj przejąłem władzę nad całym miastem. Burmistrz i jego zastępca już wkrótce zasilą wasze szeregi jako współwięźniowie. Tu przydadzą się bardziej. Natomiast wojsko przeszło na moją stronę. Będą strażnikami. Wszyscy mundurowi mają prawo dokonywać egzekucji. Egzekucje będą jedną z największych atrakcji dla zwiedzających. Drugą taką atrakcją będzie krematorium.
Dan drżał. Nawet on bał się w tej chwili, mimo że wrócił do łask. Jim wydawał się straszny. I słowa wypowiadane przez niego brzmiały tak niezwykle prawdziwie. Ludzie w pasiakach pozwieszali głowy. Przyjęli swój los. Z wieżyczek strażniczych popłynęły dowcipy i drwiący śmiech.
- A teraz - Dan ujął swoją pałkę sterowany strachem zaczął być groźny - marsz do baraków!
Więźniowie odeszli. Strażnicy na wieżyczkach zabawiali się, rzucając w nich zmiętymi papierami, resztkami jedzenia. Gdy Dan chciał im zwrócić uwagę, Jim zatrzymał go.
- Niech się przyzwyczajają. Im gorzej będą upodleni, tym lepiej będą przedstawiać więźniów. Teraz warto byłoby wygłosić jakieś przemówienie - Jim zostawił Dana i powrócił do gabinetu, by z okna przemówić do tych, którzy jeszcze nie wiedzieli, że już w najbliższym czasie zasilą szeregi więźniów. Jim miał na myśli zwłaszcza dzieci. Będą one niemałym rarytasem dla zwiedzających. Dzieci zawsze wywołują większe współczucie. Uśmiechnął się rozczulony swoim pomysłem, bo już sobie wyobraził maleństwa stojące za drutami i wyciągające łapki po jedzenie. Ale eleganckie i lakierowane tabliczki z napisem: Nie karmić więźniów! będą skutecznie powstrzymywać turystów przed objawami współczucia bądź osobistej przyjemności, takiej jak ta, której doznają karmiący wbrew przepisom zwierzęta w zoo.
Wszedł uśmiechnięty do gabinetu. Podszedł i szeroko otworzył okno. Żona podsunęła mu kartki.
- Moi kochani mieszkańcy - zaczął. - Nasze muzeum wspaniale rozkwita i to dzięki wam moi drodzy. Dziękuję wam! - Tłumy zafalowały i zadrgało powietrze od oklasków. Kiedy Jim przemawiał, Dan wymachując pałką, zaganiał więźniów do baraków. Helen robiła w tym czasie kawę, a Goldszmit ukryty w kanale ściekowym grał piano andante z koncertu skrzypcowego Mozarta. Nie czuł nawet strasznego smrodu, który unosił się i wplatał w jego ubranie i włosy.
Więźniowie czekali na pryczach, z niepokojem zerkając w okno. Za kilka minut miano podawać polewkę na obiad. Ktoś na kawałeczku papieru szykował skargę do ministerstwa. Miał ją przekazać chłopcu roznoszącemu pożywienie.
Dan skończył i rozejrzał się pełen strachu. Wrócił do pokoju cały rozdygotany. Wszyscy więźniowie byli już zapędzeni do baraków i niecierpliwie czekali na nędzne jedzenie. Dan ten dzień jakoś przeżył. Co będzie dalej? Nie chciał zostać więźniem. Czuł, że nie starczyłoby mu siły na przetrwanie. Dopiero tu, w czterech cichych ścianach czuł się bezpieczny i sumienie otwierało mu oczy. Tu mógł swobodnie wyżalić się i wypłakać w rękaw swojej kufajki. Postanowił codziennie błagać Boga o wybaczenie. Przepraszać za swoją słabość. Tu pragnął rozgrzeszenia, by tam na zewnątrz zmieniać się w posłusznego pałkarza. Nie sądził, że aż takie ścierwo zrobi się z niego w ciągu tak krótkiego czasu. Ale postanowił walczyć. Postanowił złagodzić chociażby karę, która czeka go tam, gdzie Jim nie będzie miał nic do gadania.
Miał już plan działania. I chciał to zrobić jeszcze dzisiejszej nocy. W tym celu pobrał z magazynu świece. Cały worek, który ledwie mógł unieść. I gdy tylko się ściemniło, wyszedł chyłkiem na dwór. Wiedział, że o braku świec będzie musiał poinformować Jima, ale pomyślał, że jakoś to wytłumaczy. Uważał tylko, żeby strażnicy nie zainteresowali się tym, co robi. Przemknął, jak tylko mógł najszybciej, do krematorium. Ustawiał świece jedną obok drugiej, bardzo ciasno. Gdy ustawił już wszystkie, zaczął je zapalać. Zrobiło się jasno. Szybko wymknął się i zniknął w swoim mieszkaniu. Słyszał nawoływania strażników. W ten sposób postanowił walczyć ze swoim strachem, oddając cześć prawdziwej śmierci, prawdziwej męce tamtych lat. Chciał także w ten sposób zaprotestować przeciwko staraniom Jima, czyli utworzeniu nieomal wiernej kopii obozu, by tylko zadowolić zwiedzających, zaspokoić ich ciekawość.
Zaraz następnego dnia, gdy tylko Jim dowiedział się o wydarzeniach minionej nocy, wezwał Dana i zwrócił mu uwagę, żeby lepiej pilnował magazynu. Danowi oczywiście kamień spadł z serca. Jim sądził, że to ktoś inny wykradł świece z magazynu.
Obóz został otworzony dla zwiedzających. Mundurowi zmienili stroje. Otrzymali mundury esesmanów. Chodzili z pejczami i okładali więźniów. Ci zaś gdy tylko zostali wypuszczeni z baraków, zaraz przypadali do ogrodzenia wyciągając ręce po jedzenie. Przepis był jednak przepisem i nikt nie odważył się rzucić choćby krakersa, bo groziło to sporym mandatem. Dan również otrzymał mundur esesmana, a w kaburze miał pistolet ze ślepymi nabojami. Tego samego dnia przykazano więźniom, że mają obowiązek padać i udawać nieżywych. Jeśli ktoś, kogo zechce zastrzelić kierownik Dan nie podda się obowiązkowi zastrzelenia, będzie bardzo surowo ukarany czterodniową głodówką.
Trzeba przyznać, że Muzeum Wojny od chwili pojawienia się w nim więźniów zaczęło odwiedzać znacznie więcej osób. Szczególnie bardzo popularne dla zwiedzających stały się sceny z życia więźniów. Historii nikt właściwie nie znał, a jeżeli już, to tylko to i owo obiło się komuś o uszy. Zachłannie śledzono bitych. Zdawało się, że tłum widzów współczuje więźniom maltretowanym przez esesmanów, ale w gruncie rzeczy wyrazy oburzenia brzmiały tak, jakby tłum oczekiwał dalszego znęcania się, jak okrzyk w rodzaju głośnego: ole! Esesmani wyczuwali to i oprócz biczowania stosowali inne, bardzo widowiskowe rodzaje meczenia więźniów. A wiec skakali po nich swoimi buciorami, szczuli psami, topili w wiadrach z wodą, kopali i łamali żebra. Za złamane żebro płacono największe odszkodowanie oraz przyznawano poszkodowanym duże racje żywnościowe.
Sława muzeum szybko obiegła świat. Do miasta, w którym panował Jim, zjeżdżać zaczęli milionerzy, przemysłowcy, dla których forsa miała największe znaczenie i oni lokowali w muzeum swój kapitał. Rozkwitało wiec i zajmowało coraz większe przestrzenie. Rozwinęło się tak bardzo, a zwłaszcza obóz, że właściwie nie można było odnaleźć granicy miedzy nim, a miastem. Wszystko tu służyło zwiedzającym. Szokujące mordy można było obejrzeć w kinach, zresztą bardzo tanich. Można też było nabyć obrazy ociekające krwią, lub woskową figurę sławnego mordercy. Ale największym rarytasem dla zwiedzających było zdobycie i zawiezienie do domu zdjęcia z egzekucji więźniów.
Egzekucje, wprowadzone na wniosek Jima, od razu zyskały sobie największą popularność. Budziły dreszcz emocji. Każdą egzekucję poprzedzały uroczyste przygotowania. Zadbano o widzów do tego stopnia, że sprzedawcy roznosili słodycze napoje, lody oraz małe teatralne lornetki. Do egzekucji wyznaczano najlepszych więźniów, Przygotowywano ich podając im środki psychotropowe powodujące stany apatii lub wielkiego podniecenia. Pod pasiakami mieli pochowane liczne urządzenia elektroniczne i pirotechniczne, które znakomicie udawały przestrzelone i krwawiące płuca, mózg czy też inne organa ciała. Egzekucje wykonywano przy akompaniamencie małej orkiestry złożonej z więźniów. Grano melodie spokojne, bądź też marszowe, w zależności od tego, czego życzyli sobie widzowie. Dodatkowo byty opłacane przez widzów rozmaite niespodzianki, na przykład ucieczki więźniów.
Oto jeden z więźniów nie wytrzymał napięcia i strachu i rzucił się do ucieczki. Pada na druty, które są oczywiście pod napięciem. Palą mu się dłonie, drga całe ciało i widzowie myślą, że już po nim. Drugi więzień w tym czasie wykorzystał uchyloną bramę i pędzi w przestrzeń a esesman celuje i... pudłuje. Widzowie czekają w napięciu, pudłuje po raz drugi. Rozlega się jęk zawodu. Trzeci raz trafia. Gromkie ole! wzbija się triumfalnie ponad baraki. Usatysfakcjonowani turyści wracają, a po drodze nabywają jeszcze pamiątkowe mydełka z ludzkiego tłuszczu oraz rękawiczki z ludzkiej skóry, bądź też zgrabne foteliki obite taką samą skórą. Dan w tym czasie chodzi krokiem spokojnym i od czasu do czasu, uśmiechając się gorzko, musi strzelać, bo Jim patrzy z okna. Za każdym razem, kiedy naciska spust, wydaje mu się, że zabija naprawdę. Włożył wiele wysiłku w to, żeby nie telepać się i nie robić grymasów przy strzelaniu. Było to tak trudne i wymagało stalowych nerwów. A on na początku trząsł się jak galareta. Teraz jednak udaje mu się zachować w miarę zimną krew i jakoś to wszystko idzie do przodu. Jim wiedział, że Dan jest nerwowy i nie pali się do strzelania, wiec przydzielił mu dzienną normę. Dla każdej wycieczki musiał zastrzelić minimum czternastu więźniów. Teraz Dan wiedział, że te czternastkę musi. Potem ma już spokój. Dlatego strzelał zaraz po umiejscowieniu się widzów na swoich miejscach. Następnie chował się w jakimś baraku i czytał stare gazety. Kiedy trwała ceremonia poprzedzająca egzekucje, Dan był już ukryty przed światem i czekał tylko na salwę i wybuchy podziwu pośród widzów.
Pewnego dnia mieli małe nieprzyjemności. Związane one były z przybyciem do muzeum specjalnej komisji do spraw pracowniczych. Komisja wysłana przez Związki Zawodowe zbadała pawilon dziecięcy i zarzuciła Jimowi, że dzieci są słabo karmione.
- Jak mam je dobrze karmić, skoro potrzebne mi są dzieci chude i wyniszczone?! - tłumaczył Jim.
- Pan się chyba zapomina - rzekł przewodniczący komisji, gruby, pogodny Szwajcar. - Przecież to nie jest prawdziwy obóz, ale muzeum i pracują w nim normalni ludzie. Trzeba wiec zadbać o nich jak najlepiej, zwłaszcza o dzieci!
- Po tych odwiedzinach Jim wydał zarządzenie, by żadne komisje czy to państwowe, czy też zagraniczne nie były wpuszczane na teren muzeum, a zwłaszcza obozu. I wtedy to właśnie Dan wykrył spisek.
Było to wieczorem, w sobotę. Muzeum już zamknięto i tylko reflektory penetrowały zakątki obozu, czy gdzieś przypadkiem nie pojawi się jakiś więzień szukający drogi ucieczki bądź przemycający z zewnątrz jedzenie i alkohol. Dan wyszedł ze swojego baraku i postanowił pójść do sal wystawowych. Chodził tam co tydzień i sprawdzał, czy na pomniku Levingstona nie pojawiła się przypadkiem data śmierci. Bał się jej jak ognia. Gdyby to się stało, byłby współwinnym, nie czyniąc ze strachu nic, by temu przeciwdziałać. Jednak figura wydawała się nietknięta. Wciąż był tam tylko pusty prostokąt. Dan odetchnął z ulgą. Szedł przez kolejne sale po błyszczących jak w pałacu posadzkach, mijając kolejne, odrażające oblicza morderców i tyranów. Minął gabinet Hitlera, potem przeszedł obok Nerona, a następnie minął jakiegoś gangstera i znalazł się w sali ofiar. Poskręcane, poćwiartowane zwłoki, z wykutymi oczami, naszpikowane stalowymi kolcami mumie młodych kobiet, zgniłe resztki topielców, nadpalone torsy torturowanych mężczyzn z okresu inkwizycji, szkielety z łańcuchami na piszczelach, czaszki z ołowiem w środku, głowy wyjedzone przez robaki, wszystko to śmiało się niemym szyderczym śmiechem w rodzaju: Cześć kolego! Wspólniku Jima! Niedługo i ty staniesz na podium jako ofiara lub jako morderca. Innej możliwości nie ma! Śmiech złożony z tajemnych ultradźwięków przenikał go lodowatym zimnem i Dan drżał.
W sali ofiar usłyszał głosy. Przerażony zastygł na chwilę. Głosy były realne. Potem jak zahipnotyzowany ruszył w kierunku, skąd dobiegały. Za rzędem wystawionych mumii i rozbebeszonych ofiar wojny napoleońskiej dostrzegł źle zamaskowany wykop.
Posadzka była w tym miejscu zerwana, a otwór zakryty podium z drewna, na którym tkwiła kopia głowy skazańca z oczami pełnymi przerażenia i jeżykiem wywieszonym aż za brodę. Odsunął po cichu skrzynie i zszedł ostrożnie na dół. Wykop był na tyle duży, że mógł szybko posuwać się do przodu na czworakach. Ściany wykopu niosły coraz wyraźniej. Dan przeszedł jeszcze kilkanaście metrów i zastygł. Zaczął się przysłuchiwać dyskusji, którą prowadzono bardzo ostro, dając spore ujście emocjom.
- Skoro szef muzeum - mówił jeden głos - chce stworzyć muzeum jak najwierniej ukazujące zło, nie łudźcie się, że będzie nas traktował jak pracowników. Już teraz jemy polewkę dwa razy dziennie i dajemy się kopać i torturować za psie pieniądze.
- Wkrótce szef zniesie wypłaty i premie. Tak się stanie - rzekł rozgoryczony drugi głos. - Musimy wiec temu przeciwdziałać.
Dan usłyszał szmer wielu głosów. Wpatrywał się w blask pełzający w dali na ścianach korytarza. Za zakrętem siedzieli spiskowcy. Bał się podejść bliżej. Gdyby go zauważono, to byłby jego koniec. Więźniowie nienawidzili go od chwili, gdy dowiedzieli się, że szef, darzy go pewnymi względami. Samo stanowisko kierownika obozu było do tego wystarczającym powodem.
- Nasza organizacja więzienna ma na celu nie dopuścić do stworzenia autentycznych warunków w jakich żyli więźniowie obozu koncentracyjnego - mówił starszy głos. - Byłem więźniem Oświęcimia. Wierzcie mi, tam nie dawało się żyć, choć przecież wiadomo, że każde istnienie, nawet najgorsze powinno być lepsze od nieistnienia. Musimy dlatego przeciwdziałać, musimy stworzyć twardy opór. Niech szef nie myśli, że wszystko mu wolno.
- Jak to chcecie uczynić? - odezwał się ktoś z młodych. - Wydaje mi się, że to wszystko jest wielką bzdurą. Jakimi jesteśmy więźniami? Przecież każdy z nas, kiedy wymówi pracę, może stąd wyjść. Tylko gdzie wtedy pójdzie do pracy, skoro całe nasze miasto pracuje dla muzeum? Można wyjechać, ale ja się tutaj urodziłem. A że płacą nam jak kaskaderom... Kto podpisał specjalny kontrakt sam zdecydował, że mogą mu łamać żebra. Poza tym rodzina przysyła nam jedzenie, ale w naszym interesie leży, by nie tyć. Tego wymaga regulamin. Musimy poświęcać się dla muzeum. Ostatecznie to nasza praca, nasza przyszłość!
- Co ty wiesz? - Dan rozpoznał głos byłego burmistrza. - Jesteś jeszcze taki młody. Wszystko wydaje ci się proste i zbyt łatwo wierzysz w słowa szefa. Ten facet jest zwykłym dyktatorem. Od ciepłego słowa, czego to nie zrobi dla ludzkości, zaczyna politykę drobnych kroków, a kiedy już ma zjednane odpowiednie czynniki i czuje, że kieszeń jest pełna, robi to, co chciał robić naprawdę. Na wysokim szczeblu nie ma już praktycznie żadnych barier. Sam byłem burmistrzem i teraz mogę się przyznać, że nie jestem święty.
- Zasłużyłeś na karę - rzekł z gniewem młody.
- Wystąpiłem w dziesięciu egzekucjach i trzy razy złamano mi żebro - nadmienił burmistrz jakby na swoje usprawiedliwienie.
- To za mało, bo robisz to za forsę!
- Nie pora na kłótnie - przerwał im głos starego. - Teraz naszym interesem jest przeciwstawić się szefowi. Jedziemy na tym samym wózku.
- Dochodzą do nas zaskakujące wieści. Oto szef postanowił stworzyć cztery pawilony kobiece!
Dan drgnął. O tym nie wiedział. Czyżby to miał być dalszy etap tworzenia muzeum?
- Może to i lepiej - rzekł młody - dawno już nie widziałem swojej dziewczyny.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że będzie tu cierpiała?
- Nie. Kobietom będzie lżej.
- Jesteś ślepy. Nie wolno ci włączać się do dyskusji - przerwał stary.
Podniósł się gwar. Wielu młodych protestowało. Zanim prowadzący zebranie uciszył tłum, Dan wrócił do sali ofiar i wybiegł na teren obozu. Czuł się niewesoło. Nie wiedział, co ma robić. Nie chciał mówić o spisku Jimowi, bo nienawidził go równie jak tamci. Z drugiej strony zastanawiał się, co też się stanie, gdyby więźniom bunt się udał. Najpierw zemsta dosięgłaby Jima, potem jego... Może jednak...
- Dobrze, że mi wszystko powiedziałeś - Jim wstał i poklepał Dana po plecach. Był zadowolony. Ogromnie zadowolony. Dan jest jednak rozsądnym facetem i można na nim polegać. On to umie docenić.
- Dawno nie byłeś na zewnątrz - rzekł Jim. - Doceniam twoją pracowitość i posłuszeństwo. Może już niedługo będę mógł ci dać urlop.
- Kiedy? - Dan przestępował z nogi na nogę jak małe dziecko.
- Powiedziałem, już niedługo. A teraz wybacz, muszę zarządzić alarm.
Podszedł do stołu, gdzie przyciskiem włączył mikrofon i powiedział do niego kilka złych słów. Jego głos zadudnił za oknem i zaraz zawyły syreny. Dan bal się podejść do okna, ale coś go tam powoli przyciągało. Spojrzał i zobaczył jak mundurowi okładają pałkami więźniów, jak spędzają ich na apel. Szeregi ustawiły się, ale były poprzerzedzane. Mundurowi krzyczeli. Tamci pewnie już usłyszeli syreny, ale jeszcze nie wychodzili. Jeszcze czekali, ale na co?
- Widzisz jak ładnie? - Jim klepnął go w ramię. - To twoja zasługa! Już nikt nam nie grozi. A teraz zasuwaj na dół. Masz dopilnować, by było wiadomo kto był w spisku. Wynotuj skrzętnie wszystkich. Wkrótce ma tu być czysto i porządnie, bo przyjeżdżają kobiety.
A wiec to prawda! Dan obejrzał się przed wyjściem. Jim czyścił sobie paznokcie.
- Kobiety? Dlaczego? Przecież do tej pory pracowały w zakładach na rzecz muzeum. Kto to będzie teraz robił?
- Nikt! - Jim zaczął chodzić wkoło biurka i jedną ręką taktował do muzyki Wagnera, która płynęła z radia. - To już nie będzie potrzebne.
- Jak to? Przecież sam stwierdziłeś, że muzeum czerpie zyski nie tylko ze zwiedzających ale także z własnej produkcji!
- I dalej będzie czerpało - Jim uśmiechał się tajemniczo. - Zatrudniłem wojsko.
-Ach, tak...
- A tak! A teraz zobaczysz, co zrobię ze spiskowcami!
Zeszli na dół. Spiskowcy wyszli już z podkopu. Stali ze spuszczonymi głowami. Przegrali. Dan po raz pierwszy zobaczył u mundurowych karabiny innego typu. Wyglądały groźnie.
- A teraz - Jim przemawiał przez megafon - odbędzie się porządna egzekucja. - Pierwszy szereg trzy kroki do przodu.
Więźniowie spiskujący podeszli w stronę Jima. Szef rozkazał im podejść do muru straceń widowiskowych. Mundurowi ustawili się i po chwili padła salwa. To nie były udawane śmierci. Te śmierci były przerażająco prawdziwe. Dan wcisnął pięści do ust. Nie chciał krzyczeć. Jim szalał. Po każdej salwie podskakiwał do góry i wymachiwał rękami tak, jakby był na meczu piłki nożnej i cieszył się z bramki. Odbyło się pięć egzekucji. Trupy leżały równo obok siebie. Mundurowi za każdym razem wyciągali poskręcane ciała i układali je raz głową a raz nogami w stronę muru.
- No, na dzisiaj wystarczy - sapnął Jim zmęczony ale szczęśliwy, że stłumił bunt w zarodku. - Zostało jeszcze sporo spiskowców. Przeznaczam ich na specjalne pokazy dla bogatych turystów. Będą to wyjątkowo dochodowe egzekucje!
- Dan! Do mnie! - Jim klepnął się w nogę, co oznaczało: - Dan do nogi!
- Już - nieomal szczeknął przerażony Dan i przypadł do Jima.
- Idziemy! Niech mundurowi przypilnują, żeby wszystkie ciała zostały przetransportowane do krematorium. Nareszcie zrobimy prawdziwy rozruch pieca. Jakie to podniecające - zachichotał idiotycznie i zatarł ręce. Dan wracał merdając długim, puszystym ogonem, który wyrósł mu właśnie w tejże chwili. Czuł przecież wyraźnie. Leciał tuż przy nodze Pana. I marzył , żeby Pan pogładził go po jego wiernym i pełnym strachu łbie. A gdy wszedł do domu, a Pan odszedł do gabinetu, Dan siadł na podłodze i bardzo długo i przeraźliwie wył.
Tej nocy rozpoczął prace piec obozowy. Na tle szarego nieba czarne kłęby dymu sunęły do raju, a w nich dusze spalonych więźniów.
Jim zasypiał śledząc spod na wpół przymkniętych powiek ciemne chmury i słuchał bajek, które szeptała mu słodkim głosem Helen, naga i ciepła jeszcze po odbytym przed chwilą stosunku.
- Chce mieć dzieci - wymruczał nagle. - Będę je oprowadzał po muzeum, a mój syn zostanie w przyszłości jego szefem. Tak mój kochany ptaszku. Nasze dzieci poprowadzą ten interes jeszcze lepiej. Czy to nie cudowne?
- Cudo... aaa! - i Jim smacznie zasnął.
Dan przeleżał chory cały tydzień w łóżku. Jim jako dyrektor, ale także i prywatnie odwiedzał go codziennie, a Helen opiekowała się nim i przynosiła mu zawsze coś słodkiego. Kiedy raz ją poprosił, żeby się dla niego rozebrała, zrobiła to z ochotą, ale powiedziała, że może Jima zdradzić z nim tylko wtedy, kiedy Dan wyzdrowieje.
- Co się z tobą stało? - zapytał wtedy Dan.
Odpowiedziała mu jak zwykle:
- Zupełnie ciebie nie rozumiem!
Szybko włożyła sukienkę i spiorunowała go wzrokiem, po czym ruszyła do wyjścia.
- A ja teraz powiem o wszystkim Jimowi - rzekł mściwie Dan.
- Jesteś głupi - prychnęła. - Chyba chcesz jeszcze żyć? Jim ci nie uwierzy i wylecisz jak tamci przez komin!
- Jaka ty jesteś cwana! - pokiwał z uznaniem swoją posiwiałą nagle głową. - Umiesz się świetnie poruszać w tym labiryncie strachu i cierpienia.
- Kochany - Helen rozłożyła ręce - jak się nie ryzykuje, to się nie jedzie. Tu nie ma miejsca na sentymenty. To biznes!
- Tak, to biznes. Tylko to się dzisiaj liczy.
Helen wyszła i Dan jeszcze długo spoglądał na drzwi, które się za nią zamknęły. Potem przyszedł Jim i obwieścił, że Dan już nie jest chory i że ma wstać. Będą przyjmować transport kobiet. Ponadto dzisiaj specjalnie dla turystów spalą jakiegoś więźnia.
- Jakiego?
- Ty go wybierzesz - Jim stuknął go palcem w pierś.
- Ja? Przecież ja nie decyduję o egzekucjach?
