Brooks Terry Potomkowie Shannary (SCAN dal 843)

TERRY BROOKS



POTOMKOWIE

SHANNARY

( Przełożył Lech Czyżewski

)

I

Starzec siedział samotnie w cieniu Smoczych Zębów i patrzył, jak zapadający zmierzch przepędza światło dnia na zachód. Dzień był wyjątkowo chłodny jak na środek lata i zapowiadała się zimna noc. Niebo okrywały poszarpane chmury, rzucając na ziemię cienie i przesuwając się niczym zwierzęta wędrujące bez celu między księ­życem a gwiazdami. Pustkę pozostałą po gasnącym świetle wypełniała cisza, jak głos, który ma się dopiero odezwać.

To cisza szepcząca o magii, pomyślał starzec.

Przed nim płonął ogień, niewielki jeszcze, ledwie zaczątek tego, którego potrzebował. Ale przecież nie będzie go kilka godzin. Przez chwilę spoglądał na igrające płomyki z wyczekiwaniem zmieszanym z niepokojem, a potem pochylił się, by dorzucić większych kawałków suchego drewna, które szybko podsyciły płomień. Pogrzebał w og­nisku kijem, po czym cofnął się o krok przed żarem. Stał na granicy światła, między ogniem a gęstniejącym mrokiem - istota mogąca należeć do nich obu albo do żadnego.

Jego oczy połyskiwały, kiedy spojrzał w dal. Wierzchołki Smo­czych Zębów sterczały w niebo jak kości, których ziemia nie była w stanie pogrzebać. Góry spowijała cisza, tajemniczość, która lgnęła do nich jak mgła w mroźny poranek, skrywając wszystkie sny mi­nionych epok.

Ogień buchnął nagle iskrami i starzec strzepnął zabłąkaną grudkę żaru, mającą już na nim osiąść. Był jak wiązka luźno związanego chrustu mogąca się rozsypać w pył przy podmuchu silniejszego wia­tru. Szara szata i leśna opończa wisiały na nim jak na strachu na wróble. Jego skóra była wyschnięta i brązowa, obciągnięta na kościach jak pergamin. Brodatą twarz okalała aureola siwych włosów, rzadkich i delikatnych, wyglądających na tle ognia jak strzępy gazy. Był tak pomarszczony i skurczony, że wydawał się mieć sto lat.

Naprawdę miał ich niemal tysiąc.

To dziwne, pomyślał nagle, uświadamiając sobie swój wiek. Paranor, rady plemion, a nawet druidzi - wszystko to minęło. Dziwne, że właśnie jemu dane było przetrwać.

Pokręcił głową. To było tak dawno temu, tak odległe w czasie, że ledwie rozpoznawał tę część swego życia. Uważał ją za zakoń­czoną, zamkniętą na zawsze. Uważał się za wolnego. Teraz jednak wydało mu się, że nigdy nie był wolny. Nie mógł być wolny od czegoś, czemu co najmniej zawdzięczał, że wciąż jeszcze żyje.

Przecież gdyby nie sen druidów, jakże mógłby wciąż jeszcze tutaj stać?

Zapadająca noc przeniknęła go chłodem. Ostatni blask słońca zniknął za horyzontem i zewsząd otoczyła go ciemność. Nadszedł czas. Sny mówiły mu, że to musi nastąpić teraz, a on wierzył snom, ponieważ je rozumiał. To także była część jego dawnego życia, od której nie mógł się uwolnić - sny, wizje nieznanych światów, przestrogi i pra­wdy - to, co może, a czasem musi istnieć.

Odstąpił od ognia i ruszył w górę wąską ścieżką między skałami. Okryły go cienie, przylegając doń swym chłodnym dotykiem. Szedł długo wąskimi wąwozami, obok potężnych głazów, wzdłuż stromych uskoków i poszczerbionych szczelin skalnych. Kiedy znowu wyszedł na światło, znajdował się w płytkiej kamienistej dolinie, zajętej niemal w całości przez ogromne jezioro, którego szklista powierzchnia po­łyskiwała ostrym, zielonkawym blaskiem.

Jezioro to było miejscem spoczynku cieni dawnych druidów. Tutaj właśnie, do Hadeshorn, został wezwany.

- Niechaj to już się stanie - mruknął cicho.

Wolno i ostrożnie zaczął schodzić w głąb doliny, niepewnie sta­wiając kroki, z sercem tłukącym mu się w piersi. Długo go tutaj nie było. Wody przed nim się nie poruszały; duchy pogrążone były we śnie. Tak jest lepiej, pomyślał. Lepiej ich nie niepokoić.

Doszedł do brzegu jeziora i zatrzymał się. Było zupełnie cicho. Odetchnął głęboko i powietrze dobywające się z jego piersi wydało odgłos przypominający szelest liści na kamieniach. Poszukał ręką wiszącej przy pasie sakwy i rozluźnił ściągający ją sznurek. Ostrożnie sięgnął do środka i wydobył garść czarnego proszku przetykanego srebrzystym pyłem. Zawahał się przez chwile, po czym cisnął go w powietrze ponad jeziorem.

Proszek wybuchnął wysoko, rozbłyskując dziwnym światłem, któ­re rozjaśniło wszystko wokół, jakby znowu był dzień. Nie było ciepło, tylko jasno. Światło mieniło się i tańczyło na tle nocnego nieba jak żywe stworzenie. Starzec patrzył, otuliwszy się mocniej opończą, a jego oczy błyszczały odbitym blaskiem. Kołysał się lekko w przód i w tył i przez chwilę czuł się znowu młody.

Nagle we wnętrzu światła pojawił się cień, wyłaniając się z niego bezgłośnie jak widmo; czarny kształt jakby oderwany od zalegającej wokół ciemności. Starzec wszakże wiedział, że tak nie jest. To cos nie zabłąkało się tutaj, lecz zostało wezwane. Cień zgęstniał i przybrał kształt mężczyzny obleczonego w czerń, wysokiej, złowrogiej po­staci, którą każdy, kto choć raz ją widział, od razu musiał rozpoznać.

- Więc to ty, Allanonie - wyszeptał starzec. Zakapturzona twarz odchyliła się do tyłu i w świetle ukazały się wyraźne, ciemne, surowe rysy: kościste, brodate oblicze, długi, wąski nos i takież usta, posępne czoło, które wyglądało jak odlane z żelaza, i oczy poniżej, zdające się zaglądać w głąb duszy. Oczy odnalazły starca i zatrzymały się na nim.

Potrzebuję cię”.

Głos był szeptem rozlegającym się w myślach starca, sykiem nie­cierpliwości i niezadowolenia. Cień porozumiewał się za pomocą samych myśli. Starzec zląkł się na chwilę i zapragnął, aby postać, którą przywołał, zniknęła. Zaraz jednak się opanował, gotów stawić czoło swym obawom.

- Nie jestem już jednym z was! - rzekł ostro, groźnie mrużąc oczy i zapominając, że nie ma potrzeby mówić na głos. - Nie mo­żesz mi rozkazywać!

Nie rozkazuję. Proszę. Wysłuchaj mnie. Jesteś jedynym, który pozostał, być może jedynym do czasu, aż wyznaczony zostanie mój następca. Czy rozumiesz?”

- Czy rozumiem? Któż mógłby rozumieć to lepiej ode mnie? - Starzec zaśmiał się nerwowo.

Wciąż jest w tobie coś, czego kiedyś nie próbowałbyś podać w wątpliwość. Moc pozostanie w tobie. Na zawsze. Pomóż mi. Wy­syłam sny, a dzieci Shannary nie odpowiadają. Ktoś musi do nich pójść. Ktoś musi otworzyć im oczy. Ty”.

- Nie ja! Od lat żyję z dala od plemion. Nie chcę mieć nic wspólnego z ich problemami! - Starzec wyprostował swą kruchą postać i zmarszczył czoło. - Już dawno porzuciłem te niedorzecz­ności !

Wydało mu się, że cień nagle unosi się i rozrasta przed jego oczami, i poczuł, że on sam odrywa się od ziemi. Wzleciał ku niebu, wysoko w noc. Nie opierał się, przywołał jednak całą siłę woli, cho­ciaż czuł, jak gniew tamtego przepływa przezeń niczym rwąca, czarna rzeka. Głos cienia przypominał zgrzytanie kości.

Patrz!”

Przed nim rozpościerały się cztery krainy: panorama łąk, gór, wzgórz, jezior, lasów i rzek, jasne połacie ziemi zalanej światłem słonecznym. Zaparło mu dech, gdy ujrzał to wszystko tak wyraźnie i z tak wysoka, choć wiedział, że to jedynie iluzja. Lecz światło niemal od razu zaczęło blednąć, barwy - rozmywać się. Spowiła go ciemność wypełniona gęstą, szarą mgłą i siarczanym popiołem unoszącym się z wygasłych kraterów. Krajobraz w dole utracił swój charakter, stał się jałowy i martwy. Starzec czuł, jak się ku niemu zbliża. Widoki i zapachy w dole napawały go coraz większym wstrę­tem. Po spustoszonej ziemi wędrowały gromady człekokształtnych istot, bardziej przypominających zwierzęta niż ludzi. Szarpały i odzie­rały się nawzajem, wyły i wrzeszczały. Obok nich przemykały ciem­ne, pozbawione ciała cienie o ognistych oczach, poruszały się wśród ludzi, łączyły się z nimi, stawały się nimi, po czym znowu się od nich odrywały. Poruszały się w makabrycznym, lecz przemyślanym tańcu. Widział, jak cienie pożerają ludzi. Żywiły się nimi.

Patrz!”

Obraz zmienił się. Ujrzał samego siebie, wychudłego, odzianego w łachmany żebraka, stojącego przed kotłem wypełnionym dziwnym białym ogniem, który bulgotał i wirował, szepcząc jego imię. Znad kotła unosiły się opary i snując się, docierały do miejsca, gdzie stał, oplatały go i pieściły jak dziecko. Wszędzie wokół przemykały cienie, zrazu omijając go, a potem przedostając się do jego wnętrza, jakby był pustą powłoką, w której mogą do woli dokazywać. Czuł ich dotyk; miał ochotę krzyczeć.

Patrz!”

Obraz znowu się zmienił. Ujrzał ogromny las, a w jego środku wielką górę. Na szczycie stał zamek, stary i poszarzały; jego wieże i przedpiersia wznosiły się wysoko na tle ciemnego krajobrazu. Paranor! Paranor wskrzeszony z przeszłości! Poczuł, jak wzbiera w nim coś jasnego i przepojonego nadzieją, i chciał wykrzyczeć swą radość. Lecz wokół zamku kłębiły się już opary. W pobliżu przemykały już cienie. Prastara twierdza zaczęła się kruszyć i osypywać, kamienie i zaprawa pękały jak zaciśnięte w imadle. Ziemia zadrżała i z piersi ludzi zmienionych w zwierzęta dobył się wrzask. Z wnętrza, ziemi buchnął ogień, rozdzierając wzniesienie, na którym stał Paranor, a po­tem rozrywając sam zamek. Powietrze wypełniły zawodzenia, jęk wydawany przez kogoś, kto utracił jedyną nadzieję, jaka mu została. Starzec rozpoznał, że tym, który zawodzi, jest on sam.

Potem obrazy zniknęły. Stał znowu nad jeziorem Hadeshorn, w cieniu Smoczych Zębów, sam na sam z duchem Allanona. Wbrew swemu postanowieniu drżał na całym ciele.

Duch wymierzył w niego wyciągnięty palec.

Będzie tak, jak ci pokazałem, jeśli sny zostaną zlekceważone. Będzie tak, jeśli nie podejmiesz działania. Musisz pomóc. Idź do nich - do chłopca, dziewczyny i Mrocznego Stryja. Powiedz im, że sny mówią prawdę. Powiedz im, żeby tu do mnie przybyli w pierw­szą noc nowego księżyca, kiedy obecny cykl się zakończy. Wtedy będę z nimi rozmawiał”.

Starzec zmarszczył czoło i coś wymamrotał, zagryzając dolną war­gę. Jego palce ponownie zaciągnęły sznurek przy sakwie i wsunął ją z powrotem za pas.

- Zrobię to, ponieważ nie ma nikogo innego! - rzekł w końcu, nie próbując nawet ukryć niechęci. - Lecz nie oczekuj...!

Tylko pójdź do nich. Nie żądam niczego więcej. O nic wiecej nie będę cię prosił. Idź”.

Cień Allanona zalśnił jasno i zniknął. Światło zgasło i dolina znów była pusta. Starzec stał przez chwilę, spoglądając w dal ponad spo­kojnymi wodami jeziora, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem.

Pozostawiony przez niego ogień jarzył się jeszcze słabo wśród ciemnej nocy, kiedy wrócił. Starzec, przykucnąwszy, przypatrywał się w zamyśleniu płomieniom; pogrzebał w zbierającym się już po­piele, wsłuchując się w milczenie swych myśli.

Chłopiec, dziewczyna i Mroczny Stryj - znał ich. Byli dziećmi Shannary, tymi, którzy mogli ich wszystkich uratować, którzy mogli przywrócić do życia moc. Pokręcił siwą głową. W jaki sposób miał ich przekonać? Jeśli nie chcieli słuchać Allanona, dlaczego mieliby usłuchać jego?

Znów ujrzał w myślach przerażające obrazy. Najlepiej będzie, jeśli znajdzie sposób, by zmusić ich do słuchania, pomyślał. Bo, jak lubił sobie przypominać, wiedział niejedno o wizjach, a w tych, które ukazał mu duch Allanona, zawarta była prawda. Nawet on, choć się wyparł druidów i ich magii, był w stanie ją rozpoznać.

Jeśli dzieci Shannary nie zechcą go wysłuchać, wizje te się spełnią.


II


Par Ohmsford stał w drzwiach na tyłach gospody „Pod Modrym Wąsiskiem” i przez mroczny tunel wąskiej uliczki, biegnącej między przyległymi budynkami, wpatrywał się w migotliwe światła Yarfleet. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” była walącą się ruderą o wybla­kłych drewnianych ścianach i pokrytym gontem dachu, wyglądającą zupełnie tak, jakby kiedyś była stodołą. Na piętrze, ponad szynkiem, znajdowały się pokoje gościnne, a w tylnej części spiżarnie. Gospoda stała u podstawy grupy budynków tworzących nieco wykoślawioną literę U i usytuowanych na wzgórzu na zachodnim skraju miasta.

Par wdychał głęboko nocne powietrze, rozkoszując się jego aro­matami. Zapachy wielkiego miasta, zapachy życia, potraw z mięsa i warzyw, mocnych trunków i cierpkiego piwa, perfum nadających woń komnatom i ciałom, skórzanych uprzęży, żelaza z kowalskich pieców, wciąż jeszcze czerwonego od rozżarzonych węgli, potu zwie­rząt i ludzi ścieśnionych na niewielkiej przestrzeni, woń kamienia, drewna i kurzu, mieszające się ze sobą i przenikające się nawzajem, każda od czasu do czasu oddzielająca się od pozostałych - wszy­stko to tam było. W głębi uliczki, za tylnymi ścianami sklepów i war­sztatów, zbitymi z desek i upstrzonymi bohomazami dzieci, wzgórze opadało łagodnie ku centralnej części miasta, leżącej na wschodzie. Miasto, będące za dnia brzydkim, bezbarwnym skupiskiem budyn­ków, labiryntem kamiennych murów i ulic, nocą przybierało odmien­ny wygląd. Budynki ginęły w mroku, a pojawiały się światła, tysiące świateł, rozpościerających się daleko jak okiem sięgnąć, niby rój świet­lików. Jasnymi punkcikami znaczyły niewidoczny krajobraz, migo­cząc wśród ciemności, przeciągając złociste linie w poprzek gładkiej powierzchni Mermidonu toczącego swe wody na południe. Yarfleet było teraz piękne jak posługaczka za sprawą czarów przemieniona w księżniczkę z bajki.

Par lubił sobie wyobrażać, że jest to czarodziejskie miasto. Lubił je niezależnie od wszystkiego, lubił jego bezładny ogrom i konglo­merat ludzi i rzeczy, jego pulsującą żywotność. Bardzo się różniło od jego stron rodzinnych w Shady Vale, w niczym nie przypominało leśnej wioski, w której wyrósł. Pozbawione było czystości drzew i potoków, samotności, poczucia nieprzemijalnego spokoju, jaki ce­chował życie w dolinie. Nie wiedziało o tamtym życiu i nic go ono nie obchodziło. Dla Para nie miało to jednak znaczenia. Lubił to miasto tak czy owak. W końcu nie musiał wybierać między nim a Shady Vale. Potrafił docenić zalety ich obu.

Coll oczywiście się z nim nie zgadzał. Coll widział to całkiem inaczej. Yarfleet było dla niego jedynie występnym miastem na obrze­żach panowania federacji, siedliskiem wyrzutków, miejscem, gdzie wszystko uchodziło na sucho. Nie było gorszego miejsca w całym Callahornie, a właściwie w całej Sudlandii. Coll nienawidził tego miasta.

Z ciemności za jego plecami dobiegły krzyki i brzęk szkła, odgłosy gospody dobywające się przez chwilę z przedniej sali, kiedy ktoś otworzył drzwi, i milknące znowu, kiedy drzwi zostały zamknięte. Par odwrócił się. Jego brat szedł ostrożnie korytarzem, z twarzą nie­mal zupełnie ukrytą w mroku.

- Już prawie czas - rzekł Coll, stanąwszy obok brata.

Par przytaknął. Wydawał się niski i szczupły w porównaniu z Collem, który był rosłym i silnym młodzieńcem o wydatnych rysach twa­rzy i kasztanowych włosach. Ktoś, kto ich nie znał, nie wziąłby ich za braci. Coll wyglądał jak typowy mieszkaniec Shady Vale, opalony i krzepki, z ogromnymi dłońmi i stopami. Stopy te były nieustannym tematem żartów. Par lubił je porównywać do płetw kaczki. On sam był drobny i jasnowłosy. Miał rysy charakterystyczne dla elfa, począwszy od ostro zakończonych uszu i brwi, a skończywszy na wysokich i wą­skich kościach policzkowych. Był czas, kiedy krew elfów niemal zu­pełnie zanikła w jego rodzinie za sprawą żyjących w Shady Vale Ohmsfordów. Lecz przed czterema pokoleniami (tak powiedział mu ojciec) jego pradziadek powrócił do Westlandii i do elfów, poślubił elfkę i miał z nią syna i córkę. Syn ożenił się z kolejną elfką i z nigdy nie wyjaśnionych powodów młodzi małżonkowie, którzy mieli w przy­szłości zostać dziadkami Para, powrócili do Shady Vale, zasilając ród Ohmsfordów świeżą porcją elfiej krwi. Nawet wówczas jednak rysy wielu członków rodziny nie zdradzały ich mieszanego dziedzictwa; Coll i jego rodzice, Jaralan i Mirianna, byli najlepszym tego przykła­dem. Powinowactwa Para były natomiast od razu widoczne.

Łatwość, z jaką mógł w ten sposób zostać rozpoznany, niekoniecz­nie jednak była pożądana. Podczas pobytu w Yarfleet Par ukrywał swe rysy, wyskubując brwi, nosząc długie włosy, by zasłonić uszy, i przyciemniając specjalnym pudrem skórę twarzy. Nie miał wielkiego wyboru. Nie byłoby rozsądnie w tych czasach zwracać uwagę innych na swoje elfie pochodzenie.

- Ładnie dzisiaj wygląda w swej szacie, prawda? - odezwał się Coll, spoglądając na rozpościerającą się przed nimi panoramę. - Czarny atłas i iskierki, wszystko na swoim miejscu. Zmyślna dziew­czyna z tego miasta. Nawet niebo jest jej przyjaciółką.

Par uśmiechnął się. Mój brat, poeta. Niebo było bezchmurne i roz­jaśnione blaskiem maleńkiego sierpa księżyca i gwiazd.

- Mógłbyś ją polubić, gdybyś tylko dał jej szansę.

- Ja? - parsknął Coll. - Mało prawdopodobne. Jestem tu dlatego, że ty tu jesteś. Nie zostałbym ani chwili dłużej, gdybym nie musiał.

- Mógłbyś odejść, gdybyś chciał.

- Nie zaczynajmy od nowa, Par. - Coll się nastroszył. - Już wyjaśniliśmy to sobie. To ty uważałeś, że powinniśmy pójść do miast na północy. Ten pomysł nie podobał mi się wtedy i nie podoba mi się ani odrobinę bardziej teraz. Ale nie zmienia to faktu, że posta­nowiliśmy zrobić to razem, ty i ja. Ładnym byłbym bratem, gdybym cię tu zostawił i wrócił teraz do Doliny! Poza tym nie wydaje mi się, żebyś mógł sobie beze mnie poradzić.

- Dobrze już, dobrze, chciałem tylko... - Par usiłował mu przerwać.

- ...zabawić się trochę moim kosztem! - dokończył rozognio­ny Coll. - Ostatnio robiłeś to niejeden raz. Zdajesz się znajdować w tym jakąś rozkosz.

- To nie tak.

Coll nie zwracał na niego uwagi, spoglądając w mrok.

- Nigdy nie żartowałbym z kogoś o kaczych stopach.

- I kto to mówi - Coll uśmiechnął się mimo woli - mały facet o szpiczastych uszach. Powinieneś być wdzięczny, że chcę tu zostać i opiekować się tobą!

Par szturchnął go żartobliwie i obaj się roześmiali. Potem umilkli, patrząc na siebie w ciemności i nasłuchując odgłosów z gospody i ulicy za nią. Par westchnął. Był ciepły, senny letni wieczór, spra­wiający, że chłodne, nieprzyjemne dni ostatnich kilku tygodni wyda­wały się odległym wspomnieniem. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy kłopoty wydają się znikać, a do życia budzą się sny i marzenia.

- Krążą pogłoski, że w mieście są szperacze - poinformował go nagle Coll, rozwiewając jego pogodny nastrój.

- Zawsze krążą jakieś pogłoski - odparł.

- I często są prawdziwe. Mówi się, że zamierzają schwytać wszystkich, którzy parają się magią, uniemożliwić im działanie i po­zamykać wszystkie gospody. - Coll przypatrywał mu się uważ­nie. - Szperacze, Par. Nie zwykli żołnierze. Szperacze.

Par wiedział, kim oni są. Szperacze - tajna policja federacji, ramię wykonawcze prawodawców Rady Koalicyjnej. Wiedział.

On i Coll przybyli do Yarfleet przed dwoma tygodniami. Wyru­szyli z Shady Vale na pomoc, porzuciwszy bezpieczne i przytulne schronienie rodzinnego domu, i dotarli na pogranicze Callahornu. Uczynili to, ponieważ Par uznał, że muszą to zrobić, że nadszedł czas, by zaczęli opowiadać swe historie gdzie indziej, że trzeba zadbać o to, by także inni, nie tylko mieszkańcy Shady Vale, mogli je poznać. Wybrali Yarfleet, ponieważ było miastem otwartym, nie podlegają­cym władzy federacji, przystanią dla banitów i uchodźców, lecz rów­nież dla idei, miejscem, gdzie magia wciąż jeszcze była tolerowana, a nawet kokietowana. On posiadał magiczną moc i ciągnąc z sobą Colla, przynosił ją do Yarfleet, by dzielić się z innymi jej cudowno­ścią. Nie brakowało tam już ludzi stosujących praktyki magiczne, lecz jego magia była zupełnie innego rodzaju. Była prawdziwa.

Odnaleźli gospodę „Pod Modrym Wąsiskiem” w dniu swego przybycia. Była to jedna z największych i najbardziej znanych obe­rży w mieście. Par już przy pierwszym spotkaniu nakłonił właści­ciela, by ich zatrudnił. Spodziewał się tego. W końcu za pomocą pieśni potrafił przekonać każdego do zrobienia praktycznie wszy­stkiego.

- Prawdziwa magia. - Poruszył tylko wargami, nie wypowia­dając głośno tych słów.

W czterech krainach nie pozostało wiele prawdziwej magii, jeśli nie liczyć odległych obszarów, gdzie nie sięgała władza federacji. Pieśń była jedyną pozostałością po magii Ohmsfordów. Przekazywa­no ją sobie przez dziesięć pokoleń, nim dotarła do niego, przy czym jej dar omijał zupełnie niektórych członków rodziny, jakby dobierała ich sobie wedle zachcianki. Coll go nie posiadał. Jego rodzice rów­nież. Właściwie nikt z rodziny Ohmsfordów nie miał władzy nad pieśnią od czasu, gdy jego pradziadkowie powrócili z Westlandii. Jemu jednak magia pieśni towarzyszyła od urodzenia; była to ta sama magia, która powstała prawie trzysta lat wcześniej za czasów jego przodka Jaira. Wiedział o tym z opowieści i legend. W sercu życzenie, w pieśni spełnienie. Potrafił wywoływać w umysłach słuchaczy ob­razy tak realistyczne, że wydawały się prawdziwe. Potrafił stwarzać materię z niczego.

To właśnie sprowadziło go do Yarfleet. Przez trzy stulecia ro­dzina Ohmsfordów przekazywała sobie z pokolenia na pokolenie legendy o elfim domu Shannary. Zwyczaj ten zapoczątkował Jair. W rzeczywistości powstał on znacznie wcześniej, kiedy opowieści nie dotyczyły magii, której jeszcze wówczas nie odkryto, lecz sta­rego świata przed jego zniszczeniem podczas Wielkich Wojen. Opo­wiadającymi byli ci nieliczni, którzy przetrwali tę przerażającą za­gładę. Jair był jednak pierwszym, który używał pieśni do wspomożenia narracji, nadania treści obrazom stwarzanym przez jego słowa, spra­wienia, by jego opowieści ożywały w umysłach słuchaczy. Historie te mówiły o dawnych czasach: o elfim rodzie Shannary, o druidach i ich zamku w Paranorze, o elfach i karłach i o magii, która rządziła ich życiem. Mówiły o Shei Ohmsfordzie i jego bracie Flicku oraz o ich poszukiwaniach Miecza Shannary; o Wilu Ohmsfordzie i pięk­nej, nieszczęśliwej elfce Amberle oraz ich walce mającej na celu przegnanie hord demonów z powrotem za Ścianę Zakazu; o Jairze Ohmsfordzie i jego siostrze Brin oraz ich wyprawie do twierdzy Graymark i starciu z widmami Mord i Ildatch; o druidach Allanonie i Bremenie; o elfim królu Eventinie Elessedilu; o wojownikach, ta­kich jak Balinor Buckhannah i Stee Jans, i o wielu innych boha­terach. Ci, którzy mieli władzę nad pieśnią, czynili użytek z jej magii. Inni polegali na zwykłych słowach. Ohmsfordowie rodzili się i umierali, a wielu z nich zanosiło opowieści do dalekich krajów. Jednakże od trzech pokoleń żaden członek rodziny nie opowiadał hi­storii poza Doliną. Nikt nie chciał ryzykować, że zostanie pojmany.

Ryzyko bowiem było znaczne. Praktykowanie magii w jakiej­kolwiek postaci było w czterech krainach zakazane - przynajmniej wszędzie tam, gdzie sięgała władza federacji, co praktycznie ozna­czało to samo. Było tak przez ostatnich sto lat. W tym czasie żaden Ohmsford nie opuścił Shady Vale. Par był pierwszy. Zmęczyło go opowiadanie wciąż tych samych historii tym samym nielicznym słu­chaczom. Inni powinni byli również je usłyszeć, żeby poznać prawdę o druidach i magii, o zmaganiach poprzedzających epokę, w której żyli. Od strachu przed pojmaniem silniejsze okazało się powołanie, jakie odczuwał. Podjął decyzję pomimo obiekcji rodziców i Colla. Brat postanowił w końcu mu towarzyszyć - czynił tak zawsze, kiedy uważał, że Par potrzebuje opieki. Yarfleet miało pójść na pierwszy ogieri jako miasto, w którym wciąż jeszcze uprawiano ma­gię w pomniejszych odmianach, co było tajemnicą poliszynela, dopraszającą się wręcz o interwencję federacji. Magia, którą prakty­kowano w Yarfleet, była jednak naprawdę ledwie dziecinną igraszką, niewartą poważnego potraktowania. Callahorn stanowił jedynie pro­tektorat federacji, a Yarfleet leżało tak daleko, że znajdowało się niemal na wolnych obszarach. Nie było jeszcze okupowane przez armię. Federacja jak dotąd nie uznała za konieczne zaprzątać nim sobie głowy.

Ale szperacze? Par pokręcił głową. Szperacze to była zupełnie inna sprawa. Pojawiali się tylko wówczas, gdy federacja powzięła poważny zamiar wytępienia praktyk magicznych. Nikt nie chciał mieć z nimi do czynienia.

- Robi się tu dla nas zbyt gorąco - odezwał się Coll, jakby czytając w myślach Para. - Wykryją nas.

Par potrząsnął głową.

- Jesteśmy tylko jednymi z setki uprawiających tę sztukę - odparł. - Tylko jednymi z wielu w ludnym mieścia

- Jednymi z wielu, to prawda. - Coll spojrzał na niego. - Ale tylko my uprawiamy prawdziwą magię.

Par odwzajemnił jego spojrzenie. Występy w gospodzie przyno­siły im sporo pieniędzy, więcej niż dostawali kiedykolwiek przedtem. Potrzebowali ich na opłacenie podatków narzuconych przez federację. Potrzebowali ich dla swoich bliskich i dla Shady Vale. Nie miał ochoty rezygnować z powodu zwykłej pogłoski.

Zacisnął zęby. Nie miał ochoty rezygnować tym bardziej, że oz­naczało to konieczność powrotu z opowieściami do rodzinnej wioski i trzymania ich tam w ukryciu, także przed tymi, którzy powinni je usłyszeć. Świadczyło także o tym, że represje wymierzone przeciw ideom i praktykom, zaciskające się na czterech krainach jak szczęki imadła, zostały nasilone.

- Pora się zbierać - rzekł Coll, przerywając jego myśli.

Par odczuł nagły przypływ gniewu, nim dotarło do niego, iż jego brat nie mówi o tym, że powinni opuścić miasto, lecz że muszą już iść spod drzwi gospody na scenę w jej wnętrzu. Gniew opadł i chło­piec poczuł, jak jego miejsce zajmuje smutek.

- Chciałbym, żebyśmy żyli w innych czasach - powiedział cicho. Urwał na chwilę, widząc, jak twarz brata tężeje. - Chciał­bym, żeby znowu istniały elfy i druidzi. I bohaterowie. Chciałbym, żeby znowu istnieli bohaterowie, choćby jeden. - Umilkł, myśląc nagle o czymś innym.

- Jeśli będziesz nadal o tym śpiewał, to kto wie? Może to się spełni.- Coll odsunął się od framugi drzwi, położył wielką dłoń na ramieniu brata, odwrócił go i popchnął lekko w głąb mrocznego korytarza.

Par pozwolił się prowadzić jak dziecko. Nie myślał już jednak o bohaterach ani o elfach, ani o druidach, ani nawet o szperaczach.

Myślał o snach.

Opowiedzieli historię o oporze elfów na przełęczy Halys, o tym, jak Eventin Elessedil, elfy, Stee Jans i Wolny Korpus Legionu wal­czyli o utrzymanie Breakline przeciw hordom demonów. Była to jedna z ulubionych opowieści Para, o pierwszej z wielkich bitew elfów w straszliwej wojnie w Westlandii. Stali na niskiej estradzie na końcu głównej sali jadalnej, Par z przodu, Coll o krok za nim i nieco z boku. Przyćmione światła ukazywały morze ciasno stłoczo­nych ciał i czujnych oczu. Podczas gdy Coll opowiadał historię, Par śpiewał, uzupełniając jego narrację obrazami, i magia jego głosu oży­wiała gospodę. Wzbudzał w ponad setce widzów uczucia strachu, gniewu i determinacji, które przepełniały obrońców przełęczy. Po­zwalał im ujrzeć furię demonów i usłyszeć okrzyki bitewne. Rzucał na nich urok i utrzymywał ich w swej mocy. Stali na drodze natarcia demonów. Widzieli, jak zraniono Eventina, i jak jego syn Ander zostaje przywódcą elfów. Patrzyli, jak druid Allanon sam stawia czoło magii demonów i odpierają. Doświadczali życia i śmierci z tak bliska, że było to niemal przerażające.

Kiedy bracia skończyli, w sali zapanowała głucha cisza, po czym rozległo się oszalałe tłuczenie o stoły kuflami od piwa, wiwaty i okrzyki radości, jakich nie wywołał żaden ich wcześniejszy występ. Przez chwilę wydawało się, że zebranym zwalą się belki sufitu na głowę, tak gwałtowny był ich aplauz. Par był mokry od potu. Po raz pierwszy czuł, jak wiele wysiłku włożył w opowiadanie. Kiedy jednak schodzili z estrady na krótki odpoczynek, jakiego wolno im było zażywać między występami, był dziwnie nieobecny duchem. Wciąż myślał o snach.

Coll przystanął, żeby wypić szklankę piwa przy otwartym maga­zynie, a Par przeszedł jeszcze kawałek korytarzem i zatrzymał się przy pustej beczce ustawionej pionowo obok drzwi do piwnicy. Usiadł na niej ciężko, przytłoczony naporem myśli.

Sny powtarzały się niemal od miesiąca i wciąż nie wiedział dla­czego.

Powracały z niepokojącą częstotliwością. Zawsze się zaczynały od odzianej na czarno postaci, która wynurzała się z jeziora; postaci, którą mógł być Allanon, z jeziora, którym mógł być Hadeshorn. Ob­razy w snach były rozmyte i niewyraźne, wizje miały w sobie coś eterycznego, co sprawiało, że trudno je było odcyfrować. Postać za każdym razem przemawiała do niego, zawsze tymi samymi słowami: „Chodź do mnie. Jesteś potrzebny. Cztery krainy są w wielkim nie­bezpieczeństwie; magia niemal się wyczerpała. Chodź, dziecię Shannary”.

Sny miały dalszy ciąg, chociaż reszta za każdym razem była inna. Nieraz pojawiały się obrazy świata zrodzonego z jakiegoś nieopisa­nego koszmaru. Innym razem powracały obrazy zaginionych talizma­nów - Miecza Shannary i Kamieni Elfów. Kiedy indziej znów wez­wanie skierowane było również do Wren, małej Wren, a czasem do jego stryja Walkera Boha. Oni również mieli przybyć. Oni także byli potrzebni.

Po pierwszej nocy uznał, że sny są ubocznym efektem długo­trwałego stosowania pieśni. Śpiewał stare opowieści o lordzie Warlocku i Zwiastunach Śmierci, o demonach i widmach Mord, o Allanonie i świecie zagrożonym przez zło, i było naturalne, że coś z tych historii i związanych z nimi obrazów przeniknęło do jego snów. Usiłował osłabić to oddziaływanie, posługując się pieśnią przy lżejszych opowiadaniach, lecz to nie pomagało. Sny wciąż wracały. Wzbraniał się przed powiedzeniem o tym Collowi, który użyłby tego po prostu jako jeszcze jednego pretekstu, by mu doradzić, żeby przestał przyzywać magię pieśni i wracał do Shady Vale.

Potem, przed trzema nocami, sny przestały go nawiedzać równie nagle, jak się przedtem zaczęły. Zastanawiał się teraz dlaczego. Za­stanawiał się, czy czasem się nie pomylił co do ich pochodzenia.

Rozważał możliwość, że nie powstały samoistnie, lecz zostały zesłane.

Ale kto miałby je zesłać?

Allanon? Czyżby Allanon, który od trzystu lat nie żył?

Ktoś inny?

Coś innego? Coś, co miało własne powody i nie życzyło mu dobrze?

Taka możliwość przejęła go dreszczem; odpędził natrętne myśli i szybko ruszył korytarzem z powrotem, żeby poszukać Colla.

Na ich drugi występ przyszło jeszcze więcej ludzi. Ci, dla których nie wystarczyło krzeseł i ławek, stali pod ścianami. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” była obszernym budynkiem: przednia sala ja­dalna miała ponad trzydzieści metrów szerokości i wznosiła się aż po krokwie dachowe widoczne ponad linami lamp olejowych roz­wieszoną w górze siecią rybacką, sprawiającą, że w izbie panowało przyćmione światło, mające stwarzać intymny nastrój. Par nie byłby w stanie znieść większej intymności, tak blisko niego znajdowali się goście karczmy, tłoczący się przy estradzie. Niektórzy siedzieli nawet na niej, pijąc piwo. Ta grupa była odmienna od poprzedniej, chociaż przybyszowi z Shady Vale trudno było powiedzieć, na czym polega różnica. Emanowała z niej inna atmosfera, jakby obecny w niej był jakiś obcy element. Coll również musiał to wyczuwać. Kilkakrotnie spoglądał w stronę Para, kiedy szykowali się do występu, a w jego oczach widoczny był niepokój.

Wysoki, czarnobrody mężczyzna otulony w brunatną opończę przecisnął się przez tłum do krawędzi estrady i usiadł między dwoma innymi mężczyznami. Obydwaj unieśli głowy, jakby zamierzali coś powiedzieć, lecz ujrzeli na chwilę z bliska twarz tamtego i zmienili zdanie. Par przyglądał im się przez chwilę i odwrócił wzrok. Ogarnęły go złe przeczucia.

Coll pochylił się w jego stronę, kiedy sala zaczęła rytmicznie klaskać. Tłum stawał się niespokojny.

- Par, nie podoba mi się to. Jest coś...

Nie dokończył. Podszedł do nich właściciel gospody i obcesowo nakazał im, żeby zaczynali, zanim tłum wymknie się spod kontroli i za­cznie łamać meble. Coll cofnął się bez słowa. Światła przygasły i Par zaczął śpiewać. Była to historia o Allanonie i bitwie z jachyrą. Coll zaczął opowiadać, opisując miejsce wydarzeń, mówiąc zgromadzonym, jaki był dzień, jak wyglądała górska dolina, do której przybył druid wraz z Brin Ohmsford i Ronem Leah, jak wszystko wokół nagle ucichło. Par stwarzał obrazy w umysłach słuchaczy, wzbudzając w nich uczucie niepokoju i wyczekiwania i na próżno usiłując same­mu nie poddawać się podobnym nastrojom.

W tylnej części sali przesuwali się jacyś mężczyźni, by zagrodzić drzwi i okna. Nagle zrzucili z siebie opończe i stali tam, ubrani na czarno. Zalśniła broń. Na rękawach i piersiach mieli białe na­szywki, jakiegoś rodzaju insygnia. Par zmrużył oczy, wytężając elfi wzrok.

Wilcza głowa.

Ludzie w czerni byli szperaczami.

Głos Para załamał się; obrazy zbladły i utraciły moc. Słuchacze zaczęli mruczeć i rozglądać się wokół. Coll przerwał opowiadanie. Panowało ogólne poruszenie. Ktoś znajdował się w ciemności za ich plecami. Wszędzie wyczuwało się czyjąś obecność.

Coll zbliżył się, jakby chciał osłonić brata.

Wtem światła znów zapłonęły jaśniej i oddział odzianych na czarno szperaczy ruszył naprzód spod drzwi wejściowych. Rozległy się krzyki i jęki protestu, lecz wydający je ludzie szybko usuwali się z drogi. Właściciel gospody próbował interweniować, został jednak odepchnięty na bok.

Uformowani w klin mężczyźni zatrzymali się tuż przed estradą. Inna grupa zablokowała wyjścia. Od stóp do głów ubrani byli na czarno, twarze mieli zakryte od ust w górę, a ich insygnia w kształcie wilczej głowy połyskiwały jasno. Byli uzbrojeni w krótkie miecze, sztylety i pałki, które trzymali w pogotowiu. Stanowili niejednolitą gromadę, znajdowali się wśród nich wysocy i niscy, prości i przy­garbieni, lecz w wyglądzie ich wszystkich, zarówno w postawie, jak i w oczach, było coś złowieszczego.

Ich przywódcą był ogromny mężczyzna o niezwykle długich ra­mionach i potężnej budowie. Część jego twarzy, widoczna spod ma­ski, była jak wyciosana z kamienia, a podbródek okrywała szorstka, rudawa broda. Jego lewa ręka tkwiła po łokieć w rękawicy.

- Wasze nazwiska? - zapytał cicho, niemal szeptem.

- Co takiego zrobiliśmy? - Par się zawahał.

- Czy nazywacie się Ohmsford? - Pytający przyglądał mu się uważnie.

- Tak, ale nie zrobiliśmy...

- Jesteście aresztowani pod zarzutem pogwałcenia najwyższego prawa federacji - oznajmił cichy głos. Przez rzędy zebranych prze­biegł głuchy pomruk. - Uprawialiście magię wbrew...

- Opowiadali tylko historie! - wykrzyknął siedzący w pobliżu mężczyzna. Jeden ze szperaczy błyskawicznie zadał cios pałką i męż­czyzna zwalił się na podłogę.

- Uprawialiście magię wbrew zakazom federacji, stwarzając tym samym zagrożenie dla ludności. - Dowódca szperaczy nie rzucił nawet okiem na powalonego mężczyznę. - Zostaniecie zabrani...

Nie dokończył. Na zatłoczoną podłogę gospody spadła nagle ze środka sufitu lampa olejowa, wybuchając językami ognia. Mężczyźni z krzykiem zerwali się na nogi. Dowódca i jego towarzysze odwrócili się, zaskoczeni. W tym samym momencie wysoki brodacz, który wcześniej przysiadł na brzegu estrady, rzucił się do przodu, przeska­kując przez kilku osłupiałych gości, i z całą siłą uderzył w zwartą grupę szperaczy, zbijając ich z nóg. Następnie wskoczył na estradę obok Para i Colla i zrzucił z siebie wytartą opończę, spod której wyłonił się ubrany na zielono myśliwy w pełnym rynsztunku bojowym.

- Wolno urodzeni! - krzyknął w stronę skłębionego tłumu i uniósł w górę zaciśniętą pięść.

Wszystko potem zdawało się dziać w jednej chwili. Tak jak wcześ­niej lampa, teraz na podłogę opadła dekoracyjna sieć, w jakiś sposób poluzowana, i wszyscy zgromadzeni w gospodzie zostali w niej uwię­zieni. Rozległy się wrzaski i przekleństwa ludzi pochwyconych w pu­łapkę. Przy drzwiach na oszołomionych szperaczy rzucili się mężczyźni w zielonych ubraniach, powalając ich ciosami pięści na podłogę. Lam­py olejowe zostały stłuczone i izba pogrążyła się w mroku.

Wysoki mężczyzna przemknął obok Para i Colla z szybkością, która wcześniej wydałaby im się niemożliwa. Uderzeniem buta trafił pierwszego ze szperaczy zagradzających tylne wejście, sprawiając, że głowa tamtego odskoczyła do tyłu. Na chwilę zalśnił krótki miecz oraz sztylet i pozostałych dwóch również legło na podłodze.

- Tędy, szybko! - zawołał w tył do braci.

Ruszyli od razu. Jakaś ciemna postać uczepiła się ich, kiedy obok niej przebiegali, lecz Coll jednym ciosem zbił mężczyznę z nóg, posyłając go w stronę kotłujących się ciał. Wyciągnął do tyłu rękę, żeby się upewnić, czy nie zgubił brata, i jego wielka dłoń zacisnęła się na szczupłym ramieniu Para. Chłopak zawył mimo woli. Coll nigdy nie pamiętał o swej ogromnej sile.

Wybiegli ze sceny i dotarli do korytarza w tylnej części gospody. Wysoki mężczyzna znajdował się o parę kroków z przodu. Ktoś usiło­wał ich zatrzymać, lecz nieznajomy po prostu zmiótł go z drogi. Zgiełk dobiegający z sali za ich plecami był ogłuszający, a języki ognia roz­błyskiwały już wszędzie, liżąc chciwie podłogi i ściany. Nieznajomy wyprowadził ich szybko korytarzem i przez tylne drzwi na wąską uli­czkę. Czekało tam na nich dwóch kolejnych ubranych na zielono ludzi. Bez słowa wzięli braci między siebie i wyciągnęli ich szybko poza teren gospody. Par obejrzał się do tyłu. Płomienie buchały już z okien i pełzły w stronę dachu. Gospoda „Pod Modrym Wąsiskiem” przeży­wała swą ostatnią noc.

Pomknęli uliczką, mijając wystraszone twarze i szeroko otwarte oczy, i skręcili w pasaż, którego Par - mógłby przysiąc - nigdy wcześniej nie widział, pomimo swych licznych wypadów w tę stronę. Przebiegli przez kilkoro drzwi i parę sieni, aż w końcu znaleźli się poza zasięgiem krzyków i blasku ognia. Nieznajomy zwolnił, dał swoim dwóm towarzyszom znak ręką, żeby stanęli na czatach, i wciągnął braci do ciemnej niszy.

Wszyscy dyszeli ciężko po biegu. Nieznajomy przyjrzał im się kolejno, odsłaniając zęby w uśmiechu.

- Powiadają, że odrobina ruchu dobrze wpływa na trawienie. Co o tym sądzicie? Nic wam nie jest?

Bracia potrząsnęli głowami.

- Kim jesteś? - zapytał Par.

- No, właściwie członkiem rodziny, chłopcze. - Mężczyzna uśmiechnął się szerzej. - Nie poznajesz mnie? Nie poznajesz, pra­wda? Ale właściwie, czemu miałbyś mnie poznać? W końcu nigdy się nie spotkaliśmy. Jednak pieśni powinny ci przypomnieć. - Za­cisnął dłoń w pięść, po czym wyprostował gwałtownie jeden palec tuż przed nosem Para. - Teraz pamiętasz?

Par, zbity z tropu, spojrzał na Colla, lecz jego brat wydawał się równie zdezorientowany.

- Nie sądzę... - zaczął.

- Mniejsza z tym. Na razie to nie ma znaczenia. Wszystko w swoim czasie. - Pochylił się bliżej. - W tej okolicy nie jesteś już bezpieczny, chłopcze. Na pewno nie tutaj, w Yarfleet, a prawdo­podobnie i w całym Callahornie. Może w ogóle nigdzie. Czy wiesz, kim był tamten mężczyzna w gospodzie? Ten brzydki, który mówił szeptem?

Par spróbował sobie przypomnieć, czy gdzieś już nie widział wy­sokiego mężczyzny o cichym głosie. Powoli pokręcił głową.

- To Rimmer Dali - rzekł nieznajomy, nie uśmiechając się już. - Pierwszy szperacz, wielki muchołap we własnej osobie. Za­siada w Radzie Koalicyjnej, kiedy akurat się nie ugania z packą na muchy. Ale musiał specjalnie się tobą zainteresować, skoro przybył aż do Yarfleet, żeby cię aresztować. To nie jest jedno z jego zwykłych polowań na muchy. To wyprawa na grubego zwierza. Uważa, że jesteś niebezpieczny, chłopcze, i to bardzo, inaczej nie zadałby sobie tyle trudu, żeby tutaj przyjechać. Dobrze, że ja także ciebie szukałem. To prawda. Usłyszałem, że Rimmer Dali się tutaj wybiera po ciebie, i postanowiłem nie dopuścić, żeby cię pojmał. Ale uważaj, on nie da za wygraną. Tym razem mu się wymknąłeś, lecz to tylko zwiększy jego determinację. Nadal będzie cię tropił. - Umilkł, oceniając wra­żenie, jakie zrobiły jego słowa. Par wpatrywał się w niego oniemiały, więc zaczął mówić dalej: - Ta twoja magia, twój śpiew, to praw­dziwa magia, nieprawdaż? Widziałem wystarczająco dużo tej drugiej, żeby to rozpoznać. Mógłbyś z niej zrobić dobry użytek, chłopcze, gdybyś miał ochotę. Marnujesz się w tych gospodach i zaułkach.

- Co masz na myśli? - zapytał Coll, który nagle stał się po­dejrzliwy.

- Ruch potrzebuje takiej magii - rzekł cicho nieznajomy i uśmiech­nął się przyjaźnie.

- Jesteś banitą! - żachnął się Coll. Nieznajomy wykonał krótki ukłon.

- Tak, chłopcze, i z dumą się do tego przyznaję. A co ważniejsze, jestem wolno urodzony i nie uznaję władzy federacji. Żaden zdrowo myślący człowiek jej nie uznaje. - Nachylił się bliżej. - Ty rów­nież jej nie uznajesz, prawda? Przyznaj to.

- Nie bardzo - niepewnie odparł Coll. - Ale nie jestem pe­wien, czy banici są choć trochę lepsi.

- Mocne słowa, chłopcze! - wykrzyknął tamten. - Twoje szczęście, że łatwo się nie obrażam. - Uśmiechnął się szelmowsko.

- Czego chcesz? - przerwał mu szybko Par, któremu wróciła jasność myśli. Myślał o Rimmerze Dallu. Znał jego reputację i drżał na myśl o tym, że tamten będzie go ścigał. - Chcesz, żebyśmy się do was przyłączyli, tak?

Nieznajomy przytaknął.

- Myślę, że nie pożałowalibyście tego.

Par potrząsnął głową. Czym innym było przyjęcie pomocy nie­znajomego podczas ucieczki przed szperaczami, a zupełnie czymś innym wstąpienie do Ruchu. Sprawa wymagała o wiele głębszego zastanowienia.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli na razie odmówimy - rzekł spokojnie. - O ile możemy wybierać.

- Oczywiście, że możecie wybierać! - Nieznajomy sprawiał wrażenie urażonego.

- A zatem musimy odmówić. Ale dziękujemy za propozycję, a zwłaszcza za pomoc w gospodzie.

- Cała przyjemność po mojej stronie, wierz mi. - Nieznajomy przyglądał mu się przez chwilę, znowu poważny. - Życzę ci wszyst­kiego dobrego, Parze Ohmsfordzie. Masz, weź to. - Zdjął z palca srebrny pierścień z wizerunkiem sokoła. - Moi przyjaciele rozpo­znają mnie po nim. Jeśli będziesz potrzebował pomocy albo zmienisz zdanie, idź z nim do kuźni Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapytaj o Łucznika. Zapamiętasz?

Par zawahał się, lecz po chwili wziął pierścień i skinął głową.

- Ale dlaczego...?

- Ponieważ wiele nas łączy, chłopcze. - Tamten przerwał ci­cho, uprzedzając jego pytanie. Położył mu rękę na ramieniu. Jego spojrzenie objęło również Colla. - Wiąże nas przeszłość i to wę­złem tak mocnym, że muszę stawać u waszego boku, kiedy tylko jest to możliwe. Więcej: domaga się ona, byśmy walczyli razem przeciw­ko niebezpieczeństwu, które zagraża temu krajowi. To również za­pamiętaj. Pewnego dnia to uczynimy, jak sądzę, jeśli tylko wszyscy zdołamy pozostać do tego czasu przy życiu. - Uśmiechnął się sze­roko do braci, którzy przypatrywali mu się w milczeniu. Ręka nie­znajomego opadła. - Pora stąd ruszać. I to szybko. Ta ulica pro­wadzi na wschód, w stronę rzeki. Stamtąd możecie pójść, dokąd chcecie. Ale uważajcie na siebie. Miejcie oczy i uszy otwarte. Ta sprawa nie jest zakończona.

- Wiem - powiedział Par, wyciągając rękę. - Naprawdę nie powiesz nam, jak się nazywasz?

Nieznajomy zawahał się.

- Innym razem - odparł.

Mocno uścisnął dłoń Para, potem Colla, a następnie gwizdnięciem przywołał swoich towarzyszy. Pomachał im jeszcze ręką, po czym wtopił się w mrok.

Par przyglądał się przez chwilę pierścieniowi, po czym spojrzał pytająco na Colla. Gdzieś całkiem niedaleko rozległy się okrzyki. – Myślę, że pytania będą musiały poczekać - rzekł Coll. Par wsunął pierścień do kieszeni. Bez słowa pogrążyli się w nocy.


III


Zbliżała się północ, kiedy Par i Coll dotarli do leżącej nad rzeką części Yarfleet, i dopiero tutaj uświadomili sobie, jak źle są przygo­towani do ucieczki przed Rimmerem Dallem i jego szperaczami. Żaden z nich się nie spodziewał, że będzie trzeba uciekać, i żaden nie zabrał ze sobą niczego, co mogłoby się przydać w długiej podróży. Nie mieli ani jedzenia, ani koców, ani broni, poza zwykłymi długimi nożami, jakie nosili wszyscy mężczyźni w Vale, ani sprzętu biwako­wego czy wyposażenia na złą pogodę, a co najgorsze, nie mieli pie­niędzy. Właściciel gospody nie płacił im od miesiąca. Pieniądze, które zdołali zaoszczędzić z poprzedniego miesiąca, przepadły podczas po­żaru wraz z całym ich dobytkiem. Zostały im tylko ubrania, które mieli na sobie. Z narastającym niepokojem myśleli, że może nieco dłużej powinni byli się trzymać nieznajomego wybawiciela.

Nabrzeże było bezładnym skupiskiem chat rybackich, przystani, warsztatów naprawczych i magazynów. Wzdłuż całej jego długości płonęły światła. Robotnicy portowi i rybacy pili i dowcipkowali w blasku lamp olejowych i żarzących się fajek. Z blaszanych piecy­ków i beczek sączył się dym, a powietrze przesycone było zapachem ryb.

- Może dali sobie z nami spokój na resztę nocy - odezwał się Par. - Mam na myśli szperaczy. Może nie będzie im się chciało szukać nas przed świtem albo i wcale.

Coll spojrzał na niego i znacząco uniósł brew.

- Jak mi tu kaktus wyrośnie - powiedział, wskazując wnętrze dłoni. - Powinniśmy byli nalegać, żeby nam szybciej płacono za pracę. Nie bylibyśmy teraz w takich opałach.

- To by niczego nie zmieniło. - Par wzruszył ramionami.

- Nie? Przynajmniej mielibyśmy trochę pieniędzy!

- Pod warunkiem, że pomyślelibyśmy o tym, żeby zabrać je ze sobą na występ. Sądzisz, że to prawdopodobne?

Coll wtulił głowę w ramiona i zmarszczył brwi.

- Właściciel gospody jest naszym dłużnikiem.

Szli bez słowa aż do południowego krańca przystani. Zatrzymali się dopiero w miejscu, gdzie oświetlone nabrzeże urywało się w mro­ku, i stanęli, patrząc po sobie. Oziębiło się i ich cienkie ubrania nie chroniły ich przed chłodem.

Trzęśli się, wpychając ręce głęboko do kieszeni i mocno przyci­skając ramiona do ciała. Wokół z irytującym bzykiem krążyły owady.

Coll westchnął.

- Czy wiesz już, dokąd pójdziemy, Par? Masz jakiś plan?

- Tak. Ale potrzebna nam będzie do tego łódź. - Par wyciąg­nął ręce z kieszeni i mocno je zatarł.

- Chcesz się udać na południe, w dół Mermidonu?

- Aż do końca.

Coll się uśmiechnął, niewłaściwie odczytując jego słowa. Pomy­ślał, że wyruszają z powrotem do Shady Vale. Par uznał, że najlepiej będzie nie wyprowadzać go z błędu.

- Zaczekaj tutaj - rzekł nagle Coll i zniknął, zanim brat zdążył zaoponować.

Par stał samotnie w mroku na końcu nabrzeża. Wydawało mu się, że czeka już co najmniej godzinę, lecz zapewne trwało to o połowę krócej. Podszedł do ławki przy chatce rybackiej i usiadł, kuląc ra­miona przed nocnym chłodem. W jego głowie kłębiły się myśli. Zły był przede wszystkim na nieznajomego, że najpierw porwał ich ze sobą, a potem zostawił na łaskę losu (wprawdzie Par sam go o to prosił, lecz nie poprawiało to jego samopoczucia), na federację, że wypędziła ich z miasta jak pospolitych złodziei, i na siebie samego, że okazał się dość głupi, by sądzić, iż ujdzie mu na sucho uprawianie prawdziwej magii, chociaż było to objęte całkowitym zakazem. Po­pisywanie się sztuczkami kuglarskimi i zręcznością dłoni to nie to samo, co stosowanie magii pieśni. W sposób aż nadto oczywisty była ona prawdziwa i powinien był wiedzieć, że wcześniej czy później wiadomość o jej uprawianiu dotrze do władz.

Wyciągnął przed siebie nogi i skrzyżował je. Cóż, teraz już nic nie można na to poradzić. Coll i on będą po prostu musieli zacząć wszystko od nowa. Nigdy nie przyszło mu do głowy dać za wygraną. Opowieści były zbyt ważne, na nim zaś ciążyła odpowiedzialność za to, by nie zostały zapomniane. Był przekonany, że magia jest darem, który otrzymał właśnie w tym celu. Nie było istotne to, co głosiła federacja - że magia jest zakazana i że przynosi wielkie szkody krajowi i jego mieszkańcom. Co federacja wiedziała o magii? Lu­dziom zasiadającym w Radzie Koalicyjnej zupełnie brakowało prak­tycznego doświadczenia. Po prostu zdecydowali, że trzeba coś zrobić, by uśmierzyć niepokój tych, którzy utrzymywali, że niektóre części czterech krain trawi choroba i ludzie zmieniają się tani w coś w ro­dzaju mrocznych stworzeń z czasów Jaira Ohmsforda, w stworzenia z jakiegoś podziemnego świata, wymykającego się zrozumieniu, isto­ty czerpiące siły z nocy i z magii, która od czasów druidów wydawała się zaginiona.

Stworzenia te miały nawet nazwę. Zwano je cieniowcami.

Nagle naszło Para przykre wspomnienie snów i ukazującej się w nich postaci, która go przyzywała.

Potem uświadomił sobie, że noc się uspokoiła i ucichły głosy rybaków i robotników portowych, bzyczenie owadów, a nawet szum nocnego wiatru. Słyszał pulsowanie krwi w swoich skroniach i szept czegoś jeszcze...

Wtem poderwał go na nogi plusk wody. Ukazał się Coll. Ociekając wodą, gramolił się na brzeg Mermidonu parę metrów dalej. Był nagi. Par powoli się uspokoił i patrzył na niego z niedowierzaniem.

- Niech cię kule, aleś mnie wystraszył! Gdzie byłeś?

- A jak ci się zdaje? - Coll wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Poszedłem sobie popływać!

Dopiero po krótkim indagowaniu Par się dowiedział, co naprawdę robił. Przywłaszczył sobie łódź rybacką właściciela gospody „Pod Modrym Wąsiskiem”. Człowiek ten parokrotnie mówił o niej Collowi, przechwalając się swoimi talentami rybackimi. Coll przypomniał so­bie o niej, kiedy Par napomknął o potrzebie zdobycia łodzi, przypo­mniał sobie również opis szopy, w której według słów tamtego łódź była przechowywana, i postanowił ją odnaleźć. Po prostu popłynął do miejsca, gdzie ją trzymano, wyłamał zamek w drzwiach szopy, zsunął liny cumownicze i odholował ją.

Przynajmniej tyle jest nam winien, zważywszy, ile na nas zarobił - powiedział tonem usprawiedliwienia, wycierając się do sucha i wkładając ubranie.

Par pozostawił to bez komentarza. Potrzebowali łodzi bardziej niż właściciel gospody, a to była przypuszczalnie jedyna szansa jej zdo­bycia. Zakładając, że szperacze wciąż przetrząsali miasto w ich po­szukiwaniu, jedyną alternatywą było wyruszenie pieszo w góry Runne, a taka wyprawa zajęłaby im ponad tydzień. Podróż z biegiem Mermidonu nie mogła trwać dłużej niż parę dni. W końcu łodzi tej tak naprawdę nie kradli. Zastanowił się. No, może kradli. Ale kiedy tylko będzie to możliwe, zwrócą ją albo w inny sposób wyrównają jej stratę.

Łódź miała zaledwie cztery metry długości, lecz zaopatrzona była w wiosła, parę koców, płachtę namiotową oraz wszystko, czego mogli potrzebować do łowienia ryb, gotowania i rozbicia biwaku. Weszli do środka i odbili od brzegu, pozwalając, by prąd uniósł ich ze sobą.

Przez resztę nocy płynęli na południe. Mocno wiosłowali, by utrzymać się na środku rzeki, wsłuchiwali się w odgłosy nocy, obserwowali linię brzegową i usiłowali nie zasnąć. Po drodze Coll przedstawił swój po­gląd na to, co powinni zrobić dalej. Powrót do Callahornu był oczywi­ście w najbliższej przyszłości niemożliwy. Federacja będzie ich poszu­kiwała. Niebezpieczna byłaby również podróż do któregokolwiek z wielkich miast Sudlandii, gdyż tamtejsze władze federacyjne zostaną z pewnością również powiadomione. Najlepiej zrobią, po prostu wra­cając do Shady Vale. Będą mogli nadal opowiadać historie - może nie od razu, ale w jakiś miesiąc po tym, jak federacja przestanie ich poszukiwać. Potem będą mogli jeździć do jakichś mniejszych osad, bardziej odizolowanych społeczności, w miejsca rzadko odwiedzane przez federację. Wszystko dobrze się ułoży.

Par pozwolił mu się wygadać. Był gotów iść o zakład, że Coll nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co mówi; a nawet jeśli wierzył, nie miało sensu teraz się o to spierać.

O świcie dopłynęli do brzegu i rozbili obóz wśród kępy cienistych drzew u podnóża smaganego wiatrem urwiska. Spali tam do południa, po czym wstali, by złowić i zjeść trochę ryb. Wczesnym popołudniem znajdowali się już z powrotem na rzece, kontynuując podróż. Dopiero dobrze po zachodzie stolica ponownie przybili do brzegu i rozbili obóz. Zaczęło padać, rozpięli więc płachtę namiotową, żeby się pod nią schronić. Rozpalili niewielkie ognisko, podciągnęli koce pod bro­dy i siedzieli w milczeniu, zwróceni twarzą ku rzece, obserwując, jak wzbiera od deszczu, którego krople rzeźbiły na jej lśniącej powierzch­ni zawiłe wzory.

Później rozmawiali przez pewien czas o tym, jak wszystko się zmieniło w czterech krainach od czasów Jaira Ohmsforda.

Trzysta lat wcześniej federacja rządziła jedynie miastami w głębi Sudlandii, prowadząc politykę ścisłej izolacji. Już wówczas władzę sprawowała Rada Koalicyjna złożona z mężów wybranych przez miasta na ich przedstawicieli w rządzie centralnym. Stopniowo jednak nad Radą zaczęły dominować armie federacji i z czasem polityka izolacji ustąpiła miejsca ekspansji. Federacja uznała, że nadeszła pora na rozszerzenie wpływów, przesunięcie granic i zaoferowanie możli­wości wyboru przywództwa pozostałej części Sudlandii. Wydawało się logiczne, że powinna ona zostać zjednoczona pod jednym rządem, a któż byłby w stanie zrobić to lepiej niż federacja?

Taki był tego początek. Federacja zaczęła przeć na północ, wchła­niając po drodze kawałki Sudlandii. Sto lat po śmierci Jaira Ohmsforda cały obszar na południe od Callahornu znajdował się pod rzą­dami federacji. Pozostałe plemiona, elfy, trolle, karły, a nawet gnomy, rzucały niespokojne spojrzenia na południe. Wkrótce potem Callahorn, którego królowie od dawna nie żyli, a miasta były zwaśnione i podzielone, zgodził się zostać protektoratem i w ten sposób zniknął ostatni bufor między federacją a pozostałymi krainami.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły się pojawiać pogłoski o cieniowcach. Mówiono, że winna wszystkiemu jest dawna magia, która zasiała swe ziarno w ziemi i przez dziesięciolecia trwała tam w uśpieniu, a teraz budziła się do nowego życia. Magia ta przybierała wiele postaci; czasem zjawiała się po prostu jako zimny wiatr, czasem jako coś przypominającego wyglądem człowieka. Tak czy owak zja­wiskom tym nadawano wspólną nazwę cieniowców. Zatruwały ziemię i wszystko, co na niej żyło, przemieniając niektóre jej zakątki w mar­twe i cuchnące trzęsawiska. Atakowały istoty śmiertelne, ludzi i zwie­rzęta, a kiedy już je wystarczająco osłabiły, w pełni je sobie podpo­rządkowywały, wkradając się do ich ciał i zamieszkując w nich jako ukryte widma. Życie innych służyło im za pożywienie. Jedynie dzięki niemu były w stanie przetrwać.

Federacja uwiarygodniła te pogłoski, obwieszczając, że stworze­nia takie rzeczywiście mogą istnieć i tylko ona jest dość silna, by przed nimi obronić.

Nikt nie próbował twierdzić, że magia może wcale nie być temu winna i że cieniowce - czy cokolwiek to było, co sprawiało kło­poty - mogą nie mieć z nią nic wspólnego. Łatwiej było po prostu przyjąć proponowane wyjaśnienie. W końcu od czasu wymarcia drui­dów w kraju nie istniała żadna magia. Wprawdzie Ohmsfordowie opowiadali swe historie, lecz tylko nieliczni ich słuchali, a jeszcze mniej było takich, którzy w nie wierzyli. Większość uważała drui­dów po prostu za legendę. Kiedy Callahorn zgodził się być protektoratem i miasto Tyrsis zostało zajęte, zaginął Miecz Shannary. Nie poświęcano temu wiele uwagi. Nikt nie wiedział, jak to się stało, i nikogo to zbytnio nie obchodziło. Miecza nie widziano już wówczas od ponad dwustu lat. Istniała jedynie krypta, w której miał się rzekomo znajdować, z klingą osadzoną w bloku Kamienia Tre, w samym środku Parku Ludu - lecz pewnego dnia również ona zniknęła.

Kamienie Elfów zniknęły niedługo potem. Nie istniał żaden prze­kaz mówiący, co się z nimi stało. Nawet Ohmsfordowie tego nie wiedzieli.

Później zaczęły znikać również elfy, całe osady i miasta za jednym zamachem, aż wreszcie przestał istnieć nawet Arborlon. W końcu po elfach nie pozostało śladu, jakby ich nigdy nie było. Westlandia zupełnie opustoszała, jeśli nie liczyć paru myśliwych z innych regionów oraz wędrownych grup nomadów. Nomadowie, niemile widziani wszędzie indziej, zawsze tam byli, lecz nawet oni utrzymywali, że nie wiedzą, co stało się z elfami. Federacja szybko wykorzystała tę sy­tuację. Obwieściła, że Westlandia jest wylęgarnią magii stanowiącej źródło wszelkiego zła w czterech krainach. W końcu to właśnie elfy przed laty sprowadziły tam magię. Elfy pierwsze ją uprawiały. Ta sama magia je zniszczyła - co stanowiło lekcję poglądową o tym, co stanie się ze wszystkimi, którzy spróbują postępować podobnie, Federacja wzmocniła jeszcze ten wywód, wprowadzając zakaz uprawiania magii we wszelkiej postaci. Z Westlandii uczyniono pro­tektorat, nie została jednak zajęta, ponieważ federacja nie posiadała dostatecznej ilości wojska do patrolowania tak ogromnego obszaru. Obiecano jednak, że zostanie w późniejszym czasie oczyszczona z ne­gatywnych skutków wszelkich utrzymujących się tam jeszcze pozo­stałości praktyk magicznych.

Wkrótce potem federacja wypowiedziała wojnę karłom. Uczyniła tak rzekomo dlatego, że to one ją sprowokowały, chociaż nigdy nie wyjaśniono, w jaki sposób. Wynik był praktycznie z góry przesądzo­ny. Federacja posiadała już w tym czasie największą, najdoskonalej wyposażoną i najlepiej wyszkoloną armię w czterech krainach, karły zaś w ogóle nie miały stałej armii. Nie mieli też za sprzymierzeńców elfów, jak we wszystkich poprzednich latach, zaś gnomy i trolle nigdy aie były ich przyjaciółmi. Mimo to wojna trwała prawie pięć lat. Karły znały górzystą Estlandię o wiele lepiej niż federacja i mimo że Culhaven upadł niemal natychmiast, wciąż prowadzili walkę na wyżynach, do czasu aż głodem zmuszono ich do uległości. Ściągnięto ich z gór i wysłano na południe do kopalń federacji. Większość z nich tam umarła. Ujrzawszy, co przydarzyło się karłom, plemiona gnomów szybko się podporządkowały. Federacja również Estlandię ogłosiła protektoratem.

Pozostało kilka odosobnionych gniazd oporu. Garstka karłów i pa­rę rozproszonych plemion gnomów wciąż nie chciało uznać zwierzch­nictwa federacji i kontynuowało walkę. Lecz było ich zbyt mało, by mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie.

Aby upamiętnić zjednoczenie wielkiej części czterech krain oraz uhonorować tych, którzy przyczynili się do jego osiągnięcia, federacja wzniosła pomnik na północnym brzegu Tęczowego Jeziora, gdzie Mermidon wypływał z gór Runne. Pomnik, stojący na potężnym, kwadratowym cokole i zwężający się ku górze, został zbudowany w całości z czarnego granitu i wznosił się na wysokość siedemdzie­sięciu metrów ponad przybrzeżne skały. Była to monolityczna wieża, widoczna z odległości wielu kilometrów ze wszystkich stron. Nazy­wano ją Strażnicą Południową.

Działo się to przed niemal stu laty i obecnie jedynie trolle pozo­stawały wolnym ludem, wciąż obwarowanym głęboko wśród gór Nordlandii: Charnal i Kershaltu. Była to niebezpieczna, wroga kraina, naturalna twierdza, i nikt z federacji nie miał ochoty się tam zapu­szczać. Podjęto decyzję, że pozostawi się ją w spokoju, jak długo trolle nie zaczną się mieszać w sprawy innych regionów. Trolle, w cią­gu swych dziejów lud samotny, z ochotą na to przystały.

- Teraz wszystko jest takie inne - nostalgicznie stwierdził Par, gdy wciąż siedzieli w swym prowizorycznym namiocie, patrząc, jak deszcz uderza o wody Mermidonu. - Nie ma już druidów ani Paranoru, ani magii, poza tą fałszywą i okruchami prawdziwej, które my znamy. Nie ma elfów. Jak sądzisz, co się z nimi stało? - Urwał, ale Coll nie miał nic do powiedzenia. - Nie ma królestw ani Leah, ani Buckhannahów, ani Legionu Granicznego, ani na dobrą sprawę Callahornu.

- Ani wolności - ponuro dokończył Coll.

- Ani wolności - powtórzył Par. Odchylił się do tyra, podcią­gając kolana pod brodę. - Chciałbym wiedzieć, jak zniknęły Ka­mienie Elfów. I Miecz. Co się stało z Mieczem Shannary?

- To, co w końcu dzieje się ze wszystkim. - Coll wzruszył ramionami. - Gdzieś przepadł.

- Co masz na myśli? Jak mogli dopuścić, żeby przepadł?

- Nikt się nim nie opiekował.

Par zastanowił się przez chwilę. Wydawało się to logiczne. Nikt nie przejmował się zbytnio magią po śmierci Allanona i zniknięciu druidów. Była po prostu przemilczana jako przeżytek z innej epoki, coś, co budziło strach, i czego właściwie nie rozumiano. Łatwiej było o niej zapomnieć i tak też robiono. Wszyscy tak robili. Musiał wliczyć w to również Ohmsfordów - inaczej wciąż mieliby Kamienie El­fów. Z ich magii pozostała jedynie pieśń.

- Znamy opowieści, podania o tym, jak kiedyś było; mamy całą tę historię i wciąż niczego nie wiemy - rzekł cicho.

- Wiemy, że federacja nie chce, abyśmy o tym mówili - za­żartował Coll. - To wiemy.

- Czasem się zastanawiam, jakie to ma znaczenie. - Twarz Para wykrzywił grymas. - Wprawdzie ludzie przychodzą nas słu­chać, ale nazajutrz kto jeszcze o tym pamięta? Kto oprócz nas? A jeśli nawet pamiętają? Wszystko to są zamierzchłe dzieje, dla wielu nawet i to nie. Dla wielu to mit i legenda, duby smalone.

- Nie dla wszystkich - spokojnie rzekł Coll.

- Jaki jest pożytek z pieśni, skoro opowiadanie historii nie jest w stanie niczego zmienić? Może nieznajomy miał rację. Może istnieją lepsze zastosowania dla magii.

- Na przykład dopomaganie banitom w ich walce z federacją? Albo ściąganie sobie nieszczęścia na kark? - Coll pokręcił gło­wą. - To równie bezsensowne, jak zupełne jej niestosowanie.

Gdzieś na rzece rozległ się nagły plusk i bracia odwrócili się jednocześnie, by zobaczyć, co go spowodowało. Ujrzeli jedynie spie­nione fale wezbranych od deszczu wód i nic więcej.

- Wszystko wydaje się bez sensu. - Par kopnął ziemię przed sobą. - Co my robimy, Coll? Wypędzają nas z Yarfleet, jakbyśmy sami byli banitami, jesteśmy zmuszeni do zabrania tej łodzi jak zło­dzieje i uciekamy do domu jak psy z podwiniętym ogonem. - Ur­wał, spoglądając na brata. - Jak sądzisz, czemu wciąż jeszcze ma­my władzę nad magią?

Masywna twarz Colla przesunęła się nieznacznie w stronę twarzy Para.

- Co masz na myśli?

- Czemu ją wciąż posiadamy? Czemu nie zniknęła wraz ze wszystkim innym? Czy sądzisz, że jest jakiś powód?

Na długą chwilę zapanowało milczenie.

- Nie wiem - rzekł w końcu Coll. Zawahał się. - Nie wiem, jak to jest, kiedy się ma władzę nad magią.

Patrząc na niego, Par uświadamiał sobie nagle, o co zapytał, i zawstydził się.

- Nie żeby mi na tym specjalnie zależało - pośpiesznie dodał Coll, dostrzegłszy zmieszanie brata. - Zupełnie wystarczy, że jeden z nas ją posiada. - Uśmiechnął się.

- Chyba masz rację. - Par odwzajemnił uśmiech. Przez chwilę patrzył z wdzięcznością na brata, po czym ziewnął. - Chcesz iść spać?

Coll potrząsnął głową i odchylił swe potężne ciało nieco do tyłu, pogrążając się w cieniu.

- Nie, chcę jeszcze pogadać. To dobra noc na rozmowę. Umilkł jednak, jakby nie miał nic więcej do powiedzenia. Par przyglądał mu się przez chwilę, po czym obaj zwrócili wzrok w stronę Mermidonu, patrząc, jak obok przepływa potężny konar drzewa, zła­many widocznie przez wichurę. Wiatr, który z początku dął bardzo mocno, uspokoił się teraz i deszcz padał pionowo w dół, szumiąc jednostajnie i cicho w koronach drzew.

Par przyłapał się na tym, że myśli o nieznajomym, który uratował ich przed szperaczami federacji. Przez większą część dnia zastanawiał się, kim on może być, i wciąż jeszcze nie natrafił na żaden trop, który mógłby naprowadzić go na odpowiedź. Było w nim jednak coś zna­jomego, coś w sposobie mówienia, jakiś spokój, pewność siebie. Przy­pominało to chłopcu kogoś z historii, które opowiadał, lecz nie potrafił powiedzieć kogo. Było tyle opowieści i tak wiele z nich mówiło o ludziach takich jak on, bohaterach z czasów magii i druidach, bo­haterach, których jak Par sądził, brakowało w ich epoce. Może zresztą się mylił. Nieznajomy z gospody „Pod Modrym Wąsiskiem” oca­lił ich przecież w brawurowy sposób. Wydawał się zdecydowany stawić czoło federacji. Może istniała jeszcze jakaś nadzieja dla czte­rech krain?

Pochylił się do przodu i dołożył kilka suchych patyków do małego ogniska, przyglądając się, jak spod plandeki unosi się w noc gęsty dym. Niebo na wschodzie rozdarła błyskawica i po chwili rozległ się przeciągły grzmot.

- Przydałyby się teraz jakieś suche ubrania - mruknął. - Moje przemokło od samego powietrza.

Coll przytaknął.

- I coś gorącego do zjedzenia, i chleb.

- Kąpiel i ciepłe łóżko.

- Może zapach świeżych przypraw.

- I wody różanej.

- W tej chwili zadowoliłoby mnie, gdyby skończył się ten prze­klęty deszcz - Coll westchnął. Spojrzał w ciemność. - Wydaje mi się, że w taką noc mógłbym niemal uwierzyć w cieniowce.

Par postanowił nagle opowiedzieć bratu o snach. Chciał z nim porozmawiać i wydawało się, że nie ma już żadnego powodu, żeby tego nie robić. Zastanawiał się tylko przez chwilę, po czym rzekł:

- Nie mówiłem ci nic dotąd, ale miewałem ostatnio dziwne sny, a właściwie ten sam, powtarzający się ciągle sen. - Opowiedział go pokrótce, skupiając się na ubranej na czarno postaci, która do niego przemawiała. - Nie widzę jej dość wyraźnie, żeby móc ją rozpoznać - wyjaśniał ostrożnie. - Ale może to być Allanon.

- Może to być ktokolwiek. - Coll wzruszył ramionami. - To sen, Par. Sny zawsze są niejasne.

- Ale ja miałem ten sen dziesięć albo i dwadzieścia razy. Z początku sądziłem, że to magia po prostu tak na mnie oddziałuje, ale... - Par urwał, zagryzając wargi. - A jeśli...? - Znowu umilkł.

- Jeśli co?

- Jeśli to nie jest tylko magia? Jeśli to próba przekazania mi jakiejś wiadomości podejmowana przez Allanona albo kogoś innego?

- Wiadomości o czym? żebyś się udał do Hadeshornu albo w ja­kieś inne, równie niebezpieczne miejsce? - Coll potrząsnął gło­wą. - Nie przejmowałbym się tym na twoim miejscu. I na pewno nie rozważałbym nawet pójścia tam. - Zmarszczył czoło.- Ty chyba też nie, Par? Nie rozważasz chyba czegoś takiego?

- Nie - natychmiast odparł Par. Przynajmniej dopóki się nad tym porządnie nie zastanowię, poprawił się w myślach, zdziwiony, że się do tego przyznaje.

- Całe szczęście. Mamy dosyć kłopotów bez wyruszania na poszukiwanie druidów. - Coll najwyraźniej uznał sprawę za za­łatwioną.

Par nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął grzebać kijem w og­nisku, przepychając żarzące się kawałki drewna to w tę, to w tamtą stronę. Uświadomił sobie, że istotnie myślał o wyruszeniu w drogę. Uprzednio poważnie się nad tym nie zastanawiał, teraz jednak nagle zaczął odczuwać potrzebę dowiedzenia się, co oznaczają jego sny.

Nie miało znaczenia, czy pochodzą od Allanona, czy nie. Jakiś cichy głos wewnętrzny, jakiś przebłysk zrozumienia podpowiadał mu, że odkrycie źródła snów pozwoli mu być może dowiedzieć się czegoś o sobie i swojej władzy nad magią. Niepokoiło go, że myśli w ten sposób, że nagle rozważa uczynienie właśnie tego, w związku z czym powtarzał sobie, od kiedy sny pojawiły się po raz pierwszy, że nie wolno mu tego robić. Lecz to już nie wystarczało, żeby go po­wstrzymać. Tego rodzaju sny niejeden raz w przeszłości nawiedzały rodzinę Ohmsfordów i niemal zawsze zawarte w nich było jakieś przesłanie.

- Po prostu chciałbym się upewnić - wymamrotał.

- Co do czego? - Coll leżał wyciągnięty na plecach, mrużąc oczy przed ogniem.

- Co do snów - odparł. - Czy są zesłane, czy nie.

