Åke Robert Holmberg
(Przełożyła: Teresa Chłapowska)
Widząc go, trudno było się domyślić, że jest praktykującym prywatnym detektywem1. Szedł ulicą Królowej, w szarym płaszczu i czarnych butach. Na głowie miał melonik, co bynajmniej nie świadczy o czymś nadzwyczajnym. Mógł być równie dobrze cukiernikiem, jak nauczycielem, bo wielu cukierników i nauczycieli nosi szare płaszcze i meloniki.
Trzeba by dopiero samemu być prywatnym detektywem, żeby spostrzec, że on nim jest. Może zauważyłoby się wtedy, że przypomina jastrzębia, i to bardzo czujnego, o przenikliwym wzroku. Gdyby włożyć rękę do prawej kieszeni jego marynarki, natrafiłoby się na czarną sztuczną brodę i wtedy można by zacząć podejrzewać, że to jednak nie jest cukiernik. Zdarza się bowiem niezwykle rzadko, żeby cukiernik szedł ulicą Królowej ze sztuczną brodą w prawej kieszeni. A w lewej kieszeni marynarki znalazłoby się nabity pistolet i wtedy byłoby już prawie pewne, że nie jest nauczycielem. Bowiem niezmiernie rzadko się zdarza, żeby nauczyciel przechadzał się z naładowanym pistoletem w lewej kieszeni. I tak pomału można by zacząć się domyślać, że to jednak jest praktykujący prywatny detektyw, taki, który ma jakieś niebezpieczne zadanie do wykonania i być może przebrał się za emerytowanego abonenta telefonicznego.
Niosąc białe kartonowe pudełko, ów ktoś wszedł do jednego z domów przy ulicy Królowej. W bramie widniał napis:
TURE SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
Wbiegł po schodach i otworzył drzwi, na których było napisane:
T. SVENTON
Teraz już nie ulegało wątpliwości, o ile takowa mogła dotąd istnieć, że ten ktoś to Ture Sventon, najznakomitszy prywatny detektyw w całej Szwecji, jedyny, który posiadał latający dywan.
W poczekalni przed jego gabinetem czekało wielu klientów, każdy z jakąś bardzo trudną sprawą do załatwienia. Jeden chciał, żeby Sventon odnalazł mu kanarka, który w końcu czerwca wyfrunął przez okno na strychu. Inny chciał stwierdzić, gdzie jest pewna osoba nosząca brązowe buty, widziana ostatnio na Odenplan, trzeci znów życzył sobie, by Sventon śledził konduktora w tramwaju na linii numer 3. Tyle było ludzi, że niektórzy nie mieli gdzie siedzieć. Koło drzwi stał wysoki mężczyzna o posępnej twarzy i zapadniętych policzkach, który podejrzewał, że złośliwy sąsiad ukradł mu sztuczne zęby. Wszyscy przyszli do Sventona, żeby mu zlecić wykonanie jakiegoś niebezpiecznego zadania.
Sventon przeszedł do następnego pokoju, gdzie za biurkiem siedziała jego sekretarka, panna Jansson. Była siwa i nosiła okulary. Tyle wciąż miała roboty, że nigdy nie mogła skończyć szydełkować łapki do podnoszenia gorących garnków, dawno zaczętej, którą trzymała w szufladzie biurka.
- Nie było nic specjalnego? - spytał Sventon, stawiając na stole kartonowe pudełko.
- Dzwonił pan Omar.
- Pan Omar?
- Tak, pan Omar.
- Dzwonił?
- Tak, dzwonił.
- Aha. Gdzie on jest teraz?
- Na pustyni arabskiej. Ma właśnie urlop. Pytał, czy pan by się tam nie wybrał i nie zjadł z nim porcji chepchouka2.
- Ach tak, naprawdę? - westchnął Sventon. Przypominał ponurego jastrzębia (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia w meloniku). Zdjął melonik i położył go koło pudełka. ,,Kiedyż ja znajdę czas, żeby jeść chepchoukę na pustyni arabskiej? Ledwo mam czas zjeść psysia”. Wyciągnął z kieszeni sztuczną brodę i położył ją obok melonika. A obok brody położył swój pistolet kawaleryjski, pamiętający czasy wojny trzydziestoletniej 3.
Każdy człowiek ma coś, co go odróżnia od innych. Sventona odróżniało nie to, że był tak bardzo zajęty. Nic dziwnego, że najsprytniejszy prywatny detektyw w kraju ma tyle do roboty. Dziwne natomiast było to, że Sventon mówił psyś zamiast ptyś. A zamiast pistolet mówił piftolet. Gdy zaś chciał powiedzieć ciastkarnia Rozalii, wychodziło mu Rofalii.
- Wstąpiłem do Rofalii i kupiłem kilka psysiów - powiedział otwierając pudełko. - Niech pani będzie tak dobra zaparzyć kawę. Zjemy sobie po psysiu.
Największym przysmakiem Sventona były ptysie z bitą śmietaną, a jedynym miejscem w Sztokholmie, gdzie sprzedawano je przez cały okrągły rok, była ciastkarnia Rozalii. Dlatego Sventon, ile razy przechodził w pobliżu, zawsze wstępował do Rozalii i kupował kilka ptysiów. Kiedy miał dużo roboty, nic mu tak nie dodawało energii jak dobry ptyś.
Kawa wkrótce była gotowa, usiedli więc z panną Jansson przy biurku i zjedli po jednym ptysiu. Wypili do tego po trzy filiżanki kawy. Ptysie były świetne: w miarę rumiane, z dużą ilością śmietany.
- Czy pan Omar nic więcej nie mówił? - spytał Sventon.
- Owszem. Powiedział, że codziennie urządza sobie przejażdżkę na wielbłądzie. Pytał, czy pan też miałby na to ochotę.
- Ach tak, pytał o to? - rzekł Sventon ponurym głosem, ścierając z nosa odrobinę bitej śmietany. Zawsze marzył, żeby się przejechać na wielbłądzie. Sventon ogromnie lubił wielbłądy.
- Nic więcej nie mówił?
- Powiedział, że po każdej przejażdżce pije zwykle w swoim namiocie sześć filiżanek doskonałej arabskiej kawy.
- Ile?
- Sześć.
- Aha, sześć. A ja nigdy nie mam czasu wypić więcej jak trzy - rzekł Sventon z miną jeszcze bardziej ponurą.
Obok pokoju panny Jansson był prywatny gabinet prywatnego detektywa Ture Sventona. Sventon wszedł do siebie i zatrzasnął drzwi. Potem usiadł przy biurku i przymknął oczy. I wtedy zobaczył nie kończące się morze piasku, po którym stąpały wielbłądy, wolno i poważnie. Ujrzał namiot, gdzie jadło się chepchoukę, tę znakomitą, lekko strawną potrawę z jarzyn.
- Potrzebuję krótkiego urlopu - wymamrotał.
Wydawało mu się, że słyszy dziwne, obco brzmiące bicie dzwonów z wysokich minaretów, i że siedzi w namiocie popijając kawę, a wszystko dookoła zalane jest słońcem niczym strumieniem płynnego złota.
- Stanowczo potrzebuję krótkiego urlopu - powiedział, i to tak głośno, że panna Jansson otworzyła drzwi i zapytała, czy nie życzy sobie czegoś.
- Owszem, urlopu.
Panna Jansson uznała, że to doskonały pomysł. Zależało jej, żeby skończyć łapki do garnków przed Bożym Narodzeniem, a czasu było mało. Jej siostra miała je dostać pod choinką.
W rogu pokoju leżał zwinięty latający dywan. Z bliska czuło się jego specyficzny zapach. W pierwszej chwili miało się wrażenie, że pachnie koniem, lecz jeszcze bardziej z bliska można było stwierdzić, że to raczej zapach wielbłąda. Ile razy Sventon czuł ten zapach, zawsze przypominał mu się pan Omar, od którego ów dywan kiedyś kupił, i myślał sobie, jak by to było przyjemnie odwiedzić go na jego pustyni. Omar spędzał urlop w pięknej oazie, która nazywała się Kaf. Przez resztę roku mieszkał w mieście Djof oddalonym o kilkanaście mil.
A więc decyzja powzięta. Ture Sventon pojedzie na pustynię arabską!
Podróż do Arabii to wspaniała przygoda. Po drodze można zwiedzić wiele pięknych okolic, można zobaczyć Alpy i Morze. Śródziemne. A na miejscu można jeździć na wielbłądach, można jeść chepchoukę i pić kawę w namiocie, razem z Omarem.
Jedyna zła strona pustyni arabskiej, to że nie ma tam ptysiów. W całej Azji, która posiada tyle bogactw naturalnych, nie znajdziesz ani jednego ptysia. Najbogatszy nawet szejk nie może wejść do cukierni czy ciastkarni i poprosić o ptysia - obojętne: ze śmietaną czy bez. I powstaje pytanie, czy to właśnie nie jest najbardziej zagadkową sprawą w całej tej zagadkowej części świata. Azja cierpi na straszny brak ptysiów.
Sventon od razu wiedział, że byłoby lekkomyślne brać ptysie z kremem w taką podróż. Miał co prawda specjalne blaszane pudełko służące do przewożenia ptysiów, lecz gdyby je naładować do pełna ptysiami od Rozalii, śmietana skwaśniałaby, zanimby dojechał. Chyba że ptysie byłyby bez nadzienia. Niewykluczone, że na pustyni arabskiej można dostać bitą śmietanę i masę migdałową i może jakiś zręczny cukiernik potrafiłby napełnić ptysie zaraz po przyjeździe, ale czy można być tego pewnym? Czy jest ktoś, kto może zapewnić, że istnieje masa migdałowa na pustyni arabskiej? Sventon nikogo takiego nie znał.
Prywatny detektyw zawsze musi na wszystko mieć sposób i Sventon w jednej chwili wiedział, co ma zrobić. Znał pewnego konstruktora lodówek, bardzo mądrego i sławnego inżyniera, , wynalazcę lekkich ręcznych lodówek, które można było nosić z sobą tak mniej więcej jak walizkę albo maszynę do pisania czy tranzystor. Jego modele nazywały się ,,Lodowce” i były w różnych wymiarach: “Lodowiec l”, “Lodowiec 2”, “Lodowiec 3” i tak dalej, aż do “Lodowca 12”. Numer 12 był największą ręczną lodówką. Trzeba było dwóch tragarzy, żeby ją przenieść, ale za to ile się w niej mieściło jedzenia! Można było przechowywać żywność dla rodziny składającej się z sześćdziesięciu do siedemdziesięciu osób. Sventon sądził, że “Lodowiec 3” albo “Lodowiec 4” będzie najodpowiedniejszym modelem, żeby przechować ptysie podczas podróży na pustynię arabską.
Konstruktor lodówek nazywał się Hjalmar Hjortron i miał swoją fabrykę tuż pod Sztokholmem. Sventon natychmiast włożył melonik i udał się tam na latającym dywanie.
Pan Hjortron przyjął go bardzo uprzejmie w swoim biurze. Był to duży, tęgi mężczyzna z opadającym wąsem. Sventon zaraz zauważył, że tego dnia był zatroskany i roztargniony. Prywatny detektyw musi wszystko widzieć i Sventon spostrzegł, że Hjortron upuścił pięć razy ołówek i wywrócił wazon z kwiatami, tak że woda wylała się na podłogę. Kiedy zapukano do drzwi, Hjortron zerwał się, przewracając krzesło, i nawet ten szczegół nie uszedł uwagi prywatnego detektywa Sventona.
- Panie Hjortron - powiedział Sventon - wybieram się w podróż na Południe i potrzebna mi jest ręczna lodówka.
- W takim wypadku mogę panu polecić “Lodowiec 3”. Trójka jest szczególnie lekkim, lecz równocześnie pojemnym sportowym modelem, nadającym się specjalnie do podróży na Południe.
- A ile się w nim zmieści psysiów? - spytał Sventon.
- Ptysiów? Zaraz zobaczymy... - odparł inżynier Hjortron, wyjmując z kieszeni suwak logarytmiczny. Pogładził wąsy i zaczął obliczać.
- Czy będą ze śmietaną, czy bez? - spytał.
- Ze śmietaną! - wykrzyknął Sventon. - Oczywiście!
Hjortron obliczył na suwaku i powiedział:
- Numer trzy zmieściłby trzydzieści ptysiów.
- Tylko trzydzieści? - rzekł Sventon i zaczął obliczać w pamięci. - To niedużo. Jadę aż do Kaf, na pustynię arabską.
- Może weszłoby nawet trzydzieści dwie sztuki, ale nie radziłbym wkładać więcej, bo mogłyby się pognieść.
- Czy nie lepiej wobec tego, żebym wziął numer cztery?
- “Lodowiec” numer cztery jest nieco pojemniejszy - odparł Hjortron - ale za to waży znacznie więcej. Trójka jest lekkim, zgrabnym modelem nadającym się do podróży. Posiada uchwyt na wierzchu, nosi się ją więc jak walizkę.
- Byłaby bardziej odpowiednia - przyznał Sventon, drapiąc się w brodę. - Ale trzydzieści psysiów to niewiele.
- Trzydzieści dwa - powiedział Hjortron.
- To tylko o dwa więcej. Trzydzieści dwa psysie starczą zaledwie do Alp. Zjem ostatniego gdzieś niedaleko Matterhornu4. A co będę miał na później? Czy pan o tym pomyślał?
- Nie - odparł Hjortron. - Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym.
Milczeli przez chwilę, obaj rozważając zagadnienie.
- “Lodowiec 4” zmieści najmniej czterdzieści ptysiów z kremem - rzekł w końcu Hjortron. - A do piątki weszłoby, jak sądzę, około sześćdziesięciu.
- Ale ja nie chcę podróżować z wielką, niezgrabną szafą.
I znów zamilkli, rozmyślając jakiś czas nad tym problemem. Słychać było odgłosy z fabryki, stukanie narzędzi i łoskot maszyn. Produkcja słynnych “Lodowców” szła pełną parą.
- Panie Sventon - szepnął Hjortron, rozglądając się dokoła tak, jakby się bał, że ktoś podsłuchuje. - Panie Sventon - powiedział i zajrzał dla ostrożności pod stół. - Coś panu powiem... - szepnął tak cicho, że Sventon musiał się nachylić, żeby go usłyszeć. - Powiem panu coś...
- Co takiego? - spytał Sventon.
- Zrobiłem... - szepnął inżynier tak cicho, że Sventon absolutnie nic nie słyszał, mimo że rękę przystawił do ucha. - Zrobiłem...
“Jest bardzo nerwowy - pomyślał Sventon. - Ciekawe, co on takiego zrobił?”
Hjortron zajrzał jeszcze raz pod stół, ponieważ jednak nie znalazł tam nic podejrzanego, powiedział, wciąż szeptem:
- Panie Sventon, czy słyszał pan kiedykolwiek o ,,Arktyce”?
- O Arktyce? - spytał Sventon nieco zirytowany.
- Tssss... - syknął Hjortron. - Nie tak głośno! To jeszcze jest tajemnica.
- Jaka tajemnica? - zniecierpliwił się Sventon.
- “Arktyka”! - zasyczał Hjortron.
- Przecież to już nie jest żadna tajemnica. Dawno została odkryta.
- Odkryta! - inżynier zachwiał się, jakby otrzymał śmiertelny cios. Potem opanował się i powiedział: - Ja nie myślę o Arktyce, lecz o “ARKTYCE”, mojej nowej, rewelacyjnej lodówce, najlepszym przyjacielu domu.
Podszedł na palcach do drzwi i zamknął je. Chustką otarł czoło. Potem wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył dużą kasę pancerną wmurowaną w ścianę. Z kasy wyjął coś, co przypominało zwykłą walizkę w której może się zmieścić piżama, ubranie, jedna para butów, dwie kanapki z serem i szczotka do zębów. Jedyna różnica, to że ta walizka była metalowa i białego koloru. Można ją było wziąć za ręczną lodówkę typu ,,Lodowiec”. Sventon był prawie pewien, że to, co widzi przed sobą, to “Lodowiec” numer trzy, ale potem zauważył na froncie małą metalową tabliczkę z napisem: “ARKTYKA”.
- A więc to jest “Arktyka”? - spytał.
- Tssss... To tajemnica - syknął Hjortron, rozglądając się na wszystkie strony. Zajrzał nawet do kosza na papiery, ale nie było tam nic niewłaściwego, więc uspokoił się trochę. - Wytłumaczę panu. “Arktyka” jest nowym wynalazkiem. Jeszcze go nie opatentowałem.
- Ach tak - odparł Sventon.
- Dotychczas wyprodukowałem tylko ten jeden egzemplarz.
- Ach tak - powtórzył Sventon.
- Tak. Jeszcze nie opatentowałem ,,Arktyki”, ale warta jest majątek. Zakładając, że nikt jej nie ukradnie i nie schowa gdzieś, żeby zobaczyć, jak jest skonstruowana...
- Ach tak - rzekł Sventon, który teraz dopiero zdał sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa. Stał wpatrując się w “Arktykę”, coraz bardziej podobny do jastrzębia.
- To nie jest zwyczajna lodówka - tłumaczył dalej jej wynalazca. - Przeciwnie, to jest zupełnie nadzwyczajna lodówka. Zmieni cały nasz tryb przyrządzania posiłków. “Arktyka” jest rewelacyjnym wynalazkiem. Stanie się najlepszym przyjacielem zmęczonych gospodyń domowych.
- Naprawdę? - rzekł Sventon. - Ale bardzo pana przepraszam, panie Hjortron, trochę mi się spieszy...
- “Arktyka” - ciągnął dalej inżynier, nie słuchając Sventona - będzie produkowana w dwunastu wielkościach, tak jak ,,Lodowiec”. Różnica jednak polega na tym, że jeśli włożyć befsztyk do “Lodowca”, na drugi dzień będzie akurat taki sam, kiedy się go wyjmie na obiad.
- A jak wobec tego wygląda befsztyk wyjęty z “Arktyki”? - spytał Sventon, patrząc na zegarek.
- Tu właśnie jest różnica - szepnął Hjortron - kolosalna różnica!
Otworzył lodówkę. Natychmiast rozległa się muzyka.
- Co to? - zdziwił się Sventon.
- Marsz paradny pułku z Upplandii - odparł Hjortron, ocierając chustką pot z czoła.
- Skąd się bierze ta muzyka? - spytał Sventon, rozglądając się po pokoju.
- Z “Arktyki” - odparł Hjortron.
Prywatny detektyw Ture Sventon spojrzał bacznie na Hjortrona. Zaczął podejrzewać, że inżynier ma nie całkiem dobrze w głowie. Zachowywał się przedziwnie.
- ,,Arktyka” ma wbudowany aparat radiowy, który automatycznie zaczyna grać, gdy się otworzy drzwiczki. Niech, pan pomyśli, co znaczy trochę dobrej muzyki dla zmęczonej pani domu! Jak mówię: ,,Arktyka” stanie się najlepszym przyjacielem domu.
Sventon zaciekawiony zajrzał do środka. Wnętrze najlepszego przyjaciela domu wyglądało jak w każdej zwykłej lodówce. Były tam dwa półmiski z jakimiś dziwnymi małymi rzeczami. Jakby pokurczone resztki jedzenia, bardzo nieapetyczne. Coś w rodzaju malutkich klopsików, które stały tak długo w spiżarni, że nadają się już tylko do wyrzucenia. Lecz Hjortron wyjął jeden półmisek i poczęstował Sventona. Z niewidocznego radia popłynęło kilka uroczystych akordów, tak jakby Sventon został zaproszony na bankiet.
- Dziękuję - rzekł detektyw, patrząc podejrzliwie na półmisek - ale jadłem obfity obiad.
- Głupstwo! - wykrzyknął przyjacielski inżynier. - Koniecznie musi pan skosztować czegośkolwiek z ,,Arktyki”.
- Dziękuję - odparł Sventon i spojrzał na zegarek - ale niedługo będę jeść kolację.
- Głupstwo - orzekł przyjazny, gościnny wynalazca - to są klopsiki zrobione przez moją żonę. Klopsiki z borówkami.
- Ach tak - powiedział Sventon, który nie wiedział, co o tym sądzić. Z radia grzmiała dęta orkiestra.
- Zawsze mówię, że nikt nie potrafi tak zrobić klopsików, jak moja żona.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Hjortron podskoczył, jakby go ugryzła pszczoła. Zatrzasnął drzwiczki lodówki i schował ją do kasy pancernej. Zapomniał o talerzu z obrzydliwymi resztkami jedzenia i zostawił go na stole. Podszedł do drzwi i otworzył. Do pokoju wszedł mały, blady człowieczek o chytrym wyglądzie. Miał spiczasty nos i granatowe ubranie z dobrze zaprasowanymi spodniami. Nosił duże okulary w rogowej oprawie i rude wąsiki. Sventon zauważył, że miał małe spiczaste buty.