Jim spojrzał na niego złym wzrokiem. Dan szybko podwinął ogon, zaskomlał i truchtem pobiegł w stronę pawilonów. Tam znalazł człowieka, któremu w najbliższych dniach groziła śmierć głodowa i ustawił go przy ścianie.
- Cel, pal - rozkazał sam sobie, ale nim zdążył strzelić, Jim podbił mu rękę, a następnie wytrącił pistolet.
- Co ty najlepszego robisz??! - zawołał wściekły. - Jak to dobrze, że coś mnie tknęło i wybiegłem za tobą. Przecież egzekucje są najbardziej dochodowe!
Następnego dnia Dan wstał wcześnie. Za drutami, po zielonych deptakach przechadzało się już mnóstwo zwiedzających. Kręcili się pośród nich sprzedawcy lodów, ciastek i kwiatów. Na specjalnej scence, po stronie obozu orkiestra w pasiakach grała wiedeńskie walce. Dyrygował sam Goldszmit. Trwały przygotowania do egzekucji wczorajszego skazańca. Gdy tłum był już wystarczająco duży i ciasno ustawił się przy drutach, bo tylko specjalna barierka odgradzała widzów od przewodów pod napięciem, wyprowadzono więźnia. Pluton egzekucyjny już czekał. Jim stał przy mikrofonie. A była to niedziela. Szykował wiec dla gości kolejną niespodziankę. Wreszcie więzień stanął przed ścianą straceń.
- Moi mili goście - rzekł Jim do tłumu. - Mam dla was coś nadzwyczajnego. Oto będziecie świadkami prawdziwej egzekucji. To jest właśnie to, o co prosiliście mnie w swoich długich listach, co prawda nie podając nazwisk, ale ja i tak was rozumiem. Dzisiaj nareszcie będziecie mieli okazję uczestniczyć nie tylko przy egzekucji, ale także podczas kremacji zwłok.
Orkiestra zagrała wesołego marsza, a tłum zafalował. Ludzie przepychali się i wspinali na palce, lub jeden na drugiego, żeby lepiej widzieć.
- Patrzcie i uważajcie - Jim stał się uroczysty. - Może tak kiedyś było, a może to tylko zwykłe bujdy. W każdym razie możecie to teraz podziwiać na własne oczy.
Popłynął walc. Jim podniósł rękę. Cel, pal i... było po wszystkim. Długo płynęło głośne: ollleeee! rozchwianego i rozdygotanego podnieceniem tłumu. Chude ciało więźnia przewieziono na drewnianym wózku do krematorium. Tam oczekiwał inny tłum. Ludzie ci zapłacili bardzo drogo za bilety. Więźnia wsunięto do pieca. Zaczął płonąć. Rozszedł się słodki swąd. Brawa, głośne brawa na stojąco. To było to. Tego oczekiwano!
A Jim pomyślał, że od tej pory będzie miał zapewniony dochód na długie miesiące.
Od tej niedzieli obóz zaczął pracować na pełną parę. Przybywały nowe transporty więźniów (skąd?) i wciąż dymił komin krematorium. Interes szedł na całego.
Pewnego dnia Dan siedział w gabinecie Jima i patrzył jak Helen pieści męża i coś szepce mu do ucha. Jim co chwile spoglądał na Dana i uśmiechał się tajemniczo. W końcu rzekł:
- Mamy dla ciebie prezent. Wszystkiego najlepszego!
Dan widocznie miał niemądrą minę, bo Jim wybuchnął śmiechem.
- Dzisiaj są twoje imieniny. Przyjmij wiec ten piękny fotel. Poznajesz? To twój więzień z ostatniej egzekucji. Myślę, że będzie ci się podobał.
Dan nic nie mówił. Patrzył na fotel z przerażającą obojętnością. Helen postawiła go blisko i widział skórę z jej wszystkimi niedoskonałościami. Oto tutaj jakiś pieprzyk, tam znamię, a tu na oparciu, tu gdzie opiera się plecy, skóra twarzy. Fantazyjnie wkomponowane dziury po oczach i te piegi. Przypomniał sobie, że więzień był piegowaty.
- Usiądź - zachęcał Jim. - Sprawdź czy wygodny.
Dan bał się. Czuł, że tam za skórą ukrywają się niewidzialne zęby i że za chwilę będą go gryźć. Dlatego, żeby szybko zmienić temat, zapytał:
- Skąd ty bierzesz nowe transporty więźniów?
Jim popatrzył na niego z wyższością. Helen zachichotała i wyszła zrobić kawę.
- Jakiś ty głupi. Nawet sobie nie zdajesz sprawy jak wielki i cwany jest twój szef. Wiesz, kim są ci wszyscy wymęczeni, zmarnowani i zezwierzęceni ludzie, którzy dostarczani są pociągami do muzeum w każdy dzień tygodnia z wyjątkiem niedziel i wolnych sobót?
Dan przecząco pokręcił głową. Wiedział, że sprawia Jimowi wielkie zadowolenie. Zdawał sobie sprawę, że osamotniony dyktator miał już tylko jego do szczycenia się swoimi osiągnięciami. Reszta była zbyt odległa lub już uleciała kominem do nieba.
- Ja, szef muzeum, jestem najbardziej liczącą się osobistością wśród szefów państw na całym świecie. Jestem dla nich wybawieniem. Dlatego bez najmniejszego mrugnięcia okiem przysyłają mi swoich więźniów politycznych, przestępców kryminalnych jeśli już nie nadają się do policji, prostytutki, wszelkiego rodzaju zboczeńców i nieuleczalnie chorych. Jakie to im daje oszczędności! A ja biorę wszystko jak leci. I zamieniam w chmurki. Czy to nie wspaniałe. Już wkrótce świat będzie czysty i lepszy! A ja będę miał swój pomnik - oczy zaszkliły mu się niebezpiecznie - zawsze wiedziałem, że za to co robię, w pełni zasłużyłem sobie na pomnik. To było marzenie mojego życia. Nic innego się nie liczyło! Wiadomo, że pomnik można mieć po śmierci. Dlatego stworzyłem coś wielkiego, coś, co by zasłużyło na postawienie mi pomnika jeszcze za życia. Wiesz gdzie stanie? Koło krematorium. Mam już projekt.
Jim podszedł do szafy i wyciągnął z niej grubą tekę. Wyjął arkusz papieru, na którym był naszkicowany on sam na dużym prostokątnym cokole. Stał z ręką wskazującą na komin i w niebo, tam gdzie ulatywali więźniowie. Napis głosił: Geniusz, który uzdrowił Świat i wyzwolił go od wszelkiego zła. Dobry Jim.
- Piękny, prawda? - dopytywał się nawet nie spoglądając na Dana, by sprawdzić, czy ten pomysł mu się podoba czy też nie. Szybko schował tekę do szafy i zatarł dłonie. - No, a teraz goń dopilnować egzekucji. Przecież musimy dbać o zwiedzających, bo zwiedzający to nasi klienci, a klient to nasz pan.
Innym razem Jim zawołał Dana do siebie i zapoznał go ze swoim projektem pomnożenia zysków. Dan zastanawiał się, jakie metody śmierci Jim wymyślił, ale on rzekł:
- Trzeba rozruszać zwiedzających. Musze coś zrobić, żeby jeszcze bardziej uatrakcyjnić pobyt w muzeum i jego zwiedzanie. Chce w tym celu na terenie obozu wybudować centrum rozrywkowe. Rozumiem ludzi. Po silnych wrażeniach chcieliby się trochę rozerwać. A po co to mają robić w swoich miastach, jeśli mogą u mnie. Zbuduje wiec obok krematorium kasyna gry, kawiarnie, bary, i ze dwa domy publiczne. Poza tym będzie tu mnóstwo punktów sprzedaży papierosów i alkoholu, czasopism i książek lżejszego gatunku. Niech moje muzeum nie tylko przeraża i dostarcza mocniejszych wrażeń, ale także niech bawi. Tacy są ludzie. Nic na to nie poradzę.
Niezwłocznie przystąpiono do budowy centrum rozrywkowego, co nie przeszkadzało wcale egzekucjom i kremacjom, a także słono opłacanym popisom mordowania ludzi w wyszukane sposoby. Tuż przy kasach wisiały cenniki, jakie morderstwa bądź tortury ile kosztują. Ludzie nie mogli czasami dopchać się do kasy. Jedną z najbardziej atrakcyjnych metod było mordowanie więźnia poprzez wkłuwanie się strzykawką z wodą do komory serca, a na drugim miejscu uśmiercanie fenolem. Egzekucje spadły na trzecie miejsce. Opłaty można było uiszczać zarówno gotówką, jak i czekiem. Za większą ilość zamówień była premia w postaci krzesełka obitego skórą wybranego więźnia lub rękawiczki. Czasami dodawano pachnące mydełko oczywiście z ludzkiego tłuszczu.
I tak po kilku latach powstał w Muzeum Zła, wielki kombinat rozrywkowy. Ludzi przyjeżdżało tam coraz więcej i nawet nie zdawali sobie oni sprawy z tego, że wśród więźniów znajdują się już ci, którzy niegdyś przebywali tu również jako turyści. A muzeum jak mogło, tak się starało służyć pięknej idei ukazywania zła we wszystkich postaciach i przestrzegania przed nim. Rozwinęły się pokazy morderstw kryminalnych, polowania na uciekinierów, morderstwa w afekcie. Zwiedzający mogli brać udział w mordowaniu wybranej przez siebie ofiary po opłaceniu takiej atrakcji w kasie. Najtańsze były strzały z odległości do poruszającego się celu.
Nic wiec dziwnego, że miejsce to stało się najsławniejsze i najpopularniejsze na całym świecie, a każdy szanujący się obywatel miał za punkt honoru udanie się na wycieczkę i zwiedzenie osławionego i rozreklamowanego Nowego Edenu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Na sali panował półmrok. Tak było przyjemniej i wygodniej. Nikt nie miał zbytniej ochoty zwracać na siebie uwagi. Każdy z gości czuł się bezpieczniej ukrywając swoją twarz w dyskretnym cieniu. Krupier jak automat wyrzucał z siebie słowa i grabkami nagarniał żetony. W głębi orkiestra w strojach kapiących od złota i błyskotek nieprzerwanie wypełniała salę utworami Mozarta i Vivaldiego. Ale w tym pozornym spokoju, w niedbałym obstawianiu numerów kryło się podniecenie. Bynajmniej nie było ono związane z hazardem. Z za przysłoniętych wspaniałymi storami okien dobiegały odgłosy wystrzałów, okrzyki bólu i strachu, nawoływania dzieci i kobiet. Niejedna ręka drgnęła, niejedna powieka zamknęła się mocno, gdy salwa wybijała rytm codziennych obowiązków obozowych. Potem znów dobiegały grających głośne okrzyki tłumu, ponowne salwy i głośny tupot oddalający się w stronę krematorium.
Wśród tych rozmów, jakby dialogów dwóch odmiennych tłumów, toczyła się gra. Polowanie na szczęście wśród obłoczków najdroższych perfum i kolorowych toalet, pośród połyskujących diamentów i szaleńczych ogni rozgorączkowanych źrenic. Zdawało się, że postacie siedzące kołem rozkoszują się dźwiękami dochodzącymi zza okien.
Stawki były coraz większe, a gdy nawet przegrywano olbrzymie sumy, oczy momentalnie zwracały się ku dymiącym kominom i płynął szept rozgrzeszający przegraną - olbrzymie pieniądze pozostawiano tu dla rozbudowy muzeum.
Ale oto młody człowiek nagle wyrzuca przed siebie żetony i pędzi po schodach z głową pełną strasznych myśli. Chce zginąć, bo odkrył nagle wielkie grzechy w sobie. Nie ma wiec dlań żadnego ratunku. I gdy tak pędzi, gdy szuka możliwości znalezienia się wśród cierpiących po tamtej stronie, dostrzega schody świątyni. Schody działają jak narkotyk. Jego ciało kieruje się do środka. Wzburzony umysł powoli stygnie. Chłód świątyni i cisza wytłumionych ścian i drzwi sprowadzają ulgę. Pośród strzelistych filarów spoglądając w nawy, mijając zagadkowo milczące figury z drewna i kamienia, z których każda ma twarz Jima, szefa muzeum, młodzieniec zapomina na krótki moment, po co tu wszedł. Moment jest krótki ale wystarczający, by spróbować jeszcze raz usprawiedliwić siebie i uśpić swoje sumienie. I właśnie wtedy wychodzi mu na spotkanie Brat Muzealny i łagodnym gestem zaprasza do rozmowy.
- Witaj synu. Wiem, co cię sprowadza. Zbyt dużo bólu w twojej twarzy. Siadaj - wskazuje mu ławę i gdy ten siada, sam czyni to samo ale blisko niego, tak blisko, że młodzieniec czuje ciepło jego ciała.
- Ojcze - wybucha nagle - dlaczego tak jest? Dlaczego we mnie tyle grzechu? Stoję obok i nie mam już siły, by go w sobie nosić!
- Mój drogi synu - uśmiecha się pobłażliwie Brat Muzealny - cierpienie jest wszak codziennością człowieka. Nie tobie szukać odpowiedzi, nie tobie dane ją odnaleźć. Posłuchaj, czy słyszysz stąd cierpienie? Nie. Dlatego tak się dzieje, że te święte mury starają się je ukryć. Ale tylko ukryć, nie dając im przedostać się w świątobliwą ciszę. Co chciałeś uczynić synu przed wejściem do tego Domu?
- Chciałem umrzeć. Zbyt wiele we mnie grzechu!
- To nie jest grzech. To, co czynisz, jest tylko spojrzeniem w cierpienie. Spoglądanie nie oznacza zgody na zło. Jesteś teraz na ścieżce, która się rozdwaja. Możesz pójść w jedną stronę i całe życie będziesz tylko spoglądał w cierpienie i wkrótce zaczniesz potakiwać, a możesz też pójść drugą drogą i wtedy zaczniesz z nim walczyć.
- Jakże ja mogę walczyć z cierpieniem? - młody człowiek złapał głęboki oddech. - Daj mi ojcze radę, błagam!
Kapłan milczy. Wstaje i wędruje pomiędzy ławami, schyla się przed jednym z obrazów, wyprostowuje i wraca. W ciągu tej wędrówki cały czas usilnie rozmyśla. Młodzieniec niecierpliwie wyłamuje palce. Brat Muzealny siada przy nim i spogląda nań promiennie. W jego uśmiechu widać, że to co teraz powie, jest bardzo ważne.
- To co możesz jeszcze zrobić, to wstąpić na drugą drogę. Ale jeśli już się zdecydujesz, musisz iść nią do samego końca.
- Chcę nią iść! - woła zrozpaczony młodzieniec.
- Czy wiesz co to za droga? - kapłan spogląda wzrokiem, od którego mróz ścina ciało młodzieńca i tylko serce trzepoce się w nim jak oszalałe.
- Droga cierniowa ... - sine wargi szepcą trwożliwie.
- Tak - pada czarne jak wieczna noc słowo.
- Zbyt długo żyłem zbytkiem i świadkowałem cierpieniu. Zbyt długo byłem pożywką dla rozkoszy. Zrozumiałem, że jestem tylko płazem budzącym wstręt, który pogubił resztki dobra. Zgubiłem je po drodze lub okradli mnie z niego. Teraz chcę się zmierzyć ze złem, chcę cierpieć. Niech moje cierpienie innych pożywi, niech ich rozpala... - mówi szybko młody i pada bez czucia na chłodną posadzkę.
Kapłan wstaje i wyjmuje z przepastnej kieszeni cygaro. Zapala je i zaciąga się z wielką rozkoszą, choć w oczach stają mu świeczki. Potem ochrypłym głosem przyzywa jeszcze czterech Braci Muzealnych, którzy unoszą młodzieńca do małej przyległej celi. Tam zdejmują z niego frak, drogą bieliznę, dzielą się resztkami żetonów wysypanych z kieszeni oraz biżuterią, potem wkładają nań pasiak. Przyszywają mu numer i robią zdjęcia. Najstarszy Brat wpisuje go do kartoteki. Podchodzi do telefonu i wykręca numer.
- Kierowniku? Proszę przysłać mundurowych - mówi wolno, jakby sprzedawał bardzo ważną tajemnicę. - Mamy nowego nawróconego. To już trzeci w tym miesiącu. Myślę, że się wam przyda.
Kierownik Dan z zaciekawieniem przyglądał się młodzieńcowi, który właśnie odzyskiwał przytomność. Czuł się jak zwykle niezręcznie i jak zwykle bał się. Strach rozrastał się w nim jak jakaś nieuleczalna choroba. To biurko dostał od szefa w prezencie za wkład w rozbudowę muzeum. Teraz siedząc za nim na miękkim fotelu i strzepując niewidzialne pyłki z rękawa swego munduru (gdzie się tego nauczył?) czekał, nie wiadomo który już raz, aż człowiek sprowadzony przez Braci Muzealnych zacznie znów myśleć i odczuwać. I jak zawsze bał się tego pierwszego kontaktu, a jednocześnie coś go do tych ludzi pociągało. Byli od niego o niebo silniejsi i sami ze sobą, i ze swoim strachem rozpoczynali straszliwy pojedynek, który wygrywała tylko śmierć. Oni odchodzili z twarzami wykrzywionymi bólem i strachem, ale żaden z nich - przynajmniej Dan nie słyszał od żadnego z nich - nie prosił, by pozwolono mu wrócić i spoglądać. Żaden nie zrzucił pasiaka, choć wielu próbowało uciekać. Nawet w tych ucieczkach był jakiś majestat, jakiś ogromny honor, czego tak nienawidził szef.
Młody człowiek powoli podniósł się na rękach i rozejrzał dookoła. Bracia Muzealni odeszli przekazując całą władzę nad młodym Danowi, kierownikowi obozu. Teraz zdecyduje, kiedy i na jakie męki pójdzie ten zadbany i piękny młodzieniec. Co ma mu powiedzieć? Czy wystarczą tu już wielokrotnie sprawdzone formułki? Jego oczy błyszczą nad wyraz inteligentnie. Wybawił go nagle z kłopotu, bo sam się odezwał:
- Jestem już zdecydowany. Sam wybrałem i czuje ogromną sił? - rzekł wstając z klęczek. - Nic nie zmieni mojego postanowienia.
- Byłeś zapewne bogaty? - Dan patrzył na jego szlachetne rysy twarzy - Bogaty i dobry?
- Tak. Byłem bogaty, ale nie byłem dobry. Jestem strasznym grzesznikiem, tak jak wszyscy wkoło mnie. Na początku nie wiedziałem, co mam robić z tak olbrzymią fortuną. Oddawałem ją biednym, ale pieniądze wracały do mnie różnymi drogami. Teraz dopiero zrozumiałem, że mój los miał mi wskazać drogę, te drogę - patrzył przez okno na komin.
- Czy czujesz strach? - Dan z napięciem wpatrywał się w tego zdumiewającego człowieka.
- Oczywiście. Ale nie znaczy to, że mam go słuchać. To ja jestem panem, beze mnie nie byłoby myśli, ani bólu, ani strachu. I to ja sam zdecyduje, czy mój strach będzie trwał dalej, czy zginie razem ze mną.
- Podziwiam cię młody człowieku. Masz wielką odwagę, by wejść tam, do obozu. Wielu na twoim miejscu starałoby się jak najszybciej go opuścić, a ty piękny, zdrowy, bogaty, starasz się wedrzeć tam jak najszybciej. Co cię tak goni? Może się jeszcze opamiętasz?
Dan wstał i podszedł do stojącego. Zaczął szeptać mu do ucha.
- Dam ci szansę. Wyjdziesz stąd niepostrzeżenie. Jakoś to załatwię. Masz tę możliwość. Jestem, dajmy na to, wspaniałomyślny i daruje ci nie tylko życie, ale i oszczędzę wielkiego cierpienia. No, na co czekasz? Idźże! Głupcze, dlaczego stoisz i uśmiechasz się? Śmiejesz się ze mnie? No, co tak milczysz, mów! Rozkazuje ci! Albo wynoś się. Tam, po tamtej stronie jest wszystko co złe, tam zaś... - nie dokończył, bo młody przerwał mu podnosząc dłoń.
- Tam zaś - dokończył - jest jeszcze większe zło. Jeszcze więcej jest zbratanych z diabłem i to oni tworzą to muzeum. To oni wciąż opłacają cierpienie, zmuszają by rozgrywało się na ich oczach i bawiło ich złe dusze. To dzięki tym nieczystym pieniądzom rozbudowuje się fabrykę śmierci i całe Muzeum Zła. A wy wszyscy jesteście na usługach szatana! Wy wszyscy. Wielki Dyktator jest tylko kukiełką wykonującą rozkazy. Czeka go wielki zaszczyt. Będzie wielkim i najsławniejszym człowiekiem na ziemi. Będzie siał strach i spustoszenie. I będą go wielbić, i będą się go bać. Czego jeszcze trzeba? Diabeł się cieszy i zaciera łapy z uciechy, gdy widzi jak Dyktator sprzedaje mu swoją duszę. Ty także...
- Dość!! - zawył Dan. - Zamilknij na miłość boską. Zamilknij! Twe słowa są okrutne. Nie mam tak wielkiej siły jak ty.
Dan zakrył dłońmi oczy i odwrócił się do ściany. Czekał przez chwile, aż w ciszy rozległy się kroki. To młody człowiek odchodził w stronę obozu. Drzwi zaskrzypiały, a potem rozległy się ochrypłe głosy mundurowych i ich przejmujące chichotania.
- Już jest w ich łapach - powiedział szeptem do siebie i założył zdjętą marynarkę. Zdjął ją w czasie rozmowy, a teraz było mu przeraźliwie zimno. Czuł, jak skóra się kurczy i cierpną mu ręce. Przeszedł parę kroków na zastygłych nogach i spojrzał na portret Jima. Jim patrzył na niego z niewypowiedzianą słodyczą. W tej słodyczy czaiło się szalone okrucieństwo i siła.
- Po co spotkałeś mnie na swojej drodze? Szedłem spokojnie do końca, miałem już tak niewiele i nagle odebrałeś mi spokój, zmieniłeś w zwierzę i odebrałeś Bogu. Nie, nie wierze, by mi wybaczył. Nie mam nawet moralnego prawa, prosić Go o to. Choć przecież On wybacza zawsze i wszystkim. Ale ja sam wstydzę się swojego strachu i okrucieństwa, które jest jego efektem. Tam, po śmierci... Dopiero wtedy zdobędę odwagę, by ponieść zasłużoną karę, ale dopiero tam. Tu jestem tylko tkanką i duchem. Zbyt żałosna to konstrukcja, zbyt słaba, by powiedzieć nie. Teraz spójrz, muszę się przyczesać, wygładzić mundur i pójść na twoje wystąpienie do salonu. Tam już czekają wszyscy. I drżą ze strachu i podniecenia. Wielbią siłę twoją i przeraża ich twoje okrucieństwo. Może dlatego, że tak nieludzkie, jest tak pociągające. Wiedzą, że jeśli będą cię małpio naśladować, to nie muszą wybierać innej drogi.
Dan przestąpił próg i znalazł się wśród świateł i zapachu róż. Szelest sukien, kroki, ciche rozmowy i śmiechy wypełniały salę w oczekiwaniu na dostojnego gościa. Orkiestra milczała. Maestro wpatrywał się w batutę jak w zaklętą pałeczkę.
I nagle wszystko ucichło. Oto w otwartych drzwiach, przy lokajach, którzy w głębokim ukłonie niemal lizali posadzkę, pojawił się On. Dumnie wsparty pod lewy bok, ubrany w kolorowe szmatki i piórka, z setką medali na piersi, z błyskiem szaleństwa w oku szedł ten najszczęśliwszy z ludzi, najbogatszy, najsilniejszy i najokrutniejszy. Jim. Wielki Dyktator, właściciel i jednocześnie szef Muzeum Zła. Twórca muzeum. Poddani chylili głowy drżąc, by dobry humor nie opuścił Pana. Jim podszedł do szeregu osób i począł się witać. Podawano mu nieśmiało palce, właściwie same koniuszki, niemal tylko dotykano i szybko chowano dłonie za siebie, jak gdyby dyktator chciał im te dłonie zaraz odgryźć. Dan stał w szeregu tych bogatych i coś jeszcze znaczących figurek, znaczących tak długo, jak długo Jim zechce by coś znaczyły. Ale Dan coraz lepiej wiedział, że Jim pomimo swej straszliwej władzy był niczym, tak jak reszta tych figurek, które w najbliższej przyszłości miały się zamienić w dym lub figury z wosku. Nie, nie znaczyło to, że przestał się Jima bać. Strach był może jeszcze większy i nieprzerwanie rósł. Gdyby nie to, przerwałby swój zły los, uciekł lub spróbował walczyć jak młody człowiek, ten który nie dał się skusić Danowi. - Dyktator ściska mu dłoń, patrzy nań bezwiednie i coś sobie przypomina. Czyżby tylko grał, czy rzeczywiście...?
- Dan... Kierownik. Ach! Tak! - milknie, gubi się w myślach, zapomina o Danie, wysuwa dłoń z jego nachalnego uścisku i odchodzi.