- Ja mam dość pewności za nas obu. - Coll prychnął. - Nie ma żadnych druidów. Nie ma również żadnych cieniowców. Nie ist­nieją żadne mroczne duchy, usiłujące przekazać ci wiadomość we śnie. Jesteś tylko ty, przemęczony i niewypoczęty, śniący o fragmen­tach opowieści, o których śpiewasz.

Par również się położył i otulił się kocem.

- Chyba masz rację - przyznał, zupełnie się z nim nie zga­dzając w duchu.

- Tej nocy przyśnią ci się pewnie powodzie i ryby, tak tu jest mokro. - Coll przewrócił się na bok i ziewnął.

Par nie odpowiedział. Przez jakiś czas słuchał odgłosów deszczu i wpatrywał się w mroczny przestwór plandeki nad głową, dostrze­gając słaby odblask ogniska drgający na jej wilgotnej powierzchni.

- Może sam wybiorę sobie dzisiaj swój sen - powiedział cicho. Po chwili zasnął.

Rzeczywiście śnił tej nocy po raz pierwszy od niemal dwóch tygodni. Był to sen, którego pragnął, sen o postaci w ciemnym ubra­niu, i miał wrażenie, że musi jedynie wyciągnąć rękę, by ją przyciąg­nąć ku sobie. Zdawała się przybywać od razu, wynurzać się z głębi jego podświadomości, gdy tylko zapadł w sen. Ta nagłość przestra­szyła go, lecz się nie obudził. Widział, jak ciemna postać wyłania się z jeziora, patrzył, jak do niego podchodzi, rozmyta i pozbawiona twarzy, tak groźna, że uciekłby, gdyby mógł. Lecz sen miał teraz nad nim władzę i nie wypuszczał go. Usłyszał samego siebie, jak pyta, czemu sen tak długo nie przychodził, lecz nie otrzymał odpowiedzi.

Ciemna postać po prostu zbliżała się bezszelestnie, nic nie mówiąc, nie pozwalając mu się domyślić swych zamiarów.

Potem zatrzymała się tuż przed nim - istota mogąca być wszyst­kim i każdym, dobrym i złym, życiem albo śmiercią.

Przemów do mnie, pomyślał zlękniony.

Lecz postać jedynie stała tam, spowita w cień, milcząca i nieru­choma. Zdawała się na coś czekać.

Wówczas Par uczynił krok naprzód i odsunął kaptur skrywający twarz tamtego, ośmielony jakąś wewnętrzną siłą, której przedtem w sobie nie podejrzewał. Spojrzała nań twarz jasna i wyrazista, jakby wyrzeźbiono ją w pełnym słońcu. Rozpoznał ją natychmiast. Śpiewał o niej tysiąc razy. Znał ją równie dobrze jak własną.

Była to twarz Allanona.


IV


Obudziwszy się następnego ranka, Par postanowił nic nie mówić bratu o swoim śnie. Po pierwsze nie wiedział, co powiedzieć. Nie mógł mieć pewności, czy sen pojawił się sam przez się, czy też dlatego, że tak bardzo go pragnął - a nawet gdyby miał pewność, wciąż by nie wiedział, czy był prawdziwy. Po drugie, gdyby powie­dział o tym Collowi, ten znowu zacząłby mu wypominać, jak to głupio z jego strony, że ciągle myśli o czymś, w związku z czym i tak przecież nie zamierza nic zrobić. Czy rzeczywiście nie zanuc­ił? Potem, gdyby Par był z nim szczery, zaczęliby się kłócić o to, czy rozsądnie byłoby się udać w okolice Smoczych Zębów, w po­szukiwaniu Hadeshornu i nieżyjącego od trzystu lat druida. Lepiej było zostawić całą sprawę w spokoju.

Zjedli zimne śniadanie złożone z dzikich jagód i wody ze strumienia, szczęśliwi, że mają chociaż tyle. Przestało padać, lecz niebo wciąż było zachmurzone. Dzień wstał szary i groźny. Zerwał się znowu silny wiatr z pomocnego zachodu: konary drzew się wyginały, a liście szeleściły głośno. Spakowali swoje rzeczy, wsiedli do łodzi i wypłynęli na rzekę.

Mermidon był wezbrany i łódź unosząca ich na południe trzesz­czała i kołysała się na wzburzonej wodzie. Rzeka pełna była kawał­ków drewna i innych szczątków, trzymali więc w pogotowiu wiosła, żeby odpychać co większe z nich, grożące uszkodzeniem łodzi. Po obu stronach ciemno majaczyły skalne ściany gór Runne, spowite obłokami mgły i nisko wiszącymi chmurami. W ich cieniu było zimno i bracia wkrótce poczuli, że drętwieją im ręce i nogi.

Kiedy mogli, przybijali do brzegu i odpoczywali, lecz to niewiele pomagało. Nie mieli nic do jedzenia, a ponieważ nie chcieli tracić czasu na rozpalanie ogniska, nie mogli też się ogrzać. Wczesnym popołudniem znowu zaczęło padać. Podczas deszczu jeszcze się ochło­dziło, wiatr przybrał na sile i kontynuowanie podróży rzeką stało się niebezpieczne. Ujrzawszy małą zatoczkę osłoniętą grupą starych so­sen, szybko skierowali łódź do brzegu i rozbili obóz na noc.

Udało im się rozpalić ogień, zjedli ryby złowione przez Colla i spróbowali się osuszyć pod plandeką, przy zacinającym ze wszyst­kich stron deszczu. Wiatr wyjący w górskim wąwozie i huk wody uderzającej o brzeg sprawiły, że spali niespokojnie, zziębnięci i nie­wygodnie ułożeni. Tej nocy Parowi nic się nie śniło.

Poranek przyniósł upragnioną zmianę pogody. Burza odsunęła się na wschód, niebo się przejaśniło i wypełniło słonecznym blaskiem, i znowu zrobiło się ciepło. Bracia wysuszyli ubrania, płynąc znów łodzią w dół rzeki, a w południe wypogodziło się na tyle, że mogli zdjąć bluzy i buty i wystawić ciała na dobroczynne działanie słonecz­nych promieni.

- Jak mówi przysłowie, po burzy zawsze wychodzi słońce - z zadowoleniem stwierdził Coll. - Od teraz już będzie dobra po­goda, zobaczysz, Par. Jeszcze trzy dni i będziemy w domu.

Par uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.

Dzień snuł się leniwie, a powietrze znowu zaczęło się wypełniać letnimi zapachami drzew i kwiatów.

Przepływali pod Strażnicą Południową. Jej czarna granitowa bryła sterczała milcząco i tajemniczo ku niebu, wyrastając z górskiej skały nad brzegiem rzeki. Nawet z tak dużej odległości wyglądała groźnie. Jej kamień był chropowaty i nieprzeźroczysty, tak ciemny, że zdawał się pochłaniać światło. O Strażnicy Południowej krążyły najróżniejsze pogłoski. Byli tacy, którzy twierdzili, że jest żywą istotą, karmiącą się ziemią, na której stoi. Inni mówili, że potrafi się poruszać. Niemal wszyscy byli zgodni, że zdaje się wciąż rosnąć w wyniku ciągle trwającej budowy. Wydawała się opuszczona. Zawsze sprawiała takie wrażenie. Mówiono, że pełni tam służbę elitarny oddział żołnierzy federacji, lecz nikt ich nigdy nie widział. Tym lepiej, pomyślał Par, kiedy przepływali nie niepokojeni obok.

Późnym popołudniem dotarli do ujścia rzeki, tam gdzie wpływała do Tęczowego Jeziora. Jezioro rozpościerało się przed nimi - wielki przestwór połyskującej srebrzyście błękitnej wody, wyzłoconej na zachodnim skraju przez chylące się ku horyzontowi słońce. Tęcza, od której wzięło nazwę, rozpięta była w górze; wyblakła już teraz w słonecznym blasku, jej błękity i szkarłaty stały się niemal niewi­doczne, a czerwienie i żółcie były wypłukane z barwy. W oddali bezgłośnie szybowały żurawie, których długie, pełne wdzięku syl­wetki rysowały się wyraźnie na tle jasnego nieba.

Ohmsfordowie wyciągnęli łódź na brzeg i ustawili ją pod osłoną kilku dających cień drzew pod niską skarpą brzegową. Rozbili obóz, rozwieszając plandekę na wypadek ponownej zmiany pogody, po czym Coll zabrał się do łowienia ryb, a Par poszedł nazbierać drewna na wieczorne ognisko.

Przez pewien czas szedł brzegiem na wschód, rozkoszując się jas­nym blaskiem wód jeziora i roztaczającymi się wokół barwami. Potem zawrócił i wszedł do lasu, gdzie zaczął zbierać kawałki suchego drew­na. Po przejściu krótkiego odcinka zauważył, że las stał się wilgotny i wypełniony odorem rozkładu. Spostrzegł, że wiele drzew zdawało się butwieć, ich liście były zwiędnięte i brązowe, gałęzie połamane, a kora łuszczyła się. Poszycie również wyglądało niezdrowo. Pogrzebał w nim butem i rozejrzał się ciekawie wokół. Wydawało się, że nie ma tu nic żywego, żadnych małych zwierząt przemykających obok ani ptaków nawołujących wśród drzew. Las był pusty.

Postanowił właśnie zrezygnować z poszukiwania drewna w tym kierunku i zawrócił ku brzegowi jeziora, kiedy ujrzał dom. Była to właściwie chata, a nawet i to nie. Niemal całkowicie porastały ją zielska, winorośle i krzewy. Deski zwisały luźno z jej ścian, okiennice leżały na ziemi, dach się zapadał. Szyby w oknach były wybite, a drzwi wejściowe stały otworem. Chatę wybudowano na brzegu ma­łej zatoczki wrzynającej się głęboko między drzewa. Jej wody był nieruchome i zarośnięte zielonkawą rzęsą. Bił od nich obrzydliwy fetor.

Parowi chata wydałaby się opuszczona, gdyby nie smużka dymu, dobywająca się z przekrzywionego komina.

Zawahał się, nie rozumiejąc, jak ktokolwiek mógłby chcieć mie­szkać w takim otoczeniu. Zastanawiał się, czy rzeczywiście ktoś jest w środku, czy też dym jest jedynie pozostałością po dawnym ogniu. Potem pomyślał, czy ów ktoś, kto może się tam znajdować, nie po­trzebuje pomocy.

Niewiele brakowało, a poszedłby to sprawdzić, lecz chata i jej otoczenie miały w sobie coś tak odrażającego, że nie mógł się na to zdobyć. Zamiast tego zawołał głośno, pytając, czy jest ktoś w domu. Odczekał chwilę i zawołał znowu. Ponieważ nie było odpowiedzi, odwrócił się niemal z ulgą i ruszył w dalszą drogę.

Kiedy wrócił, Coll czekał już na niego z rybami, szybko więc rozpalili ognisko i ugotowali je. Obaj mieli już dość ryb, ale w końcu to lepsze niż nic, a oni byli bardziej głodni, niż przypuszczali. Po zjedzeniu kolacji siedzieli i patrzyli, jak słońce się chowa za horyzont, a Tęczowe Jezioro okrywa się srebrzystym blaskiem. Niebo pociem­niało i wypełniło się gwiazdami. Wśród ciszy zmierzchu zaczęły się budzić nocne odgłosy. Cienie leśnych drzew się wydłużyły i stopiły ze sobą, tworząc ciemne plamy, które wchłonęły resztki dziennego światła.

Par zastanawiał się właśnie, jak powiedzieć Collowi, że jego zda­niem nie powinni wracać do domu, kiedy pojawiła się przed nimi leśna kobieta.

Wyszła spomiędzy drzew za ich plecami, wynurzając się z cie­mności, jakby była jednym z cieni, zgarbiona i powykrzywiana w sła­bym świetle ogniska. Była odziana w kilka warstw łachmanów; spra­wiała wrażenie, jakby ją w nie przyobleczono w dalekiej przeszłości i już tak pozostawiono. Spośród długich kosmyków gęstych, spłowiałych włosów wyzierała jej surowa, kostropata twarz. Par pomy­ślał, że może być w każdym wieku; była tak pomarszczona i zgrzy­biała, że nie sposób go było określić.

Ostrożnie wyszła z lasu i zatrzymała się tuż poza kręgiem żółtego światła ogniska, opierając się ciężko na wysłużonym i przeżartym od potu kosturze. Uniosła kościste ramię, wskazując Para.

- To ty mnie wołałeś? - zapytała skrzeczącym głosem.

Par przypatrywał jej się mimo woli. Wyglądała jak coś wygrze­banego spod ziemi, co nie ma prawa przebywać wśród żywych i cho­dzić po świecie. Oblepiona była błotem i zielskami, jakby przylgnęły do niej, kiedy spała, i zapuściły korzenie.

- To ty? - powtórzyła z naciskiem. W końcu domyślił się, o co jej chodzi.

- Przy chacie? Tak, to byłem ja.

Leśna kobieta uśmiechnęła się, przy czym jej twarz wykrzywiła się z wysiłku. Była niemal zupełnie bezzębna.

- Powinieneś był wejść, zamiast stać tam na zewnątrz - za­skrzeczała. - Drzwi były otwarte.

- Nie chciałem...

- Zawsze je tak zostawiam, żeby każdy, kto przechodzi, czuł się mile widzianym gościem. Ogień zawsze się pali.

- Widziałem dym, ale...

- Zbierałeś drewno, prawda? Przybyliście z Callahornu? - Jej spojrzenie powędrowało w stronę stojącej na brzegu łodzi. - Prze­byliście długą drogę, co? - Jej wzrok spoczął znowu na braciach.- Może przed czymś uciekacie?

Par natychmiast znieruchomiał. Wymienił szybkie spojrzenie z Collem.

Kobieta podeszła bliżej, badając kosturem grunt pod stopami.

- Wielu ucieka w te strony. Różni tacy. Przybywają z wyjętego spod prawa kraju w poszukiwaniu tego lub owego. - Urwała na chwilę. - Wy może także? Ach, wielu nie chciałoby mieć z takimi jak wy nic wspólnego, ale nie ja. Nie, ja nie!

- Nie uciekamy - odezwał się nagle Coll.

- Nie? Więc dlaczego jesteście tak dobrze wyposażeni? - Wy­konała szeroki gest kosturem. - Jak się nazywacie?

- Czego chcesz? - ostro zapytał Par. Coraz mniej mu się to podobało.

Kobieta podeszła jeszcze o krok. Coś w niej było nie tak, coś, czego Par wcześniej nie zauważył. Jej ciało wydawało się nie w pełni mate­rialne, zarysy jej postaci były nieco rozmyte, jakby przechodziła przez dym albo obłok rozgrzanego powietrza. Również w jej ruchach było coś nienaturalnego, co nie wynikało jedynie z jej wieku. Wydawała się sklecona z osobnych kawałków, jak jedna z marionetek używanych w jarmarcznych przedstawieniach, spojona w przegubach i poruszana sznurkami. Zapach zatoki i walącej się chaty bił od niej nawet tutaj. Nagle wciągnęła w nozdrza powietrze, jakby zdała sobie z tego sprawę.

- Co to? - Utkwiła oczy w chłopcu. - Czyżbym czuła za­pach magii?

Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Kimkolwiek była ta kobieta, nie chciał mieć z nią dłużej do czynienia.

- Tak, to magia! Czysta jak kryształ i mocna jak życie! - Starucha przeciągnęła pożądliwie językiem po wargach. - Słodka jak krew dla wilków!

Tego było już dla Colla za wiele.

- Lepiej wracaj tam, skąd przyszłaś - rzekł do niej, nie pró­bując ukryć wrogości. - Nic tu po tobie. Odejdź!

Leśna kobieta jednak nie ruszyła się z miejsca. Wykrzywiła usta w szyderczym grymasie, a jej oczy stały się nagle czerwone jak rozżarzone węgle.

- Podejdź tu do mnie! - zasyczała. - Ty, chłopcze! - wska­zała Para. - Podejdź do mnie!

Wyciągnęła rękę. Par i Coll cofnęli się ostrożnie, odsuwając się od ogniska. Kobieta podeszła jeszcze kilka kroków do przodu, omi­jając światło, spychając ich głębiej w ciemność.

- Mój słodki! - wymamrotała pod nosem. - Pozwól mi się spróbować!

Bracia nie cofnęli się tym razem przed nią, nie chcąc się bardziej oddalać od światła. Starucha dostrzegła stanowczość w ich oczach i jej usta wykrzywił złośliwy uśmiech. Podeszła jeszcze o krok do przodu i jeszcze o krok...

Coll rzucił się na nią, kiedy wpatrywała się w Para, i spróbował ją pochwycić i wykręcić jej ramiona. Okazała się jednak o wiele szybsza. Kostur przeciął powietrze i uderzył go w skroń z głuchym trzaskiem, powalając na ziemię. Natychmiast przypadła do niego, wyjąc jak oszalałe zwierzę. Tym razem Par ją uprzedził. Niewiele myśląc, posłużył się pieśnią i wysłał w stronę staruchy serię przera­żających obrazów. Cofnęła się zaskoczona, usiłując odpędzić obrazy rękami i kosturem. Par wykorzystał sposobność, żeby podbiec do Colla i postawić go na nogi. Szybko odciągnął brata od miejsca, gdzie starucha rozdzierała palcami powietrze.

Nagle kobieta przestała się miotać, pozwalając obrazom igrać swo­bodnie wokół niej, i odwróciła się w stronę Para z uśmiechem, który zmroził mu krew w żyłach. Żeby wzbudzić w niej przestrach, Par posłał jej obraz demona, lecz tym razem kobieta wyciągnęła po niego rękę, otworzyła usta i wessała przez nie powietrze wokół siebie. Obraz rozpłynął się. Kobieta oblizała się i zaskowyczała.

Par wysłał wojownika w zbroi. Starucha pożarła go zachłannie. Znowu podchodziła coraz bliżej, nie powstrzymywana już przez ob­razy, a nawet pragnąc, by wysyłał ich więcej. Sprawiała wrażenie, jakby się rozkoszowała smakiem magii, jakby z radością ją pochła­niała. Par usiłował podtrzymać Colla, lecz jego brat, wciąż ogłuszony, osuwał mu się w ramionach.

- Coll, obudź się! - ponaglał go szeptem.

- Chodź, chłopcze - powtórzyła cicho kobieta. Kiwała na nie­go palcem i podchodziła bliżej. - Chodź, nakarm mnie!

Nagle ognisko wybuchło jaskrawym blaskiem i na polanie zrobiło się jasno jak w dzień. Starucha cofnęła się przed światłem, a jej nagły okrzyk przeszedł we wściekły pomruk. Par wpatrywał się w żar, mrużąc oczy.

Spomiędzy drzew wyłonił się siwowłosy starzec w szarym odzie­niu, o skórze brązowej jak wyschnięte drewno. Wszedł z ciemności w krąg światła jak zbudzony do życia duch. Na ustach miał złowie­szczy uśmiech, a z jego oczu bił osobliwy blask. Par obrócił się ostrożnie, szukając ręką długiego noża przy pasie. Jeszcze jeden, pomyślał z przerażeniem, i raz jeszcze potrząsnął Collem, próbując go obudzić.

Starzec jednak nie zwracał nań uwagi. Skoncentrował się wyłą­cznie na leśnej kobiecie.

- Znam cię - powiedział cicho. - W nikim już nie budzisz strachu. Precz stąd albo ze mną będziesz miała do czynienia!

Starucha zasyczała na niego jak wąż i przykucnęła, jakby szykując się do skoku. Dostrzegła jednak w twarzy starca coś, co ją powstrzyma­ło od ataku. Powoli zaczęła się wycofywać, obchodząc ognisko wokół.

- Wracaj do ciemności - szepnął starzec.

Leśna kobieta zasyczała po raz ostatni, po czym odwróciła się i zniknęła bezgłośnie między drzewami. Jeszcze przez chwilę w po­wietrzu unosił się jej zapach. Starzec niemal w roztargnieniu skinął ręką na ogień, który powrócił do normalnego stanu. Noc wypełniła się na nowo kojącymi odgłosami i wszystko było jak przedtem.

Starzec chrząknął i postąpił kilka kroków naprzód, wchodząc w krąg światła.

- No cóż. Widocznie zabłąkał się tutaj jeden z małych nocnych strachów - mruknął z odrazą. Spojrzał pytająco na Para. - Nic ci nie jest, młody Ohmsfordzie? A ten tutaj? To Coll, prawda? Niezgo­rzej oberwał.

Par przytaknął, układając brata na ziemi.

- Owszem. Czy mógłbyś mi podać tamtą chustę i trochę wody? Starzec spełnił jego prośbę i Par przetarł skroń brata, na której tworzył się już wielki siniak. Coll skrzywił się, uniósł tułów z ziemi i opuścił głowę między kolana, czekając, aż pulsujący ból ustanie. Par spojrzał w górę. Nagle uświadomił sobie, że starzec wypowiedział imię Colla.

- Skąd wiesz, kim jesteśmy? - zapytał ostrożnie. Oczy starca patrzyły nieruchomo.

- Wiem, kim jesteście, ponieważ was poszukiwałem. Ale nie jestem waszym wrogiem, jeśli o to ci chodzi.

- Ależ nie. - Par potrząsnął głową. - Przecież nam pomo­głeś. Dzięki.

- Nie ma potrzeby dziękować. Par znowu pokręcił głową.

- Ta kobieta, czy cokolwiek to było, zdawała się ciebie bać. - Nie było to właściwie pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu.

- Być może. - Starzec wzruszył ramionami.

- Znasz ją?

- Słyszałem o niej.

Par zawahał się, nie wiedząc, czy drążyć sprawę dalej, czy nie. Postanowił dać jej spokój.

- Ach, tak. A dlaczego nas szukałeś?

- Och, to niestety dość długa historia - odparł starzec takim tonem, jakby opowiedzenie jej całkowicie przerastało jego siły. - Czy nie moglibyśmy usiąść, skoro mamy o tym rozmawiać? Ciepło ogniska dobrze by zrobiło moim starym kościom. Nie macie przy­padkiem odrobiny piwa? Nie? Szkoda. Cóż, nie było, jak sądzę, czasu, by się zaopatrzyć w takie dobrodziejstwa, zważywszy sposób, w jaki musieliście opuszczać Yarfleet. W tej sytuacji można mówić o szczęściu, że w ogóle wyszliście z tego cało. - Powoli podszedł bliżej i ostrożnie usiadł na trawie, krzyżując nogi i starannie ukła­dając fałdy swej szarej szaty. - Sądziłem, że tam was odnajdę, ale w tym czasie wydarzyła się ta historia z federacją i zanim zdo­łałem was zatrzymać, wyruszyliście w drogę na południe. - Sięg­nął po garnuszek i zaczerpnął nim wody z wiadra, po czym wypił ją wielkimi łykami.

Coll siedział teraz wyprostowany i przypatrywał mu się. Wciąż trzymał przy skroni wilgotną chustę. Par usiadł obok niego. Starzec skończył pić i wytarł usta rękawem.

- Allanon mnie przysłał - oświadczył jakby od niechcenia.

Nastąpiło długie milczenie, podczas którego Ohmsfordowie pa­trzyli w osłupieniu najpierw na niego, potem na siebie, a w końcu znowu na niego.

- Allanon? - powtórzył Par.

- Allanon nie żyje od trzystu lat - wyrzucił z siebie Coll.

- To prawda. - Starzec skinął głową. - Przejęzyczyłem się: był to w istocie duch Allanona, jego cień, ale to jednak Allanon.

- Duch Allanona? - Coll zdjął chustę ze skroni, zapomnia­wszy o stłuczeniu. Nie próbował nawet ukryć swego niedowierzania.

- Drogi chłopcze - starzec potarł dłonią zarośnięty podbródek - będziesz się musiał uzbroić w odrobinę cierpliwości, zanim zdołam to wyjaśnić. Wiele z tego, co wam opowiem, będzie dla was trudne do przyjęcia, ale musicie spróbować. Wierzcie mi jednak, kiedy wam mówię, że jest to bardzo ważne. - Mocno zatarł dłonie, wyciągając je w stronę ognia. - Uważajcie mnie na razie za posłańca, dobrze? Uważajcie mnie za wysłannika Allanona, bo tylko tym teraz dla was jestem. Parze, dlaczego ignorowałeś sny?

- Wiesz o tym? - Par znieruchomiał.

- Sny zostały zesłane przez Allanona, żeby cię do niego spro­wadzić. Nie rozumiesz? To jego głos przemawiał do ciebie, jego duch przybywał, żeby do ciebie przemówić. Wzywa cię do Hadeshornu; ciebie, twoją kuzynkę Wren i...

- Wren? - przerwał mu Coll z niedowierzaniem.

- Tak właśnie powiedziałem, nieprawdaż? - Starzec wydawał się rozdrażniony. - Czy wszystko będę musiał dwa razy powtarzać? Waszą kuzynkę Wren Ohmsford. A także Walkera Boha.

- Stryjka Walkera - rzekł cicho Par. - Przypominam sobie. Coll spojrzał na brata i z niesmakiem potrząsnął głową.

- To niedorzeczne. Nikt nie wie, gdzie którekolwiek z nich się znajduje! - mruknął. - Wren żyje gdzieś w Westlandii wśród nomadów. Nie ma nawet dachu nad głową! A Walkera Boha nikt nie widział od niemal dziesięciu lat. Równie dobrze może już nie żyć!

- Jednak żyje - oznajmił starzec z irytacją w głosie. Spojrzał na Colla znacząco, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Para. - Wszyscy macie przybyć do Hadeshornu przed zakończeniem obecne­go cyklu księżyca. W jedną z pierwszych nocy po nowiu Allanon przemówi tam do was.

- O magii? - Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Coll schwycił brata za ramię.

- O cieniowcach? - zapytał z szeroko otwartymi oczami, bez­wiednie naśladując ton głosu Para.

Starzec pochylił się nagle do przodu z surowym wyrazem twarzy.

- O czym zechce! Tak, o magii! I o cieniowcach! O istotach takich jak ta, która dopiero co cię powaliła, jakbyś był małym dziec­kiem! Ale przede wszystkim, jak sądzę, młodzieńcze, o tym!

Cisnął w ognisko garść ciemnego proszku tak niespodziewanie, że bracia odskoczyli jak oparzeni do tyłu. Płomienie buchnęły wysoko jak wówczas, gdy ujrzeli starca po raz pierwszy, lecz tym razem światło zostało wyssane z powietrza i zrobiło się ciemno.

Z mroku wyłonił się obraz, który stawał się coraz większy, aż w końcu wydawało się, że zewsząd ich otacza. Przedstawiał cztery krainy: jałowy i pustynny krajobraz, martwy i spustoszony. Nad wszyst­kim unosiła się ciemność i obłoki ciężkiego od popiołów dymu. Rzeki pełne były zanieczyszczeń, wody zatrute. Drzewa stały uschnięte i po­wykręcane, odarte z życia. Wszędzie rosły krzewy. Ludzie pełzali wo­kół jak zwierzęta, a zwierzęta uciekały na ich widok. Wszędzie krążyły cienie o dziwnych czerwonych oczach, przenikały do ciał pełzających ludzi i dokazywały w nich, sprawiając, że wili się i skręcali, tracąc w końcu kształt i zmieniając się nie do poznania.

Był to koszmar tak ohydny i przerażający, że młodym Ohmsfordom wydawało się, iż im samym się to przydarza i że krzyk doby­wający się z ust dręczonych ludzi jest ich własnym krzykiem.

W końcu obraz zniknął i znowu znajdowali się obok ogniska. Starzec siedział, przyglądając im się oczami sokoła.

- To był fragment mojego snu - wyszeptał Par.

- To była przyszłość - powiedział starzec.

- Albo sztuczka - mruknął wyraźnie poruszony Coll, usiłując zapanować nad strachem.

Starzec przeszył go gniewnym spojrzeniem.

- Przyszłość jest wciąż zmieniającym się labiryntem możliwo­ści, dopóki nie stanie się teraźniejszością. Ta, którą wam dzisiaj po­kazałem, nie jest jeszcze przesądzona. Z każdym dniem staje się jednak bardziej prawdopodobna, ponieważ nic się nie robi, żeby jej zapobiec. Jeśli chcecie ją zmienić, uczyńcie tak, jak wam powiedzia­łem. Idźcie do Allanona! Wysłuchajcie tego, co ma wam do powiedzenia!

Coll się nie odzywał; w jego ciemnych oczach wciąż czaiła się wątpliwość.

- Powiedz nam, kim jesteś - poprosił cicho Par.

Starzec obrócił się w jego stronę, przyglądał mu się przez chwilę, po czym odwrócił wzrok od nich obu, wpatrując się w ciemność, jakby ukryte tam były światy i istnienia, które tylko on mógł widzieć. W końcu spojrzał z powrotem na nich i skinął głową.

- Dobrze, chociaż nie wiem, jakie to może mieć znaczenie. No­szę imię, które powinniście szybko rozpoznać. Nazywam się Coglin.

Przez chwilę Par i Coll się nie odzywali. Potem obaj zaczęli mówić jednocześnie.

- Coglin, ten sam Coglin, który mieszkał w Estlandii z...?

- Ten sam, którego Kimber Boh...?

- Tak, tak! - przerwał im, zniecierpliwiony. - Iluż Coglinów może istnieć na świecie! - Zmarszczył brwi, widząc wyraz ich twarzy. - Nie wierzycie mi, prawda?

Par głęboko zaczerpnął powietrza.

- Coglin był starcem w czasach Brin Ohmsford. To było trzysta lat temu.

Tamten niespodziewanie się roześmiał.

- Starcem! Ha! A cóż ty wiesz o starcach, Parze Ohmsfordzie? Tak naprawdę to nie masz o nich zielonego pojęcia! - Zaśmiał się, po czym pokręcił bezradnie głową. - Posłuchaj. Allanon żył pięćset lat, zanim umarł! Tego nie podajesz w wątpliwość, prawda? Nie sądzę, skoro tak chętnie opowiadasz tę historię! Cóż więc jest zdumiewają­cego w tym, że ja żyję od marnych trzystu lat? - Urwał z zaskakująco szelmowskim wyrazem oczu. - Do diaska, a cóż byś powiedział, gdybym ci zdradził, że w istocie żyję jeszcze dłużej? - Zbył go machnięciem ręki. - Nie, nie sil się na odpowiedź. Powiedz mi raczej, co o mnie wiesz? O Coglinie z twoich opowieści? Powiedz mi.

Par z zakłopotaniem pokręcił głową.

- Że był to pustelnik, który mieszkał w Wilderun ze swoją wnucz­ką, Kimber Boh. Że moja praszczurka, Brin Ohmsford, i jej towarzysz, Ron Leah, znaleźli go, kiedy...

- Tak, ale co wiesz o nim samym? Przypomnij to sobie teraz, kiedy mnie poznałeś!

Par wzruszył ramionami.

- Że... - Urwał. - Że posługiwał się wybuchającymi pro­szkami, że posiadał wiedzę o starych naukach, że gdzieś je studio­wał. - Przypominał sobie szczegóły opowieści o Coglinie i musiał przyznać, że twierdzenie starca nie wydaje mu się już takie absur­dalne. - Posługiwał się różnymi formami magicznej mocy, takimi, które druidzi odrzucili, przebudowując stary świat. Do diaska! Jeśli jesteś Coglinem, nadal musisz mieć taką samą moc. Czy tak jest? Czy to taka sama magia jak moja?

- Par! - Na twarzy Colla nagle pojawił się niepokój.

- Jak twoja? - szybko zapytał starzec. - Taka magia jak w pieśni? Nie, nigdy! Nie tak nieobliczalna jak ona! Na tym zawsze polegał problem z druidami i ich elfią magią - była zbyt nieobli­czalna! Moc, którą ja posiadam, zasadza się na naukach. Ich słuszność została potwierdzona w ciągu wieloletnich badań! Nie działa sa­ma przez się, nie rozwija się jak żywa istota! - Urwał, wykrzywiając twarz w posępnym uśmiechu. - Muszę jednak przyznać, Parze Ohmsfordzie, że moja moc nie potrafi śpiewać!

- Czy naprawdę jesteś Coglinem? - zapytał cicho Par głosem zdradzającym zdumienie.

- Tak - wyszeptał starzec w odpowiedzi. - Tak, chłopcze. - Następnie szybko obrócił się w stronę Colla, który chciał właśnie mu przerwać, i przyłożył do ust wąski, kościsty palec. - Pst, młody Ohmsfordzie, wiem, że ciągle mi nie dowierzasz i twój brat także, ale posłuchaj mnie przez chwilę. Jesteście dziećmi elfiego rodu Shannary. Nigdy nie było ich dużo i zawsze wiele od nich oczekiwano. Myślę, że z wami będzie tak samo. Być może jeszcze więcej. Nie wolno mi zaglądać w przyszłość. Jak wam powiedziałem, jestem tylko posłańcem, i to niezbyt dobrym. Prawdę powiedziawszy, nie­chętnym posłańcem. Ale nikt więcej Allanonowi nie pozostał.

- Ale dlaczego ty? - udało się wtrącić Parowi. Na jego szczu­płej twarzy malowało się napięcie i niepokój.

Starzec umilkł. Jego koścista, pomarszczona twarz ściągnęła się je­szcze bardziej, jakby z trudem przychodziła mu odpowiedź na to pyta­nie. Kiedy w końcu przemówił, wokół panowała niemal namacalna cisza.

- Ponieważ byłem kiedyś druidem, tak dawno temu, że już le­dwie pamiętam, jakie to było uczucie. Studiowałem prawidła magii i prawidła odrzuconych nauk i wybrałem te ostatnie, wyrzekając się tym samym wszelkich pretensji do tych pierwszych oraz prawa do dalszego przebywania z druidami. Allanon znał mnie albo, jeśli wo­licie, wiedział o moim istnieniu i przypomniał sobie o mnie. Nie, poczekajcie. Przesadzam trochę, mówiąc, że byłem druidem. Nie by­łem nim, studiowałem jedynie zasady. Ale Allanon mimo to sobie o mnie przypomniał. Kiedy do mnie przybył, rozmawiał ze mną jak równy z równym, chociaż wprost tego nie powiedział. Nie ma nikogo poza mną, kto mógłby zrobić to, co jest teraz konieczne, to znaczy odnaleźć ciebie i pozostałych oraz przekonać was o prawdziwości waszych snów. Wszyscy bowiem już je mieliście: Wren i Walker Boh, podobnie jak ty. Wszystkim wam ukazano niebezpieczeństwo, jakie skrywa w sobie przyszłość. Dlatego mnie przysłał.

Byłem kiedyś druidem, w duchu, jeśli nie w praktyce. - Zamru­gał oczami, jakby chciał odpędzić to wspomnienie. - Wciąż jeszcze stosuję wiele magicznych zasad druidów. Nikt o tym nie wiedział. Ani moja wnuczka Kimber, ani wasi przodkowie, nikt. Widzicie, moje życie składało się z wielu osobnych istnień. Coglin, który to­warzyszył Brin Ohmsford do Maelmordu, był pustelnikiem, na pół szaleńcem, na pół kaleką, noszącym przy sobie magiczne proszki o niezwykłej mocy. Tym byłem wówczas. Kimś takim się stałem. Musiało potem upłynąć wiele lat, nim doszedłem do siebie i znowu zacząłem zachowywać się i mówić jak dawniej.

To sen druidów tak długo utrzymywał mnie przy życiu. - Wes­tchnął. - Znałem jego sekret; opuszczając ich, zabrałem go ze so­bą. Nieraz myślałem, żeby dać za wygraną, oddać się śmierci, za­miast czepiać się kurczowo życia. Coś jednak nie pozwalało mi zrezygnować i myślę teraz, że może był to Allanon, który zza grobu starał się zadbać o to, żeby po jego śmierci druidzi mieli choćby jednego rzecznika. - Dostrzegł w oczach Para rodzące się pytanie, odgadł jego treść i szybko potrząsnął głową. - Nie, nie mnie! Nie jestem rzecznikiem, jakiego potrzebuje. Mnie pozostało zaledwie tyle czasu, żeby przekazać wiadomość, którą mi powierzono. Al­lanon o tym wie. Wiedział, że nie może mnie prosić o to, bym się zgodził prowadzić życie, które kiedyś odrzuciłem. Musi o to po­prosić kogoś innego.

- Mnie? - zapytał od razu Par. Starzec na chwilę zamilkł.

- Być może. Czemu go sam nie zapytasz?

Nikt się nie odzywał. Siedzieli pochyleni w stronę ogniska, oto­czeni zewsząd gęstym mrokiem. Nawoływanie nocnych ptaków nad­latywało cichym echem ponad wodami Tęczowego Jeziora. Ów przej­mujący odgłos w dziwny sposób zdawał się odmierzać głębię odczu­wanej przez Para niepewności.

- Chcę go zapytać - rzekł w końcu. - Myślę nawet, że po­winienem.

- Musisz więc to zrobić. - Starzec ściągnął wąskie usta. Coll zaczął coś mówić, ale się rozmyślił.

- Cała ta sprawa wymaga poważnego zastanowienia - powie­dział w końcu.

- Jest na to niewiele czasu - mruknął starzec.

- Nie powinniśmy więc trwonić tego, który nam pozostał - odparł rzeczowo Coll. Nie mówił już w sposób opryskliwy, a jedynie zdecydowany.

Par patrzył przez chwilę na brata, po czym skinął głową.

- Coll ma rację. Będę musiał to przemyśleć.

Starzec wzruszył ramionami, jakby dając do zrozumienia, że nic więcej nie może zrobić, i wstał.

- Przekazałem wam wiadomość, którą mi powierzono, i pora mi ruszać w drogę. Muszę jeszcze odwiedzić pozostałych.

Ohmsfordowie powstali wraz z nim, zaskoczeni.

- Odchodzisz teraz, jeszcze tej nocy? - zapytał szybko Par. Wyobrażał sobie, że starzec pozostanie dłużej, usiłując ich przekonać o doniosłości snów.

- Tak będzie najlepiej. Im wcześniej wyruszę w dalszą podróż, tym szybciej się ona skończy. Mówiłem ci, że do ciebie przyszedłem najpierw.

- Ale w jaki sposób odnajdziesz Wren i Walkera? - chciał wiedzieć Coll.

- Tak samo jak was. - Starzec strzelił palcami i na chwilę rozbłysło srebrzyste światło. Jego twarz wyglądała upiornie w blasku ognia. - Magia!

Wyciągnął kościstą dłoń. Par uchwycił ją pierwszy i stwierdził, że starzec ma żelazny uścisk. Coll poczuł to samo. Spojrzeli po sobie.

- Pozwólcie, że udzielę wam pewnej rady - rzekł nagle sta­rzec. - Nie musicie jej oczywiście przyjąć, lecz może zechcecie. Opowiadacie te historie, legendy o druidach i o magii, i o waszych przodkach, a wszystkie one są rodzajem litanii tego, co było i minęło. To piękne, ale nie chcecie chyba tracić z pola widzenia teraźniej­szości. Wszystkie opowieści świata nie będą warte funta kłaków, jeśli się spełni wizja, którą wam ukazałem. Musicie żyć w tym świe­cie, nie w jakimś innym. Magia służy wielu celom, lecz wy jej używacie tylko w jeden sposób. Musicie odkryć, do czego jeszcze można ją wykorzystać. A będzie to możliwe dopiero wówczas, gdy ją zrozumiecie. Sądzę bowiem, że wcale jej nie rozumiecie, żaden z was. - Przyglądał im się przez chwilę, po czym odwrócił się i ruszył ciężko naprzód, pogrążając się w mroku. - Nie zapomnij­cie, pierwsza noc nowiu! - Przystanął, kiedy jego postać była już tylko cieniem, i obejrzał się do tyłu. - Jeszcze o jednym powinniście pamiętać: uważajcie na siebie. - Jego głos stał się nagle ostry. - Cieniowce to nie plotki i bajki wyssane z palca. Są równie realne jak wy czy ja. Do dzisiaj mogliście sądzić inaczej, ale teraz już wiecie. Będą na was czekać, dokądkolwiek pójdziecie. Ta kobieta była również jednym z nich. Przyszła tutaj węszyć, ponieważ wy­czuła, że posiadacie magiczną moc. Inne będą robić to samo. - Znowu ruszył z miejsca. - Wiele istot będzie na was polowało - ostrzegł ich cicho.

Zamruczał jeszcze coś do siebie, czego żaden z nich nie dosłyszał, po czym powoli pogrążył się w mroku.

Po chwili zniknął zupełnie.

Par i Coll Ohmsfordowie niewiele spali tej nocy. Nie kładli się jeszcze długo po odejściu starca, rozmawiając i sprzeczając się, tra­wieni niepokojem, do którego nie potrafili się przyznać. Nieustannie wypatrywali w mroku zapowiedzianych istot - cieniowców lub in­nych stworzeń - które miały na nich polować. Nawet potem, kiedy nie pozostało już wiele do powiedzenia, kiedy zawinęli się w koce i zamknęli oczy zmęczeni, przezwyciężając strach, ich sen był nie­spokojny. Przewracali się i rzucali na posłaniach, budząc się i roz­budzając nawzajem z dręczącą regularnością aż do rana.

O świcie wygrzebali się spod swoich ciepłych okryć, umyli w zi­mnych wodach jeziora i niemal od razu zaczęli od nowa rozmawiać i sprzeczać się. Na tym upłynęło im również śniadanie, co miało tę dobrą stronę, że chociaż znów niewiele było do zjedzenia, mogli zapomnieć o swoich pustych żołądkach. Ich rozmowy, coraz częściej przeradzające się w sprzeczki, dotyczyły starca podającego się za Coglina oraz snów, które mogły, choć nie musiały, być zesłane przez Allanona. Zahaczały również o takie uboczne tematy, jak cieniowce, szperacze federacji, nieznajomy, który uratował ich w Yarfleet, oraz to, czy świat ma jeszcze jakiś sens, czy nie. Już wcześniej wyrobili sobie poglądy na te sprawy, a ponieważ w większości bardzo się one różniły, musieli się teraz porozumiewać ponad rozległym obszarem niezgodności.

Już w niecałą godzinę po świcie mieli siebie nawzajem serdecznie dosyć.

- Nie możesz zaprzeczyć, że istnieje możliwość, iż ten starzec naprawdę jest Coglinem! - Par powtarzał to już chyba po raz setny, kiedy odnosili namiot do łodzi.

- Nie zaprzeczam temu. - Coll wzruszył krótko ramionami.

- A jeśli naprawdę jest Coglinem, to nie możesz zaprzeczyć, że wszystko, co nam powiedział, również może być prawdą!

- Temu również nie przeczę.

- No, a leśna kobieta? Czym była, jeśli nie cieniowcem, nocną istotą rozporządzającą magią silniejszą od naszej?

- Od twojej.

- Przepraszam. - Par się zaperzył. - Od mojej. Chodzi o to, że naprawdę była cieniowcem! Musiała być! A więc przynajmniej część tego, co powiedział nam starzec, jest prawdą, czy ci się to podoba, czy nie!

- Poczekaj chwilę! - Coll upuścił koniec plandeki i stał teraz z rękoma wspartymi o biodra, spoglądając na brata z wystudiowanym oburzeniem. - Zawsze to robisz, kiedy się sprzeczamy. Dokonujesz tych niedorzecznych skoków myślowych i zachowujesz się tak, jakby były one w pełni uzasadnione. W jaki sposób z tego, że ta kobieta była cieniowcem, wynika, że starzec mówił prawdę?

- Ponieważ jeżeli...

- Przy czym nie kwestionuję nawet twego twierdzenia, iż rze­czywiście była cieniowcem - ostro przerwał mu Coll. - Chociaż nie mamy najmniejszego pojęcia, czym są cieniowce. Poza tym rów­nie dobrze mogła być czymś zupełnie innym.

- Czymś innym? Czym zatem...?

- Na przykład towarzyszką starca. Przynętą mającą nadać cechy prawdopodobieństwa jego historii.

- To niedorzeczne! - Par nie posiadał się ze złości. - Cze­mu miałoby to służyć?

Coll w zamyśleniu ściągnął usta.

- Temu oczywiście, żeby cię przekonać, byś się z nim udał do Hadeshornu. Żeby cię sprowadzić z powrotem do Callahornu. Zasta­nów się nad tym. Może tego starca również interesuje magia, podob­nie jak federację.

- Nie wierzę w to. - Par gwałtownie potrząsnął głową.

- Tylko dlatego, że nie lubisz wierzyć w coś, na co sam pierwszy nie wpadłeś - zauważył uszczypliwie Coll, znowu podnosząc ko­niec plandeki. - Coś sobie wbijesz do głowy i koniec. Tym razem nie rób tego zbyt pochopnie. Trzeba rozważyć również inne możli­wości i właśnie wskazałem ci jedną z nich.

W milczeniu dotarli do brzegu rzeki i ułożyli plandekę na dnie łodzi. Chociaż słońce wstało dopiero nad horyzontem, zaczynało się już robić ciepło. Powierzchni Tęczowego Jeziora nie marszczył naj­lżejszy podmuch wiatru, a w powietrzu unosił się zapach polnych kwiatów i trawy.

Coll odwrócił się.

- Wiesz, to nawet nie o to chodzi, że masz zdecydowane po­glądy. Tylko że potem uważasz, że powinienem się po prostu z nimi zgadzać. Nie powinienem się sprzeczać, lecz ustępować. Otóż nie mam takiego zamiaru. Jeśli chcesz wyruszyć do Hadeshornu i pod Smocze Zęby, to proszę bardzo, zrób to. Ale przestań się zachowywać, jakbym ja powinien skakać ze szczęścia, że mogę pójść z tobą.

Par nic w pierwszej chwili nie odpowiedział. Myślał o okresie ich wspólnego dorastania. Był o dwa lata starszy od Colla i chociaż był słabszy fizycznie, to on zawsze we wszystkim przewodził. Miał wszakże władzę nad magią i to zapewniało mu uprzywilejowaną po­zycję. To prawda, był stanowczy; musiał być stanowczy, jeśli nie chciał ulegać pokusie rozwiązywania wszystkich problemów za po­mocą magii. Nie był tak zrównoważony, jak powinien; i dzisiaj nie było pod tym względem lepiej. Coll zawsze był bardziej opanowany z nich obu, trudno go było wyprowadzić z równowagi. Rozważny i ostrożny - był urodzonym rozjemcą w sąsiedzkich kłótniach i spo­rach, ponieważ nikt inny nie potrafił tak oddziaływać na otoczenie samą swą fizyczną obecnością. Nikt też nie był lubiany tak jak on, gdyż należał do ludzi, którzy natychmiast zjednują sobie sympatię. Wciąż się wszystkimi opiekował, łagodził antagonizmy, leczył zra­nioną dumę. Par natomiast zawsze był w natarciu, niepomny na takie rzeczy, wciąż poszukujący nowych obszarów do spenetrowania, no­wych wyzwań, które mógłby podjąć, nowych pomysłów, które mó­głby wprowadzić w życie. Był wizjonerem, lecz brakowało mu wra­żliwości Colla. Wyraźnie dostrzegał możliwości, jakich dostarcza życie, lecz to Coll najlepiej rozumiał, jakich ofiar ono wymaga.

W przeszłości wielokrotnie osłaniali się nawzajem, kryjąc swoje błędy. Lecz Par zawsze mógł odwołać się do magii i osłanianie Colla zwykle niewiele go kosztowało. Z Collem rzecz miała się inaczej. Osłanianie Para kosztowało go czasem bardzo wiele. Par był jednak jego bratem, kochał go, więc nigdy się nie skarżył. Niekiedy, myśląc o dawnych czasach, Par czuł się zawstydzony tym, jak wiele pozwalał swemu bratu dla siebie robić.

Odpędził wspomnienia. Coll patrzył na niego, czekając na odpo­wiedź. Par poruszył się nerwowo, zastanawiając się, jak powinna ona brzmieć. Potem rzekł po prostu:

- No dobrze. Co według ciebie powinniśmy zrobić?

- Do diaska, nie wiem, co powinniśmy zrobić! - odparł od razu Coll. - Wiem tylko, że jest wiele pytań i dopóki nie zdołamy odpowiedzieć przynajmniej na niektóre z nich, nie powinniśmy się na nic decydować!

Par spokojnie skinął głową.

- Chcesz powiedzieć, że nie powinniśmy tego robić przed na­staniem nowiu.

- Wiesz dobrze, że do tego czasu pozostały jeszcze ponad trzy tygodnie!

- To wcale nie tak długo, jak ci się wydaje! - Par zacisnął zęby. - W jaki sposób mielibyśmy odpowiedzieć do tego czasu na wszystkie pytania?

Coll patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.

- Jesteś niemożliwy, wiesz?

Odwrócił się i ruszył z brzegu w stronę miejsca, gdzie leżały ich koce i naczynia kuchenne, i zaczął je znosić do łodzi. Nie patrzył na Para. Par stał nieruchomo, obserwując brata w milczeniu. Przypo­mniał sobie, jak Coll wyciągnął go półżywego z Rappahalladranu, kiedy wpadł w jego rwący nurt podczas letniej wycieczki. Zniknął pod wodą i Coll musiał po niego nurkować. Zaniósł go potem do domu na plecach, trzęsącego się od gorączki i na wpół przytomnego. Miał wrażenie, że brat zawsze się nim opiekował. Czemu właściwie tak było, zapytywał teraz sam siebie, skoro to on posiadał magiczną moc?

Coll skończył pakować łódź i Par podszedł do niego.

- Przykro mi - powiedział wyczekująco.

Coll przez chwilę spoglądał na niego z powagą, po czym uśmie­chnął się.

- Nie, wcale nie jest ci przykro. Tylko tak mówisz.

- Nieprawda! - Par również się uśmiechnął

- Ależ tak! Chcesz po prostu uśpić moją czujność, żeby potem, kiedy będziemy już na środku jeziora, znowu zacząć swoje pokrętne wywody! - Coll śmiał się już na całe gardło.

- Więc dobrze. - Par przybrał możliwie udręczony wyraz twa­rzy. - To prawda. Nie jest mi przykro.

- Wiedziałem! - tryumfował Coll.

- Ale mylisz się co do przyczyny moich przeprosin. Nie ma to nic wspólnego z wysadzaniem cię na środku jeziora. Po prostu usiłuję zrzucić z siebie brzemię winy, którą zawsze odczuwałem z powodu bycia starszym bratem.

- Nie przejmuj się! - Coll trzymał się za brzuch ze śmie­chu. - Zawsze byłeś okropnym starszym bratem!

Par dał mu szturchańca, Coll mu go oddał i na jakiś czas różnice zdań poszły w zapomnienie. Śmiejąc się, spojrzeli ostatni raz na miej­sce swego obozowiska i zepchnęli łódź na jezioro, gramoląc się do niej, dopiero kiedy wypłynęła na głębszą wodę. Coll bez słowa chwy­cił za wiosła.

Płynęli wzdłuż brzegu na zachód, nasłuchując szczebiotu ptaków dobiegającego od strony drzew i sitowia i czując na skórze coraz cieplejsze promienie słońca. Przez pewien czas milczeli, ciesząc się odnowionym poczuciem wzajemnej więzi i uważając, by od razu nie wszcząć nowej sprzeczki.

Par jednak przyłapał się na tym, że wciąż roztrząsa to wszystko w myślach, i był pewien, że Coll robi to samo. W jednym jego brat miał rację - było mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Rozmyślając o zdarzeniach poprzedniego wieczora, Par żałował, że nie przyszło mu do głowy poprosić starca o trochę więcej informacji. Czy starzec wie­dział na przykład, kim jest nieznajomy, który uratował ich w Yarfleet? Wiedział o ich tamtejszej przygodzie, musiał więc także mieć jakieś pojęcie o tym, w jaki sposób uciekli. Udało mu się ich wytropić, naj­pierw w Yarfleet, a potem na Mermidonie, i bez większego trudu przepędził leśną kobietę mogącą być cieniowcem. Rozporządzał jakie­goś rodzaju mocą, być może magią druidów, być może wiedzą starego świata - nie wyjawił jednak, czym ona jest ani jak działa.

Na czym właściwie polegał jego związek z Allanonem? A może było to jedynie twierdzenie pozbawione podstaw w rzeczywistości?

I dlaczego tak łatwo dał za wygraną, kiedy Par powiedział, że musi jeszcze rozważyć sprawę udania się do Hadeshornu na spotkanie z Al­lanonem? Czyż nie powinien był włożyć więcej wysiłku w nakłonie­nie Para do podjęcia wyprawy?

Lecz najbardziej niepokojące było pytanie, którego w ogóle nie miał odwagi przedyskutować z Collem, ponieważ dotyczyło ono właśnie brata. Sny powiedziały Parowi, że jest potrzebny i że potrzebni są również jego kuzynka Wren oraz jego stryj Walker Boh. Starzec powiedział to samo - że wezwani zostali Par, Wren i Walker.

Czemu nie było wzmianki o Collu?

Na to pytanie zupełnie nie znajdował odpowiedzi. Z początku myślał, iż jest tak dlatego, że on posiada magiczną moc, a Coll nie, i że wezwanie ma coś wspólnego z pieśnią. Lecz dlaczego w takim razie potrzebna była Wren? Ona również nie miała magicznej mocy. Z Walkerem Bohem rzecz miała się oczywiście inaczej, gdyż zawsze krążyły o nim pogłoski, że wie o magii coś, czego nie wie nikt inny. Ale nie Wren. I Coll także nie. A jednak Wren została wyraźnie wymieniona, a Coll nie.

To właśnie bardziej niż cokolwiek innego sprawiało, że nie wie­dział, co ma zrobić. Chciał znać przyczynę snów; jeśli starzec mówił prawdę o Allanonie, to Par chciał wiedzieć, co druid ma do powie­dzenia. Lecz nie chciał nawet o tym słyszeć, jeśli oznaczało to roz­stanie z Collem. Coll był dla niego więcej niż bratem; był jego naj­lepszym przyjacielem, najbardziej zaufanym towarzyszem, praktycz­nie jego drugim ja. Par nie miał zamiaru angażować się w coś, przy czym nie była pożądana obecność ich obu. Po prostu nie zamierzał tego robić.

Jednakże starzec nie zabronił Collowi z nim iść. Sny również nie. Ani starzec, ani sny nie przestrzegały przed tym.

Po prostu go pomijały.

Dlaczego?

Poranek upływał powoli i zaczął wiać wiatr. Bracia ustawili maszt i rozpięli żagiel, używając do tego celu plandeki oraz jednego z wio­seł. Wkrótce mknęli po Tęczowym Jeziorze, którego wody chlupotały i pieniły się wokół nich. Kilka razy łódź omal się nie wywróciła, lecz pozostawali czujni na nagłe zmiany wiatru i balansując ciałami, uni­kali wywrotki. Wzięli kurs na południe i wczesnym popołudniem dotarli do ujścia Rappahalladranu.

Tam wyciągnęli łódź na brzeg w małej zatoczce, przykryli ją sitowiem i gałęziami, pozostawiając w środku wszystko prócz koców oraz sprzętów kuchennych, i ruszyli pieszo w górę rzeki, w stronę lasu Duln. Wkrótce jednak uznali, że skrócą sobie drogę, idąc na przełaj, i oddalili się od rzeki, kierując się w stronę pogórza Leah. Nie rozmawiali o celu swej wędrówki od poprzedniego wieczora, kiedy zawarli milczące porozumienie, że później się nad tym zastanowią. Oczywiście nie uczynili tego. Żaden z nich nie poruszył po­nownie tego tematu. Coll dlatego, że i tak podążali w kierunku, w któ­rym chciał się udać, Par zaś dlatego, że przyznawał bratu w duchu rację, że trzeba jeszcze pomyśleć, zanim podejmą podróż z powrotem na północ do Callahornu. Shady Vale była równie dobrym miejscem jak każde inne, by doprowadzić te rozmyślania do końca.

Co dziwne, chociaż od wczesnego ranka nie rozmawiali o snach ani o starcu, ani o pozostałych sprawach, zaczęli niezależnie od siebie rozważać na nowo swoje stanowiska i zbliżać się do siebie, przy czym każdy z nich przyznawał w duchu, że być może drugi ma jednak trochę racji.

Kiedy w końcu ponownie zaczęli o tym dyskutować, już się nie kłócili. Zrobiło się tymczasem popołudnie, było gorąco i parno, słońce płonęło nad nimi jak oślepiająca biała kula, zmuszając ich do osła­niania oczu ręką. Przed nimi roztaczał się krajobraz pofałdowanych wzgórz, okrytych kobiercem traw i polnych kwiatów, wśród których znaczyły się gdzieniegdzie kępy szerokolisinych drzew oraz plamy zarośli i skał. Mgły, otulające wyżynę przez cały rok, cofnęły się w wyższe regiony, ustępując przed słonecznym blaskiem, i czepiały się grani i szczytów skał jak postrzępione kawałki waty.

- Myślę, że leśna kobieta naprawdę bała się starca - mówił Par, kiedy pięli się po długim, łagodnym zboczu ku kępie jesionów. - Nie sądzę, żeby udawała. Nikt by tego tak dobrze nie zagrał.

- Chyba masz rację. Chciałem jedynie zmusić cię do myślenia, mówiąc, że mogą być wspólnikami. Zastanawiam się tylko, czy sta­rzec powiedział nam wszystko, co wie. Z opowieści o Allanonie najbardziej utkwiło mi w pamięci, że był nadzwyczaj ostrożny w sto­sunkach z Ohmsfordami.

- Nigdy nie mówił im wszystkiego, to prawda.

- Może wiec starzec jest w tym do niego podobny.

Osiągnąwszy szczyt wzgórza, rzucili zwinięte koce w cieniu je­sionów i stanęli znużeni, spoglądając na wyżynę. Obaj byli mokrzy od potu i koszule kleiły im się do pleców.

- Nie dojdziemy dzisiaj do Shady Vale - rzekł Par, siadając na ziemi pod jednym z drzew.

- Na to wygląda. - Coll usadowił się obok niego i rozprosto­wał kości.

- Zastanawiałem się właśnie...

- To nigdy nie zaszkodzi...

- Zastanawiałem się, gdzie moglibyśmy spędzić noc. Przyjem­nie byłoby dla odmiany przespać się w łóżku.

- Przez grzeczność nie zaprzeczę. - Coll zaśmiał się. - Masz jakiś pomysł, gdzie moglibyśmy znaleźć łóżko na tym pustkowiu?

Par obrócił się powoli i spojrzał na niego.

- Owszem, mam. Domek myśliwski Morgana stoi o parę mil stąd na południe. Na pewno nie miałby nic przeciwko temu, żebyśmy wypożyczyli go sobie na tę noc.

- Tak, na pewno. - Coll w zamyśleniu zmarszczył czoło.

Morgan był najstarszym synem rodziny, której przodkowie pano­wali w Leah. Ich monarchia została jednak obalona przed niemal dwustu laty, kiedy federacja dokonała ekspansji na północ i wchłonęła Leah. Rodzina utrzymywała się w następnych latach z uprawy ziemi i rzemiosła. Obecny senior rodu, Kyle Leah, był posiadaczem ziem­skim mieszkającym na południe od miasta i zajmującym się hodowlą bydła. Morgan, jego najstarszy syn i najbliższy przyjaciel Para i Colla, miał w głowie tylko figle i psoty.

- Morgana nie ma chyba w pobliżu, jak sądzisz? - zapytał Coll, uśmiechając się szeroko na samą myśl o takiej możliwości.

Par uśmiechnął się również. Domek należał właściwie do całej rodziny, ale Morgan korzystał z niego najczęściej. Kiedy ostatnim razem bracia Ohmsfordowie przebywali w Leah, przez tydzień byli gośćmi Morgana w jego domku. Urządzali biwaki, polowali i łowili ryby, lecz czas upływał im głównie na wysłuchiwaniu opowieści przyjaciela o jego nieustannych próbach uprzykrzania życia przed­stawicielom federacji w Leah. Morgan miał najżywszy umysł i naj­zręczniejszą parę rąk w całej Sudlandii, a przy tym żywił zapiekłą niechęć do armii okupującej jego kraj. W odróżnieniu od Shady Vale, Leah było dużym miastem i wymagało nadzoru. Po zniesieniu mo­narchii federacja ustanowiła tymczasowego gubernatora oraz rząd i wysłała na miejsce pułk wojska dla zapewnienia ładu i porządku. Morgan uznał to za osobiste wyzwanie. Wykorzystywał każdą nada­rzającą się sposobność, by zatruć życie urzędnikom mieszkającym teraz wygodnie w domu jego przodków, bez uszanowania dla uświę­conych praw własności. Siły w tej walce nigdy nie były wyrównane. Morgan był prawdziwym geniuszem w sianiu zamętu, a przy tym młodzieńcem zbyt inteligentnym, by pozwolić urzędnikom federacji na­brać podejrzeń, że to on jest cierniem w ich zbiorowym boku; cier­niem, którego nie potrafili nawet znaleźć, a tym bardziej usunąć.

Podczas ostatniego wypadu Morgan zamknął gubernatora i jego za­stępcę ze stadem starannie umazanych błotem świń w prywatnej łaźni i zablokował zamki. Łaźnia była bardzo mała, a świń całe mnóstwo. Minęły dwie godziny, nim zdołano uwolnić całą kompanię, i Morgan solennie zapewniał, że wówczas trudno już było rozpoznać, kto jest kim.

Bracia podnieśli się z ziemi, zarzucili na plecy tobołki i ponownie ruszyli w drogę. Popołudnie dobiegało końca, słońce chyliło się ku zachodowi, lecz powietrze wciąż było nieruchome, a upał stał się jeszcze bardziej nieznośny. Ziemia na tej wysokości była latem tak sucha, że trawa, której źdźbła były zeschnięte w brązową skorupę, kruszyła im się pod stopami. Spod ich butów unosiły się małe obłoki pyłu i mieli zupełnie sucho w ustach.

Zmierzchało już, kiedy ujrzeli domek myśliwski. Był to budynek z kamienia i drewna stojący wśród kępy sosen na wzniesieniu, z któ­rego roztaczał się rozległy widok na zachód. Zmęczeni i zlani potem zrzucili tobołki pod drzwiami i udali się wprost do źródeł kąpielowych ukrytych o sto metrów za domem wśród drzew. Dotarłszy tam, naty­chmiast zaczęli zrzucać ubrania, zapominając o wszystkim poza prze­możnym pragnieniem zanurzenia się w zapraszających wodach przej­rzystych, błękitnych sadzawek zasilanych z podziemnych zdrojów.

Dlatego właśnie dostrzegli błotnego stwora, dopiero gdy siedział im już niemal na karku.

Wyłonił się z pobliskich zarośli, postacią przypominał człowieka, od stóp do głowy oblepiony był błotem i zanosił się rykiem, od którego panująca wokół cisza rozprysnęła się jak szkło. Coll zawył, odskoczył do tyłu, stracił równowagę i runął głową naprzód do źródła. Par cofnął się gwałtownie, zahaczył o coś nogą i potoczył się po ziemi. W ułamku sekundy stwór siedział na nim.

- Aaaaa! Smakowity mieszkaniec Shady Vale! - zachrypiał głosem, który nagle wydał im się bardzo znajomy.

- Niech cię kule, Morgan! - Par wił się i skręcał, usiłując zrzucić z siebie napastnika. - Mało nie umarłem ze strachu, do diabła!

Coll wygramolił się ze źródła. Wciąż jeszcze miał na sobie buty i do połowy opuszczone spodnie.

- Sądziłem - powiedział spokojnie – że tylko federację chcesz przepędzić z Leah, a nie swoich przyjaciół. - Wyprostował się i otarł wodę z twarzy.

Morgan Leah śmiał się wesoło pod swoją błotną skorupą.

- Przepraszam, naprawdę. Ale takiej okazji nie mogłem prze­puścić. Chyba to rozumiecie!

Par usiłował zetrzeć błoto ze swego ubrania, lecz w końcu dał za wygraną. Rozebrał się do naga i zaniósł wszystko do źródła. Ode­tchnął z ulgą, po czym spojrzał do tyłu na Morgana.

- Co ty, u licha, właściwie wyprawiasz?

- Masz na myśli to błoto? Dobrze robi na cerę. - Morgan podszedł do źródła i ostrożnie zanurzył się w wodzie. - O jakąś milę stąd znajdują się sadzawki błotne. Natrafiłem na nie przypadkiem parę dni temu. Nie wiedziałem, że tam są. Mówię wam, nic tak dobrze nie chłodzi w gorący dzień jak unurzanie się w błocie. To nawet lepsze od źródeł. Wytarzałem się więc jak wieprz i wróciłem tutaj, żeby się opłukać. Wtedy właśnie usłyszałem, jak nadchodzicie, i po­stanowiłem zgotować wam prawdziwie góralskie powitanie.

Zanurkował pod wodą. Kiedy znów się wynurzył, zamiast błot­nego potwora ujrzeli smukłego, mocno zbudowanego młodzieńca mniej więcej w ich wieku, opalonego niemal na czekoladowo, o opadających na ramiona rudawych włosach i jasnoszarych oczach, spoglądających z twarzy zarazem inteligentnej i pełnej otwartości.

- Patrzcie i podziwiajcie! - wykrzyknął, odsłaniając zęby w uśmiechu.

- Wspaniale - bez entuzjazmu odparł Coll.

- Och, dałbyś spokój! Nie każda sztuczka musi być wystrzało­wa. Ale to mi o czymś przypomina. - Morgan pochylił się z pyta­jącym spojrzeniem do przodu. Jego twarz często przybierała taki wy­raz, jakby w duchu był czymś rozbawiony, i tak było również teraz. - Czy wy dwaj nie powinniście być gdzieś w Callahornie i mącić w gło­wach tubylcom? Czy nie słyszałem ostatnio czegoś takiego o waszych planach? Co tutaj robicie?

- A co ty tutaj robisz? - zrewanżował się pytaniem Coll.

- Ja? Och, to po prostu wynik jeszcze jednego drobnego nie­porozumienia związanego z gubernatorem, a dokładniej mówiąc, z jego żoną. Oczywiście nie podejrzewają mnie, nigdy tego nie robią. Niemniej jednak uznałem, że to dobry moment na zrobienie sobie wakacji. - Morgan uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ale ja za­pytałem was pierwszy. Co się dzieje?

Nie było mowy o tym, żeby go zbyć byle czym, a poza tym ci trzej nigdy nie mieli przed sobą tajemnic, więc Par, ze znaczną pomocą Colla, opowiedział mu, co się stało, począwszy od owego wie­czora w Yarfleet, kiedy przyszli po nich Rimmer Dali i szperacze federacji. Opowiedział mu o snach, które mogły być zesłane przez Allanona, o ich spotkaniu z przerażającą leśną kobietą, która mogła być cieniowcem, i o starcu, który ich uratował i który mógł być Coglinem.

- W waszej opowieści jest sporo różnych „gdybań” - zauwa­żył żartobliwie góral, kiedy skończyli. - Jesteście pewni, że nie wymyśliliście tego wszystkiego?

- Chciałbym, żeby tak było - żałośnie odparł Coll.

- Tak czy owak sądziliśmy, że spędzimy tutaj noc w łóżku, a jutro ruszymy w dalszą drogę do Vale - wyjaśnił Par.

Morgan przeciągnął palcem po wodzie przed sobą i potrząsnął głową.

- Na waszym miejscu chyba bym tego nie robił. Par i Coll wymienili spojrzenia.

- Jeśli federacji tak bardzo na was zależało, że wysłała Rimmera Dalia aż do Yarfleet - kontynuował Morgan, podnosząc nagle wzrok i spoglądając im w oczy - to czy nie sądzicie, że może go również wysłać do Shady Vale?

Zapanowało długie milczenie, aż wreszcie Par powiedział:

- Przyznaję, że o tym nie pomyślałem.

Morgan podpłynął do brzegu sadzawki, wyszedł z wody i zaczął się wycierać.

- Cóż, myślenie nigdy nie było twoją mocną stroną, mój drogi. Dobrze, że masz we mnie przyjaciela. Wracajmy do domku. Zrobię wam coś do jedzenia, tym razem coś innego niż ryby, i porozma­wiamy o tym.

Wytarli się do sucha, opłukali swoje ubrania i wrócili do chatki myśliwskiej. Morgan zabrał się do przygotowywania kolacji. Ugoto­wał wspaniałą potrawę z mięsem, marchewką, ziemniakami oraz ce­bulą i podał ją z gorącym chlebem i zimnym piwem. Siedzieli na ławach pod sosnami, jedząc z wilczym apetytem, aż w końcu niemal wszystko zniknęło z talerzy. Zaczęło się wreszcie robić nieco chłod­niej. Zbliżała się noc, przynosząc od strony gór ożywczy wiatr. Mor­gan podał na deser gruszki oraz ser i kiedy podjadali je ze smakiem, niebo zabarwiło się najpierw na czerwono, potem na purpurowo, aż w końcu pociemniało zupełnie i zapełniło się gwiazdami.

- Kocham te góry - odezwał się Morgan, przerywając długie milczenie. Siedzieli teraz na kamiennych schodach chatki. - Mógł bym pewnie nauczyć się równie mocno kochać miasto, ale nie teraz, kiedy należy ono do federacji. Czasami zastanawiam się, jak mogło wyglądać życie w naszym starym domu, zanim nam go zabrano. To stało się oczywiście dawno temu, przed sześcioma pokoleniami. Nikt już nie pamięta, jak wtedy było. Mój ojciec nawet nie chce o tym rozmawiać. Ale tutaj... ten kraj wciąż należy do nas. Federacja nie zdołała nam go jeszcze odebrać. Po prostu jest zbyt duży. Może dlatego tak bardzo go kocham: bo jest ostatnią rzeczą, jaka pozostała mojej rodzinie z dawnych czasów.

- Oprócz miecza - przypomniał Par.

- Czy wciąż nosisz ten wysłużony antyk? - zapytał Coll. - Ciągle mam nadzieję, że go wyrzucisz i sprawisz sobie coś nowszego i lepszego.

Morgan spojrzał na niego.

- Pamiętasz opowieści mówiące o tym, że Miecz Leah posiadał kiedyś magiczną moc?

- Sam Allanon miał go w nią wyposażyć - potwierdził Par.

- Tak, w czasach Rona Leah. - Morgan zmarszczył brwi. - Nieraz wydaje mi się, że wciąż posiada tę moc. Nie w tym stopniu co kiedyś, nie jako oręż, który mógł stawić opór widmom Mord i podobnym zmorom, ale w inny sposób. Pochwa była zmieniana przez lata sześć razy, rękojeść przynajmniej dwukrotnie, i znowu są zniszczone. Ale klinga - ach, klinga! Jest wciąż tak ostra i nieza­wodna jak zawsze, jakby czas nie miał nad nią władzy. Czy do tego również nie jest potrzebna magiczna moc?

Bracia z powagą skinęli głową.

- Magia- zmienia czasem sposób swego oddziaływania - rzekł Par. - Wzrasta i rozwija się. Być może tak właśnie się stało z Mieczem Leah. - Mówiąc to myślał o tym, co powiedział mu starzec, że zupełnie nie rozumie magii, i zastanawiał się, czy tak jest w istocie.

- Zresztą, prawdę powiedziawszy, nikt nie chce już Miecza. - Morgan przeciągnął się jak kot i westchnął. - Zdaje się, że nikt nie chce już niczego, co pochodzi z dawnych czasów. Wspomnienia są widocznie zbyt bolesne. Mój ojciec nie powiedział ani słowa, kiedy poprosiłem go o Miecz. Po prostu mi go dał.

Coll przyjaźnie trącił go łokciem.

- Myślę, że twój ojciec powinien bardziej uważać, komu oddaje swą broń.

- Czy to mnie czyni się propozycję przystąpienia do Ruchu? - zapytał Morgan z urażoną miną. Roześmiali się. - Ale właśnie. Wspomnieliście o tym, że nieznajomy dał wam pierścień. Mógłbym go zobaczyć?

Par wyciągnął z kieszeni pierścień z wizerunkiem sokoła i podał mu go. Morgan obejrzał go uważnie, po czym wzruszył ramionami i zwrócił go Parowi.

- Nie rozpoznaję go. Ale to o niczym nie świadczy. Słyszałem, że w Ruchu jest około tuzina band banitów i wszystkie zmieniają znaki rozpoznawcze dla zmylenia federacji. - Pociągnął długi łyk piwa ze swojej szklanki i znów położył się na plecach. - Czasem myślę, że powinienem ruszyć na północ i przyłączyć się do nich, przestać trwonić czas na zabawy w chowanego z głupcami mieszkającymi w moim domu i rządzącymi moim krajem, którego historii nawet nie znają. - Smutno potrząsnął głową i przez moment wydawał się postarzały. Po chwili jednak rozchmurzył się. - Ale pomówmy o was. - Obrócił się i usiadł wyprostowany. - Nie możecie ryzykować powrotu, do­póki nie będziecie pewni, że nic wam nie grozi. Pozostaniecie więc tutaj dzień albo dwa i pozwolicie mi pójść na zwiady. Upewnię się, czy federacja nie dotarła tam przed wami. Czy to uczciwa propozycja?

- Bardziej niż uczciwa - od razu odrzekł Par. - Dzięki, Mor­gan. Ale musisz obiecać, że będziesz ostrożny.

- Ostrożny? Z powodu tych federacyjnych głupców? Ha! - Góral uśmiechnął się od ucha do ucha. - Mógłbym do nich podejść i napluć im w oczy, a i tak potrzebowaliby kilku dni, żeby zrozumieć, co się stało! Niczego nie muszę się z ich strony obawiać!

Par się nie zaśmiał.

- Może w Leah nie. Ale w Vale mogą być szperacze. Uśmiech zniknął z twarzy Morgana.

- Może masz rację. Będę ostrożny. - Dopił piwo do końca i wstał. - Pora spać. Chcę wcześnie wyruszyć.

Par i Coll podnieśli się również. Coll zapytał:

- Właściwie co takiego zrobiłeś żonie gubernatora?

- Ach, tamto. Nic wielkiego. Ktoś mi powiedział, że nie prze­pada za powietrzem Wyżyny, że wywołuje ono u niej mdłości. Po­słałem jej więc perfumy mogące zadowolić jej powonienie. Znajdo­wały się we flakoniku z bardzo delikatnego szkła. Zadbałem o to, by znalazły się w jej łóżku jako niespodzianka dla niej. Niestety przy­padkiem rozgniotła flakonik, kładąc się na nim. - Jego oczy zaświeciły się. - Na nieszczęście jakimś sposobem pomyliłem perfu­my z olejkiem skunksowym.

Wszyscy trzej spojrzeli po sobie w ciemności i wybuchnęli nie­pohamowanym śmiechem.

Ohmsfordowie dobrze spali tej nocy, rozkoszując się wygodą i cie­płem prawdziwych łóżek z czystymi kocami i poduszkami. Mogliby z powodzeniem spać do południa, gdyby o świcie nie zbudził ich Morgan, szykujący się do wyprawy do Shady Vale. Wydobył skądś Miecz Leah i pokazał go im. Rękojeść i pochwa były bardzo znisz­czone, lecz klinga lśniła jak nowa, tak jak powiedział. Uśmiechnął się z satysfakcją, widząc zaskoczenie na ich twarzach, przewiesił miecz przez ramię, wsunął długi nóż do jednego z wysokich butów, za pas włożył nóż myśliwski, a na plecy założył łuk z jesionowego drzewa. Mrugnął do nich porozumiewawczo.

- Nie zaszkodzi się trochę zabezpieczyć.

Odprowadzili go do drzwi i zeszli z nim kawałek w dół wzgórza na zachód, gdzie się z nimi pożegnał. Wciąż byli zaspani i ich własne słowa pożegnania przerywane były ziewnięciami.

- Wracajcie do łóżek - poradził im Morgan. - Śpijcie, jak długo chcecie. Odpocznijcie i niczym się nie martwcie. Za parę dni wrócę. - Pomachał im ręką i oddalił się. Jego wysoka, smukła po­stać, jak zawsze promieniująca pewnością siebie, odcinała się wyraźnie na tle wciąż jeszcze ciemnego nieba.

- Uważaj na siebie! - zawołał za nim Par.

- To wy uważajcie na siebie! - zaśmiał się Morgan. Bracia usłuchali rady i wrócili do łóżek. Spali do popołudnia, a resztę dnia spędzili na próżnowaniu. Następnego dnia sprawili się już lepiej: wstali wcześnie, wykąpali się w źródłach, przemierzyli okolicę, na próżno usiłując znaleźć sadzawki błotne, posprzątali w chatce i przygotowali oraz zjedli kolację złożoną z dzikiego ptactwa i ryżu. Długo rozmawiali tego wieczora o starcu i snach, magii i szpe­raczach oraz o tym, co powinni zrobić w najbliższej przyszłości. Nie sprzeczali się, lecz również nie podjęli żadnej decyzji.

Trzeci dzień przyniósł zachmurzenie. O zmierzchu zaczął padać deszcz. Siedzieli przy ogniu, który rozpalili na wielkim kamiennym kominku, i przez długi czas ćwiczyli się w opowiadaniu historii, zajmu­jąc się szczególnie niektórymi spośród mniej znanych legend i usiłując stworzyć jednolitą całość z obrazów pieśni Para oraz słów opowieści Colla. Nie było śladu Morgana Leah. Pomimo wspólnego, milczącego postanowienia, że nie będą się martwić, zaczęli odczuwać niepokój.

Czwartego dnia Morgan powrócił. Kiedy się pojawił, było późne popołudnie i bracia siedzieli na podłodze przed kominkiem, napra­wiając jedno z krzeseł przy stole jadalnym. Nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich góral. Padało przez cały dzień i był przemoczony do suchej nitki. Woda kapała z niego, kiedy kładł plecak i broń na podłodze i zamykał za sobą drzwi.

- Złe wieści - powiedział od progu. Jego rdzaworude włosy oblepiały mu głowę, a na jego wyrazistej twarzy połyskiwał deszcz. Wydawał się nie zwracać uwagi na swój stan, kiedy podchodził do nich przez pokój.

Par i Coll podnieśli się powoli, przerywając swoje zajęcie.

- Nie możecie wracać do Shady Vale - rzekł spokojnie Mor­gan. - Wszędzie są żołnierze. Nie jestem pewien, czy są też szpe­racze, ale wcale bym się nie zdziwił. Wieś znajduje się „pod ochroną federacji” - takiego eufemizmu używają na określenie zbrojnej okupacji. Najwyraźniej na was czekają. Zadałem parę pytań i od razu srę zorientowałem; nikt nie robi z tego tajemnicy. Wasi rodzice prze­bywają w areszcie domowym. Zdaje się, że dobrze się miewają, ale nie mogłem ryzykować rozmowy z nimi. Przykro mi. Musiałbym odpowiedzieć na zbyt wiele pytań. - Odetchnął głęboko. - Ko­muś bardzo na was zależy, przyjaciele.

Bracia spojrzeli po sobie i żaden z nich nie próbował ukryć lęku.

- Co teraz zrobimy? - zapytał cicho Par.

- Myślałem o tym przez całą drogę tutaj - rzekł Morgan. Po­łożył rękę na szczupłym ramieniu przyjaciela. - Powiem wam za­tem, co zrobimy. I nie przez pomyłkę mówię „my”, gdyż czuję, że tkwię już razem z wami w tej sprawie. - Jego dłoń zacisnęła się. - Pójdziemy na wschód, poszukać Walkera Boha.


VI


Morgan Leah potrafił być bardzo przekonujący, kiedy mu na tym zależało. Udowodnił to przyjaciołom owego wieczora w skąpanych w deszczu górach.

