Autor
- James Blish
Tytuł
- Gdzie
jest twój dom, Ziemianinie
Tłumaczenie
- Juliusz P. Szeniawski
Opracowanie
- Mariusz
Szydlik
Johnowi
W. Campbellowi,
juniorowi
*
PROLOG
*
Loty
kosmiczne zaczęto prowadzić w okresie upadku Wielkiej Zachodniej
Cywilizacji Ziemskiej, traktując je jako rodek samoobronny.
Wynalezienie silników Muira, opartych na zasadzie transmisji masy,
pozwoliło pierwszym badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony
Jowisza. Napęd grawitacyjny, którego istnienie postulowano już
całe wieki wczeniej, odkryty został w roku 2018, włanie podczas
ekspedycji na tę planetę. Był to więc ostatni lot statku
kosmicznego napędzanego silnikami Muira i zarazem ostatnie tego typu
przedsięwzięcie Zachodu przed ostateczną zagładą tej
cywilizacji.
Ukończenie
zdalnie sterowanej budowy Mostu na powierzchni samego Jowisza, z
pewnocią największego (a pod wieloma względami także najbardziej
bezużytecznego) ludzkiego przedsięwzięcia technicznego, umożliwiło
wykonanie cisłych, bezporednich pomiarów pala magnetycznego tej
planety. Dostarczyły one ostatecznego potwierdzenia hipotezy
Blacketta-Diraca, która już w tysiąc dziewięćset czterdziestym
ósmym roku przedstawiła bezporednią zależnoć między
magnetyzmem, grawitacją i momentem pędu każdego ciała.
Do
tego czasu równanie Blacketta-Diraca nie znajdowało żadnego
praktycznego zastosowania, pozostając jedynie zabawką teoretyków
matematyki. I wtedy, nagle zarówno twierdzenie jak i matematycy
zaczęli więcić swoje pierwsze triumfy. Z wielu zapisanych
symbolami stronic i nie kończących się dyskusji nad hipotetyczną
wielkocią natężenia pola wirującego elektronu wyłonił się
niemal zupełnie gotowy do użytku grawitronowy generator polaryzacji
Dillona-Wagonnera, który na czeć tego, w jaki sposób wpływał na
rotację elektronu, prawie natychmiast ochrzczono mianem "szalonego
wiratora" lub krótko - wiratora. Nadszybkoć, ekran
przeciwmeteorytowy i antygrawitacja nadeszły razem w jednym zwartym
pakiecie, opatrzonym etykietką:
G=2(PC/BU)^2
Każda
kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, w którym
historiografowie potrafią dostrzec jej nieuniknione społeczne
uwarunkowanie. Ta formuła, ubrana w symbole algebry magiańskiej,
wiodącą ku macierzowej mechanice nowej Ery Nomadów, pozostała w
swej istocie odkryciem Zachodu. Początkowo jej podstawowego
znaczenia upatrywano w fakcie, iż za prędkoć graniczną przyjęła
ona w i e l o k r o t n o ć prędkoci wiatła - c. W ciągu
ostatnich pięćdziesięciu lat swego istnienia Zachód użył
wiratorów do rozesłania kolonistów do pobliskich gwiazd, lecz
nawet wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak potężna broń
spoczywa w jego słabnących już dłoniach. Zachód nigdy w zasadzie
nie odkrył, że wirator może unieć k a ż d e ciało, a także
zapewnić temu ciału ochronę i wprawić je w ruch szybszy niż
wiatło.
W
następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została niemal
całkowicie zapomniana. Nowa ziemska cywilizacja - ten cile
planetarny despotyzm, nazwany przez historiografów Państwem
Monopolistycznym mylała zupełnie innymi kategoriami. Loty kosmiczne
były może spóźnionym, ale naturalnym płodem sposobu mylenia
charakterystycznego dla kultury Zachodu, który zawsze żądny był
zgłębienia tajemnic nieskończonoci. Natomiast w mieszkańcach
Wschodu już sama idea wzbudzała tak ogromny sprzeciw, że nie
pozwalali o niej wspominać nawet pisarzom parającym się
fantastyką. Gdy Zachód piął się ku niebu niczym sekwoja,
obywatele Wschodu jak porosty rozpełzli się po całej planecie,
coraz mocniej zaciskając ją w swoich rękach i zadowalając się
życiem tylko u podnóża tych kolumn słonecznego blasku, po których
Zachód usiłował wzbić się w przestrzeń.
W
ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Monopolistyczne,
w ten też sposób miało zamiar utrzymać stan swego posiadania.
Nigdy nie doszło do bezporedniego, zbrojnego podboju Zachodu przez
Wschód. W istocie rzeczy, w roku dwa tysiące sto piątym (który to
rok przyjmuje się za datę upadku Zachodu), jakakolwiek tego rodzaju
globalna bitwa spowodowałaby wyludnienie całej Ziemi w przeciągu
niemal jednej nocy. Zamiast tego Zachód sam dopomógł we własnym
podboju - długotrwałym i bolesnym procesie, którego wynik wielu
ludzi potrafiło przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie
powstrzymać. Aby zapobiec wrogiej infiltracji, Zachód wprowadził i
nieustannie zaostrzał autokontrolę procesów mylowych. Doprowadziło
to do stanu, w którym tych dwu przeciwstawnych sobie kultur nie
sposób było w końcu odróżnić, a ponieważ Wschód miał
znacznie większe dowiadczenie w sprawowaniu tego rodzaju
monolitycznych rządów, jego przywództwo w bezkrwawy sposób stało
się faktem.
Zakazem
mylenia o lotach kosmicznych objęte zostały nawet rozważania
fizyków. Wszechobecna Policja Myli, przeszkolona w zakresie praw
rządzących balistyką i innymi dziedzinami astronautyki, była w
stanie wyledzić tego typu zabronioną działalnoć - zwaną
działalnocią nieziemską - na długo przedtem, zanim mogła ona
doprowadzić do uzyskania jakichkolwiek praktycznych
efektów.
Istniała
jednak dziedzina, w której Policja Myli nie mogła zakazać
prowadzenia prac badawczych, ponieważ na niej opierała się cała
władza nowego państwa. Dziedziną tą była atomistyka. Tymczasem
to włanie badania nad momentem magnetycznym elektronu doprowadziły
swego czasu do powstania równań Blacketta-Diraca. Nowe państwo
zataiło oczywicie istnienie wiratorów - otwierały zbyt dogodną
drogę ucieczki a Policji Myli nigdy nie poinformowano, że to
podstawowe równanie także należy do inwigilowanego przez nią
"obszaru cisłego nadzoru". Władcy Wschodu nie mieli podać
na temat równania nawet takiej informacji.
W
ten sposób, choć Państwo Monopolistyczne prowadziło czystki i
"reedukację" wród wszystkich grup mniejszociowych, nikt
nie podejrzewał, że to włanie matematycy mogą zgotować mu
zagładę, a oni sami nawet w swych własnych mylach wolni byli od
jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został ponownie - i to
doć przypadkowo - wynaleziony w laboratoriach fizyki jądrowej
Koncernu Cezowego.
To
odkrycie oznaczało zagładę Państwa Monopolistycznego, tak jak
niwelująca potęga reaktora atomowego i Słonecznego Feniksa zwaliła
niegdy dążąc ku przestrzeni Zachód. Loty kosmiczne zostały
wznowione.
Przez
pewien czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych
statkach kosmicznych, co zapoczątkowało miesznie krótki okres
badań planetarnych. Chwiejący się w posadach gmach walczył o
zachowanie równowagi, lecz rodek ciężkoci już uległ
przesunięciu. Marnotrawstwo, związane ze stosowaniem wiratorów do
napędzania wyłącznie niewielkich rakiet, było nie do ukrycia.
Od
kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistocią,
przestała istnieć potrzeba specjalnego przystosowywania projektów
statków do wymogów podróży kosmicznych, ponieważ zarówno masa
jak i linie aerodynamiczne utraciły jakiekolwiek znaczenie.
Najcięższy i najbardziej niezdarnie ukształtowany obiekt można
było dźwignąć i wyrzucić z powierzchni Ziemi na dowolną niemal
odległoć. Gdyby okazało się to konieczne, można byłoby poruszyć
nawet całe miasta.
I
wiele z nich poruszono. Wczeniej jednak przyszła kolej na fabryki i
zakłady przemysłowe. Najpierw zaczęły wędrować po powierzchni
Ziemi, od jednego złoża cennych minerałów do drugiego, a później
wzbiły się w przestrzeń kosmiczną. I tak rozpoczął się exodus.
Nic nie mogło go powstrzymać, ponieważ w owym czasie taki trend
najwyraźniej odpowiadał interesom Państwa. Ruchome fabryki
zmieniły Marsa w Pittsburgh Układu Słonecznego. Dzięki wiratorom,
które przeniosły sprzęt górniczy i całe rafinerie kopalin, życie
wróciło na tę pokrytą liszajami rdzy kulę. Tam, gdzie niegdy
znajdował się sam Pittsburgh, rozpocierała się teraz dolina żużlu
i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu Stalowego
połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci
wyposażenia satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy
wysyłały swoje zakłady w przestrzeń, by wydobywały one zasoby
innych planet.
Aż
należący do Koncernu Torowego Zakład Numer Osiem nie powrócił.
Ten prosty fakt zapoczątkował rewolucję przeciwko panowaniu
kultury cile planetarnej. W poszukiwaniu pracy wród kolonistów
wyrzuconych przez odpływ Cywilizacji Zachodu, Układ Słoneczny
opuciły pierwsze miasta-wędrowcy. Wród tych nomadów przestrzeni
zaczęła się wykształcać nowa kultura, która ze względu na swój
zasięg stała się wkrótce kulturą powszechną. I wtedy, wbrew
własnej woli, Państwo Monopolistyczne zrobiło to, co od dawna
obiecywało uczynić, kiedy ludzkoć będzie gotowa - zanikło. Ta
Ziemia, która aż do ostatniego ziarenka piasku stanowiła niegdy
jego wyłączną własnoć, była teraz niemal zupełnie wyludniona.
Jej spadkobiercami zostały ziemskie koczownicze miasta:
miasta-sezonowi robotnicy, miasta-najemni pracownicy,
miasta-nomadowie.
Stało
się to możliwe przede wszystkim dzięki wiratorom, ale stan ten nie
byłby trwały, gdyby nie ogromny współudział dwóch innych
czynników społecznych. Pierwszym z nich była długowiecznoć. Już
wówczas, gdy technicy pracujący na Mocie na Jowiszu potwierdzali
zasadę działania wiratora, proces pokonywania naturalnej mierci był
prawie całkowicie zakończony. Oba te odkrycia znakomicie się
uzupełniały. Pomimo bowiem tego, że wirator potrafił nadawać
pojazdom - lub miastom - szybkoć nieporównanie większą od
prędkoci wiatła, podróże między gwiazdami w dalszym ciągu
pochłaniały pewną skończoną iloć czasu. Ogrom galaktyki był
wystarczający, by lot dalekiego zasięgu, prowadzony nawet z
najwyższą możliwą prędkocią, trwał całe ludzkie życie.
Lecz
gdy mierć skapitulowała przed lekami geriatrycznymi, pojęcie
długoci życia ludzkiego całkowicie zatraciło swój dawny
sens.
Drugi
czynnik miał charakter ekonomiczny. Było nim wyniesienie germanu do
roli posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Na długo przedtem,
zanim lot w daleką przestrzeń stał się faktem, metal ten osiągnął
na Ziemi fantastyczną wprost wartoć. Otwarcie międzygwiezdnych
granic obniżyło jego cenę do poziomu, na którym możliwe stało
się jego powszechne wykorzystanie. Stopniowo german stał się
podstawowym, stabilnym rodkiem płatniczym w handlu galaktycznym.
Tylko on był w stanie zachęcić koczownicze miasta do
działania.
Tak
więc Państwo Monopolistyczne upadło, lecz pozostawiło po sobie
częć swojej społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w bardzo
zmienionej formie, przetrwały, i to nie bez korzyci dla wędrownych
miast. Nomadowie przestrzeni napotykali wiaty, które odmawiały
wyrażenia zgody na lądowanie; inne pozwalały im lądować, lecz
bezlitonie ich wyzyskiwały. Miasta broniły się, jak umiały, ale
jako machiny wojenne nie były zbyt sprawne. Generalnie rzecz biorąc,
koparki zawsze były bliższe Zachodowi niż czołgi, niemniej wynik
walki między tymi dwoma urządzeniami jest łatwy do przewidzenia -
to się wcale nie zmieniło. Stosowanie całej potęgi wiratora do
napędzania obiektów tak małych jak statki kosmiczne było
oczywicie marnotrawstwem, ale okręt wojenny ma z założenia trwonić
energię bezproduktywnie, a im więcej jej traci, tym bardziej
morderczy jest tego skutek. Ziemska policja poskromiła zbuntowane
miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi potrzebne dla
zagwarantowania jej własnych interesów, wkrótce potem uchwalono
prawa zapewniające miastom ochronę.
W
ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz
panowanie Ziemi w większoci regionów było bardzo słabe. W wielu
zakątkach Galaktyki znano ją tylko jako legendę - zielony mit
unoszący się gdzie hen w przestrzeni, odległy o tysiące parseków
i tysiące lat nieuchronnie toczącej się historii. W wielu z nich
znacznie żywiej pamiętano obaloną niedawno tyranię Wegi i zdążono
już zapomnieć (a niektórzy nigdy nawet nie poznali) imię
niewielkiej planety, która położyła tej tyranii kres.
Ziemia
zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno
warte wspomnienia miasto - senna stolica Galaktyki. W okrytej
kwieciem dolinie pittsburskiej zjawiali się bogaci nowożeńcy, by
tam poswawolić; starzy parlamentarzyci przyjeżdżali na Ziemię, by
tutaj umrzeć.
Nikt
inny nigdy jej nie odwiedzał.
Acreff
Monales:
Droga
Mleczna - pięć portretów kulturowych
ROZDZIAŁ
1
*
Utopia
*
Wychodząc
na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata
mu jeden z tych częstych niegdy figli, które zawsze drażniły go
jak zgrzytliwy ton w gładko skądinąd granym solo francuskiego
rożka. Takie momenty wahania nad wyborem właciwego słowa zdarzały
mu się teraz już znacznie rzadziej, lecz mimo to ciągle jeszcze
były dokuczliwe.
Tym
razem przyłapał się na tym, że nie potrafi zdecydować, jak
powinna brzmieć nazwa miejsca, do którego włanie wchodził:
dzwonnica czy dyspozytornia?
Była
to, oczywicie, kwestia czystej semantyki, a jej rozstrzygnięcie
zależało - zgodnie z jednym z najstarszych powiedzonek - od punktu
widzenia. Taras biegł wokół dzwonnicy miejskiego ratusza. Samo
miasto jednak było statkiem kosmicznym, którego znaczną częcią
dowodzono włanie z tego miejsca. Stąd także Amalfi przywykł
obrzucać taksującym spojrzeniem gwiazdy, wród których statek
żeglował. To czyniło z tego budynku dyspozytornię. Lecz
jednoczenie statek był miastem - miastem aresztów i placem zabaw,
zaułków, ulic i ulicznych kotów, i nawet dzwon na dzwonnicy wisiał
jeszcze ciągle tam, gdzie go niegdy umieszczono, choć od dawna nie
miał już serca. Miasto w dalszym ciągu nosiło nazwę Nowy Jork w
stanie Nowy Jork, ale to - jak dowodziły stare mapy - było mylące.
Kosmiczne miasto było jedynie częcią Nowego Jorku, samym
Manhattanem.
Amalfi
przestąpił próg, a w odgłosie jego kroków uderzających o
granitową posadzkę nie dało się wychwycić żadnego zauważalnego
zakłócenia rytmu.
Te
drobne dylematy były mu dobrze znane. W latach, które nastąpiły
bezporednio po wzbiciu się miasta w przestrzeń, często miewał
tego rodzaju rozterki. Lot kosmiczny tak całkowicie odmienił
funkcje najzwyklejszych rzeczy i miejsc, że bardzo trudno było
ustalić, w jakich kategoriach trzeba o nich myleć. Dzisiejszy
dylemat polegał na tym, że choć dzwonnica ratusza wyglądała
niemal zupełnie tak samo jak w roku 1850, to pełniła teraz funkcję
dyspozytorni statku kosmicznego, a zatem żadne z dwóch okreleń nie
wyrażało precyzyjnie tego, czym stała się ta kombinacja.
Amalfi
spojrzał w górę. Niebo także wyglądało mniej więcej tak samo
jak w bezchmurną noc roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego. Ekran
wiratorów, szczelną kulą otaczający całe miasto, sam w sobie był
całkowicie niewidoczny. Jednak przepuszczając tylko eliptycznie
spolaryzowane wiatło, rozmazywał punkty, które były gwiazdami
widzianymi z próżni, i sprawiał, że oglądane z dołu, zdawały
się wiecić trzykrotnie janiej. Poza odległym, ledwie słyszalnym
pomrukiem wiratorów nic nie wskazywało na to, że miasto mknęło
przez obszary próżni między gwiazdami - tułacz wród
tułaczy.
Gdyby
przyszła mu na to ochota, Amalfi mógłby wywołać z pamięci tamte
dawne czasy, kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora,
by wyruszyć w przestrzeń. Było to w roku trzy tysiące sto
jedenastym, dziesiątki lat po opuszczeniu Ziemi przez wszystkie
większe skupiska ludzkie. Amalfi miał wówczas zaledwie sto
siedemnacie lat, lecz piastował już urząd burmistrza miasta.
Funkcję miejskiego menedżera pełnił w tamtych czasach człowiek o
nazwisku deFord, który podzielał zakłopotane zdumienie Amalfiego,
wywołane niemożnocią precyzyjnego nazwania tych wszystkich
znajomych rzeczy, tak bardzo nagle odmienionych.
Ale
deFord został rozstrzelany przez Ojców Miasta około roku trzy
tysiące trzechsetnego za jawne pogwałcenie kontraktu zawartego
przez Nowy Jork z planetą zwaną Epoką, co na czarno zapisało się
w policyjnej kartotece miasta i czego policja do dzi nie mogła mu
zapomnieć.
Nowym
menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni
człowiek, do którego Ojcowie Miasta zdążyli już poczuć równie
wielką niechęć jak do deForda, i to z tych samych mniej więcej
powodów. Hazleton urodził się jednak już po opuszczeniu Ziemi i
dlatego nie miał najmniejszych trudnoci z nadawaniem rzeczom
odpowiednich nazw. Amalfi gotów był uwierzyć, że jest ostatnim
człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta, który odczuwa jeszcze
czasami zakłócenia strumienia wiadomoci, wywołane przez stare,
ziemskie nawyki mylenia.
Przywiązanie
Amalfiego do ratusza, jako do centrum kierowania miastem, zdradzało
w pewien sposób jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był
najstarszym budynkiem na pokładzie i dlatego widać z niego było
tylko bardzo niewiele nowych gmachów - był zbyt niski i otaczało
go zbyt wiele nowych konstrukcji. Dla Amalfiego nie miało to żadnego
znaczenia. Z dzwonnicy - czy też dyspozytorni - patrzył zawsze, z
głową odrzuconą do tyłu aż na sam potężny kark, w jednym tylko
kierunku - prosto w górę. W końcu nie miał żadnego powodu
patrzeć na budynki otaczające Battery Park. Już je
widział.
Natomiast
prosto nad jego głową znajdowało się słońce spowite w
wygwieżdżoną czerń. Było już wystarczająco blisko, by dało
się wyraźnie dostrzec jego tarczę, i powoli stawało się coraz
większe. Amalfi włanie obserwował je uważnie, kiedy mikrofon w
jego ręku wydał urywany skrzek.
-
Wygląda mi doć dobrze - powiedział Amalfi, niechętnie zniżając
łysą głowę w kierunku mikrofonu. To gwiazda klasy G albo co w tym
rodzaju, a Jake z Astronomicznego mówi, że dwie z jej planet są
typu ziemskiego. Archiwa dodają, że obie są zamieszkane. Gdzie są
ludzie, tam jest i praca.
Słuchawka
zakwakała co szybko, równo wyważonymi sylabami, ale w tym, co
przekazywała, czuło się brak większego przekonania. Amalfi
słuchał niecierpliwie, a potem rzucił krótko:
-
Polityka.
Wymówił
to słowo tak, jakby nadawało się tylko do gryzmolenia na
odrapanych murach. Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem
na miejsce przy balustradzie, a w chwilę później jego kroki
zadudniły na archaicznych, kamiennych schodach prowadzących z
dzwonnicy-dyspozytorni.
Hazleton
czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc smukłymi palcami
po blacie biurka. Obecny menedżer miasta był człowiekiem
nadmiernie wysokim, szczupłym i kocistym, a co w sposobie, w jaki
rozsiadł się w fotelu Amalfiego, sprawiało, że robił także
wrażenie człowieka leniwego. Jeżeli upodobanie do chadzania
krętymi cieżkami jest oznaką lenistwa, to Amalfi skłonny był
nazwać Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem w miecie.
Czy
był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie
obojętne. Nic, co działo się poza miastem, nie miało praktycznie
żadnego znaczenia.
-
No i...? - spytał Hazleton.
-
No i nieźle - odmruknął Amalfi. - To przyjemny żółty karzeł ze
wszystkimi ozdóbkami.
-
Jasne - powiedział Hazleton, umiechając się z przymusem. - Nie
rozumiem, dlaczego tak bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy
obejrzeć każdą mijaną przez nas gwiazdę. Tu, w swoim gabinecie,
ma pan pod ręką ekrany, a Ojcowie dysponują wszelkimi danymi.
Wiedzielimy, jak ta gwiazda wygląda, na długo przedtem, zanim
moglimy ją w ogóle dostrzec.
-
Lubię sam sobie popatrzeć - odparł Amalfi. Nie na darmo jestem
tutaj burmistrzem od szeciuset lat. Tak naprawdę to nic nie wiem o
żadnym słońcu, dopóki nie zobaczę go na własne oczy. Wtedy
wiem. Obrazy nic nie znaczą... nie sposób je w y c z u ć.
-
Bzdury - powiedział Hazleton bez złoliwoci. - A co to pańskie w y
c z u c i e mówi tym razem?
-
To dobre słońce, podoba mi się. Będziemy lądować.
-
A gdybym tak panu powiedział, co tam się odbywa?
-
Wiem, wiem - burknął Amalfi. Jego tubalny głos przybrał
wymuskany, nerwowy ton, jego własną, przesadną wersję
mechanicznej mowy Ojców Miasta. PO-LI-TYCZ-NA SY-TU-AC-JA JEST
BAR-DZO NIE-PO-KO-JĄ-CA. A mnie martwi nasza sytuacja żywnociowa.
-
To aż tak z nią źle?
-
Jeszcze nie. Ale będzie, jeżeli nie wylądujemy. W zbiornikach
chlorelli zaszła jeszcze jedna mutacja. Musiało się to stać,
kiedy przechodzilimy przez to pole promieniowania koło sigmy Smoka.
W tej chwili, w przeliczeniu na tłuszcze, zbieramy około dwóch
tysięcy dwustu kilogramów z akra.
-
To wcale nie najgorzej.
-
Owszem, ale wydajnoć spada, i to coraz szybciej. Jeżeli tego nie
powstrzymamy, to mniej więcej za rok nie zbierzemy ani grama alg. A
i rezerwy ropy mamy za małe, żeby dotrzeć do następnej gwiazdy.
Dobrnęlibymy do niej zjadając się nawzajem.
-
To tylko zwykłe gdybanie, szefie - wzruszył ramionami Hazleton. -
Nigdy do tej pory nie zdarzyła nam się mutacja, której nie
zdołalibymy opanować. A na tych dwóch planetach jest doć
paskudnie.
-
No więc dobrze... toczą między sobą wojnę. I co z tego? Nieraz
już bywalimy w takich sytuacjach. Nie musimy stawać po niczyjej
stronie. Wylądujemy po prostu na bardziej dla nas dogodnej
planecie...
-
Gdyby to była zwykła międzyplanetarna draka, to zgoda. Ale tak się
składa, że jeden z tych wiatów, ten trzeci od słońca, to nie
uznający niczyjego zwierzchnictwa relikt starego Cesarstwa Hrunty. A
ten wewnętrzny, to pogrobowiec hamiltonianizmu. Walczyły ze sobą z
przerwami cały wiek, bez jakiegokolwiek kontaktu z Ziemią. No i
wreszcie Ziemia je odnalazła.
-
I...? - spytał Amalfi.
-
I rozprawia się z nimi oboma - odparł ponuro Hazleton. - Włanie
otrzymalimy oficjalny nakaz ziemskiej policji, żeby wynosić się
stąd w diabły.
Słońce
ponad miastem było teraz znacznie mniejsze. Wędrowna metropolia,
kryjąc się przed dwoma zawzięcie wojującymi wiatami, wpełzała
powoli w bezpieczne schronienie mroźnego, błękitnozielonkawego
cienia jednej ze zrujnowanych, gigantycznych planet tego układu. Na
tle szewronów amoniakalnych huraganów, opasujących gazowego
giganta, krążył w lodowym menuecie kwartet maleńkich
księżyców.
Amalfi
z napięciem wpatrywał się w ekrany. Takie orbitalne manewrowanie
zmuszało między innymi do równoważenia masy miasta z wypadkową
całego szeregu zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i
wymagało wielkiej precyzji. Amalfi nie był do tego przyzwyczajony.
Miasto omijało zwykle z daleka gazowe giganty. Jego własne,
nadprzyrodzone niemal wyczucie warunków przestrzeni, wród której
spędził prawie całe życie, trzeba było tutaj wspomóc każdym
znajdującym się do dyspozycji elektronicznym przyrządem.
-
Za ostro, Ulica Dwudziesta Trzecia - rzucił do mikrofonu. - Macie
prawie dwustopniowe wybrzuszenie waszego łuku ekranu. Wyrównać.
-
Tak jest, szefie - wyrównać.
Amalfi
uważnie obserwował obraz gigantycznej planety i jej lodowych
służebnic. Strzałka delikatnie zmieniła swoje położenie.
-
Stop!
Przez
miasto przebiegło pojedyncze drżenie i zapanowała cisza. Ta cisza
była tak absolutna, że budziła niepokój. Odległy pomruk
wiratorów był swego rodzaju elementem naturalnego rodowiska i kiedy
ucichł, człowiekowi zaczynało brakować oddechu, zupełnie jakby
popsuł się skład powietrza. Przepona szybko zareagowała na
iluzoryczny brak tlenu - Amalfi mimo woli ziewnął.
Hazleton
także ziewnął, ale oczy lniły mu ożywieniem - menedżer był
teraz w swoim żywiole. Ten plan był jego dziełem. Teraz nie dbał
już o to, że w jego wyniku miasto może znaleźć się w poważnym
niebezpieczeństwie. Wkraczał na ulubioną cieżkę ludzi leniwych.
Amalfi miał tylko nadzieję, że Hazleton nie przechytrzy za jednym
zamachem i miasta, i siebie.
Plany
Hazletona już kilkakrotnie wpędzały ich w takie kłopoty, że
tylko o włos udawało się uniknąć całkowitej katastrofy. Tak
włanie było na przykład na Thorze V. Pierwsze miasto-wędrowiec,
jakie kiedykolwiek zawitało na tę planetę, było włóczęgą,
który odrzucił swoją miejską nazwę i zaczął się mienić
Międzygwiezdnym Mistrzem Handlu. Wkrótce jego załoga zyskała
sobie jeszcze jeden przydomek - Wciekłych Psów. Od tego czasu na
Thorze V nienawić do miast-wędrowców wpajano już dzieciom od
kołyski. I nie bez powodu...
-
Przycupniemy tu na jaki tydzień - powiedział Hazleton, bawiąc się
suwakiem logarytmicznym. Żywnoci powinno nam jeszcze na tyle
starczyć. A ta orbita, którą wytyczył Jake, bardzo mi przypadła
do gustu. Policjanci będą pewni, że do tej pory odlecielimy już
spory kawał drogi od tego układu, a poza tym nie ma ich tutaj w
końcu aż tylu, żeby mogli zająć się dwiema wojującymi
planetami i jeszcze przeczesywać przestrzeń w poszukiwaniu jakiego
tam wędrowca.
-
Masz taką nadzieję.
-
To chyba zupełnie oczywiste - powiedział Hazleton. Oczy wyraźnie
mu błyszczały. - Wczeniej czy później, w ciągu najbliższych
tygodni policja musi stwierdzić, że jedna z tych planet jest
silniejsza i na niej włanie skoncentruje swoje wysiłki. Kiedy to
się stanie, przemkniemy cichcem na tę drugą, która powinna być
znacznie słabiej pilnowana. Policjanci będą zbyt zajęci, żeby
przeszkodzić nam w lądowaniu albo nie dopucić do odnowienia przez
nas zapasów, kiedy już siądziemy na powierzchni.
-
W twoich ustach wszystko to brzmi bardzo pięknie. Ale w ten sposób
zwiążemy się bezporednio ze słabszą planetą. Policaje nie będą
potrzebowali żadnego lepszego pretekstu, żeby rozpędzić miasto.
-
Niekoniecznie - obstawał przy swoim Hazleton. - Nie mogą nas
rozparcelować za samo tylko zlekceważenie nakazu ewakuacji. I
wiedzą o tym równie dobrze jak my. Jeżeli zajdzie taka potrzeba,
możemy się odwołać do orzeczenia sądu i wykazać, że ten nakaz
był nieludzki. A dopóki będziemy się znajdować pod opieką ich
wrogów, nie mogą na nas wymusić jego respektowania. Aha, byłbym
zapomniał. Wpłynęło do nas "Chcę odejć" niejakiego
Webstera, inżyniera stosu. To jeden z początkowej załogi miasta i
w dodatku wyjątkowo dobry. Bardzo nie chciałbym się z nim
rozstawać.
-
Chce odejć, to nie ma o czym mówić - odparł Amalfi. - Co sobie
wybrał?
-
Następne miejsce postoju.
-
Cóż, wygląda na to, że to będzie tutaj. No tak...
Interkom
na pulpicie sterowniczym burknął błagalnie. Amalfi wcisnął
klawisz.
-
Pan burmistrz?
-
Słucham.
-
Mówi sierżant Anderson z posterunku przy Cathedral Parkway. Zza
tarczy tego gazowego giganta wychodzi włanie jaki wielki statek.
Próbujemy nawiązać z nim łącznoć. To statek wojenny.
-
Dziękuję - powiedział Amalfi, spoglądając znacząco na
Hazletona. - Kiedy już złapiecie z nim kontakt, przełączcie go
tutaj.
Nastawił
wizor, uzyskując obraz krawędzi giganta przeciwległej do tej, za
którą chowało się włanie miasto. I rzeczywicie - srebrzyła, się
tam maleńka kropelka wiatła. Obcy statek w dalszym ciągu znajdował
się w polu bezporedniego padania promieni słonecznych, ale mimo to
musiał być naprawdę duży, jeżeli w ogóle było go widać z tak
daleka. Burmistrz wzmocnił powiększenie, otrzymując obraz rury,
wielkocią przypominającej jego kciuk.
-
Nawet nie próbuje się ukryć - mruknął. - Choć prawdę mówiąc,
taką kobyłę trudno byłoby gdzie schować. Musi mieć z pięćset
metrów długoci. Co mi się widzi, że nie bardzo udało nam się
ich wykiwać.
Hazleton
pochylił się, pilnie wpatrując się w nieszkodliwie wyglądający
cylinder.
-
Nie wydaje mi się, żeby to był pojazd policyjny -powiedział po
chwili. - Ciężki sprzęt oddziałów porządkowych ma zwykle
kształt mniej więcej gruszki, a do tego mnóstwo przeróżnych
wypustek. Ten statek ma tylko cztery wieżyczki, i to tak
umieszczone, żeby nie stracić tego, co starożytni nazywali
kształtami opływowymi. Widzi pan?
Amalfi
skinął głową i przygryzł dolną wargę, intensywnie co
rozważając.
-
A więc to co miejscowego, zaprojektowanego z mylą o szybkim
przechodzeniu przez warstwy atmosfery. Archaiczna maszyna; pewnie z
napędem Muira.
Interkom
burknął ponownie.
-
Gotowi ze zbliżającym się pojazdem, proszę pana - powiedział
sierżant Anderson.
Obraz
statku na tle błękitnozielonkawej planety zniknął, a na jego
miejscu, na ekranie pojawił się młody mężczyzna o sympatycznej
twarzy.
-
Bardzo mi miło panów poznać - powiedział doć oficjalnie,
traktując to zdanie chyba jako zwykłą formułkę powitalną, bo
wyraz jego twarzy niezupełnie korespondował z trecią
wypowiedzianych słów. - Czy rozmawiam z oficerem dowodzącym tą...
latającą fortecą?
-
W rzeczy samej - odparł Amalfi. - Jestem tutaj burmistrzem, a ten
pan jest menedżerem miasta. Jestemy odpowiedzialni za różne
aspekty dowodzenia. Z kim mam przyjemnoć?
-
Kapitan Savage z Federalnej Floty Wojennej Utopii - przedstawił się
ze miertelną powagą młody człowiek. - Czy możemy otrzymać
pozwolenie na podejcie do waszego fortu czy też miasta, czy co to
tam jest? Chcielibymy wysadzić naszego przedstawiciela.
Amalfi
jednym pstryknięciem palców wyłączył fonię i spojrzał na
Hazletona.
-
Co o tym sądzisz? - spytał.
Demonstrując
dobre wychowanie, oficer ostentacyjnie odwrócił wzrok, żeby nie
widzieć ruchu jego warg.
-
Chyba niczym nie ryzykujemy. Chociaż czy ja wiem... Ten muzealny
eksponat jest jednak bardzo duży. Z powodzeniem może przysłać
swojego człowieka w pojeździe ratunkowym.
Amalfi
ponownie włączył obwód.
-
Z uwagi na okolicznoci - powiedział - wolelibymy, żebycie zostali
tam, gdzie jestecie. Jestem pewien, że pan to zrozumie, kapitanie.
Ale jeli macie ochotę, możecie przysłać gig. Wasz przedstawiciel
będzie tu mile widziany. Oczywicie możemy wam dać jakich
zakładników...
Savage
machnął dłonią w poprzek ekranu, jakby odpędzając z niego tę
sugestię.
-
To zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Słyszelimy ostrzeżenie,
jakie przesłał wam tamten pojazd międzygwiezdny. Ich wróg musi
być naszym przyjacielem. Mamy nadzieję, że może wy potraficie
rzucić choć odrobinę wiatła na całą tę sytuację, którą w
najlepszym razie można byłoby nazwać mocno zagmatwaną.
-
Owszem, to potrafimy - powiedział Amalfi. - A teraz, jeżeli to już
wszystko...
-
Wszystko, proszę pana. Koniec łącznoci.
-
Koniec.
Hazleton
podniósł się z krzesła.
-
Przypuszczam, że to ja mam się spotkać ź tym emisariuszem. Może
przyjmę go w pańskim gabinecie?
-
Zgoda.
Menedżer
miasta wyszedł z pokoju, a w chwilę później Amalfi podążył
jego ladem, zamykając wieżę kontrolną na klucz. Miasto weszło
już na orbitę stacjonarną i miało pozostać unieruchomione,
dopóki znów nie nadejdzie pora do lotu. Znalazłszy się na ulicy,
Amalfi przywołał taksówkę.
Z
rogu Ulicy Trzydziestej Czwartej i Avenue, na którym stała wieża
kontrolna, do Bowling Green, gdzie znajdował się ratusz, był spory
kawałek drogi. Amalfi jeszcze ją sobie wydłużył, podając
automatowi kurs, który wrzuciłby ładnych parę groszy do kieszeni
żywego kierowcy, z innej, zapomnianej epoki. Rozsiadł się
wygodnie, odgryzł koniec hydroponicznego cygara i zaczął
odgrzebywać z pamięci wszystko, co kiedykolwiek słyszał o
hamiltonianach. Jaka sekta republikańska z okresu pierwszych dni
podróży kosmicznych... co, jakby powszechna euforia... agitacja...
potępienie ze strony rządu... represje... hm.... Wszystko to doć
mgliste, a w dodatku wcale nie był pewien, czy ta historia nie
miesza mu się z jakim zupełnie innym epizodem z ziemskiej
przeszłoci.
Ale
nie, z całą pewnocią miał wtedy miejsce jaki exodus. Całe
transporty hamiltonian wyruszały, by kolonizować i zakładać
wzorcowe planety. Teraz, kiedy zaczął się nad tym zastanawiać,
przypomniał sobie, że jeden z narodów Ziemi rządził się czym w
rodzaju swego własnego hamiltonianizmu, nazywając go tymokracją.
Po jakim czasie idea została zarzucona, ale pozostawiła po sobie
lady. Niemal każda większa fala polityczna, która przetoczyła się
przez Ziemię po rozpoczęciu lotów kosmicznych, wyrzuciła swe
szczątki gdzie w zasiedlonych rejonach Galaktyki.
Utopia
musiała zostać skolonizowana bardzo wczenie, bo gdyby to potomkowie
Hrunty przybyli tu jako pierwsi, obsadziliby garnizonami obydwie
nadające się do zamieszkania planety, uważając to za rzecz
najzupełniej naturalną.
Imperium
Hrunty nieco łatwiej było sobie przypomnieć, ponieważ istniało w
latach znacznie bliższych współczesnoci, ale też i do pamiętania
było znacznie mniej. W czasie, kiedy Ziemia zdawała się tracić
władzę, na rubieżach obszaru jej eksploracji zaroiło się od
dziesiątków tandetnych tworów państwowych, przybierających
szumną nazwę imperiów. Alois Hrunta był po prostu tym z
niedoszłych imperatorów przestrzeni, któremu najlepiej się
powiodło. Jego cesarstwo rozrosło się do granic, jakie każdej
jednoosobowo rządzonej dyktaturze wyznaczają możliwoci systemów
porozumiewania się, a potem - jeszcze przed zamordowaniem władcy -
uległo zniszczeniu, rozerwane na księstwa przez jego skłóconych
synów. W końcu księstwa poddały się nominalnej, lecz nieugiętej
władzy Ziemi, pozostawiając po sobie - tak jak to uczynili
hamiltonianie kilka bardzo odległych kolonii - wiatów, w których
martwą już ideę czczono nadal z bezsensowną pompą.
Taksówka
zaczęła siadać, przez okno mignęła Amalfiemu fasada ratusza.
Spojrzał na złocone niegdy litery CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK,
hasło będące od dawna dewizą miasta, która miała podkrelać
jego usługową funkcję. W wietle gazowego giganta jeszcze bardziej
niż zwykle raziło to swoją naiwnocią. Burmistrz westchnął
ciężko. Polityczne przetargi były okropnie nudne i dawały
absolutną pewnoć, że uczciwy zarobek na chleb zmieni się w
karkołomne przedsięwzięcie.
Pierwszą
rzeczą, którą Amalfi zauważył po wejciu do swego gabinetu, było
zmieszanie Hazletona. A to było wydarzeniem tysiąclecia. Nic nigdy
do tej pory nie zmąciło spokoju menedżera Nowego Jorku. Był on
niemal ideałem obywatela przestrzeni: odporny, pomysłowy i prawie
nigdy nie dający się zaskoczyć - czy nastraszyć. Oprócz niego w
gabinecie nie było nikogo, poza jaką dziewczyną, której Amalfi
nie znał, zapewne jedną z parlamentarnych sekretarek prowadzących
wiele wewnętrznych spraw miasta.
-
Co się stało, Mark? Gdzie jest ten łącznik z Utopii?
-
Tam - powiedział nieswoim głosem Hazleton. Nie wskazał co prawda
wyraźnie, ale nie mogło być najmniejszych wątpliwoci, kogo miał
na myli. Amalfi poczuł, że brwi podjeżdżają mu na szerokie
czoło. Odwrócił się i spojrzał uważnie na dziewczynę.
Była
doć ładna. Czarne włosy z igrającymi w nich granatowymi
refleksami, szare oczy, bardzo szczere i odrobinę rozbawione, i
zupełnie dobra figura. Ubrana była w najdziwniejszy strój, jaki
Amalfi widział kiedykolwiek w całym swoim życiu. Miała na sobie
co w rodzaju zakładanego przez głowę worka z otworami na ręce i
szyję, ciasno ciągniętego powyżej talii. Od bioder po kolana
opięta była rurą z czarnej tkaniny, zakończoną na górze
paskiem. Na nogach pobłyskiwały ozdobne pończochy z jakiej licho
tkanej, zupełnie przezroczystej materii. Worek upstrzony był
maleńkimi kolorowymi cętkami, a wokół szyi zawiązaną miała
chustkę - nie, to nie była chustka. To się chyba nazywało
wstążka... Jak to się u licha tak naprawdę nazywało? Amalfi miał
poważne wątpliwoci, czy nawet deFord potrafiłby podać prawidłową
nazwę tego czego.
Przedłużające
się oględziny zaczęły dziewczynę wyraźnie niecierpliwić.
Amalfi odwrócił głowę i dokończył spacer w kierunku swego
biurka. Zza pleców dobiegł go miękki głos:
-
Nie miałam zamiaru wywoływać sensacji, proszę pana. Zdaje się,
że nie oczekiwalicie tutaj kobiety...
Jej
akcent był równie archaiczny jak ubiór - trącił niemal Eliotem.
Amalfi usiadł, żeby pozbierać rozbiegane myli.
-
To prawda, nie oczekiwalimy - powiedział. Choć mamy tu u siebie
kilka kobiet na doć eksponowanych stanowiskach. Mylę, że dalimy
się zwieć ziemskiemu zwyczajowi, który pozbawia kobiety głosu w
sprawach militarnych. W każdym razie jest pani tutaj mile widziana.
Czym możemy pani służyć?
-
Czy mogę usiąć? Dziękuję. Przede wszystkim na pewno potraficie
nam wyjanić, skąd pochodzą te wszystkie zionące nienawicią
okręty wojenne. One was najwyraźniej znają.
-
Nie osobicie - powiedział Amalfi. - Znają miasta-wędrowców jako
klasę, to wszystko. To jest ziemska policja.
Pociągająca
twarz dziewczyny nachmurzyła się z lekka. Sprawiało to wrażenie,
jakby dziewczyna spodziewała się tej odpowiedzi, a jednoczenie
chciała wierzyć, że jej nie otrzyma.
-
Tak włanie powiedzieli - szepnęła. - My... my nie moglimy się z
tym pogodzić. Bo dlaczego w takim razie nas atakują?
-
To się musiało kiedy stać - odparł Amalfi najdelikatniej, jak
potrafił. -Jednym z założeń polityki Ziemi jest
podporządkowywanie sobie niezależnych planet. Wasi wrogowie,
Hruntanie, także zostaną wcieleni. Nie przypuszczam, żebymy
potrafili przekonująco wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje.
Trudno byłoby nas nazwać powiernikami ziemskiego rządu.
-
Och - ożywiła się dziewczyna. - To może nam pomożecie. Ta wasza
ogromna forteca...
-
Proszę mi wybaczyć - przerwał jej Hazleton, umiechając się
smutno. - Zapewniam panią, że to miasto nie jest fortecą. Jestemy
zaledwie lekko uzbrojeni. Może jednak będziemy mogli wam pomóc w
jaki inny sposób... Szczerze mówiąc, bardzo nam zależy na tym,
żeby z wami pohandlować.
Amalfi
popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Wdawanie się w
dyskusje na temat stanu uzbrojenia miasta z oficerem, który włanie
zszedł z pokładu obcego statku wojennego, było przejawem zupełnego
braku rozwagi i absolutnie niepodobne do Hazletona.
-
Czego wam potrzeba? - spytała dziewczyna. Gdybycie mogli nam
pokazać, w jaki sposób te... te policyjne statki się poruszają i
jak wy sami utrzymujecie w przestrzeni swoje miasto...
-
Nie macie wiratorów? - spytał z niedowierzaniem Amalfi. - Ale
przecież kiedy musielicie je mieć. Inaczej nigdy nie zdołalibycie
dostać się z Ziemi aż tutaj.
-
Sekret lotów międzygwiezdnych został zapomniany już niemal całe
sto lat temu. Ciągle jeszcze mamy w naszym muzeum pierwszy pojazd,
którym przybyli tu nasi przodkowie, ale jego silnik jest dzi dla nas
zupełną zagadką. Sprawia wrażenie, jakby z u p e ł n i e n i c
nie robił.
Amalfi
zaczął intensywnie myleć. Niemal całe sto lat? Czy to ma być d ł
u g o? Czy też może mieszkańcy Utopii nie znają także
geriatryków? Ale przecież askomycynę odkryto podobno ponad pół
wieku przed exodusem hamiltonian. Dziwy, coraz większe
dziwy.
Hazleton
znów się umiechnął.
-
Możemy wam pokazać, co r o b i wirator - powiedział. - Ale zasada
jego działania jest zbyt prosta, żeby tak od razu ją zdradzić. My
ze swej strony potrzebujemy uzupełnić zapasy, głównie surowców.
A najbardziej ze wszystkiego brak nam ropy. Chyba macie ją u
siebie?
Dziewczyna
skinęła głową.
-
Utopia jest bardzo zasobna. w ropę naftową, a my sami nie zużywamy
jej w większych ilociach od dwudziestu pięciu lat, to jest od
czasu, kiedy ponownie odkrylimy metodę molowego wartociowania
walencyjnego.
Amalfi
znów nastawił uszu. Utopianie nie mieli wiratorów ani geriatryków,
ale mieli za to co, co nazywali metodą molowego wartociowania
walencyjnego. Termin mówił sam za siebie: każdy, kto potrafiłby
regulować wiązania międzycząsteczkowe tak, by móc wpływać na
występujący między nimi efekt przylegania, nie potrzebowałby
żadnych mechanicznych rodków zmniejszających tarcie, takich jak na
przykład ropopochodne smary. Jeli Utopianie mylą, że tylko p o n o
w n i e dokonali tego odkrycia, to tym lepiej.
-
Nam przyda się wszystko, co możecie przekazać ciągnęła
dziewczyna. Nagle mimo swej zdrowej młodoci zaczęła wyglądać na
bardzo znużoną. -Przez całe życie walczylimy z tymi
barbarzyńskimi Hruntanami, oczekując dnia, w którym nadejdzie
pomoc z Ziemi. A teraz Ziemia zjawiła się, ale wystąpiła
przeciwko o b u planetom! Jakże wszystko musiało się pozmieniać.
-
Winą należy obarczać nie zmiany - powiedział cicho Hazleton -
lecz to, że wy tym zmianom nie ulegacie. Podróżowanie w głąb
Galaktyki ma dla nas w sobie co z podróży w czasie: różnym
odległociom od rodzinnej planety odpowiadają różne historyczne
daty. Gwiazdy odległe od Ziemi, takie jak wasza, są martwymi
reliktami historii. A kiedy okresy historyczne zaczynają się na
siebie nakładać, tak jak to się stało w przypadku waszej ery
hamiltoniańskiej i epoki Imperium Hrunty, sytuacja bardzo się
komplikuje. Obie takie cywilizacje zamrażają swój rozwój w
chwili, w której wybucha między nimi konflikt. I kiedy historia je
dogania... Cóż, wtedy oczywicie. następuje szok.
-
A wracając do bardziej praktycznych tematów - Amalfi przywołał
menedżera do porządku - wolelibymy sami wybrać sobie teren
lądowania. Jeżeli będziemy mogli wczeniej wysłać swoich
techników na waszą planetę, to oni sami znajdą dla nas leże.
-
Leże?
-
Odpowiedni teren górniczy. Rozumiem, że otrzymamy na to zgodę?
-
Nie wiem - powiedziała dziewczyna niepewnie. My ogromnie oszczędzamy
wszystkie metale. Szczególnie stal. Zmuszeni jestemy bardzo
starannie wykorzystywać nawet wszelki złom.
-
My prawie nie zużywamy stali ani żelaza zapewnił ją Amalfi. - To,
co jest nam potrzebne, odzyskujemy podobnie jak wy. W końcu stal
jest prawie całkowicie niezniszczalna. Nam chodzi głównie o
surowce do produkcji przyrządów: german i kilka innych metali ziem
rzadkich. Tego powinnicie mieć w nadmiarze.
Amalfi
nie uznał za stosowne dodać, że na germanie opiera się teraz cały
galaktyczny system pieniężny. Wszystko, co powiedział do tej pory,
było całkowicie zgodne z prawdą, ale mając do czynienia z takimi
zacofanymi planetami, zawsze lepiej zataić niektóre szczegóły,
dopóki miasto nie wyruszy w dalszą drogę.
-
Czy mogę skorzystać z waszego aparatu?
Amalfi
odsunął się od biurka, lecz zaraz musiał do niego wrócić,
widząc, jak dziewczyna bezsilnie wciska klawisze. Już po chwili
przekazywała treć rozmowy swojemu kapitanowi. Amalfi zastanawiał
się, czy Hruntanie znają angielski. Nie obawiał się, że mogliby
podsłuchać prowadzoną włanie rozmowę - ogromna planeta
skutecznie im to uniemożliwiała. Jednakże dla powodzenia planu
Hazletona było niesłychanie ważne, żeby Hruntanie usłyszeli i
zrozumieli ostrzeżenie, jakie ziemska policja wystosowała do
miasta.
Nie
zaszkodziłoby także maksymalnie ograniczyć wachlarz informacji
technicznych, które miasto mogłoby przekazać komu w tym układzie
planetarnym. Gdyby hamiltonianie - albo Hruntanie - rozwinęli u
siebie nagle produkcję miotaczy Bethego, bomb pola i całej reszty
nowoczesnego uzbrojenia, policja nie byłaby szczęliwa. Wiedziałaby
także doskonale, kogo za to winić. W tym wszystkim jedno było
pocieszające - nikt w miecie nie wiedział, jak zbudować
unicestwiacz.
-
Wyrażono zgodę - oznajmiła dziewczyna. Kapitan Savage proponuje,
żebym dla zaoszczędzenia czasu już teraz zabrała tych techników
ze sobą. A gdyby znalazł się także kto, kto zna się na napędzie
międzygwiezdnym...
-
Ja się z panią zabiorę - powiedział szybko Hazleton. - Znam się
na tym nie gorzej od innych.
-
Nie ma mowy, Mark - osadził go spokojnie Amalfi. - Potrzebuję cię
tutaj. Do takich spraw mamy takich, co to latają ze smarownicami.
Możemy im posłać tego twego Webstera - ma szansę zejć z miasta,
nawet zanim jeszcze dotkniemy powierzchni jakiejkolwiek planety. -
Zaczął bardzo szybko wydawać polecenia przez zwolniony już teraz
wizor. - No już. Młoda damo, odpowiedni ludzie będą czekać na
panią w waszym pojeździe. Jeżeli kapitan Savage połączy się z
nami dokładnie za tydzień od dzisiaj, to wyjdziemy wtedy włanie z
okultacji z tym gazowym gigantem i jego wiadomoć dotrze do nas bez
przeszkód. Będzie to najprostszy sposób przekazania nam
informacji, gdzie na Utopii mamy wylądować.
Po
wyjciu dziewczyny w gabinecie na długo zaległa cisza. W końcu
Amalfi powiedział powoli:
-
Mark, w miecie nie cierpimy na brak kobiet.
Hazleton
zaczerwienił się.
-
Przepraszam, szefie. Wiedziałem, że to niemożliwe, dokładnie w
tej samej chwili, w której to zaproponowałem. A jednak w dalszym
ciągu uważam, że moglibymy im jako pomóc. Jeżeli dobrze
pamiętam, to Imperium Hrunty było doć obrzydliwym państewkiem.
-
To nie nasza sprawa - powiedział ostro Amalfi.
Nie
cierpiał sytuacji, które zmuszały go do używania w stosunku do
Hazletona całej władzy burmistrza. Prawa wszystkich wędrownych
miast zawierają drobiazgowe klauzule zabezpieczające przed
założeniem jakiejkolwiek dynastii. Chyba włanie dlatego menedżer
miasta stał się dla Amalfiego kim najbliższym, jakby synem,
którego stanowisko burmistrza nie pozwoliło mu się dochować.
Tylko Amalfi wiedział, jak wiele razy nieuchwytna, amoralna
inteligencja tego młodego człowieka powodowała, że Ojcowie Miasta
mieli zamiar zdjąć go ze stanowiska i rozstrzelać. A sytuacje
takie jak ta, w której znajdowali się obecnie, miały decydujące
znaczenie dla przetrwania Nowego Jorku.
-
Słuchaj, Mark. Nas nie stać na okazywanie współczucia. My jestemy
wędrowcami. Kim dla nas są Hamiltonianie? Kim są dla samych
siebie, skoro już o tym mowa. Minutę temu mylałem włanie, że
byłby to koszmar, gdyby w ręce Hruntan wpadł unicestwiacz albo
jaka inna podobna do niego broń, gdyby wykorzystując go jako
narzędzie szantażu, zdołali odbudować swoje imperium, tym razem
prawdziwe. Ale czy uważasz, że odrodzenie hamiltonianizmu byłoby
lepsze? W naszych czasach? Muszę przyznać, że pozornie wydaje się
ono łatwiejsze do przyjęcia niż następna tyrania jakiego Hrunty,
ale z historycznego punktu widzenia byłoby to równie katastrofalne.
Te dwie planety walczą między sobą o dwie idee, które ograły się
już pół tysiąclecia temu.
Amalfi
przerwał dla nabrania oddechu. Wyjął z ust ogryzek cygara i
spojrzał nań z niejakim zdumieniem.
-
Zorientowałem się, że ta dziewczyna mąci ci zdrowy rozsądek, w
momencie, w którym zdałem sobie sprawę, że będę ci musiał z
miejsca zagrozić konsekwencjami. Normalnie jeste najlepszym
kulturomorfologiem, jakiego kiedykolwiek miałem, a przecież każdy
menedżer miasta musi być w tym dobry. Gdyby nie popadł w seksualne
otumanienie, dostrzegłby, że ci ludzie są ofiarami pseudomorfozy.
Obie te cywilizacje są już martwe i cierpią bóle ostatecznego
rozkładu, choć im samym się zdaje, że to bóle odrodzenia.
-
Policja patrzy na to nieco inaczej - powiedział Hazleton z
roztargnieniem.
-
A jak miałaby patrzeć? Oni przecież nie przyjmują naszego punktu
widzenia. Ja nie mówię do ciebie jak policaj... staram się mówić
jak wędrowiec. Po co w ogóle zostawał wędrowcem, jeżeli masz
zamiar dać się uwikłać w jaką nic nie znaczącą, graniczną
wań? Mark, równie dobrze mógłby już dzi umrzeć. Albo wrócić
na Ziemię... co na jedno wychodzi.
Znowu
urwał. Taka elokwencja przeciwna była jego naturze i wprawiała go
w zakłopotanie. Spojrzał ostro na menedżera, a to co ujrzał
ostatecznie ostudziło jego rzadki krasomówczy zapał. Poczuł, nie
po raz pierwszy zresztą, nieodwołalnoć rysującej się w
perspektywie samotnoci.
Hazleton
już go nie słuchał.
Kiedy
miasto ruszyło w kierunku Utopii, bitwa toczyła się już na dobre.
Widok był zupełnie niezwykły. Planeta Hruntan, zmilitaryzowana do
najdrobniejszego szczegółu codziennego życia, nie czekała, aż
ziemska policja otoczy ją szczelną kulą. Hruntańskie statki, choć
pochodzące z tego samego mniej więcej okresu co pojazdy używane
przez mieszkańców Utopii, dokonywały cudów walecznoci.
Dowodzących nimi dowiadczonych oficerów w najmniejszym stopniu nie
krępowały żadne ckliwe przekonania o nadzwyczajnej wartoci
ludzkiego życia. Nie mogło być co prawda żadnych wątpliwoci co
do ostatecznego wyniku tych walk, ale jak na razie policji wiodło
się nieszczególnie.
Samej
bitwy nie można było obserwować bezporednio z miasta. Planeta
Hruntan była już teraz oddalona od Utopii o prawie 40°. To włanie
owo stałe zwiększanie się odległoci między tymi dwoma wiatami
pierwsze nasunęło Hazletonowi pomysł ukradkowego lądowania. To
także Hazleton rozesłał zwiadowców - małe, zdalnie sterowane,
kuliste pociski o rednicy niecałych pięciu metrów. Zawisły
niepostrzeżenie nad rubieżami pola walki i obserwowały ją za
pomocą swoich telewizyjnych oczu.
Było
to bardzo pouczające starcie. Pojazdy policyjne zbiorowo nie brały
udziału w żadnej większej bitwie już od dziesiątków lat, a
indywidualnie tylko niewielu Ziemian w ogóle kiedykolwiek angażowało
się w co bardziej niebezpiecznego niż zwykła planetarna burda.
Hruntanie, o niebo ustępujący im pod względem uzbrojenia, mieli
ogromne dowiadczenie bojowe, a ich taktyka była mistrzowska. Zmusili
policję do przyjęcia bitwy w gęsto zaminowanym obszarze, co dałoby
się porównać tylko z prowadzeniem walki w samym sercu piekielnego
pieca, z tym oczywicie, że Hruntanie sami rozmieciwszy miny,
doskonale wiedzieli, gdzie ogień jest najgorętszy. Ich straty były
naturalnie straszliwe - prawie pięć do jednego - mieli jednak co
tracić, a było zupełnie jasne, że ich oficerowie, z pogardą
odnoszący się do swego własnego życia, nie zaczną nagle cenić
sobie życia swoich załóg.
Po
jakim czasie Hazleton musiał wyłączyć monitory i rozkazać
O'Brienowi, żeby wezwał zwiadowców z powrotem. Ta rzeź była
przerażająca nie tylko sama w sobie, lecz przede wszystkim z powodu
wyłaniającego się z niej obrazu mentalnoci tych ludzi. Nawet
najbardziej zatwardziały sadysta po chwili oglądania, jak ci ludzie
usiłują gasić płomienie własnymi ciałami, musiałby stwierdzić,
że ma doć.
Miasto
przelizgnęło się na Utopię bez przeszkód. Odległe policyjne
pojazdy zwiadowcze doniosły o tym fakcie - ich raporty były
doskonale słyszalne w pokoju łącznoci miasta - a doniesienia te
zostaną później oczywicie odgrzebane i policja odpowiednio na nie
zareaguje, lecz teraz, w samym rodku bitwy, policjanci nie mieli
czasu zawracać sobie głowy przybyszem. Amalfi miał nadzieję, że
kiedy znów zacznie ich interesować, będzie już daleko i poza ich
zasięgiem.
Odpowiedź
na pytanie, w jaki sposób Utopia opierała się wciekłym szturmom
Hruntan przez prawie całe stulecie, pozostała zupełną zagadką.
Stało się to jeszcze bardziej niezrozumiałe, kiedy Nowy Jork
osiadł na powierzchni planety, Cała Utopia była jedną wielką
radioaktywną pułapką. Nie było na niej żadnych miast - wrzące,
rozpalone do białoci rozlewiska płynnej ziemi i betonu nie miały
już nigdy ostygnąć za życia ludzkoci, by pokazać, gdzie te
miasta niegdy stały. Jeden z kontynentów nie nadawał się w ogóle
do zamieszkania. Już samo powietrze wywołało ostrzegawcze sygnały
liczników. W ciągu dnia radioaktywnoć utrzymywała się tuż
poniżej progu bezpieczeństwa, lecz w nocy, kiedy spadek temperatury
powodował normalny w takich okolicznociach wzrost zawartoci radonu
zjawisko często spotykane w atmosferach planet typu Ziemi -powietrze
stawało się niezdatne do oddychania.
Utopia
była bombardowana pociskami atomowymi i pyłowymi podczas każdej
opozycji z planetą Hruntan na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu
utopiańskich lat. Na szczęcie dogodna opozycja zdarzała się tylko
raz na dwanacie lat - w przeciwnym razie nawet podziemne życie na
Utopii stałoby się niemożliwe.
-
W jaki sposób udawało wam się ich odpierać? spytał Amalfi. - Ci
faceci to prawdziwi żołnierze. Jeżeli potrafią tak stawić czoło
policji, to was powinni roznieć w puch.
Kapitan
Savage, doć nieswojo czujący się na balkonie dzwonnicy, zmrużył
oczy od słońca i zdobył się na wątły umiech.
-
Znamy wszystkie ich sztuczki... Trzeba im przyznać, że są bardzo
dobrymi strategami, lecz pod pewnymi względami zupełnie brak im
wyobraźni. I to nie przypadkowo, jak przypuszczam. Nie rozbudza się
w nich własnej inicjatywy. - Poruszył się niespokojnie. - Ma pan
zamiar zostawić swoje miasto tutaj, zupełnie na widoku? Nawet na
noc?
-
Tak. Wątpię, by Hruntanie nas zaatakowali. Są teraz zajęci czym
innym. A poza tym wiedzą, że policaje nas nie kochają i będą
zbyt zaintrygowani, żeby tak bez namysłu uznać nas za swych
wrogów. A jeżeli chodzi o powietrze, to utrzymujemy dwa procent
siły pola wiratorów. To za mało, żeby dało się odczuć, ale
wystarczy, by zmienić moment bezwładnoci naszej własnej atmosfery
i zapobiec przedostawaniu się do niej większoci waszego
powietrza.
-
Muszę przyznać, że niewiele z tego rozumiem powiedział Savage. -
Ale jestem pewien, że pan zna możliwoci swoich urządzeń. Wyznam,
panie burmistrzu, że wasze miasto stanowi dla nas zupełną zagadkę.
Czym ono się zajmuje? Dlaczego policja występuje przeciwko wam? Czy
jestecie banitami?
-
Och, nie - odparł Amalfi. - A policja przeciwko nam osobicie nic nie
ma. Po prostu zajmujemy doć niskie miejsce w społecznej hierarchii.
Jestemy wędrownymi pracownikami; najemnymi robotnikami,
międzyplanetarnymi hobo. Policja jest zobowiązana chronić nas tak
samo jak każdego innego obywatela, ale nasza ruchliwoć czyni z nas
w ich oczach potencjalnych przestępców. A zatem należy nas mieć
pod obserwacją.
Savage
podsumował to, co usłyszał, jednym zdaniem, które Amalfi zaczął
już uważać za dewizę Utopii:
-
Jakże wszystko musiało się zmienić.
-
Powinnicie skomponować do tego muzykę. Ja też nie mogę
powiedzieć, żebym rozumiał, w jaki sposób udało się wam wytrwać
tak długo. Czy oni nigdy nie podjęli próby inwazji?
-
Wiele razy - odparł Savage doć posępnie, lecz nie bez dumy. -Ale
widział pan, jak żyjemy. W najlepszych wypadkach udawało nam się
ich odeprzeć, w najgorszych... nie byli w stanie nas znaleźć. A
Hruntanie sami sprawili, że życie na tej planecie jest bardzo
uciążliwe. Wiele ich desantów padło ofiarą skutków ich własnych
bombardowań.
-
Mimo wszystko...
-
Psychologia tłumów - ciągnął Savage - jest nauką, której
powięcamy tu sporo uwagi, podobnie zresztą jak oni. Ale my
rozwinęlimy ją w innym kierunku. W połączeniu z pomocniczą
sztuką kamuflażu stanowi ona bardzo potężną broń. Stosując
makiety zabudowań, pola symulowanej wysokiej radioaktywnoci czy
fałszowanie warunków klimatycznych, zawsze do tej pory bylimy w
stanie doprowadzić do tego, że swoje bazy inwazyjne zakładali
dokładnie w miejscach, które dla nich wybralimy. To taki rodzaj
szachów: wciąga się przeciwnika albo skłania do wejcia na taki
obszar, gdzie można się go pozbyć zupełnie bezpiecznie i przy
minimalnym nakładzie sił.
Znów
zmrużył oczy przed słońcem, zagryzając dolną wargę. Po chwili
dodał:
-
Jest jeszcze jeden czynnik: wolnoć. My ją mamy, a Hruntanie nie.
Oni bronią systemu, który jest w swej istocie bardzo ascetyczny. To
znaczy oferuje jednostkom bardzo niewiele nagród osobistych, nawet w
przypadku odniesienia zwycięstwa. My na Utopii walczymy o ustrój,
który niesie nam osobiste nagrody... niesie wolnoć. To ogromna
różnica. Zachęta jest większa.
-
Och, wolnoć - westchnął Amalfi. - Tak, przypuszczam, że to
wspaniała rzecz. Ale to ciągle ten sam stary problem. Nikt nie jest
wolny. Nasze miasto jest mglicie republikańskie. W pewnym sensie
można by je nawet uznać za hamiltoniańskie. Ale nie jestemy i
nigdy nie będziemy wolni od wymagań stawianych nam przez sytuację.
A co do tego, że wolnoć zwiększa skutecznoć walki, ja to
kwestionuję. Ekonomia polityczna czasów wojny musi skłaniać się
ku dyktaturze. Wasi ludzie walczą o befsztyk nie na dzisiejszy
obiad, tylko na jutrzejszy. Cóż, Hruntanie robią to samo. Różnica
między wami istnieje tylko potencjalnie, a różnica, która nie
czyni różnicy, różnicą nie jest.
-
Pan ma bardzo subtelny umysł - powiedział Savage wstając. - Chyba
wiem, dlaczego nie potrafi pan zrozumieć tego rozdziału naszej
historii. Pan nie ma żadnych więzów, żadnej wiary. Będzie pan
nam musiał wybaczyć naszą. Nas nie stać na dzielenie włosa na
czworo.
Ruszył
w dół schodów, nienaturalnie odrzucając do tyłu ramiona. Amalfi
obserwował jego odejcie ze smutnym grymasem na ustach. Ten młody
człowiek był zupełnie niezwykły. Rozmawiać z nim to niemal
zupełnie to samo, co stanąć twarzą w twarz z postacią z jakiej
historycznej sztuki. Wyjąwszy oczywicie, że postacie ze sztuk można
zwykle zrozumieć także wtedy, kiedy wypowiadają najdziwniejsze
nawet kwestie. Savage miał to nieszczęcie, że istniał naprawdę,
a nie był produktem twórcy, chcącego za jego pomocą przekazać
jakie treci.
To
przywiodło Amalfiemu na myl Hazletona. Gdzie on się właciwie
podziewa? Już całe godziny temu poszedł z tą dziewczyną w jakim
jawnie zmylonym celu. Jeli się nie pospieszy, zmierzch zaskoczy go
pod ziemią i będzie musiał spędzić tam całą noc. Amalfi nie
miał nic przeciwko pracy w pojedynkę, ale pewnych zajęć
związanych z zarządzaniem miastem po prostu nie był w stanie
wykonywać efektywnie, a poza tym Hazleton mógł włanie podejmować
w imieniu miasta jakie bardzo niewygodne zobowiązania. Amalfi zszedł
do swego gabinetu i zadzwonił do pokoju łącznoci.
Hazleton
jeszcze się nie zameldował. Pomrukując z niezadowolenia, Amalfi
zabrał się do organizowania pracy miasta - tej pracy, w
poszukiwaniu której miasto wzbiło się niegdy w przestrzeń, a
którą tak rzadko znajdowało. Nie dawało mu spokoju, że do tej
pory nie podpisano żadnego oficjalnego kontraktu z Utopią,
legalizującego roboty wykonywane przez Nowy Jork. To było zupełnie
sprzeczne ze zwyczajem. Gdyby przez wzgląd na swoje obsesje Utopia
okazała się - tak jak wiele innych, opętanych ideałami planet -
skłonna do oszukaństwa na astronomiczną skalę, to zgodnie z
prawami Ziemi, nie byłoby przed tym żadnej obrony. A ludzie, którzy
postawią sobie Cel, skorzy są do szybkiego usprawiedliwiania
wszelkich Środków. Miasto, które było niczym innym, jak
upostaciowionym i zmaterializowanym Środkiem, nauczyło się
wystrzegać chodzenia na skróty.
Tymczasem
Hazleton szukał włanie chyba jakiego skrótu. Amalfi mógł mieć
tylko nadzieję, że i on, i miasto jako to przeżyją.
Ziemska
policja także nie czekała na powrót Hazletona. Amalfiego ogarnęło
prawie przerażenie, gdy ujrzał, jak błyskawicznie siły Ziemi
zostały przegrupowane i wzmocnione. Od czasu, kiedy miasto oglądało
je w akcji ostatnim razem, metody organizacji transportu i zaplecza
uległy ogromnemu udoskonaleniu. Niebo wprost skrzyło się od
statków ciągnących na planetę Hruntan.
Było
niedobrze. Amalfi spodziewał się, że zanim pomknie na planetę
Hruntan, tak jak tego wymagała strategia Hazletona, będzie miał
przynajmniej kilka miesięcy na odbudowanie zapasów na Utopii.
Tymczasem wyglądało na to, że do tej pory państwo Hruntan
otoczone zostanie szczelną blokadą.
Bez
chwili zwłoki ogłosił alarm. Wiratory ryknęły najwyższym tonem,
jaki mogły osiągnąć bez przerywania grawitacyjnej nitki łączącej
miasto z Utopią. Delikatne pole, za pomocą którego stawiały czoło
utopiańskiej atmosferze, zmieniło się w twardą cianę. Migotanie
polaryzacji na obwodzie tego niewidocznego przedtem ekranu się
zagęciło, zmniejszając przejrzystoć osłony do połowy. Pola
napędowe rozbudowały się; teraz już tylko nieliczne promienie
wietlne, w większoci takie, na które oko ludzkie jest najmniej
wrażliwe, przebiegały przez nie na wylot. Dla utopiańskich
obserwatorów miasto przybrało kolor ciemnej krwi i stało się
przerażająco niedosięgłe.
Natychmiast
rozdzwoniły się telefony wieży kontrolnej. Amalfi nie zwracał na
nie najmniejszej uwagi. Jego pulpit sterowania lotem - masa
stłoczonych przycisków, dźwigni, klawiatur i aparatury kontrolnej
- ożył sygnałami alarmowymi, a głoniki zatrajkotały wszystkie
naraz.
-
Panie burmistrzu, włanie dokopalimy się do tej starej gliny. Jest w
niej całe mnóstwo ropononego łupku...
-
Zmagazynować to, co macie! I to porządnie!
-
Amalfi! Jak możemy wycisnąć choćby odrobinę toru z tego...
-
Tam, gdzie lecimy, jest go więcej. Wywalcie to, cocie zebrali, i to
biegiem!
-
Pokój łącznoci. Ciągle ani słowa od pana Hazletona.
-
Próbujcie dalej.
-
Wzywam latające miasto! Czy stało się co złego? Wzywam latające
miasto...
Amalfi
uciszył wszystkich brutalnym szarpnięciem dźwigni.
-
Czy mylelicie, że zostaniemy tu na zawsze?! GOTOWOŚĆ!
Wiratory
zawyły. Migotanie statków kosmicznych, sunących, by oblegać
planetę Hruntan, stawało się z minuty na minutę janiejsze.
Wszystko miało się rozegrać już wkrótce.
-
Podkręcić tam, Ulica Czterdziesta Siódma! Czy wam się zdaje, że
pichcicie podwieczorek?! Macie dziewięćdziesiąt sekund, żeby
dociągnąć do poziomu startu!
-
Do startu?! Panie burmistrzu, to potrwa co najmniej cztery minuty!
-
Zapewniam was, że sobie żartujecie. Martwi nie żartują. Ruszać
się!
-
Wzywam latające miasto! Wzywam latające miasto...
Iskierki
pojazdów policyjnych rozbiegły się po niebie niczym puszczony w
ruch fajerwerk. Wodniste migotanie tego punktu nieba, który był
planetą Hruntan, przyblakło między nimi i wtopiło się w ogólne
lnienie. Jake z Astronomicznego przyłączył się do powszechnych
skarg.
-
Trzydzieci sekund - powiedział Amalfi.
Z
głonika, który przekazywał zaskoczone i pełne przerażenia
zapytania Utopian, rozległ się spokojny głos Hazletona:
-
Amalfi, czy pan postradał zmysły?
-
Nie - odparł burmistrz. - To twój plan, Mark. Ja się go tylko
trzymam. Dwadziecia pięć sekund.
-
Nie proszę ze względu na siebie. Mnie się tutaj chyba nawet
podoba. Znalazłem co, czego nasze miasto nie ma... A potrzebuje
tego...
-
Ty też chcesz odejć?
-
Do diabła, nie - powiedział Hazleton. - Wcale o to nie proszę. Ale
gdybym miał odejć, zrobiłbym to tutaj...
Krótki
skurcz przebiegł potężną sylwetkę Amalfiego, zginając ją w
pół. Nie było to nic emocjonalnego - nie. Nic, co by miało
jakikolwiek związek z Hazletonem. Pewnie jaki operator wiratora
przesadził z gorliwocią. Amalfi zatoczył się i zwymiotował do
małej umywalki. Hazleton ciągle jeszcze co mówił, ale burmistrz
prawie zupełnie go nie słyszał. Zegar skrzywił się ironicznie i
popędził dalej.
-
Dziesięć sekund - szepnął Amalfi nieco spóźniony.
-
Amalfi, niech mnie pan posłucha...
-
Mark - wykrztusił z siebie Amalfi - Mark, ja nie mam czasu. Dokonałe
swego wyboru. Ja... pięć sekund... ja już nic nie mogę na to
poradzić. Jeżeli ci się tam podoba, to nie namylaj się i zostań.
Życzę ci... życzę ci wszystkiego najlepszego, Mark. Wierz mi, Ale
ja muszę myleć o...
Zegar
złożył nabożnie swoje smukłe dłonie.
-
...o miecie...
-
Amalfi!
-
Start!
Miasto
pomknęło w przestrzeń.
ROZDZIAŁ
2
*
Gort
*
W
normalnych okolicznociach kierowanie lotem miasta należało do
obowiązków Hazletona. Pod jego nieobecnoć - choć do tej pory
nigdy się to jeszcze nie zdarzyło - przejmować je miał młody
chłopak o nazwisku Carrel. Sam Amalfi rzadko brał w ręce drążek
sterowniczy - tylko wtedy, gdy nie można było ufać
przyrządom.
Sforsowanie
policyjnej blokady w drodze na planetę Hruntan nie było łatwym
zadaniem, szczególnie dla tak niedowiadczonego pilota, jakim był
Carrel, ale Amalfiemu było wszystko jedno. Skulił się w fotelu w
swoim gabinecie i jak przez mgłę obserwował ekrany, zastanawiając
się, czy kiedykolwiek jeszcze się rozgrzeje. Z klimatyzacji wlewały
się do pokoju fale promieniującego ciepła, lecz to w niczym nie
poprawiało sytuacji. Było mu zimno i czuł się zupełnie pusty.
-
Ahoj, wędrowiec! - szczeknął wciekle ultrafon. - Dostalicie już
jedno ostrzeżenie. Bulcie grzywnę i zmywajcie się stąd, bo was
rozparcelujemy.
Amalfi
wcisnął niechętnie klawisz.
-
Nie możemy - burknął bez większego zainteresowania.
-
Co takiego?! - krzyknął policjant. - Tylko bez numerów!
Znajdujecie się na obszarze działań wojennych i już raz wbrew
nakazowi ewaluacji lądowalicie na Utopii. Płaćcie karę i
pryskajcie, bo naprawdę spotka was jaka krzywda.
-
Nie możemy - powtórzył bezbarwnym głosem Amalfi.
-
To się jeszcze okaże. Co wam w tym przeszkadza?
-
Mamy kontrakt z Hruntanami,
Zapanowała
długa i martwa cisza. W końcu pojazd policyjny powiedział:
-
Sprytnie to rozegralicie. W porządku, przelijcie nam kopię tego
swego kontraktu. To, że włanie mamy zamiar zmienić Hruntan w obłok
mgiełki, to chyba już wiecie?
-
Aha.
-
No dobra, skoro macie kontrakt, to lądujcie. Więksi z was durnie,
niż mylałem. Tylko żebycie nie ruszyli się stamtąd do końca
okresu przewidzianego kontraktem! A gdybycie zechcieli jednak
odlecieć, zanim skończymy z tą planetą, to przygotujcie się do
zapłacenia grzywny. A jak nie, to płakać po was nie będziemy,
włóczykije!
Amalfi
zdobył się na nikły umiech.
-
Dzięki - powiedział. - My też was kochamy, platfusy.
Ultrafon
warknął i przestał nadawać. W tym końcowym warknięciu wyczuwało
się całe morze zawodu. Ziemska policja zaakceptowała co prawda
oficjalny status miast-wędrowców uznający je za najemnych
robotników, lecz w oficerskich kwaterach statków policyjnych
zupełnie otwarcie nazywano wędrowców włóczęgami. Okazje do
rozbiórki miasta nie trafiały się zbyt często i zawsze
dostarczały policji sporo przyjemnoci. Dlatego też widok
nietykalnego, nienaruszalnego Kontraktu musiał być dla tego
policjanta prawdziwym ciosem.
Teraz
jednak trzeba było dać sobie radę z Hruntanami. To był
przedostatni i ogromnie delikatny etap planu Hazletona, a tymczasem
jego samego nie było na pokładzie, żeby pokierować wprowadzeniem
go w życie. Prawdę powiedziawszy, jeżeli jego przyjaciele z Utopii
słyszeli, jak Amalfi przyznawał się do posiadania kontraktu z
Hruntanami, to w tej chwili Hazleton przeżywał pewnie najcięższe
chwile w całej swojej karierze. Amalfi wolał o tym nie myleć.
W
swej pierwotnej wersji plan nie przewidywał podpisywania kontraktów
z żadną z planet. Dopóki miasto nie zobowiąże się do czego
oficjalnie, może pracować lub nie, może zostać albo odlecieć,
kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Jednym słowem może korzystać
ze wszystkich swobód bezrobocia. Tymczasem takie rozwiązanie sprawy
okazało się niewykonalne. Błyskawiczne tempo, w jakim wzmocniono
siły policyjne, zmusiło burmistrza. do zdobycia jakiego zupełnie
niepodważalnego, zgodnego z prawem zabezpieczenia. Bez tego o próbie
podejcia do planety Hruntan nie było nawet co marzyć.
Pobyt
na Utopii spełnił jednak częciowo związane z nim oczekiwania.
Zbiorniki ropy zostały w połowie napełnione, a i skarbiec miasta
nie pękał co prawda z szwach, ale przestał już wiecić pustkami.
W ten sposób pozostało tylko zająć się metalami rzadkimi i
surowcami rozszczepialnymi. Ich wydobycie i rafinacja były procesami
czasochłonnymi, a na planecie Hruntan powinny trwać nawet dłużej
niż na Utopii. Ich wiat był położony dalej od słońca niż
planeta hamiltonian, więc w momencie powstawania otrzymał
odpowiednio mniejszy przydział ciężkich pierwiastków.
Ale
na to nie było już rady. Pozostanie na Utopii aż do momentu
podbicia Hruntan - czy też zjednoczenia, jak oficjalnie nazywała to
Ziemia - zdałoby miasto całkowicie na łaskę ziemskiej policji.
Nawet w najlepszym wypadku niemożliwe byłoby opuszczenie tego
układu bez zapłacenia grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a
Amalfi odczuwał organiczną niechęć do rozstawania się z
pieniędzmi, na które tak trudno było zapracować. Nawet przy
obecnym stanie finansów miasta taka grzywna mogłaby ich z łatwocią
doprowadzić do bankructwa. A o pracę ostatnimi czasy było coraz
ciężej.
Już
od kilku minut brzęczyk interkomu dyskretnie dopominał się o
uwagę. Amalfi wcisnął klawisz.
-
Tu sierżant Anderson. Mamy następnego gocia.
-
Tak - mruknął Amalfi. - To pewnie delegacja Hruntan. Niech pan ich
tu przyle.
Żując
koniec wygasłego cygara, sprawdził pobieżnie kontrakt. Była to
standardowa umowa, żądająca zapłaty w germanie lub w
ekwiwalencie. Ta ostatnia klauzula wyraźnie zdradzała monetarną
funkcję germanu i dlatego uniemożliwiała użycie tego typu
kontraktu na Utopii. Umowa została podpisana przez ultrafon, a
prace, jakie miało wykonać miasto, nie zostały w niej
sprecyzowane. Amalfi miał wielką nadzieję, że kiedy przyjdzie do
konkretnych rozmów na ten temat, wtedy z kolei zdradzą się
Hruntanie.
Brzęczyk
odezwał się ponownie. Amalfi nacisnął guzik otwierający drzwi
i... w następnej chwili stracił pewnoć, czy było to mądre
posunięcie.
Delegacja
Hruntan do złudzenia przypominała oddział abordażowy. Najpierw
pojawił się równy tuzin żołnierzy ubranych w obcisłe spodnie z
czerwonej skóry, błyszczące napierniki i hełmy z pękami
szkarłatnych piór. Napierniki ozdobione były herbem
przedstawiającym ogromne, purpurowe słońce. Mężczyźni ustawili
się w dwuszeregu, po szeciu z każdej strony drzwi, i przyjęli
postawę na bacznoć, prezentując broń, która mogła być kopią
pierwszego mezonowego karabinu Kammermana.
Między
rzędami żołnierzy, w towarzystwie dwóch pomniejszych dygnitarzy
do złudzenia przypominających swym ubiorem papugi, pojawił się
olbrzym jakby wyrzeźbiony ze złota. Jego strój przetykany był
złotą nitką, napierniki i hełm lniły grubą warstwą pozłoty i
nawet twarz opaloną miał na ciemnozłoty kolor. Całoci dopełniały
bujna, złocista broda i takie same wąsy. Ta postać nawet w bani
raziłaby swoją nierzeczywistocią.
Olbrzym
rzucił dwa szorstko brzmiące słowa i obcasy wysokich butów
żołnierzy oraz kolby ich broni z całej siły walnęły o podłogę.
Amalfi drgnął i podniósł się z fotela.
-
Jestemy - przemówił złocisty olbrzym - margrabią Hazcą,
wiceregentem Księstwa Gortu, pozostającego pod miłociwym
panowaniem Jego Wiecznej Eminencji Arpada Hrunty, Imperatora
Przestrzeni.
-
O... och - wyjąkał Amalfi, mrugając z niedowierzaniem oczyma. -
Nazywam się Amalfi. Jestem tutaj burmistrzem. Czy zechce...cie
usiąć?
Margrabia
zechciał i usiadł. Żołnierze pozostali w sztywnej postawie "na
spocznij", a dwóch pomocniczych wielmożów ulokowało się tuż
za fotelem margrabiego. Amalfi opadł na swój własny fotel z
tłumionym westchnieniem ulgi.
-
Domylam się, że przybyli...cie tutaj przedyskutować warunki
kontraktu.
-
Słusznie, włanie po to przybylimy - odparł margrabia. -
Powiadomiono nas, że przebywalicie wród tego motłochu na tamtej
planecie.
-
To było tylko przymusowe, awaryjne lądowanie - powiedział
Amalfi.
-
Bez wątpienia - rzucił margrabia sucho. - Nie interesuje nas to,
czym zajmują się hamiltonianie. W odpowiednim momencie wcielimy ich
w szeregi naszych niewolników. Najpierw jednak zajmiemy się
przegnaniem tych parweniuszy z dekadenckiej Ziemi, znajdując
jednoczenie zatrudnienie i sympatię dla was. Wróg Ziemi musi być
naszym przyjacielem.
-
To logiczne - powiedział Amalfi. - Czym więc możemy służyć?
Posiadamy na pokładzie doć różnorodny sprzęt...
-
Przede wszystkim sprawa zapłaty - przerwał mu margrabia. Wstał i
zaczął przechadzać się ogromnymi krokami tam i z powrotem,
ciągnąc za sobą obłok złocistej materii. - Nie jestemy w stanie
dokonać jej w germanie. Cały jego zapas jest nam potrzebny do
produkcji tranzystorów. Umowa mówi o jakim ekwiwalencie. Co się za
niego uważa?
Kiedy
przyszło do uczciwych targów, królewskie maniery margrabiego
zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
-
No cóż, moglibycie pozwolić, żebymy należny nam german wydobyli
sobie sami... - zaproponował ostrożnie Amalfi.
-
Czy pan myli, że zasoby tej planety nigdy się nie wyczerpią? Niech
pan mi poda ekwiwalent, a nie jaki wykrętny plan zdobycia samego
metalu!
-
Ekwiwalentem jest wyposażenie - powiedział szybko Amalfi - albo
wiedza techniczna, wyceniona w drodze wspólnych ustaleń. Na
przykład, czego używacie do zmniejszenia tarcia?
Oczy
ogromnego margrabiego zalniły nagle jak u wilka.
-
Ach - powiedział cicho - więc znacie sekret pól tarcia. Od dawna
go poszukujemy, ale generatory tej hałastry topiły się pod naszym
dotknięciem. Czy Ziemia zna tę technikę?
-
Nie.
-
Nauczylicie się tego od hamiltonian? Wspaniale. - Na twarzach obu
pomniejszych dygnitarzy pojawiły się zjadliwe umiechy. - Zatem nie
musimy już dłużej ględzić o wycenach w drodze wspólnych
ustaleń. - Zrobił ręką jaki niedbały gest i Amalfi stwierdził,
że patrzy prosto w lufy dwunastu karabinów.
-
A cóż to za pomysł?
-
Znajduje się pan w zasięgu działania naszego płaszcza obronnego -
powiedział Hazca; z wyraźnie już teraz wilczym apetytem. - A gdyby
nawet udało się panu jakim cudem stąd wymknąć, jest mało
prawdopodobne, żeby długo pan pożył wród swoich Ziemian. Może
pan wezwać techników i kazać im przygotować pokaz działania
generatora pól tarcia. A także przygotować się do lądowania.
Graf Nadőr przekaże panu dokładne instrukcje.
Ruszył
do wyjcia, żołnierze rozstąpili się z szacunkiem. Kiedy Amalfi
wyciągnął rękę, żeby nacisnąć guzik otwierający drzwi,
olbrzym raptownie się odwrócił.
-
I niech pan nie próbuje dotykać żadnych ukrytych przycisków
alarmowych - warknął. - Nasi żołnierze weszli już na pokład
waszego miasta w dziesiątkach miejsc, a samo miasto znajduje się w
zasięgu ognia dział czterech ciężkich krążowników.
-
Czy pan naprawdę uważa, że wiedzę techniczną można zdobyć
przemocą? - spytał Amalfi.
-
O tak - odparł margrabia, a oczy błysnęły mu złowieszczo. -
Jestemy w tym... ekspertami.
Carrel,
podopieczny Hazletona, był bardzo przekonującym wykładowcą. W
dudniącej echem, ociekającej barbarzyńskim przepychem Sali Rady
margrabiego zdawał się czuć jak u siebie w domu. Bez najmniejszego
skrępowania poprzypinał swoje wykresy do najbliższego gobelinu, a
tablicę oparł o wielki tron, na którym zazwyczaj siadywał pewnie
sam Hazca. Kreda Carrela szybko kreliła skomplikowane symbole,
skrzypiąc ogłuszająco pod żebrowanym sklepieniem
komnaty.
Margrabia
dawno już opucił wykład. Po pięciu minutach wywodów Carrela miał
najwyraźniej doć. Graf Nadőr pozostał na posterunku z
cierpiętniczym wyrazem twarzy człowieka oddelegowanego do brudnej
roboty. Podobnie nudziło się czterech czy pięciu innych
dygnitarzy. Trzech z nich gawędziło swobodnie z tyłu sali, wydając
od czasu do czasu tłumiony rechot, przeradzający się chwilami w
wybuchy ochrypłego miechu, skutecznie zagłuszającego Carrela.
Pozostali strojnisie, piastujący widocznie jakie podrzędne
stanowiska, siedzieli spokojnie, słuchając wykładu z tak natężoną
uwagą, tak bardzo marszcząc czoło i ciągając brwi, że sprawiali
wrażenie objazdowej trupy kiepskich aktorów, odgrywających scenkę
pod tytułem "Głęboki namysł".
-
To wystarczy dla pokazania analogii między energiami wiązań
atomowych i cząsteczkowych - powiedział gładko Carrel. -
Hamiltonianie -zdążył już zauważyć, że to słowo bardzo drażni
jego słuchaczy, toteż używał go jak najczęciej - hamiltonianie
wykazali nie tylko to, że energia tych wiązań odpowiedzialna jest
za zjawiska kohezji, adhezji i tarcia, ale także, iż jest ona
podmiotem powiązań analogicznych do wartociowania
walencyjnego.
Skupienie
malujące się na twarzach nobilów stało się tak miertelnie
głębokie, że zaczęło sprawiać wrażenie zupełnej groteski.
-
To zjawisko molowego wartociowania walencyjnego, jak trafnie nazwali
je hamiltonianie, wzmacniane jest przez pola tarcia, zaprojektowane
przez nich dla wywoływania efektu analogicznego do jonizacji.
Zewnętrzne warstwy cząsteczek dwóch przylegających do siebie
powierzchni osiągają w tym polu dynamiczną równowagę. Cząsteczki
bezustannie i gwałtownie zmieniają miejsca, lecz bez naruszania
ogólnego status quo, tak że między najbardziej chropowatymi
powierzchniami wytwarza się płaszczyzna cinania. Jest zupełnie
jasne, że ta równowaga w żadnym wypadku nie znosi działania
omawianych przez nas sił międzycząsteczkowych, a tylko je osłabia.