- Wielki człowiek - szept, podsuwa się do niego z prawej strony, pełen zachwytu i słabości. Staruszek generał w złoconych epoletach oparty na rzeźbionej lasce patrzy za Jimem z uwielbieniem i salutuje mu trzęsącą się dłonią. Damy wciąż jeszcze w półukłonie, z uniesionymi głowami i on, Dan, zastygły z wyciągniętą dłonią. Wiec już niedługo i jego koniec. Zapomnienie oznacza śmierć. Już jest skazany i wkrótce będzie musiał wejść za bramę, za którą dotąd kierował on sam. Patrzy zdumionym wzrokiem i oprócz zdziwienia nie czuje nic więcej. Absolutnie nic. Nawet strachu. Nie słyszy także odgłosów światowego życia, radości i smutku z przegranej, muzyki z sali balowej, ulicy tętniącej z jednej strony cierpieniem, a z drugiej rozrywką, rozjaśnionej blaskiem neonów kin, teatrów i kabaretów. Tu oto rozstrzygnął się jego los. Kiedy to nastąpi? Koniec. Wiadomo, że już niedługo. Ale kiedy? Dzień, godzina, sekunda? Tak nagle chciałby poznać porę swojego odejścia, a być może przejścia. Przejścia? Czyżby rzeczywiście istniało? Sam zdziwił się, że zaczął o tym myśleć, że uwzględnił i taką możliwość.
Jim, który już nie był dla niego żadnym Jimem tylko sędzią i pośrednio katem, podał dłoń swojej pięknej małżonce i przeszli obok skulonego Dana, suchego staruszka generała i całego szeregu niepotrzebnych postaci. Nikt nie chciał już ucztować. Pilnie śledzono Jima i Helen. Tańczyli walca. Tańczyli bardzo pięknie. Wędrowali w takt muzyki po całej sali pośród pochlebnych oklasków.
Naiwnie sądzono, że im ktoś będzie głośniej klaskał, tym większej łaski uświadczy od Jima. Ale to był błąd. Szef muzeum wiedział już od dawna, co ma dzisiaj robić, kogo ma skazać na cierpienie, a kto doświadczy łaski szybkiej śmierci.
Dan poczuł, że robi mu się bardzo zimno. Uciec stąd, po raz ostatni zapomnieć na moment całe zło i wziąć jeszcze jeden łyk kolorowego życia. Obejrzał się ostrożnie. Szef tańczył, reszta go oklaskiwała. Zbiegł po schodach i znalazł się na ulicy. Zdumiał się, że tak szybko. Mijali go turyści, wracali z pokazów. Byli szczęśliwi i uśmiechnięci. Kierowali się do największej i najpopularniejszej restauracji Koło pieca. Mieli jeszcze mnóstwo pieniędzy i chcieli się bawić dalej. Kilku weszło do kasyna gry, reszta kierowała się do kin i kabaretów. Część ludzi już wyszła z teatru i spacerowała po kolorowej ulicy. Po przeciwnej stronie, zza kolczastych drutów więźniowie wyciągali ręce po jedzenie. Niektórzy z przechodniów rzucali im papierki i kamyki tylko po to, by ujrzeć jak więźniowie nagle kłębią się i walczą miedzy sobą. Przechodnie przystawali w grupach i spoglądali na to widowisko zaśmiewając się do łez.
Dan nagle poczuł, że ktoś bierze go za łokieć. Obejrzał się. Myślał, że ktoś z mundurowych spostrzegł jego wycieczkę na ulicę i teraz chce z nim wrócić do obozu. Ale patrzyła na niego spod makijażu twarz ładnej kobiety.
- Lili! Rany boskie, co ty tu robisz?
Zaśmiała się i pociągnęła go do stojącego przy krawężniku auta. Wciągnęła go do środka. Poczuł drogie papierosy.
- Dziwisz się, że jestem tam? Cóż, mam jeszcze wzięcie. Nawet On korzystał z moich usług. Dlatego się uchowałam. Ale teraz przestańmy mówić o muzeum.
- Cichooo! Bo ktoś nas usłyszy - Dan trwożliwie rozejrzał się na boki.
Lili wybuchnęła ostrym, zaraźliwym śmiechem.
- Wiem, że jesteś tam kierownikiem. Oj, mój mały oprawco - pogroziła mu żartobliwie palcem, ale spostrzegła, że Dan zbladł i zgasły mu oczy. Nachyliła się i szepnęła mu do ucha:
- Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że ja wiem tutaj najwięcej? W łóżku każdy się wygada, nie ma na to mocnych.
- No dobrze - Dan skinął głową - ale co ty właściwie wiesz?
Lili spoważniała.
- Wiem wszystko - odrzekła zapalając papierosa.
- W takim razie powiedz mi, co się dzieje z Levingstonem? - zapytał, patrząc na nią z podziwem. Od małej, przestraszonej kurewki do pewnej siebie dziwki przeszła sporą drogę. Teraz nic oprócz cwaniactwa w niej chyba nie znajdzie. No, może trochę życzliwości dla niego, tylko pytanie dlaczego?
- Co mi się tak przyglądasz? - spojrzała na niego z rozbawieniem. - Levingstona nie ma od dawna. Załatwili go już na samym początku. Wtedy, gdy widziałeś się z nim ostatni raz. Udawał wtedy wariata.
- Czemu to zrobili?
Lili przekręciła kluczyk w stacyjce i pojechali. Zawiozła go na peryferie obozu. Dana ogarnął niepokój. I strach większy niż dotąd.
- Nie Lili. Nie rób tego. Ja się boje. I tak mi niewiele zostało. Proszę, zawróć.
-Przestań. Nie bądź głupi. Chce ci pomóc. Prosił mnie nawet o to Levingston.
- Kiedy?
- Od waszego spotkania, tego ostatniego, usiłował się skontaktować z tobą czternaście razy. Potem udało mu się nawiązać kontakt ze mną. I to wtedy powiedział mi, że musze ci pomoc. To było jego ostatnie życzenie. Teraz możesz stąd uciec. Masz szansę, bo i ja o tym długo myślałam.
Dan pogrążył się w myślach. Patrzył na niedaleki las, na drogę prowadzącą w ciemną ścianę tego lasu i posmutniał.
- Nie Lili. Ja z tobą nie pojadę.
Dziewczyna szarpnęła kierownice i auto rzuciło w prawo.
- Chyba jesteś chory - powiedziała z troską w głosie. - Już wiem, jak ci mogę jeszcze pomóc. Pojedziemy najpierw do mnie.
Pojechali na przedmieście. Zatrzymali się na małej uliczce, przy której stała tylko jedna kamienica. Reszta to były już składy muzeum. Weszli do mieszkania położonego na drugim piętrze. Było cicho. Pokój wydał się przytulny. Na centralnym miejscu stało szerokie i wygodne łóżko. Po jego obu stronach paliły się dwie czerwone lampki.
- Rozgość się. Czuj się tu jak w swoim domu - powiedziała Lili. - Zaraz wrócę.
- Już nie pamiętam, jak człowiek czuje się we własnym domu - zauważył Dan i siadł w fotelu.
Pokój był urządzony ze smakiem, ale zbyt ogniście. Może wymagały tego warunki pracy Lili. To był przecież jej warsztat pracy. Ciekawe ilu mężczyzn przewinęło się przez to łóżko? Lili wróciła w szlafroczku sięgającym tylko troszkę za pośladki. Gdy nachylała się, widać jej było jedwabne, przezroczyste majteczki, a przez nie kępkę ciemnych włosków. Dan drgnął. Dawno nie miał kobiety. Jak dawno!
- Kiedy Jim pozwolił ci opuszczać muzeum? - zapytała Lili nalewając drinka.
- Ach! Kiedyś tam, za wkład w przeprowadzanie ekonomicznych egzekucji. Zawsze się bałem, więc chciałem, by odbywały się jak najszybciej.
- Ach ty draniu! Nieźle wpadłeś!
- Proszę, nie żartuj tak - Dan poruszył się gwałtownie, bo poczuł mdłości. - Ja od wielu już miesięcy zachowuję się jak zwierze.
- Każdy człowiek tak by się zachował, gdyby był w twojej sytuacji - powiedziała całkiem poważnie Lili.
- Ty wiesz, czego chcesz Lili - Dan spojrzał pod światło w kieliszek. - Jesteś najbardziej trzeźwą osobą, jaką udało mi się spotkać.
- Chodź do mnie - nachyliła się tak, że szlafrok zsunął się jej z ramion i opadł na podłogę. Dan czuł jak narasta w nim pożądanie.
Lili dużo potrafiła, dlatego wędrowali sobie w najwymyślniejszy sposób, wymagający wiele inwencji z obu stron. Dan sapał, ale był szczęśliwy. Lili prowadziła go w takie doznania, że Dan na nowo odkrywał siebie i swój świat. Dlaczego rzeczywistość nie może być tylko tym, co robili teraz we dwójkę w łóżku? Dlaczego tam, za ścianami, dwa kilometry od domu istnieje ohydne piekło i chory człowiek? Kto nas tak skarał? Przecież Bóg jest miłosierny. Wiec to nie On.
Lili dawała mu siebie z radością. Nic za to nie chciała. Robiła to dla siebie i dla niego. - To nasz prywatny wieczór - mruczała rozpalona i postękująca pod pracującym w pocie czoła Danem. Z góry pewnie przypominali dziwnego stwora, pulsującego i ociekającego potem. Lili z rozrzuconymi szeroko na bok nogami i on jak struna wyciągnięty w jej środku. Upajali się sobą. I jeszcze raz, i jeszcze...
Nad Danem kołysała się ciepła czerwona lampa. Nie raziła w oczy i nie denerwowała, choć ktoś podobno powiedział, że czerwony kolor źle działa na system nerwowy człowieka. Czuł się świetnie. Zmęczenie dopełniało spokoju ciała i nieruchomych członków. Lili po kilku podejściach na sam szczyt musiała zasnąć. Było cicho. Dan chciał, żeby tak zostało. Ale piekło ciągnęło się za nim jak jakaś magiczna i zła moc. Pilnowało, by nie odszedł zbyt daleko.
Lili, gdy się obudziła, znów zapytała, dlaczego nie chce uciekać.
- Nie wiem - Dan wzruszył ramionami. - Czuję, że tamten świat nie istnieje...
- Dobre! - zaśmiała się Lili. - Ale teraz poważnie. Muszę spełnić prośbę Levingstona.
- Co cię do tego zmusza? Ty tak realnie patrząca na świat!
- Chciałabym zrobić choć raz coś dobrego. Może to śmieszne, ja jednak czuję się jak kawałek brudnej ścierki. Chcę sobie udowodnić, że jest we mnie jeszcze trochę...
Dan objął ją ramieniem. Leżeli teraz przez moment cicho.
- Jedź ze mną. Zostaniemy razem do końca, a jeśli nie zechcesz, pójdziemy każde swoją drogą - szepnęła mu z wielką odwagą Lili. - Tamten świat ma więcej radości, o ile można tak mówić, skoro ten nie ma jej wcale.
- Wiesz, dlaczego nie chce z tobą tam jechać? - Dan spoglądał w czerwień sączącą się z lampki. - Bo tamten świat nas nie przyjmie.
- Nie rozumiem - Lili usiadła.
- Tamten świat stworzył to wszystko - wyciągnął ręką i pokazał za okno. - Nawet stąd widać kłgby dymu.
- Całe to muzeum...
- Całe to cierpienie. Tak. Wiesz, czym jesteśmy? Tą drugą częścią. W życiu już tak jest, że to co czyste i jasne musi deptać i leźć do góry po brudnym i ciemnym. Dlaczego tak jest, nie potrafię odpowiedzieć, sam się tym wciąż zadręczam. Dlaczego dano nam dwie możliwości, jakiś podział, dualizm, cholera wie jak to nazwać!
- A może tylko wybór? Wolność? - szepnęła Lili kryjąc się pod jego ramię.
Dan spojrzał w pamięć. Natychmiast napłynęła postać młodego człowieka jeszcze pachnącego wodą kolońską, jeszcze czyściutkiego, z wypielęgnowanymi dłońmi, ale w jego oczach już była decyzja. Jakże musiał być silny!
- Boję się, Lili - szepnął i z kolei on wtulił się w nią.
- Dlatego chcę cię stąd zabrać - powiedziała spokojnie, gładząc jego włosy.
- Jak to sobie wyobrażasz? Przecież złapią nas na najbliższej rogatce. Nie mam żadnych dokumentów.
- Masz. Poczekaj - wyskoczyła z łóżka.
Z przyjemnością patrzył na jej jędrne, sterczące piersi i na krągłe pośladki. Nie ubierając się podeszła do komody i wysunęła szufladę. Wyjęła z niej jakieś papiery. Gdy wracała, nie patrzył na jej ręce, a tylko na drgające ostre szczyty. Znowu jej pragnął.
- Masz - położyła obok niego dokument tożsamości.
Popatrzył nań obojętnie. Inne nazwisko, inne imię, inna data urodzenia. To nowy on. Ale skąd miała jego zdjęcie? Nawet nie chciało mu się o to pytać.
- Zdjęcie dostałam od fotografa. Byłeś tam kiedyś - sama wyjaśniła. Miała już wszystko zaplanowane i przygotowane.
Dan, milczał. Objęła go mocno.
- Dan, wiem, że jesteśmy okropnymi grzesznikami. Nie stać nas na odwagę i na to co nazywa się moralnym obowiązkiem. Strach powinien rozgrzeszać człowieka choćby troszkę, bo nie ma miary, którą można go określić. Człowieka tchórzliwego traktuje się pogardliwie, a on przecież jest napiętnowany.
- Nie rozgrzeszaj mnie! - krzyknął Dan. - Jestem zwykłym oprawcą. Czy ty nie rozumiesz, że ja zabijałem?! I teraz płonie to we mnie! Wypala mi wnętrzności, rozdziera serce, ale gdybym znalazł się tam znowu, nadal musiałbym zabijać, bo się boję. To takie ohydne.
- Dlatego uciekajmy! - rzekła z mocą Lili. - Nie ma innego wyjścia. Teraz przynajmniej masz tę szansę, możesz się zdobyć na te ucieczkę!
- Nie wiem... - odparł bezradnie. Jak małe dziecko.
W pół godziny potem jechali na południe. Nikt ich nie zatrzymywał. Dan im dalej był od muzeum, tym stawał się spokojniejszy. Zaczynał nawet myśleć inaczej. Opowiedział Lili o swojej matce, o dzieciństwie. Słuchała go uważnie, uśmiechała się. Granicę przejechali bez przeszkód. Dan rozglądał się z ciekawością. Rosły tu takie same drzewa, takie samo niebo pochylało się nad nimi i tak samo pachniało powietrze. Może tylko mniej dymu czuło się, a jeśli już był, to nie słodki i nie tak czarny.
Kiedy wjechali do miasteczka, zdziwił się, że było tak czysto. Stały tu śliczne, kolorowe domki, ludzie uśmiechali się. Usiedli w restauracji. Dan kręcił się niespokojnie.
- Co się stało? - Lili położyła na jego dłoni swoją dłoń.
- Przecież ja nie mam pieniędzy!
Lili uśmiechnęła się i pokazała dyskretnie pokaźny zwitek banknotów.
- Zaoszczędziłam na lepsze czasy - uśmiechnęła się szeroko. - Dan, ja tobie daruję połowę moich lepszych czasów. Jeśli chcesz. Tylko już oprzytomniej, wróć stamtąd jak ze złego snu. Tutaj możesz zachowywać się tak, jak za starych dobrych czasów w swoim antykwariacie.
Dan poruszył się gwałtownie. Bezwiednie obracał pusty kieliszek.
- Wiesz, jeśli przestanę się bać tego co minęło, to wróci ten sam strach z innego powodu. Będę się bał, że znowu w moim sklepie - bo myślę, że być może będę miał swój sklep - znajdzie się książka Levingstona i zjawi się jakiś inny Jim, który... Nie, nie chce o tym myśleć!
- zakrył dłońmi twarz, ale zaraz się opamiętał, bo podszedł kelner. Lili zamówiła parę smacznych potraw i przystojniak w czarnym fraku zniknął.
- I słusznie - rzekła biorąc go znowu za rękę. - Nie myśl. Teraz musisz znowu się zmienić i odnaleźć tamtego Dana. Będzie dobrze i ja w to wierze. Ty też możesz - dokończyła z mocą. Oczy jej zapłonęły. Wierzyła, w to co powiedziała.
- No to napijmy się - rzekł Dan nalewając przyniesionego przed sekundą szampana.
Wieczór spędzili w restauracji. W końcu postanowili, że w mieście zostaną do jutra. Tuż obok restauracji był mały, ale uroczy hotelik. Znaleźli tam pokój urządzony w białych lub bardzo zbliżonych do białego kolorach. Lili spodobało się. Miała już dość czerwonego piekiełka. Byli tak zmęczeni, że Dan nie uczynił żadnego gestu w stronę swojej partnerki. Zasnęli, mocno spokojnym snem i oddychali miarowo wspólnym, bliskim sobie rytmem.
Noc przeszła tutaj inaczej. Zupełnie zwyczajnie, pełna spokojnej i zdrowej ciszy. Dan po raz pierwszy śnił łagodnie i w kolorach.
- Miałem dziwny sen. Dziwny ale piękny - rzekł do Lili następnego dnia, gdy pędzili szosą w kierunku górskiego pasma, którego błękitno-białe szczyty wysunęły się zza horyzontu. Popatrzyła na niego z boku i prawą ręką, którą puściła kierownicę, pogładziła go po policzku.
- Nieźle wyglądasz - powiedziała wesoło i pociągnęła go za ucho.
- Nareszcie wyspałem się za wszystkie czasy!
- Co to był za sen? - zaciekawiła się.
- Raj. Śnił mi się raj. W puchatych chmurach siedziałem sobie nagi i lekki jak pierze i wszystko mnie radowało. Obok ktoś pięknie grał na flecie. Nad moją głową z łopotem przelatywały książki. Gdy wyciągałem ręce, sfruwały i siadały mi na ramionach. Miały złote litery, ale nie trzeba było czytać. Ciepły i spokojny głos opowiadał każdą z nich. I wszystko było za darmo!
Lili popatrzyła na niego uważnie. Świetnie prowadziła samochód i rozmowa z Danem wcale jej w tym nie przeszkadzała.
- Chcesz mieć swój sklep? Antykwariat? - poprawiła.
Dan milczał.
- Wiem, że jest ci niezręcznie o tym rozmawiać. Domyślam się jednak, że jest to twoje jedyne marzenie, chociaż istnieją pewne obawy. Dzisiejszej nocy, kiedy smacznie spałeś, dokładnie to sobie przemyślałam. Postanowiłam, że jeśli się zgodzisz, możemy dojść do porozumienia. Życie nas nie rozpieszczało. Mam gotówkę i chętnie pomogę ci w interesie. Chciałabym przeżyć kawałek życia inaczej, czyściej i bez strachu. Chciałabym tego dokonać z tobą. I jeśli nie przeszkadza ci, że byłam... ale chyba ty...
- Daj spokój - Dan machnął ręką. - To nie ma żadnego znaczenia. Miałem kobietę, która w moich oczach uchodziła nieomal za świętą. A okazała się... - zmełł wyraz w ustach.
- A wiec zgadzasz się - oczy Lili zalśniły.
- Lubię cię - rzekł Dan pochylając nisko swoją siwą jak gołąb głowę.
- Ja ciebie też, księgarzu!
Samochód wjeżdżał na autostradę. Lili włączyła czwarty bieg i zaczęli pędzić. Drzewa raźniej przesuwały się za szybami. Dan nie lubił wprawdzie szybkiej jazdy, ale Lili prowadziła wspaniale.
- No cóż - westchnął - jestem już za stary. Wszystko mnie męczy...
- Daj spokój. W łóżku wolę ciebie od trzech młodych koni!
Do M. przyjechali przed południem. Słońce stało już wysoko. Wielkie miasto pulsowało. Ludzie w cienkich bawełnianych materiałach połyskiwali bielą na ulicach pełnych kolorowych reklam.
Mijali ekskluzywne dzielnice. Nigdzie Dan nie dostrzegł ubóstwa. Nawet na peryferiach miasta. Wszyscy mijani ludzie nosili się bogato i czysto. Samochody świeciły świeżością. Poza tym Dan odkrył coś, czego nigdy dotąd nie spotkał. W tym mieście pachniało. Jakiś kwiat, może owoc, którego nie znał.
- A wiec tak wygląda Centrum Naszej Cywilizacji - rzekł radośnie. - Lili, przebyliśmy niezły kawałek drogi, ale jakże się to opłacało. Drugi świat, ten lepszy jest rzeczywiście fascynujący.
-Tu się zatrzymamy - rzkła Lili i wskazała na okna dużej, pięknie zdobionej kamienicy. - Zostaw, nie trzeba zamykać drzwi na klucz. Tu nie ma złodziei - dodała widząc, że Dan chce zamknąć samochód.
Po naciśnięciu guzika brama rozchyliła się bezgłośnie i weszli do obszernej klatki schodowej. Na drugim piętrze czekał człowiek w ładnie skrojonym garniturze.
- Pani B., nieprawdaż? - uśmiechnął się sympatycznie.
- Tak. To ja. Czy długo pan czeka?
- Ależ to nieważne. Proszę, oto mieszkanie dla państwa. Tu są klucze. Ma pani coś do pisania? Nie? Proszę, oto moje pióro, a oto i umowa. Tu trzeba podpisać.
Lili zapłaciła za rok z góry i młody człowiek szybko zniknął.
Mieszkanie było czteropokojowe. Pokoje były zbyt duże jak dla Dana. Przyzwyczaił się do swojego maleńkiego mieszkania położonego nad księgarnią. Lili domyśliła się tego. Podeszła i przytuliła się do Dana.
- To na razie. Przez rok coś znajdziemy. Coś co ci będzie odpowiadało. Teraz musimy odpocząć.
Ich życie przypominało teraz życie maleńkiego człowieka, który uczy się nowego, otaczającego go świata. Zwiedza, dotyka, próbuje pakując sobie napotkane przedmioty do ust. Zapachem, smakiem,
kolorami czytali swoje nowe miejsce, w którym chcieli żyć. Miasto było olbrzymie. Chodzili wiec każdego dnia inną trasą. Któregoś dnia Lili zaproponowała, żeby wstąpili od kina. Dan zakasłał nerwowo. Zamilkł, jakby coś go mocno zaskoczyło. Lili nalegała, wiec powiedział, że się bardzo źle czuje. Natychmiast wrócili do domu i Lili opiekowała się nim przez cały wieczór. Zbiegła do apteki, kupiła mu zioła i zaparzyła szaloną mieszankę, którą Dan musiał pić i udawać, że jest mu coraz lepiej. Potem wyszła jeszcze raz i przyniosła mu owoce i kilka książek. Gdy wyszła do kuchni, żeby zrobić posiłek, Dan zaczął oglądać leżące obok książki z biciem serca. Bał się, żeby na którejś z nich nie znaleźć tytułu Traktat o wojnie. Ale były to powieści, jakieś tanie romansidła.
Lili robiła co mogła, żeby tylko było mu dobrze. Kilka razy w miesiącu udawali się do biura ogłoszeń, a następnie pod wskazane adresy. Lecz jak dotąd żaden z proponowanych lokali nie odpowiadał ani jemu, ani Lili. Szukali czegoś, w czym można by było urządzić sklepik, małą księgarnię a nad nią, na piętrze, nieduże, ale przytulne mieszkanie. Z reguły były to tylko lokale mieszczące się na parterze lub ogromne pomieszczenia, w których mogłyby się pomieścić jakieś ogromne firmy, dajmy na to wydawnictwo lub zakład poligraficzny. Dan chciał tylko odrobinę miejsca na kilka półek i łóżko. Więcej im do szczęścia nie było potrzeba. Miasto jednak było wystawne i wszystko, czego tu dokonywano, dokonywano z rozmachem, nie licząc się specjalnie z pieniędzmi. Nic w tym dziwnego. Tu mieszkali ludzie z forsą.
Pewnego dnia Lili wpadła do domu jak burza. Była na zakupach, ale gdzieś zgubiła siatkę. Była bardzo podniecona.
- Chodź! - krzyknęła - znalazłam!
Pobiegli na skróty małymi uliczkami, lawirowali pomiędzy parkującymi samochodami, wpadali na przechodniów, ale wreszcie trafili tam, gdzie Lili chciała. Domek był mały, piętrowy. Wymarzony na antykwariat. Otworzył im staruszek, uchylił drzwi na tyle, na ile pozwolił łańcuch zabezpieczający. Staruszek przyglądał się im bacznie.
- Nie jesteście stąd - stwierdził i dopiero wpuścił ich do środka. Wnętrze pachniało starym drewnem i papierem. Było tu wszystkiego po trochu. Dan spoglądał na sterty roczników rozmaitych gazet i czasopism. Na schodach prowadzących na piętro, na podłodze, zarówno tu, jak i na górze, na dużej szafie, na pianinie i na stołach leżały powiązane w paczki książki. Danowi zalśniły oczy. Nie dość, ze znalazł właściwe miejsce, to natknął się na człowieka z tej samej lub podobnej branży. Starzec wlókł się za nimi po całym mieszkaniu i zmęczonym głosem opowiadał.
- Tu należy uważać na wszystko i na wszystkich. Nawet nie zauważycie, jak wpadniecie w ich rytm i przejmiecie ich sposób życia. Z początku wydaje się to ładne i przyjemne, potem słodkie uśmiechy zaczynają męczyć, czystość do przesady przestaje służyć dobremu samopoczuciu. Estetyka staje się synonimem choroby i bólów głowy. Należę do ostatnich ze starej generacji w swojej małej twierdzy. Nie udało się im wtłoczyć mnie w ich porządny tłum i tylko dom mi przemalowali. Teraz jest mi już wszystko jedno, co ze mną zrobią, ale dom... Chciałbym, żebyście go uchronili przed tą ich czystością i bogactwem, za którym kryje się głupota i marazm. Wystarczy trochę nieuwagi, a już stworzą tu bogatą restaurację, ekskluzywny sklep ze złotem, albo dobudują kilka pięter i zamiast sklepu z książkami stanie hotel dla snobów. Całe szczęście, że są jeszcze tacy, co kupują książki i chcą je czytać. Bez nich już dawno nie byłoby mnie i tego antykwariatu. Postanowiłem, że sprzedam go z zachowaniem jednego małego pokoju w lewej części. No, jak? Odpowiada wam?