- Czy mogę przedstawić... asystent spiżarkowy Lodownicki... chciałem powiedzieć asystent lodówkowy Spiżarnicki... i detektyw Pryvatson... chciałem powiedzieć prywatny detektyw Sventon - plątał się zdenerwowany wynalazca, zerkając ukradkiem na kasę pancerną.
Asystent do spraw lodówek, nazwiskiem Spiżarnicki, i prywatny detektyw Sventon przywitali się. Sventon zauważył, że oczy Spiżarnickiego latały to tu, to tam. Nigdy nie było wiadomo, w którą stronę patrzy. Sventon przyglądał mu się przenikliwym wzrokiem. Zdawało mu się, że już go kiedyś widział, ale gdzie?
- Miło mi - rzekł Spiżarnicki i kichnął.
- Mnie również - odparł Sventon przybierając wyraz czujnego jastrzębia.
- Jeśli nic już nie ma na dzisiaj - zwrócił się Spiżarnicki do Hjortrona - to ja sobie pójdę. - Kichnął przy tym trzy razy, patrząc równocześnie na Hjortrona, na Sventona i na kasę pancerną.
- Tak, tak, idź już - rzekł Hjortron.
- A więc żegnam - powiedział Spiżarnicki.
- Żegnaj - odparł Hjortron.
- Do widzenia - rzekł Sventon.
Mały asystent już prawie opuszczał pokój, kichając po raz ostatni (cierpiał przez cały rok na katar sienny), gdy nagle zatrzymał się.
Stanął jak wryty, patrząc na biurko. Hjortron obejrzał się. I nawet Ture Sventon, prywatny detektyw ze Sztokholmu, odwrócił się, by spojrzeć na biurko.
Na talerzu leżały świeżutkie, pięknie przyrumienione klopsiki z jaskrawoczerwonymi borówkami.
- A więc żegnaj - odezwał się Hjortron, wypychając Spiżarnickiego za drzwi. Wyglądało na to, że asystent ma ochotę zostać. Przypuszczalnie klopsiki były jego ulubionym daniem, bo patrzył na nie tęsknym wzrokiem. Hjortron zamknął za nim drzwi i wytarł chustką czoło.
- Nie wierzę temu człowiekowi - mruknął.
- Ach tak - rzekł Sventon. - Dlaczego?
- Nie wierzę - odparł Hjortron. - Podejrzewam, że chce ukraść to mięso, a raczej ,,Arktykę”, chciałem powiedzieć.
Na razie Sventon nie był w stanie zainteresować się bliżej ani Spiżarnickim, ani ,,Arktyką”. Podszedł do biurka. Nie, to nie żadne złudzenie. Klopsiki były prawdziwe. Nigdy nie widział bardziej autentycznych. Tak samo borówki. Były świeże, jasnoczerwone i prawdziwe. Sventon nachylił się i powąchał. Poczuł delikatną woń dopiero co upieczonego mięsa i świeży, ostry zapach borówek.
Przypomniały mu się wstrętne, pokurczone resztki jedzenia, które przedtem leżały na talerzu. Zrobiło mu się nieswojo. Zdwoił czujność, stając się jeszcze bardziej podobny do jastrzębia. Włożył rękę do kieszeni, żeby się upewnić, że ma przy sobie swój kawaleryjski pistolet. Prywatny detektyw jest stale narażony na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa, toteż stwierdziwszy, że paskudne resztki, dobre chyba tylko dla szczurów, zamieniły się w klopsiki z borówkami, miał rzeczywiście powód do wzmożonej czujności. Zacisnął rękę na kolbie pistoletu i bacznie przypatrywał się wynalazcy i klopsikom.
Był przygotowany na wszystko.
- Co to znaczy? - spytał ostro.
- Co takiego? - odparł roztargniony Hjortron. - Ach tak, klopsiki! Dobrze, że mi pan przypomniał. Będziemy je mieli na obiad. Byłbym zapomniał... - Otworzył kasę pancerną i wyjął z niej “Arktykę”. Otworzył drzwiczki i natychmiast rozległy się dźwięki wspaniałej symfonii a-moll. Wziął talerz i wstawił go, do lodówki. Potem zastanawiał się chwilę nad czymś.
- Panie Sventon - rzekł. - Mamy wiele spraw do omówienia. Niech pan przyjdzie do mnie do domu.
- Co takiego?! - spytał Sventon. Symfonia brzmiała tak głośno, że trudno było usłyszeć, co inżynier mówi.
- Do domu! - krzyknął Hjortron. - Niech pan przyjdzie do mnie do domu!
- O której?! - odkrzyknął Sventon wyciągając zegarek. - Nie ma jeszcze piątej! Dopiero za piętnaście!
- Co, proszę?! - rzekł Hjortron przykładając rękę do ucha.
Dźwięki symfonii rozbrzmiewały coraz to wspanialej. Każdy członek orkiestry grał, jak tylko, mógł najgłośniej. Hjortron podszedł o krok bliżej, żeby lepiej słyszeć Sventona.
- Co takiego?! - spytał.
- Jest za piętnaście piąta! - wrzeszczał Sventon, mocno zaciskając dłoń na kolbie pistoletu.
- Która?! - rzekł Hjortron i wyłączył radio, tak że w pokoju zrobiło się całkiem cicho. Wyciągnął złoty zegarek. - Jest za piętnaście piąta - rzekł uprzejmie.
Teraz Sventon był już absolutnie pewien, że inżynier nie jest całkiem normalny. Wszystko razem było bardzo kłopotliwe. Przyleciał przecież na swoim dywanie do fabryki lodówek, żeby spokojnie porozmawiać z inżynierem Hjortronem na temat odpowiedniej lodówki do zabrania w podróż po pustym arabskiej. A tymczasem co się dzieje? Żywność nadająca się dla szczurów zamienia się w mielone mięso z sosem. Wydaje mu się, że widział już kiedyś chytrze wyglądającego asystenta. A wynalazca lodówek zachowuje się tak dziwnie, że można spodziewać się najgorszego.
Hjortron włożył płaszcz i kapelusz.
- Panie Sventon - rzekł. - Jak już mówiłem, jestem przekonany, że Spiżarnicki zamierzą ukraść “Arktykę”. Czy pan podjąłby się go zdemaskować? Niech pan przyjdzie do mnie na kolację, to omówimy tę sprawę.
Sventon już miał odpowiedzieć, że na razie nie może podjąć się żadnego zlecenia, ponieważ wybiera się wkrótce w podróż po pustyni arabskiej, ale właśnie w tym momencie Hjortron otworzył lodówkę i znów zabrzmiała symfonia, równie wspaniale jak przedtem.
- To będzie skromna kolacja! - wrzasnął inżynier.
Podniósł lodówkę i wyłączył radio. Trzymał ją za rączkę, zupełnie tak, jak gdyby była walizką.
- Będzie tylko mała przekąska - objaśnił. - Klopsiki z borówkami.
W Appelviken, jednej z dzielnic Sztokholmu, jest mała ulica zwana Sviskonstigen. Jeśliby otworzyć biało malowaną furtkę do jednej z willi stojących przy tej uliczce i wejść do ogrodu, miałoby się z pewnością ochotę przystanąć na chwilę i nacieszyć oko widokiem pięknych kwiatów i krzewów rosnących wśród skał i kamieni. Zakładając, oczywiście, że byłoby to latem. Teraz jednak była zima, do świąt Bożego Narodzenia zostało już tylko kilka dni, można więc równie dobrze pójść prosto do drzwi frontowych, na których widnieje mosiężna tabliczka z napisem:
Konstruktor lodówek
inżynier HJALMAR HJORTRON
z rodziną
Willa była ładna, w sam raz dla rodziny składającej się z czterech osób. Miała białe ściany i zielone okiennice i była wyposażona we wszystkie nowoczesne urządzenia. Z lodówkami włącznie, rzecz jasna. Żadna willa w całym Appelviken ani w sąsiedztwie nie posiadała tylu lodówek. Jedna, duża, stała w kuchni, druga - mała i przenośna, ,,Lodowiec l” - znajdowała się pod stołem w jadalni, żeby nie trzeba było iść do kuchni po sałatę, pozostałą z wczorajszego obiadu. Poza tym był ,,Lodowiec” (model numer 3) w sypialni, na wypadek, gdyby komuś zachciało się paru łyków świeżego soku pomarańczowego zaraz po przebudzeniu. Trudno sobie wyobrazić, żeby w willi inżyniera Hjortrona miało nie być lodówek. W kuchni stała poza tym szafka do przechowywania gorących potraw, znanej marki ,,Równik”. Ją także skonstruował inżynier Hjortron, ale oczywiście bardziej był znany dzięki lodówkom.
Liza i Lars Hjortron siedzieli w holu na górze i robili wycinanki z pięknych, różnokolorowych bibułek. Miały to być ozdoby na choinkę. To był pierwszy dzień ferii świątecznych, dzień niezwykle przyjemny. Oczywiście sama Wigilia jest jeszcze przyjemniejsza, ale kiedy święta się skończą, przychodzi myśl: ,,Gdyby tak ferie dopiero się zaczynały!” Otóż teraz właśnie dopiero co się zaczęły, więc Liza i Lars myśleli sobie: “Gdyby tak już dziś była Wigilia!”
Oboje mieli wysokie buty na nogach. Dawniej nigdy nie było im wolno chodzić w butach po domu, bo mama twierdziła, że wnoszą błoto, nawet gdyby nie wiem jak wycierali nogi. Ale teraz nie musieli zmieniać obuwia wracając z dworu. Wolno im było chodzić w butach po najpiękniejszym dywanie, nawet jeśli przychodzili prosto z ulicy pokrytej topniejącym śniegiem. A to dlatego, że ich ojciec skonstruował automatyczną maszynę do czyszczenia obuwia, która stała zaraz przy drzwiach wejściowych. Wkładało się do niej najpierw jedną nogę, potem drugą. Szybko obracające się szczotki, ogrzewane ciepłym strumieniem powietrza, czyściły i osuszały w jednej chwili najbardziej nawet brudne i mokre buty. Inżynier Hjortron obliczył, że dzięki mniejszemu zużyciu pasty do podłogi koszt tej maszyny (zwanej rotoszczotką) zwróci się już po jednym roku, trzech miesiącach i jednym tygodniu. Zadzwonił telefon.
- Odbierzcie, Lars albo Liza! - zawołała mama, która właśnie piekła pierniki i nie mogła odejść od kuchni.
Lars podniósł słuchawkę. Po krótkiej rozmowie zawołał:
- Przyjdzie prywatny detektyw Sventon!
- Naprawdę? - zdziwiła się pani Hjortron. Ale dlaczego? Przecież nic nie zgubiłam. - Włożyła rękę pod fartuch, żeby sprawdzić, czy złota broszka znajduje się na swoim miejscu.
- Tatuś powiedział, że prywatny detektyw Sventon przychodzi z nim na kolację,
- Tak powiedział? - zastanowiła się mama.
- Nie mam nic w domu, żeby gościa poczęstować, akurat teraz, w samym środku przygotowań świątecznych! Ładna historia!
- Tatuś powiedział, że nie musisz nic wymyślać specjalnego. Powiedział, że będziemy jeść magiczne potrawy.
- Ach tak! - ucieszyła się pani Hjortron i odetchnęła z ulgą. - Tym lepiej. Ale zastanawia mnie, po co pan Sventon tu przychodzi?
- Czy mama myśli, że przylecą z tatą na dywanie?
- Prawda! Dywan! - zawołała Liza, która przysłuchiwała się przechylona przez poręcz.
I ona, i Lars wiedzieli, że Sventon jest jedynym prywatnym detektywem w całej Szwecji, który posiada latający dywan. Któregoś dnia, bardzo niedawno, kiedy Lars jeździł na nartach niedaleko Drottningholmu, usłyszał nad głową szum i spojrzawszy w górę zobaczył przelatujący całkiem nisko dywan. Na dywanie siedział mężczyzna o ostrym profilu i trzymał w ręku lornetkę. Lars od razu się zorientował, że to musi być prywatny detektyw Sventon na zwiadach. To był jedyny raz, kiedy widział latający dywan. Liza nigdy go nie widziała.
- Co takiego? - spytała mama. - Dywan? Nie, mam nadzieję, że tata będzie bardziej rozsądny. Mógłby się przeziębić, bo dziś bardzo zimno.
- Oczywiście. Ale czy mama nie myśli, że my z Lizą moglibyśmy się przelecieć, gdybyśmy ładnie poprosili?
- W żadnym razie!
- Ale, mamo, pozwól, proszę! - zaczęła błagać Liza. - Włożymy masę ciepłych rzeczy, tak żeby nam nie było ani trochę zimno.
- No dobrze, zobaczymy - odparła mama, wsuwając do pieca ostatnią blachę z piernikami. Dała dzieciom po jednym świeżo upieczonym piernikowym człowieczku i poprosiła, by nakryły do stołu.
Obok jadalni była weranda i kiedy Lars i Liza ustawiali talerze i kładli sztućce, usłyszeli lekkie uderzenie, tak jakby coś upadło na podłogę na werandzie. Spojrzeli przez szklane drzwi. Za drzwiami stał ich ojciec, trzymając w ręku lodówkę ,,Arktykę”. Zastukał w szybę i dał im znak, żeby otworzyli. Obok niego stał ktoś mniejszego wzrostu, w meloniku, i zwijał dywan.
To był Ture Sventon, prywatny detektyw.
- Serdecznie witamy, panie Sventon - powiedziała pani Hjortron. A do męża szepnęła: - Przyniosłeś kolację, mam nadzieję?
- Oczywiście, kochanie - odparł inżynier, podając jej przenośną lodówkę “Arktykę”.
- Dostaniemy magiczną kolację! - zawołali Lars i Liza.
- Co to takiego? - spytał Sventon. - Doskonale pamiętał, jakie na nim dziwne wrażenie zrobił widok mielonego mięsa, które się nagle pojawiło na biurku. - Magiczną kolację? - spytał podejrzliwie.
- Dzieci tak to nazywają - wyjaśniła pani Hjortron z uśmiechem. - Mój mąż wymyślił nową metodę zamrażania żywności...
- Tsss! - ostrzegł inżynier Hjortron, rozglądając się dokoła. - Nie tak głośno!
- O co chodzi? - spytał Sventon. Włożył rękę do kieszeni, żeby sprawdzić, czy na pewno jest tam pistolet.
- Detektyw Sventon i ja mamy kilka spraw do omówienia, zanim podasz kolację - rzekł Hjortron, ocierając pot z czoła.
- Ależ, drogi Hjalmarze, będzie gotowa za sekundę - rzekła jego żona, wskazując na lodówkę. - Może by pan chciał zobaczyć, panie Sventon, jak ,,Arktyka” działa?
- Tsss! - syknął inżynier i ostrożnie zamknął drzwi od werandy.
Wszyscy weszli do kuchni. Lars i Liza przypatrywali się zwiniętemu dywanowi, który Sventon niósł pod pachą. Gdyby tylko zechciał go odłożyć, mogliby go zbadać dokładniej. Dywan wydzielał przyjemny zapach, trochę przypominający zapach cyrku.
Pani Hjortron postawiła “Arktykę” na stole, odsuwając na bok półmisek z piernikami. Wszyscy stali dokoła. Sventon miał się na baczności.
Pani Hjortron otworzyła drzwiczki lodówki i natychmiast rozległy się dźwięki harmonii (“Pachnący las”, polka szkocka). Sventon zajrzał ostrożnie do środka. Stało tam kilka różnych talerzy i półmisków - widok już mu znany. Na wszystkich leżały obrzydliwe, wyschnięte resztki jedzenia.
- Czy możemy pana poczęstować klopsikami, panie Sventon?
- Dziękuję - odparł Sventon spokojnie. Nie chciał być nieuprzejmy.
Pani Hjortron wyjęła jeden z półmisków. Na nim leżało coś, co wyglądało jak trucizna na szczury. Potem wyjęła coś innego, o równie nieprzyjemnym wyglądzie.
- Klopsiki z borówkami, proszę bardzo - rzekł Hjortron. - Zawsze powtarzam: dajcie mi tylko dobrą porcję klopsów z borówkami, a niczego innego nie będę pragnął. Nie zaprzeczam, że flaki są dobrą rzeczą. Albo golonka. Golonka bywa pierwszorzędna. Ale mnie dajcie raczej porcję smacznych, dobrze przyprawionych klopsików.
Sventon nie słuchał go. Wpatrywał się w oba półmiski. Zobaczył, ku swemu przerażeniu, że wstrętne, pokurczone kawałki jedzenia zaczynają rosnąć... puchnąć... zmieniać kształt. Na obu półmiskach leżały teraz (przy akompaniamencie melodii “Pachnący las”) apetyczne klopsiki i świeże, czerwone, bogate w witaminy borówki. Sventon zdziwiony spojrzał na domowników. Wszyscy byli spokojni i weseli. Tylko pan Hjortron nagle podszedł do okna i spuścił roletę. Pani Hjortron wyciągnęła z pieca ostatnią blachę z piernikami i włożyła klopsiki, żeby się zagrzały.
Następnie wyjęła z ,,Arktyki” jakiś paskudnie wyglądający przedmiot, przypominający mały pieniądz (ale znacznie brzydszy), i położyła go na ozdobnym talerzu. Mały krążek zaczął rosnąć (przy dźwiękach polki ,,Hejże, chłopcy”), aż w końcu zamienił się w tort w rodzaju tortu książęcego. Takie torty są ubrane zielonym marcepanem i uważane za wyjątkowy delikates.
- A więc, proszę - powiedziała pani Hjortron. - Kolacja podana.
Przeszli do jadalni i usiedli przy stole. Sventon, nie dowierzając, skosztował klopsa. Wziął na widelec mały, bardzo malutki kawałek. Klops smakował zwyczajnie.
- Magiczną kolację łatwo zrobić - rzekł, Lars, nakładając sobie borówki na talerz, - Dzieci nazwały to jedzenie magicznym - wyjaśniła pani Hjortron z uśmiechem. - Wydaje im się, że rzeczywiście coś się dzieje macicznego, kiedy wyjęte z lodówki potrawy zaczynają rosnąć.
Sventon był głodny i jadł z apetytem. Z właściwą sobie spostrzegawczością zauważył, że skoro cała rodzina siedzi i zajada tajemnicze dania, nie mogą one zagrażać życiu.
- Niech mi pan powie - zwrócił się do wynalazcy lodówki - jak to wszystko jest zrobione?
- Nic prostszego - rzekł Hjortron. - Proszę mi podać klopsiki. Dziękuję. Cała rzecz jest bardzo prosta. To znaczy, jest bardzo skomplikowana.
- Wyobrażam sobie - powiedział Sventon.
- Czy widział pan suszone jarzyny? Otóż wynalazłem sposób, żeby odwadniać każdego rodzaju żywność i powodować kurczenie się jej. Jeśli włoży się do “Arktyki” wianek kiełbasy, skurczy się i wyschnie tak, że będzie mógł tam leżeć dowolną ilość czasu, dopóki któregoś dnia nie stanie się znów potrzebny. Pani domu może włożyć do tej lodówki dziesięć funtów polędwicy wołowej, a cała skurczy się do tego stopnia, że będzie ledwo co większa od befsztyka. Czy może mi pan podać borówki? Dziękuję. A co się dzieje potem, to pan już widział. Jedzenie wyjęte z “Arktyki” rośnie samo z siebie aż do swej właściwej objętości.
- Jak ono może rosnąć samo z siebie? - spytał Sventon. Był już znacznie mniej podejrzliwy i jadł ze smakiem.
- Dzięki wilgotności powietrza. Żywność, która była przechowywana w “Arktyce”, wsysa wilgoć z powietrza i wtedy powstaje pewien proces chemiczny, który w połączeniu z... no tak, krótko mówiąc, sprawa jest bardzo prosta. To znaczy, że jest właściwie bardzo skomplikowana.
- Znakomity ten klops - stwierdził Sventon, zupełnie już uspokojony.
- Podajcie klops panu Sventonowi. Jak pan sam rozumie, ,,Arktyka” spowoduje rewolucję w całym naszym sposobie życia. Poza tym wbudowałem w nią aparat radiowy. Proszę, tu jest kilka reklam, które zaprojektowałem.
Hjortron podał Sventonowi kartkę papieru. Sventon, nieco zdumiony, przeczytał:
Przybył do Ciebie
Najlepszy Przyjaciel Domu!
Teraz możesz za jednym zamachem, oszczędzając sobie pracy, przygotować klops, który ci starczy na cały rok. Dodatkowym walorem “Arktyki” jest wbudowane w nią radio tranzystorowe. Tak więc, na przykład, wyjmując z lodówki całodzienna porcję klopsu z borówkami, słuchasz “Marsza gladiatorów”.
- To brzmi nieźle - rzekł Sventon. I czytał dalej, z coraz większym zdziwieniem:
Wypróbuj sensacyjna nowość: podaj wigilijnego karpia w dzień wianków czerwcowych. Zwykle zostaje trochę karpia z Wigilii, prawda? Zachowaj go na czerwiec!