Najwyraźniej rozważył sprawę dokładnie, jak zresztą sam stwier­dził, i jego wywody były gruntownie przemyślane. Najkrócej rzecz ujmując, wszystko zależało od ich wyboru. Gdy tylko zrzucił z siebie mokre ubranie i wytarł się do sucha, bracia zasiedli na podłodze przed ciepłym kominkiem ze szklankami piwa i gorącym chlebem w ręku, by wysłuchać jego wyjaśnień.

Zaczął od tego, co już wiedzieli. Wiedzieli, że nie mogą wrócić do Shady Vale - ani teraz, ani w najbliższej przyszłości. Nie mogli również udać się z powrotem do Callahornu. W istocie nie mogli się udać nigdzie, gdzie można się ich było spodziewać, ponieważ było mało prawdopodobne, by federacja, która włożyła tak wiele wysiłku w próby ich odnalezienia, dała teraz za wygraną. Rimmer Dali był znany jako nieustępliwy tropiciel. Osobiście zaangażował się w ten pościg i łatwo nie zrezygnuje. Szperacze będą szukali wszędzie tam, gdzie sięga władza federacji - a był to olbrzymi obszar. Par i Coll mogą się praktycznie uważać za banitów.

Co więc mają robić? Ponieważ nie mogą się udać nigdzie tam, gdzie można się ich spodziewać, muszą się udać gdzieś, gdzie nikt nie będzie ich oczekiwał. Naturalnie sztuka nie polegała na tym, żeby udać się po prostu dokądkolwiek, lecz tam, gdzie mogą się na coś przydać.

- Właściwie moglibyście zostać tutaj, gdybyście chcieli, i być może nie odkryto by was Bóg wie jak długo, ponieważ federacja nigdy nie wpadłaby na pomysł, żeby was tu szukać. - Wzruszył ramionami. - Przez jakiś czas mogłoby to być nawet przyjemne. Ale co by to dało? Po dwóch, czterech miesiącach, jakkolwiek długo by to trwało, wciąż bylibyście banitami, ciągle nie moglibyście wrócić do domu i nic by się nie zmieniło. To bez sensu, prawda? Proponuję zamiast tego, żebyście to wy przejęli inicjatywę. Nie czekajcie, aż wydarzenia was zaskoczą, lecz sami wyjdźcie im naprzeciw!

Chciał przez to powiedzieć, że powinni rozwiązać zagadkę snów. Nie mogli nic na to poradzić, że federacja ich ściga, że żołnierze okupują Shady Vale ani że są uważani za banitów. Pewnego dnia wszystko miało się zmienić - ale nie w najbliższej przyszłości. Sny natomiast były czymś, z czym mogli się zmierzyć. Jeśli mówiły pra­wdę, warto się czegoś więcej o nich dowiedzieć. Starzec powiedział im, żeby przybyli do Hadeshornu w pierwszą noc nowego księżyca. Wcześniej nie chcieli tego zrobić z dwóch bardzo istotnych powodów. Po pierwsze, nie wiedzieli o snach wystarczająco dużo, aby mieć pewność, że są prawdziwe, a po drugie, było ich tylko dwóch i udając się tam, mogli się wystawić na wielkie niebezpieczeństwo.

- Czemu więc nie zrobić czegoś, co rozproszyłoby te niepo­koje? - zakończył Morgan. - Czemu nie pójść na wschód i od­szukać Walkera Bona? Mówiliście, że starzec wam powiedział, iż sny zostały również zesłane Walkerowi Bohowi. Czy nie należałoby się dowiedzieć, co on sądzi o tym wszystkim? Czy zamierza tam pójść? Starzec miał zamiar z nim również porozmawiać. Ale nie­zależnie od tego, czy to zrobił, czy nie, Walker z pewnością będzie miał pogląd na temat prawdziwości snów. Przyznaję, że zawsze uwa­żałem waszego stryja za dziwaka, ale nigdy nie miałem go za głupca. Wszyscy znamy opowieści o nim. Jeśli rzeczywiście ma część ma­gicznej mocy Shannary, teraz jest dobra sposobność, żeby się o tym przekonać. - Pociągnął długi łyk piwa ze szklanki i pochylił się do przodu, mierząc w ich stronę wyciągniętym palcem. - Jeśli Walker uwierzy w sny i postanowi wyruszyć do Hadeshorn, to może i wy będziecie bardziej skłonni tam pójść. Byłoby nas wówczas czterech. Każdy, kto chciałby nam przysporzyć kłopotów, musiałby się najpierw dobrze zastanowić. - Wzruszył ramionami. - Na­wet jeśli potem zdecydujecie się nie iść, zrobicie coś bardziej poży­tecznego, niż ukrywając się tutaj albo w jakimś innym miejscu. Federacja nigdy nie wpadnie na to, żeby was szukać w Anarze! To chyba ostatnie miejsce, gdzie mogliby się was spodziewać! - Je­szcze raz pociągnął ze szklanki, odgryzł kawałek świeżego chleba i odchylił się do tyłu, spoglądając na nich badawczo. Na jego twarzy znowu malował się ów wyraz, który zdradzał, że wie coś, czego oni nie wiedzą, i wydawał się tym ogromnie rozbawiony. - Więc? - zapytał.

Bracia milczeli. Par myślał o stryju, przypominając sobie opowia­dane o nim historie. Walker Boh był samozwańczym badaczem życia, który twierdził, że miewa wizje; utrzymywał, że widzi i czuje to, czego inni nie widzą i nie czują. Krążyły pogłoski, że uprawia nie­znaną odmianę magii. Pewnego dnia opuścił Vale i udał się do Sudlandii. Stało się to przed niemal dziesięciu laty. Bracia byli wówczas młodzi, lecz Par to pamiętał.

Coll nagle odchrząknął, pochylił się do przodu i potrząsnął głową. Par był pewien, że jego brat zamierza powiedzieć Morganowi, jak niedorzeczny jest jego pomysł, lecz Coll jedynie zapytał:

- W jaki sposób odnajdziemy Walkera?

Przez chwilę Par i Morgan patrzyli na siebie ze zdumieniem. Obaj oczekiwali, że Coll okaże się nieugięty, że zdecydowanie sprzeciwi się tak niesłychanemu planowi i odrzuci go jako szaleńczy. Żaden z nich jednak nie spodziewał się czegoś takiego. Coll zauważył tę wymianę spojrzeń i powiedział:

- Na waszym miejscu nie mówiłbym głośno tego, co myślę. Żaden z was nie zna mnie tak dobrze, jak mu się zdaje. No więc, jaka będzie odpowiedź na moje pytanie?

Morgan ukrył szybko wyraz poczucia winy, jaki pojawił się w je­go oczach.

- Najpierw pójdziemy do Culhaven. Mam tam przyjaciela, który będzie wiedział, gdzie jest Walker.

- Culhaven? - Coll zmarszczył czoło. - Culhaven jest oku­powane przez federację.

- Ale wystarczająco bezpieczne dla nas. - Morgan trwał przy swoim. - Federacja nie będzie was tam szukała, a poza tym zatrzy­mamy się tam najwyżej dzień albo dwa. Tak czy owak nie będziemy się tam zbyt wiele publicznie pokazywać.

- A nasze rodziny? Nie będą się o nas niepokoić?

- Moja nie. Ojciec przyzwyczaił się już do tego, że nie widuje mnie całymi tygodniami. Już dawno uznał, że nie można na mnie polegać. A dla Jaralana i Miriany lepiej, że nie wiedzą, co się z wami dzieje. I bez tego pewnie porządnie się martwią.

- A co z Wren? - zapytał Par.

- Nie wiem, jak znaleźć Wren. - Morgan pokręcił głową. - Je­śli jest wciąż z nomadami, może być wszędzie. - Urwał na chwilę. - Poza tym nie wiem, na ile Wren mogłaby nam być pomocna. Była jeszcze dzieckiem, kiedy opuszczała Vale, Par. Nie mamy czasu na odnalezienie obojga. Wydaje mi się, że lepiej będzie poszukać Walkera.

Par skinął głową. Popatrzył niepewnie na Colla, który odwzaje­mnił jego spojrzenie.

- Co sądzisz? - zapytał.

- Sądzę, że nie powinniśmy byli w ogóle się ruszać z Vale. - Nie powinniśmy byli w ogóle ruszać się z łóżka.

- Och, daj spokój, Collu Ohmsfordzie! - wykrzyknął wesoło Morgan. - Pomyśl o czekającej nas przygodzie! Przyrzekam, że będę się wami opiekował!

Coll spojrzał na brata.

- Czy to powinno mnie uspokoić?

- Jestem za tym, żebyśmy poszli. - Par odetchnął głęboko. Coll przyjrzał mu się uważnie, po czym skinął głową.

- W końcu, co mamy do stracenia?

W ten sposób sprawa została rozstrzygnięta. Zastanawiając się nad tym później, Par stwierdził, że właściwie nie był zaskoczony. W końcu trzeba było dokonać jakiegoś wyboru, a niewiele przema­wiało za innymi rozwiązaniami.

Tej nocy spali w domku myśliwskim, a ranek upłynął im na pa­kowaniu żywności z chłodnych spiżarni oraz innych zapasów z komód i szafek. Bracia znaleźli broń, koce, płaszcze podróżne i ubrania na zmianę, niektóre pasujące na nich jak ulał. Zaopatrzyli się również w wędzone mięso, warzywa i owoce, ser i orzechy, a także w naczynia kuchenne, bukłaki na wodę i lekarstwa. Wzięli wszystko, czego po­trzebowali, bo chatka była dobrze zaopatrzona, i w południe stali gotowi do drogi.

Było szaro i pochmurnie, kiedy wyszli przez frontowe drzwi, do­kładnie ryglując je za sobą. Deszcz przeszedł w mżawkę i ziemia pod ich stopami nie była już twarda i pylista, lecz wilgotna i miękka jak gąbka. Skierowali się znów ku północy, w stronę Tęczowego Jeziora, z postanowieniem dotarcia do jego brzegów przed nastaniem nocy. Plan Morgana na pierwszy etap wyprawy był prosty. Mieli odnaleźć łódź ukrytą przez braci u ujścia Rappahalladranu i popłynąć nią tym razem wzdłuż południowego brzegu, omijając z dala nizinę Cięte, Czarne Dęby i Moczary Mgieł, miejsca pełne niebezpieczeństw, których lepiej unikać. Dotarłszy do przeciwnego brzegu, mieli odnaleźć Srebrną Rzekę i popłynąć nią na wschód do Culhaven. Był to dobry plan, lecz nie pozbawiony trudności. Morgan wolałby przepłynąć Tęczowe Jezioro nocą, kiedy mniej rzucaliby się w oczy, Używając jako busoli gwiazd i księżyca. Lecz gdy dzień dobiegał końca i w oddali ukazało się jezioro, stało się jasne, że tej nocy nie będzie gwiazd ani księżyca, a tym samym żadnego światła, które mogłoby im wskazać drogę. Gdyby spróbowali przepłynąć jezioro w taką pogodę, istniało duże prawdopodobieństwo, że podryfują za daleko na południe, wystawiając się na niebezpieczeństwa, których mieli nadzieję uniknąć.

Dlatego gdy odnaleźli łódź i upewnili się, że wciąż się nadaje do użytku, spędzili pierwszą noc w chłodnym, podmokłym obozowisku niedaleko brzegu jeziora, śniąc o cieplejszych i przyjemniejszych czasach. Ranek przyniósł nieznaczną zmianę pogody. Zupełnie przestało padać i zrobiło się ciepło, lecz chmury pozostały, mieszając się z mgłą spowijającą jezioro od jednego końca do drugiego.

Par i Coll niepewnie rozglądali się wokół.

- Wypogodzi się - zapewniał ich Morgan, zamierzając jak naj­prędzej wyruszać.

Zepchnęli łódź na wodę i wiosłowali do czasu, aż wiatr stał się na tyle silny, by mogli ustawić swój prowizoryczny żagiel. Chmury uniosły się o parę metrów i niebo przejaśniło się trochę, lecz mgła wciąż leżała na powierzchni jeziora jak wełna, okrywając wszystko nieprzeniknionym całunem. Minęło południe, nie przynosząc wielkiej zmiany, i w końcu nawet Morgan przyznał, że nie wie, gdzie są.

O zmierzchu wciąż znajdowali się na jeziorze i wkrótce zrobiło się wokół nich zupełnie ciemno. Wiatr ustał i łódź stała nieruchomo na wodzie. Zjedli coś, głównie dlatego, że było to niezbędne, a nie dlatego, żeby którykolwiek z nich odczuwał głód, po czym próbowali na zmianę spać.

- Pamiętasz opowieści o Shei Ohmsfordzie i o stworzeniu, które mieszkało na Moczarach Mgieł? - w pewnym momencie Coll za­pytał szeptem Para. - Wcale się nie zdziwię, jeśli przekonamy się na własnej skórze, czy były prawdziwe!

Noc upływała powoli, wypełniona ciszą, ciemnością i poczuciem nadciągającej zguby. Minęła jednak bez żadnych zdarzeń, a rankiem mgła się podniosła, niebo się rozjaśniło i przyjaciele stwierdzili, że znajdują się bezpiecznie na środku jeziora, zwróceni dziobem łodzi ku północy. Odprężeni, żartowali ze swych obaw, obrócili łódź z powro­tem ku wschodowi i na zmianę wiosłowali, wyczekując nadejścia wia­tru. Po pewnym czasie mgła zupełnie zniknęła, chmury rozproszyły się i dostrzegli południowy brzeg. Około południa zerwał się północno-wschodni wiatr, więc odłożyli wiosła i postawili żagiel.

Czas mijał, a łódź mknęła na wschód. Zmierzchało już, kiedy wre­szcie przybili do przeciwległego brzegu w lesistej zatoczce u ujścia Srebrnej Rzeki. Wepchnęli łódź w sitowie i przymocowali ją starannie linami, po czym ruszyli pieszo w głąb lądu. Słońce już zachodziło i jego gasnące światło odbijało się od nowej powłoki nisko wiszących chmur i oparów mgły, barwiąc niebo na różowo. W lesie było jeszcze cicho, odgłosy nocy wyczekiwały niecierpliwie końca dnia przed roz­poczęciem swej symfonii. Rzeka płynęła ospale obok nich, wezbrana od deszczu i unoszonych na wodzie odpadków. Cienie wyciągnęły się w ich stronę, drzewa zdawały się skupiać w ciemne gromady, a światło stawało się coraz słabsze. Wkrótce spowił ich mrok.

Przez chwilę rozmawiali o Królu Srebrnej Rzeki.

- Przeminął jak cała reszta magii - stwierdził Par, stąpając ostrożnie po śliskiej od deszczu ścieżce. Tej nocy widoczność była lepsza, choć nie tak dobra, jak mogliby sobie życzyć: gwiazdy i księ­życ bawiły się w chowanego z chmurami. - Przeminął jak druidzi i elfy, jak wszystko prócz opowieści.

- Może tak, a może nie - filozoficznie zauważył Morgan. - Podróżnicy wciąż twierdzą, że od czasu do czasu go widują, starca z latarnią, wskazującego im drogę i sprawującego nad nimi pieczę. Przyznają jednak, że jego włości nie są już tak rozległe jak niegdyś. Włada jedynie nad rzeką i wąskim pasem ziemi wzdłuż niej. Reszta należy do nas.

- Reszta należy do federacji, jak wszystko inne! - mruknął Coll. Morgan kopnął kawałek suchego drewna, który wirując, zniknął w ciemności.

- Znam człowieka, który twierdzi, że rozmawiał z Królem Sre­brnej Rzeki. Wędrownego handlarza sprzedającego błyskotki od Leah po Anar. Wciąż przemierza ten kraj i mówił mi, że pewnego razu zabłądził na nizinie Battlemound i ów starzec pojawił się z latarnią i wyprowadził go. - Morgan potrząsnął głową. - Nigdy nie wie­działem, czy wierzyć mu, czy nie. Z handlarzy są urodzeni bajarze i nieczęsto można się od nich dowiedzieć prawdy.

- Myślę, że już go nie ma - powiedział Par i ta pewność prze­jęła go smutkiem. - Magia zanika, jeśli się jej nie praktykuje i w nią nie wierzy. Król Srebrnej Rzeki nie miał szczęścia ani do jednego, ani do drugiego. Teraz jest tylko opowieścią, jeszcze jedną legendą, w której prawdziwość wierzysz tylko ty i ja, i Coll, i może jeszcze garstka innych.

- My, Ohmsfordowie, zawsze wierzymy - dokończył cicho Coll.

. Szli dalej w milczeniu ścieżką wijącą się na wschód, nasłuchując odgłosów nocy. Wiedzieli, że tej nocy nie dotrą już do Culhaven, teraz nie chcieli się jeszcze zatrzymywać, więc kontynuowali marsz, nie zamieniając na ten temat słowa. W miarę jak posuwali się w głąb lądu, zapuszczając się na obszar Dolnego Anaru, las stawał się coraz gęstszy, a ścieżka zwężała się pod naporem zarastających ją z obu stron krzewów. Rzeka kotłowała się tu wściekle, przepływając przez Szereg wąskich gardzieli, a okolica stała się bardziej nieprzystępna, tworząc labirynt pagórków i wąwozów, upstrzonych gdzieniegdzie głazami i pniakami drzew.

- Droga do Culhaven nie jest już taka jak kiedyś - mruknął w pewnej chwili Morgan. Par i Coll nie wiedzieli, czy jest tak w isto­cie, gdyż żaden z nich nigdy nie był w Anarze. Spojrzeli po sobie, lecz nic nie odpowiedzieli.

Potem ścieżka odbijała od rzeki, prowadząc w głąb lasu. Morgan zawahał się przez chwilę, po czym ruszył nią dalej. Ponad ich głowami zwarły się korony drzew, przez które przenikało jedynie nikłe światło księżyca, i cała trójka zmuszona była posuwać się naprzód po omacku. Morgan znowu coś mruczał, tym razem niezrozumiale, chociaż ton jego głosu był wyraźnie słyszalny. Pnącza i zwisające pędy zarośli uderzały ich w twarze i musieli iść pochyleni. W lesie panował dziw­ny, cuchnący zapach, jakby jego poszycie się rozkładało. Par usiłował wstrzymywać oddech, żeby nie czuć tego fetoru, tak był drażniący. Chciał przyśpieszyć, lecz przed nim znajdował się Morgan, który szedł już najszybciej jak mógł.

- Taki zapach, jakby coś tutaj umarło - szepnął zza jego ple­ców Coll.

Nagle coś pobudziło pamięć Para. Przypomniał sobie zapach bi­jący od chaty leśnej kobiety, o której starzec powiedział im, że jest cieniowcem. Odór panujący tutaj był zupełnie taki sam.

W chwilę później wyszli z leśnej gęstwiny na polanę otoczoną martwymi kikutami drzew i pokrytą gnijącymi liśćmi, suchymi ga­łęziami i rozrzuconymi bezładnie kośćmi. Jej środek zajmował zatę­chły staw, bulgoczący jak kocioł stojący na ogniu. Wielkookie pad-linożerne zwierzęta obserwowały ich z głębi mroku.

Przyjaciele zatrzymali się niepewnie.

- Morgan, tu jest dokładnie tak samo jak... - zaczął Par, ury­wając w pół zdania.

Cieniowiec wyszedł bezszelestnie spomiędzy drzew i stanął przed nimi. Par ani przez chwilę nie miał wątpliwości, co to takiego; wie­dział to instynktownie. Natychmiast zniknęło niedowierzanie i wąt­pliwości, przez wiele lat hołubiona pewność, że cieniowce są tym, za co je uważali rozsądni ludzie - plotkami i powiastkami dla nie­grzecznych dzieci. Być może tę zmianę wywołało w nim ostrzeżenie udzielone im przez starca, które pobrzmiewało teraz w jego uszach. A może po prostu sprawił to wygląd stworzenia. Tak czy inaczej rze­czywistość, którą miał przed sobą, była zatrważająca i niezapomniana.

Cieniowiec ten w niczym nie przypominał poprzedniego. Była to olbrzymia, powłócząca nogami istota o ludzkich kształtach, lecz dwukrotnie większa od normalnego człowieka, o ciele pokrytym szorstką, kudłatą sierścią, masywnych łapach uzbrojonych w szpony, potężna i zgarbiona jak goryl. Spośród kudłów wyzierała twarz, którą trudno byłoby określić jako ludzką. Była pomarszczona i wykrzywiona wo­kół ust, z których jak ułamane kości sterczały zęby. Z wyschniętych fałdów jej skóry z zapiekłą niechęcią spoglądały płonące jak ogień oczy. Stwór stał i patrzył, taksując ich wzrokiem tępego zwierzęcia.

- Oho - rzekł cicho Morgan.

Cieniowiec postąpił krok do przodu posuwistym ruchem, przy­wodzącym na myśl skradającego się kota.

- Co tu robicie? - zachrypiał jak gdyby z wnętrza głębokiej, pustej studni.

- Zgubiliśmy... - zaczął Morgan.

- Wkroczyliście na mój teren! - przerwał tamten, groźnie zgrzytając zębami. - Rozgniewaliście mnie!

Morgan spojrzał na Para, który ruchem ust wypowiedział szybko słowo „cieniowiec” i spojrzał z kolei na brata. Coll był blady i spięty. Podobnie jak Par, nie miał już wątpliwości.

- Zatrzymam jednego z was jako zapłatę! - zawarczał cienio­wiec. - Dajcie mi jednego z was! Dawajcie!

Przyjaciele jeszcze raz spojrzeli na siebie. Wiedzieli, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji. Tym razem nie było w pobliżu starca, który by im przyszedł z pomocą. Byli sami.

Morgan sięgnął za siebie i wyciągnął z pochwy Miecz Leah. Ostrze odbiło się jasnym blaskiem w oczach potwora.

- Albo pozwolisz nam bezpiecznie przejść... - zaczął.

Nie dokończył. Cieniowiec rzucił się na niego z wrzaskiem, po­konując małą polanę z przerażającą szybkością. W jednej sekundzie znalazł się przy Morganie, rozdzierając szponami powietrze. Góralowi udało się jednak w porę nastawić miecz. Odparował cios i wytrącił stwora z równowagi, odrzucając go na bok i niwecząc jego atak. Coll skoczył w ich stronę i zadał mu cięcie krótkim mieczem, który miał przy sobie, a Par uderzył weń magią pieśni, przesłaniając mu wzrok chmarą bzyczących owadów.

Potwór z gniewnym rykiem stanął z powrotem na nogach, zapa­miętale wymachując ramionami, i ponownie natarł na nich. Zadał Morganowi potężny cios, gdy ten usiłował odskoczyć na bok, i po­walił go na ziemię. Kiedy stwór odwrócił się, Coll uderzył go tak mocno swoim krótkim mieczem, że odrąbał mu jedno ramię ponad łokciem. Cieniowiec zatoczył się z bólu, lecz zaraz skoczył z powro­tem, schwycił swe odrąbane ramię i cofnął się znowu. Ostrożnie przyłożył ramię do barku. Nastąpił nagły ruch; ścięgna, mięśnie i ko­ści splatały się ze sobą jak wijące się węże. Ramię przyrosło z po­wrotem.

Cieniowiec zasyczał z radości.

Potem znowu ruszył na nich. Par usiłował go powstrzymać obra­zami wilków, lecz monstrum nawet ich nie zauważyło. Z całym im­petem uderzyło w Morgana, odpychając klingę jego miecza i odrzucając go do tyłu. Góral byłby pewnie zgubiony, gdyby nie Ohmsfordowie, którzy skoczyli na bestię i powalili ją na ziemię. Przytrzymali ją tam zaledwie przez chwilę. Dźwignęła się do góry, uwalniając się z ich uścisku i odrzucając ich na boki. Jedno wielkie ramię grzmotnęło Para w twarz, odrzucając mu głowę do tyłu aż w oczach zapaliły mu się gwiazdy, kiedy toczył się po ziemi. Słyszał, jak bestia zbliża się do niego, i wyrzucał z siebie wszystkie obrazy, jakie potrafił przy­wołać. Tarzał się i pełzał, rozpaczliwie usiłując dźwignąć się na nogi. Usłyszał ostrzegawczy okrzyk Colla i serię chrząknięć. Wreszcie sta­nął wyprostowany, próbując otrząsnąć się z zamroczenia.

Cieniowiec znajdował się tuż przed nim, mając go za chwilę po­chwycić w szeroko rozwarte, zakończone szponami ramiona. Coll leżał bezwładnie pod drzewem o kilka kroków dalej. Nigdzie nie było widać Morgana. Par cofnął się powoli, szukając sposobu ucieczki. Nie było teraz czasu na magię. Bestia znajdowała się zbyt blisko. Poczuł za plecami chropowatą korę drzewa.

Wtem obok niego znowu pojawił się Morgan, który wyłonił się z mroku i z okrzykiem „Leah, Leah!” rzucił się na cieniowca. Na twarzy i ubraniu miał krew, a w jego oczach płonął gniew i deter­minacja. Opadł Miecz Leah - łuk lśniącego metalu - i wydarzyło się coś cudownego. Miecz z całą siłą uderzył w cieniowca i zapłonął ogniem.

Par cofnął się i osłonił twarz ramieniem. Nie, pomyślał zdumiony, to nie ogień, to magia!

Magia zadziałała w jednej chwili, bez ostrzeżenia, i zdawała się porażać bezruchem walczących w kręgu jej światła. Potwór zesztywniał, wydając okrzyk przerażenia i niedowierzania. Magia przepłynęła z Miecza Leah na jego ciało, rozcinając je jak brzytwa. Cieniowiec zadrżał, zdawał się zapadać w sobie, jego kontury rozmyły się i zaczął się rozpływać. Par szybko upadł na ziemię u stóp potwora i przetoczył się pod nim kawałek dalej, odzyskując wolność. Zobaczył, jak bestia dźwiga się rozpaczliwie w górę, po czym wybucha ogniem równie jasnym jak broń, od której zginęła, i obraca się w popiół.

Miecz Leah natychmiast pogrążył się w mroku. Zapanowała nagła cisza. Ponad małą polaną unosił się obłok dymu o intensywnym, cierpkim zapachu. Staw raz jeszcze zabulgotał i ucichł.

Morgan Leah opadł na jedno kolano, upuszczając miecz na ziemię przed sobą. Oręż uderzył o mały wzgórek popiołu i rozbłysł. Morgan wzdrygnął się i zadrżał.

- Do kroćset! - wyszeptał głosem zdławionym ze zdumie­nia. - Moc, którą czułem, była... Nigdy nie sądziłem, że to możliwe...

Par natychmiast podszedł do niego, uklęknął obok i obejrzał jego twarz, poranioną, stłuczoną i bladą, jakby odpłynęła z niej cała krew. Objął przyjaciela ramieniem i przycisnął go do siebie.

- Wciąż ma moc, Morgan! - wyszeptał, podniecony myślą, że coś takiego jest możliwe. - Minęło tyle lat, a on wciąż posiada magiczną moc, chociaż nikt o tym nie wiedział! - Morgan patrzył na niego, nie rozumiejąc. - Nie pojmujesz? Magia drzemała w nim od czasów Allanona! Nie była potrzebna! Trzeba było innej magii, żeby ją obudzić! Trzeba było stworzenia takiego jak cieniowiec! Dla­tego nic się nie działo, dopóki magie się nie zetknęły...

Nie dokończył. Coll doczłapał do nich i również opadł na ziemię. Jedno jego ramię zwisało bezwładnie.

- Chyba je złamałem - wymamrotał.

Ręka wprawdzie nie była złamana, lecz tak mocno stłuczona, że Par uznał za niezbędne unieruchomić ją na parę dni w łubkach. Umyli się w swym zapasie pitnej wody, opatrzyli zadraśnięcia i rany, pod­nieśli z ziemi swą broń i stanęli, spoglądając po sobie.

- Starzec powiedział, że wiele istot będzie na nas polowało - wyszeptał Par.

- Nie wiem, czy ten stwór na nas polował, czy po prostu mieliśmy pecha, że się na niego natknęliśmy. - Głos Colla był chrapliwy. - Wiem tylko, że nie chciałbym jeszcze raz spotkać czegoś takiego.

- Ale jeśli spotkamy... - rzekł cicho Morgan i na chwilę umilkł. - Jeśli spotkamy, to wiemy teraz, jak sobie z czymś takim radzić. - Pogładził klingę Miecza Leah, jakby dotykał miękkiego wygięcia kobiecej twarzy.

Par nigdy nie zapomniał tego, co czuł w tamtej chwili. Wspo­mnienie to nawet przesłoniło pamięć o ich potyczce z cieniowcem.

Był to mały okruch czasu zastygły w najczystszej postaci. Odczuwał zazdrość. Przedtem to on miał prawdziwą magię. Teraz tym kimś był Morgan Leah. Oczywiście, wciąż władał pieśnią, ale jej moc bladła w porównaniu z mocą miecza górala. To jego miecz zniszczył po­twora. Najbardziej sugestywne obrazy wysyłane przez Para potrafiły go co najwyżej rozdrażnić.

Zastanawiał się, czy magiczna pieśń ma jakąkolwiek rzeczywistą wartość.


VII


Później tej samej nocy Par przypomniał sobie coś, co go zmusiło do zmierzenia się z uczuciami, jakie żywił wobec Morgana. Masze­rowali do Culhaven, pragnąc jak najszybciej zakończyć wyprawę, zdecydowani iść całą noc i następny dzień raczej, niż ryzykować choćby krótki nocleg w lesie. Dotarli z powrotem do głównej ścieżki, tam gdzie biegła ona równolegle do Srebrnej Rzeki, i ruszyli nią dalej na wschód. Kiedy tak podążali naprzód, to ponaglani przez niepokój, to wstrzymywani przez zmęczenie, ich myśli wędrowały również jak pasące się owce ku zieleńszym pastwiskom i Par Ohmsford przyłapał się na tym, że myśli o pieśniach.

Przypomniał sobie legendy mówiące, że moc Miecza Leah jest w dosłownym znaczeniu tego słowa obosieczna. Miecz został wypo­sażony w magiczną moc przez Allanona w czasach Brin Ohmsford, kiedy druid wędrował na wschód z dziewczyną z Shady Vale i jej opiekunem Ronem Leah. Druid zanurzył klingę miecza w zakazanych wodach Hadeshornu, na zawsze zmieniając jej charakter. Była odtąd czymś więcej niż zwykłe ostrze; stała się talizmanem mogącym się oprzeć nawet widmom Mord. Jej magia była jednak podobna do wszystkich magii z dawnych czasów; stanowiła zarówno błogosła­wieństwo, jak i przekleństwo. Jej moc była jak narkotyk; ten, kto jej używał, coraz bardziej się od niej uzależniał. Brin Ohmsford dostrzeg­ła to niebezpieczeństwo, lecz przestrogi, jakich udzielała Ronowi Le­ah, pozostały bez echa. Tym, co ich uratowało w ostatecznej kon­frontacji z ciemną magią i położyło kres dalszej potrzebie korzystania z magii miecza, była moc Jaira i jej własna. Nie istniał żaden przekaz mówiący o tym, co stało się później z mieczem - wiadomo było tylko, że nie był już potrzebny, i więcej go nie używano.

Aż do teraz. I teraz wydawało się, że być może obowiązkiem Para jest przestrzec Morgana przed dalszym stosowaniem miecza. Ale jak miał to zrobić? Do kroćset, Morgan był obok Colla jego najlepszym przyjacielem, a na nowo odkryta magia, której Par tak bardzo mu zazdrościł, dopiero co uratowała im życie! Odczuwana przezeń zawiść wypełniała go poczuciem winy i zawodu. Jak miał powiedzieć Morganowi, że nie powinien korzystać z mocy miecza? Nie było ważne, że mogą istnieć po temu dostateczne powody; i tak zdawała się z tego przebijać uraza. Poza tym wiedział, że będą potrzebowali mocy mie­cza, jeśli natkną się jeszcze na jakieś cieniowce. A wszystko na to wskazywało.

Jego zmagania z tym problemem nie trwały długo. Po prostu nie potrafił wymazać z pamięci swego niepokoju i świeżego wspomnienia dyszącej nad nim bestii. Postanowił milczeć. Być może w ogóle nie było potrzeby o tym mówić. Gdy się pojawi, zawsze zdąży to zrobić. Zostawił sprawę w spokoju.

Niewiele rozmawiali ze sobą tej nocy, a jeśli już, to głównie o cieniowcach. Nie mieli już wątpliwości co do ich istnienia. Nawet Coll nie unikał nazywania rzeczy po imieniu, mówiąc o bestii, która ich zaatakowała. Lecz uznanie tego faktu niewiele rozjaśniło im w gło­wach. Cieniowce pozostały dla nich tajemnicą. Nie wiedzieli, skąd przychodzą ani dlaczego. Nie wiedzieli nawet, czym są. Nie mieli pojęcia o źródle ich mocy, chociaż zdawało się, że musi nim być jakiś rodzaj magii. Jeśli stworzenia te na nich polowały, to nie wie­dzieli, jak mogą temu zaradzić. Wiedzieli jedynie, że starzec miał rację, radząc im, by zachowali ostrożność.

Wkrótce po nastaniu świtu dotarli do Culhaven. Obolali i zaspani, wyszli z rozpraszających się nocnych cieni lasu na słabe światło no­wego dnia. Chmury przesłaniały całe niebo na wschodzie, zawadzając w przelocie o wierzchołki drzew i nadając miastu karłów w dole szary zimowy wygląd. Przyjaciele zatrzymali się, rozprostowali kości, ziewnęli i rozejrzeli się wokół. Drzewa przed nimi przerzedziły się i ujrzeli grupę chat, nad którymi unosił się dym z kamiennych ko­minów, a obok chat stodoły pełne wozów i narzędzi i małe podwórza z zagrodami dla zwierząt. Na maleńkich skrawkach ziemi warzywniki wielkości odcisków kciuka walczyły o lepsze z wdzierającymi się ze­wsząd chwastami. Wszystko było stłoczone: chaty i szopy, zwierzęta, ogrody i las wpadały na siebie. Wszystko było strasznie zaniedbane, farba niszczyła się i odpadała, tynk i kamienie były popękane, połamane płoty chyliły się ku ziemi, zwierzęta były kudłate i nie oporządzone, a rośliny ogrodowe i chwasty tak wzajemnie sobą poprzerastane, że trudno je było od siebie odróżnić.

W drzwiach i oknach ukazywały się kobiety, w większości stare, niektóre z praniem do powieszenia, inne zajęte gotowaniem posiłku. Wszystkie wydawały się obdarte i zaniedbane. Na podwórzach, ścież­kach i drogach bawiły się dzieci, usmolone i dzikie jak górskie owce.

Morgan zauważył, z jakim zdumieniem Par i Coll rozglądają się wokół, i rzekł:

- Zapomniałem wam powiedzieć. Culhaven, które znacie, to miasto z waszych opowieści. To wszystko należy już do przeszłości. Wiem, że jesteście zmęczeni, ale skoro już tutaj jesteśmy, musicie pewne rzeczy zobaczyć.

Powiódł ich ścieżką prowadzącą do miasta. Zabudowania były coraz nędzniejsze, chaty ustąpiły miejsca szopom i szałasom, ogrody i zwierzęta zniknęły zupełnie. Ścieżka rozszerzała się w polną drogę, od dawna nie naprawianą, pełną dziur i kolein, pokrytą odpadkami i kamieniami. Tutaj również bawiły się dzieci, a kobiety krzątały się przy domowych zajęciach, zamieniając czasem parę słów ze sobą nawzajem i z dziećmi, lecz przeważnie były zamknięte w sobie i mil­czące. Nieufnie przyglądały się trzem przybyszom przechodzącym obok, a na ich twarzach malowała się podejrzliwość i strach.

- Oto Culhaven, najpiękniejsze miasto Estlandii, serce i dusza państwa karłów - powiedział cicho Morgan. Nie patrzył na nich. - Znam opowieści. Było azylem, oazą, przystanią dla łagodnych dusz, pomnikiem tego, czego mogą dokonać duma i ciężka praca. - Po­trząsnął głową. - A takie jest dzisiaj.

Podeszło do nich kilkoro dzieci, prosząc o pieniądze. Morgan łagodnie potrząsnął głową, pogładził je po włosach i poszedł dalej.

Skręcili w dróżkę prowadzącą do strumienia zapchanego śmiecia­mi i nieczystościami. Jego brzegiem chodziły dzieci, trącając paty­kami unoszące się na wodzie odpadki. Po kładce przeszli na drugi brzeg. W powietrzu unosił się ciężki zapach zgnilizny.

- Gdzie się podziali mężczyźni? - zapytał Par. Morgan spojrzał na niego.

- Szczęśliwi spośród nich nie żyją. Pozostali są w kopalniach albo w obozach pracy. Dlatego wszystko tak tutaj wygląda. W mie­ście pozostały jedynie dzieci, starcy i trochę kobiet. - Urwał na chwilę. - Jest tak od pięćdziesięciu lat. Zgodnie z wolą federacji. Chodźcie tędy.

Poprowadził ich wąską ścieżką za szeregiem chat, które wydawały się bardziej zadbane. Ściany były świeżo wybielone, kamienie wy­szorowane, tynk nienaruszony, ogrody i trawniki wypielęgnowane. Tutaj również karły, głównie kobiety, krzątały się na podwórzach i w izbach, a ich zajęcia były podobne do tych, które oglądali po­przednio, lecz rezultaty różniły się od tamtych jak dzieli od nocy. Wszystko tutaj lśniło czystością i porządkiem.

Morgan zaprowadził ich do małego parku na wzgórzu, gdzie we­szli ostrożnie w jodłowy zagajnik.

- Widzicie te domy? - Wskazał grupę porządnie utrzymanych chat. Par i Coll skinęli głową. - To tam mieszkają stacjonujący tutaj żołnierze i urzędnicy federacji. Młodsze, silniejsze kobiety kar­łów zmuszane są do pracy dla nich. Większość z nich musi również z nimi żyć. - Spojrzał na nich znacząco.

Opuścili park i zeszli zboczem wzgórza do centrum miasta. Za­miast domów mieszkalnych stały tutaj sklepy i warsztaty, a na ulicach roiło się od pieszych. Wśród nich było niewielu karłów, i to znowu przeważnie starych; zajęci byli sprzedawaniem i kupowaniem. Wokół tłoczyli się przybysze spoza miasta, którzy ściągnęli tutaj na handel. Wszędzie widoczne były patrole federacji.

Morgan powiódł braci zaułkami, gdzie mogli pozostać nie zauwa­żeni. Pokazywał im różne rzeczy, udzielając wyjaśnień głosem zara­zem gorzkim i ironicznym.

- Tamten budynek to kantor wymiany srebra. Karły przymu­szane są do wydobywania srebra w kopalniach; trzymane są cały czas pod ziemią - wiecie, co to oznacza - a potem zmuszane do sprzedawania go w cenach ustalonych przez federację i odda­wania większości dochodów swym prześladowcom w postaci po­datków. Również zwierzęta należą do federacji - rzekomo na za­sadzie dzierżawy. Żywność karłów jest ściśle racjonowana. Tam w dole to plac targowy. Wszystkie warzywa i owoce są uprawiane i sprzedawane przez karłów, a wpływy ze sprzedaży są dzielone w ten sam sposób, co wszystko inne. To właśnie oznacza dla tych ludzi „protektorat”.

Zatrzymał ich na końcu ulicy, z dala od tłumu gapiów skupionego wokół podestu, na którym wystawiono na sprzedaż grupę spętanych łańcuchami młodych karłów i karlice. Przez chwilę im się przypatrywali.

- Wyprzedają tych, których nie potrzebują do pracy - poin­formował Morgan.

Z dzielnicy handlowej zaprowadził ich pod szerokie wzgórze wznoszące się ponad miastem. Jego zbocze, sczerniałe i odarte z życia, znaczyło się ogromną ciemną smugą na tle nieba. Kiedyś pocięte było na tarasy i jeszcze teraz pozostałości dawnych umocnień ster­czały z ziemi jak nagrobki.

- Wiecie, co to jest? - zapytał ich cicho. Potrząsnęli gło­wami. - To wszystko, co pozostało po Ogrodach Meade. Znacie tę historię. Karły założyły te ogrody, używając specjalnej ziemi spro­wadzonej z regionów rolniczych, ziemi czarnej jak węgiel. Sadzono tu i hodowano każdy kwiat znany plemionom. Mój ojciec mówił, że było to najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Był tu raz jako chłopiec. - Milczał przez chwilę, kiedy oglądali ruiny, po czym dodał: - Federacja spaliła ogrody po kapitulacji miasta. Palą je co roku, żeby nic tu nigdy nie wyrosło.

Kiedy odchodzili, wracając ku obrzeżom miasta, Par zapytał:

- Skąd wiesz to wszystko, Morgan? Od twojego ojca? Góral potrząsnął głową.

- Mój ojciec nie był tu więcej od tamtego czasu. Myślę, że woli nie wiedzieć, jak tu teraz wygląda. Chce to miejsce zachować w pa­mięci takim, jakie było niegdyś. Nie, mam tutaj przyjaciół, którzy mi opowiadają, jak układa się życie karłów, to znaczy ta jego część, której nie mogę sam zobaczyć, kiedy tutaj jestem. Nie mówiłem wam jeszcze zbyt wiele o tym, prawda? Ale to wszystko dotyczy ostatniego mniej więcej półrocza. Opowiem wam o tym później.

Udali się z powrotem do biedniejszej części miasta, posuwając się nową drogą, która była już jednak równie zryta i podziurawiona jak pozostałe. Po krótkim marszu skręcili w alejkę prowadzącą do okazałej budowli z drewna i kamienia, która wyglądała tak, jakby kiedyś była czymś w rodzaju gospody. Miała trzy piętra i otoczona była zadaszoną werandą z huśtawkami i fotelami na biegunach. Pod­wórze było ogołocone z roślinności, lecz wolne od śmieci oraz od­padków i pełne bawiących się dzieci.

- Szkoła? - Par głośno wyraził swój domysł. Morgan potrząsnął głową.

- Sierociniec.

Powiódł ich między grupkami dzieci na werandę, przez którą do­szli do drzwi w bocznej ścianie domu, ukrytych w cieniu głębokiej wnęki. Zapukał, a kiedy się nieco uchyliły, zapytał:

- Czy znajdzie się odrobina jedzenia dla potrzebującego?

- Morgan! - Drzwi otworzyły się szeroko. Stała w nich nie­młoda karlica, siwowłosa i w fartuchu. Uśmiech rozjaśniał jej sze­roką i wyrazistą twarz, noszącą ślady wielu smutków i rozczaro­wali. - Morgan Leah, co za miła niespodzianka! Jak się miewasz, chłopcze?

- Jak zawsze jestem dumą i radością mego ojca - odparł ze śmiechem Morgan. - Możemy wejść?

- Ależ tak. Od kiedy to musisz pytać? - Kobieta odsunęła się na bok i przepuściła ich do środka, ściskając Morgana i uśmiechając się szeroko do jego towarzyszy, którzy niepewnie odwzajemnili jej uśmiech. Zamknęła za nimi drzwi i powiedziała: - A więc chcie­libyście coś zjeść, czy tak?

- Oddalibyśmy życie za kawałek chleba - oświadczył Morgan ze śmiechem. - Babciu Elizo, to moi przyjaciele, Par i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale. Są chwilowo... bezdomni - dokończył.

- Czyż wszyscy tacy nie jesteśmy? - zachrypiała w odpowie­dzi babcia Eliza. Wyciągnęła spracowaną dłoń, którą bracia kolejno uścisnęli. Przyjrzała im się krytycznie. - Czyżbyście wdali się w bójkę z niedźwiedziami, Morgan?

- Obawiam się, że było to coś jeszcze gorszego. - Morgan ostrożnie dotknął swej twarzy, szukając na niej ran i zadrapań. - Droga do Culhaven nie jest już taka jak dawniej.

- Culhaven też nie. Siadaj, dziecko, i twoi przyjaciele również. Przyniosę wam ciasto i owoce.

Na środku obszernej kuchni stało kilka stołów z ławami i przy­jaciele usiedli przy najbliższym z nich. Kuchnia była duża, lecz dość ciemna i skromnie urządzona. Babcia Eliza krzątała się pracowicie, podając obiecane śniadanie i napełniając szklanki jakimś świeżo wy­ciśniętym sokiem.

- Zaproponowałabym wam mleko, ale to, które mam, muszę wydzielać dzieciom - przeprosiła.

Jedli łapczywie, kiedy pojawiła się druga kobieta, również karlica, jeszcze starsza od pierwszej, mała i pomarszczona, o ostrych rysach twarzy i szybkich, ptasich ruchach, które zdawały się ani na chwilę nie ustawać. Na widok Morgana zdecydowanym krokiem przeszła przez izbę. Góral natychmiast powstał i pocałował ją lekko w po­liczek.

- Cioteczka Jilt - przedstawił ją braciom.

- Bardzo mi miło - oświadczyła takim tonem, jakby trzeba ich było o tym specjalnie przekonywać. Usiadła obok babci Elizy i natychmiast zajęła się robótką na drutach, którą przyniosła ze sobą.

- Te damy matkują całemu światu - powiedział Morgan, sia­dając z powrotem do stołu. - Mnie też, chociaż nie jestem sierotą jak inni ich podopieczni. Zaadoptowały mnie przez wzgląd na mój nieodparty urok osobisty.

- Żebrałeś tak samo jak wszyscy inni, kiedy spotkałyśmy cię po raz pierwszy, Morganie Leah! - rzuciła cioteczka Jilt, nie pod­nosząc oczu znad robótki. - Tylko dlatego cię przyjęłyśmy, tylko dlatego przyjmujemy kogokolwiek.

- To siostry, chociaż nikt by tego nie odgadł - ciągnął Mor­gan. - Babcia Eliza jest jak pierzyna z gęsiego puchu, miękka i cie­pła. Ale cioteczka Jilt, ta przypomina raczej kamienną pryczę!

Cioteczka Jilt pociągnęła nosem.

- W dzisiejszych czasach kamień jest dużo trwalszy od gęsiego puchu. A obydwa są trwalsze od góralskich pochlebstw!

Morgan i babcia Eliza roześmiali się, a po chwili dołączyła do nich cioteczka Jilt. Par i Coll przyłapali się na tym, że również się uśmiechają. Wydawało się to dziwne, gdyż wciąż mieli w pamięci widok miasta i jego mieszkańców, a głosy osieroconych dzieci ba­wiących się na zewnątrz nieustannie przypominały o tym, jak rzeczy naprawdę się mają. Lecz obie te kobiety cechowała jakaś niezłomność, coś, co wznosiło się ponad cierpienia i nędzę, a szeptało o obietnicy i nadziei.

Po śniadaniu babcia Eliza zajęła się zmywaniem naczyń, a ciote­czka Jilt wyszła doglądać dzieci.

- Te dwie staruszki prowadzą sierociniec od ponad trzydziestu lat - szepnął Morgan. - Federacja zostawia je w spokoju, bo dzięki nim dzieci nie plączą się pod nogami. Nieźle, co? Są setki dzieci pozbawionych rodziców, więc sierociniec zawsze jest pełny. Kiedy dzieci dostatecznie podrosną, przemyca się je na zewnątrz. Te, którym pozwoli się pozostać za długo, federacja wysyła do obozów pracy albo sprzedaje. Czasem staruszkom nie udaje się utrafić we właściwy moment. - Potrząsnął głową. - Nie wiem, jak to wytrzymują. Ja już bym dawno oszalał.

Babcia Eliza wróciła i przysiadła się do nich.

- Czy Morgan opowiadał wam, jak się poznaliśmy? - zapytała Ohmsfordów. - To było naprawdę coś. Przyniósł nam jedzenie i ubra­nia dla dzieci, dał nam pieniądze na zakup niezbędnych rzeczy i po­mógł przeprowadzić kilkanaścioro dzieci na pomoc, gdzie miały zo­stać umieszczone u rodzin na wolnych obszarach.

- Och, na litość boską, babciu! - wykrzyknął zakłopotany Morgan.

- Właśnie tak było! I teraz też nam pomaga, kiedy jest tutaj - dodała, nie zważając na jego protesty. - Staliśmy się jego małą prywatną instytucją dobroczynną, nieprawdaż, Morgan?

- To mi o czymś przypomina. - Morgan sięgnął za pazuchę i wyciągnął małą sakiewkę. Jej zawartość pobrzękiwała, kiedy poda­wał ją staruszce. - Jakiś tydzień temu wygrałem zakład o pewne perfumy. - Mrugnął znacząco do Ohmsfordów.

- Niech ci Bóg wynagrodzi, Morgan. - Babcia Eliza wstała i obeszła stół, żeby go pocałować w policzek. - Wydajecie się bar­dzo zmęczeni, wszyscy trzej. Mamy z tyłu parę wolnych łóżek i mnó­stwo koców. Możecie się przespać do kolacji.

Zaprowadziła ich z kuchni do małego pokoju w tylnej części domu, gdzie znajdowało się kilka łóżek, miednica, koce i ręczniki. Par rozejrzał się wokół, dostrzegając od razu, że okiennice są za­mknięte, a zasłony starannie zaciągnięte.

Babcia Eliza dostrzegła spojrzenie, jakie zamienił z bratem.

- Czasami moi goście nie chcą zwracać na siebie uwagi - rzekła spokojnie. Spojrzała na nich przenikliwie. - Czy z wami nie jest podobnie?

Morgan podszedł do niej i pocałował ją czule.

- Jesteś spostrzegawcza jak zawsze, babciu Elizo. Musimy się spotkać ze Steffem. Możesz się tym zająć?

Babcia Eliza przyglądała mu się przez chwilę, po czym w mil­czeniu skinęła głową, odwzajemniła jego pocałunek i wymknęła się z pokoju.

Zmierzchało już, kiedy się obudzili. W zaciemnionym pokoju panował mrok i cisza. Pojawiła się babcia Eliza. Na jej szerokiej twarzy malowała się łagodność i spokój. Przemknęła przez po­kój na palcach, dotykając ich po kolei i szepcząc, że już czas, po czym zniknęła w taki sam sposób, w jaki się zjawiła. Gdy wstali z łóżek, Morgan Leah i Ohmsfordowie znaleźli swoje ubrania wyprane i pachnące czystością. Babcia Eliza nie próżnowała, kiedy oni spali.

- Dziś wieczór spotkamy się ze Steffem - powiedział Mor­gan, gdy się ubierali. - Należy do ruchu oporu karłów, a ruch ma wszędzie oczy i uszy. Jeśli Walker Boh wciąż mieszka w Estlandii, choćby w najdalszej części Anaru, Steff będzie o tym wiedział. - Skończył naciągać buty i wstał. - Steff był jedną z sierot przygar­niętych przez babcię. Jest dla niej jak syn. Poza cioteczką Jilt jest jedyną rodziną, jaka jej pozostała.

Wyszli z sypialni i udali się korytarzem do kuchni. Dzieci zjadły już kolację i poszły do swoich pokoi na dwóch wyższych piętrach. Zostało jeszcze tylko kilka maleństw, które cioteczką Jilt właśnie karmiła, cierpliwie wlewając zupę łyżką najpierw do jednej buzi, potem do następnej i tak dalej, aż do rozpoczęcia kolejki od nowa. Kiedy weszli, spojrzała w górę i bez słowa skinęła głową.

Babcia Eliza posadziła ich przy jednym z długich stołów i przy­niosła im talerze z jedzeniem oraz szklanki cierpkiego piwa. Z góry dobiegał tupot i krzyki bawiących się dzieci.

- Trudno we dwie upilnować taką gromadę - wytłumaczyła, nakładając Collowi drugą porcję mięsnej potrawki. - Ale kobiety, które zatrudniamy do pomocy, nigdy długo nie wytrzymują.

- Czy udało ci się przekazać wiadomość Steffowi? - zapytał spokojnie Morgan.

Babcia Eliza skinęła głową, a jej uśmiech nagle stał się smutny.

- Chciałabym częściej widywać tego chłopca. Martwię się bar­dzo o niego.

Skończyli kolację i siedzieli milcząc w wieczornym półmroku, pod­czas gdy babcia Eliza i cioteczką Jilt wykonywały ostatnie czynności przy dzieciach i odprowadzały je do łóżek. Na stole, przy którym sie­dzieli, paliło się kilka świec, lecz pozostała część izby tonęła w mroku. Głosy na górze milkły jeden po drugim i cisza stawała się coraz głębsza.

Po pewnym czasie cioteczką Jilt wróciła do kuchni i przysiadła się do nich. Jej twarz pochylała się w skupieniu nad robótką, a głowa kiwała się lekko. Dzwon gdzieś na zewnątrz uderzył trzykrotnie i ucichł. Cioteczką Jilt na chwilę uniosła głowę.

- Godzina policyjna - wymamrotała. - Nikomu nie wolno wychodzić po jej wybiciu.

W izbie znowu zapanowało milczenie. Pojawiła się babcia Eliza i cicho krzątała się przy zlewie. Jedno z dzieci na górze zaczęło płakać i znowu wyszła. Ohmsfordowie i Morgan Leah rozglądali się wokół i czekali.

Nagle rozległo się ciche pukanie do kuchennych drzwi. Trzy stuk­nięcia. Cioteczka Jilt uniosła wzrok i czekała. Jej palce znierucho­miały. Mijały sekundy. Po chwili pukanie rozległo się znowu, trzy razy, potem przerwa i znowu trzy razy.

Cioteczka Jilt wstała szybko, podeszła do drzwi, przekręciła klucz w zamku i wyjrzała na zewnątrz. Następnie na chwilę szeroko otwo­rzyła drzwi i do izby wśliznęła się ciemna postać. Cioteczka Jilt znowu zamknęła drzwi. W tym samym momencie z sieni weszła babcia Eliza, dała znak Morganowi i Ohmsfordom, by wstali, i za­prowadziła ich do miejsca, gdzie stała nieznajoma osoba.

- To Teel - powiedziała. - Zaprowadzi was do Steffa. Niewiele dało się powiedzieć o Teel. Była karlicą, lecz drobniejszą niż większość jej pobratymców, ubraną w ciemny leśny strój, którego główną część stanowił krótki płaszcz z kapturem. Całą jej twarz, poza prawym policzkiem i ustami, osłaniała dziwna maska. Pod kapturem lekko połyskiwały jej ciemnoblond włosy.

Babcia Eliza stanęła na palcach i uścisnęła Morgana.

- Bądź ostrożny, chłopcze - przestrzegła go. Uśmiechnęła się, lekko poklepała Para i Colla po ramieniu i spiesznie podeszła do drzwi. Przez chwilę wyglądała przez zasłony, po czym skinęła głową. Teel wysunęła się przez drzwi bez słowa. Ohmsfordowie i Morgan Leah podążyli za nią.

Znalazłszy się na zewnątrz, przeniknęli cicho wzdłuż ścian starego domu i przez płot na jego tyłach przedostali się na wąską ścieżkę. Doszli nią do pustej drogi, po czym skręcili w prawo. Chaty i szopy stojące wzdłuż drogi były ciemne; na tle nocnego nieba ich sylwetki odcinały się poszarpaną i nieregularną linią. Teel poprowadziła ich szybko drogą, z której po chwili zboczyli do jodłowego zagajnika. Tam zatrzymała się i przykucnęła, dając im znak, by uczynili to samo. Po chwili ukazał się pięciosobowy patrol federacji. Żołnierze żartowali i rozmawiali ze sobą, nie troszcząc się o to, że ktoś może ich usłyszeć. Wreszcie ich głosy ucichły w oddali. Teel wstała i ruszyli dalej.

Następne sto metrów szli drogą, po czym weszli do lasu. Znaj­dowali się teraz na samym skraju miasta, zwróceni niemal dokładnie ku północy; wśród ciszy zaczęło się rozlegać bzyczenie owadów. Przemykali bezgłośnie między drzewami, Teel tylko co jakiś czas zatrzymywała się i nasłuchiwała przed podjęciem marszu. W powietrzu unosił się słodki i intensywny zapach polnych kwiatów przebi­jający przez fetor odpadków i śmieci.

Potem Teel zatrzymała się przed pasem gęstych zarośli, rozsunęła gałęzie, sięgnęła ręką w dół po ukryty tam żelazny pierścień i po­ciągnęła zań. Z ziemi uniosła się klapa, ukazując schody. Zeszli nimi po omacku, wodząc dłońmi po ścianach, aż zupełnie pogrążyli się we wnętrzu i przycupnęli w mroku. Teel zaryglowała za nimi klapę, zapaliła świecę i znowu zajęła miejsce na przedzie. Cała czwórka ruszyła w dół.

Zejście nie trwało długo. Schody kończyły się po dwóch tuzinach stopni, a dalej zaczynał się tunel. Ściany i sufit podparte były grubymi belkami i zabezpieczone żelaznymi prętami. Teel, niczego nie wy­jaśniając ruszyła naprzód. Dwukrotnie tunel rozwidlał się w kilku kierunkach i za każdym razem bez wahania dokonywała wyboru. Parowi przyszło do głowy, że gdyby musieli odnaleźć powrotną drogę bez Teel, przypuszczalnie nie byliby w stanie tego zrobić.

Po kilku minutach tunel skończył się przed żelaznymi drzwiami. Teel uderzyła w nie mocno rękojeścią sztyletu, odczekała chwilę, po czym uderzyła jeszcze dwa razy. Po drugiej stronie zgrzytnęły zamki i drzwi się otworzyły.

Stojący przed nimi karzeł nie wydawał się od nich starszy. Był to krępy, muskularny młodzieniec z kiełkującą brodą i długimi wło­sami koloru cynamonu. Cała jego twarz pokryta była bliznami, a przez plecy miał przewieszoną największą maczugę, jaką Par kie­dykolwiek widział. Brakowało mu górnej połowy jednego ucha, z któ­rego ocalałej połowy zwisał złoty kolczyk.

- Morgan! - Serdecznie powitał i uścisnął górala. Uśmiech rozjaśnił jego posępne oblicze, kiedy wciągnął go do środka i spojrzał na nerwowo wyczekujących z tyłu Para i Colla. - Przyjaciele?

- Najlepsi - natychmiast odparł Morgan. - Steff, to Parr i Coll Ohmsfordowie z Shady Vale.

Karzeł skinął głową.

- Witajcie, mieszkańcyVale. - Odsunął się od Morgana i uścisnął ich dłonie. - Siadajcie i mówcie, co was sprowadza.

Znajdowali się w podziemnej komnacie, wypełnionej wszelkiego rodzaju zapasami w skrzyniach, pudłach i zawiniątkach umieszczo­nych wokół długiego stołu z ławami. Steff gestem poprosił ich, by usiedli, po czym nalał każdemu kufel piwa i przysiadł się do nich. Teel zajęła miejsce przy drzwiach, sadowiąc się na małym stołku.

- Tutaj teraz mieszkasz? - zapytał Morgan, rozglądając się wokół. - Przydałby się tu mały remont.

- Mam wiele siedzib, Morgan. Wszystkie one wymagają remon­tu. Ta jest lepsza niż większość innych. Wszystkie jednak znajdują się pod ziemią. My, karły, wszyscy mieszkamy teraz pod ziemią, albo tutaj, albo w kopalniach, albo w naszych grobach. To smutne. - Wziął do ręki swój kufel i wzniósł toast. - Za nasze zdrowie i nie­powodzenie naszych nieprzyjaciół. - Wypili wszyscy oprócz Teel, która czuwała przy drzwiach. Steff odstawił kufel. - Czy twój oj­ciec dobrze się miewa? - zapytał Morgana.

Góral skinął głową.

- Przyniosłem babci Elizie mały prezent, za który będzie mogła kupować chleb. Martwi się o ciebie. Kiedy ostatnio u niej byłeś?

- Teraz jest to zbyt niebezpieczne. - Uśmiech znikł z twarzy karła. - Widzisz moją twarz? - Powiódł palcem po okrywających ją bliznach. - Federacja pojmała mnie trzy miesiące temu. - Spoj­rzał konspiracyjnie na Para i Colla. - Morgan nic o tym nie wie. Ostatnio mnie nie odwiedzał. Kiedy przybywa do Culhaven, woli towarzystwo staruszek i dzieci.

- Co się stało, Steff? - Morgan puścił mimo uszu jego słowa.

- Uciekłem, przynajmniej częściowo. - Chłopak wzruszył ra­mionami i podniósł lewą rękę. Brakowało w niej dwóch ostatnich palców, jakby zostały odcięte. - Ale dość tego, przyjacielu. Zo­stawmy to. Powiedz lepiej, co sprowadza was na wschód.

Morgan zaczął mówić, po czym zatrzymał wzrok na Teel i umilkł. Steff rzucił okiem przez ramię, podążając za jego spojrzeniem, i rzekł:

- Ach tak, Teel. Chyba jednak będę musiał o tym opowie­dzieć. - Spojrzał z powrotem na Morgana. - Zostałem pojmany przez federację, dokonując napadu na magazyn broni w głównym obozie w Culhaven. Wtrącili mnie do więzienia, żeby zobaczyć, czego mogą się ode mnie dowiedzieć. Tam mi to zrobili. - Dotknął swej twarzy. - Teel była przetrzymywana w celi obok. To, co mi zrobili, jest niczym w porównaniu z tym, co zrobili z nią. Zmasakrowali większą część jej twarzy i znaczną część pleców, karząc ją w ten sposób za zabicie psa jednego z członków tymczasowego rządu w Culhaven. Zabiła go z głodu. Rozmawialiśmy przez ścianę i w ten sposób się poznaliśmy. Pewnej nocy, w niecałe dwa tygodnie po moim aresztowaniu, kiedy stało się jasne, że federacja już się mną nie interesuje i miałem zostać zabity, Teel udało się zwabić do swojej celi pełniącego służbę strażnika. Zabiła go, wykradła jego klucze, uwolniła mnie i uciekliśmy. Od tamtego czasu jesteśmy razem. - Umilkł, a jego oczy połyskiwały zimno jak kamień. - Góralu, mam dla ciebie wiele szacunku i musisz sam podjąć decyzję w tej sprawie. Ale Teel i ja nie mamy przed sobą tajemnic.

Zapanowało długie milczenie. Morgan spojrzał krótko na Ohmsfordów. Par uważnie obserwował Teel podczas opowieści Steffa. Nie poruszyła się nawet. Jej twarz pozbawiona była wyrazu, a z jej oczu nie można było niczego wyczytać. Była jak wyciosana z kamienia.

- Myślę, że musimy zdać się na osąd Steffa w tej sprawie - rzekł cicho Par, spoglądając na brata, żeby się upewnić, czy uważa tak samo. Coll w milczeniu skinął głową.

Morgan wyciągnął nogi pod stołem, sięgnął po swój kufel i po­ciągnął z niego długi łyk. Wyraźnie rozważał wszystkie za i przeciw.

- Dobrze - powiedział w końcu. - Ale nic z tego, co po­wiem, nie może wyjść poza te ściany.

- Nie powiedziałeś jeszcze niczego, co warto byłoby stąd wy­nieść - uszczypliwie zauważył Steff i czekał.

Morgan uśmiechnął się, po czym ostrożnie odstawił kufel na stół.

- Steff, potrzebujemy twojej pomocy w odnalezieniu pewnego człowieka, o którym sądzimy, że mieszka gdzieś w głębi Anaru. Nazywa się Walker Boh.

Steff zamrugał oczami.

- Walker Boh - powtórzył cicho, w taki sposób jakby rozpo­znawał to imię.

- Moi przyjaciele, Par i Coll, są jego bratankami.

Steff spojrzał na Ohmsfordów, jakby widział ich po raz pierwszy.

- Rozumiem. Opowiedz mi po kolei.

Morgan zrelacjonował pokrótce historię ich wyprawy do Culhaven, zaczynając od ucieczki braci z Yarfleet, a kończąc na ich potyczce z cieniowcem na obrzeżach Anaru. Opowiedział o starcu i jego przestrogach, o snach Para wzywających go do Hadeshornu i odkryciu przez siebie uśpionej mocy Miecza Leah. Steff słuchał tego wszystkiego, nie przerywając mu. Siedział nieruchomo, zapo­mniawszy o swoim piwie, z twarzą przypominającą pozbawioną wy­razu maskę.

Kiedy Morgan skończył, Steff odchrząknął i pokręcił głową.

- Druidzi, magia i nocne stworzenia. Góralu, wciąż mnie zaska­kujesz. - Wstał, obszedł stół dookoła i stał przez chwilę, przypatrując się w zamyśleniu Teel.

Potem powiedział: - Słyszałem o Walkerze Bohu. - Potrząsnął głową.

- I co? - zapytał Morgan.

- I człowiek ten napawa mnie lękiem. - Steff odwrócił się powoli i spojrzał na Para i Colla. - Jest waszym stryjem, tak? I kie­dy widzieliście go po raz ostatni, dziesięć lat temu? No, to posłu­chajcie mnie uważnie. Walker Boh, którego ja znam, może nie być tym samym człowiekiem, którego pamiętacie. Ten Walker Boh jest bardziej podawaną szeptem pogłoską niż prawdą, a jednocześnie kimś bardzo rzeczywistym, kimś, komu nawet istoty żyjące w najmroczniejszych częściach kraju i napadające na podróżnych, wędrowców i zabłąkanych podobno schodzą z drogi.

Znowu usiadł, podniósł kufel z piwem i pociągnął z niego. Morgan Leah i Ohmsfordowie spoglądali na siebie w milczeniu. W końcu Par powiedział:

- Myślę, że podjęliśmy już decyzję w tej sprawie. Kimkolwiek lub czymkolwiek jest dzisiaj Walker Boh, łączy nas z nim coś jeszcze poza pokrewieństwem: nasze sny o Allanonie. Muszę wiedzieć, co mój stryj ma zamiar zrobić. Pomożesz nam go odnaleźć?

Nieoczekiwanie na twarzy Steffa pojawił się lekki uśmiech.

- Dość konkretne pytanie. To mi się podoba. - Spojrzał na Morgana. - Przypuszczam, że mówi również w imieniu swego bra­ta. Czy, w twoim także?

Morgan przytaknął.

- Rozumiem. - Przypatrywał im się długą chwilę, zatopiony w myślach. - W takim razie pomogę wam - rzekł w końcu. Umilkł na chwilę, obserwując ich reakcję. - Zaprowadzę was do Walkera Boha, jeśli w ogóle można go znaleźć. Zrobię to jednak, ponieważ mam po temu własne powody i lepiej będzie, jeśli je pozna­cie. - Pochylił na chwilę głowę; blizny pogrążonej w cieniu twarzy wyglądały teraz jak włókna stalowej sieci wrzynającej mu się w skórę. - Federacja zabrała nam nasze domy i przywłaszczyła je sobie. Ode­brała mi wszystko: dom, rodzinę, przeszłość, a nawet teraźniejszość. Federacja zniszczyła wszystko, co było i jest, pozostawiając jedynie to, co może być. Jest moim śmiertelnym wrogiem i zrobiłbym wszystko, żeby ją unicestwić. Nic, co tutaj robię, nie doprowadzi nigdy do tego celu. To, co tu robię, służy jedynie zachowaniu mnie przy życiu i pod­trzymaniu we mnie woli przetrwania. Mam tego dosyć. Chcę czegoś więcej. - Uniósł głowę i jego oczy połyskiwały dziko. - Jeśli istnieje magia, którą można uwolnić z okowów czasu, jeśli są jeszcze druidzi, w postaci duchów lub jakiejkolwiek innej, potrafiący się nią posługiwać, wówczas istnieją może sposoby oswobodzenia mojej oj­czyzny i mego ludu, sposoby, które dotąd były przed nami ukryte. Jeśli je odkryjemy, jeśli wiedza o nich dostanie się w nasze ręce, wów­czas muszą one zostać użyte dla dopomożenia memu ludowi i mojej ojczyźnie. - Urwał na chwilę. - Chcę, żebyście mi to obiecali.

Na długą chwilę zapadło milczenie, kiedy jego słuchacze wymie­niali spojrzenia.

Wreszcie Par odezwał się cicho:

- Wstydzę się za Sudlandię, kiedy widzę, co się tutaj stało. Zupełnie tego nie pojmuję. Nic nie jest w stanie tego usprawiedliwić. Jeśli od­kryjemy coś, co zdoła zwrócić karłom wolność, zrobimy z tego użytek.

- Zrobimy - powtórzył Coll, a Morgan Leah na potwierdzenie skinął głową.

- Możliwość odzyskania wolności - Steff głęboko zaczerpnął powietrza - sama możliwość jest czymś, na co karły nie śmią na­wet mieć dzisiaj nadziei. - Położył ciężkie dłonie na stole. - A więc umowa stoi. Pomogę wam odnaleźć Walkera Boha, to znaczy Teel i ja, bo gdzie ja idę, ona idzie także. - Spojrzał szybko na każdego z nich, wypatrując oznak dezaprobaty, ale na próżno. - Będziemy potrzebowali mniej więcej jednego dnia na zgromadzenie wszystkiego, co potrzebne, i zdobycie pewnych informacji. Nie muszę wam chyba mówić, jak trudna i niebezpieczna może się okazać ta wyprawa. Wracajcie do babci Elizy i odpocznijcie. Teel was odpro­wadzi. Dam wam znać, kiedy wszystko będzie gotowe.

Wstali i karzeł uścisnął Morgana, po czym uśmiechnął się nie­oczekiwanie i klepnął go po plecach.

- Ty i ja, góralu! Niech wszystkie ciemne moce mają się na baczności! - Zaśmiał się i cała komnata rozbrzmiała jego rechotem.

Teel stała z boku i przypatrywała im się oczyma zimnymi jak sople lodu.


VIII


Dwa dni minęły bez wiadomości od Steffa. Ohmsfordom i Morganowi Leah czas w sierocińcu upływał na dokonywaniu koniecznych napraw w starym domu oraz dopomaganiu babci Elizie i cioteczce Jilt w opiece nad dziećmi. Dni były ciepłe, leniwe, wypełnione szcze­biotem bawiących się malców. Świat w obrębie przestronnego domu i cienistego ogrodu był zupełnie odmienny od świata poniżenia i nę­dzy, jaki zaczynał się o kilkanaście metrów za płotem. Było tu je­dzenie, miękkie łóżka, domowe ciepło i miłość. Było poczucie bez­pieczeństwa i wiara w przyszłość. Niczego nie było dużo, ale było trochę wszystkiego. Pozostała część miasta jawiła się niewyraźnie jako szereg przykrych wspomnień - szałasy, złamani wiekiem starcy, obszarpane dzieci, nieobecne matki i ojcowie, brud i zaniedbanie, zrozpaczone i pełne smutku spojrzenia oraz poczucie beznadziejności. Kilkakrotnie Par myślał o tym, żeby wyjść z sierocińca i pójść znowu ulicami Culhaven. Nie chciał bowiem opuszczać miasta, nie ujrza­wszy raz jeszcze widoków, których, jak czuł, nigdy nie powinien zapomnieć. Lecz staruszki odwiodły go od tego zamiaru. Chodzenie po mieście było niebezpieczne. Mógł nieświadomie zwrócić na siebie uwagę. Lepiej było siedzieć na miejscu i pozostawić zewnętrzną rze­czywistość własnemu losowi, pozwalając, by obydwa światy radziły sobie każdy po swojemu.

- Nie możemy nic zrobić, by ulżyć nędzy karłów - gorzko stwierdziła cioteczka Jilt. - Zapuściła już ona głębokie korzenie.

Par poszedł za ich radą, odczuwając zarazem zawód i ulgę. Dręczył go niepokój. Nie mógł udawać, że nie wie, co się dzieje z ludźmi w mieście - mówiąc dokładniej, nie chciał udawać - lecz jedno­cześnie wiedza ta była trudna do zniesienia. Mógł zrobić tak, jak po­wiedziały mu staruszki, i pozostawić świat zewnętrzny własnemu lo­sowi, lecz nie mógł zapomnieć, że świat ten istnieje i waruje za płotem jak wygłodniałe zwierzę, czekające na jakiś ochłap.

Trzeciego dnia oczekiwania zwierzę za płotem kłapnęło na nich zębami. Wczesnym rankiem ulicą nadeszła drużyna żołnierzy fede­racji i wmaszerowała na podwórze. Na czele szedł szperacz. Babcia Eliza wysłała Ohmsfordów i Morgana na strych i z cioteczka Jilt w odwodzie wyszła stawić czoło przybyszom. Ze swego ukrycia na Strychu przyjaciele obserwowali rozwój wydarzeń. Dzieciom kazano ustawić się w szeregu przed werandą. Wszystkie były za małe, by mogły się na coś przydać, lecz mimo to troje z nich wybrano. Staruszki oponowały, lecz nic nie mogły poradzić. W końcu musiały patrzeć bezsilnie, jak tamtych troje wyprowadzano.

Po tym zdarzeniu wszyscy byli przygnębieni, nawet najbardziej aktywne spośród dzieci. Cioteczka Jilt usadowiła się na ławeczce przy oknie wychodzącym na podwórze, skąd mogła obserwować mal­ców, i pracowała nad swoją robótką, nie odzywając się do nikogo. Babcia Eliza spędzała większość czasu na gotowaniu w kuchni. Nie­wiele mówiła i prawie wcale się nie uśmiechała. Ohmsfordowie i Morgan starali się jak najrzadziej wchodzić jej w drogę, czując, że powinni znajdować się gdzie indziej, i w skrytości ducha pragnąc, aby tak było.

Późnym popołudniem Par nie mógł już dłużej znieść swego złego samopoczucia i zszedł do kuchni porozmawiać z babcią Elizą. Zastał ją siedzącą przy jednym z długich stołów i popijającą w roztargnieniu herbatę z filiżanki. Zapytał ją całkiem wprost, dlaczego karły są tak źle traktowane, dlaczego żołnierze federacji, będący w końcu, jak on sam, mieszkańcami Sudlandii, mogą przykładać rękę do takiego okru­cieństwa.

Babcia Eliza uśmiechnęła się smutno, wzięła go za rękę i posadziła przy sobie na ławie.

- Par - powiedziała, wymawiając cicho jego imię. Mniej wię­cej od poprzedniego dnia zaczęła zwracać się do niego po imieniu, co było wyraźną oznaką, że uważa go już za jedno ze swoich dzie­ci. - Są rzeczy, których nigdy nie uda się wyjaśnić, w każdym razie nie na tyle, byśmy mogli je zrozumieć tak, jak byśmy chcieli. Czasem wydaje mi się, że to, co się dzieje, musi mieć jakąś przyczynę, a kiedy indziej, że nie może jej mieć, gdyż pozbawione jest choćby odrobiny sensu. Widzisz, to wszystko zaczęło się tak dawno temu. Wojna to­czyła się przed ponad stu laty. Nie sądzę, by ktoś jeszcze pamiętał jej początek, a jeśli nikt nie pamięta, jak się zaczęła, to skąd można wiedzieć, dlaczego się zaczęła? - Pokręciła głową i mocno go uścis­nęła. - Przykro mi, Par, ale nie potrafię udzielić ci lepszej odpo­wiedzi. Przestałam jej już chyba szukać dawno temu. Całą swoją energię poświęcam teraz dzieciom. Nie uważam już chyba pytań za istotne, więc nie szukam na nie odpowiedzi. Ktoś inny będzie musiał to zrobić. Ważne jest dla mnie jedynie, żeby uratować życie jeszcze jednego dziecka, a potem jeszcze jednego i jeszcze jednego, i jeszcze, aż przestanie istnieć potrzeba ich ratowania.

Par w milczeniu skinął głową i odwzajemnił jej uścisk, lecz ta odpowiedź go nie zadowoliła. Wszystko, co się wydarzyło, miało jakąś przyczynę, nawet jeśli nie była ona od razu widoczna. Karły przegrały wojnę z federacją, dla nikogo nie stanowiły zagrożenia. Dlaczego więc byli systematycznie gnębieni? Więcej sensu miałoby wyleczenie ran zadanych przez wojnę niż sypanie w nie soli. Spra­wiało to niemal wrażenie, jakby celowo ich prowokowano, jakby dostarczano im powodu do stawiania oporu. Czemu tak było?

- Może federacja szuka pretekstu, żeby ich całkowicie wytę­pić - ponuro powiedział Coll, kiedy Par zapytał go tego wieczoru po kolacji, co o tym sądzi.

- Więc myślisz, że federacja uważa, iż karły są już niepotrzeb­ne, nawet w kopalniach? - zapytał Par z niedowierzaniem. - Al­bo że nadzór nad nimi sprawia zbyt wiele kłopotu, albo że są zbyt niebezpieczni, więc po prostu trzeba się ich pozbyć? Całego narodu?

- Wiem tylko, co tutaj widziałem, co obaj widzieliśmy. - Twarz Colla nie zdradzała żadnych uczuć. - Wydaje mi się zupełnie jasne, co się tutaj dzieje!

Par nie był taki pewien. Porzucił ten temat, ponieważ nie znajdo­wał na razie lepszej odpowiedzi. Obiecał sobie jednak, że któregoś dnia ją znajdzie.

Źle spał tej nocy i był już zupełnie rozbudzony, kiedy babcia Eliza weszła cicho przed świtem do sypialni i powiedziała mu szeptem, że przyszła po nich Teel. Wstał szybko i ściągnął koce z Colla i Morgan. Ubrali się, przypasali broń i przeszli przez sień do kuchni, gdzie czekała na nich Teel, ciemna postać przy drzwiach, zamaskowana i owinięta w szarą leśną opończę, w której wyglądała jak żebraczka. Babcia Eliza podała im gorącą herbatę z ciastem i pocałowała każdego z nich. Cioteczka Jilt upomniała ich surowo, by wystrzegali się wszel­kich niebezpieczeństw, jakie mogą na nich czyhać, i Teel wyprowa­dziła ich w noc.

Było jeszcze ciemno, nawet słabe światło brzasku nie oświetlało Odległych drzew, kiedy przemykali cicho przez śpiącą wieś, jak cztery luchy szukające miejsca do nawiedzenia. Ranek był chłodny i wi­dzieli małe kłęby pary dobywające się z ich ust. Teel prowadziła ich bocznymi ścieżkami, przez gęste zagajniki i zarośla, trzymając się w cieniu, z dala od dróg i świateł. Podążali na pomoc, nie natykając się na nikogo. Kiedy dotarli do Srebrnej Rzeki, Teel zaprowadziła teh do brodu, omijając mosty. Przeszli przez lodowatą wodę, chlupoczącą wokół ich nóg. Ledwie znowu weszli między drzewa, z mro­ku wyłonił się Steff i dołączył do nich. Za pas miał zatknięte dwa długie noże, a przez plecy przewieszoną wielką maczugę. Bez słowa Zastąpił Teel na czele pochodu i poprowadził ich dalej. Na wschodzie pojawiło się kilka słabych promieni dziennego światła i niebo zaczęło się rozjaśniać. Gwiazdy zgasły i zniknął księżyc. Na liściach i źdźbłach trawy połyskiwał szron jak rozsypane okruchy kryształu.

Wkrótce dotarli do polany u stóp ogromnej, wiekowej wierzby i Steff się zatrzymał. W starym, pustym pniu drzewa, które leżało powalone wśród zarośli, ukryte były plecaki, zwinięte koce, ubrania na złą pogodę, sprzęty kuchenne, bukłaki na wodę i leśne opończe. W milczeniu przytroczyli sobie to wszystko do pleców i ruszyli dalej.