Stąd w dalszym ciągu pozostaje pewien opór czy też tarcie, lecz
jego wielkoć wynosi zaledwie jedną dziesiątą tego, co można
uzyskać stosując nawet najbardziej wydajne systemy mechanicznego
smarowania.
Nobile
skinęli głowami jak na komendę. Amalfi dawno już przestał ich
obserwować - najbardziej niepokoili go hruntańscy technicy. Było
ich równo dwunastu; margrabia musiał mieć słaboć do tej liczby.
Czterech z nich było pokornymi, zahukanymi istotami, patrzącymi na
Carrela z wyraźnym strachem. Z zapamiętaniem robili notatki,
starając się zapisać każde wypowiedziane przez niego słowo,
nawet te częci jego wywodu, które nie miały nic wspólnego z
tematem, jak na przykład częste słowne ukłony pod adresem
hamiltonian.
Wszyscy
pozostali, poza jednym, byli dobrze ubranymi mężczyznami o twardych
rysach, traktującymi dygnitarzy z niedbałym ledwie szacunkiem. Ci
nie robili żadnych notatek. Stanowili doć charakterystyczną dla
barbarzyńskich społecznoci grupę całkowicie oddanych reżimowi
czołowych uczonych, dyrektorów i kierowników instytutów
naukowych. Byli najzupełniej wiadomi tego, że ich praca jest
nieodzowna dla osiągnięcia zwycięstwa, i już zainfekowani
arystokratycznym wirusem zrzucania brudnej, laboratoryjnej roboty na
barki swych poddanych. Większoć z nich zawdzięczała swoje
stanowiska zapewne nie tyle naukowym predyspozycjom, co talentowi do
prowadzenia bezwzględnych intryg dworskich.
Ale
dwunasty mężczyzna był człowiekiem zupełnie innego pokroju.
Wysoki, szczupły, lekko łysiejący, słuchał wywodów Carrela z
twarzą ożywioną wyraźnym podnieceniem. Bez wątpienia wybitny
umysł, zapewne niezaangażowany politycznie, z obojętnocią
odnoszący się do tego, kto sprawuje władzę, byle tylko
zabezpieczył mu dostęp do odpowiednich urządzeń i pozostawił
wolną rękę w badaniach. Z uwagi na osiągane przez siebie efekty
byłby tolerowany przez każdą dyktaturę, a jednoczenie nieustannie
przez nią nadzorowany. Włanie on, jak ocenił Amalfi, był jedynym
człowiekiem zdolnym dojć poprzez to, co Carrel mówił, do tego,
czego pilot nie dopowiedział.
-
Czy są jakie pytania? - zwrócił się Carrel do swoich
słuchaczy.
Padło
kilka doć mętnych pytań ze strony techników: jak się buduje to,
a jak się okrela tamto, co się robi z tym. Nikt z odrobiną
inicjatywy nie dałby się w ten sposób wodzić za nos. Carrel
udzielił wyczerpujących odpowiedzi, podając wszystkie
najdrobniejsze szczegóły. Mężczyźni o surowych twarzach opucili
salę bez słowa, a chwilę później ich ladem podążyli
dygnitarze, zwlekając tylko tyle, by zachować twarz. N a u k o w i
e c - bo na oko Amalfiego tylko on jeden sporód wszystkich słuchaczy
zasługiwał na to miano - pozostał w sali sam i wdał się w
zażartą dyskusję z Carrelem na temat jego wywodu. Wyraźnie uważał
za rzecz najzupełniej oczywistą, że jest równym partnerem do
rozmowy, więc pilot zaczynał zdradzać objawy coraz większego
niepokoju. Amalfi szybko odwołał go na koniec komnaty.
Naukowiec
pożegnał się i wyszedł, wpychając do kieszeni kilka notatek i
pocierając w zamyleniu nos. Carrel patrzył przez chwilę w lad za
nim.
-
Temu nie da się zbyt długo mydlić oczu, proszę pana - powiedział.
- Niech mi pan wierzy, facet ma głowę na karku. Jeszcze dwa dni i
sam wszystko dokładnie rozpracuje. Dzi w nocy nie zmruży nawet oka,
cały czas rozmylając o polach tarcia. Znam ten typ.
-
Ja też - mruknął niewyraźnie Amalfi. - Wiem także to i owo o
salach posiedzeń barbarzyńców. Arrasy mają uszy. Pro bogów, żeby
się nie okazało, że cię podsłuchały. Chodźmy.
Nie
odezwał się więcej ani słowem, dopóki nie znaleźli się
bezpiecznie we własnym miecie i nie wsiedli do taksówki. Dopiero
wtedy powiedział:
-
Kiedy masz do czynienia z obcymi, musisz bardzo uważać, Carrel.
Dobrze się do tego zabrałe, ale brakuje ci trochę dowiadczenia.
Poza granicami miasta, nawet do mnie nie mów nigdy niczego, co by
się kłóciło z graną przez ciebie rolą. A co do tego naukowca...
Zgadzam się z tobą. Obserwowałem go bardzo uważnie. Niestety
teraz, kiedy cię poznał, nie mogę cię użyć przeciwko niemu. Czy
masz w swoim zespole kogo, kto wykonywał już tajne zadania dla
Marka i kto nie opuszczał miasta, od kiedy siedlimy na Gorcie? Kogo
dowiadczonego?
-
Jasne, przynajmniej czterech czy pięciu chłopaków. Mogę polecić
każdego z nich.
-
To dobrze. Wybierz jakiego byczka, który przy minimum
charakteryzacji mógłby ujć za miejscowego zbira i polij go do
Wydziału Szkolenia na hipnopedię. A sam będziesz musiał jeszcze
raz spotkać się z tym naukowcem. Wytrzanij skąd jego zdjęcie,
najlepiej trójwymiarowe... jeżeli tu w ogóle takie robią. Kiedy
będziesz z nim rozmawiał, odpowiedz mu na każde pytanie, jakie
zada.
-
Każde??? - spytał Carrel z ogromnym zdumieniem.
-
Owszem, każde dotyczące zagadnień technicznych. Ta, co on wie, już
wkrótce nie będzie miało żadnego znaczenia. Oto twoja następna
lekcja stosunków międzyludzkich, Carrel. Kiedy jeste na obcej
planecie, musisz w maksymalnym stopniu wykorzystywać napotkany
system społeczny. W wiecie takim jak ten, gdzie walka o władzę
toczy się najwyraźniej zupełnie bezpardonowo, morderstwo nie może
być niczym niezwykłym. Stawiam dziesięć do jednego, że działa
tu jaki zorganizowany Cech Morderców albo przynajmniej spora iloć
nie zrzeszonych płatnych zbirów.
-
Pan ma zamiar kazać... zamordować doktora Schlossa?
Szok
malujący się na twarzy Carrela przepełnił Amalfiego uczuciem
ogromnego znużenia. Wyszkolenie nowego menedżera tak, by jego wybór
został zaaprobowany przez Ojców Miasta, było zadaniem żmudnym i
rozdzierającym serce, bo znaczną częć wiedzy trzeba było
przekazywać w sposób bardzo brutalny. Amalfi poczuł, że jest już
za stary do takiej pracy, za bardzo wiadom niepowodzeń, jakie niosą
ze sobą jego metody nauki tych niepowodzeń, które doprowadziły
włanie do koniecznoci szkolenia nowego menedżera.
-
Tak - powiedział. - To straszne, ale nie ma innego wyjcia. W innych
okolicznociach zabralibymy tego człowieka na pokład miasta. On
zupełnie nie dba o to, dla kogo pracuje. Ale w obecnej sytuacji
Hruntanie z pewnocią szukaliby go i oczywicie znaleźli. Musimy mieć
jego nie podlegające dyskusji zwłoki i jeli się to okaże możliwe
- jakiego miejscowego winnego. Twój człowiek będzie musiał
rozpracowywać stosunki panujące wród tutejszej naukowej kliki i
obciążyć tym zabójstwem którego z tych laboratoryjnych
jastrzębi. Ale Schloss musi zginąć. To jedyny sposób zapewnienia
miastu przetrwania.
To
ostatnie stwierdzenie było najistotniejszym i kończącym wszelkie
dyskusje argumentem w logice wędrowców, toteż Carrel nie był w
stanie z nim dyskutować. Ale było zupełnie jasne, że plan
Amalfiego mocno go wzburzył. Burmistrz powziął ciche
postanowienie, że obarczy chłopaka wyjątkowo dużą liczbą zajęć
wewnątrz miasta, przynajmniej do czasu, aż Hruntanie znacznie
zaawansują budowę swoich generatorów pól tarcia.
Tak
czy inaczej, zgodnie z wymogami planu Hazletona, teraz włanie
należało wbić policji następną szpilę. I choć Amalfi został
już zmuszony do odstąpienia w wielu punktach od tego planu
(strategia Hazletona zakładała na przykład, że na Gorcie wylądują
potajemnie także mieszkańcy Utopii i wszystkimi swymi siłami
dopomogą ziemskiej policji w ujarzmieniu Hruntan), to myl, żeby
potargować się z policjantami o księstwo Gortu, w dalszym ciągu
zdawała się mieć sens.
Odprawił
Carrela i wszedł do swego gabinetu. Zdjął miękki plastikowy
pokrowiec z mało używanego urządzenia - komunikatora Diraca. Był
to jedyny rodek porozumiewania się, którego nie mieli Hruntanie i
oczywicie hamiltonianie. Wcisnął między zęby koniuszek cygara i
wywołał kapitana policji.
Przestarzały
model urządzenia nie miał ekranu, ale kapitan wyraził swoje
uczucia zupełnie plastycznie:
-
Jeżeli chce mi pan zawracać dupę tym, że Hruntanie pogwałcili
wasz kontrakt - warknął - to niech pan sobie da spokój. I tak
jestem już prawie zdecydowany rozsadzić całą tę planetę. A
prawa dotyczące wędrowców też się wreszcie kiedy zmienią, a
wtedy...
-
W żadnym wypadku nie mógłby pan rozsadzić tej planety -
powiedział Amalfi z niezmąconym spokojem. - Fala uderzeniowa
spowodowałaby wybuch miejscowej gwiazdy, a to zniszczyłoby cały
układ planetarny i pańscy zwierzchnicy zażądaliby pańskiej
głowy. Ja tylko próbuję zaoszczędzić wam nieco kłopotów.
Jeżeli was to interesuje, możemy pogadać.
Policjant
rozemiał się.
-
W porządku - powiedział Amalfi. - Śmiej się, ty pacanie. Za
niecałe dziesięć miesięcy zostaniesz zdegradowany i oddelegowany
do patrolowania ziemskiej stratosfery. Tam raz na dziesięć lat
spotkasz jaki statek i będziesz trzaskał dziobem, że na wiecie nie
ma sprawiedliwoci. Kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych usłyszy,
że pozwoliłe połączyć się siłom Hruntan i hamiltonian, że ta
wojna będzie kosztowała Ziemię dwiecie czy trzysta miliardów
germanów i potrwa dwadziecia pięć lat...
-
Jeste wierutnym blefiarzem, hobo - powiedział policjant, lecz
odrobinę jakby zaniepokojony. - Oni się nie połączą. Walczą ze
sobą już ponad sto lat.
-
Czasy się zmieniają - powiedział Amalfi. - A połączenie na pewno
dojdzie do skutku, bo jeżeli wy nie chcecie Księstwa Gortu, to ja
zaproponuję je Utopii. Ich połączony arsenał będzie wyglądał
doć imponująco. Każda ze stron posiada co, czego nie ma ta druga,
a i my nie bylimy w stanie zapobiec temu, żeby każda z nich nie
nauczyła się czego od nas. Mimo to...
-
Chwileczkę - przerwał mu roztropnie policjant. Był zupełnie
wiadom - co do tego Amalfi nie miał żadnych wątpliwoci - że cała
ta rozmowa odbierana jest przez setki, a może nawet tysiące diraków
w całej zamieszkanej Galaktyce, w tym także w kwaterze głównej
policji na Ziemi. Była to jedna z najważniejszych cech
charakterystycznych komunikatorów Diraca, a czy stanowiła zaletę,
czy wadę, zależało głównie od tego, w jaki sposób się je
wykorzystywało. - Chce pan powiedzieć, że już wam się udało
zdobyć tam taką pozycję, iż możecie tym księstwem dysponować?
A skąd ja mogę wiedzieć, czy uda wam się ją utrzymać?
-
Niczym nie ryzykujecie. Albo wydam wam tę planetę, albo nie. Ja
chcę tylko, żebycie uchylili grzywnę nałożoną na miasto,
skasowali tamy z nakazem ewakuacji i wydali nam glejt na opuszczenie
tego układu planetarnego. Zapłata przy odbiorze. Jeli ja nawalę,
wy nie płacicie.
-
Hmm... - Z głonika dobiegł jeszcze jaki inny szmer, jakby kto mówił
co cicho do policjanta. - A jak chcecie tego dokonać?
-
Och, długo by opowiadać - odparł Amalfi sucho. - Jeżeli
wchodzicie do gry, to nadajcie kopię zgody.
-
Odpada. Pogwałcilicie nakaz ewakuacji i musicie zapłacić grzywnę.
To jest poza dyskusją.
Amalfiemu
to wystarczyło. Policjant nie miał oczywicie zamiaru obiecywać
skasowania tamy z dowodami przestępstwa podczas rozmowy przez
komunikator. Ale to, że upierał się tylko przy tym jednym punkcie,
wskazywało, że ogólnie wyraża zgodę.
-
Więc przylijcie mi sam opieczętowany glejt. Umieszczę go w skarbcu
margrabiego Hazcy. Odbierzecie go sobie po wylądowaniu na
planecie.
Po
krótkiej chwili milczenia policjant powiedział:
-
No... dobrze.
Krążek
tamy tuż obok Amalfiego zaczął szybko wirować. Zadowolony z
siebie burmistrz przerwał połączenie.
Gdyby
plan się powiódł, obwołano by go majstersztykiem i opowiadano o
nim legendy. Bo choć policja nie puciłaby pary z ust, sami wędrowcy
roznieliby tę opowieć po całej Galaktyce.
I
tylko dezercja Hazletona pozbawiała jako tę perspektywę uroku.
Kto
mocno nim potrząsnął. Całą siłą woli próbował się obudzić,
ale jego sen był głęboki jak mierć i zdawało się, że nawet
najpotężniejsze zmagania z samym sobą nie pozwolą mu się wyrwać
z jego otchłani. Wirowały wokół niego jakie upiorne cienie i
twarze i nagle poczuł, że w ciemnoci zbliżają się do niego
ogromne stalowe szczęki.
-
Amalfi! Obudź się, człowieku! Amalfi, to ja, Mark! Niech się pan
wreszcie obudzi...
Stalowa
paszcza zatrzasnęła się z koszmarnym kłapnięciem i wirujące
twarze znikły. Przed oczyma rozlało mu się błękitne wiatło.
-
Kto tu? Kto tu jest?
-
To ja - powiedział Hazleton. Amalfi z niedowierzaniem zamrugał
oczami. - Szybciej, człowieku, szybciej. Nie ma chwili do
stracenia.
Amalfi
usiadł powoli i spojrzał na menedżera. Był zbyt oszołomiony,
żeby wiedzieć, czy jego powrót w ogóle go cieszy.
-
Cieszę się, że cię widzę - powiedział odruchowo, zastanawiając
się przez chwilę, dlaczego to stwierdzenie zabrzmiało tak
fałszywie. Mógł mieć tylko nadzieję, że później nabierze
prawdziwoci. - Jak się przedostałe przez kordon policyjny? Dałbym
głowę, że tego nie da się zrobić.
-
Siłą i łapówkami, to wypróbowana kombinacja. Później panu
wszystko wyjanię.
-
Prawie się spóźniłe - powiedział Amalfi, czując nagły przypływ
energii. - Czy ciągle jeszcze jest tutaj noc? Tak. Wielkie bum ma
nastąpić dopiero tuż przed południem, inaczej bym nie spał.
Potem nie zastałby już tutaj miasta.
-
Przed południem? To niezgodne z planem. Ale ta sprawa może
zaczekać. Niech pan wstaje, szefie, czeka nas kupa pracy.
Drzwi
do pokoju rozsunęły się nagle i stanęła w nich dziewczyna z
Utopii. Jej twarz zdradzała wyraźne podniecenie. Amalfi pospiesznie
sięgnął po swoją kurtkę.
-
Mark, musimy się spieszyć. Kapitan Savage mówi, że nie będzie
czekał dłużej niż piętnacie minut. I nie będzie. On cię w
głębi duszy nienawidzi i z wielką przyjemnocią zostawiłby nas
tutaj u tych barbarzyńców!
-
Jedna chwila, Dee - powiedział Hazleton, nie odwracając
głowy.
Dziewczyna
zniknęła. Amalfi wpatrywał się w marnotrawnego menedżera
miasta.
-
Zaraz, zaraz, Mark - powiedział powoli. - Co to wszystko właciwie
znaczy? Nie wplątałe się chyba w jaką idiotyczną osobistą akcję
ratowniczą.
-
Osobistą? Nie. - Hazleton skrzywił wargi w umiechu. - Wyciągniemy
stąd całe miasto, i to dokładnie w momencie przewidzianym
harmonogramem. Chciałem jako dać panu znać, że postępujemy
zgodnie z planem, ale hamiltonianie nie mają oczywicie diraków, a
poza tym bałem się wsypać przed policją. Niechże się pan
wreszcie ubierze, wyjanię panu wszystko po drodze. Ci hamiltonianie
pracowali jak szatany. Zainstalowali wiratory na wszystkich statkach,
jakie udało im się ciągnąć. Już prawie podjęli decyzję o
poddaniu się policji... w końcu mają więcej wspólnego z Ziemią
niż Hruntanie... ale kiedy opowiedziałem im, co zaplanowalimy, i
pokazałem zasadę działania wiratora, wstąpił w nich nowy duch.
-
Uwierzyli ci tak od razu?
Hazleton
wzruszył ramionami.
-
No, nie, oczywicie, że nie. Na wszelki wypadek utworzyli specjalną
flotę złożoną z dwudziestu pięciu przerobionych lekkich
krążowników, i tę włanie flotę przysłali tutaj. Są w tej
chwili na górze.
-
Nad miastem?!
-
Tak. Słyszałem, jak Hruntanie was porywali. Przypuszczam, że
ultrafon trzymał pan włączony na benefis policji, ale i na Utopii
wszystko było bardzo dobrze słychać. Przekonałem ich, żeby
połączyli swoją ucieczkę z ukradkowym rajdem tutaj i pomogli
wyprowadzić stąd miasto. Trochę musiałem się nagadać, ale w
końcu uwierzyli, że łatwiej uda im się opucić ten układ
planetarny, jeżeli policja będzie musiała zajmować się dwiema
sprawami naraz. No i oto jestemy... i to punktualnie.
Hazleton
znów się umiechnął.
-
Policaje nie mieli pojęcia, że w pobliżu tej planety znajdują się
jakiekolwiek statki z Utopii, i ich straże najwyraźniej drzemały.
W tej chwili wiedzą już oczywicie o wszystkim, ale ciągnięcie
tutaj zajmie im trochę czasu i zanim to zrobią, nas już tu nie
będzie,
-
Mark, jeste romantycznym dupkiem - powiedział Amalfi. - Dwadziecia
pięć lekkich krążowników i do tego przedpotopowych, z wiratorami
czy bez!
-
W planach Savage'a nie ma nic przedpotopowego - obruszył się
Hazleton. - Nienawidzi mnie za sprzątnięcie mu sprzed nosa Dee, ale
na walce w przestrzeni zna się jak mało kto. Ta flota ma zapewnić
przetrwanie nie tylko ludziom, ale przede wszystkim samej idei
hamiltonianizmu. W momencie, w którym zostaną zaatakowane, każdy z
tych dwudziestu pięciu statków ma rzucić się do ucieczki w innym
kierunku, walcząc do końca i próbując zmienić bitwę w szereg
indywidualnych starć. W ten sposób co najmniej kilka statków
powinno przetrwać, a tym samym ich ideały i nasze miasto.
-
Spodziewałem się po tobie czego więcej niż gestu rodem ze
szmirowatego stereo - powiedział Amalfi. Napoleoniada!...
"Nieustraszony młody bohater prowadzi oddział wiernych druhów
do twierdzy wroga, oswabadzając umiłowanego władcę z rąk
rozwcieczonych hord niewiernych!"... Miasto zostaje tu, gdzie
jest. Jeżeli chcesz odlecieć z tą swoją eskadrą samobójców, to
proszę bardzo.
-
Amalfi, pan chyba nie rozumie...
-
Nie doceniasz mnie - przerwał mu Amalfi opryskliwie. Przeszedł
wielkimi krokami na drugą stronę pokoju, w kierunku balkonu. -
Rozsądni Utopianie pozostali w domu, to rzecz pewna. Zdradzenie im
sekretu wiratora było sprytnym posunięciem; dzięki temu walczyli
dłużej i odwracali od nas uwagę policji, kiedy nam to było
potrzebne. Ale ci, którzy próbują uciec gdzie na pogranicze
Galaktyki, to fanatycy, przypadki nieuleczalne. Czy wiesz, jak by się
to wszystko skończyło? Bo powiniene wiedzieć i wiedziałby, gdyby
nie nabił sobie głowy jaką babą, która miesza ci rozum jak zupę
warząchwią. Po kilku pokoleniach życia na obrzeżach Galaktyki
nikt z nich nie będzie nawet p a m i ę t a ł o hamiltonianizmie.
Zagospodarowanie nowej planety to zajęcie dla precyzyjnie
przygotowanej ekspedycji z pełną obsadą ludzką. Ci ludzie są
odpryskami toczącej się od stu lat wojennej lawiny. A ty chcesz,
żebymy im pomogli wywołać taką samą lawinę w jakim innym
miejscu! O nie, dziękuję.
Otworzył
drzwi na balkon z takim impetem, że Hazleton musiał uskoczyć, żeby
nimi nie oberwać, i wyszedł na taras. Noc była bezchmurna i jak
zawsze na Gorsie - przejmująco zimna. Setki gwiazd migotały na
niebie poprzez łunę rzucaną przez miasto: Utopiańskich statków
nie można było oczywicie dostrzec znajdowały się zbyt wysoko, a
poza tym hamiltoniańska technika na pewno potrafiła zapewnić im
niewidzialnoć i niewykrywalnoć nawet z bliska.
-
Będę się musiał nieźle napracować, żeby wyjanić to wszystko
Hruntanom - powiedział burmistrz głosem naładowanym tłumioną
wciekłocią. - Jedyne co mi pozostaje, to powiedzieć im, że
Utopianie usiłowali nas zniszczyć, zanim do końca zdradzimy sekret
pól tarcia. Ale żeby mi się to udało, muszę natychmiast wezwać
pomoc.
-
Zdradził pan Hruntanom...
-
Oczywicie! - warknął Amalfi. - To była jedyna broń, jaka nam
pozostała, po podpisaniu z nimi kontraktu. Możliwoć zmasowanej
inwazji Utopian rozwiała się w momencie, w którym przygwoździła
nas policja. A ty ciągle jeszcze usiłujesz mnie tutaj namówić do
użycia wyszczerbionego już narzędzia!
-
Mark! - dobiegł z pokoju głos dziewczyny, pełen szalonego
napięcia. - Mark, gdzie jeste?
-
No, idź - powiedział Amalfi, nie odwracając głowy. - Niedługo
nie będą mieli czasu na pielęgnowanie swoich wierzeń i zostanie
ci miły, pograniczny domek z kocianym radłem pod płotem w
zagrodzie. Miasto zostaje tutaj. Jutro w południe ci Utopianie,
którzy pozostaną, znajdą się w znakomitej sytuacji do prowadzenia
targów o swoje prawa z Ziemią. Hruntanie dostaną porządną
nauczkę, a my będziemy już daleko stąd.
Dziewczyna
musiała widocznie zauważyć otwarte drzwi, bo stanęła w nich w
porę, żeby usłyszeć ostatnie dwa zdania.
-
Mark - krzyknęła nerwowo. -- O czym on mówi? Savage
twierdzi...
Hazleton
westchnął.
-
Savage jest idiotą takim samym jak ja. Amalfi ma rację...
zachowałem się jak dziecko. Lepiej odleć, Dee, póki jeszcze masz
szansę.
Dziewczyna
podeszła do balustrady i zaglądając mu w oczy, położyła mu rękę
na jego ramieniu. Wyglądała na tak bardzo oszołomioną i
skrzywdzoną, że Amalfi musiał odwrócić wzrok. Wyraz jej twarzy
przypominał mu o zbyt wielu rzeczach, o których najlepiej było
całkowicie zapomnieć, a niektóre z nich nie były mu wcale
obojętne. Usłyszał jej szept:
-
Czy ty... czy ty chcesz, żebym odleciała, Mark? Czy ty zostajesz w
miecie?
-
Tak - wymamrotał Hazleton. - To znaczy... nie. Chyba narobiłem
niezłego galimatiasu. Chciałbym to jako choć w częci odrobić.
Tak czy inaczej muszę zostać Dee. A tobie będzie lepiej wród
swoich...
-
Panie burmistrzu - powiedziała dziewczyna. Amalfi niechętnie
odwrócił głowę w jej stronę. - Kiedy spotkalimy się po raz
pierwszy, powiedział pan, że w tym miecie jest miejsce dla kobiet.
Czy pan to pamięta?
-
Pamiętam - odparł Amalfi. - Ale jestem pewien, że nie spodobałyby
się pani zasady naszej polityki. My nie jestemy państwem
hamiltoniańskim. Miasto jest trwałe, samowystarczalne i statyczne.
Żyjemy z tego, co wyrzucą na brzeg fale mórz historii. Jestemy
wędrowcami. To nie jest przyjemna nazwa.
-
Może nie zawsze tak będzie - westchnęła dziewczyna cichutko.
-
Obawiam się, że zawsze. Nawet nasi mieszkańcy nie bardzo się
zmieniają, Dee. Podejrzewam, że nikt tego pani do tej pory nie
powiedział, ale znaczna większoć mieszkańców tego miasta ma
sporo ponad sto lat. Ja sam liczę ich sobie prawie siedemset. Pani
też żyłaby tak długo, gdyby pani do nas przystała.
Dziewczyna
zmieniła się w studium szoku i niedowierzania, ale powiedziała z
uporem:
-
Zostanę.
Niebo
zaczynało leciutko blaknąć. Nikt nie przerywał ciszy. Migotanie
gwiazd traciło powoli swoją intensywnoć i nic nie wskazywało na
to, że gdzie tam, w górze, maleńka flota mknie w bezkresny
wszechwiat.
Hazleton
chrząknął delikatnie.
-
Co mam do roboty, szefie? - spytał ochryple.
-
Mnóstwo rzeczy. Musiałem sobie radzić z Carrelem, ale chociaż
chłopak jest chętny, to zupełnie brak mu dowiadczenia. Przede
wszystkim przygotuj miasto do startu na pierwszy mój znak. Potem
wysil mózgownicę i wykombinuj, co powiedzieć Hruntanom na temat
tej floty Utopian. Możesz rozwinąć jako to, co ja wymyliłem albo
spłodzić co zupełnie innego. Jest mi to najzupełniej obojętne.
Lepszy w tym jeste, niż ja byłem kiedykolwiek.
-
Ale co takiego ma się właciwie wydarzyć w południe?
Amalfi
wyszczerzył zęby w szerokim umiechu. Stwierdził nagle ze
zdumieniem, że czuje się zupełnie dobrze. Odzyskanie Hazletona
było jak odnalezienie diamentu ze skazą, uważanego już za
bezpowrotnie stracony. Skaza tkwiła w nim w dalszym ciągu i usunąć
całkowicie nie da się jej pewnie już nigdy, lecz mimo to diament i
tak był najprecyzyjniej tnącym przyrządem w domu, a poza tym -
ileż wiązało się z nim wspomnień.
-
No więc, sprawa wygląda następująco. Carrel namówił Hruntan na
budowę ogromnego generatora pól tarcia, mającego obsługiwać całą
planetę. Wmówił im, że w ten sposób maszyny będą zużywały
mniej energii czy jaką inną tego typu bzdurę. Wyrysował im plany
generatora niemal dwa razy potężniejszego, niż im powiedział, i w
dodatku pominął prawie wszystkie urządzenia kontrolne. Ustawił
wszystko tak, że generator może pracować tylko w jednym kierunku,
a mianowicie maksymalnie zwiększając wszystkie siły przylegania
występujące na całej planecie. Jutro w południe ma nastąpić
próbny rozruch.
Amalfi
umiechnął się do siebie, a potem mówił dalej.
-
Tymczasem jest tutaj pewien facet, niejaki Schloss, który chyba
domyla się, jakie to urządzenie tak naprawdę sprzedalimy
Hruntanom. Zdecydowałem, że trzeba go usunąć ze sceny za pomocą
starej sztuki z ofiarą miejscowych porachunków. Według mnie,
powinno to wywołać wystarczająco dużo zamieszania w rodowisku
naukowym, żeby powstrzymać Hruntan od zbytniego wciubiania nosa w
nasze sprawy, przynajmniej na jaki czas. A potem, mam nadzieję,
będzie już za późno. Ponieważ końcowy efekt naszego
przedsięwzięcia powinien wyglądać dokładnie tak samo jak efekt
inwazji Utopian, wezwałem także, zgodnie z twoim harmonogramem,
policję i wytargowałem od nich glejt na opuszczenie tego układu.
Proste?
Mniej
więcej w połowie tych wyjanień Hazleton przyszedł do siebie na
tyle, że dotarł do niego komizm sytuacji opisywanej przez
Amalfiego. Pod koniec krztusił się już ze miechu.
-
Dla mnie bomba - powiedział. - Teraz już rozumiem, dlaczego nie
bardzo był pan zadowolony z Carrela. Amalfi, w życiu nie słyszałem
o takim blefie. Z takim dramatyzmem kazać mi odlecieć z Savagem!
Czy pan wie, że ta pańska fantastyczna intryga nie może się
powieć?
-
Dlaczego, Mark? - spytała Dee. - Ja nie widzę w niej żadnego
słabego punktu.
-
Bo co prawda jest bardzo sprytna, ale w wielu punktach nie
dopracowana. Trzeba spojrzeć na wszystko okiem dramaturga. Punkt
kulminacyjny musi być naprawdę wstrząsający, bo inaczej diabli
biorą cały efekt. Będzie znacznie lepiej, jeżeli...
Z
sypialni dobiegł ich melodyjny sygnał prywatnego telefonu
Amalfiego, a nad drzwiami balkonowymi zapaliła się neonowa lampka.
Burmistrz skrzywił się z niezadowoleniem i dotknął przycisku na
balustradzie.
-
Pan burmistrz? - rozległ się z ukrytego głonika nerwowy głos. -
Przepraszam, że pana budzę, ale mamy kłopoty. Przede wszystkim nad
miastem pojawiło się co najmniej dwadziecia jakich statków.
Mielimy włanie pana o tym zawiadomić, ale przed chwilą same
odleciały. A dwie minuty temu zgłosił się do nas jaki uciekinier.
Mówi, że nazywa się Schloss i że wszyscy nastają na jego życie.
Twierdzi, że chce pracować dla nas. Czy mam go wysłać do
psychiatry, czy co z nim zrobić? Bo może przypadkiem facet mówi
prawdę.
-
Oczywicie, że to prawda - powiedział Hazleton. To jest włanie
pierwsza luka w pańskim planie, szefie.
Afera
z doktorem Schlossem okazała się bardzo trudna do rozwikłania.
Amalfi ocenił jednak tego człowieka nieco zbyt powierzchownie.
Agent Carrela rozpracował miejscowe stosunki polityczne w
najdrobniejszych szczegółach i wprowadził w nie totalne
zamieszanie. Kiedy miastu potrzebna była czyja mierć, zawsze
najlepiej było tak wszystko zaaranżować, żeby samego zabójstwa
dokonał kto z zewnątrz. W sprawie doktora Schlossa okazało się to
absurdalnie łatwe do wykonania. W naukowym wiatku Gortu istniały
cztery niezależne kliki, zwalczające się nawzajem z fanatycznym
uporem majtków wiercących dziury w kadłubie własnej łodzi po to,
by pozbyć się współtowarzyszy podróży. Do tego sam dwór nie
dowierzał Schlossowi, a w wewnętrzne porachunki uczonych mieszał
się z zasady bardzo rzadko, tylko wtedy, kiedy morderstwa stawały
się nazbyt jawne.
Bardzo
łatwo było zatem pociągnąć za sznurki, wprawiające w ruch siły,
które szybko i bez trudu usunęłyby z drogi doktora Schlossa, ale
ten nie miał najmniejszej ochoty dać się usunąć. Gdy tylko
zorientował się, że grozi mu jakie niebezpieczeństwo, natychmiast
z psującą wszystkie szyki bezporedniocią udał się wprost do
miasta.
-
Problem polega na tym - składał swój meldunek Carrel - że on do
ostatniej chwili zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, na co się
zanosi. To zadziwiająco normalny facet i do głowy mu nie przyszło,
że ktokolwiek mógłby nastawać na jego życie, dopóki nie
zobaczył noża.
Hazleton
skinął głową.
-
Założę się, że to sam dwór go w końcu ostrzegł, bo nie
chciało im się zapewniać mu ochrony.
-
Zgadza się, proszę pana.
-
A to oznacza, że wkrótce wpadnie tu Jego Niedomytoć Hazca ze
swoimi dandysami - burknął Amalfi. - Nie przypuszczam, żeby facet
zawracał sobie głowę zacieraniem ladów, więc będą go szukali u
nas. Co masz zamiar zrobić, Mark? Ten generator pól tarcia za późno
ma rozpocząć działanie, żeby wybawić nas i z tego kłopotu.
-
To prawda - przyznał Hazleton. - Carrel, czy ten twój człowiek ma
jeszcze kontakt z kliką, która chciała wyprawić Schlossa w
ostatnią podróż?
-
Oczywicie.
-
Każ im zlikwidować przywódcę tej grupy. Nie pora teraz na żadne
koronkowe zagrania.
-
Co masz zamiar na tym zyskać? - spytał Amalfi.
-
Czas. Schloss zniknął. Hazca może podejrzewać, że facet
przyszedł do nas, ale większoć będzie mylała, że został
zabity. To następnie morderstwo będzie wyglądało tak, jakby to
kto z grupy Schlossa chciał pomcić jego mierć. Schloss nie ma
oczywicie prawdziwej własnej kliki, ale musi być kilku takich,
którzy uważają, że na jego mierci wiele by stracili. W ten sposób
rozpoczniemy wendetę. W walce takiej jak ta liczy się przede
wszystkim wprowadzenie przeciwnika w błąd.
-
Może i tak - powiedział Amalfi. - Ale w takim razie muszę
natychmiast zarzucić grafa Nadőra stertą oskarżeń i skarg. Im
więcej zamieszania, tym dłuższa zwłoka - a do południa zostało
nam już niecałe cztery godziny. Na razie musimy ukryć gdzie tego
Schlossa, i to najlepiej jak się da, bo jeszcze wypatrzy go utaj
który z wartowników Hazcy. Najlepszym miejscem będzie chyba ten
kreator niewidzialnoci w dawnym tunelu zachodniego metra... pamiętasz
go? Kupilimy go od Lutnian za ciężkie pieniądze, a całe jego
działanie ograniczyło się do kręcenia w kółko, błyskania i
wydawania jakich idiotycznych dźwięków.
-
To włanie przez niego rozstrzelano mojego poprzednika - powiedział
Hazleton. -- Czy też może za to fiasko na Epoce? Ale oczywicie
wiem, gdzie jest ta maszyneria. Uruchomimy ten złom, ?eby trochę
pobłyskał i pohuczał. Żołnierze Hazcy panicznie boją się
wszelkich działających urządzeń i do głowy im nie przyjdzie,
żeby zaglądać do rodka czego, co pracuje, nawet gdyby
podejrzewali, że zbieg tam włanie się ukrył. A nie będą
podejrzewać. Tego jestem pewien. A poza tym... Bogowie wszystkich
gwiazd! Co to było?!
Przeciągły,
budzący grozę, metaliczny trzask przeradzał się w oddali w głuchy
pomruk. Amalfi umiechnął się od ucha do ucha.
-
Grzmot - wyjanił. - Na wiatach planetarnych występuje zjawisko
zwane pogodą, Mark. Taką to już mają paskudną cechę. Co mi się
zdaje, że będziemy mieli burzę.
Hazleton
wzruszył ramionami.
-
Kiedy to usłyszałem, miałem ochotę schować się pod łóżko.
No, do roboty.
Wyszedł
szybko z pokoju, a Dee pobiegła za nim. Amalfi przywołał na balkon
taksówkę i rozmylając o zaletach ataku jako rodka obrony, kazał
się zawieźć do budynku RCA. Miał zamiar wylądować na jego
dachu, bo tam włanie znajdowała się mieszkalna nadbudówka, do
której zmierzał, ale wszystkie gzymsy całego wieżowca najeżone
były karabinami mezonowymi i szybkostrzelnymi działkami. Graf Nadőr
nie lubił ryzykować.
Windziarzowi
zakazano wwiezienia Amalfiego wyżej niż na siedemdziesiąte piętro.
Przeklinając na czym wiat stoi, pokonał ostatnie pięć kondygnacji
pieszo. Na każdym podecie schodów kontrolowali go podejrzliwie
butni, rozwaleni na krzesłach żołnierze. Zanim dotarł do
nadbudówki, wciekłoć, którą usiłował po drodze w sobie
wywołać, w najmniejszym stopniu nie była już sztuczna.
Na
górze grała muzyka, a powietrze ciężkie było od
charakterystycznego dla całej hruntańskiej szlachty fetoru
niedomytych ciał, zlanych obficie duszącymi perfumami. Nadőr
siedział rozparty w swoim fotelu i otoczony kobietami słuchał
harfistki, piewającej wibrującym, beznamiętnym głosem obsceniczną
balladę. W jednej z upiercienionych dłoni trzymał ciężki puchar
napełniony dymiącym rigeliańskim winem - zapewne z zapasów
miasta, bo Hruntanie nie mieli kontaktu z Rigelem już od setek lat -
i przesuwał nim nieustannie pod pokaźnym nosem, delektując się
jego delikatnym aromatem.
Wchodząc
do pokoju, Amalfi dostrzegł, że Nadőr zerknął na niego znad
brzegu swego ogromnego kielicha, lecz poza tym nic nie wskazywało na
to, że graf zauważa jego obecnoć. Burmistrz poczuł, że cinienie
wyraźnie mu skacze, a nadgarstki drętwieją i robią się lodowato
zimne, ale się opanował. Dobrze było być odpowiednio wciekłym,
lecz jednoczenie musiał doskonale panować nad tym, co mówi i
robi.
-
I cóż tam u was słychać? - odezwał się w końcu Nadőr.
-
Czy zdajecie sobie sprawę, że bylicie tylko o krok od przejcia w
stan rozrzedzonego gazu? - zapytał ostro Amalfi.
-
Och, drogi przyjacielu,. niech pan nie mówi, że włanie
udaremnilicie w moim imieniu jaki zamach stanu - odparł lekko graf.
Swojej angielszczyzny musiał nauczyć się od liwerpulczyków, bo
chyba tylko na tym jednym wędrowcu mówiono w tak dziwnie gardłowy
sposób. - To naprawdę byłaby, delikatnie mówiąc, przesada.
-
Nad miasto nadleciało dwadziecia pięć hamiltoniańskich statków -
powiedział Amalfi groźnie. - Odpędzilimy je, ale wszystko wisiało
na włosku. A cała sprawa, jak widzę, ani panu, ani pana szefom nie
zmąciła nawet snu. W jaki sposób możemy cokolwiek dla was zrobić,
jeżeli wy nawet ochrony nie potraficie nam zapewnić?
Nadőr
wyraźnie się zaniepokoił. Wyciągnął spomiędzy poduszek maleńki
mikrofon i szybko rzucił co do niego we własnym języku. Amalfi nie
mógł dosłyszeć odpowiedzi, ale otrzymawszy ją, graf odprężył
się nieco, choć twarz nie całkiem mu się rozpogodziła.
-
Co ty mi tu, człowieku, chcesz wmówić? - spytał z irytacji w
głosie. - Nie było żadnej bitwy. Pojazdy nie zrzuciły żadnych
bomb, nie wyrządziły żadnych szkód. Ścigano je aż do strefy
policyjnej blokady.
-
Czy głuchy słucha, jakich argumentów? - nie spuszczał z tonu
Amalfi. - Jaki naoczny dowód przekona lepego? Wam tutaj wydaje się,
że każda broń, żeby były skuteczna, musi robić wielkie bum!
Gdybycie obejrzeli rejestry naszej rozdzielni mocy, zobaczylibycie,
że o wicie w ciągu pół godziny stracilimy prawie milion
megawatów. My nie zużywamy takich iloci energii do podgrzewania
zupy!
-
To żaden dowód - mruknął Nadőr. - Takie zapisy można z łatwocią
sfałszować, a poza tym jest wiele różnych sposobów zużywania
energii.., albo jej marnowania. Przypućmy na przykład, że te
statki, które jakoby was zaatakowały, wysadziły tutaj szpiega. I
że w następstwie tego pewien hruntański naukowiec, zdrajca
własnego imperatora, zabrany został z waszego miasta, na przykład
w nadziei przewiezienia go na Utopię. No, co by pan na to
powiedział?
Twarz
mu nagle pociemniała.
-
Wy, międzygwiezdni włóczędzy, jestecie bezdennie głupi! Jest
jasne jak słońce, że ta hamiltoniańska hałastra chciała odbić
wasze miasto i została odpędzona przez naszych wojowników. Schloes
mógł oczywicie odlecieć razem z nimi, ale równie dobrze może w
dalszym ciągu ukrywać się gdzie u was. Zaraz się tego
dowiemy.
Gestem
ręki odprawił milczące kobiety, które pospiesznie wybiegły przez
zasłonięte kotarą drzwi.
-
Czy teraz zechce mi pan powiedzieć, gdzie on jest?
-
Ja nie szpieguję Hruntan - odparł gładko Amalfi. - Sortowanie
mieci nie należy do moich obowiązków.
Nadőr
spokojnym ruchem chlusnął mu resztką swego wina w twarz. Dymiący
trunek zalał Amalfiemu oczy falą żywego ognia. Burmistrz z rykiem
zatoczył się do przodu, próbując chwycić grafa za gardło.
Usłyszał jego szyderczy miech i w tym samym momencie wiele silnych
dłoni wykręciło mu ręce do tyłu.
-
Doć! - rzucił krótko dostojnik. - Główny indagator Hazcy zmusi
do gadania tych fagasów, choćby miał ich wszystkich powywieszać
za nosy. - Przerwał mu odgłos grzmotu. Na zewnątrz deszcz jak fala
przyboju z głonym szumem spływał po cianach, sprawiając miastu
pierwszą tego rodzaju kąpiel od trzydziestu lat. Poprzez mgłę
bólu Amalfi znowu zaczął rozróżniać poszczególne wiatła, lecz
reszta wiata w dalszym ciągu pozostawała czerwoną, rozmazaną
plamą. - Ale tego lepiej chyba zastrzelić na miejscu. On mówi, jak
na mnie, nieco z b y t chętnie. Daj mi swój pistolet, ty tam, z
naszywkami starszego żołnierza.
Co
mignęło przed odzyskującymi zdolnoć widzenia oczyma Amalfiego, co
jakby długi cień ze zgrubieniem na końcu - ręka trzymająca
pistolet.
-
Jakie ostatnie życzenie? - spytał Nadőr filuternie. - Nie? No to w
takim razie...
Nagle
pokój wypełniło przenikliwe brzęczenie, zupełnie jakby wyroiły
się pszczoły. Amalfi poczuł, że całe ciało wyskakuje mu lekko w
górę, dziwnie jednak nie czuł żadnego bólu i w dalszym ciągu
wszystko widział, a rzeczy znajdujące się w jego pobliżu nabrały
nawet nieco wyraźniejszych kształtów. Czyżby to była
przedmiertna jasnoć widzenia?
Nadőr
ryknął co rozwcieczonym głosem w swoim własnym języku, ale znów
przerwał mu łoskot pioruna. Gdzie w kącie pokoju jeden z żołnierzy
skowyczał ze strachu. Zbolałym oczom Amalfiego ukazał się
zupełnie niezwykły widok.
Wszystko
i wszyscy zdawali się unosić w powietrzu. Nadőr wisiał kilka
centymetrów nad poduszkami fotela, zupełnie sztywno i w absolutnym
bezruchu, a całe ubranie wyraźnie odstawało mu od ciała.
Pistolet, choć w dalszym ciągu wymierzony w Amalfiego, nie
spoczywał już w dłoni grafa - zastygł nieruchomo ponad dywanem, o
centymetr od skamieniałych palców wielmoży. Dywan także nie leżał
bezporednio na podłodze, lecz tuż nad nią, tworząc puszyste
morze, którego każdy włosek jeżył. się sztywno w górę. Obrazy
odskoczyły od cian i tak pozostały, a poduszki wyprysnęły z
foteli i poodsuwały się od siebie, tworząc widok do złudzenia
przypominający zdjęcie pierwszych momentów wybuchu wykonane
stroboskopową kamerą. W drugim końcu pokoju półki oderwały się
od cian, a setki pojemników z mikrofilmami zawisły w powietrzu, w
równiutkich odstępach, całkowicie nieruchomo, niczym nie
podtrzymywane.
Amalfi
ostrożnie wziął oddech. Jego kurtka, która podobnie jak szata
Nadőra wzdęła się jak balon, zachrzęciła lekko, ale materiał
był wystarczająco elastyczny, żeby nie ulec rozdarciu. Nadőr
dostrzegł ten ruch i w szalonym wysiłku spróbował chwycić
pistolet. Jego lewe ramię ani drgnęło, jakby zatopione w szkle.
Udało mu się posunąć odrobinę do przodu prawą dłoń, lecz
pistolet płynnie umknął przed jego palcami, a potem wrócił na
swoje miejsce, kiedy graf cofnął rękę, szykując się do
następnej próby.
Druga
próba zakończyła się jeszcze większym niepowodzeniem. Ręka
Nadőra musnęła jedno z oparć fotela i w tym samym momencie ona
także została unieruchomiona o centymetr od drewnianej powierzchni.
Amalfi zachichotał.
-
Radziłbym ci ograniczyć wszelkie ruchy do niezbędnego minimum -
powiedział. - Gdyby, na przykład, za bardzo zbliżył swoją głowę
do jakiego przedmiotu, to resztę dnia spędziłby gapiąc się w
sufit.
-
Co... co ty zrobił? - wystękał graf zduszonym głosem. - Kiedy się
uwolnię...
-
Nie uwolnisz się. W każdym razie nie wczeniej niż twoi przyjaciele
wyłączą ten generator pól tarcia przerwał mu Amalfi. - Plany,
które od nas otrzymalicie, były doć cisłe, ale tylko d o ć .
Wasz generator może działać jedynie na plus. To znaczy, zamiast
zmniejszać siłę wiązań międzycząsteczkowych, on je zwiększa i
wytwarza efekt przylegania między w s z y s t k i m i płaszczyznami.
Gdybycie byli w stanie dostarczyć mu tyle energii, ile potrzebuje,
żeby osiągnąć pełną moc, to zatrzymalibycie w miejscu wszelki
ruch cząsteczek i w ułamku sekundy zamrozilibycie nas wszystkich na
mierć. Na szczęcie wasze źródła energii są doć
kiepskie.
Uwiadomił
sobie nagle, że od dłuższego już czasu odczuwa ostry ból w
stopach. Plastikowe membrany jego butów usiłowały odsunąć się
od ciał wywierając potężny nacisk na skórę nóg. Także mięnie
szczęk gwałtownie dawały o sobie znać. Tylko fakt, iż pole
generatora działało wyłącznie powierzchniowo, uchronił Amalfiego
przed utratą wszystkich zębów, które wyskoczyłyby z dziąseł w
ogromnym wysiłku odsunięcia się nawzajem od siebie. A i tak już
sam opór stawiany przez wargi wystarczająco utrudniał
mówienie.
Powoli
wciągnął powietrze. Kamizelka znów zatrzeszczała, żebra
zaskrzypiały w miejscu połączenia z mostkiem. I w tym momencie
materiał nagle zwiotczał, a zaszyty w nim srebrny pas błyskawicznie
otoczył ciało Amalfiego naprężoną obręczą. Podeszwy butów
uderzyły ciężko o nienaturalnie prężący się dywan i przez
szczeliny w cholewkach wyleciało z nich z sykiem powietrze.
Amalfi
poruszył na próbę rękami, ocierając nimi o biodra - nie
natrafiły na żaden opór. Tylko srebrny pas pochłaniający pole
generatora zachował swoją pozycję, spinając jego klatkę
piersiową krępującym ruchy, wrzynającym się w ciało gorsetem.
-
Do widzenia - powiedział. - Pamiętaj, żeby się nie ruszać. Za
jaki czas uwolni cię z tego policja. Nadőr już tego nie usłyszał.
Wychodzącymi z orbit oczyma wpatrywał się w swoje złote
piercienie, dokonujące powolnej amputacji szeciu palców, na których
je nosił.
Amalfi
zdawał sobie sprawę, że teraz zostało już nie więcej niż
piętnacie minut, zanim przeciążone pole tarcia zacznie wywoływać
poważniejsze efekty. Zwykłe siły cząsteczkowej kohezji nie ulegną
zakłóceniu, a więc ciała jednorodne - kamienie, deski, belki -
zachowają swój stan fizyczny. Ale przedmioty wykonane z różnych,
dopełniających się częci, zaczną wkrótce poddawać się
działaniom sił, nakazujących im odsuwać się od siebie. W
następnym etapie ulegną zniszczeniu struktury łączone wiązaniami
o mniejszej spójnoci niż spójnoć ich poszczególnych częci
składowych. Budynki, takie jak ratusz, na skutek odsuwania się od
siebie antycznych cegieł zwiększyłyby swoją objętoć, by w
momencie, w którym ustanie działanie generatora, runąć w gruzy.
Bardziej nowoczesne gmachy i maszyny przetrwałyby tylko nieco
dłużej. Do czasu objęcia przez policję władzy nad Gortem,
planeta zmieni się w jedno wielkie rumowisko.
A
w końcu ciało ludzkie, złożone z tysięcy rurek, tuneli, komór i
zbiorników, zacznie się napinać, wzbierać i puchnąć, by w
reszcie wybuchnąć. A tylko bardzo niewielu mieszkańców miasta
miało srebrne pasy. Na wyposażenie w nie wszystkich nie było po
prostu czasu.
Natychmiast
rzucił się po schodach w dół, lawirując pomiędzy porażonymi,
lewitującymi strażnikami. Dobiegające ze wszystkich stron
brzęczenie stało się niemal nie do zniesienia. Na siedemdziesiątym
piętrze stanął twarzy w twarz z nieoczekiwanym problemem.
Światełka nad rozsuwanymi drzwiami wskazywały, że winda została
zablokowana gdzie wewnątrz szybu, prawdopodobnie na skutek działania
mechanizmu bezpieczeństwa, reagującego na uruchomienie generatora
pól tarcia.
O
zejciu schodami nie mogło być mowy. Nawet w normalnych
okolicznociach nigdy nie pokonałby pieszo siedemdziesięciu pięter.
Tym bardziej nie udałoby mu się to teraz, kiedy na skutek działania
pola jego stopy poruszały się jak w gęstym błocie - pas nie
chronił niestety równie skutecznie całego ciała, a stopy
znajdowały się już niemal na granicy jego zasięgu. Ostrożnie
dotknął ciany. Poczuł, że rękę ogarnia nieprzyjemne uczucie
obezwładniającego ssania i natychmiast ją cofnął.
Siła
ciężkoci - najprostszy sposób dotarcia na dół...
Wszedł
szybko do najbliższego pomieszczenia, przeciskając się pomiędzy
czterema zawieszonymi w powietrzu, jęczącymi postaciami ludzkimi i
kopnięciem wybił okno. Ostrożnie przelazł przez nie na
zewnątrz.
Do
nastypnego tarasu było dwadziecia pięter. Amalfi zawiał za oknem,
opierając się mocno dłońmi i stopami o metal ciany. Po chwili
namysłu przyciągnął do niej także czoło. Zwolnił chwyt i
zaczął zelizgiwać się w dół.
Powietrze
zaszumiało mu w uszach, przed oczami zamigotały mijane po drodze
okna. Dłonie zaczynały odczuwać coraz większe ciepło. Co prawda
nie dotykał nimi właciwie samego metalu, lecz mimo to niechętnie
poddająca się grawitacji siła wiązań pobierała swoją daninę.
Taką włanie cenę trzeba było zapłacić za pogwałcenie
spotęgowanego działania pól tarcia.
Widząc
zbliżającą się szybko płaszczyznę podestu, Amalfi rozpłaszczył
się, przyciskając ciało maksymalnie do ciany. Impet upadku był
potężny, lecz wyglądało na to, że nie spowodował pęknięcia
żadnej koci. Półprzytomny po czołowym zderzeniu z betonową
powierzchnią, wstał i, nie zostawiwszy sobie ani ułamka sekundy na
jakikolwiek namysł, zataczając się podszedł do krawędzi tarasu.
W chwilę później zsuwał się już w dół następnego
kilkudziesięciopiętrowego odcinka ciany.
Uderzenie
o betonowe płyty chodnika tak go oszołomiło, że przez dłuższą
chwilę zastanawiał się, gdzie znajduje się krawędź następnego
podestu, przez którą trzeba przeleźć, by zjechać na sam dół.
Ręce i czoło miał poparzone, jakby zanurzył je we wrzącym oleju,
a stopy bulgotały mu wewnątrz teflonowych butów, jak bryły
tłuszczu w kadzi do jego wytapiania. Stały grunt pod nogami wywołał
potworne zawroty głowy, zatrzymujące go w miejscu przez długie,
bezcenne minuty.
Wznoszący
się nad nim budynek zaczął wydawać tłumione jęki.
Wzdłuż
całej ulicy stali zastygli w przedziwnych pozach mieszkańcy miasta
- tak włanie musiał pewnie wyglądać najniższy krąg piekieł.
Ostatnim wysiłkiem woli, opanowując nudnoci, Amalfi podniósł się
i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku wieży kontrolnej. Brzęczenie
zdawało się wypełniać cały wszechwiat.
-
Amalfi! Bogowie wszystkich gwiazd! Co się panu stało?
Kto
chwycił go pod ramię. Surowica cieknąca z jednego wielkiego
pęcherza, w jaki zmieniło się teraz jego czoło, zalewała mu
oczy.
-
Mark...
-
Tak, tak, to ja. Co się panu stało? Skąd pan ma ten...
-
Startuj! Natychmiast star...
Gwałtowne
szarpnięcie bólu przeniosło go w dzwoniącą ciemnoć.
Poczuł,
że kto obmywa mu głowę i dłonie jakim chłodnym płynem.
Dotknięcia były delikatne i kojące. Przełknął linę i spróbował
odetchnąć.
-
Spokojnie, John. Spokojnie.
John.
Nikt go tak nie nazywał. Kobieta. Głos i ręce należały do jakiej
kobiety.
-
Spokojnie.
Udało
mu się wydobyć z siebie ochrypły dźwięk, a potem kilka słów.
Dłonie delikatnie i monotonnie wmasowywały w jego czoło chłód.
-
Spokojnie, John. Wszystko w porządku.
-
Lecimy?
-
Tak.
-
Kto... tu? Mark?
-
Nie - odparł głos i rozemiał się zaskakująco melodyjnie. -To ja,
John, Dee. Dziewczyna Hazletona.
-
Dziewczyna z Utopii. - Pozwolił sobie na chwilę milczenia,
delektując się chłodem, ale zbyt wiele było różnych, nie
cierpiących zwłoki spraw. - Policaje. Trzeba im przekazać
planetę.
-
Już ją zajęli. A przy okazji omal nie zabrali się do nas. Oni nie
bardzo dotrzymują swoich umów. Oskarżyli nas o udzielenie pomocy
Utopii i nazwali to zdradą.
-
I co?
-
Doktor Schloss uruchomił kreator niewidzialnoci. Mark mówi, że
maszyna musiała zostać uszkodzona w czasie transportu, wiec w końcu
Lutnianie pewnie wcale nas nie oszukali. Ukrył Schlossa w
kreatorze.., to był pana pomysł, prawda? A Schloss z nudów i dla
zabawy zaczął zastanawiać się, do czego ta maszyna służy. Nikt
mu przedtem nic nie mówił, a jednak się domylił, Sklecił
naprędce jakie prowizoryczne połączenia i zanim się spaliły,
miasto przez ponad pół godziny było niewidoczne.
-
Niewidoczne? Może tylko nieprzejrzyste? - spytał z niedowierzaniem
Amalfi, próbując to sobie wyobrazić. A on o mały włos nie kazał
zabić Schlossa! - Jeżeli uda nam się to wykorzystać...
-
Już nam się udało. Przelecielimy prosto przez kordon policji.
Jestemy w drodze do najbliższego układu gwiezdnego.
-
To za blisko - powiedział Amalfi, poruszając się niespokojnie. -
Jeżeli jestemy oskarżeni o zdradę sekretów technicznych, to za
blisko. Policja nas wyledzi i na pewno ruszy za nami w pogoń.
Powiedz Markowi, żeby wziął kurs na Żleb.
-
Co to jest Żleb, John?
Na
dźwięk tego słowa Amalfi znów zaczął się zapadać w tę samą
bezdenną otchłań, w której pogrążał się we nie tamtej nocy,
kiedy Hazleton wrósł do miasta. Jak wytłumaczyć dziewczynie,
która wychowała się na jednej małej planecie, co to jest Żleb?
Jak wyjanić jej w kilku zaledwie słowach, że istnieje miejsce we
wszechwiecie tak puste i pozbawione wszelkiego wiatła, że nawet
wędrowcy nie omielają się tam zapuszczać? Tego po prostu nie da
się zrobić.
-
Żleb jest pustką. Jest miejscem, w którym nie ma żadnych gwiazd.
Nie potrafię ci tego lepiej wytłumaczyć, Dee. Powiedz Markowi, że
musimy tam lecieć.
Zapadła
długa chwila milczenia. Dziewczyna najwyraźniej się przestraszyła.
W końcu jednak powiedziała spokojnie:
-
Żleb. Powiem mu.
-
On będzie temu przeciwny. Powiedz mu, że to rozkaz.
-
Dobrze, John. Lecimy w kierunku Żlebu... to rozkaz.
I
znów umilkła. Jako zaakceptowała tę koniecznoć. Amalfi poczuł
się tym dziwnie zaskoczony, ale cierpliwy, monotonny ruch chłodnych
rąk przynosił mu ulgę i usypiał. Tylko było w tym wszystkim
jeszcze co...
-
Dee?
-
Tak, John.
-
Powiedziała: jestemy w drodze.
-
Tak, John.
-
Ty też? Nawet w głąb Żlebu?
Koniuszkami
palców dziewczyna wyrysowała mu na czole delikatny umiech.
-
Ja też - powiedziała łagodnie. - Nawet w głąb Żlebu. Ja,
dziewczyna z Utopii.
-
Nie - westchnął ciężko Amalfi. - Już nie, Dee. Teraz już jeste
wędrowcem.
Odpowiedzi
nie było, ale chłodne palce ani na chwilę nie przerywały kojącego
masażu. Brzęcząc cichutko jak ogromna pszczoła, miasto mknęło w
bezmiar niegocinnej nocy.
ROZDZIAŁ
3
*
Żleb
*
Nawet
dla mieszkańców kosmicznego miasta Żleb okazał się czym o wiele
bardziej przerażającym niż wszystko, z czym zetknęli się w
czasie swego długiego życia. Samotnoć międzygwiezdnych
przestrzeni była uczuciem zupełnie naturalnym i wszyscy mający do
czynienia z dalekimi podróżami zdołali się do niej przyzwyczaić.
Zagęszczenie każdej przeciętnej gromady gwiazd było nawet
wystarczająco duże, żeby wywołać u każdego wędrowca-weterana
uczucie klaustrofobii. Ale samotnoć pustki Żlebu to co zupełnie
wyjątkowego.
Według
wszelkich posiadanych przez Amalfiego informacji żadna istota ludzka
- nie mówiąc już o całym miecie - nigdy dotychczas nie przebywała
Żlebu. Wszystkowiedzący Ojcowie Miasta autorytatywnie to
potwierdzili. Po raz pierwszy w życiu Amalfi nie miał pewnoci, czy
to roztropnie być pionierem.
Z
przodu i z tyłu migotały ciany Żlebu - gwiezdne powiaty, zbyt
odległe, by dało się sporód nich wyodrębnić poszczególne
punkciki słońc. Ich płaszczyzny zaginały się delikatnie w
kierunku wygwieżdżonego dna, leżącego tak wiele parseków "pod"
granitową stępką miasta, że zdawało się ukryte we wschodzącym
obłoku gwiezdnego pyłu.
Natomiast
"w górze" było nic - nic tak nieodwołalne jak
zatrzanięcie drzwi. Tam rozciągał się bezkresny ocean pustki
międzygalaktycznej.
Żleb,
jak wskazywała, jego nazwa, był czym w rodzaju wąwozu wyżłobionego
w powierzchni Galaktyki. Przemierzało go zaledwie kilka odległych
od siebie o tysiące lat wietlnych gwiazd, których fala ludzkiej
kolonizacji nigdy nie zdołała dosięgnąć. Zamieszkanych planet, a
w konsekwencji pracy, można się było spodziewać dopiero na
przeciwległym brzegu.
Po
tej stronie Żlebu ciągle jeszcze groziło spotkanie z policją,
choć oczywicie nie z tymi samymi oddziałami, które podporządkowały
Ziemi Utopię i księstwo Gortu. Wydawało się zupełnie
niewiarygodne, by pojedynczy patrol policajów gonił wytrwale
trzysta lat tropem wędrowca, który popełnił serię tak w sumie
niewiele znaczących wykroczeń. Niemniej jednak w kartotece ciągle
jeszcze figurowało pogwałcenie nakazu ewakuacji i pewna mała
sztuczka, o której wieci musiały się już roznieć... Nie, powrót
miasta byłby zwykłym szaleństwem.
Amalfi
nie wiedział co prawda, czy policja na pewno podążała ladem
Nowego Jorku aż do krawędzi Żlebu, ale przypuszczał, że istnieje
duże tego prawdopodobieństwo. Natomiast pokonanie tej ogromnej
pustyni przez obiekt tak mały jak statek pocigowy uważał za
absolutnie niemożliwe, a to choćby ze względu na koniecznoć
zabrania odpowiedniej iloci zapasów. Tylko miasto, które samo
wytwarzało niezbędne do życia produkty, miało jaką szansę
przetrwania takiej przeprawy.
Burmistrz
trzeźwo kontemplował widoczną na ekranach, przygniatającą
bezmiarem otchłań. Obraz nadawany był przez grupę zwiadowców, z
których najdalej wysunięty zapucił się już wiele parseków w
głąb wąwozu. A mimo to, na przeciwległym brzegu w dalszym ciągu
nie można było odróżnić żadnych szczegółów. Powierzchnia
zbocza zaczynała nabierać jedynie delikatnej granulacji,
obiecującej, że przy maksymalnym powiększeniu przekształci się
wkrótce w pojedyncze gwiazdy.
-
Mam nadzieję, że starczy nam żywnoci - mruknął. Jeżeli nam się
to uda, to będzie to najbardziej niesłychana historia, jaką
kiedykolwiek opowiadali wędrowcy. Od jednego końca Galaktyki po
drugi będą nas nazywali żlebtrotterami.
Siedzący
obok niego Hazleton bębnił delikatnie palcami po oparciu fotela.
-
A jeżeli nam się nie uda - powiedział - to nazwą nas największymi
durniami, jacy kiedykolwiek wyruszyli w przestrzeń, a my już nawet
nie będziemy w stanie się tym przejąć. Ale póki co, szefie,
jestemy w zupełnie dobrej kondycji. Zbiorniki ropy prawie pełne,
oba reaktory powielające całkowicie sprawne. Nie powinnimy zatem
mieć żadnych kłopotów z paliwem, a i plony chlorelli biją
wszelkie rekordy. Wątpię, żebymy tu mieli jakiekolwiek trudnoci z
jej mutacjami. Przecież to chyba włanie zagęszczenie gwiazd wpływa
bezporednio na częstotliwoć występowania przypadkowych zmian
genetycznych, prawda?
-
Jasne - zirytował się Amalfi. - Jeżeli wszystko będzie dobrze, to
na pewno nie będzie źle.
Przerwał,
ponieważ wyczuł za plecami jaki ruch. Odwrócił się i
umiechnął.
W
Dee Hazleton było co takiego, co go uspokajało. Zbyt krótko
przemierzała jeszcze właciwą przestrzeń, by nabrać
charakterystycznej dla wędrowców, głębokiej, gwiezdnej
opalenizny, zbyt krótko mieszkała na pokładzie miasta, by
otrząsnąć się z oczarowania tym, że według wszystkich
obowiązujących na Utopii norm, była teraz praktycznie
niemiertelna. Wciąż jeszcze zdawała się być bardzo różowa,
młoda i beztroska.
Pewnego
dnia ciągłe napięcie związane z nieustannym podróżowaniem od
gwiazdy do gwiazdy napiętnuje w końcu jej twarz, tak jak
napiętnowało twarze wszystkich wędrowców. I choć może nie
utraci zamiłowania do włóczęgi, to włóczęga odbierze należną
sobie daninę.
A
może jej odpornoć uchroni ją nawet przed tym? Amalfi bardzo chciał
w to wierzyć.
-
Nie przeszkadzajcie sobie - powiedziała. - Ja przyszłam tylko
pokibicować.
To
ostatnie słowo, podobnie zresztą jak znaczna częć słownictwa
Dee, było dla Amalfiego zupełną zagadką. Umiechnął się i
spojrzał z powrotem na Hazletona.
-
Gdybym uważał, że nie jestemy w stanie przeprawić się przez Żleb
- wrócił do tematu - to pozwoliłbym policji nas schwytać. Z
trudem, bo z trudem, ale starczyłoby nam na zapłacenie grzywny za
pogwałcenie nakazu ewakuacji, a przy odrobinie szczęcia udałoby
się nam jakże uzyskać sprawiedliwy wyrok sądowy, uchylający karę
likwidacji miasta, którą policja tak bardzo chciała nas obłożyć...
posunęli się przecież aż do oskarżenia nas o zdrada. Ale spójrz
tylko na ten przeklęty kanion. Nigdy do tej pory nie zdarzyło nam
się przebywać w przestrzeni bez lądowania na jakiej planecie
dłużej niż pięćdziesiąt lat, a ta przeprawa potrwa według
szacunków Ojców całe sto cztery lata, Najmniejszy wypadek i
znajdziemy się pola zasięgiem jakiejkolwiek pomocy. Będziemy w
takim miejscu, gdzie nie zdoła dotrzeć żaden statek.
-
Nie zajdzie żaden wypadek - powiedział z pełnym przekonaniem
Hazleton.
-
Mamy problem z rozpadem paliwa, Co prawda nigdy do tej pory nie
zdarzył nam się wybuch, ale zawsze kiedy jest ten pierwszy raz. I
jeżeli wirator na Dwudziestej Trzeciej jeszcze raz nawali, to
diabelnie wydłuży nam to czas przelotu. Może go podwo...
Urwał
raptownie. Kątem oka dostrzegł maleńką plamkę wiatła
natarczywie usiłującą zasygnalizować swą obecnoć. Kiedy
spojrzał bezporednio na ekran, punkcik w dalszym ciągu był na nim
widoczny, choć odbierany teraz przez mniej wrażliwe rejony
siatkówki oka, wydawał się nieco ciemniejszy. Amalfi wskazał go
palcem.
-
Patrzcie, czy to jaka gromada gwiazd? Nie, za mała i zbyt ostro
wyróżnia się z otoczenia. Jeżeli to jest pojedyncza, swobodnie
wędrująca gwiazda, to znajduje się zupełnie blisko.
Chwycił
słuchawkę telefonu.
-
Z Astronomicznym. Czeć, Jake. Czy potrafisz podać odległoć jakiej
gwiazdy od źródła ultrafonicznego przekazu jej obrazu?
-
Jasne - odparł głos w słuchawce. - Niech pan poczeka, wrzucę u
siebie to, co macie na swoich ekranach. Aha... widzę, o co panu
chodzi... co koło godziny dziesiątej, trudno powiedzieć co. -
Astronom zarechotał ochryple jak papuga w portowej spelunce. Jeli
powie mi pan, ilu wysłalicie zwiadowców i na jaką odległoć...
-
Pięć. Maksymalny zasięg.
-
Hmm. Więc trzeba wziąć sporą poprawkę.
Zapadła
długa, drażniąca cisza. Amalfi dobrze jednak wiedział, że
popędzanie Jake'a nie ma najmniejszego sensu. Jake był drugim z
kolei astronomem miasta. Poprzedni padł ofiarą pewnego mieszkańca
planety zwanej Planetą Świętej Rity, któremu o jeden raz za dużo
usiłował wytłumaczyć, że Święta Rita nie jest centrum
wszechwiata. Jake'a pozyskano z innego miasta na "zasadzie
pełnej dobrowolnoci" w zamian za jednego inżyniera stosu i
dwóch mniej ważnych techników fotosyntezy. Już wkrótce jednak
okazał się człowiekiem absolutnie obojętnym na wszystko, co nie
miało jakiego związku z zachowaniem się najodleglejszych jedynie
galaktyk. Skłonienie go do mylenia nad bezporednią astronomiczną
sytuacją miasta było wysiłkiem zupełnie beznadziejnym. Jake
uważał, że powięcanie uwagi sprawom natury tak bardzo lokalnej
jest znacznie poniżej jego astronomicznej godnoci.
"Zasada
pełnej dobrowolnoci" była sposobem zmiany przynależnoci
mieszkańców miast-wędrowców, z którego Amalfi nigdy przedtem ani
nigdy później nie korzystał, ponieważ podejrzanie mocno trąciła
mu ona handlem peonami. Ojcowie Miasta twierdzili co prawda, że jej
początków dopatrywać się należy w kupczeniu zawodnikami klubów
baseballowych, ale ten ostatni termin nic absolutnie Amalfiemu nie
mówił. Wynik tego jedynego pogwałcenia osobistego stosunku
Amalfiego do zasady zakrawał czasami na zemstę bogów.
-
Amalfi?
-
Tak.
-
Około dziesięciu parseków, cztery dziesiąte w tę lub tę. Mam
wrażenie, że znalazłe, chłopcze, pływaka.
-
Dzięki. - Amalfi odwiesił słuchawkę i odetchnął głęboko. -
Tylko kilka lat podróży. Co za ulga.
-
Na tak odizolowanej gwieździe nie znajdziemy żadnych kolonistów -
przypomniał mu Hazleton.
-
Mniejsza z tym. To jest miejsce do lądowania. Prawdopodobnie uda nam
się tam uzupełnić zapasy paliwa, a może nawet żywnoci, bo
większoć gwiazd ma planety. Taki wybryk natury może ich nie mieć,
a może dla odmiany mieć ich dziesiątki. Pozostaje nam tylko
trzymać kciuki.
Zaczął
wpatrywać się w maleńkie słońce, aż do miłego bólu oczu.
Gwiazda w samym rodku Żlebu. Prawie na pewno dzika gwiazda,
poruszająca się z prędkocią czterystu albo pięciuset kilometrów
na sekundę. Opierając się na samym jej obrazie, Amalfi ocenił, że
jest to słońce klasy F, takie jak Canopus. Przyszło mu do głowy,
że jeżeli planety tej gwiazdy zamieszkują jacy ludzie, to mogą
oni pamiętać moment, w którym opuciła tę bliższą cianę Żlebu
i rozpoczęła swą podróż przez pustkę.
-
Tam mogą być ludzie - powiedział. - Żleb musiał kiedy w jaki
sposób zostać do czysta wymieciony z gwiazd. Jake twierdzi, że nie
można tego tak dramatyzować i że najprawdopodobniej lukę
utworzyła wypadkowa sił działających między samymi gwiazdami.
Tak czy inaczej, to słońce musiało tu przybyć stosunkowo niedawno
i musi mieć niezłą prędkoć, skoro porusza się wbrew ogólnej
tendencji. Mogło zostać skolonizowane już wówczas, gdy ciągle
jeszcze znajdowało się w zaludnionych przestrzeniach. A uciekające
gwiazdy mają zdolnoć przyciągania przestępców poszukiwanych
przez policję.
-
To możliwe - zgodzie się Hazleton. - Chociaż założyłbym się,
że jeżeli ta gwiazda znajdowała się kiedykolwiek w pobliżu
jakich innych słońc, to było to na długo przed rozpoczęciem
lotów kosmicznych. A propos, ten obraz pochodzi od czołowego
zwiadowcy. Czy nie ma pan podglądu żadnych zwiadowców bocznych?
Kazałem ich przecież rozesłać.
-
Oczywicie, że mam. Ale mam takie wrażenie, że wysłałe aparaturę
dla zwykłej formalnoci. Podróż wzdłuż Żlebu, a nie w poprzek
byłaby naprawę samobójstwem.
-
Wiem. Niemniej tam, gdzie jest jedna samotna gwiazda, może być i
druga. I może nawet bliżej.
Amalfi
wzruszył ramionami.
-
Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić.
Dotknął
przycisku na tablicy rozdzielczej. Obraz odległej ciany Żlebu
zniknął i ustąpił miejsca czemu, co wyglądało na całkowitą
pustkę, rozjanioną jedynie delikatną mgiełką. W najodleglejszym
punkcie Żleb zakręcał i niknął jak strumyk próżni, wsiąkający
w gwiezdne ziarenka piasku.
-
Po tej stronie nic. Nic ciągnące się do końca wiata.
Nacisnął
inny klawisz.
Na
ekranie, w odległoci niewiele większej niż zwykła odległoć
mijania się wędrowców, płonęło jakie miasto.
W
ciągu kilku zaledwie minut było już po wszystkim. Miasto poderwało
się w ostatnim spazmie i runęło w wir olepiającego wiatła.
Nieliczne błyski, sygnalizujące próbę stawiania oporu, zamigotały
jeszcze tu i ówdzie wzdłuż jego brzegów, lecz w następnej chwili
nie było już żadnych brzegów - miasto rozpadło się na wiele
mniejszych częci, rozwiewających się w przestrzeni jak zjawy. Z
rozpalonego do białoci rodka wiru wystrzeliło kilka zdesperowanych
statków ratunkowych, a cokolwiek było przyczyną zagłady miasta,
pozwoliło im odlecieć. I tak żaden, choćby najwymylniejszy pojazd
ratunkowy nie był w stanie pokonać odległoci do najbliższej ciany
Żlebu.
Dee
krzyknęła z przerażenia. Amalfi włączył obwód foniczny i pokój
kontrolny wypełnił się ogłuszającym szumem zakłóceń
radiowych. Gdzie spoza ryku dzikich odgłosów dobiegał ledwie
słyszalny zdesperowany krzyk:
-
Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszystkich, którzy nas
słyszą! Powtarzam: posiadamy napęd bezpaliwowy! Niszczymy nasz
model i ewakuujemy naszego pasażera. Odnajdźcie go i weźcie na
pokład. Zostalimy zaatakowani przez pirgala. Do wszystkich, którzy
nas słyszą! Do wszyst...
Nagle
z miasta pozostał tylko rozżarzony szkielet, błyskawicznie
wtapiający się w bezkresną czerń. Ślizgał się po nim blady,
niewinnie wyglądający promień miotacza Bethego, ale w dalszym
ciągu nie można się było zorientować, kto tą bronią kieruje.
Akomodacyjne obwody zwiadowców kompensowały olepiającą jasnoć i
na ekranie nie było widać niczego, co nie wieciło własnym
wiatłem.
Potworny
ogień wygasł powoli i na monitorze znów pojawiła się powiata
odległych gwiazd. Kiedy ostatnia iskra pogorzeliska rozjarzyła się
i zgasła, na tle odległej ciany Żlebu przemknął jaki cień.
Hazleton gwałtownie wciągnął powietrze.
-
Inne miasto! Więc niektórzy na serio wzięli się do rozboju! A
mymy myleli, że jestemy w Żlebie pierwsi!
-
Mark - szepnęła ledwie słyszalnie Dee. - Mark, co to jest
pirgal?
-
Pirat galaktyczny - odparł Hazleton z oczyma w dalszym ciągu
utkwionymi w ekran. - Włóczęga, który szarga reputację wszystkim
wędrowcom. Większoć wędrowców to zwykli robotnicy, Dee. Pracują
na swoje utrzymanie wszędzie, gdzie tylko mogą znaleźć jakie
zajęcie. Pirgal żyje z rozboju i mordu.
W
jego głosie zabrzmiała twarda nuta zawziętoci. Amalfi z trudem
walczył z ogarniającymi go mdłociami. Już samo to, że jedno
miasto mogło z premedytacją zgładzić drugie, było wstrząsające.
Ale wiadomoć, że wszystko, co ujrzeli przed chwilą, należało już
w zasadzie do zamierzchłej przeszłoci - była. po prostu straszna.
Przekaz ultrafalowy był co prawda szybszy niż wiatło, ale zaledwie
o dwadziecia pięć procent. Ultrafony, w przeciwieństwie do
komunikatorów Diraca, nie były rodkiem natychmiastowego przekazu.
Bandyckie miasto zniszczyło swoją ofiarę już całe lata temu i
teraz musiało znajdować się poza zasięgiem jakiegokolwiek pocigu.
Nie było nawet sposobu, żeby je zidentyfikować, bo żaden rozkaz
wysłany w tej chwili do czołowego zwiadowcy nie mógł zmusić go
do jakiegokolwiek działania przed upływem kilku lat.
-
Niektóre miasta rzeczywicie zabrały się do rozboju - powtórzył
za Hazletonem. - I odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy ich liczba
stale ronie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale fakty
przemawiają same za siebie. Coraz więcej uczciwych, prowadzących
legalną działalnoć miast nie odpowiada na wezwania przez diraki i
nie stawia się na umówione spotkania. Jednym słowem znika. Może
teraz włanie poznalimy tego przyczynę.
-
Ja też to zauważyłem - powiedział Hazleton. - Ale nie wydaje mi
się, żeby wszystkie te zaginięcia można było przypisać aktom
galaktycznego piractwa. Nie może być ono aż tak rozpowszechnione.
Z naszych informacji wynika, że gdzie tutaj może się także czaić
wegański fort orbitalny, polujący na każdego miałka, który
odważy się zboczyć z utartych szlaków handlowych.
-
Nie wiedziałam, że Weganie także mają latające miasta - odezwała
się niemiało Dee.
-
Bo ich nie mają - odparł Amalfi z roztargnieniem. Zastanawiał się
przez chwilę, czy nie opowiedzieć dziewczynie historii legendarnego
fortu, doszedł jednak do wniosku, że lepiej tego nie robić. - Ale
w czasach poprzedzających rozpoczęcie lotów kosmicznych na Ziemi
Weganie byli niekwestionowanymi panami Galaktyki. U szczytu swej
potęgi władali większą ilocią planet niż Ziemia dzisiaj. Tylko
że już diabelnie dawno temu zostali obaleni... Ciągle niepokoi
mnie ten pirgal, Mark. Jaki mózgowiec na Ziemi mógłby wreszcie
wymylić sposób na takie zminiaturyzowanie diraków, żeby dało się
je montować na zwiadowcach. Przecież oni tam nie mają nic lepszego
do roboty.
Hazleton
bez trudu potracił odczytać prawdziwy sens utyskiwań burmistrza.
-
Może jeszcze uda nam się go wyniuchać, szefie. - Nie mamy
najmniejszej szansy, Mark. Nie możemy sobie pozwolić na wypady na
boki.
-
Cóż, nadam przez komunikator ostrzeżenie pierwszego stopnia -
powiedział menedżer. - Istnieje pewna szansa, że policji uda się
spenetrować tę częć Żlebu, zanim pirgal stąd zwieje.
-
W ten sposób pięknie urządzimy samych siebie, nie uważasz? Poza
tym ci piraci nie opuszczą Żlebu, a w każdym razie nie wczeniej,
niż wyłapią te wszystkie pojazdy ratunkowe.
-
Skąd można mieć tę pewnoć?
-
Czy słyszałe w tym wołaniu SOS wzmiankę o napędzie
bezpaliwowym?
-
Jasne - powiedział Hazleton z lekkim zmieszaniem. - Ale człowiek,
który znał sekret jego budowy, musiał do tej pory już dawno
zginąć. Nawet jeżeli udało mu się uciec z miasta, zanim zmieniło
się ono w obłok gazu.
-
To wcale nie takie pewne, a akurat tego ten pirgal musi być pewien a
b s o l u t n i e . Nie sposób sobie wyobrazić, co by się stało,
gdyby ten napęd wpadł im w łapy. Pirgale przestaliby być
rzadkocią. Jeżeli w tej chwili nie występuje jeszcze w Galaktyce
zjawisko masowego bandytyzmu kosmicznego, to kiedy pozwolimy temu
pirgalowi zapoznać się z zasadą działania napędu bezpaliwowego,
wystąpi ono na pewno i będzie to kwestia tylko dziesiątków lat.
-
Dlaczego? - spytała Dee.
Szkoda,
że nie znasz lepiej historii, Dee, Nie sądzę, bycie mieli
kiedykolwiek prawdziwych piratów na Utopii, ale Ziemia borykała się
niegdy z całą ich plagą. W końcu, tysiące lat temu, korsarze
sami wymarli, kiedy żaglowce wyparte zostały przez statki napędzane
paliwem. Te ostatnie były znacznie szybsze od żaglowców, nie mogły
jednak same uprawiać pirackiego procederu, ponieważ musiały
regularnie zawijać do cywilizowanych portów po węgiel. Zapasy
żywnoci zawsze można było odnowić na jakiej bezludnej wyspie, ale
paliwem dysponowały tylko prawdziwe porty. Sytuacja wędrownych
miast jest dzisiaj dokładnie taka saga. One są statkami napędzanymi
paliwem. Jeżeli temu piratowi wpadnie w ręce napęd bezpaliwowy, to
będzie mógł się obywać bez surowców rozszczepialnych, a więc
pokonywać nieskończone odległoci bez potrzeby choćby jednego
lądowania na jakiejkolwiek cywilizowanej planecie... Po prostu nie
wolno do tego dopucić. Musimy odebrać im ten napęd albo nie
pozwolić, by wpadł im w łapy.
Hazleton
podniósł się z krzesła, nerwowo wyłamując palce.
-To
prawda - powiedział. -- I dlatego włanie bandyci staną na głowie,
żeby schwytać te pojazdy ratunkowe. Ma pan rację, Amalfi. Tak... A
w całym Żlebie jest tylko jedno miejsce, do którego mogły
skierować się te pojazdy. Ta dzika gwiazda, Więc pirgal talie
zdążył już do tej pory do niej dotrzeć, a w najlepszym razie
jest w drodze. - Popatrzył w zamyleniu na ekran, znów połyskujący
jedynie wiatłami bezimiennych gwiazd. - To wiele zmienia. Mam wysłać
to ostrzeżenie czy nie?
-
Owszem, nadaj je. Tak każe prawo. Ale wylę, że rozprawienie się z
tym pirgalem spadnie na nas. My jestemy obeznani z zasadami
postępowania wobec obcych kultur i znamy sposób mylenia wędrowców
nawet tak zwyrodniałych jak pirgale. Policja, nawet gdyby zdążyła,
na czas, mogłaby tylko wszystko schrzanić.
-
Zgadza się. Rozumiem więc, że nasz kurs pozostaje bez zmian.
-
Nie ma innego wyjcia.
Menedżer
miasta ciągle jednak nie odchodził.
-
Szefie - powiedział w końcu. - Oni są potężnie uzbrojeni. Bez
najmniejszego trudu mogą nas załatwić na cacy.
-
Mark, gdybym nie wiedział, że jeste po prostu piekielnie leniwy,
pomylałbym, że masz pietra - warknął Amalfi. Urwał nagle i
zmierzył Hazletona od stóp po sardoniczną, końską twarz. - Czy
też może przypadkiem do czego zmierzasz?
Hazleton
zrobił minę chłopca przyłapanego na wyjadaniu dżemu ze słoika.
-
Cóż, rzeczywicie przyszło mi co do głowy. Nie lubię pirgali,
szczególnie tych, którzy posuwają się do morderstwa. Nie
zechciałby pan rozważyć małego projekciku?
-
No - powiedział Amalfi z wyraźną ulgą. - To już lepiej.
Posłuchajmy, co tam wykombinował.
-
Głównym punktem planu są kobiety. Nie ma lepszej przynęty na
pirgali.
-
Tu masz absolutną rację - powiedział Amalfi. Ale jakich kobiet
chciałby do tego użyć? Naszych? Mowy nie ma.
-
Nie, nie - zaprotestował Hazleton. - Wszystko opiera się na
założeniu, że wokół tej gwiazdy krąży choć jedna zamieszkana
planeta. Nadąża pan za mną?
-
Co mi się zdaje - powiedział Amalfi bardzo powoli - że może już
o kilka kroków cię wyprzedziłem.
Dzika
gwiazda pędząca przez Żleb kursem, który miał ją doprowadzić
do jego przeciwległej ciany nie wczeniej niż za dziesięć tysięcy
ziemskich lat, niosła ze sobą szeć planet, z których tylko na
jednej panowały warunki w przybliżeniu podobne do ziemskich. Ta
włanie planeta lniła na ekranach chlorofilową zielenią już na
długo przedtem, zanim osiągnęła wielkoć pozwalającą na wyraźne
wyodrębnienie jej tarczy. Zwiadowcy jeden po drugim zjawiali się na
wezwanie miasta, by krążyć wokół nowego wiata i obserwować go
bacznie swymi telewizyjnymi oczyma.
Wszędzie
ukazywał im się dokładnie taki sam obraz: bezlitosny tropik i
ferwor aktywnoci okresu geologicznego porównywalnego z grubsza z
ziemskim karbonem. Ta jedyna nadająca się do zamieszkania planeta
układu mogła być najwyraźniej tylko miejscem krótkiego postoju -
żadnej pracy zarobkowej nie obiecywała.
Raptem
pojazdy zwiadowcze zaczęły odbierać słabe sygnały radiowe.
Nie
sposób było oczywicie zrozumieć język tych przekazów; Amalfi
natychmiast obarczył tym problemem Ojców Miasta. Mimo to,
wprowadzając miasto na stacjonarną orbitę, nie przestawał
przysłuchiwać się niezrozumiałemu bełkotowi.
Ojcowie
Miasta orzekli:
"TEN
JĘZYK JEST ODMIANĄ HUMANOIDALNEGO MODELU G, ALE SYTUACJA JEST DOŚĆ
ZAGADKOWA. W ZASADZIE POWIEDZIELIBYŚMY, ŻE POSŁUGUJĄCY SIĘ NIM
LUDZIE NALEŻĄ DO RASY RDZENNIE TUBYLCZEJ - ZJAWISKO RZADKIE, LECZ
NIEZUPEŁNIE WYJĄTKOWE. JEDNAKŻE WYSTĘPUJĄ W NIM FORMY MOGĄCE
BYĆ DEGENERACJAMI FORM ANGIELSKICH, A TAKŻE OCZYWISTA RÓŻNORODNOŚĆ
DIALEKTÓW, SUGERUJĄCA WYSTĘPOWANIE SPOŁECZNOŚCI PLEMIENNYCH. TEN
OSTATNI FAKT NIE BARDZO DAJE SIĘ POGODZIĆ Z POSIADANIEM ŁĄCZNOŚCI
RADIOWEJ ANI Z ZAKŁADAJĄCYMI JEDNOLTTOŚĆ JĘZYKOWYMI KRYTERIAMI
MODELU. W TEJ SYTUACJI MUSIMY KATEGORYCZNIE ZAKAZAĆ PANU HAZLETONOWI
JAKICHKOLWIEK MACHINACJI PODCZAS CAŁEGO POBYTU NA TEJ PLANECIE".
-
Nie prosiłem ich o radę - burknął Amalfi. A jaki pożytek na tym
etapie może przynieć wykład etymologii? Mimo wszystko pilnuj się,
Mark...
-
Pamiętaj o Thorze V - powiedział Hazleton naladując do perfekcji
tubalny głos burmistrza. W porządku, szefie. Lądujemy?
W
odpowiedzi Amalfi chwycił drążek sterowniczy i miasto zaczęło
siadać. Nigdzie nie udało mu się wypatrzeć miejsca mogącego
posłużyć za naturalne lądowisko i szybko zdecydował, że nic
takiego w ogóle się nie pojawi. Poprowadził miasto łagodnym
lizgiem w dół, kierując się głównie coraz głoniejszym
zawodzeniem słuchawek.