“Arktyka” ułatwia pracę w domu, przyczynia się do ogólnego komfortu! Większe modele zaopatrzone są w dwa głośniki, co zapewnia wyjątkowa czystość dźwięku. ,,Arktyka”, Najlepszy Przyjaciel Domu, jest do twych usług!
Sventon czytał, a tymczasem twarz inżyniera Hjortrona zachmurzyła się. Pani Hjortron wiedząc, że mąż często się niepokoi o przyszłość ,,Arktyki”, spytała, żeby odwrócić jego myśli:
- Hjalmarze, czy nie wynalazłeś ostatnio niczego nowego?
- Owszem - ożywił się Hjalmar. - Wczoraj wymyśliłem jedną rzecz.
- Co takiego?
- Obrotowy stojak pod choinkę.
Liza i Lars podnieśli wzrok znad swoich kawałków tortu. Obrotowy stojak pod choinkę?! Święta już były za pasem, wszystko więc, co ich dotyczyło, było interesujące.
- Przy tańcu wokoło choinki przeważnie robi się wszystkim bardzo gorąco, a poza tym powstaje hałas - wyjaśnił inżynier. - Dlaczego więc choinka nie miałaby się obracać? Zamiast tańczyć, można by wtedy stać spokojnie! w miejscu. To znacznie praktyczniejsze i nawet babcia staruszka mogłaby brać udział w uroczystości.
Sventon całkiem zaniemówił, ale to głównie dlatego, że nigdy dotąd nie jadł kolacji u wynalazcy. Pod koniec posiłku opuściły go wszelkie najmniejsze nawet podejrzenia. Zajadał ze smakiem. Hjortron okazał się wspaniałym i solidnym konstruktorem lodówek, może miał tylko nieco nerwowe usposobienie. A magiczne potrawy pani Hjortron były nadzwyczajne. Podziękował za kolację i powiedział, że już dawno nie jadł tak dobrych klopsów.
Po kolacji inżynier Hjortron i detektyw Sventon zasiedli w drugim pokoju.
- Musimy porozmawiać o “Arktyce” - powiedział inżynier.
- Z największą przyjemnością - odparł wesoło Sventon. - Borówki były znakomite i nie mam też nic do zarzucenia, jeśli chodzi o dźwięk głośnika. Najlepsza lodówka, jaką kiedykolwiek widziałem.
Hjortron westchnął głęboko.
- Jestem poważnie zaniepokojony przyszłością “Arktyki” - rzekł.
- Nie ma powodu - odparł Sventon. - Lodówka ma piękny dźwięk.
- Jestem otoczony szpiegami - powiedział Hjortron. Zrobił się bardzo blady.
- Naprawdę? - rzekł Sventon. Każdy prywatny detektyw jest przyzwyczajony do niezwykłych i niebezpiecznych sytuacji, Sventon uważał więc za rzecz zupełnie naturalną, że Hjortron jest otoczony szpiegami.
- Wyśmienite borówki - rzekł uspokajająco i zapalił duże cygaro.
- Wyłożę wszystkie karty na stół - powiedział Hjortron, ocierając pot z czoła. - Wyłożę cały klops na stół... wszystkie karty, chciałem powiedzieć. Zginęły rysunki “Arktyki”.
Sventon nie zdziwił się ani trochę. Prywatny detektyw przyzwyczajony jest do tego, że wszystko ginie. Naszyjniki z pereł, pieniądze, walizki i portfele - wszystko nieustannie ginie. Nie mówiąc już o spinkach do kołnierzyków. Ciągle o tym słyszy. Prywatnego detektywa najbardziej dziwi, kiedy się dowiaduje, że coś nie zginęło. Sventon uważał więc za rzecz zupełnie naturalną, że zniknęły rysunki “Arktyki”.
- Nie ma rysunków “Arktyki” - wymamrotał Hjortron.
- Wierzę panu - rzekł Sventon, zaciągając się mocno cygarem. - Co za świetne cygaro - dodał z zadowoleniem. - Wspaniały aromat.
- Musiałem wczoraj rozpalić ogień. Włożyłem parę kawałków drzewa do pieca i podpaliłem je rysunkami. - Hjortron zrobił się jeszcze bledszy.
- Na to się już nic nie poradzi. Spaliły się - wyjaśnił Sventon. - Nigdy nie należy rozpalać ognia rysunkami lodówki, nawet gdyby na dworze było nie wiem jak zimno.
- Wiem, ale ja myślałem, że to były gazety.
- Ach tak, rozumiem - rzekł Sventon.
- Mogę oczywiście zrobić nowe rysunki. Wszystko mam w głowie. Zresztą mam sama lodówkę, ale zrobienie nowych roboczych planów wymaga dużo czasu, a najgorsze jest to...
- Hjortron rozejrzał się na wszystkie strony. ściszył głos i mówił dalej ochrypłym szeptem: - ...najgorsze jest to, że ktoś chce ukraść lodówkę.
- Nic dziwnego - rzekł Sventon - taka doskonała lodówka! Nigdy jeszcze nie słyszał, żeby jakaś dobra wartościowa rzecz nie została prędzej czy później skradziona. Właśnie dlatego odczuwał potrzebę krótkiego urlopu.
- Podejrzewam mojego asystenta, Spiżarnickiego - mówił dalej Hjortron. - W dzień trzymam lodówkę w biurze. Zamykam ją w kasie pancernej i już parę razy zastałem Spiżarnickiego majstrującego przy kasie, z pęczkiem kluczy w ręku. Któregoś razu, gdy wszedłem, Spiżarnicki wyciągnął chustkę do nosa i powiedział, że kasa była trochę zakurzona, innym razem znów uderzył w nią ręką i powiedział, że złapał karalucha.
- A gdzie pan przechowuje “Arktykę” w nocy?
- Tu, w domu. Nigdy się z nią nie rozstaję. Wczoraj wieczorem byłem w teatrze i trzymałem ją cały czas na kolanach. Kilkakrotnie w ciągu ostatniego tygodnia oboje z żoną budziliśmy się, bo ktoś skradał się koło domu, ktoś, kto chciał ukraść “Arktykę”. Trzymam ją w nory pod łóżkiem i co najmniej trzy razy wstaję, żeby zobaczyć, czy jeszcze tam jest.
Sventon siedział pogrążony w myślach. Na dworze zaczynało się ściemniać. Słychać było, jak lekko szeleszczą korony drzew.
- Niech mi pan powie - odezwał się w końcu, strącając popiół z cygara - czy w “Arktyce” można by zamrozić psysie? Psysie z kremem?
- Oczywiście. Z kremem czy bez, to nie ma znaczenia. “Arktyka” spowoduje przewrót w całym naszym sposobie życia. W przyszłości umęczone gospodynie domowe będą mogły za jednym zamachem upiec ptysiów na kilka lat.
- A czy psysie się skurczą? Myślę o psysiach z kremem?
- Tak się skurczą, że nie będą większe od małych orzechów włoskich. Sventon namyślał się.
- Panie Hjortron - rzekł w końcu. - Jedyny sposób uratowania lodówki, to żebym ja. się nią zajął. Wezmę ją z sobą na pustynię arabską. Przez ten czas będzie pan mógł spokojnie przygotować rysunki. Ile się zmieści zamrożonych psysiów w “Arktyce”? Psysiów z kremem.
Hjortron wyjął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął obliczać.
- Tysiąc dwieście orzechów z kremem... - chciałem powiedzieć: ptysiów.
- To by było aż nadto. Nie potrzebuję więcej jak sto sztuk. Zabiorę więc lodówkę dziś wieczór.
- Świetnie. W ten sposób “Arktyka” będzie bezpieczna.
Sventon zerwał się i upuścił cygaro. Rzucił baczne spojrzenie w kierunku okna.
- To prawdziwe błogosławieństwo - mówił dalej inżynier. - Nie będę musiał wstawać w środku nocy i zaglądać pod łóżko.
Sventon wpatrywał się w okno. Wcale nie słyszał, co Hjortron mówi.
- Teraz nareszcie będę mógł spać spokojnie - ciągnął wynalazca, podnosząc cygaro Sventona. Dopiero wtedy zauważył, że Sventon dziwnie wygląda.
- Może wieje od okna? - spytał grzecznie i nacisnął guzik, co spowodowało, że firanki zasunęły się bezgłośnie.
Sventon zdążył zauważyć małą, spiczastą twarz zaglądającą do pokoju. Wstał z fotela. Wyglądał zupełnie jak jastrząb.
Detektyw Sventon poszedł na przystanek tramwajowy, niosąc “Arktykę” w prawym ręku, tak jak się niesie walizkę. Rzucał baczne spojrzenia to tu, to tam, ale nikogo nie widział. Prywatny detektyw umie śledzić innych, nie jest natomiast przyzwyczajony do tego, by ktoś jego śledził. Toteż Sventon nie zauważył małego, chudego człowieczka o spiczastym nosie i dobrze zaprasowanych spodniach, który przemykał się za nim.
Na przystanku koło Klovervagen Sventon wsiadł do tramwaju (linia numer 12) i zajął miejsce w pierwszym wozie, podczas gdy chudy człowieczek wskoczył do wozu przyczepnego.
Sventon siedział z “Arktyką” na kolanach i intensywnie myślał. Gdzieś już przedtem widział tę spiczastą twarz, ale gdzie? Kiedy wysiadł przy Tegelbacken, miał już problem rozwiązany dzięki właściwej sobie bystrości umysłu. Człowiek o spiczastej twarzy zaglądający przez okno to był asystent Spiżarnicki, a z kolei asystent Spiżarnicki był Wilusiem Łasicą. Wilhelma (Wilusia) Łasicę zna każdy praktykujący prywatny detektyw w całej Szwecji. Jest najtrudniejszym do złapania, najbardziej nieuchwytnym przestępcą, jaki istnieje. Nawet nie praktykujący prywatni detektywi wiedzą natychmiast, kto to taki Wiluś Łasica. Złapać go jest prawie niemożliwością. Ture Sventon ze Sztokholmu jest jedynym człowiekiem, który potrafił tego dokonać. Wszyscy wiedzą też, że Łasica natychmiast mu uciekł. Nie upłynęło więcej niż trzy minuty od momentu złapania, i już był z powrotem na wolności. Nikt nie wie, jak to zrobił.
Uświadomiwszy sobie, że Łasica to Spiżarnicki (i odwrotnie), Sventon spostrzegł nagle, że jego dywan został u Hjortronów. Wsiadł do tramwaju, zupełnie sobie nie zdając z tego sprawy, ale każdy, kto kiedykolwiek widział spiczastą twarz zaglądającą przez okno, wie, jak trudno jest potem skoncentrować się na dywanach. Teraz było za późno wracać po dywan. Rodzina Hjortronów już się pewnie położyła spać, nie pozostawało więc nic innego, jak czekać do następnego dnia.
Kiedy niosąc “Arktykę” wchodził do swojego domu przy ulicy Królowej, nie wiedział, że jest bacznie obserwowany przez Wilusia Łasicę. Ten chytry człowieczek ustawił się przed oknem wystawowym na przeciwległym chodniku i przyglądał się wyrobom dziewiarskim, ale oczy miał jakby z tyłu głowy, bo równocześnie śledził Sventona.
Nazajutrz była przepiękna pogoda zimowa. Biały, puszysty śnieg pokrywał dachy, wzdłuż chodników utworzyły się spore zaspy.
“Prawie szkoda teraz wyjeżdżać” - pomyślał Sventon patrząc przez okno na słońce i iskrzący się śnieg. Ale z drugiej strony - na pustyni arabskiej też jest słońce. Śniegu tam nie ma, oczywiście, ale za to jest piasek, bardzo dużo piasku. Sventon zaczął więc przygotowywać się do długiej podróży. Sądził, że sto ptysiów, mniej więcej, powinno wystarczyć albo może troszkę ponad sto, na wszelki wypadek.
- Panno Jansson - powiedział do sekretarki - niech pani poprosi Rofalię, żeby przysłała trzysta psysiów z bitą śmietaną.
Panna Jansson wpisała do notesu trzysta nadziewanych ptysiów i powiedziała, że zaraz zadzwoni.
Sventon wziął lornetkę, torbę ze sztuczną brodą i ubrania, prymus i maszynkę do kawy. Tym razem blaszane pudełko do ptysiów było zbyteczne, bo zamiast niego miał “Arktykę”.
Wkrótce przyniesiono ptysie od Rozalii. Dziesięciu gońców dostarczyło pięćdziesiąt pudeł. W każdym pudle leżało sześć dużych ptysiów, w miarę przyrumienionych i tryskających bitą śmietaną. Ponieważ było już niedaleko do świąt, panna Jansson poczęstowała gońców kawą. Siedzieli więc wokół stołu w przedpokoju i popijali gorącą kawę, a Sventon przez ten czas zabrał się do zamrażania ptysiów. To było niesłychanie podniecające zajęcie. Otworzył drzwiczki do lodówki i natychmiast z wbudowanego w nią radia rozległa się muzyka rozrywkowa. Wyjął znajdujący się tam jeszcze klops, włożył dwadzieścia pięć ptysiów i zamknął drzwiczki. Po pięciu minutach otworzył je i zajrzał do środka. Zobaczył dwadzieścia pięć małych, pomarszczonych przedmiotów, nie przypominających niczego specjalnego.
- Ten Hjortron jest rzeczywiście sprytny - mruknął Sventon. - Nic dziwnego, że chcą mu ukraść ,,Arktykę”.
Włożył następne dwadzieścia pięć ptysiów. Lodówka nadawała muzykę (trio, tym razem) i zamrażała ptysie z dokładnością zegara.
Kiedy już było zamrożonych trzysta ptysiów, Sventon wybrał się na miasto, żeby poczynić kilka koniecznych przed podróżą zakupów. Nie uszło to oczywiście uwagi małego człowieczka, który przyglądał się wyrobom dziewiarskim i który miał długi, spiczasty nos i wąskie, filuterne, dobrze zaprasowane spodnie. Sventon szedł ulicą Królowej nie przeczuwając niczego. Zatrzymał się przy najbliższym sklepie z galanterią męską. Na wystawie pokazane były kaski tropikalne. “STOSOWNE UPOMINKI ŚWIĄTECZNE” - głosił napis na szyldzie.
Sventon wszedł i zaczął przymierzać kaski. Wszystkie były za małe. Każdy siedział mu na samym czubku głowy, tak że bez żadnej wątpliwości strąciłby go pierwszy podmuch pustynnego wiatru. Obiecano mu w sklepie poszerzyć któryś z nich do odpowiednich wymiarów; przez ten czas Sventon poszedł kupić kurs języka i rabskiego nagrany na płytach gramofonowych. Pilnie pracując można było w ciągu kilku godzin nauczyć się płynnie mówić po arabsku.
Kiedy Sventon wrócił do sklepu, kask był tak poszerzony, że spadł mu aż na oczy. Mając go na głowie, Sventon nie widział absolutnie nic, ale sprzedawca wytłumaczył mu, że w krajach tropikalnych często są gwałtowne ulewy, po których kaski zawsze się kurczą.
- Sądzę, że ten będzie w sam raz - dodał.
Sventon zapłacił za kask i wrócił do biura. Wszedł do swego pokoju. I cóż się wtedy okazało?
“Arktyka” zniknęła!
- Czy tutaj ktoś był? - zapytał Sventon ostro.
Panna Jansson siedziała szydełkując. Spojrzała znad łapki do garnków, którą jej siostra miała otrzymać pod choinką.
- Owszem. Był jeden pan. Pytał o prywatnego detektywa. Wszedł prosto do pana pokoju i powiedział, że tam usiądzie i zaczeka. Ale wyszedł, zanim pan wrócił.
- “Arktyka” zniknęła!
- Ta lodówka, co stała pod biurkiem?
- W “Arktyce” było trzysta psysiów!
- Od razu wydał mi się podejrzany. Przez ramię miał przewieszony deszczowiec, a kiedy wychodził, odniosłam wrażenie, że deszczowiec , wygląda dziwnie pękato.
- Dlaczego pani go nie zatrzymała? - sypnęły się słowa z ust Sventona niczym strzały z rewolweru. Nigdy tak bardzo nie przypominał jastrzębia, jak teraz.
- Bo on wyciągnął z kieszeni rewolwer i...
- Rewolwer?!
- Tak. Wymachiwał nim i mówił, że mam siedzieć cicho i zachować całkowity spokój. Sventon stał czochrając włosy.
- Niech pani opisze jego wygląd - rzekł.
- Był mały i chudy i wyglądał na bardzo chytrego, tak mi się przynajmniej wydawało - odparła panna Jansson, dalej szydełkując.
- Łasica! Zawsze Łasica! Nie mogła go pani zatrzymać?
- Jak tylko wyszedł, zaraz otworzyłam okno i zawołałam do jakiegoś tragarza, który akurat przechodził, żeby śledził człowieka z deszczowcem. Pan Łasica poszedł ulicą Królowej i widziałam, że tragarz idzie dziesięć kroków za nim. Obaj zniknęli za rogiem ulicy Pokoju.
Dla prywatnego detektywa jest rzeczą pierwszorzędnej wagi mieć spokojną, pomysłową sekretarkę.
W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. To był tragarz. Zdjął czapkę i wytarł nos w czerwoną chustkę.
- No i co? - spytał Sventon. - Prędzej!
- Facet wskoczył do taksówki, a ja też, do drugiej. Pojechał na lotnisko Arianda.
- Na Arianda! - wykrzyknął Sventon i zbladł.
- Tak, na Arianda, do portu lotniczego - powtórzył tragarz. - Wskoczył do samolotu, który właśnie miał odlecieć. Było bardzo dużo pasażerów. Samolot zaraz wystartował, ale on na szczęście zdążył jeszcze wsiąść.
- Na szczęście! Ha! - Sventon bębnił palcami po stole.
- Nie miałem czasu, aby za nim jechać dalej jak do Arianda, bo muszę za dziesięć minut odebrać walizkę z Dworca Głównego - wyjaśnił tragarz nakręcając zegarek. - To będzie równo osiemdziesiąt koron, razem z taksówką.
- Dokąd poleciał?
- Do Djof. Ale ja muszę odebrać walizkę za dziesięć minut, więc...
- Do Djof?!!!
- Do Djof. To będzie równo osiemdziesiąt koron.
Lars i Liza Hjortron czekali niecierpliwie, aż wujaszek Sventon wróci po dywan. Bardzo się rozczarowali poprzedniego dnia, gdy Sventon pojechał do miasta tramwajem.
Siedzieli teraz i rozmawiali. Postanowili polecieć z nim na dywanie. Ale nie mieli odwagi zapytać mamę, czy mogą. Bali się, że się nie zgodzi, bo jest za zimno i wieje silny wiatr.
Zimowy dzień trwa krótko i zmierzch już zapadł nad Appelviken, kiedy Sventon zjawił się ze swoim bagażem. Składały się nań: lornetka w futerale, pistolet kawaleryjski, blaszane pudełko, torba z ubraniem, prymus i maszynka do kawy. (W pudełku były kanapki i dziesięć ptysiów). Do tego dochodził gramofon i trochę płyt.
Pani Hjortron nie poznała Sventona w pierwszej chwili. Na głowie miał kask tropikalny, a gęsta broda zakrywała mu pół twarzy. Gdyby chodziło tylko o zwykłą podróż na urlop, takie przebieranie się nie byłoby potrzebne, lecz kiedy się ściga Spiżarnickiego-Łasicę - nigdy dosyć ostrożności.
Gdy pani Hjortron uspokoiła się nieco, pokazała Sventonowi, gdzie jest dywan. Leżał na podłodze na werandzie.
- Położyłam go tu, bo myślałam, że tak będzie panu wygodniej - wytłumaczyła pani Hjortron. Nie chciała przecież powiedzieć, że wyniosła go z pokoju, bo pachniał wielbłądem.
- Świetnie - rzekł Sventon i poszedł prosto na werandę z całym swoim bagażem. - Do widzenia, pani Hjortron, i wesołych świąt! Ukłony dla męża.
- Szczęśliwej podróży, panie Sventon, i również wesołych świąt! - odparła pani Hjortron zamykając drzwi, aby wielbłądzi zapach nie rozszedł się po domu.
Sventon znalazł się w niemal absolutnej ciemności. Światło ulicznej latarni nie docierało do wnętrza werandy, która była z dwóch stron zarośnięta dzikim winem. Rozłożył dywan, ustawił bagaż i zawinął sobie szyję ciepłym szalikiem. Potem usiadł na przedzie, koło frędzli, i już miał ruszyć...
Wstrzymał się jednak, bo wydawało mu się, że słyszy jakieś szmery i szelesty w mroku. Rozejrzał się dokoła, ale właśnie w tym momencie kask zsunął mu się na oczy, uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek. Podciągnął go na czoło i znów się rozejrzał, lecz w ciemności dostrzegł tylko niewyraźny zarys bagażu stojącego za nim.