Lili przybyła tu z zamierzeniem, że będzie się targować, ale staruszek podał tak niską cenę, że oboje bardzo szybko się zgodzili i zapłacili mu gotówką.
- To wystarczy - rzekł - by przeżyć te resztkę dni, które mi pozostały. Bardzo mi zależy, żeby mój sklepik miał godziwą opiekę. Nie pozwolicie mu zginąć? - patrzył tak, jakby chciał wymusić na nich jakąś ważną przysięgę.
- Obiecujemy - rzekł uroczyście Dan.
- Wobec tego sprawa załatwiona. Należy jeszcze podpisać umowę, skoro przyjąłem od was pieniądze - dziadek zatarł ręce i wszyscy zeszli do salonu.
Rozmawiali z nim do późnego wieczora. Opowiadał im historie swojego długiego i ciekawego życia. O swojej miłości do książek i do kobiety, która była powodem jego dramatów i przez którą został starym kawalerem. Potem mówił jeszcze o innych kobietach, ale już nie były one tak ważne jak tamta. Przez cały wieczór Dan miał na końcu języka trudne pytanie, lecz bał się je zadać. Lili przeglądała książki, zachłannie wczytywała się w ich treść, jakby chciała odrobić stracony czas.
Wyszli, gdy było już ciemno. Dan trzymał ją pod rękę i szli środkiem ulicy. O tej porze ruch w mieście zamierał. Mijały ich młode pary, które dopiero teraz znajdowały czas dla siebie. Przechodzili obok sklepów. Znudzeni sprzedawcy wciąż jeszcze kiwali się za ladami lub telefonowali gdzieś, by zabić nudę.
- Czy tutaj nikt niczego nie kupuje? - zapytał Dan.
- Myślę, że nasycenie towarami jest duże i dlatego klient jest w sklepie rzadkim gościem. Ludzie mają domy urządzone na najwyższym poziomie, nawet chleb i sól, czy też mleko otrzymują wprost ze swoich domowych, wysokiej klasy automatów.
Mijali nowoczesne księgarnie, w których książki mieściły się gdzieś na uboczu. Główne miejsce zajmowały kasety i płyty z nagraniami. Same najciekawsze tytuły. Wygląd tych samoobsługowych magazynów powodował, że chciało się wejść do środka. Dan jednak potrafił się obronić. Nie mógł żadnej książki słuchać. Musiał ją mieć w słowie, w czarnej literze i na białym, pachnącym swoiście papierze. Wędrując przez miasto nauczył się omijać te księgarnie lub też szybko przenosić wzrok na coś innego.
Kawiarnie i restauracje wychodziły spacerującym naprzeciw. Zachęcały, podstawiając się krzesłami aż na ulice. Liczni turyści zasiadali wieczorami i pozostawali tam do późnej nocy. Kelnerzy z anielską cierpliwością czekali, aż ostatni klient opuści lokal. Dan i Lili przesiadywali często w tych kawiarniach pełnych radosnych rozmów. Spędzili w ten sposób niemało wieczorów. Objadali się ciastkami i lodami, pili kawę, a Lili paliła dobre papierosy. Dan najbardziej lubił zapach jej aromatyzowanych cygaretek.
- Znowu muszę sobie zapalić - mówiła z błyszczącymi oczami i zamawiała ładne, połyskliwe pudełeczka. Potem otwierała je z całym, bawiącym Dana, ceremoniałem. Zdejmowała ostrożnie folię odrywając złoty paseczek i delikatnie wysuwała nowy, świeżutki, wypełniony tytoniem rulonik z bibułki. Wyglądało to bardzo smakowicie i czasami nawet jemu nagle zachciewało się palić. Ale gdy tylko usiłował się zaciągnąć, zapach dymu nasuwał mu niemiłe skojarzenia i szybko oddawał Lili papierosa, po czym zajadał się ciastkiem i pił kawę drobnymi, szybkimi łykami, jakby chciał przepłukać gardło. Po chwili wracał do równowagi. Do domu wracali późno, gdy staruszek już spał.
Wprowadzili się bardzo szybko. Mieli mało rzeczy. Część, to co uważali za zbędne, wyrzucili lub oddali na makulaturę. Nauczyli się późno wracać dlatego, że staruszek bardzo męczył się, kiedy z nimi rozmawiał, a rozmawiać chciał zawsze, bo odrabiał zaległości ze swojego samotnego życia. Dłuższe niewidzenie robiło bardzo dobrze zarówno jemu, jak i im. Dziadek zazwyczaj powtarzał się i wiele historii z jego przeszłości poznali na pamięć. Teraz, gdy udawało mu się złapać ich na schodach bądź w pokoju, przysłuchiwali się jednym uchem, z grzeczności wyrażając podziw albo zaciekawienie.
Jeden z wieczorów zaznaczył się odmiennie w ich spokojnej egzystencji. Dan siedział przy oknie, tuż koło pianina. Wertował nuty i od czasu do czasu wtrącał coś, by podtrzymać staruszka w przekonaniu, że bardzo go interesuje ta kilkanaście razy opowiadana historia. Lili robiła coś na drutach. Nauczyła się tego właśnie tutaj. Wtedy to zadzwonił dzwonek. Po raz pierwszy od kilku tygodni. Dan poszedł otworzyć. Za drzwiami stał mężczyzna w jasnym płaszczu i w kapeluszu o szerokim rondzie.
- Przepraszam, czy tutaj mieszka pan B.? - zapytał uchylając kapelusza.
- Niestety, chyba pomylił pan adres - rzekł Dan spoglądając na nieznajomego z niemiłym uczuciem. Miał wrażenie, że ten człowiek już kiedyś stanął na jego drodze. Ten płaszcz, ten kapelusz, nawet wyraz twarzy kojarzył mu się z niemiłymi wypadkami z niedalekiej przeszłości.
Mężczyzna zadreptał niespokojnie.
- To dziwne. Dostałem ten adres i dokładnie go chyba odszukałem - pokazał kartkę z ulicą i numerem domu. - Pan B. interesuje się pewną książką, którą mu właśnie przyniosłem. Teraz zupełnie nie wiem, co mam robić, bo nie znam jego numeru telefonu - potrząsnął pakunkiem, który trzymał w ręce.
- Nie wiem... doprawdy chciałbym panu pomóc, ale nie znam pana B. Być może to mój sąsiad, ale ja jeszcze nikogo nie poznałem na tej ulicy. Mieszkamy tutaj bardzo krótko. Najprawdopodobniej zaszła pomyłka - mylnie podano panu adres. Ale wiem, co można zrobić. Jestem antykwariuszem. Ta księgarnia jest moją własnością i jeśli pan zechce, przyjmę od pana tę książkę na przechowanie, a na szybie witryny umieszczę ogłoszenie. Może pan B. przechodząc zauważy informację i zgłosi się do mnie. Wówczas przekaże mu tę książkę.
- Doprawdy nie wiem, jak mam panu dziękować - mężczyzna uśmiechnął się blado. - Książka ta jest bardzo poszukiwana przez czytelników i jako bestseller zajmuje czołowe miejsce na liście najczęściej czytanych tytułów.
- Tym bardziej muszę panu pomóc - rzekł Dan na pożegnanie i zamknął drzwi. Położył ładnie zapakowaną w niebieski papier książkę na stole, obok telefonu. Tak na oko był to bardzo gruby tom... Chociaż mogły to być dwa... lub trzy.. Chwycił się za skronie. To ciągle go prześladowało. Myślał, że szybko uda mu się zapomnieć, ale rzeczywistość okazała się bardziej surowa. Gdy wrócił do salonu, staruszek już spał, a Lili odłożyła swoją robótkę i z zainteresowaniem wertowała jakąś księgę w złoconej oprawie.
- Kto bo był? - spytała nie podnosząc wzroku znad księgi. - Ktoś do naszego sąsiada. Prosił o przysługę.
- Czy znamy kogoś z sąsiedztwa? - zdziwiła się unosząc wysoko swoje ładne brwi.
- W tym właśnie sęk. Postanowiłem umieścić w witrynie ogłoszenie. Może nasz nieznajomy sąsiad dostrzeże je któregoś dnia.
Lili zaśmiała się serdecznie. Powiedziała, żeby Dan uważał, bo jego sklep może zamienić się w biuro ogłoszeń. Chociaż, gdyby się tak trochę zastanowić, kto wie, czy taka firma nie przyniosłaby im większego dochodu. Dan zdenerwował się strasznie na to stwierdzenie i krzyczał tak głośno, że obudził dziadka. Powiedział brzydko o Lili i przekonał ją, że to dopiero początek. Interes potrzebuje czasu. Po tej kłótni przez tydzień odzywali się do siebie w wyjątkowych przypadkach. Dana korciło, żeby zajrzeć pod papier. Powoli pakunek stawał się jego obsesją. Wieczorami i nocą, gdy wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, widział ogniste litery tytułu prześwitujące przez papier. Tylko strach, właśnie ten strach odwieczny nie pozwalał mu rozerwać opakowania i spojrzeć na to, co się mieściło w środku. Poza tym od chwili kłótni Lili zrobiła się dziwnie tajemnicza. Wszystko robiła ukradkiem za jego plecami, a przynajmniej tak mu się wydawało. Bywały takie chwile, że Dan schodził z góry do sklepu, a Lili widząc go, chowała coś szybko pod ladę, lub do swojej osobistej szuflady, którą natychmiast zamykała na klucz. Bardzo go to bolało, ale ponieważ wciąż trwały ciche dni, nie mógł o tym porozmawiać. Czuł się w tych dniach bardzo samotny. Nie dawała mu spokoju książka leżąca wciąż jeszcze obok telefonu i te dwie sprawy spowodowały, że rozchorował się i musiał pójść na kilka dni do łóżka. Właśnie ta choroba pomogła w zażegnaniu konfliktu miedzy nim a Lili. Znów troskliwie opiekowała się nim i teraz ona prowadziła sklep. Każdego dnia składała mu ustne sprawozdania i wynikało z nich, że nieźle sobie radzi. Kiedy przynosiła do jego pokoju utarg z minionego dnia, nie wierzył własnym oczom. Dan za swoich najlepszych lat nie potrafił tyle zarobić w ciągu tygodnia.
- Jak ty to robisz? - dziwił się i z mieszanymi uczuciami wpatrywał w banknoty leżące na pościeli.
- To nie jest takie trudne, jakby się wydawało - mówiła Lili z przekąsem. - Mam swoje sposoby, wiem co aktualnie idzie i dzięki temu wygrywam.
- A co idzie?
Lili strzepywała niewidzialne pyłki ze spódnicy, poprawiała bez potrzeby poduszkę, wygładzała pościel i patrzyła na niego tym dziwnym spojrzeniem, jakim ogarniała go kiedyś, w tamtym mieście.
- Dzisiaj - mówiła - sprzedałam jedną starą encyklopedie zdrowia, a ponadto kilka... lżejszych powieści.
- Przeszłaś na literaturę porno - domyślił się w końcu.
- To teraz świetnie idzie. Staram się, żeby i w tej dziedzinie był w naszym sklepie jakiś poziom.
- A stare druki? - dopytywał się Dan.
- To przecież czeka, jak sam mówiłeś, na wyjątkowego kupca - odpowiadała niezmiennie Lili.
Każdego nieomal dnia zaskakiwała go swoimi nowościami. A to porno, a to kryminały, a to horror. Ale nawet wtedy trudno było Danowi uwierzyć, że dzięki takim książkom Lili mogła zarobić tyle pieniędzy. Ona tymczasem konsekwentnie robiła swoje i nie przejmowała się minami, jakie stroił podczas jej relacji.
Pewnego dnia zgłosił się sąsiad B. po książkę. Dan, co prawda jeszcze trochę osłabiony, był już na nogach. B. dziękował gorąco i przepraszał za kłopot. Tłumaczył się bardzo długo, że ostatnio nie było go w mieście, za co także przepraszał. W końcu stwierdził, że bardzo dobrze, że są sąsiadami i że mógł poznać tak miłych i uczynnych ludzi, co się w dzisiejszych czasach zdarza niezbyt często. Ponadto zaprosił Dana i Lili do siebie na obiad, chociaż nie sprecyzował kiedy i nie podał swojego adresu. Kiedy tak bez przerwy paplał, Dan kilka razy wchodził mu w słowo. Starał się dowiedzieć, ale bezskutecznie, o tytuł tego bestsellera. Sąsiad zdawał się nie słyszeć ciągłych pytań Dana i tak rozstali się wymieniając ukłony, bo tamten doszedł do drzwi. Potem wyszedł i ukłonił się jeszcze przez szybę wystawową i poszedł, wesoło wymachując ręką. Dan klął jak szewc, a Lili solidarnie mu w tym pomagała. Nie mogli zrozumieć, dlaczego tamten tak unikał ich pytań. Lili wydawała się jakby zbyt zdenerwowana, ale tłumaczyła to złym samopoczuciem. Potem poszła za ladę robić porządek. Przekładała tam wszystko i co chwilę wrzucała jakąś książkę do swojej szuflady. Dan postanowił ją zaskoczyć. Podszedł cicho od tyłu i zerknął. Miała tam stos grubych tomów poobkładanych w gruby papier pakowy.
- Cóż ty trzymasz za skarby w tym swoim sezamie? - zapytał, a Lili głośno krzyknęła. Drgnęła przy tym tak mocno, że Dan odskoczył. Stała teraz oparta o ladę i jedną ręką trzymała się za serce. Ciężko oddychała.
- O Boże! Ale mnie przestraszyłeś! - jęknęła osuwając się na krzesło.
- Widocznie masz nieczyste sumienie, skoro się tak boisz. No, co tam trzymasz? - próbował zajrzeć i sięgnąć ręką w głąb szuflady.
Lili energicznie powstrzymała go. Uchwyciła jego rękę i przygarnęła do piersi.
- Tam są takie moje niewielkie grzeszki - rzekła słodziutko. Książki, które lubię czasem sobie poczytać, a których ty nie znosisz.
- Lubisz czytać te erotyczne bzdury - domyślił się Dan i skrzywił z niesmakiem. - Lubisz przypominać sobie przeszłość?
- Nie o to chodzi. Mam po prostu chwile słabości i musiałam znaleźć na nie sposób. A ten okazał się skuteczny.
Dan miał wrażenie, że choć rozmowa toczy się na temat brukowej literatury, to jednak Lili myśli zupełnie o czymś innym. Nie wiedział, jak ma ją zmusić do przejścia na właściwy tor i na tym ich rozmowa skończyła się. Postanowił, że będzie lepiej uważał na wszystko, co się dzieje w sklepie. W jego sklepie, bo sklep był jego. Cóż z tego, że Lili kupiła go za swoje pieniądze. Ona być może zna się na taniej literaturze dla nie wyżytych samotników, ale o starych drukach, o literaturze dla duszy i o wolności nie ma żadnego pojęcia. Zły poszedł na spacer sam. Po raz pierwszy od wielu dni. Zatrzymywał się przy dowolnie wybranych wystawach, a nie przy tych, przy których zawsze zatrzymywała się Lili. Oglądał fotosy znanych aktorów i w popłochu, po krótkiej walce, uciekał na drugą stronę ulicy. Zachowywał się jak czujne, strachliwe zwierze. Skrzętnie omijał budynki, w których mieściły się teatry, kina oraz muzea.
Zauważył, że w mieście zaczyna się czuć bardzo samotny, ale było mu z tym wygodnie. Dobrze, to by było za dużo powiedziane. Czuł się wiec wygodnie. Gdy wracał do sklepu, od razu ogarniał go niepokój i nerwowa ciekawość wnętrza szuflady Lili. Inna sprawa, że handel szedł znakomicie i w ciągu roku Lili, która powoli objęła prowadzenie sklepu, do czego Dan biernie dopuścił, podwoiła ich kapitał. Mogli wiec sobie pozwolić na samochód. Pewnego wieczoru Lili zasugerowała, że nadszedł właściwy czas po temu, by Dan wszedł w kręgi tutejszej elity.
- To może tylko wzmocnić prestiż naszego sklepu. Przybędą nam wartościowi klienci - mówiła, licząc banknoty z utargu.
- Nie bardzo wierzę w elitę i w tych ludzi - rzekł niechętnie. - Są wśród nich ludzie naprawdę szlachetni, ale jest także kupa cwaniaków.
- Czy nie uważasz, że warto zaryzykować dla tych pierwszych?
- Ja już raz zaryzykowałem... - rzekł Dan i poczuł, że robi mu się zimno.
Lili podniosła głowę i popatrzyła na niego tym swoim dziwnym wzrokiem. Zupełnie tak, jak na obcą osobę.
- Powiedziałam to dlatego, że jesteśmy zaproszeni na uroczysty obiad do pana B. To ten, co otrzymał od nas te książkę. Aha - Lili coś sobie przypomniała - był u nas młody człowiek, podobno syn właściciela banku, nazywał się... chyba M. Tak John M. Sprzedał mi cztery książki i gdy tylko wyszedł, momentalnie znalazł się na nie kupiec. Nawet nie zdążyłam zobaczyć, jakie miały tytuły. Było to najdziwniejsze zdarzenie w moim życiu.
- Jak to! Kupujesz i nie wiesz nawet co? A ten człowiek nawet nie prosił o nie? Chodzi mi o tego, który kupił je tak szybko... - Dan zasypywał Lili pytaniami.
- Nie zdążyłam ich schować i leżały jeszcze na ladzie. Tamten wszedł zaraz po wyjściu Johna M. i sięgnął po nie, po czym schował je do teczki. Powiedziałam, że tak się nie robi, że książki nie są jeszcze wycenione, ale on odparł, że zapłaci każdą cenę. Chciałam z niego zakpić i wymieniłam sumę, za którą mógłby kupić nasz starodruk francuski. Momentalnie wyjął książeczkę czekową i wypisał żądaną sumę. Oto ten czek - podała mu bladoniebieski druk z wypisaną cyfrą o wielkiej ilości zer. Dan przyglądał się mu podejrzanie.
- Sprawdziłaś w banku, czy to można zrealizować?
- Nie miałam kiedy. Może ty sam tam się udasz?
Dan w pośpiechu ubrał się i pojechał do śródmieścia. Kazał zatrzymać się kierowcy dwie przecznice dalej od banku. Postanowił, że nie będzie się nikomu rzucać w oczy. Po co ma się wystawiać na plotki. Tego nie znosił.
Wszedł do banku i choć bywał tam wielokrotnie, teraz czuł się podniecony. Przy okienku okazało się, że wszystko było w porządku. Kasjer nawet nie mrugnął okiem widząc czek. Zapytał uprzejmie, czy Dan życzy sobie, by mu wszystko wypłacono. Nie chciał. Jego konto powiększyło się o niezłą sumkę.
Nie wiadomo czy to te pieniądze tak bardzo poprawiły mu humor czy też wiadomość, że znacznie więcej klientów odwiedza jego księgarnie, faktem było, że po raz pierwszy od wielu miesięcy zdecydował się na pójście do kina.
- Lili, zamykaj sklep - wołał w słuchawkę i przyjeżdżaj na ulicg L. - Pójdziemy do kina. Mam już bilety.
Minety dwa kwadranse i siedzieli w sali kinowej, wśród szeptów i przygasających świateł. Film był szerokoekranowy, sprawnie i pomysłowo zrobiony. Była to historia młodego, skorumpowanego człowieka, miotającego się bezsilnie między dwoma rekinami miejscowego podziemia. Wszystkie mocne momenty zgrabnie łączyła piękna dziewczyna, miłość głównego bohatera. Być może dla niej Dan tkwił w fotelu badając tym samym swoją odporność psychiczną. Dziewczyna była do kogoś podobna. Dan patrzył na nią i widział dawne, dobre czasy. Wspomnienia były przerywane głośnymi strzałami i krzykiem mordowanych ofiar. Potem znowu pojawiała się piękna kobieta. Miała na imię Suzi, ale Dan miał co do tego pewne wątpliwości i nazwał ją Helen. Helen bardziej do niej pasowało, bo była tak samo piękna i tak samo oszukiwała młodzieńca. W rezultacie to nie bandyci, ale właśnie ona zabiła go w nocy, podając mu środki nasenne i wstrzykując truciznę. Uśmiechała się przy tym tak ładnie i była tak powabna, że śmierć została przesunięta na drugi plan. Gdy zbliżała się końcówka filmu, okazało się, że była to wyjątkowa jatka. Dan, który widział już wiele, był ogromnie poruszony. Pękające czaszki i wylewające się z nich mózgi, odcięte torsy wypełniały kadry aż do zakończenia filmu. Oboje z Lili z ulgą przyjęli napisy końcowe. I wtedy Dan krzyknął.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Lili.
- Tam... Tam był producent! - Dan biały jak ściana patrzył rozszerzonymi z przerażenia oczami w biały ekran.
- Kochanie, co się z tobą dzieje? Jaka firma?
- Ten film, to oni...
- Kto?!
- To oni - Dan pokazywał wciąż na białe i martwe płótno.
- Cholera! - zdenerwowała się Lili.
Dan chwycił ją mocno za rękę i wybiegli z kina. Gdy znaleźli się na ulicy, obejrzał się bojaźliwie i rzekł do niej szeptem, który ledwie słyszała wśród warkotu samochodów i krzyku przechodniów:
- Oni są już tutaj. Wiesz jak nazywała się firma, która wyprodukowała ten film? - Gdy Lili pokręciła głową przecząco, wysyczał - Muzeum Ltd! Lili drgnęła, ale ona potrafiła szybko się opanować!
- To nie musi być akurat to, o czym myślisz.
- Nie. Ja mam co do tego absolutną pewność.
- Chodźmy do domu - zaproponowała widząc, że ogląda się w stronę kasy biletowej.
- Mam ochotę pójść na samą końcówkę jeszcze raz - rzekł drepcąc nerwowo w miejscu.
- To nie ma sensu. Widziałeś to, co widziałeś. Więcej nie zobaczysz.
- A wiec wierzysz mi. Ale mogą tam być jakieś inne szczegóły.
- Zastanów się, czy to jest dla ciebie takie ważne? - powiedziała surowo Lili.
- Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że jeśli już potrafią firmować takie filmy, to... - machnął ręką jakby chciał pokazać zacieśniający się krąg.
Ten film to było ostrzeżenie. Nie tylko zresztą film. Dan od tego momentu stał się niezwykle ostrożny. Śledził wszystkich. Gdy przyjmował nowe książki, uważnie czytał stopkę wydawniczą, gdy były to firmowe ulotki, studiował adresy i sprawdzał telefony. Miał kontakt z kilkoma pośrednikami trudniącymi się sprzedażą drogich i poszukiwanych książek. Sprawdził ich życiorysy, a o jednym usiłował się nawet dowiedzieć czegoś więcej w biurze prywatnego detektywa.
Gdy jedli z Lili obiad w restauracji, uważnie oglądał rachunek wystawiany przez kelnera na firnowym druczku, a wcześniej, gdy zabierał się do jedzenia, ostrożnie próbował, jakby sprawdzał, czy to co je, jest rzeczywiście tym, a niczym innym. Bo mogło być mięsem słodkim, bardzo dobrze znanym, a budzącym najwyższą odrazę.
- Powoli popadał w obsesję. Doszło do tego, że każdy napotkany na ulicy człowiek mógł okazać się wysłannikiem stamtąd.
Kiedyś szedł ulicą i pilnie obserwował twarze mijanych osób. W pewnym momencie zaczepił go starszy człowiek i zapytał o ulice. Zdenerwował się okropnie.
- Chodzi panu o ulice, na której mieszkam! - wrzasnął. - No przyznaj się szpiclu! Mów! - złapał człowieka za szyje i mocno nim potrząsnął. Potem opamiętał się i zaczął uciekać. Słyszał za sobą okrzyki i tupot nóg. Gonili go policjanci. Wpadł do domu i wbiegł na górę. Schował się w sypialni pod łóżko. Słyszał głos Lili, a potem głosy policjantów, którzy wkrótce weszli do domu. Głosy zbliżały się, stawały się coraz wyraźniejsze. Pomyślał, że kryjówka pod łóżkiem jest bezcelowa. Kroki podchodziły do sypialni. Szybko wygramolił się i otrzepał z kurzu. Usiadł na krześle i założył nogę na nogę. Drzwi powoli uchyliły się.
- Dan, panowie z policji chcieliby z tobą porozmawiać - powiedziała Lili wsuwając do pokoju głowę.
-Proś.
Wszedł otyły mężczyzna, zasapany i czerwony na twarzy. Oczy błyszczały mu nieprzyjemnie. Popatrzył na Dana z nie ukrywaną niechęcią.
- Dlaczego pan uciekał? - zapytał z trudem łapiąc oddech.
- Przestraszyłem się pewnego człowieka - odrzekł Dan.
- Mnie się wydawało, że to pan go napastował.
- Z początku usiłowałem się bronić, potem wszystko obróciło się przeciwko mnie. Wolałem uciec. Bałem się, że...
- Że co?
- Że jest ich więcej.
-Nie jest to zbyt przekonywające. W każdym razie jest pan podejrzany i wszystko, co pan teraz powie, może być użyte przeciwko panu. No, idziemy!