Z
wysokoci czterech tysięcy metrów dostrzegł gdzie wród wzburzonego
morza ciemnozielonych wierzchołków drzew krótki błysk. Pojazdy
zwiadowcze nadciągnęły natychmiast nad to miejsce i na ekranach
pojawił się dach otoczony wieżyczkami strzelniczymi, a potem
drugi, czwarty, dziesiąty - całe miasto. Ale nie wędrowne, lecz
tubylcze, na stałe wronięte w ziemię. Zbliżenia pokazały, że
otacza je wysoki mur wyrastający porodku doć dużej polany, a
przesłaniająca dachy i wieże zieleń jest zwykłym kamuflażem.
Gdy
zeszli na trzy tysiące metrów, z tubylczego grodu wyprysnęło w
górę kilkanacie niewielkich stateczków, ciągnących za sobą
pióropusze ognia i do złudzenia przypominających stadko
wystraszonych ptaków.
-
Obsługa dział! - rzucił Hazleton do mikrofonu. Na
stanowiska!
Amalfi
potrząsnął przecząco głową, nie przerywając sprowadzania
miasta w dół. Ognicie upierzone ptaki wykonały wokół nich pętlę,
rysując na niebie dymny, dziwnie skomplikowany wzór. Patrząc na
nie, każdy Ziemianin pomylałby jednak nie o ptakach, a o godowej
pogoni trutni za królową pszczół. I choć burmistrz nie widział
żadnego ziemskiego ptaka ani pszczoły od ponad pięciuset lat, to
jednak wyczuł, że ognisty orszak ma charakter ceremonialny. Ze
stosowną do takiego powitania powagą zatrzymał miasto niedaleko od
jego otoczonego dżunglą odpowiednika i zawiesił je tuż nad
wierzchołkami gigantycznych sagowców. Następnie zamiast oczycić
lądowisko zwykłą, błyskawiczną w działaniu, salwą z dział
mezonowych, spolaryzował ekran wiratorów.
Podstawa
i wierzchołek wędrowca zmatowiały. W ułamku sekundy rosnące
bezporednio pod miastem olbrzymie skrzypy i paprocie wprasowane
zostały w błoto jako syntetyczne skamieliny. Te roliny, które
znajdowały się już poza krawędzią miasta, zostały odarte z lici
i rozłupane na drzazgi, a dopiero znacznie dalej puszcza odgięła
się ogromnym kołem na zewnątrz miasta, przy wtórze ogłuszającego
i olepiającego wybuchu.
Pech
chciał, że akurat w tej włanie chwili wysiadł na skutek
przeciążenia wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy i z wysokoci stu
pięćdziesięciu metrów miasto po prostu spadło. W ten sposób
lądowanie nabrało cech znacznie większego kataklizmu, niż Amalfi
to sobie założył. Hazleton trzymał się kurczowo swego
strapontena, dopóki wieża kontrolna nie przestała się kołysać,
i dopiero wtedy wytarł płynącą mu z nosa krew chusteczką
trzymaną rozsądnie pod ręką.
-
To przedstawienie miało o jeden efekt dramatyczny za dużo -
powiedział. - Lepiej pójdę natychmiast dopilnować naprawy tego
wiratora - na wszelki wypadek. Pewnego dnia szlag na dobre trafi tę
maszynę, szefie.
Amalfi
wyłączył urządzenie kontrolne gestem człowieka zadowolonego z
siebie.
-
Jeżeli ten pirgal teraz się tu pojawi, to po tym naszym lądowaniu
ciężko mu będzie wywalczyć sobie wród tubylców jaki prestiż.
Ruszaj, Mark. To ci zajmie sporo czasu.
Burmistrz
wsunął swoje beczkowate ciało do szybu windowego i pozwolił polu
tarcia znieć się delikatnym lizgiem na ulicę. Był to z pewnocią
znacznie szybszy i przyjemniejszy sposób podróżowania niż winda
czy zsuwanie się po cianie budynku przy używaniu własnego czoła
jako hamulca. Na zewnątrz fronton wieży kontrolnej lnił w
tropikalnym słońcu, co przypomniało Amalfiemu, że i fasada
ratusza wychodzi na tę samą stronę i że w tych ostrych
promieniach stara dewiza miasta jest pewnie wietnie widoczna nawet
pod grubą warstwą patyny. Miał jednak nadzieję, że nikt z
tubylców nie potrafi jej odczytać - fatalnie popsułoby to efekt
lądowania.
Nagle
uzmysłowił sobie, że zawodzenie, które przedtem dobywało się z
jego słuchawek, wypełnia teraz przeraźliwym odgłosem całą
ulicę. Tu i tam, trzeźwe, powszednie twarze mieszkańców wędrowca
odwracały się, by spojrzeć w dół Avenue, a na twarzach tych
malowało się zdumienie pomieszane z rozbawieniem i
niewytłumaczalnym smutkiem. Amalfi także spojrzał w tę
stronę.
Zbliżała
się do niego procesja dzieci. Do bioder były ciasno jak mumie
owinięte paskami bandaży w kolorach na przemian białym i
czerwonym, a od pasa w dół zwisały im strzępy kolorowej tkaniny
lejącej się jak jedwab i powiewającej przy najmniejszym ruchu
nóg.
Po
każdym kroku następował głęboki ukłon, po którym dzieci
wyciągały szeroko przed siebie ręce. Poruszały nimi na
podobieństwo trzepotu ptasich skrzydeł, tocząc przy tym głową od
ramienia do ramienia i bujając się na piętach i palcach stóp, po
czym zaczynały szybko kręcić się wokół własnej osi. Na rękach
i kostkach bosych nóg grzechotały bransolety z czego, co wyglądało
na suszone strąki jakich dziwnych rolin. Ponad tym wszystkim unosiło
się ich zawodzenie przypominające dźwięk wodnych
organów.
Pierwszą
nie kontrolowaną reakcją Amalfiego było zdumienie, dlaczego
Ojcowie Miasta tak bardzo łamali sobie obwody nad językiem używanym
na tej planecie. To były przecież l u d z k i e dzieci. Co do tego
nie miał najmniejszych wątpliwoci.
Z
tyłu, w bardziej dostojnej procesji postępowali wysocy, czarnowłosi
mężczyźni, wykrzykujący chórem tylko jedno słowo, które w
sporych odstępach czasu zagłuszało dziecięcy tupot i jazgot.
Mężczyźni także byli ludźmi: ich nieruchomo wyciągnięte do
przodu ręce miały po pięć zakończonych paznokciami palców; ich
brody wyrastały w tych samych anatomicznie miejscach co u ludzi; ich
obnażone piersi wskazywały na obecnoć żeber, tam gdzie żebra być
powinny, i pozwalały się domylać, że pod skórą znajdują się
prawidłowo rozwinięte obojczyki.
Jedynie
co do kobiet można było mieć pewne wątpliwoci. Zamykały
procesję, stłoczone wszystkie razem w wielkiej klatce, ciągnionej
przez ogromne jaszczury. Były zupełnie nagie, straszliwie
zaniedbane i mogły być przedstawicielkami jakichkolwiek naczelnych.
Nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, patrząc zaropiałymi
oczyma z tą samą obojętnocią na budynki wędrownego miasta, na
jego włacicieli i na swoich panów. Od czasu do czasu czochrały się
niechętnie, krzywiąc się z bólu zadawanego sobie własnymi,
połamanymi paznokciami.
Dzieci
ustawiły się wokół Amalfiego, kierując się pewnie tym, że był
największy. Burmistrz spodziewał się tego - było to tylko jeszcze
jedno potwierdzenie ich przynależnoci do rodzaju ludzkiego. Stał
bez ruchu, kiedy dzieci otoczyły go kołem i usiadły na ziemi,
wciąż zawodząc, kiwając się na wszystkie strony i potrząsając
bransoletami. Mężczyźni także ustawili się wokół niego,
twarzami w jego stronę, z rękami wyciągniętymi w jego kierunku.
Na koniec w sam rodek podwójnego kręgu, dosłownie do stóp
burmistrza, przyciągnięta została rozsiewająca odrażający fetor
klatka. Dwaj służący wyprzęgli potulne jaszczury i odprowadzili
je na bok.
Zawodzenie
nagle ustało. Najwyższy i najbardziej imponujący mężczyzna
wystąpił do przodu i skłonił się głęboko, wykonując
trzepoczącymi dłońmi dziwny gest tuż ponad asfaltową
nawierzchnią Avenue. Zanim Amalfi zdążył odgadnąć, o co mu
chodzi, nieznajomy wyprostował się, włożył burmistrzowi do ręki
jaki ciężki przedmiot i cofnął się o krok, wykrzykując na cały
głos to jedno słowo, które przedtem chórem wołali mężczyźni.
Teraz wszyscy razem odpowiedzieli mu jednym przeraźliwym wrzaskiem i
zapadła całkowita cisza.
Amalfi
został sam na sam z klatką, otoczony podwójnym kręgiem
przyglądających mu się chciwie tubylców. Spojrzał na ciężki
metalowy przedmiot spoczywający w jego dłoni.
Był
to ozdobny, kuty w żelazie klucz.
ROZDZIAŁ
4
*
Mizoginia
*
Miramon
wiercił się nerwowo na samym brzegu krzesła, a wielkie, czarne
pióro, wpięte w węzeł włosów na czubku jego głowy, podrygiwało
niepewnie. To że w ogóle na nim usiadł, wiadczyło o zaufaniu,
jakie musiał w nim wzbudzić Amalfi, bo na początku nie sposób
było go do tego namówić. Zgodnie ze zwyczajem tej planety po
prostu kucał. Krzesła były niewygodnymi atrybutami bogów.
-
Ja sam nie wierzę w bogów - wyjaniał Amalfiemu, potrząsając
piórem w rytm tego, co mówił. - Dla każdego t e c h n i k a,
rozumie pan, byłoby zupełnie jasne, że wasze miasto jest po prostu
produktem cywilizacji górującej nad naszą, a wy jestecie takimi
samymi ludźmi jak my. Ale na tej planecie religia dysponuje ogromną
władzą, bardzo bezporednią władzą. W takich sprawach niedobrze
jest przeciwstawiać się opinii publicznej.
Amalfi
skinął głową.
-
Po tym, co mi pan opowiedział, mogę w to uwierzyć. O ile nam
wiadomo, wasza sytuacja jest zupełnie wyjątkowa. Co się dokładnie
stało, kiedy wasza cywilizacja upadła?
Miramon
wzruszył ramionami.
-
Nie wiemy. To było ponad osiem tysięcy lat temu i poza legendą nic
z niej nie pozostało. Naukowcy i kapłani zgadzają się co do tego,
że mielimy tutaj jaką wysoko rozwiniętą kulturę. I klimat był
wtedy inny. Mówiono mi, że regularnie co roku następował okres
zimna, ale nie bardzo mogę zrozumieć, jak w takich warunkach ludzie
mogli przeżyć. Poza tym było znacznie więcej gwiazd. Starożytne
malowidła ukazują ich całe tysiące, choć w szczegółach różnią
się między sobą.
-
Naturalnie. Czyżbycie nie wiedzieli, że wasze słońce porusza się
z nienormalnie dużą szybkocią względną?
-
Porusza się? - rozemiał się Miramon. - Tak włanie uważają
niektórzy z naszych co bardziej mistycznych uczonych. Utrzymują
oni, że skoro poruszają się planety, to musi to robić także
słońce. Moim zdaniem to bardzo niedoskonała analogia. W końcu z
naszych obserwacji wynika, że planety i słońce nie są do siebie
podobne pod żadnym innym względem. Dlaczego zatem miałyby być
podobne pod tym jednym? I czy gdybymy się poruszali, to ciągle
jeszcze bylibymy w tym korycie nicoci?
-
Oczywicie, że bylibycie. Jestecie. Nie docenia pan wielkoci Żlebu.
Z tej odległoci niemożliwe jest wykrycie jakiejkolwiek paralaksy,
lecz za kilka tysięcy lat zaczniecie podejrzewać jej istnienie.
Kiedy znajdowalicie się w bliskim sąsiedztwie innych gwiazd, wasi
przodkowie doskonale orientowali się w ruchu waszego układu na
podstawie obserwacji zmieniającego się położenia najbliższych
słońc.
Miramon
nie wyglądał na przekonanego.
-
Chylę oczywicie czoła przed wyższocią waszej wiedzy - powiedział.
- Może jest i tak, jak mówicie. Jednak legenda głosi, że za jaki
grzech naszego ludu bogowie wygnali nas na bezgwiezdną pustynię i
zmienili nasz klimat w nieustający żar. Dlatego włanie kapłani
twierdzą, że znajdujemy się w piekle i że po to, by powrócić
znów między chłodne gwiazdy, musimy odpokutować za nasze grzechy.
Nie mamy czego takiego, co pan okrelił mianem nieba. Kiedy umieramy,
umieramy potępieni. Zbawienie musimy wywalczyć sobie tutaj, poród
wiecznego błota, w czasie trwania naszego życia. W naszej sytuacji
ta doktryna ma swoje zalety.
Amalfi
pogrążył się w rozmylaniach. Teraz przebieg wydarzeń na tej
planecie rysował się już zupełnie jasno, ale niemożnoć
wytłumaczenia tego Miramonowi przyprawiała go o depresję. Twardy
zdrowy rozsądek bywa czasami zaporą nie do przebycia. O tej planety
nachylona była pod wyraźnym kątem i wykazywała stosowną do tego
wielkoć wibracji, a to znaczyło, że podobnie jak na Ziemi,
występuje tutaj cykl Draysoniana: co jaki czas następuje wahnięcie
osi, po czym planeta wznawia ruch obrotowy pod innym kątem, czego
wynikiem są dramatyczne zmiany klimatu. Na Ziemi zjawisko takie
zachodziło mniej więcej co dwadziecia pięć tysięcy lat, a
pierwszy taki wypadek, który miał miejsce w czasach historycznych,
był przyczyną powstania wielu nieprawdopodobnie głupich legend i
wierzeń, znacznie głupszych, ogólnie rzecz biorąc, niż te
wyznawane przez mieszkańców Mizoginii.
Całe
nieszczęcie tubylców polegało na tym, że zmiana kąta nachylenia
osi ich planety nastąpiła niemal w tym samym momencie, w którym
ich układ rozpoczął swą podróż przez Żleb. Zepchnęło to
bardzo wysoko rozwiniętą cywilizację, kulturę, która włanie
wkraczała w najowocniejszą fazę swego rozwoju, z powrotem do
okresu samowyniszczających walk, i to bez jakiegokolwiek etapu
przejciowego.
Życie
na planecie przedstawiało teraz sobą przedziwny obrazek.
Politycznie regresja zatrzymała się w okresie rozpadu wspólnoty
pierwotnej i obecnie znów następował powolny rozwój, z trudem
przedzierający się przez etap wojujących ze sobą państw-miast, a
właciwie państw-grodów. Mimo to podstawy naukowych technik sprzed
omiu tysięcy lat nie zostały całkowicie zapomniane - rozpoczynały
budzić się do nowego życia, wydając nowe owoce.
Normalnie
państwa-grody powinny walczyć ze sobą przy użyciu mieczy, a nie
pocisków rakietowych, chemicznych rodków wybuchowych i
naddźwiękowych samolotów. Samo latanie w powietrzu powinno ciągle
jeszcze być nierealnym marzeniem o posiadaniu upierzonych skrzydeł,
a nie odrzutowym faktem. Astronomiczny i geologiczny wypadek na dobre
splątał cieżki historycznego rozwoju.
-
Co by się ze mną stało, gdybym wtedy otworzył tamtą klatkę? -
spytał Amalfi.
Miramon
zrobił taką minę, jakby dostał mdłoci.
-
Prawdopodobnie zostałby pan zabity... a w każdym razie próbowaliby
pana zabić - powiedział z wyraźną niechęcią. - Bo otwarcie tej
klatki byłoby uwolnieniem zła i skierowaniem go przeciwko nam.
Kapłani twierdzą, że to kobiety przywiodły nas do grzechu
popełnionego w Złotej Epoce. A bandyckie grody nie hołdują już
temu barbarzyńskiemu przekonaniu i dlatego włanie ucieka do nich
tak wielu naszych dezerterów. Nie ma pan pojęcia, co to znaczy
wykonywać co roku, tak jak tego wymaga prawo, swą powinnoć wobec
rasy. To czysty obłęd!
Głos
przepełniło mu ogromne rozgoryczenie.
-
Włanie dlatego tak trudno wytłumaczyć naszym mężczyznom, że
bandyckie grody są skazane na samozagładę. Wszyscy tutaj jestemy
wykończeni walką i odbudowywaniem Złotej Epoki garciami błota,
wykończeni zmaganiem się z dżunglą, mamy doć utrzymywania
społecznych reguł zachowania całkowicie ignorujących jej obecnoć.
Ale najbardziej mamy doć corocznego obrządku w Świątyni
Przyszłoci. W bandyckich grodach kobiety są czyste i nie drapią.
-
Bandyckie grody nie walczą z dżunglą? - spytał Amalfi.
-
Nie. One żyją z łupienia tych, którzy to robią. Ich mieszkańcy
całkowicie zarzucili religię. Pierwszym posunięciem buntującego
się grodu jest wyrżnięcie w pień wszystkich kapłanów. Niestety
kasta kapłanów jest nam niezbędna. Stąd musimy znosić istnienie
naszych kobiet-bestii, bo zmiana jednego dogmatu pociągnęłaby za
sobą poddanie w wątpliwoć całej doktryny wiary; tak nam
przynajmniej mówią. Tylko dzięki kapłanom uczymy się, że lepiej
być mężczyznami niż salamandrami. Więc my, technicy, bardzo
rygorystycznie przestrzegamy wszelkich obrządków, choćby niektóre
z nich były nie wiem jak głupie, i uważamy za rzecz bez znaczenia
to, że nie wierzymy w istnienie bogów.
-
Jest w tym jaki sens - przyznał Amalfi. Nabrał głębokiego
przekonania, że Miramon jest zupełnie bystrym facetem. Jeżeli
rzeczywicie był przedstawicielem tak wielkiej częci społeczeństwa,
jak powiadał, to na tym dzikim, uciekającym wiecie można by wcale
niemało zarobić.
-
Ciągle jeszcze mnie zdumiewa, skąd pan wiedział, że ten klucz
trzeba wziąć jedynie w depozyt - powiedział Miramon. - Było to
dokładnie to, co należało zrobić, ale jak pan się mógł tego
domylić?
Amalfi
umiechnął się szeroko.
-
To nie było takie trudne. Wiem, jak wygląda człowiek, który rzuca
na ziemię gorący kartofel. Wasz kapłan wykonywał wszystkie gesty
człowieka składającego wielki dar, ale wyraźnie nie mógł się
doczekać, kiedy będzie to już miał za sobą. Nawiasem mówiąc,
teraz, kiedy Dee je wykąpała, a Wydział Medyczny podreperował je
psychicznie i fizycznie, niektóre z tych kobiet zupełnie nieźle
się prezentują. Niech się pan nie boi, nic nie powiemy waszym
kapłanom. Jak rozumiem, od tej pory mamy być dla was czym w rodzaju
przyszywanych ojców.
-
Uważa się was tutaj za emisariuszy Złotej Epoki - powiedział
Miramon z poważną miną. - Nie zdradził pan jednak, kim jestecie
naprawdę.
-
Zgadza się. Czy macie u siebie wędrownych robotników? To okrelenie
doć nieźle brzmi w waszym języku, ale zupełnie nie wiem, jak...
-
Oczywicie, oczywicie. Śpiewaków, żołnierzy, zbieraczy owoców.
Oni wszyscy wędrują od grodu do grodu, sprzedając swoje usługi
-powiedział Miramon, a potem, znacznie szybciej niż Amalfi się
tego spodziewał, dotarł do sedna. - Czy wy... czy chce pan
powiedzieć, że wasze bogactwa są... na sprzedaż? Że my moglibymy
je kupić?
-
Tak włanie, Miramon.
-
Ale jak my wam zapłacimy? - jęknął Miramon, zupełnie
oszołomiony. - Wszystko, co nazywamy bogactwem, wszystko, co
posiadamy, nie starczy na kupienie materiału, z którego zrobiona
jest pańska kamizelka!
Amalfi
zaczął się zastanawiać, czy można oczekiwać od Miramona, że
zrozumie całą złożonoć sytuacji. Do tej pory najwyraźniej
ciągle nie doceniał tego Mizogina, a tymczasem być może większą
korzyć przyniosłoby potraktowanie go pełną dawką prawdy.
Trzymając kciuki, by nie okazała się ona miertelna, zaczął
powoli wyjaniać:
-
To jest tak. Cywilizacja, do której należymy, używa jako pieniędzy
pewnego metalu. Wy na swojej planecie macie go ogromne iloci, ale
wydobycie jego rud i ich rafinacja są bardzo trudne. Jestem pewien,
że do tej pory udało wam się co najwyżej wykryć jego istnienie.
Jedną z rzeczy, które chciałbym od was uzyskać, jest pozwolenie
na jego wydobycie.
Miramon
spojrzał na niego z niedowierzaniem otwierając oczy tak szeroko, że
było to niemal komiczne.
-
Pozwolenie? - powtórzył niepewnie. - Panie burmistrzu, czy wasz
kodeks etyczny jest równie głupi jak nasz? Do czego potrzebne wam
jakiekolwiek pozwolenie? Dlaczego nie mielibycie wydobywać sobie
tego metalu bez naszej zgody?
-
Nie pozwoliłyby nam na to instytucje stojące na straży naszego
prawa. Działalnoć wydobywcza na waszej planecie przyniosłaby nam
bogactwo, niemal niewiarygodne bogactwo. Nasze analizy wykazują, że
na Mizoginii występują nie tylko fantastyczne iloci germanu, ale
także pewne rolinne substancje, znane powszechnie jako geriatryki.
-
Słucham?
-
Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że substancje te odpowiednio
stosowane odsuwają moment mierci na czas nieokrelony.
Miramon
z wielką godnocią podniósł się z krzesła.
-
Pan sobie ze mnie żartuje - powiedział. - Wrócę, kiedy zechce pan
porozmawiać ze mną poważnie.
-
Bardzo proszę, niech pan usiądzie - poprosił Amalfi. -
Zapomniałem, że proces starzenia się nie wszędzie uważany jest
za anomalię. Starzenie się jest wynikiem zwykłego obniżenia
zdolnoci organizmu do budowy komórek, czemu można skutecznie
zapobiegać, jeżeli się wie jak. Śmierć pokonano już bardzo
dawno temu, jeszcze przed rozpoczęciem lotów międzygwiezdnych. Ale
potrzebnych do tego rodków farmakologicznych zawsze było za mało,
a ich brak dawał się coraz bardziej we znaki, w miarę jak coraz
większa częć Galaktyki zasiedlana była przez ludzi. W tej chwili
zaledwie dwie tysięczne procenta całej populacji mogą korzystać z
kuracji geriatrycznej. Większoć leków geriatrycznych
rozprowadzanych legalną drogą dociera do ludzi, którym
przedłużenie życia potrzebne jest najbardziej, czyli innymi słowy
do tych, którzy zarabiają na nie pokonując ogromne przestrzenie.
Doprowadziło to do tego, że jedna ampułka jakiegokolwiek
geriatryku, choćby nawet najmniej skutecznego, kosztuje tyle, ile
zażąda sprzedawca - oczywicie jeżeli w ogóle znajdzie się kto,
kto uzna, że może się obejć bez takiej ampułki. Żadnej z
substancji geriatrycznych nigdy do tej pory nie udało się
zsyntetyzować, więc gdybymy mogli zebrać je tutaj u was...
-
To wystarczy. Nie potrzeba, żebym rozumiał więcej - przerwał mu
Miramon. Kucnął w zadumie, porzucając krzesło, które widocznie
przeszkadzało mu w myleniu. - Po tym wszystkim zaczynam się
zastanawiać, czy jednak naprawdę nie jestecie wysłannikami Złotej
Epoki. Cóż, myląc o tym, bardzo trudno jest zachować jaki
rozsądek. Dlaczego wasza cywilizacja mogłaby mieć co przeciwko
waszemu wzbogaceniu się?
-
Nie będzie miała nic, jeli dojdziemy do tego uczciwą drogą.
Będziemy musieli udowodnić, że zapracowalimy na nasze bogactwa. W
przeciwnym razie bylibymy podejrzewani o handel na czarnym rynku
lekami należącymi się szeregowym mieszkańcom naszego miasta.
Potrzebne nam będzie pisemne porozumienie z wami - pozwolenie.
-
Teraz rozumiem - powiedział Miramon. - Dostaniecie je, jestem tego
pewien. Ja sam, oczywicie, nie mogę wam tego zagwarantować,
potrafię jednak przewidzieć, czego w zamian będą chcieli
kapłani.
-
Więc czego? To włanie chciałem wiedzieć. Niech pan wali.
-
Przede wszystkim poproszą was o zdradzenie sekretu tego... tego leku
na mierć. Będą chcieli zachować go dla siebie i ukryć przed
innymi. Może tak włanie nakazuje mądroć. Rozdanie tego leku
wszystkim przyczyniłoby się do gwałtownego wzrostu liczby
dezerterów, bo któż chciałby służyć w Świątyni Przyszłoci w
nieskończonoć. Tak czy inaczej, jestem pewien, że zażądają tego
leku.
-
Więc go dostaną, ale chyba dopilnujemy, żeby jaki mały przeciek
zdradził jego tajemnicę także innym. Ojcowie Miasta wiedzą
wszystko na temat terapii, a wy macie tutaj taką iloć tych
substancji, że nie ma najmniejszego powodu, dla którego nie
mielibycie poddać się jej wszyscy. - Prywatnie Amalfi uważał, że
jest jeszcze jedna ważna przyczyna, dla której należy tak
postąpić. Gdyby Mizoginia dotarła kiedy do drugiego brzegu Żlebu
z zapasem geriatryków mogącym zaspokoić potrzeby niemal całej
galaktycznej populacji, rozpętałoby się ekonomiczne piekło. - Co
jeszcze?
-
Zostaniecie poproszeni o zniszczenie dżungli.
Amalfi
cofnął się gwałtownie z krzesłem zupełnie ogłuszony i otarł
pot ze swej łysej głowy. Zniszczyć dżunglę! Och, usunąć ją z
jakich konkretnych miejsc, choćby nawet wielu i o znacznym obszarze,
byłoby stosunkowo proste. Można by nawet udostępnić Mizoginom
broń energetyczną, za pomocą której mogliby systematycznie
oczyszczać te miejsca z odrostów. Ale wczeniej czy później
dżungla i tak odniosłaby zwycięstwo. Wieczna ogromna wilgotnoć
podłoża i powietrza musiałaby w krótkim czasie doprowadzić do
zniszczenia broni, której Mizogini nie byliby w stanie ani
odpowiednio konserwować, ani tym bardziej naprawiać. Czy
najinteligentniejszy Sumer mógłby naprawić aparat rentgenowski,
nawet gdyby wiedział, jak to zrobić? Przecież do tego potrzebna
jest odpowiednia technologia.
Nie,
dżungla musiałaby kiedy wrócić. A policja cigająca pirgala na
skutek ostrzeżenia, które Amalfi sam kazał wystosować, zjawiłaby
się w końcu na Mizoginii i sprawdziła - oczywicie przy okazji -
czy wędrowiec wywiązał się ze swojej umowy. Do tego czasu planetę
mogłaby znów pokryć dżungla równie nieokiełznana jak dzi. I
wtedy - żegnajcie bogactwa! Tutejszy klimat był wprost wymarzony
dla rozwoju wszelkiej tropikalnej rolinnoci. Dżungla będzie tutaj
rosła aż do następnej zmiany osi planety i nie ma na to rady.
-
Przepraszam - powiedział i sięgnął po kask kontrolny. - Z Ojcami
Miasta proszę.
-
SŁUCHAMY - odezwał się po chwili generator głosu.
-
Jak zabralibycie się do zniszczenia dżungli?
-
OPYLENIE SZEŚCIOFLUORKOKRZEMIANEM SODU POWINNO WYSTARCZYĆ - odparł
niemal natychmiast generator. - W WILGOTNYM KLIMACIE POWINIEN WYWOŁAĆ
CAŁKOWITE POPARZENIE LIŚCI. TRUDNIEJSZE DO WYTĘPIENIA ROŚLINY
MOŻNA BYŁOBY OPRYSKAĆ KWASEM 2,4-DWUCHLOROFENOKSYOCTOWYM. PO
JAKIMŚ CZASIE DŻUNGLA OCZYWIŚCIE POWRÓCI.
-
O to mi włanie chodzi. Czy nie ma sposobu, żeby usunąć ją na
stałe?
-
NIE MA, CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA.
-
Co takiego?!
-
NIE MA; CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA. W TAKIM
WYPADKU MOŻNA BYŁOBY ZMIENIĆ KĄT NACHYLENIA JEJ OSI. NIGDY DO TEJ
PORY NIE PRÓBOWANO TEGO ZROBIĆ, ALE Z TEORETYCZNEGO PUNKTU WIDZENIA
JEST TO ZUPEŁNIE PROSTE. PROJEKT USTAWY O REGULACJI ZIEMSKIEJ OSI
ZOSTAŁ NA OSIEMDZIESIĄTEJ DRUGIEJ SESJI RADY ODRZUCONY TYLKO TRZEMA
GŁOSAMI CZŁONKÓW LOBBY OBROŃCÓW ŚRODOWISKA NATURALNEGO.
-
Czy miasto dałoby sobie z tym radę?
-
NIE. KOSZT TAKIEGO PRZEDSIĘWZIĘCIA BYŁBY NIE DO PRZYJĘCIA.
BURMISTRZU AMALFI, CZY PAN ROZWAŻA MOŻLIWOŚĆ PRZECHYLENIA TEJ
PLANETY?!! ZAKAZUJEMY!!! WSZYSTKO WSKAZUJE NA TO, ŻE...
Amalfi
zerwał z głowy kask i cisnął nim w poprzek pokoju. Miramon
podskoczył jak oparzony, z wyrazem pełnego przerażenia na
twarzy.
-
Hazleton!!!
Menedżer
miasta wpadł przez drzwi, jakby jechał na wrotkach, potężnie
kopnięty od tyłu.
-
Jestem, szefie... Co...
-
Leć na, dół i wyłącz Ojców Miasta! Szybko, zanim się połapią
i co zrobią! Człowieku, nie stój tak, tylko pędź!
Hazletona
już nie było. Po przeciwnej stronie pokoju hełmofon skrzeczał
nerwowo równymi sylabami, podając jakie dane.
I
nagle umilkł.
Ojcowie
Miasta zostali wyłączeni i teraz już nic nie mogło powstrzymać
Amalfiego przed ruszeniem z posad bryły wiata.
Po
raz pierwszy od pięciuset lat - to jest od czasu tamtej afery na
Epoce, kiedy to na pewien czas miasto zupełnie pozbawiono dopływu
energii - nie można było konsultować się z Ojcami Miasta, co
sprawiało, że praca była trudniejsza, niż mogłaby być, wyjąwszy
oczywicie to, że nie zakłócał jej ich konserwatyzm. Przesunięcie
osi planety, sedno całego przedsięwzięcia, było w zasadzie doć
proste - wiratory miasta mogły bez trudu temu podołać - ale
uboczne skutki działania tego lekarstwa mogły łatwo okazać się
groźniejsze od samej choroby.
Głównym
problemem były sejsmiczne reperkusje eksperymentu. Szybko obracające
się ciała bywają bardzo uparte, kiedy próbuje się je nakłonić
do zmiany pozycji przestrzennych. A gdy pokona się już inercję,
pojawia się ona w formie jakiej innej energii, przybierając
najchętniej postać licznych i potężnych ruchów sejsmicznych.
Trudno było także przewidzieć i inne następstwa podjętej pracy.
Ruch obrotowy planety wytwarzał normalne w takich warunkach pole
magnetyczne. Amalfi nie wiedział, jak to pole zareaguje na wywołane
zmianą osi wypaczenie jego sieci przestrzennej, ani co stanie się z
Mizoginią, kiedy wiratory spolaryzują całe pole grawitacyjne
planety. Ścile rzecz biorąc, w chwili "przeprowadzki"
cała planeta miała zostać pozbawiona swego własnego momentu
magnetycznego, ponieważ jednak dokonywanie wszelkich obliczeń
należało do Ojców, nie było sposobu, żeby ustalić, gdzie pojawi
się powstała w ten sposób nadwyżka energii, ani jaką osiągnie
wielkoć i postać.
Amalfi
poruszył ten temat w rozmowie z Hazletonem. - Gdybymy mieli do
czynienia ze zwykłym problemem, powiedziałbym, że przybierze ona
formę prędkoci - zasugerował. - W takim przypadku ruszylibymy na
przymusową majówkę. Ale to nie jest zwykły problem. Wchodząca w
grę masa jest... no, po prostu planetarna. Co ty na ten temat
sądzisz, Mark?
-
Pojęcia nie mam, co o tym sądzić - przyznał się Hazleton. -
Równania dostarczają nam tylko ogólnych rozwiązań, i to w
dodatku rozwiązań skwantowanych. A cały ten problem należy do
klasycznej teorii pól. Kiedy ruszamy miasto, zmieniamy moment
magnetyczny składających się na niego elektronów. Ale miasto jest
ciałem małej masy. Nie ma swego własnego momentu pędu ani
znaczącego momentu magnetycznego.
-
Tu włanie utknąłem. W przechodzeniu od prawdopodobieństwa do
tensorów nie jestem wcale lepszy od biednego, starego Einsteina. Z
tego, co wiem, nikt nigdy nie zajął się nieciągłocią, jaka
występuje między tym, co wirator robi z pojedynczym elektronem, a
tym, co się dzieje w polu wiratora z ciałem o wielkiej masie.
-
Tak czy inaczej prędkoć moglibymy kontrolować lub nawet zupełnie
ją w tym wypadku zignorować. Ale co będzie, jeżeli zamiast tego
energia przybierze postać ciepła? Z Mizoginii nie pozostanie nic
poza chmurą gazu.
Amalfi
potrząsnął przecząco głową.
-
To raczej mało prawdopodobne. Jako ciepło może się oczywicie
objawić moment żyroskopowy, ale nie magnetograwitacyjny.
Najbezpieczniej będzie chyba założyć, że pojawi się on w formie
prędkoci, tak jak w czasie normalnego lotu. Zastosuj standardowe
przekształcenia i zobacz, co ci wyjdzie.
Hazleton
pochylił się nad suwakiem logarytmicznym; wielkie krople potu,
pokrywające całe czoło, zaczęły mu spływać wzdłuż nosa aż
do linii wąsów. Amalfi zaczynał rozumieć, dlaczego Mizoginom tak
bardzo zależy na pozbyciu się dżungli i jej wiecznej wilgoci. Jego
własne ubranie, choć zupełnie przewiewne, od momentu wylądowania
na tej planecie nie było suche nawet przez sekundę.
-
No więc jeżeli nie zrobiłem gdzie jakiego błędu - odezwał się
w końcu menedżer miasta - to cały ten kram wystrzeli stąd mniej
więcej z dwukrotną prędkocią wiatła. Wcale nie najgorzej - to
mniej niż nasza szybkoć podróżna. Zawsze będziemy mogli zrobić
pętlę i sprowadzić planetę z powrotem na jej orbitę.
-
Tak? A niby w jaki sposób? Pamiętaj, że nie mamy nad tym żadnej
kontroli! Wektor pojawi się automatycznie w momencie uruchomienia
wiratorów. Nie wiemy nawet, w jakim kierunku ta strzałka będzie
wskazywać. Może się zdarzyć, że w ułamku sekundy zmienimy się
w taran walący prosto w miejscowe słońce. Nie sposób przewidzieć
kierunku tego ruchu.
-
Owszem, można to zrobić - zaprotestował Hazleton. - Polecimy
oczywicie według osi obrotu.
-
A co z momentem obrotowym?
-
Z tym nie ma żadnego problemu... a nie, owszem, jest. Ciągle
zapominam, że mamy do czynienia z planetą, a nie elektronem. - Znów
zaczął manipulować suwakiem. - Nie da rady. Za dużo niewiadomych.
Bez Ojców nie da się tego na czas rozwiązać, a moment obrotowy
może poważnie zwiększyć szybkoć końcową. Ale gdyby nam się
udało wykombinować jaki sposób na kontrolowanie lotu, to w sumie
nie miałoby to większego znaczenia. Oczywicie w chwili, w której
ta planeta przestanie posiadać masę, wystąpią perturbacje w całym
układzie, ale poza Mizoginią jest on przecież i tak nie
zamieszkany.
-
W porządku, Mark. Idź i pomyl jeszcze nad jakim sposobem sterowania
lotem. Ja zobaczę, co da się zrobić w sprawach
geosejsmicznych...
W
tym momencie drzwi rozsunęły się gwałtownie i stanął w nich
sierżant Anderson. Amalfi obejrzał się przez ramię. Sierżant był
zwykle człowiekiem zblazowanym, zupełnie obojętnym w obliczu
wszelkich możliwych dziwów, dopóki nie zagrażały bezpieczeństwu
miasta.
-
Co się stało? - spytał Amalfi wyraźnie zaniepokojony.
-
Włanie odebralimy sygnał ultrafoniczny jakiego pojazdu. Twierdzą,
że są uciekinierami z wędrowca, który nadział się na pirgala i
został zniszczony. Podobno rozbili się przy lądowaniu na tej
planecie, nieco na północ od nas, i odpierają wciekłe ataki
jednego z lokalnych bandyckich grodów. Wzywali pomocy, mówili, że
ciągle jeszcze jako się trzymają, gdy nagle przestali nadawać.
Pomylałem, że powinien pan o tym wiedzieć.
Amalfi
natychmiast dźwignął się na nogi.
-
Czy namierzył pan miejsce, z którego nadawali? - zapytał.
-
Tak, proszę pana.
-
Niech pan mi poda współrzędne. Chodźmy, Mark. To ten pojazd
ratunkowy ze spalonego miasta; ci chłopcy są nam potrzebni. Oni i
ich napęd bezpaliwowy.
Do
krawędzi miasta Amalfi i Hazleton dolecieli taksówką, a resztę
drogi do grodu Mizoginów przeszli na piechotę. Między dżunglą a
murami obronnymi rozciągała się naga przestrzeń, służąca jako
pas startowy dla samolotów. Jej powierzchnia nieprzyjemnie uginała
się pod stopami. Amalfi podejrzewał, że to jakie prymitywne pole
tarcia zmieniło błoto w doć twardą galaretę. Wyobraził sobie
żołnierzy tonących w trzęsawisku błocka, które powstałoby
tutaj natychmiast po wyłączeniu tego pola. Przyspieszył kroku.
U
bramy strażnicy wezwali jaki dziwny, smrodliwy pojazd, napędzany
chyba energią spalania węglowodorów i powieźli ich z rykiem do
miejsca zamieszkania Miramona. Przez całą drogę Amalfi trzymał
się kurczowo jakiego parcianego uchwytu z coraz większym trudem
hamując ogarniające go zdenerwowanie. Poruszenie się po
powierzchni z jakąkolwiek większą szybkocią było dla niego
rzadkim dowiadczeniem, a migające tuż za oknami ulice i pojazdy
przyprawiały go o raptowne przyspieszanie rytmu bicia serca..
-
Czy ten facet próbuje nas rozwalić? - spytał nagle zirytowany
Hazleton. - Musi wyciskać co najmniej czterysta kilometrów na
godzinę.
-
Cieszę się, że nie jestem osamotniony w swych odczuciach - odparł
Amalfi, rozluźniając nieco chwyt. - Co prawda założyłbym się,
że nie robi więcej niż dwiecie, ale te...
Kierowca,
który z szacunku dla emisariuszy Złotej Epoki prowadził pojazd
stateczną pięćdziesiątką, skręcił w jaką boczną uliczkę i
zgrabnie wyhamował tuż przed drzwiami Miramona. Amalfi wysiadł i
poczuł, że nogi ma jak z waty. Twarz Hazletona miała odcień
gustownej mieszanki zieleni z fioletem.
-
Muszę wymylić jaki sposób, żeby nasze taksówki mogły wylatywać
poza obręb miasta - wymamrotał menedżer. - Przy każdym lądowaniu
na jakiej planecie musimy korzystać z tego, co tubylcy uważają za
komfortowy rodek transportu: z ciągnionych przez woły furmanek,
kangurzych grzbietów, balonów napędzanych gorącym powietrzem,
parowych sterowców, jakich tuneli, w których wloką człowieka
nogami do przodu i twarzą w dół... z czego tylko kto chce. Mój
żołądek dłużej tego nie zniesie.
Amalfi
umiechnął się i podał rękę Miramonowi, którego twarz
zdradzała, z trudem hamowane rozbawienie.
-
Co was tutaj sprowadza? - spytał Mizogin. - Wejdźcie, proszę. Nie
mam co prawda krzeseł, ale...
-
Nie ma na to czasu - przerwał mu Amalfi. Niech pan słucha uważnie,
Miramon, bo to, co chcę powiedzieć, jest doć skomplikowane, a ja
muszę się spieszyć. Wie pan już, że nasze miasto nie jest jedyne
w swoim rodzaju. Otóż okazało się, że nie jestemy nawet
pierwszym wędrowcem, który zapucił się w głąb Żlebu.
Wyprzedziły nas w tym dwa inne miasta. Jedno z nich - przestępca,
którego my nazywamy pirgalem zaatakowało i zniszczyło drugie.
Bylimy za daleko, żeby mu w tym przeszkodzić. Wszystko pan
rozumie?
-
Chyba tak - powiedział Miramon. - Ten pirgal to co takiego jak nasze
bandyckie grody...
-
Dokładnie. I z tego, co wiemy, ciągle jeszcze jest gdzie w Żlebie.
Miasto, które zniszczył, było w posiadaniu czego, co nam jest
niesłychanie potrzebne i co m u s i m y zdobyć, nim wpadnie w ręce
bandytów. Wiemy, że ginący wędrowiec wystrzelił kilka pojazdów
ratunkowych i że jeden z tych pojazdów wylądował na tej włanie
planecie, a zaraz potem nadział się na jeden z w a s z y c h
bandyckich grodów. Musimy ten pojazd ratować. O ile wiem,
członkowie jego załogi są jedynymi ludźmi, którzy przeżyli
zagładę swojego wędrowca. Jest niesłychanie ważne, bymy mogli
ich zapytać o kilka spraw. Musimy zbadać, co wiedzą o tej tak
bardzo nam potrzebnej rzeczy - o napędzie bezpaliwowym a także o
obecnym miejscu pobytu pirgala.
-
Rozumiem - powiedział Miramon z namysłem. Czy ten... pirgal będzie
ich cigał aż tutaj?
-
Pirgal? Uważamy, że tak. A oni są potężnie uzbrojeni - dysponują
tym wszystkim co my i jeszcze wieloma innymi rodzajami broni. Musimy
jak najszybciej odbić tych rozbitków i wymylić jaki sposób obrony
przed pirgalem, zanim się tu zjawi. Niebezpieczeństwo będzie
zagrażało nie tylko nam, ale i wam. A przede wszystkim nie wolno
nam dopucić, by bandyci posiedli tajemnicę napędu bezpaliwowego.
-
Czego oczekujecie ode mnie? - spytał z powagą Miramon.
-
Czy potrafi pan zlokalizować ten gród, który uwięził rozbitków?
Mamy jego namiar, ale tylko bardzo przybliżony. Gdyby udało się to
panu zrobić, to już my sami damy sobie radę z ich
oswobodzeniem.
Miramon
zniknął w głębi domu (jak wszystkie kwatery mieszkalne w tym
miecie było to dormitorium dla dwudziestu pięciu mężczyzn tego
samego zawodu lub rzemiosła) i po chwili wrócił z mapą. Okazało
się, że o tubylczych mapach można powiedzieć wszystko, tylko nie
ta, że są zrozumiałe. Mimo to już po kilku chwilach Hazleton
zaczął domylać się znaczenia wyrysowanych symboli.
-
Tu jest wasze miasto, a tu nasze - pokazał Miramonowi. - Zgadza się?
A ta obrana pomarańcza to siatka geograficzna. Zawsze twierdziłem,
że znacznie wierniej oddaje powierzchnię sferyczną niż nasza
projekcja geograficzna, szefie.
-
A jeszcze łatwiej wyrazić to, co chce się zapamiętać, za pomocą
relacji topologicznych - odparł niecierpliwie Amalfi. - Nikt nigdy
nie myli tablicy symboli z przedstawianym przez nią terytorium.
Pokaż Miramonowi, skąd dochodziły sygnały.
-
Z górnego rogu skrzydła tego motylka - wskazał menedżer.
Miramon
zmarszczył brwi.
-
Tam jest tylko jeden gród - Fabr-Suithe. To bardzo niedostępne
miejsce, także z militarnego punktu widzenia. Ale jeli będziecie
nalegali, żeby się tam wyprawić, to wam pomożemy. Tylko czy
wiecie, czym to się skończy?
-
Mam nadzieję, że oswobodzeniem naszych przyjaciół. Czymże by
innym?
-
Bandyckie grody ruszą całą, swoją potęgą przeszkodzić wam w
Wielkim Dziele. Oni są mu jak najbardziej przeciwni. Dżungla jest
podstawą ich bytu.
-
Dlaczego w takim razie nie napadli na nas już wczeniej? - spytał
Hazleton. - Boją się?
-
Nie, oni nie boją się niczego; przypuszczam, że zażywają rodki
odurzające. Do tej pory uważali jednak, że zaatakowanie was
przyniesie im ogromne straty w ludziach, a przyczyny, dla których
mieliby z wami walczyć, nie wydawały im się aż tak ważne. Ale
jeżeli wy zaatakujecie jeden z ich grodów, to uznają to za
wystarczający powód do wojny. Oni szybko uczą się nienawici.
-
Mylę, że damy sobie z nimi radę - powiedział zimno Hazleton.
-
Jestem tego pewien - ciągnął Miramon. - Ale muszę was ostrzec, że
Fabr-Suithe jest przywódcą wszystkich bandyckich grodów. Jeżeli
Fabr-Suithe was zaatakują, zrobi to także cała reszta.
Amalfi
wzruszył ramionami.
-
Zaryzykujemy. Nie mamy innego wyjcia. Musimy odbić tych ludzi. Może
uda się nam zrobić to wystarczająco szybko, żeby zgnieć opór,
zanim zaczną go stawiać. Możemy podnieć nasze własne miasto i
złożyć im wizytę. Jeżeli i wtedy nie będą chcieli wydać nam
tamtych wędrowców...
-
Szefie...
-
...?
-
Jak ma pan zamiar podnieć nasze miasto?
Amalfi
poczuł, że uszy mu czerwienieją; i zaklął.
-
Zapomniałem o tej maszynie z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Miramon,
będziemy musieli dostać od was jaką powietrzną jednostkę,
specjalną. Hazleton, jak my to wszystko zorganizujemy? Przecież do
ich samolotu nie zmieci się nic o odpowiedniej mocy działania. Może
udałoby się do niego wsadzić jaki reaktor, ale na pewno nie
generator pól tarcia ani tym bardziej działo mezonowe. A zabieranie
ze sobą jakich pukawek nie ma najmniejszego sensu. Czy mylisz, że
moglibymy Fabr-Suithe zagazować?
-
Do samolotu nie zmieci się także aż tyle gazu. A przecież trzeba
wziąć jeszcze jaki oddział ludzi.
-
Proszę mi wybaczyć - wtrącił się grzecznie Miramon - ale w tej
chwili nie jest jeszcze wcale pewne, czy kapłani w ogóle zaaprobują
użycie naszych samolotów przeciwko Fabr-Suithe. Lepiej będzie,
jeżeli najpierw udamy się do wiątyni i poprosimy ich o
pozwolenie.
-
Bliny i bebop! - wyrwało się Amalfiemu. Było to najstarsze
przekleństwo w jego repertuarze.
Prowadzenie
rozmowy w maleńkim samolocie było zupełnie niemożliwe, nawet przy
użyciu urządzeń elektronicznych. Cała maszyna dudniła jak
gigantyczny tam-tam korzystający z przeraźliwego akompaniamentu
wibrujących dysz odrzutowych. Amalfi wodził ponurym wzrokiem za
Hazletonem, który doć swobodnie podłączał mechanizm zamontowany
w dziobie samolotu do przewodów doprowadzających energię z
reaktora. Biorąc pod uwagę, jak strasznie rzucało całym pojazdem
przy pokonywaniu szalejących na tej wysokoci huraganowych prądów
powietrznych, był to wyczyn nie lada. Obsługa samego stosu była
oczywicie bardzo prosta. Składał się on tylko ze zbiornika
wielkoci mniej więcej szklanej cegły, wypełnionego delikatną,
białą pianą ciężką wodą z zawartocią szeciofluorku uranu 234,
spowalnianego oparami kadmu. Większoć masy reaktora stanowiła
osłona i sieć włoskowatych naczyń wymiennika ciepła.
Z
uzyskaniem zgody na użycie samolotu nie było najmniejszych
kłopotów. Kapłani byli wprost zachwyceni propozycją emisariuszy
Złotej Epoki, że nauczą oni tych apostołów z Fabr-Suithe, co to
znaczy odstępować od prawdziwej wiary. Amalfi podejrzewał, że
prostoduszny z wyglądu Miramon wymylił koniecznoć uzyskania
kapłańskiego błogosławieństwa tylko po to, żeby zaciągnąć
obu wędrowców z powrotem do tego smrodliwego naziemnego pojazdu i
obserwować wyraz ich twarzy podczas jazdy do Świątyni. Ale i tak
tamta podróż w porównaniu z tą była po prostu komfortowa.
Pilot
zmienił położenie nóg na pedałach, samolotem potężnie cisnęło.
Amalfi w ostatniej chwili zdążył uchylić się przed metalową
zapadnią, która odskoczyła mu tuż przed nosem, i stwierdził
nagle, że patrzy wprost w opary mgły unoszące się nad pędzącą
pod szalonym kątem dżunglą. Co długiego i smukłego błysnęło
nad nią wciekle i szybko zostało daleko w tyle. W tym samym
momencie rozległ się przeraźliwy, nieludzki pisk, tak ostry, że
na dłuższą chwilę przyćmił dudnienie samolotu.
A
potem rozległo się więcej takich samych bzuiiirrr!, bzuiiirrr!,
bzuiiirrr! Niemal na każdy z nich maszyna reagowała nerwowym
szarpnięciem, po którym dygotała jak w febrze, lawirując ponad
wierzchołkami drzew. Amalfi nigdy w całym swoim życiu nie czuł
się równie bezradny. Nie wiedział nawet, skąd bierze się ten
niesamowity dźwięk - miał tylko całkowitą pewnoć, że nie
oznacza nic dobrego. Szorstkie blum! kruszących materiałów
wybuchowych (kiedy już zaczęło się rozlegać) było łatwe do
rozpoznania, bo mieszkańcy miasta często mieli z nim do czynienia
podczas prowadzonych robót górniczych. Ale nic, z czym Amalfi
zetknął się dotychczas, nie robiło kwierkorkwierkorkwierkor!, co
nieodmiennie przywodziło na myl piew obłąkanej, wibracyjnej wieży
wiertniczej. A już istnienie tego niewidzialnego czego, co w czasie
lotu samo sobie dodawało animuszu radosnym iijouuućkarakarakara!
wydawało się po prostu absolutnie niemożliwe.
Ze
zdziwieniem odkrył, że kadłub maszyny jest wszędzie dokoła niego
gęsto sperforowany, i to prawdziwymi dziurami, w których gwiżdże
przelatujące powietrze. Miał wrażenie, że minęły co najmniej
trzy tygodnie, nim uzmysłowił sobie, że te entuzjastyczne i
wiwatujące ryki, które do tej pory nic dla niego nie znaczyły,
towarzyszą przerabianiu samolotu na rzeszoto i w każdej chwili
grożą mu miercią.
Kto
zaczął go gwałtownie szarpać. Rzucił się na kolana, usiłując
przywrócić swoim gałkom ocznym zdolnoć obracania się.
-
Amalfi! Amalfi! - Czuł na uchu powiew czyjego oddechu, ale głos
zdawał się dobiegać z odległoci setek parseków. - Niech pan
zajmuje stanowisko, szybko! W każdej chwili mogą nas zestrzelić!
Co
wybuchło na zewnątrz i Amalfi poleciał do tyłu. Zaciskając zęby,
podpełzł na czworakach z powrotem do zapadni i spojrzał w dół.
Bandycki gród mizogiński przemykał pod nim do góry nogami.
Burmistrz poczuł nagły przypływ choroby lokomocyjnej i domy
rozpłynęły się we mgle łez. Kiedy miasto pojawiło się po raz
drugi, udało mu się wypatrzeć najsilniej strzeżony budynek i
krztusząc się wskazał go palcem.
Samolot
zamiótł piórami swego ogona najbliższą chmurę i skierował się
dziobem prosto w dół. Amalfi uczepił się kurczowo krawędzi
pustej nagle zapadni, a w twarz uderzyła go rozbita w delikatną
mgiełkę krew płynąca z jego własnych palców.
-
Teraz!!!
Nikt
go nie usłyszał, ale Hazleton dostrzegł kiwnięcie głową.
Podmuch czystego, olepiającego wiatła, przebiegł przez nachyloną
prawie pionowo kabinę, i to mimo osłony dzielącej ją od stosu.
Amalfi odwrócony przezornie do reaktora tyłem mocno zacisnął
powieki, a mimo to odniósł wrażenie, że fioletowo-białe wiatło
tej bezdźwięcznej eksplozji pozbawia go wzroku. Czuł, jak potężne
promieniowanie uderza go w plecy, nogi, a nawet - odbite od cian
kadłuba maszyny - w piersi. Na tej planecie już na pewno nie nabawi
się żadnej alergii w tym bowiem momencie każda cząsteczka
histaminy w jego krwi musiała ulec całkowitej detoksykacji.
Samolot
wykonał jaką zupełnie nieprawdopodobną ewolucję i zaczął
ponownie reagować na stery. Huk artylerii umilkł jak ucięty.
Słychać było tylko posępne zawodzenie powietrza przecinanego
przez schodzącą głębokim lizgiem maszynę. Wystrzelony przed
chwilą z pokładu niewielki pojazd odrzutowy pomknął przodem,
wycinając za pomocą przenonych karabinów mezonowych wąskie
lądowisko w dżungli. Bandyckie grody nie utrzymywały wolnej od
rolinnoci przestrzeni nawet między cianą dżungli a swoimi murami
obronnymi.
Wyskoczyli
z samolotu jeszcze zanim ten się na dobre zatrzymał i z trudem
wyszarpując nogi z gęstego błota, ruszyli biegiem w kierunku
miasta. Zza murów Fabr-Suithe dochodziła kakofonia przeraźliwych
wrzasków. Tym razem były to bez wątpienia wrzaski ludzkie, wrzaski
wciekłoci i rozpaczy ludzi przekonanych, że zostali olepieni na
całą resztę życia. Amalfi nie miał wątpliwoci, że wielu z nich
rzeczywicie utraciło wzrok. Z całą pewnocią każdy, kto miał
nieszczęcie patrzeć w niebo w chwili, gdy cała moc reaktora
zamieniona została w wiatło, nigdy w życiu nie zobaczy już
niczego.
Ale
zasady rachunku prawdopodobieństwa uchroniły przed tym większoć
renegatów, a zatem trzeba było się spieszyć. Za każdym krokiem
obrzydliwe mlanięcie wyrażało żal, z jakim błoto rozstawało się
ze swoją potencjalną zdobyczą, a dżungla była tak
nieprawdopodobnie bujna, że dopiero uderzywszy głowami w mur
zorientowali się, że doszli już do grodu.
Rozwarte
na ocież bramy były od dawna zardzewiałe i całkowicie zablokowane
wyrastającą z każdej szpary rolinnocią, ale Mizogini z łatwocią
pokonali tę przeszkodę, wprawnie operując maczetami.
Poruszanie
się wewnątrz murów było niemal tak samo trudne jak w dżungli.
Właciwy Fabr-Suithe ukazywał przygnębiające oblicze pleniącego
się zniszczenia. Większoć budynków pokrywał szczelny całun
pnącz, a wiele z nich można było miało okrelić mianem ruin.
Twarde jak żelazo pędy tropikalnych rolin przebiły się między
kamieniami, wcisnęły przez okna, pod gzymsy, zatkały rynny i
przewody kominowe. Jadowicie zielone licie sukulentów przylgnęły
żarłocznie do każdej powierzchni, której zdołały dosięgnąć.
W miejscach bardziej zacienionych wyrastały kaskady ogromnych,
krwistych grzybów, które cuchnęły jak gnijące od szeciu dni
zwłoki, zatruwając swoim słodkawym fetorem całe powietrze. Nawet
płyty chodnikowe wypuszczały pędy, ponieważ przez ignorancję,
czy też z powodu lenistwa, wykonano je z zielonego drzewa wieżo
ciętych drzew.
Wrzaski
zaczęły zamierać i przeradzać się w płaczliwe biadolenia.
Amalfi całą siłą woli powstrzymał się od patrzenia na
porażonych wiatłem mieszkańców. Człowiek, który wierzy, że
został włanie trwale olepiony, nie przedstawia sobą pięknego
widoku, nawet jeli się myli. A jednak nie sposób było nie zauważyć
tej przedziwnej mieszaniny zabłoconych ozdób i lniąco czystej
nagoci. Wyglądało to tak, jakby w miecie nastąpiło zupełne
wymieszanie dwóch różnych okresów historycznych; jakby kto w
pyszne stroje hruntańskiej szlachty odział grupę szlachetnych
dzikusów. Może ludzie, którzy całkowicie oddali się dżungli,
cofnęli się już w wystarczająco odległą przeszłoć, by
ponownie odkryć przyjemnoć kąpieli. Jeżeli nawet tak było, to
wkrótce odkryją także przyjemnoć tarzania się w błocie i wtedy
szybko przestaną wyglądać tak szlachetnie.
-
Amalfi, oni są tutaj...
Tłumione
współczucie dla olepionych mężczyzn w jednej chwili wyparowało z
burmistrza, kiedy ujrzał więzionych przez nich wędrowców. Już na
samym początku niewoli musieli zostać potwornie zmasakrowani, a i
potem poddawano ich najwyraźniej przeróżnym zabiegom, łączącym
w sobie cechy najdzikszego barbarzyństwa i pełnej dekadencji. Jeden
z nich został litociwie uduszony przez swoich towarzyszy na samym
początku przesłuchania; innego, któremu odrąbano ręce i nogi,
można byłoby co prawda jeszcze uratować, gdyż mówił w dalszym
ciągu zupełnie rozsądnie, ale błagał o mierć tak uporczywie, że
w nagłym przypływie współczucia Amalfi go zastrzelił. Wszyscy
trzej pozostali mężczyźni mogli mówić i chodzić, ale dwóch z
nich cierpiało na poważne zaburzenia umysłowe. Katatonika
wyniesiono na noszach, a mężczyzna z psychozą
maniakalno-depresyjną, po związaniu i zakneblowaniu, uspokoił się
na tyle, że pozwolił się odprowadzić.
-
Jak wam się to udało? - spytał trzeci z mężczyzn po rosyjsku, w
tym starym martwym uniwersalnym języku Ziemi. Był chodzącym
szkieletem ludzkim, ale emanował zdumiewającą siłą osobowoci. Na
samym początku przesłuchania stracił język, lecz zdążył już
opanować metodę sztucznego mówienia. Rezultat tego był doć
niesamowity, ale zrozumiały. - Dzicy rzucili się, żeby nas zabić,
gdy tylko usłyszeli nadlatujący samolot. A potem co błysnęło i
wszyscy zaczęli wyć z bólu. Nie ma pan pojęcia, jaki to piękny
widok.
-
Wierzę - odparł Amalfi. - Czy mówi pan interlingwą? To dobrze, bo
mój rosyjski jest już do niczego. Ten błysk to była eksplozja
fotonowa, jedyny sposób, jaki nam przyszedł do głowy, dający
gwarancję, że wyciągniemy was stąd żywych. Mylelimy o użyciu
gazu, ale gdyby się okazało, że mają maski gazowe, to i tak
zdążyliby was pozabijać.
-
Ja sam co prawda nie widziałem tutaj żadnych masek, ale jestem
pewien, że je mają. W tej częci planety występują podobno
wędrowne chmury gazów wulkanicznych, więc musieli wymylić jakie
urządzenie absorpcyjne, a węgiel drzewny jest tu dobrze znany. Całe
szczęcie, że trzymali nas tak głęboko pod ziemią, bo inaczej i
my także zostalibymy olepieni. Wy chyba musicie być inżynierami.
-
Mniej więcej - zgodził się Amalfi. - Ścile rzecz biorąc, jestemy
nafciarzami i górnikami, ale, jak wszyscy wędrowcy, rozwinęlimy u
siebie także kilka pokrewnych specjalnoci. Przed opuszczeniem Ziemi
bylimy miastem portowym i zajmowalimy się niemal wszystkim, lecz w
przestrzeni trzeba się wyspecjalizować. Tu jest nasz samolot...
niech pan się wciska do rodka. Doć toporny, ale lata. A wy, czym
się trudnilicie?
-
Agronomią. Nasz burmistrz uważał, że tutaj, na peryferiach, można
znaleźć sporo roboty, ucząc porzucone kolonie, jak uprawiać
toksyczną glebę i prowadzić mało intensywne uprawy bez ciężkiego
sprzętu. Naszą uboczną działalnocią była produkcja antyboli.
-
A cóż to takiego? - spytał Amalfi, poprawiając mu zapięcie pasów
tak, żeby cile przylegały do jego wyniszczonego ciała.
-
Antybiotyki glebowe. To o nie włanie chodziło tym pirgalom i je
sobie wzięli. Cuchnące winie, nie chce im się utrzymywać w miecie
nawet podstawowych zasad higieny. Wolą doprowadzić u siebie nawet
do wybuchu epidemii, a potem okradać z leków inne, uczciwe miasta.
Och, oczywicie, chcieli i germanu. Ale mymy już dawno opucili utarte
szlaki handlowe i przerzucili się na handel wymienny. Więc kiedy
dowiedzieli się, że nie mamy na pokładzie żadnych pieniędzy,
potraktowali nas miotaczem Bethego.
-
A co z waszym pasażerem? - spytał Amalfi z wystudiowaną
obojętnocią.
-
Z doktorem Beetle? Tak go ochrzcilimy, bo jego prawdziwego nazwiska
nie byłem w stanie wymówić, nawet kiedy jeszcze miałem język.
Nie mam pojęcia, czy przeżył. Nawet na pokładzie miasta musielimy
go trzymać w cysternie, więc nie bardzo mogę sobie wyobrazić,
żeby udało mu się znieć podróż pojazdem ratunkowym. On był
Myrdianinem. To łebskie chłopaki; ten ich napęd
bezpaliwowy...
Spoza
samolotu dobiegł ich trzask wystrzału. Amalfi drgnął.
-
Lepiej odlatujmy. Zaczynają odzyskiwać wzrok. Porozmawiamy później.
Hazleton, czy zdarzyło się co nieprzewidzianego?
-
Nic, o czym warto by mówić, szefie. Są wszyscy?
-
Tak. Rusz to pudło.
Rozległa
się fala wystrzałów, a potem samolot zakrztusił się, ryknął
potężnie i ruszył. Amalfi nabrał w płuca zapas powietrza w
oczekiwaniu na moment oderwania się od ziemi i spojrzał na swego
wyniszczonego podopiecznego.
Mężczyzna
był w dalszym ciągu bezpiecznie przymocowany pasami do wąskiej koi
i sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Mosiężny pocisk przebił
kadłub startującej maszyny i równym cięciem pozbawił go całej
pokrywy czaszki.
Wydobycie
informacji z obu pozostałych przy życiu obłąkanych okazało się
procesem długotrwałym i nie rokującym zbyt wiele nadziei. Nawet po
opanowaniu psychozy maniakalno-depresyjnej u jednego z nich i
doprowadzeniu go do stanu sprawiającego wrażenie pełnego powrotu
do zdrowia, mężczyzna niewiele potrafił pomóc.
Z
posiadanych przez niego informacji wynikało, że ani pojazd
ratunkowy, ani miasto, z którego został wysłany, nie posiadały
diraków. Płynął z tego oczywisty wniosek, że pojazd ratunkowy
skierował się na Mizoginię nie ze względu na nadane przez
Hazletona ostrzeżenie, lecz, tak jak przewidywał Amalfi, wyłącznie
dlatego, iż w całej pustyni Żlebu było to jedyne miejsce nadające
się do lądowania. A i tak, żeby przetrwać podróż aż tutaj,
uciekinierzy musieli stosować hibernację i niemal głodowe racje
żywnociowe.
-
Czy widzielicie jeszcze potem pirgala?
-
Nie, proszę pana. Jeżeli usłyszeli wasze ostrzeżenie, to pomyleli
pewnie, że to policja, i prysnęli. A może uważali, że na tej
planecie znajduje się baza militarna albo że zamieszkuje ją jaka
wysoko rozwinięta cywilizacja.
-
To wyłącznie pańskie domysły - przerwał mu Amalfi gburowato. -
Co się stało z doktorem Beetle?
Mężczyzna
sprawiał wrażenie zaskoczonego.
-
Z tym Myrdianinem w cysternie? Pewnie wyleciał w powietrze razem z
miastem.
-
Nie został wystrzelony żadnym innym pojazdem ratunkowym?
-
Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Ale ja byłem tylko zwykłym
pilotem. Mogli go z jakiego powodu wysłać gigiem burmistrza.
-
I nic pan nie wie o napędzie bezpaliwowym?
-
Pierwsze słyszę.
Te
odpowiedzi w najmniejszym stopniu nie zadowoliły Amalfiego.
Podejrzewał, że w pamięci mężczyzny w dalszym ciągu istnieje
jakie zwarcie. Ale w tej chwili było to wszystko, co można było z
niego wydobyć, i burmistrz musiał się z tym pogodzić. W tej
sytuacji można było tylko zdobyć jakie dane szacunkowe na temat
uzbrojenia stojącego do dyspozycji pirgala, ale i o tym mężczyzna
nie miał najmniejszego pojęcia. Co prawda neuropsycholog miasta
obiecywał ostrożnie, że może za miesiąc lub dwa uda mu się
wyciągnąć co z Katatonika, lecz jak do tej pory nie zdołał nawet
zwrócić na siebie jego uwagi. Amalfi musiał się z tym pogodzić,
bo nic innego w tej chwili mu nie pozostało. Mając na głowie
szybko zbliżający się dzień przeprowadzki Mizoginii na nową o
obrotu, nie mógł sobie pozwolić na zamartwianie się innymi
sprawami.
Podjął
już decyzję, że najprostszym lekarstwem na wzmożoną aktywnoć
wulkaniczną, którą musiało pociągnąć za sobą zakłócenie
geofizycznej równowagi planety, będzie podwyższenie wytrzymałoci
jej litosfery. Ekipy wiertnicze drążyły już w dwustu miejscach
rozsianych po powierzchni całej planety głębokie, ukone szyby,
mające sięgnąć aż do płynnych warstw planetarnego jądra. Szyby
posiadały skomplikowany system wewnętrznych przegród i, jak do tej
pory, działalnoć wiertnicza spowodowała powstanie tylko jednego
nowego wulkanu. Wszystkie pozostałe napotykane po drodze gniazda
lawy zostały z góry wykryte i wypływającą z nich pod wielkim
cinieniem magmę udało się skierować do przygotowanych zawczasu
tuneli bocznych. Po stwardnieniu płynnych skał zablokowane szyby
przewiercono powtórnie, używając do tego celu mezonowych działek,
ustawionych na minimalną dyspersję.
Żaden
z szybów nie dotarł jeszcze do właciwego jądra; plan przewidywał,
że wszystkie wiercenia muszą osiągnąć swą docelową głębokoć
równoczenie. W tym włanie momencie wybrane obszary ewentualnej
działalnoci wulkanicznej zostałyby jednoczenie odblokowane i
wypchnęły w górę ku planetarnej skorupie ogromne czopy żelaza i
niklu. Płynna masa powinna wypełnić wszystkie szyby i całą sieć
pokrywających obszary wulkaniczne poprzecznych korytarzy, a
następnie zastygnąć, spinając planetę okrutnym gorsetem. W ten
sposób Mizoginia zostałaby zakuta w pozwalający na minimalne tylko
ruchy pancerz ze stali - stali, która nawet płynny granit powinna
utrzymać z dala od powierzchni przez całe ery geologiczne.
Ogólnie
rzecz biorąc, plan nie był zbyt skomplikowany, a wprowadzenie go w
życie wydawało się przedsięwzięciem pracochłonnym, lecz
stosunkowo prostym. Spodziewano się oczywicie, że jego realizacja
napotka pewne przeszkody ze strony bandyckich grodów, ale tego, że
w ciągu jednego miesiąca po rajdzie na Fabr-Suithe zginie
dwadziecia procent całej załogi miasta, Amalfi się nie
spodziewał.
To
Miramon przyniósł wieci o wycięciu w pień załogi jeszcze jednej
wieży wiertniczej. Amalfi siedział na szczycie wychodzącego na
miasto wzniesienia i oparty plecami o pień drzewiastej paproci,
ledził wzrokiem lot gigantycznej ważki, rozmylając o termicznych
reakcjach skał.
-
Czy jest pan pewien, że byli odpowiednio chronieni? - spytał
Miramon ostrożnie. - Niektóre z naszych owadów...
Amalfi
pomylał, że zarówno ich owady, jak i sama dżungla, są
niepokojąco piękne. Myl o zniszczeniu tego wszystkiego wyprowadzała
go od czasu do czasu z równowagi.
-
Pewnie, że byli - odparł niemal opryskliwie. Opryskalimy teren
obozu dwukumaronem i fluorowymi rodkami owadobójczymi. A poza tym,
czy wasze owady używają rodków wybuchowych?
-
Środków wybuchowych! Czy tam użyto dynamitu? Ja nie widziałem
żadnych ladów...
-
Nie. I to włanie nie daje mi spokoju. Nie podobają mi się te
wszystkie opisane przez pana pocinane drzewa. To mi wygląda raczej
na TDX niż na dynamit czy rodki kruszące. My sami używamy TDX,
kiedy potrzebny nam jest wybuch tnący. TDX ma właciwoć
eksplodowania w płaszczyźnie.
Miramon
zrobił wielkie oczy.
-
To niemożliwe. Każda eksplozja musi się rozprzestrzeniać we
wszystkich otwartych kierunkach.
-
Ale nie wtedy, kiedy rodkiem wybuchowym jest piperazoheksazotan
zbudowany ze spolaryzowanych atomów węgla. Takie atomy nie mogą
się poruszać w dowolnym kierunku, a tylko pod kątem prostym do
wektora grawitacji. I o to włanie mi chodzi. Wy tutaj, na tej
planecie doszlicie do dynamitu, ale nie do TDX.
Przerwał
marszcząc czoło.
-
Oczywicie częć naszych strat musi być wynikiem wypadów bandyckich
grodów, ich rakiet i zwykłych bomb. Ale tam, gdzie w obozach
notowano jakie wybuchy, a lejów po nich nie sposób
znaleźć...
Zamilkł.
Nie było sensu wspominać o zagazowanych ciałach. Bardzo trudno
było o nich nawet myleć. Kto na tej planecie miał gaz o działaniu
wymiotnym, parzącym, a jednoczenie podrażniającym górne drogi
oddechowe. Poddani działaniu tego gazu musieli zrzucać maski -
przystosowane jedynie do ochrony przed gazami wulkanicznymi - żeby
móc wymiotować, następnie w konwulsyjnych kichnięciach wciągali
do płuc swoje własne wymiociny i w ten sposób, zarówno na
zewnątrz, jak i wewnątrz, zmieniali się w ogromne pooparzeniowe
pęcherze. Był to bez wątpienia charkazyt, gaz o wielokrotnych
piercieniach benzenowych, bardzo popularny w czasach wojujących
gwiezdnych imperiów, kiedy to z zupełnie niewiadomych powodów
nazywano go "poliłazienkoflorkiem". Ale skąd on się
wziął na Mizoginii?
Na
to pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna. Z przyczyn, których
Amalfi nie próbował nawet zrozumieć, pozwoliła mu ona odetchnąć
z ulgą.
Ze
wszystkich stron otaczała go senna dżungla. Kołysała się
leniwie, poszeptując o czym z cicha, a brzęczące chmury komarów
tworzyły tęczę pod pokrytymi kroplami rosy, pierzastymi lićmi
paproci. Dżungla, niemal zawsze tchnąca, całkowitym spokojem,
nigdy nie wydawała mu się prawdziwym nieprzyjacielem - teraz
wiedział już na pewno, że intuicja go nie myliła. Prawdziwy
nieprzyjaciel ujawnił się w końcu, ukradkiem i doć przebiegle,
lecz w porównaniu z odwiecznym wyrafinowaniem dżungli, ten jego
spryt wydawał się dziecinnie naiwny.
-
Miramon - powiedział Amalfi z niezwykłym spokojem. - Wygląda na
to, że wpadlimy. To przestępcze miasto, o którym panu mówiłem -
pirgal, już tutaj jest. Musiał tu wylądować jeszcze przed nami, i
to na tyle wczeniej, że miał czas bardzo dokładnie się ukryć.
Siadł pewnie w nocy w jakim miejscu uważanym przez was za tabu. W
każdym razie sprzymierzył się teraz z Fabr-Suithe. Co do tego nie
ma żadnych wątpliwoci.
W
wąskiej przestrzeni między pióropuszami gigantycznych paproci jaka
ćma rozpostarła nieoczekiwanie swe dwumetrowe skrzydła, a w chwilę
później znikła w gęstwinie pilotowana przez szaro-brązowego
nicienia, który zapucił swoją przyssawkę między skrzącymi się
w słońcu skrzydłami owada, tuż ponad jego zwojem nerwowym.
Nastrój, który ogarnął Amalfiego, skłaniał go do dopatrywania
się ukrytej symboliki w otaczających go rzeczach i zjawiskach, skąd
widok pasożytującego nicienia odebrał jako upomnienie za to, że
tak bardzo nie doceniał swego wroga. Pirgal najwyraźniej nie tylko
umiał manipulować niższymi cywilizacjami, ale osiągnął w tej
dziedzinie wręcz mistrzostwo. Tylko kto o przenikliwym umyle nie
próbuje zmiażdżyć obcej cywilizacji bezporednim atakiem, lecz
postępuje włanie tak jak on: kieruje nią tak niepostrzeżenie, jak
to jest tylko możliwe, nie wyrządzając żadnej widocznej krzywdy,
nie nakładając żadnych zauważalnych obciążeń i dopiero w
krytycznym momencie zręcznie i bezlitonie zmienia bieg
historii...
Amalfi
chwycił swój pas z nadajnikiem ultrafonicznym.
-
Hazleton?
-
Jestem, szefie. - Głos menedżera miasta przebijał się przez
znajomy huk ciężkiego sprzętu górniczego. - Co się urodziło?
-
Jeszcze nic. Czy masz tam jakie kłopoty z bandytami?
-
Nie. Ani też ich nie oczekujemy. Przy całej naszej artylerii...
-
...powiedział pewien generał, a w chwilę później zginął -
zgasił go Amalfi. - Pirgal już tu jest, Mark. I do tego to nie
żaden nowicjusz.
W
słuchawce zapadła krótka cisza. Gdzie w oddali dobiegały z niej
nawoływania załogi Hazletona. Kiedy menedżer odezwał się znowu,
starannie dobierał słowa, ważąc każde z nich jakby w obawie, że
które załamie się pod własnym ciężarem.
-
Sugeruje pan, że pirgal był tu już wtedy, kiedy nadalimy dirakiem
nasze ostrzeżenie. Zgadza się? Nie jestem pewien, szefie, czy tych
naszych strat nie dałoby się wyjanić jako prociej. Ta teoria
pozbawiona jest... hm... elegancji.
Na
twarzy Amalfiego pojawił się sztywny grymas.
-
Heurystyczny krytycyzm - powiedział. - Na olą ławkę, Mark, i
przemyl to jeszcze raz. Do tej pory dawalimy się wodzić za nos jak
pijane oseski we mgle. Być może uda nam się jeszcze wprowadzić w
życie ten twój stary plan z kobietami, ale jeli ma wypalić, to
musimy wykurzyć tego pirgala z ukrycia.
-
Jak?
-
Każdy z tubylców wie, że kiedy skończymy naszą robotę, na
planecie nastąpią jakie dramatyczne zmiany. Ale tylko my wiemy
dokładnie, na czym będą one polegały. Pirgal będzie musiał nam
przeszkodzić, bez względu na to, czy udało im się schwytać
doktora Beetle, czy nie. Więc mam zamiar zmusić go do odkrycia
kart. Niniejszym przyspieszam przeprowadzkę o tysiąc godzin.
-
Co takiego?! Przykro mi, szefie, ale to najzwyczajniej w wiecie
niemożliwe.
Amalfi
poczuł rzadki u niego przypływ wciekłoci.
-
To się jeszcze okaże - warknął. - A tymczasem rozgło, co ci
powiedziałem. Niech Mizogini się o tym dowiedzą. A żeby ci
udowodnić, że nie żartuję, Mark, przestawiam Ojców Miasta na
godzinę P +1100. Jeżeli przed tym terminem nie będziesz gotów
zakołysać tą planetą, to może się zdarzyć, że sam zakołyszesz
na gałęzi.
Cichutkie
"pik" wyłączanego ultrafonu było zupełnie
niezadowalające. Amalfi o wiele bardziej wolałby zakończyć tę
rozmowę czym prawdziwie finalnym - na przykład potężnym akordem
czyneli. Odwrócił się gwałtownie do Miramona.
-
A pan czego rozdziawia gębę?
Mizogin
zamknął usta i zaczerwienił się.
-
Zechce mi pan wybaczyć - powiedział. - Miałem nadzieję zrozumieć
instrukcje, jakie wydawał pan swemu asystentowi, myląc, że mógłbym
się na co przydać. Ale używał pan niezrozumiałych dla mnie
terminów. Brzmiało to jak dysputa teologiczna. A ja nigdy nie
dyskutuję o religii i polityce. - Odwrócił się na pięcie i
zniknął między drzewami.
Amalfi
patrzył w lad za nim, stopniowo się uspokajając. Tak dalej być
nie może; najwyraźniej chyba się starzeje. Przez cały czas
rozmowy z Hazletonem czuł, że złoć bierze w nim górę nad
rozsądkiem, ale jaki dziwny bezwład i rozprzężenie uniemożliwiły
mu podjęcie wysiłku potrzebnego do przezwyciężenia złoci. Jak
tak dalej pójdzie, to Ojcowie Miasta już wkrótce złożą go z
urzędu i mianują na jego miejsce kogo o większej sile charakteru.
Oczywicie nie Hazletona, ale jakiego trzeźwo mylącego chłopaka,
który zamiast bujać w obłokach podejdzie do swych obowiązków
czysto pragmatycznie. Stan, w jakim sam się znajdował, nie
upoważniał go do grożenia likwidacją komukolwiek innemu, nawet w
żartach.
Ruszył
powoli w kierunku miasta, ociężały od słońca i zatopiony w
rozmylaniach. Miał w tej chwili około dziewięciuset lat -
pięćdziesiąt w tę lub w tę. Był silny jak wół, umysłowo
sprawy i aktywny, zachowywał dobrą równowagę hormonalną i pełną
ostroć wszystkich zmysłów, a jego własna, indywidualna specjalnoć
orientacja - była jak zawsze niezawodna. Jednym słowem, był okazem
tego wszystkiego, czym przymusowo wędrujący obywatel wszechwiata
być powinien. Geriatryki utrzymają go w tej kondycji, o ile
wiadomo, w nieskończonoć i został tylko jeden nie rozwiązany do
tej pory problem - cierpliwoć.
Im
starszy stawał się człowiek, tym szybciej znajdował odpowiedzi na
najtrudniejsze nawet pytania, bo dowiadczenie, które mu je
podsuwało, stawało się coraz bogatsze, a jednoczenie był coraz
mniej skłonny tolerować powolnoć mylenia swoich współpracowników.
Jeżeli był mądry, to znajdowane przez niego odpowiedzi były
zwykle prawidłowe; jeżeli był głupi, to odpowiedzi były błędne,
ale przestawało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Najważniejsza
stawała się sama szybkoć mylenia. Zarówno ten mądry, jak i ten
głupi nabierali w końcu coraz bardziej dyktatorskich metod
rządzenia i byli coraz mniej chętni do tłumaczenia, dlaczego
wybrali takie, a nie inne rozwiązanie.
To
zabawne: zanim ostatecznie pokonano mierć, uważano, że
niedoskonałoć pamięci zmieni długowiecznoć w konia trojańskiego
ludzkoci, ponieważ mózg człowieka nie będzie w stanie zapamiętać
praktycznie nieskończonej iloci nagromadzonych faktów. A tymczasem
dzisiaj nikt nie zaprzątał sobie głowy ich pamiętaniem. Do tego
służyli Ojcowie Miasta i podobne im urządzenia. Ludzie nie
zapamiętywali niczego poza samymi regułami mylenia, odrzucając
zdezaktualizowane zasady na rzecz nowych, kiedy zmuszało ich do tego
jakie następne odkrycie. Jeli potrzebne były fakty, pytano o nie
maszyny.
Czasami
pamięć ludzką oczyszczano nawet z zakodowanych w niej reguł
procesów mylowych, szczególnie wtedy gdy istniały jakie proste,
niezniszczalne przyrządy mogące je zastąpić - na przykład suwak
logarytmiczny. Amalfi pomylał nagle, że w całym miecie nie ma
pewnie ani jednego człowieka, który potrafiłby mnożyć, dzielić,
wyciągać kwadratowy pierwiastek czy obliczać "pi", i to
ani w pamięci, ani na papierze. Ta myl była tak nowa, że aż
zatrważająca. Amalfi poczuł się nagle jak starożytny astrofizyk,
który włanie odkrył, że żaden z jego kolegów nie potrafi
posługiwać się liczydłami.
Nie,
to nie pamięć była problemem. To zachowanie cierpliwoci po tysiącu
lat życia było bardzo trudne.
W
zasięgu jego wzroku pojawiła się dolna częć komory powietrznej,
szczelnie pokryta arabeskami brązowego błota. Amalfi spojrzał w
górę. Komory, wywiercone bezporednio w wielkiej granitowej tarczy
stanowiącej fundament miasta, były odciętymi końcami tego, co
niegdy, setki lat temu, stanowiło linię metra prowadzącego z
Manhattanu. Ta, przed którą się znalazł, była najwyraźniej
komorą przerobioną z byłej linii Astoria, rzadko używaną,
ponieważ znajdowała się zbyt daleko od obecnych dwóch głównych
punktów kierowania miastem - Empire State Building i ratusza. A to
znaczyło, że wrócił do miasta bardzo daleko od miejsca, w którym
spodziewał się wejć na pokład. Czując się jak kto zupełnie
obcy, wszedł do rodka.
Tunel
huczał mrożącymi krew w żyłach krzykami, potęgowanymi w
nieskończonoć przez echo; zupełnie jakby kto obdzierał ze skóry
żywego dinozaura albo jeszcze lepiej - całe ich stado. Przez ten
upiorny hałas przedzierał się jaki szum - jakby wody tryskającej
pod dużym cinieniem - i czyj histeryczny miech. Zaalarmowany tymi
odgłosami, Amalfi pucił się biegiem w górę najbliższych
schodów. Hałas przybrał na sile. Burmistrz naprężył potężne
barki i rzucił się do drzwi, za którymi musiała się odbywać
jaka potworna rzeź.
Czego
podobnego miasto z całą pewnocią nigdy nie widziało. Za drzwiami
otwierała się ogromna, wypełniona kłębami pary sala, której
ciany zdobiła jaka ceramiczna substancja, ułożona w formie
regularnych płytek. Płytki pokrywał liski nalot i ogromne iloci
plam; były więc stare, bardzo stare. Mniejsze, białe, szeciokątne,
którymi wyłożono podłogę, tworzyły powtarzającą się bez
końca mozaikę, której wzór natychmiast przypomniał Amalfiemu
strukturalną budowę cząsteczki charkazytu, gazu użytego przez
bandytów podczas ich ostatniego rajdu na obóz wiertniczy.
Po
całej sali miotały się bez celu hordy nagich kobiet. Krzyczały
przeraźliwie, bijąc pięciami w ciany i kręcąc się opętańczo w
kółko lub tarzając po mozaikowej posadzce. Co jaki czas zwarty
strumień wody dopadał którą z nich, odrzucając ją daleko w tył.
Z zamontowanych pod sufitem długich rzędów dysz tryskały w
powietrze gejzery pary. W jednej chwili ubranie Amalfiego zaczęło
ociekać wilgocią. Śmiech przybrał na sile.
Burmistrz
pochylił się szybko, zrzucił zabłocone buty i ruszył sztywno w
kierunku miechu, palcami stóp kurczowo czepiając się liskich
płytek. Potężny strumień wody skierował się w jego stronę,
lecz prawie natychmiast odchylił się z powrotem.
-
John! Tak bardzo zachciało się panu kąpieli? No to niech się pan
do nas przyłączy!
To
była, Dee Hazleton. Radonie wymachiwała wielkim wężem, naga jak
wszystkie jej ofiary. Wyglądała licznie. Amalfi twardo odegnał od
siebie tę myl.
-
Czy to nie wspaniałe? Włanie dostalimy nową grupę tych stworzeń.
Kazałam Markowi popodłączać stare węże przeciwpożarowe i
sprawiam im pierwszą w życiu kąpiel.
Zarówno
te słowa, jak i widok nie bardzo były podobne do Dee z dawnych
czasów. Amalfi dosadnie wyraził swoje zdanie na temat kobiet, które
tak dokładnie wyzbyły się wewnętrznych hamulców. Ciągnął swą
wypowiedź przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Dee zrobiła taki
ruch, jakby chciała skierować na niego strumień wody ze swego
węża.
-
Ani się waż! - warknął, próbując go wyrwać z jej rąk, co
okazało się niezwykle trudne. - A w ogóle, co to za pomieszczenie?
Nie przypominam sobie na planach miasta żadnej sali tortur.
-
Mark mówi, że to dawna łaźnia publiczna. Jest jeszcze jedna taka
sama przy krańcach miasta, jedna na Czterdziestej Pierwszej Ulicy i
chyba jeszcze kilka. Mark mówi, że musiały zostać zamknięte,
kiedy miasto po raz pierwszy opuciło Ziemię. Tej tutaj używam do
obmycia tych kobiet przed posłaniem ich do Wydziału Opieki
Medycznej.
-
Naszą wodą?! - Na samą myl o takim marnotrawstwie oczy nabiegły
mu krwią.
-
Och nie, John, taka głupia to ja nie jestem. Woda jest
przepompowywana z tamtej rzeki na zachód od miasta.
-
Woda do kąpieli! - powiedział Amalfi. - Nic dziwnego, że naszym
przodkom nie starczało jej nieraz do picia. Prawdę powiedziawszy,
mylałem, że ciąg statyczny wymylono znacznie wczeniej.
Zaczął
przyglądać się tubylczym kobietom, które teraz, kiedy woda
została zakręcona, zbiły się w gromadki w najcieplejszym miejscu
dudniącej echem sali. Żadna z nich nie miała delikatnie rzeźbionej
dojrzałoci Dee, ale u kilku można było wypatrzeć jej zadatki.
Trzeba przyznać Hazletonowi, że okazał zdolnoć przewidywania,
choć oczywicie tego, że Mizogini okażą się cywilizacją ludzką,
można się było spodziewać. Do tej pory odkryto tylko jedenacie
cywilizacji innego typu, a sporód nich jedynie dwie - lutniańską i
myrdiańską można było nazwać wyższymi, chyba że kto brałby
pod uwagę Wegan. Ziemianie nie uważali Wegan za istoty ludzkie, ale
wszystkie pozostałe cywilizacje tak włanie robiły. Tak czy
inaczej, jako cywilizacja, Weganie dawno już pogrążyli się w
upadku.
Otrzymanie
przez wędrowców powiernictwa nad wszystkimi miejscowymi kobietami,
i to już w czasie pierwszego kontaktu z planetą, nawet bez
jakichkolwiek rozmów wstępnych, było kolosalnym ułatwieniem. A
Hazleton wysunął przecież propozycję użycia wszystkich
dostępnych kobiet jako przynęty na pirgali całe lata wczeniej, niż
ktokolwiek mógł przypuszczać, że Mizoginia jest w ogóle
zamieszkana.
Tak,
przedziwna była ta zdolnoć Hazletona - nie tyle jasnowidztwo, co
dar tworzenia realnych planów w oparciu o logicznie zupełnie
niewystarczające dane. Raz za razem tylko pozornie cudowne
zakończenie pozornie fantastycznych wybryków Hazletona chroniło go
przed wyrzuceniem za burtę przez lepo logicznych Ojców Miasta.
-
Chodź ze mną do Astronomicznego, Dee - zaproponował Amalfi. - Mam
ci co do pokazania. Tylko, proszę cię, ubierz się, choćby przez
wzgląd na mnie, bo jeszcze ludzie sobie pomylą, że chodzi mi po
głowie zakładanie dynastii.
-
No już trudno - zgodziła się niechętnie Dee.