Dotknął ręką frędzli i powiedział:
- Kaf.
Jakby uniesiony niewidzialnymi rękoma dywan wzniósł się w powietrze i ruszył w kierunku południowym nad dachami sąsiednich domów. Zrobiło się dość chłodno, więc Sventon mocniej okręcił szalik naokoło szyi. Jaką by mógł mieć przyjemną podróż, gdyby nie ten wieczny Łasica! Po przyjeździe do oazy Kaf świętowaliby Boże Narodzenie w ciszy i spokoju, w namiocie pana Omara. A tak, wszystko zostało popsute. Teraz, jak tylko zejdzie z dywanu, musi rozpocząć pościg. Sventon bynajmniej nie obawiał się, że może nie złapać Łasicy, ale prywatny detektyw też potrzebuje od czasu do czasu małego urlopu. Westchnął.
Dywan leciał dość szybko. Sventon zapalił prymus i postawił na nim maszynkę do kawy. Kiedy już wypił kawę i zjadł ptysia, zobaczył pod sobą jakąś miejscowość ze stacją kolejową. Tory lśniły w świetle księżyca. W wielu domach świeciło się, ale najbardziej jaśniał budynek stacyjny. Sventon nastawił lornetkę i przeczytał: “Flen”5.
- No tak - mruknął. - Stanowczo za dużo wagi przywiązuje się do kolei i tak samo do stacji. W każdym razie jeśli chodzi o podróżowanie.
W tym momencie usłyszał wyraźnie cienki głos mówiący:
- Wujku Sventonie.
Odwrócił się tak gwałtownie, że kask zsunął mu się na oczy. Cudem tylko nie spadł na peron. Podniósł go na czoło i w dochodzącym ze stacji świetle ujrzał dwie głowy rysujące się za bagażem na dywanie. Wyciągnął latarkę. Ostry snop światła pozwolił mu rozpoznać Larsa i Lizę Hjortron z Appelviken.
- To tylko my - odezwał się Lars trochę niepewnie.
- Dokąd lecimy, wujaszku? - spytała Liza równie niepewnie.
Sventon zaniemówił.
- Myśleliśmy, że lecisz tylko do... do miasta - wyjaśnił Lars.
- Tak, myśleliśmy, że nie lecisz dalej jak do miasta - powtórzyła Liza.
Sventon dotknął ręką frędzli i powiedział zdecydowanym głosem:
- Flen.
Dywan opuścił się miękko i wylądował na tyłach stacji, między wozem rozwożącym mleko i ciężarówką. Sventon wziął część bagażu i wszedł do poczekalni. Lars i Liza poszli cicho za nim, niosąc resztę rzeczy. Sventon zaprowadził ich do budki telefonicznej. Ledwo się w niej zmieścili - blaszane pudełko, lornetka, dywan, prymus, maszynka do kawy, Sventon, kask, Liza i Lars. Już nic więcej nie weszłoby do budki.
Sventon zadzwonił do willi w Appelviken.
- Halo! - odezwał się inżynier Hjortron, który właśnie wrócił do domu. - Halo!
- Czy to pan Hjortron? - spytał Sventon.
- Zaraz się dowiem. Chwileczkę - odpowiedział roztargniony wynalazca. - Ach tak, hm... tak, to ja.
- Tu mówi prywatny detektyw Sventon. Jestem we Flen. Dzieci są ze mną. Dostały się ukradkiem na dywan. Jesteśmy we Flen.
- We Flen, mówi pan? Zastanawialiśmy się właśnie, gdzie się dzieci podziały. Więc są we Flen? A myśmy myśleli, że poszły do sąsiadów.
- Ja lecę na pustynię arabską - objaśnił Sventon zdecydowanym głosem.
- No to tam będzie nieco cieplej. Nigdy tam nie byłem, ale we Flen byłem raz - rzekł uprzejmy, roztargniony konstruktor lodówek.
Sventon powiedział ostro:
- Co mam zrobić z dziećmi? Spieszy mi się. Czy mam je może zabrać z sobą na pustynię?
- To by było niezwykle miło z pana strony. Byle tylko wróciły na początek roku szkolnego.
Sventon tak się zdziwił, że nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Czy pani Hjortron jest w domu? - zapytał.
- Kto? Pani Hjortron?... Aha, pani Hjortron. Tak, wiem. Nie, nie widzę jej. Jak długo pana nie będzie?
- Trzy minuty - odezwała się telefonistka.
- Ach, tylko trzy minuty - rzekł pan Hjortron. - W takim razie sądzę, że wrócą na czas przed rozpoczęciem szkoły.
Sventon zaniemówił.
- Czy ja mogę coś powiedzieć? - spytał Lars, zabierając Sventonowi słuchawkę. - Tatusiu, czy możemy pojechać do Arabii?
- Prosimy, tatusiu kochany! - krzyczała Liza obok niego.
- Żebyście tylko nie zmarzli w nogi, bo mama by się zmartwiła. I nie zapomnijcie rozglądać się po drodze, tak żebyście się nauczyli trochę geografii. Pozdrówcie pana Sventona i poproście go, żeby nie zapomniał odwieźć z powrotem ,,Arktyki”. Więc do widzenia wszystkim! Szczęśliwej podróży!
- Do widzenia, do widzenia, ucałuj mamę - powiedział Lars i prędko odwiesił słuchawkę.
- Możemy jechać, bylebyśmy tylko nie zmarzli w nogi - powiedział do Sventona. - I żeby wujaszek Sventon nie zapomniał ,,Arktyki”.
Cudowne to uczucie obudzić się na latającym dywanie i zobaczyć słońce nad Alpami. Wiatr był raczej słaby i pogoda nadawała się idealnie do latania, choć oczywiście było nieco chłodno. Sventon kupił we Flen trzy wełniane koce i siedzieli teraz, każdy zawinięty w swój koc, czekając, aż się kawa zaparzy. Prymus syczał wesoło...
- Czy to Matterhorn? - spytała Liza pokazując na wyjątkowo wysoki szczyt w Alpach.
- Bardzo możliwe - odparł Sventon. - To może też być Mont Blanc. Albo nawet Monte Rofa6. - Wziął lornetkę, żeby lepiej widzieć. - W każdym razie to jest szczyt alpejski - zdecydował.
Czekając na kawę ma się dobrą okazję uczyć się płynnie mówić po arabsku. Sventon wyciągnął więc gramofon i nauczyli się paru pożytecznych zdań po arabsku: “Oporządź lepiej wielbłąda, Ali”, “Kiedy odchodzi następna karawana do Medyny?”, ,,Proszę wskazać mi najbliższą ciastkarnię”.,
Gdy kawa już była gotowa, Sventon ustawił trzy filiżanki i wyjął trzy ptysie z blaszanego pudełka.
- Wujaszku Sventonie - odezwał się Lars. - Kiedy dolecimy na miejsce?
Sventon wyciągnął zegarek.
- Za trzy godziny. Jeżeli jednak złapiemy sirocco, może to być i za sześć godzin. Wszystko zależy od sirocco.
- Co to jest sirocco? - spytał Lars.
- To jest przeciwny wiatr z Maroka.
Po wypiciu kawy zabrali się do ćwiczenia wymowy obcych zwrotów i już wkrótce umieli całą krótką konwersację po arabsku.
- ,,Wczoraj po południu widziałem wspaniałą fatamorganę na pustym” - powiedziała Liza.
- “Byłoby mi niezwykle miło, gdyby pani zechciała opisać mi to zjawisko” - rzekł Lars.
- “Widziałem trzech poganiaczy wielbłądów pod palmą” - odparła Liza.
- “Jest dla mnie wielkim zaszczytem to słyszeć - powiedział Sventon. - Czy mogę pani zaofiarować filiżankę słabej kawy w moim skromnym namiocie?”
Zdążyli nauczyć się jeszcze kilku zdań, gdy nagle ukazała się wielka, niebieska tafla wody, migocząca na horyzoncie.
Morze Śródziemne!
Ledwo przelecieli na drugą stronę Alp, a zaraz zrobiło się znacznie cieplej. Kiedy lecieli nad Morzem Śródziemnym, w powietrzu była wiosna, mimo że zbliżało się Boże Narodzenie. Wełniane koce nie były już potrzebne, a Sventon założył lżejszą, jaśniejszą brodę. Nareszcie zbliżali się do słonecznych, południowych krain! Sventon tak był zadowolony, że zdjął marynarkę i siedział w koszuli, ale potem przypomniał sobie, że przecież jest w trakcie pościgu, więc z powrotem włożył marynarkę. Łasica! Wiecznie ten Łasica!
Było coraz cieplej. Dywan leciał równo i pewnie w spokojnym, czystym powietrzu. Słychać było jedynie monotonny szum, który zawsze towarzyszy latającym dywanom. Pod nimi, jak okiem sięgnąć, lśniła niebieska woda. Słońce mocno świeciło. Wszyscy troje położyli się na dywanie wystawiając twarze ku słońcu. Wczoraj jeszcze byli we Flen! Wkrótce znajdą się na całkiem nowym kontynencie, zobaczą drzewa palmowe i wielbłądy!
- “Proszę wskazać mi drogę do najbliższej ciastkarni” - mówił gramofon. - ,,Będzie dla mnie wielkim zaszczytem...” - i płyta skończyła się.
- Tam! - krzyknął Lars pokazując palcem.
Sventon i Liza spojrzeli we wskazanym kierunku.
- Tak! Tam! - wrzasnęła Liza.
Sventon, chcąc się upewnić, chwycił lornetkę i popatrzył na horyzont. Tak, mieli rację. Morze kończyło się i widać było wąski pasek lądu.
Teraz lecieli bardzo szybko. Wiatr zaczął wiać coraz mocniej, ale to nie było sirocco. To był całkiem inny wiatr. Sirocco jest wiatrem przeciwnym, a ten wiatr był sprzyjający. Chwilę później znaleźli się nad dużym miastem. To mogła być Aleksandria. Na latającym dywanie trudno jest zorientować się w nazwach miast. To mogła być Aleksandria, ale równie dobrze mogło to być całkiem coś innego. Zupełnie jest inaczej, gdy się jedzie pociągiem. Wystarczy wtedy popatrzeć przez okno. Flen - głosi duży napis na budynku stacyjnym, o ile to nie jest Mjolby, oczywiście. W każdym razie wiadomo na pewno, że się nie jest w Sodertaije.
Teraz duże miasto zostało za nimi i zobaczyli kanał. Domyślili się, że to musi być Kanał Sueski. Potem było jeszcze kilka miast, których nazw nie próbowali nawet się domyślać. Wreszcie dostrzegli pustynię. To chyba była pustynia arabska.
Pod nimi rozciągało się morze piasku. Zauważyli sznur dostojnie kroczących wielbłądów i śliczne, małe oazy, rozrzucone to tu, to tam.
A wszystko zalane było słońcem niczym roztopionym złotem.
- Teraz zjemy sobie po psysiu - powiedział Sventon otwierając blaszane pudełko. - Zostały już tylko trzy.
Potem trzeba było spakować rzeczy i zrobić porządek na dywanie. Jak dotąd, nie zwracali specjalnej uwagi na oazy, ale mógł już nadejść moment, że przy którejś z nich opadną na ziemię. Liza zwinęła wełniane koce z Flen, Lars schował płyty z lekcjami arabskiego, a Sventon związał sznurkiem puste pudełko po ptysiach.
Dywan, który do tej pory ignorował oazy, zaczął lecieć bardziej ostrożnie. Sventon zauważył, że zwalnia biegu.
- Tak też myślałem - mruknął sam do siebie, przykładając lornetkę do oczu.
Na razie widać było tylko piasek i piasek, ale po chwili zarysowała się na jego tle grupa pięknych palm.
- A więc jesteśmy w Kaf - powiedział Sventon. - O ile to nie jest fatamorgana.
Widać już było namioty wśród palm. Dywan zniżył lot, potem opuścił się jeszcze niżej, aż wreszcie z lekkim uderzeniem wylądował pod piękną, wysoką palmą. Stał tam duży mężczyzna o wschodnim wyglądzie i oczach czarnych jak noc. To był pan Omar. Ukłonił się nisko.
- Wielka to dla mnie radość ujrzeć pana ponownie, panie Sventon - powiedział.
- Dzień dobry, dzień dobry - rzekł Sventon płynnie po arabsku, uchylając kasku. - To są Lars i Liza Hjortron z Appelviken.
Pan Omar skłonił się dwa razy.
- Jest dla mnie wielkim zaszczytem poznać pana - rzekł Lars i też ukłonił się po arabsku.
- Proszę mi wskazać drogę do najbliższej ciastkarni - wyrecytowała Liza bez wahania.
Omar mieszkał właściwie w mieście Djof, ale urlopy zawsze spędzał w oazie Kaf, odległej o kilka mil. Mieszkał w zgrabnym, sportowym namiocie, stojącym w cieniu palm. Sventon, Lars i Liza usiedli na poduszkach, a Omar poczęstował ich chepchouką, ową lekką, pożywną potrawą z jarzyn, nadającą się szczególnie w gorące dni, kiedy dmie pustynny wiatr, a dmie on prawie zawsze. Potem wypili kawę.
- Posiadałem wczoraj trzy wielbłądy - powiedział Omar i ukłonił się.
- Ach tak - odparł Sventon, pociągając łyk kawy.
- Rubina, Szmaragda i Diamenta - rzekł
Omar. - Dziś posiadam tylko dwa: Rubina i Szmaragda.
- Trzeciego skradziono - powiedział natychmiast Sventon.
Omar skłonił się z uszanowaniem.
- Diament został skradziony - rzekł.
- Tak też myślałem - powiedział Sventon. Prywatnego detektywa nigdy nie dziwi, gdy się dowiaduje, że ukradziono wielbłąda. Wydaje mu się to zupełnie naturalne.
- Dobra ta kawa - powiedział. - W miarę mocna, wspaniale aromatyczna.
Przez chwilę siedzieli wszyscy w milczeniu. Słychać było tylko pustynny wiatr szumiący w liściach palm.
- Panie Sventon - odezwał się Omar, kłaniając się szczególnie nisko. - Niech mi pan odnajdzie Diamenta! Niech pan sprawi, żebym mógł znów zobaczyć mojego Diamenta.
Prywatny detektyw Sventon westchnął. Miał nadzieję, że spędzi urlop spokojnie. Nie chciał myśleć ani o wielbłądach, ani o łasicach.
- Muszę najpierw znaleźć ,,Arktykę” - powiedział.
Omar nigdy nie okazywał zdziwienia.
- “Arktykę”? - spytał smutno.
- Mój tatuś odkrył “Arktykę” - rzekł Lars.
- Ojciec pana jest więc podróżnikiem - rzekł Omar.
- Bynajmniej. Jest konstruktorem lodówek - objaśnił Sventon.
Omar ukłonił się nie zmieniając wyrazu twarzy.
- “Arktyka” ma głośnik - dodała Liza.
Omar ukłonił się ponownie z iście wschodnim spokojem. Wszyscy siedzieli milcząc. Tylko palmy szumiały poruszane pustynnym wiatrem i mogło się zdawać, że pada deszcz.
- W “Arktyce” znajduje się trzysta ptysiów - rzekł Sventon gorzko.
Omar nawet teraz nie wyglądał specjalnie zdziwiony.
- “Arktyka” to jest lodówka - wyjaśnił Sventon.
- Z głośnikiem - dodał Lars. - Mój tatuś ją wynalazł.
Omar ukłonił się z szacunkiem.
- Jestem bardzo zajęty - rzekł Sventon. --Nie mam czasu na Diamenty...
Przerwał, widząc smutek w oczach Omara. A kiedy pomyślał o tym, jaki Omar był przyjacielski i uprzejmy i jak często się kłaniał, już nie dokończył.
- Spróbuję - rzekł i westchnął. - Jak wyglądał ten wielbłąd? - spytał wyjmując notes. - Proszę mi go opisać.
- Wielka to będzie dla mnie radość - rzekł Omar smutnym głosem. - Diament był moim wiernym przyjacielem - zaczął. - Jakże często niósł mnie w słonecznej spiekocie...
- Przepraszam - przerwał Sventon. - Proszę opisać mi jego wygląd.
- Będę to uważać za wielki zaszczyt - powiedział Omar. - Według mojego skromnego zdania, Diament był, jeśli chodzi o wygląd, wyjątkowo postawnym i rosłym wielbłądem. W zeszłym roku na dużej wystawie wielbłądów wygrał...
- Znaki szczególne? - spytał Sventon niecierpliwie.
- Owszem - odparł Omar, kłaniając się - wierność, wytrzymałość i równy, przyjemny chód.
Sventon westchnął i zastukał długopisem w notes.
- Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem, gdybym mógł pokazać stajnię wielbłądzią - rzekł Omar wstając.
Sventon, Lars i Liza również wstali ze swoich poduszek. Niedaleko namiotu była zwyczajna, letnia stajnia dla wielbłądów. Stały w niej dwa wielbłądy i przeżuwały; trzeci boks był pusty. Nad każdym boksem wisiała tabliczka z imieniem wielbłąda, wypisanym arabskimi literami.
- Diament, Szmaragd, Rubin - przeczytała głośno Liza.
Szmaragd i Rubin przerwały przeżuwanie i odwróciły głowy, żeby przyjrzeć się gościom. Potem znów zaczęły przeżuwać. Lars i Liza poklepali je i dali każdemu po kawałku cukru.
- Czy pan posądza kogoś? - spytał Sventon.
- Tak - odparł Omar. - Żywię głębokie podejrzenia co do pewnej osoby.
- Proszę opowiedzieć - rzekł Sventon, trzymając długopis w pogotowiu.
- To wielki dla mnie zaszczyt - rzekł Omar. - Samolot do Djof był wczoraj zmuszony lądować w tej nic nie znaczącej oazie. (Sventon tak podskoczył, że kask opadł mu aż na oczy). Przyczyną był raptowny brak benzyny - mówił dalej Omar. - Pasażerowie, czekając na dostawę benzyny z Djof, przechadzali się po oazie. Jednemu z nich najwidoczniej bardzo się spieszyło, bo natychmiast ukradł mojego wielbłąda, Diamenta, i pojechał na nim do Djof.
- Proszę opisać jego wygląd.
- Poczytam to sobie za wielki zaszczyt - rzekł Omar i ukłonił się. - Jedno oko miał niebieskie, a drugie brązowe.
- Co? - wykrzyknął Sventon zdziwiony.
- Tak - odparł Omar. - Diament jest jedynym wielbłądem na całej pustyni, który ma jedno oko niebieskie, a drugie brązowe.
- Ciekawe - rzekł Sventon i zapisał to sobie w notesie. - Ale proszę mi opisać wygląd złodzieja.
- Miałem możność zobaczyć go tylko z daleka. Jechał na Diamencie. Dostrzegłem jednak, że był bardzo mały. Miał ze sobą białą walizkę. Zniknął w kierunku...
- ,,Arktyka”! - przerwał mu Sventon, i a słowo to zabrzmiało w jego ustach jak strzał z pistoletu.
- Nie. Według mojego skromnego zdania, udał się do Djof, które leży na południowy wschód od tej nic nie znaczącej oazy - rzekł Omar kłaniając się.
- Dlaczego nie usiłował pan go zatrzymać?
- Natychmiast osiodłałem Rubina, ale on miał już zbyt wielką przewagę. Diament jest wyjątkowo szybki.
- Ale na litość boską! - wykrzyknął Sventon. - Ma pan przecież latający dywan!
- Mój latający dywan został chwilowo oddany do artystycznej cerowni.
- Zaczynam natychmiast pościg - rzekł Sventon i pomacał się po kieszeni, żeby sprawdzić, czy na pewno ma pistolet. - Proszę osiodłać wielbłądy, panie Omar.
Rubin i Szmaragd zostały osiodłane, co bardzo ucieszyło Lizę i Larsa. Uważali, że będzie równie zabawnie jechać przez pustynię na wielbłądzie, jak lecieć na dywanie. Wielbłądy położyły się, tak żeby można było wdrapać się na ich grzbiety, i kiedy stanęły na swych długich nogach, jeźdźcy znaleźli się bardzo wysoko, a oczom ich ukazał się rozległy widok na morze piasku. Omar i Liza jechali na Rubinie, a prywatny detektyw T. Sventon i Lars Hjortron na Szmaragdzie. Sventon wyjął lornetkę z futerału i już mieli ruszać, gdy Omar odezwał się:
- Przepraszam, panie Sventon, ale dotarlibyśmy do Djof znacznie szybciej, gdybyśmy polecieli na pana dywanie.
- Oczywiście! - wykrzyknął Sventon tak gwałtownie, że kask zjechał mu na oczy.
Rubin i Szmaragd położyły się z irytującą powolnością, a jeźdźcy pośpiesznie z nich zeszli. Chwilę później siedzieli wszyscy czworo na dywanie. Sventon już miał dotknąć frędzli i powiedzieć: “Djof”, ale wstrzymał się. Prywatny detektyw musi myśleć o wszystkim.