Wyszli przed dom. Czekała tam na nich taksówka z biało-pomarańczowym pasem i z napisem: Policja. Zawieziono go na komisariat. Posadzono na długiej ławce wśród mężczyzn, z których każdy za sam wygląd mógł dostać parę lat odsiadki. Czekali tak chyba ze trzy godziny. Przyglądał się, jak co pewien czas przychodził strażnik i zabierał jednego z ławki. Gdy Dan pozostał sam, strażnik nie zjawiał się bardzo długo. W końcu przyszedł ktoś zupełnie inny. Gdy drzwi wreszcie otworzyły się, wszedł do biura policji młody, elegancki mężczyzna. Pachniał drogą wodą kolońską.
- Jestem S. Pan pozwoli ze mną - odwrócił się i ruszył długim korytarzem. Kilkakrotnie mijali straże. Przeszli do drugiego budynku. Dan przechodząc przez podwórze zdążył zobaczyć duże mury zwieńczone metalowymi ostrymi grzebieniami. Poczuł się nieswojo. Czuł, że wchodzi coraz głębiej w paszcze potwora i tylko jego widzimisie może spowodować, że Dan zostanie na powrót wypluty na ulice. S. zaprowadził go do obszernego gabinetu. Wskazał mu wygodny fotel, a sam usiadł za biurkiem. Podał cygara.
- Dziękuje, nie pale - Dan powstrzymał go ruchem dłoni.
- Myślę, że nie będzie to panu przeszkadzało, gdy zapale - rzekł urzędnik policji i wkrótce otoczyły go kłęby jasnego, ostrego dymu. Sięgnął do szuflady i bardzo długo czegoś tam szukał, ale Dan wiedział, że wszystko to było sceną specjalnie przed nim odgrywaną. Przypomniał sobie prace w muzeum. Ten facet miał już wszystko zaplanowane. Dan był nawet pewny, że miał już przygotowane pytania, które chciał mu teraz zadać. Patrzył wiec spod na wpół przymkniętych powiek, udając znużenie długim oczekiwaniem. Wreszcie urzędnik znalazł to co trzeba. Pogrupował teczki, jedną z nich otworzył. Czytał w milczeniu i stukał długopisem w blat biurka.
- No tak. Pan zapewne myśli, że kazaliśmy mu specjalnie tak długo czekać?
Dan o tym nie myślał. Zwłaszcza teraz. Ale nie usiłował tego nawet wytłumaczyć. Czuł znużenie. Udawane zmęczenie przerodziło się w prawdziwe i nie chciało mu się odpowiadać. Milczał wiec, a słuchanie tego człowieka zaczęło mu nawet sprawiać pewną przyjemność.
- Otóż jest pan w błędzie - mówił urzędnik - a przyczyna jest prosta. - Mamy nawał pracy - przetarł palcami powieki i wymasował sobie skronie. Potem popatrzył na Dana spoza kłębów dymu. I jemu zaczęły one przeszkadzać. Spróbował nerwowo rozsunąć je dłońmi, co się na nic nie zdało. Patrzyli wiec na siebie jak przez mgłę z trudem dostrzegając oczy.
Jedno męczyło Dana, a właściwie zaczęło męczyć właśnie tu, gdy po długim oczekiwaniu ten człowiek nadal zwlekał z przejściem do sedna sprawy. Dlatego zapytał:
- O co jestem oskarżony?
- Pan dobrze wie - urzędnik spojrzał na niego bystrzej i z większym zaciekawieniem.
- Jeśli chodzi o ten incydent na ulicy to ja już...
- Spokojnie - przerwał mu policjant. - Przecież czas nas nie goni. Wiemy, że jest pan u nas od niedawna, że ma pan antykwariat i ten oryginalny w naszych czasach zawód jest pana życiową pasją. Pana przyjaciółka mówiła nam o panu wiele dobrego.
- O, to już zebraliście o mnie informacje - Dan wykrzywił twarz w uśmiechu, który mu nie wyszedł.
- Powiedzmy, że zbieramy, wciąż zbieramy - poprawił policjant, nie zwracając w ogóle uwagi na jego ironiczne zachowanie.
- Jeśli powie mi pan, że czynicie to od chwili, gdy wjechałem do miasta, będzie to dla mnie sporym zaskoczeniem.
- Pozwoli pan, że zaskoczę pana znacznie bardziej. Robimy to od chwili, gdy zaczął pan współprace z muzeum.
Dan drgnął. Tego się w ogóle nie spodziewał. Wstał.
- Proszę siadać - głos policjanta miał nadzwyczaj łagodny ton.
- Współpracujecie z muzeum? - Dan czuł, że jego jeżyk sztywnieje i coraz trudniej mu wypowiadać słowa.
- O, to za mocno powiedziane - uśmiechnął się urzędnik. -Mamy kontakty z każdą instytucją w kraju, która ma jakieś większe znaczenie. Muzeum w swoim czasie narobiło dużo szumu, pod wpływem nacisku społecznego otoczono je szczególną opieką.
- Czy wy wiecie, co tam się dzieje? - Dan wbił palce w oparcie fotela.
-To niczego nie zmieni. Zajmujemy się ochroną wszystkiego, co jest własnością obywateli państwa. Instytucja ta, a tak wykazały sondaże, jest niezwykle potrzebna społeczeństwu. Od chwili jej powstania nieustannie rośnie aprobata i akceptacja ze strony coraz większych rzeszy obywateli. Każdy z nich uważa za punkt honoru, by stanąć choć raz w muzeum i zaprotestować przeciwko złu. Ludzie tłumnie oblegają place widowiskowe, stają się nieomal uczestnikami egzekucji.
- Prawdziwych egzekucji - przerwał Dan ściskając skronie.
- Pan wie to najlepiej - rzekł z niezmąconym spokojem policjant. - Istniała w naszym społeczeństwie jakaś niechęć do powrotu w przeszłość, zwłaszcza w tę wojenną. Wyśmiewano kult pamiątek, wspomnień, ludzi, którzy tam byli, podważano istnienie obozów. Ba! Pojawiły się nawet prace naukowe, które odważyły się dowodzić, że obozy są wymysłem propagandy! Teraz jednak ludzie jakby otworzyli oczy. To muzeum jest dla nich lekarstwem. Wracają do krematorium, patrzą, oburzają się, protestują i tym samym kajają się za lata pełne niechęci.
- Czy pan wie, eee tam, pan wie z pewnością mając takie świetne rozeznanie, że uczyniono z tego muzeum krwawą jatkę, a żeby było śmieszniej, obok stworzono centrum rozrywkowe. To bluźnierstwo!
Policjant westchnął i popatrzył na Dana, jak na człowieka z innego świata.
-Czy wie pan, że żyjemy w końcówce tego tysiąclecia? Cały mechanizm istnienia naszej cywilizacji opiera się na efektywnym sposobie robienia pieniędzy.
- Och, jakie to wyświechtane - skrzywił się Dan.
- Ale prawdziwe i dziwna rzecz, że tych najprostszych prawd nikt nie chce sobie w końcu uświadomić. Ludzie czasami klepią biedę i nawet nie chcą do siebie dopuścić myśli, że są niewolnikami pieniądza. Krzyczą coś o wolności, o moralności i jest to bardzo żałosne, gdyż robią to z pustym brzuchem, w podartych ubraniach, gotowi zaraz walczyć o rzuconą skórkę od chleba.
- Pan koloryzuje. Tak naprawdę jest to trochę inaczej. I pan dobrze o tym wie.
- Proszę sobie uświadomić, że każdy skrajny przypadek może się okazać wypadkową w całości, tyle że ujętą bardzo ostro, groteskowo. Tak, tak. Takie przypadki istnieją w wielu rodzinach, tylko są bądź zręcznie maskowane, bądź maskowane nieświadomie. Ludzie uznają za bardzo humanistyczne, a jednocześnie modne, by odrzekać się od pieniądza. A to jest niezdrowe.
- Co pan chce mi udowodnić? Pracowałem w muzeum kilka ładnych lat. Nie widziałem tam nic oprócz cierpienia. I teraz usiłuje mi się wmówić, że jest to zakład, który oferuje klientom mocne wrażenia za pewną kwotę, że to co widzą, jest normalne i przyjęte? Obok miejsc cierpienia stoją domy publiczne. Czy tak ma wyglądać nasza przyszłość?
- A widzi pan inne wyjście? Przecież sprawdzono już i inne modele. Jest socjalizm, jest kapitalizm. Wszystko to w konfrontacji nieuchronnie zmierza ku wojnie. Dlaczego wiec nie wypróbować działania muzeum? Niech to właśnie ono zbiera i magazynuje zło. Niech działa na zasadzie śmieciarki. Ludzie będą się w tym grzebać, aż w końcu krzykną: dość!
- Przyjdą inni, którzy z ciekawości też będą się chcieli pogrzebać w tych, jak to pan określił, śmieciach.
- O to właśnie chodzi. Oni też kiedyś się nasycą.
- I wy w to wierzycie? Jak świat światem, człowiekowi nigdy nie było dość. Ani jedzenia, ani popędu, ani mordu. W pewnych sytuacjach każdy z nas będzie oprawcą, czy chce czy nie!
- My się nie rozumiemy - rzekł po chwili milczenia urzędnik. - A szkoda. Już miałem nadzieje, że wszystko mi się uda.
- To nie jest nieporozumienie. To jest tylko brak mojej akceptacji na pana wywody. Stanowczo sprzeciwiam się idei samego muzeum! - rzekł Dan i nagle się przestraszył. Uświadomił sobie, że chyba za dużo tym razem powiedział. Tamten zanotował coś w swoim brulionie. Odłożył pióro i ziewnął. Nawet nie zadbał o to, by zakryć sobie usta dłonią. Wyraz jego oczu zmienił się.
- Proszę uważać panie Dan - wycedził - nie jestem przeciwko panu, ale policja jest po to, by działać zgodnie z interesem państwa. A jest to interes wyjątkowo dochodowy. Ludzie tacy jak pan muszą wybierać.
Dan wzdrygnął się i poczerwieniał. Spocone dłonie mocno zacisnął i spojrzał pod biurko. Dostrzegł bowiem w miejscu gdzie policjant miał twarz, głowę Brata Muzealnego. Tego samego, przez którego ręce przewinęło się już wielu takich, którym starał się wskazać dobrą drogę. Czuł szum w głowie. Serce waliło mu jak młot i miał wrażenie, że za chwile nie wytrzyma. Stary strach wrócił. To już tak niedobrze? pomyślał i zadrżał.
Urzędnik z uśmiechem patrzył na Dana. To, co mu przed chwilą powiedział, a potem jego reakcja, sprawiło mu niesłychaną satysfakcję. Zamierzenie odniosło pożądany efekt. Ale to było wszystko, co mógł osiągnąć. Teraz należało wypisać przepustkę i wypuścić tę galaretę na wolność. Sprawiało mu to przykrość. Ociągał się więc, starając się robić wrażenie, że coś ma jeszcze do powiedzenia, coś ważnego, tylko chwilowo umknęło mu to z pamięci. Począł notować pewne zaległe spostrzeżenia, a potem bardzo długo obcinał nowe cygaro i kilkakrotnie je zapalał. Czekał, aż Dan wytrzęsie na fotelu własne ja. Wystarczyło to, by pełen strachu mężczyzna nagle opadł z sił i jak kukła znieruchomiał z na wpół przekręconym tułowiem i splecionymi mocno ramionami. Patrzył otępiałym wzrokiem na nic nie znaczące przedmioty, na nieznajomego, na swoje odbicie w lustrze, którego zdawał się nie poznawać.
- Niech mi pan na pożegnanie odpowie, czego pan szuka w naszym mieście, kogo pan śledzi? - urzędnik spojrzał na Dana z rozbawieniem. Napięcie jakby zelżało.
- Już niczego - rzekł Dan patrząc przez policjanta. - Już nie szukam, bo znalazłem.
Wstał i włożył ręce do kieszeni. Potem wyjął je i wykonał ruch jakby chciał coś wziąć w dłonie. Ręce zawisły mu niepewnie w powietrzu.
- Może pan iść - rzekł chłodno policjant. - Przepustka.
Dan wziął małą, zapisaną kartkę papieru, którą urzędnik przesunął w jego stronę. Wyszedł nie oglądając się i zachłannie wypatrując w perspektywie korytarza drzwi do wolności.
Dzień przywitał go igłami ostrych promieni. Ulicą sunęły czyste, ekskluzywne limuzyny, mijali go bogaci urzędnicy, a daleko z tyłu - Dan odwrócił się w pewnym momencie - szedł za nim człowiek w szarym płaszczu i w kapeluszu nasuniętym głęboko na oczy. A więc śledzono go. Gdzie ma zatem iść? Może do domu? Znają jego adres. Dan bał się aresztowania. A czuł, że mogą to zrobić w każdej chwili. Policji nie można wierzyć.
Sam nie wiedział, jak to się stało, że gdy w pewnym momencie mijał Teatr Bieli i Czerni, a tak przynajmniej głosił kolorowy neon, wykorzystując, że szpicel był jeszcze za zakrętem i na chwilę stracił go z oczu, wszedł do obszernego holu i zajął miejsce w kolejce po bilety. Gdy weszli na widownię, Dan z napięciem wpatrywał się w kurtynę. Sztuka zaczęła się całkowicie pustą sceną. Scenografii i aktorów zaczęło przybywać w miarę upływu czasu. Rzecz była o walce dobra ze złem. Dan patrzył i nie wierzył własnym oczom. Białe, czyli dobre, starało się zabijać, mścić, torturować i kraść, a złe, Czarne, próbowało mu w tym przeszkadzać. W tych heroicznych zmaganiach Białe na początku przegrywało i niezadowolona publiczność wyła i tupała. Dopiero w finale wszystko kończyło się szczęśliwie. W końcu Białe odcięło Czarnemu głowę i zaczęło szaleć przy dźwiękach szalonej muzyki. Dan miał wrażenie, że to piekło się otworzyło i banda dzikich satanistów stara się przypochlebić publiczności, by potem razem z nią rzucić się w płomienne czeluście z wrzaskiem, od którego cierpła skóra.
Kiedy wyszedł z teatru, dostrzegł na twarzach ludzi odprężenie i zadowolenie ze świetnie spędzonego czasu. Kobiety przytulały się do swoich mężczyzn i uszczęśliwione wracały do domu na smaczny obiad. Młodzież usiłowała gwizdać melodie ze spektaklu. Dan zerknął na program i stwierdził, że przeczucie go nie omyliło. Odnalazł tam to, czego się spodziewał. Podarł program i przyspieszył kroku, oglądając się za siebie. Nikt jednak za nim nie szedł. Z bijącym sercem wszedł do domu. Lili stała za ladą. W sklepie byty trzy osoby. Dwoje młodych ludzi i jakaś kobieta. Była ubrana w biały, elegancko skrojony kostium. Przez ramię przewiesiła sobie jasnobeżową torebkę. Na dole, w prawym rogu torebka ta miała wyciśnięty emblemat przedstawiający trupią czaszkę z piszczelami. Jej łagodne oczy z chyżą ciekawością przenosiły się z jednego regału na drugi. Co pewien czas wykonywała ruchy rękoma, jakby chciała się opędzić przed muchami. Podeszła do regału, na którym Dan umieścił wszystkie starodruki. I wtedy spostrzegł, że jej twarz jest mu skądś znana. Jakże była jednak zniszczona. Minęło zaledwie kilka lat, a ta twarz opowiadała o przeminięciu co najmniej dwudziestu.
- Helen! Co ty tutaj robisz? - rzekł Dan podchodząc do niej.
Odpowiedziała mu bladym uśmiechem na zaciśniętych wargach. Oczy połyskiwały zimno i Dan miał wrażenie, że patrzy na niego zmęczona kurtyzana, która w ostatnim czasie osunęła się na samo dno.
- Co robię? - powtórzyła cicho. - Uciekam. Niech będzie przeklęte to moje parszywe życie!
-I ty także - Dan patrzył na nią jak na sąsiadkę, której nigdy nie lubił, a którą ujrzał po kilku latach. I ona odczuła ten wzrok.
- A co mam robić? Jim rozkazał, bym włożyła pasiak. Pasiak muszą nosić wszyscy bez wyjątku. Tylko on jest od tego zwolniony. Zapanował popłoch. Nawet wśród strażników. Każdy staje się nadgorliwy. Dla zwiedzających ustanowiono specjalne strefy bezpieczeństwa, bo strażnicy na widok Jima, ogarnięci trwogą, strzelają na oślep. Utworzyły się wśród nich samoistne bojówki, które napadają na zwiedzających i po obezwładnieniu czynią z nich więźniów. Jim patrzy na to przez palce, bo sam się bardzo dobrze bawi.
- Dlaczego kazał ci przywdziać pasiak?
- Ma już inną kobietę - powiedziała szeptem, spuszczając oczy.
- Co się stało z miastem? Pewnie już go nie ma.
- Teraz jest to potężne Centrum opanowane przez aparat policyjny i mafie. Nic dziwnego. W samym siedlisku zła nie mogło nic innego powstać. Jakże byłam głupia - Helen wbiła pieści w oczy i zaszlochała. Nagle podeszła w stronę Dana i uchwyciła go wbijając swoje szczupłe palce w jego ramie.
- Słuchaj. Ja naprawdę byłam ślepa, ale teraz zdaje sobie z tego sprawę. Wierz mi!
- Co chcesz teraz robić?
Cofnęła się do regału. Przejechała palcami po grzbietach książek bez tytułów.
- Jadę do siostry na południe. Daleko. Myślę, że tam przez jakiś czas będę bezpieczna. Potem zobaczy się, co dalej. A i ty uważaj na siebie. Najlepiej też jedź znacznie dalej. Tu jesteś obok tego wszystkiego, niemal na wyciągniecie ręki.
- Powodzenia - rzekł Dan.
- Pamiętaj, nie zastanawiaj się zbyt długo.
- Ucieczka nie ma sensu - Dan splótł palce. - Oni wcześniej czy później będą wszędzie. Mają poparcie większości.
Helen czekała na coś, coś chciała powiedzieć, a gdy już uchyliła drzwi, Dan zatrzymał ją pytaniem:
- Helen, skąd ty miałaś mój adres?
Drgnęła, a potem uśmiechnęła się tym swoim bladym uśmiechem na zaciśniętych wargach.
- Od Jima - powiedziała i zniknęła za drzwiami.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Jesteś pewny, że nie żyje? - Lili wpatrywała się w staruszka zastygłego w fotelu. Jego oczy szeroko rozwarte sprawiały wrażenie, że dziadek uparcie wypatruje czegoś w kącie pokoju. Były to oczy bez blasku, jakby pokryte szronem śmiertelnego mrozu. Dan podniósł ciężką rękę i spróbował odnaleźć puls.
- Nic nie czuje - mruknął. - On rzeczywiście jest martwy.
- Można mu tylko pozazdrościć takiej lekkiej śmierci - Lili wycierała łzy, które spływały jej ciurkiem i rozmazywały tusz.
- Trzeba zadzwonić po lekarza - rzekł Dan i podszedł do telefonu. Nagle się zawahał - czy naszym obowiązkiem jest też zadzwonić po policję?
Lili wstała z poręczy fotela i podeszła do Dana, jakby to ona chciała pierwsza zadać to pytanie, tylko że on ją ubiegł.
- Ja też chciałam o to zapytać, ale spróbuj najpierw z lekarzem. Zobaczymy, co on nam powie.
Okazał się nim mały, krągły jegomość z fantazyjną fryzurką stworzoną z marnych resztek siwych włosków. Zbadał nieboszczyka i wypisał akt zgonu. O policji nie wspomniał. W tym czasie Lili odnalazła w książce telefonicznej jakiś zakład pogrzebowy.
- Słuchaj Dan, oni chcą, żeby do nich wstąpić. Mają podobno spory wybór usług. Wybierz coś droższego. Dziadek zasłużył na ładny pogrzeb. Ja tymczasem przygotuje staruszka. Nieco go odświeżę.
- Dasz sobie rade sama?
- Nie obawiaj się - uśmiechnęła się smutno. - Martwy staruszek jest najmniej kłopotliwą osobą na świecie.
Dan wyszedł z domu i od razu skierował się do zakładu pogrzebowego. Firma mieściła się na maleńkiej uliczce i zajmowała całą kamienice. Z nieprzyjemnym uczuciem nacisnął srebrną klamkę ozdobnych, srebrzysto-czarnych drzwi. Przywitał go wysoki, chudy mężczyzna.
- Słucham? - zapytał uprzejmym basem i gdy Dan przedstawił się, chudy człowiek przeprosił na momencik i wyszedł na zaplecze. Dan usłyszał, jak gdzieś telefonuje. Dobiegały go strzępki rozmowy.
- Tak... jest u mnie... do zobaczenia - wrócił po chwili zacierając ręce. Dan miał niemile przeczucie, że ten człowiek rozmawiał o nim. Ale z kim i z jakiego powodu? Przecież widzi go po raz pierwszy w życiu. Chudzielec zaprezentował mu kilka fasonów trumien, różnego rodzaju wieńce i zapytał, czy Dan życzy sobie duży czy też niewielki kondukt żałobny. Wypytywał jeszcze o to, czy pogrzeb ma się odbyć z orkiestrą, a jeśli tak, to z jaką, czy z dętą, czy też z kameralną, smyczkową. Szczegółów było mnóstwo i wśród tego natłoku Dan dopiero na końcu przypomniał sobie, że dziadek był katolikiem. Chudego najwyraźniej to ucieszyło i natychmiast nadmienił, że msza i ksiądz będą dodatkowo kosztować. Czy Dan zgadza się na cenę taką a taką? Tak? To wspaniale! Podpisali zlecenie i Dan wyszedł. Przez cały czas zastanawiał się jednak do kogo dzwonił chudy. Z kim i o kim rozmawiał przez telefon. I wtedy nagle coś sobie przypomniał. Wrócił pędem pod sklep i przyjrzał się szyldowi. Z trudem utrzymał równowagę. Nieomal po omacku wrócił do domu. Lili siedziała na środku pokoju. Staruszka nie było. Dan dostrzegł ogromny bałagan. Książki były pozrzucane z regałów. Lili siedziała na dwóch podręcznych torbach i płakała. Gdy go zobaczyła, rzuciła mu się ze szlochem na szyje.
- Co się stało?
- Oni tu byli - mówiła przez Izy. - Zabrali dziadka, zrobili rewizje. Był wśród nich Kowalski. Szukali ciebie Dan! Musimy stąd uciekać. I to szybko! - rozpłakała się na nowo.
- A wiec już tu są - zadrżał i rozejrzał się niespokojnie. Poczuł, że wstępuje weń zwierze. To samo strachliwe zwierze sprzed dwóch lat. Zaczął węszyć i szukać nieprzyjaznego zapachu. Odsunął Lili i wbiegł na górę. Tu też wszystko było porozrzucane. Potykając się i złorzecząc zbiegł na dół.
- A wiec są już tutaj - powtarzał miotając się miedzy stertami porozrzucanych książek.
Lili wstała z pakunków.-
- Czy ty nie wiedziałeś? - sapnęła udając zdziwienie. - Byli tu od samego początku! Dan, oni są wszędzie!
Nagle oboje zastygli w bezruchu. Zza okna dobiegł ich dźwięk wygaszanego silnika, ostre głosy i pisk opon. Dwa, albo trzy samochody zatrzymały się na podwórzu. Potem ktoś załomotał w drzwi. Lili kazała Danowi wziąć pakunki i zbiegli do piwnicy.
- Co ty robisz? - szepnął zdziwiony, ale nakazała mu milczenie. Przebiegli ciemny i zatęchły korytarz i Lili uchyliła drzwi do magazynku, w którym zgromadzone były stare, niepotrzebne sprzęty. Były to rzeczy staruszka, które Dan polecił kilka miesięcy temu znieść tu za zgodą właściciela, bo chciał uczynić miejsce dla nowych regałów. Lili przepychała się do maleńkiego okna. Teraz dopiero Dan zrozumiał, co zamierzała uczynić. Okienko to na oko małe, mogło jednak zmieścić dorosłego, nawet dość otyłego mężczyznę. Na dodatek wychodziło tuż za kontenerem na śmieci. Naprzeciwko był mur odgradzający podwórze należące do sąsiedniego domu. Na lewo stało ogrodzenie z drutu. Działka należała do dozorcy sąsiedniej kamienicy. Był to jego mały ogródek. Lili zręcznie wdrapała się na ustawioną pod oknem kanapę i cicho uchyliła odrapaną i brudną ramkę. Dan usłyszał, że do domu weszli już ludzie, bo drzwi puściły z trzaskiem i rozległy się okrzyki nawoływań. Tymczasem dziewczyna była już na zewnątrz. Podał jej torby i sam wdrapał się na parapet. Lili pomogła mu przecisnąć się na zewnątrz. Potem przebiegli pod drutami szybko pokonując maty ogródek i znaleźli się na sąsiednim podwórzu. Ostrożnie wyjrzał na ulice. Było czysto. Szybko, ale nie wzbudzającym podejrzenia krokiem, udali się w stronę centrum. Szli do banku.
- Mam wszystko, co potrzeba - uspokoiła go, gdy spojrzał na nią z niepokojem.
- Nie to mnie martwi - odrzekł jeszcze z trudem łapiąc powietrze. - Oni mogą nam przeszkodzić.
Lili zatrzymała się.
- Sądzisz, że tam także czekają? - zapytała spłoszona.
- Nie wiem. Bądźmy dobrej myśli - dodał i poszedł dalej.