Przez resztę dnia szli niespiesznym krokiem, posuwając się nieod­miennie na pomoc. Niewiele ze sobą rozmawiali, zupełnie nie wspomi­nając o celu wyprawy. Steff niczego sam nie wyjaśniał, zaś ani Ohmsfordowie, ani góral nie mieli ochoty pytać. Wiedzieli, że karzeł powie im wszystko, kiedy uzna to za stosowne. Dzień szybko mijał i wczes­nym popołudniem dotarli do podnóża gór Wolfsktaag. Maszerowali jeszcze przez jakąś godzinę, posuwając się w górę wzdłuż granicy lasu do miejsca, gdzie zaczynał rzednąć przed górskim stokiem, i tam Steff zarządził postój na otoczonej sosnami polanie w pobliżu niewielkiego potoku wypływającego ze skał. Podprowadził ich do powalonego pnia i rozsiadł się na nim wygodnie, zwrócony do nich twarzą.

- Jeśli wierzyć pogłoskom, a w tym wypadku nie dysponujemy niczym więcej, Walker Boh przebywa w Darklin. Żeby tam dotrzeć, udamy się na północ przez góry Wolfsktaag, wchodząc przez Przełęcz Stryczka i wychodząc przez Nefrytową Przełęcz, a stamtąd podążymy na wschód. - Umilkł, przyglądając się ich twarzom. - Są oczy­wiście inne drogi, niejeden by twierdził, że bezpieczniejsze, ja jed­nak tak nie uważani. Moglibyśmy obejść Wolfsktaag od wschodu albo od zachodu, lecz w każdym wypadku ryzykowalibyśmy niemal pewne spotkanie z żołnierzami federacji albo z gnomami. Nie będzie ich w górach Wolfsktaag. Mieszka tam zbyt wiele duchów i istot zrodzonych z dawnej magii; gnomy są przesądne i trzymają się od nich z dala. Federacja wysyłała tam kiedyś patrole, lecz większość z nich nie wracała. Prawdę powiedziawszy, większość z nich się tam gubiła, bo żołnierze nie znali drogi. Ja ją znam.

Jego słuchacze milczeli. W końcu Coll się odezwał:

- Pamiętam, że kilku naszych przodków przysporzyło sobie po­ważnych kłopotów, kiedy przed laty poszli tą właśnie drogą.

- Nic o tym nie słyszałem. - Steff wzruszył ramionami. - Przechodziłem jednak przez te góry dziesiątki razy i wiem, czego można się spodziewać. Cała sztuka polega na tym, żeby trzymać się górskich grzbietów i nie zapuszczać się w głąb lasów. Istoty żyjące w Wolfsktaag lubią ciemność. I większość z nich nie ma nic wspól­nego z magią.

- To mi się nie podoba. - Coll pokręcił głową i spojrzał na brata.

- Cóż, możemy wybierać między złem, które znamy, a tym, któ­rego jedynie się domyślamy - oświadczył szorstko Steff. - Mię­dzy żołnierzami federacji i ich sprzymierzeńcami gnomami, o których wiemy, że tam są, a duchami i zjawami, o których tego nie wiemy.

- Cieniowcami - rzekł cicho Par.

Na chwilę zapadło milczenie. Steff uśmiechnął się ponuro.

- Nie słyszałeś, mieszkańcu Vale? Cieniowce nie istnieją. Wszy­stko to tylko pogłoski. Poza tym masz przecież moc, która potrafi nas obronić, nieprawdaż? Ty i góral. Któż śmiałby się na nas po­rwać? - Jego przenikliwe spojrzenie powędrowało w koło od twa­rzy do twarzy. - Co się z wami dzieje? Nikt przecież nie mówił, że ta wyprawa będzie bezpieczna. Podejmijmy jakąś decyzję. Ale słyszeliście moją przestrogę dotyczącą wyboru, jaki nam pozostanie, jeśli ominiemy góry. Miejcie to na uwadze.

Żaden z nich nie potrafił nic na to odpowiedzieć i pozostawili rozstrzygnięcie Steffowi. W końcu był to jego kraj, a nie ich, i on znał go najlepiej. Od niego zależało, czy odnajdą Walkera Boha, i nierozsądne wydawało się podważanie jego poglądu na to, jak naj­lepiej będzie to zrobić.

Spędzili noc na leśnej polanie, wśród zapachów sosnowych igieł, polnych kwiatów i świeżego powietrza, śpiąc spokojnie i bez snów w ciszy, która rozpościerała się o wiele dalej, niż mógłby sięgnąć ich wzrok. O świcie Steff poprowadził ich w góry Wolfsktaag. Wes­zli na Przełęcz Stryczka, gdzie niegdyś gnomy chciały schwytać w potrzask Sheę i Flicka Ohmsfordów, przeszli po sznurowej kładce rozpiętej nad przepaścią i mozolnie zaczęli się piąć krętą ścieżką w górę przez pokruszone skalne szczyty i lesiste zbocza, patrząc, jak słońce przesuwa się po bezchmurnym letnim niebie. Po południu dotarli do grzbietów górskich biegnących na pomoc i podążyli dalej ich falistym i wijącym się szlakiem. Droga była łatwa, słońce świeciło ciepło i przyjaźnie, a obawy i wątpliwości z poprzedniej nocy Zaczęły się rozwiewać. Wypatrywali poruszeń w cieniu skał i drzew, lecz niczego nie dostrzegali. Na drzewach śpiewały ptaki, wśród Zarośli przemykały drobne zwierzęta, a lasy wydawały się bardzo podobne do lasów gdziekolwiek indziej w czterech krainach. Ohmsfordowie i Morgan przyłapali się na tym, że uśmiechają się do siebie nawzajem, Steff nucił coś niewyraźnie pod nosem i tylko Teel nie zdradzała swoich uczuć.

O zmierzchu rozbili obóz na małej łączce usadowionej między dwoma zboczami górskimi porośniętymi jodłami i cedrami. Prawie nie było wiatru i ciepło dnia utrzymywało się w osłoniętej dolince jeszcze długo po zachodzie słońca. Na ciemniejącym niebie połyski­wały gwiazdy, a nad horyzontem na zachodzie wisiał księżyc w pełni. Par przypomniał sobie znowu wezwanie starca, żeby stawili się w Hadeshornie pierwszego dnia nowiu. Czasu było coraz mniej.

Lecz nie o starcu czy Allanonie myślał Par tego wieczoru, kiedy członkowie małej gromadki zebrali się wokół ogniska, które Steff pozwolił im rozpalić, i jedli kolację, popijając długie łyki źródlanej wody. Myślał o Walkerze Bohu. Nie widział swego stryja od niemal dziesięciu lat, lecz jego wspomnienie było dziwnie wyraźne. Był wte­dy jeszcze chłopcem i stryj wydawał mu się dość tajemniczy - wysoki, szczupły mężczyzna o surowych rysach i oczach, które prze­nikały człowieka na wskroś. Właśnie te oczy Par pamiętał najlepiej, choć bardziej ze względu na ich niezwykłość niż na uczucie skrępo­wania, jakie mogły w nim wywoływać. W istocie stryj był dla niego bardzo miły, lecz zawsze jakby zwrócony do wewnątrz albo też roz­targniony, obecny ciałem, lecz bardzo odległy duchem.

Już wówczas krążyły opowieści o Walkerze Bohu, lecz Par potrafił sobie przypomnieć jedynie nieliczne. Mówiono, że posługuje się ma­gią, nigdy jednak nie wyjaśniano dokładnie, o jaką magię chodzi. Był potomkiem w prostej linii Brin Ohmsford, lecz nie posiadał władzy nad pieśnią. Nikt z jego gałęzi rodziny jej nie miał, tak było już od dziesięciu pokoleń. Magia pieśni umarła wraz z Brin. Oczywiście w jej rękach była czymś zupełnie innym niż w rękach jej brata Jaira. O ile Jair był w stanie używać pieśni jedynie do tworzenia obrazów, jego siostra potrafiła za jej pomocą stwarzać rzeczywistość. Jej magia była znacznie silniejsza. Mimo to zniknęła wraz z jej śmiercią i po­została tylko magia Jaira.

Zawsze jednak istniały opowieści o Walkerze Bohu i jego magii. Par pamiętał, że jego stryj czasem potrafił mu opowiadać o tym, co dzieje się w innych miejscach i o czym w żaden sposób nie mógł wiedzieć, a jednak wiedział. Zdarzało się, że jego stryj potrafił samym spojrzeniem wprawiać w ruch przedmioty, a nawet ludzi. Czasem potrafił również powiedzieć, o czym człowiek myśli. Patrzył na kogoś i mówił mu, żeby się nie martwił, że to lub owo się wydarzy, i oka­zywało się, że o tym właśnie ów ktoś myślał.

Oczywiście było możliwe, że jego stryj był po prostu dość prze­nikliwy, by odgadnąć, o czym ktoś inny myśli, i tylko wyglądało to tak, jakby potrafił czytać w jego myślach.

Lecz posiadał również umiejętność radzenia sobie z kłopotami - usuwał je niemal w chwili ich zaistnienia. Każde zagrożenie zdawało się ustępować, gdy on się pojawił. Sprawiało to wrażenie czarów.

Stryj zawsze dodawał Parowi zachęty, kiedy widział, że chłopiec próbuje posługiwać się pieśnią. Przestrzegał go, że musi się nauczyć panować nad obrazami, ostrożnie się nimi posługiwać, starannie do­bierać sposoby odsłaniania swej magii przed innymi. Walker Boh był jednym z nielicznych ludzi w jego życiu, którzy nie obawiali się jej mocy.

Gdy więc tak siedział z pozostałymi w ciszy górskiego wieczoru, wspominając stryja, jego ciekawość i chęć dowiedzenia się czegoś więcej ożyła na nowo, aż w końcu im uległ i zapytał Steffa, jakie powieści słyszał o Walkerze Bohu.

Steff zamyślił się.

- Większość z nich pochodzi od leśnych ludzi - zaczął po chwili - myśliwych, tropicieli i im podobnych, a kilka od karłów, które walczą jak ja w ruchu oporu i zapuszczają się wystarczająco daleko na północ, żeby o nim usłyszeć. Powiadają, że plemiona gno­mów śmiertelnie się go boją. Podobno uważają tam Walkera Boha za coś w rodzaju ducha. Niektóre z nich wierzą, że żyje on od setek lat i jest jednym z legendarnych druidów. - Mrugnął okiem. - Myślę jednak, że to tylko takie gadanie, skoro jest waszym stryjem.

- Nie pamiętam, by ktoś kiedyś twierdził, że żyje on dłużej niż jakikolwiek normalny człowiek. - Par potrząsnął głową.

- Pewien jegomość przysięgał mi, że wasz stryj rozmawia ze zwierzętami i że zwierzęta go rozumieją. Mówił, że widział na własne oczy, jak wasz stryj podszedł do górskiego kota, wielkiego jak bawół, i rozmawiał z nim tak samo, jak teraz ja z wami.

- Mówiono, że Coglin potrafi to robić - wtrącił Coll, nagle zaciekawiony. - Miał kota imieniem Szept, który wszędzie za nim chodził. Strzegł jego siostrzenicy Kimber. Ona również nazywała się Boh, prawda, Par?

Brat kiwnął głową, przypominając sobie, że ich stryj przyjął na­zwisko swej rodziny ze strony matki. Wydawało mu się to teraz dziwne, ale nie pamiętał, żeby jego stryj kiedykolwiek używał na­zwiska Ohmsford.

- Jest jeszcze jedna opowieść - rzekł Steff, po czym zamilkł na chwilę, by odświeżyć w pamięci szczegóły. - Słyszałem ją od tropiciela, który znał odległe zakątki Anaru lepiej niż ktokolwiek inny i, jak sądzę, znał również Walkera Boba, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Powiedział mi, że przed dwoma laty do Darklin przywędrowała z Ravenshornu istota zrodzona w czasach dawnej ma­gii i zaczęła się karmić życiem, które tam znalazła. Walker Boh wyruszył na jej poszukiwanie, stanął z nią twarzą w twarz, po czym stwór odwrócił się i po prostu wrócił tam, skąd przyszedł. - Steff pokręcił głową i wolno potarł dłonią podbródek. - To daje do my­ślenia, co? - Wyciągnął ręce w stronę ognia. - Właśnie dlatego mnie przeraża, ponieważ wydaje się, że nie ma niczego, co by budziło jego lęk. Powiadają, że pojawia się i znika jak duch, ukazuje się na chwilę, by w następnej pierzchnąć jak nocny cień. Nie wiem nawet, czy cieniowce budzą w nim strach. Sądzę, że nie.

- Może jego powinniśmy o to zapytać - zasugerował Coll z przekornym uśmiechem.

- Właśnie, może powinniśmy. - Steff rozchmurzył się. - Pro­ponuję, żebyś ty to zrobił! - Roześmiał się. - Ale to przypomina mi o czymś. Czy góral opowiadał wam już, jak się poznaliśmy?

Bracia Ohmsfordowie przecząco pokręcili głowami i pomimo głoś­nych pomruków Morgana, Steff zaczął im opowiadać historię ich pierwszego spotkania. Przed jakimiś dziesięcioma miesiącami Mor­gan łowił ryby na wschodnim krańcu Tęczowego Jeziora, u ujścia Srebrnej Rzeki, kiedy potężny podmuch wiatru przewrócił jego łódź, zrzucając z niej cały sprzęt, tak że chłopak musiał wpław dopłynąć do brzegu. Przemoczony i zmarznięty, usiłował właśnie bezskutecznie rozpalić ognisko, kiedy nadszedł Steff i pomógł mu się osuszyć.

- Sądzę, że umarłby z zimna, gdybym się nad nim nie zlito­wał - kończył karzeł. - Porozmawialiśmy, opowiedzieliśmy sobie ostatnie wieści. Zanim zdążyłem się zorientować, znajdował się już w drodze do Culhaven, żeby się przekonać, czy życie w krainie kar­łów jest rzeczywiście tak straszne, jak mu je opisałem. - Rzucił rozbawione spojrzenie na zgnębionego Morgana. - Potem wciąż wracał, za każdym razem z jakimś małym podarkiem dla babci i cio-teczki, a także dla Ruchu. Sumienie nie pozwala mu widocznie po­zostawić spraw swojemu biegowi.

- Och, na litość boską! - wykrztusił zakłopotany Morgan. Steff roześmiał się i jego donośny głos wypełnił nocną ciszę.

- Zatem wystarczy, dumny księciu gór! Porozmawiajmy o kimś innym! - Przewrócił się na drugi bok i spojrzał na Para. - Może o tym nieznajomym, który dał ci pierścień. Wiem co nieco o bandach banitów należących do Ruchu. W większości to nic niewarta hałastra. Brakuje im dyscypliny i przywództwa. Karły zaproponowały im wspólne działanie, lecz ich oferta nie została jak dotąd przyjęta. Problem polega na tym, że Ruch jest nadmiernie rozczłonkowany. Ale wracając do rzeczy: czy pierścień, który dostałeś, nosi wizerunek sokoła?

- Tak, Steff. - Par aż podskoczył. - Wiesz, do kogo należy?

- I tak, i nie. - Steff się uśmiechnął. - Jak mówiłem, banici z Sudlandii byli w przeszłości rozczłonkowaną gromadą, ale ten stan raeczy może się wkrótce zmienić. Krążą pogłoski o jednym z nich, który wydaje się brać sprawy w swoje ręce, jednoczyć poszczególne grupy i obejmować nad nimi przywództwo. Nie posługuje się swoim imieniem; jako znaku rozpoznawczego używa symbolu sokoła.

- To musi być ten sam człowiek - stanowczo stwierdził Par. - Nam również nie chciał podać swego imienia.

- W dzisiejszych czasach ludzie często ukrywają swoje imio­na. - Steff wzruszył ramionami. - Lecz sposób, w jaki przepro­wadził waszą ucieczkę przed szperaczami... tak, to przypomina czło­wieka, o którym słyszałem. Mówią, że poważyłby się na wszystko, tam gdzie w grę wchodzi federacja.

- Tamtego wieczoru niewątpliwie był śmiały - przyznał Par z uśmiechem.

Rozmawiali jeszcze przez pewien czas o nieznajomym oraz ban­dach banitów, zarówno z Sudlandii, jak i Nordlandii, zgadzając się, że cztery krainy jątrzą się pod władzą federacji jak otwarta rana. Nie powrócili do tematu Walkera Boha, lecz Para zadowalało to, co do tej pory usłyszał; wyrobił sobie pogląd o stryju. Nie miało znaczenia, jak przerażający Walker Boh wydawał się Steffowi i pozostałym; dla niego był tym samym człowiekiem, którego znał jako chłopiec; chyba te wydarzy się coś, co zmieni jego zdanie. Miał jednak dziwne uczu­te, że to nigdy nie nastąpi.

W końcu ich rozmowa, przerywana częstymi ziewnięciami i roz­targnionymi spojrzeniami, utknęła w miejscu i przyjaciele jeden po drugim zaczęli zawijać się w koce. Par zaofiarował się, że ostatni raz przed pójściem spać podłoży drew do ogniska, i udał się na skraj lasu w poszukiwaniu suchych gałęzi. Zbierał właśnie kawałki starego cedru powalonego przez wichury poprzedniej zimy, kiedy nagle stanął twarzą w twarz z Teel. Zdawała się wyrastać z ziemi tuż przed nim. Jej zamaskowana twarz była napięta, a oczy wpatrywały się weń nieruchomo.

- Czy możesz pokazać mi magię? - zapytała cicho.

Par patrzył na nią oniemiały. Nigdy, ani razu, od kiedy ujrzał ją owego wieczoru w kuchni babci Elizy, nie słyszał jej głosu. Sądził, że w ogóle nie potrafi mówić. Szła z nimi, jakby była wiernym psem Steffa; posłuszna mu, czuwała nad nimi, o nic nie pytała i trzymała się na uboczu. Cały wieczór siedziała w milczeniu i tylko słuchała, skrzętnie zachowując swoje myśli dla siebie. A teraz to.

- Czy możesz przywołać obrazy? - nalegała. Jej głos był niski i szorstki. - Chociaż kilka, żebym mogła je zobaczyć? Bardzo bym chciała.

Nagle dostrzegł jej oczy. Miały osobliwy niebieski kolor, czysty i ciemny, taki sam jaki miało niebo wcześniej tego dnia wysoko w górach. Ich blask oszołomił go i przypomniał sobie, że jej włosy pod okrywającym je kapturem mają kolor miodu. Dotąd robiła nie­przyjazne wrażenie przez sposób, w jaki się od nich dystansowała, lecz teraz, stojąc wśród ciszy i cieni, wydawała się taka drobna.

- Jakie obrazy chciałabyś zobaczyć? - zapytał. Zastanowiła się przez chwilę.

- Chciałabym zobaczyć, jak wyglądało Culhaven w czasach Allanona.

Chciał jej powiedzieć, że nie jest pewien, jak wyglądało Culhaven tak dawno temu, ale rozmyślił się i skinął głową.

- Mogę spróbować - rzekł.

Cicho zaczął śpiewać do niej, stojącej samotnie wśród drzew, usiłując za pomocą magii pieśni wypełnić jej myśli obrazami miasta takiego, jakim mogło być przed trzystu laty. Śpiewał o Srebrnej Rzece, o Ogrodach Meade, o zadbanych domach i chatach, o życiu w rodzinnym mieście karłów przed wojną z federacją. Kiedy skoń­czył, przez chwilę przyglądała mu się wzrokiem pozbawionym wy­razu, po czym odwróciła się bez słowa i ponownie zniknęła wśród nocy.

Par przez chwilę spoglądał za nią zbity z tropu, po czym wzruszył ramionami, skończył zbierać chrust i położył się spać.

Wyruszyli znów o świcie, posuwając się wzdłuż wyższych partii Wolfsktaagu, gdzie las zaczynał rzednąć, a niebo wisiało nisko nad głową. Był kolejny ciepły, pogodny dzień, wypełniony wonnymi zapa­chami i poczuciem nieskończonych możliwości. Lekki wiatr pieścił ła­godnie ich twarze, a w lesie i wśród skał roiło się od maleńkich stwo­rzeń, przemykających i przelatujących obok. Góry tchnęły spokojem.

Mimo to Par czuł się nieswojo. Nie doświadczał czegoś takiego przez poprzednie dwa dni. Usiłował rozproszyć swój niepokój, mó­wiąc sobie, że jest zupełnie bezpodstawny, teraz gdy opinia Steffa, że jest to jednak najbezpieczniejsza droga, zdawała się potwierdzać. Ukradkiem obserwował twarze pozostałych, by sprawdzić, czy coś ich nie trapi, lecz wydawali się najzupełniej spokojni. Nawet Teel, która rzadko okazywała uczucia, sprawiała wrażenie całkowicie wol­nej od obaw.

Ranek przeszedł w południe i niepokój zmienił się w pewność, że coś depcze im po piętach. Par przyłapał się na tym, że co jakiś czas spogląda do tyłu, nie wiedząc, czego wypatruje, lecz przekonany, że coś jednak tam jest. Przebiegał wzrokiem odległe drzewa i skały, niczego jednak nie dostrzegł. Na prawo od nich grzbiet góry wznosił się wyżej, tworząc urwiska i wąwozy, których ściany były zbyt nagie i niedostępne, by można było myśleć o ich przebyciu. Niżej, po lewej, las pełen był cieni zlewających się w rozległe plamy wśród gęstej plątaniny zarośli i czarnych pni drzew.

Kilkakrotnie szlak się rozwidlał, ginąc w mroku na dole. Steff, który wraz z Teel szedł przodem, w pewnym momencie wskazał ręką W tamtą stronę i powiedział:

- Tu właśnie mogło się coś przytrafić zaginionym oddziałom federacji. Lepiej się nie zapuszczać w mroczne miejsca w tych górach.

Par miał nadzieję, że to właśnie jest źródłem jego niepokoju. Zdawało mu się, że gdyby zdołał ustalić jego przyczynę, łatwiej by sobie z nim poradził. Lecz kiedy już niemal sądził, że problem sam się rozwiązał, po raz ostatni obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak coś się porusza wśród skał.

Zatrzymał się w miejscu. Pozostali przeszli jeszcze kilka kroków, po czym odwrócili się i spojrzeli na niego.

- Co się stało? - zapytał Steff.

- Coś jest tam z tyłu - odparł cicho Par, nie odrywając oczu od miejsca, gdzie przed chwilą dostrzegł ruch. Gdy Steff podszedł do niego, dodał, wskazując palcem: - Tam, między skałami.

Przez długą chwilę wpatrywali się razem, niczego nie dostrzega­jąc. Popołudnie dobiegło końca i chylące się ku zachodowi słońce wydłużało cienie. Coraz trudniej było cokolwiek zauważyć w gęst­niejącym półmroku. W końcu Par pokręcił z rezygnacją głową.

- Może mi się przywidziało - powiedział.

- A może nie - rzekł Steff.

Nie zważając na zdumione spojrzenie Ohmsforda, dał znak po­zostałym, by ruszali naprzód. Teel szła przodem, zaś on z Parem zamykali pochód. Raz czy dwa kazał mu oglądać się do tyłu, a pa­rokrotnie zrobił to sam. Chłopak ani razu niczego nie dostrzegł, cho­ciaż wciąż miał uczucie, że coś tam jest. Przeszli na drugą stronę górskiego grzbietu biegnącego ze wschodu na zachód i zaczęli scho­dzić w dół. Tę stronę góry okrywał cień, słabe światło gasnącego słońca było całkowicie zasłonięte, a ścieżka pod ich stopami wiła się przez labirynt skał i kęp zarośli oblepiających zbocze jak stłoczone stada owiec. Wiatr wiał im teraz w plecy, niosąc głos Steffa do idących z przodu.

- Czymkolwiek jest to coś tam z tyłu, śledzi nas, czekając na zapadniecie zmroku albo przynajmniej na zmierzch, żeby się ukazać. Nie wiem, co to jest, ale to coś dużego. Musimy znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli się bronić.

Nikt nic nie powiedział. Par poczuł nagły chłód. Coll spojrzał na niego, a potem na Morgana. Teel szła, nie odwracając się.

Pokonali meandry skał i zarośli i znaleźli się na odsłoniętej ścieżce prowadzącej w górę, kiedy w końcu stwór wyłonił się z cienia i ukazał im w całej okazałości. Steff ujrzał go pierwszy i głośno krzyknął, tak że i pozostali się odwrócili. Stwór znajdował się wciąż o jakieś sto metrów za nimi. Siedział przycupnięty na płaskiej skale w miejscu, gdzie wąska smuga światła przecinała jej wygładzoną powierzchnię jak dzida. Wyglądał jak jakiś ogromny pies albo wilk o potężnej piersi i szyi, porośniętych gęstym futrem, i zdeformowanym pysku. Miał dziwne, grube nogi, cylindryczny tułów, małe uszy i krótki ogon, jednym słowem, wygląd jego nie wzbudzał przyjaznych uczuć. Rozwarł na chwilę szczęki - największe, jakie Par kiedykolwiek widział - i pociekła z nich ślina. Szczęki zatrzasnęły się z powrotem i stwór ruszył niespiesznie w ich stronę.

- Nie zatrzymujcie się - powiedział cicho Steff.

Ruszyli naprzód równym krokiem, usiłując nie oglądać się do tyłu.

- Co to jest? - zapytał Morgan zduszonym głosem.

- Nazywają je żarłaczami - odparł spokojnie Steff. - Miesz­kają na wschodzie, w najdalszej części Anaru, za Ravenshornem. Są bardzo niebezpieczne. - Urwał na chwilę. - Nigdy jednak nie sły­szałem, żeby widziano któregoś z nich w Środkowym Anarze, nie mówiąc już o górach Wolfsktaag.

- Aż do dziś, chciałeś powiedzieć - mruknął Coll.

Szli szerokim żlebem, gdzie ścieżka zaczynała gwałtownie opadać ku kotlinie. Słońce zaszło i półmrok spowijał wszystko wokół jak całun. Prawie nic nie było widać. Dziwne stworzenie za nimi to pojawiało się, to znikało, i Par zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby zupełnie stracili je z oczu.

- Nigdy również nie słyszałem, żeby któryś z nich tropił ludzi - rzekł nagle Steff za jego plecami.

Dziwne polowanie trwało. Żarłacz trzymał się o jakieś sto metrów za nimi, najwyraźniej czekając, aż zrobi się zupełnie ciemno. Steff ponaglał ich do szybszego marszu, szukając miejsca, gdzie mogliby stawić mu opór.

- Czemu po prostu nie pozwolisz mi się nim zająć? - mruknął w pewnej chwili Morgan.

- Ponieważ byłbyś martwy, zanim zdołałbyś wymówić swe imię, góralu - odparł chłodno karzeł. - Nie daj się zwieść. Ten stwór poradzi sobie z nami wszystkimi, jeśli zaskoczy nas znienacka. A wtedy nie pomoże cała magia świata!

Par zmartwiał, zastanawiając się nagle, czy magia Miecza Morgana jest w stanie coś zdziałać przeciwko tej bestii. Czy magia Miecza nie ożywała jedynie w zetknięciu z podobną magią? Czy w innym wypad­ku nie był jedynie zwyczajnym mieczem? Czy nie taki był zamiar Allanona, kiedy wyposażył go w moc? Spróbował przypomnieć sobie szczegóły opowieści i nie potrafił. Pamiętał jednak dobrze, że magie Miecza Shannary i Kamieni Elfów były skuteczne jedynie przeciwko magicznym przedmiotom. Prawdopodobnie tak samo było z...

- Szybko, do tej kotliny - rzekł nagle Steff, przerywając jego rozważania. - Tam będziemy mogli...

Nie dokończył. Żarłacz, ogromna czarna postać z zadziwiającą szybkością skacząca po skałach i przez zarośla, rzucił się na nich, przemykając przez ciemność.

- Biegnijcie tam! - krzyknął do nich Steff, wskazując pośpie­sznie ścieżkę i odwracając się, by stawić czoło potworowi.

Pobiegli bez namysłu - wszyscy oprócz Morgana, który wyrwał z pochwy Miecz Leah i popędził na pomoc przyjacielowi. Teel, Coll i Par pomknęli naprzód, oglądając się za siebie akurat w chwili, kiedy żarłacz dopadł ich towarzyszy. Potwór uczynił wypad w stronę Steffa, lecz karzeł już na niego czekał, trzymając w pogotowiu swą wielką maczugę. Uderzył bestię z całej siły w skroń, zadając jej cios, który powaliłby każdego innego przeciwnika. Żarłacz jednak tylko się otrząsnął i znowu natarł na chłopca. Steff grzmotnął go powtórnie, po czym prześliznął się obok niego, pociągając za sobą Morgana. Jednym skokiem znaleźli się z powrotem na ścieżce i szybko dogonili uciekających braci i Teel.

- W dół, tym zboczem! - wrzasnął Steff, dosłownie spychając ich ze ścieżki.

Wbiegli między zarośla i skały, ślizgając się i osuwając na trawie. Par przewrócił się, przekoziołkował kilka razy i z powrotem stanął na nogi, nie przerywając biegu. Był zdezorientowany i do oczu spły­wała mu krew. Steff szarpnięciem obrócił go we właściwym kierunku i pociągnął za sobą w dół zbocza, dysząc przy tym głośno i coś krzycząc.

Nagle Par zdał sobie sprawę z obecności żarłacza. Usłyszał go, zanim go jeszcze zobaczył. Ciężkie ciało potwora rozorywało ziemię za ich plecami, wyrzucając na boki żwir i kamienie. Wrzask, który przy tym wydawał, przypominał wycie głodnego zwierzęcia. Magia, pomyślał Par w pomieszaniu, muszę zastosować magię. Pieśń za­działa, zdezorientuje go przynajmniej...

Steff wciągnął go na płaską skałę i poczuł, jak pozostali skupiają się wokół niego.

- Stójcie tu razem! - zakomenderował. - Nie schodźcie ze skały! - Sam zeskoczył na dół, by powstrzymać nacierającego żar­łacza.

Par nigdy nie miał zapomnieć tego, co stało się potem. Steff przyjął atak żarłacza na zboczu na lewo od skały. Pozwolił mu zbliżyć się do siebie, po czym nagle odskoczył do tyłu, wbijając maczugę w gardziel potwora i uderzając w potężną pierś stopami w ciężkich butach. Steff przewrócił się na ziemię, a żarłacz przeleciał ponad nim, nie mogąc wyhamować rozpędu. Nie miał się czego uczepić. Prze­koziołkował nad Steffem i potoczył się na złamanie karku w dół, do kotliny, zatrzymując się dopiero na skraju lasu. Natychmiast podniósł się na nogi, warcząc i prychając. Lecz w tym samym momencie spośród drzew wyskoczyło coś ogromnego, schwyciło żarłacza jed­nym kłapnięciem szczęk i cofnęło się z powrotem w mrok. Rozległ się przeraźliwy wrzask, trzask kości, po czym nastąpiła cisza.

Steff podniósł się z ziemi, położył palec na ustach i dał im znak, Żeby szli za nim. Bezszelestnie, w każdym razie tak, jak tylko było to możliwe, wspięli się z powrotem na ścieżkę i stanęli tam, wpatrując się w nieprzenikniony mrok w dole.

- W górach Wolfsktaag trzeba być przygotowanym na wszyst­ko - szepnął Steff z ponurym uśmiechem. - Nawet gdy się jest żarłaczem.

Otrzepali się z kurzu i doprowadzili do porządku swoje plecaki. Ich obrażenia nie były poważne. Steff oznajmił, że Nefrytowa Prze­łęcz, przez którą mieli opuścić góry, jest oddalona najwyżej o jedną lub dwie godziny drogi.

Postanowili maszerować dalej.

IX


Droga do przełęczy trwała dłużej, niż Steff przewidywał, i kiedy mała gromadka wydostała się z gór Wolfsktaag, była już niemal pół­noc. Zatrzymali się w wąskim wąwozie osłoniętym gęstą ścianą jodeł i sędziwych świerków, tak zmęczeni, że nie pomyśleli nawet o zje­dzeniu czegokolwiek ani o rozpaleniu ogniska, lecz po prostu zawinęli się w koce i posnęli. Par śnił tej nocy, lecz nie o Allanonie ani o Hadeshornie. Śnił o żarłaczu. Potwór ścigał go bezlitośnie przez krajobraz jego wyobraźni, zapędzając go z jednego ciemnego kąta w drugi - ledwie rozpoznawalny cień, którego tożsamość była jed­nak równie niewątpliwa jak jego własna. Zbliżał się do niego, a Par przed nim uciekał, ogarnięty niemal namacalnym przerażeniem. W końcu tamten go dopadł, zagoniwszy w płytkie zagłębienie między skałami a lasem, i kiedy Par już miał prześliznąć się obok niego, coś olbrzymiego wyskoczyło z mroku za jego plecami i schwyciło żar­łacza w zęby, odciągając go poza zasięg wzroku, wrzeszczącego o po­moc, która nie miała nadejść.

Obudził się gwałtownie, drżąc cały.

Było ciemno, chociaż niebo na wschodzie zaczynało się już roz­jaśniać. Jego towarzysze jeszcze spali. Wszystko wskazywało na to, że okrzyk rozległ się jedynie w jego myślach. Twarz i ciało miał mokre od potu, a jego oddech był szybki i nierówny. Leżał spokojnie na plecach, lecz już nie zasnął.

Tego ranka wyruszyli na wschód, do Środkowego Anaru, poko­nując labirynt lesistych wzgórz i jarów. Przez całą drogę pięć par ich oczu usiłowało przeniknąć otaczające ich cienie i mroczne miejsca. Rozmawiali niewiele; przygoda z poprzedniego dnia pozostawiła w nich niepokój i wzmogła ich czujność. Dzień był pochmurny i sza­ry i lasy wokół wydawały się jeszcze bardziej tajemnicze. Około południa dotarli do katarakt wodospadu Chard i aż do zmierzchu podążali wzdłuż rzeki.

Następnego dnia padał deszcz i nad okolicą unosiła się mgła. Tempo marszu osłabło, a słoneczna i ciepła pogoda poprzednich kilku dni pozostała jedynie wspomnieniem. Minęli Centrum Handlowe Rookera, maleńką stację przydrożną dla myśliwych i kupców z czasów Jaira Ohmsforda, stanowiącą niegdyś kwitnący ośrodek handlu futra­mi, do czasu aż wojna między karłami a federacją zakłóciła, a nastę­pnie zupełnie unicestwiła wszelką wymianę towarową w Estlandii na pomoc od Culhaven. Teraz stacja stała pusta, pozbawiona drzwi i okien, z przegniłym i zapadniętym dachem, a w jej mrocznych zakamarkach mieszkały duchy minionych czasów.

Podczas obiadu, gdy siedzieli skuleni pod osłoną potężnej, starej wierzby rosnącej nad brzegiem rzeki, Steff mówił z niepokojem o żarłaczu, raz jeszcze podkreślając, że nigdy przedtem żadnego nie wi­dziano na zachód od Ravenshornu. Skąd wziął się ten, którego spot­kali? Jak się tu znalazł? Dlaczego ich śledził? Odpowiedzi, które się oczywiście nasuwały, żadne z nich nie chciało nawet rozważać. Wszy­scy zgodzili się głośno, że był to przypadek, chociaż w duchu myśleli coś zupełnie innego.

Z nastaniem zmroku deszcz osłabł, lecz jednostajna mżawka utrzy­mywała się aż do rana, ustępując w końcu gęstej mgle. Mała gromadka kontynuowała marsz wzdłuż rzeki biegnącej krętą wstęgą ku Darklin. Droga stawała się coraz trudniejsza, lasy były zarośnięte gęsto cha­szczami, pełne powalonych drzew i suchych gałęzi, prawie zupełnie pozbawione ścieżek. Kiedy około południa odbili od rzeki, natrafili na plątaninę wąwozów i jarów i prawie niemożliwe stało się okre­ślenie kierunku, w którym zmierzają. Z trudem posuwali się przez błoto i zarośla. Steff szedł na przedzie, rytmicznie stękając i posapując. Podczas wędrówki karzeł przypominał niestrudzoną maszynę, wytrwałą i nie poddającą się zmęczeniu. Jedynie Teel mogła się z nim równać: była drobniejsza, lecz bardziej ruchliwa od niego. Nigdy nie zwalniała tempa ani się nie skarżyła i zawsze dotrzymywała kroku. Tylko Ohmsfordowie i Morgan ulegali znużeniu, sztywniały im mięś­nie i dostawali zadyszki. Byli wdzięczni za każdą możliwość odpo­czynku, jaką proponował im karzeł, a kiedy znowu trzeba było ruszać, Z największym trudem podnosili się na nogi. Posępny nastrój wypra­wy zaczynał im się już także dawać we znaki, zwłaszcza Ohmsfordom. Par i Coll od tygodni przed kimś albo przed czymś uciekali, spędzili wiele czasu w ukryciu i przeżyli trzy przerażające spotkania ze stworzeniami, które lepiej byłoby pozostawić w świecie fantazji. Byli wyczerpani ciągłym zachowywaniem czujności, a ciemność, mgła i wilgoć potęgowały jeszcze zmęczenie. Żaden z nich nic o tym mówił drugiemu i żaden by się do tego głośno nie przyznał, lecz Obaj zaczynali się zastanawiać, czy naprawdę wiedzą, co robią.

Późnym popołudniem deszcz w końcu ustał i chmury rozstąpiły się nagle, przepuszczając odrobinę słonecznego światła. Wyszli na grzbiet wzgórza i ujrzeli w dole płytką zalesioną dolinę, nad którą górowała osobliwa formacja skalna w kształcie komina. Sterczała ona pośród drzew jak strażnik stojący na warcie, czarna i nieruchoma na tle nieba. Steff dał znak pozostałym, żeby się zatrzymali, i wskazał palcem w dół.

- Tam - powiedział cicho. - Jeśli Walkera Boha w ogóle można gdzieś znaleźć, to właśnie tutaj.

Par patrzył z niedowierzaniem, zapominając o swoim zmęczeniu i przygnębieniu.

- Znam to miejsce! - wykrzyknął. - To Hearthstone! Pamiętam go z opowieści! To dom Coglina!

- To był dom Coglina - poprawił go Coll znużonym głosem.

- Był, jest, jaka to różnica! - Par był wyraźnie podniecony. - Pytanie, co Walker Boh tutaj robi. Choć właściwie był to kiedyś dom Bohów. Był to jednak również dom Coglina. Jeśli Walker Boh tu mieszka, to czemu starzec nam o tym nie powiedział? Chyba że nie jest on jednak Coglinem albo że z jakiejś przyczyny nie wie, iż Walker tutaj przebywa, albo że Walker... - Urwał nagle, zupełnie zbity z tropu. - Czy jesteś pewien, że właśnie tu ma mieszkać mój stryj? - zapytał Steffa.

Karzeł przyglądał mu się przez cały ten czas w taki sam sposób w jaki mógłby się przyglądać trzygłowemu psu. Teraz po prostu wzruszył ramionami.

- Przyjacielu, jestem pewien niewielu rzeczy, a i do tego nie zawsze się przyznaję. Mówiono mi, że tutaj właśnie mieszka ten człowiek. Jeśli wiec skończyłeś już o tym mówić, może po prostu zejdziemy na dół i sprawdzimy to.

Par zamilkł i zaczęli schodzić. Dotarłszy na dno doliny, stwierdzili ze zdumieniem, że w lesie nie ma żadnych zarośli ani uschniętych gałęzi. Spośród drzew otwierał się widok na polany pocięte strumie­niami i usiane maleńkimi białymi, błękitnymi i fioletowymi kwiatami. Wokół panował spokój, wiatr ucichł, a wydłużone cienie zalegające na ich drodze wydawały się miękkie i niegroźne. Par zapomniał o nie­bezpieczeństwach i trudach wyprawy, przestał zwracać uwagę na zmę­czenie i niepokój i skupił myśli na człowieku, którego przyszedł odnaleźć. Był zdezorientowany, lecz przynajmniej rozumiał tego przy­czynę. Kiedy przed trzystu laty Brin Ohmsford przybyła do Darklin, w Hearthstone mieszkali Coglin i Kimber Boh, dziewczynka, o której twierdził, że jest jego wnuczką. Starzec i dziewczyna zaprowadzili Brin do Maelmordu, gdzie stawiła czoło największemu dotychczas złu - Ildatch. Pozostali potem przyjaciółmi i przyjaźń ta przetrwała przez dziesięć pokoleń. Ojciec Walkera Boha był Ohmsfordem, a jego matka pochodziła z rodu Bohów. Potrafił wywieść pochodzenie swej rodziny ze strony ojca od Brin, a ze strony matki od Kimber. To zrozumiałe, że chciał tutaj wrócić - niezrozumiałe było natomiast, dlaczego starzec podający się za Coglina, tego samego Coglina sprzed trzystu lat, nic o tym nie wiedział.

Albo nie chciał powiedzieć, jeśli wiedział.

Par zmarszczył czoło. Co powiedział starzec o Walkerze Bohu, kiedy z nim rozmawiali? Zmarszczki na czole pogłębiły się jeszcze bardziej. Tylko to, że wie, iż Walker żyje, przypomniał sobie. To i nic więcej.

Lecz czy łączyło ich coś ponadto, o czym starzec nie wspomniał? Par był tego pewien. I zamierzał się dowiedzieć, co to było.

Ostatnie przebłyski wieczornego światła zgasły i zmierzch okrył dolinę ciemnoszarym cieniem. Niebo było wciąż bezchmurne i za­częło się wypełniać gwiazdami, a księżyc, znajdujący się w trzeciej kwadrze i zbliżający powoli ku końcowi swego cyklu, skąpał las w mlecznym świetle. Mała gromadka posuwała się ostrożnie naprzód, wciąż w kierunku skały - komina, pokonując dziesiątki małych stru­myków i klucząc wśród labiryntu leśnych polan. W lesie panował spokój, lecz jego cisza nie wydawała się złowieszcza. W pewnym momencie Coll szturchnął Para łokciem, ujrzawszy szarą wiewiórkę przycupniętą na tylnych łapkach i obserwującą ich z powagą. Dobie­gały ich nocne odgłosy, lecz były odległe i wydawały się dochodzić spoza doliny.

- Jest tu jakoś... bezpiecznie, nie masz tego uczucia? - Par zapytał cicho brata, na co Coll skinął głową.

Szli dalej niemal godzinę, nie spotykając nikogo. Znajdowali się mniej więcej na środku doliny, kiedy między drzewami ujrzeli nagle słabe światełko. Steff zwolnił, dając im znak, by zachowali ostrożność, po czym poprowadził ich dalej. Światełko zbliżało się, migocząc jasno wśród mroku. Pojedynczy jarzący się punkt roz­dzielił się na kilka mniejszych. Lampy! - pomyślał Par. Przyśpie­szył kroku, żeby dogonić Steffa. Jego wyostrzone elfie zmysły od­gadywały źródło światła. - To chata - szepnął do karła.

Wyszli spomiędzy drzew i znaleźli się na rozległej trawiastej po­lanie. Rzeczywiście przed nimi, dokładnie na środku polany, stała dobrze utrzymana budowla z drewna i kamieni, z werandami z przodu i z tyłu, kamiennymi ścieżkami, ogrodem i kwitnącymi krzewami. Niczym miniaturowe strażnice otaczały chatę młode świerki i sosny. Światło płynące z jej okien łączyło się z blaskiem księżyca i roz­świetlało polanę, sprawiając, że było na niej jasno jak w dzień.

Drzwi wejściowe były otwarte.

Par od razu ruszył naprzód, lecz Steff schwycił go mocno za ramię.

- Nie zaszkodzi trochę ostrożności - pouczył go. Powiedział coś do Teel, po czym odłączył się od nich i ruszył sam w stronę chaty. Szybko przebiegał odsłonięte odcinki między sosnami i świerkami, trzymając się w cieniu drzew, z oczami utk­wionymi w otwartych drzwiach. Pozostali patrzyli, jak posuwa się naprzód, przycupnąwszy na polecenie Teel na skraju lasu. Steff dotarł do werandy, przez długą chwilę trwał tam nieruchomo, po czym wbiegł szybko po schodach i zniknął w drzwiach. Przez chwilę było zupełnie cicho, po czym ukazał się znowu i dał im znak ręką, żeby podeszli.

- Nie ma nikogo - szepnął, kiedy znaleźli się obok niego. - Ale zdaje się, że nas oczekują.

Pojęli sens jego słów po wejściu do środka. Przy ścianach głównej izby stały naprzeciw siebie dwa kominki. Przy jednym z nich rozstawione były krzesła i ławy, drugi zaś służył jako kuchenne palenisko. W obydwu jasno płonął ogień. Na kuchni bulgotał gar z jedzeniem, a na stole stygł gorący chleb. Długi, drewniany stół zastawiony był starannie talerzami i szklankami dla pięciu osób. Par podszedł do przodu, żeby się lepiej przyjrzeć. We wszystkich szklankach pieniło się zimne piwo.

Członkowie małej gromadki spoglądali po sobie przez chwilę w milczeniu, po czym raz jeszcze rozejrzeli się po izbie. Drewno na ścianach i belki sufitu były wypolerowane i nawoskowane. W świetle lamp olejowych i ognia płonącego na kominkach poły­skiwały srebra, kryształy, rzeźbione drewniane przedmioty i wy­szywane zasłony. Na długim stole stał wazon ze świeżo ściętymi kwiatami. Korytarz prowadził do izb sypialnych. Chata była jasna, przytulna i zupełnie pusta.

- Czy to dom Walkera? - Morgan spojrzał z powątpiewa­niem na Para. Chata nie pasowała mu do obrazu starca, jaki sobie stworzył.

- Nie wiem. - Par pokręcił głową. - Niczego tu nie rozpo­znaję.

Morgan w milczeniu ruszył w stronę ciemnego korytarza, zniknął w nim na chwilę, po czym wrócił.

- Nic - oznajmił zawiedzionym głosem.

Coll podszedł do Para, wciągnął w nozdrza zapach dobywający się z garnka i wzruszył ramionami.

- Cóż, wygląda na to, że nasze przybycie tutaj nie jest jednak taką niespodzianką. Nie wiem, co wy o tym sądzicie, ale ten gulasz pachnie naprawdę wspaniale. Ponieważ ktoś zadał sobie trud jego przyrządzenia - Walker Boh albo ktoś inny - myślę, że grzeczność wymaga, abyśmy usiedli i przynajmniej spróbowali.

Par i Morgan od razu się z nim zgodzili i nawet Teel wydawała się zainteresowana. Steff znowu skłaniał się ku większej ostrożności, lecz ponieważ ocena sytuacji dokonana przez Colla wydawała się trafna, wkrótce ustąpił. Nalegał jednak, by sprawdzić, czy jedzenie i piwo nie są zatrute. Kiedy w końcu oznajmił, że posiłek nadaje się do spożycia, usiedli i łapczywie zabrali się do jedzenia.

Po skończonej kolacji sprzątnęli ze stołu, umyli naczynia i ustawili je ostrożnie w przeznaczonej na nie szafce. Następnie ponownie prze­szukali chatę, jej bezpośrednie sąsiedztwo, a później wszystko w pro­mieniu ćwierć mili. Niczego nie znaleźli.

Potem do północy siedzieli wokół kominka i czekali. Nikt nie przyszedł. W tylnej części chaty znajdowały się dwie małe sypialnie, każda z dwojgiem łóżek powleczonych świeżą pościelą i kocami. Spali na zmianę, przy czym jedno z nich zawsze trzymało wartę przy pozostałych. Nic nie zakłócało ich snu, w lesie i w dolinie wokół panował spokój. Obudzili się o świcie rześcy i wypoczęci. Wciąż nikt nie przychodził.

Tego dnia przeszukali dolinę od jednego końca do drugiego, od chaty po osobliwą skałę w kształcie komina, od północnego zbocza do południowego i od wschodniego do zachodniego. Dzień był cie­pły i pogodny, wypełniony słonecznym światłem i zapachem ro­ślinności unoszącym się na lekkim wietrze. Niespiesznie wędrowali brzegami strumieni i po wydeptanych ścieżkach, zapuszczając się w nieliczne jaskinie drążące zbocza doliny jak nory. Znaleźli po­jedyncze ślady nóg, wszystkie pozostawione przez zwierzęta, i nic poza tym. W górze przelatywały ptaki, jaskrawe barwne plamy wśród drzew; maleńkie stworzenia obserwowały ich bystrymi oczy­ma i wszędzie brzęczały i bzykały owady. Raz tylko, kiedy Par i Coll przeczesywali zachodnie zbocze obok skalnej wieży, wyłonił Się przed nimi borsuk i nie chciał zejść im z drogi. Poza tym żadne z nich niczego nie widziało.

Tego wieczora sami musieli przygotować sobie posiłek, lecz w chłodnej spiżarni znaleźli świeże mięso i ser, a w ogrodzie warzy­wa. Był też chleb z poprzedniego wieczora. Bracia nie żałowali sobie niczego i pomimo nieustających obaw Steffa namawiali pozostałych do pójścia w ich ślady, przekonani, że tego właśnie się od nich ocze­kuje. Po długim dniu nastąpił ciepły i przyjemny wieczór i zaczęli czuć się dobrze w nowym otoczeniu. Steff siedział z Teel przy ko­minku, paląc długą fajkę. Par i Coll sprzątali i zmywali naczynia w kuchni, a Morgan trzymał wartę przy frontowych schodach.

- Ktoś włożył wiele wysiłku w urządzenie tej chaty - powie­dział Par do brata, gdy skończyli swoje zajęcie. - Mało prawdopo­dobne, żeby tak po prostu sobie poszedł i ją zostawił.

- Zwłaszcza że zadał sobie trud ugotowania dla nas jedzenia - dodał Coll. Jego szeroka twarz zasępiła się. - Sądzisz, że należy do Walkera?

- Sam chciałbym to wiedzieć.

- Nic tu go jednak nie przypomina, nieprawdaż? Takiego, jakim go pamiętam. A już na pewno takiego, o jakim opowiada nam Steff.

Par wytarł parę ostatnich kropli wody z talerza i ostrożnie go odstawił.

- Może taki właśnie chce się wydawać - rzekł cicho.

Było parę godzin po północy, kiedy przejął wartę od Teel. Ziewał jeszcze i przeciągał się, wychodząc na frontową werandę, żeby ją odnaleźć. Z początku nigdzie nie było jej widać i dopiero kiedy zu­pełnie się rozbudził, wyłoniła się zza świerku stojącego kilkadziesiąt metrów dalej. Przemknęła bezszelestnie przez cienie, idąc w jego stronę, i bez słowa zniknęła wewnątrz domu. Par obejrzał się za nią ciekawie, po czym usiadł na schodach, wsparł dłońmi podbródek i zaczął się wpatrywać w mrok.

Siedział tak bez mała godzinę, kiedy usłyszał ten odgłos.

Był to dziwny dźwięk, rodzaj brzęczenia, jakie mógłby wydawać rój pszczół, lecz niższy i bardziej chrapliwy. Rozległ się nagle i po chwili ucichł. Z początku Par myślał, że musiał się przesłyszeć, że słyszał go tylko w swoich myślach. Lecz po chwili dźwięk rozległ się znowu, jedynie na chwilę, po czym raz jeszcze ucichł.

Par wstał, rozejrzał się niepewnie wokół i zszedł na ścieżkę. Noc była zupełnie bezchmurna, a niebo usiane gwiazdami i jasne. Las wokół niego wydawał się pusty. Poczuł się pewniej i powoli obszedł dom, wychodząc na jego tył. Rosła tam stara wierzba, cofnięta głę­boko w cień, a pod nią stały dwie zniszczone ławki. Par podszedł do nich i przystanął, nasłuchując raz jeszcze tamtego odgłosu, lecz ni­czego nie słyszał. Usiadł na bliższej z ławek. Była idealnie dopaso­wana do kształtu jego ciała, rozsiadł się więc wygodnie. Spoglądając przez zasłonę powłóczystych gałęzi wierzby, śnił na jawie wśród mroku, wsłuchany w ciszę nocy. Myślał o swoich rodzicach - czy dobrze się czują, czy martwią się o niego. Shady Vale była odległym wspomnieniem.

W przypływie nagłego znużenia zamknął na chwilę oczy. Kiedy znowu je otworzył, stał przed nim bagienny kot.

Przerażenie Para było tak wielkie, że z początku nie mógł się poruszyć. Kot znajdował się tuż przed nim, a jego oczy świeciły jasno wśród nocy. Było to największe zwierzę, jakie Par kiedykolwiek wi­dział, większe nawet od żarłacza. Od głowy po ogon było jednolicie czarne, z wyjątkiem oczu, które przypatrywały mu się nieruchomo.

Po chwili kot zaczął mruczeć i Par uświadomił sobie, że jest to ten sam odgłos, który słyszał wcześniej. Kot odwrócił się i odszedł parę kroków, po czym obejrzał się wyczekująco do tyłu. Kiedy Par dalej mu się przyglądał, kot wrócił na chwilę, znowu zaczął się od­dalać, po czym zatrzymał się i czekał.

Par zrozumiał, że kot chce, aby za nim poszedł.

Wstał odruchowo, niezdolny zmusić swe ciało, by reagowało zgod­nie z jego wolą; zastanawiał się, czy powinien zachować się tak, jak oczekuje od niego kot, czy też spróbować uciec. Niemal od razu od­rzucił jednak myśl o ucieczce. Nie była to odpowiednia chwila na robienie głupstw. Poza tym gdyby kot chciał go skrzywdzić, mógł to zrobić już wcześniej.

Postąpił parę kroków naprzód i kot oddalił się znowu, wchodząc między drzewa.

Długo szli krętą drogą przez ciemny las, pogrążając się coraz głębiej w noc. Światło księżyca rozjaśniało otwarte przestrzenie i Par ani na chwilę nie tracił kota z oczu. Patrzył, jak bez wysiłku posuwa się naprzód, w niczym nie zakłócając spokoju lasu, jakby był jedynie cieniem zwierzęcia. Przerażenie zaczęło ustępować i jego miejsce zajmowała ciekawość. Ktoś przysłał do niego kota i wydawało mu się, że wie kto.

Dotarli w końcu do polany, na której kilka potoków wpływało przez szereg małych katarakt do rozległego, oświetlonego światłem księżyca stawu. Drzewa tutaj były bardzo stare i rozrośnięte, a ich konary rzucały na wszystko cienie o fantastycznym wzorze. Kot podszedł do stawu, przez chwilę pił z niego chciwie, po czym przysiadł na tylnych łapach i patrzył na Para. Ten podszedł kilka kroków i za­trzymał się.

- Witaj, Parze - powiedział czyjś głos.

Ohmsford przez chwilę przeszukiwał polanę wzrokiem, zanim od­nalazł tego, który wypowiedział te słowa. Siedział on dość daleko w mroku, na sękatym pniu drzewa, prawie niewidoczny wśród ota­czających go cieni. Gdy Par się zawahał, wstał i wszedł w krąg światła.

- Witaj, Walkerze - cicho odrzekł Par.

Jego stryj wyglądał niemal tak samo, jak go zapamiętał, a za­razem zupełnie inaczej. Wciąż był wysoki i szczupły, jego elfijskie rysy od razu były widoczne, choć nie tak wyraziste jak u Para. Jego skóra miała szokująco biały odcień, kontrastujący ostro z czer­nią sięgających do ramion włosów i przystrzyżonej brody. Nie zmie­niły się również jego oczy; wciąż przenikały człowieka na wylot, nawet gdy okrywał je cień, tak jak teraz. Trudniej było określić to, co się zmieniło. Dotyczyło to głównie sposobu, w jaki Walker Boh się poruszał. Odmienne też były uczucia, jakie budził w Parze, kiedy mówił, chociaż jak dotąd jeszcze prawie nic nie powiedział. Zdawało się, jakby otaczał go niewidzialny mur, którego nic nie jest w stanie przeniknąć.

Walker Boh podszedł do przodu i ujął dłonie Para w swoje ręce. Miał na sobie luźny leśny strój - spodnie, tunikę, krótką opończę i miękkie buty, wszystko w kolorze ziemi i drzew.

- Czy wygodnie było ci w chacie? - zapytał. Jego pytanie wyrwało Para z odrętwienia.

- Walkerze, nie rozumiem. Co tutaj robisz? Czemu nie spotkałeś się z nami, kiedy przybyliśmy? Najwyraźniej wiedziałeś, że się zja­wimy.

Stryj wypuścił jego dłonie i odstąpił o krok do tyłu.

- Chodź ze mną, Par - poprosił go i cofnął się z powrotem w cień, nie czekając na odpowiedź bratanka.

Par ruszył za nim i usiedli obok siebie na pniu, z którego Walker wcześniej powstał.

- Będę rozmawiał tylko z tobą - rzekł cicho Walker i przyjrzał mu się uważnie. - I tylko ten jeden raz.

Par czekał, nie odzywając się.

- W moim życiu dokonało się wiele zmian - kontynuował po chwili jego stryj. - Sądzę, że mało mnie pamiętasz z dzieciństwa, a i tak nie ma to już wiele wspólnego z człowiekiem, którym jestem dzisiaj. Porzuciłem życie w Yale, a wraz z nim wszelką pretensję do nazywania siebie mieszkańcem Sudlandii i przybyłem tutaj, by zacząć wszystko od nowa. Pozostawiłem za sobą szaleństwo ludzi, których życiem rządzą niskie instynkty. Odwróciłem się od ludzi wszelkich ras, od ich chciwości i przesądów, ich wojen i polityki, od ich odra­żającej koncepcji poprawy. Przybyłem tu, Par, żeby móc żyć w sa­motności, Oczywiście zawsze byłem sam; zrobiono wszystko, abym czuł się samotny. Różnica polega na tym, że teraz jestem sam nie dlatego, że inni tego chcą, lecz dlatego, że ja sam tak chcę. Mogę być dokładnie tym, kim jestem, i nie czuć się z tego powodu odmieńcem. - Uśmiechnął się lekko. - Czas, w którym żyjemy, i to, kim jesteśmy, sprawia, że jest nam obu tak trudno, wiesz? Czy ro­zumiesz mnie, Par? Ty również masz magiczną moc, i to bardzo konkretną. Nie przysporzy ci ona przyjaciół; przeciwnie, odsunie cię od ludzi. Nie pozwala się nam dzisiaj być Ohmsfordami, ponieważ Ohmsfordowie mają magiczną moc swoich elfich przodków, a ani magia, ani elfy nie są dzisiaj cenione ani rozumiane. Zmęczyło mnie odkrywanie tego wciąż na nowo, ciągłe odsuwanie mnie na bok, traktowanie z podejrzliwością i nieufnością. Zmęczyło mnie uważanie mnie za kogoś obcego. Z tobą też tak będzie, jeśli już teraz nie jest. To leży w naturze rzeczy.

- Nie zaprzątam sobie tym głowy - rzekł niepewnie Par. - Magia jest darem.

- Naprawdę? Jak to? Dar nie jest czymś, co ukrywa się jak odrażającą chorobę. Nie jest czymś, czego człowiek się wstydzi, co traktuje z rezerwą albo nawet się tego boi. Nie jest czymś, co może człowieka zabić. - Słowa te wypowiedziane były z taką zajadłością, że Parowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. Lecz po chwili nastrój jego stryja zdawał się zmienić; znowu był spokojny i opanowany. Pokręcił głową z przyganą dla siebie samego. - Zapominam się czasem, mówiąc o przeszłości. Wybacz mi. Sprowadziłem cię tutaj, żeby z tobą rozmawiać o czym innym. Ale tylko z tobą, Par. Oddaję swój dom w używanie twoim towarzyszom na czas ich pobytu. Ale nie przybędę tam, żeby być z nimi. Interesujesz mnie tylko ty.

- No a Coll? - zapytał Par, zbity z tropu. - Czemu miałbyś rozmawiać ze mną, a z nim

nie?

- Pomyśl, Par. - Jego stryj uśmiechnął się irocznie. – Nigdy nie byłem z nim tak

blisko związany jak z tobą. Par przypatrywał mu się w milczeniu. To chyba była prawda. To magia przyciągnęła do niego Walkera, Coll zaś nigdy nie miał w niej udziału. Czas spędzony ze stryjem, czas, który sprawił, że człowiek stał mu się bliski, zawsze był czasem bez Colla.

- Poza tym - cicho ciągnął Walker - to, o czym musimy porozmawiać, dotyczy tylko nas.

Par nagle zrozumiał.

- Sny. - Jego stryj skinął głową. - A wiec miałeś je także? I postać w czerni, być może Allanon, stojąca przed Hadeshomem, ostrzegająca nas i wzywająca nas do siebie? - Par na chwilę wstrzymał oddech.

- A starzec? Czy on również do ciebie przyszedł? - Jego stryj ponownie skinął głową.

- A więc znasz go, prawda? Czy to prawda? Czy to rzeczywiście Coglin?

- Tak, Par, to on. - Twarz Walkera Boha była zupełnie beznamiętna.

Par poczerwieniał z emocji i mocno zatarł dłonie.

- Nie mogę w to uwierzyć! Ile ma lat? Chyba kilkaset, tak jak twierdził. I kiedyś był druidem. Wiedziałem, że się nie mylę. Czy nadal tutaj mieszka, Walkerze, z tobą?

- Czasem mnie odwiedza. I czasem na krótko się zatrzymuje. Ten kot należał do niego, zanim mi go dał. Pamiętasz, zawsze był jakiś kot bagienny. Poprzedni nazywał się Szept. To było w czasach Brin Ohmsford. Ten nazywa się Pogłoska. Starzec nadał mu to imię. Mówił, że to dobre imię dla kota, zwłaszcza dla takiego, który będzie należał do niego.

Umilkł; na jego twarzy pojawił się wyraz, którego Par nie był w stanie odczytać, i zaraz zniknął. Chłopak spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze niedawno leżał kot, lecz nie było go tam.

- Pogłoska pojawia się i znika w ten sam sposób, co wszystkie koty bagienne - rzekł Walker Boh, jakby czytając w jego myślach.

Par w roztargnieniu skinął głową i spojrzał z powrotem na niego.

- Co zamierzasz zrobić, Walkerze?

- W związku ze snami? - Oczy jego stryja przygasły. - Nic. Par zawahał się.

- Ale starzec musiał ci...

- Posłuchaj mnie - rzekł tamten, przerywając mu. - Podjąłem decyzję. Wiem, czego chciały ode mnie sny; wiem, kto je zesłał. Sta­rzec był u mnie i rozmawialiśmy. Nie minął jeszcze tydzień, kiedy stąd odszedł. Wszystko to nie ma znaczenia. Nie jestem już Ohmsfordem; jestem Bohem. Gdybym mógł wyzbyć się swej przeszłości, z całym jej dziedzictwem magii i całą jej elfijską historią, nie wahałbym się ani chwili. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Przybyłem do Estlandii, żeby odnaleźć tę dolinę, żyć tak, jak kiedyś żyli moi przodkowie, choć raz znaleźć się w miejscu, gdzie wszystko jest świeże i czyste, nie zmącone obecnością innych ludzi. Nauczyłem się porządkować życie wokół siebie. Widziałeś tę dolinę; rodzina mojej matki uczyniła ją taką, a ja chcę ją taką zachować. Za całe towarzystwo mam Pogłoskę i cza­sem starca. Niekiedy odwiedzam nawet ludzi z zewnątrz. Darklin stał się dla mnie azylem, a Hearthstone moim domem. - Pochylił się do przodu z wyrazem napięcia na twarzy. - Mam magiczną moc, Par, odmienną od twojej, niemniej jednak prawdziwą. Potrafię czasem od­gadywać myśli innych ludzi, nawet kiedy są daleko. Umiem porozu­miewać się z życiem tak, jak inni nie potrafią. Ze wszystkimi formami życia. Czasem potrafię znikać, zupełnie tak samo, jak kot bagienny. Potrafię nawet wzywać moc! - Nagle strzelił palcami i na chwilę rozbłysły one niebieskim ogniem. Zdmuchnął go. - Nie mam wła­dzy nad pieśnią, lecz jak się zdaje, część jej mocy zapuściła we mnie korzenie. Część mojej wiedzy jest wrodzona, część sam sobie przy­swoiłem, reszty nauczyli mnie inni. Mam jednak wszystko, czego po­trzebuję, i nie pragnę niczego więcej. Dobrze mi tutaj i nigdy stąd nie odejdę. Niech świat radzi sobie beze mnie. Jak zresztą zawsze to robił. Par nie wiedział, co odpowiedzieć.

- A jeśli sen mówi prawdę, Walkerze? - zapytał w końcu.

- Chłopcze! - Walker Boh zaśmiał się drwiąco. - Sny nig­dy nie mówią prawdy. Niczego się nie nauczyłeś ze swych opowieści? Niezależnie od tego, czy objawiają się tak, jak uczyniły to tym razem, tak jak wówczas, gdy żył Allanon, jedno pozostaje niezmienne: Ohmsfordowie nigdy nie dowiadują się wszystkiego, a jedynie tego, co druidzi uznają za niezbędne!

- Uważasz, że jesteśmy wykorzystywani - rzekł Par. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.

- Uważam, że byłbym głupcem, gdybym myślał inaczej! Nie wierzę w to, co mi mówią. - Oczy Walkera były zimne jak kamień. - Magia, którą upierasz się uważać za dar, dla druidów była zawsze i jedynie użytecznym narzędziem. Nie zamierzam dać im się zaprząc do jakiegoś nowego zadania, które sobie wymyślili. Jeśli świat potrzebuje ratunku, jak te sny zdają się wskazywać, niech Allanon i starzec ratują go sami!

Nastąpiła długa chwila milczenia, podczas której obydwaj mierzyli się wzrokiem. Par wolno pokręcił głową.

- Zadziwiasz mnie, Walkerze. Nie pamiętam, żeby kiedyś było w tobie tyle goryczy i gniewu.

- Były, chłopcze.- Walker Boh uśmiechnął się smutno. – Zawsze były. Po prostu wolałeś ich nie dostrzegać.

- Czy do dzisiaj nie powinny były zniknąć? Jego stryj milczał.

- Więc już podjąłeś decyzję w tej sprawie, czy tak?

- Tak, Par. Podjąłem.

Par głęboko zaczerpnął powietrza.

- Co zrobisz, Walkerze, jeśli przepowiednie ze snu się spełnią? Co stanie się wówczas z twoim domem? Co będzie, jeśli zło, które ukazał nam sen, zechce odnaleźć ciebie?

Stryj nic mu nie odpowiedział, a jego spojrzenie pozostało nieruchome. Par wolno skinął głową.

- Mam inny pogląd na te sprawy od ciebie, Walkerze - powie­dział cicho. - Zawsze uważałem, że magia jest darem i że została mi udzielona w jakimś celu. Przez długi czas wydawało się, że ma być używana do opowiadania historii, by nie popadły w zapomnienie. Zmie­niłem zdanie. Uważam, że magia ta przeznaczona jest do czegoś wię­cej. - Poruszył się w miejscu, rozprostowując plecy, gdyż nagle po­czuł się drobny w obecności tamtego. - Coll i ja nie możemy wracać do Yale, ponieważ federacja dowiedziała się o magii i ściga nas. Coglin twierdzi, że również inni mogą na nas polować, może nawet cieniowce. Widziałeś je? Ja tak. Coll i ja jesteśmy śmiertelnie przerażeni, Walke­rze, chociaż niewiele ze sobą o tym rozmawiamy. Najzabawniejsze jest to, że istoty, które na nas polują, również wydają się przerażone. To magia je przeraża. - Na chwilę umilkł. - Nie wiem, dlaczego tak jest, ale zamierzam się dowiedzieć.

W oczach Walkera pojawił się błysk zdziwienia.

- Tak, Walkerze - Par skinął głową - postanowiłem uczy­nić to, czego domagają się sny. Sądzę, że zostały zesłane przez Allanona, i uważam, że powinny zostać wysłuchane. Pójdę do Hadeshornu. Wydaje mi się, że podjąłem decyzję właśnie teraz; myślę, że rozmowa z tobą pomogła mi zadecydować. Nie mówiłem jeszcze nic Coltowi. Nie wiem, jak zareaguje. Może skończy się na tym, że pójdę sam. Ale pójdę. Już choćby dlatego, że sądzę, iż Allanon może mi powiedzieć, do czego przeznaczona jest magia. - Smutno potrząs­nął głową. - Nie mogę być taki jak ty, Walkerze. Nie potrafię żyć z dala od świata. Chcę móc powrócić do Shady Yale. Nie chcę osiąść gdzieś indziej i zaczynać życia od nowa. Po drodze tutaj zatrzymałem się w Culhaven. Stamtąd pochodzą karły, które nas tu przyprowadziły. Wszelki przesąd i chciwość, polityka i wojny, całe szaleństwo, o któ­rym mówisz, są tam wszędzie obecne. Lecz w przeciwieństwie do ciebie nie chcę przed nimi uciekać; chcę znaleźć sposób na położenie im kresu! Jak bym mógł udawać, że nie istnieją? - Jego dłonie zacisnęły się w pięści. - Widzisz, wciąż sobie myślę: a jeśli Allanon wie coś, co może wszystko zmienić? Jeśli może mi powiedzieć o czymś, co położy kres szaleństwu?

Przez długi czas siedzieli w ciemności naprzeciw siebie, nie zamie­niając słowa, i Parowi wydawało się, że dostrzega coś w ciemnych oczach stryja, których nie widział od dzieciństwa: coś szepczącego o czułości, potrzebie i poświęceniu. Po chwili jego oczy znowu przy­gasły, stały się pozbawione wyrazu i puste. Walker Boh powstał.

- Zastanowisz się jeszcze? - zapytał go cicho Par. Walker spojrzał na niego w milczeniu, po czym podszedł do stawu na środku polany i stał tam, patrząc w wodę. Kiedy strzelił palcami, jak spod ziemi wyłonił się Pogłoska i podszedł do niego. Walker obejrzał się na chwilę.

- Powodzenia, Par - powiedział tylko.

Potem odwrócił się i z kotem u boku zniknął wśród nocy.

Par dopiero rano opowiedział pozostałym o swoim spotkaniu z Walkerem Bohem. Nie widział żadnego powodu, żeby się z tym śpieszyć. Stryj jasno przedstawił swoje zamiary i żadne z nich i tak nie mogło wpłynąć na ich zmianę. Tak więc w nocy Par udał się z powrotem do chaty, zdziwiony łatwością, z jaką odnajduje drogę, ponownie stanął na czatach, nie budząc pozostałych, i pogrążony w myślach czekał świtu.

Kiedy w końcu opowiedział im swoją historię, reakcje były zróż­nicowane. Początkowo wyrażano wątpliwości, czy wszystko to się naprawdę wydarzyło, lecz wkrótce się rozwiały. Kazali mu potem jeszcze dwukrotnie wszystko sobie opowiedzieć, wtrącając przy tym komentarze i zadając pytania. Morgan był oburzony, że Walker traktuje ich w taki sposób, i oświadczył, że przez zwykłą uprzejmość winien osobiście się z nimi spotkać. Nalegał, by raz jeszcze przeszukali dolinę, twierdząc, że tamten wciąż musi być gdzieś blisko i powinno się go odnaleźć, i zmusić do rozmówienia się z nimi wszystkimi. Steff był nastawiony bardziej pragmatycznie. Uważał, że Wal­ter Boh nie różni się od większości ludzi i woli w miarę możności unikać kłopotów i wystrzegać się sytuacji, z których mogłyby one wyniknąć.

- Wydaje mi się, że takie zachowanie, chociaż możecie je uważać za irytujące, jest całkowicie zgodne z jego charakterem - powiedział karzeł, wzruszając ramionami. - W końcu sami mówili że przybył tutaj, aby uniknąć angażowania się w sprawy plemion. 0dmawiając udania się do Hadeshornu, po prostu robi to, co zawsze zapowiadał.

Teel jak zwykle nie miała nic do powiedzenia. Coll oświadczył tylko:

- Żałuję, że nie mogłem z nim porozmawiać. - Dla niego spra­wa była załatwiona.

Mimo że nie było powodu zatrzymywać się dłużej w dolinie, postanowili odłożyć wymarsz co najmniej o jeden dzień. Księżyc wciąż był widoczny więcej niż w połowie i pozostało im jeszcze przynajmniej dziesięć dni na dotarcie do Hadeshornu, jeśli w ogóle mieli się tam udać. Starannie unikano rozmowy o przyszłych wyda­rzeniach. Par podjął już decyzję, lecz nie zakomunikował jej jeszcze pozostałym, oni zaś czekali na to, co powie. Bawiąc się tak w kotka i myszkę, zjedli śniadanie, po czym postanowili pójść za radą Morgana i raz jeszcze przetrząsnąć dolinę. W ten sposób mieli jakieś zajęcie, zastanawiając się nad konsekwencjami decyzji Walkera Boha. Do następnego ranka pozostało im jeszcze dość czasu na podjecie własnej.

Udali się więc na polanę, gdzie poprzedniej nocy Par spotkał się z Walkerem i bagiennym kotem, i rozpoczęli kolejne poszukiwania, uzgodniwszy uprzednio, że spotkają się późnym popołudniem w cha­cie. Steff i Teel tworzyli jedną grupę, Par z Collem drugą, Morgan zaś poszedł sam. Dzień był ciepły i pełen słonecznego światła. Od strony odległych gór wiał lekki wietrzyk. Steff przeczesywał polanę, szukając jakichś śladów, ale nie znalazł niczego - nawet odcisków łap kota. Par miał uczucie, że będzie to długi dzień.

Odłączywszy się od pozostałych, ruszył z Collem na wschód, zastanawiając się, co powinien powiedzieć bratu. Wypełniały go sprze­czne uczucia i nie był w stanie ich uporządkować. Szedł bez prze­konania naprzód, czując na sobie od czasu do czasu uważne spojrzenie Colla, choć unikał jego wzroku. Gdy przeszli przez kilkadziesiąt polan i przeprawili się przez niemal drugie tyle potoków, nie natrafiając na żaden ślad Walkera Boha, Par się zatrzymał.

- To strata czasu - oświadczył z wyczuwalną irytacją w gło­sie. - Niczego nie znajdziemy.

- Nie wygląda na to - zgodził się Coll.

Par odwrócił się w jego stronę i przez chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu.

- Postanowiłem pójść do Hadeshornu, Coll. Nie ma znaczenia, co uczyni Walker; ważne jest tylko to, co ja zrobię. Muszę tam pójść.

Coll skinął głową.

- Wiem. - Uśmiechnął się. - Par, nie od dziś jestem twoim bratem i znam cię już trochę. Gdy tylko mi powiedziałeś, że Walker oświadczył, iż nie chce mieć nic wspólnego z tą sprawą, wiedziałem, że postanowiłeś tam pójść. Tak już z tobą jest. Jesteś jak pies z kością w zębach: nie popuścisz.

- To rzeczywiście musi czasem tak wyglądać. - Par znużony pokręcił głową i wszedł w krąg cienia u stóp starego drzewa. Oparł się plecami o pień i powoli osunął na ziemię. Coll poszedł w jego ślady. Siedzieli, wpatrując się w pusty las. - Przyznaję, że podjąłem decy­zję mniej więcej w taki sposób, jak to opisałeś. Po prostu nie mogłem Się zgodzić z Walkerem. Prawdę powiedziawszy, Coll, nie potrafiłem o nawet zrozumieć. Byłem taki przejęty, że nie pomyślałem nawet, żeby go zapytać, czy uważa sny za prawdziwe.

- Może nieświadomie, ale pamiętałeś o tym. Widocznie w jakimś momencie uznałeś, że nie jest to konieczne. Walker powiedział że miał te same sny co ty. Powiedział ci, że starzec przybył do niego tak samo, jak do nas. Przyznał, że starzec to Coglin. Niczemu nie zaprzeczył. Po prostu powiedział, że nie chce się w to angażować.

- Nie rozumiem tego, Coll. - Par zacisnął usta. - Tym kimś, z kim rozmawiałem zeszłej nocy, był Walker; wiem to na pewno, nie mówił jednak jak Walker. Cała ta gadanina o nieangażowaniu, o jego postanowieniu odłączenia się od plemion i życiu tu jak pustelnik. Coś się tutaj nie zgadza; czuję to! Nie mówił mi wszystkiego. Opowiadał wciąż o tym, jak druidzi ukrywali sekrety przed Mimsfordami, a ze mną robił to samo! Coś ukrywał!

- Czemu miałby to robić? - Coll nie wydawał się przekonany.

- Nie wiem. - Par potrząsnął głową. - Po prostu to czuję. - Spojrzał uważnie na brata. - Walker przez całe życie przed niczym się nigdy nie cofał; obaj to wiemy. Nigdy się nie bał za czymś opowiedzieć i walczyć o to, kiedy było trzeba. Teraz mówi tak, jakby nieznośna wydawała mu się myśl o wstaniu rano z łóżka! Mówi tak, jakby najważniejsze w życiu było troszczenie się o własny interes! - Oparł się znużony o pień drzewa. - Sprawił, że czułem się zażenowany z jego powodu. Wstydziłem się!

- Myślę, że przypisujesz temu zbyt duże znaczenie. - Coll dłubał obcasem w ziemi przed sobą. - Może jest właśnie tak, jak mówi. Żył tu długi czas samotnie, Par. Może już po prostu nie czuje się dobrze wśród ludzi.

- Nawet z tobą? - Par był rozogniony. - Na miłość boską, Coll, nie chciał rozmawiał nawet z tobą!

Coll potrząsnął głową, nie przestając patrzeć bratu w oczy.

- Prawdę powiedziawszy, nigdy wiele z sobą nie rozmawiali­śmy. Zależało mu na tobie, bo to ty posiadasz magiczną moc.

Par patrzył na niego, nie odzywając się. Zupełnie to samo powie­dział Walker, pomyślał. Oszukiwał samego siebie, usiłując postawić znak równości między stosunkami Colla ze stryjem a swoimi włas­nymi. Nigdy nie były takie same. Zmarszczył czoło.

- Wciąż pozostaje problem snów. Czemu nie podziela mojego zaciekawienia nimi? Czy nie chce wiedzieć, co Allanon ma do po­wiedzenia?

- Może już to wie. - Coll wzruszył ramionami. - Prawie zawsze zdaje się wiedzieć, co myślą inni.

Par zawahał się. To mu nie przyszło do głowy. Czyżby było możliwe, że jego stryj już wie, co druid miał im powiedzieć w Hadeshorn? Czyżby potrafił czytać w myślach ducha, człowieka nieży­jącego od trzystu lat?

- Nie, nie wydaje mi się. - Pokręcił głową. - Powiedziałby coś więcej o przyczynie snów. Przez cały czas zbywał sprawę jako jeszcze jeden przypadek wykorzystywania Ohmsfordów przez drui­dów; nie było dla niego ważne, jaka jest przyczyna.

- Może więc ma nadzieję, że ty mu ją podasz.

- To brzmi bardziej prawdopodobnie. - Par powoli skinął gło­wą. - Powiedziałem mu, że ja zamierzam iść; może uważa, że wy­starczy, jeżeli pójdzie jeden z nas.

Coll wyciągnął na ziemi swe potężne ciało i leżał, patrząc w górę na drzewa.

- Ale w to również nie wierzysz, prawda?

- Nie. - Jego brat uśmiechnął się lekko.

- Wciąż sądzisz, że chodzi o coś innego.

- Tak.

Przez pewien czas milczeli, wpatrując się w las, każdy pogrążony we własnych myślach. Na ich ciałach igrały promyki światła przeni­kające przez baldachim liści w górze, a wśród ciszy rozlegał się szczebiot ptaków.

- Podoba mi się tutaj - rzekł w końcu Par.

- Jak sądzisz, gdzie się ukrywa? - Coll miał zamknięte oczy.

- Walker? Nie wiem. Pewnie w jakiejś norze.

- Zbyt łatwo go osądzasz, Par. Nie masz do tego prawa.