- Nie - powiedział. - Pojedziemy na wielbłądach.
Omar ukłonił się nie zmieniając wyrazu twarzy i cała czwórka pośpiesznie zeszła z dywanu, który Sventon zwinął i wziął pod pachę. Omar kazał wielbłądom ponownie się położyć i czworo jeźdźców znów na nie wsiadło. Mała karawana ruszyła: Rubin prowadził, Szmarad szedł za nim. Sventon wyjął lornetkę z futerału.
Zaczął wyjaśniać, dlaczego nie byłoby dobrze podróżować dywanem. Liczył na to, że złapie Wilusia Łasicę, jak tylko przyjadą do Djof. Musiałby wtedy lecieć z Łasicą wprost do Sztokholmu, a nie odważyłby się wziąć Larsa i Lizy w tę podróż. Było nie do przewidzenia, co Łasica może zrobić (Sventon osobiście zamierzał siedzieć cały czas z naładowanym pistoletem w ręku). Dlatego muszą pojechać do Djof na wielbłądach, żeby Omar i dzieci miały na czym wrócić do oazy.
Trzeba o wszystkim pomyśleć. Gdy tylko Sventon zostawi Łasicę w Sztokholmie, przyleci z powrotem do oazy i wtedy będzie mógł rozpocząć urlop w ciszy i spokoju, razem z Omarem, Lizą i Larsem, w cieniu palm. Będą siedzieć przed namiotem o zachodzie słońca i będą wyjmować zaczarowane ptysie z ,,Arktyki” przy dźwiękach jakiejś uroczej piosenki ludowej czy czegoś takiego.
Wszystko to Sventon tłumaczył, jak tylko mógł najgłośniej, podczas gdy mała karawana posuwała się wolno przez piaskowe morze. Lecz Omar i Liza, jadący na pierwszym wielbłądzie, dosłyszeli tylko kilka niewyraźnych słów, bo właśnie zerwał się wiatr. (Duża broda Sventona też zagłuszała część tego, co mówił). Omar odwracał się co jakiś czas i kłamał się ze wschodnim spokojem.
Wkrótce widać już było tylko piasek dookoła. Lars i Liza uważali z początku, że podróż na wielbłądach jest równie ciekawa jak lot na dywanie, ale po godzinie zaczęli się trochę nudzić. Sventon ze swej strony rozmyślał nad problemem nie do rozwiązania. Dlaczego, pytał sam siebie, ludzie jeżdżą przez pustynię na wielbłądach, kiedy istnieją latające dywany? W innych krajach wielbłądy mogły być bardzo przydatne, ale tu, w ojczyźnie latających dywanów, chyba je nieco przeceniano.
Spotkali dwie długie karawany. Wszystkie wielbłądy niosły na grzbietach wielkie toboły, a poganiacze szli obok z kijami w ręku. Potem zobaczyli nareszcie latający dywan. Leciał na nim, dość nisko, stary, brodaty człowiek. Wiózł na dywanie dwie kozy. Liza i Lars pomachali do niego, ale on nie odpowiedział. Chwilę później spotkali drugi dywan, nieco większy. Siedziała na nim cała rodzina: dziadek, babcia, ojciec, matka i sześcioro dzieci. Rozmawiali i śmiali się, a ubrania ich powiewały na wietrze. Dzieci wychylały się przez krawędź dywanu. Widać było tylko ich głowy. Pomachały do Larsa i Lizy, którzy ledwo zdążyli odpowiedzieć im w ten sam sposób, a już dywan zniknął. Sventon patrzył w zadumie za szybkim, lekkim dywanem. Muszę zapytać o niego Omara, pomyślał. Człowiek uświadamia sobie korzyści latającego dywanu zwłaszcza wtedy, kiedy nosi ciepłą brodę.
I tak dojechali do Djof. W miastach Wschodu zawsze roi się od ludzi na ulicach. Bardziej niż w innych miastach. Kłębią się tam tłumy spacerowiczów, nosicieli wody, sprzedawców melonów czy pomarańcz, dzieci, wielbłądów, beduinów, wozów, cukierników, psów, tkaczy dywanów, kotów, pisarzy, fakirów, osłów i kóz.
Djof nie jest dużym miastem, a jednak roi się w nim od ludzi. Przejechali koło Dużego Bazaru, gdzie kręcił się rozkrzyczany tłum. Sprzedawano tam wszystko możliwe (prócz ptysiów).
Omar zostawił Rubina i Szmaragda w karawanseraju7. Sventon był gotowy do pościgu.
Chciał zacząć od tego, żeby po prostu chodzić po mieście i pytać, czy ktoś nie widział małego, chytrego człowieczka z białą walizką. Omar miał mu pokazywać drogę.
Omar powiedział:
- Moim skromnym zdaniem, należałoby najpierw zapytać u cukiernika Mohameda na ulicy Karawany.
Arabskie ciasta sławne są na całym świecie. W innych krajach ciastom prawie zawsze czegoś brak. Albo są przypalone, albo za miękkie i kleiste. Bywają też za duże i nieforemne. Inne znów są za małe. Ciasta arabskie są zawsze odpowiedniego wymiaru, właściwie wypieczone, a ich nadzienie to istne dzieło sztuki.
W Djof wielu było doskonałych i solidnych cukierników, lecz Mohamed na ulicy Karawany uważany był za najlepszego i najsolidniejszego. W jego sklepie stały rzędy świeżo upieczonych ciast i cudownie pachniały. Mohamed był szczególnie znany dzięki swoim dwóm specjalnościom, które nazywały się: ,,Tęsknota Beduina za Domem” i ,,Niedzielny Sen Poganiacza Wielbłądów”. “Tęsknota za Domem” miała nadzienie z orzechów, a “Niedzielny Sen” - ze świeżych fig.
Omar miał zwyczaj kupować ciasto u cukiernika Mohameda. W czasie wakacji, kiedy mieszkał na pustyni, wpadał czasami do niego w ciągu tygodnia, żeby sobie kupić mały zapas, lecz gdy mieszkał w mieście, przychodził codziennie i kupował albo “Sen”, albo “Tęsknotę”.
Teraz szli ze Sventonem do znanego cukiernika. Sklep leżał nieco na uboczu, w narożnym domu przy ulicy Karawany, już na przedmieściu. Tam nie było tak rojno. Spotkali tylko jakiegoś przechodnia niosącego jedno ciasto, a także gońca Ibna niosącego dziesięć ciast.
Omar, Sventon, Lars i Liza weszli razem z czarnym kotem, który wracał właśnie ze spaceru po ulicy Karawany. W sklepie panował półmrok, bo zamiast okna był tylko mały otwór wychodzący na zacienioną stronę ulicy. Lecz ciemne wnętrze przesycone było najwspanialszymi zapachami. Stały tam rzędy wypieków, a w przyćmionym świetle jakiś człowiek miesił ciasto. To był piekarz zatrudniony u Mohameda.
Trudno sobie wyobrazić silniejszego piekarza. Wyrabiał ciasto tak energicznie, że aż dzieża trzeszczała. Miał wysoko podwinięte rękawy i widać było, że posiada mięśnie niczym zapaśnik albo nawet niczym dwóch zapaśników. Nic dziwnego, że ciasta od Mohameda były dobre. NAJLEPSZE CIASTA PUSTYNI - zachwalała reklama w “ Kurierze Palmowym”. To zresztą była święta prawda. Spytajcie pana Omara.
Czarny kot wyruszył na wycieczkę krajoznawczą po piekarni. Gdy go piekarz zauważył, przestał miesić ciasto i cofnął się pod ścianę. Stanął tam wpatrując się w kota i wołając:
- Kot! Patrzcie, kot!
Kot wybiegł na ulicę. Piekarz zatrzasnął za nim drzwi, a potem splunął trzy razy przez lewe ramię. “Aha - pomyślał Sventon, który to wszystko zauważył - ten facet boi się kotów”.
Wnet przybiegł sam Mohamed.
- “Sen” czy “Tęsknotę”?! - zawołał. (Przez jakiś czas Mohamed mieszkał w portowym mieście pomiędzy ludźmi rozmaitych narodowości i w związku z tym nigdy nie miał okazji nauczyć się owej przyjacielskiej gościnności, która cechowała na przykład Omara.)
- “Sen” czy “Tęsknotę”?
Omar ukłonił się i odpowiedział:
- I “Sen”, i “Tęsknotę”.
Mohamed rzucił mu dwa ciasta. Omar zapłacił i powiedział:
- Tę ciastkarnię odwiedza stale tłum głodnych ludzi z bliska i z daleka. Czy przypadkiem nie widziałeś wśród nich pewnego osobnika niedużego wzrostu, ubranego według mody zachodniej i niosącego trzysta ptysiów w białej walizce marki “Arktyka”?
Mohamed wlepił w niego wzrok i milczał. Piekarz przerwał wyrabianie ciasta i stał nieruchomo w cieniu, zamieniony w słuch. Sventon wzmógł czujność.
- Ten sam człowiek ukradł - z powodu braku benzyny - wielbłąda, który nazywa się Diament - mówił dalej Omar.
Mohamed nie spuszczał z niego wzroku. Piekarz miał się na baczności. Sventon był przygotowany na wszystko.
- Nie! - krzyknął Mohamed, przestając wpatrywać się w Omara. - Nie widziałem ani ludzi, ani wielbłądów, ani walizek, ani diamentów. Chcesz jeszcze jakieś ciasto? Jeśli nie, to do widzenia.
Omar, Sventon, Lars i Liza wyszli ze sklepu. Omar niósł dwa ciasta, w każdym ręku po jednym.
- Był zły - rzekł Sventon, zsuwając kask z czoła. - Może go bolą zęby?
- Ja też się nieraz zastanawiałem, czy nie powinien zaplombować jakiegoś zęba. Niemniej jest solidnym cukiernikiem. Jego towary są szczególnie zdrowe.
Szli ulicami, rozpytując, czy ktoś nie widział małego chytrego człowieczka z Zachodu, z białą walizką marki “Arktyka”. (Sventon uważał za zbyteczne ujawniać, że ,,Arktyka” była rewelacyjną lodówką). Nikt takiej osoby nie widział. Jeden beduin wskazał zdecydowanym ruchem na Sventona i powiedział, że to on właśnie jest tym człowiekiem z Zachodu, lecz Omar zapewnił upartego i głupiego beduina, że się myli. Pewien fakir, siedzący na gwoździach, nie mógł odpowiedzieć, bo właśnie wbił sobie nóż w język, oświadczył jednak przy pomocy potrząsania głową i bulgotania w gardle, że żadnego takiego obcokrajowca nie widział.
Robiło się coraz goręcej. Upał na ulicach stał się nie do zniesienia i ludzie szli do domu na południową sjestę8. Omar zaproponował, żeby zaniechać pościgu, dopóki nie minie najgorszy skwar.
- Nie na długo, w każdym razie - rzekł Sventon patrząc na zegarek.
- Tylko na pięć albo sześć godzin - powiedział Omar ze wschodnim spokojem. - Moim skromnym zdaniem, ściganie lepiej się udaje o wieczornym chłodzie.
Znaleźli kawiarnię i zamówili arabską kawę w małych arabskich filiżankach. Omar i Sventon wypili zaledwie dwanaście filiżanek, a już Lars i Liza zaczęli się nudzić siedząc tak długo na miejscu.
- Wujaszku Sventonie - powiedziała Liza - pójdziemy pozwiedzać trochę miasto.
- Dobrze, ale nie chodźcie za daleko - odparł Sventon. - Uważajcie, żeby się nie zgubić.
Lars i Liza wyszli na palące wschodnie słońce. Tłum na ulicach znacznie się przerzedził. Djof drzemało w spiekocie południowej pory.
- Chodźmy tędy - rzekł Lars, potykając się o zdechłego kota. Miasto było istnym labiryntem małych białych domków. Lars i Liza zapuścili się w nieznane.
- Kiedyż te dzieci nareszcie wrócą? - zastanawiał się Sventon patrząc na zegarek. Nie było ich już od godziny, a Sventon chciał jak najszybciej kontynuować pościg.
Omar spokojnie wypił filiżankę dobrej arabskiej kawy i powiedział:
- Miasto jest raczej małe, ale stosunkowo duże dla kogoś, kto jest mały. Wiele tu jest domów i ulic, które mogą przedstawiać skromny obiekt zainteresowania dla podróżujących obcokrajowców.
- Spieszy nam się! - krzyknął Sventon niecierpliwie.
Omar ukłonił się współczująco i zamówił nową porcję kawy.
Sventon niepokoił się coraz bardziej. Długo już siedzieli pijąc kawę, a rodzeństwo Hjortron z Appelviken wciąż nie wracało.
- O ile pan nie życzy sobie jeszcze kawy - rzekł Omar - moglibyśmy wyjść i popytać się. I tak mamy pytać o pana Łasicę, więc moglibyśmy równocześnie dowiadywać się o młodą pannę Hjortron i młodego pana Hjortrona.
Najgorszy upał już minął i ulice zapełniły się ludźmi.
- Chodźmy wpierw do cukiernika Mohameda - powiedział Omar.
- Do tego z bólem zębów? - wykrzyknął Sventon. - On nic nie będzie wiedział.
- Ale jego wypieki są znakomite, zawsze w miarę rumiane, i można przypuszczać, że rodzeństwo Hjortron udało się do niego, żeby kupić ,,Tęsknotę”.
Poszli na ulicę Karawany i wstąpili do piekarni. Piekarz nie pracował najwidoczniej, bo nigdzie nie było go widać. Nie było też śladu gońca Ibna. Z półmroku wyłonił się natomiast Mohamed.
- “Sen” czy “Tęsknotę”?! - wrzasnął.
- “Sen” - rzekł Omar kłaniając się. - Średniej wielkości “Niedzielny Sen”. Bądź łaskaw przesłać go za pośrednictwem mojego sąsiada Hassana, wytwórcę namiotów, który leci do oazy jutro z samego rana.
- Co jeszcze?
- Zechciej nam powiedzieć łaskawie, czy nie widziano tu dwojga dzieci, z których jedno było dziewczynką, a drugie chłopcem?
Mohamed milczał wpatrując się w nich uporczywie. W końcu rzekł:
- Nie widziałem żadnych dzieci. Od kilku lat nie widziałem żadnego dziecka. A w dodatku to nie jest biuro informacji. Do widzenia.
Sventon i Omar wyszli na ulicę. Pytali i szukali, dopóki nie zrobiło się ciemno, potem musieli wrócić do oazy. Sventon przez cały czas obmyślał niezawodny plan działania. Trzeba było odnaleźć dwoje dzieci, jednego wielbłąda i jedną lodówkę marki ,,Arktyka”. Rzadko kiedy prywatny detektyw miał przed sobą tak trudne zadanie do wykonania.
Po powrocie do oazy Sventon i Omar usiedli przed namiotem, żeby odpocząć w wieczornym chłodzie. Zjedli po talerzu chepchouki, a potem jedną “Tęsknotę” z nadzieniem z orzechów. Ciemność zapadła nad oazą i nad całą pustynią. Między lekko szumiącymi palmami błyszczały wielkie wschodnie gwiazdy. Gdzieś daleko wył szakal.
- Czy nie uważa pan, panie Sventon, że ta zwykła pustynia jest piękna? - spytał Omar.
Sventon był bardzo zatroskany. Jak dotąd, nie obmyślił jeszcze niezawodnego planu i dlatego nie mógł na razie cieszyć się urokami pustyni.
- Za dużo tu piasku - powiedział. - Znacznie za dużo...
Omar skłonił się cicho w ciemności.
- Połowa by wystarczyła. I jaki użytek z wielbłądów - spytał Sventon ostrym tonem - skoro istnieją latające dywany?
Omar podał mu filiżankę kawy.
- Przy dłuższej podróży zaoszczędza się przecież dobrych kilka dni lecąc na dywanie - zauważył Sventon.
- Ilość dni jest niezliczona - odparł Omar.
- Ale gdyby tak chodziło o przewiezienie świeżo upieczonego ciasta?
- Moim skromnym zdaniem, nie należy spoczywać zbyt świeżego, jeszcze ciepłego ciasta.
Sventon westchnął.
- Załóżmy jednak, że jest wpół do trzeciej po południu i że musi pan być w Djof równo o trzeciej. W takim wypadku wielbłądy byłyby do niczego.
- Czwarta jest również dobrą godziną na przybycie do Djof. Jeśli chodzi o moje skromne zdanie, najodpowiedniejsza jest godzina szósta, kiedy zaczyna się przyjemny wieczorny chłód.
Sventon westchnął, Omar ukłonił się.
Tej nocy Sventon w ogóle nie spał. Leżał z otwartymi oczami i próbował obmyślić jakiś niezawodny plan. W końcu słońce zaczęło wschodzić, a on jeszcze myślał. Nigdy dotąd nie spotkał się z tak trudnym problemem.
Ich sąsiad Hassan, wytwórca namiotów, który właśnie przyleciał z Djof na swoim dywanie, przyniósł Omarowi piękny, świeżo upieczony ,,Niedzielny Sen” od Mohameda. Sventon i Omar siedli, żeby szybko zjeść śniadanie przed wyruszeniem do Djof na dalsze poszukiwania.
Omar ukroił dwa duże kawałki “Niedzielnego Snu Poganiacza Wielbłądów”.
- Byłoby dla mnie wielką radością usłyszeć, że pan, panie Sventon, gustuje w wypiekach arabskich.
Sventon wziął talerz, z którego unosiła się delikatna woń.
- To ciasto przypomina psysia bez bitej śmietany - powiedział. Ponieważ robiło się późno, ugryzł bardzo duży kawałek. I nagle poczuł w ustach coś twardego i ostrego, coś, co mogło mu przeciąć język na pół! Jeśli to miał być “Niedzielny Sen Poganiacza Wielbłądów”, to poganiacze muszą cierpieć nocne koszmary w niedzielę! Przestał jeść i spojrzał na Omara, ale ten jadł dalej, bardzo zadowolony. Sventon ostrożnie wyjął z ust koszmarny kąsek i położył go na talerzu. Wtedy Omar przestał jeść.
- Byłbym bardzo zmartwiony, gdyby pan nie uważał, że moje skromne ciasto jest smaczne - powiedział melancholijnie, z pytającym wyrazem w czarnych oczach.
Sventon dziobnął widelcem kąsek “Snu”, który najwyraźniej miał coś twardego w środku. Kłuł go i szarpał, aż w końcu wydobył coś w rodzaju żyletki. Omar siedział bez ruchu, niczym posąg. Sventon wyłowił żyletkę dwoma palcami i wytarł ją w płótno namiotowe. To jednak nie była żyletka, lecz owalna blaszka z paroma literami. W jasnym porannym słońcu ujrzeli napis:
“ARKTYKA”
Prywatny detektyw T. Sventon ze Sztokholmu wyglądał jak jastrząb, który właśnie zauważył pięknego małego gołębia w całkiem nieoczekiwanym miejscu. Siedział nieruchomo i szybko myślał.
Metalowa plakietka, którą nadal trzymał w dwóch palcach, błyszczała w porannym słońcu. Omar, żeby mu nie przeszkadzać, też siedział zupełnie bez ruchu, ale przeżuwał coś niepostrzeżenie i spoglądał ukradkiem na ciasto.
- Ha! - rzekł Sventon nagle wstając. - Nie mamy czasu do stracenia.
Wskoczył do namiotu po swój latający dywan i rozwinął go na pustynnym piasku. Wrzucił na dywan torbę z ubraniem i upewnił się, że ma w kieszeni pistolet. Ruszył tak szybko, że, kask tropikalny zsunął mu się na oczy, a Omar ledwo zdążył wdrapać się za nim.
- “Arktyka” jest u cukiernika - rzekł Sventon, a słowa jego zabrzmiały jak seria strzałów z pistoletu.
- To w takim razie pan Łasica umieścił tabliczkę z “Arktyki” w cieście - odezwał się Omar siedzący za nim. - Może przez pomyłkę?
Sventon też się nad tym zastanawiał.
- Jeszcze za wcześnie, żeby się na ten temat wypowiadać - rzekł krótko i poprawił kask, który znów opadł mu na oczy.
- Czy pan myśli, że cukiernik ukrywa też Diamenta?
- Na razie za wcześnie, żeby się wypowiadać na ten temat. Lecz Mohamed jest w zmowie z Łasicą. Mohamed z pewnością nie jest solidnym cukiernikiem, wszystkiego więc można się spodziewać.
- Byłoby dla mnie wielką radością móc znowu zobaczyć Diamenta - powiedział Omar cicho. - Ponadto uważam, że wypieki pana Mohameda są jakby nieco przeceniane. Jakie jest pana zdanie o tych ciastach?
- Obrzydliwe świństwo! - krzyknął Sventon.
- Swego czasu uważałem, że są stosunkowo smaczne, jednak bardzo się myliłem, według mojego skromnego zdania.