Nie
zdołała jeszcze przywyknąć do przestrzegania przez wędrowców
osobliwych reguł dotyczących obnażania się i czasami pojawiała
się nago w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Amalfi przypuszczał,
że był to wynik jej utopiańskiego wychowania, które nie wpoiło w
nią przekonania, że nagoć wywiera szkodliwy wpływ na czystoć
czyich poglądów politycznych. Kiedy wciągnęła na siebie szorty,
kobiety zaczęły zawodzić i tłuc głowami o posadzkę - większoć
z nich była kiedy kamienowana za nierozważne okrycie jakiej częci
ciała. W tutejszym społeczeństwie kobiety nie były ludźmi, lecz
symbolami wiecznego potępienia, dwakroć bardziej przeklętymi,
jeżeli okazywały najmniejsze oznaki tajemniczoci.
Historia
byłaby lepszym nauczycielem, pomylał Amalfi, gdyby nie powtarzała
się z tak ogłupiającym uporem. Ruszył w górę korytarza,
rozglądając się za jakim szybem windowym, niepokojąco wiadom
radosnego człapania butów idącej za nim Dee.
W
Astronomicznym Jake jak zwykle wodził pełnym tęsknoty wzrokiem za
jaką galaktyką przemierzającą rubieże Wszechwiata i usiłował
sprowadzić spiralne ramiona do eliptycznych orbit bez uciekania się
do pomocy sekcji obliczeniowych. Kiedy Amalfi z dziewczyną weszli do
pokoju, astronom podniósł wzrok.
-
Dzień dobry - powiedział, nie próbując nawet ukryć swojej
chandry. - Amalfi, ja tu naprawdę potrzebuję wsparcia. Jak człowiek
może w ogóle pracować bez maszyn? Gdyby tylko włączył pan z
powrotem Ojców Miasta...
-
Już wkrótce, Jake. Powiedz mi, kiedy ostatni raz patrzyłe w
stronę, z której przylecielimy?
-
Od rozpoczęcia przeprawy przez Żleb nie oglądałem się ani razu.
A po co miałbym to zrobić? Żleb jest tylko zwykłą maleńką rysą
na galaktycznym talerzu. Żeby zajmować się czym rzeczywicie
istotnym, trzeba prawdziwych odległoci.
-
Tak, tak, wiem. Mimo to jednak spójrzmy w tym kierunku. Co mi się
zdaje, że nie jestemy w Żlebie aż tak osamotnieni, jak nam się
zdawało.
Jake
podszedł z rezygnacją do swego pulpitu kontrolnego i wcisnął
niechętnie kilka guzików, poruszających jego teleskop,
-
Czego pan się tam spodziewa? - spytał gderliwie. - Obłoku opiłków
żelaza czy zbłąkanego mezonu? A może flotylli policyjnych
krążowników?
-
No cóż - powiedział Amalfi wskazując na ekran. - To chyba nie są
butelki wina.
Policyjne
krążowniki, tak bliskie, że wiatło słońca Mizoginii zaczynało
pobłyskiwać na ich kadłubach, pędziły lniącą smugą w poprzek
ekranu, ciągnąc za sobą wstęgi pseudofotonów.
-
I fakt, nie są. No i co z tego? - odparł Jake nie wykazując
żadnego zainteresowania. - Czy teraz mogę już przestawić teleskop
z powrotem?
W
odpowiedzi Amalfi tylko się szeroko umiechnął. Policaje czy nie,
znów poczuł się młodo.
Hazleton
był po uda unurzany w błocie. Pędząc w górę szybu windowego,
prowadzącego do pokoju kontrolnego, zostawiał za sobą całe bryły
mułu. Amalfi obserwował go od chwili pojawienia się w głębi
szybu i zauważył wyraz zaciętoci, jaki przybrała pobladła twarz
menedżera, kiedy obrzucił spojrzeniem łysą głowę burmistrza.
-
Co to za historia z tą policją? - zapytał natarczywie Hazleton z
głębi szybu, jeszcze zanim zdążył się zatrzymać. - Nie mogłem
sam odebrać tej informacji. Zostalimy napadnięci i w całym obozie
rozpętało się istne piekło. O mały włos byłbym tu nie dotarł.
- Wpadł do pokoju, zasypując podłogę grudkami lepkiego jeszcze
błota.
-
Widziałem jakie walki - odparł Amalfi. - Zdaje się, że pogłoski
na temat przeprowadzki dotarły w końcu do pirgali.
-
Jasne. Co to za historia z tą policją?
-
Policja zaraz tu będzie. Nadlatują z północno-zachodniego
kwadratu, zeszli już z nadszybkoci i powinni być gotowi do
lądowania najdalej pojutrze.
-
Z całą pewnocią nie chodzi im o nas - powiedział Hazleton. - I
nie mogę zrozumieć, dlaczego przygnali aż tutaj za tym pirgalem.
To kawał drogi. Musieli stosować co najmniej hibernację. A my w
swoim ostrzeżeniu nie powiedzielimy ani słowa na temat tego napędu
bezpaliwowego...
-
Wcale nie musielimy tego robić. Jasne, że chodzi im o pirgala.
Którego dnia będę musiał zapoznać cię z przypowiecią o chorej
pszczole, ale teraz niestety nie ma na to czasu. Wszystko toczy się
za szybko. Nie wolno nam niczego spucić z oka i musimy być gotowi,
by w porę skoczyć w dowolnym kierunku, bez względu na to, co
pierwsze pojawi się na tapecie. Czy te walki są bardzo ciężkie?
-
Bardzo. Bierze w nich udział przynajmniej pięć lokalnych
bandyckich grodów, wliczając w to oczywicie Fabr-Suithe. Dwa z nich
przyciągnęły ciężki sprzęt, prawie z czasów rozkwitu Cesarstwa
Hrunty... hm, widzę, że pan już o tym wie. Ma to być więta wojna
przeciwko nam. Wciubiamy nos w dżunglę i odbieramy im szansę
zbawienia przez cierpienie... albo co w tym rodzaju. Nie
zatrzymywałem się, żeby to z nimi przedyskutować.
-
To źle. Bo taka argumentacja przekona także kilka uczciwych grodów.
Wątpię, by samo Fabr-Suithe rzeczywicie wierzyło w ten dżihad.
Oni swoją religię już dawno temu wyrzucili za burtę. Ale jest to
wspaniały chwyt propagandowy.
-
Tu ma pan rację. Już tylko kilka cywilizowanych grodów stawia
opór, głównie tych, które pomagały nam od samego początku. Cała
reszta, i to po obu stronach, rozsiadła się wygodnie i czeka aż
poderżniemy sobie gardła. Jestemy w o tyle gorszej sytuacji, że
brak nam ruchliwoci. Gdybymy zdołali przekonać wszystkie
cywilizowane grody, by przeszły na naszą stronę, ta ruchliwoć nie
byłaby nam potrzebna, ale niestety większoć z nich po prostu za
bardzo się boi...
-
Dopóki pirgal nie zdecyduje się wkroczyć osobicie, naszym wrogom
także będzie brakowało mobilnoci zauważył Amalfi w zamyleniu. -
Czy widziałe co, co by wskazywało, że ludzie pirgala biorą
bezporedni udział w walkach?
-
Jeszcze nie. Ale nie będą dłużej zwlekać. A my nawet nie wiemy,
gdzie oni są!
-
Jestem pewien, że dzi albo najdalej jutro będą zmuszeni zdradzić
nam miejsce swego pobytu. Teraz włanie nadeszła pora na dokonanie
przeglądu wszystkich przywróconych do normalnego stanu kobiet i
przygotowanie ich do akcji. Z tego, co widzę, cały ten plan
powinien się opłacić. Jak tylko dostanę namiar na tego pirgala,
natychmiast przekażę ci współrzędne najbliższego mu bandyckiego
grodu i już sam doprowadzisz sprawę do końca.
Oczy
Hazletona, wyrażające do tej pory tylko ogromne znużenie, zaczęły
rzucać iskierki satysfakcji.
-
A co z przeprowadzką? - spytał. - Chyba pan wie, że żaden z tych
pana magmowych czopów nic nie da, jeżeli robota nie zostanie
ukończona w całoci i jednoczenie.
-
Wiem - odparł Amalfi. - I liczę na to. Uruchomimy wiratory o
czasie. Ale nawet gdyby czopy wystrzeliły z hukiem w górę, na boki
i gdzie się tylko da, to wcale nie będę płakał. Po prostu nie
mam najmniejszego pojęcia, jaki jeszcze inny sposób mógłby nam
dać choć cień nadziei na rozwiązanie tego problemu.
Na
ekranie radarowym pojawił się jaki natarczywie pulsujący punkt i
obaj mężczyźni, jak na komendę, odwrócili głowy w jego stronę.
Z jaskrawej plamki biła w górę fontanna zielonych kropek. Hazleton
podszedł szybko do pulpitu i wcisnął klawisz nakładający na
ekran siatkę współrzędnych.
-
No i gdzie oni są? - spytał Amalfi. - Bo to muszą być oni.
-
W samym rodeczku południowo-zachodniego kontynentu. W tym miejscu
jest podobno jezioro wrzącego błota.
-
I pewnie rzeczywicie jest. Oni mogą utrzymywać odrobinę ekranu i
siedzieć pod powierzchnią.
-
Zgoda, a więc wiemy już, gdzie są. Ale co ma znaczyć ta fontanna
na ekranie radaru? Co ten pirgal wystrzeliwuje?
-
Podejrzewam, że miny - odparł spokojnie Amalfi. - Ze zbliżeniowymi
zapalnikami. Orbitalne.
-
Miny? Czy to nie urocze? - powiedział Hazleton. - Zostawią sobie
oczywicie kanał ucieczki, ale my nigdy w życiu go nie znajdziemy.
Przykryli nas plutonowym parasolem, Amalfi.
-
Wydostaniemy się. A tymczasem także policja nie będzie mogła
wylądować. Idź, umieć swoje kobiety, Mark, ale najpierw je w co
ubierz. W ten sposób wywołają jeszcze więcej zamieszania.
-
O zamieszanie może pan być spokojny - zapewnił go na odchodnym
menedżer.
Amalfi
wyszedł na taras widokowy wieży kontrolnej. Mógł stąd obserwować
niemal całe miasto, ponieważ wieża była jego najwyższym
budynkiem. Z północnego zachodu dobiegał terkot broni i odgłosy
zażartej bitwy, zakłócające spokój jaskrawego, tropikalnego
zachodu słońca.. Miasto przyswoiło sobie miejscową sztuczkę
polegającą na oczyszczaniu i cinaniu błota i na pierwszy sygnał o
zbliżającym się ataku przywróciło sprężynującej, gąbczastej
masie mułu otaczającej jego obrzeża konsystencję trzęsawiska.
Okazało się jednak, że mieszkańcy dżungli zaczęli posługiwać
się szerokimi nartami z jakiego dziwnego metalu, którego żaden
Mizogin nie byłby w stanie tak precyzyjnie obrobić, i lizgali się
po powierzchni błota jak po niegu. Tarcze czerwonego ognia znaczyły
miejsca wybuchów pocisków z TDX, tnących powietrze jak powiew
samej mierci. Na razie nie było żadnych ladów użycia gazów, ale
Amalfi wiedział, że skoro pirgal przejął już dowodzenie walką,
to i one wkrótce się pojawią.
Ogień
odwetowy miasta był prawie niewidoczny, ponieważ prowadzono go spod
linii brzegowej. Postawiono zasłonę Bethego, która powinna na
razie nie dopucić bandytów do wspięcia się na krawędź miasta
przynajmniej dopóki nie zostanie rozbity który z jej projektorów -
a ciężka artyleria nie milkła ani na sekundę. Ale miasto nigdy
nie było budowane z mylą o prowadzeniu działań wojennych, a w
dodatku wiele z jego najpotężniejszych urządzeń niszczących ryło
nosami muł, ponieważ w swym założeniu miały służyć wyłącznie
do oczyszczania obszarów przeznaczonych na lądowiska. Użycie
miotacza Bethego, w bezporednim sąsiedztwie ciał o masie rzędu
planetarnego, było na szczęcie niemożliwe. Na szczęcie, ponieważ
pirgal dysponował takim miotaczem, a miasto Amalfiego -
nie.
Burmistrz
obserwował zabarwione szkarłatem walki krawędzie miasta. Ekran za
jego plecami pokazywał wszystkie elementy działań i choć nie
układały się one jeszcze w żadną logiczną całoć, to sprawiały
wrażenie, że lada chwila można będzie co z nich wywnioskować. Na
balustradzie tarasu, w zasięgu ręki Amalfiego znajdowały się trzy
przyciski, umieszczone tu na jego polecenie czterysta lat wczeniej, a
dublujące taki sam zestaw wmontowany w balustradę balkonu ratusza.
W różnych okresach dawały one sygnał do rozpoczęcia różnych
akcji, ale za każdym razem reprezentowały sobą pełny wybór
działań, które należało podjąć w sytuacji krańcowej. Jeszcze
nigdy się nie zdarzyło, by Amalfi uznał, że istnieje powód, dla
którego należałoby zamontować na której z balustrad czwarty
przycisk.
Nad
głową przemknęło kilka rakiet. Zrzuciły bomby - hałaliwe źródło
kłębów dymu i odprysków metalu. Amalfi nie podniósł nawet
wzroku. Łagodne pole wiratorów nie mogło przepucić niczego, co
poruszało się z taką prędkocią. Przez spolaryzowane pole
grawitacyjne mogą się przedostać jedynie obiekty o niewielkiej
prędkoci własnej, takie jak na przykład ludzie. Gładząc
delikatnie swoje trzy przyciski, patrzył w kierunku
horyzontu.
Zachód
słońca zgasł nagle jak zdmuchnięta wieca. Amalfi, który nigdy
przed przybyciem na Mizoginię nie widział nastawania nocy w
tropikach, poczuł ukłucie niejasnego niepokoju, ale o ile zdążył
się już zorientować, ta gwałtownoć zapadania nocy, choć
zaskakująca, była zupełnie naturalna. Walka toczyła się dalej, a
na tle spowijającej teraz wszystko czerni koła wybuchów TDX
sprawiały jeszcze bardziej upiorne wrażenie.
Po
chwili gdzie w górze wywiązała się walka powietrzna, czego można
się było tylko domylać po pojawieniu się smug zostawianych przez
silniki samolotów i wystrzeliwane z maszyn rakiety. Widocznie siły
powietrzne Miramona zmierzyły się z eskadrami z Fabr-Suithe.
Dżungla ani na chwilę nie przestawała szydzić z miasta Amalfiego
wyładowując na nim całą swoją furię.
Amalfi
stał obserwując ekran z takim natężeniem, jakby chciał
całkowicie wykrelić ze swej wiadomoci istnienie całej reszty
wiata. Zrozumienie zamysłu przeciwników wyłaniającego się powoli
ekranu nie było łatwe, ponieważ nigdy do tej pory nie próbował
ogarnąć jakiej sytuacji z tak bliska. Niebieskie trajektorie
każdego pocisku, krelone na ekranie lniącymi fragmentami elips,
próbowały przyciągnąć całą jego uwagę, zupełnie jakby
wszystkie były wykresami ruchów planet.
Mniej
więcej kwadrans po północy, w trakcie jednego z najcięższych do
tej pory nalotów, poczuł, że kto dotyka jego łokcia.
-
Szefie...
Amalfi
usłyszał to słowo, jakby dobiegło do niego z samego dna Żlebu.
Tryskająca fontanna min orbitalnych pojawiła się włanie na brzegu
ekranu. Oznaczało to, że O'Brien, dowódca zespołu automatycznych
zwiadowców, zlokalizował pirgala za pomocą jednego ze swych
pojazdów. Amalfi próbował ekstrapolować kształt wierzchołka
fontanny. Gdzie tam w górze fontanna spłaszczała się i
rozpływała, tworząc sieć orbit opasujących całą Mizoginię.
Trzeba było koniecznie ustalić, jak wysoko nad powierzchnią
planety rozciąga się ta plutonowa pułapka.
Ale
bezgraniczne znużenie tego głosu poruszyło w nim jaką głęboko
ukrytą nutę.
-
Tak, Mark - powiedział cicho.
-
Zrobione. Straciłem niemal wszystkich swoich ludzi, ale umiecilimy
kobiety w takim miejscu, gdzie patrole pirgala mogły je łatwo
dostrzec. Co tam się zaczęło dziać! - Cień ożywienia pojawił
się na moment w jego głosie. - Szkoda, że pan tego nie widział.
-
Już prawie widzę. Włanie zacząłem dostawać obraz ze zwiadowcy.
Dobra robota, Mark... Może lepiej... odpocznij trochę.
-
Teraz? Ależ szefie...
Co
bardzo ciężkiego wyrysowało na ekranie spłaszczoną parabolę i
nagle całe miasto zmieniło się w pole bezładnej walki
atramentowej czerni z magnezjową bielą. Kiedy race wietlne zaczęły
się dopalać, ekran ukazał bezkształtną, brudną żółć
rozpełzającą się na wszystkie strony, zupełnie jakby kto wlewał
farbę do wnętrza jakiej ogromnej maszyny. Amalfi włanie na to
czekał.
-
Alarm przeciwgazowy, Mark! - usłyszał swoje własne słowa. - To
musi być charkazyt. Natychmiast wydać wszystkim kombinezony
powlekane barem. Ten gaz to czysta mierć w męczarniach.
-
Tak jest. Szefie, czy pan siedzi tutaj przez cały czas? Przecież w
ten sposób pan się po prostu zabija. Pan potrzebuje odpoczynku
bardziej niż ja.
Amalfi
stwierdził, że nie ma czasu nawet na odpowiedź. Aparat zwiadowczy
O'Briena zawisł włanie nad grodem, w którym Hazleton umiecił
swoje kobiety. Panowała tam rzeczywicie niesamowita orgia. Amalfi
dotknął przycisku i na ekranie pojawił się obraz przesyłany z
innego zwiadowcy, umieszczonego o milę wyżej i obejmującego
zasięgiem swych kamer cały teren walki. Z tej wysokoci widać było
czarne ruchliwe węże kolumn żołnierzy posuwających się przez
dżunglę. Niektóre z kolumn dochodzące już niemal do samej
krawędzi miasta Amalfiego zaczęły włanie zawracać. Co więcej,
nowe węże wypełzały z bram tych mizogińskich grodów, które
zachowując postawę wyczekującą, wstrzymywały się dotychczas od
udziału w walce. Najwyraźniej wreszcie zdecydowały się włączyć
do bitwy, ale po czyjej stronie, tego w tej chwili nie sposób było
jeszcze powiedzieć.
Znów
przełączył obraz, wracając do zbliżenia jeziora wrzącego błota,
leżącego u podstawy fontanny min. Tam też działo się co nowego:
gorący szlam odpływał powoli ociężałymi falami ze rodka
jeziora. W chwilę później na powierzchni pojawiła się czysta
przestrzeń, zupełnie jakby nagle powstał tam ogromny wir. Czysty
obszar rósł w oczach.
Pirgal
wynurzał się na powierzchnię. Robił to bardzo ostrożnie. Zanim
krawędź osłaniającego go ekranu dotknęła brzegu jeziora, minęło
prawie pół godziny. A potem w splątaną pustkę dżungli zaczęły
się wysuwać czarne macki. Pirgal zdecydował się w końcu rzucić
do walki swoich ludzi. Cel tych oddziałów był najzupełniej jasny
- wszystkie kolumny posuwały się w kierunku grodu, w którym
Hazleton zostawił kobiety.
Sam
pirgal przyczaił się i czekał.
Nadchodził
wit. Dantejskie sceny rozgrywające się w okolicach grodu, do
którego Hazleton podrzucił kobiety, zaczynały się włanie
uspokajać, kiedy na miejsce przybyły oddziały wysłane przez
pirgala. I wtedy kotłowanina rozgorzała na nowo, tym razem
przeradzając się w regularną rzeź. Pirgal mordował własnych
sprzymierzeńców.
Nagle
mizogiński gród, znajdujący się w samym rodku tej jatki, po
prostu zniknął. Na jego miejscu pojawił się rosnący grzyb
atomowego wybuchu, który pokrył ekran Amalfiego całą burzą
zakłóceń - pirgal zbombardował gród. Bitwa niemal całkowicie
wygasła i tylko gdzieniegdzie walczyły jeszcze niewielkie oddziały,
cofające się w kierunku jeziora wrzącego błota. Pirgal uprowadził
kobiety, a ich ariergarda odpierała pocig ostatnich pozostałych
przy życiu mieszkańców mizogińskiego grodu. Amalfi wiedział, że
wieci o takich zdarzeniach rozchodzą się lotem błyskawicy.
Własne
miasto Amalfiego spowijał całun złowróżbnej, pomarańczowej
mgły, rozwietlanej błyskami bezbarwnoci. Parzący gaz nie mógł
przepłynąć przez ekran wiratorów całym potężnym potokiem, ale
przenikał przezeń stopniowo, jedna ciężka cząsteczka po drugiej.
Burmistrz uwiadomił sobie nagle, że nie podporządkował się swemu
rozkazowi założenia kombinezonów przeciwgazowych i że lada chwila
trucizna zacznie wywierać na niego swój zgubny wpływ. Poderwał
się z fotela i przy pierwszym ruchu stwierdził, że całe ciało
pokrywa mu pancerz jakiej dziwnej substancji. Co...
No
tak, powłoka barowa. Widocznie Hazleton widząc, że Amalfi nie
opuci tarasu, i nie mogąc sobie poradzić z nałożeniem na niego
kombinezonu przeciwgazowego, pokrył go równie skuteczną
substancją, zawierającą duże iloci baru. Nawet oczy miał zakryte
przezroczystą przyłbicą, a uczucie obrzmienia w nozdrzach mówiło
o znajdującym się w nich barowym filtrze Kohlinanna.
W
ten sposób problem gazu przestał istnieć. Napięcie w miecie
pirgali, jak i jego okolicach rosło i już wkrótce miało się stać
nie do zniesienia. W górze, tuż powyżej płaszcza orbitalnych min,
pojawiły się pierwsze policyjne krążowniki i z wielką
ostrożnocią zaczęły schodzić w dół. Walki w dżungli niemal
zupełnie ustały. Uprowadzenie przez pirgala kobiet pogodziło
wszystkie mizogińskie zwanione strony. Zarówno bandyckie, jak i
cywilizowane grody nie mylały teraz o niczym poza zniszczeniem
Fabr-Suithe i jego sprzymierzeńców. Fabr-Suithe mogło odpierać
ich ataki bardzo długo, ale było zupełnie oczywiste, że jest to
tylko gra na zwłokę, mająca umożliwić pirgalowi odlot - odlot z
zachwyconymi i nie dowierzającymi własnym oczom kobietami; odlot z
geriatrykami, germanem i wszystkim tym, co udało mu się na tej
planecie zdobyć; odlot w niezgłębioną czerń Żlebu, zanim
policja otoczy szczelną blokadą całą Mizoginię.
Pole
grawitacyjne otaczające pirgala zwarło się gwałtownie,
przeszywając mózg Amalfiego fizycznym niemal bólem, i zaczęło
odrywać się od powierzchni wrzącego błota. Pirgal startował.
Jeszcze chwila i przez sobie tylko znany przewit w atomowym parasolu
wymknie się w niewiadomym kierunku.
Amalfi
nacisnął guzik. Jedyny, który tym razem był w ogóle do
czegokolwiek podłączony.
Rozpoczęła
się przeprowadzka.
Przeprowadzka
rozpoczęła się pojawieniem szeciu kolumn olepiającej bieli, każda
o rednicy czterdziestu mil. Wystrzeliły w niebo w szeciu punktach
Mizoginii. Fabr-Suithe znajdowało się dokładnie w miejscu
utworzenia się jednej z nich. W ciągu ułamka sekundy z bandyckiego
grodu nie zostało nic poza kilkoma płatkami sadzy, wirującymi w
szalonym tempie w strumieniach najczystszej z bieli.
Z
potwornym rykiem kolumny pomknęły w górę, osiągając wysokoć
pięćdziesięciu, stu, dwustu mil, a potem pękły na wierzchołkach
jak ziarna prażonej kukurydzy. Mizogińskie niebo rozbłysło
lampionami spalanych meteorów. Miny orbitalne, odcięte od wiata,
którego były satelitami, przez największe w historii pole
wiratorów, rozbiegły się w głąb Żlebu.
A
kiedy meteory wypaliły się i zgasły, pojawiło się rosnące z
każdą sekundą słońce. Mizoginia gnała w jego kierunku napędzana
wiratorami, które przekształciły jej moment magnetyczny w pęd.
Stała się największym wędrowcem, jaki kiedykolwiek wyruszył w
przestrzeń. Nim ktokolwiek zdążył zaniepokoić się kierunkiem
jej lotu, słońce przemknęło obok i zmieniło się w znikający
daleko z tyłu punkt, a w ciągu kilku chwil zupełnie rozpłynęło
się w czerni. Odległa ciana Żlebu zaczęła rosnąć w oczach i
rozpadać się na poszczególne punkty wietlne.
Mizoginia
zbliżała się do przeciwległej krawędzi Żlebu. Amalfi z
przerażeniem usiłował oszacować choćby r z ą d prędkoci, lecz
już po chwili dał za wygraną. Planeta pędziła przed siebie i to
było na razie wszystko, co do niego docierało. Pędziła z
prędkocią odpowiednią dla wędrowca takich rozmiarów; z
prędkocią, która zmieniała lata wietlne w kroki krasnoludka.
Nawet sama myl o kontrolowaniu takiego lotu była absurdalna.
Gwiazdy
zaczęły migotać wokół Mizoginii jak iskierki ognia. Dotarli do
przeciwległego zbocza Żlebu. Planeta stopniowo odsuwała się od
głównego skupiska gwiazd i wkrótce pozostawiła je wszystkie za
sobą. Na ekranach pojawiła się powierzchnia spodka, który był
Galaktyką.
-
Szefie! Opuszczamy Galaktykę! Niech pan spojrzy...
-
Wiem. Daj mi namiar na stare słońce Mizoginii natychmiast, jak
tylko znajdziemy się doć wysoko ponad Żlebem, żeby znów je
zobaczyć. Potem będzie za późno.
Hazleton
rzucił się do gorączkowej pracy. Zajęło mu to tylko pół
godziny, ale w tym czasie mrowie gwiazd zdążyło odpłynąć już
wystarczająco daleko, żeby szara plama Żlebu zaczęła wyglądać
jak długi cień na mieniącej się cekinami ziemi. W końcu pojawiło
się w nim mizogińskie słońce, ale teraz już jako punkcik
dziesiątej wielkoci gwiazdowej.
-
Chyba je mam. Ale nie jestemy przecież w stanie zawrócić tej
planety. A do następnej galaktyki musielibymy lecieć tysiące lat.
Musimy porzucić Mizoginię, szefie, albo przepadlimy.
-
Zgadza się, Mark. Startujemy. Na pełnym ciągu.
-
Nasz kontrakt...
-
Został dotrzymany. Masz na to moje słowo. Start!
Miasto
wyprysnęło w przestrzeń. Planeta nie malała na niebie stopniowo,
tak jak to się zwykle zdarzało po każdym starcie miasta, lecz po
prostu zniknęła, wessana przez międzygalaktyczną otchłań.
Miramon, jeżeli jeszcze żył, został założycielem całej nowej
rasy wędrowców.
Po
chwili Amalfi zdecydował się przejąć drążek sterowniczy i przy
pierwszym ruchu zasypał całą podłogę zeschniętymi kawałkami
papki barowej. Powietrze miasta ciągle jeszcze cuchnęło
charkazytem, ale kolumny detoksyzacyjne obniżyły już jego stężenie
do poziomu nie zagrażającego zdrowiu mieszkańców miasta. Miasto w
dalszym ciągu poruszało się w tym samym kierunku co Mizoginia i
była już najwyższa pora, żeby przestawić je na powrót do
rodzimej galaktyki.
Hazleton
poruszył się niespokojnie.
-
Sumienie nie daje ci spokoju, Mark?
-
Chyba tak - odparł Hazleton. - Czy w naszym kontrakcie z Miramonem
jest jaka klauzula pozwalająca nam go tak opucić? Jeżeli jest, to
musiałem ją przeoczyć, a czytałem cały kontrakt bardzo
wnikliwie.
-
Nie, nie ma takiej klauzuli - powiedział Amalfi z roztargnieniem,
przesuwając drążek sterowniczy o niewiele ponad milimetr. -
Mizoginom nie stanie się żadna krzywda. Ekran wiratorów
zabezpieczy ich przed utratą ciepła i atmosfery; będzie im pewnie
nawet cieplej, niżby sobie tego życzyli, bo ich wulkany popracują
jeszcze przez jaki czas. Ze wiatłem także nie powinni mieć
kłopotów. Mają w końcu technologie pozwalające im wyprodukować
go tyle, ile trzeba. Ale na pewno nie tyle, żeby to wystarczyło
dżungli. A zatem dżungla umrze. Zanim Miramon i jego przyjaciele
dotrą do jakiej odpowiadającej im gwiazdy w Mgławicy Andromedy,
poznają działanie wiratorów wystarczająco dobrze, by móc znów
wprowadzić swoją planetę na jaką sensowną orbitę. A może do
tego czasu spodoba im się włóczęga i zdecydują się pozostać na
zawsze planetą-wędrowcem? Tak czy inaczej, uwolnilimy ich od
dżungli. Wypełnilimy swoją obietnicę - jestemy czyci jak łza.
-
I tylko nie otrzymalimy zapłaty - zauważył menedżer miasta. - A
powrót do którejkolwiek częci Galaktyki pochłonie jeszcze sporo
paliwa. Pirgal prysnął z Mizoginii przed nami, wydostając się
daleko poza zasięg działania policji i unosząc ze sobą mnóstwo
germanu, geriatryków, kobiet i czego kto chce, a na dodatek napęd
bezpaliwowy.
-
Nie, Mark - powiedział Amalfi. - Pirgal nigdzie nie prysnął.
Został zniszczony w momencie, w którym ruszylimy Mizoginię.
-
Niech i tak będzie - zgodził się Hazleton z rezygnacją. - Wierzę
panu na słowo, bo ja sam nie byłem w stanie tego stwierdzić. Ale
byłoby nieźle, gdyby potrafił pan to wytłumaczyć.
-
To wcale nie takie trudne. Pirgal dopadł jednak doktora Beetle.
Zresztą przez cały czas byłem tego niemal zupełnie pewien. W
końcu po to przyleciał aż na Mizoginię. Potrzebny był im napęd
bezpaliwowy, a wiedzieli, że doktor Beetle zna zasadę jego
działania, bo tak jak i my słyszeli SOS rolników. Dlatego
schwytali doktora Beetle natychmiast po jego wylądowaniu na
planecie. Czy pamiętasz, jak ogromne zamieszanie robili ich bandyccy
sprzymierzeńcy wokół tego d r u g i e g o pojazdu ratunkowego?
Tak, tak, drugiego. To zamieszanie zrobiło swoje: odwróciło naszą
uwagę od innych miejsc. I pirgal wycisnął z doktora Beetle jego
tajemnicę, jako prasy używając pewnie jego własnej cysterny.
-
No i?
-
No i piraci zapomnieli, że każde miasto-wędrowiec zawsze ma u
siebie pasażerów takich jak doktor Beetle - ludzi ze wspaniałymi
pomysłami, które niestety nie zawsze są do końca dopracowane.
Takie pomysły wymagają zwykle ostatniego szlifu, którego może
dokonać tylko myl jakiej innej cywilizacji. W końcu kto, kto nie
jest hochsztaplerem mającym nadzieję zbić fortunę na jakiej
niedouczonej planecie, podróżuje wędrowcem?
Hazleton
podrapał się z zakłopotaniem w głowę.
-
To prawda, dowiadczylimy już tego na sobie z lutniańskim kreatorem
niewidzialnoci. Ta maszyna nigdy by nie działała., gdybymy nie
zabrali na pokład doktora Schlossa.
-
Włanie. Ale pirgalom za bardzo się spieszyło. Nie zamierzali wozić
ze sobą napędu bezpaliwowego aż do czasu napotkania jakiej
cywilizacji, która mogłaby go dopracować. Postanowili wypróbować
go od razu. Musieli jednak być mierdzącymi leniami i spóźnili
się. Uruchomili go dopiero w samym rodku największego pola
wiratorów, jakiekolwiek zostało stworzone. I co? Rozniosło ich w
mgiełkę. Czułem to - miałem wrażenie, że odpada mi głowa.
Gdybymy w pierwszym ułamku sekundy nie zostawili ich kilka parseków
za sobą, to napęd doktora Beetle zniszczyłby także za jednym
zamachem całą Mizoginię. Lenistwo nie popłaca, Mark.
-
A kto mówił, że popłaca? - spytał Hazleton z lekką urazą.
Po
jeszcze jednej chwili namysłu zabrał się do obliczania
współrzędnych miejsca., w którym miasto miało ponownie wkroczyć
w obszar Galaktyki. Okazało się, że nastąpi to w punkcie bardzo
odległym od Żlebu, ale obiecującym występowanie sporej liczby
ludnoci.
-
Niech pan posłucha - powiedział do Amalfiego. - Wejdziemy w
Galaktykę mniej więcej tam, gdzie osiedliły się ostatnie fale
emigracyjne Akolitów. Pamięta pan Noc Hadżich?
Amalfi
nie pamiętał, bo wtedy nie było go jeszcze na wiecie, ale znał to
wydarzenie z historii, a menedżer miasta pewnie to włanie miał na
myli.
-
To dobrze - powiedział. - Chciałbym nas zabrać do jakiego
warsztatu naprawczego i raz na zawsze zrobić porządek z tym
przeklętym wiratorem z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Mam już po
dziurki w nosie jego nawalania w krytycznych momentach. A teraz
wysiada chyba w dodatku na dobre. Słyszysz?
Hazleton
przechylił głowę, wsłuchując się z natężeniem w odległy
pomruk wiratorów. Amalfi dostrzegł nagle, że w drzwiach stoi Dee,
ciągle jeszcze zakutana w kombinezon przeciwgazowy, z którego
zdjęła tylko osłonę twarzy.
-
Czy już po wszystkim? - spytała.
-
Cóż, pobyt na Mizoginii mamy za sobą; w dalszym ciągu jestemy
natomiast zbiegami, jeżeli to miała na myli. Policja nigdy nie daje
za wygraną, Dee. Wczeniej czy później sama się o tym
przekonasz.
-
Dokąd lecimy?
Zadała
to pytanie takim samym tonem, jakim spytała kiedy: "Co to jest
wolt, John?" Przez krótką, zdumiewającą chwilę Amalfi omal
nie uległ gwałtownemu impulsowi, by wysłać Hazletona. pod jakim
pretekstem z pokoju, by wrócić prawie cielenie do tamtych dni jej
całkowitej naiwnoci, by raz jeszcze usłyszeć wszystkie zadane
przez nią kiedy pytania - wrócić do czasów, kiedy sam lepiej znał
na nie odpowiedzi.
Na
to pytanie nie było oczywicie żadnej prawdziwej odpowiedzi. Dokąd
mógł lecieć jaki wędrowiec? Po prostu leciał - to wszystko.
Jeżeli było jakie miejsce ostatecznego przeznaczenia, to i tak nikt
go nie znał.
Zniósł
ten przypływ emocji ze stoickim spokojem, wzruszając jedynie w
końcu ramionami.
-
Lepiej powiedzcie mi, jaka jest dzisiejsza data mruknął po
chwili.
Hazleton
spojrzał na zegar.
-
P plus tysiąc sto dwadziecia pięć.
Rozglądając
się po pokoju, Amalfi znalazł hełmofon, cinięty w kąt na
początku pobytu na Mizoginii, i wywołał Ojców Miasta.
Słuchawki
hełmofonu zawyły sygnałem alarmowym. - Dobrze, już dobrze -
burknął. - O co znów chodzi?
-
BURMISTRZU AMALFI, CZY ZMIENIŁ PAN OŚ TEJ PLANETY?
-
Nie - odparł Amalfi uspokajająco. - Wysłalimy ją w drogę tak jak
była.
Zapadła
krótka cisza, pulsująca błyskawicznie prowadzonymi obliczeniami.
Może to dobrze, pomylał Amalfi, że maszyna była jaki czas
wyłączona. Od wielu setek lat nie miała przecież ani chwili
wytchnienia. Ten krótki wypoczynek może wcale korzystnie wpłynąć
na jej sposób rozumowania.
-
A WIĘC DOBRZE. MUSIMY TERAZ WYBRAĆ PUNKT, W KTÓRYM OPUŚCIMY ŻLEB.
PROSZĘ POCZEKAĆ NA DOKŁADNE WSKAZÓWKI.
Hazleton
i Amalfi umiechnęli się do siebie szeroko, a Amalfi powiedział:
-
Zbliżamy się do granicznych gwiazd akolickich i będziemy musieli
wytracić prędkoć znacznie szybciej, niż pozwala na to próg
bezpieczeństwa wiratorów. Jest nam pilnie potrzebny generalny
remont maszyny z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Proszę nam podać
najważniejsze dane dotyczące obecnego układu społecznego w tej
gromadzie gwiazd...
-
MYLI SIĘ PAN. TO SKUPISKO GWIAZD NIE ZNAJDUJE SIĘ NIGDZIE W POBLIŻU
ŻLEBU. CO WIĘCEJ, ZAMIESZKUJĄCY JE MOTŁOCH JEST OD DAWIEN DAWNA
ZNANY Z CHOROBLIWEJ WPROST KSENOFOBII I NALEŻY TRZYMAĆ SIĘ OD
NIEGO JAK NAJDALEJ. PODAMY PANU PARAMETRY LOTU DO PRZECIWLEGŁEJ
KRAWĘDZI ŻLEBU. PROSZĘ CHWILĘ ZACZEKAĆ.
Amalfi
delikatnie zdjął z głowy hełmofon.
-
Krawędź Żlebu - powiedział, zasłaniając ręką mikrofon - kiedy
i gdzie to było?
ROZDZIAŁ
5
*
Grula
*
Psujący
się wirator wydaje jeden z najbardziej denerwujących dźwięków,
jakie zna Galaktyka. Najwyższe jego rejestry są zupełnie
niesłyszalne, ale odczuwa się je bardzo wyraźnie jako
zwielokrotniony ból wszystkich zębów. Te nieco niższe do
złudzenia przypominają przeraźliwy odgłos rozdzieranego metalu,
przechodzący gładko w pisk szkła pocieranego wilgotnym plastikiem
i grzechot całego wodospadu twardych kamieni. To jest rodek skali.
Potem w widmie dźwięku następuje bolesna luka, a reszta hałasu
dociera do uszu w postaci dudniącego łkania dinozaurów,
opadającego w dół aż do poddźwięków i kończącego się
częstotliwociami wywołującymi biegunkę i niemożliwą wprost do
opanowania chęć odgryzienia sobie własnych kciuków.
Hałas
dochodził oczywicie z wiratora na Dwudziestej Trzeciej Ulicy, ale
przenikał całe miasto. Można go było wytrzymać tylko wtedy, gdy
ładownia, w której umieszczony był konający aparat napędowy,
była szczelnie zamknięta. Amalfi wiedział, co robi, nie pozwalając
jej otworzyć. Obserwował rozstrojoną maszynę za pomocą aparatury
kontrolnej, a komory akustyczne trzymał przezornie dokładnie
zaryglowane. Już i tego ułamka dźwięku, który wprawiał w
drżenie wszystkie ciany miasta, było zupełnie dosyć, nawet w
miejscu tak odległym od maszyny jak wieża kontrolna.
Nad
jego lewym ramieniem pojawiła się ręka Hazletona, wskazując
długim palcem na zapis termoelektryczny.
-
Włanie zaczyna dymić. A i tak nie mam najmniejszego pojęcia, jak w
ogóle tak długo wytrzymał. Ten model miał już dwiecie lat, kiedy
wzięlimy go na pokład, a ta naprawa na Mizoginii to było zwykłe
doraźne łatanie dziury.
-
A cóż możemy na to poradzić? - odparł Amalfi, nawet się nie
oglądając. Nastroje menedżera miasta zdążyły już się stać
jego własną, drugą naturą. Przeżyli razem długi okres,
wystarczająco długi, by dowiedzieć się, czym jest wiedza;
wystarczająco długi, by zrozumieć, że tak jak przyzwyczajenie
jest drugą naturą człowieka, tak natura jest jego pierwszym
przyzwyczajeniem. Ręka spoczywająca na prawym ramieniu Amalfiego
mówiła mu w tej chwili wszystko, co chciał wiedzieć o Hazletonie.
- Nie możemy go wyłączyć.
-
Jeżeli tego nie zrobimy, to wysiądzie, tym razem już na dobre. Ta
komora już teraz jest nieźle gorąca.
-
Gorąca i traci dźwiękoszczelnoć... Czekaj, niech chwilę
pomylę.
Hazleton
umilkł cierpliwie. Po kilku minutach burmistrz powiedział:
-
Dokręcimy mu jeszcze trochę rubę. Jeżeli Ojcowie mogą wycisnąć
z niego aż tyle, to może uda im się wydusić jeszcze odrobinę
więcej. Może nawet tyle, żebymy zeszli wreszcie do jakiej
sensownej prędkoci podróżnej. Poza, tym nie ma mowy o żadnej
następnej prowizorycznej naprawie. Promieniowanie w jego komorze już
dawno przekroczyło wszelkie możliwe do pokonania granice. Gdybymy
tego twardo zażądali, to Ojcowie mogliby maszynę wyłączyć, ale
remont i zestrojenie wszystkich zespołów napędowych pochłonęłyby
życie wielu ludzi. Teraz już na to za późno.
-
Minie co najmniej rok, zanim jakakolwiek żywa istota będzie mogła
znowu wejć do tej komory zgodził się ponuro Hazleton. - No dobrze.
Jaką prędkoć mamy w tej chwili?
-
Nieistotną w stosunku do Galaktyki jako całoci, ale w stosunku do
gwiazd akolickich... Gdybymy w tej chwili przerwali zwalnianie,
przemknęlibymy przez całą tę gromadę z szybkocią osiem razy
większą niż nasza zwykła prędkoć podróżna. Jedno jest pewne,
Mark. Nawet jeżeli uda się nam ją wytracić, to tylko tyle, ile
jest najzupełniej niezbędne.
-
Przepraszam - rozległ się za ich plecami głos Dee. Dziewczyna z
wahaniem zatrzymała się tuż za progiem szybu windowego. - Czy
stało się co złego? Jeżeli jestecie zajęci...
-
Nie bardziej niż zwykle - powiedział Hazleton. Włanie debatujemy
nad naszym niesfornym dzieckiem. - Maszyną z Dwudziestej Trzeciej
Ulicy; to można wyczytać z pochylenia waszych pleców. Dlaczego nie
każecie jej wymienić i nie pozbędziecie się tego problemu?
Amalfi
i Hazleton umiechnęli się do siebie, ale umiech burmistrza szybko
zgasł.
-
A właciwie dlaczego nie? - powiedział.
-
Bogowie! Szefie, a co z kosztami? - spytał Hazleton tonem
niedowierzania. - Ojcowie Miasta postawiliby pana w stan oskarżenia
za samą wzmiankę o tym. - Założył hełmofon. - Stan finansów -
rzucił do mikrofonu.
-
Do tej pory nigdy nie musieli kierować tym urządzeniem przy
maksymalnej nadszybkoci. Prorokuję, że po tym dowiadczeniu podniosą
wielki krzyk, iż natychmiast trzeba go wymienić, choćbymy przez
cały rok mieli konać z głodu. A poza tym, powinnimy przecież mieć
jakie pieniądze... choć raz. W czasie pobytu na Mizoginii
wykopalimy wcale niemało germanu. Może naprawdę nadszedł czas, że
stać nas wreszcie na wymianę tego wiratora.
Dee
podeszła szybko do Amalfiego, patrząc na niego oczyma, w których
igrały pyłki wiatła.
-
John, czy to może być prawda? - spytała. Mylałam, że na
kontrakcie z Mizoginami bardzo wiele stracilimy.
-
No cóż, na pewno nie jestemy bogaci. A bylibymy, co do tego w
dalszym ciągu nie ma żadnych wątpliwoci, gdybymy mogli zabrać się
na poważnie do zbioru geriatryków.
-
Ale nie moglimy - powiedziała Dee. - Musielimy uciekać.
-
I ucieklimy. Lecz biorąc pod uwagę nawet sam tylko german, możemy
się uważać za doć zamożnych. Wystarczająco zamożnych, żeby
pozwolić sobie na kupno nowego wiratora. Zgadza się, Mark?
Hazleton
słuchał Ojców Miasta jeszcze przez chwilę, a potem zdjął
słuchawki.
-
Na to wygląda - powiedział. - W każdym razie z łatwocią możemy
pokryć koszt generalnego remontu, a może nawet kupić jaką maszynę
starszego typu. To będzie zależało od tego, czy Akolici mają u
siebie jaką planetę remontową i jakie ceny liczą sobie za
usługi.
-
Ile by sobie nie liczyli, powinnimy być wypłacalni - powiedział
Amalfi, przygryzając w zamyleniu dolną wargę. - Gwiazdy akolickie
to niemal odludzie, ale o ile sobie dobrze przypominam, pierwszymi
osadnikami tutaj byli uciekinierzy z antyziemskich pogromów w
układzie Malara, tych które nastąpiły bezporednio po upadku Wegi.
Zapiski na ten temat znajdują się w bibliotekach większoci planet
- to ty, Mark, przypomniałe mi o tym swoją Nocą Hadżich - co
oznacza, że gwiazdy akolickie nie znajdują się aż tak daleko od
utartych szlaków handlowych, żeby można je uważać za rejon
prawdziwie pograniczny.
Przerwał,
a zmarszczki na jego czole się pogłębiły.
-
Przypominam sobie teraz, że te gwiazdy były niegdy ważnym
drugorzędnym źródłem transuranowców dla całego tego ramienia
Galaktyki. Muszą mieć przynajmniej jedną planetę remontową,
Mark. Jestem tego pewien. Może nawet znajdziemy u nich także jaką
robotę.
-
Brzmi to wszystko bardzo obiecująco - powiedział Hazleton. - Może
nawet zbyt obiecująco. Prawdę mówiąc, szefie, nie mamy wyboru -
musimy siąć gdzie u Akolitów. Ta maszyna z Dwudziestej Trzeciej
pozwoliłaby nam opucić tę gromadę gwiazd z szybkocią
zdziadziałego limaka. Dowiedziałem się tego od Ojców Miasta,
kiedy sprawdzałem stan naszych finansów. Dni tego rupiecia dobiegły
już kresu.
Z
głosu Hazletona przebijało ogromne zmęczenie. Amalfi spojrzał na
niego uważnie.
-
Ale to nie wymiana wiratora cię martwi, Mark powiedział. - Od dawna
już wiedzielimy, że kiedy nas to czeka, a poza tym rozwiązanie
tego problemu nie nastręcza aż takich znowu trudnoci. Więc co jest
tym prawdziwym kłopotem? Może policaje?
-
Owszem, rzeczywicie chodzi o policję - przyznał Hazleton markotnie.
- Wiem, że jestemy kawał drogi od wszystkich policjantów, którzy
znają naszą nazwę. Ale czy ma pan pojęcie, ile wynosi ogólna
suma nie zapłaconych przez nas grzywien? I nie bardzo wiem, czy
można założyć, że jakakolwiek odległoć jest zbyt duża dla
policji, gdyby naprawdę chciała nas cigać. A mam przeczucie, że
włanie chce.
-
Dlaczego, Mark? - spytała Dee. - W końcu nie popełnilimy żadnego
poważnego przestępstwa.
-
Ale nagromadziło się tego sporo - odparł Hazleton. - Już dawno
nikt nie sprawdzał naszego rejestru wykroczeń. Kiedy nas w końcu
dopadną, przyjdzie zapłacić od razu wszystko; a jeżeli spotka nas
to w najbliższym czasie, to po prostu zbankrutujemy.
-
E tam! - machnęła lekceważąco ręką Dee. Jak każdy z
naturalizowanych mieszkańców wędrowca uważała, że możliwoci
jej przybranego miasta są prawie nieograniczone. - Możemy znaleźć
pracę i odbudować nasze zapasy germanu. Przez jaki czas może
będzie nam ciężko, ale przecież przeżyjemy. Już nieraz ludzie
bankrutowali i jako z tego wychodzili.
-
Ludzie może i tak, ale nie miasta - powiedział Amalfi. - Mark ma
rację, Dee. Zgodnie z prawem miasto, które zbankrutowało, musi
zostać rozparcelowane, to znaczy ulec rozbiórce. Ten przepis jest w
gruncie rzeczy doć humanitarny. Uniemożliwia zdesperowanym
burmistrzom i menedżerom zbankrutowanych wędrowców wyprawianie ich
w pogoń za pracą w bardzo dalekie podróże, w czasie których
połowa załogi wymarłaby po prostu z głodu, i to tylko na skutek
szaleńczego uporu rządzących nimi ludzi.
-
Włanie - powiedział Hazleton.
-
Lecz mimo to uważam, że martwisz się na zapas, Mark - ciągnął
Amalfi łagodnie. - Przyznaję słusznoć przytoczonym faktom, ale
nie ich interpretacji. Jest praktycznie niemożliwe, żeby policja
była w stanie wyledzić naszą drogę od gwiazdy Mizoginii aż
tutaj. My sami nie wiedzielimy, że wylądujemy u Akolitów. Moim
zdaniem można spokojnie założyć, że nie udało im się ustalić,
co się stało z Mizoginią, ani tym bardziej odnaleźć toru naszego
późniejszego lotu. Zgadzasz się ze mną?
-
Oczywicie, ale...
-
A gdyby ziemscy policaje alarmowali wszystkie lokalne siły
porządkowe w związku z każdym byle wykroczeniem - kontynuował
Amalfi ze spokojną stanowczocią - to żadna miejscowa policja nie
mogłaby wykonywać swojej roboty. Mieliby po prostu nieustanne
urwanie głowy z przyjmowaniem, dokumentowaniem i sprawdzaniem całej
rzeki zgłoszeń napływających bez chwili wytchnienia z miliona
zamieszkanych planet Galaktyki. Wszyscy miejscowi przestępcy,
zamiast zostać schwytani, stawaliby się tylko przyczyną
gwałtownego rozrostu kartotek policyjnych. Tak więc możesz mi
wierzyć, Mark, że tutejsi policaje nigdy w życiu o nas nie
słyszeli. Spotkamy się tutaj z najzupełniej normalnym przyjęciem
i tyle. Policja Akolicka nie ma najmniejszego powodu, żeby traktować
nas inaczej niż pierwszego lepszego wędrowca. W końcu niczym innym
nie jestemy.
-
Fakt - przyznał Hazleton z ciężkim westchnieniem.
Amalfi
nie usłyszał ani tego słowa, ani westchnienia.
W
tym samym bowiem momencie wielki, główny ekran, pokazujący od tej
pory ziarninowaną masę akolickiej gromady gwiazd, błysnął
olepiającym szkarłatem, a powietrze pokoju kontrolnego przeszył
przeraźliwy wist policyjnego gwizdka.
Policjanci
wkroczyli na pokład miasta i do gabinetu Amalfiego w ratuszu z taką
pewnocią siebie i butą, jakby nicoć rubieży Galaktyki była ich
osobistą własnocią. Ich mundury nie były zwyczajowymi chałatami
z materiału używanego do produkcji kombinezonów przestrzennych,
ale jakimi błyszczącymi, czarnymi strojami, ozdobionymi mnóstwem
srebrnych galonów. Od prawego ramienia do lewego biodra przepasani
byli szerokimi, bogato szamerowanymi wstęgami. Całoć uzupełniała
para wysokich, lniących butów. Mężczyźni opięci w te ciasno
przylegające do ciała kombinezony byli osiłkami, których źle
ogolone twarze przywiodły Amalfiemu na myl czasy znacznie
poprzedzające Noc Hadżich i w ogóle całą erę lotów
kosmicznych.
A
do tego osiłki uzbrojone były w mezonowe pistolety. Tę ciężką,
nieporęczną broń można było trzymać w jednej ręce, ale spust
naciskało się przy pomocy drugiej. Jak na pograniczną gromadę
gwiazd, było tu zupełnie nowoczesne uzbrojenie, opóźnione w
stosunku do najnowszych osiągnięć nie więcej niż o sto lat. A to
znaczyło, że w stosunku do uzbrojenia miasta policja akolicka jest
jak najbardziej na bieżąco.
Pistolety
dostarczyły Amalfiemu także kilku innych ważnych informacji. Ich
obecnoć tutaj mogła oznaczać tylko jedno: że Akolici mieli
ostatnio kontakt z jedną z tych zapylających Galaktykę pszczół -
z miastem-wędrowcem. Co więcej, założenie, które skłonny był
przyjąć Amalfi, że to ich jedyny tego typu kontakt od bardzo wielu
lat, zdawało się w tej chwili tracić rację bytu.
Opanowanie
technologii produkcji pistoletów mezonowych na tyle masowej, by
można było wyposażyć w nie wszystkich szeregowych policjantów,
trwa wiele lat. A trzeba jeszcze znacznie więcej lat, lat
wypełnionych częstymi kontaktami z innymi technologiami, żeby
wprowadzenie pistoletu do użytku stało się w ogóle możliwe. A
zatem pistolety dowodziły wyjątkowo częstych odwiedzin wędrowców,
a to z kolei niosło obietnicę, że gdzie w tej gromadzie gwiazd
rzeczywicie jest przynajmniej jedna planeta remontowa.
Obecnoć
pistoletów powiedziała Amalfiemu także o czym, co podobało mu się
znacznie mniej. Pistolet mezonowy nie bardzo nadaje się do użycia
przeciwko ludziom.
Znacznie
lepiej sprawdza się jako broń burząca.
Wszedłszy
do gabinetu Amalfiego, policjanci w dalszym ciągu mogli się butnie
zachowywać, ale nie mogli już odpowiednio do tego tupać podkutymi
buciorami. Podłogę pokrywał bowiem zupełnie nie nadający się do
tego celu puszysty dywan. Amalfi nigdy nie używał swego
zabytkowego, umeblowanego z antycznym przepychem gabinetu, jeżeli
nie zmuszały go do tego jakie oficjalne okolicznoci. Jego zwykłym
rodowiskiem naturalnym była wieża kontrolna, ale osoby spoza miasta
nie miały tam wstępu.
-
Czego tu szukacie? - warknął porucznik policji do Hazletona.
Menedżer stojący obok mahoniowego biurka burmistrza nic nie
odpowiedział, kiwnął tylko głową w kierunku fotela, na którym
siedział Amalfi, i powrócił do pilnego obserwowania jednego z
dużych ekranów kontrolnych.
-
Ty jeste burmistrzem tego gródka? - spytał ostro porucznik.
-
Owszem - odparł Amalfi, wyjmując z ust cygaro i spoglądając na
policjanta spod przymrużonych powiek. Uznał, że porucznik
zdecydowanie nie jest w jego typie. Jeżeli kto chce przypominać
kształtem beczkę, to powinien dobrze się do tego przyłożyć, tak
jak sam Amalfi. Burmistrz nie cierpiał chudzielców z niskim i
szerokim zawieszeniem.
-
No dobrze, więc odpowiadaj na moje pytania, grubciu. Czym się
zajmujecie?
-
Poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej.
-
Kłamiesz. Nie macie do czynienia z jakim zabitym dechami zadupiem
klasy 4-Q. Znajdujecie się wród gwiazd akolickich.
Hazleton
spojrzał na porucznika z celowo słabo ukrywanym zdumieniem, które
stało się jeszcze wyraźniejsze, kiedy powrócił wzrokiem na
ekran, pokazujący niezbicie, że w żadnej rozsądnej odległoci nie
ma nawet jednej gwiazdy.
Niestety
cały kunszt aktorski Hazletona nie zdał się na nic, bo policjant
zdumienia nie zauważył.
-
Poszukiwania naftowe nie mogą być jedyną specjalnocią żadnego
wędrowca. Gdyby każdy z was nie wiedział, jak wydobywać i
krakować ropę, to wszyscy pozdychalibycie z głodu. Więc albo
zaraz dostanę jasną odpowiedź na swoje pytanie, albo uznam was za
włóczęgów i przestanę być miły.
-
Zajmujemy się poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej - powtórzył
Amalfi z niezmąconym spokojem. - Od czasu kiedy stalimy się
wędrowcami, rozwinęlimy naturalnie kilka innych, pomocniczych
specjalnoci, ale w większoci są one zwykłym uzupełnieniem
geologii naftowej, w której to dziedzinie jestemy przypadkiem
ekspertami. Odnajdujemy złoża ropy i uruchamiamy jej wydobycie na
planetach, które potrzebują tego surowca.
Popatrzył
z namysłem na swoje cygaro i wepchnął je na powrót między
zęby.
-
Nawiasem mówiąc - ciągnął - traci pan, poruczniku, czas,
strasząc nas oskarżeniami o włóczęgostwo. Wie pan równie dobrze
jak my, że takie oskarżenia zostały zakazane pierwszym artykułem
naszej konstytucji.
-
Konstytucja? - rozemiał się policjant. - Jeżeli masz na myli
konstytucję ziemską, to chciałbym ci powiedzieć, że my tutaj nie
mamy zbyt cisłego kontaktu z Ziemią. Tu są gwiazdy akolickie,
rozumiesz? Następne pytanie: czy macie jakie pieniądze?
-
Owszem, sporo.
-
Ile to jest "sporo"?
-
Jeżeli chce pan wiedzieć, czy mamy kapitał miejski, to nasi
Ojcowie Miasta odpowiedzą panu, zgodnie z przepisami, tak lub nie,
jeżeli będzie pan potrafił podać wszystkie odpowiednie dane,
potrzebne im do dokonania obliczeń. Mogę już teraz z absolutną
niemal pewnocią powiedzieć panu, że odpowiedź będzie brzmiała
"tak". Oczywicie nie jestemy zobowiązani podawać panu
informacji na temat wysokoci naszego konta zysków.
-
Niech pan da sobie spokój z tymi prawniczymi formułkami -
powiedział porucznik. - To mnie zupełnie nie bierze. Ja chcę tylko
odprawić to miasto. Jeżeli macie pieniądze, to puszczę was
dalej... to znaczy jeżeli macie pieniądze legalnie zarobione.
-
Zarobilimy je na planecie zwanej Mizoginią, kawałek drogi stąd.
Zatrudnieni zostalimy do zniszczenia przeszkadzającej jej
mieszkańcom dżungli. Dokonalimy tego poprzez regulację osi obrotu
planety.
-
Ach tak? - zainteresował się policjant. - Wyregulowalicie im o? No,
no, no, taka robota to chyba nie w kij dmuchał, co?
-
Dmuchał, nie dmuchał - odparł Amalfi miertelnie poważnie - był
to kawałek roboty. Musielimy stauropigować ich
quasi-perpendykularną helmitozę.
-
Fiu-fiu! Czy wasi Ojcowie Miasta pokażą mi ten kontrakt? Mniejsza z
tym. Więc dokąd lecicie?
-
Do jakiego warsztatu naprawczego. Mamy popsuty wirator. A po
dokonaniu naprawy dalej w drogę. Wy wyglądacie mi na ludzi, którzy
dawno mają już za sobą etap zapotrzebowania na ropę naftową.
-
Tak, my tutaj nie jestemy zacofani jak niektóre inne tereny
przygraniczne. Tu są gwiazdy akolickie. - Nagle zdał sobie sprawę,
że już chwilę temu zatracił gdzie swój władczy ton i jego głos
znów nabrał poprzedniej szorstkoci. - Więc może rzeczywicie
jestecie czyci. Puszczę was dalej. Tylko żebycie na pewno polecieli
tam, dokąd mówicie, i nie robili żadnych nie planowanych postojów.
Jeżeli będziecie się dobrze sprawować, to może nawet w tym i
owym wam pomogę.
-
To bardzo uprzejmie z pana strony, poruczniku - powiedział Amalfi. -
Postaramy się nie zawracać panu głowy, gdybymy jednak zmuszeni
byli zwrócić się do pana o jaką pomoc, to o kogo mamy pytać?
-
O porucznika Lernera z Czterdziestej Piątej Jednostki Pogranicznych
Sił Porządkowych.
-
Świetnie. Och, zanim pan odejdzie... Wie pan, każdy ma jakie swoje
hobby... ja kolekcjonuję baretki. Ta pańska purpurowa to zupełny
rarytas, mówię to jako znawca. Czy nie zgodziłby się pan jej
odstąpić? To nie byłoby przecież to samo, co sprzedanie samego
medalu. Jestem pewien, że z łatwocią może pan otrzymać jej
duplikat.
-
Nie wiem - powiedział porucznik Lerner niepewnie. - To wbrew
regulaminowi...
-
Och, zdaję sobie z tego sprawę i gotów byłbym oczywicie pokryć
każdą karę finansową, na jaką mogłoby to pana narazić. Mark,
czy mógłby zadzwonić, żeby wypisali czek na, powiedzmy, pięć
setek. Mylę, że Ojcowie Miasta pozwolą mi wydać taką sumę na
moje hobby, choć oczywicie nie stanowi ona nawet drobnej częci
wartoci medalu, który otrzymał pan za narażanie własnego życia.
Czy zechce mi pan wywiadczyć tę przyjemnoć i przyjąć ode mnie
ten czek?
-
Skoro pan tak nalega - odparł porucznik, odpinając z niezręczną
skwapliwocią smętnie wyblakłą purpurową baretkę, zdobiącą
dotychczas jego lewą pier. Sekundę później Hazleton wręczył mu
czek, który zniknął w kieszeni policjanta tak szybko, jakby się
zdematerializował. - No cóż, nie zbaczajcie z drogi, wędrowcy.
Chodźcie, chłopcy, wracamy do łodzi.
Trzech
osiłków wsunęło się ostrożnie do szybu windowego i zniknęło z
oczu, zjeżdżając w silnym polu tarcia, które - sądząc z wyrazu
ich twarzy - napędzało im niezłego strachu. Amalfi umiechnął się
z zadowoleniem. Najwyraźniej zasada cząsteczkowego wartociowania
walencyjnego, a także generatory pól tarcia i wszystkie inne
wykorzystujące tę zasadę urządzenia w dalszym ciągu nie były
powszechnie znane.
Hazleton
podszedł do szybu, spojrzał w dół i dopiero wtedy powiedział:
-
Szefie, to baretka od odznaki wzorowego policaja. Policja ziemska
wypuciła jakie trzysta lat temu dziesiątki tysięcy takich blaszek
dla każdego rekruta, który potrafił zwlec się z łóżka w ciągu
roku od ogłoszenia alarmu. Od kiedy co takiego warte jest pięćset
germanów?
-
Od tej włanie chwili - odparł Amalfi spokojnie. - Porucznik
wyraźnie przymawiał się o łapówkę, a kiedy się kogo
przekupuje, to zawsze mądrze jest nadać temu pozory zwykłego
kupna. Cenę ustaliłem tak wysoką, bo przecież będzie musiał
podzielić się ze swoimi ludźmi. Gdybym nie zaproponował mu tej
łapówki, to jestem pewien, że zechciałby obejrzeć sobie nasz
rejestr wykroczeń.
-
Ja też tak mylałem. Ale dochodzę do wniosku, że to zmarnowane
pieniądze, Amalfi. Rejestr wykroczeń to pierwsza rzecz, o którą
powinien zapytać. A nie ostatnia. Jeżeli nie zapytał o niego na
samym początku, to znaczy, że nie był nim w ogóle
zainteresowany.
-
Może i racja - przyznał Amalfi paląc w zamyleniu cygaro. - Czy
masz w takim razie jaką koncepcję, o co tak naprawdę mogło mu
chodzić?
-
Jeszcze nie wiem. Utrzymywanie w pogotowiu patroli, i to w odległoci
wielu parseków od właciwego rejonu gwiazd akolickich, zupełnie nie
pasuje do ewidentnego braku zainteresowania tego partacza, czy
przypadkiem nie mamy czego na sumieniu albo czy nie jestemy na
przykład pirgalami. Do diabła, przecież on nawet nie zapytał o
naszą nazwę!
-
A więc Akolici nie zostali postawieni w stan pogotowia z uwagi na
jakiego konkretnego pirgala.
-
Chyba nie - zgodził się Hazleton. - Gdyby tak było, to Lerner nie
dałby się tak łatwo przekupić. Patrole, które naprawdę czego
szukają, nie biorą łapówek, nawet w wiatach doć skorumpowanych.
To wszystko zupełnie nie trzyma się kupy.
-
A na dodatek - powiedział Amalfi wyłączając jaki klawisz - mam
wrażenie, że nawet Ojcowie Miasta nie bardzo będą mogli nam tym
razem pomóc. Aż do tej pory przekazywałem im wszystko, o czym się
mówiło w tym pokoju, ale zdaje się, że jedynym tego efektem
będzie wyłajanie mnie za rozrzutnoć i przydługie kazanie na temat
mojego rzekomego hobby. Jeszcze nigdy nie udało im się niczego
wywnioskować z tonu głosu. Psiakrew! Nie dostrzegamy czego bardzo
ważnego, Mark; czego, co okaże się zupełnie oczywiste, kiedy
wreszcie do nas dotrze; czego o zupełnie decydującym znaczeniu. I
oto zapuszczamy się między gwiazdy akolickie nie mając
najmniejszego pojęcia, co to takiego jest!
-
Szefie - powiedział Hazleton.
Lodowata
bezbarwnoć jego głosu błyskawicznie okręciła dookoła fotel
Amalfiego. Menadżer miasta znów patrzył na wielki monitor, na
którym gwiazdy akolickie były teraz widoczne już jako wyraźnie
pojedyncze punkty wietlne.
-
O co chodzi, Mark?
-
Niech pan spojrzy tam, w najciemniejszy obszar u przeciwległego
krańca gwiazdozbioru. Czy pan to widzi?
-
Widzę sporą, wolną od gwiazd przestrzeń, owszem. - Amalfi
pochylił się. - Jest tam także spektroskopowa podwójna, z
czerwonym karłem doć odległym od pozostałych komponentów
układu...
-
Ciepło. Niech pan się przyjrzy czerwonemu karłowi.
Teraz
Amalfi zaczął dostrzegać także delikatną, zieloną plamkę,
niewiele większą od łepka szpilki. Ekran był tak zaprogramowany,
by na zielono pokazywać wędrowne miasta; ale przecież żadne
miasto nie mogło być aż tak ogromne. Zielona plamka pokrywała
obszar nieporównanie większy od przeciętnego układu słonecznego
ziemskiego typu.
Amalfi
poczuł, że jego wielkie kwadratowe siekacze zaczynają przegryzać
cygaro na wylot. Wyjął je z ust.
-
Miasta - wymamrotał. Splunął, ale okazało się, że gorycz, która
zalała mu gardło, nie miała nic wspólnego z sokiem tytoniowym. -
Nie jedno. Całe setki miast. - Tak - powiedział Hazleton. - Oto
pańska odpowiedź, szefie. Albo przynajmniej jej częć. To jest
dżungla*.
-
Dżungla miast-wędrowców.
Amalfi
ominął dżunglę szerokim łukiem, ale natychmiast po wyhamowaniu
do bezpiecznej szybkoci kazał O'Brienowi wyprawić w jej kierunku
zwiadowców.
Gdyby
wysłał pojazdy zwiadowcze wczeniej, to oczywicie pozostałyby w
tyle (ich szybkoć była tylko niewiele większa od normalnej
prędkoci podróżnej miasta), a w konsekwencji miasto po prostu by
je straciło. Teraz przekazywały ponury i fantastyczny obraz.
Pusta
przestrzeń, na której zgromadziły się wędrowne miasta,
rozpocierała się na samym pograniczu gwiazd akolickich, tym
zwróconym w kierunku reszty Galaktyki. Najbliższą gwiazdą tego
regionu była - jak słusznie zwrócił uwagę Hazleton - gwiazda
potrójna, składająca się z dwóch gwiazd typu G0 i czerwonego
karła, niemal duplikat systemu Słońce-Alfa Centauri. Jedyną
różnicę stanowiło to, że obie gwiazdy typu G0 znajdowały się
doć blisko siebie, stanowiąc spektroskopowy dublet, którego częci
składowe widoczne były jedynie przez specjalne urządzenia i tylko
ze stosunkowo bliskiej odległoci. Tymczasem czerwony karzeł
zapuszczał się daleko w pustą przestrzeń i w tej chwili oddalony
był od swych towarzyszek o ponad cztery lata wietlne.
Wokół
tego maleńkiego i nie dostarczającego w zasadzie żadnego ciepła
ogniska skupiło się ponad trzysta miast. Przesuwały się na
ekranach jak rój zielonych punkcików, jak bezbrzeżny strumień
fantastycznych asteroidów balansujących w przestrzeni na linach
setek krzyżujących się orbit. Największa ich koncentracja
występowała w pobliżu czerwonego słońca, którego promieniowanie
było tak skąpe, że zielone punkciki oznaczające miasta niemal
całkowicie przykryły na ekranie samą gwiazdę. Ale kilku
wędrowców, którzy najwyraźniej zjawili się tutaj później niż
inni, zajęło orbity odległe od słońca aż o ponad trzy miliardy
mil. Ekrany wiratorów nie bardzo tolerują zbyt bliskie odległoci
między sobą.
-
To przerażające - powiedziała Dee, wpatrując się intensywnie w
monitor. - Wiedziałam, że poza naszym istnieją także inne
wędrowne miasta, uzmysłowiło mi to nasze spotkanie z pirgalem. Ale
żeby było ich aż tyle! Z trudem mogłabym sobie wyobrazić, że
jest ich ze trzysta w całej Galaktyce.
-
To o wiele za niski szacunek - powiedział Hazleton, umiechając się
pobłażliwie. - W czasie ostatniego spisu odnotowano istnienie ponad
osiemnastu tysięcy miast. Czy nie tak, szefie?
-
Owszem - mruknął Amalfi. Podobnie jak dziewczyna nie mógł oderwać
wzroku od monitora. - Ale wiem, o co chodzi Dee. Mnie także ten
widok po prostu przeraża, Mark! Co musiało spowodować zupełny
krach gospodarczy w tej częci Galaktyki. Żadna inna siła nie
byłaby w stanie utworzyć takich slumsów. Ci akoliccy dranie
najwyraźniej wykorzystują recesję, żeby trzymać wszystkich
wędrowców w tym jednym miejscu i zmuszać ich do konkurowania
między sobą o każdą pracę, którą mogą dostać. W ten sposób
mają stały dostęp do prawie darmowej siły roboczej.
-
A w każdym razie opłacanej najgorzej, jak to tylko możliwe -
powiedział Hazleton. - Ale po co im aż tylu wędrowców?
-
Tu mnie zagiąłe. Pewnie starają się uprzemysłowić cały swój
region, żeby osiągnąć samowystarczalnoć, zanim ta depresja - czy
cokolwiek to jest - ich dopadnie. Na obecnym etapie możemy być
pewni tylko tego, że trzeba się stąd wynosić natychmiast po
zainstalowaniu nowego wiratora. Tutaj nie znajdziemy żadnej
przyzwoitej roboty.
-
Nie jestem pewien, czy też tak uważam - zaoponował Hazleton,
zmieniając położenie swoich niewiarygodnie długich rąk i nóg,
najwyraźniej bezstawowo połączonych z resztą ciała. - Jeżeli
uprzemysławiają się tutaj, to może włanie tutaj, a nie gdzie
indziej, nastąpiło załamanie gospodarki. Może doprowadzili się
przez nadprodukcję do braku pieniędzy, co jest zupełnie możliwe,
szczególnie jeżeli ich system podziału jest równie wymylny,
niesprawny i niesprawiedliwy jak w innych tego typu zacofanych
regionach. Jeżeli nastąpi u nich gwałtowny wzrost wartoci
obiegowych germanów, to nasza sytuacja wygląda zupełnie
nieźle.
Amalfi
zastanowił się nad tym, co usłyszał, i doszedł do wniosku, że
brzmi to doć logicznie.
-
Trzeba będzie po prostu dowiedzieć się czego więcej - powiedział.
- Możesz rzeczywicie mieć rację. Ale jedna gromada gwiazd, nawet w
pełni gospodarczego boomu, nigdy nie mogłaby dać zatrudnienia aż
trzystu miastom. Wynikające z tego technologiczne marnotrawstwo
byłoby niesłychane. A poza tym region, w którym występuje brak
rodków płatniczych, nie przyciąga wędrowców, tylko ich raczej
odstrasza.
-
Niekoniecznie. A jeżeli na zewnątrz nastąpiła nadpodaż? Pamięta
pan, kiedy w czasie Ziemskiej Ery Nacjonalistycznej artyci i inni
ludzie o niskich dochodach opuszczali wielkie hamiltoniańskie
państwo zapomniałem jaką ono nosiło nazwę - by zamieszkać w
znacznie mniejszych państwach o słabej walucie.
-
To było zupełnie co innego. Wtedy istniały mieszane systemy
monetarne i...
-
Chłopcy, czy mogę się włączyć do tej uczonej, męskiej dysputy?
- Dee odezwała się z wahaniem, ale i z odrobiną kpiny w głosie. -
Już mi się wszystko zaczęło mącić w głowie. Załóżmy, że
cały czubek tego ramienia Galaktyki pogrążył się w totalnym
załamaniu gospodarczym. Odgadnięcie przyczyn tego załamania
pozostawiam wam dwóm. Na Utopii nasza gospodarka od niepamiętnych
czasów trwała na tym samym poziomie, więc musicie mi wybaczyć, że
zupełnie nie rozumiem, o czym mówicie. Ale nawet gdyby tak było,
to inflacja czy deflacja i tak możemy stąd odlecieć, gdy tylko
zamontujemy nowy wirator.
Amalfi
ciężko potrząsnął głową.
-
To włanie tak mnie przeraża, Dee - powiedział. - W tej dżungli
jest do diabła i ciut-ciut wędrowców, a przecież niemożliwe,
żeby wszyscy mieli jakie defekty w systemach napędzania. Jeżeli
istnieje jaki region, gdzie mogłoby im się wieć lepiej, t o d l a
c z e g o t a m s i ę n i e u d a l i? Dlaczego gromadzą się w
dżungli, w jakim zabitym dechami gwiazdozbiorze, zupełnie jakby w
całym wszechwiecie nie było już żadnego miejsca oferującego
pracę? Osiadły i gromadny tryb życia kłóci się przecież z
charakterem wędrowców.
Hazleton
zaczął delikatnie bębnić palcami po oparciu fotela, przymykając
w zamyleniu oczy.
-
Pieniądze to potęga - zauważył sentencjonalnie. - Ale muszę
otwarcie wyznać, że to wszystko wcale mi się nie podoba. Im dłużej
o tym mylę, tym bardziej dochodzę do przekonania, że wpadlimy w
jakie bagienko, z którego nie wyciągniemy się za pomocą
najzmylniejszych nawet sztuczek. Może lepiej nam było zostać na
Mizoginii.
-
Może.
Amalfi
znów skupił się na przyrządach kontrolnych. Hazleton był
drobiazgowo dociekliwy, ale jedną z konsekwencji tej subtelnoci jego
umysłu była skłonnoć do powięcania niepotrzebnie dużej iloci
czasu na spekulacje nad potencjalnym obrotem spraw, które i tak
musiały same się wyjanić.
Miasto
zbliżało się teraz do miejscowej planety remontowej, noszącej
nieprawdopodobną nazwę: Grula. Manewrowanie między stłoczonymi na
niewielkiej przestrzeni wieloma gwiazdami centralnej częci
gwiazdozbioru było zadaniem na tyle precyzyjnym, że skłoniło
burmistrza, do przejęcia drążka sterowniczego w swoje ręce.
Ojcowie mogli oczywicie przeprowadzić miasto przez cały szereg
zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i bezpiecznie
posadzić je na Gruli, ale zajęłoby im to co najmniej miesiąc.
Hazleton zrobiłby to szybciej, ale Ojcowie nadzorowaliby każdy jego
ruch i odbierali mu kierowanie lotem przy każdym najmniejszym nawet
przekroczeniu marginesu błędu, uznanego przez nich za dopuszczalny.
Ich obwody nie uznawały żadnych skrótów.
Nie
byli także oczywicie w stanie docenić bezporedniego wyczucia
odległoci przestrzennych i nacisku mas, które czyniło Amalfiego
mistrzem pilotażu. Ale nad Amalfim nie mieli żadnej władzy, poza
ostateczną możliwocią odwołania go ze stanowiska.
W
miarę jak Grula rosła na ekranach, pokój kontrolny zaczął
wypełniać się technikami, ożywając odgłosami uruchamiania
poszczególnych specjalistycznych pulpitów i monitorów kontrolnych,
które nie były używane przez ostatnie trzysta lat, to jest od
czasu, kiedy na pokładzie montowano ostatni nowy wirator.
Przygotowanie miejskich zespołów napędowych do przyjęcia nowego
wiratora jest poważnym przedsięwzięciem. Wszystkie pozostałe
wiratory pokładowe muszą być dostrojone do nowej maszyny. Tym
razem sytuację komplikowała dodatkowo wysoka radioaktywnoć
uszkodzonego zespołu. Pracownicy warsztatów remontowych powinni
posiadać specjalne wyposażenie stosowane w takich wypadkach, ale
żaden z nich nie mógł znać wymienionej maszyny tak dobrze jak
wędrowcy, którzy się nią posługiwali. Każde miasto jest jedyne
w swoim rodzaju.
Oglądana
przez Amalfiego na ekranie Grula okazała się planetą doć
pospolitą. Była może odrobinę większa od Marsa, lecz warunki do
życia były na niej znacznie przyjemniejsze, ponieważ krążyła po
orbicie o wiele bliższej swego słońca..
Sprawiała
jednak wrażenie zupełnie opuszczonej. Kiedy miasto podeszło
bliżej, Amalfi zauważył charakterystyczne dla planet remontowych
dwudziestomilowe ospowate blizny doków, ale wszystkie te absolutnie
regularne, otoczone piercieniami maszyn kratery, okazały się
zupełnie puste.
-
To mi się nie podoba - usłyszał szept Hazletona. Widok był
rzeczywicie mało obiecujący. Planeta powoli obracała się przed
ich oczami.
Raptem
zza horyzontu ukazało się jakie miasto. Hazleton wciągnął
gwałtownie powietrze przez mocno zacinięte zęby. Amalfi usłyszał
za plecami jaki ruch, a potem odgłos cichych kroków; kilku
techników podeszło do niego, żeby popatrzeć mu przez ramię na
wielki ekran.
-
Na stanowiska! - warknął. Technicy rozbiegli się jak stadko
spłoszonych kurcząt.
Miasto
obsadzone na powierzchni bezczynnego wiata naprawczego okazało się
zaskakująco duże. Rozsiadło się szeroko jak jaki najeźdźca, ale
najeźdźca nagi, pokonany i bezbronny, pozbawiony nawet swych
wiratorowych ekranów. Istniało oczywicie wiele przekonujących
powodów, dla których mogły nie być postawione, lecz mimo to
miasto bez ich osłony było widokiem równie rzadkim i niepokojącym
jak odarte ze skóry zwłoki. Na jego obrzeżach dało się dostrzec
jaką działalnoć. Amalfi nie mógł się oprzeć wrażeniu, że
jest to aktywnoć toczących miasto bakterii.
-
Czy to nie dostarcza odpowiedzi takiej, jaką sugerowała Dee? -
odezwał się w końcu Hazleton. - Oto miasto, które ma doć
pieniędzy, by pozwolić sobie na naprawy, z czego wynika, że
pieniądze pochodzące spoza tego regionu w dalszym ciągu są
zupełnie dobre. Skoro przeprowadzają remont, to znaczy, że jednak
jest jakie miejsce, do którego można stąd odlecieć. Dam sobie
głowę uciąć, że to jacy spryciarze i że warto się z nimi
skonsultować. Nie dali się Akolitom obedrzeć ze skóry. Istnienie
slumsów można tłumaczyć już teraz tylko jakim akolickim
szwindlem. Lepiej skontaktujemy się z tym miastem jeszcze przed
lądowaniem, szefie. To nam pozwoli zorientować się, czego możemy
tutaj oczekiwać.
-
Nie - rzucił krótko Amalfi. - Pilnuj swego stanowiska, Mark.
-
Dlaczego? Przecież to w żadnym wypadku nie może nam
zaszkodzić.
Amalfi
nie odpowiedział. Jego własny dodatkowy zmysł podsunął mu już
co, co zmieniło całą argumentację Hazletona w trociny i drobno
tłuczone szkło, a co wskazałyby już także Hazletonowi jego
własne instrumenty, gdyby tylko zwrócił na nie uwagę. Menedżer
miasta dał się ponieć własnym domysłom i interpretacjom w rejony
odległej Mgławicy Pobożnych Życzeń.
Nagle
pulpit zamigotał sygnałami naprowadzającymi. Automatyczna
aparatura wieży kontrolnej Gruli kierowała miasto do odpowiedniego
doku. Amalfi posłusznie zmienił położenie drążka sterowniczego,
oczekując na rozbłynięcie pomarańczowej lampki, oznajmiającej,
że jaka żywa inteligencja gotowa jest wyrazić swą opinię na
temat stosunku Gruli do wędrowców.
Ale
ani głos, ani lampka nie zażądały zwrócenia na siebie uwagi,
nawet wtedy gdy burmistrz wyhamował miasto bezporednio przed nie
obiecującym niczego dobrego lądowaniem.
Wzruszywszy
ramionami, Amalfi przełączył stery z powrotem do Ojców Miasta.
Skoro lądowanie ograniczyło się do czynnoci czysto technicznych i
nie miało się wiązać z podejmowaniem żadnych poważniejszych
decyzji politycznych, to nie było potrzeby, by zajmował się nim
człowiek. Ludzie mieli doć zajęć wymagających ich udziału.
Rutynowe czynnoci były domeną Ojców Miasta.
-
Pierwsze planetarne lądowanie od czasów Mizoginii - powiedział
Hazleton z lekkim ożywieniem. - Dobrze będzie rozprostować trochę
nogi.
-
Żadnego prostowania nóg ani innych tego typu wygibasów -
powiedział Amalfi. - Dopóki nie dowiemy się czego więcej, nie ma
o tym nawet mowy. Ta planeta nie odezwała się do nas jeszcze ani
słowem. Może na przykład lokalne zwyczaje zakazują wędrowcom
wypuszczania swoich mieszkańców poza obręb miasta.
-
Czy wieża kontrolna by nas nie poinformowała?
-
Żadna wieża nie zostałaby upoważniona do przekazywania takiej
informacji wszystkim bez wyjątku. Mogłoby to odstraszyć jakiego
przypadkowego klienta. Naprawdę maże być tak, jak mówię, Mark.
Powiniene o tym wiedzieć. Najpierw trochę pomyszkujemy.
Chwycił
z pulpitu swój mikrofon.
-
Dajcie mi sierżanta zwiadu... Anderson? Mówi burmistrz. Niech pan
uzbroi dziesięciu pewnych ludzi z oddziału specjalnego i spotka się
z nami w posterunku przy Cathedral Parkway. Niech pan rozmieci także
swoich chłopców w okolicznych luzach wypadowych, ale tak, żeby
byli dobrze ukryci przed wzrokiem tubylców, gdyby się który z nich
pojawił... Tak, to też może pan zrobić... Dobrze...
-
Wychodzimy? - spytał Hazleton.
-
Tak. I Mark... To lądowanie może się okazać ostatnim lądowaniem
w całej naszej karierze. C z y b ę d z i e s z o t y m p a m i ę t
a ł?
-
Będę o tym pamiętał bez najmniejszego trudu odparł Hazleton,
patrząc Amalfiemu prosto w twarz oczami szarymi jak lód -
zważywszy, że są to niemal dokładnie moje własne słowa sprzed
czterech zaledwie dni. Mam własną koncepcję na temat tego, jak
należy zaradzić tej ewentualnoci, ale nie spodziewam się, żeby
pokrywała się ona z pańską. Cztery dni temu tłumaczył mi pan,
że jestem defetystą. Teraz przywłaszczył pan sobie moje wnioski,
ponieważ co pana do tego skłoniło - a znam pana za dobrze, by
oczekiwać, że powie mi pan co to takiego - i w związku z tym
powiada pan do mnie: "Pamiętaj o Thorze V!" Musi się pan
na co zdecydować, Amalfi.
Przez
sekundę spojrzenia obu mężczyzn zwarły się z sobą źrenica w
źrenicę.
-
Wy dwaj - dobiegł ich lekko rozbawiony głos Dee - powinnicie się
chyba pobrać.
Z
pomostu biegnącego szczytem doku, w którym miasto w końcu osiadło,
remontowy wiat ukazał Amalfiemu oblicze wyludnionego gąszczu
maszyn.
Były
tam ogromne suwnice remontowe, podnoniki, wózki, wyciągarki,
agregaty prądotwórcze, kable, rusztowania, palety, ciągniki
gąsienicowe, transportery tamowe, zsuwnie; przenoniki, skrzynie,
zbiorniki, leje samowyładowcze, rurociągi, wiratory, powielatory,
dmuchawy, pojazdy zwiadowcze, ahrenhafty i pół setki innych
urządzeń (pochodzących z takiej samej iloci stuleci), które mogły
się kiedy okazać potrzebne przy obsłudze jakiego miasta.
Znaczna
częć tej maszynerii była zardzewiała, rozbita i zniszczona.
Niemniej częć urządzeń w dalszym ciągu nadawała się do użytku,
choć wszystkie z nich miały wygląd maszyn, których tak naprawdę
już nikt nie spodziewa się użyć.
Na
horyzoncie rysowały się proste i wysokie gmachy miasta - tego,
które Amalfi dostrzegł jeszcze z powietrza. Wokół niego snuły
się bez wyraźnego celu ledwie widoczne z tej odległoci maszyny.
A
daleko poniżej pomostu, na zagraconej powierzchni Gruli, w cieniu
rzucanym przez krawędź miasta Amalfiego, podskakiwała i
wymachiwała rękami jaka zwykła ludzka postać.
Amalfi
ruszył w dół ciasnej spirali metalowych schodków, a tuż za nim
zaczęli schodzić Hazleton i Anderson. Wiatr tłumił odgłos ich
kroków, stawianych z zabawną niemal ostrożnocią. Na planetach o
niskiej grawitacji dobrze jednak było powciągać swoje własne
mięnie. To, że na takich wiatach spadało się wolniej, niewiele
tylko zmniejszało impet końcowego upadku, a Amalfi już dawno temu
stwierdził, że poza własnym miastem, gdzie utrzymywano niezmienne
pole grawitacyjne wartoci jednego G, jego ogromna siła płata mu
nieprzyjemne figle nawet wtedy, kiedy zachowuje zwykłą
przezornoć.
Tańcząca
lalka okazała się niskim, ciemnowłosym technikiem ubranym w
wygnieciony, lecz czysty kombinezon. Zapewne w nim sypiał, ale
przynajmniej od razu stało się zupełnie jasne, że nigdy nie
wykonywał w nim żadnej pracy. Miał gładką, pucołowatą twarz o
ciemnej karnacji i lniącą, tłustą cerę, upstrzoną czarnymi
punkcikami pozapychanych porów. Zmierzył Amalfiego zadzierzystym
spojrzeniem oczu do złudzenia przypominających denka butelek po
piwie.
-
A to co? - spytał. - Jak się tutaj, do cholery, dostalicie?
-
A jak mielibymy się dostać? Na wrotkach. Kiedy nas tu kto
obsłuży?
-
Pytania to ja będę zadawał, włóczykije. I powiedz swemu
sierżantowi, żeby zdjął rękę z pistoletu, bo to mnie wnerwia. A
jak mnie co wnerwi, to nigdy nie wiadomo, co mogę zrobić.
Przylecielicie co naprawić?
-
A niby po co?
-
Mamy mnóstwo roboty - powiedział fachowiec. - Nie rozdajemy
jałmużny. Wracajcie do swojej dżungli.
-
Roboty macie tyle co molekuła przy zerze Kelvina! - ryknął Amalfi,
pochylając agresywnie do przodu głowę. Perkaty, błyszczący nos
technika cofnął się, ale tylko odrobinę. - Potrzebny nam jest
remont i mamy zamiar go zrobić. Chcemy za wszystko uczciwie
zapłacić, a do tego przysyła nas tutaj porucznik Lerner z waszych
lokalnych sił policyjnych. Jeżeli te dwa argumenty do ciebie nie
przemawiają, to każę mojemu sierżantowi zrobić użytek z tego
pistoletu. To szybki chłopak. Zanim się schowasz za jaki tutejszy
szmelc, zdąży ci posłać kilka mezonów.
-
Kogo wy, do diabła, straszycie? Czy nie wiecie, że tutaj są
gwiazdy akolickie? Rozparcelowalimy już nie takich... Nie, nie,
chwileczkę, sierżancie, po co ten popiech! Tak długo miałem do
czynienia z łapserdakami, że już mi to uszami wychodzi. Wy może
faktycznie jestecie w porządku. Przecież mówilicie co o
pieniądzach. Słyszałem wyraźnie.
-
Słyszałe dobrze - powiedział Amalfi, z trudem zachowując kamienny
wyraz twarzy.