- Zaczekaj - Lili zabrała pakunki i oboje weszli do pobliskiej bramy. Dziewczyna wyjęła perukę, włożyła ją, a następnie zrobiła ostry makijaż. Dan patrzył zdumiony. Te kilka pociągnięć zmieniło ją zupełnie. Reszty dokonały jeszcze srebrne, ekstrawaganckie okulary. Na ramiona narzuciła ciemny żakiet i tak doszli do banku. Dan został obok kiosku z prasą, a Lili weszła do środka. Do momentu kiedy zniknęła w budynku, patrzył na nią z podziwem. Trzymała się dzielnie. Ale wkrótce serce zabiło mu mocniej. Lili wróciła do niego blada i drżąca.
- Co się stało? Nie wytrzymam i zaraz szlag mnie trafi, mów! Cisnęła swoje okulary do rynsztoka.
- Oni tam są. Cudem udało mi się wyjść. Nawet do kasjera nie podeszłam.
- Trudno. Musimy coś zdecydować, bo nie można tkwić tu w nieskończoność.
- Tak - kiwnęła głową - chodźmy.
-Ale gdzie?
- Jak najdalej od tego banku i od tego miasta - powiedziała zarzucając torbę na ramie i podając drugą Danowi.
Dwie godziny później jechali autobusem na południe. Śmiali się do siebie udając wesołość, chociaż wewnątrz coś mocno ściskało i jedno, i drugie. Jechali w niewiadome z kilkoma setkami, które Lili zapobiegliwie ocaliła.
- Uciekałem z tobą za pierwszym razem i wtedy ty miałaś pieniądze. Teraz też nic się nie zmieniło - usiłował smutno żartować.
- Najważniejsze, że jeszcze jesteśmy wolni i możemy sami o sobie decydować.
Siedział skulony, kurczowo przytrzymując się oparcia tuż przed nią. Macał ostrożnie wzrokiem teren, jakby wypatrując czyhającego wroga. Mijali kolorowe wioski, małe miasteczka. Po półtorej godzinie wjechali do miasta o nazwie kojarzącej się z nadzieją. Dan nawet w tej dziwnej nazwie dopatrywał się niebezpieczeństwa. Autobus zatrzymał się i kierowca ogłosił małą przerwę. Dan nachylił się w stronę Lili.
- Słuchaj, może opuścimy niepostrzeżenie ten autobus i przesiądziemy się w coś innego?
- Dlaczego? Bardzo wygodnie mi się podróżuje.
- Dla zmylenia śladów.
- Nie przesadzasz? - spojrzała na niego zdziwiona.
- Denerwują mnie ci ludzie - rzekł Dan szeptem. - Spójrz, jak tamten facet na nas patrzy. Albo ta kobieta w trzecim rzędzie. Co pewien czas odwraca się i spogląda na mnie znacząco.
- Być może spodobałeś się jej? - zażartowała Lili, ale Danowi nie było do śmiechu. Chwycił ją za rękę i zaczął prosić tak długo, aż Lili się zgodziła.
- Jeśli w ten sposób będziemy postępować w dalszym ciągu, to cała gotówka zostanie zużyta na same bilety - powiedziała wychodząc z autobusu. Przeszli ulicami miasta w stronę dworca. Nie było tu zbyt ładnie. Sam dworzec okazał się obskurnym budynkiem z kiedyś czerwonej, a teraz szarej cegły. Wokoło poniewierały się gazety i puszki po napojach. Czterech podpitych młodzieńców, dwóch białych i dwóch czarnych zabawiało się rzucaniem puszkami po piwie do celu. Dan zastanawiał się, dlaczego na peronach jest tak pusto.
- Ale trafiliśmy - skrzywiła się Lili patrząc na to wyludnione miejsce. - Musi to być mało uczęszczana stacja, do której pociągi docierają chyba raz na dzień.
- Raz na dwa dni - rozległo się z boku.
Dan zauważył, że dwóch z głośnej czwórki zaszło ich od tyłu i teraz przyglądali się im z rosnącym zainteresowaniem. Czarnuch podrygiwał w rytmie muzyki płynącej, ze słuchawek, które miał naciśnięte na uszy.
Dan nie wiedział, co ma uczynić. Te dryblasy z apetytem patrzyły na Lili. W końcu Murzyn odezwał się:
- To pomyłka. Tu w ogóle nic nie przyjeżdża. Główna stacja jest po drugiej stronie miasta. Ale jak chcesz laleczko, to ja ci mogę zastąpić elektrowóz, jeśli się tylko do mnie doczepisz.
- Nie masz lepszego zajęcia? - Lili chwyciła swoją torbę chcąc wyjść. Robiło się niebezpiecznie.
- Wolnego - drugi facet chwycił ją za rękę. - Co ty tam masz? - zajrzał do środka torby i gwizdnął. Potem wyszarpnął ją z dłoni dziewczynie. - Popatrz - rzekł do kumpla - ona ma tu dużo dobrych rzeczy i zaraz się z nami podzieli.
- Nie podzieli się - zdążył powiedzieć Dan i zaraz potem dostał w szczękę. Przez chwile leżał oszołomiony i nie mógł się pozbierać. Murzyn objął Lili i usiłował ją pocałować. Wyszarpnęła się jednak, za co dostała mocno w twarz. Dan zauważył, że torby zaabsorbowały już jednego z nich a i czarnuch, zniechęcony oporem dziewczyny, podszedł do kumpla i wspólnie zaczęli w nich grzebać. Pozostali dwaj wolnym krokiem, nie zwracając w ogóle uwagi na Dana i Lili, podchodzili do tamtych. Wkrótce zaczęli się kłócić i wydzierać sobie nawzajem z rąk rozmaite przedmioty, które miały Lili i Danowi ułatwić podróż. Dan dał znak Lili i wykorzystując nieuwagę tamtych, rzucili się do ucieczki. Usłyszeli za sobą dzikie wrzaski, ale zdążyli nieco odbiec. Pozwoliło im to wybiec na zewnątrz starego dworca, a potem po szybkim i wyczerpującym biegu dotrzeć do ulicy, gdzie panował już ożywiony ruch. Lili płakała i z głośnym rzężeniem w płucach łapała oddech.
- Cholera, co my teraz zrobimy? - Dan zacisnął pieści.
- Zgłosimy napad na policji - zaśmiała się szyderczo, choć przez łzy Lili. Była zrozpaczona, a jednocześnie zła. Przeszli przez miasto i minęli prawdziwy dworzec. Z żalem spoglądali na przejeżdżające pociągi. Gdyby nie pomyłka, już być może mknęliby przed siebie w wygodnym przedziale ekspresu.
Od tej chwili zaczęła się ich tułaczka. Spali w starych porzuconych ruderach, w kościołach, wagonach stojących na uboczu. Czasami ktoś pozwolił im przenocować w stodole lub komórce. W ciągu paru tygodni zmienili się nie do poznania. I wciąż męczył ich głód. Nie potrafili zrozumieć tej nagłej zmiany. Ich los i bez tego nie był wesoły, ale to nędza sprawiła, że przez wiele dni żyli jak w strasznym śnie. Potem powoli przyzwyczaili się i zdobyli nowe doświadczenia. Krążąc po okolicy zjednywali sobie bądź to kucharki, bądź to sprzątaczki ze sklepów, czasem któregoś gospodarza i korzystając z ich łaski żyli dzięki odpadkom, zleżałym produktom, których nikt nie chciał kupić. Od czasu do czasu dostali trochę mąki, czasem ziemniaki i tak płynął ich żywot. Nie złorzeczyli na los, nie przeklinali Boga, bo to nie Bóg odwrócił się od nich, a tylko ludzie odwrócili się od Boga. Świat zyskał dla nich nową formę i nowy obraz. Czasami, leżąc przy ognisku, zastanawiali się, jak to właściwie jest. Który sposób życia jest okrutniejszy, czy piekło u Jima, czy przyczajone, ostrożne życie w mieście, czy też żebraczy żywot, który właśnie teraz wiedli.
- Wiesz Lili - Dan zawsze przemawiał pomiędzy kolejnymi kęsami podczas obgryzania kości bądź też pomiędzy kolejnymi haustami polewki - czasami mi się wydaje, że właśnie teraz naprawdę jesteśmy wolni.
- Nie pocieszaj się. Mieliśmy swój sklep i nie było nam wcale źle. Zwłaszcza, że udawało mi się sprzedawać coraz więcej.
- Ale byty to zwykłe świństwa.
- Patrzcie go, jaki szlachetny! Lepiej sprzedawać książki o gołych tyłkach, niż żreć jak świnia!
- No nie wiem, nie wiem - mówił Dan, ale było to zwykłe przekomarzanie, by jakoś zabić czas, bo w gruncie rzeczy był załamany tak jak Lili. Cieszył się tylko z jednego, że znalazł taką kobietę. Mogła na niego machnąć ręką i jakoś by się urządziła. Wiedziałaby, jak to zrobić. Popatrzył na jej wymizerowaną twarz, na której pląsały czerwone refleksy od ogniska. Ona znacznie gorzej wytrzymywała te wszystkie trudy.
- Zastanawiam się, dokąd w ten sposób zawędrujemy? Czy zdechniemy gdzieś pod drzewem jak psy, czy też wszystko może się odmieni?
- Wiesz Lili, miałem dziś bardzo dziwny sen. Pewnego dnia zawędrowałem do kolorowej krainy. Mieszkańcy jej byli tak sympatyczni i weseli, a poza tym sama kraina tak piękna, że postanowiłem osiąść tam na dłuższy czas. Kraina ta położona była u podnóża wielkiej, zielonej góry. Podczas pogawędek z tubylcami dowiedziałem się, że na te górę nikt nigdy jeszcze nie wszedł. I nagle, jak to tylko w snach bywa, opanowała mnie wielka ciekawość. Niesamowite podniecenie towarzyszyło mi tak długo, aż wreszcie zdecydowałem się wspiąć na sam szczyt. Nie wiedziałem jak wysoko sięga wierzchołek, bo nikt z tubylców również tego nie wiedział. Krążyła tylko legenda, że kiedyś jakiś bardzo bogaty człowiek tak jak ja zapragnął posiąść tajemnice tej góry i wejść na nią. W tym celu przygotował się bardzo starannie i wyruszył na wspinaczkę z kilkoma opłaconymi pomocnikami. Podobno jego wyprawa zakończyła się fiaskiem. Od tamtej chwili nikt go już w tej okolicy nie oglądał. Zacząłem śnić, że to ja wspinam się po zalesionym terenie, mijam pieczary, dziwne rośliny i potem jakieś szczątki szałasów. Sądziłem, że są to ślady po pierwszej ekspedycji. Towarzyszył mi, o dziwo, bardzo dziarski staruszek. Szedł szybciej niż ja i w końcu doszło do tego, że zaczął mnie prowadzić. Jak to bywa w snach, bez żadnego powodu poddałem się jego działaniom i wkrótce w niesamowitej atmosferze, pełen przejęcia, rozdygotany wszedłem na sam szczyt, który okazał się bogato wyposażonym gabinetem. Na ścianach wisiały piękne i stare obrazy. Gabinet był urządzony z wielkim gustem. Meble, to był chyba koniec siedemnastego wieku. Najbardziej zapamiętałem przepiękne biurko i wielką lampę, która... świeciła się! Zacząłem krzyczeć ze zdumienia, że tu, w tym zdawałoby się niedostępnym miejscu, istnieje ktoś, kto tak wspaniale mieszka. I nagle dostrzegłem okno, a za nim... Kilkakrotnie przecierałem oczy, bo nie wierzyłem w to, co zobaczyłem. Oto dostrzegłem przez to okno pole, kilka zabudowań gospodarczych, ludzi w ogródku i szklarnie. Szosą przejechał ciągnik. Cały czar tajemnicy prysł i to tak nagle, że to mnie zabolało. Tak, to prawda. Czułem wielki ból, że wszystko prysnęło. Sen skończył się okrutnym śmiechem starego człowieka. Śmiał się i bił mnie swoim kosturem. Od tej pory boje się nawet marzyć. Ściga nas policja, a w snach ściga mnie okrutna przestroga. Z tego wniosek, że nic już nie pozostało, jak tylko... Ech! - Dan machnął ręką i wrzucił kość do ognia.
- Tylko mi się tutaj nie załamuj - prychnęła Lili zła jak osa - To by dopiero było! Oni tylko na to czekają. Kto tu jest baba, ja czy ty?
- Masz rację - Dan kiwnął głową - tylko to mi zostało. Tylko w ten sposób można ich pokonać. Ale smutno jest, że przypomina to wybór drogi jak u Braci Muzealnych.
- Wcale nie przypomina - rzekła Lili. - Ten wybór dotyczy tych, którzy są oglądaczami. To oni decydują się na jedną z dwóch możliwości. Albo zostają w tłumie, albo wdziewają pasiaki. Ty decydujesz o sobie sam, nikt ci tego nie karze robić. I to jest właśnie odwaga.
Dan splótł ręce na piersi. Dygotał z zimna. Patrzył w ogień matowym wzrokiem.
- Lili, ale ja się boję.
- Wiem.
- Ten parszywy strach to straszliwa klątwa, która wisi nade mną. Od samego początku nie potrafię się od niej wyzwolić. A przecież powinienem.
- Dlaczego?
- Jak to, dlaczego? Przecież jestem człowiekiem!
- Skoro tak uważasz, to ja nie pomogę ci, nawet gdybym bardzo tego chciała. Sam musisz...
- Wiem i to jest najgorsze - szepnął Dan wtulając twarz w jej ciepłe ramiona. Było cicho. Czasem drewno strzeliło w płomieniach i wiatr nad ich głowami polizał koronę drzewa. Zapowiadała się ładna pogoda. Gwiazdy tej nocy wyraźnie się ożywiły i płonęły czystym srebrem, lekko uczepione czarnego nieba.
Dan lubił taką porą wychodzić w stronę szosy. Patrzył zza drzew na samochody. Ludzie jechali do miasta, do kolorowego centrum, do ciepłych domów i byli w tym szczęśliwym położeniu, że nie musieli wiedzieć i bać się. Dla nich życie było proste. Każdą rzecz potrafili wyjaśnić i albo zaakceptować, albo zrezygnować z niej.
Samochody sunęły długim sznurem. Wielki wąż oświetlony setkami reflektorów i czerwonych świateł pozycyjnych mknął po wijącej się wzdłuż pagórków szosie. Siedząc tak na zwalonym pniu drzewa, spostrzegł najpierw jeden samochód z kogutem, potem kilka następnych. Samochody wypadały co chwila z kolumny i zatrzymywały się albo kilkaset metrów od miejsca, z którego śledził je Dan, albo daleko za tym miejscem. Tu i tam stało już po kilka takich samochodów. Z ich brzuchów wysypywali się policjanci. Dan wszystko doskonale widział. Cóż to się dzieje? - myślał. Dlaczego jest ich tak wielu w tej okolicy? Czyżby szukali... O Boże! Przecież to obława! Wychylił się, żeby lepiej popatrzeć. Kilkudziesięciu ludzi szło tyralierą pobłyskując światełkami latarek elektrycznych. Szybko wycofał się do obozowiska i obudził Lili. Gdy jej wyjaśnił co się stało, bardzo dzielnie się zachowała. Zebrała ich rzeczy. Nie było tego wiele. Dan zarzucił worek na plecy i wycofali się w stronę ciemniejącej ściany lasu. Czas był ku temu najwyższy, bo już dochodziły do nich pokrzykiwania policji. W las zagłębili się z uczuciem wielkiej ulgi. Minęło może pół godziny może nieco więcej, gdy dostrzegli przed sobą rząd rozsypanych światełek.
- Jesteśmy otoczeni - stwierdziła szeptem Lili.
- Chodźmy w prawo.
- Nie, spójrz, tam też połyskują światła. Pójdziemy tędy - pokazała na strome podejście wśród sosen. - Tam, za szczytem są pieczary. Byłam tam z tobą kiedyś, pamiętasz?
Dan przypomniał sobie, jak wędrowali po okolicy i szukali leśnych owoców. Te pieczary mogły być ich wybawieniem. Miały kilka korytarzy.
Zaczęli szybko wspinać się po wykrotach do góry. Po pewnym czasie światełka został na dole i gdy byli już na samej górze, zetknęły się i wymieszały migocąc nerwowo wśród drzew. Tymczasem Dan i Lili zeszli na drugą stronę góry i nieco poniżej wierzchołka odnaleźli pieczarę. Dan zatrzymał się niezdecydowany.
- No chodź - Lili obejrzała się na niego. - Co się dzieje?
- Lili, my nie mamy światła.
- Trudno, będziemy iść po omacku. Przecież musimy się ukryć. Mruknął coś niewyraźnie i potykając się zszedł w głąb wilgotnej czarnej czeluści. Im dalej szli, tym większa cisza ich ogarniała. Skały były wilgotne i oślizgłe. Zapach stęchlizny stał się nieznośny. Musieli jednak gdzieś dojść. Było niemożliwością zatrzymać się w tym korytarzu. Wreszcie Dan poczuł na twarzy delikatny powiew. Prąd powietrza świadczył, że gdzieś jest jakieś wyjście albo grota. I gdy przeszli jeszcze spory kawałek drogi, dostrzegli lekkie, zielonkawe światło spływające ze skał. Weszli do wielkiej groty. Grota jaśniała zielonkawym światłem.
- Spójrz - Lili wskazała na duży kamień pokryty zetlałym i wilgotnym materiałem. Na tym prowizorycznym stole leżał kawałek świecy i oprawny w skórę notatnik. Lili otworzyła go na chybił trafił. Pismo było staranne, lekko pochylone ale czytelne.
Nie wierz nigdy w to co widzisz, bo światło potrafi okłamać. Spójrz na siebie. Tam znajdziesz najprawdziwszą odpowiedź na postawione pytanie - Lili zdumiona spojrzała na Dana.
- Co to jest? - podała mu notatnik.
Otworzył go na ostatniej stronie i przeczytał ostatnie zdanie: Kartka papieru, świecy ogórek, to będą rekwizyty mojego wyzwolenia, mojego szczęścia, gdyż zaufałem sobie i odniosłem zwycięstwo!
Kim ten ktoś był? Dlaczego odnaleźli jego ślady tutaj? Te osobiste notatki, ślady przebywania w jaskini i to pismo! Dan zauważył to od razu, ale dopiero teraz odważył się powiedzieć o tym Lili.
- To jakiś znak - szepnął.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Czy nie zauważyłaś, że to pismo jest bardzo podobne, niemal takie samo jak moje? Ja też mam taki sposób stawiania znaków, spójrz na to a z fantazyjnym ogonkiem, albo na to śmieszne f!
- Rzeczywiście. Ten Kto to pisał, mógł być do ciebie bardzo podobny.
Znów otworzył na chybił trafił.
Dopóki żyjesz, masz szansę. Przed tobą jest decyzja i będziesz mógł wybrać. Dopóki żyjesz
- To mi pachnie trochę propagandą - parsknął Dan.
- Czyżby to... - Lili nie skończyła swej myśli i z przerażeniem wpatrywała się w notatnik, który Dan z obrzydzeniem odrzucił.
- Miałaś racje - mówił teraz z gniewem - oni są wszędzie. Mają czelność wnikać do najtajniejszych kryjówek. Czasami obawiam się, że chodzą za nami tak, że nie jesteśmy w stanie ich dostrzec, że siedzą w każdym wydrążonym pniu drzewa, że czyhają pod wodą lub w bagnie, że udają martwe przedmioty tylko po to, by nas mieć na oku i nieuchwytnie, ale skutecznie, przeciągać na odpowiednią stronę. A im będziemy bliżej, tym silniej będą nas przeciągać. to straszne. Lili, musimy stąd jak najszybciej uciekać. Być może w tej jaskini są ukryte mikrofony lub kamery.
Wrócili tą samą drogą, przed jaskinią było cicho. Nie dochodziły ich żadne głosy. Przez chwile nasłuchiwali, a potem ostrożnie zaczęli schodzić w dół. Po drugiej stronie góry rozciągały się pola uprawne. W oddali słychać było psy i był to znak, że niedaleko leży wioska. Kiedy podeszli bliżej, dostrzegli światełka. Wkrótce byli na miejscu. Znaleźli nocleg u jakiegoś, poczciwego gospodarza. Pozwolił im spać w stodole. Zakopani w siano zapadli w sen.
Wieś przywitała ich głosami zwierząt i ptaków. Na podwórzu trwała jakaś głośna dyskusja. Dan wstał pierwszy. Gdy wyjrzał na zewnątrz, zobaczył gospodarza i kilku innych chłopów. Gospodarz zauważył go i szybko doń podszedł. Gdy się przywitali, chłop rzekł: - Jedzenie macie w sieni. Moja stara postawiła tam dla was także koszyk z prowiantem na drogę. Ale gdy tylko skończycie jeść, chcielibyśmy, żebyście opuścili naszą wioskę. Tu nikt nie lubi obcych.
- Rozumiem - rzekł Dan i poszedł obudzić Lili. Ludzie zebrani na podwórzu odprowadzili ich spojrzeniami aż do sieni. Pożegnali się z gospodarzem i odeszli. Dan żując chleb patrzył na znikających za opłotkami i zastanawiał się, dlaczego tak obawiają się ich obecności.
- Musimy kierować się na południe - mówiła Lili. - Tu już nic po nas. Okolica wydaje się spalona.
Wyszli z wioski i skierowali się w stronę szosy. Postanowili zaryzykować i zabrać się ciężarówką. Zatrzymali się w miejscu, które wydało się im odpowiednie. Machali rękami na wszystko co nadjeżdżało. Kolorowe samochody przemykały obok nich nawet nie zmniejszając prędkości.
- To potrwa nieco dłużej - rzekł Dan i wyciągnął się na trawie. - Jak się zmęczysz, to zrobimy zmianę.
Ale minęły dwie godziny i żaden z samochodów się nie zatrzymał. Potem machał Dan i było tak samo, a nawet jeszcze gorzej, bo jeden z kierowców zwolnił, wyjrzał przez okienko i strasznie mu nawymyślał. W końcu ruszyli piechotą. Wędrowali trzy dni. Mało jedli i bliscy już byli załamania. Na czwarty dzień, kiedy przespali noc pod przydrożnymi krzakami, Lili odkryła, że właściwie w nic nie wierzy i że ma wszystkiego dosyć. Potem długo płakała. Była głodna i chciała się czegokolwiek napić. Dan poszedł poszukać wody. Gdy wrócił, Lili miała gorączkę i wyraźnie majaczyła. Wołała go na pomoc, chciała wracać do miasta, do domu. Rankiem było z nią trochę lepiej, ale nie bardzo mogła iść o własnych siłach. Dan musiał ją podtrzymywać. Należało wydostać się z tej bezludnej okolicy. Potem Lili tak osłabła, że Dan wziął ją na plecy. Z wielkim trudem dowlekli się do osady złożonej z kilku chałup i małego kościółka. Być może na skutek przemęczenia, a być może też na skutek załamania nerwowego Dan, nie panując nad sobą, rzucił się na świątynie. Gdy wpadł do środka, nie wiedział, co zniszczyć. Chwycił wiszący u wejścia krzyż, zerwał go ze ściany i uderzając w mur przełamał na pół.
- No, gdzie jesteś?! Pytam: gdzie?! - zajrzał w złamane drewno - bo tutaj nie ma Cię na pewno!
Odrzucił krzyż, a właściwie jego cześć i podszedł do świętej figury. Zdjął ją z cokołu i rzucił na posadzkę. Stare, spróchniałe drewno podtrzymywane jedynie grubą warstwą farby rozleciało się na drobne kawałeczki. Dan rzucił się na posadzkę i oglądał każdy kawałek dokładnie, a następnie z wyraźnym wstrętem odrzucał.
- Tu też Ciebie nie ma! - wołał z goryczą.
Na kolanach powlókł się w stronę ołtarza. Patrząc nań wywalił język, po czym powlókł się za ołtarz. Opukiwał drewnianą konstrukcje i wywoływał Boga. Potem rozżalony siadł na stopniach ołtarza i rozpłakał się. Chyba po raz pierwszy w życiu. Przypomniał sobie, że modlił się kiedyś, jeszcze na początku znajomości z Jimem, a teraz wstydził się tego, wstydził się, że klęczał, że miał nadzieję. Ocknął się dopiero po dłuższej chwili. Ktoś go wołał. Rozejrzał się i jego wzrok padł na prawy filar. Stała pod nim, ledwie trzymając się na nogach, Lili.
- Czemu to zrobiłeś? - zapytała z wyrzutem, wskazując drżącą dłonią na zniszczenia.
- Nie ma Go! - rzekł z okrutnym uśmiechem. - Nic nie znalazłem.
- Chciałabym się pomodlić - rzekła nieśmiało - ale nie mam odwagi podnieść wzroku - ze spuszczoną głową wskazała na wiszący nad nią obraz Matki Boskiej.
- Ty? - zaśmiał się histerycznie Dan - która nie tak dawno mówiłaś, że w nic nie wierzysz?
- Tak, mówiłam to, ale w gniewie. Wciąż jednak mam nadzieje. Muszę się przygotować - rzekła poważnie.
- O czym ty mówisz? - Dan jakby nic nie rozumiał. - Do czego chcesz się przygotować?