Par chciał mu coś odpowiedzieć, lecz ugryzł się w język i przyglą­dał się tylko, jak promyk światła wędruje po twarzy Colla, docierając w końcu do jego oczu i zmuszając go do ich przymknięcia i przesunię­cia się na bok. Coll usiadł z wyrazem zadowolenia na szerokiej twarzy. Niewiele mogło zmącić jego spokój; zawsze potrafił zachować równo­wagę ducha. Par podziwiał go za to. Coll zawsze rozumiał względną ważność zdarzeń w szerszym porządku rzeczy.

Par nagle uświadomił sobie, jak bardzo kocha brata.

- Pójdziesz ze mną, Coll? - zapytał. - Do Hadeshornu? Coll spojrzał na niego i zamrugał oczami.

- Czy to nie dziwne - odparł - że ty i Walker, a nawet Wren, macie te same sny, a ja nie, że o was wszystkich jest w nich mowa, o mnie nigdy, i że wszyscy jesteście wzywani, a ja nie? - W jego głosie nie było urazy, a jedynie zdziwienie. - Jak sądzisz, czemu tak jest? Nigdy o tym ze sobą nie rozmawialiśmy, prawda? Ani razu. Myślę, że obaj bardzo uważaliśmy, żeby unikać rozmowy o tym.

Par patrzył na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Coll dostrzegł jego zakłopotanie i uśmiechnął się.

- To przykre, prawda? Nie rób takiej żałosnej miny, Par. Przecież nie ma w tym żadnej twojej winy. - Pochylił się bliżej. - Może to mieć coś wspólnego z magią, coś, o czym żaden z nas jeszcze nie wie. Może to jest powód. Par pokręcił głową i westchnął.

- Skłamałbym, mówiąc, że cała ta historia ze snami nie wprawia mnie w zakłopotanie, to, że ja je mam, a ty nie. Nie wiem, co powiedzieć. Wciąż oczekuję od ciebie, że zaangażujesz się w coś, co naprawdę cię nie dotyczy. Nie powinienem nawet cię o to prosić, chyba nie potrafię inaczej. Jesteś moim bratem i chcę, żebyś był mną. Coll położył rękę na ramieniu brata. Uśmiechnął się ciepło.

- Od czasu do czasu zdarza ci się powiedzieć właściwą rzecz, - Jego dłoń zacisnęła się. - Pójdę tam, gdzie ty pójdziesz. Nigdy nie było inaczej. Nie twierdzę, że zawsze się z tobą zgadzam, lecz nie ma to wpływu na to, co czuję do ciebie. Jeśli więc uważasz, że musisz pójść do Hadeshornu, by rozwiązać zagadkę snów, to pójdę z tobą.

Par objął brata ramieniem i uścisnął, myśląc o wszystkich chwilach, kiedy Coll stał w potrzebie u jego boku. Ogarnęło go radosne uczucie na myśl o tym, że i teraz brat będzie razem z nim.

- Wiedziałem, że mogę na tobie polegać - powiedział tylko.

Było późne popołudnie, kiedy ruszyli z powrotem. Zamierzali wrócić wcześniej, lecz tak pochłonęła ich rozmowa o snach i Allanonie, że dopiero gdy zawędrowali na wschodni kraniec doliny, uświa­domili sobie, jak późno się zrobiło. Słońce chyliło się już ku zacho­dowi, kiedy zawrócili w stronę chaty.

- Wygląda na to, że zamoczymy sobie jeszcze dzisiaj nogi - stwierdził Coll, gdy posuwali się naprzód wśród drzew.

Par spojrzał na niebo. Nad północnym zboczem doliny pojawiły się ciężkie deszczowe chmury, kryjąc w cieniu cały horyzont. Słońce zaczęło już znikać, spowite w gęstniejący mrok. Powietrze było ciepłe i wilgotne, a w lesie panowała cisza.

Szli teraz szybciej, pragnąc uniknąć ulewy. Zerwał się silny, zwia­stujący burzę wiatr, który wprawił gałęzie drzew wokół w oszalały taniec. Temperatura zaczęła spadać i w lesie zrobiło się ciemno.

Par zamruczał pod nosem, czując, jak kilka pierwszych kropel deszczu uderza o jego twarz. Nie dość, że szukali tutaj kogoś, kogo w ogóle nie można było znaleźć, mieli teraz jeszcze w nagrodę za swoje wysiłki przemoknąć do suchej nitki.

Nagle spostrzegł jakiś ruch wśród drzew.

Zamrugał oczami i spojrzał znowu. Tym razem nic nie zobaczył. Bezwiednie zwolnił kroku i Coll, który szedł za nim, zapytał, co się stało. Par potrząsnął tylko głową i znowu przyśpieszył.

Wiatr smagał go po twarzy, zmuszając do pochylenia głowy. Spoj­rzał na prawo, potem na lewo. Po obu stronach dostrzegł szybki ruch.

Coś ich śledziło.

Par poczuł, jak skóra cierpnie mu na plecach, lecz zmusił się do marszu. Cokolwiek to było tam w mroku, nie wyglądało ani nie poruszało się tak jak Walker Boh albo jego kot. Było zbyt szybkie i zwinne. Spróbował pozbierać myśli. Jak daleko znajdowali się od chaty - milę, może dwie? Szedł z podniesioną głową, usiłując śle­dzić ruch kątem oka. Ruchy, poprawił się. Najwyraźniej było ich więcej.

- Par! - zawołał Coll, kiedy zbliżyli się do siebie, przecho­dząc przez wąski rozstęp między drzewami. - Coś tam jest...

- Wiem! - przerwał mu Par. - Nie zatrzymuj się.

Przechodzili przez zagajnik sosnowy, kiedy rozpadało się na do­bre. Słońce, zbocze doliny, a nawet ciemny wierzchołek Hearthstone zniknęły z oczu. Par czuł, że jego oddech staje się coraz szybszy.

Ścigające ich istoty były teraz wszędzie wokół; cienie, które przybrały ludzką postać, przemykające między drzewami.

Okrążają nas, pomyślał Par z przerażeniem. Jak daleko było je­szcze do chaty?

Kiedy wychodzili z kępy czerwonych klonów na pustą polankę, Coll krzyknął nagle:

- Par, uciekaj! Są za blisko...!

Jęknął głośno i poleciał do przodu. Par instynktownie się odwrócił i schwycił go. Coll miał krew na czole; był nieprzytomny.

Par nie zdążył się połapać, co się stało. Spojrzał w górę i w tej samej chwili cienie rzuciły się na niego, wyskakując spomiędzy drzew. Na ułamek sekundy zobaczył zgięte, przygarbione postacie, pokryte szorstką, czarną sierścią, oraz połyskujące, kocie oczy, i zaraz miał je wszystkie na sobie. Odepchnął je na boki, usiłując uciec, lecz czuł jednocześnie, jak wyciągają się po niego twarde, żylaste ramiona. Przez chwilę zdołał utrzymać się na nogach. Krzyknął rozpaczliwie, przyzywając magię pieśni i wysyłając szereg straszliwych obrazów, aby ujść z życiem. Rozległy się przerażone okrzyki i napastnicy od­skoczyli od niego.

Tym razem dobrze im się przyjrzał. Zobaczył dziwne, owadzie ciała, powykręcane i kudłate, o niemal ludzkich twarzach.

Pajęczaki? pomyślał z niedowierzaniem.

Po chwili rzuciły się na niego znowu, powalając go samym cię­żarem swych ciał. Oplotła go masa ścięgien i włosów. Nie był już w stanie przywołać magii. Wykręcono mu ramiona do tyłu i jed­nocześnie duszono go. Walczył rozpaczliwie, lecz tamtych było za dużo.

Miał jeszcze tylko chwilę na to, by spróbować zawołać o pomoc, po czym wszystko pogrążyło się w mroku.


XI


Kiedy Par Ohmsford znowu się ocknął, znajdował się w scenerii z sennego koszmaru. Wisiał na długim drągu, przywiązany za ręce i nogi. Niesiono go przez las wypełniony gęstą mgłą i cieniami; po jego lewej stronie widoczna był ciemna rozpadlina głębokiego jaru, a po prawej wyszczerbiona grań górskiego grzbietu, odcinająca się ostro na tle nocnego nieba. Jego plecy i głowę smagały krzewy i zbite kępy trawy i chwastów, gdy się bezradnie kołysał na drągu. Powietrze było ciężkie, wilgotne i nieruchome.

Zewsząd otaczały go pajęczaki, kuśtykające bezgłośnie w półmro­ku na swych krzywych nogach.

Par zamknął oczy, by odgrodzić się na chwilę od tych obrazów, po czym otworzył je znowu. Niebo było ciemne i zachmurzone, lecz przez rozstępy w chmurach przeświecały pojedyncze gwiazdy, a nad krawędzią jaru widoczny był słaby blask. Zrozumiał, że noc dobiega końca. Był już prawie ranek.

Przypomniał sobie wtedy, co mu się przydarzyło: jak ścigały go pajęczaki, jak go schwytały i zabrały ze sobą. Coll! Co się stało z Collem? Wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, czy gnomy również wlo­ką jego brata, lecz nigdzie nie było go widać. Z wściekłością zacisnął zęby, przypominając sobie, jak Coll się przewrócił, a potem leżał rozciągnięty na ziemi z zakrwawioną twarzą...

Szybko przepędził z myśli ten obraz. Nie miało sensu teraz się nad tym zastanawiać. Musiał znaleźć sposób, aby się uwolnić i wrócić po brata. Przez chwilę szarpał za sznury, żeby sprawdzić ich moc, lecz nie ustępowały ani na milimetr. Wisząc na drągu, nie miał punktu oparcia koniecznego do ich poluzowania. Musiał czekać. Zadawał sobie pytanie, dokąd go niosą - czemu w ogóle został zabrany. Czego chciały od niego pajęczaki?

Do oczu i ust wpadały mu owady, więc wtulił twarz w ramiona.

Kiedy ją znowu odsłonił, spróbował ustalić, gdzie jest. Światło znajdowało się po jego lewej stronie - początek nowego dnia. Tam zatem jest wschód, wywnioskował. Pajęczaki wędrowały na pomoc. To się wydawało logiczne. W czasach Brin Ohmsford mieszkały w gó­rach Toffer. Tu zapewne się teraz znajdował. Przełknął ślinę przez niemal zupełnie wyschnięte usta i gardło. Spróbował sobie przypo­mnieć wszystko, co wiedział o nich ze starych opowieści, lecz nie był w stanie zebrać myśli. Brin spotkała je, kiedy wraz z Ronem Leah, Coglinem, Kimber Boh i bagiennym kotem Szeptem wyruszyła na poszukiwanie zaginionego Miecza Leah. Było jeszcze coś - coś o ja­kimś pustkowiu i straszliwych istotach, które tam mieszkały...

Nagle przypomniał sobie. Wiedźminy. Słowo to rozlegało się w je­go myślach jak przekleństwo.

Pajęczaki skręciły do wąskiego wąwozu, wypełniając go szczelnie swymi kudłatymi postaciami i jazgocząc teraz między sobą, jakby na coś czekały. Jasność na wschodzie zniknęła; spowiła ich ciemność i mgła. Bolały go nadgarstki i kostki u nóg, a jego ciało wydawało się rozciągnięte do granic możliwości. Gnomy były małe i niosły go tuż przy ziemi, tak że raz po raz ocierał się o coś i obtłukiwał. Ze swej odwróconej pozycji obserwował, jak wychodzą z wąwozu na skalną półkę, otwierającą się na rozległe, otulone mgłą pustkowie, które zda­wało się nie mieć końca. Półka zwężała się w przesmyk biegnący między potężnymi głazami, znaczącymi zbocza gór Toffer jak plamy na grzbiecie dzika. W oddali połyskiwały światełka ognisk, punkciki blasku bawiące się w chowanego wśród skał. Garstka pajeczaków sko­czyła do przodu, przemykając bez wysiłku po głazach.

Par odetchnął głęboko. Jakikolwiek był cel ich wędrówki, znaj­dowali się już niemal na miejscu.

Po chwili wyszli spośród skał i zatrzymali się na niskiej skarpie, z której prowadziła droga do szeregu ziemnych jam i jaskiń drążących zbocze góry. Wokół płonęły ogniska i jego oczom ukazały się setki pajeczaków. Rzucono go bezceremonialnie na ziemię, przecięto krę­pujące pęta i usunięto drąg. Przez chwilę leżał na plecach, rozcierając nadgarstki i kostki; stwierdził, że krwawi w miejscach, gdzie sznur wrzynał mu się w ciało. Cały czas czuł na sobie spojrzenia. Następnie postawiono go na nogi i powleczono w stronę jaskiń i jam. Ominięto te drugie, kierując się do tych pierwszych. Powykręcane dłonie gno­mów zaciskały się na nim w każdym możliwym miejscu, a jego nozdrza wypełniał odór ich ciał. Jazgotali do siebie w swoim języku, prowadząc nieprzerwane rozmowy, których nie rozumiał. Nie opierał się; ledwie był w stanie utrzymać się na nogach. Przeprowadzili go przez największe wejście do jaskini, powlekli obok małego ogniska płonącego u jej wylotu i zatrzymali się. Po krótkiej wymianie zdań popchnięto go naprzód. Znajdowali się w niewielkiej jaskini, długiej na około dwadzieścia metrów i wysokiej nie więcej niż dwa i pół metra w najwyższym punkcie. W głębi do skalnej ściany przytwier­dzone były dwa żelazne pierścienie i pajęczaki przywiązały go do nich. Następnie wyszły, wszystkie poza dwoma, które pozostały, by objąć wartę przy ognisku u wejścia do jaskini.

Par spróbował pozbierać myśli, wsłuchując się w ciszę i czekając, co się wydarzy dalej. Ponieważ nic się nie działo, uważnie rozejrzał się wokół. Pozostawiono go z ramionami rozpostartymi przy skalnej ścianie. Każda z rąk była przywiązana do żelaznego pierścienia.

Musiał stać, ponieważ pierścienie były przymocowane zbyt wysoko na skale, by mógł usiąść. Obejrzał krępujące go pęta. Były ze skóry i tak mocno zadzierzgnięte, że jego nadgarstki nie mogły się w nich nawet odrobinę poruszyć.

Na chwilę oparł się zrozpaczony o skałę, próbując opanować ogar­niającą go panikę. Jego towarzysze, Morgan, Steff i Teel, z pewnością już go szukają. Na pewno znaleźli już Colla. Wytropią pajęczaki i przyjdą po niego. Odnajdą go i uratują.

Potrząsnął głową. Wiedział, że sam siebie zwodzi. Kiedy gnomy go schwytały, było niemal zupełnie ciemno i padał rzęsisty deszcz. Nie było czasu na poszukiwania ani realnej szansy na odnalezienie śladu. Mógł jedynie mieć nadzieję, że Coll został odnaleziony albo sam doszedł do siebie i wrócił do pozostałych, żeby im powiedzieć, co się stało.

Znowu z trudem przełknął ślinę. Był taki spragniony!

Czas upływał powoli, sekundy zlewały się w minuty, minuty w go­dziny. Ciemność na zewnątrz się nieznacznie przejaśniła i ukazało się ledwie dostrzegalne światło dzienne, przyćmione przez upał i mgłę. Ciche odgłosy wydawane przez pajęcze gnomy całkowicie umilkły i mogłoby się wydawać, że i one same zniknęły, gdyby dwa z nich nie siedziały przykucnięte przy wejściu do jaskini. Ognisko zgasło. Dymiło jeszcze potem przez jakiś czas, aż w końcu pozostał z niego jedynie popiół. Dzień mijał. Raz tylko jeden ze strażników wstał i przyniósł mu kubek wody. Pił tak łapczywie z rąk trzymających naczynie przy jego ustach, że rozlał większość, mocząc sobie koszulę. Zaczął mu również doskwierać głód, lecz nie proponowano mu je­dzenia.

Kiedy zaczęło się ściemniać, strażnicy na nowo rozpalili ognisko u wejścia do jaskini, po czym zniknęli.

Par czekał w napięciu, po raz pierwszy zapominając o bólu, gło­dzie i strachu. Coś miało się zaraz wydarzyć. Czuł to.

To, co się wydarzyło, było zupełnie nieoczekiwane. Znowu usi­łował się uwolnić z krępujących go więzów, poluźnionych już nieco przez jego pot zmieszany z niewielką ilością krwi z ran na nadgar­stkach, kiedy z cienia wyłoniła się jakaś postać. Ominęła ognisko, weszła w krąg światła i zatrzymała się.

To było dziecko.

Par zamrugał oczami. Stała przed nim dziewczynka, może dwu­nastoletnia, dość wysoka i szczupła, o ciemnych, gładkich włosach i głęboko osadzonych oczach. Nie była gnomem, lecz człowiekiem, a ściślej - mieszkanką Sudlandii. Miała na sobie postrzępioną su­kienkę, zniszczone buty i mały srebrny medalion na szyi. Patrzyła na jeńca ciekawie, przyglądając mu się, jakby mogła się przyglądać za­błąkanemu psu lub kotu, po czym powoli podeszła do przodu. Za­trzymała się tuż przed nim i wyciągnęła rękę, by odgarnąć mu włosy z czoła i dotknąć jego ucha.

- Elf - rzekła cicho, trzymając w palcach koniuszek jego ucha.

Par patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Co dziecko robiło tutaj wśród pajęczych gnomów? Zwilżył usta językiem.

- Rozwiąż mnie - poprosił. Przypatrywała mu się dalej w mil­czeniu. - Rozwiąż mnie! - powtórzył, tym razem z większym naciskiem. Czekał, lecz dziewczynka tylko na niego patrzyła. Poczuł rodzącą się w nim wątpliwość. Coś było nie tak.

- Przytul mnie - powiedziała nagle dziewczynka. Przysunęła się do niego niemal bojaźliwie i objęła go ramionami, wczepiając się weń jak pijawka. Trzymała się go kurczowo, wtulając się w jego ciało, mamrocząc bezustannie coś, czego nie mógł zrozu­mieć. Co się dzieje z tym dzieckiem? zastanawiał się przerażony. Wydawała się zagubiona, być może wystraszona, spragniona jego dotyku tak jak on...

Myśl ta uleciała, kiedy poczuł, jak dziewczynka przesuwa się przy jego ciele, porusza się w swoim ubraniu, ocierając się o jego ubranie, a potem o skórę. Jej palce wpijały się w jego ciało i czuł, jak coraz mocniej do niego przywiera. Ogarnęło go nagłe przerażenie. Znajdo­wała się tuż przy nim, przy jego skórze, jakby nie mieli na sobie niczego, jakby zrzucili z siebje całe ubranie. Zagrzebywała się w nim, wgniatała się w niego, a potem przedostawała się do jego wnętrza, w jakiś sposób łączyła się z nim w jedno, stając się jego częścią.

Do kroćset! Co tu się działo?

Niespodziewanie wstrząsnęło nim obrzydzenie. Zaczął krzyczeć, miotał się z przerażenia, kopał rozpaczliwie na wszystkie strony i w koń­cu udało mu się odrzucić ją od siebie. Przysiadła na ziemi, a jej dziewczęca twarz zmieniła się w odrażającą maskę. Uśmiechała się jak bestia pożerająca ofiarę, a w jej przenikliwych oczach połyskiwały czerwone ogniki.

- Daj mi magię, chłopcze! - zachrypiała głosem nie mającym w sobie nic z głosu dziecka.

Wtedy już wiedział.

- O nie, nie, nie - wyszeptał, zbierając wszystkie siły, gdy ona podnosiła się z powrotem na nogi.

To dziecko było cieniowcem!

- Daj mi ją! - powtórzyła stanowczym tonem. - Pozwól mi wejść w ciebie i jej skosztować!

Zbliżyła się do niego, drobna, wątła istota, która wydawałaby się zupełnie niegroźna, gdyby nie zdradziła jej własna twarz. Wyciągnęła ku niemu ręce, a on rozpaczliwie wierzgnął nogą w jej stronę. Uśmie­chnęła się zjadliwie i odstąpiła o krok do tyłu.

- Jesteś mój - rzekła cicho. - Gnomy mi ciebie ofiarowały. Dostanę twoją magię, chłopcze. Oddaj mi się. Poczuj, jak może być ze mną!

Zbliżyła się do niego jak kot do ofiary, unikając jego kopnięć i wczepiając się weń ze skowytem. Niemal od razu poczuł, jak się porusza, nie ona sama, lecz coś w jej wnętrzu. Zmusił się do spojrzenia w dół i ujrzał słaby zarys drżący w ciele dziewczynki i usiłujący przedostać się do jego wnętrza. Czuł jego obecność, przypominającą chłód w letni dzień, dotyk nóg muchy na skórze. Cieniowiec dotykał go, szukał. Par odrzucił głowę do tyłu, zacisnął zęby, wyprężył ciało, czyniąc je twardym jak stal, i podjął walkę. Cieniowiec usiłował się wedrzeć do jego wnętrza. Chciał się z nim stopić w jedno. Och, do kroćset! Nie może do tego dopuścić! Nie może!

Nagle wydał okrzyk, ryk wściekłości i udręczenia, który wyzwolił magię pieśni. Nie przybrała żadnej widocznej postaci, gdyż już wcześ­niej zrozumiał, że nawet najbardziej przerażające obrazy nie są w sta­nie nic zdziałać przeciwko tym stworzeniom. Przyszła z własnej woli, uwalniając się z jakiegoś mrocznego zakątka jego istoty i przybierając postać, której nie rozpoznawał. Było to coś ciemnego, niepojętego, co trzepotało wokół niego jak sieć pająka wokół jego ofiary. Cienio­wiec zasyczał i oderwał się od niego, prychając i rozdzierając szpo­nami powietrze. Po chwili znowu przycupnął na ziemi. Ciało dziew­czynki wykrzywiło się i zatrzęsło pod działaniem jakiejś niewidzialnej siły. Na ten widok krzyk Para ucichł, a on sam oparł się wyczerpany o ścianę jaskini.

- Nie zbliżaj się do mnie! - ostrzegł, z trudem chwytając po­wietrze. - Nie dotykaj mnie więcej!

Nie wiedział, co zrobił ani jak to zrobił, lecz cieniowiec przycu­pnął obok ogniska i wpatrywał się weń zalęknionym wzrokiem. Cień istoty w ciele dziewczynki krótko zamigotał i zniknął. Czerwony blask w jej oczach zgasł. Dziewczynka wstała powoli i wyprostowała się. Znowu była prawdziwym dzieckiem, kruchym i zagubionym. Jej ciemne oczy przyglądały mu się przez długo i jeszcze raz powiedziała słabo:

- Przytul mnie.

Następnie zawołała coś w gęstniejący mrok na zewnątrz i pojawiło się kilkadziesiąt pajęczych gnomów, kłaniając się jej nisko przy wej­ściu. Przemówiła do nich w ich własnym języku, podczas gdy one klęczały przed nią, a Par przypomniał sobie, jak przesądne są te stworzenia, wierzące w najróżniejszych bogów i duchy. A teraz znaj­dowały się we władzy cieniowca. Chciało mu się krzyczeć.

Pajęczaki podeszły do niego, rozluźniły krępujące go więzy, schwy­ciły go za ręce i nogi i pociągnęły naprzód. Dziewczynka zagrodziła im drogę.

- Przytulisz mnie? - Niemal budziła współczucie. Potrząsnął głową, usiłując się wymknąć dziesiątkom trzymających go rąk. Wywleczono go na zewnątrz, gdzie dym ognisk i nizinna mgła mieszały się ze sobą i wirowały jak senne widziadła. Zatrzymano go na krawędzi urwiska, za którą otwierała się mroczna czeluść. Dziewczynka stała obok niego.

- Stare Bagniska - szepnęła. - Mieszkają tam wiedźminy. Czy znasz wiedźminy, elfiku?

Par zmartwiał.

- Dostaną cię teraz, jeśli mnie nie przytulisz. Pożrą cię pomimo twojej magii.

Nagle się oswobodził, odpychając na boki swych strażników. Cieniowiec zasyczał i cofnął się, a pajęcze gnomy odskoczyły na boki. Rzucił się doprzodu, usiłując się przez nie przedrzeć, lecz zagrodziły mu drogę i zepchnęły go do tyłu. Miotał się, uderzając na oślep to w tę stronę, to w tamtą. Wyciągały się po niego ręce, powykręcane, włochate i drapieżne. Pogrążył się w kłębowisku kudłatych ciał i pi­skliwych głosów. Po chwili słyszał już tylko własny głos, wrzeszczący gdzieś w jego wnętrzu, że nie może dać się ponownie schwytać i uwięzić.

Potem znowu znalazł się na krawędzi urwiska. Przywołał magię pieśni, uderzając obrazami w oblegające go pajęczaki, rozpaczliwie próbując utorować sobie między nimi drogę. Cieniowiec zniknął, roz­płynął się gdzieś wśród dymu i cieni.

W pewnej chwili Par poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Krawędź urwiska zapadła się pod ciężarem jego prześladowców. Roz­paczliwie usiłował się ich uchwycić, szukając gdzieś punktu oparcia i nie znajdując żadnego. Runął z urwiska w przepaść, pogrążając się w kłębach mgły. Cieniowiec, pajęcze gnomy, ogniska, jaskinie i jamy, wszystko to gdzieś zniknęło. Spadał na łeb na szyję, tocząc się po krzewach i trawie, przez rozpadliny i między głazami. Jakimś cudem omijał skały, o które mógłby się roztrzaskać, i w końcu opadł długim, pełnym udręki lotem, po którym nastąpiła kompletna ciemność.

Przez pewien czas był nieprzytomny; nie wiedział, jak długo. Kiedy znowu się ocknął, spoczywał na podmokłym łożu zgniecionej bagiennej trawy. Trawa musiała złagodzić jego upadek i przypusz­czalnie uratowała mu życie. Leżał, oddychając z trudem, wsłuchany w kołatanie własnego serca. Kiedy odzyskał siły i przejaśniło mu się w oczach, ostrożnie podniósł się na nogi i obejrzał swoje ciało. Całe było pokryte ranami i siniakami, lecz wydawało się, że nic nie jest złamane. Przez chwilę stał bez ruchu i nasłuchiwał. Gdzieś wysoko w górze słyszał głosy pajęczaków.

Wiedział, że zejdą po niego. Musiał uciekać.

Rozejrzał się wokół. Mgła i cienie ścigały się nawzajem wśród gęstniejącego mroku. Szybko zbliżała się noc. Małe, prawie niewi­doczne stworzenia przemykały i skakały w wysokiej trawie. Wszędzie wokół bulgotało i chlupotało błoto, ukryte bagniska otaczały wysepki twardego gruntu. Karłowate drzewa i krzewy, znieruchomiałe w gro­teskowych pozach, nadawały okolicy niesamowity charakter. Odgłosy były odległe i trudne do umiejscowienia. Wszystko wyglądało jed­nakowo i sprawiało wrażenie nie kończącego się labiryntu.

Par odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. Domyślał się, gdzie się znajduje. Wcześniej był na jednym ze szczytów gór Toffer. Po upadku znalazł się na Starych Bagniskach. Usiłując wymknąć się losowi, zdołał jedynie przyśpieszyć jego nadejście. Trafił właśnie tam, gdzie cieniowiec groził mu, że go pośle - do krainy wiedźminów.

Zacisnął zęby i ruszył naprzód. Uspokajał samego siebie, że się znajduje jedynie na skraju trzęsawiska - jeszcze nie w jego głębi, jeszcze nie jest całkiem zgubiony. Wciąż miał za plecami góry mo­gące mu służyć za drogowskaz. Jeśli uda mu się zajść wzdłuż nich wystarczająco daleko na południe, zdoła uciec. Będzie jednak musiał się pośpieszyć.

Czuł niemal na sobie wzrok wiedźminów.

Przypomniał sobie teraz opowieści o nich, ożywione przez świa­domość miejsca, w którym się znajdował, i wyostrzone przez strach. Były stworzeniami ze świata dawnej magii, potworami polującymi na zabłąkane istoty, które zawędrowały na trzęsawisko albo zostały tam wysłane. Okradały je z siły i energii i karmiły się ich życiem. Pajęcze gnomy stanowiły ich podstawowe pożywienie; uważały one, że wiedźminy są duchami wymagającymi obłaskawienia, i składały im siebie w ofierze. Na tę myśl Para przejęło chłodem. Taki los przeznaczył mu cieniowiec.

Zmęczenie zmusiło go do zwolnienia kroku i sprawiało, że nie­pewnie stawiał nogi. Kilkakrotnie się potknął, a raz wpadł po pas w bagno, z którego udało mu się jednak szybko wydostać. Widział wszystko jak przez mgłę i pot spływał mu po plecach. Na trzęsawisku nawet w nocy panował nieznośny upał. Spojrzał na niebo i zobaczył, że dogasają na nim resztki dziennego światła. Wkrótce miało się zrobić zupełnie ciemno.

Wówczas nic już nie będzie widział.

Drogę przegrodziło mu ogromne rozlewisko szlamu, a ściana urwiska była w tym miejscu zbyt stroma, by można było po niej przejść. Musiał pójść dookoła, zapuszczając się głębiej na trzęsa­wisko. Posuwał się szybko skrajem rozlewiska, nasłuchując odgło­sów pościgu. Niczego nie usłyszał. Trzęsawisko wciąż było puste. Skręciwszy z powrotem w stronę urwiska, napotkał labirynt wąwo­zów, w których roiło się od rozmaitych stworzeń, i znowu musiał pójść dookoła. Z uporem posuwał się naprzód, mimo zmęczenia nie dopuszczając myśli o odpoczynku. Robiło się coraz ciemniej. Od­nalazł koniec labiryntu i znowu ruszył w stronę urwiska. Szedł długo, okrążając błotne kałuże i rozpadliny, wypatrując niespokojnie po­przez mrok.

Nie mógł odnaleźć gór Toffer.

Szedł teraz szybciej, pełen złych przeczuć, usiłując opanować ogar­niający go strach. Zdawał sobie sprawę, że się zgubił, lecz nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Wciąż szukał, nie mogąc uwierzyć, że tak zupełnie pomylił drogę. Podnóże gór dopiero co było na wyciąg­nięcie ręki! Jak mógł tak pobłądzić?

Przystanął w końcu, niezdolny do rozwikłania zagadki. Nie było sensu brnąć dalej, skoro nie miał pojęcia, dokąd zmierza. W ten sposób będzie po prostu ciągle wędrował w koło, aż w końcu padnie łupem trzęsawiska albo wiedźminów. Lepiej będzie, jeśli się zatrzyma i podejmie walkę.

Była to osobliwa decyzja; wynikała bardziej ze zmęczenia niż z głębokiego namysłu. Jaką bowiem miał szansę przeżycia, jeśli nie ucieknie z trzęsawiska, jak z kolei miał z niego uciec, jeśli pozostanie w miejscu? Był jednak zmęczony i myśl o błądzeniu w koło nie wzbudzała w nim entuzjazmu. Ponadto wciąż myślał o tamtej dziew­czynce, o cieniowcu - cofającym się przed nim, odepchniętym przez coś w jego magii, czego istnienia nawet nie podejrzewał. Wciąż nie rozumiał, co to było, lecz gdyby w jakiś sposób udało mu się to znów przywołać i zapanować nad tym choćby w najmniejszym stopniu, wówczas miałby szansę w starciu z wiedźminami lub czymkolwiek innym, co trzęsawisko mogło przeciwko niemu wysłać.

Przez chwilę rozglądał się wokół, po czym podszedł do szerokiego wzgórka, otoczonego z dwóch stron bagnem, a z trzeciej sterczącymi w niebo skałami. Prowadziła nań tylko jedna droga. Wchodząc pod górę, przypomniał sobie, że zejście też było tylko jedno, ale przecież nigdzie nie chciał się stąd ruszać. Odnalazł płaską skałę i usiadł na niej, wpatrując się w noc i mgłę. Zamierzał pozostać tutaj, aż znowu zrobi się jasno.

Mijały minuty. Zapadła noc, mgła zgęstniała, lecz wciąż było widno od dziwnej fluorescencji wydzielanej przez skąpą roślinność. Jej blask był słaby i zwodniczy, pozwalał jednak Parowi rozpoznawać to, co znajdowało się wokół niego, i wierzyć, że dostrzeże w porę, gdyby coś się do niego skradało.

A jednak spostrzegł cieniowca, dopiero gdy ten znajdował się tuż obok niego. Znowu była to tamta dziewczynka, wysoka, chuda i mi­zerna. Wyłoniła się jakby znikąd, nie więcej niż cztery metry od niego, i Para przeraziła nagłość jej pojawienia się.

- Odejdź ode mnie! - ostrzegł ją, szybko podnosząc się na nogi. - Jeśli spróbujesz mnie dotknąć...

Cieniowiec zmienił się w obłok mgły i zniknął.

Par odetchnął głęboko. Nie był to jednak cieniowiec, pomyślał, lecz wiedźmin - i to nie taki straszny, skoro zdołał go przepędzić samą groźbą!

Chciało mu się śmiać. Był bliski wyczerpania, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i wiedział, że jego reakcje nie są całkowicie racjo­nalne. Niczego nie odpędził. Ten wiedźmin przyszedł tylko po to, żeby się mu przyjrzeć. Bawił się z nim, tak samo jak inne bawiły się ze swoimi ofiarami: przyoblekały się w znajomą postać, czekały na sprzyja­jącą sposobność - zmęczenie, strach albo głupotę - umożliwiają­cą im działanie. Znowu pomyślał o opowieściach, o nieuchronności skradania się i podchodów, lecz szybko odpędził od siebie te myśli.

Gdzieś w oddali, daleko od miejsca, gdzie siedział, coś wydało okrzyk, krótki wrzask przerażenia. Potem znowu zrobiło się cicho.

Czujnie wpatrywał się w mgłę. Myślał o okolicznościach, które go tutaj sprowadziły: o ucieczce przed federacją, o swoich snach, o spotkaniu ze starcem i poszukiwaniach Walkera Boha. Z powodu tych okoliczności przebył daleką drogę i wciąż znajdował się w punk­cie wyjścia. Poczuł ukłucie zawodu, że nie osiągnął czegoś więcej, że nie nauczył się niczego pożytecznego. Znowu pomyślał o swojej rozmowie z Walkerem. Walker powiedział mu, że magia pieśni nie jest darem - pomimo jego zapewnień, że tak właśnie jest - oraz że nie ma nic ciekawego do odkrycia w związku z jej stosowaniem. Pokręcił głową. Cóż, może istotnie tak było. Może cały ten czas sam siebie zwodził.

Było w niej jednak coś, co odstraszyło cieniowca. Coś.

Ale tylko tę dziewczynkę, a nie żadnego z pozostałych, które spotkał.

Na czym polegała różnica?

Na granicy mgły znowu dostrzegł ruch. Wyłoniła się z niej jakaś postać i ruszyła w jego stronę. Był to drugi cieniowiec, wielki, po­włóczący nogami stwór, którego spotkali na obrzeżach Anaru. Zbliżał się do niego stękając, z ogromną maczugą w łapie. Par na chwilę zapomniał, co ma przed sobą. Ogarnęła go panika, gdy przypomniał sobie, że magiczna pieśń była nieskuteczna przeciwko temu cieniowcowi, że był wobec niego bezradny. Zaczął się cofać, lecz zaraz się zreflektował, otrząsnął się z oszołomienia i pozbierał myśli. Instyn­ktownie posłużył się pieśnią, której magia stworzyła wierny wizeru­nek potwora stojącego naprzeciw niego, i w obraz ten sam się przy­oblekł. Cieniowiec stał naprzeciw cieniowca. Po chwili wiedźmin zaczął się rozpływać i zniknął z powrotem we mgle.

Par znieruchomiał i poczekał, aż skrywający go obraz się rozwieje. Znowu usiadł. Jak długo będzie w stanie to wytrzymać?

Zastanawiał się, czy Coll jest zdrów i cały. Widział swego brata rozciągniętego na ziemi i krwawiącego i pamiętał, jaki czuł się w tam­tej chwili bezradny. Uświadomił sobie, jak bardzo go potrzebuje.

Coll.

Poddał się biegowi myśli wędrujących ku innym tematom. Jego magia jest skuteczna, powiedział sobie z powagą. Nie było tak, jak twierdził Walker. Jej posiadanie miało jakiś cel; rzeczywiście była darem. Odpowiedzi na wszystkie pytania otrzyma w Hadeshornie. Otrzyma je w rozmowie z Allanonem. Musi się tylko wydostać z tego trzęsawiska.

Z mgły przed nim wyłoniła się gromada cienistych postaci, ciemnych i groźnych plam eterycznego ruchu wśród nocy. Wiedźminy postanowiły nie czekać dłużej. Zerwał się na nogi, stając im naprze­ciw. Powoli podchodziły bliżej, najpierw jeden, potem następny. Ża­den nie miał określonego kształtu, wszystkie przemieszczały się i zmieniały równie szybko jak kłęby mgły.

Nagle ujrzał Colla, wywleczonego z ciemności za cieniami, podtrzymywanego przez niematerialne ręce, z szarą i zakrwawio­ną twarzą, Para przejęło chłodem. Pomóż mi! usłyszał okrzyk swe­go brata, chociaż głos rozlegał się tylko w jego myślach. Pomóż mi, Par!

Par krzyknął, coś, posługując się magią pieśni, lecz rozsypało się to w wilgotnym powietrzu Starych Bagnisk na tysiąc pękniętych dźwięków. Par zadrżał na całym ciele. Do kroćset! To naprawdę był Coll. Jego brat walczył, próbując się uwolnić, i wołał raz po raz: Par, Par!

Rzucił ma się na pomoc niemal bez zastanowienia. Natarł na wiedźminy z niespodziewaną furią. Wydał okrzyk i magia pieśni uderzyła w potwory, odrzucając je do tyłu. Przypadł do Colla i po­chwycił go wyrywając z ich szponów. Wyciągały po niego ramiona i dotykały go. Czuł ból, lodowato zimny i palący jednocześnie. Coll uchwycił się go kurczowo i ból się nasilił. Do jego wnętrza sączyła się trucizna, gorzka i cierpka. Niemal zupełnie opuściły go siły, lecz zdołał utrzymać się na nogach, wywlekając brata poza granicę cienia i wciągając go na wzgórek.

Cienie w dole zbiły się ciaśniej i przesuwały się, obserwując ich uważnie. Par wrzeszczał w ich stronę, wiedząc, że jest zakażony; czuł, jak trucizna rozprzestrzenia się w jego ciele. Coll stał obok w milczeniu. Myśli Para rozproszyły się i przez chwilę nie wiedział, co się wokół niego dzieje.

Wiedźminy zaczęły się przybliżać.

Nagle znowu dostrzegł jakiś ruch na skałach po prawej stronie i ukazało się coś ogromnego. Par spróbował się odsunąć, lecz wysiłek sprawił, że upadł na kolana. Wśród nocy zalśniły wielkie żółte oczy i potężny czarny cień jednym skokiem znalazł się u jego boku.

- Pogłoska! - wyszeptał z niedowierzaniem.

Bagienny kot ostrożnie go ominął i stanął naprzeciw Colla. Wielki zwierz wydał z siebie niski, przeciągły pomruk, ostrzegawcze wark­nięcie, które zdawało się przebijać przez mgłę i wypełniać ciemność odłamkami rozbitego dźwięku.

- Coll?! - zawołał Par do brata i ruszył w jego stronę, lecz bagienny kot szybko zagrodził mu drogę, odsuwając go na bok. Cienie podchodziły coraz bliżej, przybierając powoli kształty, przeobrażając się w ociężałe stwory o ciałach pokrytych łuskami i sierścią. Ich oczy demonicznie połyskiwały, a ich paszcze były szeroko rozwarte z gło­du. Pogłoska prychnął w ich stronę i rzucił się do przodu, sprawiając, że na chwilę poderwały się z sykiem na tylne nogi.

Następnie okręcił się z obnażonymi szponami i kłami i rozerwał Colla na kawałki.

Coll, a raczej to, co się nim wydawało, przeistoczyło się w coś nieopisanie przerażającego, zakrwawionego i rozczłonkowanego, co zamigotało na chwilę i zniknęło jak jeszcze jeden majak. Par krzyknął z udręczenia i wściekłości. Oszukany! Nie zważając na ból i nagłe mdłości, z całą siłą skierował pieśń w wiedźminy, śląc sztylety i strza­ły wściekłości, wizje istot, które potrafiły szarpać i rozdzierać na strzępy. Wiedźminy rozproszyły się i magia przeleciała obok nich, nie wyrządzając im krzywdy.

Po chwili zebrały się na nowo i zaatakowały.

Pogłoska doskoczył do najbliższego z nich, znajdującego się w od­ległości dziesięciu kroków, i odrzucił go daleko w bok jednym potęż­nym machnięciem łapy. Inny rzucił się do przodu, lecz kot trafił rów­nież tego zbijając go z nóg. Kolejne wyłaniały się teraz z cienia i mgły za plecami tych, które podpełzały już do przodu. Za dużo ich! pomyślał Par z przerażeniem. Nie miał już siły stać, trucizna wiedźminów roz­przestrzeniała się coraz szybciej w jego ciele, grożąc strąceniem go w znajomą czarną otchłań, która zaczęła się już otwierać w jego wnętrzu.

Nagle poczuł dotyk ręki na ramieniu, mocny i przynoszący natych­miastową ulgę, dodający mu otuchy, a zarazem przytrzymujący go w miejscu, i usłyszał okrzyk wydany ostrym głosem:

- Pogłoska!

Bagienny kot cofnął się; nie obejrzał się nawet do tyłu, lecz zareagował jedynie na dźwięk głosu. Par uniósł głowę. Obok niego stał Walker Boh spowity w czarne szaty, blady jak kreda. Na jego kościstej twarzy malował się tak niezwykły wyraz, że Para prze­niknął chłód.

- Stój spokojnie, Par - powiedział.

Ruszył w stronę wiedźminów. Było ich teraz więcej niż tuzin, przycupniętych u stóp wzniesienia, to wyłaniających się z nocnej mgły, to pogrążających się w niej na nowo. Zawahały się na widok zbliżającego się Walkera Boha, jakby go skądś znały. Stryj Para zszedł wprost do nich na dół, zatrzymując się w odległości niecałych dzie­sięciu metrów od najbliższego.

- Odejdźcie - powiedział tylko i wskazał ręką w mrok. Wiedźminy nie ruszyły się z miejsca. Walker postąpił jeszcze krok do przodu i tym razem jego głos był tak mocny, że zdawało się od niego drżeć powietrze. - Odejdźcie!

Jedna z bestii skoczyła w jego stronę, usiłując pochwycić czarną postać w najeżone zębami szczęki. Walker Boh wyrzucił do przodu rękę, obsypując potwora pyłem. Z hukiem, od którego zadrżała zie­mia, pod niebo buchnął płomień i wiedźmin po prostu zniknął.

Wyciągnięta dłoń Walkera przesunęła się groźnym gestem ponad tymi, które pozostały. W chwilę później wiedźminy pogrążyły się z powrotem w noc i nie pozostało po nich śladu.

Walker odwrócił się, wszedł z powrotem na wzgórek i uklęknął obok Para.

- To moja wina - rzekł cicho.

Par próbował coś powiedzieć, lecz czuł, że opuszczają go siły. Był chory. Tracił świadomość. Po raz trzeci w ciągu niecałych trzech dni osuwał się w otchłań. Pamiętał potem, że spadając tym razem nie był pewien, czy kiedykolwiek zdoła się z niej wydostać.


XII


Par Ohmsford szybował przez krajobraz ze snów. Znajdował się jednocześnie wewnątrz siebie i na zewnątrz, był uczestnikiem i wi­dzem. Wyczuwał nieustanny ruch, czasem tak intensywny jak podróż po wzburzonym morzu, a czasem łagodny jak letni wiatr w koronach drzew. Przemawiał do siebie na zmianę w mrocznej ciszy swego umysłu i z wnętrza swego lustrzanego odbicia. Jego głos był bezcielesnym szeptem i gromkim okrzykiem. Kolory pojawiały się, by po chwili spełznąć w szarą jednolitość. Dźwięki rozlegały się i milkły. W czasie swej podróży był wszystkim - i niczym.

Sny były jego rzeczywistością.

Z początku śniło mu się, że spada, stacza się w czeluść czarną jak noc i nieskończoną jak następstwo pór roku. Odczuwał ból i strach; nie był w stanie siebie odnaleźć. Od czasu do czasu rozlegały się głosy, okrzyki przestrogi, otuchy lub przerażenia. Wstrząsały nim konwulsje. Skądś wiedział, że jeśli nie przestanie spadać, na zawsze będzie zgubiony.

W końcu zatrzymał się. Zaczął spadać wolniej i stanął w miejscu. Jego konwulsje ustały. Znajdował się na łące pełnej polnych kwia­tów mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Ptaki i motyle pod­rywały się do lotu spłoszone jego obecnością, wypełniając powietrze świeżymi rozbłyskami barw, a od strony pól nadlatywały łagodne i przyjemne zapachy. Żaden odgłos nie mącił ciszy. Spróbował się odezwać, żeby usłyszeć jakiś dźwięk, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu. Utracił również zmysł dotyku. Nie czuł ani własnego ciała, ani świata wokół siebie. Odczuwał ciepło, kojące i przyjemne, ale nic poza tym.

Szybował dalej, a głos gdzieś głęboko w jego wnętrzu szeptał, że jest martwy.

Wydawało mu się, że głos ten należy do Walkera Boha.

Potem świat miłych zapachów i widoków zniknął i Par znalazł się w cuchnącym świecie ciemności. Z ziemi buchnął ogień i bluznął żarem w stronę gniewnego, brudnoszarego nieba. Obok przemykały i skakały cieniowce z połyskującymi czerwonymi oczami, to unosząc się w powietrzu, to kryjąc się przy ziemi. W górze sunęły burzowe chmury pędzone wyjącym wściekle wiatrem. Par czuł, jak wicher uderza i chłoszcze jego samego, miotając nim jak suchym liściem po ziemi, i miał uczucie, że nadszedł kres wszystkiego. Odzyskał czucie i głos; krzyknął głośno, czując znowu przeszywający ból.

- Par?

Głos rozległ się raz jeden i umilkł; należał do Colla. W tej samej chwili jednak ujrzał brata w swoim śnie, rozciągniętego na ziemi na tle grupy skał, nieruchomego i zakrwawionego, z otwartymi oczyma spoglądającymi na niego z wyrzutem.

- Opuściłeś mnie. Porzuciłeś mnie.

Par krzyknął i magia pieśni rozrzuciła obrazy na wszystkie strony, lecz one przeistoczyły się w potwory, które zawróciły, żeby go pożreć. Czuł na sobie ich kły i szpony. Czuł ich dotyk...

Obudził się.

Krople deszczu uderzały o jego twarz. Otworzył oczy. Wokół panowała ciemność, lecz miał uczucie, że nie jest sam. Wyczuwał jakiś ruch wokół siebie i miedziany smak krwi. Rozlegały się okrzyki, głosy nawołujące się nawzajem wśród szalejącej burzy. Spróbował się podnieść, ale zakrztusił się. Jakieś ręce ułożyły go z powrotem na plecach, przesuwając się po jego ciele i twarzy.

- ...znów się obudził, trzymajcie go...

- ...za mocny, jakby miał siłę dziesięciu, a nie...

- Walkerze! Pośpiesz się!

Gdzieś niedaleko trzeszczały drzewa, olbrzymy o długich kona­rach wznoszące się wysoko w rozszalałą ciemność wśród wyjącego ze wszystkich stron wiatru. Rzucały cienie na skały zagradzające im drogę i grożące ich uwięzieniem. Par usłyszał swój krzyk.

Niebo rozdarła błyskawica i zadudnił grzmot, wypełniając mrok pogłosami szaleństwa. Czerwona plama przesłoniła mu wzrok.

Nagle ukazał się Allanon. Allanon! Pojawił się znikąd, spowity w czarne szaty, postać z legend i zamierzchłych czasów. Pochylił się nisko nad Parem, przemawiając szeptem, któremu jakoś się udało przebić przez zgiełk. „Śpij, Par”, zamruczał kojąco. Wysunęła się pomarszczona dłoń i dotknęła Ohmsforda. Chaos ustał i zastąpiło go uczucie bezgranicznego spokoju.

Par znowu odpłynął, głęboko do swego wnętrza, teraz jednak walczył, gdyż czuł, że będzie żył, jeśli tylko nie przestanie tego pra­gnąć. Gdzieś w głębi pamiętał, co się wydarzyło: że schwytały go wiedźminy, że ich dotyk go zatruł, że trucizna spowodowała jego chorobę i że choroba ta wtrąciła go w czarną otchłań. Przyszedł po niego Walker, jakoś go odnalazł i uratował przed tymi stworzeniami. Ujrzał żółte, świecące jak lampy oczy Pogłoski mrugające ostrzegaw­czo, przymykające powieki i gasnące. Zobaczył Colla i Morgana. Zobaczył Steffa, drwiąco uśmiechniętego, i tajemniczą, milczącą Teel.

Ujrzał dziewczynkę cieniowca, która znowu go prosiła, żeby ją przytulił, i usiłowała przedostać się do jego ciała. Czuł, jak się jej opiera, widział, jak dziewczynka zostaje odrzucona do tyłu, i patrzył, jak znika. Do kroćset! Próbowała dostać się do jego wnętrza, wejść w niego, znaleźć się w jego skórze i być nim! Tym właśnie są, pomyślał w nagłym przebłysku zrozumienia: pozbawionymi sub­stancji cieniami zamieszkującymi ciała ludzi. Mężczyzn, kobiet, a na­wet dzieci.

Czy jednak cienie mogły mieć własne życie?

Jego myśli krążyły wokół pytań, na które nie było odpowiedzi, i pogrążał się w coraz większy zamęt. Jego umysł odrętwiał i podróż przez krainę snów trwała dalej. Wchodził na góry pełne stworzeń takich jak żarłacz, przeprawiał się przez rzeki i jeziora mgły i ukry­tych niebezpieczeństw, wędrował przez lasy, do których nigdy nie przenikało słoneczne światło, i zapuszczał się na trzęsawiska, gdzie obłoki pary kłębiły się w pozbawionym powietrza, pustym kotle ciszy.

Pomóżcie mi”, błagał. Ale nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć.

Czas zdawał się zatrzymać w miejscu. Podróż się skończyła i sny rozpłynęły się w nicość. Nastąpiła chwila przerwy, a po niej przebu­dzenie. Wiedział, że spał, ale nie miał pojęcia jak długo. Wiedział tylko, że po owej wędrówce spał jeszcze jakiś czas bez snów.

Co ważniejsze jednak, wiedział, że żyje.

Poruszył się ostrożnie, a właściwie drgnął tylko, i poczuł dotyk miękkiej pościeli. Leżał wyciągnięty na całą długość i było mu dobrze i ciepło. Nie chciał się jeszcze podnosić w obawie, że może to wciąż być sen. Poczekał, aż przyjemny dotyk pościeli przeniknie całe jego ciało. Wsłuchiwał się we własny oddech. Czuł suchość powietrza wokół.

Potem otworzył oczy. Znajdował się w małym, skąpo umeblowanym pokoju oświetlonym jedynie lampą stojącą na stoliku obok łóżka. Ściany były nagie, a belki sufitu nie osłonięte. Był otulony kocem, a jego głowa spoczywała na poduszkach. Przez szpary w zasłonach zobaczył, że jest noc.

Morgan Leah drzemał na krześle stojącym w kręgu światła lampy. Siedział z podbródkiem wspartym na piersi i luźno złożonymi ramionami.

- Morgan? - zawołał Par niepewnym głosem.

Oczy górala otworzyły się, a jego sokola twarz od razu przybrała czujny wyraz.

Zamrugał powiekami, po czym zerwał się na nogi.

- Par! Par, obudziłeś się? O Boże, aleśmy się o ciebie martwili- Podbiegł do łóżka, jakby chciał uściskać przyjaciela, lecz w ostatniej chwili rozmyślił się. W roztargnieniu przeciągnął palcami po swoich rdzaworudych włosach. - Jak się czujesz? Nic ci nie jest?

- Jeszcze nie wiem. - Par uśmiechnął się słabo. - Dopiero się budzę. Co się stało?

- Raczej co się nie stało! - odpowiedział tamten w podniece­niu. - Omal nie umarłeś, wiesz o tym?

Par skinął głową.

- Domyślałem się tego. Co z Collem, Morgan?

- Śpi teraz. Czeka, aż dojdziesz do siebie. Położyłem go do łóżka parę godzin temu, kiedy spadł z krzesła. Znasz Colla. Zaczekaj, zawołam go. - Uśmiechnął się szeroko. - Mówię ci, żebyś cze­kał, jakbyś się dokądś wybierał. To zabawne.

Par miał mnóstwo do opowiedzenia i jeszcze więcej pytań do zadania, lecz góral zniknął już za drzwiami. Mniejsza o to, pomyślał. Leżał spokojnie z uczuciem ulgi. Ważne było tylko to, że Coll jest zdrów i cały.

Morgan wrócił niemal natychmiast, prowadząc Colla, który w od­różnieniu od niego, nie wahał się ani przez chwilę i pochyliwszy się nad Parem, niemal udusił go z radości, że zastaje go przytomnego. Par również go objął, choć słabo, i wszyscy trzej zanosili się śmie­chem, jakby usłyszeli najlepszy dowcip w życiu.

- Do kroćset, myśleliśmy, że już po tobie! - wykrzyknął Coll. Na czole miał bandaż, a jego twarz wydawała się blada. - Byłeś bardzo chory, Par.

Par uśmiechnął się i skinął głową. Już to słyszał.

- Czy ktoś mi powie, co się wydarzyło? - Jego spojrzenie wędrowało od jednej twarzy do drugiej. - Gdzie właściwie jeste­śmy?

- W Storlock - oznajmił Morgan, unosząc jedną brew do gó­ry. - Walker Boh cię tu przyniósł.

- Walker?

Morgan uśmiechnął się z satysfakcją.

- Wiedziałem, że się zdziwisz, kiedy ci powiem, że Walker Boh wyszedł z Wilderun, że w ogóle się pojawił. - Westchnął. - Cóż, to długa historia, więc chyba będzie lepiej, jeśli zaczniemy od początku.

Tak też uczynił, opowiadając ze znaczną pomocą Colla, przy czym obaj wciąż wpadali sobie w słowo, nie chcąc niczego pominąć. Par słuchał z coraz większym zdumieniem, w miarę jak odsłaniała się przed nim cała historia.

Coll, jak się zdawało, został powalony strzałem z procy, kiedy pajęczaki zaatakowały ich na tamtej polanie na wschodnim skraju doliny przy Hearthstone. Został tylko ogłuszony, lecz zanim odzyskał przytomność, Par i napastnicy zniknęli. Lało już wtedy jak z cebra, ślady stóp rozmywały się niemal od razu, a Coll był i tak zbyt słaby, by ruszyć w pościg. Powlókł się więc z powrotem do chaty, gdzie zastał resztę towarzystwa, i opowiedział im, co się wydarzyło. Było już wtedy ciemno i ciągle padał deszcz, lecz Coll zażądał, żeby mimo wszystko wrócili w tamto miejsce i poszukali jego brata. Tak też zrobili. Morgan, Steff, Teel i on sam przez kilka godzin niemal po omacku przetrząsali okolicę, ale niczego nie znaleźli. Kiedy przestało już być cokolwiek widać, Steff zaczął nalegać, by przerwali poszu­kiwania do rana, odpoczęli trochę i szukali dalej o świcie. Tak też uczynili i dzięki temu Coll spotkał Walkera Boha.

- Rozdzieliliśmy się, usiłując przeczesać jak największy obszar północnej doliny, ponieważ wiedziałem z opowieści o Jairze i Bnn Ohmsfordach, że pajęczaki mieszkają w górach Toffer, i było prawdo­podobne, że stamtąd przybyły. Miałem przynajmniej taką nadzieję, gdyż brakowało nam innych punktów zaczepienia. Ustaliliśmy, że jeśli od razu cię nie znajdziemy, będziemy po prostu szukali dalej, aż do­trzemy do gór. - Pokręcił głową. - Byliśmy dość zdesperowani.

- To prawda - potwierdził Morgan.

- Tak czy owak dotarłem do północno-wschodniego krańca do­liny, kiedy nagle pojawił się Walker z tym olbrzymim kotem, wielkim jak dom! Powiedział, że miał jakieś przeczucie. Zapytał mnie, co się stało. Tak zaskoczył mnie jego widok, że nie pomyślałem nawet o tym, żeby go zapytać, co tam robi i dlaczego zdecydował się ukazać po tak długim okresie pozostawania w ukryciu. Po prostu powiedzia­łem mu to, co chciał wiedzieć.

- Czy wiesz, co wtedy powiedział? - przerwał mu Morgan, spoglądając na Para z figlarnym błyskiem w oczach.

- Powiedział - Coll znowu przejął kontrolę nad rozmową - „Zaczekajcie tutaj, to nie zadanie dla was; ja przyprowadzę go z powro­tem”, jakbyśmy byli dziećmi bawiącymi się w grę dorosłych.

- Ale dotrzymał słowa - zauważył Morgan. Coll westchnął.

- Tak, to prawda - przyznał niechętnie.

Walker Boh zniknął na cały dzień i noc, lecz kiedy wrócił do Hearthstone, gdzie czekali na niego Coll i jego towarzysze, miał z sobą Para. Chłopak został zakażony dotykiem wiedźminów i był bliski śmierci. Walker twierdził, że jedyna szansa ratunku znajduje się w Storlock, osadzie gnomów uzdrowicieli. Storowie mieli do­świadczenie w leczeniu chorób umysłu i duszy i byli w stanie zwal­czyć truciznę wiedźminów.

Ruszyli w drogę od razu, wszyscy oprócz kota, który pozostał na miejscu. Podążyli na zachód od Hearthstone i Wilderun, w górę rzeki Chard aż po Wolfsktaag, pokonali Nefrytową Przełęcz i w końcu dotarli do wioski Storów. Zabrało im to dwa dni, mimo że wędrowali prawie bez przerwy. Par z pewnością by umarł, gdyby nie Walker, który za pomocą magii zapobiegł dalszemu rozprzestrzenianiu się trucizny i sprawił, że chłopiec mógł spokojnie spad. Czasem Par rzucał się przez sen i krzyczał, po czym budził się z gorączką i krwią na ustach - raz nawet w środku straszliwej burzy, która ich złapała na Nefrytowej Przełęczy - lecz Walker potrafił go uspokoić, doty­kając go i mówiąc coś, co pozwalało mu znowu zasnąć.

- Mimo to jesteśmy w Storlock od niemal trzech dni, a dzisiaj obudziłeś się po raz pierwszy - dokończył Coll. Umilkł na chwilę, spuszczając oczy. - Niewiele brakowało, Par.

Par skinął głową, nic nie mówiąc. Chociaż nie był w stanie ni­czego sobie dokładnie przypomnieć, czuł wyraźnie, jak blisko otarł się o śmierć.

- Gdzie jest Walker? - zapytał w końcu.

- Nie wiemy - odparł Morgan, wzruszając ramionami. - Nie widzieliśmy go, odkąd tutaj przybyliśmy. Po prostu zniknął.

- Chyba wrócił do Wilderun - dodał Coll z wyczuwalną iry­tacją w głosie.

- No, no, Coll - uspokoił go Morgan. Coll uniósł ręce do góry.

- Wiem, Morgan, nie powinienem go osądzać. Pomógł nam, kiedy go potrzebowaliśmy. Uratował Parowi życie. Jestem mu za to wdzięczny.

- Poza tym myślę, że wciąż gdzieś tu jest - rzekł cicho Leah. Gdy dwaj pozostali spojrzeli na niego pytająco, tylko wzruszył ra­mionami.

Par opowiedział im, co mu się przydarzyło, gdy schwytały go pajęczaki. Wciąż nie rozumiał w pełni tego, co się stało, i od czasu do czasu się wahał. Był przekonany, że pajęczaki zostały wysłane specjalnie po niego, bo inaczej zabrałyby również Colla. To cienio-wiec je wysłał, tamta dziewczynka. Ale skąd wiedziała, kim jest i gdzie go szukać?

W małej izbie zapanowało milczenie, gdy wszyscy trzej pogrążyli się w myślach.

- Magia - powiedział w końcu Morgan. - Wszystkie je zda­je się interesować magia. Ona również musiała ją wyczuć.

- Z gór Toffer? - Par pokręcił sceptycznie głową.

- I dlaczego nie zapolowały również na Morgana? – zapytał nagle Coll. - Przecież ma

władzę nad magią Miecza Leah.

- Nie, nie o taką magię im chodzi - szybko odparł Morgan.- Interesuje je i przyciąga

taka magia, jaką włada Par, magia mająca swe źródło w ciele lub duszy.

- Albo może sam Par - ponuro dokończył Coll. Sugestia ta zawisła na chwilę w ciszy między nimi.

- Cieniowiec usiłował przedostać się do mojego wnętrza - rzekł w końcu Par, po czym wyjaśnił im to bardziej szczegółowo. - Chciał się ze mną złączyć, stać się częścią mnie. Powtarzał: „przytul mnie, przytul mnie”, jakby był opuszczonym dzieckiem albo kimś takim.

- Tym na pewno nie był - szybko zaoponował Coll.

- Prędzej pijawką niż opuszczonym dzieckiem - zgodził się Morgan.

- Ale czym one są? - nie ustępował Par, przypominając sobie fragmenty swoich snów, niejasne intuicje wyzbyte znaczenia. - Skąd pochodzą i czego chcą?

- Nas - cicho powiedział Morgan.

- Ciebie - rzekł Coll.

Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, roztrząsając to, co wiedzieli o cieniowcach i ich zainteresowaniu magią, po czym Coll i Morgan podnieśli się, stwierdzając, że Par powinien znowu odpocząć. Wciąż był chory i musiał odzyskać siły.

Hadeshorn! przypomniał sobie nagle Par. Ile czasu pozostało im do nowiu?

Coll westchnął.

- Cztery dni, jeśli dalej się upierasz, żeby tam iść. Morgan uśmiechnął się szeroko zza jego pleców.

- Będziemy w pobliżu, gdybyś nas potrzebował. Miło widzieć cię znowu w dobrym zdrowiu, Par.

Wyśliznął się przez drzwi.

- Rzeczywiście miło - zgodził się Coll i mocno uścisnął dłoń .brata.

Pa ich wyjściu Par leżał przez pewien czas z otwartymi oczami. Myśli kłębiły się w jego głowie. Do jego świadomości dobijały się pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć. Został przepędzony z Varfleet nad Tęczowe Jezioro, z Culhaven do Hearthstone, przez fede­rację i cieniowce, przez stworzenia, o których wcześniej tylko słyszał, albo takie, o których istnieniu nawet nie wiedział. Był zmęczony i zdezorientowany; omal nie stracił życia. Wszystko obracało się wo­kół jego magii, a przecież dla niego była ona praktycznie bezużyte­czna. Bez przerwy uciekał przed czymś wprost w objęcia czegoś innego, nie rozumiejąc przy tym naprawdę ani jednego, ani drugiego. Czuł się bezradny.

I pomimo obecności brata i przyjaciół czuł się dziwnie samotny.

Jego ostatnią myślą przed zaśnięciem było, iż rzeczywiście jest samotny, nie rozumiał tylko dlaczego.

Spał niespokojnie, lecz bez snów, budząc się często od poruszeń niezadowolenia i niepewności, które przemykały przez labirynt jego umysłu jak zgonione szczury. Za każdym razem, kiedy się budził, wciąż była noc. Dopiero kiedy przebudził się po raz ostatni, był już niemal świt i niebo za zasłoną w oknie zaczynało się rozjaśniać. Pokój, w którym leżał, tchnął spokojem i zdawała się w nim unosić leciuteńka mgła. W pewnej chwili przeszedł przezeń Stor w białej szacie, wyłoniwszy się z cienia jak duch. Przystanął przy jego łóżku i dotknął jego nadgarstka i czoła zadziwiająco ciepłymi dłońmi, po czym odwrócił się i zniknął w taki sam sposób, jak się pojawił. Par spał potem mocno, odpływając daleko w głąb siebie i unosząc się spokojnie na morzu czarnego ciepła.

Kiedy obudził się znowu, padał deszcz. Otworzył oczy i wpatrywał się nieruchomo w panujący w pokoju półmrok. Słyszał stukanie de­szczu o szyby i o dach, jednostajny odgłos uderzeń i rozpryskiwania się kropli wśród ciszy. Na dworze wciąż było jasno; widział to przez szparę w zasłonach. W oddali zadudnił grzmot, rozbrzmiewając prze­ciągłym, nierównym echem.

Ostrożnie uniósł się na łokciu. Dostrzegł ogień płonący w małym piecu. Stał on ukryty głęboko w cieniu i poprzedniej nocy nawet go nie zauważył. Wypełniał pokój przyjemnym ciepłem, które otulało Para i dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Na stoliku obok jego łóżka stała filiżanka herbaty i talerzyk maleńkich ciasteczek. Usiadł, oparł się na poduszkach i przysunął do siebie ciasteczka i herbatę.

Był wygłodniały i pochłonął wszystko w parę sekund. Następnie wy­pił trochę herbaty, która zdążyła już wystygnąć, lecz mimo to była wspaniała.

Pił trzecią filiżankę, kiedy otworzyły się drzwi i stanął w nich Walker Boh. Zatrzymał się na chwilę, widząc, że Par już nie śpi, po czym cicho zamknął za sobą drzwi i podszedł do jego łóżka. Miał na sobie zielony leśny strój: bluzę i spodnie mocno ściągnięte pasem, miękkie skórzane buty, nie zasznurowane i zabłocone, oraz długą opoń­czę, skropioną deszczem. Również jego brodata twarz połyskiwała od deszczu, a wilgotne ciemne włosy oblepiały mu głowę.

Zsunął z ramion płaszcz i zapytał cicho:

- Czujesz się lepiej? Par skinął głową.

- Znacznie. - Odstawił filiżankę. - Podobno tobie powinie­nem za to dziękować. Wybawiłeś mnie od wiedźminów. Zabrałeś mnie z powrotem do Hearthstone. To był twój pomysł, żeby mnie przynieść do Storlock. Coll i Morgan mówili mi nawet, że stosowałeś magię, żeby podtrzymać mnie przy życiu.

- Magię - powtórzył w roztargnieniu Walker cichym gło­sem. - Połączenie słów i dotknięć, rodzaj wariacji na temat oddzia­ływania pieśni. Moje dziedzictwo po Brin Ohmsford. Jestem wolny od przekleństwa pełni jej mocy, mam jedynie jej część, a i to bywa źródłem utrapień. Mimo to od czasu do czasu staje się ona darem, którym jest według ciebie. Potrafię oddziaływać na inne żywe istoty, odczuwać ich siłę żywotną, czasem znajdować sposób na jej wzmoc­nienie. - Na chwilę umilkł. - Nie wiem jednak, czy można to nazwać magią.

- A to, co zrobiłeś z wiedźminami na Starych Bagniskach, kiedy stanąłeś w mojej obronie, czy to nie była magia?

Jego stryj odwrócił wzrok.

- Zostałem tego nauczony - rzekł w końcu.

Par czekał przez chwilę, lecz ponieważ tamten nie mówił nic więcej, powiedział:

Tamten potrząsnął wolno głową.

- Nie zasługuję na twoją wdzięczność. To moja wina, że coś takiego w ogóle się zdarzyło.

- Zdaje mi się, że mówiłeś to już wcześniej. - Par poprawił się ostrożnie na poduszkach.

Walker przesunął się ku nogom łóżka i usiadł na jego brzegu.

- Gdybym pilnował cię tak, jak powinienem, pajęczaki nigdy by się nie dostały do doliny. Mogły to zrobić, ponieważ postanowiłem trzymać się od ciebie z dala. Wiele ryzykowałeś, przychodząc tutaj, żeby mnie odnaleźć; mogłem przynajmniej zapewnić ci bezpieczeń­stwo, kiedy już do mnie dotarłeś. Nie uczyniłem tego.

- Nie winię cię za to, co się stało - rzekł szybko Par.

- Ale ja tak. - Walker wstał, niespokojny jak kot, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - Żyję w odosobnieniu, ponieważ tak chcę. Inni ludzie w innych czasach sprawili, iż uznałem, że tak jest najlepiej. Zapominam jednak czasem, że istnieje różnica między trzymaniem się na uboczu a ukrywaniem się. Dystans, jaki możemy ustanawiać między sobą a innymi, również ma swoje granice, ponie­waż nasz świat nie znosi skrajności. - Spojrzał do tyłu. Jego skóra wydawała się blada na tle szarego światła. - Ukrywałem się, kiedy przyszedłeś mnie odnaleźć. Dlatego nie byłeś bezpieczny.

Par nie całkiem rozumiał, co Walker ma na myśli, lecz postanowił mu nie przerywać, gdyż pragnął usłyszeć więcej. Po chwili Walker odwrócił się od okna i podszedł z powrotem.

- Nie przychodziłem do ciebie, od kiedy zostałeś tu przyniesio­ny - rzekł, zatrzymując się przy łóżku Para. - Wiedziałeś o tym?

Par skinął głową, wciąż milcząc.

- To nie z braku zainteresowania tobą - ciągnął Walker. - Wiedziałem jednak, że jesteś bezpieczny, że wyzdrowiejesz, i chcia­łem mieć czas, żeby się zastanowić. Poszedłem sam do lasu. Wróciłem dopiero dziś rano. Storowie powiedzieli mi, że już nie śpisz, że tru­cizna została rozpędzona, więc postanowiłem cię odwiedzić. - Ur­wał, spoglądając w bok. Kiedy znowu przemówił, uważnie dobierał słowa. - Myślałem o snach.

Znowu na chwilę zapanowało milczenie. Par poruszył się niespo­kojnie w łóżku. Powoli zaczynał czuć się zmęczony. Miało jeszcze potrwać jakiś czas, zanim w pełni wróci do sił. Walker widocznie to spostrzegł, bo powiedział:

- Nie zabiorę ci już dużo czasu. - Znowu powoli usiadł. - Spodziewałem się, że zechcesz do mnie przyjść po tym, jak zaczęły się sny. Zawsze byłeś impulsywny. Myślałem o takiej możliwości i o tym, co ci powiem. Jesteśmy sobie bliscy, choć tego nie rozu­miesz, Par. Obaj jesteśmy spadkobiercami magii, lecz co ważniejsze, łączy nas z góry wyznaczona przyszłość, która być może odbiera nam prawo do decydowania w znaczący sposób o swoim losie. - Znowu urwał, uśmiechając się słabo. - Chodzi o to, Par, że jesteśmy dziećmi Brin i Jaira Ohmsfordów, spadkobiercami elfiego rodu Shannary, powiernikami dziedzictwa. Pamiętasz teraz? To Allanon powie­rzył nam to dziedzictwo, to on, umierając, powiedział Brin, że Ohmsfordowie będą strzec magii przez następne pokolenia, aż znowu będzie potrzebna.

Par powoli skinął głową, zaczynając rozumieć.

- Sądzisz, że możemy być tymi, dla których dziedzictwo było przeznaczone?

- Tak sądzę i ta możliwość budzi we mnie strach, jakiego nie odczuwałem jeszcze nigdy w życiu! - Głos Walkera przeszedł w ci­chy syk. - Jestem tym przerażony! Nie chcę mieć do czynienia z druidami i ich tajemnicami! Nie chcę mieć nic wspólnego z elfią magią, z jej wymaganiami i jej podstępnością! Chcę tylko, żeby mnie pozostawiono w spokoju, chcę przeżyć życie pożytecznie i satysfak­cjonujące, tylko tego pragnę!

Par opuścił oczy, onieśmielony wybuchem tamtego. Po chwili uśmiechnął się smutno.

- Czasem wybór nie należy do nas, Walkerze. Odpowiedź Walkera Boha była nieoczekiwana.

- Do tego właśnie wniosku doszedłem. - Kiedy Par spojrzał na niego znowu, na jego twarzy malowało się zdecydowanie. - Doszedłem do tego wniosku, kiedy przebywałem z dala od pozostałych, w lasach za Storlock, czekając, aż się obudzisz. - Potrząsnął głową. - Wydarzenia i okoliczności sprzysięgają się czasem prze­ciwko nam; nawet gdy usiłujemy być nieustępliwi, chcąc dochować wierności swym poglądom, musimy w końcu pójść na kompromis. Ratujemy niektóre zasady jedynie za cenę utraty innych. Moje ukry­wanie się w Wilderun już raz omal nie kosztowało cię życia. Może się to zdarzyć znowu. A ile mnie z kolei by to kosztowało?

Par potrząsnął głową.

- Nie możesz czuć się odpowiedzialny za niebezpieczeństwa, na jakie ja się wystawiam. Nikt nie może przyjmować na siebie tego rodzaju odpowiedzialności.

- Ależ owszem, Par. I musi to zrobić, jeśli dysponuje odpowiednimi środkami. Nie pojmujesz? Ja mam te środki i mam obowiązek je stosować. - Smutno pokręcił głową. - Może wolałbym, żeby było inaczej, ale w niczym nie zmienia to faktu, że tak właśnie jest.-Wyprostował się. - No tak, przyszedłem coś ci powiedzieć i dotąd tego nie powiedziałem. Najlepiej będzie, jeśli teraz to zrobię, żebyś mógł dalej odpoczywać. - Wstał i otulił się wilgotną opończą, jakby chronił się przed chłodem. - Idę z tobą - rzekł po prostu.

- Do Hadeshornu? - Par znieruchomiał ze zdumienia. Walker Boh przytaknął.

- Spotkać się z cieniem Allanona, jeśli to rzeczywiście on nas wzywa, i posłuchać, co ma nam do powiedzenia. Niczego więcej nie obiecuję, Par. Nie czynię też żadnych dalszych ustępstw wobec two­jego poglądu na tę sprawę, poza stwierdzeniem, że w jednym wzglę­dzie miałeś rację. Nie możemy udawać, że świat zaczyna się i kończy na granicach, które zechcemy mu wyznaczyć. Czasem musimy przy­znać, że rozciąga się na nasze życie w sposób, którego moglibyśmy sobie nie życzyć, i musimy stawić czoło jego wyzwaniom. - Jego twarz wyrażała emocje, których Par nawet u niego nie podejrzewał. - Ja także chciałbym wiedzieć coś o tym, co jest mi przeznaczone - wyszeptał. Pochylił się i jego blada, szczupła dłoń zacisnęła się na chwilę na ręce Para. - Teraz odpocznij. Mamy przed sobą kolejną podróż i zaledwie dzień lub dwa, żeby się do niej przygotować. Ja się wszystkim zajmę. Powiadomię pozostałych i przyjdę po was, kiedy będzie pora ruszać w drogę. - Skierował się do wyjścia, lecz za­trzymał się jeszcze i powiedział z uśmiechem: - Spróbuj odtąd my­śleć o mnie lepiej.

Po chwili zniknął za drzwiami i uśmiech pojawił się z kolei na ustach Para.

Walker Boh dotrzymał słowa. Dwa dni później zjawił się z po­wrotem. Przybył wkrótce po świcie z końmi i prowiantem. Par od półtora dnia był już na nogach; w znacznym stopniu odzyskał już siły po przygodzie na Starych Bagniskach. Ubrany, czekał na we­randzie domu ze Steffem i Teel, kiedy jego stryj wraz z jucznymi zwierzętami wyszedł z leśnego cienia na światło mglistego poranka.

- Dziwny to człowiek - mruknął Steff. - Odkąd tutaj je­steśmy, widziałem go nie więcej niż przez pięć minut. Teraz znów się zjawia, tak po prostu. To bardziej duch niż człowiek. - Uśmiech­nął się ponuro, nie spuszczając oczu z przybysza.

- Walker Boh jest człowiekiem z krwi i kości - odparł Par, nie patrząc na karła. - Nawiedzanym przez własne duchy.

- Muszą to być dzielne duchy.

Tym razem Par spojrzał na niego.

- Wciąż budzi twój lęk, prawda?

- Lęk? - Steff zaśmiał się szorstko. - Słyszałaś, Teel? Chce wystawić mnie na próbę! -Na chwilę zwrócił swą pokrytą bliznami twarz w stronę Para. - Nie, Ohmsfordzie, nie budzi już we mnie lęku. Zastanawia mnie tylko.

Zjawili się Coll i Morgan i mała gromadka zaczęła się szykować do drogi. Storowie przyszli się z nimi pożegnać - duchy jeszcze innego rodzaju, odziane w białe szaty i trwające w narzuconym samym sobie milczeniu, z wiecznie zatroskanym wyrazem twarzy. Zbili się w małe grupki, czujni i ciekawi. Kilku podeszło, żeby pomóc, kiedy członkowie małej gromadki dosiadali koni. Walker rozmawiał z paroma z nich, lecz robił to tak cicho, że nie sposób było usłyszeć jego słów. Po chwili wraz z pozostałymi siedział na koniu i na chwilę Obejrzał się jeszcze w ich stronę.

- Życzmy sobie szczęścia, przyjaciele - powiedział i zawrócił konia na zachód ku równinom.

O tak, wiele szczęścia, Par poprosił w duchu niewidzialne moce.


XIII


Światło słoneczne padało przez rozstępy między odległymi drzewami na spokojną powierzchnię jeziora Myrian, nadając wodzie lśniącą złocistoczerwoną barwę, tak że Wren Ohmsford musiała osłaniać oczy przed jego blaskiem. Dalej na zachód góry Irrybis wznosiły się na horyzoncie poszarpanym czarnym pasmem oddzielającym ziemię, od nieba i rzucającym pierwsze nocne cienie na rozległy przestwór równiny Tirfing.

Jeszcze godzina, może trochę więcej, i będzie ciemno, pomyślała.

Zatrzymała się nad brzegiem jeziora i przez chwilę pozwoliła, by samotność zbliżającego się zmierzchu przeniknęła ją do głębi. Wokół, jak okiem sięgnąć, w drżącym upale kończącego się dnia rozciągała się szerokoWestlandia z leniwym samozadowoleniem śpiącego kota, cierpliwie oczekując nadejścia nocy oraz chłodu, który miała ona z sobą przynieść.

Było coraz mniej czasu.

Szukała przez chwilę znaków, które zgubiła jakieś sto metrów wcześniej, lecz nie znalazła niczego. Równie dobrze mógł się rozpłynąć w powietrzu. Pomyślała, że bardzo się przykłada do tej zabawy w kotka i myszkę. Być może ona była tego przyczyną.

Myśl ta podtrzymywała ją na duchu, gdy posuwała się naprzód, przemykając bezgłośnie między drzewami nad brzegiem jeziora i z no­wą determinacją przeszukując wzrokiem listowie i ziemię pod stopa­mi. Mimo niskiego wzrostu i drobnej budowy była wytrzymała i silna. Miała skórę orzechowobrązową od wiatru i słońca, a jej jasne włosy były przystrzyżone krótko niemal jak u chłopca i małymi lokami oplatały jej głowę. Miała ostre, elfie rysy, gęste i skośne brwi, małe, spiczaste uszy, wąską twarz o wysokich kościach policzkowych. Jej piwne oczy poruszały się niespokojnie z boku na bok, gdy posuwała się naprzód, szukając śladów.

Około trzydziestu metrów dalej natrafiła na jego pierwszą pomył­kę: kawałek złamanego krzewu, a zaraz potem na drugą: odcisk buta na kamieniu. Uśmiechnęła się mimo woli, czując, jak wzrasta jej pewność siebie, i uniosła wyczekująco niesioną w ręku wygładzoną pałkę. Jeszcze go dopadnę, pomyślała sobie.