- Najgorsze ciasta na pustyni! Nigdy nie widziałem gorszych! Łajdak, nie cukiernik! - wrzeszczał Sventon wydłubując kawałek nadzienia spomiędzy przednich zębów.
Dywan leciał szybko i wkrótce znaleźli się w Djof, gdzie już zaczęło się roić na ulicach. Poszli na ulicę Karawany. Spotkali kilku klientów niosących ciasta, ale gońca Ibna nie było widać. Zajrzeli ostrożnie przez okno. Sklep był chwilowo pusty, piekarz też gdzieś zniknął.
Sventon nie wiedział, co robić. Na wszelki wypadek położył rękę na pistolecie. Widząc, że Omar nachyla się nad oknem do piwnicy i usiłuje przez nie zajrzeć, podszedł do małego otworu. Wewnątrz widać było coś dużego i włochatego, poruszającego się nieznacznie. To była głowa wielbłąda. Jedno oko miał niebieskie, drugie brązowe.
Ktokolwiek widział wielbłądzią głowę spoglądającą z okna piwnicznego na ulicy Karawany, ten wie, jakie to jest zaskakujące. W takim wypadku człowiek zadaje sobie pytanie, dlaczego wielbłąd znajduje się w tej niezdrowej piwnicy, zamiast być na dworze, na świeżym powietrzu.
- Diament! - szepnął Omar łamiącym się głosem.
- Aha! - rzekł Sventon. - Więc tak się sprawy mają!
- Co tu robisz, staruchu? - pytał Omar zatroskany, a Diament patrzył na niego wiernymi, melancholijnymi oczami różnego koloru.
- I ,,Arktyka”, i Diament są tutaj - orzekł Sventon. - Możemy teraz upiec dwie pieczenie naraz.
- Ale Diament nie nadaje się do pieczenia - rzekł Omar z cieniem wyrzutu w głosie.
Na ulicy było pusto. Sventon wziął Omara na małą wyprawę rozpoznawczą za róg domu. Były tam wysokie drzwi, podeszli więc do nich i Sventon poruszył klamką. Drzwi okazały się zamknięte, ale zaraz ktoś je otworzył od wewnątrz i zobaczyli olbrzymiego Araba. To był piekarz, ten, który miał mięśnie jak zapaśnik, ba, nawet jak dwóch. Miał też długi, zakrzywiony sztylet wetknięty za czerwony pas. Podparł się pod boki i wlepił wzrok w Sventona i Omara. Oczy błyszczały mu niebezpiecznie.
- Przepraszam - rzekł Sventon - czy tędy jest wejście do wypieków, chciałem powiedzieć - do piekarni?
- Nie, to jest wyjście - zachrypiał piekarz niskim, gardłowym głosem i położył dłoń na rękojeści sztyletu. - Znikajcie - warknął i zatrzasnął drzwi.
Omar i Sventon wycofali się za róg. Podeszli jeszcze raz do okienka, żeby popatrzeć na głowę wielbłąda.
I wtedy dotarł do nich szept z głębi piwnicy:
- Wujaszku Sventonie!
Spojrzeli na siebie.
- Tsss - syknął Sventon.
Nagle na stopniach ukazał się cukiernik we własnej osobie. Zobaczył ich kucających przy oknie, stanął więc i patrzył. Omar szybko zaczął coś poprawiać przy sandale, a Sventon udawał, że strząsa kilka włosów wielbłądzich z lewego buta.
- Dzień dobry, Mohamedzie - odezwał się Omar. - Właśnie odbywamy taką sobie ranną przechadzkę. Wielką nam sprawia przyjemność móc przejść obok tej popularnej ciastkarni.
I ruszyli dalej ulicą Karawany, a Mohamed patrzył za nimi podejrzliwie.
- Musimy ułożyć plan działania - rzekł Sventon. - Sytuacja jest niedobra. Mohamed już coś podejrzewa.
- Wejdźmy wobec tego do kawiarni i pomyślmy - powiedział Omar z orientalnym spokojem.
Weszli i usiedli, żeby się napić arabskiej kawy z arabskich filiżanek. Sventon intensywnie myślał, a Omar, żeby mu nie przeszkadzać, czytał ,,Kurier Palmowy”.
- Młodzi są uwięzieni u cukiernika... - mruczał Sventon. - ,,Arktyka” też tam jest... I Diament...
- Tak - powiedział cicho Omar. - I Diament też.
- ...I jestem pewien, że Łasica również tam się znajduje... Piekarz jest w to wmieszany... a gdzie zniknął goniec?... Cała piekarnia jest w to wmieszana... chodzi o to, żeby ich zaskoczyć... przy najmniejszym cieniu niebezpieczeństwa Łasica może wynająć dywan i odlecieć z “Arktyką”...
Rzadko się zdarza, żeby praktykujący prywatny detektyw miał tak trudne zadanie do wykonania.
- Przepraszam - odezwał się nagle Omar i wskazał na ogłoszenie w gazecie.
- O co chodzi? - spytał Sventon trochę niecierpliwie.
Omar przeczytał:
Uczciwy, niepijcicy piekarz poszukiwany od zaraz
do stałej pracy na krótki czas w piekarni Mohameda.
- Aha - powiedział Sventon. Potem pomyślał jeszcze chwilę stając się coraz bardziej podobny do jastrzębia.
- Biorę posadę piekarza - zdecydował. - Jestem niepijący.
Omar uznał, że to bardzo śmiały pomysł, ukłonił się więc cicho i z uszanowaniem. Potem wskazał na inne ogłoszenie, nieco dalej, i przeczytał:
Szybki, obrotny goniec otrzyma natychmiast
stałe chwilowe zatrudnienie u cukiernika
Mohameda na ulicy Karawany.
- Aha - rzekł Sventon.
- Zamierzam ubiegać się o tę posadę - powiedział Omar. - W moim skromnym mniemaniu jestem szybki i obrotny.
Sventon spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Myślę, że może będę mógł przydać się w pewnej mierze w pościgu - rzekł Omar wykonując pokorny ukłon.
- To jest niebezpieczne - uprzedził go Sventon, rozglądając się czujnym wzrokiem po lokalu.
- Nie ma dla mnie milszego obowiązku niż zaproponować moje usługi temu, kto odnajdzie Diamenta - rzekł Omar, ponownie się kłaniając. - Moim najmilszym obowiązkiem jest dzielić niebezpieczeństwo.
- Panie Omar, pan jest... pan jest prawdziwa ozdobą pustyni! - wykrzyknął Sventon i żeby nie być gorszym od Omara, ukłonił się trzy razy, po czym gorąco uścisnął Omarowi dłoń.
Zanieśli torbę z ubraniami na jakieś opustoszałe podwórko i przebrali się.
- Rodzeństwo Hjortron z Appelviken jest bardzo sprytne - rzekł Sventon, bawiąc się w kieszeni owalną tabliczką z “Arktyki”.
Lars i Liza Hjortron z Appelviken przeżyli okropny wieczór, okropną noc i okropny ranek.
Kiedy po dłuższej przechadzce chcieli wrócić do kawiarni, okazało się, że są na ulicy Karawany. Już mieli zamiar wejść do ciastkarni i spytać o drogę, gdy nagle ukazała się im w okienku od piwnicy głowa wielbłąda z jednym okiem niebieskim i drugim brązowym.
Każdy, kto kiedykolwiek widział wielbłądzią głowę w okienku od piwnicy na ulicy Karawany, wie, jakie to jest dziwne. Postanowili wejść natychmiast do ciastkarni i powiadomić cukiernika Mohameda, że w jego piwnicy znajduje się skradziony wielbłąd. Myśleli, że Mohamed doceni tę informację. A tymczasem Mohamed spojrzał na nich wściekłym wzrokiem, schwycił ich za ramiona i wrzucił do piwnicy, w której stał Diament,
Tam, nadal trzymając ich mocno za ramiona, zaczął długie przesłuchanie z mnóstwem pytań. Lars i Liza w ogóle nie odpowiadali. Aż w końcu powiedzieli coś w obcym języku.
Cukiernikowi, który spędził młodzieńcze lata w mieście portowym wśród ludzi różnych narodowości, wydało się, że poznaje tę obcą mowę. Zawołał przez drzwi do pokoju obok:
- Panie Spiżarnicki! Proszę na chwilkę.
Z przyległego pomieszczenia wyszedł mały człowieczek o spiczastej twarzy i niespokojnym Spojrzeniu. Lars i Liza natychmiast go poznali. Nieraz go przecież widzieli w fabryce. To był pomocnik ich ojca, asystent Spiżarnicki.
Asystent spojrzał na dzieci.
- Panie Spiżarnicki, pan jest z Danii, więc może pan zrozumie, co mówią te dzieci, które są z Norwegii - wyjaśnił Mohamed. - Niech pan ich spyta, jak się nazywają i dlaczego tu myszkują.
Łasica stał zupełnie bez ruchu i wpatrywał się w dzieci inżyniera Hjortrona, jakby zobaczył duchy. Świat jest przecież dosyć duży (nawet jeżeli istnieją jeszcze większe planety), jest na nim wiele krajów i jeszcze więcej miast, no i oczywiście jeszcze więcej piwnic. Jak więc się to stało, że dzieci z Appelviken znalazły się w tej arabskiej piwnicy? W końcu rzekł:
- Nie wypuszczać ich! Zamknąć drzwi! To są szpiedzy!
Mohamed rozkazał silnemu piekarzowi pilnować drzwi. Piekarz rzucił derkę wielbłądzią na ziemię przed drzwiami, usiadł na niej i siedział cały dzień i całą noc, pogryzając raz ,,Tęsknotę”, raz “Sen”. Co jakiś czas szedł po nową porcję do drugiej piwnicy, pod schodami, do której Mohamed wstawiał świeżo upieczone ciasta, żeby wystygły. A dzieciom zapowiadał:
- Spróbujcie tylko krzyczeć, to zobaczycie! Już ja wam pokażę!
Drzwi do sąsiedniego pomieszczenia były otwarte, nikt nie troszczył się, żeby ich pilnować.
Liza i Lars usiedli w kącie na umączonych workach. Wkrótce przywykli do ciemności. Widzieli teraz wyraźnie nie tylko głowę Diamenta, na którą padało światło z okienka, ale całą jego postać. Widzieli też strasznego piekarza ze sztyletem u pasa. Żuł ciasto i nie interesował się nimi, dopóki siedzieli cicho.
Powietrze było tak zatęchłe i wilgotne, że trudno było oddychać. Co jakiś czas Diament uderzał nogą w klepisko, słychać też było jakieś szurania i chroboty w ciemnych kątach. To pewnie były szczury.
Tymczasem piekarz zasnął. Leżał przed drzwiami i chrapał. Lars i Liza zatęsknili za domem. Już im się pustynia arabska nie wydawała tak atrakcyjna, jak kiedyś.
Z drugiego pokoju słychać było głosy i uderzenia. Od czasu do czasu zapadała zupełna cisza, a potem znów coś uderzało i ktoś coś mówił.
- Czy myślisz, że wujaszek Sventon potrafi nas wyśledzić? - szepnął Lars.
- A skąd ma wiedzieć, że tu jesteśmy? - szepnęła Liza.
- Masz rację. Ale on jest przecież detektywem - szepnął Lars.
- Tak. Być może. Byle tylko odnalazł nas jak najszybciej!
Z drugiego pokoju dalej dochodziły uderzenia narzędzi i niecierpliwe głosy.
- Chodź, zobaczymy, co to jest - powiedział Lars i spojrzał na piekarza, który chrapał z otwartymi ustami.
Podeszli na palcach do drzwi do pokoju obok. Były uchylone, więc zajrzeli przez szparę.
Na stole w środku pokoju stała ,,Arktyka”.
- Taty lodówka! - szepnął Lars.
Nieznajomy młody Arab stał nachylony nad nią, z dłutem w ręku. Lars i Liza nie wiedzieli, co on ma zamiar zrobić z ,,Arktyką”, ale było jasne, że nie udało mu się zrobić tego, co chciał. Odwracał lodówkę i oglądał ją ze wszystkich stron. Gdy ją otwierał, natychmiast grało radio. Obok niego stał goniec Ibn i trzymał różne narzędzia: obcęgi, dłuto i łom.
Asystent Spiżarnicki przypatrywał się temu obgryzając paznokcie i rzucając spojrzenia to tu, to tam. Musiał najwidoczniej przejść krótki kurs języka arabskiego, bo odezwał się po arabsku:
- No i co?
- Nie mogę zrozumieć, jak ta lodówka jest zbudowana. Ani rusz dostać się do mechanizmu - rzekł nieznajomy Arab.
- Jesteś przecież inżynierem mechanikiem, nie? - syknął Łasica. - Specjalistą od lodówek?.
- Tak jak i ty - odparł arabski inżynier.
- Nie twoja sprawa - syknął Łasica tonem tak groźnym, że arabski inżynier szybko zabrał się z powrotem do pracy.
- Twierdzisz, że ukończyłeś Instytut Techniczny w Medynie?
- Tak jest.
- Jaki wydział? Dźwigów, pogłębiarek czy jaki? - pytał mały, złośliwy Łasica.
- Wydział inżynierii chłodniczej - odparł dumnie nieznajomy.
- Coście tam robili? Grali w ping-ponga?
Inżynier mechanik z Medyny zacisnął zęby i dalej badał ,,Arktykę”.
- To jest całkiem nowa . konstrukcja - orzekł. - Muszę mieć trochę czasu, zanim... Podaj mi to dłuto.
Goniec podał mu drugie dłuto i odebrał pierwsze. Arabski inżynier nachylił się nad lodówką i usiłował znaleźć jakąś śrubkę, żeby móc użyć dłuta.
Lars i Liza przypatrywali się przez szparę w drzwiach. Lars szepnął Lizie na ucho:
- Teraz rozumiem.
- Ja też - szepnęła Liza.
Nieznajomy specjalista od lodówek oddał dłuto Ibnowi i otarł twarz kraciastą chustką do nosa.
- No i co? - syknął Łasica.
- Zbudowana jest według zupełnie nowych zasad... i...
- Wiem o tym - rzekł Łasica, po czym kichnął.
- ...i wszystko wymaga trochę czasu... - powiedział arabski inżynier.
- Pytanie, ile? Zrobi pan to jeszcze za naszego życia czy zostawi pan tę robotę swoim potomkom? - syczał Łasica, który potrafił być niesłychanie złośliwy.
Goniec Ibn, choć dotąd nie odzywał się, wtrącił cicho:
- A gdybyśmy tak zjedli po jednej z tych bułeczek, co są w środku?
- Oczywiście, możemy zrobić chwilę odpoczynku - rzekł inżynier z Medyny.
- Ha! - splunął Łasica niecierpliwie, po czym kichnął.
Inżynier otworzył drzwiczki lodówki i zaraz zaczęło grać radio. Właśnie nadawano z Mekki program dla dzieci. Wyjęli z ,,Arktyki” Najlepszego Przyjaciela Domu, masę małych ptysiów z bitą śmietaną, nie większych niż orzechy włoskie. Czekając, aż ptysie urosną, słuchali programu dla dzieci z Mekki. Mały, pięcioletni Hussein śpiewał:
Idzie przez pustynię mały, czarny Ali,
Piach mu parzy stopy, głowę słonce pali.
- Wyłącz - powiedział Spiżarnicki-Łasica.
- Posłuchajmy jeszcze trochę - poprosił Ibn.
Teraz śpiewał dwuletni Ben Hassan:
Hej, wielbłądzie poczciwy,
Weź mnie w daleką drogę,
Jestem bardzo szczęśliwy,
Gdy na tobie jechać mogę.
- Wyłącz! - syknął Spiżarnicki-Łasica, który wcale nie był w nastroju do słuchania.
Tymczasem ptysie z cukierni Rozalii ze Sztokholmu urosły do właściwych rozmiarów. Goniec Ibn wyjął ich ogromną ilość. Początkowo, póki miały wielkość orzechów włoskich, można było sądzić, że nie ma ich tak dużo, ale teraz zdawały się wypełniać całą piwnicę. Były w miarę rumiane, obficie napełnione bitą śmietaną.
Spiżarnicki-Łasica, arabski inżynier i goniec , Ibn zaczęli zjadać jeden po drugim.
Lars i Liza wrócili cichutko na umączone worki leżące w kącie.
- To jest lodówka taty - szepnęła Liza.
- I ptysie wujaszka Sventona - szepnął Lars.
- I teraz ten idiota z dłutem rozbierze ją na części, żeby zobaczyć, jak jest zbudowana - szepnęła Liza.
- A to jest tajemnica - szepnął Lars.
Siedzieli w milczeniu. Piekarz chrapał.
- Gdyby tak można było zawiadomić wujaszka Sventona...
- Tak... ale jak?
- Moglibyśmy mu dać jakiś znak czy coś takiego.
- Tak... ale jak?
- Tsss! Ktoś idzie.
Wszedł cukiernik Mohamed. Zobaczył, że piekarz chrapie, podszedł więc i kopnął go, żeby go obudzić. Potem stanął przed Larsem i Lizą, bacznie się w nich wpatrując, mruknął coś gardłowym głosem i rzucił im kawałek “Tęsknoty”. A potem wyszedł.
W mieście zapanowała południowa spiekota. Wkrótce ucichły głosy i stukoty w drugim pokoju i słychać było tylko chrapanie. Lars i Liza zaczęli się zastanawiać nad sposobem przekazania wiadomości wujaszkowi Sventonowi. Zastanawiali się bardzo długo, aż w końcu usnęli, przytuleni do umączonych worków.
Do ciastkarni Mohameda na ulicy Karawany wszedł mężczyzna niedużego wzrostu, z czarną spiczastą brodą. Nosił zwykły, codzienny strój arabski i jedyną rzeczą szczególną był jego niezwykle ostry profil.
Jak zwykle Mohamed wpadł krzycząc:
- “Sen” czy “Tęsknotę”?!
- Ani jedno, ani drugie. Tylko zwykłą rzeczywistość - odparł zdecydowanym głosem niewysoki mężczyzna. - Szukam zatrudnienia jako piekarz, a to nie jest żaden sen. Jestem absolutnie trzeźwy.
- Szukasz pracy? Ach, tak. Jak się nazywasz?
- Hassan - padło niczym strzał z pistoletu z ust poszukującego pracy. - Nazywam się Hassan.
- Czy wyrabiałeś już, kiedyś ciasto? - mruknął cukiernik.
- Wyrabiałem je na każdej pustyni. A także w każdym mieście. Wyrabiałem dwadzieścia pięć lat w Mekce i dwadzieścia pięć lat w Mokce, a ostatnie pięćdziesiąt lat wyrabiałem w Medynie.
- Dwadzieścia pięć... i dwadzieścia pięć... i pięćdziesiąt... jak to możliwe? W takim razie musisz mieć sto lat? - ryknął Mohamed.
- Aż tyle? No tak, czas leci - rzekł piekarz. - Najważniejsze, żeby nie pić.
Podszedł prosto do dzieży, podwinął rękawy i zaczął miesić. Jego ręce chodziły jak maszyna. Cukiernik patrzył zdziwiony, ale zanim zdążył coś powiedzieć, wszedł wysoki chłopak w pogniecionym białym ubraniu marynarskim. Na głowie miał czapkę z napisem: “Marynarka Królewska”. Nosił niebieskie okulary.
Mohamed popatrzył na niego podejrzliwie.
- “Sen” czy “Tęsknotę”?! - krzyknął jak zwykle.
- Tak - odparł wysoki chłopiec w marynarskim ubraniu. - Tęsknię i śnię najskryciej, żeby zostać zatrudnionym w tej znanej ciastkarni. Moje skromne odwiedziny zostały spowodowane ogłoszeniem, które miałem nieoczekiwane szczęście przeczytać w dzisiejszym wydaniu “Kuriera Palmowego”. W tej dobrze redagowanej gazecie zobaczyłem, że jest do wzięcia chwilowo stała praca...
- Przestań ględzić! Jak się nazywasz?
- Moje skromne imię jest Ali Ben Hassan El Omar Hussein Mohamed.
- Wystarczy - Ali.
- Będzie dla mnie niezasłużonym zaszczytem stawić moje siły do pana dyspozycji jako goniec. Z całą pokorą mogę skromnie stwierdzić, że zawsze cieszyłem się całkowicie niezasłużoną opinią zwinnego i szybkiego. Ja...
- Nie pleć! Gdzie pracowałeś przedtem? - ryknął cukiernik.
- Jak dotąd, biegałem przez wielkie połacie pustyni nosząc ciasta i inne mniej ważne artykuły. Byłoby niezasłużonym zaszczytem, gdybym mógł...
- Zamknij się! Zaraz będzie wieczór - przerwał mu Mohamed. - Dlaczego nosisz takie zwariowane ubranie? - spytał podejrzliwie. W głębi sklepu Hassan miesił ciasto, zupełnie jakby był robotem, lecz równocześnie bacznie się przysłuchiwał.