Lili z nieśmiałym uśmiechem uklękła i złożyła dłonie. I stał się maleńki cud. Oto światło słoneczne, zaledwie kilka promieni, przebiło się przez witraż i rzuciło jego obraz, nieco tylko zniekształcony, na sąsiednią ścianę. Lili spoglądała tam przez dłuższą chwilę. Witraż przedstawiał Matkę Boską z Dzieciątkiem. Lili modliła się gorączkowo i żarliwie do chwili, kiedy chmury nie przysłoniły słońca. Gdy wstała, miała inną twarz. Rozpalone gorączkowo oczy patrzyły na Dana z radością. Podeszła do niego i chwyciła go za rękę. Powlókł się za nią bezwolnie, potykając się o rozrzucone kawałki rozsypanej figury.
Lili wyprowadziła go na jasną polanę i tam położyli się w wysokiej trawie. Oddychała ciężko i Dan bał się. Oprócz starego strachu doszedł strach o Lili, a może bał się, że Lili może zostawić go tutaj samego.
- Słuchaj - rzekł zdławionym głosem - boje się o ciebie.
- Nie trzeba - uśmiechnęła się blado. - Już jestem przygotowana. Nie boje się, bo wybrałam dalszą drogę.
Dan zbladł. Chwycił ją za rękę.
- O ciebie także się nie obawiam - mówiła dalej, ale z coraz większym trudem. - Wszystko będzie dobrze... wszystko...
Pogładziła go po policzku i zamknęła oczy. Dan siedział przy niej bardzo długo i nie mógł nic zrozumieć. Z jej dłonią przy ustach zastała go noc. Dan usilnie wsłuchiwał się w szum drzew, jakby od nich oczekiwał odpowiedzi na swoje trudne pytania.
Wczesnym rankiem wyjął z kieszeni nóż i z kawałka drewna wystrugał coś, co przypominało łopatkę. Wykopał nią duży dół. Ziemia w tym miejscu była miękka i łatwo było mu w niej zagłębiać drewniane narzędzie. Kiedy mogiła była już gotowa, ukląkł i... poczuł, że ma pustkę w głowie.
- Ja już nie potrafię się modlić - wyszeptał.
Jak to się składa ręce? Którą się zaczyna? Co należy mówić? Dan wyginał rozpaczliwie palce, aż trzeszczały w stawach. W końcu pomyślał, że wszystko co teraz powie, może być przyjęte za objaw dobrej woli.
- To prawda - zaczął mówić - ośmieliłem się podnieść rękg na to co święte. To był mój gniew. Po co uczyniłeś mnie gniewnym? Dlaczego jestem taki zły, bo przecież obok dobra stworzyłeś mnie złym? Dlaczego dałeś mi sploty nerwowe, bym musiał się bać? Dlaczego? Zaiste, godna to Ciebie zabawa! Stworzyć tchórza i dać mu wolną drogę: możesz się bać, a możesz też być odważny! Ilekroć chciałem się cofnąć, ilekroć nazywałem złe uczynki po imieniu, Ty milczałeś. Czekałeś cierpliwie na moje porażki i na mój ból. Jakże więc nie mam tyć gniewny, skoro ty cieszyłeś się moją przegraną? Jakąż jesteś istotą, skoro pożywiasz się cierpieniem? Po cóż stworzyłeś człowieka żądnego zemsty, po cóż dałeś mu możliwość grzechu? Niesytego krwi dlaczego stworzyłeś? Spójrz, twój twór, jest bardzo słaby. Nie potrafiłeś, czy też nie chciałeś dać mu więcej siły? Dan pochylał się coraz niżej, aż niemal dotknął twarzą wilgotnej ziemi. Zapach jej stawał się coraz silniejszy. Z wielkim wysiłkiem rozerwał dłonie i oparł je na trawie. Chłodna rosa orzeźwiła go na tyle, że stłumił żal, opanował się i ciężko wstał. Wtedy usłyszał czyjeś ciche stąpanie. Obejrzał się. Za nim stał młody człowiek w sutannie. Zmarszczka na czole nie wróżyła nic dobrego. Wskazał dłonią na Dana.
- To ty ośmieliłeś się zdemolować świątynię - raczej stwierdził niż zapytał.
- Tak - odparł Dan.
Oblicze młodego księdza rozpogodziło się.
- Jakie to szczęście, że cię znalazłem. Pomożesz mi naprawić szkody. Chodź ze mną - ruszył na dół, ale widząc, że Dan nie może opuścić tego miejsca, dodał: - Wrócimy tu jeszcze i ja także pomodlę się za tego, kto tu leży.
- To kobieta, moja przyjaciółka - wyjaśnił Dan, chociaż czuł, że było to zbyteczne.
Wrócili do świątyni i Dan przez parę godzin pomagał księdzu w porządkach. Najpierw zebrali szczątki porozbijanej figury, potem sklejali krzyż. Dan sprzątał posadzkę. Kiedy to wszystko zostało wykonane, ksiądz wynalazł mu jeszcze kilka drobnych, ale czasochłonnych zajęć, które Dan wykonał z ochotą. W towarzystwie młodego człowieka wracał powoli do siebie. Wprawdzie ból po stracie Lili nie zmalał, to jednak potrafił go udźwignąć i nawet zamienił kilka słów z duchownym.
- Z tego, co tu usłyszałem, sądzę, że nie potrafisz znaleźć drogi do jakiegoś cichego i bezpiecznego miejsca. No cóż, mogę ci ofiarować gościnę w swoim domu, ale nie będziesz tu ani bezpieczny, ani szczęśliwy.
- Ja już szczęśliwy być nie potrafię - rzekł Dan siadając za stołem do posiłku. - Potrzebuję spokoju i jeszcze przynajmniej kilku dni życia, by wszystko sobie przemyśleć. To nie jest takie proste proszę księdza. Uciekłem z moją kobietą z piekła. Ale ono wciąż się rozrasta, rozwija swoje macki i zagarnia wciąż nowe dusze. Czy to będzie za tydzień, czy też za kilkadziesiąt lat, oni dotrą do każdego zakątka.
- Dziwię ci się mój synu. Opowiadasz to w taki sposób, jakbyś myślał, że oni dopiero nadejdą. A to nie jest prawdą. Oni byli od dawna, właściwie zawsze. Niektórzy drzemali w nierozwiniętych kokonach dusz, inni milkliwie przygotowywali się do dzisiejszych czynów, bo był to dla nich czas niewygodny i jeszcze się bali. Teraz jednak w wielkiej sforze mają odwagę i zaczynają kąsać. Kościół wiedział o tym, ale...
- Co ale? - spytał Dan patrząc, jak ksiądz się zarumienił.
- Ale my nie potrafimy, my sami jesteśmy zbyt słabi - wyszeptał spuszczając głowę.
- Nie tylko wy - Dan wpatrywał się w swoją kromkę chleba - wszyscy są słabi, wszyscy są chorzy! To nasze przekleństwo i nie wyzwolimy się z tego nawet za milion lat, chyba że powstanie nowy gatunek człowieka. Zło czyha już w naszych embrionach i żaden arcygeniusz świata nie zbawi nas cudowną szczepionką. Zjemy sami siebie, a ostatni, który zostanie, zdechnie z przejedzenia.
- Nie mów tak synu - skrzywił się ksiądz - to bluźnierstwo!
- Tylko to potraficie! Każdy z was jest wrażliwy na zło jak specjalny czujnik i reaguje natychmiast, gdy coś nie jest tak. Ale żeby powiedzieć jak wygrać, lub wskazać źródło życiodajnej wody, tego nikt z was nie potrafi. Są tylko słowa, słowa mądre, słowa lepkie od słodyczy i pulsujące reklamą nadziei.
Ksiądz poderwał się z krzesła i zaczął się przebierać. Zdjął sutannę i włożył wełniane spodnie oraz skórzaną kurtkę. Do małego brezentowego plecaka schował kawałek chleba i termos z herbatą.
- Chodź! - rzekł ostro - zaprowadzę cię do miejsca, gdzie możesz znaleźć upragniony spokój.
Wyszli. Ksiądz skierował się w stronę mogiły Lili. Ukląkł przy grobie i długo się modlił. Dan milczał i czekał. I coraz bardziej cierpiał. Być może nie wytrzymałby dłuższego oczekiwania, ale ksiądz na szczęście wstał i skierował się w stronę wschodniego wzgórza.
Szli piaszczystą drogą pośród zaoranych pól. Potem weszli w las i Danowi wydało się, że pośród drzew słyszy odgłosy rozmowy. Ale ksiądz nie przerywał marszu. Weszli na wielką polanę i gdy ją minęli, las jakby się przerzedził. Błysnęło błękitnie lustro wody. Gdy stanęli na wzgórzu ukazał się im przepiękny widok. Przy trzech, podzielonych wąskimi pasemkami ziemi, jeziorach przycupnęła śmieszna, kolorowa chatka z dużym kominem i wysokim jasnym dachem. Zeszli niżej i Dan ujrzał człowieka wychodzącego z chaty. Ubrany w lniane, białe płótno ukłonił się przybyszom.
- Oto i twoja kryjówka - rzekł ksiądz. - Nikt cię tutaj nie znajdzie, bo jest to miejsce nie ujęte na mapach i w kartotekach wielkich urzędników. Dla świata nie ma tych jezior i tego domu. Tu zegar zatrzymał się od zamierzchłych czasów, tak dawnych, że nie sposób właściwie ich określić. Jeśli ktoś chciałby ujrzeć raj jeszcze za żywota, tu go z pewnością odnajdzie.
Była to kraina odmienna od tej, z której przybył Dan. Przede wszystkim różniła się ilością światła. Zdawało się, że to promienie tworzą wodę, dom, tego człowieka. Radosny nastrój gęstniał tu jak w pustynnych krajach, gdzie spadł nagle długo oczekiwany deszcz. Złote krople leniwie sączyły się przez niewidzialne oczy przestrzeni. I ten człowiek z serdecznym uśmiechem, pozdrawiający przybyszów przyjaznym gestem.
- Witaj Mij. Jak się miewasz? - ksiądz zdjął plecak i postawił go na ziemi.
- Jak zwykle. Radość nie opuszcza mnie ani na krok - rzekł wesoło Mij i podwinął rękawy swojej płóciennej bluzy.
- Oto mój przyjaciel. Dbaj o niego - ksiądz spojrzał na Dana a jego oczy wyrażały pod iskrami pogody zapytanie.
- A wiec jest także moim przyjacielem - Mij już ściskał dłoń Dana. - Wejdźcie do chaty. Mam tam ziemniaki i kwaśne mleko. Możecie się posilić.
- Niestety - ksiądz wyjął z plecaka kilka książek i wręczył Mijowi - nie mogę zostać. Dzisiaj spowiadam moją trzódkę. Nie mogę się spóźnić. - Założył plecak. - No, czas na mnie. Zostańcie z Bogiem. A ty... Jeśli coś cię będzie nurtowało, nie krepuj się. Mij bardzo dużo wie. Odpowie na wiele trudnych pytań. Pamiętaj jednak: tu nie wolno okazywać złej woli. Musisz postarać się o taki sam uśmiech jak Mija.
- Już nie pamiętam, jak należy się śmiać - powiedział cicho Dan.
- Nic nie szkodzi. Nauczę cię - rzekł Mij i wziął go pod ramię. Pomachał na pożegnanie duchownemu i poprowadził gościa do domu.
- Od dawna tu mieszkasz? - zapytał Dan, ale zaraz zawstydził się.
- Od samego początku - rzekł Mij.
- Od początku? - nie zrozumiał Dan.
- Na początku Bóg stworzył... - zaczął mówić Mij i Dan uśmiechnął się: Mij był wesołym człowiekiem i lubił żartować. To dobrze.
Dan zamieszkał w uroczym domku. Rankami wychodził z Mijem nad jezioro. Patrzył jak Mij łapie ryby wprost w ręce. Potem nauczył się sam tej sztuczki. Pożywienie czerpali także z lasu. Mij pokazał mu, gdzie rosną dobre i zdrowe owoce, jakich korzonków należy szukać i jak polować na zwierzynę. Czasami wybierali się na podbój barci. Dan czuł się tutaj jak w niebie. Niczego mu nie brakowało. Nie tęsknił do kolorowych, zaludnionych miast. Nie potrzebował kobiet. Wszystko w nim ostygło, został tylko podziw dla natury i świadomość istnienia. Codziennie potwierdzał ją dotykając drewnianych sprzętów, wchłaniając zapachy pieczeni, a wychodząc z domu zapachy tataraku, drzew iglastych i trawy.
Co pewien czas odwiedzał ich ksiądz. Przynosił wciąż nowe książki, które Mij czytał z wielkim zainteresowaniem. Wielokrotnie proponował coś także Danowi, ale on wymawiał się brakiem czasu. Pilnie studiował naturę i wykorzystywał na to każdą wolną chwile. Nauczył się nazw zwierząt, ptaków i ryb, których dotąd nie znał. Umiał rozpoznać różne gatunki owadów. Poznał zioła. Nauczył się ich właściwości leczniczych.
Mij siadał z nim wieczorem przed domem i studiowali mapę nieba. Opisywał Danowi układy gwiazd. Opowiadał o nich z wielką powagą. Twierdził, że każda z nich ma inne właściwości. Mówił o towarzyszących ich powstawaniu zmianach na Ziemi. W końcu zdradził, że potrafi przepowiadać przyszłość.
- No, to opowiedz mi jutrzejszy dzień - poprosił Dan z uśmiechem niedowierzania.
I Mij opowiedział mu jakie czynności Dan wykona od wczesnego ranka aż do wieczora. Następnego dnia Dan robił wszystko to, co mu Mij przepowiedział. Nie zmuszał się do tych prac. Wykonywał je, bo tego wymagały codzienne potrzeby. Zdumiony i oczarowany wypełnił cały dzień tak, jak to wszystko było w opowieści. Ale gdy tylko wieczorem zasiedli do wieczerzy, Mij zapytał:
- Czy chcesz wiedzieć, co będzie jutro?
- Chyba nie. To przestaje być ciekawe - odparł Dan, a Mij lekko się uśmiechnął. Następnie wyciągnął z szafki dziwne urządzenie. Gdy Dan się lepiej przyjrzał, stwierdził, że jest to bardzo oryginalny instrument muzyczny. Była to mieszanina gitary z instrumentem dmuchanym złożonym z kilku piszczałek. Piszczałki grały tylko wtedy, kiedy Mij naciskał pęcherz zrobiony z koźlej skóry. Nie była to jednak kobza. Na obrzeżach miała popodwieszane małe, mosiężne pierścienie, które dźwięczały przy rytmicznym poruszaniu instrumentem. Mij jedną ręką obsługiwał piszczałki, a drugą trącał struny. Grał bardzo pewnie i spod jego rąk wypływała bardzo zgrabna melodia. Muzyka wypełniała cały dom. Była radosna, a jednak gdzieś w refrenie czaiła się zaduma.
Takie koncerty zaczął Mij urządzać Danowi nieomal co tydzień. Nigdy jednak nie zaproponował mu, że nauczy go obsługiwać instrument, choć wiedział, że tylko nieśmiałość wzbrania Danowi poprosić go o to. Któregoś dnia Dan zapytał:
- Słuchaj Mij. Jestem u ciebie już tak długo. Nauczyłem się rozmawiać z naturą. Odzyskałem spokój. Znalazłem cisze i radosną muzykę. Jednak coraz bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że na coś czekamy. Nawet bardziej ja czekam niż ty. Czy możesz mi wyjaśnić, na co tak oczekujemy i to coraz pilniej?
- Czy zauważyłeś, że moje imię jest odwrotnością imienia Jim? Dan utkwił zaskoczony wzrok w Miju.
- Mój świat jest przeciwieństwem tego, co dzieje się tam, na dole. Ale nie jest on światem duchów. To jest ten sam świat, ale zgubiony przez tych, którzy planują i porządkują go po swojemu. Takie małe niedopatrzenie. Jestem tutaj jak się domyśliłeś od samego początku. Spójrz na tamtą stronę. Widzisz tę łunę? Tam jest Spokojny Świat. Czekam na odpowiedni moment. Musi nastąpić coś, co pozwoli ci na wejście. Dopiero tam będziesz bezpieczny. Choć nie wiem... nie wiem, czy tak szczęśliwy, jakbyś chciał. Twój strach udałoby ci się ominąć.
Dan spojrzał na łunę za wzgórzami. Daleka perspektywa zaczarowanej przestrzeni zdawała się wciągać go, a on z radością poddawał się tym kuszącym polom. Mij jednak powstrzymał go. Jakoś dziwnie na niego spoglądał.
- Jak już powiedziałem, musi nastąpić odpowiedni moment. Muszą być spełnione specjalne warunki.
- Chciałbym je poznać - Dan patrzył za wzgórza z nie ukrywaną zachłannością.
- Jak wiadomo, nic w przyrodzie nie powstaje za darmo. Jeśli odejdziesz tam, tu powstanie po tobie puste miejsce. Taki mały deficyt. Ktoś będzie musiał go wypełnić.
- Czy to źle?
- Sposób, w jaki ty przejdziesz na tamtą stronę będzie dla ciebie niesłychanie korzystny. Będziesz doświadczał coraz większego szczęścia. Ale wraz z twym rosnącym szczęściem, ktoś tu zacznie najpierw cierpieć, potem umrze w strasznych męczarniach.
Dan spojrzał na Mija z wielkim przerażeniem w oczach.
- Mówisz rzeczy tak straszne, że ci nie wierze!
- Uspokój się. Taka jest prawda tego świata. I ja jej pilnuję.
- A wiec... ty także... To Ty! Wiem kim jesteś! Jakie to wyrafinowane! Ktoś za kogoś. Zło i dobro na dwóch szalach. Dokładnie, co do grama. Wiesz co ci powiem? To jest gorsze od muzeum. A ty jesteś znacznie gorszym strażnikiem niż ja w obozie. Z jakim spokojem obwieszczasz mi mechanizm działania!
Mij słuchał Dana w milczeniu. Jego twarz nadal wyrażała przyjaźń i dobro. Czekał aż Dan przetrawi wszystko to, co mu powiedział i uspokoi się. No cóż, to był tylko człowiek.
Zostawił go na wzgórzu, zastygłego, ze zwieszoną głową. Gdy schodził w dół do domu, ciemna sylwetka Dana tkwiła nieruchomo na tle snopu jasnego światła. Stał tak zupełnie mały, wewnętrznie rozszarpany, ze strachem zaglądając w siebie. Teraz należało tylko czekać. Wszystko zależało od niego samego, stojąc samotnie na wzgórzu jeszcze o tym nie wiedział. Jeszcze zmagał się ze swoim przerażeniem.
Pozostał tam kilka dni. Wrócił w niedzielę. Był wycieńczony. Bardzo schudł i oczy paliły się w nim gorączką. Mij musiał go długo leczyć. Karmił go małymi porcjami. Na samym początku nie miał jeszcze pewności, czy Dan wyjdzie z tego. Gorączka wiele razy pozbawiała go przytomności. Bredził. Opowiadał o książkach, o kobietach, o swoim strachu i sumieniu. Mij przysłuchiwał się temu z lekkim uśmiechem. Potem nastąpiła nagła poprawa. Wróciły rumieńce, oczy spojrzały trzeźwo i Dan wymówił kilka słów. Było to jakby powitanie. Mij ogromnie się ucieszył. Od tej chwili Dan bardzo szybko powracał do zdrowia. W końcu nadszedł moment, gdy mógł o własnych siłach wstać i wyjść przed próg.
Zachłysnął się powietrzem, zachwiał i przytrzymał Mija, a potem roześmiał się. Śmiał się do drzew, do ptaków i do słońca.
- Jestem zdrowy - powiedział z uśmiechem. Powiedział to bardzo wesoło, ale Mij zadrżał. Był bardzo mądry i wiele już w swoim bardzo długim życiu widział. I Dan dostrzegł to lekkie drżenie i uścisnął jego dłoń.
- Wszystko w porządku - zapewnił tak samo, a Mij tym razem opanował się.
Bo Dan posiadł wielką siłę. Tak olbrzymią, że nawet Mij czuł ją doskonale. Czuło się ją w każdym jego słowie, w każdym uśmiechu i geście.
Była to pora, kiedy zaczynały się zbiory. Drzewa uginały się od soczystych, nabrzmiałych owoców. Pszenica kładła się, nie mogąc udźwignąć ciężkich kłosów. Przed nimi było dużo pracy. Wychodzili z domu wczesnym rankiem i pracowali do zmroku. Była to wielka przyjemność, gdy zdejmowali owoce, gdy zwozili zboże do małej szopy. A sen nocami mieli tak mocny, tak ciemny, że tracili świadomość. Sprawiało to poczucie jak gdyby nie kończącego się dnia. Tylko polowania przerywały im od czasu do czasu tg prace i pozwalały ustalić dni.
Przyszedł w końcu dzień, gdy ziarno w workach wywieziono do młyna. Owoce w wiklinowych koszach pachniały słodko. W wielkich szklanych balonach dojrzewało wino. Dan i Mij coraz częściej przesiadywali do późnej nocy przy wesoło tańczących płomieniach świec, bo następnego dnia nie czekała na nich żadna poważna praca. Gdy znów odwiedził ich ksiądz, Dan wyraził życzenie, by pójść do kościoła. Sprawił tym wyraźną radość duchownemu. Wybrali się następnego dnia. Mij odprowadził ich aż do skraju lasu. Tam się pożegnali i poczęli schodzić w stronę wioski.
- Jak sądzisz, czy po tym, co uczyniłem, mogę przestąpić próg twojej świątyni? - zapytał Dan, bo zaczęty trapić go nagle wątpliwości.
- Nie rozumiem, czemu o to pytasz?
- Bo widzisz, to co uczyniłem, z dystansu czasu nabrało nowego wymiaru. Wydaje mi się, że było to bardzo głupie, w ogóle bez sensu.
Ksiądz roześmiał się. Dan patrzył na niego zdziwiony. Nigdy dotąd nikt tak szczerze i głośno nie śmiał się przy nim.
- Przypominasz mi małe dziecko. Przynajmniej w sposobie i treści stawianych pytań.
- Człowiek wiele rzeczy robi bez sensu. Przypomina stwora, który działa po omacku i tylko szczęście chce czasami, że trafia tam, gdzie miał zamiar.
- Ale człowiek jest zdolny też do rzeczy wielkich. Drzemie w nim siła, którą jednak rzadko kto potrafi w sobie odkryć.
Dan milczał. Z tym milczeniem wszedł do świątyni. Tu wszystko było tak jak dawniej. Figura święta powróciła na swoje miejsce. Na ścianie wisiał ten sam krzyż z blizną po zadanym przez Dana ciosie.
- Czy mógłbym zostać sam? - zapytał Dan, ale księdza obok już nie było. Dyskretnie zniknął w zakrystii. Dan ukląkł i pogrążył się w modlitwie. Kiedy wstał, szepnął sam do siebie:
- Ależ to dziecinnie proste - i poszedł na grób Lili. Nic się tam nie zmieniło. Być może deszcze trochę rozmyły kopczyk. Poprawił ziemie. Narwał kwiatów i pokrył nimi grób. Stał przez chwile niemo poruszając wargami. Wpatrywał się w kształt krzyża zbitego z brzozowych gałęzi. Jesień zamiatała w tym dniu szczególnym złotem. Bardzo czystym i pełnym światła. Nad lasem krążyły ptaki, a drzewa odchodziły w sen. Cisza przetykana pokrzykiwaniem ptaków i szumem wiatru pożegnała Dana, gdy zaczął schodzić w stronę pędzących szosą samochodów. Na ścieżce spotkał Mija.
- Gdzie odchodzisz? - zapytał bardzo poważnie. Jego głos miał wyjątkowo uroczysty ton.
- Wracam - uśmiechnął się smutno Dan i Mij zadrżał, choć dzień był ciepły.
- A wiec wybrałeś - szepnął, gnąc bezwiednie w dłoni małą witkę wyciętą z czupryny wierzby. - Powiedz mi tylko, czy wiedziałeś już tam, na wzgórzu, kiedy to o mało nie umarłeś?
- Tak, ale siła wyrosła we mnie dopiero potem. To ty mi pomogłeś - uśmiechnął się do Mija. - Wiesz chyba o tym doskonale.
- No cóż. Nie chcesz wejść do doskonałości tylnymi drzwiami. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, na co się decydujesz?
- Wiem!
Mij rozpromienił się. Sięgnął do kieszeni. Wyjął dłoń i sypnął srebrzystym pyłem nad drogą. W powietrzu uniósł się drgający ale wyraźny obraz. Kawałek ulicy, na niej dwoje umorusanych dzieci.
Dziewczynka i chłopczyk. Obok przejeżdża ciężarowy samochód należący do muzeum. Zagarnia dzieci i odjeżdża. Potem obraz drga mocniej. Ponownie widać dzieci, ale za drutami kolczastymi. Dzieci są smutne i nie bawią się. Obraz znika.
- Śpiesz się wiec - rzekł Mij już poważnie i machnął mu ręką na pożegnanie. - Gdy tylko dotrzesz do celu, dzieci wrócą na swoją ulicę.
Światło znika, las ciemnieje. Dan wkrótce wychodzi na szarą szosę i idzie w kierunku miasta. Ma przed sobą długą wędrówkę, ale idzie coraz szybciej, potem biegnie i znika w obłoku spalin, w perspektywie przydrożnych drzew, za linią nierównego asfaltu.