Jezioro wrzynało się między drzewa z przodu, tworząc głęboką zatoczkę, Wren musiała więc pójść w lewo, przez gęstą grupę sosen. Zwolniła i posuwała się jeszcze ostrożniej, rozglądając się bacznie. Sosny ustąpiły miejsca gęstym krzewom rosnącym na skraju cedro­wego zagajnika. Obchodząc je wokół, zauważyła świeże zadrapanie na korzeniu drzewa. Staje się nieostrożny, pomyślała; albo chce, że­bym tak myślała.

Spostrzegła potrzask w ostatniej chwili, kiedy już miała włożyć weń stopę. Jego sznurki biegły od starannie ukrytej pętli w gęste zarośla, a stamtąd do mocnego, wygiętego w łuk drzewka, do którego były przywiązane. Gdyby go nie zobaczyła, zostałaby poderwana za nogę i zawisłaby głową w dół nad ziemią.

Zaraz potem znalazła drugą pułapkę, lepiej ukrytą i tak pomyślaną, żeby ją schwytać, gdyby zdołała uniknąć pierwszej. Tę ominęła rów­nież i stała się teraz jeszcze bardziej czujna.

Mimo to jedynie przypadkiem go ujrzała, gdy opuszczał się z klo­nu nie więcej niż pięćdziesiąt metrów z przodu. Zmęczony próbami zgubienia jej w lesie, postanowił szybko doprowadzić rzecz do końca. Zeskoczył cicho, kiedy przemykała pod starym, cienistym drzewem, i tylko instynkt ją uratował. Odskoczyła w bok, kiedy lądował, i zamachnąwszy się pałką, uderzyła go z głuchym odgłosem w szerokie ramiona. Jej napastnik zignorował cios i z groźnym chrząknięciem podniósł się na nogi. Był to ogromny mężczyzna, wyglądający szcze­gólnie okazale na tle maleńkiej leśnej polanki. Rzucił się na Wren, która podpierając się pałką, szybko od niego odskoczyła. Pośliznęła się jednak i tamten przypadł do niej ze zdumiewającą szybkością. Poturlała się po ziemi, osłaniając się przed nim pałką, wyciągnęła zza pasa drewniany sztylet i przycisnęła go płazem do brzucha męż­czyzny. Opalone, brodate oblicze obróciło się, szukając jej twarzy, głęboko osadzone oczy spojrzały w dół.

- Nie żyjesz, Garth - powiedziała do niego, uśmiechając się. Następnie uniosła palce i uczyniła nimi znaki.

Olbrzymi nomada przewrócił się, udając uległość, lecz po chwili podniósł się na nogi i również się uśmiechnął. Otrzepali ubrania i sta­nęli naprzeciw siebie w gasnącym świetle dnia.

- Jestem coraz lepsza, prawda? - zapytała Wren, wykonując jednocześnie znaki rękoma.

Garth odpowiedział bezgłośnie, szybko poruszając palcami w ję­zyku, którego ją nauczył.

- Lepsza, ale jeszcze nie dość dobra - przetłumaczyła głoś­no. - Podejrzewam, że dla ciebie nigdy nie będę dość dobra. Inaczej straciłbyś pracę!

Podniosła pałkę i zamarkowała wypad, który sprawił, że tamten odskoczył wystraszony. Fechtowali się przez chwilę, aż im się to znudziło i ruszyli z powrotem w stronę brzegu jeziora. Tuż za zatoczką znajdowała się mała polana, idealne miejsce na nocny biwak. Wren zauważyła ją podczas polowania na Gartha i teraz skierowała się ku niej.

- Jestem zmęczona i wszystko mnie boli, ale nigdy nie czułam się lepiej - rzekła pogodnie, kiedy szli, rozkoszując się ostatnimi promieniami słońca na plecach i wdychając zapachy lasu; czuła się rześko i spokojnie. Trochę śpiewała, nucąc piosenki o nomadach i swobodnym życiu, o tym, co jest, i o tym, co będzie. Garth szedł z tyłu jak milczący cień.

Znaleźli miejsce na biwak, rozpalili ognisko, przygotowali i zjedli kolację, po czym zaczęli na zmianę popijać piwo ze skórzanego bu­kłaka. Noc była ciepła i cicha i myśli Wren Ohmsford wędrowały pogodnie ku różnym tematom. Dopiero za pięć dni oczekiwano ich powrotu. Lubiła wycieczki z Garthem; były podniecające i pełne nie­bezpieczeństw. Wielki nomada był najlepszym nauczycielem - po­zwalał swoim wychowankom uczyć się z doświadczenia. Nikt nie wiedział więcej od niego o tropieniu, ukrywaniu się, sidłach, pułap­kach i najróżniejszych tajnikach pięknej sztuki utrzymywania się przy życiu. Od początku był jej mentorem. Nigdy nie pytała, dlaczego ją wybrał; po prostu była mu za to wdzięczna.

Przez chwilę nasłuchiwała odgłosów lasu, z przyzwyczajenia usi­łując odgadnąć wygląd istot, których poruszenia w ciemności słyszała. Wiodła wyczerpujące, pełne wyrzeczeń życie, lecz nie potrafiła już sobie wyobrazić żadnego innego. Urodziła się tutaj i spędziła wśród nomadów całe życie oprócz bardzo wczesnego okresu, kiedy miesz­kała w wiosce Shady Yale, u swoich kuzynów Ohmsfordów. Od lat przebywała już jednak z powrotem w Westlandii, wędrując z Garthem oraz tymi, którzy po śmierci jej rodziców ją przygarnęli, nauczyli swoich zwyczajów i pokazali jej swe życie. Cała Westlandia należała do nomadów, od Kershaltu do łańcucha Irrybis, od doliny Rhenn po Błękitną Granicę. Niegdyś należała również do elfów. Lecz dziś elfów już nie było, zniknęły bez śladu. Powróciły do legendy, jak mawiali nomadowie. Utraciły zainteresowanie dla świata śmiertelnych istot i wróciły do krainy baśni.

Niektórzy temu zaprzeczali. Twierdzili, że elfy wciąż istnieją i tyl­ko się ukryły. Wren nie wiedziała, jak jest naprawdę. Wiedziała je­dynie, że miejsce, które opuściły, jest rajskim pustkowiem.

Garth podał jej bukłak i pociągnęła z niego długi łyk, po czym mu go zwróciła. Zaczynała odczuwać senność. Zwykle piła mało. Dziś wieczór jednak była szczególnie dumna z siebie. Nieczęsto uda­wało jej się pokonać Gartha.

Przez chwilę przyglądała mu się, myśląc o tym, jak wiele dla niej znaczy. Czas spędzony w Shady Yale wydawał się bardzo od­legły, chociaż dość dobrze go pamiętała. Ohmsfordów również, zwła­szcza Para i Colla, wciąż jeszcze o nich myślała. Kiedyś byli jej jedyną rodziną. Lecz dzisiaj miała uczucie, jakby wszystko to wy­darzyło się w innym życiu. Garth był teraz jej rodziną, ojcem, matką i bratem w jednej osobie, jedyną rodziną, jaką jeszcze znała. Była z nim złączona więzami, jakie nigdy nie łączyły jej z nikim innym. Straszliwie go kochała.

Przyznawała jednak sama przed sobą, że czasem czuje się ode­rwana od wszystkich, nawet od niego - osierocona i bezdomna, jak zabłąkana istota odsyłana od jednej rodziny do drugiej i do nikogo nie należąca, nie mająca pojęcia, kim naprawdę jest. Dręczyło ją, że ani ona, ani nikt inny nie wie o niej nic więcej. Dość często o to pytała, lecz odpowiedzi zawsze były niejasne. Jej ojciec był Ohmsfordem. Matka nomadką. Umarli w nie wyjaśnionych okoliczno­ściach. Nikt dokładnie nie wiedział, co się stało z pozostałymi człon­kami jej rodziny. Nie wiedziała, kim byli jej przodkowie.

Miała tylko jeden przedmiot mogący stanowić wskazówkę co do tego, kim była: mały skórzany woreczek, który nosiła na szyi, zawie­rający trzy doskonale uformowane kamienie. Na pierwszy rzut oka można je było wziąć za Kamienie Elfów, lecz gdy przyjrzało się im dokładniej, okazywało się, że są to po prostu zwykłe kamienie po­malowane na niebiesko. W każdym razie znaleziono je przy niej, kiedy była małym dzieckiem, i tylko one mogły rzucić jakiekolwiek światło na jej pochodzenie.

Podejrzewała, że Garth wie coś na ten temat. Zaprzeczył temu, kiedy go raz o to zapytała, lecz w jego odpowiedzi było coś, co ją przekonało, że nie mówi całej prawdy. Garth dochowywał sekretów lepiej niż większość ludzi, lecz znała go zbyt dobrze, by dać mu się całkowicie wywieść w pole. Czasem, kiedy o tym myślała, miała ochotę wyciągnąć z niego odpowiedź, rozdrażniona i zła na niego, że nie chce być z nią równie szczery w tej sprawie jak we wszystkich innych. Powściągała jednak gniew i frustrację. Gartha nie można było do niczego zmusić. Wiedziała, że kiedy będzie gotowy, sam wszystko jej powie.

Wzruszyła ramionami, jak zwykle, gdy kończyła rozważania o hi­storii swej rodziny. W końcu, jakie to miało znaczenie? Była sobą, niezależnie od swego rodowodu. Nomadką wiodącą życie, którego większość ludzi mogłaby jej pozazdrościć, gdyby mieli dość uczci­wości, żeby się do tego przyznać. Cały świat do niej należał, ponieważ do żadnego miejsca nie była na stałe przywiązana. Mogła iść, dokąd chciała, i robić to, na co miała ochotę; nie każdy może to o sobie powiedzieć. Poza tym wielu jej współplemieńców było wątpliwego pochodzeniaj a nigdy nie słyszała, żeby się z tego powodu skarżyli. Cieszyli się swoją wolnością oraz możnością roszczenia sobie prawa do każdej rzeczy i osoby, jaka przypadła im do gustu. Czy jej również nie powinno to wystarczyć?

Pogrzebała butem w ziemi przed sobą. Oczywiście nie byli oni elfami. W ich żyłach nie płynęła krew Ohmsfordów i Shannary, z za­wartą w niej historią elfiej magii. Nie dręczyły ich sny...

Jej piwne oczy odwróciły się gwałtownie, gdy wyczuła na sobie spojrzenie Gartha. Ruchami rąk udzieliła jakiejś zdawkowej odpowiedzi, myśląc przy tym, że żaden inny nomada nie był nigdy tak gruntownie wyszkolony w sztuce przetrwania jak ona, i zastanawiała się dlaczego.

Wypili jeszcze trochę piwa, znowu rozpalili ognisko i zawinęli się w koce. Wren długo nie mogła zasnąć, rozmyślając o pytaniach pozostających bez odpowiedzi i nie rozwiązanych zagadkach, których tak wiele było w jej życiu. Kiedy wreszcie zasnęła, rzucała się nie­spokojnie pod kocami, dręczona fragmentami snów, które przepły­wały przez nią jak krople deszczu przez palce podczas letniej ulewy i równie szybko były zapominane.

Kiedy się obudziła, był już świt. Naprzeciwko niej siedział starzec grzebiący od niechcenia długim kijem w wygasłym ognisku.

- No, nareszcie - mruknął.

Z niedowierzaniem zamrugała oczami, po czym zaczęła się gwał­townie wygrzebywać spod koców. Garth spał jeszcze, lecz jej nagłe ruchy zbudziły go. Sięgnęła po pałkę leżącą u boku, a w jej myślach zaroiło się od pytań. Skąd się wziął ten starzec? W jaki sposób zdołał podejść tak blisko, nie budząc ich?

Starzec uniósł chude jak patyk ramię w uspokajającym geście i powiedział:

- Nie gorączkuj się tak. Bądź wdzięczna, że pozwoliłem ci tak długo spać.

Garth również był już na nogach i czekał, przycupnąwszy przy ziemi, lecz ku zdumieniu Wren starzec zaczął przemawiać do nomady w jego własnym języku, przekazując mu znakami to, co powiedział już Wren, i dodając, że nie ma złych zamiarów. Garth zawahał się, wyraźnie zaskoczony, po czym usiadł z powrotem, nie spuszczając tamtego z oczu.

- Skąd umiesz to robić? - zapytała Wren. Nigdy nie widziała, żeby ktoś spoza obozu nomadów potrafił posługiwać się językiem Gartha.

- Och, wiem co nieco o sposobach porozumiewania się - od­parł starzec szorstkim głosem, przy czym na jego ustach pojawił się uśmiech zadowolenia. Twarz miał ogorzałą i pomarszczoną, siwe włosy i broda opadały mu długimi kosmykami na pierś i ramiona. Był wysoki i chudy jak strach na wróble. Luźno zwisały na nim zakurzone, szare szaty. - Wiem na przykład, że wiadomości można przekazywać, zapisując je na papierze, wypowiadając je ustami, wy­rażając je ruchami rąk... - Umilkł na chwilę. - A nawet za po­mocą snów.

Wren na chwilę zaparło dech w piersi.

- Kim jesteś?

- Wydaje się, że to ulubione pytanie wszystkich - odparł sta­rzec. - To, jak się nazywam, nie ma znaczenia. Ważne jest, że zostałem przysłany, aby ci powiedzieć, że nie możesz już dłużej ignorować swoich snów. Te sny, dziewczyno, pochodzą od Allanona.

Treść swoich słów przekazywał jednocześnie Garthowi ruchami palców, czyniąc to z taką biegłością, jakby posiadał tę umiejętność przez całe życie. Wren czuła na sobie spojrzenie nomady, lecz nie była w stanie oderwać oczu od starca.

- Skąd wiesz o snach? - zapytała cicho.

Wówczas wyjawił jej, że jest Coglinem, byłym druidem, którego ponownie zmuszono do służby, ponieważ prawdziwi druidzi zniknęli z czterech krain i nie było nikogo innego, kto mógłby się udać do członków rodziny Ohmsfordów i przekazać im, że sny są prawdziwe. Powiedział jej, że duch Allanona przysłał go, by ją powiadomił o celu snów oraz przekonał, że cztery krainy znajdują się w największym niebezpieczeństwie, że magia niemal całkowicie zaginęła, że tylko Ohmsfordowie są w stanie przywrócić ją do życia i że muszą do niego przybyć w pierwszą noc nowego księżyca, żeby się dowiedzieć, co trzeba zrobić. Zakończył, mówiąc, że najpierw odwiedził Para Ohmsforda, potem Walkera Boha - do których również sny były skierowane - a teraz, na ostatek, przybył do niej.

Kiedy skończył, siedziała chwilę w milczeniu, zanim się odezwała.

- Sny nawiedzają mnie już od jakiegoś czasu - wyznała. - Myślałam, że to sny jak wszystkie inne i nic poza tym. Magia Ohm­sfordów nigdy nie odgrywała żadnej roli w moim życiu...

- I zastanawiasz się, czy w ogóle jesteś jedną z Ohmsfordów - przerwał jej starzec. - Nie jesteś tego pewna, prawda? Jeśli nie jesteś jedną z nich, ich magia nie odgrywa żadnej roli w twoim życiu, co może nie byłoby nawet takie złe, jeśli o ciebie chodzi, nieprawdaż?

Wren przypatrywała mu się.

- Skąd to wszystko wiesz, Coglinie? - Nie podawała w wąt­pliwość, że jest tym, za kogo się podaje; przyjmowała to za prawdę, ponieważ sądziła, że i tak to nie ma znaczenia. - Skąd wiesz tak dużo o mnie? - Pochyliła się do przodu, nagle zaniepokojona. - Czy znasz prawdę o tym, kim naprawdę jestem?

Starzec wzruszył ramionami.

- To, kim jesteś, nie jest ani w części tak ważne jak to, kim mogłabyś być - odparł zagadkowo. - Jeśli chcesz się czegoś o tym dowiedzieć, zrób to, o co prosiły cię sny. Udaj się do Hadeshornu i porozmawiaj z Allanonem.

Powoli odchyliła się do tyłu, rzucając krótkie spojrzenie w stronę Gartha.

- Prowadzisz ze mną grę - rzekła do starca.

- Być może.

- Czemu?

- Och, to doprawdy bardzo proste. Jeśli to, co mówię, dostate­cznie cię zaintryguje, być może zgodzisz się zrobić to, o co cię proszę,i pójdziesz ze mną. Pozostałych członków twej rodziny postanowiłem zgromić i odsądzić od czci i wiary. Pomyślałem, że z tobą mogę spróbować innego podejścia. Czasu ubywa, a ja jestem stary. Do nowiu pozostało zaledwie sześć dni. Droga do Hadeshornu, nawet konno, potrwa przynajmniej cztery dni. Pięć, gdybym ja również miał pojechać. - Wszystko, co mówił, przekładał od razu na język znaków i teraz Garth szybko zareagował pytaniem na jego słowa. Starzec zaśmiał się. - Czy zdecyduję się pojechać? Tak, do diaska, myślę, że tak. Od kilku tygodni zajmuję się sprawami jakiegoś ducha i chyba mam prawo wiedzieć, czym się to wszystko skończy. - Urwał zamyślony. - Poza tym nie jestem pewien, czy pozostawiono mi wybór... - Nie dokończył.

Wren spoglądała na wschód, gdzie słońce płonęło jak jasnobiała kula ognia wsparta o linię horyzontu. Było przesłonięte chmurami i mgłą i jego ciepło wciąż jeszcze wydawało się odległe. Ponad lśnią­cymi wodami Myrianu mewy przeszywały w locie powietrze, polując na ryby. W ciszy wczesnego poranka słyszała szept własnych myśli.

- Czy mój kuzyn...? - zaczęła i natychmiast urwała. Słowo to nie zabrzmiało dobrze w jej ustach. Dystansowało ją od niego w spo­sób, który się jej nie podobał. - Czy Par powiedział, co zamierza zrobić? - dokończyła.

- Powiedział, że zamierza sprawę przemyśleć - odparł sta­rzec. - On i jego brat. Byli razem, kiedy ich odnalazłem.

- A mój stryj?

- Tak samo. - Wzruszył ramionami.

Lecz coś w jego oczach przeczyło jego słowom. Wren pokręciła głową.

- Znowu prowadzisz ze mną grę. Co powiedzieli?

- Wystawiasz na próbę moją cierpliwość. - Oczy starca zwę­ziły się. - Nie mam dość siły, żeby powtarzać całe rozmowy tylko po to, żebyś mogła tego użyć jako wymówki przy podejmowaniu decyzji w tej sprawie. Nie masz swojego rozumu? Jeśli oni pójdą, to uczynią to z własnych powodów, a nie z takich, których ty mogłabyś im dostarczyć. Czy nie powinnaś zrobić tak samo?

Wren Ohmsford była nieustępliwa. - Co powiedzieli? - zapytała raz jeszcze, ważąc uważnie każde słowo przed wypowiedzeniem go. - To, co uznali za stosowne! - odpalił tamten, ze złością tłumacząc odpowiedź Garthowi ruchami palców, choć jego spojrzenie ani na chwilę nie oderwało się od Wren. - Czy jestem papugą, żeby powtarzać słowa innych dla twojej przyjemności? - Przez chwilę piorunował ją wzrokiem, po czym wyrzucił ręce w górę. - Więc dobrze!; Powiem ci, jak było! Młody Par, a wraz z nim jego brat, zostali wypędzeni z Yarfleet przez federację za używanie magii do opowiadania historii o dziejach ich rodziny i o druidach. Kiedy ostatnio się z nim widziałem, zamierzał się udać do domu, żeby zastanowić się nad snami. Musiał w tym czasie zrozumieć, że nie może tego zrobić, gdyż jego dom znajduje się w rękach federacji, a jego rodzice, także w pewnym sensie twoi, przynajmniej kiedyś w przeszłości, są więźniami!

Wren poderwała się, zaskoczona, lecz starzec nie zwrócił na to uwagi.

- Z Walkerem Bohem rzecz ma się inaczej. Uważa, że przestał być członkiem rodziny Ohmsfordów. Żyje samotnie i jest mu z tym dobrze. Nie chce mieć nic wspólnego ze swoją rodziną i światem w ogóle, a zwłaszcza z druidami. Uważa, że tylko on zna właściwe zastosowanie magii i że pozostali z nas, którzy mają jakieś drobne zdolności, nie potrafią zliczyć do czterech! Zapomina, kto go wszyst­kiego nauczył! Miota się...

- Ty -wtrąciła Wren.

- ...po świecie w jakiejś misji, którą sam sobie wymyślił... - Urwał nagle. - Co? Co powiedziałaś?

- Ty - powtórzyła, patrząc mu prosto w oczy. - Ty byłeś kiedyś jego nauczycielem.

Na chwilę zapanowało milczenie, kiedy stare przenikliwe oczy przyglądały jej się badawczo.

- Tak, nomadko. Byłem. Jesteś teraz zadowolona? Czy to jest odkrycie, na którym ci zależało? A może potrzebujesz czegoś więcej?

Zapomniał pokazać znakami to, co mówił, lecz wydawało się, że Garth zdołał odczytać znaczenie słów z ruchu jego ust. Wren zauwa­żyła, że twierdząco kiwa głową. Zawsze próbuj dowiedzieć się o swoim adwersarzu czegoś, co on wolałby przed tobą ukryć, gdyż to ci da przewagę - tego ją uczył.

- A wiec on nie idzie? - naciskała dalej. - Mówię o Walkerze.

- Ha! - wykrzyknął starzec z satysfakcją. - Akurat kiedy uznałem cię za bystrą dziewczynę, dowodzisz czegoś przeciwnego! - Uniósł jedną brew na pomarszczonej twarzy. - Walker Boh twierdzi, że nie pójdzie, i naprawdę tak mu się wydaje. Ale pójdzie! Par też. Tak właśnie będzie. Czasem sprawy przybierają obrót, jakiego najmniej się spodziewamy. A może po prostu działa magia druidów, wykręcając na opak obietnice i przysięgi, które tak lekkomyślnie składamy, i kierując nas w miejsca, o których sądziliśmy, że nikt i nic nie zmusi nas nigdy do ich odwiedzenia. - Pokręcił głową rozbawiony. - To zawsze by­ły zdumiewające sztuczki. - Otulił się szczelniej w swe szaty i po­chylił się do przodu. - A jak będzie z tobą, mała Wren? Okażesz się dzielnym ptakiem czy lękliwym króliczkiem?

Uśmiechnęła się mimo woli.

- Czemu nie miałabym być obydwoma, w zależności od tego, co będzie potrzebne? - zapytała.

Chrząknął zniecierpliwiony.

- Ponieważ sytuacja wymaga jednego albo drugiego. Wybieraj.

Spojrzenie Wren przeniosło się na chwilę na Gartha, a następnie powędrowało w głąb lasu, zapuszczając się w mrok, gdzie nie dotarło jeszcze światło słoneczne. Naszły ją na nowo myśli i pytania z zeszłej nocy, przemykając przez jej umysł z dręczącą natarczywością. Wie­działa, że mogłaby pójść, gdyby zechciała. Nie powstrzymaliby jej nomadowie ani nawet Garth - chociaż nalegałby, żeby pozwoliła mu pójść ze sobą. Mogła stanąć twarzą w twarz z cieniem Allanona. Mogła odbyć rozmowę z legendarnym duchem, z człowiekiem, o któ­rym wielu twierdziło, że nigdy nie istniał. Mogła zadać mu pytania, które nosiła w sobie od tak wielu lat, być może poznać niektóre odpowiedzi, być może dowiedzieć się nawet czegoś o sobie, czego wcześniej nie wiedziała. Wydało jej się to dość ambitnym zamierze­niem. A także intrygującym.

Poczuła, jak po nasadzie nosa prześlizguje się słoneczne światło, łaskocząc ją. Oznaczałoby to spotkanie z Parem i Collem oraz Walkerem Bohem - członkami jej drugiej rodziny, która być może nig­dy naprawdę nie była jej rodziną. W zamyśleniu ściągnęła usta. To mogłoby być nawet przyjemne.

Lecz oznaczałoby to również konieczność zmierzenia się z rzeczywistością snów albo przynajmniej jej wersją ukazaną przez ducha. To zaś mogło oznaczać zmianę biegu jej życia, z którego była cał­kowicie zadowolona. Mogło spowodować zniszczenie tego życia, uwikłanie się w sprawy, od których być może powinna się trzymać z daleka.

Kotłowało się jej w myślach. Czuła na piersi dotyk woreczka z malowanymi kamieniami, jakby przypomnienie o tym, co może się zdarzyć. Ona również znała opowieści o Ohmsfordach i druidach i wolała być ostrożna.

Nagle zaczęła się uśmiechać. Od kiedy to ostrożność była w stanie powstrzymać ją od zrobienia czegokolwiek? Do kroćset! To były nie domknięte drzwi, które aż prosiły się o to, żeby je otworzyć! Jak mogłaby spojrzeć sobie w oczy, gdyby przepuściła taką sposobność? Starzec przerwał jej rozmyślania.

- Zaczynam się czuć zmęczony. Te stare kości potrzebują ruchu, żeby się nie zastać. Powiedz mi, co postanowiłaś. Czy też, jak inni w twojej rodzinie, potrzebujesz nieskończenie wiele czasu, żeby to przemyśleć?

Wren spojrzała na Gartha, unosząc pytająco brew. Skinienie głowy wielkiego nomady było ledwie dostrzegalne. Popatrzyła z powrotem na Coglina.

- Taki jesteś drażliwy, dziadku! - ofuknęła go. - Gdzie twoja cierpliwość?

- Minęła wraz z młodością - odparł nieoczekiwanie łagodnym głosem. Złożył ręce na piersi. - Więc, na co się decydujesz?

- Na Hadeshorn i Allanona. - Uśmiechnęła się. - A czego się spodziewałeś?

Lecz starzec nie odpowiedział.


XIV


Pięć dni później, kiedy nad całym zachodnim horyzontem słońce wybuchało smugami fioletowego i czerwonego blasku w wieczornej feerii sztucznych ogni, jakie zdarzają się tylko w lecie, Wren, Garth i starzec podający się za Coglina dotarli do podnóża Smoczych Zę­bów i początku wąskiej kamienistej ścieżki prowadzącej w głąb do­liny Shale i do Hadeshornu.

Pierwszy zobaczył ich Par Ohmsford. Wyszedł ścieżką kilkaset metrów w górę na skalną półkę, skąd mógł w samotności patrzeć na rozległy przestwór Callahornu na południu. Poprzedniego dnia przy­byli tu z Collem, Morganem, Walkerem, Steffem oraz Teel i nie mógł się już doczekać pierwszej nocy nowego księżyca. Obserwował właś­nie z zachwytem majestatyczny zachód słońca, kiedy na tle oślepia­jącego blasku pałającego na zachodzie dostrzegł dziwaczną trójkę jeźdźców wyłaniających się spoza szeregu topól i kierujących się w jego stronę. Powoli się podniósł, nie dowierzając oczom. Stwier­dziwszy, że na pewno się nie myli, zeskoczył ze skały i pognał z po­wrotem na dół ostrzec pozostałych członków małej gromadki prze­bywających w rozbitym poniżej obozie.

Wren dotarła tam niemal jeszcze przed nim. Jej bystre, elfie oczy dostrzegły go prawie w tym samym momencie, kiedy on ją zobaczył. Działając pod wpływem impulsu i zostawiając w tyle swych towa­rzyszy, spięła konia ostrogami i na złamanie karku pogalopowała naprzód, wpadła jak burza do obozu, zeskoczyła z siodła, zanim je­szcze jej wierzchowiec zatrzymał się na dobre, podbiegła do Para z dzikim wrzaskiem i rzuciła mu się na szyję z takim entuzjazmem, że niemal się przewrócił. Następnie w ten sam sposób przywitała się ze zdumionym, lecz zachwyconym Collem. Walker otrzymał bardziej powściągliwy pocałunek w policzek, a Morgan, którego ledwie pa­miętała z dzieciństwa, musiał się zadowolić uściskiem dłoni i skinie­niem głowy.

Kiedy trójka rodzeństwa Ohmsfordów - bo takie sprawiali wra­żenie, mimo że Wren nie była prawdziwą siostrą - wymieniała uści­ski i powitania, inni stali niepewnie wokół, mierząc się nawzajem wzrokiem. Najbaczniej przyglądano się Garthowi, który był dwukrot­nie większy od pozostałych. Miał na sobie barwne ubranie, zwykłe u nomadów, i pstrokatość jego stroju sprawiała, że wydawał się je­szcze potężniejszy. Odpowiadał na spojrzenia innych bez skrępowa­nia, patrząc na nich spokojnym i niewzruszonym wzrokiem. Wren przypomniała sobie o nim po chwili i od niego zaczęła serię niezbęd­nych prezentacji. Następnie Par przedstawił Steffa i Teel. Coglin trzy­mał się z dala od nich; ponieważ wszyscy i tak zdawali się wiedzieć, kim jest, formalna prezentacja nie była konieczna. Następowały ukłony i uściski dłoni, zgodnie z obyczajem wymieniano uprzejmości, lecz czujny wyraz nie zniknął z większości twarzy. Kiedy wszyscy podeszli do ogniska płonącego pośrodku małego obozu, by wziąć udział w kolacji, którą karły właśnie przygotowywały, kiedy pojawiła się Wren i jej towarzysze, dziewięcioosobowa teraz kompania po­dzieliła się szybko na mniejsze grupki. Steff i Teel zajęli się dokoń­czeniem posiłku, w milczeniu krążąc wokół garnków i paleniska. Walker cofnął się w krąg cienia pod rachityczną sosną, a Coglin zniknął wśród skał, nie zamieniwszy z nikim słowa. Zrobił to tak niepostrzeżenie, że zanim ktokolwiek się spostrzegł, już go nie było. Ponieważ jednak nikt właściwie nie uważał go za członka grupy, specjalnie się tym nie przejęto. Par, Coll, Wren i Morgan zgromadzili się przy koniach, rozsiodłali je i wytarli z potu, jednocześnie prowa­dząc rozmowę o dawnych czasach, starych przyjaciołach, miejscach, w których byli, tym, co widzieli, i zmiennych kolejach losu.

- Bardzo urosłaś, Wren - dziwił się Coll. - Nie jesteś już chuderlawą dziewczynką jak wtedy, kiedy nas opuszczałaś.

- Nieustraszona amazonka, dzika jak wicher! Nie powstrzymają cię żadne granice! - Par zaśmiał się, rozkładając ramiona w geście mającym ogarniać całą krainę.

Wren uśmiechnęła się szeroko.

- Prowadzę lepsze życie niż wy wszyscy, siedzący na tyłku, snujący stare opowieści i budzący zmęczone psy. Westlandia jest, jak wiecie, dobrym miejscem dla niezależnych duchów. - Uśmiech znikł z jej twarzy. - Starzec Coglin opowiedział mi o tym, co wydarzyło się w Yale. Jaralan i Mirianna przez pewien czas byli również moimi rodzicami i wciąż są mi drodzy. Powiedział, że są uwięzieni. Czy słyszeliście coś o nich? Par potrząsnął głową.

- Uciekamy, od kiedy wypędzono nas z Yarfleet.

- Przepraszam, Par. - Jej oczy wyrażały szczerą troskę.

- Federacja robi wszystko, co może, żeby nam uprzykrzyć życie. Nawet Westlandia ma swoich żołnierzy i administracyjnych sługusów, chociaż takie pustkowia zwykle ich nie interesują. Na szczęście nomadowie potrafią się ich wystrzegać. Jeśli trzeba, możecie się do nas przyłączyć.

Par jeszcze raz szybko ją uściskał.

- Lepiej zobaczmy najpierw, jak skończy się ta sprawa ze snami - szepnął.

Zjedli kolację złożoną ze smażonego mięsa, świeżo upieczonego chleba,

gotowanych warzyw, sera i orzechów, po czym popili to wszystko piwem i wodą,przyglądając się przy tym, jak słońce powoli znika za horyzontem. Jedzenie,było smaczne i wszyscy je chwalili ku wielkiemu zadowoleniu Steffa, który je przygotował. Coglin wciąż był nieobecny. Pozostali zaczęli rozmawiać ze sobą nieco swobodniej, wszyscy oprócz Teel, która zdawała się nigdy nie odczuwać potrzeby mówienia. Par, o ile wiedział, był jedyną poza Steffem osobą, do której karlica kiedykolwiek coś powiedziała.

Po skończonej kolacji Steff i Teel zabrali się do zmywania na­czyń, pozostali zaś oddalili się pojedynczo lub parami, pogrążając się w gęstniejącym mroku. Coll i Morgan udali się do odległego o ćwierć mili źródła po świeżą wodę; Par poszedł ponownie ścieżką prowadzącą w góry i do doliny Shale w towarzystwie Wren i ol­brzyma Gartha.

- Czy byłeś już tam? - zapytała go Wren po drodze, kiwając głową w stronę Hadeshornu.

Par zaprzeczył ruchem głowy.

- To parę godzin drogi stąd, a nikt nie chciał niczego przyśpie­szać. Nawet Walker odmówił pójścia tam przed wyznaczonym cza­sem. - Spojrzał w górę na niebo, gdzie skupiska gwiazd tworzyły zawiłe konstelacje, a nisko nad horyzontem na północy wisiał mały, ledwie widoczny sierp księżyca. - Jutro w nocy - rzekł.

Wren nie odpowiedziała. Szli dalej w milczeniu, aż dotarli do półki skalnej, na której Par siedział wcześniej tego dnia. Zatrzymali się, spoglądając do tyłu na okolicę rozciągającą się na południu.

- Ty też miałeś sny? - zapytała go Wren, po czym opowiedziała swoje własne. Kiedy przytaknął, zapytała go: - Co o tym sądzisz?

Par usiadł na skale, a Wren i Garth przysiedli obok.

- Sądzę, że dziesięć pokoleń Ohmsfordów, od czasów Brin i Jaira, żyło w oczekiwaniu na to. Sądzę, że magia elfiego rodu Shannary, będąca obecnie magią Ohmsfordów, jest czymś więcej, niż nam się wydaje. Sądzę, że Allanon, a przynajmniej jego cień, powie nam, czym ona jest. - Urwał na chwilę. - Sądzę, że może się ona oka­zać czymś cudownym i zarazem przerażającym. - Czuł, że Wren przypatruje mu się nieruchomo swymi przenikliwymi piwnymi oczy­ma, i przepraszająco wzruszył ramionami. - Nie chcę nadmiernie dramatyzować. Tak mi się po prostu wydaje.

Wren odruchowo tłumaczyła to, co mówił, Garthowi, który ni­czym nie zdradzał swoich myśli.

- Ty i Walker macie władzę nad magią - rzekła spokojnie. - Ja nie. Co to oznacza?

- Nie jestem pewien. - Potrząsnął głową. - Magia Morgana jest obecnie silniejsza od mojej, a jednak on nie został wezwany. - Opowiedział jej o ich spotkaniu z cieniowcem i odkryciu przez Morgana magii drzemiącej w Mieczu Leah. - Pomimo całej roli, jaką odegrała pieśń, zastanawiam się, czemu sny poleciły się stawić mnie, a nie jemu.

- Ale przecież nie wiesz, jak silna jest naprawdę twoja magia, Bar - rzekła powoli. - Powinieneś pamiętać z opowieści, że ża­den z Ohmsfordów, począwszy od Shei, rozpoczynając swe poszu­kiwania, nie znał w pełni możliwości magii elfów. Czy z tobą nie może być tak samo?

Może, uświadomił sobie z drżeniem Par. Przekrzywił głowę.

- Albo z tobą, Wren. Jak jest z tobą?

- Nie, nie, Parze Ohmsfordzie. Jestem zwykłą nomadką i w mo­ich żyłach nie płynie krew przenosząca magię z pokolenia na poko­lenie. - Zaśmiała się. - Obawiam się, że musi mi wystarczyć woreczek ze sztucznymi Kamieniami Elfów!

Par roześmiał się również, przypominając sobie skórzany woreczek z malowanymi kamykami, którego tak strzegła jako dziecko. Potem przez jakiś czas raczyli się nawzajem historiami ze swego życia, opowiadając sobie, czym się zajmowali, gdzie byli i kogo spotkali w swoich podróżach. Byli odprężeni, jakby od czasu ich rozstania upłynęło parę tygodni, a nie kilka lat. Par uznał, że jest to zasługą Wren. Sprawiała, że od razu czuł się przy niej swobodnie. Zdumiewała go niezwykła pewność siebie tej dzikiej, niezależnej dziew­czyny, najwyraźniej zadowolonej ze swego życia, nie skrępowanej tadnymi wymaganiami i ograniczeniami, które mogłyby utrzymać ją w ryzach. Była silna zarówno fizycznie, jak i duchowo, i ogromnie to w niej podziwiał. Stwierdzał, że chciałby posiadać choćby cząstkę jej hartu ducha.

- Co sądzisz o Walkerze? - zapytała po chwili.

- Jest jakiś odległy - odparł od razu. - Wciąż nękają go demony, których nawet nie jestem w stanie zrozumieć. Mówi o swojej nieufności wobec elfiej magii i druidów, a jednak wydaje się mieć własną magię, którą posługuje się dość swobodnie. Niezupełnie go rozumiem.

Wren przekazała jego uwagi Garthowi, na co olbrzym odpowiedział kilkoma krótkimi ruchami rąk. Dziewczyna spojrzała na niego Uważnie, po czym powiedziała do Para: - Garth mówi, że Walker się boi. . .

- Po prostu wie. Ponieważ jest głuchy, intensywniej posługuje się innymi zmysłami. Wykrywa uczucia ludzi szybciej niż ty czy ja, nawet te ukryte.

- W tym wypadku ma całkowitą rację. - Skinął głową. - Walker się boi. Sam mi to powiedział. Mówi, że boi się tego, co może oznaczać cała ta sprawa z Allanonem. Dziwne, prawda? Trudno mi wyobrazić sobie coś, co mogłoby przestraszyć Walkera Boha.

Wren przetłumaczyła to Garthowi, który jedynie wzruszył ramio­nami. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach. W końcu Wren powiedziała:

- Czy wiedziałeś, że ten starzec, Coglin, był kiedyś nauczycie­lem Walkera?

- Sam ci to powiedział? - Par spojrzał na nią ostro.

- Właściwie wyciągnęłam to z niego.

- Nauczycielem czego, Wren? Magii?

- Czegoś. - Jej ciemna twarz przybrała na chwilę nieobecny wyraz, a spojrzenie utkwiło w oddali. - Wydaje mi się, że między tymi dwoma jest wiele spraw, które, jak strach Walkera, są trzymane w ukryciu.

Par, choć tego głośno nie powiedział, skłonny był się z nią zgodzić.

Członkowie małej gromadki spali tej nocy spokojnie w cieniu Smoczych Zębów, lecz przed świtem obudzili się pełni obaw. Nad­chodząca noc była pierwszą nocą nowego księżyca; tej właśnie nocy mieli się spotkać z duchem Allanona. Niecierpliwie krzątali się przy swoich zajęciach. Jedli posiłki, nie czując ich smaku. Niewiele roz­mawiali ze sobą; krążyli niespokojnie po obozie, wynajdując sobie czynności, które odciągnęłyby ich myśli od tego, co miało nastąpić. Był pogodny, bezchmurny dzień wypełniony zapachami upalnego lata i leniwym blaskiem słonecznym, dzień, jaki w innych okolicznościach powitaliby z radością, lecz który tym razem wydawał się im nieskoń­czenie długi.

Coglin pojawił się znowu około południa, schodząc z gór jak obszarpany prorok złego przeznaczenia. Zbliżał się do nich zaku­rzony i potargany, ze zmierzwionymi włosami i oczyma podkrążonymi z niewyspania. Powiedział im, że wszystko jest gotowe - cokol­wiek mogło to oznaczać - oraz że przyjdzie po nich po zapad­nięciu zmroku. „Bądźcie gotowi”, nakazał. Pomimo nalegań Ohmsfordów nie chciał powiedzieć nic więcej i zniknął w ten sam sposób, w jaki się pojawił.

- Jak sądzicie, co robi tam na górze? - mruknął Coll do po­zostałych, kiedy obszarpana postać stała się czarnym punkcikiem w oddali, a potem zupełnie zniknęła.

Słońce mozolnie posuwało się ku zachodowi, jakby wlokło za sobą łańcuchy, i członkowie małej gromadki zamknęli się jeszcze wyraźniej w sobie. Niesamowitość tego, co miało wkrótce nastąpić, stawała się coraz bardziej oczywista; widmo czegoś tak potwornego, że samo rozmyślanie o tym było przerażające. Nawet Walker Boh, o którym można było sądzić, że perspektywa spotkania z cieniami i duchami nie jest dla niego niczym nowym, zagrzebał się w sobie jak borsuk w swej norze i stał się nieprzystępny. Jednakże po południu, przechadzając się po chłodniejszych par­tiach wzgórz otaczających źródła, Par natknął się na swego stryja. Zbliżając się do siebie, zwolnili kroku, po czym zatrzymali się zupełnie i przyglądali się sobie w zakłopotaniu.

- Czy sądzisz, że rzeczywiście przyjdzie? - zapytał w końcu Par.

Blada twarz Walkera zasłonięta była częściowo kapturem płaszcza, co utrudniało rozpoznanie jej wyrazu.

- Przyjdzie - odparł.

Par zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział:

- Nie wiem, czego oczekiwać.

- To nie ma znaczenia, Par. - Walker potrząsnął głową. - Cze­gokolwiek byś oczekiwał, będzie to za mało. To spotkanie będzie od­mienne od wszystkiego, co jesteś w stanie sobie wyobrazić, zapewniam cię o tym. Druidzi zawsze byli mistrzami w czynieniu niespodzianek.

- Spodziewasz się najgorszego, nieprawdaż?

- Spodziewam się... - Urwał, nie kończąc zdania.

- Magii - rzekł Par. Tamten zmarszczył brwi.

- Magii druidów. Sądzisz, że dzisiejszej nocy ją ujrzymy, czyż nie? Mam nadzieję, że się nie mylisz. Mam nadzieję, że nadleci ona z hukiem, otwierając wszystkie drzwi, jakie był przed nami zamknięte, i pokaże nam, do czego magia jest naprawdę zdolna!

Uśmiech Walkera Boha, gdy z jego twarzy zniknęło zdumienie, był ironiczny.

- Niektóre drzwi lepiej na zawsze pozostawić zamknięte - rzekł cicho. - Dobrze zrobisz, jeśli będziesz o tym pamiętał.

Na chwilę położył dłoń na ramieniu bratanka, po czym ruszył w milczeniu dalej swoją drogą.

Powoli zbliżał się wieczór. Kiedy słońce zakończyło wreszcie swą długą podróż ku zachodowi i powoli chowało się za horyzontem, członkowie małej gromadki wrócili do obozowiska na wieczorny po­siłek. Morgan był rozgadany, co stanowiło u niego widomą oznakę nerwowości. Mówił bez przerwy o magii i mieczach oraz o wszel­kiego rodzaju niesamowitych zdarzeniach, które Par miał nadzieję, nigdy nie nastąpią. Pozostali przeważnie milczeli, jedząc bez słowa i rzucając czujne spojrzenia na północ w stronę gór. Teel wcale nie chciała jeść. Siedziała samotnie w cieniu drzew. Maska okrywająca jej twarz była jak ściana oddzielająca ją do wszystkich. Nawet Steff zostawił ją w spokoju.

Zapadał zmrok i na niebie zaczęły się zapalać gwiazdy, z początku kilka pojedynczych tu i ówdzie, a potem coraz liczniejsze, aż w końcu zapełniło się nimi całe niebo. Nie było księżyca; był to ów zwiasto­wany czas, kiedy brat słońca oblekał się w czerń. Odgłosy dnia umil­kły, a nocne pozostały wyciszone. Rozmowa nie kleiła się i ciszę przerywały jedynie trzaski dobywające się z ogniska. Jedna lub dwie osoby paliły skręty i w powietrzu rozchodził się gryzący zapach dymu. Morgan wyciągnął z pochwy Miecz Leah i w zamyśleniu zaczął go polerować. Wren i Garth karmili i szczotkowali konie. Walker oddalił się kawałek ścieżką i stał, wpatrując się w góry. Pozostali siedzieli pogrążeni w myślach.

Wszyscy czekali.

Była północ, kiedy Coglin po nich wrócił. Starzec wyłonił się z mroku jak duch, ukazując się tak nagle, że wszyscy się przestraszyli. Nikt, nawet Walker, nie widział, jak nadchodzi.

- Już czas - oznajmił.

W milczeniu podnieśli się na nogi i ruszyli za nim. Poprowadził ich ścieżką w górę, z ich obozowiska w gęstniejące cienie Smoczych Zębów. Gwiazdy świeciły jasno w górze, kiedy wyruszali, lecz wkrótce otoczyły ich góry, pogrążając całą gromadkę w mroku. Coglin nie zwolnił; zdawał się mieć oczy kota. Jego podopieczni usiłowali do­trzymać mu kroku. Par, Coll i Morgan znajdowali się najbliżej starca, potem szli Wren i Garth, za nimi Steff i Teel, a Walker Boh zamykał pochód. Gdy dotarli do pierwszych wierzchołków, ścieżka stała się bardziej stroma i posuwali się wąskim wąwozem, który otwierał się jak kieszeń na góry. Było tu cicho, tak cicho, że pnąc się w górę, słyszeli nawzajem swoje oddechy.

Mijały minuty. Głazy i ściany urwisk utrudniały ich pochód, ścieżka przed nimi wiła się jak wąż. Całe góry pokryte były pokruszonymi odłamkami skał i wspinając się, musieli przez nie przełazić. Mimo to Coglin parł niestrudzenie naprzód. Par potknął się i zadrapał kolana, przekonując się, że krawędzie głazów są ostre jak szkło. Wiele z nich miało dziwny połyskliwie czarny kolor, przywodzący na myśl węgiel. Z ciekawości podniósł kamyk i włożył go sobie do kieszeni. Potem góry przed nimi rozstąpiły się nagle i wyszli na skraj doliny Shale. Była to rozległa, płytka niecka usłana kamieniami połyskującymi tą samą szklistą czernią, co okruch skalny, który Par włożył sobie do kieszeni. W dolinie nic nie rosło; była pozbawiona życia. Jej środek zajmowało jezioro, którego zielonkawoczarne wody wirowały leniwie na całym bezwietrznym obszarze.Coglin zatrzymał się na chwilę i spojrzał na nich do tyłu.

- Hadeshorn - wyszeptał. - Mieszkanie duchów minionych wieków, druidów z przeszłości. - Jego pomarszczona stara twarz miała niemal nabożny wyraz. Następnie odwrócił się i poprowadził ich w głąb doliny.

Wyjąwszy odgłos ich oddechów i szuranie butów na kamieniach, dolina również pogrążona była w milczeniu. Echa ich poruszeń igrały wśród ciszy jak dzieci bawiące się w gnuśnym upale letniego dnia. Oczy rozglądały się czujnie, poszukując duchów tam, gdzie ich nie było, dopatrując się w każdym cieniu żywej istoty. Panowało tu dziw­ne ciepło, jakby upał dnia został pochwycony i zatrzymany pod szkla­nym kloszem na całą chłodną noc. Par poczuł, jak po plecach spływa mu strużka potu.

Wkrótce znaleźli się na dnie doliny. Zbici w zwartą gromadę posuwali się w stronę jeziora. Wyraźniej widzieli teraz ruch wody, jej zawirowania zachodzące na siebie nawzajem, przypadkowe, sa­mowolne. Słyszeli plusk maleńkich fal uderzających o brzeg. W po­wietrzu unosił się intensywny zapach uwiądu i rozkładu.

Znajdowali się jeszcze kilkadziesiąt metrów od brzegu, kiedy Coglin zatrzymał ich w miejscu, unosząc ostrzegawczo obydwie ręce.

- Nie ruszajcie się teraz Nie podchodźcie bliżej Wody Hadeshornu są zabójcze dla śmiertelnych istot, ich dotyk jest trujący! - Przykucnął i położył palec na ustach, jakby uciszał dziecko.

Zrobili tak, jak im kazał, naprawdę czując się dziećmi wobec drzemiącej obok potęgi. Wyczuwali ją wszyscy jak coś dotykalnego, wiszącego w powietrzu jak dym z ogniska. Pozostali na miejscu, czujni, niespokojni, wypełnieni podziwem zmieszanym z wahaniem. Nikt się nie odzywał. Gwieździste niebo rozpościerało się bez końca nad ich głowami, rozpięte jak baldachim od horyzontu po horyzont, i wydawało się, jakby całe niebiosa skupiły uwagę na tej dolinie, tym jeziorze i ich dziewięciorgu, wypatrujących bacznie.

W końcu Coglin podniósł się i wrócił do nich, dając im znaki ptasimi ruchami rąk, by zgromadzili się wokół niego. Gdy ustawili się w ciasny krąg, zetknięci z sobą ramionami, przemówił

- Allanon przybędzie tuz przed świtem - Przenikliwe, stare oczy spoglądały na nich z powagą - Życzy sobie, żebym ja z wami najpierw rozmawiał Nie jest już tym, kim był za życia Jest teraz tylko cieniem. Jego obecność na tym świecie jest ulotna jak tchnienie wiatru. Każde przyjście z krainy duchów wymaga od niego ogromne­go wysiłku. Może tu przebywać zaledwie krótką chwilę. Musi roz­tropnie korzystać z czasu, jaki jest mu dany. Tym razem użyje go na wyjaśnienie, do czego jesteście mu potrzebni. Mnie pozostawił za­danie wytłumaczenia wam, dlaczego ta potrzeba istnieje. Mam wam opowiedzieć o ciemowcach

- Rozmawiałeś z nim - zapytał szybko Walker Boh Coghn nie odpowiedział

- Czemu czekałeś aż dotąd, zęby nam opowiedzieć o cieniowcach? - Par był nagle poirytowany - Czemu właśnie teraz, Coglinie, skoro mogłeś to zrobić wcześniej.

Starzec potrząsnął głową, jednocześnie z wyrazem dezaprobaty i pobłażania na twarzy.

- Nie było mi wolno, chłopcze. Do czasu, aż zgromadzę was wszystkich razem.

- Wykręty - mruknął Walker i z niesmakiem pokręcił głową Starzec nie zwrócił na niego uwagi.

- Myśl sobie, co chcesz, tylko słuchaj. Oto, co Allanon chciał, żebym wam powiedział o ciemowcach Są złem trudnym do wyobrażenia Nie są jedynie pogłoskami i legendami, jak życzyliby sobie ludzie, lecz istotami równie realnymi jak wy czy ja. Zrodziły się z okoliczności, której Allanon w całej swej mądrości i przezorności nie przewidział. Opuściwszy świat śmiertelnych ludzi, sądził, ze epo­ka magii dobiega końca i rozpoczyna się nowa era. Lord Warlock już nie żył. Demony z dawnego świata czarów znowu były uwięzione za Ścianą Zakazu, Ildatch została zniszczona, Paranor przeszedł do historii i ostatni z druidów mieli odejść tam wraz z nim, Wydawało się, ze magia przestała być potrzebna

- Magia nigdy nie przestanie być potrzebna - cicho rzekł Walker

Starzec znowu nie zwrócił na niego uwagi,

- Cieniowce są wynaturzeniem Są magią powstałą ze stosowa­nia innych magii, pozostałością po czymś, co było wcześniej. Ich początek stanowił zasiew, który leżał uśpiony w obrębie czterech krain, nie wykryty w czasach Allanona, zasiew, który ożył dopiero, kiedy zniknęli druidzi i chroniące ich moce. Nikt nie mógł wiedzieć, ze istnieją, nawet Allanon. Były szczątkami dawnej magii, równie niewidocznymi jak kurz na polnej drodze.

- Poczekaj chwilę - przerwał mu Par - Co ty mówisz, Coglinie? Że cieniowce są jedynie resztkami jakiejś zabłąkanej magii?

Coglin odetchnął głęboko, krzyżując ręce na piersi.

- Chłopcze, mówiłem ci już kiedyś, ze pomimo całej swej władzy nad magią, wciąż niewiele o niej wiesz. Magia jest tak samo siłą natury jak ogień we wnętrzu ziemi, przypływy oceanu, wichury pustoszące lasy albo głód wyniszczający całe narody. Nie pojawia się, by potem zniknąć bez śladu. Pomyśl. Co stało się z Wilem Ohmsfordem i jego władzą nad Kamieniami Elfów, kiedy jego elfia krew przestała wystar­czać, by zapewnić mu tę władzę? Pozostawiła jako swój osad magiczną pieśń, która żyła dalej w twoich przodkach! Czy była to nic nie zna­cząca magia? Wszelkie zastosowania magii mają skutki wykraczające poza doraźną chwilę. I wszystkie one są istotne.

- Jaka magia stworzyła ciemowce? - zapytał Coll, którego sze­roka twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

- Allanon tego nie wie - Starzec pokręcił siwą głową - Nie można mieć żadnej pewności. Mogło się to zdarzyć kiedykol­wiek za życia Shei Ohmsforda i jego potomków. W tamtych czasach magia zawsze była w użyciu, także ta zła. Cieniowce mogły się narodzić z każdej jej części - Umilkł na chwilę - Z początku cieniowce były niczym. Były szczątkami zużytej magii. W jakiś sposób przetrwały, gdyż nie wiedziano o ich istnieniu. Dopiero po odejściu Allanona i zniknięciu Paranoru pojawiły się w czterech krainach i zaczęły rosnąć w siłę. Istniała już wówczas próżnia w po­rządku rzeczy. Pustka zawsze musi się wypełnić i cieniowce wkrótce ją wypełniły.

- Nie rozumiem - szybko powiedział Par. - Jaką próżnię masz na myśli?

- I czemu Allanon nie powiedział, że to się wydarzy? - dodała Wren.

Starzec uniósł w górę palce i w trakcie mówienia zaczął odginać je jeden po drugim ku dołowi.

- Życie zawsze przebiegało cyklicznie. Moc przychodzi i od­chodzi; przybiera rozmaite postaci. Kiedyś nauka dawała ludzkości moc. Od pewnego czasu tym czymś jest magia. Allanon przewidział powrót nauki jako nośnika postępu, zwłaszcza po zniknięciu druidów i Paranoru. Taka miała być nadchodząca epoka. Lecz rozwój nauki nie nastąpił dość szybko, by wypełnić próżnię. Częściowo z winy federacji. Utrzymała ona w stanie nienaruszonym stare zwyczaje; zakazała stosowania wszelkiego rodzaju mocy oprócz swej własnej, a ta była prymitywna i wojownicza. Rozszerzyła swą władzę na całe cztery krainy, aż w końcu wszyscy jej podlegali. Elfy również miały wpływ na bieg spraw, lecz z przyczyn, których wciąż jeszcze nie znamy, zniknęły. Były siłą równoważącą, ostatnim ludem z dawnego świata czarów. Ich obecność była nieodzowna, jeśli przejście od magii do nauki miało się odbyć bez wstrząsów. - Potrząsnął głową. - Lecz nawet gdyby elfy pozostały w świecie ludzi, a federacja była mniej potężna, cieniowce mogłyby się narodzić. Próżnia pojawiła się w momencie odejścia druidów. Nie było na to rady. Westchnął. - Allanon nie przewidział tego, choć powinien był. Nie spodziewał się wynaturzenia tak wielkiego, jakim okazały się cieniowce. Gdy jeszcze żył, robił, co w jego mocy, by zapewnić czterem krainom bezpie­czeństwo, a utrzymywał się przy życiu, jak długo to było możliwe.

- Widocznie to nie wystarczyło - zgryźliwie zauważył Walker. Coglin spojrzał na niego; w jego głosie wyczuwalny był gniew.

- No cóż, Walkerze Bohu, być może pewnego dnia będziesz miał sposobność udowodnić, że potrafisz to zrobić lepiej.

Nastąpiła chwila pełnego napięcia milczenia, gdy dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie w ciemności. W końcu Coglin odwrócił wzrok.

- Musicie zrozumieć, czym są cieniowce. Są pasożytami. Żyją kosztem śmiertelnych stworzeń. Są magią żerującą na żywych isto­tach. Wnikają w nie, wchłaniają i stają się nimi. Lecz z jakiegoś powodu wynik nie zawsze jest ten sam. Młody Parze, przypomnij sobie leśną kobietę, na którą ty i Coll natknęliście się w czasie naszego pierwszego spotkania. Była ona cieniowcem bardziej oczywistej od­miany, śmiertelną niegdyś istotą, która została zakażona, wyniszczo­nym stworzeniem, nie bardziej mogącym sobie pomóc niż zwierzę zarażone wścieklizną. A czy pamiętasz tamtą małą dziewczynkę w górach Toffer?

Lekko pogładził palcami policzek Para. Chłopiec od razu przy­pomniał sobie potwora, któremu wydały go pajęczaki. Czuł, jak przyciska się do niego, błagając: „przytul mnie, przytul mnie”, pra­gnąc rozpaczliwie, żeby go objął. Wzdrygnął się, poruszony inten­sywnością wspomnienia. Dłoń Coglina zacisnęła się mocno na jego ramieniu.

- To także był cieniowiec, ale taki, którego niełatwo rozpoznać. W różnym stopniu upodabniają się do nas, ukryte w ludzkiej postaci. Wygląd i zachowanie niektórych są groteskowe; te są łatwe do roz­poznania. Inne o wiele trudniej jest przejrzeć.

- Ale dlaczego istnieją i takie, i takie? - zapytał niepewnie Par.

Czoło Coglina zmarszczyło się.

- Tego również Allanon nie wie. Cieniowce zachowały swój sekret nawet przed nim. - Przez długą chwilę starzec spoglądał w bok, po czym jego wzrok znowu spoczął na nich. Na jego twarzy malowała się rozpacz. - To jest jak zaraza. Choroba rozprzestrzenia się, aż w końcu liczba dotkniętych nią staje się olbrzymia. Każdy cieniowiec potrafi przekazywać chorobę. Ich magia pozwala im prze­łamywać niemal każdą obronę. Im więcej ich jest, tym stają się sil­niejsze. Co byś zrobił, żeby powstrzymać zarazę, której źródło jest nieznane, objawy nie do wykrycia, zanim choroba nie rozwinie się na dobre, a lekarstwo na nią pozostaje tajemnicą?

W ciszy, która zapadła, członkowie małej gromadki wymieniali niespokojne spojrzenia. W końcu Wren zapytała:

- Czy to, co robią, ma jakiś cel, Coglinie? Poza samym za­rażaniem żywych istot? Czy myślą tak jak ty i ja, czy są... bezrozumne?

Par patrzył na dziewczynę z nie ukrywanym podziwem. Było to najmądrzejsze pytanie, jakie którekolwiek z nich zadało. On powinien był je zadać.

Coglin powoli zacierał dłonie.

- Myślą jak ty i ja, i z pewnością to, co robią, ma jakiś cel. Niejasne jest jednak jaki.

- Chcą nas zniszczyć - rzucił ostro Morgan. - Czy to nie wystarczający cel?

Coglin pokręcił gową.

- Sądzę, że chcą jeszcze czegoś więcej.

Nagle Par zaczął przypominać sobie sny zesłane przez Allanona, wizje koszmarnego świata, w którym wszystko było sczerniałe i us­chnięte, a życie przybrało ledwie rozpoznawalne formy. Zaczerwie­nione oczy połyskiwały jak drobiny żaru, a przez obłoki popiołu i dymu przemykały cieniste postaci.

Uświadomił sobie, że do tego właśnie chcą doprowadzić cieniowce.

W jaki jednak sposób mogły urzeczywistnić taką wizję?

Bezwiednie spojrzał na Wren i odnalazł swoje pytanie odbite w jej oczach. Instynktownie rozpoznał jej myśli. Również w oczach Walkera Boha ujrzał to pytanie. Dzielili te same sny i wiązały ich one ze sobą tak mocno, że przez chwilę mieli te same myśli.

Twarz Coglina uniosła się nieco, wyłaniając się z mroku, który ją okrywał.

- Coś prowadzi cieniowce - wyszeptał. - Istnieje moc prze­rastająca wszystko, co znamy...

Zdanie zamarło mu na ustach, urwane i niedokończone, jakby głos odmówił mu posłuszeństwa. Jego słuchacze wymienili spojrzenia.

- Co zrobimy? - zapytała w końcu Wren. Starzec podniósł się ostrożnie.

- To, po co tutaj przybyliśmy: wysłuchamy, co Allanon ma nam do powiedzenia.

Oddalił się ciężkim krokiem i nikt nie próbował go zatrzymać.


XV


Rozeszli się potem, odłączając się jeden po drugim od pozostałych, wynajdując sobie samotne zakątki, gdzie mogli oddać się własnym myślom. Spojrzenia wędrowały niespokojnie po lśniącym kobiercu czarnych skał doliny, lecz za każdym razem powracały ku Hadeshor-nowi, uważnie przeszukując leniwie kotłujące się wody, wypatrując oznak jakiegoś nowego ruchu.

Nie było żadnego.

Być może nic się nie zdarzy, pomyślał Par. Być może wszystko to było jednak kłamstwem.

Poczuł, w piersiach ucisk od przemieszanych uczuć zawodu i ulgi i zmusił się do myślenia o czymś innym. Coll znajdował się o niecałe dziesięć kroków od niego, lecz powstrzymywał się od patrzenia w je­go stronę. Chciał być sam. Były rzeczy wymagające przemyślenia i Coll jedynie by go rozpraszał.

To zabawne, jak wiele wysiłku wkładał od początku wyprawy w trzymanie się z dala od brata, pomyślał nagle. Może było tak, ponieważ się o niego bał...

Raz jeszcze, tym razem ze złością, zmusił się do myślenia o czymś innym. Coglin - to dopiero była zagadka. Kim był ten starzec, który zdawał się wiedzieć tak wiele o wszystkim? Sam podawał się za nieudanego druida, wysłannika Allanona. Lecz te zwięzłe określenia wydawały się bardzo nieścisłe. Par był pewien, że starzec nie mówi o sobie wszystkiego. Za jego związkami z Allanonem i Walkerem Bohem kryła się historia jakichś zdarzeń, które dla reszty z nich pozostawały tajemnicą. Allanon nie zwróciłby się o pomoc do nieudanego druida, nawet w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Istniała jakaś przyczyna udziału starca w tym spotkaniu, której żadne z nich nie znało.

Spojrzał ostrożnie na Coglina, stojącego niepokojąco blisko wód Hadeshornu. Jakimś sposobem wiedział wszystko o cieniowcach. Więcej niż raz rozmawiał również z Allanonem. Był jedynym żyją­cym człowiekiem, który z nim rozmawiał od czasu śmierci druida przed trzystu laty. Par myślał przez chwilę o opowieściach o Coglinie z czasów Brin Ohmsford - na wpół oszalałym wówczas starcu, po­sługującym się magią przeciw widmom Mord w taki sam sposób, w jaki mógłby używać miotły do walki z kurzem - taki jego obraz wyłaniał się z opowieści. Teraz był już jednak inny. Panował nad sobą. Był wprawdzie zdziwaczały i ekscentryczny, lecz zwykle opa­nowany. Wiedział, co robi, wystarczająco dobrze, żeby nie być z tego specjalnie zadowolonym. Oczywiście nie mówił tego. Ale Par nie był ślepy.

Gdzieś daleko na nocnym niebie rozbłysło światło, chwilowa jas­ność, która natychmiast znowu zgasła. Jakieś życie skończyło się, jakieś nowe się zaczęło, zwykła była mawiać jego matka. Westchnął. Rzadko myślał o swoich rodzicach od czasu ucieczki z Yarfleet. Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Zastanawiał się, czy dobrze się miewają. Czy jeszcze kiedyś ich zobaczy.

Z determinacją zacisnął usta. Oczywiście, że zobaczy! Wszystko będzie dobrze. Allanon udzieli mu odpowiedzi - o zastosowaniach pieśni, przyczynach snów, o tym, co należy zrobić w związku z cieniowcami i federacją... o wszystkich tych rzeczach.

Allanon będzie to wiedział.

Czas płynął, minuta za minutą, godzina za godziną, i powoli zbli­żał się świt. Par podszedł do Colla, żeby z nim porozmawiać. Chciał teraz być blisko brata. Pozostali poruszali się niespokojnie, przeciągali się i chodzili z miejsca na miejsce. Powieki zaczynały ciążyć, a zmy­sły stawały się otępiałe.

Daleko na wschodzie, nad czarną linią horyzontu, pojawiły się pierwsze przebłyski nadchodzącego świtu.

Nie przyjdzie, pomyślał Par z rezygnacją.

Jak gdyby w odpowiedzi wody Hadeshornu spiętrzyły się, a cała dolina zadrżała, jakby coś pod nią się przebudziło. Skały przesuwały się ze zgrzytem i członkowie małej gromadki, strwożeni, przypadli do ziemi. Jezioro zaczęło się gotować, jego wody zakotłowały się i wysoko w górę z ostrym sykiem wystrzelił słup wodnego pyłu. Rozległy się głosy, nieludzkie i przepełnione tęsknotą. Dobywały się spod ziemi, usiłując uwolnić się z okowów niewidocznych dla dzie­wiątki przybyszów zgromadzonych w dolinie, które jednak oni po­trafili sobie aż nazbyt dobrze wyobrazić. Na ten odgłos Walker wy­rzucił w górę ramiona, rozsypując drobiny srebrzystego pyłu, który zapłonął blaskiem tworząc ochronną zasłonę. Pozostali zakryli dłońmi uszy, lecz nic nie było w stanie stłumić tego dźwięku.

Potem ziemia zaczęła grzmieć i huk dobywający się z jej głębi zagłuszył nawet tamte krzyki. Chude jak patyk ramię Coglina uniosło się, wskazując jezioro. Hadeshorn przeistoczył się w jeden wielki odmęt, jego wody zakotłowały się wściekle i z głębin wyłonił się...

- Allanon! - wykrzyknął podniecony Par wśród rozszalałego zgiełku.

Rzeczywiście był to druid. Rozpoznali go od razu, wszyscy. Pa­miętali go z opowieści sprzed trzystu lat; rozpoznali go w najgłębszym zakątku swej duszy, skąd szepce niezłomna pewność. Uniósł się w nocne powietrze, otoczony świetlistą poświatą, uwolniony w jakiś sposób z wód Hadeshornu. Wynurzył się z jeziora i stanął na jego powierzchni, duch z jakiegoś podziemnego świata, szary i przezro­czysty, mieniący się słabo na tle ciemności. Od stóp do głów spowity był w płaszcz z kapturem - wysoki i potężny cień człowieka, któ­rym był niegdyś. Jego długa, brodata twarz o wyrazistych rysach zwrócona była w ich stronę, a przenikliwe oczy nicowały ich dusze, poddając je badaniu i osądowi.

Par Ohmsford zadrżał.

Wody przestały się kotłować, zgiełk ustał, zawodzenie przebrzmiało wśród ciszy, która jeszcze długo unosiła się nad całym przestworem doliny. Cień ruszył w ich stronę, wyraźnie bez pośpiechu, jakby chciał zadać kłam słowom Coglina, że może jedynie krótką chwilę przeby­wać w świecie ludzi. Jego spojrzenie ani na moment nie oderwało się od ich oczu. Par nigdy przedtem nie był tak przerażony. Chciał uciekać. Chciał biec co sił w nogach, lecz stał wrośnięty w ziemię, niezdolny do uczynienia kroku.

Cień podszedł do skraju wody i zatrzymał się. Gdzieś z głębi własnych myśli członkowie małej gromadki usłyszeli, jak mówi:

.Jestem Allanonem, który był”.

Powietrze wypełnił szept, głosy nieżyjących istot powtarzające jak echo słowa cienia.

Przywoływałem was do siebie w waszych snach: Para, Wren i Walkera. Dzieci Shannary, zostałyście do mnie wezwane. Koło czasu znowu się obróciło: magia narodzi się na nowo, zaufanie, jakim was obdarzono, zostanie uczczone, wiele rzeczy rozpocznie się i zakończy”.

Głos w ich wnętrzu, niski i dźwięczny, stał się ochrypły od uczuć, które przejmowały do głębi.

Nadchodzą cieniowce. Nadchodzą z obietnicą zniszczenia, nad­ciągają nad cztery krainy z pewnością dnia następującego po nocy”.

Nastąpiła chwila ciszy, kiedy szczupłe dłonie cienia utkały wizję jego słów z materii nocnego powietrza, tkaninę, która zawisła, mieniąc się jasnymi barwami na tle mglistej ciemności. Sny, które im zesłał, ożyły, obrazy koszmarnego szaleństwa. Po chwili rozmyły się i zniknęły. Głos szeptał bezgłośnie.

Tak będzie, jeśli nie usłuchacie”.

Par czuł, jak słowa te rozbrzmiewają w całym jego ciele jak grzmie­nie ziemi. Chciał spojrzeć na pozostałych, chciał zobaczyć wyraz malujący się na ich twarzach, lecz głos cienia utrzymywał go w swej władzy, nie pozwalając mu się poruszyć.

Inaczej było z Walkerem Bohem. Jego głos był równie lodowaty jak głos cienia.

- Powiedz nam, czego chcesz, Allanonie! Niech się to raz skończy! Ołowiane spojrzenie Allanona przeniosło się na ciemną postać i zatrzymało na niej. Walker Boh mimo woli zatoczył się o krok do tyłu. Cień wyciągnął rękę.

Zniszczcie cieniowce! Osłabiają one ludzi, wpełzają do ich ciał, przybierają wedle woli ich postać, stając się nimi, wykorzystując ich, zmieniając się w nieforemnego olbrzyma i oszalałą leśną kobietę, których już spotkaliście, i w inne jeszcze istoty. Nikt tego nie po­wstrzymuje. Nikt tego nie powstrzyma, jeśli nie wy”.

- Ale co mamy zrobić? - zapytał od razu Par prawie bez za­stanowienia.

Cień był niemal dotykalny, kiedy się pojawił, jak duch, który oblekł się znowu w pełnię życia. Lecz jego zarysy zaczynały już się rozmywać i ten, który był niegdyś Allanonem, stał się przezroczysty i ulotny jak dym.

Dziecko Shannary. Jeśli cieniowce mają zostać zniszczone, trze­ba przywrócić równowagę - nie na jakiś czas, nie tylko w tej epoce, lecz na zawsze. Potrzebna jest magia. Magia, która położy kres temu marnotrawstwu życia. Magia, która odbuduje podstawy ludzkiej eg­zystencji w śmiertelnym świecie. Magia jest waszym dziedzictwem: twoim, Wren i Walkera. Musicie to przyjąć do wiadomości i zaakcep­tować”.

Hadeshorn znowu zaczął się gotować i członkowie małej gromadki cofnęli się przed jego sykiem i buchającym z niego pyłem wodnym - wszyscy oprócz Coglina, który stał nieruchomo jak głaz, z głową zwie­szoną na wątłej piersi.

Cień Allanona zdawał się rozrastać nagle na tle nocnego nieba, unosząc się do góry przed ich oczami. Szaty rozpostarły się szeroko. Oczy cienia spoczęły na Parze i chłopiec poczuł, jak dźgnięcie nie­widzialnego palca przeszywa mu pierś.

Parze Ohmsfordzie, powierniku obietnicy pieśni, powierzam ci zadanie odnalezienia Miecza Shannary. Tylko dzięki Mieczowi pra­wda może zostać odkryta i tylko dzięki prawdzie cieniowce zostaną pokonane. Podejmij Miecz, Parze; władaj nim zgodnie z nakazami swego serca, a dane ci będzie odkrycie prawdy o cieniowcach”. - Oczy przesunęły się. - „Wren, córko ukrytych, zapomnianych ży­wotów, twoje zadanie jest równie ważne. Krainy oraz ich ludność nie mogą zostać uzdrowione bez czarodziejskiej mocy elfów. Odnajdź je i przywróć je światu ludzi. Odnajdź je. Tylko wówczas choroba będzie mogła zostać przezwyciężona”.

Hadeshorn zaniósł się głośnym pomrukiem.

Ty, Walkerze Bohu, człowieku bez wiary, szukaj tej wiary oraz zrozumienia koniecznego do jej podtrzymania. Znajdź ostatnie lekar­stwo potrzebne do uzdrowienia krain. Znajdź zaginiony Paranor i przywróć do życia druidów”.

Na twarzach wszystkich malowało się zdumienie, które na chwilę powstrzymało okrzyki niedowierzania wyrywające im się z piersi. Potem jednak wszyscy naraz zaczęli wrzeszczeć, przy czym ich słowa zagłuszały się nawzajem, gdy każde usiłowało przebić się przez zgiełk. Lecz okrzyki ustały natychmiast, kiedy cień rozłożył ramiona w sze­rokim geście, który sprawił, że ziemia znowu zaczęła grzmieć.

Przestańcie!”

Wody Hadeshornu pieniły się i syczały za jego plecami, gdy stał zwrócony w ich stronę. Na wschodzie zaczynało się przejaśniać; lada chwila mógł nastać świt.

Głos cienia znów stał się szeptem.

Chcielibyście wiedzieć więcej. Życzyłbym sobie, aby tak mogło być. Powiedziałem wam jednak wszystko, co mogłem. Nie mogę powiedzieć więcej. Brak mi po śmierci tej mocy, jaką posiadałem za życia. Wolno mi widzieć jedynie fragmenty świata, który był, oraz przyszłości, która nadejdzie. Nie jestem w stanie odnaleźć tego, co jest ukryte przed wami, gdyż jestem zamknięty w świecie, w któ­rym materia ma niewielkie znaczenie. Każdego dnia moja pamięć o tym staje się coraz słabsza. Przeczuwam to, co jest, oraz to, co jest możliwe; to musi wystarczyć. Dlatego słuchajcie mnie uważnie. Nie mogę z wami pójść. Nie mogę was poprowadzić. Nie mogę odpowiedzieć na pytania, z którymi przyszliście: ani o magii, ani o rodzinie, ani o was samych. Wszystko to musicie zrobić sami. Mój czas w czterech krainach przeminął, dzieci Shannary. To, co kiedyś się stało z Bremenem, teraz stało się ze mną. Nie jestem skuty łańcuchami niepowodzenia jak on, lecz jednak jestem skuty. Śmierć stanowi granicę zarówno czasu, jak i istnienia. Ja należę do przeszłości. Przyszłość czterech krain jest w waszych rękach i tyl­ko w waszych”.

- Lecz wymagasz od nas niemożliwego! - rozpaczliwie wy­krzyknęła Wren.

- Gorzej jeszcze! Wymagasz rzeczy, które nigdy nie powinny się zdarzyć! - grzmiał Walker. - Druidzi mają zostać wskrzesze­ni? Paranor podniesiony z ruin?

Cień odpowiedział cichym głosem:

Proszę o to, co musi się stać. Posiadacie zdolności, odwagę, prawo i pragnienie konieczne do zrobienia tego, o co was proszę. Uwierzcie w to, co wam mówiłem. Zróbcie, jak powiedziałem. Wów­czas cieniowce zostaną zniszczone!”

Par czuł, jak rozpacz ściska go za gardło. Duch Allanona zaczął się rozpływać.

- Gdzie mamy szukać? - wykrzyknął gorączkowo. - Gdzie mamy rozpocząć nasze poszukiwania? Allanonie, musisz nam to po­wiedzieć!

Nie było odpowiedzi. Cień oddalił się jeszcze bardziej.

- Nie! Nie możesz odejść! - wykrzyknął nagle Walker Boh. Cień zaczął się pogrążać w wodach Hadeshornu.

- Druidzie, zabraniam ci! - krzyczał rozwścieczony Walker, sypiąc iskrami własnej magii z rąk, które wyrzucił do przodu, jakby usiłując powstrzymać tamtego.

W odpowiedzi na to cała dolina zdawała się wybuchać. Ziemia trzęsła się tak, że skały podskakiwały ze straszliwym łoskotem, z gór, jakby na wezwanie, nadleciał wicher, Hadeshorn kotłował się w po­rywie wściekłego szału, zmarli zanosili się krzykiem, a cień Allanona stanął w płomieniach. Członkowie małej kompanii zostali rzuceni na ziemię, gdy szalejące wokół nich moce zderzyły się ze sobą, i wszy­stko zostało pochwycone w wir światła i dźwięku.

W końcu zrobiło się znowu cicho i ciemno. Ostrożnie unieśli głowy i rozejrzeli się wokół. Dolina była wolna od cieni i duchów oraz wszystkiego, co im towarzyszyło. Ziemia się uspokoiła, a Ha­deshorn stał się cichym, niezmąconym przestworem blasku odbija­jącym oślepiające światło słońca, które wyłaniało się z mroku na wschodzie.

Par Ohmsford powoli podniósł się na nogi. Miał uczucie, jakby obudził się ze snu.


XVI


Ochłonąwszy nieco, członkowie małej gromadki stwierdzili, że nie ma Coglina. Z początku myśleli, że to niemożliwe, byli pewni, że muszą się mylić, i wyczekująco rozglądali się za nim wkoło, prze­szukując wzrokiem ociągające się nocne cienie. Lecz w dolinie znaj­dowało się niewiele miejsc, gdzie można by się ukryć, a starca nigdzie nie było widać.

- Może porwał go cień Allanona. - Morgan spróbował zażar­tować.

Nikt się nie zaśmiał. Nikt się nawet nie uśmiechnął. Byli już dostatecznie przygnębieni wszystkim innym, co wydarzyło się tej nocy, i dziwne zniknięcie starca zwiększyło jedynie ich niepokój. Zni­kanie i pojawianie się bez ostrzeżenia dawno zmarłych druidów to jedno; zupełnie czymś innym było przepadniecie bez śladu człowieka z krwi i kości. Poza tym Coglin był ostatnim ogniwem łączącym ich ze znaczeniem ich snów oraz przyczyną ich przybycia tutaj. Teraz, kiedy to ogniwo wydawało się zerwane, wszyscy zdali sobie boleśnie sprawę, że muszą odtąd polegać wyłącznie na sobie.

Jeszcze przez chwilę stali niepewnie w miejscu. Potem Walker mruknął coś o marnowaniu czasu. Ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przybył, a reszta małej gromadki podążyła za nim. Słońce stało teraz ponad horyzontem, złocąc się na bezchmurnym i błękitnym niebie; na nagie szczyty Smoczych Zębów spływało już ciepło dnia. Kiedy docierali do krawędzi doliny, Par obejrzał się przez ramię. Hadeshorn rozciągał się w dole, posępny i obojętny.

Droga powrotna upłynęła im w milczeniu. Wszyscy myśleli o tym, co powiedział druid, zastanawiając się nad powierzonymi im przezeń zadaniami, i żadne z nich nie było jeszcze gotowe do rozmowy. Par z pewnością nie był. To, co mu powiedziano, wprawiło jego myśli w taki zamęt, iż jedynie z trudem mógł uwierzyć, że naprawdę to słyszał. Wraz z Collem podążał za pozostałymi, wpatrując się w ich plecy, gdy szli gęsiego przez wyłomy w skałach ścieżką prowadzącą uskokiem urwiska do podnóża gór oraz ich obozu, i myślał głównie o tym, iż Walker miał jednak rację, mówiąc, że jakkolwiek by sobie wyobrażał spotkanie z cieniem Allanona, zawsze będzie się mylił. W pewnej chwili Coll zapytał go, czy dobrze się czuje, a on bez słowa skinął głową, zastanawiając się przy tym, czy jeszcze kiedy­kolwiek naprawdę będzie się tak czuł.

Odzyskaj Miecz Shannary”, nakazał mu duch. Ale jak, na Boga, miał to zrobić?