-
Wasi Ojcowie Miasta to powiadczą?
-
Jasne. Hazleton... Cholera jasna! Anderson, gdzie się podział
menedżer miasta?
-
Jeszcze na górze poszedł bocznym pomostem w inną stronę - odparł
sierżant. - Nie mówił, dokąd.
A
jednak zbytnia ostrożnoć także w końcu niepopłaca, pomylał
kwano Amalfi. Gdyby nie koncentrował się tak bardzo na tym, gdzie i
jak stawia stopy, to w momencie, w którym Hazleton odszedł na bok,
musiałby wykryć, że dobiegający go z tyłu przytłumiony odgłos
kroków należy już tylko do jednej pary nóg.
-
Wróci, mam nadzieję - powiedział. - Posłuchaj, przyjacielu.
Musimy zrobić mały remont. Mamy rozwalony wirator w przegrzanej
komorze. Czy moglibycie go wyciągnąć i zamontować na jego miejsce
jaki inny, najlepiej najnowszy model, jaki tu macie?
Mechanik
zaczął się zastanawiać. Stojące przed nim zadanie najwyraźniej
go pociągało. Cała jego postawa i wyraz twarzy zmieniły się tak
bardzo, że przy swej gruntownej brzydocie zaczął wyglądać prawie
sympatycznie.
-
Mamy tu w magazynie 6-R-6. Mógłby się nadać, jeżeli postumenty,
na których chcecie go postawić, są zwrotnie laminowane -
powiedział powoli. - Jeżeli nie, to mam także BC77Y po generalnym
remoncie; mruczy cichutko jak nowy. Ale nigdy do tej pory nie
wyciągałem przegrzanego wiratora. Nie wiedziałem nawet, że one w
ogóle się grzeją. Macie na pokładzie kogo, kto mógłby mi pomóc
przy dezaktywacji?
-
Tak, wszystko jest przygotowane, ludzie czekają tylko na znak.
Sprawdźcie, czy nasze pieniądze wam się podobają, i bierzemy się
do roboty.
-
Zebranie całej brygady trochę potrwa - powiedział mechanik. - I
niech pan nie pozwala swoim ludziom kręcić się po okolicy. Policja
tego nie lubi.
-
Zrobię, co będę mógł.
Mechanik
pognał gdzie w głąb podwórza, zręcznie lawirując pomiędzy
bezczynnymi, pokrytymi rdzą maszynami. Amalfi patrzył za nim na
nowo oszołomiony tym, jak łatwo urodzonego technika przekabacić na
swoją stronę i to tak, by zupełnie zapomniał, dla kogo pracuje,
nie mówiąc już o tym, jak jego praca zostanie wykorzystana.
Najpierw trzeba wspomnieć o pieniądzach - bo technicy są zwykle
źle opłacani - a potem wystarczy już tylko delikatnie
zasygnalizować, że czekający ich problem jest sam w sobie bardzo
interesujący, i już się człowieka zdobyło. Napotkanie we wrogim
obozie jakiego pragmatyka zawsze bardzo cieszyło Amalfiego.
-
Szefie...
Amalfi
odwrócił się gwałtownie.
-
Gdzie ty się, do diabła, podziewał? Czy nie mówiłem, że turyci
mają pewnie zakazany wstęp na tę planetę? Gdyby był pod ręką,
kiedy cię potrzebowałem, to usłyszałby, że słowo "pewnie"
należy szybko wykrelić z tego zdania, nie mówiąc o tym, że
znacznie przyspieszyłby załatwienie sprawy!
-
Jestem tego zupełnie wiadom - odparł Hazleton gładko. - Podjąłem
skalkulowane ryzyko, bo pan, Amalfi, najwyraźniej zapomniał, jak to
się robi. I opłaciło się. Poszedłem do tamtego miasta i zdobyłem
informacje, które są nam bardzo potrzebne. Nawiasem mówiąc,
wszystkie doki w okolicy są zupełnie zrujnowane. Ten i ten drugi, w
którym siedzi tamto miasto, muszą być jedynymi sprawnymi
warsztatami na przestrzeni setek mil. Cała reszta jest całkowicie
zasypana piaskiem, rdzą i gruzem.
-
A to drugie miasto? - spytał Amalfi bardzo cicho.
-
Demontują je; co do tego nie ma najmniejszych wątpliwoci. Jest w
opłakanym stanie i zupełnie opuszczone. Połowa wspiera się na
pojedynczym prowizorycznym dźwigarze, a na ulicach porozstawiano
przenone baraki. To właciwie sam kadłub. Kręcą się tam jacy
ludzie, przygotowując miasto do jakiego użytku, ale wcale się nie
spieszą i nie robią nic, żeby nadawało się do zamieszkania.
Chodzi im jedynie o to, żeby mogło latać. Najwyraźniej nie są to
członkowie załogi. Co się z nimi stało, strach nawet pomyleć.
-
Z tego strachu nie domyliłe się wielu ważnych rzeczy - powiedział
Amalfi. - Aż się prosi, żeby pomyleć, że prawowita załoga
miasta siedzi w więzieniu za długi, a warsztat przygotowuje
skonfiskowane miasto do jakiej brudnej roboty, której wykonanie
przypuszczalnie je zniszczy i do której nie dałoby się nająć
żadnego wolnego miasta, za żadną cenę.
-
A cóż by to miała być za robota?
-
Założenie zaworu na gazowym gigancie - powiedział Amalfi. - Chcą
się dobrać do jakiego amoniakalno-metanowego olbrzyma o niskiej
gęstoci, jakiego pokrytego lodową skorupą wiata typu Jowisza, do
którego nie mogą podejć w żaden inny sposób. Według mnie, mają
nadzieję zdobyć przy pomocy tego zaworu niewyczerpalne źródło
gazów trujących.
-
Znów pan co zgaduje - rzucił Hazleton przez zacinięte zęby. -
Oczekuję, że zostanę ukarany za oddalenie się od miasta, Amalfi,
ale jestem już dużym chłopcem i nie pozwolę, żeby wciskał mi
pan tu jakie wydumane kity tylko po to, by utwierdzić mnie w
przekonaniu o swojej wszechwiedzy.
-
Ja nie jestem wszechwiedzący, Mark - odparł Amalfi łagodnie. - Ja
tylko przyjrzałem się temu miastu w czasie podejcia do lądowania i
obserwowałem wskazania przyrządów. A ty nie. Już same przyrządy
powiedziały mi, że na pokładzie tego miasta nie prowadzi się
żadnej typowej dla wędrowców działalnoci. Powiedziały mi także,
że jego wiratory zostały nastrojone na częstotliwoć wytwarzającą
pole, które spali je w ciągu roku; a także to, do czego takie pole
jest im potrzebne - jakiego typu warunkom powinno się
przeciwstawiać. - Ekrany wiratorów mają odpierać każdą większą,
szybko poruszającą się grupę cząsteczek, natomiast tylko w
niewielkim stopniu utrudniają osmotyczne przenikanie gazów. Jeżeli
wyrubuje się pole tak, by wykluczyć nawet najmniejszą wymianę
cząsteczkową, i to nawet pod cinieniem miliona atmosfer, wiratory
ulegają zniszczeniu. Taki zestaw warunków zdarza się tylko w
jednej sytuacji - sytuacji, w której żaden wędrowiec nie zgodzi
się znaleźć nawet na najkrótszą chwilę. Przy lądowaniu na
gazowym gigancie.
-
I znów mógł mi pan to powiedzieć wczeniej i w ten sposób
powstrzymać mnie od robienia wypadów na boki. Ale oczywicie nie
zrobił pan tego. Może jednak dobrze się stało, że i tym razem
postąpił pan w ulubiony przez siebie sposób. Ciągle jeszcze nie
doszedłem bowiem do swego największego odkrycia. Czy zna pan nazwę
tego miasta?
-
Nie.
-
To miło, że się pan do tego przyznał. Ja ją znam. To jest włanie
miasto, o którym słyszelimy trzysta lat temu podczas jego budowy.
Tak zwane uniwersalne. To był wietny egzemplarz i nawet pomimo
całego zrujnowania i demontażu ciągle jeszcze to widać. Ci
Akolici niszczą wszystko, co czyniło z niego tak niezwykły okaz,
bo chodzi im tylko o przerobienie go do użycia w jednym celu.
Przestudiowałem dokładnie jego plany, kiedy po raz pierwszy je
opublikowano i...
Przerwał
nagle. Amalfi odwrócił głowę w stronę, w którą patrzył
Hazleton. Technik wracał do nich biegiem. W jednej ręce trzymał
mezonowy pistolet.
-
Przekonałe mnie - powiedział Amalfi pospiesznie. - Czy udałoby ci
się dostać tam z powrotem, ale tak, żeby cię nikt nie zauważył?
Czuję w powietrzu kłopoty.
-
Tak. Tam jest...
-
W tej chwili "tak" musi mi wystarczyć. Sprzęgnij ich
Ojców Miasta z naszymi i nastaw jednych i drugich na Standardową
Sytuację N. Podłącz ich do naszego startera zwykłą najprostszą
linią sygnałową tak-nie.
-
Sytuację N?!! Szefie, to jest...
-
Ja wiem, co to jest. Uważam, że włanie nadeszła na nią pora.
Jeżeli nie skorzystamy z połączonych zasobów wiedzy dwóch
zespołów Ojców, to nasz rozwalony wirator uniemożliwi nam
jakąkolwiek ucieczkę. Po prostu nie jestemy w stanie rozwinąć
żadnej sensownej szybkoci. Pędź, zanim będzie za późno.
Pracownik
warsztatu był już bardzo blisko. Wydawał z siebie ryki wciekłoci,
ale w rzadkiej atmosferze Gruli jego wrzaski brzmiały jak
popiskiwanie dziecięcej trąbki.
Hazleton
wahał się jeszcze przez ułamek sekundy, a potem rzucił biegiem w
górę metalowych schodów. Mechanik przypadł do ziemi za stertą
jakiego żelastwa i strzelił. Pistolet mezonowy ryknął ogłuszająco
w niebo i potężnym łukiem wyleciał mu z ręki. Ten człowiek
musiał strzelać z niego po raz pierwszy w życiu.
-
Panie burmistrzu, czy mam...
-
Jeszcze nie, sierżancie. Niech pan go trzyma na muszce, to wszystko.
Hej, ty tam! Podejdź no tutaj. Spokojnie i powoli, z rączkami
splecionymi za głową. Tak włanie... No a teraz powiedz mi, proszę,
dlaczego strzelałe do mojego menedżera miasta?
Ciemna
skóra twarzy mechanika zrobiła się sina z wciekłoci.
-
Nie zwiejecie - powiedział ochrypłym głosem. - W drodze tutaj jest
już z dziesięć pojazdów policyjnych. Rozpirzą was na dobre. Z
przyjemnocią to sobie obejrzę.
-
Dlaczego? - spytał Amalfi tonem rozsądnej dyskusji. - Przecież ty
strzeliłe pierwszy. My nie zrobilimy nic złego.
-
Nic złego!!! A wystawienie fałszywego czeku to pies?! Tutaj to
przestępstwo cięższe od morderstwa, brachu. Sprawdziłem was u
Lernera, a on dostał piany na ustach. Módlcie się, żeby to nie
on, tylko jaki inny patrol doleciał tu pierwszy!
-
Fałszywy czek? - spytał Amalfi. - Co ci się pokićkało,
przyjacielu. Sądząc po twoim wyglądzie, nasze pieniądze są
lepsze niż wszystko, czego tu używacie. To german. Czysty,
srebrzysty german.
-
German? - powtórzył z niedowierzaniem mechanik.
-
Dobrze usłyszałe. German. Gdyby częciej mył uszy, to nie miałby
takich wątpliwoci.
Brwi
pracownika warsztatu nie przestawały podjeżdżać coraz wyżej w
górę czoła., a kąciki ust zaczęły mu lekko drgać. Po
policzkach spłynęły mu dwie wielkie, tłuste łzy. Ponieważ
ciągle jeszcze trzymał ręce splecione nad głową, sprawiał
nieodparte wrażenie człowieka, który lada chwila dostanie ataku
szału.
Nagle
cała twarz pękła mu niemal na pół.
-
German! - zawył nieprawdopodobnie szeroko otwartymi ustami. - Cha,
cha, cha, cha! G e r m a n!!! W jakiej to czarnej dziurze
siedzielicie, trampy? German... cha, cha, cha, cha!... - Sapnął
słabo i opucił ręce, żeby obetrzeć oczy. - Nie macie srebra ani
złota, ani platyny? Nie macie cyny albo żelaza? Albo czego, co jest
cokolwiek warte? Zmywajcie się, łapserdaki. Jestecie spłukani.
Kompletnie. Przyjmijcie ode mnie dobrą, przyjacielską radę i
zmykajcie.
Wyglądało
na to, że się trochę uspokoił.
-
A cóż takiego złego jest w naszym germanie? - spytał Amalfi.
-
Nic - odparł mechanik, patrząc na Amalfiego z mieszaniną
współczucia i mciwoci sponad swego niewiarygodnego nosa. - Nic, to
dobry, bardzo pożyteczny metal. Tylko że nie jest już walutą,
chłopie. Nie mogę pojąć, jak się uchowalicie, żeby tego nie
wiedzieć. German jest już tylko bezwartociowym złomem. To znaczy,
nie... w dalszym ciągu jest co wart, ale tylko tyle, ile wynosi jego
rzeczywista wartoć... jeżeli rozumiecie, o co mi chodzi. Trzeba go
kupować tak jak wszystko inne. Za niego nic nie da się kupić. On
już nie służy tutaj jako pieniądz. Ani nigdzie indziej. N i g d z
i e indziej! Cała Galaktyka poszła, z torbami. Cała Galaktyka... I
wy też!
Znów
otarł z łez swoje oczy. Nad głowami zawyła jaka syrena - cicho,
lecz natarczywie.
Hazleton
był już gotów i sygnalizował nadciąganie policji.
Próba
zrozumienia tego, co stało się po wcinięciu klucza startowego,
zakończyła się całkowitym fiaskiem. Amalfi pożegnał się także
z nadzieją na zrozumienie tego kiedykolwiek w przyszłoci.
Wypytywanie Ojców Miasta nie miało żadnego sensu, z tej prostej
przyczyny, że oni sami nie wiedzieli. To, co trzymali do użycia w
Standardowej Sytuacji N - w tym kryzysowym położeniu, gdy totalnemu
zniszczeniu miasta może zapobiec tylko błyskawiczna ucieczka - było
z pewnocią czym dramatycznym i nie mającym precedensu. Albo może
sposób na wyjcie z Sytuacji N powstał dopiero wtedy, kiedy Ojcom
Miasta stworzono okazję do połączenia swojej wiedzy z mądrocią
drzemiącą w komputerowym systemie uniwersalnego wędrowca.
Miasto
wyprysnęło z zajmowanego przez nie doku w jakie niczym nie
wyróżniające się miejsce w przestrzeni. Zegary nie zanotowały
żadnego upływu czasu, a wskaźniki poboru mocy - żadnego zużycia
energii. W jednej chwili miasto znajdowało się na powierzchni
Gnili, a po rzuconym przez Amalfiego krótkim: "start",
planeta po prostu zniknęła i niemal natychmiast rozległ się głos
Jake'a, żądający dostarczenia mu informacji, gdzie właciwie
miasto się znajduje. W odpowiedzi usłyszał, że sam ma się tego
jak najszybciej dowiedzieć.
Policja
podeszła do Gruli w nienagannym szyku, ale nie znalazła okazji do
oddania nawet jednego strzału. Kiedy Jake'owi udało się w końcu
odszukać Grulę, O'Brien wysłał jednego ze swoich zwiadowców, by
ledził ruchy pojazdów policyjnych, miotających się po niebie
planety, jak spóźnieni aktorzy szukający kluczowego dla całej
sztuki guzika od żabotu.
Godzinę
później, bez jakichkolwiek wczeniejszych przygotowań, z
powierzchni Gruli zniknęło miasto uniwersalne. Zanim pracownicy
warsztatu odzyskali przytomnoć umysłu na tyle, żeby ponownie
włączyć syrenę alarmową, policjanci zdążyli już rozlecieć
się we wszystkich kierunkach, kontynuując polowanie na zwierzynę,
której nigdy w najmielszych nawet przypuszczeniach nie podejrzewali
o to, że może zniknąć - na miasto Amalfiego. Zanim policja
przegrupowała swoje szeregi tak, by móc wyledzić poczynania miasta
uniwersalnego, zdążyło wyłączyć swoje systemy pokładowe i stać
się w ten sposób całkowicie niewykrywalne.
Sunęło
teraz po orbicie oddalonej od miasta Amalfiego o pół miliona mil.
Znów było całkowicie pozbawione swoich ochronnych ekranów. Jeżeli
w momencie startu znajdowali się na jego pokładzie jacy pracownicy
warsztatu, to do tej pory byli już martwi; w miecie nie było nawet
jednej cząsteczki powietrza.
A
Ojcowie Miasta nie wiedzieli, jak tego wszystkiego dokonali albo
raczej j u ż nie wiedzieli. Działanie na wypadek Standardowej
Sytuacji N uruchamiał zaplombowany obwód, zaprogramowany na
natychmiastowe, automatyczne samozniszczenie. Wiele setek lat temu
ustalono, że w ten włanie sposób najlepiej zapobiegnie się
wykorzystywaniu Sytuacji N przez niekompetentne lub leniwe władze
miasta do rozwiązywania każdego pomniejszego kryzysu. Nigdy już
nie będzie można z tego skorzystać.
A
Amalfi wiedział, że nakazał jej użycie - i to nie tylko u siebie,
lecz także w drugim miecie - w sytuacji, która nie była
rzeczywicie sytuacją krańcową, nie była prawdziwą Sytuacją N.
Wiedział, że roztrwonił ostatnią deskę ratunku obu wędrowców.
Z
taką samą jednak pewnocią wiedział i to, że żadne z obu miast
nigdy już tego obwodu nie będzie potrzebowało.
Oba
miasta, połączone tylko niewidzialną wiązką fal ultrafonicznych,
unosiły się teraz swobodnie w bezgwiezdnej przestrzeni, o trzy lata
wietlne od dżungli i o osiem parseków od Gruli. Amalfi stojący na
dzwonnicy miejskiego ratusza nie mógł dostrzec rozmazanych konturów
wież martwego miasta, lecz majaczyło mu ono w mylach, czekając na
sygnał przywracający mu życie.
Nie
potrafił zdecydować, czy ten jego akt desperacji, którego dopucił
się w sytuacji niezupełnie krańcowej, był jednoczenie ostatecznym
wyrokiem mierci na tamto miasto, czy też wyrok taki zapadł już
wczeniej. W obliczu galaktycznej katastrofy problem ten wydawał się
sprawie zupełnie nieistotny.
Odłożył
go więc na półkę i zaczął zastanawiać się nad tym, co
usłyszał o czeku. German nigdy w rzeczywistoci nie posiadał tej
ogromnej wartoci, jaką uzyskał jako rodek płatniczy. Miał
oczywicie pewne własnoci, które czyniły go cennym w wielu
dziedzinach techniki: sieć krystaliczna germanu rozstawała się z
elektronem przy pobudzaniu jej stosunkowo niewielką ilocią energii,
obszar graniczny p-n działał jako krystaliczny detektor itd. Metal
znalazł zastosowanie w wielu tysiącach urządzeń elektrycznych i
był rzadki.
Ale
nie a ż t a k rzadki. Wartoć germanu, a przed nim srebra, złota,
platyny czy irydu, była czysto sztucznym wynikiem ekonomicznych
konwencji, zakorzenionych mitów, preferencji jubilerskich czy
państwowego monopolu. Wczeniej czy później jaka planeta czy
gwiazdozbiór władając odpowiednio wysoką technologią - a w
konsekwencji wielkim dodatnim saldem płatniczym - mogły nagromadzić
wystarczająco duże zapasy tego metalu, by zmusić swoich
konkurentów, albo co bardziej prawdopodobne, swój własny resort
finansów, do odstąpienia do standardu germanu. A może po prostu
kto nauczył się tanio syntetyzować lub transmutować ten
pierwiastek. Teraz to i tak nie miało już większego
znaczenia.
Znaczenie
miały rezultaty tego, co się stało. Metaliczny german, znajdujący
się w tej chwili na pokładzie miasta, przedstawiał sobą według
ocen bieżących zaledwie jedną ósmą swojej poprzedniej wartoci.
Znacznie gorsze było jednak to, że większoć funduszy miasta
ulokowana była nie w metalu, a w papierze, papierowych germanach,
emitowanych w oparciu o zapasy tego metalu znajdujące się na Ziemi
i w kilku centrach administracyjnych. Te pieniądze, jako nie
reprezentujące żadnego znajdującego się w posiadaniu miasta
germanu, nie miały w ogóle żadnej wartoci.
Nową
walutą stały się leki. Gdyby miasto opuciło Mizoginię z możliwą
do zebrania na tej planecie ilocią geriatryków, byłoby dzi
multimiliarderem; zamiast tego było prawie żebrakiem.
Amalfi
zastanawiał się, skąd pojawił się pomysł z lekami. Wędrowcom,
odciętym przez większą częć życia od głównego nurtu historii,
takie niespodziewane obroty spraw zdawały się rezultatem nagłego
objawienia jakiego pojedynczego geniuszu. Trudno było o nich myleć
jako o ewolucyjnym wyniku procesów zmieniających ogólną sytuację,
ponieważ wędrowcy zdani byli jedynie na wyrywkowy ogląd warunków
panujących na odwiedzanych przez nich wiatach. Jakiekolwiek były
jednak przyczyny wprowadzenia nowej waluty, zawarta w tym rozwiązaniu
myl wydawała się doć sensowna.. Wartoć każdego leku można było
z łatwocią ustalić stosując kryteria ich terapeutycznej
przydatnoci i dostępnoci. Lekarstwa produkowane syntetycznie i
masowo, a więc po niskich kosztach, stałyby się pieniądzem
zdawkowym nowego systemu, a te, które są rzadkie, niemożliwe do
zsyntetyzowania i na które popyt zawsze przewyższa podaż, stałyby
się banknotami o wysokim nominale.
Co
więcej, nawet drogie leki można rozcieńczać lub dzielić na
mniejsze porcje, co znacznie uelastyczniałoby system spłaty długów;
autentycznoć leków można sprawdzić za pomocą testów
laboratoryjnych równie łatwo, jak prawdziwoć metalu; i wreszcie
lekarstwa tak szybko tracą ważnoć i wychodzą z mody, że stanowią
wietną szybkoobiegową walutę, której nawet najbardziej zachłanne
planety i cywilizacje nie mogą nagromadzić zbyt wiele ani w celach
tezauryzacji, ani dla spekulacji.
To
był dobry pomysł. Ponieważ niemożliwe byłoby zawieranie
transakcji, których płatnoci wyrażono by w ułamkach centymetrów
szeciennych jakiego rodka chemicznego - dokładnie zresztą tak samo,
jak niepraktyczne było noszenie przy sobie półtorej tony germanu -
to dla spłacenia zaciągniętych długów w dalszym ciągu musiałyby
istnieć pieniądze papierowe.
Ale
przy koniecznoci płacenia lekami miasto było biedne. Nie miało
żadnych nowo wprowadzonych pieniędzy papierowych, choć oczywicie
mogłoby natychmiast sprzedać swoje zapasy germanu i uzyskać w ten
sposób parę groszy. Być może udałoby się sprzedać także dawne
pieniądze papierowe, oparte na germanie znajdującym się w
skarbcach Ziemi, gdyby Akolitom chciało się bawić w ich wymianę
na metal, ale wartoć tych pieniędzy wynosiła obecnie tylko jedną
piątą wartoci metalicznego germanu, który reprezentowały, a to
było bardzo niewiele.
Lekarstw
znajdujących się na pokładzie miasta nie sposób było sprzedać,
bo były potrzebne jego mieszkańcom. Amalfi skrzywił się na myl,
jak ogromną częć indywidualnych budżetów pochłonie w nowych
warunkach opieka medyczna. Szczególnie geriatryki postawią ludzi
przed ogromnym dylematem: czy użyć ich teraz i ulżyć bieżącym
kłopotom finansowym, czy też żyć w biedzie po to, by móc w tej
biedzie żyć w nieskończonoć.
Amalfi
gnał bezlitonie jedną konsekwencję zaistniałej sytuacji za drugą
długimi, kamiennymi korytarzami swego mózgu, jak kapłan pędzący
biczem ryczące zwierzęta ofiarne. Miasto było biedne. W całym
rejonie gwiazd akolickich nie mogło znaleźć żadnej pracy, za
którą płaca byłaby w stanie pokryć chociaż koszty związane z
jej wykonaniem. Bez nowego wiratora szukanie pracy gdzie indziej było
niemożliwe.
Pozostawała
tylko dżungla. Wyboru nie było.
Amalfi
nigdy dotychczas nie był w żadnych slumsach i na samą myl o tym
wytarł bezwiednie dłonie o uda. W głowie dźwięczało mu tylko
jedno słowo - słowo, które zawsze, nieodłącznie jak cień,
towarzyszyło we wszystkich zakamarkach jego mózgu słowu dżungla,
jedno krótkie słowo: n i g d y. Nie wolno dopucić, by miasto
popadło w długi, nie wolno dopucić, by złamał je jaki kryzys,
nie wolno dopucić, by straciło rację swego bytu - pracę...
Te
pierwsze przykazania burmistrza miasta zmieniły się teraz w puste
frazesy, natomiast "nigdy" okazało się tak samo
rzeczywistym okreleniem czasu jak każde inne, okreleniem, które
nagle objawiło kryjące się w nim do tej pory, bezwzględne
"teraz".
Amalfi
podniósł słuchawkę zawieszoną na balustradzie dzwonnicy.
-
Hazleton?
-
Jestem, szefie. Jak brzmi werdykt?
-
Jeszcze nie wiem - powiedział Amalfi. - To sąsiednie miasto
zwędzilimy przypuszczalnie w jakim celu. Teraz musimy się
dowiedzieć, jakie mamy szanse porzucenia tutaj swego miasta i
ucieczki stąd na pokładzie tamtego. Zabierz ze sobą kilku ludzi w
kombinezonach i sprawdź to.
Hazleton
nic przez chwilę nie odpowiadał. To krótkie milczenie uzmysłowiło
Amalfiemu, że postawione przez niego zadanie ma znaczenie zupełnie
drugorzędne i że wie już, jak brzmi werdykt. Po posadzce jego
mózgu pełzł jak salamandra jeden wers wiersza ziemskiego poety
Theodora Roethke: "Środka skraj pożreć nie zdoła..."
-
Dobra - rozległ się w końcu w słuchawce głos Hazletona.
Długie
jak wiecznoć pół godziny później odezwał się ponownie.
-
Szefie, obawiam się, że z tym miastem jest jeszcze gorzej niż z
naszym. Ma co prawda ciągle jeszcze sprawne wiratory, ale wszystkie
są fatalnie nastrojone. Poza tym przy bliższych oględzinach
sprawia wrażenie, że ma jakie konstrukcyjne uszkodzenia. Ci z
warsztatu zryli je bardzo dokładnie. Ma zepsutą stępkę. To
Akolici musieli nim lądować na Gruli, a nie jego pierwotna
załoga.
Amalfi
nie mógł oczywicie przyznać się menedżerowi do tego, że
przewidywał taki wynik oględzin, szczególnie teraz, kiedy Hazleton
znajdował się psychicznie na krawędzi buntu, choćby - jak miał
nadzieję burmistrz - nie uwiadomionego. Było zupełnie możliwe, że
Hazleton, pomimo wszelkich rodków bezpieczeństwa zastosowanych
przez burmistrza, domylił się istnienia całego emocjonalnego
brzemienia winy od dłuższego czasu wzbierającego w Amalfim. Choć
z drugiej strony, może to tylko włanie owo poczucie winy
podszeptywało mu takie podejrzenia. Na wszelki wypadek postanowił
dać się wciągnąć w pomysł kradzieży tego drugiego miasta, choć
z góry przeczuwał, że w niczym im to oczywicie nie pomoże. Dla
więtego spokoju spytał:
-
Co proponujesz, Mark?
-
Porzuciłbym je, szefie. Jest mi bardzo przykro, że w ogóle
nalegałem na porwanie tego miasta. Zdobylimy już jedyną rzecz,
którą mogło nam ofiarować i którą moglibymy sobie
przywłaszczyć, a mianowicie wiedzę. Nasi Ojcowie Miasta
zmagazynowali już wszystko, co wiedzieli ich Ojcowie. Nie moglibymy
wziąć już niczego więcej, poza nowym wiratorem, ale to jest
robota dla doku remontowego.
-
W porządku. Włącz mu ekran trzydzieci cztery setne procenta, żeby
utrzymać je na tej orbicie i wracaj. Tylko upewnij się, że nie
będzie tego więcej, bo inaczej te przestrojone wiratory ogłoszą
pozycję miasta każdemu, kto podejdzie do niego bliżej niż na dwa
parseki, a na dodatek zakłócą działanie naszych maszyn.
-
Dobra.
Pozostał
zatem do rozważenia problem miejscowej policji. Amalfi miał teraz u
niej krechę nie tylko za wystawienie czeku bez pokrycia, ale także
za kradzież własnoci państwowej i mierć akolickich techników,
którzy zginęli na pokładzie miasta uniwersalnego.
Tylko
slumsy gwarantowały bezpieczeństwo, a i one gwarantowały je tylko
czasowo. W dżungli miasto mogło, przynajmniej na jaki czas, zgubić
się między trzema setkami innych wędrowców, z których wiele
powinno mieć znacznie lepsze uzbrojenie niż miasto Amalfiego miało
kiedykolwiek.
W
takiej ławicy istniała nawet szansa, że Amalfi zdoła wreszcie w
końcu ujrzeć na własne oczy legendarny wegański fort orbitalny,
jedyną wędrowną konstrukcję, która nie została wyprodukowana
przez człowieka. Amalfi był równie zafascynowany legendą fortu
jak każdy inny wędrowiec, choć dobrze wiedział, jak mało było w
niej konkretnych faktów. Fort okrążał Wegę do momentu upadku
głównej planety Konfederacji, a potem - doć niespodzianie,
ponieważ Weganie nigdy nie próbowali wysyłać w przestrzeń
niczego większego od okrętów wojennych - wyruszył w zupełnie
nieznanym kierunku, bez najmniejszego wysiłku przebijając się
przez blokadę ziemskich krążowników. Od tamtej pory nikt nigdy o
nim nie słyszał, ale legenda nie przestawała przypisywać mu coraz
to nowych niewiarygodnych wyczynów.
Sami
Weganie z całą pewnocią nie byli sympatycznym ludem i właciwie
trudno było zgadnąć, dlaczego wędrowcy tak bardzo umiłowali
sobie opowieć o forcie orbitalnym. Oczywicie wędrowcy nigdy nie
kochali policji i twierdzili, że nie darzą sympatią także Ziemi,
ale to nie tłumaczyło ich zafascynowania legendą o forcie. W ich
przekazach fort rozrósł się do kolosalnych rozmiarów i stał się
zupełnie niezniszczalny. Dokonywał cudów w każdym zakątku
Galaktyki; był wszędzie i nigdzie; stał się dla wędrowców ich
Beowulfem, Cydem, Sigurdem, Gawainem, Rolandem, Cuchulainem,
Prometeuszem, Lemminkainem...
Amalfi
poczuł nagły chłód. Myl, która przyszła mu włanie do głowy,
była tak szokująca, że instynktownie przegnał ją, zanim jeszcze
zdążył całą poznać. Ten fort... Prawdopodobnie został
zniszczony setki lat temu... Ale jeżeli rzeczywicie jeszcze
istnieje... To jego istnienie pociągało za sobą pewne, nieubłagane
konsekwencje, które mogą być podstawą do podjęcia pewnych
akcji...
Tak,
to było możliwe. Zupełnie możliwe. I bezspornie warte
spróbowania...
A
l e g d y b y n a p r a w d ę s i ę u d a ł o...
Podjąwszy
decyzję, Amalfi przezornie odłożył ją na bok. Na razie jedno
było pewne: dopóki Akolici wykorzystują dżunglę jako źródło
niemal darmowej siły roboczej, dopóty ich policja nie zaryzykuje
przeciwko nim żadnej nie przemylanej akcji, zwłaszcza tylko po to,
żeby dopać jedno "przestępcze" miasto. Dla Akolitów
przestępcami byli wszyscy wędrowcy - niejako z definicji.
Co,
zdaniem Amalfiego, było prawie zgodne z prawdą, przynajmniej jeżeli
chodziło o jego własne miasto. Było ono w tej chwili nie tylko
żebrakiem, ale także pirgalem - z definicji.
Koniec
trasy.
-
Szefie? Jestem już z powrotem. Więc jaki numer tym razem wykręcamy?
Musimy się z tym pospieszyć, bo...
Amalfi
spojrzał wyzywająco na czerwonego karła, błyszczącego
niewyraźnie wysoko ponad balkonem.
-
Nie będzie żadnego numeru, Mark - powiedział. - Jestemy skończeni.
Lecimy do dżungli. ------------------------------ * Dżunglą w
slangu amerykańskim nazywa się miejsce, w którym zbierają się
bezrobotni większych miast. W miejscu takim, położonym zwykle w
okolicy wysypisk mieci, znajdują się szałasy i baraki, sklecone i
zamieszkiwane przez bezdomnych.
ROZDZIAŁ
6
*
Dżungla
*
Miasta
dryfowały bezwolnie po swych jałowych orbitach wokół czerwonego
karła. Tu i tam pojawiły się na ekranach wiatła pozycyjne którego
z nich, ale większoć wędrowców nie mogła sobie pozwolić na
bezproduktywne marnowanie nawet takiej iloci energii. W gęsto
zatłoczonym obszarze wiatła pozycyjne były bardzo potrzebne, ale
jeszcze bardziej potrzebna była energia do utrzymywania ochronnych
ekranów wiratorów.
Tylko
od jednego biła potężna łuna, ale nie wiateł pozycyjnych, z
których żadne nie działało, lecz ulicznych jupiterów.
Najwyraźniej to miasto mogło sobie pozwolić na trwonienie energii
i chciało, żeby o tym wiedziano. Chciało także dobitnie dać do
zrozumienia, że woli marnować energię na czystą fanfaronadę, niż
przeznaczyć ją na utrzymywanie tak elementarnych oznak
praworządnoci jak wiatła pozycyjne.
Amalfi
trzeźwo studiował obraz jarzącego się w ciemnoci miasta. Przekaz
nie był zbyt wyraźny, ponieważ zajmowało ono uprzywilejowaną
pozycję blisko czerwonego karła, gdzie potężne pole grawitacyjne
zimnego słońca poważnie deformowało strukturę przestrzeni. Duże
nasycenie próżni ekranami ochronnymi innych wędrowców pogarszało
jeszcze widocznoć. Amalfiemu nie udało się przecisnąć swego
miasta między innymi wędrowcami dalej niż na osiemnacie jednostek
astronomicznych od gwiazdy, co odpowiadało mniej więcej redniej
odległoci Uranu od Słońca w ziemskim układzie planetarnym. W
konsekwencji czerwony karzeł był dla Amalfiego wizualnie tylko
gwiazdą dziesiątej wielkoci. Oddalona o cztery lata wietlne gwiazda
typu G0 zdawała się być znacznie bliższa niż karzeł.
Było
jednak oczywicie niemożliwe, by wszystkie trzysta kilkadziesiąt
miast mogło skupić się wystarczająco blisko słońca i czerpać z
jego promieniowania choć odrobinę ciepła. Kto musiał zajmować
orbity bardziej zewnętrzne. Równie oczywiste i zgodne z
oczekiwaniami było to, że najprzytulniejsze miejsce przy samym
nikłym gwiezdnym ognisku przypadnie miastu o największych zasobach
energii, podczas gdy ci, którzy musieli rozpaczliwie oszczędzać
każdy erg, drżeć będą z zimna w zewnętrznych
ciemnociach.
Zdumiewające
natomiast było to, że rozrzutnie szafujące wiatłem miasto jawnie
okazywało lekceważenie zarówno miejscowych praw, jak i zdrowego
rozsądku także wtedy, gdy do serca dżungli zaczęły się zbliżać
eskortowane przez policję statki akolickie.
Amalfi
popatrzył na rzędy monitorów. Po raz drugi w tym roku znalazł się
w sali ratusza, której prawie nigdy nie używał. Była to jedna ze
starożytnych sal reprezentacyjnych, wyposażona mniej więcej przed
dwunastoma wiekami w doć złożony system łącznoci wizyjnej, który
tuż po opuszczeniu Ziemi zdawał się bardzo potrzebny. Dzi
uruchamiano go tylko wtedy, kiedy miasto zbliżało się do jakiego
wysoko uprzemysłowionego, wysoko rozwiniętego regionu, by
przeprowadzić złożone negocjacje z różnymi dyplomatycznymi,
administracyjnymi i gospodarczymi władzami; bez tego żaden
wędrowiec nie mógł nawet marzyć o jakiejkolwiek pracy w takim
gwiezdnym systemie. Amalfi nigdy by się nie spodziewał, że
reprezentacyjna sala ratusza może mu się do czego przydać także w
slumsach.
Pomylał
ponuro, że było wiele spraw związanych z życiem w dżungli, o
których nic nie wiedział.
Jeden
z ekranów ożywił się. Ukazał pełną postać kobiety ubranej ze
staromodną bezpretensjonalnocią w jaki strój, wykonany z
ulegających zniszczeniu materiałów. Tkwiąca wewnątrz tego stroju
kobieta miała twardy wyraz oczu, lecz znacznie mniej twarde ciało.
Już na pierwszy rzut oka można się było w niej domylić
akolickiego handlowca.
-
Tak jak to już ogłaszalimy - powiedziała chłodno - praca polegać
będzie na prowizorycznym zagospodarowaniu Czapli VI. Możemy tam
zatrudnić na zasadach akordu szeć miast.
-
Uwaga, trampy!
Rozjanił
się trzeci ekran. Jeszcze zanim obraz ustabilizował się w lokalnie
zakłóconej sieci przestrzennej, Amalfi rozpoznał ukazującą się
sylwetkę. Głównych cech topologicznych policaja żadne
zniekształcenie nie jest w stanie zmienić tak, żeby były
nierozpoznawalne. Był tylko odrobinę zaskoczony, kiedy stwierdził,
że wyłaniająca się z ekranu twarz dowódcy eskorty policyjnej
jest twarzą porucznika Lernera - człowieka, któremu łapówka
zmieniła się w rękach w bezwartociowy german.
-
Jeżeli nie zachowacie całkowitego porządku, to roboty nie dostanie
nikt - powiedział Lerner. - N i k t. Zrozumiano? Złożycie swoje
oferty tej pani, a ona przyjmie je lub nie, wedle swego uznania.
Jeżeli kto z was poszukiwany jest przez władze i zostanie
zatrudniony, to po opuszczeniu dżungli zostanie pociągnięty do
odpowiedzialnoci. Na tę robotę nie udzielamy żadnych immunitetów.
A jeżeli mi tu który zacznie rozrabiać, to...
Obraz
porucznika Lernera przeciągnął swoim palcem wskazującym w poprzek
gardła w gecie, który jako nigdy nie zatracił swego specyficznego
znaczenia. Amalfi zgrzytnął zębami i wyłączył fonię. Lerner
mówił jeszcze doć długo, a po nim głos zabrała znów ta sama
kobieta, ale włanie włączył się następny ekran i Amalfi musiał
wiedzieć, jakie padną z niego słowa. Treć wystąpień policjantów
i handlowców można prawie zawsze przewidzieć z góry - zresztą
Ojcowie Miasta zdążyli już wręczyć Amalfiemu swoje przewidywania
na temat faktów zawartych w obu wystąpieniach, więc Amalfi słuchał
Lernera i kobiety tylko na tyle, żeby sprawdzić, czy Ojcowie Miasta
nie popełnili jakiego błędu. Nie popełnili.
Ale
co mogło powiedzieć jasno owietlone miasto z bliskiego sąsiedztwa
czerwonego karła - szef dżungli, król wędrowców...
Nawet
Amalfi, nie mówiąc o Ojcach, nie potrafił tego przewidzieć.
Porucznik Lerner i kobieta-handlowiec ciągle jeszcze poruszali
bezdźwięcznie wargami, kiedy falujący cień na czwartym ekranie
zaczął przybierać konkretne kształty. Powolny, ciężki,
brutalnie zadufany w sobie głos objął już w niepodzielne władanie
salę recepcyjną ratusza.
-
Nikt nie składa żadnej oferty za mniej niż szećdziesiąt -
powiedział. - Miasta klasy A za pracę na Czapli VI zażądają sto
dwadziecia cztery, a miasta klasy B nie zaczną zbijać tej ceny,
dopóki ta cholerna baba nie najmie wszystkich potrzebnych jej miast
klasy A. Jeżeli wybierze sobie wszystkie szeć sporód miast klasy
A, to znaczy, że reszta ma pecha. Żadne miasto klasy C w ogóle nie
bierze udziału w przetargu na roboty na Czapli VI. Tymi, którzy się
wyłamią, zajmiemy się osobicie. Albo zaraz, albo...
Obraz
zrobił się nagle zupełnie wyraźny. Amalfi zachichotał.
-
...albo po odlocie policji. To na razie wszystko.
Ekran
wyłączył się. Zdeformowany, łysy mężczyzna w starożytnej
pelerynie z metalowych kółek długo jeszcze stał Amalfiemu przed
oczami.
Król
wędrowców był człowiekiem odlanym z lawy. Być może nawet kiedy
się urodził, ale teraz wyglądał jak efekt geologicznej
katastrofy: kolumna czarnego bazaltu wycinięta z jakiej szczeliny i
niedbale powyginana w kształt z grubsza ludzki.
Nawet
twarz miał szokująco zniekształconą i zeszpeconą przez jedyną
chorobę, której do tej pory nie udało się pokonać, choć od
dawna już pozbawioną prawa do zabijania swojej ofiary.
Rak.
Jaki
głos zaszeptał wewnątrz głowy Amalfiego, dochodząc z maleńkiego
urządzenia osadzonego w koci za prawym uchem burmistrza.
-
Powiedział dokładnie to, co przewidzieli Ojcowie Miasta -
komentował cicho Hazleton ze swojego stanowiska w wieży kontrolnej.
- Ale on nie może być przecież aż taki naiwny. On jest ze starej
gwardii -musiał latać już wtedy, kiedy jeszcze nikt nie umiał
polaryzować ekranów wiratorów przeciwko promieniowaniu
kosmicznemu. Facet ma co najmniej dwa tysiące lat.
-
Przez taki kawał czasu można się nauczyć paru chytrych sztuczek -
zgodził się Amalfi, równie ciszonym głosem. Pod wysokim
kołnierzem wojskowego kroju ukryty miał laryngofon, więc dla
ekranów pozostawał człowiekiem milczącym, bez ruchu oczekującym
na dalszy ciąg konferencji. Chociaż był ekspertem w mówieniu bez
poruszania wargami, nie próbował teraz tej sztuczki, bo zakłócenia
miejscowych warunków łącznoci mogły z łatwocią spowodować
wykrycie jego szeptu. Nie wydaje mi się, żeby rzeczywicie mylał
to, co mówi. Ale na razie najlepiej będzie przycupnąć i czekać,
co dalej.
Zajrzał
do dodatkowego zbiornika strategicznego, trójwymiarowej mapy, na
której poruszały się różnokolorowe punkciki wietlne oznaczające
poszczególne miasta, pobliską gwiazdę i pojazdy akolickie - nie w
skali, ale zgodnie z ich relatywną pozycją przestrzenną. Eskadra
akolicka składała się z jednego statku handlowego i czterech
pojazdów policyjnych. Jeden z tych ostatnich był krążownikiem
dowódcy, zapewne Lernera, a pozostałe - lekkimi cigaczami oddziałów
porządkowych.
Nie
była to żadna prawdziwa siła, ale też i nie było potrzeby
ciągania tutaj pełnej eskadry. Co prawda przy minimum organizacji
wędrowcy mogliby przegnać Lernera i jego ludzi - kosztem zupełnie
niewielkich strat własnych - ale dokąd mieliby się schronić,
gdyby Lerner wezwał na pomoc flotę? Pytanie było czysto
retoryczne.
Wysoko
pod sufitem, wzdłuż wygięcia przeciwległej ciany sali zabłysnął
rząd dwudziestu trzech "osobistych" monitorów. Dwadziecia
trzy twarze spojrzały z góry na Amalfiego - twarze burmistrzów
wszystkich, poza jednym, miast klasy A przebywających w dżungli.
Dwudziestym czwartym miastem było miasto Amalfiego. Główny
przełącznik fonii przywrócił im wszystkim głos.
-
Czy możemy zaczynać? - spytała Akolitka. - Mam tutaj kody
dwudziestu czterech miast i widzę, że wszyscy są obecni. Ostatnimi
czasy brakuje co wędrowcom odwagi. Żeby do tak prostej pracy na
trzysta miast zgłosiły się tylko dwadziecia cztery! To włanie
zrobiło z was wędrowców. Boicie się uczciwej pracy!
-
Będziemy pracować, spokojna głowa - rozległ się głos Króla,
ale jego ekran pozostał szaro-zielony. - Niech pani lepiej przejrzy
wreszcie te kody i wybiera.
Kobieta
zaczęła się rozglądać za źródłem tego głosu. - Tylko bez
zuchwalstwa! - powiedziała. - Bo poproszę ochotników z klasy B. To
by mi tylko zaoszczędziło wydatków.
Nie
otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zmarszczyła brwi i spojrzała na
trzymaną w ręku listę kodów. Po chwili wyczytała trzy numery, a
potem z nieco większym wahaniem czwarty. Cztery z patrzących na
Amalfiego twarzy zniknęły, cztery zielone punkciki wietlne w
zbiorniku zaczęły się przesuwać na zewnątrz dżungli.
-
To wszystko, co nam jest potrzebne do robót na Czapli VI. Pozostały
jeszcze tylko prace cinieniowe powiedziała powoli kobieta. - Mam tu
na licie osiem miast, które specjalizują się w tej dziedzinie.
Ekran trzeci - wasza nazwa proszę.
-
Bradley-Vermont - powiedziała jedna z twarzy zawieszonych przed
Amalfim.
-
Ile chcielibycie za taką pracę?
-
Sto dwadziecia cztery - wymamrotał posępnie burmistrz
Bradley-Vermont.
-
Ho, ho! Nie za wysokie macie o sobie mniemanie? Możecie dryfować i
gnić tutaj dotąd, aż nauczycie się czego o prawach podaży i
popytu. Pan! - Wskazała palcem na kogo innego. - Tutaj jest
napisane, że jestecie Drezno-Saksonia. Jaka jest wasza cena? Niech
pan pamięta, że potrzebuję tylko jednego miasta.
Burmistrz
Drezna-Saksonii był drobnym mężczyzną o wystających kociach
policzkowych i błyszczących czarnych oczach. Pomimo wyraźnych
oznak niedożywienia sprawiał wrażenie rozbawionego. Umiechał się
delikatnie, a w oczach, które wielkie cienie na policzkach
nadnaturalnie wyolbrzymiały, błyskały mu wesołe iskierki.
-
Nasza cena wynosi sto dwadziecia cztery - powiedział z ironiczną
obojętnocią.
Oczy
kobiety zmieniły się w dwie wąskie szparki...
-
Ach tak? - powiedziała zjadliwie. - To pewnie czysty zbieg
okolicznoci, prawda? A wasza?
-
Taka sama - odparł trzeci burmistrz, choć z wyraźnym
ociąganiem.
Kobieta
odwróciła się szybko w inną stronę i wycelowała palcem wprost w
Amalfiego. W bardzo starych miastach, takich jak na przykład to,
którym rządził Król, niemożliwe byłoby zorientować się, kogo
wskazała., ale większoć wędrowców zamieszkujących dżunglę
miała prawdopodobnie kompensację trzeciego wymiaru.
-
Jak brzmi wasza nazwa?
-
Nie odpowiadamy na to pytanie - powiedział Amalfi. - A poza tym i
tak nie jestemy specjalistami w dziedzinie cinień.
-
Wiem o tym, potrafię czytać kody. Ale jest pan największym
wędrowcem, jakiego kiedykolwiek widziałam, a nie mam tu na myli
pańskiego brzucha. Wasze miasto jest wystarczająco nowoczesne, żeby
sobie z tym poradzić. Mogę wam dać tę robotę za sto - nie
więcej.
-
Nie jestemy zainteresowani.
-
Jest pan równie gruby co głupi. Dopiero niedawno zjawilicie się w
tej piekielnej dziurze, a jak gdzie słyszałam wniesiono pewne
oskarżenie przeciwko...
-
Widzę, że jednak wie pani, kim jestemy. Po co więc pani pytała?
-
Mniejsza o to. Człowiek dowiaduje się, co to znaczy dżungla,
dopiero kiedy w niej jaki czas pożyje. Bylibycie mądrzy biorąc tę
pracę i wynosząc się stąd, póki jeszcze możecie. Gdybycie
potrafili skończyć tę robotę w przewidzianym terminie, bylibycie
dla mnie warci, powiedzmy, sto dwanacie.
-
Odmówiono nam immunitetu - powiedział Amalfi. - A poza tym pani
namowy nic nie dadzą. Roboty cinieniowe nie interesują nas za żadne
pieniądze. Kobieta rozemiała się.
-
A do tego jest pan kłamcą. Wie pan równie dobrze jak ja, że nikt
nie zamyka wędrowca, który podjął pracę. Nie byłoby wam także
trudno zniknąć gdzie niepostrzeżenie już po jej zakończeniu. No
więc niech pan słucha - daję wam sto dwadziecia. To moje ostatnie
słowo. I tylko o cztery mniej niż żądają specjalici. Czy nie
uważa pan, że to uczciwa propozycja?
-
Może i uczciwa - odparł Amalfi. - Ale my nie wykonujemy prac
cinieniowych. Poza tym odebralimy już raporty naszych zwiadowców
wysłanych na Czaplę VI w momencie, w którym porucznik Lerner
zdradził, że to tam włanie będą prowadzone te prace. To, czego
się dowiedzielimy, zupełnie nie przypadło nam do gustu. Nie chcemy
tej roboty. Nie weźmiemy jej za sto, nie weźmiemy jej za, sto
dwadziecia, nie weźmiemy jej za sto dwadziecia cztery. Po prostu w
ogóle jej nie weźmiemy. Czy to do pani dociera?
-
A więc dobrze - syknęła kobieta jadowicie. - Jeszcze pan o mnie
usłyszy, hobo.
Król
przyglądał się Amalfiemu z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale w
jego oczach trudno byłoby dopatrzeć się przyjaźni. Jeżeli Amalfi
odgadł trafnie, to Król uważał, że burmistrz przesadził nieco z
tą solidarnocią wędrowców. Mogło mu także chodzić po głowie,
że taka otwarta manifestacja niezależnoci kryje w sobie zagrożenie
dla jego władzy nad dżunglą. Tak, Amalfi był zupełnie pewien, że
przynajmniej ta ostatnia myl zawitała w królewskiej głowie.
Teraz
pozostało już tylko wynajęcie miast klasy B, ale sprawa zaczęła
się nieoczekiwanie przeciągać. Kobieta, jak się okazało, była
nie tylko handlowcem, ale także jakim doć ważnym przedsiębiorcą.
Potrzebowała jeszcze dwudziestu innych miast, wszystkich do tej
samej brudnej roboty: eksploatacja kiepskich złóż karnotytu na
jakiej małej planetce położonej zbyt blisko gorącego słońca.
Dwadziecia górniczych miast, pracujących na takiej planecie,
zmieniłoby ją w poryty dziurami meteoryt w ciągu kilku zaledwie
miesięcy. Chodziło wyraźnie o to, żeby praca wykonana została
jak najszybciej i za psie pieniądze.
I
wtedy nagle, gdy kobieta ciągle jeszcze nie mogła się zdecydować,
kogo wynająć, odezwał się jaki głos. Był bardzo słaby i
niewyraźny i nie towarzyszył mu obraz żadnej postaci.
-
My weźmiemy tę pracę. Niech pani weźmie nas.
Ze
wszystkich włączonych monitorów dobiegł szmer podenerwowania, a
przez patrzące na Amalfiego twarze przebiegł taki sam cień.
Burmistrz szybko rzucił okiem do odbiornika, ale nic mu to nie dało.
Sygnał był zbyt słaby. Pewne było jedynie to, że głos należał
do którego z miast krążących na peryferiach dżungli, miast
rozpaczliwie potrzebujących energii.
Akolitka
była wyraźnie zakłopotana. Amalfi pomylał ponuro, że nawet w
dżungli należy przestrzegać kilku brutalnych praw. Kobieta musiała
zdawać sobie sprawę, że wynajęcie ochotnika przed
przeprowadzeniem rozmów z innymi miastami mogłoby być... niemile
widziane.
-
Nie mieszaj się do tego - odezwał się głos Króla. Jego słowa
padały tak powoli i ciężko, że w powietrzu czuło się niemal ich
wagę. - Pozwól tej pani, żeby sama wybrała sobie miasta. Ona nie
ma pracy dla nikogo z klasy C.
-
Weźmiemy tę pracę. Z pochodzenia jestemy miastem górniczym.
Potrafimy także wszystko rafinować - dyfuzją gazów, masową
spektrografią i chromatografią, czymkolwiek będzie trzeba. Damy
sobie z tym radę. Musimy dostać tę pracę.
-
Nie bardziej niż inni - odparł Król kamiennie niewzruszony. -
Poczekajcie na swoją kolej.
-
My tu umieramy! Z głodu, zimna, pragnienia, chorób!
-
Inni są w takim samym stanie. Czy uważacie, że komu z nas jest
tutaj dobrze? Czekajcie na swoją kolej.
-
Doć tego - powiedziała nagle kobieta. - Mam już po dziurki w nosie
wysłuchiwania tego, kogo to j a chcę, a kogo nie. Wezmę cokolwiek,
byle tylko mieć to już za sobą. Ktokolwiek się tam odzywał,
niech poda swoje dane i...
-
Podaj swoje dane, a jeszcze zanim skończysz zobaczysz przed nosem
torpedę Diraca! - ryknął Król. - Akolitko, ile pani płaci za tę
pracę w kamieniołomach? Nikt tutaj nie będzie pracował za mniej
niż szećdziesiąt. Żeby to było zupełnie jasne.
-
My ją weźmiemy za pięćdziesiąt pięć.
Na
twarzy kobiety pojawił się nieprzyjemny umiech.
-
Najwyraźniej jest jednak kto w tej próżniaczej okolicy, kogo
cieszy perspektywa uczciwej pracy. Kto następny?
-
Do diabła, nie musi pani wynajmować nikogo z klasy C - nie
wytrzymało jedno z odrzuconych miast klasy A. - My pójdziemy za
pięćdziesiąt pięć. Co mamy do stracenia?
-
To my weźmiemy tylko pięćdziesiąt - bez namysłu wyszeptał głos
z peryferii.
-
Weźmiecie, ale po pysku! A ty - Coquilhatville-Kongo, jeli się nie
mylę - ty pożałujesz, że kiedykolwiek miałe język w gębie.
Już
od kilku sekund wród zielonych punkcików w zbiorniku trwało jakie
zamieszanie. Niektóre z większych miast opuszczały swoje orbity.
Twarz kobiety zaczęła zdradzać oznaki tłumionego niepokoju.
-
Hazleton! - mruknął szybko Amalfi. - Zanim będzie lepiej, będzie
gorzej. Przygotuj nas najszybciej, jak możesz, do przesunięcia się
na którą z tych zwolnionych orbit. Jak najbliżej czerwonego
karła..
-
Nie możemy wrzucić żadnej prędkoci...
-
Wcale bym tego nie chciał, nawet gdybymy mogli. Trzeba to zrobić na
tyle powoli, żeby w innych odbiornikach nie było widać, że
przesuwamy się wbrew ogólnej tendencji. Ruszysz na pierwszy mój
znak. Poza tym jeżeli ci się uda, to znajdź mi namiary tego miasta
na peryferiach, które się wyłamało. Gdyby nie mógł tego zrobić
bez zwracania na siebie ogólnej uwagi, to od razu daj sobie z tym
spokój.
-
Tak jest.
-
Na szlafmycę Hadżiego, ja wam dam nauczkę! - krzyknęła kobieta.
- Skrelam wszystkie dzisiejsze kontrakty! Nie będzie żadnej roboty!
Dla nikogo! Wrócę tutaj za tydzień. Może do tej pory odzyskacie
choć odrobinę zdrowego rozsądku. Poruczniku, wynomy się stąd, i
to jak najprędzej.
To
jednak okazało się zadaniem doć trudnym do wykonania. Między
Akolitami a otwartą przestrzenią najsprawniejsze z miast utworzyły
co w rodzaju fali, toczącej się w ciemnoć, w której drżały z
zimna wędrowne mizeroty. W drugiej, lodowej linii, krążyło
bezładnie w wyraźnym popłochu większoć miast klasy C, a jeszcze
dalej od czerwonego karła zawracały w kierunku głównego
zgrupowania jasnozielone punkciki tych wędrowców, którzy włanie
przed chwilą utracili obiecane im prace.
Salę
recepcyjną wypełnił ogłuszający harmider głosów, głównie
tych burmistrzów, którzy usiłowali dowieć, że to nie oni ponoszą
odpowiedzialnoć za wyłamanie się ze wspólnego frontu płacowego.
Gdzie w tle tej wrzawy kilka miast wykorzystywało ogólne
zamieszanie i usiłowało złożyć Akolitce nowe oferty. Ponad tym
wszystkim, niczym ryk rozjuszonego byka, unosił się głos Króla.
-
Z drogi! - krzyczał Lerner. - Usunąć się natychmiast z drogi! Z
drogi, bo...
Jakby
w odpowiedzi na jego wołanie, przez zbiornik przebiegło kilka
cieniutkich jak włos, szafirowych smug. Zakłócenia fal, wywołane
rozproszonym ogniem dział mezonowych, zatrzęsły kolumnami łącznoci
fonicznej i pokryły siecią falujących linii wykrzykujące co
rozpaczliwie twarze. Strach, paniczny strach człowieka, który
odkrywa nagle, że sytuacja, w jakiej się znalazł, grozi miercią,
sparaliżował porucznika Lernera. Amalfi ujrzał, że policjant po
co sięga.
-
W porządku, Hazleton. Ruszaj.
Uszkodzony
wirator załkał dojmująco, miasto ciężko drgnęło. Łokieć
Lernera wrócił nagłym szarpnięciem w okolice pasa i z policyjnego
krążownika wystrzelił blady promień naprowadzający miotacza
Bethego.
Kilka
sekund później olepiającą bielą rozbłysła kula eksplozji
termojądrowej. Kula znajdowała się tak daleko od centrum
zamieszek, że Amalfi pomylał w pierwszej chwili, czując jak
jednoczenie zalewa go fala dzikiej wciekłoci, iż Lerner postanowił
zniszczyć dla postrachu kilka pierwszych lepszych miast. Ale wyraz
twarzy porucznika zdradził mu, że musiał to być zupełnie
niezamierzony wynik wystrzału ostrzegawczego. Lerner był równie
wstrząnięty jak Amalfi i najwyraźniej z tego samego powodu -
miercią nieznanego, bogu ducha winnego gapia.
Gwałtownoć
jego reakcji zaskoczyła Amalfiego. Może jednak dla porucznika
Lernera była jeszcze jaka nadzieja.
Jaki
niewiarygodnie głupi wędrowiec strzelał teraz do policjanta, ale
mierzył za blisko. Działa mezonowe nie miały w swym założeniu
służyć do celów militarnych, dzięki czemu Akolitom prawie udało
się wydostać z dżungli. Przez chwilę Amalfi bał się jeszcze, że
Lerner pole za siebie kilka karnych salw z miotacza Bethego, ale
policjant najwyraźniej odzyskał już resztki zdrowego rozsądku, bo
z krążownika dowódcy nie padły już żadne strzały. Być może
zdał sobie wreszcie sprawę, że jakakolwiek dalsza wymiana ognia
przekształci tę zwykłą burdę w regularny bunt, którego
stłumienie wymagałoby wezwania na pomoc całej akolickiej
floty.
Nawet
sami Akolici nie mogli chcieć takiego rozwoju wypadków, bo przecież
skończyłoby się to odcięciem ich od taniego źródła wysoko
kwalifikowanej siły roboczej.
Wiratory
miasta umilkły. Po kamiennych cianach klatki schodowej prowadzącej
z sali recepcyjnej na dzwonnicę zaczął się sączyć cienką
strugą przymglony, trupi szkarłat wiatła.
-
Zaparkowalimy blisko tego mierdzącego czerwonego karła, szefie.
Jestemy o niecały milion mil od orbity samego Króla.
-
Dobra robota, Mark. Każ przygotować gig. Jedziemy z wizytą.
-
Robi się. Co ekstra, jeli chodzi o wyposażenie?
-
Wyposażenie? - powtórzył Amalfi powoli. - Nie, chyba nie... Ale
przyprowadź ze sobą sierżanta Andersona. I Mark...
-
Tak?
-
Weźmiemy ze sobą także Dee.
Centrum
zarządzania miastem Króla robiło ogromne wrażenie. Było bardzo
stare, lniące marmurami i majestatyczne. Na niższym poziomie
otaczało je wiele innych, mniejszych budowli o równie
przytłaczającym pięknie. Jedną z nich był ciężki, archaiczny
most wspornikowy, którego zastosowanie pozostało dla Amalfiego
zagadką. Most wisiał nad niebywale szeroką aleją, w gruncie
rzeczy nie używaną. Sam most także służył jedynie przechodniom,
a tych było bardzo niewielu.
W
końcu doszedł do wniosku, że most zachowano tylko z poszanowania
dla historii. Trudno byłoby wymylić jaki inny powód jego
istnienia, ponieważ w miecie Króla, tak jak na każdym innym
wędrowcu, jedynym powszechnie stosownym rodkiem transportu były
powietrzne taksówki. Podobnie jak ratusz, most był bardzo piękny.
Może także i to uchroniło go od zburzenia.
Taksówka
zakołysała się lekko i siadła.
-
Jestemy na miejscu, panowie - odezwał się automatyczny kierowca. -
Witajcie w Budapeszcie.
Amalfi
wysiadł za Dee i Hazletonem i znalazł się na jakim dużym placu.
Niebo usiane było mnóstwem taksówek zmierzających do pałacu i
lądujących tuż obok nich.
-
Wygląda to jak konklawe - powiedział Hazleton. - Ci ludzie nie są
pracownikami zarządu tego jednego miasta. To wszystko muszą być
gocie z zewnątrz, bo przecież inaczej taksówkarz nie witałby nas
w ten sposób.
-
Też tak uważam, a do tego mylę, że nie przybylimy wcale za
wczenie. Według mnie, Króla czekają ciężkie chwile w czasie
spotkania z poddanymi. Ta strzelanina z Lernerem i utrata miejsc
pracy dla tylu miast musiały znacznie obniżyć jego notowania.
Jeżeli rzeczywicie tak jest, to możemy mieć zupełnie niezłe
wejcie.
-
A skoro o tym mowa - wszedł mu w słowo Hazleton. - Gdzie jest
wejcie do tego mauzoleum? Aha, to musi być tutaj.
Ruszyli
szybkim krokiem między kolumnami cienistego portyku. Wewnątrz, w
ogromnym foyer zebrał się już wcale niemały tłumek przybyszów.
Jedni zgarbieni lub dla odmiany przesadnie wyprostowani spieszyli w
kierunku szerokich, zabytkowych schodów, inni zbili się w małe
grupki, szepcząc z ożywieniem w tajemniczym półmroku wejciowego
hallu. Zdobiły go przepiękne żyrandole, które nie dawały co
prawda zbyt wiele wiatła, ale rozsiewały wokół siebie przepych
jak liniejące pawie.
Kto
pociągnął Amalfiego za rękaw. Burmistrz opucił wzrok. Tuż koło
niego stał wątły mężczyzna o zniszczonej, słowiańskiej twarzy
i czarnych oczach ożywionych iskierkami humoru.
-
Tutaj zawsze ogarnia mnie tęsknota za domem - powiedział wątły. -
Choć my w naszym miecie nie przepadamy zbytnio za aż takim
monumentalizmem. Pan jest chyba tym burmistrzem, który w imieniu
bezimiennego miasta odrzucił wszystkie oferty Akolitki. Zgadza
się?
-
Zgadza - powiedział Amalfi, próbując przyjrzeć się ledwie
widocznemu w majestatycznym mroku rozmówcy. - A pan jest Franz
Specht burmistrz Drezna-Saksonii. Czym mogę służyć?
-
Niczym, dziękuję. Chciałem się po prostu przedstawić. Kiedy już
wejdziemy do rodka - kiwnął głową w kierunku schodów - może się
okazać, że będzie panu potrzebny kto znajomy. Ja podziwiałem dzi
pańską postawę, ale są pewnie i tacy, którym nie bardzo
przypadła ona do gustu. A nawiasem mówiąc, dlaczego pańskie
miasto jest bezimienne?
-
Wcale tak nie jest - odparł Amalfi. - Ale czasami musimy używać
naszej nazwy jako broni, a przynajmniej mocnego argumentu. Dlatego
trzymamy ją w zapasie na takie okazje.
-
Jako broni! A to mi pan zabił klina! No cóż, do zobaczenia później
- powiedział Specht, rozpływając się nagle w półmroku; cień
wród cieni. Hazleton spojrzał na Amalfiego z wyraźnym
zdumieniem.
-
O co mu chodziło, szefie? Może stawia na czarnego konia?
-
Wiem tyle co i ty. W każdym razie jaka przyjazna dusza w tym tłumie
może nam się rzeczywicie przydać. No, wchodźmy.
W
ogromnej komnacie, która była niegdy salą tronową cesarstwa
starszego niż jakikolwiek wędrowiec, starszego nawet niż loty
kosmiczne, zebranie już się rozpoczęło. Na podium stał sam Król
- niezwykle wysoki, łysy, pokryty bliznami, lniący i przerażający
swą antracytową czernią. Być może był stary, ale starocią
kamienia - bezbarwną i nie noszącą żadnych cech szczególnych.
Wród bogactwa historycznych ornamentów tego miasta jego staroć
zdawała się nie mieć nawet cienia przeszłoci. Przedstawiał sobą
wszystko, tylko nie to, czego można się było spodziewać po
burmistrzu Budapesztu. Amalfi nabrał silnego przekonania, że log
miasta musi nosić wieże lady krwi.
Niemniej
jednak Król panował nad buntowniczo nastrojonymi wędrowcami bez
żadnego widocznego wysiłku. Jego potężny głos toczył się ponad
ich głowami jak kamienna lawina, druzgocąc ich już samym tylko
swoim impetem. W porównaniu z nim dobiegające z sali nieliczne
sprzeciwy zdawały się nieistotnymi, nic nie znaczącymi
pobekiwaniami jagniąt protestujących przeciwko nieuniknionemu
trzęsieniu ziemi.
-
Aaaa, jestecie wciekli! - grzmiał. - Zarobilicie parę siniaków i
teraz szukacie kogo, kogo moglibycie za to obwinić! No to ja wam
powiem, kogo za to winić! I powiem wam jeszcze, co powinnicie
zrobić! A kiedy skończę mówić, wy to, na Boga, zrobicie! Wy
wszyscy, cała wasza banda!
Amalfi
przepychał się powoli przez ciasno zbity tłum podminowanych
burmistrzów i menedżerów miast, robiąc dobry użytek ze swoich
szerokich barków. Hazleton i Dee przesuwali się ręka w rękę tuż
za nim. Rozsuwani przez Amalfiego na boki wędrowcy sarkali
przyciszonymi głosami, ale byli tak pogrążeni w słuchaniu
przemowy Króla, tak bardzo zaprzątnięci własnym gwałtownym, choć
niesprecyzowanym, oporem wobec jego bezwzględnego przywództwa, że
potrącającemu ich Amalfiemu mogli powięcić jedynie sekundę
swojej irytacji.
-
Więc dlaczego siedzimy tutaj i dajemy sobą pomiatać tym akolickim
wsiochom?! - ryczał Król. - Przecież wszyscy macie tego doć!
Zgoda... ja też mam tego doć. Od samego początku nie mogłem tego
strawić! Kiedy tu przyleciałem, przy każdym przetargu
podgryzalicie się tak, że Akolici płacili wam mniej niż grosze.
Zawsze kiedy taki przetarg się skończył, stwierdzalicie nagle, że
miasto, które dostało robotę, nie zarabia na niej, lecz traci, i
to bardzo dużo. To ja wam pokazałem, jak się organizować. To ja
wam pokazałem, jak walczyć o swoje prawa. To ja wam pokazałem, jak
tworzyć wspólny front płacowy i jak się go trzymać. I to ja będę
musiał wam pokazać, co robić, kiedy taki front się
załamuje.
Amalfi
sięgnął za siebie i chwytając za rękę Dee, pociągnął ją do
przodu, tak żeby znalazła się tuż obok niego. Stali teraz w
pierwszym szeregu tłumu, prawie opierając się piersiami o podium.
Ten ostatni ruch nie uszedł uwagi Króla, który zamilkł na chwilę
i spojrzał w dół. Amalfi poczuł, jak dłoń Dee kurczowo zaciska
się na jego kciuku. Dla uspokojenia odpowiedział jej delikatnym
ucinięciem ręki.
-
No dobrze - odezwał się Amalfi w zapadłej nagle ciszy. Kiedy
chciał, potrafił swym głosem wypełnić wcale niemałą
przestrzeń. A teraz włanie chciał. Pokaż albo się
zamknij.
Patrzący
wprost na nich Król drgnął gwałtownie, zupełnie jakby chciał
się cofnąć.
-
A wy co za jedni?! - huknął.
-
Jestem burmistrzem jedynego miasta, które się dzisiaj nie wyłamało
- odparł Amalfi. Wydawało się, że nie podniósł głosu, ale
słychać go było w całej sali równie dobrze jak Króla. Przez
tłum przeleciał błyskawiczny szmer i Amalfi kątem oka dostrzegł,
że wiele głów zwraca się w jego kierunku. - Jestemy najnowszym -
i największym - miastem tutaj i dzi włanie widzielimy pierwszy
przykład tego, jak kierujesz tym swoim frontem płacowym. Uważamy,
że co tu mierdzi. Prędzej szlag trafi wszystkich Akolitów, niż
przyjmiemy od nich pracę po j a k i e j k o l w i e k z oferowanych
przez nich stawek, nie mówiąc już o tym poziomie płac, który ty
ustaliłe.
Jeden
ze stojących w pobliżu mężczyzn popatrzył na Amalfiego spode
łba.
-
Widzę, że potraficie żyć próżnią - powiedział sucho.
-
Nikt z nas nie skarży się na brak jedzenia, a nie jadamy ochłapów
- odciął spokojnie Amalfi. - Ty, tam na platformie! Zdradź nam ten
swój wielki pomysł na wyciągnięcie się z tego bagna. Nie może
być gorszy od tego twojego frontu płacowego.
Król,
który ze zdenerwowania zaczął się przechadzać, odwrócił się
raptownie, kiedy Amalfi skończył, i wziąwszy się pod boki, stanął
w szerokim rozkroku, pobłyskując z lekka na tle wyblakłych
gobelinów swoją łysą, pochyloną wojowniczo czaszką.
-
Zaraz go poznacie! - ryknął. - Założę się, że nie uronicie ani
jednego słowa. Zobaczymy, co ten ważniak powie, kiedy skończę.
Możecie zostać razem z nim i próbować wymusić na Akolitach płace
z okresów prosperity, ale jeżeli nie oblatuje was strach, to
polecicie ze mną.
-
Dokąd? - spytał Amalfi, doskonale panując nad sobą.
-
Pomaszerujemy na Ziemię.
Zapadła
krótka, pełna osłupienia cisza, a potem salę zaczęła wypełniać
wrzawa setek przekrzykujących się głosów.
-
Poczekajcie! - wrzasnął Król. - Czekajcie, do cholery! Pytam was,
jaki sens ma walka z Akolitami? To zwykłe miejscowe łachmyty. Oni
równie dobrze jak my wiedzą, że gdyby Ziemia miała ich na oku, to
diabli by wzięli cały ten ich handel niewolniczą pracą, ich
prywatną policję i to ich strzelanie na postrach.
-
To dlaczego nie wezwiemy ziemskich glin? - spytał kto z tłumu.
-
Bo i tak by tu nie przylecieli. Po prostu nie są w stanie. W
Galaktyce musi być cały tłum wędrowców dostających wycisk od
miejscowych układów planetarnych i gromad gwiezdnych, czyli
znoszących to samo co my. Ten krach gospodarczy jest już
powszechny. Po prostu nie ma tylu policjantów, żeby mogli być
jednoczenie wszędzie. Ale my nie musimy tego znosić. Możemy ruszyć
na Ziemię i domagać się respektowania naszych praw. Wszyscy tutaj
jestemy przecież jej obywatelami. Chyba, że są między nami
Weganie. Jeste Weganinem, przyjacielu?
Umiechając
się makabrycznie, oszpecona twarz spojrzała wprost na Amalfiego.
Przez salę przebiegł nerwowy chichot.
-
Wszyscy możemy polecieć na Ziemię i domagać się, żeby rząd
wziął nas w obronę. Po to w końcu tam jest! Kto dostarczał
pieniędzy, którymi przez wszystkie te dobre stulecia tuczyli się
politycy? Czym rządziliby, kogo okładali podatkami i grzywnami,
gdyby nie było wędrowców? Odpowiedz mi na to, ty z fortem
orbitalnym za pasem!
Śmiech
stał się głoniejszy i zabrzmiał znacznie pewniej. Amalfi był
jednak przyzwyczajony do kpin z jego brzuszyska. Takie docinki były
pewnym znakiem, że oponentowi zaczyna brakować rzeczowych
argumentów.
-
Więcej niż połowa z nas ma na koncie wykroczenia, i to nie
przeciwko jakim tam nieistotnym przepisom lokalnym, lecz przeciwko
różnego rodzaju prawom Ziemi - odciął się zimno. - Niektórzy z
nas już dziesiątki lat cudem unikają wysokich kar i grzywien za
pogwałcenie policyjnych nakazów i zakazów. Czy macie zamiar podać
się im teraz na tacy?
Król
zdawał się słuchać jego słów tylko jednym uchem. Już przy
drugiej fali miechu z podziwem wlepił wzrok w Dee.
-
Rozelemy wezwanie przez diraki - powiedział - do wszystkich
wędrowców, do każdego zakątka Galaktyki. "Wracamy na Ziemię"
- ogłosimy. - "Lecimy do domu dokonać rozliczenia.
Przelewalimy za Ziemię nasz pot, gdzie się tylko dało, a ona
odpłaciła nam przerobieniem naszych pieniędzy na, bezwartociowy
papier. Lecimy do domu dopilnować, żeby Ziemia co w tej sprawie
zrobiła. Niech każdy wędrowiec, który ma choć trochę gwiezdnej
odwagi, przyłączy się do nas". No i jak wam się to
podoba?
Ręka
Dee ciskała teraz dłoń Amalfiego z siłą, o którą nikt by jej
nigdy nie podejrzewał. Amalfi nic Królowi nie odpowiedział,
patrzył tylko na niego niewzruszenie spokojnym wzrokiem.
Daleko
z tyłu sali tronowej dobiegł jaki niezupełnie obcy głos:
-
Burmistrz bezimiennego miasta zadał bardzo istotne pytanie. Z punktu
widzenia Ziemi jestemy niebezpieczną zbieraniną potencjalnych
kryminalistów. Nawet w najlepszym razie mogą patrzeć na nas jak na
bezrobotnych trampów, bardzo niepożądanych w takiej iloci w
okolicach stołecznej planety.
Hazleton
przepchał się do pierwszego rzędu i stanął po drugiej stronie
Dee, rzucając Królowi wyzywające spojrzenie. Ten jednak patrzył
już w odległy koniec sali.
-
Macie jaki lepszy pomysł? - spytał sucho. - Jest tutaj z nami
sympatyczny Weganin; on ma mnóstwo pomysłów. Posłuchajmy, co ma
do zaproponowania. Założę się, że to co genialnego. Dam sobie
głowę uciąć, że ten Weganin ma n i e z i e m s k i talent.
-
Niech pan tam włazi, szefie - syknął Hazleton. - Mamy ich!
Amalfi
uwolnił rękę od ucisku Dee - choć miał pewne trudnoci, żeby
zrobić to doć delikatnie - i niezdarnie, lecz bez żadnego wysiłku
wspiął się na podium, po czym odwrócił twarzą do tłumu.
-
Hej, ty tam na podium! - zawołał kto z tłumu. - Ty nie jeste
Weganinem!
Przez
salę przebiegł niepewny, nerwowy chichot.
-
Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem - zareplikował spokojnie
Amalfi. Hazletonowi opadła szczęka. - Czy wy wszyscy jestecie bandą
dzieciaków? Nie wyciągnie was z tego żaden mityczny fort. Ani
żaden idiotyczny lot na Ziemię. Z tej sytuacji nie ma żadnego ł a
t w e g o wyjcia. Jest jedno, ale t r u d n e, a do tego wymaga
odwagi:
-
Mów jakie!
-
Mów głoniej!
-
Przechodź do rzeczy!
-
Bardzo proszę - powiedział Amalfi. Podszedł do olbrzymiego tronu
Habsburgów i ku zupełnemu zaskoczeniu Króla, po prostu w nim
usiadł. Na stojąco, pomimo swojej potężnej budowy, Amalfi był
mniejszy od Króla, ale siedząc na tronie zmienił Czarnego Olbrzyma
w nic nie znaczącego karła. Z samego końca podium jego głos
dobiegał równie potężnym dudnieniem jak przedtem.
-
Panowie! - zaczął. - Nasz german jest teraz metalem niemal zupełnie
bezwartociowym. Podobnie zresztą jak nasze pieniądze papierowe.
Przy obecnym standardzie żadna praca, którą jestemy w stanie
wykonywać, nie może być na razie opłacalna. Ale to nasze
zmartwienie i Ziemia niewiele może tu poradzić. Przecież ją także
dotknęła depresja.
-
To jaki profesor - skomentował Król, krzywiąc zniekształcone
wargi.
-
Zamknij się. To ty mnie tu zaprosiłe. Nie ruszę się stąd, dopóki
nie powiem wszystkiego, co mam do powiedzenia.
-
Jedynym dobrem, jakie mamy na sprzedaż - ciągnął Amalfi - jest
nasza praca. Praca ręczna, ciężka praca fizyczna nie ma w tej
chwili żadnej wartoci; mogą ją z powodzeniem wykonywać maszyny.
Ale pracę umysłową prowadzić mogą tylko mózgi ludzkie. Sztuka i
czysta nauka przerastają możliwoci jakichkolwiek maszyn.
Poprawił
się na tronie i ciągnął dalej.
-
Sztuki sprzedawać nie możemy. Nie potrafimy jej wytwarzać; nie
jestemy artystami i nie możemy nimi być. Te potrzeby zaspokaja
zupełnie inny sektor galaktycznej społecznoci. Ale wyniki pracy
czysto naukowej moglibymy sprzedawać, tak jak do tej pory
sprzedawalimy wiedzę w zakresie nauk stosowanych. Jeżeli dobrze
rozegramy nasze karty, będziemy mogli sprzedawać ją wszędzie, po
cenach ustalonych przez nas samych, niezależnie od tego, w jakim
standardzie pieniężnym będą one wyrażone. To jest nasze jedyne
dobro, i to dobro, którym na dłuższą metę handlować mogą
jedynie wędrowcy. Sprzedając wiedzę, moglibymy przejąć w
posiadanie i Akolitów, i każdą inną gromadę gwiazd. W czasie
ogólnej depresji możemy to robić nawet lepiej niż kiedykolwiek
przedtem, ponieważ teraz możemy ustalić taką cenę, jaką sami
uznamy za stosowne.
-
Jakie dowody! - zawołał który ze słuchaczy.
-
Proszę bardzo. Mamy tutaj około trzystu miast. Zintegrujmy się i
użyjmy ich połączonej wiedzy. Po raz pierwszy w historii tylu
Ojców Miast zebrało się w jednym miejscu, tak jak po raz pierwszy
w historii w jednym miejscu zebrało się tyle wielkich organizacji,
specjalizujących się w najróżniejszych dziedzinach nauki. Gdybymy
porozumieli się nawzajem i zjednoczyli nasze zasoby inteligencji,
wyprzedzilibymy w rozwoju całą resztę Galaktyki o co najmniej
tysiąc lat. Pojedynczych specjalistów można mieć dzi prawie za
darmo, ale żaden pojedynczy specjalista - a n i ż a d n e p o j e d
y n c z e m i a s t o c z y p l a n e t a - nie byłyby w stanie
osiągnąć nawet częci tego co my.
Powiódł
wzrokiem po zgromadzonych, jakby sprawdzając ich reakcję.
-
Wiedza ludzka - ciągnął dalej - to bezcenny pieniądz, panowie,
uniwersalny pieniądz. Spójrzcie: w Galaktyce jest osiemdziesiąt
pięć tysięcy słabo rozwiniętych wiatów, gotowych płacić z a a
k t u a I n ą wiedzę, to znaczy za taką, jaką posiadamy teraz,
spóźnioną w stosunku do Ziemi o ponad sto lat. Ale gdybymy
zjednoczyli swoje zasoby wiedzy, to nawet najbardziej zaawansowane w
rozwoju planety, nawet sama Ziemia, poganiałyby tylko swoje mennice,
żeby móc kupić to, co my moglibymy zaoferować.
-
Mam pytanie!
-
Drezno-Saksonia, prawda? - powiedział Amalfi. - Niech pan pyta,
panie Specht.
-
Czy jest pan pewien, że połączenie technologii może być
rzeczywicie rozwiązaniem? Sam pan powiedział, że proste czynnoci
techniczne są domeną maszyn. Stare twierdzenie Gödela-Churcha
powiada, że żadna maszyna ani zestaw maszyn nie jest w stanie
samorzutnie przyczynić się do żadnego ważniejszego postępu myli
ludzkiej. Maszynę wyprzedzać musi projektant. To on musi rozwiązać
odpowiednie zadania, zanim jeszcze maszyna zostanie w ogóle
zbudowana.
-
A to co? Seminarium? - spytał Król. - Lepiej...
-
Lepiej słuchaj! - przerwał mu jaki głos.
-
Po tej dzisiejszej bijatyce...
-
Niech mówi! To wcale nie takie głupie!
Amalfi
odczekał, aż zapadnie cisza, po czym powiedział:
-
Tak, burmistrzu Specht. Niech pan kontynuuje.
-
Ja już właciwie wyłuszczyłem swoje obawy. Maszyny nie są w
stanie wykonać tego, co pan oferuje jako lekarstwo na nasze kłopoty.
To dlatego włanie burmistrze mają władzę nad Ojcami Miast, a nie
odwrotnie.
-
To prawda - odparł Amalfi. - I nie mam zamiaru twierdzić, że
wielostronne połączenie między naszymi Ojcami Miast automatycznie
da nam całe rozwiązanie. Po pierwsze musielibymy bardzo ostrożnie
zaplanować cały system podłączeń, tak aby mieć absolutną
pewnoć, że nie przekroczymy progu obciążenia, powyżej którego
wiedza zamiast się akumulować zaczęłaby zanikać. To jest włanie
przykład na to, o czym pan mówił: maszyny nie poradzą sobie z
topologią, bo ona nie jest kwantytatywna. Powiedziałem, że ten
sposób rozwiązania naszych problemów będzie t r u d n y i tak
włanie uważam. Połączywszy zmagazynowaną w maszynach wiedzę,
musielibymy jeszcze ją zinterpretować, a dopiero potem wykorzystać
otrzymane wyniki.
Amalfi
przerwał i otarł pot z czoła. Rozejrzał się. Wszyscy stali
zasłuchani.
-
A to pochłonie sporo czasu. Nawet - dodał po chwili - dużo czasu.
Technicy będą musieli czuwać nad integrowaniem wiedzy na każdym
etapie. Będą musieli sprawdzić, czy Ojcowie Miast są w stanie
przyjąć to, co będzie im przekazywane. Z tego, co mi wiadomo,
Ojcowie nie mają limitów pojemnoci, ale nikt nigdy nie próbował
sprawdzić tego w praktyce. Trzeba będzie oszacować końcowy wynik
dopełnienia wiedzy; przepucić te szacunki przez Ojców Miasta, by
wyłapać błędy logiczne; przejrzeć założenia logiczne pod kątem
defektów ponadlogicznych wykraczających poza zwykłą logikę Ojców
Miast; przejrzeć wszystkie oceny pod kątem nowych implikacji,
wymagających powtórnego sprawdzenia - a będą tego tysiące...
Minie pewnie kilka lat - mylę, że nie mniej niż pięć - zanim w
ogóle będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wstępnych wynikach.
Ojcowie Miast wykonają swoją częć roboty w kilka godzin, ale
praca koncepcyjna pochłonie całe lata. Dopóki będzie trwała,
pozostanie nam zaciskać pasa. Ale i teraz nie jest nam łatwo, a
kiedy wreszcie otrzymamy wszystkie wyniki, każdy z nas będzie mógł
sam zadecydować, dokąd chce polecieć. Nie ma takiego miejsca w
Galaktyce, gdzie nie przyjęto by nas z otwartymi ramionami... i
portfelami.
-
Bardzo dobra odpowiedź - powiedział Specht. Mówił cicho i
spokojnie, ale każde słowo cięło ciężkie, parno-słodkie
powietrze sali tronowej jak pocisk. - Panowie, uważam, że burmistrz
bezimiennego miasta ma rację.
-
Gówno ma, nie rację! - ryknął Król, rzucając się na skraj
podium, jakby chciał na swej drodze roznieć w atomy nawet
powietrze. - Kto by chciał siedzieć tutaj pięć lat i bawić się
w uczonych, kiedy Akolici będą nas zaganiać do kopania rowów?
-
A kto chce zostać rozparcelowany?! - krzyknął kto piskliwie. - Kto
chce się porywać na walkę z Ziemią? Nie ja. Ja będę trzymał
się tak daleko od ziemskich glin, jak tylko się da. Tak każe
zdrowy rozsądek każdego wędrowca.
-
Gliny?! - zahuczał Król. - Gliny rozglądają się za pojedynczymi
miastami. A jeżeli na Ziemię ruszy tysiąc miast? Który policjant
będzie wtedy mylał o jakich tam nic nie znaczących indywidualnych
wykroczeniach? Gdyby był policjantem i zobaczył, że wali na ciebie
tłum, to czy próbowałby go rozpędzić wyłapując pojedyncze
osoby za pogwałcenie nakazu ewakuacji albo niewywiązanie się z
trzyprocentowego kontraktu na zamrażanie owoców? Jeżeli tak mówi
twój zdrowy rozsądek wędrowca, to każ nim się wypchać! Was
wszystkich oblatuje strach, oto w czym problem. Dostalicie dzisiaj po
pysku i to was boli. Jestecie delikatni. A przecież cholernie dobrze
wiecie, że prawa są po to, żeby chronić w a s, a nie jakie
akolickie szumowiny. Jest zupełnie pewne, że nie możemy wezwać
ziemskiej policji, by tu na miejscu upomniała się o nasze prawa. Za
mało jest na to policjantów, za mało jest nas samych, a poza tym
pojedynczo każdy z nas musiałby odpowiedzieć na wszystkie ciążące
na nim zarzuty. Ale w marszu tysięcy wędrowców - w pokojowym
marszu dla domagania się od Ziemi tego, co nam się prawnie należy
- nikt żadnego z was indywidualnie nawet nie tknie. A wy się
boicie! Wolicie raczej siedzieć w dżungli i zdychać z głodu!
-
My się nie boimy!
-
Ani my!
-
Kiedy ruszamy?
-
No, to już lepiej - powiedział Król.
Ponad
szmerem tłumu rozległ się głos Spechta.
-
Budapeszcie, próbuje pan nas podburzyć i porwać za sobą. Sprawa
nie została jeszcze zamknięta.
-
Dobrze - zgodził się Król. - Jestem skłonny okazać rozsądek.
Proponuję to przegłosować.
-
Nie jestemy jeszcze gotowi głosować. Problem ciągle pozostaje
otwarty.
-
Tak? - spytał Król ironicznie. - Ty tam, na tym przydużym nocniku!
Masz jeszcze co do dodania? Czy tak jak Specht boisz się
głosowania?
Amalfi
podniósł się z rozmylną powolnocią.
-
Przedstawiłem swoje zdanie, a teraz podporządkuję się wynikowi
głosowania - powiedział. - Oczywicie jeżeli będzie to fizycznie
możliwe, bo nasze wiratory nie pozwolą nam na natychmiastowe
rozpoczęcie marszu na Ziemię, gdyby taki włanie wniosek został
uchwalony. Ja już skończyłem. Masowy lot w kierunku Ziemi byłby
zwykłym samobójstwem.
-
Jeszcze chwilę - odezwał się znowu Specht. - Zanim zaczniemy
głosowanie, chciałbym wreszcie dowiedzieć się, od kogo
otrzymalimy te wszystkie rady. Budapeszt wszyscy znamy. Ale kim jest
pan?