- Byłem kiedyś zatrudniony w zachodnim przedsiębiorstwie mającym do czynienia z rurociągami. Nosiliśmy tam wszyscy marynarskie ubrania, zgodnie z praktyczną zachodnią modą. Nie oznacza to chęci obrażania floty arabskiej. Ja... .
- Cicho bądź! Dosyć tego! Coś mi się ten twój idiotyczny strój wydaje za mały na dębie - Mohamed coraz bardziej był podejrzliwy.
- Miałem w ostatnim czasie wielki zaszczyt szczególnie szybko rosnąć - powiedział Ali kłaniając się. - Mój poprzedni szef zawsze był łaskaw mówić: “Ali tak rośnie, że aż trzeszczy”. Zresztą, moim skromnym zdaniem, długie rękawy i spodnie tylko przeszkadzają, kiedy się biegnie z ciastkami. Ja...
- Weź to ciasto i przestań gadać! - krzyknął Mohamed. - Zanieś je szybko na ulicę Bazarową numer 9B i zostaw u tkacza dywanów Ben Husseina.
- To dla mnie wielki zaszczyt - odparł nowy goniec, biorąc ostrożnie ciasto - że mogę osobiście dostarczyć tak pięknie upieczone ciasto panu...
- Cicho już. I bierz, co masz brać!
- Będzie dla mnie wielkim zaszczytem móc w zupełnym milczeniu wziąć, co mam zabrać, i pobiec na ulicę Bazarową 9B - rzekł Ali kłaniając się parę razy. Po czym otworzył drzwi.
Cukiernik rzucił za nim butem, lecz Ali zdążył zamknąć drzwi. Mohamed dostrzegł go stojącego przed oknem i kłaniającego się trzy razy, zanim ruszył dalej, wolno i godnie.
Cukiernik odwrócił się i popatrzył na nowego piekarza. Ręce małego człowieczka pracowały jak maszyny. Ale Mohamed pomyślał, że on jednak wygląda cokolwiek dziwnie. I piekarz, i goniec wydawali mu się dziwni, postanowił więc bacznie ich obserwować.
“Mój biedny Diament” - myślał Omar, idąc wolno i godnie na ulicę Bazarową, z ciastem w ręku.
,,Ha! - myślał Sventon, wyrabiając ciasto. - Zaczekaj no tylko, cukierniku! Jestem całkowicie trzeźwy!”
I nowy piekarz zaczął obmyślać niezawodny plan działania, a przez ten czas jego ręce poruszały się niczym skrzydła wiatraka.
W ciągu dnia nowy piekarz Hassan zaczął wykazywać duże zainteresowanie schodami do piwnicy. Mohamed raz po raz przyłapywał go na nadsłuchiwaniu przy nich. Hassan za każdym razem wyjaśniał, że jest niezwykle muzykalny i że usłyszał dźwięki dochodzące z radia pana Mohameda. I za każdym razem odskakiwał, zanim Mohamed zdążył cokolwiek powiedzieć, i zaczynał miesić ciasto z taką energią, że aż dzieża trzeszczała.
Około południa, kiedy upał obezwładnił miasto i Mohamed drzemał w sklepie, tęsknota Hassana za odrobiną dobrej muzyki stała się tak silna, że przemknął się na palcach aż do samej piwnicy. Spali tam chrapiąc: Spiżarnicki-Łasica, inżynier mechanik z Medyny i goniec Ibn. Na stole stała lodówka “Arktyka” i cicho grała. Na niej leżały obcęgi, dłuto i parę ptysiów z kremem. Nowy piekarz rozejrzał się, notując w pamięci każdy szczegół.
Gdyby nie rodzeństwo Hjortron i wielbłąd Diament, byłby prawdopodobnie zabrał muzykalną lodówkę i opuścił na palcach swoje miejsce pracy.
W ciągu tego samego dnia nowy goniec Ali zaczął okazywać duże zainteresowanie oknem do piwnicy. Mohamed kilkakrotnie go widział kucającego przy tym okienku. Za każdym razem Ali tłumaczył się, że rozwiązało mu się jego skromne sznurowadło. I za każdym razem odchodził wśród gęstych ukłonów, niosąc pięknie upieczone ciasta Mohameda.
Lars i Liza wiedzieli, że to wujaszek Sventon i Omar. Podczas gdy piekarz chrapał przed drzwiami, usłyszeli nagle ciche wołanie dochodzące z okienka. Podeszli bliżej i poznali Omara. Omar wrzucił im małą “Tęsknotę Beduina” (którą powinien był zanieść do tkacza dywanów) i szepnął, żeby byli przygotowani. Potem powiedział:
- Diament, Diament, stary druhu - i zniknął.
Lars i Liza nie wiedzieli, na co mają być przygotowani, ale starali się, jak tylko mogli.
W chwilę później Omar znów ukazał się w okienku i wrzucił mały “Sen Niedzielny” (który właściwie miał dostarczyć emerytowanemu fakirowi), mówiąc im jeszcze raz, że mają być przygotowani. Potem dodał:
- Diament... już niedługo, staruchu, już niedługo. Bądź gotów - i znowu zniknął.
Lars i Liza nadal nie wiedzieli, na co mają być przygotowani, lecz starali się być możliwie najbardziej przygotowani i próbowali wytłumaczyć Diamentowi, że on też ma być przygotowany. Wsłuchiwali się w każdy odgłos i usiłowali zauważyć jakiś znak od Sventona czy Omara, ale nic się tego dnia nie zdarzyło.
Wieczorem po pracy Sventon i Omar odlecieli do oazy. Zorza po zachodzie słońca oświetlała pustynię na czerwono, powietrze było nieruchome. Gdy ukazały się palmy na horyzoncie. Omar powiedział:
- Kamień by mi spadł z serca, panie Sventon, gdybym mógł się dowiedzieć, czy pan już obmyślił jakiś plan uwolnienia Diamenta. No i oczywiście rodzeństwa Hjortron, jak również “Arktyki” - dodał.
- Tak! - powiedział Sventon, a głos jego zabrzmiał niczym strzał z pistoletu. Wyglądał zupełnie jak zdecydowany na wszystko jastrząb (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia z mąką na policzkach).
Omar, siedzący za nim na dywanie, ukłonił się z szacunkiem. Żaden z nich nic już więcej nie powiedział, dopóki nie znaleźli się przed namiotem, przy filiżance kawy.
- Czy można liczyć na to, że wszyscy odbywają południową drzemkę w południe? - spytał Sventon częstując Omara dużym cygarem.
- Tak - odparł Omar. - Niezwykle rzadko się zdarza, by ktoś odbywał południową drzemkę wieczorem. - Zapalił cygaro i głęboko się zaciągnął. - Na Wschodzie upał w południe powoduje tak silną ospałość, że tylko ci, którzy cierpią na nieuleczalną bezsenność, potrafią odłożyć drzemkę do późniejszej pory.
Sventon też zapalił cygaro. Dym unosił się powoli w nieruchomym powietrzu. Liście palm lekko szumiały, w stajni poruszały się Szmaragd i Rubin. Poza tym panowała zupełna cisza.
- Zapomniałem niestety wyrazić moje podziękowanie za cygaro - odezwał się Omar, unosząc swoją małą czapeczkę marynarską. - Ma wyjątkowo piękny aromat.
- Wyruszamy jutro w południe - powiedział prywatny detektyw Ture Sventon.
Omar nie zmienił wyrazu twarzy, lecz skłonił się głęboko.
- A teraz słuchaj mnie pan uważnie - rzekł detektyw Sventon.
Omar nachylił się i słuchał. Jego czarne oczy były niezgłębione jak noc.
- Gdy tylko cukiernik wyśle pana z pierwszą posyłką, proszę udać się prędko na podwórze i przebrać się w swoje własne ubranie. Niech pan wróci do cukierni, już przebrany, a kiedy Mohamed krzyknie: ,,»Sen« czy »Tęsknota«?” - proszę odpowiedzieć, co następuje...
Sventon rozejrzał się bacznie dokoła. Omar nachylił się jeszcze bardziej.
- Proszę powiedzieć tak: “Wydaję dzisiaj duże przyjęcie w oazie. Zapraszam na obiad całe Stowarzyszenie Producentów Namiotów. Proszę przysłać mi do domu ogromny »Sen« około południa”.
Omar początkowo nie odzywał się. Potem powiedział:
- Ogromny “Sen” około południa.
- Kolosalny “Sen”! Niech pan powie Mohamedowi, że goniec ma się spieszyć. Nie musi odbywać codziennie drzemki południowej. Niech go Mahomed wyśle w samo południe, z olbrzymim “Snem”.
Omar ukłonił się i rzekł:
- Olbrzymi “Sen” około południa.
- Potem niech pan znów się przebierze w strój marynarski i wróci do ciastkarni. Gdy kolosalny “Sen” będzie gotowy około południa, cukiernik powie: “Ali, weź dywan i poleć z tym ciastem do pana Omara do oazy. On wydaje obiad dla producentów namiotów”. Niech pan weźmie wtedy ciasto i zaniesie je na podwórze, jak zwykle. Będę tam czekał z dywanem i razem tu przylecimy.
- A Diament? - zapytał Omar niskim głosem.
- Diament przybędzie trochę później. Nic na to nie poradzę, że wielbłądy są mniej szybkie od dywanów.
- A nasi młodzi przyjaciele, rodzeństwo Hjortron z Appelviken?
- Wszyscy się tu spotkamy - odparł Sventon strząsając popiół z cygara. Po chwili Omar spytał:
- A lodówka “Arktyka”?
- Mówiłem już, że wszyscy się tu spotkamy - rzekł Sventon. - I razem zjemy sobie po ptysiu.
Siedzieli chwilę w milczeniu, głęboko zatopieni w myślach. Zmrok zapadł nad oazą Kaf. W końcu Omar odezwał się, tak cicho, że Sventon ledwie go słyszał:
- Czy Diament też? Czy Diament też się tu z nami spotka?
- Co? Diament? Diament przydrepcze tu jutro rano. Piwniczne powietrze nie służy mu.
Po chwili zerwał się wieczorny wietrzyk i palmy mocniej zaszumiały. Zdawało się, że szumi wodospad. Ściany namiotu lekko trzepotały. Słońce schowało się za horyzontem, zostawiając po sobie czerwoną smugę, na tle której rysowały się sylwetki palm.
Prywatny detektyw T. Sventon i Omar wyrzucili niedopałki cygar. Weszli do namiotu i natychmiast zapadli w głęboki, wzmacniający sen.
Następnego ranka Hassan i Ali stawili się punktualnie w ciastkarni. Hassan zabrał się do wyrabiania ciasta z taką energią, że aż dzieża trzeszczała, Ali zaś, wśród wielu ukłonów, wziął dużą porcję wypieków i powiedział, że będzie dla niego wielkim zaszczytem móc je osobiście dostarczyć klientom.
Chwilę potem wkroczył do ciastkarni Omar i powiedział, że ma zaszczyt życzyć panu Mohamedowi dobrego dnia.
- “Sen” czy “Tęsknotę”?! - wrzasnął Mohamed.
- “Niedzielny Sen Poganiacza Wielbłądów” jest ciastem jedynym w swoim rodzaju - zaczął Omar kłaniając się. - W moim skromnym mniemaniu nie ma sobie równego, chyba żeby wziąć pod uwagę “Tęsknotę Beduina za Domem Rodzinnym”, które to ciasto jedynie dorównuje “Niedzielnemu Snu Poganiacza Wielbłądów”.
- “Sen” czy ,,Tęsknotę”?! - zagrzmiał Mohamed.
- Zaprosiłem dzisiaj całe Stowarzyszenie Producentów Namiotów na skromny obiad do mojego skromnego namiotu w oazie Kaf. Bardzo by docenili duży “Sen Niedzielny”. Czy pan Mohamed byłby tak dobry i upiekł na mój rachunek “Sen” w największym możliwym wymiarze?
- Nic poza tym?
- Gdyby szybki goniec pana Mohameda był tak dobry i używając dywanu dostarczył mi ciasto około południa, całe Stowarzyszenie Producentów Namiotów chwaliłoby pana na równi z pańskim gońcem, panie Mohamedzie.
- Ciasto będzie dostarczone. Nic ponadto?
- Jeśli chodzi o moją skromną osobę, nie mam na dzisiaj żadnych dalszych życzeń.
- A więc do widzenia! - ryknął Mohamed.
- Proszę mi pozwolić wyrazić w imieniu Stowarzyszenia Producentów Namiotów najgłębszą wdzięczność z okazji...
- Do widzenia! - krzyknął Mohamed. Omar ukłonił się i wyszedł. Spoglądając za nim Mohamed zauważył, że stanął przed oknem i trzy razy ukłonił się, zanim poszedł dalej .ulicą Karawany.
Wkrótce potem wrócił Ali. Mohamed okropnie go zwymyślał za to, że go tak długo nie było. Ali odpowiedział z uszanowaniem, że znacznie za długo go nie było, ale że spieszył się na tyle, na ile pozwalały jego skromne możliwości.
- Bzdury! - przerwał mu Mohamed i zabrał się do pieczenia największego “Snu Niedzielnego”, jaki kiedykolwiek piekł.
Przez cały ten czas Lars i Liza siedzieli na umączonych workach i przysłuchiwali się szczurom chroboczącym w kącie. Byli przygotowani, mimo że nie wiedzieli na co. Diament, jak zwykle, stał patrząc przez okienko. Krzepki piekarz siedział na swoim miejscu przed wysokimi drzwiami do piwnicy i jadł kawałek ciasta okropnie mlaskając.
Z drugiego pokoju dochodziły, jak przedtem, niecierpliwe głosy i uderzenia. Dzieci usłyszały, jak inżynier mechanik z Medyny wykrzyknął, że zamierza wziąć obcęgi i rozbić lodówkę. Lecz asystent Spiżarnicki zabronił mu niszczenia drogocennego przedmiotu. Goniec Ibn zaproponował, żeby spróbować otwieraczem do puszek, ale musiał chyba dostać w ucho, bo bardzo szybko zamilkł.
W tym momencie ktoś lekko zastukał do wysokich drzwi. Piekarz zerwał się, by je otworzyć. Był to Hassan.
- Wie pan, panie piekarzu - wyjąkał Hassan, ocierając czoło ścierką - miałem okropny koszmar ostatniej nocy...
- Co mnie to obchodzi! - powiedział groźny piekarz kładąc dłoń na rękojeści sztyletu.
- Zmiataj!
- Śniło mi się, że jadłem ciasto - mówił dalej Hassan wcale nie znikając. - Wyglądało bardzo dobrze, lecz kiedy je przekroiłem...- Hassan drżał na całym ciele i trudno mu było mówić.
- To co? - spytał piekarz przestając żuć.
- Kiedy je przekroiłem... myślałem, że w środku będzie masa orzechowa... myślałem, że to jest znakomita “Tęsknota za Domem”... - Zęby mu tak dzwoniły, że ledwo mógł się wysłowić.
- No i co dalej, mów! - Piekarz widział, że Hassan jest blady jak trup (mogło tak być dlatego, że był umączony, ale z drugiej strony...).
- To nie była masa orzechowa - szepnął Hassan rozglądając się. - To był...
- Co było? Mów! - pytał piekarz coraz szerzej otwierając usta.
- To był... - powiedział Hassan i otarł pot z czoła - to było coś małego, czarnego, co robiło się coraz większe i większe. Wtedy zobaczyłem, że to...
Hassan zamilkł i rozejrzał się dokoła.
- Że to co? - spytał piekarz, zdziwiony.
- Czarny kot! - szepnął Hassan i opadł na ziemię. - To ciasto upiekł Mohamed - jęczał Hassan siedząc na ziemi. - I wsadził do środka kota, a kot rósł. Ciasto było zaczarowane.
Piekarz nic nie odpowiedział, tylko jeszcze szerzej otworzył usta.
- A najgorsze było... najgorsze było to, że ja nie śniłem. To była prawda.
Hassan odszedł parę kroków na chwiejnych nogach. Potem upadł, biedak, z wyczerpania, ale jakoś się pozbierał i poszedł dalej.
Piekarz spoglądał za nim z otwartymi ustami, potem popatrzył na ciasto, które trzymał w ręku. Odrzucił je i wypluł okruszynę, która mu uwięzia między zębami. A następnie splunął trzy razy przez lewe ramię i wrócił na swoje miejsce przed drzwiami. I dalej tam siedział gapiąc się przed siebie, zatopiony w ponurych myślach.
Zbliżało się południe i upał zapanował w mieście, a także w ciastkarni. Zrobiło się okropnie gorąco. Uderzenia z sąsiedniego pokoju pomału ucichły i wkrótce słychać było tylko chrapanie. (Co prawda goniec Ibn nadal mamrotał, że otwieracz do puszek byłby najlepszym narzędziem, ale mówił to przez sen).
Olbrzymi “Sen Niedzielny” był gotowy. Wyglądał dostatecznie duży, żeby zadowolić całe Stowarzyszenie Producentów Namiotów, a ponadto dziesięciu albo dwunastu źle płatnych poganiaczy wielbłądów. Gorący i buchający parą stał na ziemi i trzeba przyznać, że takiego “Snu Niedzielnego” jeszcze nikt nigdy nie widział. Mohamed musiał go zrobić i upiec w kawałkach i potem połączyć te części, żeby powstała jedna olbrzymia całość. Chcąc go szybciej ostudzić, wstawił go do chłodnej piwnicy pod schodami. Słyszał, jak tamci chrapią po drugiej stronie drzwi. On sam musiał, jak dotąd, zadowolić się jedynie ziewaniem.
Wróciwszy do ciastkami natychmiast zasnął. Tego dnia upał był gorszy niż kiedykolwiek. Po krótkiej chwili obudziły go kroki na schodach do piwnicy.
To szedł Hassan trzymając w ramionach ogromne ciasto (ledwo był widoczny, ale można było go poznać po nogach.)
- Już ostygło - wytłumaczył Hassan, stawiając ciasto na podłodze. - Jest całkiem chłodne - rzekł, wciskając palec w chrupiącą skórkę.
- To moja sprawa! - ryknął Mohamed. - Cukiernik musi pilnować ciasta od początku do końca.
Wtedy Hassan krzyknął:
- Hej! Goniec! Weź dywan i leć z tym “Snem” do pana Omara w Kaf! Spiesz się!
- To moja sprawa! - ryknął Mohamed. - Goniec! Weź dywan i leć z tym “Snem” do pana Omara w Kaf. Spiesz się!
- Uważaj na ciasto - przykazał Hassan. - Żadnego zatrzymywania się po drodze na kawę ani nic w tym rodzaju.
- To moja sprawa! - ryknął Mohamed.
- Uważaj na ciasto! Żadnego zatrzymywania się po drodze na kawę ani nic w tym rodzaju!
- Rozumiesz? - spytał Hassan.
- To moja sprawa! - wrzasnął Mohamed.
- Rozumiesz?
- Tak. Rozumiem - odparł Hassan.
- Mówię do Alego - ryczał Mohamed, cały czerwony na twarzy.
- Naprawdę? - rzekł Hassan. Ali stał trzymając w ręku małą czapeczkę marynarską i kłaniał się raz po raz to Hassanowi, to Mohamedowi. W końcu ukłonił się też ciastu.
- Im większe ciasto, tym większy zaszczyt - powiedział. - Zrobię, co tylko w moich skromnych możliwościach, żeby zasłużyć na zaufanie, które mi tak wspaniałomyślnie okazano.
- Zamknij się! - rzekł Hassan.
- To moja sprawa! - ryknął Mohamed, teraz już siny na twarzy. - Zamknij się!
- Bardzo chętnie - odparł Hassan.
- Mówię do Alego! - ryczał Mohamed.
Ali podniósł ciężkie ciasto.
- Będę zawsze z wdzięcznością pamiętał o tym szlachetnym cieście - powiedział, kłaniając się tak głęboko, że o mało nie stracił równowagi.
- Pomóż temu niedołędze, niech już rusza! - wrzasnął Mohamed i ziewnął.
Hassan i Ali wzięli ciasto między siebie i opuścili sklep Mohameda.
Ulica Karawany była pusta. Ze wszystkich małych, białych domków dochodziło głębokie, melodyjne chrapanie. Prywatny detektyw T. Sventon i Omar nieśli między sobą największe ciasto, jakie kiedykolwiek upieczono na Wschodzie. Mimo że szli zacienioną stroną ulicy, upał był tak straszny, że marzyła im się orzeźwiająca kąpiel w łaźni.
W końcu dotarli do podwórza, gdzie Sventon zostawił ukryty dywan i torbę z ubraniami. Sventon włożył kask i rzucił się na dywan, koło frędzli. ,,Niedzielny Sen Poganiacza Wielbłądów” stał na środku dywanu. Omar siedział za nim i trzymał go oburącz. Ze swego miejsca widział tylko sam czubek kasku Sventona.
Sventon dotknął frędzli i powiedział:
- Kaf.
- Dywan, jakby uniesiony niewidocznymi rękoma, wzniósł się w powietrze i ruszył prosto w stronę oazy.