Oczywista na pozór niewykonalność tego zadania była przytłacząjąca. Nie miał pojęcia, od czego zacząć. O ile wiedział, nikt nawet widział Miecza od czasu zajęcia Tyrsis przez federację przed górą stu laty. A mógł on zniknąć jeszcze wcześniej. Na pewno jednak nikt go nie widział od tamtego czasu. Podobnie jak większość tego, co się wiązało z czasami druidów i magii, Miecz stanowił część niemal zapomnianej legendy. Nie było żadnych druidów ani elfów, ani magii - w każdym razie nie dzisiaj, nie w świecie ludzi. Jak często to słyszał?

Zacisnął zęby. Co właściwie miał zrobić? Co którekolwiek z nich tiało zrobić? Allanon nie udzielił im żadnych wskazówek poza wyznaczeniem każdemu obiektu poszukiwań i zapewnieniem, że to, o co ich prosi, jest zarówno możliwe, jak i niezbędne. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Nie padło ani słowo o jego własnej magii, o zastosowaniach pieśni, o których sądził, że są przed nim ukryte. Nic nie zostało powiedziane o sposobach jej wykorzy­stania. Nie miał nawet okazji zadać pytań. Nie wiedział o magii ani trochę więcej niż przedtem.

Był zły i zawiedziony. Przepełniał go jeszcze tuzin innych uczuć, zbyt zawikłanych, by je określić. Odzyskać Miecz Shannary - ba­gatela! A potem co? Co miał z nim zrobić? Wyzwać cieniowce do jakiegoś rodzaju walki? Uganiać się po świecie w ich poszukiwaniu i niszczyć jednego po drugim?

Do twarzy napłynęła mu krew. Do kroćset! Czemu miałby w ogóle zaprzątać sobie czymś takim głowę?

Coś w nim zaskoczyło. Tak, w tym właśnie tkwiła istota całego problemu, czyż nie? Czy powinien w ogóle zastanawiać się nad zro­bieniem tego, o co prosił go Allanon - nie tyle nad poszukiwaniem cieniowców z Mieczem Shannary, co raczej nad poszukiwaniem w pier­wszym rzędzie samego Miecza Shannary? To wymagało rozstrzygnięcia.

Spróbował na chwilę uwolnić się od myśli o tym, pogrążając się w chłodnym cieniu urwiska, które w tym miejscu osłaniało jeszcze ścieżkę; lecz, jak wylęknione dziecko czepiające się kurczowo matki, problem ten nie dawał się odpędzić. Widział, jak Steff idący przed nim mówi coś do Teel, a potem do Morgana, potrząsając przy tym gwałtownie głową. Widział wyprostowane plecy Walkera Boha. Widział Wren kroczącą energicznie za swoim stryjem, jakby miała za chwilę na niego wejść. Wszyscy oni byli równie poirytowani i znie­chęceni jak on; było to aż nazbyt widoczne. Czuli się oszukani tym, co im powiedziano - albo czego nie powiedziano. Oczekiwali cze­goś bardziej konkretnego, czegoś określonego, czegoś, co stanowiłoby odpowiedź na pytania, z którymi przybyli.

Wszystkiego, tylko nie tych niewykonalnych zadań, które im po­wierzono!

Allanon powiedział jednak, że zadania te nie są niewykonalne, że można im sprostać i że wyznaczona przezeń trójka posiada zdolności i hart ducha konieczne do ich wykonania, a także prawo do tego.

Par westchnął. Czy powinien w to uwierzyć?

I znowu zaczął się zastanawiać, czy w ogóle powinien rozważać zrobienie tego, o co go poproszono.

Ale przecież już właśnie to rozważał, czyż nie? Cóż innego robił, roztrząsając tę sprawę?

Wyszedł z cienia skał na kamienistą ścieżkę prowadzącą w dół do obozowiska. Spróbował na chwilę zapomnieć o swoim gniewie i zniechęceniu i odzyskać jasność myśli. Czy wiedział coś, na czym mógł się oprzeć? Sny rzeczywiście były wezwaniem od Allanona - to wydawało się teraz pewne. Druid przybył do nich, tak jak przy­chodził do Ohmsfordów w przeszłości, prosząc ich o pomoc przeciw ciemnej magii zagrażającej czterem krainom. Jedyna różnica oczy­wiście polegała na tym, że tym razem musiał się pojawić jako duch. Coglin, dawny druid, był jego wysłannikiem z krwi i kości, mającym dopilnować, by wezwanie zostało wysłuchane. Coglin cieszył się za­ufaniem Allanona.

Przez chwilę Par zastanawiał się, czy rzeczywiście wierzy w to ostatnie stwierdzenie, i uznał, że tak.

Cieniowce są prawdziwe, myślał dalej. Są niebezpieczne, złe i z pewnością stanowią zagrożenie dla plemion i czterech krain. Są magią.

Zatrzymał się znowu. Jeśli cieniowce rzeczywiście są magią, do ich pokonania zapewne potrzebna będzie magia. A jeśli tak jest w istocie, o wiele bardziej przekonująco brzmi to, co powiedzieli Allanon i Co­glin. Nadawało to cech prawdopodobieństwa historii o pochodzeniu i rozwoju cieniowców oraz stwierdzeniu, że równowaga została za­chwiana. Niezależnie od tego, czy przyjmowało się założenie, że win­ne są temu cieniowce, czy nie, w czterech krainach z pewnością działo się wiele złego. Wielką część winy za to federacja przypisywała magii elfów i druidów - magii, o której stare opowieści twierdziły, że jest dobra. Par sądził jednak, że prawda leży gdzieś pośrodku. Magia sama w sobie - jeśli wierzyło się w nią tak, jak Par w nią wierzył - nigdy nie była dobra ani zła; była po prostu mocą. Taka nauka płynęła z pieśni. Wszystko zależało od tego, w jaki sposób się magii używało.

Par zmarszczył brwi. Jeśli tak jest, to co będzie dalej, skoro cieniowce używają magii do stwarzania problemów wśród plemion w taki sposób, że żadne z nich nie jest w stanie tego dostrzec? Co, jeśli jedynym sposobem walki z taką magią jest wystąpienie przeciwko temu, kto ją stosuje, sprawienie, by powróciła do zastosowań, do jakich została prze­znaczona? Co, jeśli druidzi i elfy, a także takie talizmany, jak Miecz Shannary, są rzeczywiście niezbędne do osiągnięcia tego celu?

Jest w tym sporo racji, przyznał niechętnie. Ale czy wystarczająco dużo?

Z przodu ukazało się obozowisko, nie zmienione od czasu ich wy­ruszenia w drogę poprzedniej nocy, pocięte smugami słonecznego światła i cofającego się cienia. Konie, wciąż przywiązane do kołków palisady, zarżały na ich powitanie. Par zauważył, że znajduje się wśród nich wierzchowiec Coglina. Najwidoczniej starzec nie wrócił tutaj.

Nagle stwierdził, że myśli o tym, w jaki sposób Coglin wcześniej do nich przybywał; gdy ukazywał się nieoczekiwanie każdemu z nich, Walkerowi, Wren i jemu, mówił im to, co miał do powiedzenia, i odchodził równie nagle, jak się pojawił. Tak było za każdym razem. Oznajmiał każdemu z nich z osobna, co należy zrobić, po czym po­zwalał im decydować, co z tym dalej poczną. Być może, pomyślał Par, tym razem uczynił podobnie: po prostu pozostawił ich, by sami podjęli decyzję.

Dotarli do obozu, wciąż nie zamieniwszy z sobą więcej niż kilka słów, i stanęli, rozglądając się niepewnie wokół. Ktoś zaproponował, żeby najpierw coś zjeść albo się przespać, lecz wszyscy szybko od­rzucili ten pomysł. Nikomu naprawdę nie chciało się jeść ani spać; nie odczuwali głodu ani zmęczenia. Byli teraz gotowi do rozmowy o tym, co się wydarzyło. Chcieli poddać sprawę pod dyskusję oraz wyrazić myśli i uczucia, jakie narastały i kotłowały się w nich podczas drogi powrotnej.

- Doskonale - rzekł Walker Boh po pełnej napięcia chwili ciszy. - Skoro nikt inny nie chce tego powiedzieć, ja to zrobię. Cała ta sprawa to czyste szaleństwo. Paranor nie istnieje. Druidzi nie istnieją. Od ponad stu lat w czterech krainach nie ma już żadnych elfów. Miecza Shannary nie widziano co najmniej równie dawno. Żadne z nas nie ma najmniejszego pojęcia, jak zabrać się do przy­wracania ich światu, jeśli jest to w ogóle możliwe. Ja przypuszczam, że nie jest. Sadzę, że druidzi raz jeszcze prowadzą grę z Ohmsfordami. I bardzo mi się to nie podoba!

Twarz nabiegła mu krwią i wydłużyła się mocno. Par przypomniał sobie, jaki wściekły Walker był w dolinie. Ledwie panował nad sobą. Nie był to Walker Boh, jakiego pamiętał.

- Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli potraktować to, co się tam wydarzyło, tylko jako grę - zaczął Par, lecz Walker Boh przerwał mu gwałtownie.

- Nie, oczywiście, że nie, Par. Traktujesz to wszystko jako spo­sobność do zaspokojenia swojej niezdrowej ciekawości co do zasto­sowań magii! Ostrzegałem cię już wcześniej, że magia nie jest darem, jak sobie wyobrażasz, lecz przekleństwem! Czemu upierasz się, żeby widzieć w niej coś innego?

- Przypuśćmy, że cień mówił prawdę. - Głos Colla był spo­kojny i mocny i natychmiast odwrócił uwagę Walkera od Para.

- Nie ma za grosz prawdy w tych zakapturzonych szalbierzach! Nigdy jej w nich nie było! Karmią nas okruchami wiedzy, ale nigdy nie mówią nam wszystkiego! Wykorzystują nas! Zawsze nas wyko­rzystywali!

- Ale nigdy nie robili tego nieroztropnie, nie tracili z oczu tego, co musi zostać zrobione. Tak mówią opowieści. - Coll nie ustępo­wał. - Wcale nie twierdzę, że powinniśmy zrobić to, czego domagał się cień. Mówię tylko, że nie ma sensu odrzucać całej sprawy ze względu na jedną możliwość spośród wielu.

- Okruchy wiedzy, o których mówisz, zawsze były prawdzi­we - dorzucił Par do zdumiewająco wymownej obrony Colla. - Chodzi o to, że Allanon nigdy nie powiedział od razu całej prawdy. Zawsze coś skrywał.

Walker patrzył na nich, potrząsając głową, jakby byli małymi dziećmi.

- Półprawda może być równie zgubna jak kłamstwo - rzekł spokojnie. Gniew ustępował już i jego miejsce zajmował ton rezyg­nacji. - Powinniście to wiedzieć.

- Wiem, że i jedno, i drugie może być niebezpieczne.

- Więc po co się przy tym upierać? Zostaw to!

- Stryju - rzekł Par z przyganą w głosie, zdumiewającą na­wet dla niego samego - przecież jeszcze niczego nie postano­wiłem.

Walker spoglądał na niego przez długą chwilę - wysoka, blada postać na tle przejaśniającego się nieba. Z jego twarzy nie sposób było niczego wyczytać.

- Naprawdę? - zapytał cicho. Następnie odwrócił się, zebrał swoje koce oraz pozostałe rzeczy i zwinął je. - W takim razie wy­rażę to inaczej. Gdyby wszystko to, co cień powiedział, było prawdą, nie miałoby to większego znaczenia. Ja już zdecydowałem. Nie uczy­nię nic, by przywrócić czterem krainom Paranor i druidów. Nie ma chyba niczego, czego mniej bym pragnął. Czasy druidów i Paranoru widziały więcej szaleństwa, niż nasza epoka zdoła kiedykolwiek do­świadczyć. Miałbym sprowadzić z powrotem tych starców z ich ma­gią i czarami, ich igraniem z życiem ludzi, jakby byli oni zabawka­mi? - Wstał i obrócił się w ich stronę. Jego blada twarz była zimna jak granit. - Wolałbym odciąć sobie rękę, niż doczekać powrotu druidów!

Pozostali spojrzeli na siebie z konsternacją, kiedy Walker odwrócił się, by dokończyć pakowania swego tobołka.

- A zatem schowasz się w swojej dolinie? - rzucił Par ze złością.

- Być może. - Walker nie spojrzał na niego.

- A co będzie, jeśli cień mówił prawdę, Walkerze? Co będzie, jeśli nastąpi wszystko to, co przepowiedział, i władza cieniowców dosięgnie nawet Hearthstone? Co wtedy zrobisz?

- To, co będę musiał.

- Twoją własną magią? - rzucił ostro Par. - Magią, której nauczył cię Coglin?

Blada twarz jego stryja uniosła się gwałtownie.

- Skąd o tym wiesz?

- Jaka jest różnica między twoją magią a magią druidów, Wal­kerze? - Par pokręcił głową. - Czy nie są jednym i tym samym?

Uśmiech tamtego był zimny i nieprzyjazny.

- Czasami, Par, jesteś głupcem - rzekł, kończąc rozmowę. Gdy podniósł się chwilę później, był spokojny. - Zrobiłem w tej spra­wie, co do mnie należało. Przybyłem, jak mi nakazano, i wysłuchałem tego, czego miałem wysłuchać. Do niczego więcej nie jestem zobowiązany. Wy musicie sami zadecydować, co zrobicie. Jeśli o mnie chodzi, nie mam z tym więcej nic wspólnego.

Przeszedł między nimi, nie zatrzymując się, i ruszył w stronę miejsca, gdzie uwiązane były konie. Przytroczył swój tobołek, dosiadł konia i odjechał. Ani razu się nie obejrzał.

Pozostali członkowie małej gromadki przypatrywali mu się w mil­czeniu. To była szybka decyzja, pomyślał Par - decyzja, na której podjęciu Walkerowi zdawało się bardzo zależeć. Zastanawiało go dlaczego.

Kiedy jego stryj odjechał, spojrzał na Wren.

- A ty?

Dziewczyna wolno pokręciła głową.

- Nie mam uprzedzeń i przesądów Walkera, z którymi musia­łabym się zmagać, ale podzielam jego wątpliwości. - Podeszła do grupy skał i usiadła.

Par podążył za nią.

- Czy myślisz, że duch mówił prawdę?

- Wciąż jeszcze zadaję sobie pytanie, czy duch naprawdę był tym, za kogo się podawał, Par. - Wren wzruszyła ramionami. - Czułam, że tak jest, serce mi to mówiło, a jednak... - Nie dokoń­czyła. - Nie wiem nic o Allanonie poza tym, co mówią opowieści, a i te znam słabo. Ty znasz je lepiej ode mnie. Co sądzisz?

- To był Allanon. - Par się nie wahał.

- I myślisz, że mówił prawdę?

Par zauważył, że pozostali podchodzą, żeby się do nich przyłączyć, milczący i czujni.

- Myślę, że istnieje powód, by sądzić, że tak było. - Podzielił się z nimi przemyśleniami, które poczynił podczas drogi powrotnej z doliny. Był zaskoczony, jak przekonująco to brzmi. Już nie błądził po omacku i zaczynał nabierać zaufania do swoich argumentów. - Nie przemyślałem tego tak dobrze, jak bym chciał - zakończył. - Ale jaki powód mógłby mieć duch, żeby nas tutaj sprowadzić i po­wiedzieć nam to wszystko, jeśli nie chciał odsłonić przed nami pra­wdy? Czemu miałby nas okłamywać? Walker jest przekonany, że wchodzi tu w grę oszustwo, chociaż ja niczego takiego nie dostrzegam ani nie wiem, czemu miałoby ono służyć. Poza tym - dodał - Walker boi się tego wszystkiego: druidów, magii i czego tam jeszcze. Coś przed nami ukrywa. Czuję to. Prowadzi tę samą grę, o którą oskarża Allanona.

Wren skinęła głową.

- Rozumie jednak również druidów. - Kiedy Par spojrzał na nią zbity z tropu, uśmiechnęła się smutno. - Oni wiele ukrywają, Par. Ukrywają wszystko, co według nich nie powinno zostać ujaw­nione. Tacy właśnie są. Tutaj również niejedno się przed nami ukry­wa. To, co nam powiedziano, było zbyt niepełne, obwarowane zbyt wieloma zastrzeżeniami. W każdym razie traktuje się nas nie inaczej niż dawniej naszych przodków.

Zapanowało długie milczenie.

- Może powinniśmy wrócić do doliny dziś w nocy i zobaczyć, czy duch znów nam się nie ukaże - zasugerował Morgan tonem pełnym wątpliwości.

- Może powinniśmy dać Coglinowi szansę ponownego pojawie­nia się - dodał Coll.

Par potrząsnął głową.

- Nie sądzę, byśmy mieli w najbliższym czasie ujrzeć znowu któregoś z nich. Myślę, że jakakolwiek okaże się nasza decyzja, bę­dziemy musieli ją podjąć bez ich pomocy.

- Ja też tak uważam. - Wren podniosła się. - Mam odnaleźć elfy i... jak on to powiedział?... przywrócić je światu ludzi. To bardzo przemyślany dobór słów, ale ja ich nie rozumiem. Nie mam pojęcia, gdzie są elfy, ani nawet gdzie mogłabym próbować ich szukać. Od niemal dziesięciu lat mieszkam w Westlandii, Garth jeszcze o wiele dłużej, i byliśmy w każdym jej zakątku. Mogę was zapewnić, że nie ma tam żadnych elfów. Gdzie jeszcze mam ich szukać? - Podeszła do Para i spojrzała mu w twarz. - Wracam do domu. Nie mam tu nic więcej do roboty. Będę musiała to przemyśleć, ale nawet myślenie może się na nic nie zdać. Jeśli sny się powtórzą i otrzymam wskazów­kę, gdzie mam rozpocząć poszukiwania, wówczas być może spróbuję. Ale tymczasem... - Wzruszyła ramionami. - Do widzenia, Par.

Uścisnęła go i pocałowała, po czym pożegnała się w ten sam sposób z Collem i - tym razem - nawet z Morganem. Skinęła głową karłom i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Garth przyłączył się do niej w milczeniu.

- Chciałbym, żebyś została jeszcze trochę, Wren. - Par, w któ­rym wzbierała desperacja na myśl, że będzie musiał się ze wszystkim zmierzyć sam, próbował ją zatrzymać.

- A może to ty pojedziesz ze mną? - odparła. - Myślę, że klimat Westlandii lepiej by ci służył.

Par spojrzał na Colla. Brat zmarszczył brwi. Morgan odwrócił wzrok. Par westchnął i niechętnie potrząsnął głową.

- Nie, najpierw muszę sam podjąć jakąś decyzję. Dopiero wtedy będę wiedział, gdzie powinienem być.

Skinęła ze zrozumieniem głową. Zebrała już swoje rzeczy i pode­szła do niego.

- Być może patrzyłabym na to inaczej, gdybym, jak ty i Walker, posiadała magiczną moc, która by mnie chroniła. Ale jej nie mam. Nie władam pieśnią ani nie znam nauk Coglina, na których mogłabym polegać. Mam tylko woreczek z malowanymi kamykami. - Poca­łowała go raz jeszcze. - Jeśli będziesz mnie potrzebował, znajdziesz mnie w Tirfing. Uważaj na siebie, Par.

Wyjechała z obozowiska wraz z podążającym z tyłu Garthem. Pozostali patrzyli, jak się oddalają - kędzierzawa dziewczyna i jej olbrzymi towarzysz w pstrokatym stroju. Po paru minutach byli już tylko punkcikami na zachodnim horyzoncie, a ich konie niemal zu­pełnie zginęły z oczu.

Par patrzył za nimi jeszcze chwilę. Potem spojrzał znowu na wschód - za Walkerem Bohem. Czuł się tak, jakby okradzione go z jakiejś cząstki jego samego.

Coll zaczął nalegać, żeby coś zjedli; od ich ostatniego posiłku upłynęło już ponad dwanaście godzin, a myślenie o pustym żołądku nie miało sensu. Par był wdzięczny za tę chwilę wytchnienia, nie chciał bowiem stawać przed koniecznością podjęcia decyzji pod świe­żym wrażeniem zawodu, jaki sprawiło mu odejście Walkera i Wren. Zjadł rosół ugotowany przez Steffa, zagryzając go kilkoma kromkami czerstwego chleba i owocami, wypił kilka kubków piwa i poszedł się umyć do źródła. Po powrocie za radą brata położył się na parę minut i w chwilę potem już spał.

Było południe, kiedy się obudził. Huczało mu w głowie, odczuwał ból w całym ciele i miał zupełnie sucho w gardle. Śnił o rzeczach, o których wolałby nigdy nie śnić: o Rimmerze Dallu i szperaczach federacji ścigających go w pustych, wypalonych budynkach miasta; o przyglądających się temu karłach, głodujących i bezradnych wobec okupacji, której w żaden sposób nie mogli zaradzić; o cieniowcach czyhających za każdym ciemnym rogiem, który mijał, uciekając; o du­chu Allanona krzyczącym ostrzegawczo przy każdym nowym zagro­żeniu, lecz również śmiejącym się z jego sytuacji. Żołądek podchodził mu do gardła, ale przemógł w sobie to uczucie. Umył się znowu, wypił jeszcze trochę piwa, usiadł w cieniu starej topoli i poczekał, aż nudności ustąpią. Stało się to szybciej, niż oczekiwał, i wkrótce pałaszował drugą miskę rosołu.

Coll podszedł do niego, kiedy jadł.

- Czujesz się lepiej? Nie wyglądałeś zbyt dobrze, kiedy się obu­dziłeś.

Par skończył jeść i odstawił miskę.

- To prawda. Ale już jest dobrze. - Na dowód uśmiechnął się. Coll usiadł obok niego, opierając się o chropowaty pień drzewa.

Umościł wygodnie swe potężne ciało, spoglądając z głębi chłodnego cienia na południowy skwar.

- Zastanawiałem się - zaczai, marszcząc w zamyśleniu szero­ką twarz; sprawiał wrażenie, jakby nie miał ochoty mówić dalej. - Zastanawiałem się nad tym, co zrobię, jeśli postanowisz udać się na poszukiwania Miecza.

Par natychmiast obrócił się w jego stronę.

- Coll, ja nawet nie...

- Nie, Par. Pozwól mi dokończyć. - Coll nie ustępował. - Jeśli się czegoś nauczyłem w obcowaniu z tobą, to tego, żeby pró­bować cię uprzedzić, kiedy przychodzi do podejmowania decyzji. Inaczej podejmujesz je pierwszy, a kiedy już to zrobisz, są jak wykute w kamieniu! - Spojrzał na brata. - Przypominasz sobie może, że już kiedyś rozmawialiśmy o tym? Wciąż ci mówię, że znam cię lepiej niż ty sam. Pamiętasz, jak parę lat temu wpadłeś do Rappahalladranu i niemal się utopiłeś, kiedy polowaliśmy w lesie Duln na srebrnego lisa? Mówiono, że nie ma już ani jednego srebrnego lisa w Sudlandii, ale tamten stary traper powiedział nam, że widział takiego, i to ci wystarczyło. Rappahalladran występował z brzegów, była późna wiosna i ojciec powiedział nam, żebyśmy nie próbowali się przeprawiać; kazał nam przyrzec, że nie będziemy tego robić. W tej samej chwili, kiedy składałeś tę obietnicę, wiedziałem już, że ją złamiesz, jeśli będziesz musiał. W momencie, kiedy ją składałeś!

- No, nie powiedziałbym... - Par zmarszczył czoło.

- Chodzi o to - przerwał mu Coll - że zwykle wiem, kiedy już się na coś zdecydowałeś. I sądzę, że Walker Boh miał rację. Sądzę, że już postanowiłeś udać się na poszukiwanie Miecza Shannary. Mam rację? - Par patrzył na niego zdumiony. - Twoje oczy mówią, że pójdziesz go szukać - Coll ciągnął spokojnie dalej, uśmiechając się nawet. - Pójdziesz go szukać niezależnie od tego, czy istnieje, czy nie. Pójdziesz, ponieważ sądzisz, że być może dowiesz się w ten sposób czegoś o swej magii, ponieważ chcesz za jej pomocą dokonać czegoś wspaniałego i szlachetnego, ponieważ masz w sobie ten mały głosik szepczący, że magia ma jakiś cel.

Nie, nie, zaczekaj chwilę, wysłuchaj mnie do końca. - Uniósł w górę ręce, widząc, że Par chce mu przerwać. - Nie uważam, żeby było w tym coś złego. Rozumiem to. Ale nie wiem, czy ty to rozumiesz ani czy potrafisz się do tego przyznać. A musisz, bo inaczej nigdy nie zdołasz samemu sobie wytłumaczyć, dlaczego właściwie idziesz. Wiem, że ja sam nie posiadam żadnej magicznej mocy, lecz prawdą jest również, że pod pewnymi względami rozumiem ten prob­lem lepiej niż ty. - Urwał, posępniejąc. - Zawsze szukasz wy­zwań, których nikt inny nie pragnie. To po części tłumaczy, co się tutaj dzieje. Widzisz, jak Walker i Wren wycofują się, i od razu chcesz zrobić coś dokładnie przeciwnego. Taki właśnie jesteś. - W zamyśleniu pokiwał głową. - Możesz mi wierzyć albo nie, ale zawsze to w tobie podziwiałem.

Wiem, że istnieją również inne względy. - Westchnął. - Nasi rodzice wciąż są uwięzieni w Yale, my sami jesteśmy bezdomni, nie mamy się gdzie podziać, jesteśmy właściwie banitami. Jeśli przerwie­my te poszukiwania i porzucimy zadanie, które powierzył nam Allanon, dokąd pójdziemy? Czy możemy zrobić coś, co spowodowałoby bardziej radykalną zmianę niż odnalezienie Miecza Shannary? Wiem to wszystko. I wiem jeszcze...

- Powiedziałeś: „my” - przerwał mu Par. Coll zatrzymał się.

- Co?

- Przed chwilą. - Par przyglądał mu się uważnie. - Powie­działeś: „my”. Kilkakrotnie. Powiedziałeś: „co będzie, jeśli przerwie­my poszukiwania, i dokąd pójdziemy”?

- Rzeczywiście. - Coll żałośnie pokręcił głową. - Zaczy­nam mówić o tobie i zanim jeszcze zdążę się zorientować, mówię również o sobie. Ale na tym chyba właśnie polega problem. Jesteśmy tak sobie bliscy, że czasem myślę o nas, jakbyśmy stanowili jedno, a tak nie jest. Jesteśmy bardzo od siebie różni, w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek. Ty masz magię i szansę dowiedzenia się czegoś o niej, a ja nie. Ty masz swoje zadanie, a ja nie. Co więc powinienem zrobić, jeśli ty pójdziesz, Par?

Par milczał przez chwilę, po czym zapytał:

- A więc?

- A więc... Kiedy już wszystko zostało powiedziane i zrobione, wyłożeniu na stół wszystkich za i przeciw, wciąż powracam do kilku kwestii. - Przesunął się i był teraz zwrócony twarzą do brata. - Po pierwsze jestem twoim bratem i kocham cię. To oznacza, nie zostawię cię, nawet jeśli nie jestem całkiem pewien, czy zgadzam się z tym, co robisz. Już ci to mówiłem. Po drugie, jeśli pójdziesz... - Urwał. - Pójdziesz, prawda? - Nastąpiła długa chwila milczenia. Par nie odpowiadał. - Doskonale. Jeśli pójdziesz, będzie to niebezpieczna wyprawa i potrzebujesz kogoś, kto będzie tobą czuwał. To właśnie powinni robić dla siebie bracia. To po drugie. - Odchrząknął. - A po trzecie i ostatnie przemyślałem wszystko z punktu widzenia tego, co bym zrobił, gdybym był tobą: poszedłbym, czy nie, ważąc na szali wszelkie za i przeciw. - Znowu urwał. - Gdyby to zależało ode mnie, to sądzę, że na twoim miejscu bym poszedł. - Oparł się o pień topoli i czekał. Par odetchnął głęboko.

- Prawdę powiedziawszy, Coll, to chyba ostatnie, co spodzie­wałem się od ciebie usłyszeć.

- Pewnie dlatego to powiedziałem. - Coll uśmiechnął się. - Nie lubię być przewidywalny.

- A więc poszedłbyś, tak? Gdybyś był mną? - Par przez chwilę przyglądał się bratu w milczeniu, wyobrażając sobie taką możli­wość. - Nie jestem pewien, czy ci wierzę.

- Oczywiście, że wierzysz. - Coll uśmiechnął się szerzej. Wciąż przypatrywali się sobie, kiedy podszedł Morgan i usiadł naprzeciw nich, nieco zbity z tropu widokiem tego samego wyrazu na twarzach obu braci. Steff i Tell zbliżyli się również. Wszyscy troje wymienili spojrzenia.

- Co się dzieje? - zapytał w końcu Morgan. Par patrzył na niego przez chwilę, nie dostrzegając go. Widział jedynie krajobraz roztaczający się za nim, wzgórza porośnięte rzadkimi zagajnikami, ciągnące się na południe od nagich stoków Smoczych Zębów i rozpływające się w upale, który przesłaniał wszystko palącą mgiełką. Nagłe podmuchy wiatru wzbijały małe tumany kurzu drodze prowadzącej w dół. Pod drzewem było spokojnie i Par myślał o przeszłości, wracając do czasów spędzonych wspólnie z Collem. Wspomnienia te miały w sobie tkliwość, która go ukoiła; były w większości wyraźne i ostre i wzbudzały w nim bolesną, lecz słodką tęsknotę.

- No więc? - nalegał Morgan. Par zamrugał oczami.

- Coll twierdzi, że powinienem zrobić to, co nakazał mi duch. Uważa, że powinienem spróbować odnaleźć Miecz Shannary. - Ur­wał. - Co o tym sądzisz, Morgan?

- Chyba pójdę z tobą. - Góral nie wahał się ani przez chwi­lę. - Zmęczyło mnie już spędzanie całego czasu na wodzeniu za nos tych federacyjnych głupców, którzy usiłują rządzić Leah. Ktoś taki jak ja może robić pożyteczniejsze rzeczy. - Poderwał się z zie­mi. - Poza tym mam klingę, którą trzeba wypróbować na pomiocie ciemnej magii! - W pozorowanej fincie sięgnął do tyłu po miecz. - A jak wszyscy tu obecni mogą zaświadczyć, nie ma na to lepszego sposobu niż dotrzymywanie towarzystwa Parowi Ohmsfordowi!

Par pokręcił głową.

- Morgan, nie powinieneś żartować...

- Żartować! Ale właśnie o to chodzi! Od miesięcy jedynie żar­towałem ! I co dobrego z tego wynikło? - Szczupła twarz Morgana stężała. - Teraz mam szansę zrobienia czegoś naprawdę pożytecz­nego, czegoś o wiele ważniejszego niż uprzykrzanie życia wrogom Leah i wyrządzanie im drobnych zniewag. Na litość boską! Musisz to widzieć tak samo jak ja, Par. Nie możesz kwestionować tego, co mówię. - Gwałtownie odwrócił wzrok. - Steff, a ty? Co zamie­rzasz? A Teel?

Steff zaśmiał się, marszcząc twarz w grymasie.

- No cóż, Teel i ja mamy mniej więcej taki sam pogląd na tę sprawę. Podjęliśmy już decyzję. Idziemy z wami, przede wszystkim dlatego, że mamy nadzieję wejść w posiadanie czegoś, magii lub czegokolwiek innego, co pomogłoby naszemu narodowi wyzwolić się spod władzy federacji. Jeszcze tego czegoś nie znaleźliśmy, ale być może jesteśmy na dobrej drodze. To, co duch mówił o cieniowcach, że szerzą ciemną magię i żyją w ciałach mężczyzn, kobiet i dzieci, by to robić, tłumaczy być może w znacznej mierze szaleństwo trawiące krainy. Może mieć nawet coś wspólnego z tym, dlaczego federacji tak bardzo zależy na przetrąceniu grzbietu karłom! Sami widzieliście: federacja z pewnością do tego dąży. Działa tu ciemna magia. Karły potrafią ją lepiej wyczuwać niż większość innych, po­nieważ odległe regiony Estlandii zawsze stanowiły jej kryjówkę. Jedyna różnica polega na tym, że tym razem, zamiast się chować, wyszła na powierzchnię jak oszalałe zwierzę, zagrażając nam wszystkim. Może więc odnalezienie Miecza Shannary będzie, zgodnie z tym, co mówi duch, krokiem w kierunku ponownego okiełznania tego zwierza!

- Brawo! - tryumfalnie wykrzyknął Morgan. - Czy mógłbyś sobie wyobrazić lepsze towarzystwo dla siebie, Parze Ohmsfordzie?

Par w oszołomieniu potrząsnął głową.

- Nie, Morgan, ale...

- Więc powiedz, że to zrobisz! Zapomnij o Walkerze i Wren wraz z ich wymówkami! To jest ważne! Pomyśl, czego może zdołamy dokonać! - Spojrzał płaczliwie na przyjaciela. - Do licha, Par, jak moglibyśmy przegrać, skoro próbując, mamy wszystko do wy­grania?

Steff pochylił się i szturchnął go ręką.

- Nie naciskaj tak mocno, góralu. Zostaw chłopcu trochę swo­body!

Par spojrzał na wszystkich po kolei: na Steffa o szerokiej twarzy, tajemniczą Teel, pełnego zapału Morgana, a wreszcie na Colla. Przy­pomniał sobie nagle, że jego brat nie wyjawił do końca swej decyzji. Powiedział tylko, że na jego miejscu by poszedł.

- Coll... - zaczął.

Ale brat zdawał się czytać w jego myślach.

- Jeśli ty idziesz, ja też idę. - Twarz jego brata wyglądała jak wykuta w kamieniu. - Jakkolwiek miałoby się to skończyć.

Nastąpiła długa chwila milczenia, gdy patrzyli na siebie, a wy­czekiwanie malujące się w ich oczach było szeptem, który szeleścił liśćmi ich myśli jak wiatr.

Par Ohmsford głęboko zaczerpnął powietrza.

- A zatem sprawa jest chyba rozstrzygnięta - powiedział. - Od czego zaczniemy?


XVII


Jak zwykle Morgan Leah miał plan.

- Jeśli chcemy, żeby nasze poszukiwania Miecza się powiodły, będziemy potrzebowali pomocy. Nas pięcioro to po prostu za mało. Po tylu latach poszukiwanie Miecza Shannary może przypominać szukanie przysłowiowej igły w stogu siana, a my nie wiemy prawie nic o naszym stogu siana. Steff, ty i Teel znacie być może Estlandię, ale Callahorn i pogranicza to nie znane wam obszary. To samo do­tyczy Ohmsfordów i mnie: po prostu nie wiemy dostatecznie dużo o okolicy. A nie zapominajmy ponadto, że federacja będzie przecze­sywała wszystkie miejsca, w które możemy się udać. Z tego, co ostatnio słyszałem, karły i uciekinierzy nie są mile widzianymi gośćmi w Sudlandii. Będziemy musieli również mieć się na baczności przed cieniowcami. To prawda, że magia przyciąga je tak, jak zapach krwi przyciąga wilki, i błędem byłoby sądzić, że już się od nich uwolni­liśmy. Będziemy mieli dość kłopotów z zapewnieniem sobie bezpie­czeństwa, nie mówiąc już o ustaleniu, co się stało z Mieczem. Nie poradzimy sobie sami. Potrzebujemy kogoś, kto dobrze zna cztery krainy, kogoś, kto może nam dostarczyć ludzi i broni. - Przeniósł wzrok na Para i jego twarz rozjaśnił znajomy uśmiech, pełen skrytego rozbawienia. - Potrzebujemy twojego przyjaciela z Ruchu.

Ohmsford jęknął. Nie palił się do odnowienia kontaktów z bani­tami; byłoby to jawnym napraszaniem się o kłopoty. Lecz Steffowi, a nawet Teel spodobał się ten pomysł i po dłuższej wymianie zdań musiał przyznać, że propozycja górala jest rozsądna. Banici posiadali siły i zasoby, których im brakowało, i znali pogranicza oraz otacza­jące je wolne obszary. Wiedzieliby, gdzie szukać i jakich przy tym unikać pułapek. Ponadto wybawca Para wydawał się człowiekiem, na którym można polegać.

Nie sposób było temu zaprzeczyć i sprawa została przesądzona. Resztę dnia spędzili w obozowisku u stóp pogórza, przez które pro­wadziła droga do doliny Shale i Hadeshornu. Drugiej nocy nowiu spali niespokojnie u podnóża Smoczych Zębów. O świcie spakowali swoje rzeczy, dosiedli koni i ruszyli w drogę. Ich plan był prosty. Mieli pojechać do Yarfleet, odnaleźć kuźnię Kiltan w Zbójeckim Zaułku na północnym skraju miasta i zapytać o Łucznika - dokład­nie według wskazówek tajemniczego wybawcy Para. Potem mieli zadecydować, co robić dalej.

Jechali na południe przez porośniętą krzewami okolicę graniczącą z równiną Rabb. Po przekroczeniu wschodniej odnogi Mermidonu zboczyli na zachód. Przez całe południe i wczesne popołudnie jechali wzdłuż rzeki. Słońce prażyło niemiłosiernie z bezchmurnego nieba, powietrze było suche i ciężkie od kurzu. Podążali, nie odzywając się prawie do siebie, pogrążeni w ciszy własnych myśli. Od momentu wyruszenia w drogę nie rozmawiano już o Allanonie. Nikt nie wspomniał również o Walkerze i Wren. Par dotykał co jakiś czas pier­ścienia z wizerunkiem sokoła i zastanawiał się znowu nad tożsamością mężczyzny, który mu go dał.

Było późne popołudnie, kiedy przejechali przez dolinę rzeki w gó­rach Runne, na pomoc od Yarfleet, i zbliżyli się do peryferii miasta. Rozpościerało się przed nimi na kilku wzgórzach, szare od kurzu i rozpalone blaskiem chylącego się ku zachodowi słońca. Szopy i sza­łasy zajmowały obrzeża miasta, nędzne domostwa mężczyzn i kobiet, którym brakowało nawet podstawowych środków do życia. Wołali do podążających drogą jeźdźców, prosząc o pieniądze i jedzenie, a Par i Coll dawali im, co mieli. Morgan spoglądał na nich do tyłu z dezaprobatą, tak jak ojciec mógłby patrzeć na naiwne dzieci, lecz nic nie mówił.

Nieco dalej Par zaczął poniewczasie żałować, że nie pomyślał o ukryciu swoich elfich rysów. Upłynęły całe tygodnie, od kiedy przestał to robić, i po prostu odzwyczaił się od tego. Pewną pociechę stanowiło to, że jego włosy znacznie podrosły i zakrywały mu uszy. Tak czy owak musiał być ostrożny. Spojrzał na karły. Były mocno otulone opończami, a kaptury skrywały w cieniu ich twarze. W razie wykrycia groziło im większe niebezpieczeństwo niż jemu. Wszyscy wiedzieli, że karłom nie wolno przebywać w Sudlandii. Nawet w Yar­fleet było to ryzykowne.

Kiedy dotarli do wewnętrznej części miasta, z ulicami noszącymi nazwy i szyldami na sklepach, ruch na drodze znacznie się nasilił. Wkrótce podążanie naprzód stało się prawie niemożliwe. Zsiedli z ko­ni i prowadzili je za uzdy, aż natrafili na stajnię, gdzie mogli je pozostawić pod opieką. Gdy Morgan dobijał targu, pozostali czekali pod ścianami domów po drugiej stronie ulicy, patrząc, jak mieszkańcy miasta przesuwają się, stłoczeni, obok. Podchodzili do nich żebracy, prosząc o pieniądze. Par przyglądał się, jak na targu owocowym po-łykacz ognia popisuje się swym kunsztem przed pełnym podziwu tłumem mężczyzn i chłopców. Wokół rozlegał się niski pomruk wielu głosów.

- Czasem ma się szczęście - oznajmił spokojnie Morgan, wró­ciwszy ze stajni. - Jesteśmy w Zbójeckim Zaułku. Cała ta część miasta tak się nazywa. Kuźnia Kiltan znajduje się zaledwie o kilka ulic stąd.

Dał im ponownie znak do drogi i zaczęli się posuwać wzdłuż przemieszczającej się jednostajnie ludzkiej ciżby. Skręcili w boczną uliczkę, która była mniej zatłoczona, ale za to bardziej cuchnąca, i wkrótce szybko podążali ocienioną alejką wijącą się wzdłuż płyt­kiego rowu ściekowego. Par z obrzydzeniem zmarszczył nos. To było miasto, jakim widział je Coll. Zaryzykował krótkie spojrzenie do tyłu, na brata, lecz Coll miał całą uwagę skupioną na drodze pod stopami.

Po pokonaniu jeszcze kilku przecznic wyszli na ulicę, która zda­wała się zadowalać Morgana. Szybko skręcił w prawo i przeprowadził ich przez tłum do okazałej dwupiętrowej stodoły z drewnianym szyl­dem, na którym był wypalony napis „Kuźnia Kiltan”. Szyld i stodoła były stare, a ich deski rozeschnięte, lecz paleniska we wnętrzu płonęły jasnym ogniem i sypały iskrami, gdy wkładano do nich szczypcami kawałki metalu. Maszyny je rozgniatały, a młoty kuły, nadając kształt. Panujący tu łoskot zagłuszał odgłosy ulicy i odbijał się echem od ścian sąsiednich budynków, zamierając w końcu w duszącym uścisku nie słabnącego popołudniowego upału.

Morgan posuwał się wzdłuż obrzeża tłumu, a pozostali szli w mil­czeniu za nim. W końcu udało mu się przedostać pod wejście kuźni. Kilku robotników pracowało przy piecach pod kierunkiem potężnego mężczyzny z sumiastym wąsem i łysiejącą głową, czarną od sadzy. Mężczyzna nie zwracał na nich uwagi, dopóki wszyscy nie weszli do środka, a wtedy odwrócił się i zapytał:

- Czym mogę wam służyć?

- Szukamy Łucznika - odparł Morgan. Mężczyzna z wąsem podszedł do nich.

- Kogo takiego?

- Łucznika - powtórzył Morgan.

- A co to znowu za jeden? - Mężczyzna miał szerokie ramio­na i był oblepiony potem.

- Nie wiem - przyznał Morgan. - Powiedziano nam jedy­nie, że mamy o niego zapytać.

- Kto powiedział?

- Niech pan posłucha...

- Kto powiedział? Nie wiesz, chłopcze?

We wnętrzu było gorąco i stawało się jasne, że Morgan będzie miał kłopoty z tym człowiekiem, jeśli sprawy będą się nadal rozwijały w ten sposób. W ich stronę zaczęły się już odwracać głowy. Par instynktownie wysunął się do przodu, nie chcąc dopuścić, by zwró­cono na nich uwagę, i powiedział:

- Człowiek, który nosi pierścień z wizerunkiem sokoła.

Mężczyzna zmrużył przenikliwe oczy, przyglądając się uważnie twarzy chłopca o elfich rysach.

- Ten pierścień - dokończył Par, wyciągając go na dłoni. Tamten cofnął się jak ukąszony.

- Nie obnoś się z nim tak, młody głupcze! - warknął i odsunął pierścień od siebie, jakby był zatruty.

- Powiedz nam, gdzie można znaleźć Łucznika! - wykrzyknął Morgan, którego irytacja stawała się coraz bardziej widoczna.

Nagłe poruszenie na ulicy sprawiło, że wszyscy się odwrócili. Zbliżał się oddział żołnierzy federacji, przepychając się przez tłum i zmierzając wprost do kuźni.

- Schowajcie się gdzieś! - nagląco syknął mężczyzna z wą­sem i odsunął się na bok.

Żołnierze weszli do środka, rozglądając się w rozświetlonym og­niem mroku. Wąsacz postąpił do przodu, żeby się z nimi przywitać. Morgan i Ohmsfordowie przyciągnęli do siebie karły, lecz żołnierze znajdowali się między nimi a drzwiami prowadzącymi na ulicę. Mor­gan zepchnął ich wszystkich w stronę głębokiego cienia.

- Zamówienie na broń, Hirehone - oznajmił dowódca druży­ny wąsaczowi, pokazując jakieś pismo. - Potrzebuję jej przed koń­cem tygodnia. I nie próbuj się wykręcać.

Hirehone mruknął coś niezrozumiale, lecz skinął głową. Dowódca drużyny rozmawiał z nim jeszcze przez chwilę. Wydawał się zmę­czony i zgrzany. Żołnierze niespokojnie rozglądali się wokół. Jeden z nich ruszył w stronę małej gromadki. Morgan wysunął się przed swoich towarzyszy, usiłując sprawić, aby żołnierz z nim rozmawiał. Żołnierz, rosły drab z rudawą brodą, zawahał się. W pewnej chwili coś zauważył i odepchnął Morgana na bok.

- Ty tam! - rzucił w stronę Teel. - Co tam chowasz? - Wyciągnął rękę, zrywając jej z głowy kaptur. - Karły! Kapitanie, tu są...!

Nie dokończył. Teel zabiła go jednym ciosem długiego noża, prze­szywając mu ostrzem gardło. Wciąż jeszcze usiłował mówić, kiedy umierał. Pozostali żołnierze sięgnęli po broń, lecz Morgan był już między nimi, zadając pchnięcia mieczem i wypierając ich do tyłu. Krzyknął do pozostałych i karły wraz z Ohmsfordami rzuciły się do drzwi. Gdy wybiegali na ulicę, Morgan znajdował się za nimi, a żoł­nierz federacji o krok z tyłu. Ludzie w tłumie zaczęli krzyczeć i roz­stąpili się, kiedy cała grupa się zatoczyła i wpadła między nich. W pościgu brało udział około tuzina żołnierzy, lecz dwóch z nich było rannych, a pozostali potykali się o siebie nawzajem, usiłując pochwy­cić Morgana. Ten skosił mieczem najbliższego z nich, wyjąc jak szalony. Z przodu Steff dopadł zaryglowanych drzwi jakiegoś maga­zynu, wydobył maczugę i jednym uderzeniem roztrzaskał niespodzie­waną przeszkodę. Popędzili przez ciemne wnętrze i wybiegli tylnymi drzwiami, skręcili wąskim przejściem w lewo i natrafili na płot. Zde­sperowani obrócili się na pięcie i ruszyli z powrotem.

Ścigający ich żołnierze federacji wypadli z drzwi magazynu i rzu­cili się na nich.

Par przywołał pieśń i wypełnił kurczącą się przestrzeń między nimi huczącym rojem szerszeni. Żołnierze zawyli i rozpierzchli się, szukając ukrycia. W ogólnym zamieszaniu Steff roztrzaskał wystar­czającą ilość desek w płocie, by mogli się przecisnąć. Pobiegli drugim przejściem, przez labirynt szop składowych, skręcili w prawo i przed­ostali się przez żelazną bramę na zawiasach.

Znaleźli się na zawalonym złomem podwórzu na tyłach kuźni. Przed nimi otworzyły się drzwi do jej wnętrza.

- Tutaj! - zawołał ktoś.

Pognali, o nic nie pytając, słysząc zewsząd okrzyki i ogłuszające trąbienie w rogi. Wbiegli przez otwarte drzwi do małego składziku i usłyszeli, jak drzwi zatrzaskują się za nimi.

Naprzeciw nich stał Hirehone, wsparty rękami o biodra.

- Mam nadzieję, że jesteście warci kłopotów, jakie sprawili­ście! - powiedział.

Ukrył ich w schowku pod podłogą składziku i pozostawił - jak im się zdawało - na długie godziny. Panował tam zaduch i ciasnota, nie było światła, a dwukrotnie nad ich głowami rozlegał się tupot stóp w ciężkich butach; za każdym razem wstrzymywali oddech, drętwiejąc z przerażenia. Kiedy Hirehone znowu ich wypuścił, była noc. Niebo było zachmurzone i czarne jak atrament. Przez szczeliny między deskami ścian kuźni połyskiwały jasne punkciki świateł mia­sta. Zaprowadził ich ze składziku do przylegającej doń małej kuchni, posadził ich przy długim stole i dał im jeść.

- Musiałem poczekać, aż żołnierze zakończą poszukiwania, upew­nią się, że nie zamierzacie tutaj wrócić ani nie ukryliście się gdzieś wśród złomu - wyjaśnił. - Byli wściekli, możecie mi wierzyć, zwłaszcza z powodu śmierci jednego z nich.

Teel niczym nie zdradzała swoich myśli, a pozostali milczeli. Hirehone wzruszył ramionami.

- Ja też się tym nie przejąłem.

Przez pewien czas żuli w milczeniu, po czym Morgan zapytał:

- Co z Łucznikiem? Czy możemy się z nim teraz spotkać? Hirehone wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie sądzę, żeby to było możliwe. Nikt taki nie istnieje. Morgan otworzył ze zdumienia usta.

- Dlaczego w takim razie...?

- To szyfr - przerwał mu Hirehone. - Dzięki niemu wiem, czego się ode mnie oczekuje. Sprawdziłem was. Czasem szyfr zostaje złamany. Musiałem się upewnić, czy nie szpiegujecie dla federacji.

- Jesteś banitą - rzekł Par.

- A ty jesteś Parem Ohmsfordem - odparł tamten. - No, kończcie już jeść. Zaprowadzę was do człowieka, z którym chcecie się spotkać.

Dokończywszy posiłku, umyli talerze w starym zlewie i poszli za Hirehone’em do wnętrza kuźni. Było w niej teraz pusto, jeśli nie liczyć jednego robotnika na nocnej służbie krzątającego się przy ziejących ogniem piecach, którym nigdy nie pozwalano ostygnąć. Nie zwrócił na nich uwagi. Przeszli niemal bezgłośnie przez grobową ciszę, czując zapach popiołu i metalu stopionych w siarczany amalgamat; przed oczyma mieli cienie tańczące na ścianach w rytm poruszeń płomieni.

Kiedy wymknęli się przez boczne drzwi, pogrążając się w mroku, Morgan szepnął do Hirehone'a:

- Pozostawiliśmy konie w stajni o parę mil stąd.

- Nie martw się o to - odpowiedział mu tamten również szep­tem. - Tam, dokąd idziecie, nie będziecie potrzebowali koni.

Przeszli spokojnie i nie rzucając się w oczy zaułkami Yarfleet, między ciągnącymi się na jego obrzeżach szeregami szałasów i chat, aż wreszcie wyszli z miasta. Następnie ruszyli na pomoc wzdłuż Mermidonu, posuwając się w górę rzeki, tam gdzie wiła się ona u stóp przedgórza Smoczych Zębów. Szli przez resztę nocy, przeprawiając się przez rzekę tuż ponad miejscem złączenia jej północnej i połu­dniowej odnogi, gdzie szereg katarakt rozdzielał jej bieg na kilka mniejszych strumieni. Stan wód był niski o tej porze roku, dzięki czemu mogli się przeprawić bez pomocy łodzi. Mimo to w kilku miejscach woda sięgała karłom do brody, a wszyscy musieli iść z ple­cakami i bronią uniesionymi nad głową.

Po drugiej stronie natrafili na szereg gęsto zalesionych wąwozów i jarów, które wrzynały się na głębokość kilku mil w skalne ściany Smoczych Zębów.

- To Parma Key - oznajmił w pewnym momencie nie pytany Hirehone. - Bardzo niebezpieczna okolica, jeśli się nie zna drogi.

Par wkrótce się przekonał, że. nie było w tym cienia przesady. Parma Key stanowiło nagromadzenie grzbietów górskich i wąwozów, które wznosiły się i opadały gwałtownie pod dławiącym kobiercem drzew i krzewów. Nów nie dawał światła, gwiazdy były przesłonięte koronami drzew i cieniem gór i mała gromadka znajdowała się w nie­mal zupełnej ciemności. Gdy zagłębili się nieco bardziej w las, Hi­rehone polecił im usiąść na ziemi w oczekiwaniu świtu.

Nawet przy dziennym świetle przejście wydawało się niemożli­we. W górskich lasach Parma Key panował nieustanny półmrok i mgła, a parowy i wzniesienia górskie przecinały wzdłuż i wszerz całą okolicę. Była tam jednak ścieżka, niewidoczna dla kogoś, kto nie znał jej przedtem, kręta dróżka, którą Hirehone podążał bez wysiłku, lecz która w pozostałych członkach małej gromadki wzbu­dzała niepewność co do kierunku ich marszu. Zbliżało się południe i światło słoneczne sączyło się przez gęste korony drzew wąskimi smugami, które nie były w stanie rozproszyć uporczywej mgły i sprawiały wrażenie, jakby się zabłąkały z zewnętrznego świata w sam środek mroku.

Kiedy zatrzymali się na krótki posiłek, Par zapytał przewodnika, jak daleko muszą jeszcze iść.

- Niedaleko - odparł Hirehone. - To tam. - Wskazał po­tężny masyw wznoszący się nad Parma Key, w miejscu gdzie las opierał się o urwistą ścianę łańcucha Smoczych Zębów. - Ta skała, Ohmsfordzie, nazywa się Występ. Jest warownią Ruchu.

Par patrzył, zastanawiając się.

- Czy federacja wie o jej istnieniu? - zapytał.

- Wiedzą, że jest gdzieś tutaj - odparł Hirehone. – Nie wie­dzą jednak, gdzie dokładnie, i co ważniejsze, jak do niej dotrzeć.

- A tajemniczy wybawca Para, ów wciąż bezimienny przywódca banitów, nie obawia się, że tacy przybysze jak my mogą to zdra­dzić? - sceptycznie zapytał Steff.

- Chcąc powtórnie odnaleźć drogę prowadzącą tutaj, musiałbyś najpierw znaleźć drogę powrotną stąd. - Hirehone uśmiechnął się. - Sądzisz, że byłbyś w stanie to zrobić bez mojej pomocy?

Steff uśmiechnął się kwaśno, uznając słuszność tego argumentu. Można było wędrować bez końca w tym labiryncie, nie odnajdując właściwej drogi.

Późnym popołudniem dotarli do masywu skalnego, w stronę któ­rego zmierzali przez cały dzień. Gęstniejące cienie okrywały całą okolicę, pogrążając las w półmroku. Hirehone kilkakrotnie w ciągu ostatniej godziny głośno gwizdał, za każdym razem wyczekując na gwizd w odpowiedzi przed podjęciem marszu. U stóp urwiska czekała zamykana kratą winda ustawiona na polanie. Jej liny ginęły wśród skał wysoko w górze. Była wystarczająco duża, by ich wszystkich pomieścić. Weszli do środka i uchwycili się prętów dla utrzymania równowagi, gdy winda dźwignęła ich w górę, unosząc się powoli i spokojnie, aż w końcu znaleźli się ponad szczytami drzew. Dotarli do wąskiej półki skalnej i zostali na nią wciągnięci przez kilku ludzi obsługujących potężny kołowrót. Tam weszli do drugiej windy. Zno­wu zostali uniesieni w górę przy skalnej ścianie, kołysząc się niebez­piecznie nad ziemią. Par raz spojrzał w dół i szybko tego pożałował. Na chwilę ujrzał twarz Steffa, która wyglądała, jakby odpłynęła z niej cała krew. Hirehone wydawał się zupełnie spokojny i pogwizdywał beztrosko, gdy unosili się w górę.

Potem przesiedli się do jeszcze jednej windy, którą jechali zna­cznie krócej, i kiedy w końcu wysiedli, znaleźli się na szerokim, trawiastym cyplu skalnym, mniej więcej w połowie wysokości urwi­ska, ciągnącym się do oddalonego o kilkaset metrów szeregu jaskiń. Na skraju cypla i wokół jaskiń wznosiły się fortyfikacje, a w popę­kanej ścianie urwiska powyżej wykute były gniazda obronne. Z góry do małej sadzawki opadał wąski wodospad, a na cyplu rosło kilka rozproszonych kęp drzew liściastych i świerków. Wszędzie wokół krzątali się ludzie dźwigający narzędzia, broń i skrzynie z zapasami, wykrzykujący komendy albo odpowiadający na nie.

Ze środka tego uporządkowanego zamętu wyszedł do nich wy­bawca Para. Jego wysoką postać spowijały szkarłatno-czarne szaty. Miał teraz gładko ogolone policzki, a światło słoneczne ukazywało cienkie zmarszczki na jego kościstej twarzy. Była to twarz nie pod­dająca się starości. Włosy miał zaczesane do tyłu i lekko przerze­dzone na czole. Był szczupły i muskularny i poruszał się jak kot. Zbliżał się do nich z okrzykiem powitania na ustach, wyciągając przed siebie ramię, którym najpierw uścisnął Hirehone'a, a potem objął Para.

- A więc, chłopcze, zmieniłeś jednak zdanie? Witaj zatem i twoi przyjaciele również. Twój brat, góral i para karłów, czy tak? Dziwna zaiste kompania. Przybywacie, żeby się do nas przyłączyć?

Morgan zawsze pragnął być tak bezpośredni i otwarty, i Par po­czuł, że się rumieni.

- Niezupełnie. Mamy problem.

- Nowy problem? - Herszt banitów wydawał się rozbawio­ny. - Zdaje się, że nie potrafisz żyć bez kłopotów. Czy mogę cię teraz prosić o zwrot mojego pierścienia? - Par wyjął pierścień z kieszeni i podał mu go. Tamten wsunął go z powrotem na palec, przyglądając mu się z lubością. - Sokół. To dobry symbol dla wol­no urodzonych, nie sądzisz?

- Kim jesteś? - zapytał go prosto z mostu Par.

- Kim jestem? - Mężczyzna zaśmiał się wesoło. - Jeszcze się nie domyśliłeś, przyjacielu? Nie? Powiem ci zatem. - Pochylił się do przodu. - Spójrz na moją rękę. - Podniósł zaciśniętą dłoń z palcem wymierzonym w nos Para. - Brakująca ręka ze szpikul­cem. Kim jestem? - Jego szmaragdowe oczy połyskiwały figlarnie. Nastąpiła chwila natężonego milczenia, kiedy Ohmsford przyglądał mu się, zbity z tropu. - Nazywam się Padishar Creel, Parze Ohmsfordzie - rzekł w końcu. - Ale możesz znać mnie lepiej jako dalekiego prawnuka Panamona Creela.

I Par wreszcie zrozumiał.

Tego wieczora podczas kolacji, siedząc przy stole, który odsunięto specjalnie od stołów innych mieszkańców Występu, Par i jego towa­rzysze słuchali z narastającym zdumieniem Padishara Creela opowia­dającego swoją historię.

- Mamy tutaj na górze zasadę, że przeszłość każdego jest jego prywatną sprawą - rzekł do nich konspiracyjnie. - Inni mogliby się czuć niezręcznie, słuchając, jak opowiadam o swojej. - Od­chrząknął. - Byłem posiadaczem ziemskim - zaczął - hodow­cą zbóż i trzody, właścicielem kilkunastu małych gospodarstw i wielu hektarów lasów przeznaczonych wyłącznie do polowań. Odziedziczy­łem większość z nich po moim ojcu, on zaś po swoim i tak dalej, aż do zamierzchłych czasów. Lecz jak się zdaje, wszystko zaczęło się od Panamona Creela. Mówiono mi, choć oczywiście nie jestem w stanie tego potwierdzić, że po tym, jak pomógł Shei Ohmsfordowi odzyskać Miecz Shannary, powrócił na północ, na pogranicza, gdzie odniósł znaczny sukces w wybranym przez siebie zawodzie i zgromadził sporą fortunę. Przechodząc w stan spoczynku mądrze zainwestował pieniądze w tereny, które miały się później stać ziemiami rodziny Creelów.

Par z trudem powściągał uśmiech. Padishar Creel snuł swą opo­wieść z całkowitą powagą, chociaż wiedział, podobnie jak Ohmsfordowie i Morgan, że Panamon Creel był złodziejem, kiedy drogi jego i Shei Ohmsforda skrzyżowały się.

- Sam nazywał siebie baronem Creelem - kontynuował nie­wzruszenie Padishar. - Od tamtego czasu tak samo nazywano wszy­stkich zwierzchników rodu. Baron Creel. - Urwał, rozkoszując się brzmieniem tych słów. Następnie westchnął. - Jednakże federacja zagarnęła ziemie mego ojca, kiedy byłem dzieckiem; ukradła je bez żadnej rekompensaty i w końcu wysiedliła nas. Mój ojciec umarł, usi­łując je odzyskać. Moja matka również. W dość tajemniczych okolicz­nościach. - Uśmiechnął się. - Więc przyłączyłem się do Ruchu.

- Tak po prostu? - zapytał Morgan, przyglądając mu się scep­tycznie.

Herszt banitów nadział na nóż kawałek wołowiny.

- Moi rodzice udali się do gubernatora prowincji, pachołka fede­racji, który wprowadził się do naszego domu, i ojciec zażądał zwrotu swej prawowitej własności, dając do zrozumienia, że jeśli nic nie zo­stanie uczynione dla rozwiązania sprawy, gubernator gorzko tego po­żałuje. Mój ojciec nigdy nie był przesadnie ostrożny. Odmówiono jego prośbie i on oraz moja matka zostali niezwłocznie odprawieni. W dro­dze powrotnej zniknęli. Odnaleziono ich potem wiszących na drzewie w pobliskim lesie, wypatroszonych i odartych ze skóry. - Powie­dział to bez zawziętości, rzeczowo i z przerażającym spokojem. - Można powiedzieć, że szybko potem dorosłem - dokończył.

Zapanowało długie milczenie.

- To było dawno temu. - Padishar Creel wzruszył ramiona­mi. - Nauczyłem się walczyć i utrzymywać przy życiu. Wstąpiłem do Ruchu, lecz zorientowawszy się, jak podle jest zarządzany, stwo­rzyłem własne ugrupowanie. - Żuł mięso. - Kilku innym przy­wódcom się to nie spodobało. Usiłowali wydać mnie federacji. To był ich błąd. Kiedy się z nimi rozprawiłem, większość pozostałych grup przyłączyła się do mnie. W końcu wszyscy to zrobią. - Nikt się nie odzywał. Padishar Creel uniósł wzrok. - Nikt nie jest głod­ny? Pozostało sporo jedzenia. Szkoda byłoby je wyrzucać.

Szybko kończyli posiłek. Herszt banitów przedstawiał im tymcza­sem dalsze szczegóły swego burzliwego życia, tym samym obojętnym tonem. Par się zastanawiał, jaki naprawdę jest człowiek, z którym związał go los. Przedtem myślał, że jego wybawca może się okazać bohaterem, jakiego czterem krainom brakowało od czasów Allanona, i że pod jego sztandarem zjednoczą się wszystkie ciemiężone ple­miona. Wieść gminna niosła, że człowiek ten jest charyzmatycznym przywódcą, na którego czekał ruch wolnościowy. Lecz sprawiał on jednocześnie wrażenie rzezimieszka. Jakkolwiek niebezpieczny Panamon Creel mógł być w swoich czasach, Par był przekonany, że Padishar Creel jest jeszcze niebezpieczniejszy.

- Oto i cała moja historia - oznajmił gospodarz, odsuwając swój talerz. Jego oczy połyskiwały. - Czy mielibyście ochotę za­pytać mnie o coś w związku z nią?

Milczenie. Potem Steff mruknął nagle, szokując pozostałych:

- Ile z tego jest prawdą?

Wszyscy zamarli z przerażenia. Lecz Padishar Creel roześmiał się, szczerze ubawiony. W jego oczach wyraźnie widoczny był respekt dla karła, gdy mówił:

- Co nieco, przyjacielu z Estlandii, co nieco. - Mrugnął doń. - Historia staje się coraz lepsza za każdym razem, kiedy ją opowiadam.

Podniósł swoją szklankę i nalał sobie do pełna piwa z dzbana. Par znowu patrzył na Steffa z podziwem. Nikt inny nie odważyłby się zadać tego pytania.

- Ale dosyć tego - rzekł herszt banitów, pochylając się do przodu. - Dość już historii z przeszłości. Pora, żebyście mi powiedzieli, co was do mnie sprowadza. Mów, Parze Ohmsfordzie. - Jego oczy były utkwione w chłopca. - Ma to coś wspólnego z magią, nieprawdaż? Nic innego by cię tutaj nie sprowadziło. Opowiadaj!

Par się zawahał.

- Czy twoja oferta pomocy jest wciąż aktualna? - zapytał. Padishar wydawał się urażony.

- Moje słowo jest święte, chłopcze! Skoro powiedziałem, że pomogę, to pomogę!

Czekał. Par spojrzał na pozostałych, po czym rzekł:

- Muszę odnaleźć Miecz Shannary.

Opowiedział Padisharowi o swoim spotkaniu z duchem Allanona i o zadaniu, które mu druid powierzył. Opowiedział o wędrówce i podjętej przez ich piątkę, by stawić się na to spotkanie, o potyczkach z żołnierzami federacji i szperaczami oraz z potworami zwanymi cieniowcami. Niczego nie przemilczał, pomimo swych zastrzeżeń co do tego człowieka. Uznał, że lepiej będzie nie kłamać ani nie opo­wiadać półprawd, poddać wszystko pod osąd tamtego, tak by mógł to wedle uznania przyjąć albo odrzucić. Tak czy owak, nie będziemy w gorszym położeniu niż teraz, pomyślał. Niezależnie od tego, czy zdecyduje się nam pomóc czy nie.

Kiedy skończył, herszt banitów powoli odchylił się do tyłu, wy­sączył resztę piwa ze szkanki, z której od dłuższego czasu popijał, i uśmiechnął się znacząco do Steffa.

- Teraz ja powinienem zapytać, ile z tej historii jest prawdą! - Par zaczął protestować, lecz tamten szybko uniósł dłoń, przerywając mu. - Nie, chłopcze, daruj sobie. Nie podaję w wątpliwość tego, co mi opowiedziałeś. Wyraźnie widać, że mówisz w najlepszej wierze. Żartowałem tylko.

- Masz ludzi, broń, zapasy i sieć szpiegów, co mogłoby nam pomóc w odnalezieniu tego, czego szukamy - spokojnie wtrącił Morgan. - Dlatego tutaj jesteśmy.

- Wydaje mi się również, że masz słabość do tego rodzaju sza­leństw - dorzucił, chichocząc, Steff.

Padishar Creel potarł ręką podbródek.

- Mam jeszcze coś więcej, przyjaciele - rzekł z wilczym uśmiechem. - Mam zmysł przeznaczenia! - Wstał bez słowa i za­prowadził ich od stołu na skraj cypla. Stanęli tam, spoglądając na Parma Key, rozległą panoramę lasów i grzbietów górskich skąpanych w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Jego ramię zakreśliło szeroki łuk, ogarniający to wszystko. - To teraz moje ziemie albo jeśli wolicie, ziemie barona Creela. Lecz nie utrzymam ich dłużej niż poprzednich, jeśli nie znajdę sposobu, żeby osłabić federację! - Na chwilę urwał. - Wspomniałem o przeznaczeniu. Oto, w co wierzę. Przeznaczenie uczyniło mnie tym, kim jestem. I może równie łatwo mnie zniszczyć, jeśli nie podejmę rzuconej przez nie rękawicy. A jest nią, jak sądzę, to, co ty mi proponujesz. To nie przypadek, Parze Ohmsfordzie, że do mnie przyszedłeś. Tak miało być. Wiem, że tak jest, zwłaszcza teraz, kiedy usłyszałem, czego szukasz. Czy widzisz, jak się to wszystko splata? Mój przodek i twój, Panamon Creel i Shea Ohmsford, poszukiwali Miecza Shannary przed ponad trzystu laty. Teraz nasza kolej, twoja i moja. Raz jeszcze Creel i Ohmsford, zapowiedź zmiany w kraju, nowy początek. Czuję to! - Przyglądał im się z wyrazem napięcia na twarzy. - Przyjaźń połączyła was wszy­stkich, a potrzeba zmiany w waszym życiu sprowadziła was do mnie. Młody Parze, rzeczywiście łączą nas więzy, tak jak ci powiedziałem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Historia powinna się powtó­rzyć. Są przygody, które musimy wspólnie przeżyć, i zwycięstwa, które musimy odnieść. Tak los przeznaczył tobie i mnie!

Par, nieco oszołomiony tą przemową, zapytał:

- Pomożesz nam zatem?

- Owszem, pomogę. - Herszt banitów uniósł w górę brew. - Wciąż władam nad Parma Key, lecz utraciłem Sudlandię: mój dom, moje ziemie, moje dziedzictwo. Chcę je odzyskać. Magia jest dziś odpowiedzią, podobnie jak była nią w dalekiej przeszłości, kataliza­torem zmian, ościeniem, który zawróci bestię federacji i zapędzi ją z powrotem do jej jaskini!

- Mówiłeś to parokrotnie - wtrącił Par. - Mówiłeś na kilka różnych sposobów, że magia jest w stanie osłabić federację. Ale Allanon boi się przede wszystkim cieniowców; to przeciw nim Miecz ma zostać użyty. Dlaczego więc...?

- Oho, młodzieńcze - pośpiesznie przerwał mu tamten. - Znowu trafiasz w sedno sprawy. Odpowiedź na twoje pytanie jest taka: we wszystkim dostrzegam nici przyczyny i skutku. Siły zła, i takie jak federacja i cieniowce, nie stoją z dala od siebie w ogólnym planie rzeczy. Są w jakiś sposób związane, połączone ze sobą, być może tak jak Ohmsfordowie z Creelami, i jeśli znajdziemy sposób, żeby zniszczyć jedno, znajdziemy również sposób, by zniszczyć dru­gie! - Spojrzał na nich z tak niezłomną determinacją, że przez długą chwilę nikt się nie odezwał. Światło słoneczne dogasało za horyzontem i zmierzch spowijał Parma Key oraz ziemie na południu i zachodzie w szarą zasłonę mroku. Ludzie siedzący za ich plecami wstawali od stołów i udawali się na miejsca spoczynku rozsiane po całym cyplu. Nawet na tej wysokości wieczór był ciepły i bez­wietrzny. Na niebie pojawiły się gwiazdy i nikły sierp nowiu.

- A zatem - rzekł spokojnie Par - co możesz zrobić, żeby nam pomóc?

Padishar Creel wygładził fałdy na szkarłatnych rękawach swej tuniki i wciągnął głęboko do płuc górskie powietrze.

- Mogę zrobić, chłopcze, to, o co mnie prosiłeś. Mogę ci pomóc odnaleźć Miecz Shannary. - Spojrzał na niego z przelotnym uśmie­chem i dodał rzeczowo: - Bo widzisz, wiem chyba, gdzie on jest.


XVIII


Przez następne dwa dni Padishar Creel nie miał nic więcej do powiedzenia o Mieczu Shannary. Ilekroć Par czy którykolwiek z jego towarzyszy usiłował wszcząć z nim rozmowę na ten temat, mówił tylko, że czas wszystko pokaże lub że cierpliwość jest cnotą, albo wygłaszał jakiś podobny komunał, który jedynie wzbudzał ich iryta­cję. Ponieważ jednak on sam nie tracił przy tym dobrego humoru, zachowywali swoje odczucia dla siebie.

Poza tym pomimo całej ostentacji, z jaką herszt banitów traktował ich jako gości, byli jednak w pewnym sensie więźniami. Wprawdzie mogłi swobodnie chodzić po Występie, lecz nie wolno im go było opuszczać. Tak czy owak zresztą nie mogliby tego zrobić. Kołowroty, które podnosiły i opuszczały kosze z Występu do Parma Key, były stale silnie strzeżone i nikomu nie wolno się było do nich zbliżać bez powodu. Nie mając dostępu do wind, które zwiozłyby ich na dół, nie mogli opuścić cypla od przodu. Urwisko było strome i pedanty­cznie ogołocone z wszelkich nierówności i występów, a nieliczne małe półki skalne i pęknięcia zostały starannie skute albo zalepione. Urwisko z tyłu również było do pewnej wysokości strome i strzeżone gniazdami umocnień wykutymi w wysokiej skale.

Pozostawały jeszcze tylko jaskinie. Pierwszego dnia Par wraz przyjaciółmi zapuścił się do środka groty, chcąc sprawdzić, co się w niej mieści. Stwierdzili, że olbrzymia centralna komnata, przypomi­nająca wnętrze katedry, rozgałęzia się na dziesiątki mniejszych, w których banici przechowywali wszelkiego rodzaju zapasy oraz broń, dokąd przenosili swe kwatery mieszkalne, kiedy pogoda na zewnątrz stawała się nieprzyjazna, i gdzie urządzali pomieszczenia ćwiczebne i sale zebrań. Znajdowały się tam tunele prowadzące w głąb góry, lecz były one odgrodzone i strzeżone. Kiedy Par zapytał Hirehone'a, który pozostał jeszcze przez kilka następnych dni, dokąd prowadzą tunele, właściciel „Kuźni Kiltan” uśmiechnął się ironicznie i powiedział mu, że podobnie jak ścieżki w Parma Key, tunele Wy­stępu wiodą w zapomnienie.

Dwa dni minęły szybko pomimo frustracji wynikłej ze zbywania przez Padishara milczeniem ich pytań o Miecz. Cała piątka gości spędzała czas na zwiedzaniu twierdzy banitów. Jak długo trzymali się z dala od wind i tuneli, pozwalano im chodzić, gdzie mieli ochotę. Ani razu Padishar Creel nie zapytał Para o jego towarzyszy. Zdawał się nie interesować tym, kim są, i czy można im ufać, niemal jakby nie miało to znaczenia. Być może rzeczywiście nie miało, uznał po namyśle Par. Siedziba banitów tak czy owak wydawała się niezdobyta.

Par, Coll i Morgan przebywali większość czasu razem. Steff przy­łączał się do nich czasem, lecz Teel trzymała się od wszystkich z dala, równie nieprzystępna i niekomunikatywna jak zawsze. Banici szybko przywykli do widoku Ohmsfordów i górala, którzy wędrowali po cyplu, fortyfikacjach i pieczarach i przyglądali się wspólnemu dziełu natury i człowieka, rozmawiali z mieszkającymi i pracującymi tam ludźmi, kiedy mogli to robić, nie przeszkadzając im, oczarowani wszy­stkim, co widzieli.

Najbardziej fascynujący był jednak Padishar Creel. Herszt banitów stanowił swoisty paradoks. W swojej jaskrawoszkarłatnej szacie był łatwo rozpoznawalny z każdego miejsca na cyplu. Bezustannie coś mówił, opowiadał historie, wydawał rozkazy, wygłaszał uwagi o wszy­stkim, co mu akurat przyszło do głowy. Był nieodmiennie pogodny, jakby uśmiech był jedynym wyrazem twarzy, jaki miał ochotę przy­bierać. Jednakże ta jasna i ujmująca powierzchowność skrywała cha­rakter twardy jak granit. Kiedy wydawał jakieś polecenie, było ono natychmiast wykonywane. Nikt nie ważył się kwestionować jego po­stanowień. Kiedy jego twarz okrywał uśmiech ciepły jak letnie słońce, jego głos mógł przybierać lodowaty ton, od którego cierpła skóra.

W prowadzonym przezeń obozie panował porządek i dyscyplina. Nie była to niesforna gromada nieudaczników. Wszystko wykony­wano dokładnie i gruntownie. Obóz był schludny i czysty, skrupu­latnie utrzymywany w tym stanie. Zapasy były posortowane i zin­wentaryzowane, tak że wszystko dawało się z łatwością odnaleźć. Każdy miał wyznaczone zadania i dbał o to, by zostały one wykonane. Na Występie mieszkało ponad trzystu ludzi i zdawali się oni nie mieć najmniejszych wątpliwości, co do nich należy ani przed kim będzie się musiał tłumaczyć ten, kto zawiedzie.

Drugiego dnia ich pobytu przed oblicze Padishara zostali sprowa­dzeni dwaj banici pod zarzutem kradzieży. Herszt z łagodnym wy­razem twarzy wysłuchał zgromadzonych przeciwko nim dowodów, po czym pozwolił im przemówić we własnej obronie. Jeden od razu przyznał się do winy, a drugi wszystkiemu dość nieprzekonująco zaprzeczył. Padishar kazał pierwszego wychłostać i wysłać z powro­tem do pracy, a drugiego strącić w przepaść. Wydawało się, że nikt potem nie poświęci tej sprawie żadnej uwagi.

Później tego samego dnia Padishar podszedł do Para, kiedy ten był sam, i zapytał, czy to, co widział, poruszyło go. Prawie nie czekaąc na odpowiedź, zaczął tłumaczyć, jak zasadniczą sprawą w obo­zie takim jak jego jest dyscyplina i że sprawiedliwość w wypadku jej złamania musi działać szybko i pewnie.

- Pozory są czasem w większej cenie niż papiery wartościo­we - stwierdził dość enigmatycznie. - Stanowimy tu zwartą spo­łeczność i musimy wzajemnie na sobie polegać. Jeśli ktoś okazuje się niegodny zaufania we własnym obozie, najprawdopodobniej okaże się również niegodny zaufania na polu bitwy. A tam w grę wchodzić będzie nie tylko jego własne życie!

Potem nagle zmienił temat i przyznał tonem przeprosin, że pierw­szego wieczora nie był całkiem szczery, mówiąc o swoim pochodze­niu, i że jego rodzice nie byli naprawdę posiadaczami ziemskimi powieszonymi w lesie, lecz handlarzami jedwabiem, którzy umarli w więzieniu federacji po tym, jak odmówili zapłacenia podatków. Powiedział, że tamta druga historia po prostu lepiej brzmi.

Spotkawszy wkrótce potem Hirehone'a, Par zapytał go - wciąż mając świeżo w pamięci opowieść Padishara Creela - czy znał ro­dziców herszta banitów, na co Hirehone odparł:

- Nie, choroba ich zabrała, zanim jeszcze poznałem Padishara.

- W więzieniu, tak? - pytał dalej Par, zbity z tropu.

- Więzieniu? Niezupełnie. Umarli na południe od Wayford, od­bywając podróż w karawanie. Handlowali szlachetnymi metalami. Padishar sam mi to opowiedział.

Tego samego wieczora po kolacji Par zrelacjonował obydwie rozmowy bratu. Udali się samotnie na szaniec na skraju cypla, gdzie docierały jedynie przytłumione odgłosy z obozu i mogli patrzeć, jak zmierzch powoli ukazuje coraz bardziej złożony wzór gwiazd na nocnym niebie. Kiedy skończył, Coll zaśmiał się, potrząsając głową.

- Ten człowiek wydaje się brać zupełny rozbrat z prawdą, kiedy zaczyna opowiadać o sobie. Jest w nim więcej z Panamona Creela, niż było w samym Panamonie!

- To prawda. - Par skrzywił się.

- Ubiera się tak samo, mówi tak samo, jest równie narwany i niedorzeczny. - Coll westchnął. - Czemu więc się śmieję? Co robimy tutaj z tym szaleńcem?

Par pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.

- Jak sądzisz, co on ukrywa, Coll?

- Wszystko.

- Nie, nie wszystko. Nie jest kimś takim. - Coll zaczął pro­testować, lecz brat szybko wyciągnął ręce, żeby go uspokoić. - Pomyśl o tym przez chwilę. Cała komedia na temat tego, kim jest, została starannie zainscenizowana. Celowo wymyśla te zwariowane historie, a nie z kaprysu. Padishar Creel ma jeszcze coś wspólnego z Panamonem, jeśli wierzyć opowieściom. Stworzył na nowo swój obraz w umysłach wszystkich wokół siebie: nakreślił swój portret, który z opowiadania na opowiadanie się zmienia, lecz zawsze jest ponadnaturalnej wielkości. - Pochylił się w stronę brata. - I mo­żesz być pewien, że nie zrobił tego bez powodu.