W
sali tronowej zapadła cisza.
Wszyscy
zebrani zdawali sobie sprawę z tego, jak ważkie było to pytanie.
Na dłuższą metę prestiż każdego wędrowca zależał od dwóch
czynników: czasu spędzonego w przestrzeni i opinii urobionej mu
przez międzygwiezdną pocztę pantoflową. Miasto Amalfiego było
wysoko notowane w obu tych kategoriach - wystarczyłoby tylko podać
jego nazwę, a w nadchodzącym głosowaniu burmistrz miałby
przynajmniej równe szanse. Prawdę mówiąc, nawet nie zdradzając
swej nazwy, miasto zdążyło już zyskać sobie w dżungli spory
rozgłos.
Tego
samego zdania musiał być także Hazleton, bo Amalfi zauważył, że
jego dłoń wykonuje jakie ledwo skrywane, rozpaczliwe gesty, mające
najwyraźniej znaczyć: "Niech pan im powie, szefie! To strzał
bez pudła. Niech pan im powie!"
Po
długiej chwili, w czasie której słychać było niemal bicie serc
tłumu oczekującego w niepewnoci na odpowiedź, burmistrz
powiedział:
-
Jestem John Amalfi, panie Specht.
Przez
salę przetoczyła się jedna wielka fala wzgardy i lekceważenia.
-
Odpowiedź została udzielona - powiedział Król, szczerząc dwa
rzędy nierównych zębów. - Miło mi mieć pana na pokładzie,
panie Amalfi. A teraz jeżeli zechce się pan zabrać w diabły z
podium, to będziemy mogli przystąpić do głosowania. Tylko niech
pan się przypadkiem nie spieszy z opuszczeniem miasta, panie Amalfi.
Chciałbym jeszcze zamienić z panem parę słów jak mężczyzna z
mężczyzną. Mam nadzieję, że pan rozumie?
-
Taaaak - odparł przeciągle Amalfi. Przerzucił lekko swoje ogromne
ciało przez krawędź podestu i zwinnie wylądował na podłodze.
Nie spiesząc się wrócił na poprzednie miejsce, tuż obok
trzymających się za ręce Dee i Hazletona.
-
Dlaczego pan im nie powiedział, szefie? - wyszeptał Hazleton z
wyrazem zaciętoci na twarzy. - Czy też może zależało panu, żeby
wszystko diabli wzięli? Miał pan dwie doskonałe okazje i obie pan
z kretesem pogrzebał!
-
Oczywicie, przecież w tym włanie celu tutaj przyjechałem. Choć
prawdę powiedziawszy, zjawiłem się tu także i po to, żeby ich
wszystkich podjudzić. No dobrze, teraz jednak zabierz lepiej Dee i
zmykajcie, zanim będę musiał oddać ją Królowi, żeby mnie w
ogóle stąd wypucił.
-
To też pan wyreżyserował, John - powiedziała Dee. Nie było to
jednak oskarżenie, tylko zwykłe stwierdzenie faktu.
-
Obawiam się, że masz rację - odparł ze skruchą Amalfi. -
Przepraszam cię, Dee, musiałem to zrobić. Inaczej nigdy by mi się
nie udało. Jeżeli będzie to dla ciebie jakim pocieszeniem, to ci
powiem, że zawsze miałem całkowitą pewnoć, że w tej kwestii uda
mi się Króla przechytrzyć. No już, zwijajcie się, bo będzie za
późno. Mark, narób wokół tego waszego wyjcia tyle hałasu, ile
się tylko da.
-
A co z panem? - spytała Dee. - Wrócę później. No już!
Hazleton
wpatrywał się w Amalfiego jeszcze przez chwilę, a potem odwrócił
się na pięcie i mocno trzymając za rękę przerażoną i
ociągającą się dziewczynę, zaczął przemykać przez tłum.
Zastosowana przez niego metoda robienia hałasu była bardzo dla
niego charakterystyczna. Zachowywał tak absolutne milczenie i
poruszał się tak cicho, że nikt w zasięgu wzroku nie miał nawet
cienia wątpliwoci, że Hazleton ucieka. Nie było słychać nawet
odgłosu jego kroków. Sunąca jego ladem absolutna cisza wywierała
w przepełnionej rozgwarem sali efekt równie piorunujący jak syrena
policyjna w kociele.
Amalfi
pozostał na miejscu tak długo, by utwierdzić Króla w przekonaniu,
że główny zakładnik w dalszym ciągu jest w jego rękach i
posłusznie podporządkował się literze królewskiego rozkazu, a
potem, w momencie kiedy uwagę Króla zaprzątnęły sprawy
głosowania, rozpłynął się w tłumie, poruszając zgodnie z
kierunkiem jego ruchu, zginając nieco kolana, żeby stać się
trochę niższym, pochylając głowę, której łysinę łatwo byłoby
dostrzec z podium i robiąc po prostu normalną iloć hałasu. Jednym
słowem, stał się praktycznie niewidzialny.
Do
tego czasu głosowanie było już w toku. W ciągu najbliższych
pięciu minut Król z całą pewnocią nie mógł oderwać się od
niego nawet na tyle, żeby wydać polecenie zamknięcia drzwi przed
Amalfim. Po ostentacyjnym popłochu ucieczki Hazletona i Dee, wydanie
jakiego nagłego rozkazu w trakcie samego głosowania zbyt brutalnie
uwiadomiłoby wszystkim, o co tak naprawdę Królowi chodzi, i
mogłoby mieć decydujący wpływ na jego wynik.
Oczywicie
gdyby Król był na tyle przewidujący, by przed wejciem na podium
wyposażyć się w osobisty nadajnik, wszystko mogłoby się potoczyć
inaczej. Zaniedbanie tak zupełnie podstawowego rodka ostrożnoci
utwierdziło Amalfiego w przekonaniu, że Król nie może być
burmistrzem Budapesztu od dawna i że metody, jakimi doszedł do tego
urzędu, musiały być, delikatnie mówiąc - niekonwencjonalne.
Ale
Hazletonowi i Dee nic nie zdoła zrobić. Podobnie zresztą jak
Amalfiemu. W tej konkretnej sprawie Amalfi biegł przez cały czas o
szeć długoci przed Królem.
Amalfi
dał się ponieć tłumowi do miejsca, z którego, według pobieżnych
szacunków, dochodził przedtem głos burmistrza Drezna-Saksonii. Z
odnalezieniem zniszczonego mężczyzny o ptasiej twarzy nie miał
najmniejszych kłopotów.
-
Niełatwo otwiera pan kaburę, w której trzymacie swą broń -
powiedział Specht przyciszonym głosem.
-
Przykro mi, że pana rozczarowałem; panie Specht. Rozegrał pan to
przepięknie. Może choć odrobinę pocieszy pana informacja, że
pytanie, które pan zadał, mimo wszystko b y ł o jak najbardziej na
miejscu i że bardzo panu za nie dziękuję. W zamian jestem panu
winien odpowiedź. Potrafi pan rozwiązywać łamigłówki?
-
Łamigłówki?
-
Raetseln - przetłumaczył Amalfi.
-
Och, zagadki... Nie, ale mogę spróbować.
-
Kto ma w nazwie dwa razy te same dwa słowa? Specht najwyraźniej
wcale nie potrzebował być dobry w rozwiązywaniu łamigłówek,
żeby natychmiast domylić się odpowiedzi. Szczęka mu opadła.
-
Jestecie Now...
Amalfi
podniósł rękę w powszechnie znanym wród wędrowców gecie
znaczącym "tylko do pańskiej wiadomoci". Specht przełknął
linę i skinął głową. Amalfi wyszczerzył w umiechu wszystkie
zęby i popłynął z tłumem w pobliże drzwi wyjciowych z
sali.
Ciągle
jeszcze czekało go mnóstwo trudnej roboty, ale od tej chwili
powinno być już z górki. "Marsz na Ziemię" zostanie na
pewno uchwalony.
Nic
go już nie trzymało w dżungli poza koniecznocią przekształcenia
"Marszu" w nie dającą się niczym powstrzymać
lawinę.
Zanim
dotarł do swego miasta, ogarnęło go uczucie ogromnego znużenia.
Zacumował drugi gig, przysłany po niego z polecenia Hazletona, i
ruszył prosto do swego pokoju. Tam też kazał sobie przysłać
kolację, co zmuszony został uznać za błąd. Zapasy miasta były
już prawie na wyczerpaniu i zastawiony dla niego stół -
zastawiony, tak jak dla każdego mieszkańca, miasta, przez Ojców
znających jego upodobania smakowe - wyglądał nędznie i
przygnębiająco. Do picia podano rigeliańskie wino, którego nie
cierpiał, uważając je za, napój barbarzyńców, a taki wybór
mógł oznaczać tylko jedno: poza tym gatunkiem wina w miecie
została do picia już jedynie woda.
Zmęczenie,
uczucie samotnoci, gwałtowna zmiana otoczenia z sali tronowej
Habsburgów na jego rażący nowoczesnocią pokój pod masztem Empire
State Building (do czasu wprowadzenia w miecie generatorów pól
tarcia, znajdowały się w tym pomieszczeniu urządzenia wyciągowe
wind szybkobieżnych) i perspektywa fatalnego posiłku, wszystko to
razem wpędziło go w rzadki u niego stan głębokiej depresji.
Widziana oczyma wyobraźni przyszłoć wędrownych miast także nie
przyczyniała się do poprawy jego nastroju.
W
takim to włanie momencie drzwi jego pokoju rozsunęły się cicho i
stanął w nich Hazleton. Przypinając z powrotem do pasa chromoklaw
spojrzał na burmistrza lodowatym spojrzeniem szarych oczu. Amalfi
wskazał mu krzesło.
-
Przepraszam, szefie - powiedział Hazleton, nie ruszając się z
miejsca. - Wie pan, że nigdy do tej pory nie używałem swego
klucza, jeżeli nie wymagała tego jaka zupełnie alarmowa sytuacja.
Uznałem jednak, że teraz zachodzi włanie jedna z takich sytuacji.
Kiepsko z nami, a sposób, w jaki usiłuje pan temu zaradzić, trąci
mi zupełnym szaleństwem. Przez wzgląd na przetrwanie miasta
proszę, żeby obdarzył mnie pan jednak zaufaniem i wyjanił, co to
wszystko ma znaczyć.
-
Usiądź - powiedział Amalfi. - Napij się rigeliańskiego
wina.
Hazleton
skrzywił się nieprzyjemnie, ale usiadł.
-
Obdarzam cię zaufaniem, Mark, tak jak zawsze. Nie ukrywam przed tobą
żadnych swoich planów, chyba że mam całkowitą pewnoć, iż jeli
ich nie ukryję, to znów nas wpakujesz w jaką kabałę. Musisz
przyznać, że już ci się to zdarzyło. I nie wyskakuj znów z tym
Thorem V, bo ja wtedy byłem po twojej stronie. To Ojcom Miasta nie
spodobały się doć karkołomne sztuczki Hazletona.
-
Fakt.
-
Dobrze, że to przyznajesz - powiedział Amalfi. - Powiedz mi, co
właciwie chcesz wiedzieć.
-
Rozumiem wszystkie pańskie dzisiejsze poczynania aż do pewnego
momentu - zaczął Hazleton bez żadnego wstępu. - Użycie przez
pana Dee jako glejtu na wejcie i wyjcie z pałacu Króla było
sprytną sztuczką. Biorąc pod uwagę zagrożenie polityczne, jakie
dla niego stanowilimy, było to pewnie jedyne wyjcie z sytuacji.
Chciałbym, żeby pan wiedział, iż z przyczyn czysto osobistych mam
to panu za złe i może jeszcze kiedy odpłacę panu pięknym za
nadobne. Ale zgadzam się, że to było konieczne.
-
To dobrze - powiedział Amalfi głosem, z którego przebijało
ogromne zmęczenie. - Ale to sprawa drugorzędna, Mark.
-
Zgadza się, oczywicie poza sferą odczuć osobistych. Najważniejsze
jest to, że zaprzepacił pan cały z takim trudem wypracowany plan.
Integracja wiedzy była dobrym pomysłem i miał pan wszelkie szanse,
by ją przeforsować, gdyby tylko wykorzystał pan dwie wspaniale
nadarzające się okazje. Przede wszystkim Król podsunął panu
sposobnoć podania się za Weganina. Nikt nigdy nie widział tego
fortu, a pan sam wystarczająco fizycznie odbiega od ludzkiej normy,
żeby bez żadnych problemów ujć za jednego z Wegan. Dee i ja nie
bardzo na nich wyglądamy, ale moglibymy przecież być osobnikami
nietypowymi albo po prostu renegatami.
Ale
nie skorzystał pan z tej sposobnoci - ciągnął Hazleton. -
Następnie burmistrz Drezna-Saksonii dał panu szansę przeciągnięcia
na naszą stronę niemal wszystkich obcych: wystarczyło tylko
zdradzić im naszą nazwę. Gdyby pan to zrobił, to włanie pan
prowadziłby głosowanie i pańska propozycja niemal na pewno
zostałaby przyjęta. Do diabła, na dodatek zostałby pan pewnie
królem! Ale tę szansę też pan zaprzepacił.
Hazleton
wyciągnął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął powoli bawić
się jego okienkiem. Taka zabawa suwakiem zdarzała mu się często,
ale zwykle poprzedzała użycie tego przyrządu albo była jego
kontynuacją. Dzi wieczorem był to najwyraźniej jedynie objaw
zdenerwowania.
-
Tylko że ja nie chciałem zostać królem dżungli, Mark - odparł
powoli Amalfi. - Wolałem zostawić to stanowisko temu, kto je
zajmuje w tej chwili. W ostatecznym rozrachunku, każde przestępstwo
popełnione kiedykolwiek w dżungli zapisane zostanie przez ziemską
policję na jego konto. A na dodatek sami wędrowcy uznają go winnym
wszystkich nieszczęć, jakie spadły i spadną na nich w czasie jego
panowania. Ja nigdy nie chciałem tej funkcji. Chciałem tylko, by
Król mylał, że ja jej chcę... przepraszam cię, że zmienię
nagle temat, ale czy udało ci się namierzyć to miasto z peryferii?
To, które mówiło, że ma masową chromatografię?
-
Jasne - odparł Hazleton. - Próbowałem się z nimi skontaktować,
ale nie odpowiadają na wezwania.
-
Dobrze. Teraz co do tego planu połączenia zasobów wiedzy. To nie
miało szans powodzenia, Mark. Po pierwsze, taka praca wymagałaby
ogromnej wytrwałoci. Nigdy nie udałoby się utrzymać przy niej
tego stada przez tak wiele lat. Wędrowcy nie są filozofami, tak
samo zresztą jak nie są naukowcami, poza bardzo wąskim zakresem
swojej specjalnoci. Wędrowcy są inżynierami i handlowcami. Pod
pewnymi względami są także poszukiwaczami przygód, choć sami się
za nich nie uważają. Są realistami - tym słowem włanie się
okrelają. Musiałe to nieraz słyszeć.
-
Sam często tego słowa używam - powiedział Hazleton z
rozdrażnieniem.
-
Podobnie zresztą jak ja. W tym kryje się wiele różnych znaczeń.
Między innymi to, że jeżeli zapędzi się wędrowców do
rozwiązywania poważnego problemu analitycznego, to zaczną stawiać
opór. Wędrowcy chcą otrzymać zestaw z a s t o s o w a ń
poszczególnych reguł, a nie same czyste i bezużyteczne dla nich
reguły. Ich natura nie jest także w stanie znieć siedzenia w
bezruchu w jednym miejscu, szczególnie jeżeli trwa to zbyt długo.
Jeli się ich przekona, że powinni to zrobić, to oczywicie
spróbują, ale im bardziej będą próbowali, tym większą
eksplozją się to skończy. Ale to dopiero po pierwsze. Mark, czy ty
masz jakie wyobrażenie na temat prawdziwej skali takiego
przedsięwzięcia? Daję ci słowo, że wcale nie próbuję cię tym
pytaniem wprawić w zakłopotanie. Mylę, że nikt w tamtej sali nie
miał o tym najmniejszego pojęcia. Gdyby kto wiedział choćby
cokolwiek na ten temat, to po moim wystąpieniu umarły za miechu. I
znów masz dowód na to, że wędrowcy nie są naukowcami. Są
natomiast zbyt niecierpliwi, żeby uważnie przeledzić długą
argumentację jakiego wniosku.
-
Pan jest wędrowcem - zauważył Hazleton sucho. - Pan tę
argumentację nawet przeprowadził i postawił wniosek. Powiedział
pan im, jak długo by to wszystko trwało.
-
Tak, jestem wędrowcem. Powiedziałem im, że minie co najmniej pięć
lat, zanim będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wynikach. Jako
wędrowiec jestem specjalistą w mówieniu półprawd. Dwa do pięciu
lat potrwałoby w ogóle samo wprowadzenie planu w życie! A cała
reszta roboty, Mark, potrwałaby stulecia.
-
Żeby otrzymać wstępne wyniki?
-
W tym rozgadanym wiecie nie istnieje co takiego jak wyniki wstępne -
powiedział Amalfi. Sięgnął po parujące wino, ale w ostatniej
chwili się rozmylił. - Zebrane tutaj miasta reprezentują
skumulowaną wiedzę naukową wszystkich wysoko technicznie
rozwiniętych cywilizacji, z którymi kiedykolwiek się zetknęły.
Nawet zakładając istnienie naturalnych w tej sytuacji luk
informacyjnych i licząc jak najskromniej, są to dane dotyczące
pięciu tysięcy planet. Oczywicie moglibymy połączyć tę wiedzę
w całoć. Tak jak powiedziałem na zebraniu, Ojcowie Miast byliby w
stanie przyjąć ją i sklasyfikować w czasie niewiele tylko
dłuższym niż jedna godzina, ale d o p i e r o p o pięcioletnich
przygotowaniach. A potem my sami musielibymy tę wiedzę zintegrować.
I to ty musiałby ją integrować, Mark. Musiałby ją całą poznać
wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, co za jej pomocą można z r
o b i ć. Nie mógłby jej przecież sprzedawać, nie wiedząc, czym
handlujesz. Czy podobałaby ci się taka robota?
-
Nie - odparł Hazleton powoli, ale bez wahania. - Czy ja się
wreszcie dowiem, do czego pan zmierza? Nie pojechał pan przecież na
to zebranie, żeby tracić czas. Co do tego nie ma żadnych
wątpliwoci. Muszę więc przyjąć, że cały ten manewr był jaką
sztuczką, mającą na celu nie tyle zaniechanie "marszu na
Ziemię", co raczej jego wymuszenie. Podał pan miastom jasno
zdefiniowaną, pozornie sensowną i mniej pociągającą alternatywę.
Odrzuciwszy ją, wszyscy opowiedzieli się za oddaniem
niekwestionowanej władzy Królowi, nawet o tym nie wiedząc.
-
To prawda.
-
A skoro tak - powiedział Hazleton, podnosząc na Amalfiego wciekłe
spojrzenie swoich prawie fioletowych teraz oczu - to mylę, że to
była, głupota. Uważam, że to było głupie, nawet jeżeli było
jednoczenie cudownie przebiegłe. Istnieje co takiego jak
przechytrzenie samego siebie.
-
Możliwe - powiedział spokojnie Amalfi. - W każdym razie, gdyby
wybór miał się ograniczyć do "marszu na Ziemię" albo
pozostania w dżungli, miasta wybrałyby to drugie. Czy dopuszczenie
do tego byłoby rozsądne?
-
My i tak nie możemy sobie pozwolić na pozostanie w dżungli.
-
Oczywicie, że nie. A co więcej, nie możemy także opucić jej w
pojedynkę. Wyrwać się z tej gromady gwiazd możemy tylko przy
okazji jakiego większego zamieszania. O cóż więcej mogłoby mi
chodzić?
-
Nie wiem - powiedział Hazleton. - Ale za tym wszystkim kryje się w
pańskiej głowie co jeszcze.
-
I masz do mnie pretensję, że nie wiedziałe o tym wczeniej. Ja
wiem, dlaczego nie wiedziałe. I ty też to wiesz.
-
Przez Dee?
-
Oczywicie - odparł Amalfi. - Zadawałe sobie niewłaciwe pytanie.
Dałe się ponieć emocjom, każącym ci pytać, dlaczego zabrałem z
nami Dee. To pytanie było doć istotne, ale tylko doć. Gdyby
spojrzał nieco bardziej beznamiętnie na c a ł ą tę sprawę, to
wiedziałby, dlaczego chciałem, żeby uchwalono "marsz na
Ziemię", nie gorzej niż ja sam.
-
Będę się sprężał - powiedział Hazleton ponuro. - Choć
wolałbym, żeby pan sam mi to wyjanił. Pan i ja z każdym rokiem
coraz bardziej się od siebie oddalamy, szefie. Kiedy mylelimy bardzo
podobnie, lecz gdzie po drodze nabrał pan zwyczaju niemówienia mi
wszystkiego. Teraz mylę, że była to swego rodzaju metoda
treningowa. Im bardziej martwiłem się powodzeniem całoci jakiego
planu, im bardziej byłem zmuszony do samodzielnego przemylenia
każdego najdrobniejszego szczegółu - co w praktyce sprowadzało
się do rozgryzienia p a n a - tym większego nabierałem
dowiadczenia w myleniu pańskimi kategoriami. A oczywicie, żeby być
dobrym menedżerem tego miasta, musiałem myleć tak samo jak pan.
Musiał pan mieć pewnoć, że każda decyzja, jaką podejmowałem
pod pańską nieobecnoć, będzie dokładnie taka, jaką sam by pan
podjął, gdyby był pan na moim miejscu.
Hazleton
podniósł wzrok i spojrzał na burmistrza.
-
To wszystko dotarło do mnie po naszych perypetiach z Księstwem
Gortu. Wtedy po raz pierwszy nie mielimy ze sobą żadnego kontaktu
wystarczająco długo, by zdążyły nastąpić naprawdę poważne
zmiany sytuacji, zmiany, o których nie wiedziałem prawie nic,
dopóki nie wróciłem do miasta i nie zostałem poinformowany o nich
przez pana. A potem stwierdziłem, że miałem cholernie dużo
szczęcia n i e myląc jak pan. Ponieważ zawiodłem pana nadzieje i
nie pojąłem całego pańskiego planu - a także pańskiej metody
zmuszania mnie do samodzielnego rozwiązywania wszystkich zagadek -
spisał mnie pan na straty. Spisał mnie pan na straty i zaczął
przygotowywać na moje miejsce Carrela.
-
Doć wiernie odtwarzasz tamtą sytuację - powiedział Amalfi. - Ale
jeżeli chcesz mnie oskarżyć o to, że dawałem ci twardą
szkołę...
-
...to tylko w taki sposób można czego nauczyć głupca?
-
Nie, głupiec w ogóle niczego się nie nauczy. Ale nie zaprzeczam,
że szkoła była twarda. Mów dalej.
-
Już niewiele jest tego dalej. Nauczyłem się na Gorcie, że mylenie
pańskimi kategoriami może być dla mnie czasami zabójcze.
Wydostałem się z Utopii myląc po s w o j e m u, a nie tak jak pan.
Potwierdziło się to na Mizoginii. Gdybym wtedy mylał dokładnie
tak samo jak pan, to nie opucilibymy Mizoginii do tej pory.
-
Mark, w dalszym ciągu nie poruszyłe sedna sprawy. Czuję to. To
szczera prawda, że często polegalimy na twoich planach, i to włanie
dlatego, że powstały w umyle całkowicie różnym od mojego. Ale co
z tego?
-
To z tego, że doszlimy do etapu, na którym próbuje pan niszczyć
każdy najmniejszy lad mojej oryginalnoci. Sam pan powiada, że kiedy
ją cenił. Kiedy wykorzystywał ją pan dla dobra miasta i bronił
jej przed Ojcami, kiedy dostawali swoich ataków konserwatyzmu. Ale
teraz pan się zmienił. I ja też. Ostatnimi czasy coraz bardziej
skłaniam się do mylenia jak istota ludzka, do podzielania ludzkich
trosk i niepokojów. Poza nielicznymi momentami nie czuję się już
Hazletonem, mistrzem przymykania oczu i obojętnoci. Jednoczenie w
panu następują zmiany w kierunku przeciwnym. Kiedy patrzy pan na
człowieka, widzi pan maszynę. Jak tak dłużej potrwa, to nie
będzie można odróżnić pana od Ojców Miasta.
Amalfi
próbował się nad tym zastanowić. Był bardzo zmęczony i czuł
się niezwykle staro. Swój następny zastrzyk geriatryków powinien
dostać nie wczeniej niż za dziesięć lat, ale wiadomoć tego, że
prawdopodobnie go nie otrzyma, ogromnie zwiększała ciężar tych
setek lat, które już dźwigał na swych barkach.
-
Może zaczynam się uważać za boga - powiedział. - Oskarżyłe
mnie o to na Gruli. Czy próbowałe sobie kiedy wyobrazić, Mark, jak
straszliwie okalecza czyje człowieczeństwo sprawowanie funkcji
burmistrza przez setki lat? Przypuszczam, że tak - ty sam dźwigasz
odpowiedzialnoć niewiele mniejszą niż ja, tylko nieco innego typu.
A zatem pozwól, że zadam ci następujące pytanie: Czy nie rzuciło
ci się w oczy, że ta zmiana w tobie datuje się od dnia, kiedy po
raz pierwszy na naszym pokładzie pojawiła się Dee?
-
Oczywicie, że to zauważyłem - odparł Hazleton, podnosząc na
burmistrza przenikliwe spojrzenie. - Wszystko zaczęło się od tej
historii na Gorcie-Utopii. To włanie wtedy Dee zjawiła się na
pokładzie. Czy chce mi pan powiedzieć, że to o n a jest
wszystkiemu winna?
-
Czy nie powinno być dla ciebie równie oczywiste - ciągnął Amalfi
z ogromnym znużeniem, ale i z twardą nutą nieprzejednania w głosie
- że początek zmian następujących we mnie w przeciwnym kierunku
wiąże się z tym samym wydarzeniem? Bogowie wszystkich gwiazd!
Mark, czy ty nie wiesz, że j a t e ż j ą k o c h a m?
Hazleton
skamieniał, zrobił się trupio blady i wbił spojrzenie olepionych
oczu w resztki nędznej kolacji Amalfiego. Po długiej chwili położył
swój suwak na stole ruchem tak delikatnym, jakby przyrząd wykonany
był z cukrowej waty.
-
Wiem - powiedział w końcu bardzo cicho. - Wiedziałem o tym przez
cały czas. Tylko... nie chciałem wiedzieć, że wiem.
Amalfi
rozłożył ręce gestem zupełnej bezradnoci, gestem, którego nie
musiał używać już od ponad stu lat. Menedżer miasta zdawał się
tego nie zauważać.
-
Skoro tak - podjął Hazleton głosem, w którym zabrzmiała nagle
nuta stanowczoci - skoro tak, Amalfi, to ja...
Przerwał.
-
Nie spiesz się, Mark. Tak naprawdę, to niczego nie zmienia. Przemyl
wszystko jeszcze raz.
-
Amalfi, ja chcę odejć.
Każde
z równo odmierzonych słów trafiało w Amalfiego jak uderzenia
młota w tarczę gongu, uderzenia tak wyliczone w czasie, że
wprawiając tarczę w rezonans doprowadzają ją do rozsypania się w
drobne kawałki. Amalfi spodziewał się wszystkiego, tylko nie tych
trzech słów. Te trzy słowa uwiadomiły mu, że nie miał
najmniejszego pojęcia, jak bardzo stał się bezradny.
"Chcę
odejć" było tradycyjną formułą, którą międzygwiezdny
żeglarz wyrzekał się gwiazd. Wędrowiec, który ją wypowiedział,
na zawsze żegnał się z miastami, na zawsze porzucał nie kończącą
się włóczęgę w międzygwiezdnej przestrzeni, na zawsze odcinał
od poznawania wciąż nowych wiatów i pracy na nich. Wędrowiec,
który je wypowiadał, przestawał być wędrowcem. Stawał się na
zawsze mieszkańcem jednej jedynej wybranej przez siebie planety.
I
było to nieodwołalne. Te słowa wyryto na tablicy praw wędrowców.
"Chcę odejć" nigdy nie mogło spotkać się z odmową,
nigdy też nie mogło zostać cofnięte.
-
Naturalnie masz moją zgodę - powiedział Amalfi. - Nie będę cię
beształ za pochopnoć, bo już na to za późno.
-
Dziękuję.
-
Tak... No więc gdzie chcesz zejć? Na najbliższej planecie czy w
następnym miejscu postoju?
To
także była tradycyjna alternatywa, ale żadna z możliwoci nie
przypadła chyba Hazletonowi do gustu. Wargi miał zupełnie białe i
drżał na całym ciele.
-
To należy od tego, gdzie ma pan zamiar skierować teraz miasto.
Jeszcze mi pan tego nie powiedział.
Zdenerwowanie
Hazletona udzieliło się także Amalfiemu, i to bardziej, niż
chciałby się do tego przyznać. Z technicznego punktu widzenia
menedżer miasta niemal na pewno mógłby odwołać swoją decyzję;
z tego samego punktu widzenia byłoby zupełnie możliwe
zasugerowanie mu tego. Te trzy słowa nie zostały najprawdopodobniej
przez nikogo ani usłyszane, ani zarejestrowane, chyba że przez
delatora - podzespół Ojców Miasta zajmujący się podawaniem do
stołu. Jednak nawet gdyby delator je zanotował, to Ojcowie Miasta
przeglądali jego pamięć na pewno nie częciej niż co pięć lat.
W końcu nie było w niej nic interesującego poza żywieniowymi
preferencjami wędrowców, a te zmieniają się powoli i w większoci
wypadków nieznacznie. Nie, Ojcowie Miasta nie musieli wiedzieć, że
Hazleton złożył rezygnację, a w każdym razie upłynie sporo
czasu, zanim się o tym ewentualnie dowiedzą.
Ale
myl o pozwoleniu Hazletonowi, by wycofał swoją decyzję, nawet
przez chwilę nie postała w głowie Amalfiego - na to burmistrz był
za bardzo wędrowcem. Gdyby kto mu to zasugerował, Amalfi odparłby,
że wypowiedzenie tych słów postawiło Hazletona w tak całkowitej
zależnoci od niego, w jakiej pozostaje zwykły szeregowiec miejskiej
policji, i przytoczyłby powody, dla których takiego włanie
niewolniczego posłuszeństwa będzie się teraz od Hazletona
wymagało. Dowodziłby także, że tych trzech słów nie da się
nigdy naprawdę wymazać, choćby on i Hazleton trzymali je między
sobą w najgłębszej tajemnicy. W razie potrzeby wysunąłby
argument, że ani on, ani Hazleton nie byliby w stanie nigdy o nich
zapomnieć. Wytłumaczyłby, że za każdym razem, kiedy odrzuciłby
jaki plan menedżera, Hazleton składałby to na karb tajonej urazy
za swoją rezygnację. Albo, będąc w końcu Amalfim, zauważyłby,
że konflikt między nimi dwoma narastał już od dawna i że po
wypowiedzeniu przez Hazletona trzech krótkich słów "ja chcę
odejć" nabrałby wymiaru patologicznego.
Prawdę
jednak powiedziawszy, żadna z tych myli nie przyszła mu teraz do
głowy. Hazleton powiedział "chcę odejć", Amalfi był
wędrowcem, a dla wędrowca "chcę odejć" jest
nieodwołalne.
-
Nie - odparł natychmiast. - Zdecydowałe się odejć, a to przesądza
o wszystkim. Nie masz już żadnego prawa do informacji na temat
polityki miasta, poza tymi, które dotrą do ciebie w formie poleceń.
Teraz włanie nadeszła pora, żeby wykorzystał wszystko to, czego
się nauczyłe o moich sposobach mylenia, Mark - w myleniu
kategoriami Ojców Miasta nie będziesz miał najwyraźniej żadnych
trudnoci - bo od tej pory będzie to twoje jedyne źródło
informacji na temat naszych planów i polityki.
-
Rozumiem - odparł Hazleton sztywno. Stał jeszcze przez chwilę w
milczeniu. Amalfi czekał.
-
A więc następne miejsce postoju - powiedział Hazleton w końcu.
-
W porządku. Do tego czasu będziesz ustępującym menedżerem
miasta. Zacznij znów przygotowywać Carrela do objęcia tej funkcji
po tobie i podawać Ojcom Miasta takie dane na jego temat, żeby
wzbudzić w nich przychylnoć dla tej kandydatury. Nie chcę, żeby
przy jego wyborze podnieli taki sam raban, jak po objęciu tego
stanowiska przez ciebie.
Twarz
Hazletona stężała jeszcze bardziej.
-
Tak jest.
-
Po drugie, skieruj miasto na orbitę krzyżującą się torem lotu
miasta, z którym nie mogłe nawiązać łącznoci. Chcę, żeby to
była orbita o akceleracji logarytmicznej, z całym prawdziwym
przyspieszeniem na sam koniec. Po drodze przygotuj do pracy dwie
brygady: jedną do szybkiej oceny stanu wiratorów, a drugą do
zbadania urządzeń do chromatografii masowej, bez względu na to, co
się pod tym okreleniem kryje. Wyposaż obie w ciężkie urządzenia
do demontażu, najcięższe, jakie mamy na pokładzie.
-
Tak jest.
-
Na wypadek gdyby to miasto okazało się mniej martwe, niż na to
wygląda, postaw w pogotowie jednostkę specjalną sierżanta
Andersona.
-
Tak jest.
-
To wszystko.
Hazleton
skinął sztywno głową i zrobił ruch, jakby miał się odwrócić.
I wtedy nagle stężała twarz wybuchła niepowstrzymanym potokiem
słów.
-
Szefie, niech pan mi powie, zanim odejdę - rzucił szybko,
zaciskając kociste dłonie w pięci. - Czy to wszystko miało na
celu zmuszenie mnie do podjęcia decyzji o odejciu? Czy nie mógł
pan wymylić lepszego sposobu na zachowanie sobie w tajemnicy swoich
planów, tylko musiał mnie pan wykopać? Albo zmusić, żebym się
sam wykopał? Nie wierzę w tę pańską love story. Niech mnie szlag
trafi, jeżeli kiedykolwiek w nią uwierzę. Przecież pan wie, że
kiedy opuszczę pokład, zabiorę Dee ze sobą. A takie Wielkie
Wyrzeczenie jest czystą bzdurą, czystą fikcją, szczególnie
jeżeli pochodzi od pana. Pan nie bardziej jest zakochany w Dee niż
ja w panu...
I
w tym momencie Hazleton zrobił się tak blady, że Amalfi mylał
przez chwilę, iż Mark zemdleje.
-
Jeden zero dla ciebie - powiedział Amalfi. - Najwyraźniej nie tylko
ja inscenizuję Wielkie Wyrzeczenie.
-
Bogowie wszystkich gwiazd, Amalfi!
-
Nie ma żadnych bogów - odparł burmistrz. - Nic więcej nie mogę
zrobić, Mark. Żegnałem się już z tobą cholernie dużo razy, ale
ten raz będzie już na pewno ostatni. Nie z mojego wyboru - z
twojego. Idź i wydaj wszystkie rozporządzenia.
-
Tak jest - wyjąkał Hazleton. Odwrócił się błyskawicznie i
rzucił do drzwi, które ledwie zdążyły się przed nim
rozsunąć.
Amalfi
westchnął głęboko jak piące dziecko, po czym przełączył
delatora na sprzątanie ze stołu.
-
Czy to już wszystko, proszę pana? - spytał grzecznie delator.
-
Mylałe, że dam ci się dwa razy truć tym samym paskudztwem? -
warknął Amalfi. - Daj mi linię ultrafoniczną.
Głos
delatora uległ błyskawicznej zmianie i natychmiast rozległo się
ożywione:
-
Łącznoć, słucham.
-
Tu burmistrz. Proszę połączyć się z porucznikiem Lernerem z
Czterdziestej Piątej Jednostki Akolickich Pogranicznych Sił
Porządkowych. Niech pan się łatwo nie zniechęca. To był jego
ostatni adres, a od tamtej pory został awansowany. Kiedy go
znajdziecie, proszę mu powiedzieć, że mówicie w moim imieniu.
Dalej proszę mu zakomunikować, że miasta przebywające w dżungli
przygotowują się do jakiej akcji zbrojnej i że jeżeli uda mu się
ciągnąć tutaj w porę pełną eskadrę, to zdoła temu zapobiec.
Jasne?
-
Tak jest, proszę pana - odparł szybko łącznociowiec i odczytał
zanotowane przez siebie polecenia. - Jak pan sobie życzy, panie
burmistrzu.
-
Tak włanie sobie życzę. Tylko niech pan dopilnuje, żeby nie mógł
nas namierzyć. Jeżeli to możliwe, niech pan to nada impulsami
modulowanymi.
-
Niestety, szefie, nie mogę. Pan Hazleton włanie ruszył miasto. Ale
gdzie tutaj w okolicy znajduje się akolicka stacja modulacji
amplitudy przekazu ultrafonicznego. Mogę się z nią zsynchronizować
i w ten sposób zmusić wszystkie akolickie czujniki do zogniskowania
się na wektorze. Czy to wystarczy?
-
To nawet lepiej - zdecydował Amalfi. - Niech pan się bierze do
roboty.
-
Jeszcze jedno, szefie. Ten wielki truteń, to znaczy ten pojazd
zwiadowczy, który kazał pan zrobić w zeszłym roku, został
wreszcie ukończony. Warsztaty mówią, że zamontowały na nim
diraka i że pojazd jest gotowy do użycia. Oglądałem go i muszę
powiedzieć, że wygląda nieźle, tyle tylko że jest wielki jak
statek ratunkowy i równie łatwo wykrywalny.
-
Dziękuję. Ten pojazd może zaczekać. Niech pan wysyła te
wiadomoci.
-
Już to robię, proszę pana.
Głos
wyłączył się na dobre. Zsyp prowadzący do pieca na odpadki
rozwarł się nagle z lubieżnym sapnięciem, a brudne talerze
poderwały się ze stołu i ruszyły w uroczystej procesji w kierunku
zionącego czernią otworu. Karafka wina rozsnuła za sobą ogon
miazmatów jak miniaturowa kometa.
Amalfi
wyrwał się z zadumy i w rozpaczliwym wysiłku rzucił do przodu,
żeby ją schwytać. Było już jednak za późno - jego dłoń
przecięła puste powietrze. Zsyp połknął ten ostatni kąsek i
zasunął się z czknięciem zadowolenia.
Na
stole pozostał tylko zapomniany przez Hazletona suwak.
Brygady
ubrane w kombinezony przestrzenne posuwały się czarnymi, wymarłymi
ulicami peryferyjnego miasta z wielką ostrożnocią i
przygnębieniem. Promień latarki otwierającego pochód sierżanta
Andersona owietlał czasami jakie drzwi i natychmiast biegł w inną
stronę.
W
całym pogrążonym w ciemnociach miecie nie można było dostrzec
żadnego innego wiatła, nikt także nie odpowiadał na żadne
wezwanie. Poza nikłym polem wiratorów czujniki nie wykazały
żadnego przepływu energii, a i to pole było zbyt słabe, żeby
utrzymać cinienie powietrza na poziomie wyższym niż trzy dziesiąte
atmosfery - stąd kombinezony przestrzenne.
W
hełmie Amalfiego brzęczał cichutko głos O'Briena:
-
Włanie za chwilę rozpocznie się w dżungli drugi etap, panie
burmistrzu. Lerner ruszył na nich z eskadrą, w skład której
włączył chyba wszystkie jednostki, jakie udało mu się ciągnąć
z całego gwiazdozbioru. Jest w tej flocie nawet admiralski okręt
flagowy, ale gruba ryba nie robi nic poza przetwarzaniem sugestii
Lernera na rozkazy. Wygląda na to, że sama nie ma żadnych własnych
pomysłów.
-
Rozsądny układ - odparł Amalfi, bezskutecznie próbując przebić
wzrokiem otaczającą go ciemnoć.
-
Dopóki trwa, proszę pana. Sprawa polega na tym, że do takiej
roboty ta eskadra jest o wiele za duża. Nie sposób nią sprawnie
operować, a dżungla już to wyczuła. Stalimy w pogotowiu, żeby,
tak jak pan kazał, uprzedzić Króla o nadciąganiu eskadry, ale
okazało się to zupełnie niepotrzebne. Miasta zaczynają włanie
formować szyk bitewny. To niesamowity widok, nawet oglądany tylko
kamerami zwiadowców. Co takiego zdarza się chyba po raz pierwszy w
historii, prawda?
-
Z tego co mi wiadomo, tak. Czy ten szyk im co pomoże?
-
Nie, proszę pana - odparł bez wahania O'Brien. - Bez względu na
to, co ten Król wymylił, wprowadzają to w życie tylko częciowo i
piekielnie nieudolnie. Miasta są za mało zwrotne do wykonywania
tego rodzaju manewrów nawet pod najlepszym dowództwem, a to tutaj
trudno byłoby nazwać nawet dobrym. Ale wkrótce sami się
przekonamy.
-
Jasne. Następny raport proszę mi złożyć za godzinę.
Anderson
podniósł rękę, wszyscy się zatrzymali. Mieli przed sobą cianę
absolutnie nieprzeniknionej czerni tu i tam zwodniczo rozjanionej
odbijającymi się w szybach drżącymi gwiazdami. Wysoko w górze,
przez jedno ze szczelnie zamkniętych okien sączyła się nikła
struga wiatła, pochodzącego najwyraźniej z wewnątrz.
Mężczyźni
z oddziału specjalnego szybko zajęli pozycje po obu stronach ulicy,
a dowodzenie akcją przejęli technicy. Amalfi przesunął się pod
cianę budynku do miejsca, w którym przyczaił się sierżant
Anderson.
-
Co pan o tym sądzi, Anderson?
-
To mi się nie podoba, panie burmistrzu. Śmierdzi pułapką na
szczury. Choć może po prostu wszyscy umarli, a ostatni nie miał
siły wyłączyć wiatła. Ale z drugiej strony, żeby tylko jedno
wiatło w całym miecie pozostało zapalone z tego powodu?
-
Wiem, co pan ma na myli. Dulany, proszę wziąć pięciu ludzi i pójć
tym zaułkiem aż do następnego rogu budynku. Niech pan tam zapuci
sondę, ale tylko kilka mikrowoltów, bo wszyscy wylecimy w
powietrze.
-
Tak jest.
Drużyna
Dulany'ego - jego samego najlepiej charakteryzowało okrelenie
wykrywacza wykrywaczy - bez jednego dźwięku rozpłynęła się w
ciemnoci.
-
To nie jest jedyny powód, dla którego się zatrzymałem, panie
burmistrzu - powiedział Anderson. - Tu za rogiem stoi powietrzna
taksówka. Wewnątrz znajduje się ciało pasażera. Chciałbym, żeby
rzucił pan na nie okiem.
Amalfi
wziął do ręki podaną mu latarkę, zakrył jej reflektor kawałkiem
swego kombinezonu; tak że na zewnątrz wydobywał się tylko
cieniutki promień wiatła, i wpucił go na pół sekundy do wnętrza
taksówki. Poczuł, jak oblewa go zimny pot.
Gdziekolwiek
promień wiatła dotknął ciała zgarbionych zwłok, one...
błyszczały.
-
Łącznoć!
-
Słucham, proszę pana.
-
Przygotować luzę powrotną do odkażania. Nie wpuszczać na pokład
naszego miasta nikogo, kto nie został żywcem ugotowany. Zrozumiano?
Niech mi pan da służbę sanitarną.
W
słuchawce zaległa krótka cisza, a potem łącznociowiec powiedział
z wahaniem:
-
Menedżer miasta już im to zlecił, panie burmistrzu.
Amalfi
umiechnął się kwano w ciemnoci.
-
Niech mi pan wybaczy - nie wytrzymał Anderson. - Skąd pan Hazleton
mógł o tym wiedzieć?
-
Cóż, wcale nie tak trudno się tego domylić, sierżancie, w każdym
razie po fakcie. To miasto klepało rozpaczliwą biedę. A w nowym
systemie pieniężnym bieda oznacza brak lekarstw. Końcowym tego
efektem, jak to przewidział pan Hazleton i jak ja sam powinienem był
przewidzieć, jest zaraza.
-
Skurwysyny - zaklął Anderson z bezgranicznym rozgoryczeniem. Ten
epitet wymierzony był chyba we wszystkich niewędrowców
Wszechwiata.
W
tym samym momencie twarz zalał mu upiorny, szkarłatny blask, a cała
ulica zmieniła się na ułamek sekundy w czarno-czerwoną
szachownicę. Tuż potem rozległ się płaski trzask, pozbawiony w
rzadkim powietrzu jakiejkolwiek mocy, ale bardzo szkaradny.
-
TDX! - krzyknął mimo woli Anderson.
-
Dulany? Dulany! Niech to wszyscy diabli! Mówiłem facetowi, żeby
uważał z tą sondą! Jeżeli kto z jego drużyny pozostał przy
?yciu, niech się natychmiast zgłosi!
Poprzez
dzwonienie w uszach dobiegł Amalfiego czyj miech. Równie szkaradny
jak odgłos eksplozji TDX. Innej odpowiedzi nie było.
-
W porządku, Anderson, otoczyć to miejsce. Łącznoć? Niech mi pan
tu biegiem przyle resztę jednostki specjalnej i połowę służby
bezpieczeństwa.
Paskudny
miech stal się dononiejszy.
-
Kimkolwiek jeste ty, co się tak kretyńsko miejesz, nauczysz się
wydawać inne dźwięki, kiedy wpadniesz mi w ręce - rzucił Amalfi
wciekle. - Nikt nie będzie traktował moich ludzi TDX, obojętnie,
wędrowiec czy policja? Rozumiesz? N i k t!
Śmiech
urwał się, jak ręką uciął. A potem jaki załamujący się głos
powiedział:
-
Wy mierdzące, pieprzone sępy.
-
Ach tak, sępy? - warknął Amalfi. - Gdyby odpowiedział na nasze
wezwania, nie byłoby żadnych kłopotów. Człowieku, miejże rozum!
Czy naprawdę chcesz umrzeć na tę zarazę?
-
Sępy - powtórzył głos. Brzmiała w nim nieuchwytnie złowroga
nuta pełnego, umysłowego zidiocenia. - Ścierwojady. Trupożercy.
Bogowie wszystkich gwiazd ugotują na waszych kociach zupę. - Znów
rozległ się upiorny rechot.
Amalfi
poczuł lodowate mrowienie z tyłu czaszki. Przełączył się na
wąski zakres fal.
-
Anderson, niech pan trzyma ludzi w rozsądnej odległoci i czeka na
posiłki. To miejsce jest pewnie nafaszerowane minami, a nie mam
pojęcia, jakie jeszcze inne niespodzianki przygotował dla nas nasz
stuknięty przyjaciel.
-
Mógłbym wrzucić przez okno granat z gazem.
-
Myli pan, że oni nie założyli kombinezonów? Niech pan po prostu
otoczy to miejsce i czeka.
-
Tak jest.
Amalfi
usiadł ciężko za taksówką; spływał potem. W tutejszych
akumulatorach mogło być jeszcze doć energii, żeby utrzymać
dookoła budynku zasłonę Bethego, ale nie o tym mylał w tej
chwili. To wdarcie się na pokład innego wędrowca było z całą
pewnocią najobrzydliwszą operacją, jaką kiedykolwiek przyszło mu
kierować. Od samego początku wszystko się w nim przeciwko temu
buntowało. Oskarżenia szaleńca ugodziły go w najczulszy punkt.
Po
chwili, która wydawała mu się całym tygodniem, głos w hełmofonie
powiedział:
-
Pokój dyspozycyjny zwiadowców. Dżungla odparła pierwsze natarcie
Lernera, panie burmistrzu. Nie mylałem, że im się to uda. Na samym
początku dopisało im ogromne szczęcie i jedną salwą zmietli z
nieba dwa ciężkie krążowniki. Okręt admiralski zupełnie wycofał
się z walki, zostawiając wszystko na głowie Lernera.
-
Jakie straty?
-
Cztery miasta całkowicie zniszczone. Mamy za mało zwiadowców, żeby
dokładnie ocenić wszystkie uszkodzenia pozostałych, ale jeszcze
zanim oberwał pierwszy krążownik, Lerner zdążył ostrzelać
grupę około trzydziestu miast.
-
Mam nadzieję, że nie wysłał pan tam także trutnia? - spytał
Amalfi w przypływie nagłego niepokoju.
-
Nie, proszę pana. Łącznoć wydała polecenie, żeby zostawić go w
doku startowym. Czekam teraz na następną falę Akolitów. Odezwę
się natychmiast, jak tylko...
Głos
dyspozytora zwiadowców umilkł nagle, a w tej samej chwili zgasły
wszystkie gwiazdy.
Który
z towarzyszących Amalfiemu techników krzyknął ostrzegawczo.
Amalfi podniósł się ostrożnie i spojrzał w górę. Jedyne
owietlone okno było teraz równie ciemne jak cała reszta budynku i
miasta.
-
Co to, do cholery, było? - spytał cicho Anderson.
-
Lokalne pole wiratora; co najmniej połowa mocy. Pewnie do reszty
wyłączyli pole główne. Niech nikt nie wychodzi z ukrycia! Mogą
rzucić race wietlne.
Znów
rozległ się upiorny miech.
-
Sępy - zaskrzeczał obłąkany głos. - Małe, parszywe sępy w
wielkiej, szczelnej klatce.
Amalfi
przełączał się na pasmo łącznoci ogólnej.
-
Zniszczysz swoje miasto - powiedział uspokajającym tonem. - A kiedy
oderwiesz ten jego kawałek od reszty, stracisz źródło energii i
twój ekran zniknie. Dobrze wiesz, że nie możesz wygrać.
Ulica
zaczęła drżeć. W tej chwili było to tylko ledwie wyczuwalne
drganie, ale nie sposób było powiedzieć, jak długo główna
konstrukcja martwego miasta zdoła przeciwstawić się sile maszyny
próbującej wyrzucić w przestrzeń tę jego częć. Oczywicie
natychmiast, gdy zorientuje się, co zaszło, Hazleton wyle na pomoc
"dziadki do orzechów", ale czy zdąży z tym, zanim ten
fragment miasta wyprynie gdzie w niewiadomym kierunku? To było nie
do przewidzenia.
A
tymczasem Amalfi nie mógł zrobić dokładnie nic. Został nawet
odcięty od kontaktu z własnym miastem.
-
To nie wasze miasto - odezwał się głos, nagle zwodniczo rozsądny.
- Ono jest nasze. Chcielicie nas porwać. Ale my na to nie
pozwolimy.
-
A skąd mielimy wiedzieć, że ktokolwiek z was pozostał jeszcze
przy życiu?! - krzyknął rozwcieczony Amalfi. - Nie odpowiadalicie
na nasze wezwania. Czy to nasza wina, że ich nie słyszelicie?
Mylelimy, że to miasto nie ma już mieszkańców i że mamy prawo
odzyskać z niego potrzebne nam urządzenia.
Jego
ostatnie słowo zagłuszył nagle czyj potężny i niezupełnie obcy
głos, wdzierający się do hełmofonu z taką siłą, jakby
zamierzał samym swym podmuchem wymieć Amalfiego z próżniowego
kombinezonu.
-
Akolicka gromada gwiazd, XIII ramię Beta - zagrzmiało w
słuchawkach. - Ogłaszam alarm pierwszego stopnia dla ziemskich sił
porządkowych. Układ zaatakowany przez potężną armię
zbuntowanych miast. Pilnie potrzebne silne wsparcie wzmocnionych
oddziałów policyjnych. Porucznik Lerner, pełniący obowiązki
dowódcy akolickich jednostek obrony gwiazdozbioru. Proszę o
potwierdzenie.
Amalfi
zagwizdał bezdźwięcznie przez zęby, Jego słuchawki same nie
mogłyby odebrać wołania Lernera o pomoc, więc gdzie w małej
przestrzeni zamkniętej tym lokalnym polem wiratora musiał znajdować
się czynny komunikator Diraca. Diraki były za duże, żeby je
umiecić w pojeździe zwiadowczym, tym bardziej więc nie dawały się
montować w kombinezonach próżniowych. Ale tam gdzie komunikatory
były zamontowane i w tej chwili czynne, wołanie to zostało
odebrane i to niezależnie od odległoci - w całej Galaktyce. To
włanie natychmiastowe przenoszenie się impulsów diraka zadało
tysiące lat temu miertelny cios całemu kompleksowi teorii
względnoci.
A
skoro tak i skoro w tej wiratorowej bańce działał komunikator
Diraca...
-
Do porucznika Lernera z akolickich jednostek obrony. Przyjęlimy
wasze wezwanie. Natychmiast wysyłamy pomoc w sile wzmocnionej
eskadry. Trzymajcie się. Ziemskie dowództwo ramienia Beta.
...to
Amalfi mógł z niego skorzystać. Wcisnął umocowany na piersi
przełącznik i ryknął:
-
Hazleton, czy twoje dziadki już lecą?!
-
Lecą, szefie - odpowiedział mu natychmiast głos menedżera. -
Jeszcze dziewięćdziesiąt sekund i...
-
Za późno, ta częć miasta oderwie się wczeniej. Wrzuć dwadziecia
cztery procent własnego ekranu i trzymaj...
W
tym momencie dotarło do niego, że mikrofon, do którego krzyczy,
jest już głuchy. Miejscowi wędrowcy zorientowali się
poniewczasie, co się dzieje, i odcięli dopływ energii do swojego
diraka. Czy to ostatnie i nie dokończone, lecz najważniejsze zdanie
dotarło do Hazletona choć w częci? Czy też...
Głęboko
pod stopami Amalfiego zaczął przybierać na sile alarmujący
dźwięk. Co jakby pisk, połączony z grzmotem toczącej się lawiny
skalnej i przeciągłym, głuchym jękiem. Żołądek podjechał mu
do gardła, a zęby cierpły aż do samych dziąseł, lecz mimo to
wyszczerzył je w umiechu.
Jego
polecenie dotarło do Hazletona; albo przynajmniej menedżer usłyszał
wystarczająco dużo, żeby domylić się reszty. Wirator
wytwarzający ten miejscowy ekran, w którym jak w pułapce zamknięty
został Amalfi wraz ze swym oddziałem specjalnym, zaczynał się
przegrzewać. Moc połączonych zespołów napędowych miasta
Amalfiego niszczyła gładką, kolistą strukturę jego pola.
-
Przegralicie - odezwał się Amalfi cicho do niewidzialnych obrońców.
- Poddajcie się już teraz, a nie stanie się wam żadna krzywda.
Puszczę w niepamięć ten wybuch TDX; Dulany był jednym z moich
najlepszych ludzi, ale może faktycznie mielicie jakie swoje racje.
Chodźcie z nami. Znów znajdziecie miasto, które będziecie mogli
nazywać swoim. To tutaj już nigdy na nic wam się nie
przyda.
Odpowiedzi
nie było.
Po
szczelnie zamkniętej kopule czarnego nieba zaczęły przebiegać
jakie wzorzyste linie. Dziadki do orzechów - przenone generatory,
służące do heterodynowania pola wiratorów aż do ich zupełnego
przeciążenia - przystąpiły do roboty. Samotny, torturowany
wirator wydawał udręczone jęki.
-
Odezwijcie się - powiedział Amalfi. - Chcę wam dać szansę, ale
jeżeli zmusicie mnie do użycia siły...
-
Sępy... - rozległo się obłąkane łkanie.
Okno
u góry budynku rozbłysło olepiającym wybuchem i w tysiącach
kawałków wyleciało na ulicę. Długi język szkarłatnego wiatła
liznął wszystko w zasięgu wzroku i natychmiast potem zniknął
ekran wiratora, a wraz z nim potworny hałas dochodzący z
energetycznego pokładu miasta. Ale musiało upłynąć jeszcze kilka
długich minut, zanim porażone oczy Amalfiego znów zobaczyły
gwiazdy.
W
końcu dojrzał zionącą ze ciany wieżowca, okoloną szybko
blednącym, pomarańczowym żarem szramę wybuchu. Zrobiło mu się
niedobrze.
-
Znów TDX - powiedział słabym głosem. - Biedni, chorzy idioci. Do
końca zachowali się konsekwentnie.
-
Pan burmistrz?
-
Słucham.
-
Sterownia zwiadowców. Dżungla wpadła w nieopisany popłoch. Miasta
wyrywają stąd tak szybko, jak pozwalają im na to wiratory. Nie ma
w tym chyba żadnego ładu, po prostu pierzchający w panicznym
strachu tłum. Żadnych ladów niesienia pomocy uszkodzonym miastom;
wygląda na to, że rzucono je na pożarcie Lernerowi, żeby jak
tylko zbierze się na odwagę, mógł je sobie rozpirzyć.
Amalfi
skinął głową sam do siebie.
-
W porządku, O'Brien. Teraz włanie nadeszła pora na trutnia. Chcę,
żeby ruszył za tymi miastami i ani na chwilę nie spuszczał ich ze
swych kamer. Pan sam będzie go pilotował. On jest stosunkowo łatwo
wykrywalny i pewnie nieraz kto będzie próbował go zniszczyć, więc
proszę być gotowym na wszystko.
-
Tak jest, panie burmistrzu. Włanie chwilę temu pan Hazleton kazał
przygotować go do lotu. Już grzeję jego zespoły napędowe.
Nie
wiadomo dlaczego ta wiadomoć w najmniejszym nawet stopniu nie
poprawiła Amalfiemu nastroju.
Brygady
rzuciły się do nerwowej pracy przy wymontowywaniu wiratorów z
komór martwego wędrowca i przewożeniu ich do ładowni własnego
miasta. Tę maszynę, która w ostatniej, daremnej próbie obrony
doznała ogromnego przeciążenia, trzeba było oczywicie porzucić.
Była równie przegrzana jak wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy i
bez ciężkich urządzeń, dostępnych jedynie w dobrze wyposażonym
doku remontowym, nie sposób było nawet się do niej zbliżyć.
Wymontowano natomiast i przewieziono wszystkie pozostałe wiratory.
Hazleton otwierał tylko coraz szerzej oczy ze zdumienia, kiedy na
pokładzie lądowały wciąż nowe ogromne przesyłki, ale był
najwyraźniej zdecydowany nie zadawać żadnych pytań.
Carrel
natomiast nie miał zamiaru cierpieć z powodu takiej narzuconej
sobie powciągliwoci.
-
A do czego nam te wszystkie zdemontowane wiratory? - spytał
oszołomiony ich ilocią. Trzej mężczyźni stali w porcie wypadowym
pod krawędzią miasta i obserwowali wyładunek wielkich, kanciastych
urządzeń.
-
Pewnie znów polecimy jaką planetą - odparł spokojnie Hazleton.
-
A żeby wiedział - powiedział Amalfi. - I módl się do wszystkich
swoich gwiezdnych bogów, żebymy zdążyli na czas, Mark.
Hazleton
powstrzymywał się od jakiegokolwiek komentarza.
Ale
Carrel oczywicie nie wytrzymał.
-
A dokąd mamy zdążyć i z czym?
-
Tego wam nie powiem, dopóki nie sprawdzę wszystkiego do końca. Na
razie musicie mi wierzyć na słowo, że spieszy nam się tak jak
nigdy do tej pory. Masz jakie wieci o aparaturze do tej masowej
chromatografii, Hazleton?
-
Chromatografia masowa to nieco opacznie użyta nazwa na okrelenie
procesu topienia strefowego stosowanego w rafinacji germanu, szefie.
Bierze się wielką kolumnę metalu - obojętnie jakiego, byle był
czysty - i skaża jeden jej koniec tym, co się chce wyodrębnić.
Następnie przesuwa się w górę kolumny tarczowe pole elektryczne.
Substancje skażające zostają rozprowadzone razem z nim drogą
nagrzewania oporowego, rozszczepiając się na różnych wysokociach
rafinowanej sztaby. Żeby uzyskać czyste kawałki, przecina się
kolumnę zwykłą piłą maszynową.
-
Ale czy to działa?
-
Nie - odparł Hazleton. - Z tą chromatografią jest dokładnie to
samo co z tysiącami innych pomysłów, które już oglądalimy.
Teoretycznie wszystko się zgadza, ale nawet dawni właciciele tego
miasta nie byliby w stanie jej wykorzystać.
-
Jeszcze jeden lutniański kreator niewidzialnoci albo napęd
bezpaliwowy - mruknął burmistrz kiwając głową. -To kiepsko. Ta
technologia bardzo by nam się przydała. Czy te urządzenia są
duże?
-
Koszmarnie. Cała ta aparatura ma objętoć dwunastu dużych
wieżowców.
-
Zostawcie ją tam, gdzie jest - zdecydował bez namysłu Amalfi. - To
miasto było najwyraźniej tak zdesperowane, że kiedy Akolitka
ogłosiła nabór do pracy, zaoferowali co, czego nie byli w stanie
dotrzymać. Ja nie chciałbym wodzić naszego miasta na takie
pokuszenie.
-
W tym wypadku wiedza ma taką samą wartoć jak cała ta aparatura -
powiedział Hazleton. - Ich Ojcowie Miasta muszą posiadać wszystkie
informacje, które tylko z trudem wycisnęlibymy z tego urządzenia.
-
Czy kto może mnie owiecić, co to za afera z tym exodusem w dżungli?
- wtrącił się Carrel. - Nie byłem z wami na zebraniu w miecie
Króla i ciągle uważam, że cały ten pomysł z marszem na Ziemię
to zupełne szaleństwo.
Amalfi
nic nie odpowiedział, ale Hazleton nie wytrzymał.
-
Tak i nie - mruknął po chwili. - Dżungla nie odważy się stawić
czoła żadnej wzmocnionej eskadrze policyjnej z Ziemi, bo to
oznaczałoby zagładę miast. A teraz wiadomo już dokładnie, że
taka eskadra jest w drodze. Dlatego miasta chcą jak najszybciej
znaleźć się gdzie indziej; ciągle jednak mając jeszcze nadzieję,
że jeli przedłożą swoją sprawę odpowiednim władzom, to Ziemia
zapewni im ochronę przed wszystkimi lokalnymi siłami porządkowymi
takimi jak akolickie.
-
Tego włanie nie mogę zrozumieć - powiedział Carrel. - Skąd u
nich ta nadzieja na poprawę losu? I dlaczego, zamiast wyprawiać się
w taki długi lot, nie skontaktują się z Ziemią przez diraki, tak
jak to zrobił Lerner? Stąd do Ziemi jest jakie szećdziesiąt trzy
tysiące lat wietlnych, a przy ich zorganizowaniu wyprawa na taką
odległoć to czyste szaleństwo. To się skończy głodem, zarazą i
bóg wie czym jeszcze.
-
A na dodatek, nawet jeżeli tam dotrą, to i tak będą musieli
rozmawiać z Ziemią przez diraki - wtrącił Amalfi. - Ten marsz
jest oczywicie w znacznej mierze chwytem czysto teatralnym. Król ma
nadzieję, że taka wielka demonstracja miast wywrze odpowiednie
wrażenie na ludziach, z którymi przyjdzie mu rozmawiać. Nie
zapominaj, Carrel, że Ziemia jest dzisiaj cichym, idyllicznym
zakątkiem. Pojawienie się na jej niebie chmary przymierających
głodem, obszarpanych miast napędzi im tam niezłego strachu. A co
do tej poprawy losu... Król ma nadzieję przynajmniej na uczciwe
rozpatrzenie ich petycji, a to jest tradycja datująca się od
stuleci. Pamiętaj, że przez ostatnie tysiąc lat wędrowne miasta
były najpoważniejszą siłą zespalającą całą naszą
galaktyczną kulturę.
-
To dla mnie co nowego - powiedział Carrel z lekkim powątpiewaniem w
głosie.
-
Ale to prawda. Czy wiesz, co to jest pszczoła? To taki mały ziemski
owad, który wysysa nektar z kwiatów. Kiedy to robi, przyczepiają
mu się do ciała pyłki kwiatowe i pszczoła, przenosi je ze sobą
na inne roliny, umożliwiając w ten sposób ich krzyżowe
zapładnianie. Takie owady występują na większoci planet
nadających się do zamieszkania. Pszczołom chodzi wyłącznie o
zebranie jak największej iloci miodu; wcale nie wiedzą, jak wielką
rolę odgrywają w ekologii tego wiata, ale to w niczym nie umniejsza
ich znaczenia. Miasta już od dawna są takimi pszczołami. Nawet
jeżeli same nie zdają sobie z tego sprawy, to wiedzą o tym
doskonale rządy wszystkich wyżej cywilizacyjnie rozwiniętych
planet, w tym także rząd samej Ziemi. Planety nie ufają miastom,
ale jednoczenie są wiadome ich ogromnego znaczenia i koniecznoci
zapewnienia im ochrony. Z tego włanie powodu planety są tak
nieprzejednanymi wrogami pirgali. Pirgale są chorymi pszczołami.
Roznoszona przez nie zła reputacja szybko plami dobre imię
uczciwych miast, miast bez których przepływ technologii i innych
ważnych informacji z planety na planetę byłby niemożliwy.
Naturalnie nikt nie dyskutuje z tym, że zarówno miasta jak i
planety muszą się bronić przed jednostkami przestępczymi. Tym
razem chodzi jednak o rozważenie nie tylko bezpieczeństwa
poszczególnych wędrowców, ale także losów całej ich kultury. A
po to, żeby umożliwić tej kulturze przetwarzanie, trzeba zapewnić
wszystkim wędrownym miastom możliwoć swobodnego poruszania się po
całej Galaktyce.
-
I Król to wszystko wie? - spytał z niedowierzaniem Carrel.
-
Oczywicie; on ma ze dwa tysiące lat. Jak mógłby o tym nie
wiedzieć? Nie ująłby tego może w takie słowa, ale na tym włanie
opiera swoje nadzieje na efekty, jakie ma mu przynieć "marsz na
Ziemię".
-
Mimo wszystko uważam, że to doć ryzykowne - powiedział Carrel,
najwyraźniej w dalszym ciągu niezupełnie przekonany. - Prawie od
urodzenia wpajano nam wszystkim nieufnoć do Ziemi, a szczególnie do
ziemskiej policji...
-
Tylko dlatego, że policja nie ufa nam. Ta nieufnoć wyraża się
dokładaniem wszelkich starań, by wędrowcy cile podporządkowywali
się najdrobniejszym ziemskim przepisom, a w razie ich pogwałcenia
wymierzaniem odpowiednio surowych kar. A ponieważ w koczowniczym
życiu nie da się uniknąć ustawicznego łamania jakich miejscowych
praw, jedynym sprytnym wyjciem dla każdego wędrowca jest trzymanie
się jak najdalej od wszelkich policajów. Niemniej pomimo całej tej
nienawici między policją a wędrowcami i my, i oni stoimy po tej
samej stronie barykady. I tak było zawsze.
Umieszczone
w spodzie miasta drzwi głównej ładowni zamknęły się z
majestatyczną powolnocią.
-
To już ostatni - powiedział Hazleton. - Przypuszczam, że teraz
wracamy do miejsca, w którym zostawilimy miasto skradzione przez nas
z Gruli. Pewnie też je uwolnimy od ciężaru wiratorów.
-
Owszem, tak włanie zrobimy - odparł Amalfi. - A potem lecimy na
Czaplę VI, Mark. Carrel, przygotuj kilka bomb dla stacjonującego
tam garnizonu akolickiego. To nie może być duża jednostka i nie
powinna nam sprawić specjalnych kłopotów, ale nie mamy czasu się
cackać.
-
Czy to włanie Czapla VI jest tą planetą, którą polecimy? -
spytał Carrel.
-
Z koniecznoci - powiedział Amalfi z nutą zniecierpliwienia w
głosie. - Nie mamy pod ręką żadnej innej. Co więcej, tym razem
musimy kontrolować jej lot, a nie tylko wystrzelić ją w kierunku,
który wyznaczy zamieniona w szybkoć energia jej obrotu. Raz dałem
się wynieć poza Galaktykę i uważam, że to o raz za dużo.
-
W takim razie dobrze byłoby już teraz powołać zespół do
rozpracowania problemu kontroli lotu - powiedział Hazleton. - Trzeba
zaprząc do tego Ojców Miasta; ale ponieważ na Mizoginii nie
moglimy się z nimi konsultować, trzeba będzie przejrzeć wszystko,
co na ten temat uda im się znaleźć. Nic dziwnego; że tak się pan
palił do tego projektu integrowania wiedzy. Szkoda tylko, że
zabralimy się do tego tak późno.
-
Nie nosiłem się z tą mylą od aż tak dawna - powiedział Amalfi.
- A poza tym wcale nie żałuję, że mój pomysł spełzł na
niczym.
-
Dokąd lecimy? - spytał Carrel.
Amalfi
popatrzył w kierunku cysterny powietrznej. Słyszał to pytanie już
wczeniej z ust Dee, ale dzi po raz pierwszy znał na nie odpowiedź.
-
Do domu - powiedział.
ROZDZIAŁ
7
*
Czapla
VI
*
Przystosowanie
Czapli VI, najdzikszej i najbardziej niegocinnej skalnej bryły, na
jakiej Amalfi kiedykolwiek lądował, do kierowanego lotu pod napędem
wiratorów okazało się pracą niesłychanie żmudną. Należało
precyzyjnie wyznaczyć wszystkie ważniejsze punkty geograficzne
planetoidy, umiecić w nich poszczególne zespoły napędowe, a
następnie bardzo solidnie je przymocować do jej rodka ciężkoci.
Dopiero potem można było je nastroić, najpierw każdy z osobna, po
czym wszystkie razem, tak aby osiągnęły ten sam poziom działania.
A ponieważ nie mieli tylu wiratorów, żeby zapewnić możliwoć
pełnej kontroli lotu, zanosiło się na to, że podróż na Czapli
VI, nawet po wykonaniu wszystkich prac, daleka będzie od komfortu, a
za to pełna niespodzianek.
Mimo
wszystko planeta powinna lecieć przynajmniej mniej więcej w
kierunku dyktowanym jej przez główny drążek sterowniczy. Amalfi
uważał, że taka dokładnoć w zasadzie wystarczy, a raczej miał
nadzieję, że nie zajdą żadne nieprzewidziane okolicznoci
wymagające znacznie większej precyzji lotu.
O'Brien,
pilot trutnia, systematycznie składał raporty z "marszu na
Ziemię". W czasie przelotu przez coraz bardziej atrakcyjnie
wyglądające gwiazdozbiory, gdzie perspektywy otrzymania pracy nie
wyglądały tak beznadziejnie jak gdzie indziej, od flotylli
wędrowców odłączyło się sporo maruderów. Ale główna grupa w
dalszym ciągu uparcie mknęła w kierunku ojczystej planety. Pomimo
tego, że truteń był równie dobrze widoczny jak każdy niewielkich
rozmiarów księżyc, do tej pory żaden z wędrowców nie próbował
go ustrzelić. O'Brien prowadził swój pojazd z maksymalną
prędkocią, progresywnie modulując podwójnie sinusoidalną
trajektorię, co pozwalało mu w miarę bezpiecznie krążyć dookoła
miast, a czasami nawet przemykać się między nimi we wszystkich
kierunkach trójwymiarowej przestrzeni. Jeli nawet fragmentaryczne
trajektorie jego lotu, notowane przez radary pojedynczych miast, nie
były brane za lady zbłąkanych meteorów, to i tak wyprzedzające
obliczenie toru lotu trutnia, które umożliwiłoby wystrzelenie w
jego kierunku pocisków, wymagałoby zaprzęgnięcia do tego co
najmniej jednych Ojców Miasta, i to na stałe.
Był
to popis wspaniałego pilotażu. Amalfi zanotował w pamięci, żeby
po ustąpieniu Hazletona wyłączyć pilotowanie miasta z obowiązków
menedżera. Carrel nie był urodzonym pilotem, a O'Brien był w tym
najwyraźniej znakomity.
W
momencie rozpoczęcia prac na Czapli VI Ojcowie Miasta ustalili, że
dzień "Z" - dzień, w którym uczestnicy marszu znajdą
się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi - nastąpi za sto
pięćdziesiąt pięć lat, cztery miesiące i dwa dni. Każdy raport
przesyłany przez pilota trutnia skracał ten termin, ponieważ
wędrowna dżungla powoli traciła opóźniających jej pochód
maruderów, stawała się coraz bardziej zwarta i nabierała coraz
większej szybkoci jako całoć. W miarę tego jak na biurku
pojawiały się coraz bardziej aktualne obliczenia, Amalfi marnował
coraz więcej cygar i coraz bardziej popędzał swoich ludzi i
maszyny.
Ale
upłynął cały rok od rozpoczęcia przygotowań do lotu Czaplą VI,
nim O'Brien złożył ten włanie raport, o którym Amalfi wiedział,
że wczeniej czy później musi nadejć, i którego jednoczenie tak
bardzo się obawiał,
-
Od marszu odłączyły się dalsze dwa miasta, panie burmistrzu -
powiedział pilot. - Ale do tego już przywyklimy. Tym razem mam
jednak także co nowego. Jedno miasto nam przybyło.
-
Przybyło? - spytał Amalfi w napięciu. - Skąd przyleciało?
-
Nie wiem. Kurs, jakim prowadzę trutnia, nie pozwala mi patrzeć w
jednym kierunku dłużej niż dwadziecia kilka sekund. Za każdym
razem, kiedy przelatuję przez rodek tego tłumu, robię sobie spis
miast. Po ostatnim okrążeniu zobaczyłem to miasto na ekranie;
zachowywało się tak, jakby zawsze tam było. Ale to nie wszystko.
To jest najdziwniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałem, a w
żadnych archiwach nie mogę znaleźć niczego, co choć trochę by
je przypominało.
-
Niech mi je pan opisze.
-
Po pierwsze jest ogromne. Przez jaki czas nie będę się musiał
martwić, że wykryją mojego trutnia. To miasto pewnie całkowicie
przesłoniło wszystkie ekrany detektorów w całej dżungli. Poza
tym jest szczelnie zamknięte.
-
Co pan przez to rozumie?
-
Całe jest otoczone gładką kulistą powłoką, panie burmistrzu. To
nie jest normalna platforma ze znajdującymi się na niej budynkami,
zamknięta przezroczystym polem wiratorów. Ono wygląda raczej na
zwykły załogowy pojazd kosmiczny, tyle tylko, że
nieprawdopodobnych rozmiarów.
-
Czy komunikuje się z resztą wędrowców?
-
Podało innym informację, jakiej można się było spodziewać: chce
przyłączyć się do "marszu". Król oczywicie wyraził
zgodę. Mylę, że był bardzo zadowolony. To jest pierwsza odpowiedź
na jego apel o powszechną mobilizację wędrowców, a w dodatku
miasto wygląda na ostatni krzyk techniki. Nazywa siebie
Lincolnem-Nevadą.
-
Wolno mu - mruknął Amalfi posępnie, ocierając pot z twarzy. -
Niech mi je pan pokaże, O'Brien.
Ekran
rozjanił się. Amalfi poczuł, że na czoło znów występują mu
grube, słone krople.
-
W porządku. Niech się pan odsunie na bezpieczną odległoć od
głównej grupy i nie spuszcza tego czego z oka. Proszę ustawić się
tak, żeby miał pan tego "Lincolna-Nevadę" między sobą
a resztą uczestników marszu. On nie będzie do pana strzelał. Nie
wie przecież, że pan nie jest jednym z nich.
Nie
czekając na potwierdzenie O'Briena, Amalfi przełączył się do
Ojców Miasta.
-
Ile jeszcze potrwają te roboty? - zapytał ostro.
-
SZEŚĆ LAT, PANIE BURMISTRZU.
-
Macie je skrócić do co najwyżej czterech. I proszę mi podać kurs
stąd do Małego Obłoku Magellana, ale taki, który przecinałby
orbitę Ziemi.
-
PANIE BURMISTRZU, MAŁY OBŁOK MAGELLANA ZNAJDUJE SIĘ DWIEŚCIE
OSIEMDZIESIĄT TYSIĘCY LAT ŚWIETLNYCH STĄD!!!
-
Nie może być! - prychnął Amalfi z całym sarkazmem, na jaki go
było stać. - Zapewniam was, że nie mam zamiaru tam lecieć.
Potrzebny mi jest tylko tor łączący te trzy punkty.
-
SKORO TAK, TO PARAMETRY KURSU OBLICZONE.
-
Kiedy musielibymy wystartować, żeby znaleźć się w okolicy Ziemi
w dniu "Z"?
-
W CZASIE OD PIĘCIU SEKUND DO PIĘTNASTU DNI OD TEJ CHWILI, W
ZALEŻNOŚCI OD TEGO, CZY CHODZI PANU O CENTRUM UKŁADU, CZY O JEGO
KRAWĘD.
-
Odpada; nie ma mowy, żebymy się wyrobili. Podajcie mi trajektorię
bezporednią.
-
TRAJEKTORIA BEZPOŚREDNIA DOPROWADZIŁABY DO DZIEWIĘCIUSET
PIĘĆDZIESIĘCIU OŚMIU KOLIZJI BEZPOŚREDNICH i CZTERYSTU JEDENASTU
TYSIĘCY DWÓCH OTARĆ I KOLIZJI PRAWDOPODOBNYCH.
-
Zastosować.
Ojcowie
Miasta zamilkli. Amalfi zastanawiał się przez chwilę, czy maszyna
może osłupieć. Wiedział, że Ojcowie nigdy nie użyją
trajektorii bezporedniej - kolidowałoby to z kwintesencją
kierującej nimi logiki, zawartą w krótkim "bezpieczeństwo
miasta przede wszystkim" - i bardzo mu to odpowiadało. Wydał
swoje polecenie tylko ze względu na tempo przygotowań na Czapli VI.
Miał mocne przeczucie, że to chwilowe osłupienie znacznie je
przyspieszy.
I
w rzeczy samej już w czternacie miesięcy później dłoń Amalfiego
zacisnęła się na drążku sterowniczym Czapli VI, a sam burmistrz
rzucił krótkie:
-
Start!
Lot
Czapli VI z jej rodzimego gwiazdozbioru akolickiego w poprzek
Galaktyki to cała historia, szczególnie z punktu widzenia
rejestrujących go urządzeń. Czapla VI była małym wiatem,
znacznie mniejszym niż Merkury, niemniej nigdy do tej pory żadne
ciało o takiej masie nie poruszało się wewnątrz zamieszkanej
Galaktyki z prędkocią znacznie przekraczającą szybkoć wiatła.
Poza Mizoginią, która oderwała się od Galaktyki tuż przy samej
jej krawędzi i przebyła już spory kawałek drogi w kierunku
Messiera 31 w Andromedzie, nigdy żadne tego typu ciało nie
posiadało napędu wiratorowego ani żadnego innego. Jej przelot na
zawsze okaleczył banki danych wszystkich po drodze urządzeń
rejestrujących, a samo wspomnienie, wyryte w mózgach co bardziej
wrażliwych obserwatorów, było wcale nie mniej
wstrząsające.
Teoretycznie
Czapla VI posuwała się po wytyczonym dla niej przez Ojców Miasta
długim łuku, prowadzącym po powierzchni całej Galaktyki od
peryferii akolickiej gromady gwiazd aż do rodka Małego Obłoku
Magellana. (Oczywicie do jego rodka ciężkoci; oba obłoki zbyt
niedawno bowiem odłączyły się od Galaktyki, żeby wykształcić
już okrelone martwe centra orbitalne, tak charakterystyczne dla
mgławic spiralnych). Czapla VI starała się przy tym jak
najskrupulatniej trzymać swego toru.
Ale
przy szybkoci, z jaką planeta się poruszała, szybkoci, którą
trudno byłoby wyrazić nawet w wielokrotnociach c, starej,
arbitralnie uznanej za graniczną prędkoci wiatła - najmniejsze
odchylenie od wyznaczonej orbity, choćby trwające tylko kilka
mikrosekund potrzebnych Ojcom Miasta na wprowadzenie odpowiedniej
korekty, stawało się wypadem w bok o gigantycznej skali.
Tak
jak inni wędrowcy, Amalfi przywykł do podróżowania z szybkocią
nadwietlną, ale w normalnie zagęszczonej próżni, gdzie rzadkoć
punktów odniesienia sprawiała, że takich szybkoci w ogóle się
nie czuło. Tak jak inni wędrowcy podróżował także po
powierzchni planet, w pojazdach, w których miesznie mała szybkoć
wydawała się wręcz niebezpieczna, a to tylko dlatego, że wielka
iloć mijanych z bliska punktów topograficznych bardzo ją
wyolbrzymiała. Teraz dowiadywał się, co to znaczy poruszać się z
porównywalną szybkocią wród gwiazd.
Raz
po raz truchlał na balkonie ratusza na widok gwiazdy, która
zupełnie niewidoczna jeszcze pół sekundy wczeniej, mknęła nagle
z potworną szybkocią wprost na niego, rozdymając swój olepiający
blask aż do zupełnego przesłonięcia nieba nad jego głową
i...
Czerń.
Czekał
podwiadomie na ogłuszający wist, jaki powinien towarzyszyć takiemu
przemknięciu gwiazdy koło Czapli VI. Twarz ciągle go jeszcze
szczypała, od podmuchu promieniowania, które pomimo ochronnego
ekranu wiratorów, otaczających całą Czaplę VI twardą, niemal
krzyżowo spolaryzowaną kopułą pola, potężnie go
przypiekło.
Koniecznoć
stałego korygowania toru lotu planety nie wynikała oczywicie z
niekompetencji Ojców Miasta. Kłopot polegał po prostu na tym, że
Czapla VI zbyt słabo reagowała na stery, by najszybciej nawet
wprowadzone poprawki mogły jej zapewnić pełną stabilnoć.
Przełożenie rozkazów Ojców Miasta na taką reakcję maszyn trwało
długie, cenne ułamki sekund. Gładkoć lotu zakłócał także
jeszcze jeden poważny czynnik. Kiedy cały ruch wirowy Czapli VI
został przetworzony na ruch orbitalny, w szybkoć zmieniono również
jej znaczną wibrację osiową i w tej chwili nic nie można było
już poradzić na wywoływane przez nią zakłócenia lotu.
Gdyby
oprócz zespołów napędowych miasta uniwersalnego i wędrowca,
którego mieszkańcy wymarli od zarazy, Amalfi umiecił na
powierzchni planety także swoje własne wiratory, Czapla VI lepiej
zapewne reagowałaby na zmiany położenia drążka sterowniczego. W
każdym razie można byłoby wtedy pozostawić energię wibracji jako
rzeczywistą wibrację, bo to, że planeta hutałaby się podczas
lotu w tę czy w tamtą stronę, nie miałoby żadnego znaczenia -
pod warunkiem oczywicie, że dokładnie trzymałaby się ustalonego
kursu. Ale burmistrz zdecydował się nie pozbawiać zespołów
napędowych swojego miasta i to dla najbardziej przekonującej z
przyczyn; aby zapewnić mu szansę przetrwania. Tylko jedna z maszyn
brała udział w locie Czapli VI - ogromny obrotowy wirator z
Szećdziesiątej Ulicy. Inne - w tym także przeciążony, ale teraz
już prawie zupełnie wystygły wirator z Ulicy Dwudziestej Trzeciej
- odpoczywały.
-
...wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę... Czy na
tym czym są jakie istoty rozumne?! ...Epsilon Krzyża, czy udało
wam się nawiązać łącznoć z tym, co włanie koło was
przeleciało?... Wzywam wędrowną planetę! Macie kurs zderzenia z
nami... piekło i potępienie!!!... Wzywam Eta Palinuri! Ta cholerna
planeta włanie skosiła nam trawę i kieruje się na was. Jest albo
martwa, albo nikt nad nią nie panuje... Wzywam wędrowną planetę,
wzywam wędrowną planetę...!
Nie
było czasu odpowiadać na te oszalałe wołania zalewające miasto
jak wiosenne potoki, biorące swój początek w mijanych z daleka, z
bliska, o włos, przed samym nosem, tuż z tyłu - jednym słowem, w
cudem mijanych wiatach. Odbiór tych wezwań można byłoby oczywicie
potwierdzić, ale takie potwierdzenie wymagałoby jakich wyjanień, a
Czapla VI znalazłaby się daleko poza zasięgiem ultrafonów, zanim
zdążyłaby wyemitować choć kilka zdań. Do odpowiedzi na
najbardziej przerażone z zapytań można byłoby użyć diraka, ale
takie rozwiązanie miało dwie wady. Pierwszą, mniej istotną,
polegającą na tym, że z uwagi na ogromną iloć zgłoszeń, miasto
nie byłoby w stanie odpowiedzieć na wszystkie; i drugą, znacznie
ważniejszą - taka odpowiedź zostałaby usłyszana zarówno przez
Ziemię, jak i przez głównego rywala w tym wycigu.
Amalfi
nie bardzo dbał o to, co usłyszy Ziemia, ona i tak doć już się
nasłuchała o locie Czapli VI. Natomiast wszystko, co dotyczyło
drugiej strony w tym szaleńczym wycigu, interesowało Amalfiego, i
to bardzo.
O'Brien
nie spuszczał obiektu zainteresowań burmistrza z centrum pola
widzenia swojego trutnia i ilekroć Amalfi miał ochotę spojrzeć na
mały, zamontowany na balustradzie dzwonnicy ratusza ekran, widział
na nim ogromną, lniącą, niewinnie wyglądającą kulę. Od kiedy
nowy mieszkaniec dżungli przyłączył się do "marszu na
Ziemię", nie uczynił nic niezwykłego lub choćby
interesującego. Co jaki czas ucinał sobie pogawędkę z Królem;
znacznie rzadziej z innymi wędrowcami. Nuda panująca w dżungli
ożywiła ruch wycieczkowy między miastami, ale przybysz nie brał w
nim żadnego udziału. Z dostępnych O'Brienowi informacji wynikało,
że nikt do tej pory go nie odwiedził, ani razu też nie wysłał ze
swego pokładu żadnego z własnych gigów. Można to była, prawdę
powiedziawszy, uważać za rzecz doć naturalną. Wędrowcy
generalnie wolą przebywać w samotnoci, dlatego zawsze potrafią
zrozumieć czyją niechęć do bratania się z innymi, o ile nie
zostanie ona wyrażona w sposób nadmiernie agresywny. Krótko
mówiąc, przybysz wietnie grał rolę jeszcze jednego zwykłego,
szeregowego uczestnika hidżry, jeszcze jednego birnamskiego drzewa
maszerującego na wzgórze Dunsinane...
I
jeli nawet ktokolwiek w dżungli domylał się, kim przybysz był
naprawdę, to nic, co docierało do Amalfiego za porednictwem kamer
O'Briena, na to nie wskazywało.
Tuż
ponad miastem pojawiła się ogromna gwiazda, której jasny błękit
błyskawicznie zmienił się w dopplerowską czerń, a ona sama - w
punkt znikający po przeciwnej stronie nieba. Dżungla powinna
znaleźć się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi już w ciągu
najbliższych dni i to ona stawała się coraz częciej trecią
rozmów prowadzonych przez komunikatory, odsuwając lot Czapli VI na
dalszy plan. Amalfi pokładał wielkie zaufanie w Ojcach Miasta, ale
przerażający pochód gwiazd tuż nad jego głową nie zmniejszył
jego troski o to, czy ich wyliczenia były rzeczywicie absolutnie
dokładne. Zjawienie się w okolicach Ziemi tuż przed lub tuż po
dniu "Z" miałoby katastrofalne następstwa.
Ale
Ojcowie Miasta uparcie twierdzili, że Czapla VI przeleci przez układ
słoneczny dokładnie w zaplanowanym terminie i ta odpowiedź musiała
go na razie zadowolić. W takich sprawach Ojcowie nigdy się jeszcze
nie pomylili. Amalfi wzruszył bez przekonania ramionami i połączył
się z Wydziałem Astronomicznym.
-
Jake! Tu burmistrz. Słyszał pan kiedy o czym takim jak oscylacja
ekliptyczna?
-
Jako niemowlę. Co jeszcze? - spytał astronom z rozdrażnieniem.
-
Tak. Niech mi pan powie, co mam zrobić, żeby wprowadzić trochę
takiej oscylacji do naszej obecnej orbity.
Astronom
zachichotał irytująco.
-
Najlepiej szybko utyć. Oscylacja ekliptyczna jest wynikiem warunków
panujących wokół słońc, a panu brak na razie odpowiedniej masy.
Dolna granica, o ile dobrze pamiętam, wynosi jeden i pięć
dziesiątych razy dziesięć do trzydziestej kilogramów siła, ale
niech się pan co do tego upewni u Ojców Miasta. Nie mylę się na
pewno co do rzędu wykładnika potęgi.
-
Niech to diabli - zaklął Amalfi. Odwiesił słuchawkę i nie
spiesząc się, zabrał do zapalania cygara, w czym wyraźnie
przeszkadzały mu, widziane kątem oka, pędzące gwiazdy. Za każdym
razem, kiedy która z nich przelatywała z olepiającym błyskiem tuż
obok miasta, cygaro najwyraźniej przygasło. W końcu udało mu się
jednak pokonać złoliwoć przedmiotu i zaciągając się głęboko
wonną mgiełką, znów kazał się połączyć, tym razem z
Hazletonem.