Po chwili lotu zobaczyli pod sobą ogromną karawanę. Z tej wysokości wydawało się, że wielbłądy stoją bez ruchu na błyszczącym, oblanym słońcem piasku.
- Panie Sventon - odezwał się Omar zza. ciasta. Mówił coś i pokazywał ręką, ale Sventon nie słyszał go z powodu silnego pędu powietrza, a poza tym rozdzielało ich wysokie ciasto. Niemniej skierował lornetkę w stronę długiej karawany, która posuwała się otoczona tumanem kurzu. Zastanawiał się, do czego właściwie służą wielbłądy, skoro istnieją dywany. Sventon był wielkim przyjacielem zwierząt, a już szczególnie lubił wielbłądy. Były zachwycające w różnych okolicznościach - ale nie wtedy, kiedy się jechało na ich grzbiecie.
W końcu Omar wstał i krzyknął:
- To producenci namiotów!
- Co? - spytał Sventon. Nie dosłyszał jednak odpowiedzi, bo właśnie zerwał się wiatr.
Wkrótce ukazały się palmy na horyzoncie. To była ich oaza. Dywan opuścił się i wylądował z lekkim stuknięciem przed namiotem Omara. Postawili ciasto na małym stoliku przed namiotem i poszli się wykąpać w strumieniu zimnej, kryształowo czystej wody. Z torby wyjęli swoje zwykłe ubrania. Sventon myślał, jak to miło pozbyć się umączonego fartucha, w którym miesił ciasto. Omar, z kolei cieszył się, że może zdjąć kusy strój marynarski, choć zapewniał, że było dla niego wielkim zaszczytem chodzić ubranym jak marynarze na Zachodzie.
Bardzo wyczerpani usiedli przy stole, z dwóch stron ogromnego ciasta, tak dużego, że nie widzieli siebie nawzajem. Sventon podniósł się i poczęstował Omara dużym cygarem.
- No, mamy już tę małą przygodę za sobą - rzekł. Widział, jak dym z Omarowego cygara unosi się nad ciastem. Po chwili zobaczył też duże, czarne oczy.
- Diament jeszcze nie przybył, panie Sventon - powiedział Omar.
- Wielbłądy są dość powolne, choć to skądinąd przemiłe zwierzęta - odparł Sventon.
Dla prywatnego detektywa rozwiązanie trudnego problemu jest sprawą całkiem zwyczajną i kiedy tego dokona, nie czuje się specjalnie podniecony, w każdym razie nie więcej niż stroiciel fortepianów, który właśnie nastroił fortepian.
- Urocza ta oaza, chłodna i piękna - rzekł Sventon.
Omar westchnął cierpliwie po drugiej stronie ciasta. Wciąż jednak, bez chwili przerwy, badał wzrokiem pustynię. Po jakimś czasie Sventon zobaczył jego głowę wychylającą się znad ciasta.
- Czy pozwoli mi pan skorzystać na chwilę z lornetki?
Sventon podał mu lornetkę. Omar długo patrzył, a potem powiedział z tłumioną radością:
- Teraz spotkamy się wszyscy w oazie. Nasza przygoda skończyła się.
Sventon odebrał od niego lornetkę i spojrzał przez nią. Najpierw zobaczył tylko piasek. Potem jeszcze więcej piasku i jeszcze znacznie więcej piasku, aż w końcu dostrzegł niewyraźną kropkę. To był prawdopodobnie Diament, choć Sventon w ogóle nie mógł rozpoznać, czy to wielbłąd, a tym bardziej, czy to Diament. Lecz Omar zauważał każdą zmianę na pustyni. Siedział teraz za ciastem, spokojny i szczęśliwy, a dym z jego cygara nareszcie unosił się spokojnie i równiutko do góry.
Sventon odłożył lornetkę do futerału.
- Zgadza się - powiedział. - To Diament idzie. Tak sobie też myślałem.
Kropka zbliżyła się, urosła i zmieniła się w dużego, okazałego wielbłąda z jednym okiem niebieskim, a drugim brązowym. Na grzbiecie niósł dwoje dzieci z Appelviken.
Lars i Liza zauważyli, że coś się dzieje tego ranka. Przechodząc koło okienka Omar za każdym razem szeptał, że mają być gotowi. A kiedy mówił: ,,Diament, kochany staruchu” - brzmiało to mniej smutno niż zwykle.
Piekarz też zachowywał się bardzo dziwnie. Siedział bez ruchu w mroku i tylko gapił się prosto przed siebie. Do tej pory zawsze jadł kawałek ciasta, a kiedy kończył jeść, zaczynał chrapać albo szedł do chłodnej piwnicy po drugiej stronie pomieszczenia, w którym stała lodówka, i wybierał sobie następne ciasto wśród tych, co stygły. Widocznie dzisiaj znudziły mu się ciasta. Znudziło mu się też najwidoczniej spanie.
W Djof było bardzo dużo kotów. Wszędzie je było widać, na ulicach i w oknach domów, na podwórkach i w oknach piwnic. Z pewnością nie brakowało kotów w Djof, ale w ciastkarni na ulicy Karawany Lars i Lipa nigdy jeszcze kota nie widzieli. Dlatego też bardzo się zdziwili, że właśnie tego ranka pojawił się duży, czarny kot. Wpadł przez okienko z. takim impetem, jakby go pies gonił. Ale nie było słychać szczekania, więc chyba ktoś go musiał wrzucić.
Wylądował na podłodze i stał wyginając grzbiet w pałąk, z czarnym, puszystym ogonem sterczącym prosto do góry. Żółte oczy lśniły niesamowicie w mroku. Diament niespokojnie uderzał nogami w polepę. Szczury pochowały się w dziurach. Lars i Liza siedzieli bez ruchu, przygotowani na wszystko.
Ale co się stało z piekarzem? Przylgnął do ściany z otwartymi szeroko ustami. Wyciągnął zakrzywiony sztylet i splunął trzy razy przez lewe ramię.
Kot stał nieruchomo na środku podłogi, wyginał grzbiet i prychał.
Piekarz przypłaszczył się do ściany i pokazał na kota.
- Widzicie go? - wymamrotał tak niskim, gardłowym głosem, że Lars i Liza nie mogli właściwie zrozumieć, co mówi. Więc tylko potrząsnęli głowami.
- Nie - odezwał się Lars.
- Nie - powiedziała Liza.
Piekarz otworzył drzwi na oścież, także zrobiło się całkiem jasno. Kot prychnął i wyskoczył na dwór. Krzepki piekarz splunął trzy razy przez lewe ramię. Zatrzasnął drzwi i opadł, wyczerpany, na swoje miejsce. I siedział tam długą chwilę całkiem bez ruchu.
Upał stawał się coraz gorszy i mechanicy w pokoju obok już zaczęli chrapać. Z ulicy nie dochodził żaden odgłos. Słychać było natomiast powtarzające się burczenie w brzuchu piekarza. To dlatego że nie zjadł ani jednego kawałka ciasta od paru godzin. Burczało mu coraz bardziej. W końcu piekarz podniósł się i poszedł do sąsiedniego pokoju. A stamtąd dalej, do chłodnej piwnicy. Stały tam tylko dwa ciasta. Jedno było średniej wielkości ,,Tęsknotą”, roztaczającą dookoła delikatny zapach. Drugie było wyjątkowo dużym “Snem Niedzielnym”, olbrzymim “Snem”. Piekarz spojrzał podejrzliwie na oba ciasta. W końcu wziął to średniej wielkości. Trzymał je ostrożnie, tak jakby je chciał wynieść na śmietnik. Ale w brzuchu mu okropnie burczało, poszedł więc odważnie dalej w stronę swego miejsca przy drzwiach od piwnicy.
Tam postawił ciasto na podłodze i patrzył na nie, jakby się spodziewał, że może go ugryźć w nogę. Przyłożył sztylet, żeby ukroić kawałek, ale zaraz go cofnął. W brzuchu burczało mu jeszcze bardziej, więc znów zrobił ruch, jak gdyby chciał ukroić ciasta, i znów szybko cofnął rękę, tak jakby ciasto go ugryzło.
Lars i Liza przypatrywali mu się zdziwieni.
W końcu piekarz zacisnął zęby. Twarz jego miała wyraz rozpaczliwej determinacji. Zrobił taką minę, jakby zamierzał zamordować ciasto, a potem, przy akompaniamencie gorszego niż kiedykolwiek burczenia w brzuchu, wbił sztylet w chrupiącą, dobrze wypieczoną skórkę i odciął kawałek u góry. Nachylił się ostrożnie i zajrzał do środka.
To, co się potem stało, było tak dziwne i tak okropne, że trzeba było nazywać się Hjortron i mieć ojca wynalazcę, żeby się nie przestraszyć. Nawet Sventon poczuł się nieswojo, kiedy pierwszy raz zobaczył obrzydliwą odrobinę jedzenia, jakby dla szczurów, przemieniającą się w klops z borówkami, a przecież - proszę pamiętać - Sventon lubił klops, a poza tym był doświadczonym prywatnym detektywem. Nic więc dziwnego, że piekarz się wystraszył. Po pierwsze był piekarzem, a nie praktykującym prywatnym detektywem, a po drugie nie lubił kotów.
Ciasto nie zawierało masy orzechowej. Nie zawierało właściwie nic poza wstrętną, małą, czarną rzeczą, która szybko urosła i wyskoczyła ze środka. Teraz widać było, że to mały kot, z posypaną cukrem sierścią. Rósł coraz bardziej, aż stał się wyjątkowo dużym, dobrze rozwiniętym arabskim kotem. Zaczął przechadzać się spokojnie po podłodze i lizać pocukrzoną sierść.
Tego już było za dużo dla piekarza. Otworzył drzwi i wyskoczył na ulicę. Z pewnością nikt nigdy nie biegł tak szybko ulicą Karawany w Djof. W każdym razie nie podczas najgorszego upału w samo południe.
Lars i Liza Hjortron byli przygotowani i tym razem wiedzieli nareszcie na co. Wierny Diament też był przygotowany. Z dziećmi na grzbiecie wyszedł przez wysokie drzwi na dwór w jasny blask słoneczny. Czarny kot patrzył, jak odjeżdżają, i w pierwszej chwili chciał pobiec za nimi, ale zatrzymał się słysząc zachęcające chrobotanie w ciemnym kącie. Przypomniał sobie, że nie jadł obiadu, postanowił więc zostać jeszcze trochę w piwnicy.
Na ulicy Karawany Lars i Liza spotkali dwunastu poganiaczy wielbłądów maszerujących miarowym krokiem, aż pot z nich spływał. Wszyscy mieli wielkie czarne brody i niebieskie okulary i byli uzbrojeni po zęby. Podążali prosto do ciastkarni Mohameda. Lecz Lars i Liza, szczęśliwi i przejęci, nie zwrócili na nich specjalnej uwagi.
Diament od razu znalazł drogę do domu. Bez najmniejszego wahania skierował się prosto w stronę pustyni. Lars i Liza pomachali do kilku przelatujących nie opodal dywanów i pomyśleli sobie, że pustynia arabska jest wyjątkowo sympatyczną pustynią.
W pewnej odległości zamajaczyła im długa karawana, tak długa, że nie było widać ani jej początku, ani końca. Wierny Diament, który chciał się znaleźć jak najszybciej w swojej chłodnej, letniej stajni, przyspieszył kroku i po chwili stracili karawanę z oczu.
- Wujaszek Sventon jest niezwykle sprytny - powiedział Lars. - Nikt inny nie wpadłby na pomysł, żeby zamrozić kota w “Arktyce”.
- Nie - rzekła Liza.- Ani żeby-go wsadzić do ciasta.
- Ale musisz pamiętać, że on jest prywatnym detektywem - dodał Lars.
- Wiem - odparła Liza.
Po jakimś czasie zobaczyli wierzchołki palm rysujące się na tle zamglonego horyzontu, a wkrótce potem całą piękną oazę. Nareszcie wysokie palmy, nareszcie letnia stajnia. W końcu zobaczyli też piękny, zgrabny namiot wujaszka Omara.
- Jak już mówiłem - zauważył Sventon - wielbłądy są nieco powolne. Jak się macie, młodzi przyjaciele!
- Wujaszku Sventonie - powiedziała Liza i dalej nie wiedziała już, co mówić.
- Wujaszku Sventonie - powiedział Lars. - Więc... jesteśmy.
Potem przywitali się z Omarem.
- Jest dla mnie wielką przyjemnością widzieć was wszystkich z powrotem w tej nic nie znaczącej oazie - powiedział Omar patrząc na Diamenta. A Diament patrzył na Omara jednym okiem niebieskim, a drugim brązowym. Omar dał mu dziesięć kawałków cukru i zaprowadził go do stajni. “Diament”, “Rubin” i “Szmaragd” informowały, tabliczki nad trzema boksami i teraz nareszcie w każdym z nich znajdował się wielbłąd.
Sventon, Omar, Lars i Liza zasiedli wokoło stołu, na którym stało ogromne ciasto.
- Wujaszku Sventonie - zapytał Lars. - Gdzie jest “Arktyka”?
- Jeszcze za wcześnie, żeby wypowiadać się w tej sprawie - odparł Sventon.
Omar spojrzał na ciasto i rzekł:
- Choć w moim skromnym mniemaniu ciasta pana Mohameda są nieco przeceniane, niemniej wiele osób w Djof uważa, że są znakomite. Jego ciastkarnię odwiedza tłum...
- O co chodzi? - przerwał mu Sventon z lekkim zniecierpliwieniem.
Omar ukłonił się i mówił dalej:
- ...tłum, w którym jest wielu producentów namiotów, cieszących się dobrym apetytem, i mam poważną obawę, czy Mohamed nie powiedział im: “Dziś Omar zaprasza całe wasze Stowarzyszenie na obiad do oazy. Właśnie upiekłem olbrzymie ciasto”.
- Niemożliwe! Ten przeklęty cukiernik! - wybuchnął Sventon.
- Obawiam się, że to jest możliwe, panie Sventon. Taka wiadomość zawsze szybko się rozchodzi w mieście tej wielkości co Djof.
- Ach, głupstwa! - rzekł Sventon. - Na pewno nie.
- Obawiam się, że wszyscy producenci namiotów odłożyliby natychmiast robotę i przygotowali się do przybycia tutaj.
- Z pewnością nie, panie Omar - rzekł Sventon zdecydowanym głosem.
Omar ukłonił się, niewzruszony, i powiedział:
- Obawiam się ze nawet emerytowani producenci namiotów dowiedzą się o tym zaproszeniu. Obawiam się, że całe Stowarzyszenie jest w drodze do nas. - Uważnie badał wzrokiem pustynię, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Widzieliśmy ogromną, długą karawanę - powiedziała Liza.
- Ja też miałem zaszczyt w drodze do oazy widzieć wyjątkowo dużą karawanę i wydawało mi się, że rozpoznaję producentów namiotów. Cieszę się więc, że mam w domu duże ciasto.
- Karawanę! - wybuchnął Sventon, który stawał się coraz bardziej niecierpliwy. - Dlaczego nie miałoby być karawan na pustyni? Nigdy nie słyszałem o pustyni bez karawan. Ta przewozi prawdopodobnie figi. Albo daktyle. Albo cokolwiek innego.
Omar ciągle wpatrywał się w piaskowe morze.
- Nie - mówił dalej Sventon. - Zamiast tego przyjrzyjmy się bliżej temu “Niedzielnemu Snu”. Panie Omar, czy mogę prosić o nóż do krajania, największy, jaki pan ma.
Omar przyniósł olbrzymi wschodni nóż do krajania.
- Dziękuję - rzekł Sventon i przekroił ciasto. Chrupiąca, lekko brunatna skórka pękła, a na stole ukazał się Najlepszy Przyjaciel Domu - lodówka “Arktyka”.
Sventon otworzył drzwiczki i po oazie popłynęły piękne akordy uwertury do “Snu Nocy Letniej”. Sventon wyłączył radio i powiedział krótko:
- Psysie się skończyły.
- Uważałbym za wielki zaszczyt móc pana zaprosić na chepchoukę - powiedział Omar i ukłonił się nie zmieniając wyrazu twarzy.
- No cóż, chętnie... - rzekł Sventon.
- Opowiedz nam, wujaszku Sventonie! - zawołali Lars i Liza.
- Co mam opowiedzieć? - spytał Sventon.
- Jak uratowałeś “Arktykę”?
- “Arktykę”? Ach tak. To była drobnostka. Najprostsza rzecz na świecie - powiedział Sventon i zapalił następne cygaro. - Przemknąłem się do piwnicy, gdzie stygło ciasto. Ostrożnie odciąłem kawałek skórki, a potem wydłubałem cały środek. Wziąłem łopatę i wyrzuciłem dobrych kilka kilogramów obrzydliwego nadzienia z fig. Na to miejsce włożyłem ,,Arktykę”, a potem razem z panem Omarem po prostu wzięliśmy ciasto i przylecieliśmy z nim tutaj - powiedział Sventon, strząsając odrobinę popiołu z rękawa.
- A co właściwie chciał zrobić Łasica?- spytała Liza.
- Spiżarnicki-Łasica? Współpracował z jednym inżynierem z Medyny, który miał pewne wykształcenie w dziedzinie lodówek, ale na tej absolutnie się nie rozumiał. W tym kraju technika chłodnictwa nie stoi tak wysoko jak u nas. Chociaż z drugiej strony - Sventon-zwrócił się uprzejmie do Omara - tutaj stoi wyżej nauka o doglądaniu wielbłądów. A także uprawa fig. W Szwecji uprawa fig nigdy nie była czymś, czym można by się chwalić. Śmieszne. Bo w końcu wychodzi to na jedno.
Omar ukłonił się taktownie.
- Usiłowali dojść, jak ta lodówka jest skonstruowana - ciągnął dalej Sventon. - Widocznie zamierzali rozpocząć produkcję na wielką skalę.
- A Diament? - spytał Omar spoglądając dla pewności w kierunku stajni.
- Ach, Diament! Najwidoczniej cukiernik zamierzał rozwozić na nim po pustyni duże ilości zamrożonych psysiów i robić w ten sposób dobre interesy.
- Wujaszku Sventonie. - zawołał Lars, który coś sobie przypomniał.- Na ulicy Karawany, spotkaliśmy dwunastu maszerujących tajemniczych poganiaczy wielbłądów. Mieli duże czarne brody i niebieskie okulary.
- To byli detektywi - rzekł Sventon. - Zgłosiłem kradzież na policji w Djof i obiecali, że złapią cały gang z ciastkarni.
Omar poprosił ich na chepchoukę, ową smaczną i lekką potrawę z jarzyn, a potem pili arabską kawę w cieniu palm. Wielka przygoda z lodówką była skończona. ,,Teraz - pomyślał Sventon będę mógł spokojnie spędzić święta Bożego Narodzenia w pięknej oazie, będę mógł jeździć na spacer na wielbłądach i pić kawę pod drzewami palmowymi. I codziennie promienie słońca będą spływać na wszystko niczym roztopione złoto, i...”
Omar wstał. Nie zmieniając wyrazu twarzy wskazał w kierunku pustyni.
- Stowarzyszenie Producentów Namiotów!
Dłużej nie mogło być wątpliwości. Podczas gdy rozmawiali, na zamglonym horyzoncie ukazała się karawana. Niekończący się szereg jeźdźców na wielbłądach zbliżał się do oazy. Omar spojrzał z żalem na okruchy olbrzymiego ciasta, a Sventon zrozumiał, jak jest mu ciężko, że nie będzie mógł okazać producentom namiotów swej tradycyjnej gościnności. ,,Przeklęci cukiernicy!” - pomyślał. Omar nic nie powiedział, ale Sventon zdał sobie sprawę, że to wszystko jego wina. Gdyby było choć trochę klopsików w lodówce...
Rzadko się zdarza, żeby praktykujący prywatny detektyw miał aż taki trudny problem do rozwiązania. Sventon, z lornetką przy oczach, szybko myślał obserwując karawanę. Wyglądał jak jastrząb.
Potem podał lornetkę Omarowi i powiedział spokojnie:
- To była tylko fatamorgana.
Omar spojrzał. Nie było już śladu karawany. Oddał więc lornetkę i spytał, czy może zaproponować jeszcze trochę kawy w cieniu palm.
1 Wcześniejsze przygody, praktykującego prywatnego detektywa, Ture Sventona, opisane zostały w książce pt. “Latający detektyw”.
2 Czytaj: czepczuka
3 Wojna trzydziestoletnia toczyła się w latach 1618-1648
4 Matterhorn - szczyt w Alpach Zachodnich, na granicy Szwajcarii i Włoch.
5 Flen - miasto w środkowej Śzwecji
6 Nazwa brzmi: Monte Rosa. Sventon jak wiecie sepleni.
7 Karawanseraj - miejsce nocnego postoju karawan.
8 Sjesta - odpoczynek popołudniowy, poobiednia drzemka