W tym samym czasie w Wielkiej Sali Muzealnej otworzyły się złote drzwi. Wkrótce miał nadejść Jim. Oczekiwano go z napięciem graniczącym z histerią. Kobiety drapały się nerwowo, panowie nie potrafili ustać w miejscu. Czarne smokingi wędrowały w różne strony. Jego zbliżającą się obecność zwiastowała ciężka cisza. I ślady strachu w gęstym powietrzu. Jim zmienił egzystencje tych ludzi w rozkoszną i drapieżną niespodziankę rządzącą się rachunkiem prawdopodobieństwa, który jest tylko próbą zrozumienia losu. Co ma się wydarzyć dzisiaj, co nagle wymyśli ten samozwaniec? Kto nagle zostanie wyniesiony na sam szczyt, a kto straci głowę? Tego nie mógł przewidzieć nawet sam Jim. Kroczył teraz gdzieś po pobliskich korytarzach i ze śmiechem uwielbienia dla samego siebie poprawiał wymyślny, aczkolwiek przeznaczony dla szaleńca kostium ze skórek zwierzęcych, z naszyjników z zębów i suszonych oczu. Szedł na kolejne spotkanie z tymi, którzy się go bali. To dla tego strachu tworzył swoje dzieło tyle lat, dla tych pokornie pochylonych głów i dla swoich delikatnych i wytwornych gestów, które w lot rozumieli słudzy jego i albo ścierali na proch pozbawionego łaski, albo zasypywali go złotem i całowali jego stopy na krótką chwilę przed śmiercią, o której jeszcze nie wiedział.
Oto już jest. Blask kandelabrów i zmrużone powieki. Chytre i czujne przepychaniu w zależności od tego w jakim jest nastroju. Te spotkania inaugurujące nowy dzień, stały się już słynne. Jego największą dumą jest wielka, marmurowa mównica. Pełna nowoczesnej elektroniki i tysięcy udogodnień. Gdy przemawia, jego słowa docierają do wielu zakątków świata. Tłum rusza w jego stronę, z początku nieśmiało, ale zaraz potem coraz żywiej, z obu stron naraz. Będzie się przesuwał aż ciała utworzą jedynie wąską ścieżkę, którą on przemknie pozwalając łaskawie dotykać rąbków stroju swego i od czasu do czasu, jak mu przyjdzie ochota, wywyższy jednego lub drugiego dotknięciem swojej boskiej dłoni, swoich szczupłych palców, które w gniewie potrafią także wyrwać oczy lub złożyć piękny, ozdobny podpis pod wyrokiem śmierci.
Jim dociera do schodów, wspina się powoli i majestatycznie na sam szczyt, gdzie zagłębia się w wygodnym purpurowym tronie. Złoty mikrofon posłusznie podsuwa się do samych ust. Jim zaczyna mówić.
Jakże głośne są jego słowa, jak potężnie grzmią w przestrzeniach zniewolonych tym chłodnym, ale ostrym barytonem. Dzisiaj znów świat jest na cenzurowanym, dzisiaj na nowo płyną z mocą zdania krytyki i ironii. Ludzie jeśli nawet nie pochylają głów, jeśli nikt ich nie szpieguje, to jednak czują trzepot serc i zimne dreszcze, a nogi boją się zrobić choćby jeden krok. To był jego cel i ten cel osiągnął. Oni przepełnieni strachem wysłuchują tych słów, bo słuchać muszą. Chcieli zła, mają je we wszystkich postaciach. I tak będzie do ostanie-go dnia, do krańców ludzkich możliwości. Zło wygrało i uważnie, z wielką starannością, pełznie do przodu. Jego ogon zostawia ślad nicości. Jim mówi o słabości, o ślepej ulicy, w której znajduje się rodzaj ludzki i od czasu do czasu wali pięścią w mównice. A uderzenia te, jak uderzenia pioruna, przewalają się nad obozem i spotęgowane wielkimi głośnikami, powtarzane w dal w nieskończoność, docierają do miast i wsi. Słyszy je także Dan śpieszący skrajem szosy, choć znużenie plącze mu nogi. Mimo to zmierza truchtem w stronę szalejących kominów i w stronę tego mówcy usytuowanego tak wysoko, że wydaje się niedostępny. Dan ma coraz mniej sił. Musi jednak pokonać schody. Schody z marmuru, zdobione złotymi prętami. Myśli wiec o naturze, o tym jak bardzo ją kocha, jak przyjazne są mu ptaki. Myśli takie dodają mu sił i Dan wierzy, że dotrze tam gdzie trzeba.
Jim przemawia bardzo długo. Z przyjemnością wypowiada słowa, stara się być elegancki. Śledzi tekst, który napisało mu kilku chwilowo zaufanych urzędników. Zdania są zgrabne, piękny styl. Jak przyjemnie trwożyć i piętnować. Jeśli kiedyś marzył o szczęściu, to teraz je właśnie osiągnął.
Służalcze brawa, służalcze wiwaty zagłuszają krzyki i słabe przekleństwa dobiegające z pobliskiego obozu. Jim rozgląda się z mównicy i zachwycony panoramą rozświetlonych reklamami ulic, tętniących hazardem i muzyką, przetykanych tylko od południa czarnymi kępkami dymu, nagle prześlizguje się wzrokiem w dół na swoje złocone schody. I drży, z oburzenia, wali pięścią w mównice ale okrzyk: straż! zamiera mu na ustach, bo oto dostrzega, że ta mała figurka, słaniająca się na nogach, a jednak mozolnie wspinająca się wciąż do góry, to nie kto inny jak pilnie poszukiwany przez wszystkie policje świata Dan. Dan, który śmiał zniknąć mu z oczu, ośmielił się umknąć i wystawić go na pośmiewisko. A teraz idzie bezczelnie w jego stronę. Na razie jeszcze zagubiony w potężnej bryle schodów, jeszcze właściwie na jej drugim końcu, ale Jim widzi jak pasemka stopni pozostają za nim. Idzie drogą trudniejszą niż wszystkie drogi męki. Ma świadomość czyhającego zła, a jednak posiada siłę. I wie, że dojdzie.
Teraz stoją już naprzeciw siebie. Dan brudny, zakurzony i wycieńczony, o jasnych oczach i pogodnej twarzy i Jim, czysty wypindrzony, tłusty, z ponurą miną i o stalowych oczach. Czekają. Czekają w ciszy przecinanej wciąż głębokim oddechem zmęczenia. I w pewnym momencie Jim dostrzega siłę Dana i zaczyna się bać. On, niezachwiany dyktator, szef policji i wspólnik kolonialnych prezydentów, mający za sobą armię oprawców - boi się! Drży i widzi, że Dan to dostrzega. Uśmiecha się przepraszająco.
- Ależ tu zimno! - mruczy, a potem dodaje: - A więc jesteś?
- Tak. Przyszedłem, bo ja również wybrałem!
- Ty?! - wykrzykuje zaskoczony Jim, a potem nagle jego twarz wypogadza się. Podchodzi do Dana i poklepuje go po ramieniu. Nigdy by w to nie uwierzył. Każdy inny może wybrać, ale nie Dan. Tak przynajmniej sądził. Teraz jednak cieszy się. Podoba mu się ta odwaga. On to rozumie i docenia. Wszystko wiec może być jak dawniej. Nie ma tu takich ludzi jak Dan. Właściwie tylko jemu może się pochwalić, opowiedzieć o swoich nowych osiągnięciach w ramach tworzenia muzeum. Reszta to tylko szare nędzne tło. Kukły paradne.
Schodzą razem. Jim obejmuje Dana ramieniem jak najczulszy kochanek swoją kochankę. Na dole wiwatują tłumy. Ale są i zawistne spojrzenia. Któż to jest ten łachmyta u boku ich pana? Jakich łask doświadczył, skoro pan jest zachwycony i tak czule tuli go do siebie. Idą wzdłuż kolorowego tłumu dworaków i obaj przyjmują głębokie ukłony. No cóż, kłaniać się trzeba i na zapas, należy zaskarbiać sobie sympatię nowego zaufanego swojego pana. Zawistne spojrzenia odprowadzają ich do drzwi prywatnych pokoi Jima. Znikają za nimi, zostawiając za sobą strach i milkliwe wyczekiwanie na dzień jutrzejszy.
Wieczorem Dan siada za suto zastawionym stołem. W kieliszkach mieni się rubinowe wino. Na tacach przyczaiły się rumiane indyki. Nagie kobiety podają swoje ciała razem z przynoszonymi półmiskami. Samotny skrzypek plącze się miedzy służbą i próbuje zaistnieć choćby przez kilka sekund swoją melodią. Potem czeka na znak: na drgnienie powiek, na ruch ust, na gest dłonią lub jednym choćby palcem. I wszystko to pod zwałami czyhającego gniewu. To świat istniejący przez moment, przez tyle ile trwa dobre samopoczucie pana.
- Spójrz do czego zdolny jest człowiek - woła Jim przez suto zastawiony stół. - To strach, to zło i słabość. To one dały mi zwycięstwo i władzę. Nikt już nigdy nie zdoła nic zmienić w tym świecie. W moim świecie - poprawia się. - Ale cieszę się, że ty mnie zrozumiałeś, że poddałeś się i ja to doceniam. I należycie wynagrodzę - patrzy niepewnie na Dana. Nie dostrzega nic na jego twarzy, więc przyjmuje to za dobrą monetę. Wstaje od stołu, łapie dwa zgrabne kociaki i mówi:
- Dan, pamiętasz? Na początku znajomości w moim domu? Chodź, zabawimy się na całego. A jak będą słabe - żartuje, choć dziewczyny drżą - to je spalimy!
Idzie z kociakami w stronę sypialni. Dan powstaje. Podnosi się z miejsca powoli, bardzo powoli. A więc jest tutaj znowu. I ma szansę. Jim łaskawie darowuje mu wolność. Wszyscy by tak chcieli. Los okazuje się dla niego łaskawy. Wystarczy teraz cicho zajść Jima od tyłu i ścisnąć mu gardło. Trochę potrzymać. Nie będzie krzyczał. Dan ma sporo siły. Wystarczyłoby na kilku takich jak on. Jim ma do niego zaufanie? Ciekawe. Dopuszcza go tak blisko siebie, tak bardzo blisko. Gdyby go zabił, mógłby bez najmniejszych kłopotów obwołać się dyktatorem. I wszyscy zaakceptują to bez najmniejszego sprzeciwu. To jest los wygrany na loterii. Nagle i bez żadnego wysiłku osiągnąć wszystko. Wszystko? Dan się uśmiecha. Uśmiecha bardzo gorzko. Bo wie, co teraz zrobi. Idzie za Jimem do sypialni i przez moment patrzy jak spasione cielsko podryguje nad pojękującą dziewczyną. Potem wylewa mu swoje wino na łeb. Jim jeszcze przez chwile podryguje, potem zrywa się i wściekle parska. Patrzy na Dana spode łba.
- Zwariowałeś? - syczy. Widzi, że Dan jest zupełnie obojętny. Jim odpycha swoją nałożnice i zarzuca płaszcz.
- Co masz mi ważnego do powiedzenia? - pyta zawiązując pasek.
- Tylko tyle, że wybrałem, ale nie to o czym myślisz. Wybrałem świadomie i jestem szczęśliwy, że mogę teraz widzieć twoją głupią twarz, twoje kretyńskie oczka. Nikt nie zna możliwości człowieka. Ani ty, ani ja. Ale ja przynajmniej poznałem siebie. A ty? Pies zdycha nie wiedząc nawet, że żył. Z tobą będzie podobnie.
Dan odwrócił się i wyszedł z cuchnącego potem salonu. Szedł zostawiając za sobą groźny, wściekły charkot. Jim dusił się. Gdy tylko zdołał złapać więcej powietrza, przeraźliwy, pełen zła i strachu okrzyk przedarł się przez pałacowe pokoje i dopadł Dana w chwili, gdy przebierał się w więzienne pasiaki.
- Straaaaaż!!! - wyło i tłukło się dźwiękiem po salonach przetykanych mrozem i zalęknioną ciszą.
Dan tymczasem wędrował po muzeum. Mijał figury woskowe straceńców, ofiar i morderców. Gdy doszedł do postaci Levingstona, zatrzymał się i poruszył lekko wargami tak, jakby chciał z nim rozmawiać.
Figura woskowa uśmiechała się lekko, jakby kpiąco. Oczy spoglądały w odległy kąt. Na cokole widniały obie daty. Data śmierci była dwa razy większa. Dan spoglądał na duże cyfry i kiwał głową ze zrozumieniem. Tak miało być, wiec tak jest. I nic się tutaj nie zmieni. Poszedł w skupieniu do wyjścia, które prowadziło do obozu.
Minął wszystkie muzealne rekwizyty, które były teraz dla niego tanimi farsowymi kukłami. Kiedyś budziły w nim przerażenie.
Doszedł do dwuskrzydłowych, masywnych drzwi i otworzył je. Nad obozem rozpościerała się noc. Gwiazdy tuliły się do siebie, drżąc i gasnąc na przemian. Dan odetchnął głgbiej i wszedł w te noc.
Kolorowy tłum turystów niecierpliwił się przed bramą muzeum. Kasę otworzono przed dwiema godzinami i bardzo szybko sprzedano wszystkie bilety. Trudno się wiec dziwić, że zwiedzający żądni mocnych wrażeń nie mogli się doczekać wpuszczenia. Wreszcie rozległ się szczęk otwieranych zamków i tłum wpłynął do środka. Kilka delegacji znalazło się zaraz w sali figur woskowych. Złożono wieńce i kwiaty pod postacią Levingstona. Potem każdy z członków delegacji kupił sobie Traktat o wojnie. Zadowoleni poszli dalej, do obozu, by tam zasiąść w lożach i z zapartym tchem śledzić wszystkie atrakcje, jakie serwowało im muzeum. Potężne reflektory wbiły się strugami jasnego światła w obszar gęsto otoczony drutem kolczastym. W ciszy oczekiwania zaszeleściły papierki i torebki ze słodyczami. Więźniowie snuli się apatycznie, bez oznak jakiejkolwiek ludzkiej świadomości. Tylko gdy ktoś rzucił kawałek ciastka lub cukierka, wśród więźniów wrzało. Rzucali się na ziemie i na siebie i ku uciesze widowni walczyli na śmierć i życie. Dopiero strażnicy uzbrojeni w bicze i pałki zdołali rozłączyć skłębione ciała.
Nadszedł czas egzekucji. Ciała w pasiakach ustawiały się posłusznie pod ścianą straceń. Salwom jak zwykle towarzyszyły głośne okrzyki rozradowanego tłumu. Publiczność domagała się powtórzeń, za każdą egzekucje sowicie organizatorom dopłacano.
Niejeden widz ze zdumieniem wpatrywał się w nowe szeregi więźniów. Skąd takie zapasy ofiar? W jaki sposób muzeum uzupełnia zasoby więźniów? Było to zaiste zdumiewające, gdyż wciąż nowi i nowi więźniowie wychodzili z baraków.
Ale egzekucje to była dopiero rozgrzewka. Na oczach tłumu, coraz bardziej rozpalonego i żądnego krwi, zaczęło się misterium wyszukanego okrucieństwa. Okrzyki bólu i konania w niejednym widzu wywoływały dreszcze emocji i podniecenia. Przedstawienie trwało parę godzin. W powietrzu unosił się słodki zapach krwi i dym spalonych ciał.
I nagle robi się cicho. Tak cicho, że zaniepokojeni widzowie zaczynają się rozglądać oczekując na coś specjalnego. Coś, co przyćmi wszystko to, co zobaczyli do tej pory. Doprawdy człowiek nigdy nie jest i nie będzie zadowolony do końca. Nawet po najwspanialszych doznaniach czeka wciąż na jeszcze większe i cudowniejsze.
Oto więźniowie już poznikali, uprzątnięto zakatowanych i zastrzelonych. Obóz zamarł na chwilę i nagle zerwała się w górę burza oklasków. W bramie pojawił się Jim. Tym razem zrezygnował ze swojego stroju i ukazał się widowni w mundurze. Kilkadziesiąt medali dzwoni w rytm jego kroków. Twarzowa czapka z pękiem kolorowych piór rzuca cień na jego twarz. Nikt jeszcze nie zauważa, w jakim humorze wita ich dzisiaj dyrektor muzeum. A on ciężkim krokiem, przelewając tłuste ciało z jednej nogi na drugą, idzie w stronę wieżyczki strażniczej. Dochodzi do niej i ciężko, z ogromnym trudem wspina się, aż wreszcie staje przy stanowisku ciężkiego karabinu maszynowego. Ujmuje rączkę i naciska spust. Wypuszcza próbną serię. Oklaski. Jim uśmiecha się. Wszystko działa bez zarzutu. Odwraca się w stronę strażników i gestem wydaje im rozkaz. Momentalnie rzucają się do pobliskiego baraku i wywlekają na sam środek placu jednego tylko więźnia. Więzień staje w pełnym słońcu i przystania oczy. Jest sam, a naprzeciw niego tłum wyczekujący w podniecającej ciszy.
- Proszę państwa! - woła Jim. - Oto moja zagadka dla was. Kto wygra, ten dostąpi przyjemności obsługiwania tej oto maszyny - klepie karabin tłustą dłonią. - A wiec proszę słuchać uważnie: ile medali posiadam przy mundurze? Proszę o zgłaszanie się do odpowiedzi przez podniesienie prawej ręki.
Tłum zafalował i mnóstwo rąk wyrosło ponad głowami. Każdy chce zgadnąć i wygrać. Padają odpowiedzi: sześćdziesiąt, pięćdziesiąt, pięćdziesiąt trzy, czterdzieści dwa, siedemdziesiąt pięć, dwadzieścia osiem - tu Jim gorszy się. Jak można było podać tak niską liczbę? A więc sto siedem - nie! - osiemdziesiąt dwa - nie! - osiemdziesiąt pięć - nie! - osiemdziesiąt jeden, osiemdziesiąt sześć... Stooop. Zaraz, zaraz. Kto powiedział osiemdziesiąt jeden? Pani? A wiec panią zapraszam tutaj, do siebie. Z tłumu wodzącego zazdrosnymi oczami wstaje młoda i śliczna dziewczyna. Idzie w stronę ogrodzenia z drutów. Strażnicy otwierają bramę i dziewczyna przechodząc przez plac, mija więźnia. Przygląda mu się z zainteresowaniem. Więzień patrzy na nią z leciutkim uśmiechem. Odrzuca wiec gniewnie włosy i dumnie unosi głowę przechodząc obok niego tak, jak zazwyczaj przechodzi młoda, ładna kobieta obok nieznajomego mężczyzny. Wchodzi na strzelnice. Jim wita ją pocałunkiem w dłoń i zaprasza do karabinu. Przez chwile zaznajamia dziewczyn? jak ma celować, gdzie należy naciskać spust. Pierwsze serie. Karabin szarpie i dziewczyna trochę przestraszona odskakuje z piskiem. Potem jednak wraca zachwycona i oczarowana. W pewnym momencie zwraca otwór lufy w stronę widzów. Słychać piski i wrzaski przestraszonych ludzi. Jim jednak panuje nad sytuacją i w ostatnim momencie skręca lufę tak, że wystrzelone pociski trafiają w ziemie.
- A teraz - mówi Jim - poćwiczymy strzał do ruchomego celu!
Dan, jesteś tam? - pyta, choć wie, że Dan jest. - Ta dziewczyna, piękna i młoda dopiero się wprawia. Możesz skorzystać z szansy. Ona jeszcze niewiele potrafi. No, proszę się nie obawiać - mruczy do miłej, zalotnej młódki.
- W razie czego ja pomogę. - I do Dana - No, uciekaj. Tam - pokazuje za bramę, na zielone pole.
Daleko na horyzoncie las. Dan przez moment waha się. Las, tam jest las. Zwierzęta, ptaki. Przez moment chce tam biec. Ale tuż przy bramie zatrzymuje się.
- No, co się dzieje? - Jim jest zdenerwowany.
Jakiś strażnik podbiega do niego i popycha go za bramę.
- No, uciekaj. Poszedł won! - okłada go pałką, gdzie popadnie. Dan kuli się od razów, ale już wie, że tamten las i tamte zwierzęta już do niego nie należą. Ze wybrał i ten wybór musi się dokonać. Wychodzi więc i idzie bardzo wolnym krokiem przed siebie. Pierwsza seria przelatuje gdzieś bardzo daleko. Druga trochę bliżej. Pociski padają blisko, ale nie trafiają. Dan w tej chwili nie bardzo zdaje sobie sprawę, co się dzieje z tyłu, choć słyszy coraz bardziej podniecone okrzyki Jima i szum tłumu. Jest głównym aktorem w tym spektaklu, myśli, i słyszy jak Jim wrzaskliwie udziela instrukcji.
- Nie, nie tak. Trochę niżej i nie w głowę, bo to trudne, tylko w plecy. No, ognia! - woła do spoconej i przejętej uczennicy, która z wielkim zaangażowaniem miota się ze zbyt ciężką bronią. Być może dlatego strzały nie trafiają. Ręce są coraz bardziej zmęczone. Jim staje więc za dziewczyną, obejmuje ją i kładzie swoje dłonie na jej dłonie. Pomaga celować. Teraz pociski trafiają tuż obok celu.
Tymczasem Dan rozmawia z Bogiem. Jest zupełnie gdzie indziej. Już odrzucił swoje ciało, wręcz brzydzi się nim i teraz chciałby jak najszybciej pozbyć się swojego rozumu, tak słabego, tak prymitywnego. Idzie w stronę lasu bezwiednie.
- Tak, dobrze! - woła Jim i dziewczyna cieszy się, chichoce zadowolona. Ich głosy coraz bardziej się oddalają.
- Co to za ból? Taki ogromny? - dziwi się Dan, gdy pocisk rozszarpuje mu lewe ramię.
Kto to właściwie idzie tym polem w stronę lasu? Czy to ktoś, kto był i żył w tym przedziale czasu i w tej przestrzeni? Jaką rolę spełnił i czego był świadkiem? Strzały uparcie omijają jego ciało i nawet Jim ma teraz pewne kłopoty, bo Dan odszedł już dosyć daleko.
- Jak trudno jest umrzeć, nawet w tak paradoksalnej sytuacji -myśli Dan i w tym momencie jeden z pocisków rozrywa mu czaszkę.
Okrzyki tłumu, wrzask Jima i pisk rozradowanej dziewczyny znikają nagle, jak znika świadomość kogoś, kto jeszcze przed chwilą był.
- Czy bardzo bolało? - pyta Levingston podchodząc do Dana i podając mu na przywitanie swoją miękką i ciepłą dłoń.
- Już nie pamiętam - uśmiecha się Dan. Idą razem przez pusty plac. Właściwie nie muszą iść, ale tak im lepiej rozmawiać. Ot, stare przyzwyczajenie.
- Wie pan, panie Dan - Levingston wkłada ręce do kieszeni swojej szpitalnej piżamy. - Ja właściwie czekałem tu na pana.
- Dlaczego?
- Musiałem z panem jeszcze trochę porozmawiać. Widzieliśmy się zaledwie dwa razy i tylko raz prowadziliśmy ze sobą dłuższą rozmowę. Teraz mamy trochę więcej czasu - próbuje żartować.
- Tak. Teraz możemy dłużej rozmawiać. Ale czy jest sens? Myślę, że...
- Może właśnie teraz jest. Potem to nie będzie miało żadnego znaczenia. Niech pan się zgodzi - zdaje się prosić Levingston - póki jeszcze zostały panu przyzwyczajenia.
- No więc dobrze, co pan o tym wszystkim sądzi? - Dan od razu chce wiedzieć.
- Trochę mnie to rozczarowało - mówi Levingston. - Nie sądziłem, że ma to tak bardzo różne wymiary, niemal niewyobrażalne w stosunku do tego, co dzieje się tam.
- Ja również jestem tym zaskoczony. Ale mam coś w rodzaju żalu. Wprawdzie nie pamiętam, jak to tam było dokładnie, ale zostały jeszcze pewne ślady, które pozwalają mi rzucić nieco światła na tę sprawę. Stąd ten żal. Chyba aż do całkowitego zapomnienia będę pytał. Czasami wydaje mi się bezsensowne takie wystawianie na próbę, egzaminowanie i Bóg wie co jeszcze.
- A sądzi pan, że tutaj wszystko jest już poukładane? - Levingston wpatruje się w przestrzeń i mruży oczy.
- Myślę, że jest inaczej, na pewno inaczej i może pod tym względem jesteśmy teraz górą. Cały czas mam na myśli tamtych - Dan ostrożnie stąpa po pełnej nierówności ziemi i co chwilę rzuca ukradkowe spojrzenia na odchodzących. Więźniowie w pasiakach idą w długiej kolumnie w stronę wzgórza, zza którego bije silne światło. Idący milczą. Zdają się być zajęci wyłącznie sobą.
Dan wsłuchuje się, czy ktoś przypadkiem czegoś nie powie. Ale nikt się nie odzywa.
- Tak. Tu naprawdę nic już stamtąd nie jest ważne - stwierdza nagle Levingston. - Gdy czekałem na pana, myślałem, że nasza rozmowa zdoła nam nieco wyjaśnić, że będzie trwała dłużej, ale i ja myślę teraz, że... - macha ręką i idzie w stronę odchodzących więźniów.
Dan milczy. Powoli zalewa go spokój i cudowne poczucie wolności, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Mruga szybko powiekami, jakby strzepując resztki wzruszenia. Levingston resztkami świadomości przywołuje go i Dan słyszy porozdzierane i niknące słowa:
- No, Dan... słyszysz? Chyba pójdziemy - zdaje się, że jeszcze czeka na niego.
- Tak, tak - kiwa głową Dan. - Chodźmy!
Podchodzą do przesuwającej się kolumny pasiaków. Więźniowie bezwiednie usuwają się. Robią im miejsce. Po chwili są już w środku.
I odchodzą w stronę światła.