-
Mark? Próbowałe mi kiedy wytłumaczyć, jak to czasami muzyk gra
nieco szybciej początek i koniec jakiego utworu po to, by móc
wolniej zagrać jego częć rodkową. Czy dobrze to zrozumiałem?
-
Tak, na tym włanie polega tempo rubato. W dosłownym tłumaczeniu:
"skradziony czas".
-
Chodzi mi o to, żeby włanie co takiego wprowadzić do lotu tej kupy
kamienia, kiedy będziemy przechodzili przez układ słoneczny.
Zależy mi na tym, żeby zwolnić odrobinę w okolicach Ziemi, ale
tak, by sumaryczny czas przelotu przez układ się nie zwiększył.
Masz na to jaki pomysł?
Przez
chwilę w słuchawce panowała cisza.
-
Nic mi nie przychodzi do głowy, szefie. Kontrolowanie tego rodzaju
lotu jest często prawie intuicyjne. Sam mógłby pan to zrobić
pewnie znacznie lepiej niż O'Brien ze wszystkimi swoimi urządzeniami
sterowniczymi.
-
W porządku. Dzięki.
Jeszcze
jedno pudło. Przy tej szybkoci o ręcznym sterowaniu lotem nie mogło
być w ogóle mowy. Żaden pilot, w tym także Amalfi, nie miał
takiego refleksu, żeby precyzyjnie pokierować Czaplą VI. A to
przecież włanie koniecznoć uzyskania choćby jednosekundowej
absolutnej precyzji lotu planety nasunęła mu pomysł wykorzystania
oscylacji ekliptycznej. Nawet gdyby mu się to udało, nie miałby
żadnej pewnoci, że w krytycznym momencie będzie w stanie
wprowadzić do trajektorii lotu Czapli VI matematycznie cisłą
korektę, dla dokonania której przebył dziesiątki tysięcy lat
wietlnych.
-
Carrel?! Czy możesz przyjć tu do mnie na górę?
Chłopak
zjawił się prawie natychmiast. Znalazłszy się na balkonie, nie
mógł oderwać wzroku od przelatujących w straszliwym pędzie
gwiazd. W jego oczach czaiło się co, co do złudzenia przypominało
Amalfiemu trzymany w twardych ryzach strach.
-
Słuchaj no, Carrel. Ty zaczynałe z nami chyba jako tłumacz,
prawda? Musiałe więc czysto używać w swojej pracy
głoso-drukarek.
-
Owszem, proszę pana.
-
To wietnie. Powiniene zatem pamiętać, co się dzieje, kiedy wózek
tej maszyny zawraca i robi odstęp między następnym wierszem. Mniej
więcej w połowie nawrotu hamuje delikatnie, żeby impetem swego
uderzenia nie rozbić ogranicznika drukarki. Tak to mniej więcej
wygląda, prawda? Otóż chciałbym wiedzieć, jak się uzyskuje to
zwolnienie nawrotu wózka.
-
W małych maszynach powrotna linka umieszczona jest na krzywce, a nie
na krążku - powiedział powoli Carrel, marszcząc czoło. - Ale
duże, skomplikowane urządzenia, takie jakich używamy podczas
negocjacji wielostronnych, są sterowane elektronicznie czym, co się
nazywa klistron. Ale jak o n działa, nie mam pojęcia.
-
Dowiedz się - polecił Amalfi. - Dzięki, Carrel, o to mi włanie
chodziło. Chcę, żeby takie urządzenie włączono w obecny obwód
pilotażu, ale w taki sposób, by szczyt efektu hamowania przypadł
na moment naszego przejcia przez układ słoneczny. Przypuszczam, że
dzięki temu udałoby się jednoczenie utrzymać nasz termin dotarcia
do Obłoku Magellana. Mylisz, że to możliwe?
-
Chyba tak, proszę pana, brzmi to doć prosto - odparł Carrel i
zszedł na dół, nie czekając na pozwolenie.
Pół sekundy później miasto minął jaki pokryty plamami
czerwony
gigant, tym razem naprawdę o włos. Zadzwonił telefon.
-
Pan burmistrz? Mówi O'Brien. Dżungla zbliża się do Ziemi. Czy mam
pana przełączyć?
Amalfi
drgnął. Tak szybko?! Czapla VI w dalszym ciągu była megaparseki
od miejsca spotkania. Wyobrażenie sobie szybkoci, przy której
przybycie w okolice Ziemi na czas ciągle jeszcze byłoby możliwe,
przekraczało jego możliwoci. Oszałamiające pędem migotanie
gwiazd zaczęło naraz wywierać efekt uspokajający.
-
Tak, niech pan mi da pełnego diraka na wszystkich obwodach i
przygotuje się do przerzucenia nas na kurs alternatywny. Czy pan
Hazleton kontaktował się już z panem?
-
Jeszcze nie - odparł pilot. - Ale zespoły pilotażu anonsowały mi
jaką działalnoć Ojców Miasta, prowadzoną, jak rozumiem, na
polecenie pana albo menedżera miasta. Wygląda na to, że w czasie
opozycji będziemy pozbawieni komputerowego sterowania lotem.
-
Zgadza się. No dobrze, O'Brien, niech mnie pan przełącza -
powiedział Amalfi. Założył swój ogromny hełmofon wizyjny
i...
...znalazł
się z powrotem w dżungli.
Ławica
miast, wytracając gwałtownie szybkoć, wchodziła włanie w tak
zwaną grupę lokalną - arbitralnie ustanowiony obszar o promieniu
pięćdziesięciu dziewięciu lat wietlnych, z umieszczonym w jego
centrum ziemskim słońcem. Pomimo wielkich fal migracyjnych, które
pomieciły setki milionów ludzi w inne, dalej od centrum położone
regiony wszechwiata, był to w dalszym ciągu najgęciej zaludniony
obszar całej Galaktyki. Rozbrzmiewające teraz w słuchawkach
wędrowców sygnały wywoławcze zdawały się pochodzić z miejsc na
zawsze pogrzebanych w historii: Eridana 40, Procyon, Krzyża 60,
Syriusz, Łabędzia 61, Altair, RD-4°4048, Wilka 359, Alfa
Centaura... Pojawienie się w hełmofonach głosu Ziemi nie było
oczywicie żadną nowocią; usłyszeć jednak stacje nadawcze tych
innych wiatów było niemal tym samym, co zostać okrzykniętym przez
wartowników starożytnych Teb albo czujniki obozu generała
Grunta.
Do
tej pory władca dżungli zdołał już wpoić w wędrowne miasta
zasady quasi-wojskowej musztry i uformować je w wielki stożek o osi
długoci osiemnastu milionów mil. U jego wierzchołka umiecił małe
miasta, których uzbrojenie ograniczało się zapewne do lekkiej
broni defensywnej. Tuż poniżej wierzchołka - który w
rzeczywistoci był paraboidalnie zaokrąglony i kształtem
przypominał głowę komety - sunęły największe miasta dżungli,
tworząc trzon tej przestrzennej bryły. Wród nich znajdowało się
miasto samego Króla, nie było tam natomiast "nowego",
który pomimo swej wielkoci trzymał się daleko z tyłu, niemal na
samym brzegu formacji. To włanie takie jego usytuowanie umożliwiło
trutniowi objęcie kamerami całego stożka, jako że O'Brien miał
polecenie nie spuszczać z oczu przede wszystkim wielkiej,
nieprzejrzystej kuli.
Podstawę
stożka stanowiły miasta redniej wielkoci, ale przystosowane do prac
w najtrudniejszych warunkach. One także nie posiadały raczej
ciężkiego uzbrojenia, górowały jednak nad innymi tym, że ich
pokładowe wiratory można było polaryzować aż do niemal
całkowitej odpornoci miasta na wszelkie ataki, poza atakami ciężkich
okrętów wojennych.
Generalnie
rzecz biorąc, wyglądało to na kawałek niezłej roboty
organizatorskiej, pozwalającej na wykorzystanie wszystkich zasobów
stojących do dyspozycji Króla. Taka formacja sugerowała posiadanie
potężnych odwodów i znaczną zdolnoć obronną, nie zdradzając
jednoczenie zbyt otwarcie zamiaru natychmiastowego ataku.
Amalfi
oparł wygodniej na ramionach ciężki hełmofon wizyjny i położył
rękę na balustradzie balkonu, tuż obok krążka sterowniczego. W
tym samym momencie w uszach zadźwięczał mu tubalny głos.
-
Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi do miast - zadudnił ciężko.
- Rozkazuję wam wytracić całą szybkoć i do czasu rozpatrzenia
waszej petycji zostać tam, gdzie jestecie.
-
Nie ma mowy - odparł głos Króla.
-
Dalej, ostrzegam was, że aktualnie obowiązujące zarządzenia Rady
zakazują wędrowcom zbliżania się do Ziemi na mniej niż dziesięć
lat wietlnych. Zarządzenia te zabraniają także urządzania
zgromadzeń wędrownych miast, za co uważa się spotkanie w jednym
miejscu i czasie ponad czterech organizmów miejskich. Mimo to
zostalimy upoważnieni do powiadomienia was, że ten ostatni zakaz
zostanie w waszym przypadku uchylony na czas rozpatrywania waszej
sprawy, pod warunkiem, że nie przekroczycie limitu minimalnej
odległoci od Ziemi.
-
Włanie go przekraczamy - odparł natychmiast Król. - Będziecie
musieli dobrze się nam przyjrzeć. Nie mamy zamiaru zakładać tutaj
drugiej dżungli; nie przebywalimy takiego szmatu drogi na darmo.
-
Wobec tego - ciągnął głos Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi
z niewzruszoną obojętnocią biurokraty, którego cały wiat ujęty
został w paragrafy - prawo stanowi, że miasta biorące udział w
zgromadzeniu podlegają rozbiórce. W tym wypadku, tak jak w każdym
innym, zastosowany zostanie pełny wymiar kary.
-
Nie zostanie, tak jak nie jest stosowany w dziewięćdziesięciu
czterech wypadkach na każde sto. Nie mamy zamiaru używać siły,
ani zagrozić Ziemi niczym innym jak tylko kilkoma głonymi skargami.
Przylecielimy tutaj, ponieważ był to jedyny sposób na uzyskanie
sprawiedliwego rozpatrzenia naszej proby. Chodzi nam tylko i
wyłącznie o sprawiedliwoć.
-
Zostalicie ostrzeżeni.
-
Wy też. Nie możecie nas zaatakować. Nie omielicie się. Jestemy
obywatelami, a nie bandytami. Domagamy się sprawiedliwoci i
przybywamy dopilnować, by stało się jej zadoć.
W
słuchawkach rozległo się krótkie "pik" wybieraka anteny
przełączającego diraka na inną częstotliwoć. - Kwatera Główna,
wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Trzydzieci Dwa - zadudnił
nowy głos. - Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski Alarm.
Proszę potwierdzić.
Następne
"pik", tym razem przełączające na częstotliwoć używaną
przez Króla do porozumiewania się z dżunglą.
-
Podciągnąć, chłopcy - powiedział Król. - Trzymać szyk.
Kierujemy się do miejsca obozowiska piętnacie stopni na północ od
ekliptyki, gdzie w rejony Saturna, ale dziesięć stopni przed nim.
Dokładne współrzędne podam wam później. Jeżeli tam nie będą
chcieli z nami gadać, to przesuniemy się w okolice Marsa i wtedy
napędzimy im p r a w d z i w e g o strachu. Ale damy im jeszcze
jedną szansę.
-
A skąd wiesz, że oni dadzą szansę nam? - spytał kto głosem, z
którego przebijało wyraźne zdenerwowanie.
-
Jak ci źle tutaj, to wracaj do Akolitów. Nie będę po tobie
płakał.
Pik.
-
Komandor Eisenstein do kwatery Głównej. Potwierdzam Niebieski Alarm
dla Dowództwa Trzydzieci Dwa. Uwaga, Rejon! Ogłaszam Niebieski
Alarm. Ogłaszam Niebieski Alarm.
Pik.
-
Hej, tam przy podstawie stożka! Wyhamujcie trochę! Depczecie nam po
piętach!
-
Opowiadasz, Budapeszt. Nasze zbiorniki tego nie pokazują.
-
Psiakrew, to zajrzyjcie do nich jeszcze raz! Zaczyna mi tu cholernie
wzrastać masa...
Pik.
-
Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu
Osiemdziesiąt Trzy! Ogłaszam Niebieski Alarm, ogłaszam Niebieski
Alarm. Proszę o potwierdzenie. Uwaga, Dowództwo Rejonu Trzydzieci
Dwa! Ogłaszam Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony Alarm. Proszę
potwierdzić.
-
Eisenstein, Dowództwo Rejonu Trzydzieci Dwa. Potwierdzam Czerwony
Alarm.
Pik.
-
Prozerpina Dwa, Prozerpina Dwa do Centrum Dowodzenia Siłami Obrony
Ziemi. Zaczynamy przejmować pierwsze z tych miast. Jakie
instrukcje?
(-
Gdzie, u diabła, jest ta Prozerpina? - spytał Amalfi Ojców
Miasta.
-
PROZERPINA JEST GAZOWYM GIGANTEM O ŚREDNICY JEDENASTU TYSIĘCY MIL,
POŁOŻONYM POZA ORBITĄ PLUTONA W ODLEGŁOŚCI...
-
Starczy. Cicho.)
-
Centrum Dowodzenia do Prozerpiny Dwa. Przestań chlipać, wytrzyj
nos. Wszystkim zajmuje się Kwatera Główna. Wstrzymaj się od
jakichkolwiek akcji.
Pik.
-
Budapeszt, oni biorą nas w widły!
-
Widzę. Zakładajcie obóz, tak jak mówiłem. Dopóki nie popełnimy
jakiego prawdziwego przestępstwa, nie omielą się nas tknąć i
dobrze o tym wiedzą. Nie dajcie się nastraszyć tej paradzie
glin.
Pik.
-
Pluton Jeden, Pluton Jeden, do Centrum Dowodzenia Obroną Ziemi.
Przejmujemy awangardę miast.
-
Siedź spokojnie, Pluton Jeden.
-
Nie zobaczycie ich już więcej, dopóki nie założą obozu. My
jestemy w opozycji z Prozerpiną, ale Neptun i Uran są zupełnie
poza torem lotu...
-
Mówię, siedź spokojnie!
Ziemskie
słońce na ekranach trutnia powoli stawało się coraz większe, a
poruszał się on z tą samą szybkocią co cała dżungla. Z miasta
Słońce nadal pozostawało niewidoczne, a oglądane w wizjofonie
było maleńką żółtą iskrą. Wyglądało jak łuk węglowy,
widziany przez system optyczny ustawiony na nieskończonoć.
Ale
było to bezsprzecznie ojczyste słońce. Patrzący na nie Amalfi
poczuł nagle dziwny ucisk w gardle. W tej chwili Czapla VI mknęła
przez centrum Galaktyki, gdzie ze względu na maskujące obłoki
gwiezdnego pyłu, nie było widocznego z Ziemi zagęszczenia gwiazd.
Pędząca planeta zostawiła za sobą włanie jedną z takich mgławic
czerni, w której każde słońce zdawało się zjawą, a każde
szczęliwe jego ominięcie - cudem. Przed nią otwierało się
przeciwległe ramię Drogi Mlecznej, a w nim ten jeden zdumiewający
wiat.
Amalfi
zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego unosząca się daleko przed
nim w wizjofonie maleńka, niczym nie różniąca się od innych
iskierka przyprawia go o tak nieznone szczypanie i wilgotnienie
oczu.
Dżungla
zdążyła już się prawie zupełnie zatrzymać, zmniejszając
szybkoć do wielkoci odpowiedniej dla lotu międzyplanetarnego i w
dalszym ciągu ją wytracając. Po upływie następnych dziesięciu
minut prędkoć miast w stosunku do Słońca spadła do zera i kamery
trutnia znów pokazały Amalfiemu co, co widział tylko raz w całym
swoim życiu - Saturna. Dla burmistrza, przywykłego do mylenia
kategoriami odległoci międzygwiezdnych, planeta zdawała się
unosić na wyciągnięcie ręki.
Żaden
ziemski astronom amator korzystający z nowego, niepewnego i źle
ustawionego teleskopu nie mógł patrzeć na tę upiercienioną
planetę bardziej zdumionymi oczyma. Amalfi w pierwszej chwili po
prostu osłupiał. To, co zobaczył, było nie tylko niewiarygodnie
piękne, ale także absolutnie niemożliwe. Gazowy gigant ze
sztywnymi piercieniami! A do tego z krążącą wokół niego jeszcze
jaką inną planetą o rednicy co najmniej trzech tysięcy mil -
oczywicie oprócz normalnej rodziny satelitów, wielkocią
dorównujących Czapli VI. Po co w ogóle opuszczał kiedykolwiek
system słoneczny, skoro tuż pod bokiem rodzinnej planety istniał
wiat tak niesłychanie anomalny?
Pik.
-
Zakładajcie obóz - polecił Król. - Zatrzymamy się tutaj na jaki
czas. Psiakrew! Wy tam, u podstawy stożka, ciągle włazicie nam na
plecy. Musimy się tutaj zatrzymać! Czy to nigdy do was nie
dotrze?
-
Wytracamy szybkoć w zupełnym porządku, Budapeszt. To ten nowy
skrobie wam marchewki. Wygląda na to, że ma jakie kłopoty.
Diagnoza
wydawała się trafna. Ogromny kulisty obiekt oddzielił się
wyraźnie od trzonu formacji i znajdował się w tej chwili już
daleko w przodzie, zbliżając się prawie do czubka stożka. Cała
kula drżała lekko podczas tego wyłamywania się z szyku i co jaki
czas matowiała, jakby pod wpływem nagłej i niekontrolowanej
polaryzacji.
-
Połączcie się z nim i zapytajcie, czy nie potrzebuje jakiej
pomocy. A reszta na orbity!
Amalfi
bez namysłu warknął:
-
O'Brien, czas!
-
Zgodny z planem, proszę pana.
-
Skąd będę wiedział, kiedy ten drążek zacznie działać?
-
On już działa, panie burmistrzu - odparł pilot. - Ojcowie Miasta
wyłączyli się natychmiast po dotknięciu go przez pana. Usłyszy
pan sygnał ostrzegający na pięć minut przed wejciem naszego
hamowania w głęboki fragment krzywizny, a potem co pół sekundy,
dopóki z niej nie wyjdziemy. Przez dwie i pół sekundy od
ostatniego "bip" wszystko w pana ręku. A potem drążek
zostanie odłączony i stery przejmą z powrotem Ojcowie
Miasta.
Pik.
-
Admirale MacMillan, czy ma pan zamiar w ogóle podjąć jaką akcję?
Jeli tak, to chciałbym wiedzieć jaką?
Nowy
głos dochodzący z diraka wzbudził w Amalfim natychmiastową
antypatię. Był monotonny, nosowy i tak wyprany z wszelkich emocji,
że do złudzenia przypominał głos generatora mowy. Ludzka była w
nim tylko nieuchwytna nuta faryzeuszostwa zabarwionego kropelką
Angst*. Amalfi miał nieodparte wrażenie, że w czasie rozmowy jego
właciciel nigdy nie patrzy swemu rozmówcy w twarz. Z całą
pewnocią człowiek ten nie mógł znajdować się na powierzchni
ziemi i szukać wzrokiem na niebie nadciągających petentów.
Natomiast niemal na pewno już doć dawno temu zaszył się
bezpiecznie gdzie w głębokim schronie.
-
W tej chwili żadnych, ekscelencjo - odparł głównodowodzący
ziemskiej policji. - Zatrzymali się i są chyba skłonni okazać
rozsądek. Poleciłem komandorowi Eisensteinowi, by czuwał nad
zachowaniem całkowitego porządku w ich obozie.
-
Admirale, te miasta złamały prawo. Znalazły się tutaj wbrew
zakazowi zbliżania się do Ziemi, a już sama wielkoć ich
zgromadzenia jest ciężkim przestępstwem. Czy jest pan tego
\wiadom?
-
Tak, panie prezydencie - odparł MacMillan głosem pełnym
najwyższego szacunku. - Jeżeli życzy pan sobie, żebym nakazał
jakie aresztowania...
-
Nie, nie, nie. Nie możemy przecież aresztować całej tej bandy
latających trampów. Tu trzeba rodków odpowiednich i stanowczych,
admirale. Tym ludziom należy dać lekcję. Nie możemy dopucić do
tego, by całe flotylle miast ciągnęły na Ziemię, kiedy tylko
przyjdzie im na to ochota. To jest fatalny precedens. Wskazuje na
zupełny upadek gwiezdnej moralnoci. Jeli nie przywrócimy
poszanowania dla pionierskich cnót naszych przodków, wiatła na
całej Ziemi zgasną, a międzygwiezdne cieżki pozarasta trawa.
-
Tak jest, panie prezydencie - powiedział głównodowodzący. -
Dobrze powiedziane, jeli wolno mi wyrazić swoją opinię. Oczekuję
pańskich rozkazów, panie prezydencie.
-
Mój rozkaz brzmi: niech pan co zrobi. Ten obóz jest ropiejącym
wrzodem na błękitnym ciele naszego nieba. Czynię pana osobicie
odpowiedzialnym za jego usunięcie.
-
Tak jest, panie prezydencie. - Głos admirała zadźwięczał jak
najtwardszy metal. - Komandorze Eisenstein, proszę przystąpić do
realizacji Operacji A. Dowództwo Rejonu Osiemdziesiąt Trzy!
Czerwony Alarm, ogłaszam Czerwony Alarm.
-
Dowództwo Rejonu Osiemdziesiąt Trzy potwierdza Czerwony Alarm.
-
Eisenstein do głównodowodzącego..
-
Słucham, MacMillan.
-
Admirale, na pańskie ręce przekazuję swoją rezygnację.
Instrukcje pana prezydenta nie nakazywały przeprowadzania Operacji
A. Nie wezmę na siebie tej odpowiedzialnoci.
-
Niech pan wykona rozkaz, komandorze - odparł zimno głównodowodzący.
- Przyjmę pańską rezygnację p o przeprowadzeniu Operacji.
Miasta
zawisły bez ruchu na swych orbitach, w napięciu oczekując na
rozwój wypadków. Przez kilka sekund nic się nie działo. Nagle z
nicoci otaczającej dżunglę zaczęły wypryskiwać gruszkowate
policyjne okręty. I niemal w tej samej chwili cztery miasta
zamieniły się w rozszalałe chmury wrzącego gazu.
Obwody
akomodacyjne trutnia zwarły gwałtownie przesłony, zmniejszając
intensywnoć przekazu do poziomu, przy którym znów można było
dojrzeć cokolwiek przez olepiającą jasnoć wybuchu. Przez długą
jak wiecznoć sekundę miasta pozostały zawieszone w kompletnym
bezruchu, najwyraźniej całkowicie oszołomione tym, co się stało.
Podobnie jak Amalfi; żadne z nich nie mogło sobie wyobrazić, żeby
Ziemia posunęła się do czego takiego. Tylko jedyna w swoim rodzaju
mieszanina poczucia winy i bestialstwa mogła zaowocować tak
morderczą reakcją na obecnoć miast. Ale widać pan prezydent i
admirał MacMillan byli w stanie dostarczyć potrzebnych do tej
mieszaniny składników...
Pik.
-
Walczyć! - rozległ się potężny ryk Króla. - Walczyć, durnie!
Rozniosą nas wszystkich w gaz! Walczcie!
Następne
miasto rozpadło się na atomy. Policja wprowadziła do akcji
miotacze Bethego, a ponieważ wszystkie obwody akomodacyjne miast
dostosowały się do poziomu jasnoci wybuchów wodorowych, nie były
w stanie pokazać bladych promieni naprowadzających tej groźnej
broni. Było to z pewnocią rozmylnie wprowadzone utrudnienie
zastosowania się do rozkazów Króla.
Ale
Budapesztowi udało się już wyrwać z głowicy stożka; zataczając
szeroki łuk ruszył na Ziemię. Plunął morderczą salwą ognia w
statki policyjne i jeden z nich trafił. Masa rozżarzonego,
topiącego się metalu pojawiła się w wizjofonie Amalfiego jako
blada plamka, która prawie natychmiast zgasła. W lad za Królem
pomknęło kilka mniejszych miast, potem kilkanacie. A potem nagle
cała, ogromna fala...
Pik.
-
MacMillan! Niech pan ich zatrzyma! Każę pana rozstrzelać! Oni
dokonają inwazji...
Z
każdą sekundą na niebie pojawiało się coraz więcej pojazdów
policyjnych. Obszar, w którym obozowały miasta, zaczął stopniowo
zmieniać się w coraz lepiej widoczną mgławicę cząsteczek gazu,
pyłu, skroplonego metalu i pary wodnej. Poród tego wszystkiego, już
prawie na granicy widocznoci, krzyżowały się rozbiegane promienie
naprowadzające miotaczy Bethego. Odległe Słońce zaczęło
wywierać już swój wpływ i cała masa mgły, promieniując
wtórnie, zalała scenę walki pogłębiającą się, lniącą
powiatą, na którą obwody akomodacyjne nic nie mogły poradzić.
Widok przekazywany przez kamery trutnia do złudzenia przypominał
Amalfiemu NGC 1435 w Byku, z wybuchającymi miastami zastępującymi
Super Nowe w Plejadach.
Ale
tych Super Nowych było znacznie więcej niż byłaby to możliwe,
gdyby to tylko miasta się w nie zmieniały, a niektóre z nich
rozbłysły daleko poza obszarem obozu. Ku swemu absolutnemu
zaskoczeniu Amalfi zauważył, że pojazdy policyjne zaczynają
eksplodować równie szybko, jak się pojawiają. Kłębowisko
zupełnie pozbawionych organizacji miast zaczynało najwyraźniej
przechodzić do kontrataku. Lecz przecież wrodzony brak zdolnoci do
prowadzenia działać wojennych wykluczał możliwoć, że to im
włanie należy przypisać te ogromne straty policyjne: Musiało
dziać się co jeszcze, co zupełnie innego; między oddziałami
policji szalała jaka upostaciowiona mierć...
-
Dowództwo Osiemdziesiąt Trzy! Operacja A, wariant Alfa -
biegiem!
Jaki
ciężki krążownik policyjny wybuchł w niewiarygodnej,
bezdźwięcznej eksplozji.
Miasta
wygrywały. A przecież każdy pojazd policyjny mógł sobie bez
najmniejszego trudu poradzić z trzema wędrowcami - i w momencie
rozpoczęcia tego pogromu na każde miasto przypadło co najmniej
pięć okrętów wojennych. Wędrowcy nie mieli żadnej szansy.
A
jednak wygrywali. Gotując się z wciekłoci, ruszyli rwącym
strumieniem na Ziemię, a okręty policyjne, wyposażone w
najbardziej morderczą broń, jaką wymyliła ludzkoć, wybuchały na
całym niebie jak mydlane bańki.
A
na samym przodzie, wysforowana nieco przed tłum rozjuszonych miast,
pędziła najwyraźniej nie kontrolowana przez nikogo, olbrzymia
srebrna kula.
Amalfi
widział już teraz samą Ziemię - mikroskopijny, błękitnozielona
kropka zawieszona w bezmiarze czerni. Pomimo iż z fantastyczną
szybkocią zaczęła zmieniać się w wyraźną tarczę, nie próbował
lepiej jej się przyjrzeć; nie chciał jej widzieć. Już
wystarczająco zatarła mu jasnoć widzenia mgiełka sentymentalnych
łez, wyciniętych widokiem rodzinnego słońca.
Ale
oczy same mu do niej wracały. Dojrzał błysk czapy lodowej na
jednym z biegunów...
...
bip!...
Ten
dźwięk wstrząsnął nim całym. Uzmysłowił sobie nagle, że
sygnał rozległ się nie po raz pierwszy. Miasto przemknie przez
układ słoneczny w ciągu następnych dwóch i pół sekundy albo
nawet szybciej - nie miał przecież najmniejszego pojęcia ile razy
to "bip!" dobijało się już próżno do jego wiadomoci
zahipnotyzowanej walką z błękitnozielonkawą planetą.
Z
największym wysiłkiem swojej wrodzonej intuicji mógł się tylko
domylać, że to włanie t e r a z...
Pik.
-
MIESZKAŃCY ZIEMI!!! MY, MIASTO WSZYSTKICH PRZESTRZENI WZYWAMY
WAS...
Jednym
gładkim ruchem przesunął drążek sterowniczy o trzy milimetry w
dół i w prawo. Ojcowie Miasta natychmiast wyrwali mu go z rąk.
Ziemia zniknęła; to samo zrobiło ziemskie słońce. Czapla VI
zaczęła gwałtownie przyspieszać, odzyskując swoją
nieprawdopodobną, niosącą ją na drugą stronę Galaktyki,
prędkoć; tę prędkoć, którą obdarzyły ją pomiertnie dwa
wędrowne miasta.
-
...WASI NATURALNI NA ZAWSZE WŁADCY, SYNOWIE GWIAZD, PRAWNI
SPADKOBIERCY WSZELAKIEJ MĄDROŚCI WIECZNEGO WSZECHŚWIATA, NOWI
PANOWIE DEKADENCKIEJ CYWILIZACJI ZIEMI - NADCHODZĄ!!! ROZKAZUJEMY
WAM PRZYGOTOWAĆ SIĘ...
W
tym momencie źródło napuszonego głosu przestało nagle istnieć.
Błękitna plamka, która była ostatnim widzianym przez Amalfiego
obrazem jego przodków, zniknęła już długie sekundy
wczeniej.
Cała
Czapla VI zadrżała, gwałtownie i rozbrzmiała hukiem gigantycznego
zderzenia. Amalfi upadł ciężko na podłogę balkonu, a wielki
wizjofon przekrzywił mu się na głowie i ramionach, odcinając go
od obrazu toczonej w dżungli bitwy.
Ale
nie miało to już dla niego żadnego znaczenia. Ten gwałtowny
wstrząs i mierć tamtego osobliwego głosu oznaczały koniec
prawdziwej bitwy. Oznaczały koniec jakiegokolwiek realnego
zagrożenia dla Ziemi. Oznaczały także koniec wszystkich wędrownych
miast. Nie tylko tych zgromadzonych w dżungli, ale wszystkich
koczowniczych miast jako klasy, w tym także własnego miasta
Amalfiego.
Bo
ten wstrząs, przekazany dzwonnicy ratusza przez jądro Czapli VI,
dowodził, że tę jedną chwilę osobistego kierowania lotem planety
Amalfi zdołał odpowiednio wykorzystać. Gdzie na czołowej półkuli
Czapli VI powstał włanie potężny, rozpalony do białoci krater.
Ten krater i lady związków metali zatopionych we wrzącym szkliwie
jego zboczy stały się grobowcem najstarszej ze wszystkich legend
wędrowców: wegańskiego fortu orbitalnego.
Teraz
już nikt nigdy nie dowie się, jak długo ta kwintesencja wegańskiej
myli wojskowej czyhała gdzie w Galaktyce na tak niepowtarzalną
szansę odwetu. Odpowiedzi na to pytanie nie mogła z całą pewnocią
dostarczyć sama Wega - na tej zdegenerowanej planecie fort orbitalny
był takim samym mitem jak we wszystkich innych rejonach Galaktyki.
A
jednak istniał naprawdę. Istniał i czekał cierpliwie, aż
nadejdzie moment, w którym będzie mógł zemcić się na Ziemi. Nie
miał z pewnocią nadziei na wskrzeszenie błękitno-białego
wegańskiego imperium, obejmującego miliony gwiazd; chciał po
prostu wymazać z przestrzeni tę jedyną zwykłą planetę pewnego
zwykłego słońca, która w tak niewytłumaczalny sposób zdołała
obrócić w proch wietnoć Wegi. W pojedynkę nawet fort nie mógł
mieć nadziei na odniesienie triumfu nad Ziemią. Ale zamieszanie
wywołane "marszem" oraz przypuszczenie, że Ziemia będzie
się wahała zniszczyć swoje miasta tak długo, aż będzie dla niej
za późno, zdawały się dostarczać idealnej wprost okazji do
uderzenia. Fort wrócił z długotrwałego, owianego mgiełką
legendy wygnania, kryjąc się po pierwsze pod postacią miasta, a po
drugie - baniowej postaci. Podjął swą ostatnią próbę.
Dzwonnicą
lekko kołysały szczątkowe tektoniczne fale pouderzeniowe. Amalfi
podniósł się z podłogi, przytrzymując się słupka balustrady
balkonu.
-
O'Brien, porzucamy tę kupę skały; niech leci dalej tym kursem. My
startujemy. Proszę ustawić miasto na kursie alternatywnym.
-
Do Wielkiego Magellana?
-
Zgadza się. Naprawcie szybko wszystkie szkody wyrządzone przez
trzęsienie Czapli VI. Niech pan powiadomi o wszystkim panów
Hazletona i Carrela.
-
Tak jest.
I
w dodatku wegańska forteca prawie odniosła zwycięstwo. Zapobiegł
temu tylko przelot samotnego wiata skazanego na opuszczenie
Galaktyki. A Ziemia nigdy się o tym nie dowie. Z całej tej historii
na zawsze znać będzie tylko mały szczegół - przelot Czapli VI
przez układ słoneczny. Wszystkie pozostałe dowody wrzały teraz i
wtapiały się w stygnące zbocza krateru, który wyrósł na
zwróconej w kierunku lotu półkuli planetoidy. A Amalfi miał
zamiar dopilnować, żeby nawet jej nazwa była dla Ziemi na zawsze
stracona...
Jak
Ziemia była na zawsze stracona dla wędrowców.
W
gabinecie burmistrza zebrali się absolutnie wszyscy: Dee, Hazleton,
Carrel, doktor Schloss, sierżant Anderson, Jake, O'Brien, technicy,
a za pomocą obejmującego całe miasto systemu dwustronnej łącznoci
wizyjnej także wszyscy pozostali mieszkańcy miasta - nawet jego
Ojcowie. Było to pierwsze tego typu zebranie od czasów ostatnich
wyborów, tych, po których menedżerem miasta został Hazleton.
Tylko niewielu sporód obecnych uczestników zebrania pamiętało
tamto wydarzenie, oczywicie poza Ojcami Miasta.
Amalfi
zaczął mówić. Jego głos brzmiał rzeczowo, spokojnie,
bezosobowo, słowa kierował do wszystkich zebranych, do miasta jako
organizmu; ale patrzył prosto na Hazletona.
-
Przede wszystkim - powiedział - jest niesłychanie ważne, żeby
każdy z nas zrozumiał naszą ogólną sytuację astrofizyczną.
Kiedy jaki czas temu oderwalimy się od Czapli VI, planeta ta
kierowała się włanie w stronę Małego Obłoku Magellana, który
jest jedną z dwóch naszych galaktyk satelickich, oddalających się
od Galaktyki wzdłuż jej południowego ramienia. Czapla VI w dalszym
ciągu zmierza w tamtą stronę i jeżeli nie spotka jej co zupełnie
nieprawdopodobnego, powinna dolecieć do Obłoku, przedostać się
przez niego na drugą stronę i zniknąć w odległych rejonach
międzygalaktycznych.
Pozostawilimy
na niej niemal cały sprzęt odzyskany w czasie pobytu w dżungli z
dwóch martwych miast, nie mielimy jednak innego wyjcia.
Przeniesienie tych urządzeń na nasz pokład było niemożliwe.
Niemożliwe było także pozostanie na Czapli VI, ponieważ Ziemia na
pewno będzie cigała tę planetę i to albo do momentu opuszczenia
przez nią naszej Galaktyki, albo tylko do chwili upewnienia się, że
nas już na niej nie ma.
-
Dlaczego? - rozległo się prawie jednoczenie kilka głosów osób
korzystających z ogólnego systemu łącznoci wizyjnej.
-
Lista przyczyn jest bardzo długa. Nasz przelot planetą przez układ
słoneczny był poważnym pogwałceniem ziemskich praw. Co więcej,
Ziemia zapisała także na nasze konto zniszczenie w czasie przelotu
jednego z miast. Oni nie znają prawdziwej natury tego "miasta".
Nawiasem mówiąc, jest bardzo ważne, żeby nigdy jej nie poznali,
nawet gdyby trzymanie tego w tajemnicy miało oznaczać, że na wieki
przylgnie do nas miano morderców.
Dee
poruszyła się gwałtownie na znak protestu.
-
Nie rozumiem, dlaczego nie mielibymy oficjalnie przypisać sobie tej
zasługi. W końcu to, co zrobilimy dla Ziemi, to naprawdę wielka
rzecz.
-
P o n i e w a ż s p r a w a n i e z o s t a ł a j e s z c z e z a k
o ń c z o n a. Dla ciebie, Dee, Weganie są starożytnym ludem, o
którym po raz pierwszy usłyszała trzysta lat temu. A tymczasem
Wega władała niemal całą Galaktyką znacznie wczeniej niż
Ziemia, a Weganie zawsze byli - i włanie dowiedli, że w dalszym
ciągu są - bardzo groźnym przeciwnikiem. Ten fort nie mógł
istnieć w całkowitej próżni. Musiał od czasu do czasu zawijać
do jakiego portu, podobnie jak my. A będąc okrętem wojennym o
bardzo skomplikowanym wyposażeniu, potrzebował znacznie
precyzyjniejszych - i częstszych - napraw, remontów czy choćby
zwykłych przeglądów konserwacyjnych, niż mógłby to robić we
własnym zakresie.
Amalfi
rozejrzał się po zebranych sprawdzając, czy rozumieją, po czym
mówił dalej.
-
Gdzie w Galaktyce musi istnieć co najmniej jedna kolonia Wegan,
stwarzająca, w dalszym ciągu potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Tę
kolonię trzeba otrzymać w absolutnej niewiadomoci tego, co się
stało z jej główną bronią. Nie wolno nam dopucić, żeby dotarła
do nich wiadomoć o zniszczeniu fortu, bo wtedy wybudują jego
następcę. Tam, gdzie pierwszy poniósł klęskę, drugi może
zwyciężyć. Przyczyną klęski pierwszego był koczowniczy
charakter kultury, na której do tej pory opierała się hegemonia
Ziemi; pokonali go wędrowcy.
Amalfi
westchnął i pokiwał głową jakby do swoich niewesołych myli.
-
Ale w czasie, który teraz nastąpi - kontynuował - wędrowcy nie
będą czynnymi czy choćby mile widzianymi elementami galaktycznego
życia. Chora na depresję Galaktyka będzie słaba jak niemowlę, a
szczególna niemoc ogarnie Ziemię. Jeżeli Weganie dowiedzą się,
że ich fort na nią uderzył i był zaledwie o włos od jej
obalenia, to natychmiast rzucą się do budowy następnej fortecy, a
wtedy... - Zwrócił się do dziewczyny: - Sama więc widzisz, Dee,
że musimy zachować to w tajemnicy.
Niezupełnie
przekonana o słusznoci tego, co powiedział Amalfi, Dee spojrzała
na Hazletona, szukając wzrokiem jego poparcia, ale menedżer
potrząsnął głową.
-
Nasza własna sytuacja nie jest w tej chwili ani dobra, ani zła -
ciągnął Amalfi. - Ciągle mamy szybkoć Czapli VI i w pełni
kontrolujemy lot. Moglibymy zawinąć do każdego portu znajdującego
się wewnątrz paraboli, którą zakreli nasza trajektoria. W końcu
Ziemia posiada tylko współrzędne lotu Czapli VI i nie wie zupełnie
nic o naszym miecie ani o jego obecnym kursie. Z drugiej strony,
nasze urządzenia są stare i zaczynają zawodzić. Już nigdy więcej
nie poniosą nas nigdzie o własnych siłach. Kiedy zawiniemy do
naszego następnego portu, osiądziemy w nim już na dobre. Nie mamy
pieniędzy na nowy sprzęt, a bez nowego sprzętu nie możemy zarobić
pieniędzy. Stąd wybór miejsca naszego następnego lądowania
będzie miał ogromne znaczenie i dokonać go powinnimy z największą
rozwagą. Dlatego włanie zaprosiłem was wszystkich do wzięcia
udziału w tej naradzie.
-
Czy jest pan pewien, szefie - zapytał jeden z techników - że
sytuacja jest aż tak zła? Chyba moglibymy co sami wyremontować...
-
MIASTO NIE PRZEŻYJE NASTĘPNEGO LĄDOWANIA - powiedzieli głosem
wypranym z wszelkich emocji Ojcowie Miasta. Technik z trudem
przełknął linę i umilkł.
-
Nasza obecna orbita - powiedział Amalfi - powinna zaprowadzić nas w
końcu do większego z dwóch Obłoków Magellana. Przy rozwijanej
przez nas szybkoci oznacza to jeszcze dwadziecia lat lotu. Gdybymy
rzeczywicie chcieli tam dotrzeć, trzeba liczyć, że okres ten
wydłużyłby się jeszcze o jakie szeć lat, bo wrzucenie normalnego
tempa hamowania nie wchodzi w rachubę. Przy tej prędkoci
spalilibymy wszystkie wiratory na pokładzie. Uważam, że miejscem,
którego szukamy, jest włanie Wielki Obłok Magellana.
Tumult.
W
całym miecie rozległy się okrzyki absolutnego zdumienia. Amalfi
podniósł dłoń. Ci, którzy rzeczywicie znajdowali się w
gabinecie, powoli się uspokoili, ale w innych miejscach miasta
wrzawa trwała jeszcze dłuższą chwilę. Nie sprawiała ona jednak
wrażenia wybuchu ogólnego protestu - była to raczej głona i
burzliwa dyskusja bardzo wielkiej liczby osób.
-
Wiem, co czujecie - powiedział Amalfi, kiedy nabrał już pewnoci,
że jego głos dotrze przynajmniej do większoci zebranych. - To
daleka droga. I do tego nie ma tam prawdziwego handlu
międzygwiezdnego, a już z pewnocią nikt nie prowadzi wymiany
handlowej z Galaktyką. Musielibymy się tam osiedlić na stałe,
może nawet zająć uprawą roli. Byłaby to kwestia zrezygnowania z
wędrownego trybu życia, kwestia wyrzeczenia się gwiezdnych
przestrzeni. A ja sam doskonale wiem, jak wielkie jest to
wyrzeczenie.
-
Ale chciałbym, bycie wszyscy pamiętali, że nigdzie w całej
właciwej Galaktyce nie ma już dla nas żadnej pracy, nie ma na nią
nawet nadziei, choćbymy jakim cudem zdołali to nasze stare,
rozpadające się miasto doprowadzić znów do pełnej sprawnoci. Nie
mamy wyboru. M u s i m y znaleźć sobie planetę, na której
moglibymy się osiedlić. Planetę, którą wolno nam będzie uznać
za własną.
-
PROSZĘ UDOWODNIĆ TĘ TEZĘ - odezwali się Ojcowie Miasta.
-
Włanie mam zamiar to zrobić. Wszyscy wiecie, co się stało z
galaktyczną gospodarką: uległa kompletnemu załamaniu. Dopóki
główne szlaki handlowe posługiwały się stabilnym rodkiem
płatniczym, zawsze istniała zapłata, za jaką gotowi bylimy
pracować. Ale dzi taka waluta już nie istnieje. Wprowadzony włanie
przez Ziemię standard leków jest nie do przyjęcia dla miast, bo
miasta muszą używać tych leków jako I e k ó w, a nie jako
pieniędzy. Bez tego ich załogi żyłyby zbyt krótko, żeby w ogóle
móc prowadzić jakikolwiek handel. My dosłownie żyjemy z
długowiecznoci. I dlatego nie możemy nią handlować.
A
to jest dopiero początek. Standard leków załamie się, i to
szybciej i gwałtowniej niż standard germanu. Galaktyka jest
ogromna. Zanim jej gospodarka odzyska pełną równowagę, pojawią
się dziesiątki nowych standardów i tysiące lokalnych systemów
pieniężnych. To bezhołowie potrwa co najmniej sto lat...
-
CO NAJMNIEJ TRZYSTA.
-
No dobrze, co najmniej trzysta; liczyłem zbyt optymistycznie. Tak
czy inaczej, jest zupełnie jasne, że nie możemy zarabiać na życie
w systemie gospodarczym, który nie jest choć w miarę stabilny, jak
również nie możemy czekać z zapartym tchem, aż Galaktyka znów
nas wezwie. Tym bardziej że nie mamy żadnej pewnoci, czy w
przyszłym, ustabilizowanym już porządku gospodarczym znajdzie się
w ogóle jakiekolwiek miejsce dla wędrowców.
Szczerze
mówiąc, uważam, że dla wędrowców sprawa przedstawia się
beznadziejnie. Ziemia będzie na nich szczególnie cięta za "marsz",
do którego ja sam z tak wielkim nakładem sił i rodków zachęciłem
miasta, uważając go za jedyny sposób na zwabienie wegańskiego
fortu. Ale nawet gdyby "marsz" się nie odbył, to i tak
miasta straciłyby rację swego bytu z uwagi na depresję.
Nasze
miasto nie jest w stanie osiągnąć już większej konkurencyjnoci
kosztów produkcji. W nowej gospodarce będzie zupełnym
anachronizmem. Niemal na pewno zostanie z m u s z o n e do osiedlenia
się na jakiej planecie wybranej przez rząd. Ja proponuję wam po
prostu, żebymy s a m i wybrali sobie miejsce ostatecznego postoju,
na długo przedtem zanim rząd zacznie prowadzić przymusową akcję
osiedleńczą. Proponuję wam, żebymy wybrali sobie miejsce oddalone
o setki parseków od najdalszych rejonów granicznych, do których
Ziemia mogłaby kiedykolwiek rocić sobie prawa; miejsce, które
nieustannie oddala się z dobrą szybkocią od siedziby tego rządu i
wszystkiego, co może on kiedykolwiek uznać za swą własnoć.
Proponuję, bymy znalazłszy to miejsce, zakopali się w nim na
dobre. Świat, w którym cieszylimy się wolnocią, zaczyna ogarniać
fala nowego imperializmu. Żeby zachować tę wolnoć, musimy
wydostać się daleko poza wszelkie jego granice i założyć swoje
własne małe imperium.
-
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. E r a N o m a d ó w dobiegła
końca. Nikt nie odezwał się ani jednym słowem. Oszołomione
spojrzenia krzyżowały się z dziesiątkami oszołomionych
spojrzeń.
I
wtedy Ojcowie Miasta przerwali dźwięczną ciszę beznamiętnym:
-
TEZA ZOSTAŁA DOWIEDZIONA. ZACZYNAMY PROWADZIĆ ANALIZĘ WYBRANEGO
OBSZARU I ZA CZTERY DO PIĘCIU TYGODNI NASZ ODPOWIEDNI PODZESPÓŁ
PRZEDSTAWI JEJ WYNIKI.
W
wielkim gabinecie znów zapanowała absolutna cisza. Wędrowcy ważyli
usłyszane słowa, wsłuchiwali się w ich dawno przebrzmiały
dźwięk. Koniec z włóczęgą. Własna planeta. Stały grunt pod
nogami. Codzienny wschód i zachód własnego słońca. Pogoda i pory
roku - zapach wiosny. Cisza wolna od wiecznego pomruku generatorów
pola. Koniec strachu, walki, klęski, ucieczki przed pogonią. Własny
wiat z gwiazdami oglądanymi już zawsze tylko jako maleńkie punkty
rozjaniające własne niebo.
Amalfi
czekał ze spokojną pewnocią siebie. Wiedział, że najpierw
zostaną podniesione najmniej istotne obiekcje, a wcale nie spieszył
się do tego, żeby jak najszybciej je usunąć. Cisza zaczęła
przeciągać się tak bardzo, że nagle ogarnął go niepokój, czy
jego argumentacja nie stała się pod koniec wywodu nieco zbyt
abstrakcyjna. Gdyby rzeczywicie tak było, to nie od rzeczy byłoby
może potrącić nutę naiwnej praktycznoci...
-
To rozwiązanie powinno zadowolić każdego z nas - powiedział. -
Hazleton poprosił o zwolnienie go z zajmowanego stanowiska, a to z
pewnocią zwolniłoby go jak najskuteczniej. Carrel w dalszym ciągu
mógłby zostać menedżerem miasta, ale miasta na stałe osadzonego
na powierzchni jakiej planety, co m n i e osobicie bardzo by
odpowiadało, bo nie mam zbytniego zaufania, do jego pilotażu.
To...
-
Chciałbym panu na sekundę przerwać, szefie.
-
Mów, Mark.
-
To, co pan mówi, jest może bardzo piękne, ale cholernie radykalne.
Nie widzę żadnego powodu; dla którego musielibymy tak całkowicie
wyrzec się latania. Jasne, że Wielki Magellan jest daleko od
miejsca, do którego udaje się Czapla VI; jasne, że jest to miejsce
odludne i odosobnione; jasne, że nawet gdyby policja chciała nas
tam szukać, to jest to obszar zbyt duży i słabo zbadany, by mogli
nas tam znaleźć. Ale czy gdzie w granicach Galaktyki nie ma ani
jednego miejsca posiadającego te wszystkie zalety? Dlaczego musimy
osiedlać się w Obłoku, który oddala się od niej z jaką
kolosalną prędkocią.
-
TRZYSTA CZTERDZIEŚCI CZTERY MILE NA SEKUNDĘ.
-
Och, zamknijcie się. No dobrze, więc nie z taką znów kolosalną.
Jakkolwiek by było, ten obłok jest bardzo daleko - jeżeli podacie
mi dokładną odległoć, to porozwalam wam wszystkie obwody! - i
gdybymy kiedykolwiek chcieli dostać się z powrotem do Galaktyki,
musielibymy znów użyć do tego jakiej planety.
-
Zgoda. Jaką widzisz alternatywę?
-
Dlaczego nie mielibymy ukryć się w jakiej dużej gromadzie gwiazd w
naszej własnej Galaktyce? Nie w takiej nędznej jak gromada
akolicka, ale w jednej z dużych gromad, na przykład takiej
wielkiej, kulistej jak w Herkulesie. Musimy mieć na trasie naszego
przelotu przynajmniej jedną taką gromadę. Może nawet trafiłaby
nam się gromada cefeid, gdzie nawigacja wiratorowa jest niemożliwa
dla każdego, kto nie zna miejscowych napięć przestrzennych. W
takiej gromadzie mielibymy równie duże szanse ukrycia się przed
policją, a jednoczenie ciągle jeszcze znajdowalibymy się w naszej
Galaktyce i bylibymy pod ręką, gdyby ogólne warunki ekonomiczne
się poprawiły.
Amalfi
zdecydował się nie zwalczać tego pomysłu. Logicznie rzecz biorąc,
to Carrel, pozbawiony rzeczywistego dowództwa nad latającym
miastem, powinien zgłosić te obiekcje. Fakt, że podniósł je
otwarcie już teraz rezygnujący ze swego stanowiska Hazleton,
zupełnie Amalfiemu wystarczał.
-
Nie dbam o to, czy warunki kiedykolwiek się poprawią, czy nie -
odezwała się niespodziewanie Dee. - Podoba mi się pomysł
posiadania swojej własnej planety i chciałabym, żeby krążyła
ona tak daleko od policji, jak to tylko możliwe. Jeżeli ta planeta
będzie naprawdę nasza, to jakie znaczenie może mieć to, że za
dwiecie lub trzysta lat znów moglibymy wrócić do wędrówki w
poszukiwaniu pracy? Przecież wtedy nie będziemy potrzebowali jej
szukać.
-
Mówisz tak - powiedział Hazleton - bo sama do tej pory nie przeżyła
jeszcze tych dwustu czy trzystu lat, a do tego ciągle jeszcze
ciągnie cię do życia na planecie. Większoć z nas jest znacznie
starsza. Większoć z nas lubi wędrówkę. Nie mówię w swoim
imieniu, Dee, wiesz o tym. Będę szczęliwy mogąc opucić tę kupę
złomu. Ale cała ta propozycja pachnie mi czym dziwnym. Amalfi, czy
pan przypadkiem nie chce zmusić nas do osiedlenia się tylko po to,
żeby zablokować zmianę we władzach miasta? Chyba pan wie, że to
się panu nie uda.
Amalfi
zrobił zdziwioną minę.
-
Oczywicie, że wiem - powiedział. - Natychmiast po lądowaniu
składam swoją rezygnację razem z tobą. W tej chwili ciągle
jeszcze jestem burmistrzem tego miasta i wykonuję pracę, która
należy do moich obowiązków.
-
Nie, nie to miałem na myli; mniejsza z tym. Jednak w dalszym ciągu
chciałbym się dowiedzieć, dlaczego musimy lecieć aż do Wielkiego
Magellana.
-
Ponieważ będzie nasz - odezwał się niespodziewanie Carrel.
Hazleton odwrócił się gwałtownie w jego stronę, zupełnie
zaskoczony, ale urzeczone oczy Carrela wcale go nie widziały. - Nie
tylko nasza planeta bez względu na to, którą z nich sobie
wybierzemy ale cała nasza galaktyka. Oba Magellany są przecież
takimi małymi galaktyczkami. Ja to wiem - jestem południowcem.
Wyrosłem na planecie, przez której nocne niebo Obłoki Magellana
przepływają jak tornada iskier. Do diabła, Mark! Tu nie chodzi o
jedną planetę, bo to jest nic. Nie będziemy mogli latać miastem,
ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebymy budowali statki kosmiczne.
Możemy zakładać nowe kolonie, możemy stworzyć taki system
gospodarczy, jaki nam się spodoba. Nasza własna galaktyka! Czegóż
więcej moglibymy chcieć?
-
To wszystko jest zbyt proste - upierał się Hazleton. - Ja
przywykłem do walki o to, czego chcę. Przywykłem do walki o
miasto. Chcę robić użytek ze swej głowy, a nie kasku. Te twoje
szlaki kosmiczne, twoją kolonizację i inne tego typu rzeczy musi
poprzedzić morze zwykłej harówki przy orce i sianiu; przy
karczowaniu i żniwach. To jest sedno moich wątpliwoci co do
pańskiego projektu, Amalfi. On jest marnotrawny i rozrzutny. Wpędza
nas w sytuację, w której większoć z nas będzie zmuszona do
robienia czego, o czym nie ma najmniejszego pojęcia. Prawie cała
posiadana przez nas wiedza pójdzie na marne.
-
Nie zgadzam się - odparł Amalfi spokojnie. - W Wielkim Magellanie
są już kolonie. I nie zostały założone przez statki kosmiczne.
-
Więc?
-
Więc nie ma najmniejszej szansy na to, żebymy mogli osiedlić się
tam bez żadnych kłopotów i w spokoju zabrać za gracowanie
rabatek. Żeby móc nazwać jakąkolwiek częć Obłoku naszą
własną, będziemy musieli walczyć. Będzie to najcięższa walka,
w jakiej kiedykolwiek bralimy udział, bo walczyć będziemy z
wędrowcami. Wędrowcami, którzy prawdopodobnie zapomnieli większoć
swej historii i dziedzictwa, lecz mimo to wędrowcami. Wędrowcami,
którym pomysł osiedlenia się w Magellanie przyszedł do głowy
znacznie wczeniej niż nam, i którzy twardo będą bronić swego
patentu.
-
Do czego zresztą mają pełne prawo. Dlaczego mielibymy kłusować
na cudzym terenie, kiedy w każdym innym większym zgrupowaniu gwiazd
możemy mieć dokładnie to samo albo prawie dokładnie to samo?
-
Bo oni sami są kłusownikami i czym znacznie gorszym. Dlaczego w
dawnych czasach, kiedy wędrowcy byli jeszcze poważanymi obywatelami
Galaktyki, jakie miasto miałoby lecieć aż do Obłoków Magellana?
Dlaczego o n i nie osiedlili się w jakiej wielkiej gromadzie gwiazd?
Rusz głową, Mark! Bo to byli pirgale! Miasta, które musiały
lecieć aż do Magellanów, ponieważ popełniły zbrodnie, czyniące
z nich wrogów każdej gwiazdy w Galaktyce. Sam mógłby wymienić
nazwę jednego z takich miast... miasta, o którym wiesz, że musi
przebywać gdzie tam, w Magellanie; miasta, które przybrało
zwodniczą nazwę Międzygwiezdnego Mistrza Handlu. Musiało tam się
udać nie tylko dlatego, że nie zapomniał i nigdy nie zapomni o nim
Thor V, ale także dlatego, że o dostaniu go w swoje ręce marzy
każda wrażliwa istota Galaktyki. Gdzie indziej jak nie w Wielkim
Magellanie mogłoby się schronić, nawet jeżeli po to, żeby tam
się dostać, musiało głodować pięćdziesiąt lat?
Hazleton
zaczął wyłamywać sobie palce, powoli, ale z ogromną siłą. W
miarę tego jak coraz mocniej zginał poszczególne palce, kostki
dłoni robiły mu się na przemian czerwone i białe.
-
Bogowie wszystkich gwiazd - powiedział przez zacinięte zęby. V
Wciekłe Psy. Jeżeli gdzie się zaszyli, to włanie tam. Tak... Z
tym miastem chciałbym się jeszcze kiedy spotkać.
-
Musisz wziąć pod uwagę, Mark, że może się to okazać
niewykonalne. Wielki Magellan jest rzeczywicie wielki.
-
Jasne, jasne. Może tam być jeszcze kilku innych pirgali. Ale jeżeli
są tam Wciekłe Psy, to chciałbym ich odwiedzić. Pamiętam ciągle
jak na Thorze V wzięto mnie za jednego z nich. Został mi po tym w
ustach smak, którego bardzo chciałbym się pozbyć. Inni mnie nie
obchodzą. Biorąc na nich poprawkę, uważam, że Wielki Magellan
jest nasz.
-
Galaktyka - szepnęła, Dee, niemal zupełnie bezgłonie. - Galaktyka
z domem, naszym domem.
-
Wędrowna galaktyka - powiedział Carrel.
Całe
miasto znów zasnuła cisza. Tym razem nie była to jednak cisza
tłumu. Była to cisza tysięcy ludzi, z których każdy mylał sam,
o sobie i dla siebie.
-
CZY PANOWIE CARREL I HAZLETON MAJĄ JESZCZE COŚ DO DODANIA DO
PRZEDSTAWIONYCH PRZEZ SIEBIE PROGRAMÓW?! -ryknęli nagle Ojcowie
Miasta generatorowym głosem, którego płaska bezbarwnoć wcisnęła,
się w każdą szczelinę miasta pędzącego przez międzygwiezdne
przestrzenie. Tak jak Amalfi się tego spodziewał, przeciągająca
się dyskusja na tematy wielkiej polityki przywiodła Ojców do
konkluzji, że to wielkie zgromadzenie mieszkańców zwołano zapewne
w celu przeprowadzenia wyborów, i to nie na menedżera, lecz raczej
na burmistrza. - JEŻELI NIE I JEŻELI ME MA ADNYCH DODATKOWYCH
KANDYDATUR, TO JESTEŚMY GOTOWI ROZPOCZĄĆ TABULACJĘ.
Przez
dłuższą chwilę wszyscy spoglądali po sobie, nie mogąc
zrozumieć, o co chodzi. A potem także Hazleton domylił się, na
czym polega nieporozumienie.
-
Nie ma żadnych dodatkowych kandydatur - powiedział szybko,
chichocząc.
Carrel
nie powiedział nic. Po prostu umiechnął się szeroko, bujając w
uniesieniu tysiące lat wietlnych od miasta.
Dziesięć
sekund później John Amalfi, wędrowiec, został burmistrzem-elektem
Wielkiego Obłoku Magellana. * Angst - (niem.) strach.
ROZDZIAŁ
8
*
MMH
*
Miasto
zawisło na chwilę w bezruchu ciemnoci nadchodzącego brzasku, a
potem bezszelestnie zelizgnęło się w kierunku rozległych
wrzosowisk, wyznaczonych mu na miejsce lądowania przez Cenzorów. O
tej porze krawędź mglistej ławicy diamentów, która była Małym
Okiem Magellana, zaczynała włanie dotykać zachodniego horyzontu
zasnuwając prawie trzydzieci pięć stopni całego nieba. Obłok
powinien zajć o piątej dwanacie, a o szóstej miała wzejć bliższa
krawędź rodzinnej galaktyki, ale latem słońca wschodziły
wczeniej.
Wszystko
to było jak najbardziej po myli Amalfiego. Jednym z powodów, dla
których na miejsce osiedlenia się wybrał tę akurat planetę, było
włanie to, że wciągu najbliższych miesięcy na nocnym niebie nie
mogła być widoczna żadna znaczniejsza częć Galaktyki. Sytuacja,
w jakiej znalazło się konające miasto, była wystarczająco trudna
bez komplikowania jej rozbudzaniem nostalgii niemożliwej do
zaspokojenia.
Miasto
osiadło, umilkł ostatni monotonny pomruk wiratorów. Spod krawędzi
rozległ się szybko przybierający na sile i znacznie mniej
jednostajny szum ożywionej działalnoci ludzkiej, łomot i ryk
ciężkiego sprzętu wyruszającego w drogę. Zespół geologów jak
zwykle nie tracił czasu.
Amalfi
nie czuł jednak nieodpartej chęci natychmiastowego zejcia na dół.
Pozostał na balkonie ratusza, wodząc zamylonym spojrzeniem po
wygwieżdżonym niebie. Zagęszczenie słońc w Wielkim Magellanie
było bardzo duże, także poza ich skupiskami. Odległoci między
nimi wyrażały się często raczej w miesiącach wietlnych niż w
latach. Nawet gdyby się okazało, że ponowny start miasta jest
rzeczywicie absolutnie niemożliwy - a wszystko na to wskazywało,
bowiem wirator z Szećdziesiątej Ulicy podążył włanie na
złomowisko, ladem maszyny z Ulicy Dwudziestej Trzeciej - można
byłaby chyba uruchomić tutaj system międzygwiezdnego handlu w
oparciu o zwykłe pojazdy transportowe. Wymontowanie pozostałych,
sprawnych jeszcze wiratorów miasta i zainstalowanie ich po jednym w
każdym takim pojeździe, powinno umożliwić stworzenie zupełnie
pokaźnego zalążka nowej floty.
Nie
bardzo przypominałoby to dalekie rejsy między szeroko rozrzuconymi
cywilizowanymi wiatami Drogi Mlecznej, lecz i tak byłby to w końcu
jaki handel, a handel był wędrowcom równie nieodzowny do życia
jak tlen.
Spojrzał
w dół. W połyskliwej, gwiezdnej powiacie widać było, że na
zachodzie wrzosowisko rozciąga się aż do horyzontu. Na wschodzie
kończyło się mniej więcej o milę od brzegu miasta ustępując
miejsca ziemi uprawnej, podzielonej regularnie na małe kwadraty. Czy
każde z tych mikroskopijnych poletek należało do indywidualnego
rolnika, trudno było wiedzieć już w tej chwili na pewno, ale
Amalfi miał swoje podejrzenia. Język, jakiego używali Cenzorowie
udzielając miastu pozwolenia na lądowanie, miał zdecydowanie
feudalne zabarwienie.
Przed
jego oczami zamajaczył czarny szkielet jakiego wysokiego urządzenia,
wyrastający powoli pomiędzy miastem a wschodnią granicą
wrzosowisk - brygada geologiczna stawiała swoje wieże wiertnicze.
Umieszczony na balustradzie balkonu telefon zabrzęczał cichutko.
Amalfi podniósł słuchawkę.
-
Zaczynamy wiercić, szefie - odezwał się w niej głos Hazletona. -
Zejdzie pan na dół?
-
Tak. Co mówią sondy?
-
Nic specjalnie interesującego, ale wkrótce będziemy już wiedzieli
na pewno. Muszę przyznać, że to mi naprawdę wygląda na teren
roponony.
-
Już nieraz dalimy się nabrać pozorom - mruknął Amalfi. -
Puszczaj wiertła. Zaraz schodzę.
Nie
zdążył jeszcze odwiesić słuchawki, kiedy ciszę letniej nocy
rozdarł przenikliwy dźwięk molekularnego widra, odbijający się
ogłuszającym echem od budynków miasta. Z całą pewnocią po raz
pierwszy w historii jakakolwiek planeta w Wielkim Obłoku Magellana
słyszała dźwięk protestu zanikających cząsteczek, choć w
stosunku do Drogi Mlecznej ta technika była opóźniona już o ponad
sto lat.
Po
drodze zatrzymały Amalfiego różnymi pytaniami i probami dwie czy
trzy osoby i dlatego witało już, kiedy przybył na miejsce
wiercenia. Odwiert testujący został już wykonany; teraz wyciągano
wider i pobrane próbki skalne. Brygada zdążyła postawić drugi
szyb wiertniczy, a Hazleton machał ręką z jego wierzchołka.
Amalfi odpowiedział mu tym samym i wsiadł do windy.
Na
szczycie szybu wiał silny, ciepły wiatr; przytrzymywane kabłąkiem
słuchawek włosy Hazletona były zupełnie splątane. Amalfiemu
wiatr zupełnie nie miał co plątać, ale po całych latach
precyzyjnie działającej klimatyzacji miasta ten gwałtowny,
pachnący wschodem słońca powiew wyprawiał dziwne rzeczy z jego
uczuciami.
-
Macie już co, Mark?
-
Przyszedł pan w samą porę. Włanie go wyciągają.
Pierwsza
wieża zakołysała się lekko, uderzona w boczne wsporniki długim
rdzeniem, który włanie wyskoczył spod ziemi. Towarzyszącej temu
czarnej fontanny ropy nie było. Oparłszy się wygodnie łokciami o
barierkę, Amalfi obserwował mężczyzn hamujących linami
rozkołysaną łuskę i kierujących ją na ziemię. Winda wyciągowa
zagrzechotała gwałtownie, jej silnik zakrztusił się i umilkł.
-
Nic z tego - powiedział Hazleton z rozgoryczeniem. - Wiedziałem, że
tym Cenzorom nie należy wierzyć.
-
A jednak ropa musi gdzie tu być - powiedział Amalfi. - Jeszcze ją
wydostaniemy. Chodźmy na dół.
Na
powierzchni ziemi szef geologów otworzył już pojemnik testowy i
badał systematycznie jego zawartoć, przeczesując ją od góry do
dołu czujnikiem masowym. Kiedy burmistrz przesłonił mu swym
potężnym cieniem skalę urządzenia, geolog rzucił mu bazyliszkowe
spojrzenie.
-
Nie ma złoża - stwierdził krótko.
Amalfi
zaczął się zastanawiać. Teraz, kiedy miasto na zawsze zostało
odcięte od rodzinnej galaktyki, żadna praca dla pieniędzy nie
miała dla niego dużego znaczenia. Przede wszystkim potrzebna była
sama ropa - miasto musiało mieć co jeć. Pracę, która
przyniosłaby wysokie zyski w miejscowej walucie, należało odłożyć
na później. W tej chwili trzeba było pracować za zapłatę w
koncesjach wiertniczych.
Z
początku kontrakt wydawał się zupełne prosty: Mieszkańcy tej
planety nigdy nie zdołali zejć z wierceniami poniżej poziomu
największych i najłatwiej wykrywalnych złóż, więc dla miasta
powinno było zostać jeszcze całe mnóstwo ropy. W zamian za nią
wydobyłoby wystarczająco dużo molibdenu i wolframu - jako
produktów ubocznych wierceń naftowych - by zaspokoić żądania
Cenzorów.
-
Ale gdyby ropy do krakowania na żywnoć nie było...
-
Spućcie jeszcze dwie sondy - polecił Amalfi - w najgorszym razie
zostanie nam ten roponony łupek. Potraktujemy go zżelowaną benzyną
pod cinieniem i jako wypchniemy. Posuwajcie się wzdłuż granicy
występowania żwiru, tak żeby nie zamykać pokładu. Jeżeli nie
będzie płynnego złoża, to będziemy ropę wypłukiwać z łupku.
-
Befsztyk wczoraj i jutro - mruknął Hazleton. - Nigdy dzi.
Amalfi
odwrócił się gwałtownie w jego stronę, czując, jak krew uderza
mu do głowy.
-
Czy mylisz, że jest jaki inny sposób na to, żeby cię nakarmić? -
warknął. - Od tej pory ta planeta będzie naszym domem. Może
wolałby się raczej zająć uprawą roli jak tubylcy? Mylałem, że
po rajdzie na Gort wyrosłe z t a k i c h pomysłów.
-
Zupełnie co innego miałem na myli - odparł Hazleton cicho. Jego
twarz pokryta głęboką gwiezdną opalenizną nie mogła zblednąć,
ale spięty, pomarszczony brąz przybrał odcień nieco niebieskawy.
- Wiem równie dobrze jak pan, że tutaj zostaniemy. Po prostu wydało
mi się zabawne, że osiedlanie się na jakiej planecie na dobre
rozpoczyna się od takiej samej zwykłej roboty jak zawsze.
-
Przepraszam - powiedział Amalfi, trochę ugłaskany. - Nie
powinienem być taki narwany. To wszystko dlatego, że nie wiem
jeszcze, na czym stoimy. Tubylcy nigdy nie kopali tej planety głębiej
niż do pierwszych pokładów, a rafinują ropę gotując ją w
rondlach. Jeżeli uda nam się rozwiązać problem żywnoci, to w
dalszym ciągu będziemy mieli szansę przekształcić cały ten
Obłok w sympatyczną, małą, rodzinną korporacyjkę.
Odwrócił
się raptownie od wież wiertniczych i ruszył powoli w kierunku
przeciwnym do miasta.
-
Mam ochotę na spacer - powiedział. - Nie poszedłby ze mną,
Mark?
-
Na spacer? - spytał zaskoczony Hazleton. - No... jasne. Idę z
panem, szefie.
Przez
dłuższą chwilę brnęli ciężko przez wrzosowisko, nie
zamieniając ani słowa. Posuwanie się do przodu sprawiało im wiele
trudnoci; ziemia była gliniasta i poorana głębokimi rozpadlinami,
które w ostrym wietle wczesnego poranka były ledwie widoczne.
Porastająca równinę rolinnoć zdawała się bardzo uboga. Tu i tam
znajdowały się kępy niskich, mizernych krzewów, kilka sztywnych
łodyg czego podobnego do pokrzyw, kilka wysepek porostów
przypominających ziemską trawę.
-
Nie wygląda mi to na zbyt urodzajną glebę - powiedział Hazleton.
- Choć oczywicie trudno powiedzieć, żebym się na tym znał.
-
Tak jak widziałe z miasta, tam dalej ziemia jest znacznie lepsza -
odparł Amalfi. - Ale zgadzam się z tobą, że te wrzosowiska
sprawiają przygnębiające wrażenie. To kompletny ugór. Nie
wierzyłem nawet, że to miejsce jest radiologicznie bezpieczne,
dopóki sam na własne oczy nie zobaczyłem odczytu wskaźników.
-
Wojna?
-
Może kiedy, dawno temu. Ale najwięcej szkód wyrządziła tu chyba
sama przyroda. Ta ziemia za długo leżała odłogiem; zniknęła
cała jej urodzajna warstwa. Biorąc pod uwagę, jak intensywnie
uprawiana jest cała reszta planety, wydaje się to dziwne.
Na
wpół zeszli, na wpół zsunęli się do głębokiego parowu jakiego
wyschniętego potoku i mozolnie wdrapali się na jego przeciwległe
zbocze.
-
Szefie, niech mnie pan owieci w pewnej sprawie - powiedział
Hazleton. - Dlaczego wybralimy tę włanie planetę, nawet kiedy już
wiedzielimy, że ma mieszkańców? Przelatywalimy przecież obok
kilku innych, które były co najmniej równie dobre. Czy weźmiemy
się za wypieranie miejscowej ludnoci? Nie bardzo wiem, jak moglibymy
sobie z tym poradzić, nawet gdyby to było sprawiedliwe i zgodne z
prawem.
-
Czy to znaczy, Mark, że według ciebie w Wielkim Magellanie są
jakie oddziały ziemskiej policji?
-
Nie, raczej nie - odparł Hazleton. - Ale są tu wędrowcy. A gdybym
ja chciał dochodzić sprawiedliwoci, to udałbym się nie do
policji, tylko włanie do nich. Więc jak brzmi odpowiedź, Amalfi?
-
Może się zdarzyć, że będziemy się musieli trochę poprzepychać,
ale rozumnie - powiedział Amalfi, patrząc na niego spod oka. -
Wszystko polega na tym, Mark, żeby wiedzieć, co i jak pchać.
Słyszałe, co nam mówiły na temat tego wiata niektóre z planet
mijanych przez nas po drodze.
-
Wzdrygali się na samą wzmiankę o nim - odparł Hazleton, starannie
odrywając uczepiony jego kostki rzep. - Przypuszczam, że Cenzorowie
musieli niezbyt sympatycznie potraktować jakie wczeniejsze
ekspedycje na tę planetę. Mimo to...
Amalfi
stanął na szczycie zbocza i podniósł rękę. Menedżer miasta
zupełnie odruchowo zamilkł i szybko wdrapał się na miejsce obok
niego.
Zaledwie
kilka metrów od nich zaczynała się ziemia uprawna. Stały na niej
dwa... stworzenia.
Jedno
z nich było najwyraźniej mężczyzną, nagim mężczyzną koloru
czekolady, z kołtunem kruczoczarnych włosów na głowie. Stał obok
jednoskibowego pługu, który sprawiał wrażenie wykonanego z koci
jakiego wielkiego zwierzęcia. Wyorywana przez niego bruzda ciągnęła
się aż do chaty położonej w końcu zagonu. Mężczyzna
przesłaniał dłonią oczy od słońca i patrzył ponad zamglonym
wrzosowiskiem w kierunku wędrownego miasta. Plecy miał niezwykle
szerokie i muskularne, ale mocno przygarbione, nawet kiedy, tak jak
teraz, stał zupełnie wyprostowany.
Pochylona
w sztywnej skórzanej uprzęży, ciągnąca pług postać była także
istotą ludzką - kobietą. Głowa i ramiona ciężko zwisały jej ku
ziemi, a włosy - nieco dłuższe niż u mężczyzny - opadły jej do
przodu i zasłoniły całą twarz.
Kiedy
Hazleton zamarł w bezruchu, mężczyzna zaczął opuszczać głowę,
aż jego oczy spoczęły wprost na wędrowcach. Były niebieskie i
niespodziewanie przenikliwe.
-
Czy jestecie ludźmi z tego miasta? - spytał.
Hazleton
poruszył wargami. Wieniak nie mógł jednak usłyszeć jego słów -
menedżer mówił do swego laryngofonu i słyszany był tylko przez
odbiornik umieszczony w koci za prawym uchem Amalfiego.
-
Angielski, na bogów wszystkich gwiazd! A Cenzorzy mówią
interlinguą! Co to znaczy, szefie? Czy Obłok został skolonizowany
a ż t a k dawno temu?
Amalfi
potrząsnął przecząco głową.
-
Jestemy z miasta - powiedział na głos w tym samym języku. - Jak
się nazywasz, młody człowieku?
-
Karst, panie.
-
Nie nazywaj mnie panem; nie jestem jednym z twoich Cenzorów. Czy to
twoja ziemia?
-
Nie, panie... Wybacz, nie znajduję innego słowa.
-
Nazywam się Amalfi.
-
To ziemia Cenzorów, Amalfi. Ja na niej pracuję. Czy wy jestecie z
Ziemi?
Amalfi
popatrzył z ukosa na Hazletona. Twarz menedżera miasta pozostała
bez wyrazu.
-
Tak - odparł Amalfi. - Po czym to poznałe?
-
Po tym cudzie - powiedział Karst. - To wielki cud wybudować miasto
w ciągu jednej nocy. Powiadają, że nawet samo MMH musiało budować
dziewięciu mężów z rękami o kciukach ze słońc. Wznieć na
Uroczysku w ciągu jednej nocy drugie takie miasto... Ufff... tego
nie da się opisać słowami.
Odszedł
od swego pługa ociężałymi, niepewnymi krokami, jakby go bolały
wszystkie potężne mięnie. Kobieta podniosła głowę i odgarnęła
włosy z twarzy. Oczy, którymi spojrzała w kierunku wędrowców,
były zupełnie otępiałe, ale gdzie w głębi migotały w nich
iskierki strachu. Wyciągnęła rękę i uchwyciła Karsta za
łokieć.
-
To mara - powiedziała.
Mężczyzna
potrząsnął przecząco głową.
-
Wybudowalicie w jedną noc całe miasto - powtórzył. - Mówicie
językiem Ang, takim jak my w dzień więta. Rozmawiacie z takim jak
ja i to słowami, a nie razami i wistem bata. Macie piękne stroje z
kolorowych, delikatnych szmatek.
Była
to bez wątpienia najdłuższa przemowa, jaką ten człowiek wygłosił
w całym swoim życiu. Włożył w to taki wysiłek, że glina
pokrywająca jego policzki i czoło zaczęła kruszyć się i
odpadać.
-
Masz rację - przyznał Amalfi. - Choć opucilimy ją już dawno
temu, jestemy z Ziemi. Powiem ci co więcej Karst. Ty też jeste z
Ziemi.
-
To nieprawda - zaprotestował Karst, cofając się krok do tyłu. -
Ja urodziłem się tutaj, my wszyscy urodzilimy się tutaj. Nikt z
nas nie przypisuje sobie ziemskiej krwi...
-
Rozumiem - powiedział Amalfi. - Pochodzisz z tej planety. Ale jeste
Ziemianinem. I powiem ci co jeszcze. Mylę, że Cenzorowie nie są
Ziemianami. Mylę, że utracili prawo do tego miana już bardzo dawno
temu, na planecie o nazwie Thor V.
Karst
wytarł o uda szorstkie dłonie.
-
Chcę to zrozumieć - powiedział. - Naucz mnie.
-
Karst! - zawołała błagalnym głosem kobieta. - To mara. Cuda
przemijają. Spóźnimy się z orką.
-
Naucz mnie - powtórzył uparcie Karst. - Całe nasze życie
pracujemy w polu, a w więta opowiadają nam o Ziemi. I oto teraz
zdarzył się cud - wyrosło miasto zbudowane rękami Ziemian.
Ziemianie, którzy w nim mieszkają, rozmawiają z nami.... -
przerwał. Zdawało się, że co uwięzło mu w gardle.
-
Mów dalej - zachęcił go łagodnie Amalfi.
-
Naucz mnie. Teraz, kiedy Ziemia zbudowała na Uroczysku miasto,
Cenzorowie nie mogą już ukrywać przed nami całej swojej wiedzy.
Nawet jeżeli odejdziecie, to zanim deszcz i wiatr zniszczą wasze
miasto, ono nam wszystko opowie. Amalfi, panie mój, jeżeli jestecie
Ziemianami, to naucz nas tak, jak się uczy Ziemian.
-
Karst - powiedziała kobieta. - To nie dla nas, to są czary
Cenzorów. Takie same jak ich wszystkie inne czary. Oni chcą nas
rozdzielić od dzieci. Chcą, żebymy pomarli na, Uroczysku. Oni nas
wystawiają na pokuszenie.
Chłop
odwrócił się do niej. W tym ruchu zezwierzęconego, potężnie
umięnionego, pokrytego spękaną skórą ciała kryła się jaka
nieuchwytna łagodnoć.
-
Ty nie musisz ić - powiedział prymitywną, gwarową interlinguą,
którą najwyraźniej posługiwał się na co dzień. - Orz dalej,
jeli chcesz. Ale to nie jest sprawka Cenzorów. Oni nie zniżyliby
się do kuszenia takich nędzarzy jak my. Zawsze bylimy posłuszni
ich prawom, płacilimy dziesięciny, przestrzegalimy wiąt. To jest
Ziemia.
Kobieta
zacisnęła zniszczone dłonie w pięci, podparła nimi brodę i
zadrżała.
-
Rozmawianie o Ziemi poza więtami jest zakazane. A ja skończę orkę,
bo inaczej nasze dzieci będą musiały umrzeć.
-
No to chodź - powiedział Amalfi. - Jest mnóstwo rzeczy, których
musisz się nauczyć.
Ku
jego kompletnej konsternacji, mężczyzna upadł na kolana. Sekundę
później, kiedy Amalfi ciągle jeszcze zastanawiał się, co zrobić,
Karst wstał i ruszył w ich kierunku. Hazleton wyciągnął do niego
rękę, żeby pomóc mu wspiąć się na strome zbocze Uroczyska, i
kiedy Karst ją chwycił, menedżer o mały włos nie runął do
przodu jak kamień. Nagi chłop był masywny i silny jak kafar i
równie pewnie trzymał się na jak z kamienia wyciosanych stopach.
-
Karst, wrócisz przed nocą?
Chłop
nic nie odpowiedział. Amalfi ruszył z powrotem do miasta.
Hazleton
zaczął schodzić na dno parowu, ale co zmusiło go do obejrzenia
się na płachetek ziemi i stojącą u jego skraju chałupinę. Głowa
kobiety znów pochyliła się ku ziemi; wiatr targał zasłoną jej
zmierzwionych włosów. Ciężko pochylona w prymitywnej uprzęży
znów ciągnęła pług, który z trudem torował sobie drogę w
kamienistej ziemi. Nie miała nikogo, kto mógłby nim pokierować.
-
Szefie - powiedział Hazleton do laryngofonu. - Słucha pan, czy za
bardzo zaprząta pana odgrywanie roli Mesjasza?
-
Słucham.
-
Chyba nie bardzo mam ochotę odebrać tym ludziom ich planetę.
Prawdę mówiąc, niech mnie szlag trafi, jeżeli to zrobię!
Amalfi
nie odezwał się ani słowem. Za dobrze wiedział, że na to nie
może być odpowiedzi. Wędrowne miasto już nigdy nie wzniesie się
w przestrzeń. Ta planeta stała się już ich domem, czy chcieli
tego, czy nie. Innego miejsca, już dla nich nie było.
Zza
pleców dobiegł ich piew kobiety, nucącej cicho przy pracy.
Śpiewała jaką dziwną pień, monotonnie uspokajającą głodujące
dzieci - kołysankę. Hazleton i Amalfi spadli z nieba, by ograbić
ją ze wszystkiego oprócz kamienistej i teraz już mającej nie
przynieć żadnych zbiorów ziemi.
Miasto
było stare, lecz inaczej niż zamieszkujący je mężczyźni i
kobiety. Oni tylko po prostu długo już żyli, a to zupełnie co
innego. Tak jak każda bogata w dowiadczenia istota rozumna, tak i
ono kryło swe minione grzechy gdzie tuż pod swą powierzchnią,
gotowe na najmniejszy sygnał nostalgii lub samooskarżenia zdać z
nich pełny rachunek. W tych dniach trudno było uzyskać
jakiekolwiek informacje od Ojców Miasta bez koniecznoci wysłuchania
długiego kazania, wygłaszanego najbardziej umoralniającym tonem,
na jaki może zdobyć się maszyna, której najważniejszym
imperatywem moralnym jest przetrwanie.
Amalfi
doskonale wiedział, na co się skazuje, kiedy poprosił ich o
dokonanie przeglądu rejestru wykroczeń miasta. I dostało mu się,
dostało za wszystkie czasy. Ojcowie wygarnęli mu wszystko aż do
tamtego dnia, kilkanacie wieków wczeniej, kiedy to odkryli, że od
czasu opuszczenia Ziemi nikt nie odkurzał tuneli miejskiego metra.
Wtedy to włanie co młodsi wędrowcy po raz pierwszy w życiu
usłyszeli, że miasto miało w ogóle kiedy co takiego jak
metro.
Ale
Amalfi nie dał się zniechęcić i twardo wysłuchał wszystkiego do
końca, aż prawe ucho rozbolało go od ucisku słuchawki. Z powodzi
mało istotnych gderań i smętnych przypomnień nie wykorzystanych
okazji wyłoniły się dwie jasne i niedwuznacznie palące
kwestie.
Burmistrz
westchnął ciężko. Wyglądało na to, że w końcowym obrachunku
ziemscy policaje powinni im pamiętać tylko dwie rzeczy. Po
pierwsze: miasto miało długi rejestr wykroczeń i ciągle jeszcze
istniało, co dawało policji szansę pociągnięcia go do
odpowiedzialnoci. Po drugie: podążyli do Wielkiego Obłoku
Magellana ladem innego, znacznie starszego i gorzej notowanego
miasta, które uczyniło to setki lat wczeniej miasta zdolnego do
przeprowadzenia masakry na Thorze V, miasta, którego wspomnienie w
dalszym ciągu wywoływało alergiczną wysypkę, i to zarówno u
policjantów, jak i u wędrowców.
Amalfi
rozłączył się z Ojcami Miasta i w zamyleniu wyjął słuchawkę z
obolałego ucha. Tuż przed nim ciągnęły się długie pulpity
kontrolne, w większoci ciągle jeszcze ogromnie przydatne, lecz na
zawsze już martwe w najistotniejszej niegdy dla miasta sekcji, tej,
która kierowała lotem wędrowca w nie kończącej się tułaczce
między gwiazdami. Miasto na stałe osiadło na powierzchni jednej
jedynej planety i teraz nie miało już innego wyjcia jak się z tym
pogodzić, a potem wywalczyć sobie prawo nazywania tej skromnej
planety swoim własnym domem.
J
e ż e l i p o l i c j a m u n a t o p o z w o l i .Oczywicie Obłoki
Magellana oddalały się stale i z coraz większą prędkocią od
rodzinnej galaktyki i dlatego upłynie sporo czasu, zanim policja
podejmie decyzję wysłania oddziału w niesłychanie długą pogoń
za jednym, nędznym wędrowcem. Ale w końcu ją podejmie. Im
bardziej oczyszczona z wędrowców stawała się Galaktyka - a nie
było żadnych wątpliwoci, że do tej pory policja zdołała już
wymusić rozbiórkę większoci miast żyjących z międzygwiezdnych
podróży - tym większe było prawdopodobieństwo, że obiektem jej
zainteresowań stanie się tych kilku, którzy jeszcze gdzie się
schronili.
Amalfi
nie bardzo wierzył, by satelicki obłok gwiezdny mógł stanowić
przeciwwagę dla ludzkiej technologii. Do czasu, kiedy policja
zdecyduje się wyruszyć z rodzinnej spirali do Wielkiego Magellana,
będzie dysponowała odpowiednią do tego techniką, i to techniką
znacznie bardziej wyrafinowaną niż ta, jaką posługiwało się
miasto Amalfiego. Jeżeli policaje będą chcieli cigać Obłok, to
znajdą jaki sposób na to, by go dogonić. Jeżeli...
Znów
założył słuchawkę.
-
Pytanie - powiedział. - Czy chęć schwytania nas może być na tyle
silna, żeby skłonić ich do jak najszybszego wytworzenia
odpowiedniej techniki lotów?
Ojcowie
Miasta mruknęli co niezrozumiale, wyrwani nagle z nostalgicznej
zadumy nad dawno minioną wietnocią, a po chwili powiedzieli:
-
TAK, BURMISTRZU AMALFI, NIECH PAN NIE ZAPOMINA, ŻE NIE JESTEŚMY
TUTAJ SAMI. PROSZĘ PAMIĘTAĆ O THORZE V.
No
i proszę. Znów to odwieczne przypomnienie, sprawiające, że
wędrowcy byli znienawidzeni także na tych planetach, które nigdy
ich u siebie nie oglądały i nie mogły nawet mieć nadziei, że
kiedykolwiek który z nich je odwiedzi. Szansa, że miastu, które
dopuciło się tych nieludzkich czynów, udało się ukryć w tym
Obłoku, była minimalna. I wszystko zdarzyło się tak dawno temu.
Lecz choć tak minimalna, to jeli Ojcowie mieli rację, policja zjawi
się tutaj wczeniej czy później, by w pokutnym zadoćuczynieniu za
palące swym wspomnieniem zbrodnie zniszczyć miasto Amalfiego.
P
a m i ę t a j o T h o r z e V .Żadne miasto nie będzie bezpieczne,
nawet tutaj wród dziewiczych satelitów rodzimej galaktyki, dopóki
ten zgwałcony i zgładzony wiat nie zostanie pomszczony.
-
Szefie? Przepraszam, nie wiedzielimy, że jest pan zajęty. Jak tylko
znajdzie pan chwilkę czasu, chcielibymy przedstawić panu nasz
projekt planu operacyjnego.
-
Możesz to zrobić już teraz, Mark - powiedział Amalfi, odwracając
się od tablic rozdzielczych. - Czeć, Dee. Jak ci się podoba twoja
nowa planeta?
Dziewczyna
umiechnęła się.
-
Jest piękna - powiedziała z prostotą.
-
Przynajmniej w swej większej częci - zgodził się Hazleton. -
Wrzosowiska są odpychające, ale reszta ziemi wydaje się wspaniała;
znacznie lepsza niż można by to wywnioskować ze sposobu, w jaki
jest uprawiana. Te maleńkie zagony, na które ją tutaj dzielą,
uniemożliwiają jej pokazanie całej swej prawdziwej wartoci. Nawet
ja znam lepsze metody uprawy niż ci pańszczyźniani chłopi.
-
To mnie wcale nie dziwi - powiedział Amalfi. - Według mnie, jedną
z głównych zasad rządów Cenzorów pozwalających im utrzymać się
przy władzy, jest ograniczenie do minimum rozpowszechniania wiedzy
na temat sposobów uprawy ziemi, poza tymi zupełnie podstawowymi.
Jest to także podstawowa zasada polityki, o czym chyba nie muszę ci
mówić.
-
Co do polityki, to niezupełnie się zgadzam - powiedział Hazleton
spokojnie. - Ale kiedy my będziemy się o nią spierać, życie
miasta musi się toczyć dalej.
-
Zgoda - powiedział Amalfi. - Więc co tam wymylił?
-
Kazałem wybrać mały kawałek wrzosowiska tuż obok miasta i
przekształcić je w dowiadczalny zakład uprawy roli. Wykonalimy już
odpowiednie testy glebowe. To oczywicie tylko początek, rozwiązanie
przejciowe. W następnym etapie będziemy się musieli zająć ziemią
uprawną. Przygotowałem szkic kontraktu dzierżawnego między
miastem a Cenzorami, zakładającego geograficzną rotację gruntów
użytkowanych przez miasto. W ten sposób ograniczymy do minimum
przesiedlanie chłopów, a jednoczenie zdobędziemy możliwoć
dokładnego poznania wszystkich gatunków rolin występujących na
tej planecie. W głównych punktach kontrakt ten przypomina stary typ
umów o ograniczonych koloniach, ale zmodyfikowałem go, by usunąć
wszystko, co mogłoby wzbudzić nieufnoć Cenzorów. Nie mam żadnych
wątpliwoci, że go podpiszą. Następnie...
-
Nie podpiszą go - powiedział Amalfi. - Nie mogą go nawet zobaczyć.
Co więcej, chcę, żeby natychmiast zlikwidował ten swój
eksperymentalny zakład rolny i usunął wszystkie lady wskazujące,
że w ogóle wpadlimy na taki pomysł.
Hazleton
złapał się za głowę w gecie szczerej irytacji.
-
Och do diabła, szefie! - zawołał. - Tylko niech mi pan nie mówi,
że ciągle tkwimy w tym samym, starym, obłędnym kole intryg:
intrygi, intrygi i wciąż nowe intrygi. Otwarcie panu mówię, że
ja już tym rzygam. Czy tysiąc lat tego obłędu panu nie wystarczy?
Mylałem, że wylądowalimy na tej planecie, żeby się na niej
osiedlić!
-
Bo po to włanie wylądowalimy. I osiedlimy się. Ale jak sam mi to
wczoraj przypomniałe, ta planeta znajduje się w tej chwili w
posiadaniu innych... ludzi, których legalnie nie możemy stąd
wyprzeć. Na obecnym etapie, nie wolno nam dopucić, żeby ci ludzie
nabrali choćby cień podejrzenia, że chcemy się tutaj osiedlić.
Oni i tak są już o to mocno zaniepokojeni i bardzo pilnie
obserwują, czy nie damy im na to jakich dowodów.
-
Och nie - powiedziała Dee. Podeszła szybko do Amalfiego i położyła
mu rękę na ramieniu. - John, po "marszu na Ziemię"
obiecał nam pan, że znajdziemy tutaj dom. Niekoniecznie na tej
planecie, ale gdzie tutaj, w Obłoku Magellana. Pan nam to przyrzekł,
John.
Burmistrz
popatrzył na nią w zadumie. Podobnie jak Hazleton, Dee doskonale
zdawała sobie sprawę z tego, że ją kochał. Oboje wietnie znali
okrutne prawo wędrowców i wystarczająco dobrze Amalfiego, by
wiedzieć, że jego niewzruszone poczucie lojalnoci kazałoby mu
stosować się do tego prawa, nawet gdyby nie zostało ono spisane.
Dopóki kryzysowa sytuacja w dżungli nie zmusiła Amalfiego do
ujawnienia Hazletonowi tej miłoci, każde z nich mogło, przez ponad
trzysta lat, jedynie podejrzewać jej istnienie.
Ale
kodeks postępowania wędrowców od niedawna dopiero kierował życiem
Dee, a w dodatku była ona jedynie kobietą. Sama wiadomoć tego, że
jest kochana, nie mogła jej zadowolić na długo. Zaczynała włanie
stosować nabytą wiedzę w praktyce.
Z
pewnocią była zbyt młoda, żeby zdawać sobie sprawę, że kryzys
już minął i pozostawił po sobie tylko cień dawnego oddania,
nieprzydatnego już ani jej, ani Amalfiemu. Nie mogła wiedzieć, że
osobą, która zastąpiła jej miejsce w mylach Amalfiego, był
Karst; że to z jego ust Amalfi słyszał teraz naiwne i głęboko
wzruszające pytania, które kiedy zadawała ona sama; że Amalfi
uzmysłowił sobie wreszcie, iż tysiąc lat dorosłego życia
wyposażyło go w odpowiedź nie na jedno pytanie, lecz na tysiąc.
Gdyby ktokolwiek powiedział jej, że Amalfi dopiero włanie teraz
osiągnął swą pełną umysłową i emocjonalną dojrzałoć, nie
potrafiłaby tego zrozumieć; być może nawet by się rozemiała.
Amalfi sam się umiechnął; kiedy to sobie uwiadomił.
-
Oczywicie, że obiecałem - powiedział. - Dotrzymuję swoich
obietnic już od tysiąca lat i mam zamiar dalej to robić. Ta
planeta stanie się naszym domem, jeżeli choć w minimalnym stopniu
pomożecie mi ją zdobyć. To najlepsza planeta ze wszystkich, jakie
mijalimy po drodze, i to pod bardzo wieloma względami; także z
powodów, które ujawnią się dopiero, kiedy zobaczycie tutejszy
zimowy układ gwiazd, i innych, które staną się oczywiste dopiero
za lat sto kilkanacie. Ale nie mogę wam zapewnić, że natychmiast
spełnię swoją obietnicę.
-
Zgoda - powiedziała Dee. Umiechnęła się. - Ja panu ufam, John,
pan wie o tym. Ale tak trudno być cierpliwym.
-
Naprawdę? - spytał Amalfi, nie bardzo tym zaskoczony. - Przypominam
sobie, że taka sama myl przyszła mi do głowy kiedy na Mizoginii. Z
dzisiejszej perspektywy tamten problem wydaje mi się zupełnie
błahy.
-
Niech pan nam przedstawi przynajmniej jaki alternatywny kierunek
działań, szefie - wtrącił Hazleton, nieco chłodno. -
Przypuszczam, że poza panem każdy mężczyzna, kobieta i dziki kot
tego miasta, czekają tylko na strzał startera, żeby rozbiec się
po powierzchni całej planety. Dał pan nam wszelkie powody sądzić,
że tak to włanie ma się odbyć. Jeżeli przewiduje pan jaką
zwłokę, to trzeba znaleźć zatrudnienie dla całego mnóstwa
bezczynnych rąk.
-
Nakaż cisłe przestrzeganie i realizację standardowej umowy na
roboty. Żadnego wykorzystywania planety do celów innych niż zwykle
w czasie kontraktowych postojów. Żadnych ogródków warzywnych ani
jakiejkolwiek innej formy działalnoci rolniczej. Niech napełnią
zbiorniki ropy, uzupełniają zapasy wody, próbują podnieć
współczynnik heterozji naszych hodowli chlorelli przez krzyżowanie
jej z gatunkami miejscowymi i tak dalej. O ile pamiętam, ciągle
jeszcze używamy odmiany Tx 71105 chlorelli pyrenoidosa. To jest zbyt
ciepłolubna odmiana jak na tę planetę; tutaj występują chłodne
pory roku.
-
To nie ma sensu - powiedział Hazleton. - Może uda się panu
zamydlić oczy Cenzorom, ale co z naszymi własnymi ludźmi? Co ma
pan zamiar zrobić na przykład z naszymi oddziałami specjalnymi?
Cała jednostka sierżanta Andersona wie, że już nigdy nie będą
musieli abordażować żadnego innego miasta czy bronić naszego
własnego, ani brać udziału w jakich innych militarnych
przedsięwzięciach. Dziewięćdziesiąt procent tych chłopów aż
ręce wierzbią, żeby wreszcie zrzucić kombinezony i zabrać się
za uprawę roli. Co ja im powiem?
-
Wylij ich na tę twoją eksperymentalną rabatkę na wrzosowiskach -
powiedział Amalfi. - Powiedz im, że to zadanie specjalne i każ
wyrwać z ziemi każde ździebełko, które tam ronie.
Hazleton
wyciągnął rękę do Dee i zaczął odwracać się w kierunku szybu
windowego, po czym w charakterystyczny dla niego sposób cofnął
się, jakby pod wpływem jakiej nagłej myli.
-
Ale właciwie po co to wszystko, szefie? - spytał płaczliwie. -
Skąd ta myl, że Cenzorowie mogą nas podejrzewać o chęć
osiedlenia się? I co mogliby nam zrobić, gdybymy się rzeczywicie
osiedlili?
-
Cenzorowie zażądali standardowego kontraktu na roboty miasta -
powiedział Amalfi - a więc wiedzieli, że co takiego istnieje.
Otrzymali go i nalegają na drobiazgowe trzymanie się jego litery, w
t y m także klauzuli nakazującej miastu opucić tę planetę w
momencie zakończenia prac. Jak wiesz, jest to niemożliwe. My w
ogóle nie możemy opucić tej planety. Ale do ostatniej chwili
będziemy musieli udawać, że to zrobimy.
Hazleton
uparcie nie ruszał się z miejsca. Dee uspokajająco wzięła go pod
ramię, ale chyba tego nie zauważył.
-
A co do tego, co Cenzorowie mogą nam zrobić - ciągnął Amalfi,
podnosząc słuchawkę - to przyznam się szczerze, że nie wiem.
Próbuję to ustalić. Ale wiem jedno: - Wezwali już policję.
W
szarym, rozproszonym, neutralnym wietle sali lekcyjnej, które nie
tyle rozjaniało powietrze, co przykrywało je ciężką zasłoną,
głosy i obrazy zalewały swą powodzią umysł nawet wiadomego i
przygotowanego na nie gocia. Amalfi czuł niemal cinienie, jakie
wywierał ten potok płynący z komórek pamięci Ojców Miasta,
wciskając się pod powierzchnię jego wiadomoci. Uczucie było
nieuchwytnie nieprzyjemne, głównie dlatego że znał już treć
tego natarczywego przekazu i podwójnie w ten sposób wzmocnione
impresje z większą łatwocią przykuwały do siebie całą jego
uwagę, przemawiając z plastycznocią rzeczywistych zdarzeń.
Machnął
ze złocią dłonią przed oczyma i rozejrzał się w poszukiwaniu
opiekuna. Zobaczył jednego z nich tuż obok siebie i zaczął się
zastanawiać, jak długo opiekun już tu stoi czy też - co na jedno
wychodziło - jak długo on sam bujał w szkoleniowym transie.
-
Gdzie jest Karst? - spytał szorstko. - Ten pierwszy tubylec, którego
tu przyprowadzilimy. Jest mi potrzebny.
-
Wiem który, proszę pana. Zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie -
powiedział opiekun, łączący funkcje przedszkolanki i
pielęgniarki. Odwrócił się na chwilę do pobliskiego delatora
ciennego, który natychmiast się otworzył i podał mu wysoki,
metalowy kubek. Opiekun wziął naczynie i poprowadził burmistrza
przez salę, klucząc pomiędzy gęsto poustawianymi obok siebie
leżankami. Większoć z nich zwykle była pusta, bo doprowadzenie
przeciętnie inteligentnego dziecka do poziomu rachunku tensorowego
czyli do granic tego, co tą metodą można było mu wpoić, wymagało
zaledwie pięciuset godzin zajęć. Teraz jednak zajęte były
wszystkie miejsca i tylko niewiele z nich przez dzieci.
Jeden
ze starannie modułowanych, podakustycznych głosów mówił:
-
Niektóre przestępcze miasta nie uprawiały zwykłego procederu
piractwa i najazdów, lecz osiedlały się na odległych wiatach i
zaprowadzały tam despotyczne rządy. Większoć z takich tyranii
została obalona przez Ziemię; miasta nie były w stanie zbrojnie
przeciwstawić się policji. Te, które oparły się pierwszym atakom
Ziemi, z różnych przyczyn politycznych pozostawiano czasami u
władzy, ale zawsze w takich wypadkach zakazywano im prowadzenia
handlu. Niektóre z tych mimowolnych imperiów mogą w dalszym ciągu
istnieć gdzie na pograniczach ziemskiego obszaru władzy.
Najbardziej znanym przypadkiem zbrodni popełnionych przez
wznowicieli idei imperialistycznej było obrócenie w proch planety
zwanej Thorem V, sprawka jednego z pierwszych, całkowicie
zmilitaryzowanych wędrowców, którego mieszkańcy zdążyli już
sobie zyskać popularny przydomek "Wciekłych Psów".
Epitet ten, używany powszechnie zarówno przez innych wędrowców,
jak i przez mieszkańców planet, nawiązywał oczywicie do...
-
Oto i pański człowiek - powiedział przyciszonym głosem
opiekun.
Amalfi
spojrzał na Karsta. Dostrzegł w nim ogromne zmiany. Nie była to
już zgarbiona i wyniszczona karykatura człowieka, spalona na ciemny
brąz przez słońce, wiatr i przyciemniona wroniętym brudem, tak
zezwierzęcona, że nie budząca już niemal litoci. Gdy tak leżał
zwinięty na fotelu, niewinny i ciągle jeszcze nabierający
doskonałoci, nie naznaczony piętnem jakiegokolwiek liczącego się
dowiadczenia, wyglądał raczej na nie narodzony jeszcze ludzki płód.
Jego przeszłoć - a mogło jej być tylko bardzo niewiele, bo choć
twierdził, że jego obecna żona, Eedit, była piątą z kolei, miał
najwyraźniej niewiele ponad dwadziecia lat - była tak całkowicie
monotonna i ponura, że przy pierwszej nadarzającej się okazji
odrzucił ją równie łatwo i całkowicie, jak odrzuca się
zniszczoną częć ubioru. Był dzieckiem i to bardziej niż
jakiekolwiek dziecko wędrowca mogło być kiedykolwiek.
Opiekun
dotknął ramienia Karsta. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, a
potem usiadł sztywno, w jednej chwili zupełnie rozbudzony, i
spojrzał na Amalfiego pytająco błękitnymi oczyma. Opiekun podał
mu zanodyzowany kubek aluminiowy, pokryty teraz cienką warstewką
szronu. Karst wypił łyk cierpkiego, mocno aromatyzowanego płynu,
kichając przy tym szybko i delikatnie jak kot.
-
Jak tam postępy, Karst? - spytał Amalfi.
-
To jest bardzo trudne - powiedział chłop, pociągając z kubka
następny łyk. - Ale kiedy już raz się chwyci, to potem wszystko
samo się układa. Panie Amalfi, Cenzorowie twierdzą, że MMH
spłynął z nieba na chmurze. Wczoraj w to tylko wierzyłem, a
dzi... chyba już rozumiem.
-
Przypuszczam, że naprawdę rozumiesz - powiedział Amalfi. - I nie
ty jeden. Mamy tu u nas wielu takich jak ty i wszyscy się uczą.
Rozejrzyj się tylko, a sam się przekonasz. I uczą się nie tylko
zwykłych nauk przyrodniczych i kulturomorfologii. Uczą się wolnoci
i ludzkich praw, poczynając od pierwszego z nich prawa do
nienawici.
-
Tę lekcję już znam - odparł Karst z głębokim, lodowatym
spokojem. - Ale obudził mnie pan przecież w jakim celu.
-
Zgadza się - przyznał posępnie Amalfi. - Mamy gocia, którego
pewnie będziesz potrafił identyfikować. Cenzora. Chce czego, co
zarówno Hazletonowi, jak i mnie bardzo dziwnie pachnie, ale za nic w
wiecie nie możemy się połapać czego. Pomożesz nam?
-
Lepiej niech mu pan da trochę odpocząć, panie burmistrzu -
powiedział z naganą w głosie opiekun. - Wyrwanie z transu
hipnopedycznego jest dużym szokiem; przydałaby mu się przynajmniej
godzina spokoju.
Amalfi
z niedowierzaniem wytrzeszczył na niego oczy. Miał włanie
zauważyć, że ani Karst, ani miasto nie może sobie pozwolić na
stratę całej godziny, kiedy nagle uzmysłowił sobie, że zamiast
tych dziesięciu słów najzupełniej wystarczy jedno.
-
Znikaj - powiedział.
Opiekun
zrobił, co mógł.
Karst
w napięciu patrzył na ekran judasza. Widoczny na nim człowiek
odwrócony był plecami do kamery i zaglądał do wielkiego zbiornika
operacyjnego umieszczonego w gabinecie menedżera miasta. Jego gładko
ogolona i naoliwiona głowa pobłyskiwała rozproszonym wiatłem.
Amalfi przyglądał się gociowi przez lewe ramię Karsta, mocno
zagryzając zęby na koniuszku nowego cygara.
-
Co takiego! Ten facet jest równie łysy jak ja - powiedział Amalfi.
- A przecież sądząc po jego czaszce nie może mieć więcej niż
jakie czterdzieci pięć lat. To prawie jeszcze chłopak.
Rozpoznajesz go, Karst?
-
Jeszcze nie. Wszyscy Cenzorowie golą głowy. Gdyby tylko się
odwrócił... O tak. To jest Heldon. Ja sam widziałem go tylko raz,
ale łatwo go rozpoznać, bo jak na Cenzora jest bardzo młody. To
niespokojny duch Wielkiej Dziewiątki. Niektórzy uważają go za
przyjaciela chłopów. W każdym razie jest mniej skory do chwytania
za bat niż inni.
-
Czego on może chcieć?
-
Może sam nam powie - mruknął Karst, nie odrywając oczu od obrazu
Cenzora.
-
Pańska proba mnie zaskakuje - rozległ się z głonika stonowany
głos Hazletona. - Cieszy nas oczywicie możliwoć wiadczenia
klientowi dodatkowych usług, ale nigdy nie podejrzewalimy nawet, że
w MMH istnieją urządzenia antygrawitacyjne.
-
Niech mnie pan nie bierze za głupca, panie Hazleton - powiedział
Heldon. - Wie pan równie dobrze jak ja, że MMH był kiedy takim
samym wędrowcem, jakim pańskie miasto jest dzisiaj. Wiemy także,
że tak jak wszyscy wędrowcy, pańskie miasto chciałoby mieć swój
własny wiat. Czy zechce mi pan przyznać choć tyle inteligencji?
-
Jest pan moim gociem - odparł z obłudną kurtuazją głos
Hazletona.
-
Pozwolę sobie zatem powiedzieć, że jest dla mnie zupełnie
oczywiste, iż próbujecie wzniecić powstanie. Dołożylicie
wszelkich starań, żeby ani na krok nie wychylić się poza
ustalenia naszego kontraktu, ale tylko dlatego, że po prostu boicie
się go naruszyć, podobnie zresztą jak my. W tej mierze chroni nas
przed sobą ziemska policja. Wasz burmistrz został powiadomiony, że
nasi chłopi nie mają prawa rozmawiać z wami, ale niestety ten
zakaz odnosi się tylko do chłopów i nie obowiązuje was. Jeżeli
nie jestemy w stanie utrzymać swoich chłopów z dala od waszego
miasta, to wy nie macie żadnego obowiązku robienia tego za nas.
-
Widzę, że zaoszczędził mi pan podnoszenia tej kwestii -
powiedział gładko Hazleton.
-
Owszem. Dodam także, że moim zdaniem ta wasza rewolucja, kiedy już
wybuchnie, odniesie zwycięstwo. Nie wiem, jaką broń możecie oddać
w ręce chłopom, ale z pewnocią jest to co znacznie lepszego niż
wszystko, czym my dysponujemy. Nie mamy waszej technologii. Moi
koledzy nie zgadzają się z tym poglądem, ale ja jestem realistą.
-
To interesująca teoria - powiedział głos Hazletona.
Zapadła
krótka cisza, w której wyraźnie dało się słyszeć delikatne
pukanie. Amalfi natychmiast się domylił, że to Hazleton bębni
palcami po blacie biurka, pozując na rozbawionego i zarazem
zniecierpliwionego. Heldon zachował kamienny wyraz twarzy.
-
Cenzorowie uważają, że potrafią utrzymać swój stan posiadania -
powiedział w końcu Heldon. - Jeżeli przedłużycie swój pobyt
tutaj poza termin przewidziany kontraktem, wypowiedzą wam wojnę.
Prawo byłoby po ich stronie, ale niestety zarówno prawo, jak i
ziemska policja są daleko stąd. Dlatego to wy wygracie. Ja
chciałbym mieć pewnoć, że pozostanie nam jaka możliwoć
ucieczki.
-
Stąd pańska proba w sprawie wiratorów?
-
Włanie. - Heldon pozwolił sobie na kamienny umiech, który o kilka
milimetrów zmienił położenie kącików jego ust. - Będę z panem
szczery, panie Hazleton. Jeżeli dojdzie do wojny, będę walczył o
utrzymanie tego wiata równie zacięcie jak pozostali Cenzorowie.
Przychodzę do pana wyłącznie dlatego, że tylko pan potrafi
naprawić wiratory MMH. Nie powinien pan oczekiwać, że mógłbym z
tego powodu dopucić się jakiej zdrady.
Hazleton
sprawiał wrażenie, że cierpi na ostry atak nieuleczalnej
głupoty.
-
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałbym ruszyć w pana sprawie choć
jednym palcem - powiedział.
-
Proszę pomyleć. Cenzorowie będą walczyli, ponieważ uważają, że
nie mają innego wyjcia. Będzie to pewnie walka zupełnie
beznadziejna, lecz mimo to przyniesie waszemu miastu spore
zniszczenia. Prawdę mówiąc, będą to zniszczenia tak duże, że
nie da się ich już usunąć... chyba że dopisze wam zupełnie
nadzwyczajne szczęcie. Dalej: żaden z Cenzorów - poza mną i
jeszcze jednym członkiem Rady - nie wie, że wiratory MMH można
byłoby jeszcze uruchomić. A to oznacza, że nie będą próbowali
za ich pomocą uciec, zrobią natomiast wszystko, żeby was pokonać.
Ale gdyby maszyny zostały naprawione, a za ich sterami usiadł kto
potrafiący je obsługiwać...
-
Rozumiem - powiedział Hazleton. - Sugeruje pan, że MMH mógłby
opucić tę planetę, jeszcze zanim zostanie zupełnie zrujnowana. W
zamian za to oferuje nam pan ten wiat i daje szansę ograniczenia
naszych własnych zniszczeń do minimum. Hm... Trzeba przyznać, że
to interesujące. Przyjmijmy zatem, że obejrzę te wasze wiratory i
sprawdzę, czy dadzą się uruchomić. Bez wątpienia wiele lat
upłynęło od czasu, kiedy po raz ostatni były używane, a nie
konserwowany sprzęt szybko niszczeje. Jeżeli się okaże, że
ciągle jeszcze można z nimi co zrobić, to wrócimy do naszej
rozmowy. Zgadza się pan?
-
Chyba muszę, nie mam innego wyjcia - mruknął Heldon.
Amalfi
dostrzegł jednak w oczach Cenzora błysk chłodnej satysfakcji.
Rozpoznał ją natychmiast, bo sam często dowiadczał podobnego
uczucia, choć nigdy nie skrywał go tak kiepsko. Wyłączył
ekran.
-
No i co? - spytał. - Co on knuje?
-
Co niedobrego - powiedział Karst powoli. - Głupio byłoby zrobić
co, co dałoby mu przewagę. Przyczyny, które tu podał, nie są
prawdziwe.
-
Oczywicie, że nie - odparł Amalfi. - Kto podaje prawdziwe
przyczyny? Och, czeć, Mark. Jak ci się podobał nasz nowy
przyjaciel?
Hazleton
wyszedł z szybu windowego i zachwiał się lekko, stawiając stopę
na sprężystym betonie pokoju kontrolnego.
-
To tłuk - powiedział - ale niebezpieczny. Wie, że czego nie wie.
Wie także, że my nie wiemy, do czego on zmierza, a w dodatku jest
tutaj u siebie. Ta kombinacja może być groźna.
-
Mnie też to się nie podoba - powiedział Amalfi. - Kiedy wróg
zaczyna przekazywać jakie informacje, to znak, że trzeba mieć się
na bacznoci. Czy mylisz, że rzeczywicie większoć Cenzorów nic nie
wie o możliwoci uruchomienia wiratorów?
-
Jestem tego pewien - odezwał się niemiało Karst. - Cenzorowie nie
wierzą nawet, że przylecielicie tutaj odebrać im planetę. W
każdym razie uważają, że nie może to być wasz główny cel. A
poza tym jestem przekonany, że nie ma to dla nich większego
znaczenia.
-
Jak to? - spytał Hazleton. - Dla mnie by miało i to duże.
-
Pan nigdy nie był włacicielem kilku milionów chłopów - odparł
Karst bez cienia złoliwoci. - Pan zatrudnia chłopów i im za to
płaci. Już samo to jest dla Cenzorów katastrofą. I nie mogą jej
zapobiec. Wiedzą, że pieniądze, którymi płacicie, są legalnie i
że stoi za nimi cała potęga Ziemi. Nie mogą nam zabronić ich
zarabiania. Gdyby próbowali to zrobić, powstanie wybuchłoby
natychmiast.
Amalfi
spojrzał na Hazletona. Miasto płaciło germanami. Tutaj były one
prawnym rodkiem płatniczym, ale w Galaktyce warte były tylko tyle
co papier, na którym zostały wydrukowane - przecież ich pokrycie
stanowił bezwartociowy german. Czy Cenzorowie mogli być aż tak
niedoinformowani? Czy też po prostu MMH był tak stary, że nie
posiadał diraka? Przecież gdyby Cenzorowie go mieli, musieliby
słyszeć o załamaniu gospodarczym, które ogarnęło całą
Galaktykę.
-
A co z wiratorami? - spytał Amalfi. - Kto jeszcze sporód Wielkiej
Dziewiątki mógłby co o nich wiedzieć?
-
Na pewno Asor - powiedział Karst. - On jest przewodniczącym Rady i
największym sporód nich fanatykiem religijnym. Powiadają, że w
dalszym ciągu codziennie uprawia wszystkie trzydzieci pozycji yogi
Rygoru Semantycznego, w tym także wieszanie za brodę na każdym
szczeblu Drabiny Abstrakcji. Ale ponieważ prorok Maalvin na zawsze
zabronił ludziom lotów, to jest mało prawdopodobne, by Asor
wyraził na nie zgodę.
-
Ma swoje powody -powiedział Hazleton w zadumie. - Religia rzadko
istnieje w zupełnym oderwaniu od życia. Zwykle jest odbiciem
społeczeństwa, na które oddziałuje. W ostatecznym rozrachunku on
się pewnie tych wiratorów boi. Mając taką broń można zrobić
niezłą rewolucję już w kilkaset osób, a taki feudalny system jak
ten tutaj można by obalić już pewnie w kilkadziesiąt. MMH bało
się po prostu trzymać sprawne wiratory.
-
Mów dalej, Karst - powiedział Amalfi, przerywając Hazletonowi
niecierpliwym podniesieniem ręki. - Co z pozostałymi Cenzorami?
-
Jest tam jeszcze Bemajdi, ale on się w zasadzie nie liczy -
powiedział Karst. - Niech pomylę. Nie zapominajcie, że ja nigdy
większoci z nich nie widziałem. Wydaje mi się, że jedynym, który
posiada jakie znaczenie, jest Larre. To taki gruby starzec o zaciętej
twarzy. Zwykle staje po stronie Heldona, ale rzadko trzyma ją do
końca. Jego mniej niż resztę będą martwiły zarobione przez
chłopów pieniądze. Wymyli jaki sposób, żeby nam je odebrać.
Może na przykład ogłosi więto dla uczczenia wizyty Ziemian na
naszej planecie? Do niego należy zbieranie dziesięcin.
-
Czy on mógłby pozwolić Heldonowi na reperację wiratorów MMH?
-
Nie, chyba nie - powiedział Karst. - Mam wrażenie, że Heldon nie
kłamał, kiedy powiedział, że musi to zrobić w tajemnicy.
-
Nie jestem tego taki pewien - mruknął Amalfi. - Nie podoba mi się
to wszystko. Na pierwszy rzut oka wygląda to na próbę wystraszenia
nas stąd natychmiast po upływie terminu przewidzianego kontraktem,
a następnie odebrania chłopom zarobionych u nas pieniędzy, i to
przy pełnym poparciu policji. Ale kiedy się temu bliżej przyjrzeć,
zakrawa to na całkowite szaleństwo. Jak tylko policaje ustalą
tożsamoć MMH, a nie zajmie im to dużo czasu, rozwalą oba miasta,
zacierając ręce z uciechy, że trafiła im się taka gratka.
-
Czy to dlatego - spytał niepewnie Karst - że MMH było tym
wędrowcem, który zrobił na Thorze V... to, co zrobił?
Amalfi
poczuł nagle, że żołądek zaczyna, wyprawiać mu dziwne harce i
niebezpiecznie podjeżdża do gardła.
-
Zostawmy to, Karst - warknął. - Nie będziemy ciągnąć tej
historii za sobą do Obłoku. Powinnimy byli wyciąć ją z waszego
kursu.
-
Ja już znam tę historię - odparł spokojnie Karst. - I nie jestem
nią zaskoczony. Cenzorowie wcale się nie zmienili.
-
Zapomnij o niej. Zapomnij, słyszysz?! Zapomnij, że kiedykolwiek ją
słyszałe. Karst, czy potrafisz na jedną noc zostać znów tępym
wieniakiem?
-
Mam wrócić do swojej chaty? - spytał Karst. - Mogłoby mi być doć
niezręcznie. Moja żona musiała już do tej pory wziąć sobie
nowego mężczyznę...
-
Nie, nie musisz wracać do żony. Chciałbym pójć z Hazletonem i
obejrzeć te wiratory. Trzeba zabrać trochę ciężkiego sprzętu i
kto musi mi pomóc. Nie poszedłby ze mną?
Hazleton
zmarszczył brwi.
-
Heldona pan nie nabierze, szefie.
-
Mylę, że mi się uda. On oczywicie wie, że wyedukowalimy
niektórych z wieniaków, ale to jest co, co nie dotarłoby do niego,
nawet gdyby to zobaczył na własne oczy; nie pozwolą mu obciążenia
przeszłoci. On po prostu nie jest w stanie myleć o chłopach jako o
istotach rozumnych. Wie, że mamy ich tu u siebie tysiące, a jednak
ta wiadomoć wcale go nie przeraża. Uważa, że możemy ich uzbroić,
nauczyć metod walki, jednym słowem przekształcić w armatnie
mięso, ale nie może sobie nawet wyobrazić, że chłop potrafi
nauczyć się czego więcej niż tylko sposobu trzymania jakiej
pukawki; czego innego i znacznie bardziej niebezpiecznego.
-
Skąd pan jest tego taki pewien? - spytał Hazleton.
-
Z analogii. Pamiętasz planetę Alfy Thety o nazwie Fitzgerald? Tę,
której mieszkańcy używali wielkiego zwierzęcia zwanego koniem,
zupełnie do wszystkiego, od ciągnięcia wozów po wycigi? No
włanie. Przypućmy, że jej mieszkaniec odwiedziłby miejsce, gdzie,
jak słyszał, kilka koni nauczono mówić. Podczas pracy kto
ofiarowuje mu pomoc i podchodzi do niego, ciągnąc za sobą starą,
kulawą szkapę w naciniętym na uszy słomianym kapeluszu i
tobołkiem na plecach. (Przepraszam cię, Karst, ale nie pora teraz
na delikatnoć). Przecież do głowy mu nie przyjdzie, że to włanie
jeden z tych mówiących koni. On po prostu w ogóle nie przywykł do
mylenia o koniach w takich kategoriach.
-
Zgoda - powiedział Hazleton, umiechając się na widok wyraźnie
zbitego z tropu Karsta. - Więc jaka od tej chwili obowiązuje
strategia, szefie? Podejrzewam, że już ją pan dokładnie obmylił.
Czy jest pan gotów nadać jej wreszcie jaką nazwę?
-
Niezupełnie - odparł burmistrz. - Chyba, że lubisz długie i
skomplikowane okrelenia. Jest to po prostu jeszcze jedno zagadnienie
z dziedziny politycznego pseudomorfizmu.
A
dostrzegając malujący się na twarzy Karsta wyraz sztucznego braku
zainteresowania, wyszczerzył zęby w umiechu i dorzucił:
-
Albo też pokaz subtelnej sztuki doprowadzenia przeciwnika do tego,
by rzucił w ciebie swą własną głową.
ROZDZIAŁ
9
*
Dom
*
MMH
było miastem osiadłym, od dawna wroniętym w kamienistą glebę i
tak wytrwale opierającym się wszelkim zmianom czasu jak las
cenotafów. Także jego spokój miał w sobie co z ciszy cmentarza, a
Cenzorowie ze swymi podobnymi do wachlarzy oznakami piastowanego
urzędu przypominali braci zakonnych krążących między zastępami
zmarłych.
Przyczyny
tej ciszy dały się wyjanić oczywicie bardzo prosto. W granicach
miasta chłopom wolno było się odzywać tylko w odpowiedzi na
pytanie którego z Cenzorów, a tych ostatnio było w miecie
stosunkowo mało. Jeszcze mniej miało ochotę poniżać się do
rozmowy z jakimkolwiek chłopem. Dla Amalfiego ta cisza miała w
sobie co z milczenia milionów niewinnych ludzi bestialsko
pomordowanych na Thorze V. Zastanawiał się, czy Cenzorowie wciąż
jeszcze słyszą to krwawiące milczenie.
Odpowiedź
na to pytanie uzyskał niemal natychmiast. Mijany po drodze nagi,
brązowy wieniak obrzucił nadchodzących ukradkowym spojrzeniem i
dostrzegłszy Heldona, natychmiast podniósł palec do ust w
najwyraźniej powszechnie obowiązującym gecie uniżonoci i
szacunku. Heldon ledwie kiwnął głową. Amalfi udawał, rzecz
jasna, że nie zwrócił na to żadnej uwagi, ale pomylał: To ma
znaczyć "sza", prawda? Nie dziwię się. Ale na to już za
późno, Heldon; sekret się wydał.
Karst
wlókł się za nimi, obrzucając od czasu do czasu czujnym
spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu kroczącego dumnie przodem
Heldona. Ostrożnoć ta okazała się jednak zupełnie zbyteczna;
Cenzor nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Weszli na popadający
w ruinę plac, w którego centrum wznosił się jaki prawie zupełnie
pozbawiony dawnych kształtów pomnik. Czas i pogoda tak bardzo nie
miały dla niego litoci, że zatracił wszelką szlachetnoć linii,
jaką mógł kiedykolwiek posiadać. Amalfi pomylał w zadumie, że
sensownoć kształtów nie jest cechą wspólną wszystkim
monumentom. Dla każdego przeciętnego widza umieszczony na
piedestale kamień był niczym innym jak zwykłym doć dużym
meteorem.
Przyglądając
się jednak uważniej Amalfi dostrzegł, że wyrzeźbione we wnętrzu
tego czarnego bloku kształty i wolne przestrzenie musiały niegdy co
znaczyć. W rodku bryły stała kiedy potężna sylwetka ludzka,
opierająca stopę na karku innej, znacznie drobniejszej ludzkiej
postaci. Obie otoczone kamienną materią, lecz zawieszone w
przestrzeni.
Heldon
także przystanął, żeby popatrzeć na pomnik. W tym mężczyźnie
toczyła się jaka walka. Amalfi nie wiedział, co było jej powodem,
ale potrafił się tego domylić. Heldon był młody; stąd dopiero
niedawno mógł zostać wybrany Cenzorem. Z tego, co mówił Karst,
jasno wynikało, że pozostali członkowie Wielkiej Rady Dziewięciu
- Asor, Bemajdi i cała reszta - byli nimi od samego początku.
Jednym słowem, byli nie potomkami ludzi, którzy zniszczyli Thora V,
tylko nimi samymi, żyjącymi do dzi dzięki zazdronie strzeżonemu
sekretowi geriatryków.
Heldon
spojrzał na monument. Postacie wyrzeźbione w jego wnętrzu
dowodziły jasno, że kiedy, dawno temu MMH dumą napawało to, co
miasto zrobiło na Thorze V, i że najstarsi z Wielkiej Dziewiątki,
choć może przestali już być z tego dumni, nadal ponosili winę za
tę zbrodnię. Heldon, mimo iż sam nie przyczynił się do jej
popełnienia, opowiedział się już duchowo po stronie sprawców
przyjmując godnoć Cenzora. Teraz zastanawiał się, czy nie
wystąpić po ich stronie także czynnie...
-
Przed nami Świątynia - powiedział nagle, odwracając się
gwałtownie od pomnika. - Maszyneria znajduje się w jej podziemiach.
O tej porze nie powinno tam być nikogo, kto by się liczył, ale
zawsze lepiej jest się upewnić. Proszę zaczekać.
N
i k o g o, k t o b y s i ę l i c z y ł .To znaczy Cenzorów. Chłopi
dla niego się nie liczyli. Heldon podjął już decyzję - był
Cenzorem. Uznał, że to, co stało się na Thorze V, było także
jego dziełem.
-
A jeli nas kto zobaczy? - spytał Amalfi.
-
Ten plac jest zwykle omijany z daleka. Na wszelki wypadek rozstawiłem
w okolicy swoich ludzi; mają rozkaz nie dopuszczać tutaj żadnych
przechodniów. Jeli tylko nie oddali się pan z tego miejsca, będzie
pan zupełnie bezpieczny.
Zebrał
jedną ręką swoje suknie i odszedł szybkim krokiem w kierunku
ogromnego, zwieńczonego lniącą kopułą budynku, znikając w jakim
zaułku. Zza pleców dobiegł Amalfiego piew Karsta. Chłop nucił
niewprawnym, chropawym głosem jaką dziwną, ludową pień. Jej
melodia, mająca niegdy wiele wspólnego z miastem Kazań, liczyła
sobie zbyt wiele tysięcy lat, żaby Amalfi mógł ją rozpoznać,
chociaż był doć muzykalny. Mimo to burmistrz stwierdził nagle, że
wsłuchuje się w pień Karsta w takim napięciu jak zakapturzona
sowa, tropiąca swym radarowym zmysłem polną mysz. Karst piewał:
...Jak
wicher zawył słuszny gniew Maalvina,
Żagwią
pożaru omiótł Uroczyska.
Sczezły
ramiona podłych buntowników,
Noc
oczy gwiazd zamknęła, a księżyce zgasły,
Niebo
na rozkaz MMH
Runęło!...
Widząc,
że Amalfi mu się przysłuchuje, Karst przerwał swoją pień z
przepraszającym gestem.
-
Śpiewaj dalej, Karst - powiedział natychmiast Amalfi. - Jak to
idzie dalej?
-
Nie mamy na to czasu. Ta piosenka ma dziesiątki zwrotek. Każdy
piewak dodaje do niej przynajmniej jedną własną. Ale kończy się
zawsze tak:
Czerwienią
ich krwi zajaniało wzgórze,
Padły
wzniosłe wieże, zatonęły w glinie.
Nie
może żyć nikt, kto szydził z Maalvina,
Ziemia
dusze ich zawodzące odtrąciła w przestrzeń.
Niebo
na rozkaz MMH
Runęło!
-
Wspaniale - powiedział ponuro Amalfi. - Alemy wpadli! Po uszy i
jeszcze głębiej! Dlaczego nie zapiewałe mi tego tydzień temu?
-
Przecież to tylko stare ludowe podanie - powiedział Karst ze
zdumieniem. - Co ono takiego panu powiedziało?
-
Powiedziało mi, dlaczego Heldon chce naprawić swoje wiratory.
Wiedziałem, że wciska mi jaką ciemnotę, ale nigdy nie przyszła
mi do głowy ta stara laputańska sztuczka. Nowsze miasta mają za
słabe stępki, żeby co takiego ryzykować. Ale ci tutaj, przy
swojej masie mogą z nas zrobić nalenik! A my będziemy musieli
siedzieć z założonymi rękami i się temu przyglądać!
-
Nie rozumiem...
-
To zupełnie proste. Ten twój prorok Maalvin użył MMH jako kafara.
Podniósł go, poleciał nad swoich przeciwników i tam go znowu
opucił, wbijając ich po prostu w ziemię. Ten numer został
wymylony, o ile dobrze pamiętam, nawet jeszcze przed rozpoczęciem
lotów kosmicznych. Karst, trzymaj się blisko mnie. Może będę ci
musiał powiedzieć co pod samym nosem Heldona, więc nie spuszczaj
mnie z oczu... Ć, włanie nadchodzi.
Cienisty
zaułek wypluł Cenzora jak nieprzetłumaczalne słowo. Heldon
podszedł do nich szybkim krokiem po kruszących się płytach
chodnika.
-
Panie burmistrzu - powiedział - jestemy gotowi przyjąć pańską
cenną pomoc.
Stopa
Heldona spoczęła na wystającym z podłogi, stożkowym kamieniu i
mocno go nacisnęła. Amalfi obserwował wszystko bardzo uważnie,
ale nic się nie stało. Omiótł wiatłem latarki nie wyróżniające
się niczym szczególnym kamienne ciany podziemnej komnaty i znów
opucił je na podłogę. Zniecierpliwiony Heldon kopnął małą
piramidkę z całej siły.
Tym
razem rozległ się ciężki zgrzyt protestu. Bardzo powoli, z
przeraźliwym dudnieniem i chrobotem, z podłogi zaczął podnosić
się kamienny blok, wielkoci mniej więcej pięciu stóp na dwie.
Wyglądało na to, że z jednego końca musiał być zaczepiony na
obrotowym zawiasie lub osi. Promień latarki burmistrza przebił się
przez czerń zionącą z odsłoniętego otworu i ukazał wąskie
schody prowadzące dalej w dół.
-
Jestem głęboko rozczarowany - powiedział Amalfi. - Oczekiwałem,
że spod podłogi wyjdzie Jules Verne albo przynajmniej Dean Swift.
No dobrze, Heldon, niech pan prowadzi.
Cenzor
zaczął ostrożnie schodzić unosząc lekko swoje suknie, by
uchronić je przed pokrywającą schody wilgocią. Karst szedł
ostatni, nisko pochylony pod ciężarem wielkiej paczki. Przez
cienkie podeszwy sandałów burmistrz czuł chłód i olizłoć
wąskich stopni, a napierające z boków ciany ociekały maleńkimi
strużkami nieprzyjemnej wilgoci. Amalfiego ogarnęła przemożna
chęć zapalenia cygara; czuł niemal jego potężny aromat
przebijający się przez stęchliznę podziemi. Niestety potrzebne mu
były wolne ręce.
Zaczął
już prawie mieć nadzieję, że może jednak wilgoć zupełnie
zniszczyła wiratory MMH, ale odegnał tę myl, zanim jeszcze zdążyła
przybrać pełny kształt. To byłoby najprostsze rozwiązanie
obecnej sytuacji, lecz w końcowym efekcie katastrofalne. Jeżeli ta
planeta miała kiedykolwiek stać się prawdziwym domem, to
Międzygwiezdny Mistrz Handlu musiał móc latać.
Jak
zabezpieczyć się przed nim, kiedy już będzie zdolny do
wzniesienia się w powietrze - tego w dalszym ciągu nie wiedział.
Jak zawsze w sytuacjach podbramkowych, tak i teraz liczył wyłącznie
na intuicję.
Schody
skończyły się raptownie, ustępując miejsca, małej salce, tak
ciasnej, przejmująco zimnej i wilgotnej, że właciwie należałoby
nazwać ją pieczarą. Promień latarki błądził po niej przez
chwilę i zatrzymał się na owalnych drzwiach pokrytych grubą
warstwą jakiego matowego metalu - prawie na pewno ołowiu. Więc
wiratory MMH pracowały "na gorąco?!" Już to było złą
wiadomocią. Ustalało datę ich produkcji na lata znacznie
wczeniejsze niż nawet w najmniej optymistycznych szacunkach zakładał
Amalfi.
-
Więc to tu? - spytał.
-
Tu - potwierdził Heldon, pociągając jaką niewidoczną
dźwignię.
Przedpotopowe
jarzeniówki zamigotały nerwowo, nabierając powoli swego
niebieskawego życia, w miarę tego jak coraz szerzej otwierały się
drzwi grodzi. Ich wiatło zalniło na czystych, nie pokrytych żadnym
nalotem płaszczach maszyn. Amalfi poczuł ukłucie przelotnego
rozczarowania - powietrze w tym pomieszczeniu było zupełnie suche.
Najwyraźniej drzwi były zawsze szczelnie zamknięte. Rozejrzał się
wród wielkiej iloci nagromadzonego tu sprzętu, szukając pulpitów
kontrolnych lub ich odpowiedników.
-
No więc? - spytał ochrypłym głosem Heldon. Sprawiał wrażenie
człowieka z trudem skrywającego szalone napięcie. Amalfiemu
przyszło nagle na myl, że strategia Heldona może rzeczywicie być
jego zupełnie osobistym pomysłem, a nie wynikiem oficjalnych
ustaleń Wielkiej Dziewiątki. W takim przypadku, gdyby koledzy
zastali Heldona w tym włanie miejscu, w towarzystwie burmistrza
wrogiego miasta, sytuacja Cenzora byłaby nie do pozazdroszczenia. -
Czy nie ma pan zamiaru przeprowadzić jakich pomiarów?
-
Oczywicie - powiedział Amalfi. - W pierwszej chwili zaskoczyła mnie
tylko trochę ich wielkoć, to wszystko.
-
Jak pan wie, są bardzo stare - powiedział Heldon. - Dzisiaj buduje
się bez wątpienia znacznie większe.
To
oczywicie było nieprawdą. Nowoczesne wiratory były prawie dziesięć
razy mniejsze. Ta uwaga obudziła nowe wątpliwoci co do prawdziwego
statusu Heldona. Amalfi przypuszczał, że poza przeprowadzeniem
testów Cenzor nie pozwoli mu nawet dotknąć swoich wiratorów; że
w MMH jest mnóstwo ludzi mogących wykonać każdy remont na
podstawie dokładnych wskazówek; że sam Heldon - i każdy z
pozostałych Cenzorów - będzie wykazywał dostateczną znajomoć
tematu, by pojąć wszystkie wyjanienia, jakich Amalfi mógłby im
udzielić. Teraz nie był tego taki pewien, a to, ile swoich własnych
przeróbek w maszynach mógłby zrobić nie ryzykując, że zostanie
wykryty, zależało włanie od odpowiedzi na te wszystkie
pytania.
Burmistrz
wspiął się na mały pomost biegnący wzdłuż pokryw generatorów
i zatrzymał się, spoglądając w dół na Karsta.
-
Czego tam, głupku, sterczysz? - rzucił z irytacją. - Chodź tu na
górę z tymi narzędziami.
Karst
posłusznie wspiął się po metalowych stopniach; tuż za nim
wdrapał się na nie Heldon. Nie zwracając na nich najmniejszej
uwagi, Amalfi szukał przez chwilę w płaszczu ochronnym generatora
drzwiczek kontrolki, znalazł je i otworzył. Wewnątrz znajdowało
się co, co wyglądało na potężny obwód prostowniczy, połączony
ze wzmacniaczem jakiego urządzenia kontrolnego - zapewne cyfrowego
komputera. Wzmacniacz zawierał mnóstwo lamp próżniowych, których
żarniki otrzymywały prąd stały z osobnego źródła zasilania.
Amalfi w całym swoim życiu nie widział tylu lamp próżniowych
naraz.
Karst
schylił się nisko i postawił pakunek na podecie. Amalfi wyciągnął
z niego kawałek cienkiego, czarnego kabla i wetknął dwubolcową
wtyczkę do pobliskiego gniazdka. Umocowana na drugim końcu przewodu
maleńka lampka zalniła neonową czerwienią.
-
Wasz komputer ciągle jeszcze działa - zakomunikował. - Czy dobrze,
to już inne zagadnienie. Czy mogę włączyć resztę?
-
Ja to zrobię - powiedział Heldon. Zszedł w dół po metalowych
schodach i ruszył ku wyjciu z sali.
Amalfi
natychmiast zaczął szeptać nieruchomymi wargami do drzwiczek
kontrolnych generatora. To, co wydobywało się z jego ust, musiało
brzmieć w uszach Karsta doć niesamowicie. Technika mówienia bez
poruszania wargami polega po prostu na zastępowaniu zgłosek,
których artykulacja wymaga ruchu warg - takich jak na przykład "w"
- zgłoskami artykułowanymi językiem i gardłem - takimi jak na
przykład "y". Jeżeli taki dźwięk odbierany jest z
wnętrza komory akustycznej, tak jak to się dzieje w przypadku
stosowania mikrofonu krtaniowego, nie różni się on zbytnio od
zwykłej mowy; jest tylko trochę mniej wyraźny. Słyszany jednak z
zewnątrz krtani, zaczyna brzmieć jak bełkot pijanego drwala.
-
Obserwuj Heldona, Karst. Zobacz, który przycisk uruchomi i
zapamiętaj jego położenie. Jasne? To wietnie.
Lampy
zaczęły się żarzyć. Karst skinął głową, prawie zupełnie
niezauważalnie. Cenzor obserwował z dołu, jak Amalfi sprawdza
wszystkie ciągi.
-
Czy da się je uruchomić? - zawołał stłumionym głosem, jakby bał
się mówić głoniej.
-
Mylę, że tak. Jedna z tych lamp nabiera powietrza, a tu i tam na
pewno trzeba będzie dokonać niezbędnych, małych napraw. Zanim
zabierze się pan do realizacji jakiego ambitnego zadania, lepiej
niech pan wszystko posprawdza. Ma pan chyba urządzenia do testowania
lamp?
Na
twarzy Heldona pojawiła się wyraźna ulga, choć starał się jak
mógł, żeby jej po sobie nie pokazać. Prawdopodobnie bez
najmniejszych kłopotów udałoby mu się wprowadzić w błąd
którego ze swoich kolegów; ale dla Amalfiego, który jak każdy
burmistrz wędrowca równie dobrze rozumiał parataksyczną "mowę"
mięni jak normalnie wypowiadane słowa, wyraz twarzy Heldona był
równie czytelny jak podpisane owiadczenie.
-
Oczywicie - odparł Cenzor. - Czy to wszystko?
-
Skądże znowu. Uważam, że powinien pan usunąć z połowę tych
obwodów, instalując wszędzie, gdzie się da, tranzystory. Możemy
wam sprzedać potrzebny do tego german i to po oficjalnym kursie.
Według moich szacunków na każdy zespół przypada tutaj dwiecie do
trzystu lamp i jeżeli która z nich nawali w czasie lotu... Cóż,
jest tylko jedno słowo na okrelenie tego, co by się wtedy stało:
mierć.
-
Czy mógłby nam pan pokazać, jak to zrobić?
-
Chyba tak - odparł burmistrz. - Jeżeli pozwoli mi pan obejrzeć
cały system napędowy, to będę mógł powiedzieć panu wszystko
dokładnie.
-
Zgoda - powiedział Heldon. - Ale bez żadnej zwłoki. W najlepszym
wypadku mogę liczyć jeszcze tylko na pół dnia swobody.
To
było lepiej niż Amalfi się spodziewał; o niebo lepiej. Mając
tyle czasu, mógł przeledzić wystarczającą iloć doprowadzeń,
żeby zlokalizować główny pulpit sterowniczy. Wyraz twarzy
Heldona. zupełnie nie pasował do treci jego słów i to głęboko
Amalfiego niepokoiło, ale w tej chwili nic nie mógł na to
poradzić. Wyciągnął z tobołka Karsta papier i zaczął szybko
szkicować schemat całego okablowania.
Po
uzyskaniu doć przejrzystego obrazu połączeń pierwszego
generatora, blokowe ujęcie głównych zespołów drugiej maszyny
okazało się znacznie łatwiejsze. Chociaż wykonanie rysunków
trwało doć długo, Heldon nie okazywał żadnych oznak
zniecierpliwienia czy zmęczenia.
Trzeci
wirator dopełnił całoci obrazu, zmuszając Amalfiego do głębokiego
zastanowienia się, do czego mogła służyć czwarta maszyna.
Okazało się, że był to buster, przeznaczony do kompensowania
strat mocy pozostałych zespołów napędowych w tych momentach,
kiedy główna krzywa ich ciągu odbiegała od poziomu dyktowanego
jej przez prymitywny, ogólny obwód regeneracyjny. Buster włączony
był w tylną częć pętli sprzężenia zwrotnego, chyba raczej za
komputerem niż przed nim, tak że wszystkie poprawki komputera
musiały przechodzić włanie przez niego. Amalfi był zupełnie
pewien, że na skutek takiego ustawienia każda wprowadzona poprawka
musiała wywoływać potężną "falę kompensacyjną".
Połączenia wiratorów MMH musiał dokonać chyba jaki
australopitek.
Ale
miasto mogło za ich pomocą latać. I tylko to się liczyło.
Amalfi
zakończył swoje badania i wyprostował się z trudem, mocno
napinając mięnie bolących pleców. Nie miał pojęcia, ile godzin
mu to wszystko zabrało; miał wrażenie, że całe miesiące. Heldon
w dalszym ciągu przyglądał mu się równie czujnym wzrokiem jak
przedtem i tylko granatowe cienie pod oczami wskazywały na to, że
bardzo jest zmęczony.
A
Amalfi nie znalazł w podziemnej komnacie żadnego miejsca, z którego
można by kontrolować pracę wiratorów MMH. Pulpit sterowniczy
musiał znajdować się gdzie indziej. Główny kabel prowadzący do
wszystkich urządzeń kontrolnych znikał w rurze biegnącej do
sklepienia pieczary, a zapewne i wyżej.
...Niebo
na rozkaz MMH
Runęło!...
Amalfi
ziewnął ostentacyjnie i pochylił się znowu, by umocować pokrywę
na pulpicie obserwacyjnym dopełniającego generatora. Karst leżał
zwinięty w kłębek na podłodze obok niego i spał naprawdę. Było
mu chyba zupełnie wygodnie, bo leżał rozprężony i leciutko
umiechał się przez sen. Wyglądał jak kot drzemiący na wysokim
gzymsie. Heldon nie spuszczał ich z oczu.
-
Będę musiał sam to panu zrobić - powiedział Amalfi. - To doć
poważna robota; może potrwać tygodnie.
-
Oczekiwałem, że pan to powie - odparł Heldon. - I z przyjemnocią
dałem panu czas, żeby mógł pan wszystko dokładnie sobie
obejrzeć. Jednak chyba nie będziemy robić żadnych zmian.
-
Ale one są potrzebne.
-
Możliwe. Ale ta maszyneria musi mieć ogromny współczynnik
bezpieczeństwa, bo inaczej nigdy nie bylibymy w stanie jej uruchomić
także i w przeszłoci. - Nie "nasi przodkowie", lecz "my",
zauważył Amalfi. - Musi pan zrozumieć, panie burmistrzu, że nie
możemy ryzykować żadnych poprawek robionych przez pana. My sami
nie jestemy w stanie ich nadzorować, a przyjęcie nieprawdopodobnego
założenia, że dzięki pańskim usprawnieniom zwiększy się
efektywnoć działania tych maszyn, byłoby zupełnie nierozsądne.
Jeżeli te maszyny mogą w ogóle działać w swym obecnym stanie, to
będziemy musieli się tym zadowolić.
-
Och, oczywicie, że będą działały przez jaki czas - powiedział
Amalfi zabierając się do metodycznego pakowania swoich przyrządów.
- Ale kategorycznie twierdzę, że wcale nie są takie bezpieczne, a
ryzyko związane z podjęciem na nich lotu jest ogromne.
Heldon
wzruszył ramionami i zszedł po spiralnych, metalowych schodach na
podłogę sali. Amalfi poszperał chwilę w swojej torbie, a potem
ostentacyjnie kopnięciem obudził Karsta. Kopnął wcale mocno;
zdawał sobie sprawę z tego, że granie komedii przed człowiekiem
od urodzenia nawykłym do pilnego obserwowania wszelkich ludzkich
reakcji może przynieć nieobliczalne skutki. Gestem wskazał chłopu,
że ma podnieć bagaż, i ruszył za Heldonem.
Cenzor
umiechnął się, ale nie był to umiech przyjemny.
-
Nie są bezpieczne? - spytał. - No cóż, zawsze je za takie
uważałem. Ale teraz odnoszę wrażenie, że stwarzane przez nie
niebezpieczeństwo jest głównie politycznej natury.
-
Jak to? - spytał Amalfi, starając się uspokoić oddech.
Poczuł
nagle, że jest zupełnie wykończony. Wszystko to trwało...
Właciwie ile czasu to trwało? Nie miał najmniejszego pojęcia.
-
Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, która jest godzina, panie
Amalfi?
-
Chyba już ranek - odparł Amalfi tępo, poprawiając zsuwający się
z lewego ramienia Karsta pakunek. - W każdym razie musi być
cholernie późno.
-
Jest rzeczywicie bardzo późno - powiedział Heldon, już nawet nie
starając się ukrywać swoich uczuć. Wyraźnie triumfował. -
Kontrakt między miastami wygasł dzi w południe. W tej chwili jest
prawie pierwsza. Spędzilimy tutaj całą noc i ranek. A pańskie
miasto w dalszym ciągu pozostaje na naszej planecie, co jest jawnym
pogwałceniem umowy, panie burmistrzu...
-
To niedopatrzenie...
-
Nie, to zwycięstwo! - Heldon wyciągnął spomiędzy fałdów swojej
szaty małą srebrną rurkę i mocno w nią dmuchnął. - Burmistrzu
Amalfi, może się pan uważać za jeńca wojennego.
Mała
srebrna rurka nie wydała żadnego słyszalnego dźwięku, ale w sali
jak spod ziemi wyrosło dziesięciu mężczyzn: Wymierzone w
Amalfiego mezonowe karabiny były bardzo starego typu, pewnie jeszcze
sprzed czasów Kamermana, tak jak i wiratory MMH. I tak jak wiratory
wyglądały na zupełnie zdatne do użytku.
Karst
zamarł. Amalfi ożywił go ukradkowym kuksańcem w żebra i zaczął
przekładać zawartoć swojej własnej małej walizeczki do pakunku
Karsta.
-
Przypuszczam, że wezwalicie już policję? - spytał.
-
O, dawno temu. Do tej pory tę drogę ucieczki macie już na pewno
odciętą. Pozwolę sobie dodać, że jeżeli miał pan nadzieję
znaleźć tu na dole jakie urządzenia sterujące, które mógłby
pan bez przeszkód uszkodzić, a których tak długo pozwoliłem panu
szukać, to uważał mnie pan za zbyt wielkiego głupca.
Amalfi
nie odezwał się ani słowem. W dalszym ciągu metodycznie
przepakowywał swoje przyrządy.
-
Wykonuje pan za dużo ruchów, panie Amalfi. Proszę podnieć ręce
do góry i powoli się odwrócić.
Amalfi
podniósł ręce i odwrócił się. W każdej dłoni trzymał mały,
czarny przedmiot, kształtem i wielkocią przypominający jajko.
-
Rzadko się mylę w ocenie czyjej głupoty - powiedział tonem
przyjacielskiej pogawędki. - Widzi pan, co tu trzymam. Upuszczę
jedno z nich lub nawet oba, jeżeli zostanę zastrzelony. Mogę je
oczywicie upucić i bez tego. Mam już po dziurki w nosie tego
waszego upiornego zacianka.
Heldon
prychnął pogardliwie.
-
Materiały wybuchowe? Gaz? To mieszne. Nic tak małego nie może
zniszczyć swym wybuchem całego miasta, a maski pan sam nie ma. Czy
pan mnie uważa za zupełnego durnia?
-
Tu nie ma co uważać; tego, że pan nim jest, dowiodły wydarzenia -
odparł Amalfi spokojnie. - Prawdopodobieństwo, że kiedy znajdę
się już w MMH, będziecie mnie chcieli złapać w jaką pułapkę,
było bardzo duże. Mogłem je zmniejszyć zabierając ze sobą
obstawę. Nie zna pan jeszcze chłopców z moich oddziałów
specjalnych. To twardzi zawodnicy, a nudzą się już od tak dawna,
że z przyjemnocią zabawiliby się z pańską strażą pałacową.
Czy nie przyszło panu do głowy, że opuciłem swoje miasto bez
straży przybocznej tylko dlatego, że znam lepszy sposób
zapewnienia sobie bezpieczeństwa?
-
Za pomocą jajek - powiedział Heldon pogardliwie.
-
Prawdę mówiąc, to r z e c z y w i c i e są jajka. Ta czarna farba
to barwnik analinowy, którym pokryto ich skorupy dla ostrzeżenia
przed niebezpieczeństwem. Zawierają embriony piskląt
zaszczepionych zmutowanymi szczepami ziemskich riketsji, wywołujących
riketyfilis. Ta szczególna odmiana przenosi się drogą powietrzną,
a okres jej inkubacji wynosi dwie godziny. Wyhodowalimy ją w swoim
własnym laboratorium broni biologicznej, korzystając przy tym z
dowiadczeń pewnego miasta specjalizującego się w agronomii. Tylko
dwa jajka; ale gdybym je upucił, czołgalibycie się za mną całą
drogę stąd aż do mojego miasta, błagając o zastrzyk odpowiednich
antybiotyków. Bo te też wyhodowalimy.
Zapadła
krótka cisza, tym bardziej martwa, że słychać w niej było
ochrypły oddech Cenzora. Uzbrojeni mężczyźni patrzyli nieswojo na
czarne jajka, a wyloty luf ich karabinów przestały już tworzyć
nieskazitelnie równą linię. Amalfi wybrał swoją broń z wielką
starannocią. Statyczne społeczeństwa feudalne tradycyjnie i
panicznie boją się zarazy - za blisko ją znają.
-
Pat - powiedział w końcu Heldon. - W porządku, panie Amalfi. Pan i
pański niewolnik macie glejt na opuszczenie tej sali...
-
Tego budynku. Jeżeli będąc na schodach usłyszę najlżejszy szmer
pocigu, rozbiję panu te jajka na głowie. Nawiasem mówiąc, one doć
potężnie wybuchają. Te riketsje wytwarzają w żywiącym je
płodzie ogromne iloci gazu.
-
Zgoda - rzucił Heldon przez zacinięte zęby. - Z tego budynku. Ale
nic pan na tym nie wygrał, panie Amalfi. Jeżeli uda się panu
dotrzeć w porę do swego miasta, to będzie pan tylko wiadkiem
zwycięstwa odnoszonego przez MMH; zwycięstwa, do którego pan sam
się przyczynił. Mylę, że będzie pan zaskoczony widząc, jak
bardzo g r u n t o w n i e potrafimy zwyciężać.
-
Muszę pana zmartwić, Heldon - powiedział Amalfi twardym, lodowatym
i zupełnie pozbawionym litoci głosem - ale nie będę. Wiem
wszystko o MMH. Tutaj kończy się droga Wciekłych Psów. Kiedy
będzie pan umierał, pan i pańscy Mistrzowie Międzygwiezdnego
Handlu - p a m i ę t a j c i e o T h o r z e V!
Twarz
Heldona nabrała koloru kredowego papieru, podobnie jak twarze kilku
żołnierzy. A potem pulchne, purchawkowate policzki Cenzora stały
się nagle krwicie czerwone.
-
Niech się pan wynosi! - wychrypiał prawie niedosłyszalnie. I
osiągając raptem najwyższe rejestry swego głosu, krzyknął
histerycznie: - Precz! Precz!
Żonglując
niedbale jajkami, Amalfi podszedł do ołowianej grodzi
przeciwpromiennej. Karst ruszył chwiejnym krokiem tuż za nim. Kiedy
mijał Heldona, skulił się w sobie. Amalfi pomylał, że chłop
chyba nieco przesadza z tym graniem swej roli, ale Cenzor niczego nie
zauważył. Dla niego Karst mógł równie dobrze być...
koniem.
Ołowiane
drzwi zatrzasnęły się z ponurym dudnieniem, odcinając ich od
widoku przerażonej i wciekłej zarazem twarzy Heldona i pobłysku
jarzeniowego wiatła, odbijającego się w obudowach starożytnych
wiratorów. Amalfi wsunął rękę do pakunku Karsta. Odłożył
jedno jajko do krzemopiankowego etui i wyciągnął niepozornie
wyglądający pistolet przyspieszeniowy. Szybkim ruchem wsunął go
sobie za pasek od spodni.
-
A teraz na górę, Karst. Nie ma chwili do stracenia. Szybciej, idę
tuż za tobą. Nie masz jakiego pomysłu, gdzie mogłyby być te
pulpity sterownicze? Prowadzące do nich przewody znikały gdzie w
suficie piwnicy.
-
Na szczycie Świątyni - odparł bez namysłu Karst. Wspinał się
błyskawicznie, biorąc po kilka wąskich stopni naraz i pomimo
dźwiganego na plecach ciężaru wydawał się to robić bez
najmniejszego wysiłku. - Tam na górze jest Gwiezdna Komnata,
miejsce spotkań Rady Dziewięciu. Ale pojęcia nie mam, jak się do
niej dostać.
Wpadli
do chłodnego, kamiennego przedsionka. Światło latarki Amalfiego
przebiegło szybko po całej podłodze i natrafiło na wystającą z
niej piramidkę. Karst natychmiast ją kopnął. Z przeciągłym
jękiem kamienny blok opadł na wylot schodów z podziemi, zmieniając
się w jedną z wielu płyt granitowej posadzki. Na pewno był jaki
sposób, żeby uruchomić ten mechanizm spod spodu, ale Heldon
powinien mocno się zawahać przed jego użyciem. Kamienna płyta
poruszała się z ogromnym hałasem, który nawet z dużej odległoci
ostrzegłby Amalfiego, że jest cigany. Na pierwszy jej zgrzyt
burmistrz "zniósłby" swoje czarne jajko, a Heldon dobrze
o tym wiedział.
-
Masz się natychmiast wydostać z miasta, zabierając ze sobą
wszystkich chłopów, jakich uda ci się namówić - powiedział
Amalfi. - Ale trzeba wszystko dobrze wyliczyć w czasie. Kto musi
nacisnąć ten wyłącznik, którego położenie kazałem ci
zapamiętać, ale ja sam nie mogę tego zrobić. Muszę dostać się
do Gwiezdnej Komnaty. Heldon domyli się, że tam idę, i ruszy za
mną. Kiedy on już tędy przejdzie, Karst, ty musisz zejć z
powrotem na dół i włączyć te wszystkie generatory.
Przed
nimi wyrosły te same niskie drzwi, którymi Heldon wprowadził ich
do Świątyni. W górę biegły od nich jakie następne schody; dołem
sączyło się przez nie dzienne wiatło.
Amalfi
uchylił starą furtę na pół cala i wyjrzał na zewnątrz. Pomimo
ostrego słońca wczesnego popołudnia, stłoczone blisko siebie,
przysadziste budynki MMH rozsiewały w prowadzącym do Świątyni
zaułku gęsty półmrok. Chodnikiem po przeciwnej stronie uliczki
przechodziło kilku sennookich chłopów, a za nimi na wpół piący
Cenzor.
-
Będziesz umiał trafić z powrotem do tamtej krypty? - spytał
Amalfi szeptem, zostawiając drzwi uchylone.
-
Tam jest tylko jedna droga.
-
To dobrze. Więc wracaj. Zrzuć tutaj, za drzwiami ten tłumok. Nie
będzie nam już potrzebny. Jak tylko oddział Heldona przejdzie tymi
schodami w górę, pędź i włącz te generatory. A potem uciekaj z
miasta. Będziesz miał na to jakie cztery minuty, bo tylko tyle będą
się rozgrzewały te wszystkie lampy, więc nie trać ani sekundy.
Wszystko zrozumiałe?
-
Tak, ale...
Nad
Świątynią przetoczyło się co jakby lawina żwiru i powoli
przycichło w oddali. Amalfi zamknął jedno oko, a drugie podniósł
błagalnie do nieba.
-
Rakiety - powiedział z westchnieniem rezygnacji. - Czasami sam się
sobie dziwię, że nalegałem na wybór tak strasznie prymitywnej
planety. No cóż, może jeszcze kiedy nauczę się ją kochać.
Powodzenia, Karst.
Odwrócił
się w kierunku schodów.
-
Złapią pana - powiedział cicho Karst.
-
Nie złapią. Nie Amalfiego. I bez żadnych "ale", Karst.
Trzymaj się.
Nad
Świątynią przeleciała rakieta, a skąd z daleka dobiegł odgłos
potężnej eksplozji. Niczym szarżujący nosorożec, Amalfi rzucił
się w górę schodów prowadzących do Gwiezdnej Komnaty.
Schody
były długie, lekko kręte i bardzo ciasne, a do tego ich stopnie
doprowadzały Amalfiego do szału swymi rozmiarami - były bardzo
małe. Przypomniał sobie jednak, że Cenzorowie nigdy nie wchodzili
po nich sami; na górę wnosili ich na swych ramionach chłopi. Takie
lilipucie schody wietnie nadawały się do pewnego stawiania na nich
stóp, ale nie do szybkiego wspinania się na górę.
Na
ile mógł się zorientować, schody wznosiły się łagodnie wzdłuż
zewnętrznej krzywizny kopuły Świątyni, robiąc półtorej ruby
przed osiągnięciem jej szczytu. Dlaczego? Przecież nawet na
plecach chłopów Cenzorowie nie kazaliby się nosić w górę tak
długich schodów zupełnie bez powodu. Dlaczego zamiast na szczycie
Świątyni Gwiezdna Komnata nie mogła znajdować się na przykład w
podziemiach razem z wiratorami?
Amalfi
nie zdążył jeszcze pokonać pierwszego półkola spirali, kiedy
przynajmniej jeden powód takiej lokalizacji sali narad stał się
dla niego zupełnie oczywisty. Widocznie Świątynia zaczęła
wypełniać się wiernymi, bo przez szczeliny w wewnętrznej cianie
kopuły zaczął się sączyć dochodzący z dołu szmer ludzkiej
mowy. W miarę tego jak burmistrz wspinał się coraz wyżej,
chóralny szmer rozpadał się na grupy o coraz mniejszej liczbie
głosów, aż wreszcie można, było odróżnić i zrozumieć słowa
wypowiadane przez poszczególne osoby. Tam w górze, w matematycznym
rodku półkuli, stanowiącym podłogę Gwiezdnej Komnaty,
architektowi udało się stworzyć idealną galerię szeptów.
Przyłożywszy ucho do akustycznego sklepienia, każdy Cenzor mógł
usłyszeć najciszej nawet wypowiedziane słowo każdego z zebranych
na dole.
Amalfi
musiał przyznać, że pomysł był genialny. Spiskowcy wszystkich
planet wznoszących wiątynie uważają je za idealne miejsce do
bezpiecznego prowadzenia wszelkich konspiracyjnych rozmów. W
przekonaniu Amalfiego każda planeta zezwalająca u siebie na
istnienie kociołów, skazana była, wczeniej czy później na jaką
rewolucję.
Sapiąc
jak morwin wwlókł się na ostatnie stopnie długich, lewoskrętnych
schodów i znalazł się twarzą w twarz z solidnie zamkniętymi,
dwuskrzydłowymi drzwiami. Pokrywające je pseudobizantyjskie
płaskorzeźby patrzyły na niego wyniole i ironicznie. Nie tracąc
ani chwili na ich podziwianie, rąbnął je z całej siły w sam
rodek, tuż pod dwiema gałkami z krzycząco sztucznych szafirów.
Drzwi z hukiem odskoczyły na obie strony.
Rozczarowanie
zatrzymało go na chwilę w progu. Komnata była zbliżoną do koła
elipsą, umeblowaną z klasztorną surowocią jednym drewnianym
stołem i dziewięcioma odsuniętymi pod ciany krzesłami. Nie było
tu ani żadnych pulpitów sterowniczych, ani żadnego miejsca, w
którym mogłyby być ukryte. Sala była zupełnie pozbawiona
okien.
Włanie
ten brak okien wszystko mu wyjanił. Drugim, najważniejszym powodem,
dla którego Gwiezdna Komnata musiała być umieszczona, na szczycie
kopuły Świątyni, było to, że gdzie w jej wnętrzu kryła się
kabina pilota. A w takim starym miecie jak MMH oznaczało to
koniecznoć zapewnienia w niej znakomitej, bezporedniej widocznoci.
Wymagało usytuowania kabiny na najwyższym budynku miasta, tak aby
zapewnić pilotowi kąt widzenia maksymalnie zbliżony do pełnego.
Płynął stąd wniosek, że Amalfi najwyraźniej nie znalazł się
jeszcze dostatecznie wysoko.
Spojrzał
w górę, na sufit. Jedna z kamiennych płyt miała maleńkie
wyżłobienie, niewiele większe niż pięciogermanowa moneta. Jej
plaski brzeg był mocno zniszczony.
Amalfi
umiechnął się i zajrzał pod drewniany stół. Oczywicie zgadł -
pod blatem, w metalowych uchwytach wisiał drewniany drąg,
zakończony z jednej strony zakrzywionym hakiem, do złudzenia
przypominający halabardę. Wyrwał go szybkim ruchem, podniósł do
pionu i wcisnął jego szpiczasty koniec w wyżłobienie w
płycie.
Kamienna
tafla doć łatwo opadła w dół, umocowana z jednego końca na
takiej samej osi jak blok przesłaniający wejcie do podziemi;
przodkowie Cenzorów nie mieli przekonania do zmieniania swoich
inżynieryjnych zasad. Wolny koniec płyty dotykał teraz niemal
stołu, tworząc w ten sposób doć stromą pochylnię. Amalfi
wskoczył na blat i zaczął się na nią wdrapywać. Kiedy dochodził
już do jej szczytu, reprezentowany przez niego zmienny rodek
ciężkoci uruchomił jaki przeciwważny mechanizm i płyta wróciła
do poprzedniego położenia, sama przenosząc go resztę drogi w
górę.
Tym
razem trafił niewątpliwie do kabiny kontrolnej. Pomieszczenie, w
którym się znalazł, było małe, ciasno zastawione tablicami
rozdzielczymi, ledwie widocznymi spod pokrywających je pokładów
kurzu. Cztery ogromne iluminatory ukazywały niemal pełną panoramę
miasta w każdym kierunku geograficznym, a wykonane z grubego szkła
sklepienie kabiny zapewniało doskonałą widocznoć przestrzeni
rozciągającej się ponad MMH. Na jednej z tablic rozdzielczych
płonęło intensywne zielone wiatełko. Kiedy ruszył w jego
kierunku - zgasło.
To
Karst odciął dopływ energii. Amalfi miał nadzieję, że
chłopakowi uda się jako wydostać ze Świątyni. Zdążył go już
bardzo polubić. Było co takiego w jego cichej, zaciętej,
niewzruszonej odwadze i w żarłocznoci jego zgłodniałej
inteligencji, co przypominało Amalfiemu kogo, kogo znał bardzo
dawno temu. Że tym kim był on sam, wtedy, kiedy kończył pierwsze
dwadziecia pięć lat swego życia, burmistrz nie wiedział; nikt kto
mógłby o tym powiedzieć, już nie żył.
Obsługa
wiratorów jest w zasadzie prosta. Amalfi nie miał żadnych trudnoci
z ustawieniem i zablokowaniem urządzeń kontrolnych, tak jak było
mu to potrzebne, ani z wykonaniem kilku bardzo specyficznych aktów
sabotażu. Większym problemem okazało się natomiast zamaskowanie
tego, co zrobił, bo każdy najmniejszy jego, ruch pozostawiał
wyraźne znaki na pokrywającym wszystko kurzu. Rozwiązał ten
problem w jedyny możliwy sposób; zdjął koszulę i zaczął nią
wywijać na wszystkie strony, jakby się opędzał od roju szerszeni
nacierających na niego ze wszystkich stron. Rezultat wywołał u
niego atak tak gwałtownego kaszlu i kichania, że oczy zaszły mu
łzami, ale poza tym całkowicie go zadowolił.
Teraz
pozostało mu już tylko wydostać się ze Świątyni.
Ze
znajdującej się pod spodem Gwiezdnej Komnaty dobiegały już jakie
odgłosy, ale na razie nie obawiał się jeszcze bezporedniego ataku.
Ciągle miał przy sobie czarne jajko, a Cenzorowie wietnie zdawali
sobie z tego sprawę. Co więcej, wciągnął na górę halabardę,
więc żeby się dostać do pokoju kontrolnego, Cenzorowie musieliby
się wspinać sobie po plecach. Ich kondycja fizyczna nie bardzo
pozwalała na takie wyczyny akrobatyczne, a poza tym doskonale
wiedzieli, że każdego, kto podjąłby się takiej ekwilibrystyki,
można byłoby bez najmniejszego trudu odeprzeć przy pomocy bardzo
niewyszukanego, lecz równie skutecznego, zwykłego kopnięcia w
zęby.
Niemniej
jednak Amalfi nie miał najmniejszego zamiaru spędzić reszty życia
w kabinie pilota MMH. Na opuszczenie Świątyni i w ogóle miasta
zostało mu już niecałe szeć minut.
Po
błyskawicznym, mniej więcej czterosekundowym rozważaniu wszystkich
możliwoci Amalfi wskoczył na kamienną taflę, przeważył ją i
majestatycznie spłynął z góry na blat stołu Gwiezdnej
Komnaty.
Po
chwili pełnego osłupienia chwyciło go równoczenie kilkanacie
krzepkich rąk. Przed oczyma wyrosła mu zmieniona przez wciekłoć i
strach twarz Heldona.
-
Co tam robił? Odpowiadaj, bo każę cię rozerwać na strzępy!
-
Nie bądź półgłówkiem, Heldon. Każ swoim ludziom, żeby mnie
pucili. Ciągle jeszcze chroni mnie twój glejt; a na wypadek, gdyby
chciał się go wyprzeć, mam także tę samą broń, którą miałem
przedtem. Precz z łapami, bo na boga...
Straż
Heldona puciła go, zanim skończył mówić. Heldon rzucił się
ciężko na pochyloną pod ostrym kątem płytę i zaczął czołgać
się po niej w górę, rozpaczliwie pomagając sobie przy tym długimi
paznokciami. Kilku innych łysych, odzianych w długie suknie
mężczyzn stłoczyło się tuż za nim - najwyraźniej strach kazał
Heldonowi powiadomić o wszystkim, co zaszło, pozostałych omiu
Wielkich. Amalfi cofnął się tyłem w kierunku wyważonych drzwi
Gwiezdnej Komnaty. Tam schylił się, bardzo ostrożnie położył
swoje czarne jajko na ozdobnym progu i grając na nosie rozjuszonym
żołdakom, odwrócił się błyskawicznie, po czym co sił w nogach
pomknął w dół kręconych schodów.
Mniej
więcej minutę powinno zająć Heldonowi zorientowanie się, że w
trakcie jego pogoni za Amalfim kto odłączył źródło zasilania
generatorów. Następną minutę - w najlepszym razie - zajmie
któremu z wysłanych przez niego pachołków zbiegnięcie do
podziemi i ponowne ich włączenie. Potem cztery minuty podgrzewania
lamp. A potem - MMH wzbije się w powietrze.
Amalfi
wypadł jak bomba na ulicę, zderzając się w przelocie z jakim
zupełnie osłupiałym Cenzorem. Z tyłu za nim podniósł się
przybierający na sile krzyk. Pochylił się nisko i jeszcze
przyspieszył biegu.
W
skąpym wietle obu zachodzących słońc ulica zdawała się
pogrążona w mroku. Trzymając się pełnego cienia, burmistrzowi
udało się dopać rogu najbliższej ulicy. Wtem gzymsy budynku,
który wyrósł mu nagle przed oczami, zalniły upiorną bielą,
przygasającą szybko przez wszystkie odcienie czerwieni. Nawet nie
usłyszał towarzyszącego temu przeraźliwego gwizdu mezonowego
wystrzału. Skupił się na czym zupełnie innym.
W
chwilę później był już za rogiem. Najkrótsza droga z miasta
prowadziła - o ile dobrze pamiętał - włanie tą ulicą, którą
biegł przed chwilą. To rozwiązanie nie wchodziło jednak w
rachubę; nie miał najmniejszej ochoty dać się żywcem spalić.
Miało się jeszcze okazać, czy korzystając z innej drogi uda mu
się wydostać z MMH na czas.
Biegł
wytrwale naprzód. Znów kto do niego strzelił, ale najwyraźniej
zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, do kogo strzela. Tutaj był
po prostu biegnącym mężczyzną, a to stawiało go poza wszelkimi
obowiązującymi w miecie kategoriami. Taki strzał był tylko
odzwierciedleniem pełnej dezorientacji i odpowiednio do tego musiał
być źle wymierzony...
Przez
ziemię przebiegło pojedyncze drżenie, tak delikatne, jakby była
ona skórą jakiego olbrzymiego potwora, odpędzającego przez sen
dokuczliwą muchę. Choć zdawało się to już niemożliwe, Amalfi
zdołał jeszcze trochę przyspieszyć.
Drżenie
powtórzyło się, tym razem znacznie silniejsze. Towarzyszył mu
przeciągły, dudniący jęk, przepływający ciężką falą przez
skaliste podłoże miasta. Na ten dźwięk z budynków zaczęły się
wysypywać masy zarówno Cenzorów, jak i chłopów.
Po
trzecim wstrząsie gdzie w centrum miasta runął z ponurym łoskotem
jaki gmach. Amalfi ugrzązł w bezsensownej, panicznej szamotaninie
tłumu walczącego bez pardonu rękami, zębami, łysymi
głowami...
Jęk
przybrał na sile. Nagle ziemia stanęła dęba. Amalfi runął do
przodu. Razem z nim potoczył się cały skłębiony tłum, cieląc
się pokotem jak suszące się na polu siano. Ze wszystkich stron
dobiegały oszalałe krzyki, ale największe piekło rozpętało się
wewnątrz budynków. Jakie okno rozprysło się nad głową Amalfiego
na tysiące kawałków i wypadło na ulicę, a z nim wijące się
rozpaczliwie ciało jakiej kobiety.
Poderwał
się ciężko i wypluwając płynącą z rozciętego języka krew,
pobiegł dalej. Ciągnący się przed nim chodnik porysowany był
siecią splątanych szczelin, jak ułożona przez wariata mozaika.
Nieco dalej w przodzie betonowe płyty spiętrzyły się wysoko,
tworząc poszarpany wał, który ni stąd, ni zowąd przypomniał
Amalfiemu falochron widziany na innej planecie, w zamierzchłych
czasach innego tysiąclecia...
Wdrapywał
się na to rumowisko betonu, jeszcze zanim zdążył sobie
uzmysłowić, że falochron musi znaczyć granicę właciwego MMH. Po
przeciwnej stronie ogromnego, wypełnionego odłamkami skał rowu
wznosiło się jeszcze wiele innych budynków, lecz włanie ten rów
wskazywał miejsce, gdzie wrosła w powierzchnię planety krawędź
prastarego wędrowca,. Chwytając konwulsyjnie powietrze w szarpane
bólem płuca, przeskakiwał z jednej kamiennej bryły na drugą,
wytrwale prąc w kierunku przeciwległego zbocza rowu. Tu włanie
było najniebezpieczniejsze miejsce. Gdyby MMH podniosło się w tej
chwili, w ułamku sekundy lawina głazów roztarłaby go na proch.
Gdyby tylko udało mu się dopać bagien Uroczyska...
Za
jego plecami jęk zaczął osiągać coraz wyższe rejestry, aż
przeszedł w widrujący ton rozdzieranej w nieskończonoć płachty
twardego metalu. Z przodu, ponad równiną Uroczyska, lniło w
ostatnich promieniach zachodzących słońc jego własne miasto.
Wokół jego krawędzi rozbłyskiwały maleńkie wiatła wybuchów;
toczyła się tam zacięta walka. Cztery rakiety, których przelot
słyszał w Świątyni, zataczały na niebie szeroka łuk, zrzucając
w dół ciężkie ładunki. Wędrowne miasta reagowało na nie
gejzerami dymu.
A
potem niebo zalała eksplozja olepiającego wiatła.. Zanim oczy
Amalfiego znów mogły co widzieć, z czterech rakiet pozostały już
tylko trzy. One także miały zniknąć w ciągu kilku najbliższych
sekund - Ojcowie Miasta nigdy nie chybiali.
Płuca
paliły go żywym ogniem. Pod stopami poczuł sprężystą miękkoć
darni. Splątana rozłoga jakiego ciernistego krzewu chwyciła jego
kostkę jak w sidła i burmistrz upadł na ziemię.
W
ostatnim wysiłku próbował się podnieć, lecz dał za wygraną.
Przez równinę, na której wznosiło się niegdy prastare
buntownicze miasto, przetoczyło się zatrważające dudnienie.
Amalfi przeturlał się na plecy. Przysadziste gmachy MMH chwiały
się ciężko, a wielkie bloki skalne i bryły ziemi falowały
wszędzie dokoła jego krawędzi, załamując się jak fala przyboju.
I nagle stało się co pozornie całkowicie niemożliwego. Ponad
skalną kipielą rozbłysła cienka linia purpurowego wiatła; słońca
wieciły p o d miastem...
Linia
wiatła poszerzyła. się. Miasto oderwało się od ziemi, pokonując
niesłychany opór głęboko wroniętych w jej głąb fundamentów.
Odgłos towarzyszący ich pękaniu rozsadzał czaszkę. Z krawędzi
wznoszącego się masywu, w dół, w stronę Uroczyska rzucały się
rozpaczliwie setki ludzkich istot. Większoć z nich była chłopami.
Cenzorowie w dalszym ciągu próbowali kontrolować lot MMH...
Miasto
uniosło się majestatycznie. Nabierało wysokoci. Serce zaczęło
Amalfiemu walić w piersiach. Jeżeli Heldon i jego ludzie zorientują
się w porę, co zrobił z urządzeniami kontroli lotu Wciekłych
Psów, to stara ballada Karsta wzbogaci się o kilka nowych zwrotek,
a tyrania Cenzorów będzie bezpieczna już na zawsze.
Ale
Amalfi dobrze wykonał swoją pracę. MMH nie przestało się
wznosić. Z gwałtownym skurczem wszystkich wnętrznoci Amalfi
uzmysłowił sobie nagle, że miasto jest już ponad milę nad
powierzchnią planety i ciągle przyspiesza. Na tej wysokoci
powietrze staje się coraz rzadsze, a Cenzorowie zapomnieli zbyt
dużo, żeby wiedzieć, co się w takiej sytuacji robi...
Półtorej
mili...
Dwie...
MMH
stawało się coraz mniejsze. Na wysokoci pięciu mil było już
tylko migotliwą plamką czerni, owietlonej z jednej strony
promieniami słońc. Później stało się tylko iskierką mętnego
wiatła.
Z
pobliskiej rozpadliny wychyliła się ostrożnie strzecha
kruczoczarnych włosów i potężne czekoladowe barki. Karst. Chłop
patrzył jeszcze przez chwilę w górę, ale na wysokoci dziesięciu
mil MMH stało się zupełnie niewidoczne. Spojrzał więc w dół na
Amalfiego.
-
Czy... czy oni mogą wrócić? - spytał matowym głosem.
-
Nie - odparł Amalfi, stopniowo odzyskując panowanie nad swoim
oddechem. - Ale patrz dalej, Karst; to jeszcze nie koniec. Pamiętasz,
jak Cenzorowie mówili, że wezwali ziemską policję?...
W
tej samej chwili MMH pojawił się jeszcze raz, ale w sposób doć
szczególny. Na niebie rozbłysło trzecie słońce. Jego życie
trwało trzy czy cztery sekundy, a potem słońce przygasło i
zniknęło.
-
Policja została uprzedzona - powiedział Amalfi łagodnie - by
uważała na wędrowne miasto próbujące ucieczki. Znaleźli je i
załatwili. Oczywicie pomylili miasta, ale wcale o tym nie wiedzą.
Odlecą.
Popatrzył
na Karsta i dodał:
-
A my zostaniemy w domu na Ziemi... już na zawsze.
Wokół
nich rozbrzmiewał cichy pomruk głosów, głosów tłumionych
wspomnieniem przeżytego włanie kataklizmu i jeszcze czym, czym tak
starym i nowym, że na planecie rządzonej przez MMH nie miało nawet
swojej nazwy. Poczuciem wolnoci.
-
Na Ziemi? - powtórzył Karst, podnosząc się w lad za burmistrzem z
wrzosowiska. - Jak to na Ziemi? To przecież nie jest Ziemia...
Nad
Uroczyskiem lniło jedno jedyne wędrowne miasto, miasto, które
rozbiło obóz, żeby zabrać się do koszenia domowych trawników.
Zza jego budynków wschodził jasny obłok gwiazd.
-
Teraz już jest - powiedział Amalfi. - Wszyscy jestemy Ziemianami,
Karst. A Ziemia to co więcej niż tylko jedna mała planeta,
zagrzebana gdzie na peryferiach galaktyki innej niż ta. Ziemia to co
znacznie ważniejszego.
-
Ziemia nie jest miejscem, Karst. Ziemia jest ideą.
K O N I E C