Dalsze rozważania o przeszłości Padishara Creela zakończyły się parę minut później, kiedy wezwano ich na zebranie. Hirehone polecił im szorstkim tonem, by udali się za nim, i poprowadził ich przez cypel do sali zebrań w jaskini, gdzie czekał już herszt banitów. Ze stropu jak pająki zwisały lampy olejowe na czarnych łańcuchach. Ich blask był zbyt słaby, by rozproszyć cienie wypełniające kąty i wnęki komnaty. Morgan i karły już tam byli. Siedzieli przy stole wraz z kil­koma banitami, których Par widział wcześniej w obozie. Chandos był naprawdę groźnie wyglądającym olbrzymem z wielką czarną brodą, z licznymi bliznami na całym ciele, bez ucha oraz oka po jednej stronie głowy. Ciba Blue był młodym chłopcem o gładkiej twarzy, długich jasnych włosach i dziwnym niebieskim znamieniu w kształcie półksiężyca na lewym policzku. Stasas i Drutt byli szczupłymi, krzep­kimi starszymi mężczyznami o krótko przystrzyżonych brodach, po­marszczonych brązowych twarzach i czujnie spoglądających oczach. Hirehone wprowadził Ohmsfordów, zamknął drzwi komnaty i stanął przed nimi na rozstawionych nogach.

Przez okamgnienie Par czuł, jak włosy jeżą mu się ostrzegawczo na karku.

W następnej chwili witał ich już Padishar Creel, pogodny i pro­mieniujący spokojem.

- O, młody Par i jego brat. - Zaprosił ich gestem, by usiedli na ławach obok pozostałych, dokonał krótkiej prezentacji i powie­dział: - Jutro o świcie wyruszamy po Miecz.

- Gdzie on jest? - Par chciał od razu wiedzieć.

- Gdzieś, skąd nam nie ucieknie. - Herszt banitów uśmiechnął się szerzej. Par spojrzał na Colla. - Im mniej będziemy mówić o tym, dokąd idziemy, tym większa będzie szansa, że utrzymamy to w sekrecie. - Wielki mężczyzna mrugnął okiem.

- Czy jest jakiś powód, żeby to utrzymywać w sekrecie? - zapytał spokojnie Morgan Leah.

- Żadnego nadzwyczajnego. - Herszt banitów wzruszył ramio­nami. - Ale zawsze jestem ostrożny, kiedy czynię plany opuszcze­nia Występu. - Jego spojrzenie było chłodne. - Nie sprzeciwiaj mi,się, góralu.

Morgan wytrzymał jego wzrok i nic nie odpowiedział.

- Pójdzie nas siedmiu - spokojnie kontynuował tamten. - Stasas, Drutt, Blue i ja z obozu, Ohmsfordowie i góral spoza niego. - ust pozostałych zaczęły się już dobywać protesty, lecz Padishar od razu je uciął. - Chandos, ty będziesz sprawował władzę na Występem podczas mojej nieobecności. Chcę pozostawić tu kogoś, na kim mogę polegać. Hirehone, twoje miejsce jest w Yarfleet. Musisz tam mieć oczy otwarte na wszystko. Poza tym miałbyś kłopoty z wytłumaczeniem się, gdyby ujrzano cię tam, dokąd idziemy. Jeśli o was chodzi, przyjaciele z Estlandii - zwrócił się z kolei do Steffa i Teel - zabrałbym was, gdybym mógł. Lecz karły poza Estlandią będą przyciągać uwagę, a na to nie możemy sobie pozwolić. Ryzy- kujemy już wystarczająco dużo, zabierając z sobą Ohmsfordów, których wciąż poszukują szperacze, ale jest to ich wyprawa.

- Nasza już także, Padisharze - stwierdził ponuro Steff. - Przebyliśmy daleką drogę, żeby wziąć w niej udział. Nie uśmiecha nam się perspektywa pozostania tutaj. Może jakieś przebranie?

- Przebranie nikogo nie zwiedzie, zwłaszcza tam, dokąd idzie­my - odparł herszt banitów, kręcąc głową. - Jesteś zaradnym i pomysłowym chłopcem, Steff, ale nie możemy podejmować ryzyka podczas tej eskapady.

- Rozumiem, że w grę wchodzi jakieś miasto i jego mieszkańcy?

- Tak.

Karzeł przyjrzał mu się uważnie.

- Byłbym bardzo nierad, gdyby prowadzono tu jakąś grę naszym kosztem.

Wśród banitów rozległ się ostrzegawczy pomruk, lecz Padishar natychmiast go uciszył.

- Ja także - odparł, świdrując Steffa wzrokiem.

Chłopiec przez długą chwilę wytrzymał jego spojrzenie. Następnie rzucił okiem na Teel i skinął głową.

- Dobrze. Poczekamy.

Herszt banitów powiódł wzrokiem po twarzach siedzących wokół stołu.

- Wyruszymy o brzasku i nie będzie nas mniej więcej przez tydzień. Jeśli nie będzie nas dłużej, to być może nie powrócimy wcale. Czy są jakieś pytania? - Nikt się nie odezwał. Padishar Creel ob­darzył wszystkich promiennym uśmiechem. - Może więc się napi­jemy? Na dworze z pozostałymi, żeby mogli wznieść toast za nasze zdrowie i życzyć nam powodzenia! Chodźmy, przyjaciele, i oby star­czyło sił tym z nas, którzy idą stawić czoło lwu w jego jaskini!

Wyszedł na zewnątrz, pogrążając się w mroku, a pozostali po­dążyli za nim. Morgan i Ohmsfordowie szli w zamyśleniu z tyłu.

- Lwu w jego jaskini, hę? - mruknął Morgan pod nosem. - Ciekaw jestem, co miał na myśli?

Ohmsfordowie spojrzeli na siebie. Żaden nie był pewien, czy chciał­by to wiedzieć.

Par miał niespokojną noc. Dręczyły go koszmary i lęki, które wy­rywały go ze snu i sprawiły, że obudził się z podpuchniętymi oczami. Kiedy wstał wraz z Collem i Morganem, stwierdził, że Padishar Creel i jego towarzysze już nie śpią i są w trakcie śniadania. Herszt banitów zamienił swą szkarłatną szatę na mniej rzucający się w oczy zielonobrązowy strój, jaki nosili jego ludzie. Ohmsfordowie i góral szybko włożyli coś na siebie i zabrali się do jedzenia, drżąc nieco od utrzymującego się jeszcze nocnego chłodu. Przyłączyli się do nich Steff i Teel, i milczące cienie przycupnięte przy ognisku. Po śniadaniu siódemka wyznaczona przez Padishara zarzuciła na ramiona plecaki i udała się na skraj cypla. Słońce wynurzało się powoli zza horyzontu na wschodzie. Jego wczesne światło połyskiwało srebrzystozłotym blaskiem wśród ustępującej ciemności. Steff mruknął, żeby byli ostrożni, i wraz z Teel zniknął z powrotem w mroku. Morgan energicznie rozcierał ręce i głęboko wydychał powietrze, jakby to była ostatnia ku temu sposob­ność. Wsiedli do pierwszej windy i rozpoczęli zjazd w dół, przesiadając się następnie bez słowa do drugiej i trzeciej. Kołowroty skrzypiały upiornie wśród ciszy, kiedy opuszczano ich ku ziemi. Zjechawszy na dół do Parma Key, ruszyli od razu w drogę, pogrążając się w otulonym mgłą lesie. Padishar Creel z Blue'em szedł przodem, Ohmsfordowie i góral znajdowali się pośrodku, a pozostali dwaj banici, Stasas i Drutt, zamykali pochód. Wkrótce skalna ściana Występu zniknęła im z oczu.

Przez większą część dnia szli na południe, a pod wieczór, po dojściu do Mermidonu, zboczyli na zachód. Do zmierzchu posuwali się wzdłuż rzeki, pozostając na jej północnym brzegu. Tej nocy bi­wakowali tuż poniżej południowego krańca przełęczy Kennon w cie­niu Smoczych Zębów. Znaleźli osłoniętą przez cyprysy zatoczkę, gdzie ze skał spływał potok, dostarczając im wody pitnej. Rozpalili ognisko, zjedli kolację i ułożywszy się wygodnie, patrzyli, jak na niebie pojawiają się gwiazdy.

Po pewnym czasie Stasas i Drutt poszli objąć pierwszą wartę, jeden udając się kawałek w górę rzeki, drugi w dół. Ciba Blue zawinął się w koce i po kilku chwilach już spał. Jego młodzieńcza twarz we śnie wydawała się jeszcze młodsza. Padishar Creel siedział z Ohmsfordami i Morganem, grzebiąc kijem w ognisku i popijając piwo z butelki.

Par zastanawiał się przez cały dzień nad docelowym punktem ich wyprawy i teraz zapytał nagle herszta banitów:

- Idziemy do Tyrsis, prawda?

Padishar spojrzał na niego zdziwiony, po czym przytaknął.

- Nie widzę żadnego powodu, żebyś miał teraz tego nie wiedzieć.

- Ale dlaczego mielibyśmy poszukiwać Miecza Shannary w Tyr­sis? Zniknął przecież stamtąd ponad sto lat temu, kiedy federacja zaanektowała Callahorn. Czemu miałby znowu tam być?

Tamten uśmiechnął się tajemniczo.

- Może dlatego, że nigdy nie przestał się tam znajdować. Par i jego towarzysze patrzyli nań ze zdumieniem.

- To, że Miecz Shannary zniknął, nie musi wcale oznaczać, że gdzieś go zabrano. Czasami coś może zniknąć i wciąż znajdować się na oczach wszystkich. Może zniknąć, ponieważ po prostu nie wygląda już tak jak przedtem. Widzimy to, ale nie rozpoznajemy.

- O czym ty mówisz? - zapytał Par wolno. Uśmiech Padishara Creela wyraźnie się rozszerzył.

- Mówię, że Miecz Shannary może się znajdować dokładnie w tym samym miejscu, co trzysta lat temu.

- Zamknięty przez wszystkie te lata w krypcie pośrodku Parku Ludu i nikt na to nie wpadł? - zapytał osłupiały Morgan Leah. - Jak to możliwe?

Padishar pociągnął w zamyśleniu z butelki i powiedział:

- Będziemy tam jutro. Poczekajcie, a przekonacie się na własne oczy.

Par był zmęczony całodziennym marszem i poprzednią niespo­kojną nocą, długo jednak nie udawało rnu się zasnąć, chociaż pozostali dawno zaczęli już chrapać. Nie mógł przestać myśleć o tym, co po­wiedział Padishar Creel. Przed ponad trzystu laty, po tym jak Shea Ohmsford posłużył się Mieczem Shannary do zgładzenia lorda Warlocka, został on osadzony w bloku czerwonego marmuru i złożony w krypcie pośrodku Parku Ludowego w Tyrsis, jednym z głównych miast Sudlandii. Tam pozostał do czasu wkroczenia federacji do Callahornu. Było powszechnie wiadomo, że potem zniknął. Jeśli nie zniknął, to czemu tak wielu ludzi w to wierzyło? Jeśli znajdował się w tym samym miejscu, co trzysta lat wcześniej, to czemu nikt go teraz nie rozpoznawał?

Zastanawiał się. To prawda, że wiele z tego, co wydarzyło się za czasów Allanona, straciło wiarygodność; wiele opowieści przybrało postać przypowieści i legend. Być może jeszcze zanim Miecz Shan­nary zniknął, nikt już w niego nie wierzył. Może nikt nawet nie wiedział, do czego jest zdolny. Ale przynajmniej wiedziano, że tam jest! Był narodowym zabytkiem, na miłość boską! Jak więc mogliby twierdzić, że zniknął, jeśli tak nie było? To wszystko razem nie miało sensu!

Jednakże Padishar Creel wydawał się taki pewny.

Par zasnął, nie rozwiązawszy zagadki.

Wstali znowu o brzasku, przeprawili się przez Mermidon brodem położonym o niecałą milę w górę rzeki i skręcili na południe do Tyrsis. Dzień był pogodny i spokojny i pył z łąk wypełniał im nosy i gardła. Kiedy mogli, trzymali się w cieniu, lecz okolica na południe Stawała się coraz bardziej odkryta, w miarę jak lasy ustępowały miej­sca łąkom i pastwiskom. Oszczędnie używali wody i nie forsowali się w marszu, lecz słońce wznosiło się coraz wyżej na bezchmurnym niebie i wkrótce wszyscy byli zlani potem. Około południa, kiedy zbliżali się do murów miasta, wilgotne ubrania kleiły im się do ciała.

Tyrsis było stolicą Callahornu, jego najstarszym miastem i naj­bardziej niedostępną twierdzą w całej Sudlandii. Położone na rozle­głym płaskowyżu, było osłonięte wysokimi skałami od południa i dwoma potężnymi murami obronnymi od północy. Mur zewnętrzny wznosił się na trzydzieści metrów ponad najwyższy punkt płaskowyżu i stanowił potężną zaporę, która została zniesiona jedynie raz w dzie­jach Tyrsis, w czasach Shei Ohmsforda, kiedy hordy lorda Warlocka przypuściły atak na miasto. Drugi mur rozciągał się wewnątrz pierwszego, stanowiąc redutę dla obrońców miasta. Kiedyś miasta bronił Legion Graniczny, najgroźniejsza armia Sudlandii. Lecz Legion już nie istniał, rozwiązany po wkroczeniu federacji, i teraz mury oraz boczne drogi patrolowali jedynie jej żołnierze, od stu lat okupując kraj, który nigdy przedtem nie zaznał niewoli. Żołnierze federacji stacjonowali w koszarach Legionu w obrębie pierwszego muru, zaś obywatele miasta dalej mieszkali i pracowali wewnątrz drugiego, wznie­sionego już na terenie samego miasta i biegnącego dalej wzdłuż płaskowyżu aż do podnóża skał na południu.

Par, Coll i Morgan nigdy nie byli w Tyrsis. Cała ich wiedza o tym mieście pochodziła z zasłyszanych opowieści o czasach ich przodków. Teraz, kiedy się do niego zbliżali, zdali sobie sprawę, że opisanie samymi słowami tego, co ujrzeli, jest niemożliwe. Miasto wznosiło się na tle nieba jak wielki, niezgrabny olbrzym, budowla z bloków kamienia i zaprawy murarskiej, przy której wszystko, co dotychczas widzieli, wydawało się znikome. Nawet w jasnym słońcu południa miasto wydawało się czarne, jakby jego mury w jakiś sposób pochła­niały słoneczne światło. Było przesłonięte drżącą mgiełką, stanowiącą uboczny efekt upału, i sprawiało wrażenie fatamorgany. Z równiny do podnóża płaskowyżu wiodła szeroka droga, wijąca się jak wąż przez bramy i groble. Panował na niej znaczny ruch: w obydwu kierunkach jednostajnym potokiem podążały wozy i zwierzęta, sunąc ciężko przez upał i tumany kurzu.

Siedmioosobowa kompania zbliżała się coraz bardziej do miasta. Gdy dotarli do dolnego końca drogi, Padishar Creel odwrócił się do pozostałych i powiedział:

- Teraz ostrożnie, chłopcy. Nie róbcie niczego, co mogłoby zwró­cić na nas uwagę. Pamiętajcie, że jest równie trudno wydostać się z tego miasta, jak do niego wejść.

Wmieszali się w strumień ruchu na drodze, prowadzący ku szczy­towi płaskowyżu. Koła stukotały głucho, postronki dzwoniły i zgrzy­tały, zwierzęta ryczały, a ludzie gwizdali i krzyczeli. Żołnierze fede­racji obsadzający posterunki przy drodze nie robili niczego, co mogłoby zakłócić swobodny przepływ ruchu. Tak samo było przy bramach - potężnych wrotach, które wznosiły się tak wysoko, że Para przejmo­wał dreszcz na myśl, iż jakaś armia zdołała je sforsować - żołnierze przy nich zdawali się nie zwracać uwagi na to, kto przez nie wchodzi lub wychodzi. Jest to okupowane miasto, uznał Par, które dokłada wszelkich starań, by sprawiać wrażenie wolnego.

Gdy przechodzili przez kolejne bramy, cień wartowni w górze opadał na nich jak całun. Przed nimi wznosił się drugi mur, mniejszy, lecz równie imponujący. Podążali ku niemu wmieszani w tłum. Po­między murami nie było nikogo oprócz żołnierzy ze zwierzętami i sprzętem. Tych za to było tam bardzo dużo; spora armia, starannie rozlokowana i wyczekująca. Par obserwował kątem oka szeregi ćwi­czących żołnierzy, pochylając głowę w cieniu swego kaptura.

Gdy przeszli przez drugi rząd bram, Padishar zboczył z alei Tyrsijskiej, głównej magistrali mieszkalnej i handlowej, biegnącej przez centrum miasta do ścian skalnych i ruin pałacu należącego niegdyś do jego władców, i wprowadził ich w labirynt bocznych ulic. Tutaj również znajdowały się sklepy i domy, mniej jednak było żołnierzy, więcej żebraków. W miarę jak posuwali się naprzód, budynki stawały się coraz bardziej zaniedbane i w końcu znaleźli się w dzielnicy piwiarń i lupanarów. Padishar zdawał się tego wszystkiego nie do-strzegać. Prowadził ich naprzód, nie zwracając uwagi na prośby żebraków i ulicznych sprzedawców i zapuszczając się coraz głębiej miasto.

W końcu weszli do jasnej, otwartej dzielnicy z targowiskami i małymi parkami. Wolno stojące domy z ogrodami rozdzielały targowiska, widać było powozy z końmi przystrojonymi w jedwabie i wstążki. Handlarze sprzedawali roześmianym dzieciom i ich matkom chorągiewki i słodycze. Na każdym rogu odbywały się uliczne przedstawienia z aktorami, klaunami, magikami, muzykami i pogromcami zwierząt. Szerokie, barwne markizy ocieniały targowiska i pawilony parkowe, w których urządzające majówkę rodziny rozkładały się ze swoimi wiktuałami. Wokół rozlegały się okrzyki, śmiech i oklaski. Padishar zwolnił kroku, szukając czegoś wzrokiem. Poprowadził ich obok kilku straganów, przez ocienione drzewami ulice, gdzie tłoczyły się małe grupki ludzi zwabione licznymi atrakcjami, aż w końcu zatrzymał się przy wózku sprzedawcy owoców. Kupił torbę jabłek dla nich wszystkich, jedno wziął dla siebie i oparł się niedbale o słup latarni, żeby je zjeść. Upłynęło parę chwil, zanim Par się zorientował, że Padishar na coś czeka. Ohmsford jadł jabłko wraz z pozostałymi, czujnie rozglądając się wokół. Na straganach za jego plecami wysta­wiano na sprzedaż wszelkiego rodzaju owoce, po drugiej stronie ulicy oferowano lody, żongler, mim i dziewczyna wykonywali sztuczki kuglarskie, występowała para tańczących małp z treserem, a temu wszystkiemu przyglądała się gromadka dzieci i dorosłych. Przyłapał się na tym, że powraca spojrzeniem do dziewczyny. Miała ognistorude włosy; ich rudość wydawała się jeszcze bardziej płomienna w zesta­wieniu z czernią jej jedwabnego trykotu i peleryny. Wyciągała monety z uszu zdumionych dzieci, po czym sprawiała, że znikały znowu. Raz wykrzesała ogień z powietrza i cisnęła go jako wirującą kulę w dal. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widział. Dziewczyna była nader biegła w swoim rzemiośle.

Przyglądał jej się z takim natężeniem, że prawie nie zauważył, jak Padishar podaje coś śniademu chłopcu, który doń podszedł. Chło­piec wziął to bez słowa i zniknął. Par rozglądał się za nim, lecz tamten jakby zapadł się pod ziemię.

Pozostali tam jeszcze przez parę minut, po czym herszt banitów oznajmił, że pora już iść, i wyprowadził ich stamtąd. Par spojrzał po raz ostatni na rudowłosą dziewczynę i zobaczył, jak wywołuje unie­sienie się kolorowej obręczy w powietrzu przed jej widownią, a mały jasnowłosy chłopiec piszczy i podskakuje, usiłując ją pochwycić.

Ohmsford uśmiechnął się, widząc radość dziecka.

Podczas drogi powrotnej między straganami Morgan Leah do­strzegł Hirehone'a. Właściciel „Kuźni Kiltan”, spowity w obszerny płaszcz, stał na skraju tłumu oklaskującego kuglarza. Tylko na chwilę mignęła jego łysina i sumiasty wąs, po czym zniknął. Morgan za­mrugał oczami, niemal od razu uznając, że mu się to przywidziało. Co Hirehone miałby robić w Tyrsis?

Zapomniał o tym, zanim jeszcze dotarli do następnej przecznicy.

Następnych kilka godzin spędzili w piwnicy magazynu stanowią­cego przybudówkę warsztatu rusznikarza, człowieka będącego naj­widoczniej na usługach banitów, gdyż Padishar Creel wiedział do­kładnie, gdzie w szparze przy framudze drzwi znaleźć klucz do nich. Bez wahania wprowadził ich do środka. Znaleźli tam przygotowane jedzenie i picie, a także materace i koce do spania oraz wodę do mycia. W piwnicy było chłodno i sucho i wkrótce ochłonęli z upału panującego na zewnątrz. Przez jakiś czas odpoczywali, jedząc i roz­mawiając dla zabicia czasu. Czekali, co wydarzy się dalej. Jedynie herszt banitów zdawał się to wiedzieć, lecz jak zwykle nic nie mówił. Zamiast tego położył się spać.

Obudził się dopiero po kilku godzinach. Wstał, przeciągnął się, bez pośpiechu umył twarz i podszedł do Para.

- Wychodzimy - powiedział. Odwrócił się do pozostałych. - Wszyscy inni do naszego powrotu zostają na miejscu. Nie wycho­dzimy na długo i nie będziemy robili niczego niebezpiecznego.

Coll i Morgan chcieli protestować, lecz się rozmyślili. Par wyszedł za Padisharem po schodach z piwnicy. Zatrzaśnięto za nimi klapę. Padishar zatrzymał się na chwilę w drzwiach wyjściowych, po czym skinął ręką na Para i obaj wymknęli się na zewnątrz.

Ulica wciąż była zatłoczona, pełna handlarzy i rzemieślników, kupujących i żebraków. Herszt banitów poprowadził Para na południe w stronę skalnych ścian, podążając szybkim krokiem, gdyż na miasto zaczęły się już kłaść cienie późnego popołudnia. Nie szli żadną z dróg, którymi wcześniej dostali się do miasta, lecz szeregiem wąskich, po­rytych koleinami bocznych uliczek. Twarze, które mijali, ukryte były pod maskami udanej obojętności, lecz oczy połyskiwały złowrogo. Padishar nie zwracał na nie uwagi i Par trzymał się blisko swego przewodnika. Ciała ocierały się o niego, ponieważ jednak nie miał przy sobie nic cennego, przejmował się tym mniej niż w innych okolicznościach.

Zbliżając się do skalnych ścian, zboczyli na aleję Tyrsijską. Z przodu most Sendica górował nad Parkiem Ludu, obszarem staran­nie utrzymanych trawników i drzew liściastych, rozciągającym się po niski mur i grupę budynków, gdzie most się kończył. Dalej, z sze­rokiego parowu, wyrastał las, a za nim na tle ciemniejącego nieba wznosiły się wieże i mury dawnego pałacu władców Tyrsis.

Par wpatrywał się w park, most i pałac, kiedy się do nich zbliżali. Coś w ich konfiguracji się nie zgadzało. Czy most Sendica nie po­wninien się kończyć u wrót pałacu?

Padishar zwolnił na chwilę.

- A zatem, chłopcze, trudno uwierzyć, że Miecz Shannary może być ukryty w tak łatwo dostępnym miejscu, co?

Par przytaknął, marszcząc czoło.

- Gdzie jest?

- Cierpliwości! Wkrótce się dowiesz. - Objął Ohmsforda ra­mieniem i pochylił się w jego stronę. - Cokolwiek się teraz zdarzy, nie okazuj zdziwienia.

Par skinął głową. Herszt banitów zwolnił kroku, podszedł do wóz­ka z kwiatami i zatrzymał się. Przyglądał się kwiatom, jakby chciał wybrać bukiet. Nagle Par poczuł, jak czyjeś ramię obejmuje go w pa­sie, i odwróciwszy się, stwierdził, że tuli się do niego rudowłosa dziewczyna, którą widział wcześniej, jak wykonywała sztuczki kuglarskie.

- Witaj, elfiku - wyszeptała, łechcąc chłodnymi palcami jego ucho i całując go w policzek.

Nagle obok nich pojawiło się dwoje dzieci, dziewczynka i chło­piec; pierwsze schwyciło szorstką dłoń Padishara, drugie dłoń Para. Padishar uśmiechnął się, podniósł dziewczynkę, która radośnie zapi­szczała, pocałował ją i dał połowę kwiatów jej, a połowę chłopcu. Pogwizdując, wszedł na czele całej piątki do parku. Par, który zdążył już nieco ochłonąć, zauważył, że rudowłosa dziewczyna niesie kosz okryty barwnym obrusem. Gdy znaleźli się pod murem oddzielającym park od parowu, Padishar wybrał klon, pod którym usiedli, dziew­czyna rozpostarła obrus i wszyscy zabrali się do rozpakowywania kosza, w którym były: zimny kurczak, jaja, szynka i dżem, a także ciasto i herbata.

Kiedy to robili, Padishar spojrzał na Para.

- Parze Ohmsfordzie, przedstawiam ci Damson Rhee, twoją na­rzeczoną na czas tej wycieczki.

Zielone oczy Damson Rhee zaśmiały się.

- Miłość jest ulotna, Parze Ohmsfordzie. Wyciśnijmy z niej, ile się da. - Włożyła mu w usta kawałek jajka.

- Jesteś moim synem - dodał Creel. - Tych dwoje dzieci to twoje rodzeństwo, chociaż ich imiona w tej chwili wypadły mi z głowy. Damson, przypomnij mi je potem. Gdyby ktoś pytał, jeste­śmy po prostu zwyczajną rodziną, która wybrała się na popołudniową majówkę.

Nikt nie zapytał. Mężczyźni jedli w milczeniu, słuchając paplaniny dzieci, które zachowywały się tak, jakby to, co się działo, było naj­zupełniej normalne. Damson Rhee, która nad nimi czuwała, śmiała się razem z nimi ciepłym i zaraźliwym śmiechem. Była niewątpliwie ładna, ale kiedy się śmiała, wydawała się Parowi po prostu piękna. Kiedy skończyli jeść, wykonała z każdym z dzieci sztuczkę z mone­tami, po czym pozwoliła im pójść się bawić.

- Przejdźmy się - zaproponował Padishar, podnosząc się z ziemi.

Poszli we troje między cienistymi drzewami, podążając jakby od niechcenia w stronę muru odgradzającego park od parowu. Damson czule obejmowała Para ramieniem. Stwierdził, że wcale mu to nie iszkadza.

- Wszystko się trochę zmieniło w Tyrsis w porównaniu z daw­nymi czasami - rzekł herszt banitów do Para po drodze. - Po wygaśnięciu linii Buckhannaha monarchia się skończyła. Tyrsis, Varfleet i Kern rządziły Callahornem za pośrednictwem stworzonej przez siebie Rady Miast. Kiedy federacja uczyniła Callahorn protektoratem, Radę rozwiązano. Pałac służył jako miejsce zgromadzeń Rady. Teraz używa go federacja, tyle że nikt dokładnie nie wie, w jakim celu. - Dotarli do muru i zatrzymali się. Był zbudowany z kamiennych blo­ków i miał około metra wysokości. Jego szczyt najeżony był kolca­mi. - Przyjrzyj się - polecił swemu towarzyszowi.

Par zajrzał ponad murem. Parów z drugiej strony opadał gwał­townie ku gęstwinie drzew i krzewów, które rosły tak stłoczone, że zdawały się dusić w swej masie. Mgła kłębiła się wśród tej gmatwa­niny z niepokojącą uporczywością, czepiając się nawet najwyższych gałęzi drzew. Parów rozciągał się na około milę w obie strony i mniej więcej jedną czwartą tej odległości do miejsca, gdzie stał pałac, któ­rego okna i drzwi były zamknięte na głucho, a bramy zaryglowane. Mury pałacu były obtłuczone i brudne, a całość budowli sprawiała wrażenie, jakby od dziesiątków lat nikt w niej nie mieszkał. Wąski pomost biegł od budynków z przodu do zwisających krzywo na za­wiasach bram wejściowych.

Par spojrzał z powrotem na Padishara. Herszt banitów stał zwró­cony twarzą w stronę miasta.

- Ten mur stanowi linię graniczną między przeszłością a teraźniej­szością - rzekł spokojnie. - Teren, na którym się znajdujemy, na­zywa się Parkiem Ludu. Lecz prawdziwy Park Ludu, ten z czasów naszych przodków... - urwał i odwrócił się z powrotem w stronę parowu - ...jest tam. - Odczekał chwilę, aż sens jego słów prze­niknie do świadomości Para. - Spójrz. Tam, poniżej strażnicy fe­deracji strzegącej pomostu. - Podążając za jego spojrzeniem, Par dostrzegł rumowisko kamiennych bloków, ledwie wystających z leś­nych zarośli. - Oto, co pozostało z prawdziwego mostu Sendica - posępnie kontynuował jego przewodnik. - Podobno został bardzo poważnie uszkodzony podczas ataku lorda Warlocka na Tyrsis w cza­sach Panamona Creela. W parę lat później zawalił się zupełnie. Ten drugi most - obojętnie machnął ręką - jest tylko na pokaz. - Spojrzał z ukosa na Para. - Teraz rozumiesz?

Par rozumiał. Jego umysł intensywnie pracował, dopasowując do siebie fragmenty mozaiki.

- A Miecz Shannary? - Kątem oka dostrzegł spłoszone spoj­rzenie Damson Rhee.

- Gdzieś tam w dole, jeśli nie jestem w błędzie - odparł cier­pliwie Padishar. - Tam, gdzie zawsze był. Chcesz coś powiedzieć, Damson?

Rudowłosa dziewczyna schwyciła Para za ramię i odciągnęła go od muru.

- Więc po to tutaj przyszedłeś, Padisharze? - zapytała gniewnie.

- Powstrzymaj się, śliczna Damson. Nie wyrokuj zbyt łatwo. Dłoń dziewczyny zacisnęła się mocniej na ramieniu Para.

- To niebezpieczna gra, Padisharze. Wysyłałam już ludzi do Dołu, jak dobrze wiesz, i nikt nie powrócił.

Padishar uśmiechnął się pobłażliwie.

- Dół: tak mieszkańcy Tyrsis nazywają dzisiaj parów. To chyba odpowiednia nazwa.

- Zbyt wiele ryzykujesz! - Dziewczyna nie ustępowała.

- Damson jest moimi oczami i uszami, a także mocnym prawym ramieniem w Tyrsis - kontynuował spokojnie tamten. Uśmiechnął się do niej. - Powiedz Ohmsfordowi, co wiesz o Mieczu, Damson.

Spojrzała na niego groźnie, po czym odwróciła od niego twarz.

- Zawalenie się mostu Sendica nastąpiło w tym samym czasie, kiedy federacja zaanektowała Callahorn i rozpoczęła okupację Tyrsis. Las porastający teraz Park Ludu, gdzie przechowywany był Miecz Shannary, wyrósł praktycznie w ciągu jednej nocy. Nowy park i most powstały niemal równie szybko. Przed paroma laty zapytałam starych ludzi w mieście, co pamiętają, i oto czego się dowiedziałam: Miecz nie zniknął właściwie ze swojej krypty; to krypta zniknęła wśród lasu. Ludzie zapominają, zwłaszcza gdy wciąż się im mówi coś in­nego. Niemal wszyscy wierzą, że istniał tylko jeden Park Ludu i jeden most Sendica: te, które widzą. Miecz Shannary, jeśli w ogóle kiedyś istniał, po prostu zniknął.

Par patrzył na nią z niedowierzaniem.

- Las, most i park zmieniły się w ciągu jednej nocy?

- Właśnie tak- Damson skinęła głową.

- Ale...?

- Magia, chłopcze- szepnął Padishar Creel, odpowiadając na jego nie dokończone pytanie.

Poszli kawałek dalej, zbliżając się do barwnego obrusa z resztkami ich posiłku. Dzieci już wróciły i z apetytem jadły ciastka.

- Federacja nie stosuje magii - wywodził wciąż zdezorien­towany Par. - Zakazała jej.

- Zakazała jej stosowania innym, to prawda - przyznał herszt banitów. - Może po to, by sama mogła ją tym lepiej stosować? Albo pozwolić jej używać komuś innemu? Albo czemuś? - Z na­ciskiem wymówił ostatnie słowo.

- Masz na myśli cieniowce? - Par spojrzał na niego ostro. Ani Padishar, ani Damson nic nie odpowiedzieli. W myślach Para zakotłowało się. Federacja i cieniowce, sprzymierzone w jakiś sposób ze sobą, zjednoczone dla osiągnięcia celów, których żadne z nich nie rozumiało; czy to było możliwe?

- Od dawna zastanawiałem się nad losem Miecza Shannary - rzekł w zamyśleniu Padishar, zatrzymując się w miejscu, gdzie dzieci nie mogły go jeszcze usłyszeć. - Stanowi on również część dziejów mojej rodziny. Zawsze wydawało mi się dziwne, że zniknął tak bez śladu. Był osadzony w marmurze i zamknięty w krypcie przez dwie­ście lat. Jak mógł tak po prostu zniknąć? Co się stało z kryptą, w której był przechowywany? Czy wszystko to zostało gdzieś przeniesione za pomocą czarów? - Spojrzał na Para. - Damson spędziła wiele czasu, szukając odpowiedzi. Niewielu ludzi pamiętało prawdę o tym, jak doszło do zniknięcia. Dziś wszyscy oni nie żyją, lecz pozostawili mi swoją opowieść. - W jego uśmiechu było coś wilczego. - Te­raz mam pretekst, żeby sprawdzić, czy ta opowieść jest prawdziwa. Czy Miecz Shannary jest w tym parowie? Ty i ja powinniśmy znaleźć odpowiedź. Wskrzeszenie magii elfiego rodu Shannary, młody Ohmsfordzie, jest być może kluczem do wyzwolenia czterech krain. Mu­simy się tego dowiedzieć.

- Zbytnio palisz się do tego, by rzucić swe życie na szalę, Padisharze. - Damson Rhee potrząsnęła rudą głową. - I życie in­nych, na przykład tego chłopca. Nigdy tego nie zrozumiem.

Oddaliła się od nich, by poszukać dzieci. Parowi nie przeszka­dzało, że nazywała go chłopcem dziewczyna, która sama wydawała się jeszcze młodsza od niego.

- Uważaj na nią, Parze Ohmsfordzie - mruknął Creel.

- Nie ma zbyt wielkiej wiary w powodzenie naszej wyprawy - zauważył Par.

- Och, martwi się na zapas! Posiadamy siłę nas siedmiu i możemy stawić czoło niebezpieczeństwom czyhającym na nas w Dole. A jeśli tam również natrafimy na magię, to mamy twoją pieśń i miecz Morgana. Ale dosyć o tym! - Przez chwilę spoglądał na niebo. - Wkrótce będzie ciemno, chłopcze. - Przyjaźnie objął ramieniem Ohmsforda i poprowadził go w stronę Damson Rhee i dzieci. - Kiedy się ściem­ni - szepnął - zobaczymy sami, co się stało z Mieczem Shannary.


XIX


Kiedy naprędce sklecona rodzina Padishara Creela dotarła na skraj parku i szykowała się do wyjścia na aleję Tyrsijską, Damson Rhee odwróciła się do herszta banitów i rzekła:

- Strażnicy patrolujący mur zmieniają się o północy przed straż­nicą federacji. Mogę wy wołać jakieś małe zamieszanie, które odwróci ich uwagę, byście mogli wśliznąć się do Dołu, jeśli naprawdę tego chcecie. Pamiętajcie, żebyście wchodzili od strony zachodniej.

Następnie uniosła rękę i wyciągnęła zza ucha Para srebrną monetę i dała mu ją. Na monecie widniała jej podobizna.

- To na szczęście, Parze Ohmsfordzie - powiedziała. - Mo­żesz go potrzebować, jeśli nadal będziesz się trzymał tego człowieka.

Spojrzała zimno na Padishara, wzięła dzieci za rękę i pogrążyła się w tłumie, nie oglądając się ani razu. Tylko jej rude włosy poły­skiwały jeszcze jakiś czas w oddali. Herszt banitów i Par patrzyli, jak odchodzi.

- Kim ona jest, Padisharze? - zapytał, kiedy stracili ją z oczu. Padishar wzruszył ramionami.

- Kimkolwiek ma ochotę. Istnieje równie wiele opowieści o jej pochodzeniu, co o moim. Chodźmy już. Na nas również pora.

Poprowadził Para z powrotem przez miasto, trzymając się bocznych uliczek i zaułków. Tłum wciąż był gęsty, wszyscy przepychali się i po­trącali, twarze ludzi były okryte kurzem, a ich nerwy napięte jak post­ronki. Zmierzch przepędził światło słoneczne na zachód, wydłużając wieczorne cienie, lecz upał południa, usidlony w murach miasta, unosił się z ulicznego bruku i ścian budynków, zawisając w nieruchomym letnim powietrzu. Było gorąco jak w piecu. Par spojrzał w górę. Na pomocy pojawił się sierp księżyca, a na wschodzie migotały gwiazdy. Próbował myśleć o tym, czego dowiedział się o zaginięciu Miecza Shannary, lecz stwiterdzał, że myśli zamiast tego o Damson Rhee.

Jeszcze przed zmrokiem Padishar doprowadził go bezpiecznie z powrotem do piwnicy magazynu za warsztatem rusznikarza, gdzie niecierpliwie czekali na nich Coll i Morgan. Uprzedzając lawinę py­tań, herszt banitów uśmiechnął się pogodnie i oznajmił, że wszystko jest gotowe: o północy Ohmsfordowie, Leah, Ciba Blue i on sam dokonają krótkiego wypadu do parowu położonego naprzeciw byłego pałacu władców miasta. Zejdą na dół, posługując się sznurową dra­biną. Stasas i Drutt pozostaną na górze. Wyciągną drabinę, kiedy ich towarzysze znajdą się bezpiecznie na dole, i ukryją się do czasu, aż zostaną wezwani. Strażnicy, którzy się napatoczą, zostaną unieszkod­liwieni, drabina ponownie opuszczona i wszyscy znikną w ten sam sposób, w jaki się pojawili.

Mówił zwięźle i rzeczowo. Nie wspomniał ani słowem o tym, dlaczego to wszystko robią, a żadnemu z jego własnych ludzi nie przyszło do głowy, żeby go zapytać. Po prostu pozwolili mu skończyć, po czym natychmiast powrócili do swoich wcześniejszych zajęć. Na­tomiast Coll i Morgan ledwie byli w stanie się powstrzymać i Par musiał wziąć ich na bok i opowiedzieć im szczegółowo wszystko, co się wydarzyło. Przysiedli we trójkę na workach proszku do szo­rowania w kącie piwnicy. Lampy olejowe rozpraszały mrok, a odgłosy miasta nad ich głowami zaczęły cichnąć.

Kiedy Par skończył, Morgan sceptycznie pokręcił głową.

- Trudno uwierzyć, że całe miasto zapomniało, że istniał więcej niż jeden Park Ludu i most Sendica - powiedział cicho.

- Wcale nietrudno, jeśli wziąć pod uwagę, że miało na to ponad sto lat - szybko zaprzeczył Coll. - Pomyśl tylko, Morgan. O ileż więcej niż jakiś park i most zapomniano przez ten czas. Federacja narzuciła czterem krainom trzy wieki zafałszowanej historii.

- Coll ma rację - rzekł Par. - Straciliśmy naszego jedynego prawdziwego historyka, kiedy Allanon opuścił krainy. Historie drui­dów były jedynymi pisanymi kronikami, jakie plemiona posiadały, i nie wiemy, co się z nimi stało. Pozostali nam jedynie wieszcze z ich ustnymi przekazami, w większości dalekimi od doskonałości.

- Wszystko, co miało związek z dawnym światem, nazywano kłamstwem - mówił dalej Coll, którego ciemne oczy połyskiwały zimno. - My wiemy, że to prawda, ale jesteśmy w tym niemal zupełnie osamotnieni. Federacja zmieniła wszystko, tak by odpo­wiadało to jej własnym celom. Po stu latach trudno się dziwić, że nikt w Tyrsis nie pamięta, że Park Ludu i most Sendica nie są takie same jak kiedyś. Prawda jest taka, że nikogo to już nie ob­chodzi.

- Być może. - Morgan zmarszczył brwi. - Ale i tak coś się tutaj nie zgadza. - Zmarszczył czoło jeszcze mocniej. - Niepokoi mnie, że Miecz Shannary, krypta i cała reszta przez wszystkie te lata znajdowały się w tym parowie i nikt ich nie widział. Niepokoi mnie, że nie powrócił nikt, kto odważył się zejść na dół, żeby się rozejrzeć.

- Mnie to również niepokoi - zgodził się Coll.

Par rzucił okiem na banitów, którzy nie zwracali na nich uwagi.

- Żaden z nas nie myślał ani przez chwilę, że próba odzyskania Miecza będzie bezpieczna - wyszeptał z nutą irytacji w głosie. - Nie spodziewaliście się przecież, że po prostu przyjdziecie i weźmiecie go? Oczywiście, że nikt go nie widział! Nie uchodziłby za zaginiony, gdyby go widziano, prawda! A możecie być pewni, że federacja za­dbała o to, żeby nikt, kto zszedł do Dołu, już się z niego nie wydostał! Stąd wartownicy i strażnica! Poza tym to, że federacja zadała sobie tyle trudu, by ukryć stary most i park, wskazuje według mnie na to, że Miecz jest na dole!

Coll patrzył nieruchomo na brata.

- Wskazuje również na to, że tam właśnie ma pozostać. Rozmowa urwała się i rozeszli się w różne kąty piwnicy. Wieczór szybko minął i wraz z nastaniem nocy upał w końcu zelżał. Mała gromadka zjadła nie zakłóconą niczym kolację, naznaczoną długimi chwilami milczenia. Jedynie Padishar miał wiele do powiedzenia, jak zawsze pełen swady; wytrząsał historie i dowcipy jak z rękawa, jakby ta noc była taka sama jak inne, niepomny na to, że jego słuchacze pozostają obojętni. Par był zbyt podniecony, by jeść lub rozmawiać, i zastanawiał się zamiast tego, czy Padishar jest rzeczywiście tak nieporuszony, na jakiego wygląda. Wydawało się, że nic nie jest w stanie zmienić nastroju herszta banitów. Padishar Creel był albo bardzo dzielny, albo bardzo głupi i nie dawało Parowi spokoju, że nie potrafi rozstrzygnąć, jak jest w istocie.

Kolacja dobiegła końca i siedzieli w koło, rozmawiając ściszonymi głosami i wpatrując się w ściany. W pewnym momencie Padishar podszedł do Para i przykucnął obok niego.

- Nie możesz się już doczekać, chłopcze, czy tak? - zapytał cicho.

Nikt nie znajdowahsię dość blisko, żeby to usłyszeć. Par skinął głową.

- No, to już długo nie potrwa. - Herszt banitów poklepał go po kolanie. Jego zimne oczy przytrzymały spojrzenie Para. - Pamiętaj tylko, o co nam chodzi. Rzut oka i wracamy na górę. Jeśli Miecz tam jest i można go od razu zabrać, to świetnie. Jeśli nie, to nie zwlekamy ani chwili. - Jego uśmiech miał w sobie coś wilcze­go. - Ostrożność przede wszystkim. - Oddalił się, pozostawiając Para, który odprowadził go wzrokiem.

Minuty wlokły się bez końca. Bracia siedzieli obok siebie, nie odzywając się. Parowi wydawało się, że niemal słyszy myśli brata wśród ciszy. Lampy olejowe migotały i skwierczały. Wielka mucha bagienna bzykała pod sufitem, aż w końcu Ciba Blue ją zabił. W piw­nicy zaczynał panować zaduch.

W końcu Padishar wstał i powiedział, że już czas. Ochoczo pode­rwali się na nogi z niecierpliwie połyskującymi oczami. Przypasali broń i otulili się mocno opończami. Wyszli po schodach piwnicy na górę i pogrążyli się w nocy.

Ulice miasta były puste i spokojne. Z piwiarń i pokoi noclegowych dobiegały odgłosy rozmów, przerywane czasem śmiechem i okrzy­kami. W zaułkach, którymi prowadził ich Padishar, latarnie były w wię­kszości rozbite lub nie zapalone i tylko światło księżyca wskazywało im drogę wśród cieni. Nie poruszali się ukradkiem, a jedynie ostroż­nie, nie chcąc ściągnąć na siebie uwagi. Kilkakroć cofali się w przej­ścia między budynkami, schodząc z drogi grupom zataczających się, śpiewających birbantów powracających do domu. Pijacy i żebracy, którzy widzieli, jak przechodzą, ledwie rzucali na nich okiem z bram i wnęk. Nie natknęli się na żołnierzy federacji. Pozostawiała ona boczne uliczki i biedaków Tyrsis ich własnemu losowi.

Kiedy dotarli do mostu Sendica, Padishar przerzucił ich dwójkami i trójkami na drugą stronę alei Tyrsijskiej do ciemnego parku, roz­syłając ich w różnych kierunkach z poleceniem późniejszego połą­czenia się. Bacznie obserwował przy tym jasno oświetloną aleję, czy nie dostrzeże na niej zbliżających się patroli, wiedział bowiem, że można je tam spotkać. Przeszedł tylko jeden patrol, nie dostrzegając jednak żadnego z nich. Przy strażnicy na środku muru odgradzającego Dół ustawiono wartę, lecz pełniący ją żołnierze otoczeni byli zewsząd blaskiem lamp i nie mogli zauważyć postaci ukrytych w mroku. Pa­dishar szybko poprowadził swą kompanię przez opustoszały park na zachód, do miejsca, gdzie parów zbiegał się ze skałami urwiska. Tam kazał im się zatrzymać i czekać.

Par przykucnął bez ruchu w ciemności, wsłuchany w kołatanie własnego serca. Otaczająca go cisza wypełniona była bzykaniem owadów. Świerszcze grały zgrzytliwie wśród mroku. Cała siódemka była ukryta w gęstych zaroślach, niewidoczna od zewnątrz. Lecz każdy, kto znajdował się poza ich kryjówką, również był dla nich niewido­czny. Par był niezadowolony z takiego wyboru miejsca i zastanawiał się nad jego przyczyną. Spojrzał na Padishara Creela, lecz herszt banitów zajęty był nadzorowaniem rozwijania sznurowej drabiny, po której mieli zejść do parowu...

Par zawahał się. Dół. Zejście do Dołu. Zmusił się do wypowie­dzenia tego słowa.

Głęboko zaczerpnął powietrza, usiłując się uspokoić. Zastanawiał się, czy Damson Rhee jest gdzieś blisko.

Niemal na wprost nich z ciemności wyłonił się patrol złożony z czterech żołnierzy federacji dokonujących obchodu muru. Mimo że odgłos ich kroków już wcześniej zaalarmował grupę Creela, ich po­jawienie się zmroziło wszystkim krew w żyłach. Par i pozostali roz­płaszczyli się przy ziemi w swojej kryjówce. Żołnierze zatrzymali się, przez chwilę rozmawiali cicho ze sobą, po czym zawrócili w kie­runku, z którego przyszli, i wkrótce zniknęli.

Par wolno wypuścił z płuc powietrze. Zaryzykował krótkie spoj­rzenie na ciemną nieckę parowu. Sprawiała wrażenie niezgłębionej czeluści, czarnej jak atrament.

Padishar i pozostali banici mocowali drabinę, szykując się do zejścia na dół. Par podniósł się na nogi, żeby ulżyć mięśniom, które zaczynał chwytać kurcz. Chciał mieć już wszystko za sobą. Powinien czuć się pewnie. Ale tak nie było. Stawał się coraz bardziej niespo­kojny i nie wiedział dlaczego. Coś gorączkowo szarpało go za rękaw, ostrzegało go, jakiś szósty zmysł, którego nie potrafił nazwać.

Wydawało mu się, że coś słyszy - nie w parowie, ale z tyłu, w parku. Zaczął się odwracać, wytężając przenikliwe elfijskie oczy.

Nagle od strony strażnicy nadbiegły przemieszane okrzyki i noc rozdarło wołanie na trwogę.

- Teraz! - syknął Padishar i pomknęli ze swego ukrycia w stro­nę muru.

Drabina była już umocowana na miejscu, przywiązana do dwóch szpikulców na murze. Opuścili ją szybko w ciemną czeluść. Ciba Blue poszedł pierwszy. Niebieskie znamię na jego policzku wyg­lądało w świetle księżyca jak czarna plama. Wypróbował naj­pierw drabinę, stając na niej całym ciężarem, po czym zniknął im z oczu.

- Pamiętajcie, że macie czekać na mój sygnał - rzekł pośpie­sznie Padishar do Stasasa i Drutta ochrypłym szeptem, który przebijał się przez odległe okrzyki.

Odwracał się właśnie, żeby wysłać Para na dół za Cibą Blue, kiedy z ciemności za ich plecami wyłoniła się chmara żołnierzy fe­deracji uzbrojonych w dzidy i kusze - milczące postacie, które zda­wały się pojawiać znikąd. Wszyscy zamarli w bezruchu. Par poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła ze strachu. Powinienem był wiedzieć, powinienem był ich wyczuć, myślał i w następnej chwili uświadomił sobie, iż rzeczywiście ich wyczuł.

- Rzućcie broń - rozkazał im jakiś głos.

Przez chwilę Par się obawiał, że Padishar raczej wybierze walkę niż poddanie się. Oczy herszta banitów biegały na prawo i lewo, a jego wysoka postać wydawała się sprężona do skoku. Lecz przewaga wroga była przytłaczająca. Twarz Padishara rozluźniła się, uśmiechnął się le­dwie dostrzegalnie i bez słowa upuścił pod nogi miecz i długi nóż. Pozostali członkowie małej gromadki uczynili to samo i żołnierze fe­deracji ich otoczyli. Zebrano ich broń i związano im ręce na plecach.

- Jeszcze jeden z nich jest w Dole - poinformował jeden z żoł­nierzy dowódcę oddziału, niewysokiego mężczyznę o krótko ostrzy­żonych włosach i z dystynkcjami oficera na ciemnym mundurze.

Dowódca spojrzał w jego stronę.

- Przetnijcie liny i spuście go na dół.

Sznurowa drabina w jednej chwili została odcięta. Opadła bez­głośnie w ciemność. Par czekał na krzyk, lecz żaden się nie rozległ. Być może Ciba Blue zdążył już zejść na dół. Spojrzał na Colla, który tylko bezradnie pokręcił głową.

Federacyjny dowódca podszedł do Padishara.

- Powinieneś wiedzieć, Padisharze Creelu, że zostałeś zdradzo­ny przez jednego z własnych ludzi.

Czekał przez chwilę na odpowiedź, lecz żadna nie padła. Twarz Padishara była pozbawiona wyrazu. Tylko jego oczy zdradzały wście­kłość, którą jaktoś udawało mu się powściągnąć.

Nagle ciszę rozdarł straszliwy krzyk dobywający się z głębi Dołu. Wzleciał w noc jak zraniony ptak, zawisł przy ścianie urwiska i ucichł.

To Ciba Blue krzyczał, pomyślał z przerażeniem Par.

Dowódca rzucił okiem na parów i kazał odprowadzić więźniów.

Poprowadzono ich gęsiego przez park wzdłuż muru parowu w stronę strażnicy. Pilnujący ich żołnierze utrzymywali ich w pewnej odległości od siebie nawzajem. Par posuwał się wraz z innymi do przodu w ponurym milczeniu. Krzyk Ciby Blue wciąż rozbrzmiewał w jego uszach. Co przydarzyło się w Dole samotnemu banicie? Przełknął ślinę, czując, że zaczyna mu się robić niedobrze, i zmusił się do myślenia o czymś innym. „Zdradzony”, powiedział federacyjny do­wódca. Ale przez kogo? Przez żadnego z nich tutaj, jak się zdaje - więc przez kogoś, kogo tu nie było. Przez jednego z własnych ludzi Padishara...

Potknął się o korzeń drzewa, wyrównał krok i powlókł się dalej. W głowie kotłowały mu się myśli. Zabierają nas do więzienia fede­racji, wywnioskował. Kiedy się tam znajdą, wielka przygoda dobieg­nie końca. Skończą się poszukiwania zaginionego Miecza Shannary. Skończą się rozważania o zadaniu powierzonym mu przez Allanona. Nikt jeszcze nie wyszedł żywy z więzienia federacji.

Musi uciec.

Myśl ta naszła go instynktownie, rozjaśniając mu w głowie jak nic innego. Musi uciec. Jeśli tego nie zrobi, wszyscy znajdą się pod kluczem i zostaną zapomniani. Tylko Damson Rhee wiedziała, gdzie są. I nagle przyszło mu do głowy, że to ona miała najlepszą sposob­ność, żeby ich zdradzić.

Była to nieprzyjemna myśl. Lecz również nieunikniona.

Jego oddech stał się wolniejszy. Lepszej okazji do ucieczki już nie będzie miał. Kiedy znajdzie się w więzieniu, dużo trudniej będzie to zrobić. Może Padishar ułoży do tego czasu jakiś plan, lecz Par nie chciał ryzykować. Może był niesprawiedliwy, ale uważał, że to Pa­dishar wpakował ich w te tarapaty.

Patrzył na światła strażnicy migoczące z przodu między drzewami parku. Miał jeszcze tylko kilka minut. Wydawało mu się, że jest w stanie tego dokonać, lecz będzie musiał to zrobić sam. Będzie musiał zostawić Colla i Morgana. Nie było wyboru.

Z przodu rozległ się głos żołnierzy czekających na ich powrót. Pochód zaczął się wydłużać i niektórzy strażnicy oddalili się nieco. Par wziął głęboki oddech. Poczekał do chwili, kiedy przechodzili wzdłuż gęstego szpaleru karłowatych brzóz, i wtedy posłużył się pieś­nią. Śpiewał cicho. Jego głos mieszał się z odgłosami nocy, szumem wiatru, spokojnym nawoływaniem ptaka, krótkim ćwierkaniem świer­szcza. Pozwolił magii pieśni wybiec do przodu i wypełnić myśli strażników znajdujących się najbliżej niego, rozpraszając ich uwagę, odwracając od niego ich oczy, każąc im zapomnieć o jego istnieniu...

A potem po prostu wszedł między brzozy i zniknął w mroku.

Szereg więźniów poszedł dalej bez niego. Nikt nie zauważył jego zniknięcia. Jeśli Coll albo Morgan, albo któryś z pozostałych coś widział, to milczał o tym. Żołnierze federacji i ich więźniowie podą­żali dalej w stronę świateł z przodu, pozostawiając go samego.

Kiedy odeszli, bezgłośnie pogrążył się w nocy.

Niemal od razu zdołał się uwolnić ze sznurów krępujących jego ręce. O jakieś sto metrów od miejsca swej ucieczki znalazł w murze parowu szpikulec o wyszczerbionym ostrzu i, opierając się o mur, w parę minut przeciął sznury. Straż nie podniosła jeszcze alarmu; widocznie nie dostrzeżono jego braku. Może uprzednio nie zadali sobie trudu policzenia więźniów, pomyślał. W końcu było ciemno, a schwytanie ich zabrało im zaledwie parę sekund.

Tak czy owak, był wolny. Co więc miał teraz zrobić?

Posuwał się z powrotem przez park w stronę alei Tyrsijskiej, trzymając się w cieniu. Co parę chwil przystawał, nasłuchując od­głosów pościgu i nie słysząc niczego. Pocił się obficie, koszula kleiła się mu do pleców, a twarz miał oblepioną kurzem. Był uradowany ucieczką i zrozpaczony tym, że nie wie, jak obrócić ją na swoją korzyść. Nie mógł liczyć na niczyją pomoc w Tyrsis ani poza nim. Nie wiedział, z kim się skontaktować w mieście; nie mógł sobie pozwolić na to, by komukolwiek zaufać. I nie miał pojęcia, jak wrócić do Parma Key. Steff pomógłby, gdyby wiedział, że jego towarzysz ma kłopoty. Ale jak karzeł miał się o tym dowiedzieć, zanim będzie za późno na jego pomoc?

Między drzewami ukazywały się światła alei. Par dotarł do skraju parku, w pobliże jego zachodniej granicy, i oparł się zrozpaczony o pień starego klonu. Musi coś zrobić; nie może tak po prostu krążyć w koło. Otarł twarz rękawem i wsparł głowę o chropowatą korę. Nagle zrobiło mu się niedobrze i musiał użyć całej siły woli, żeby nie zwymiotować.

Musiał wrócić po Colla i Morgana. Musiał znaleźć sposób na ich uwolnienie.

Użyj pieśni, pomyślał.

Ale jak?

Drogą nadchodził patrol federacji. Buty żołnierzy miarowo dud­niły wśród ciszy. Par cofnął się w cień i poczekał, aż znikną z oczu. Potem ruszył skrajem parku w stronę fontanny stojącej przy samym chodniku. Dotarłszy do niej, pochylił się i pośpiesznie obmył twarz i ręce. Woda spływała po jego skórze jak ciekłe srebro.

Wyprostował się i opuścił głowę na pierś. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

Ramię, które szarpnęło go i obróciło, było silne i nieustępliwe. Jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu. Stał twarzą w twarz z Damson Rhee.

- Co się stało? - zapytała cicho.

Gorączkowo sięgnął po swój długi nóż. Nie było go jednak, zabrali mu go żołnierze federacji. Spróbował odepchnąć dziewczynę, chcąc się uwolnić z jej uchwytu, lecz z łatwością uniknęła jego ciosu i tak mocno kopnęła go w brzuch, że zgiął się w pół.

- Co robisz, idioto? - syknęła ze złością. - Nie czekając na odpowiedź, zaciągnęła go z powrotem w mroczne cienie parku i rzu­ciła na ziemię. - Jeśli jeszcze raz spróbujesz ze mną czegoś, poła­mię ci obie ręce! - warknęła.

Par podniósł się do pozycji siedzącej, ciągle szukając sposobu ucieczki. Lecz Damson znowu przyparła go do ziemi i przykucnęła obok niego.

- Może spróbujemy jeszcze raz, kochany elfiku? Gdzie są po­zostali? Co się z nimi stało?

Par przełknął ślinę, ledwie panując nad wściekłością.

- Federacja ich trzyma! Czekali na nas, Damson! Jakbyś tego nie wiedziała!

Gniew w jej oczach ustąpił miejsca zdumieniu.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Czekali na nas. Nie przeszliśmy nawet przez mur. Zdradzono nas! Tak powiedział ich dowódca! Powiedział, że był to jeden z nas: banita, Damson! - Par trząsł się cały.

Dziewczyna patrzyła na niego nieruchomo.

- I uznałeś, że to ja, tak?

- A kto, jeśli nie ty? - Par uniósł się na łokciach. - Jedynie ty wiedziałaś o naszych zamiarach i tylko ty nie zostałaś pojmana! Nikt inny nie wiedział! Kto to mógł być, jeśli nie ty?

Zapadło długie milczenie, kiedy przypatrywali się sobie w cie­mności. Dźwięk głosów w pobliżu stawał się coraz wyraźniejszy. Ktoś się zbliżał. Damson pochyliła się tuż nad nim.

- Nie wiem. Ale to nie byłam ja! Leż teraz cicho, dopóki nie przejdą!

Wepchnęła go w kępę zarośli, po czym sama weszła tyłem za nim i położyła się obok. Par czuł ciepło i słodki zapach jej ciała. Zamknął oczy i czekał. Z parku wyszło dwóch żołnierzy federacji. Zatrzymali się na chwilę, po czym ruszyli dalej i zniknęli.

Damson przyłożyła usta do ucha Para.

- Czy już wiedzą, że uciekłeś? Par zawahał się.

- Nie jestem pewien - szepnął.

Chwyciła jego podbródek w swoją gładką dłoń i obróciła jego twarz.

- Nie zdradziłam was. Może to tak wygląda, że to musiałam być ja, ale nie zrobiłam tego. Gdybym chciała zdradzić cię federacji, Par, po prostu wydałabym cię tym dwom żołnierzom i sprawa byłaby załatwiona.

Jej zielone oczy połyskiwały słabo w świetle księżyca, które prze­nikało przez gałęzie do ich kryjówki. Par patrzył w te oczy i nie dostrzegał w nich cienia zwodniczości. Wciąż jednak się wahał.

- Musisz się zdecydować tu i teraz, czy mi wierzysz - rzekła spokojnie.

Ostrożnie pokręcił głową.

- To nie takie proste!

- Musi być! Spójrz na mnie, Par. Nie zdradziłam nikogo: ani ciebie, ani Padishara, ani pozostałych! Ani teraz, ani kiedykolwiek indziej! Czemu miałabym coś takiego zrobić? Nienawidzę federacji tak samo jak inni! - Urwała zirytowana. - Mówiłam wam, że to niebez­pieczne przedsięwzięcie. Ostrzegałam, że Dół to ciemna dziura, która pochłania ludzi bez śladu. To Padishar upierał się, żebyście tam poszli!

- To nie czyni go odpowiedzialnym za to, co się stało.

- Ani mnie! A jak było z odwróceniem uwagi strażników, które obiecałam? Czy wszystko odbyło się tak, jak mówiłam?

Par skinął głową.

- Więc widzisz! Wypełniłam swoją część umowy! Czemu mia­łabym to robić, gdybym zamierzała was zdradzić?

Par milczał.

Nozdrza Damson rozchyliły się.

- Nie przyznasz mi racji w niczym, prawda? - Odrzuciła do tyłu rude włosy. - Czy przynajmniej mi powiesz, co się wydarzyło?

Par wziął głęboki oddech. Pokrótce przedstawił jej przebieg zda­rzeń związanych z ich pojmaniem, łącznie ze straszliwym zniknięciem banity Ciby Blue. Umyślnie nie wdawał się w szczegóły swej własnej ucieczki. Magia była jego sekretem.

Damson nie dawała się jednak zbyć byle czym.

- A więc równie dobrze jak ja mogłeś być tym, który zdradził - rzekła. - W przeciwnym razie w jaki sposób zdołałeś uciec, skoro innym się to nie powiodło?

Par poczerwieniał, oburzony oskarżeniem i rozdrażniony jej uporem.

- Czemu miałbym zrobić coś takiego swoim przyjaciołom?

- Ja mówię właśnie to samo - odparła.

Przyglądali się sobie bez słowa, każde mierząc siłę drugiego. Par wiedział, że Damson ma rację. Równie wiele wskazywało na niego jako na zdrajcę, jak na nią. Tyle, że o sobie wiedział, iż nim nie jest, a o niej nie.

- Zdecyduj się, Par - nalegała półgłosem. - Wierzysz mi czy nie?

W rozproszonym świetle jej twarz wydawała się spokojna i wy­zbyta podstępności; jej skóra była pocętkowana cieniami drobnych liści krzewów. Pociągała go w dziwny sposób. Było coś specjalnego w tej dziewczynie, coś, co kazało mu wyzbyć się obaw i odrzucić wątpliwości. Zielone oczy, łagodne i przekonujące, przytrzymywały jego spojrzenie. Widział w nich jedynie prawdę.

- Dobrze, wierzę ci - rzekł w końcu.

- Powiedz mi więc, jak to się stało, że ty uciekłeś, a pozostali nie - zażądała. - Nie, nie wykręcaj się. Muszę mieć dowód two­jej niewinności, jeśli mamy się na coś przydać sobie nawzajem i na­szym przyjaciołom.

Postanowienie Para o zachowaniu dla siebie tajemnicy pieśni za­częło się chwiać. Znowu miała rację. Pytała jedynie o to, o co sam by zapytał na jej miejscu.

- Użyłem magii - powiedział jej.

Przysunęła się bliżej, jakby mogła w ten sposób lepiej osądzić prawdziwość tego, co mówił.

- Magii? Jakiej? - Jeszcze się wahał. - Kuglarstwa? Za­klęć? - nalegała. - Jakiegoś rodzaju znikania?

- Tak - odparł. Czekała. - Kiedy zechcę, potrafię stawać się niewidzialny.

Nastąpiło długie milczenie. Dostrzegał zaciekawienie w jej oczach.

- Władasz prawdziwą magią, czy tak? - rzekła w końcu. - Nie tą udawaną, którą ja stosuję, sprawiającą, że monety znikają i znowu się pojawiają, a ogień tańczy w powietrzu. Posiadasz jej zakazaną odmianę. Dlatego Padishar tak się tobą interesuje. - Ur­wała na chwilę. - Kim jesteś, Parze Ohmsfordzie? Powiedz mi. W parku było teraz spokojnie, głosy strażników zupełnie umilkły, a noc stała się znowu głęboka i cicha. Wydawało się, jakby na świecie nie było nikogo poza nimi dwojgiem. Par się zastanawiał, czy powi­nien udzielić jej odpowiedzi. Stąpał po ruchomych piaskach.

- Sama możesz zobaczyć, kim jestem - rzekł w końcu wymi­jająco. - Jestem po części elfem i odziedziczyłem magię po moich przodkach. Posiadam władzę nad ich magią, a w każdym razie nad jej niewielką częścią.

Przypatrywała mu się przez długi czas w zamyśleniu. W końcu odniósł wrażenie, że podjęła decyzję. Wyczołgała się z kryjówki w za­roślach, pociągając go za sobą. Stanęli razem w półmroku, otrzepując ubrania i wciągając głęboko do płuc nocne powietrze. Park był pusty. Podeszła do niego i stanęła tuż obok.

- Urodziłam się w Tyrsis. Jestem córką rusznikarza. Miałam starsze rodzeństwo, brata i siostrę. Kiedy miałam osiem lat, federacja odkryła, że mój ojciec dostarcza broń Ruchowi. Ktoś - przyjaciel, znajomy, nigdy nie dowiedziałam się kto - zdradził go. Szperacze przyszli do naszego domu i doszczętnie go spalili. Moja rodzina zo­stała wcześniej zamknięta w środku i spłonęła wraz z nim. Ja unik­nęłam śmierci tylko dlatego, że byłam w odwiedzinach u ciotki. Przed upływem roku ona również umarła i byłam zmuszona zamieszkać na ulicy. Tam dorosłam. Nikt z mojej rodziny nie żył. Nie miałam przy­jaciół. Uliczny magik przyjął mnie na uczennicę i nauczył swojego fachu. Takie było moje życie.

Masz prawo do tego, by wiedzieć, dlaczego nigdy nie wydałabym nikogo federacji - podjęła po chwili. Wyciągnęła dłoń i jej palce przez chwilę gładziły jego twarz. Potem jej ręka osunęła się na jego ramię i zacisnęła się na nim. - Par, musimy jeszcze tej nocy zrobić to, co mamy do zrobienia, albo będzie za późno. Federacja wie, kogo ma w ręku. Padishara Creela. Poślą po Rimmera Dalia i jego szpe­raczy, żeby go przesłuchali. Kiedy to się stanie, nie będzie ratunku. - Urwała, żeby się upewnić, czy Par dobrze ją rozumie. - Musimy im teraz pomóc.

Para przebiegł zimny dreszcz na myśl o tym, że Coll i Morgan mogą się dostać w ręce Rimmera Dalia, nie mówiąc o Padisharze. Co dowódca szperaczy zrobiłby z przywódcą Ruchu?

- Dziś w nocy - ciągnęła dalej Damson cichym, lecz stanow­czym głosem. - Kiedy się tego nie spodziewają. Wciąż będą prze­trzymywali Padishara i pozostałych w celach przy strażnicy. Nie zdążą ich jeszcze nigdzie przenieść. Nad ranem będą zmęczeni i senni. Nie nadarzy nam się lepsza sposobność.

- Tobie i mnie? - Patrzył na nią z niedowierzaniem.

- Jeśli zgodzisz się pójść ze mną.

- Ale co my dwoje możemy zdziałać?

Przyciągnęła go do siebie. Jej rude włosy połyskiwały ciemno w świetle księżyca.

- Opowiedz mi o swojej magii. Co możesz z nią zrobić, elfie. Teraz już się nie wahał.

- Stawać się niewidzialny - powiedział. - Ukazywać się w in­nej postaci niż moja własna. Sprawiać, że inni widzą to, czego na­prawdę nie ma. - Był coraz bardziej podekscytowany. - Właści­wie wszystko, co zechcę, jeśli nie trwa to zbyt długo i nie ma zbyt wielkich rozmiarów. Bo wszystko to jest tylko iluzją.

Oddaliła się od niego, weszła między pobliskie drzewa i zatrzymała się. Stała w mroku, zatopiona w myślach. Par czekał, nie ruszając się z miejsca; czuł, jak chłodne nocne powietrze muska jego skórę w na­głym porywie wiatru, i słuchał ciszy, która rozpostarła się nad miastem jak wody oceanu ponad jego dnem. Mógł niemal płynąć przez tę ciszę, unosząc się ku przyjaźniejszym miejscom i czasom. Odczuwał strach, którego nie potrafił w sobie stłumić, strach na myśl o tym, że trzeba będzie wrócić po przyjaciół, strach, że próba ta może się nie powieść. Lecz nie próbować niczego było nie do pomyślenia.

Cóż jednak mogli zrobić - ta niepozorna dziewczyna i on?

Jakby czytając w jego myślach, podeszła z powrotem z błyszczą­cymi zielonymi oczyma, mocno chwyciła go za ramiona i szepnęła:

- Myślę, że znam pewien sposób, Par. Uśmiechnął się mimo woli.

- Zdradź mi go - rzekł.


XX


Pożegnawszy się z małą gromadką u brzegów Hadeshornu, Walker Boh udał się wprost do Hearthstone. Pojechał konno na wschód przez nizinę Rabb, ominął Storlock z jego uzdrowicielami, wspiął się przez Nefrytową Przełęcz w góry Wolfsktaag i podążył w górę rzeki Chard, po czym wjechał w puszczę Darklin. W trzy dni później był z powrotem w domu. Po drodze nie rozmawiał z nikim, odby­wając podróż zupełnie samotnie i zatrzymując się jedynie po to, żeby coś zjeść i się przespać. Nie był odpowiednim towarzystwem dla innych ludzi i wiedział o tym. Prześladowały go myśli o jego spotkaniu z duchem Allanona. Nie mógł się od nich uwolnić.

W niecałą dobę po jego powrocie Anar nawiedziła niezwykle gwałtowna letnia burza i Walker zatrzasnął się, rozzłoszczony, w swej leśnej chacie, podczas gdy wiatry smagały jej drewniane ściany, a de­szcze dudniły o pokryty gontem dach. Lesista dolina została doszczęt­nie zalana, spustoszona uderzeniami piorunów, wstrząśnięta długimi, złowieszczymi grzmotami, wychłostana i zmyta ulewą. Jednostajny odgłos deszczu zagłuszał wszystkie inne dźwięki i Walker siedział w milczeniu wśród jego monotonnego szumu, owinięty kocami i po­grążony w czarnym przygnębieniu, które jeszcze niedawno nie wy­dawałoby mu się możliwe.

Ogarniała go rozpacz.

Jego strach budziła nieuchronność zdarzeń. Walker Boh, nieza­leżnie od tego, jakie nazwisko sobie obrał, był na mocy więzów krwi Ohmsfordem i wiedział, że Ohmsfordowie, pomimo swych obaw, zawsze byli zmuszani do podejmowania dzieła druidów. Tak się stało wcześniej z Sheą i Flickiem, z Wiłem, Brin i Jairem. Teraz na niego przyszła kolej. Na niego, Wren i Para. Par, oczywiście, z zapałem poświęcał się sprawie. Był niepoprawnym romantykiem, samozwańczym obrońcą skrzywdzonych i uciemiężonych. Par był głupcem.

Albo realistą - w zależności od punktu widzenia. Ponieważ, jeśli z historii można było wyciągać jakieś wnioski, Par po prostu przyjmował bez sprzeciwu to, co również Walker musiał zaakcepto­wać - wolę Allanona, życzenie od dawna nieżyjącego człowieka. Cień przybył do nich jak jakiś strofujący ich patriarcha, który wyrwał się z objęć śmierci: wyrzucał im brak zapału, rugał ich za obawy, powierzał im szaleńcze i samobójcze zadania. Przywróćcie do życia druidów! Wskrzeszcie Paranor! Zróbcie to, ponieważ ja mówię, że należy to zrobić, ponieważ ja mówię, że to jest konieczne, ponieważ ja - istota pozbawiona ciała i nie władająca już myślą - tego żądam!

Nastrój Walkera pogarszał się, w miarę jak brzemię sprawy kładło się na nim coraz większym ciężarem, niczym ołowiany całun odbijający posępność szalejącej na zewnątrz nawałnicy. W istocie cień domagał się od nich, od Para, Wren i niego, by zmienili oblicze ziemi. Weźcie trzysta lat rozwoju w czterech krainach i w jednej chwili obróćcie je wniwecz! Czyż nie tego cień Allanona od nich żądał? Przywrócenia magii, przywrócenia nosicieli tej magii, jej twórców, wszystkiego, czemu ten sam cień przed owymi trzystu laty wyznaczył kres. Szaleństwo! Igraliby w ten sposób z życiem jak stwórcy - a do tego nie mieli prawa!

Poprzez szarą mgłę swego gniewu i strachu udało mu się od­tworzyć w myślach rysy cienia. Allanon. Ostatni z druidów, spad­kobierca historii czterech krain, obrońca plemion, szafarz magii i se­kretów. Jego ciemna postać rozrastała się, przesłaniając stulecia, jak chmura przesłania słońce, zatrzymując jego ciepło i światło. Wszy­stko, co wydarzyło się za jego życia, nosiło jego znamię. Przedtem kimś takim był Bremen, a jeszcze wcześniej druidzi z Pierwszej Rady Druidów. Wojny magii, walki o przetrwanie, bitwy między światłem i mrokiem - czy może szarością - wszystko to było dziełem druidów.

A teraz żądano od niego, żeby to wszystko przywrócił.

Można było twierdzić, że jest to konieczne. Zawsze tak twierdzono. Można było mówić, że zamiarem druidów było zawsze jedynie pod­trzymywanie i chronienie, nigdy zaś kształtowanie. Lecz czy kiedykol­wiek jedno było możliwe bez drugiego? A konieczność zawsze zale­żała od optyki patrzącego. Lord Warlock, demony, widma Mord - zostały zastąpione przez cieniowce. Czym jednak były owe cieniowce, że ludzie potrzebowali pomocy druidów i magii? Czy sami nie mogli uporać się z bolączkami świata? Czy musieli zdawać się na moce, których prawie nie rozumieli? Magia niosła z sobą nie tylko radości, lecz także smutki, a jej ciemny rewers był równie zdolny do wywiera­nia wpływu i dokonywania zmian, jak jasny awers. Czyżby miał ją przywrócić do życia tylko po to, by powierzyć ją ludziom, którzy niejednokrotnie pokazywali, że nie są w stanie pojąć jej prawd? /

Jak mógłby to zrobić?

Jednakże bez niej świat mógł się upodobnić do wizji przedsta­wionej im przez ducha Allanona - mógł się stać koszmarem pełnym ognia i ciemności, w którym jedynie istoty takie jak cieniowce po­trafiły się zadomowić. Być może jednak było prawdą, że tylko magia może uchronić plemiona przed takimi istotami.

Być może.

Prawda była taka, że po prostu nie chciał uczestniczyć w tym, co się miało wydarzyć. Ani ciałem, ani duchem nie był dzieckiem ple­mion czterech krain, ani teraz, ani w przeszłości. Nie czuł się związany z należącymi do nich mężczyznami i kobietami. Nigdy nie było dla niego między nimi miejsca. Jego przekleństwem była jego własna magia: pozbawiała go człowieczeństwa i miejsca wśród ludzi oraz izolowała go od każdej innej żywej istoty, co nie było pozbawione ironii, gdyż tylko on nie lękał się cieniowców. Być może mógłby nawet innych przed nimi bronić, gdyby go o to poproszono. Lecz nikt go o to nie prosił. Obawiano się go tak samo jak ich. Był Mro­cznym Stryjem, potomkiem Brin Ohmsford, nosicielem jej nasienia i jej dziedzictwa, wykonawcą jakiegoś bezimiennego zadania powie­rzonego mu przez Allanona...

Tylko że oczywiście zadanie nie było już bezimienne. Zostało nazwane. Miał przywrócić do życia Paranor i druidów - z pustki minionych lat, z nicości.

Tego zażądał od niego cień i żądanie to przemykało niestrudzenie przez korytarze jego umysłu, przeskakując argumenty, omijając roz­sądek, szepcząc, że to, co było, musi znowu istnieć.

W ten sposób dzień po dniu zmagał się z tą sprawą jak pies z kością. Burze minęły, powróciło słońce, osuszając równinę, lecz pozostawiając lasy skąpane w upale i wilgoci. Po pewnym czasie wyszedł z domu, żeby się przejść po dolinie, mając za jedyne towa­rzystwo Pogłoskę, ogromnego kota bagiennego, który wraz ze zmianą pogody wyszedł z lasów deszczowych na wschodzie i którego lśniące oczy były równie głębokie jak rozpacz ogarniająca Walkera. Kot dotrzymywał mu towarzystwa, lecz nie przynosił rozwiązania jego problemów ani wytchnienia od rozmyślań. W ciągu następnych dni i nocy chodzili i przesiadywali razem, a czas trwał w zawieszeniu na tle zdarzeń rozgrywających się z dala od ich samotni, o których żaden z nich nie mógł nic wiedzieć ani ich widzieć.

Do czasu, aż tej samej nocy, kiedy Par Ohmsford i jego towarzysze zostali zdradzeni podczas próby zdobycia Miecza Shannary, do doliny powrócił Coglin i złudzenie odosobnienia, które Walker z takim tru­dem podtrzymywał, zostało zburzone. Był późny wieczór, słońce zniknęło już na zachodzie, niebo było skąpane w świetle księżyca i usiane gwiazdami, a w letnim powietrzu unosił się słodki zapach świeżej roślinności. Walker wracał właśnie z wycieczki na szczyt góry, z miejsca, które działało na niego szczególnie kojąco. Potężna skała wydawała mu się źródłem, z którego mógł czerpać siły. Drzwi leśnego domu były otwarte, a w pokojach jak zwykle paliło się światło, lecz Walker wyczuł różnicę, zanim jeszcze ucichło mruczenie Pogłoski, a futro na grzbiecie kota zjeżyło się.

Ostrożnie wszedł na werandę i stanął w drzwiach.

Przy starym drewnianym stole siedział Coglin z kościstą twarzą pochyloną w blasku olejowych lamp. Jego wysłużone szare szaty stanowiły liche okrycie dla od dawna zniedołężniałego ciała. Obok niego stał wielki prostokątny pakunek, zawinięty w ceratę i obwiązany sznurkiem. Jadł zimny posiłek, a przy jego łokciu stała prawie nie­tknięta szklanka z piwem.

- Czekałem na ciebie, Walkerze - rzekł do tamtego, kiedy znajdował się on jeszcze w ciemności za progiem.

Boh wszedł do oświetlonej izby.

- Mogłeś sobie oszczędzić fatygi.

- Fatygi? - Starzec wyciągnął chudą jak patyk rękę, a Pogło­ska podszedł bliżej i zaczął się o nią delikatnie ocierać pyskiem. - Była już najwyższa pora, bym odwiedził znowu swój dom.

- Czy to twój dom? - zapytał Walker. - Sądziłem, że lepiej się czujesz wśród pamiątek przeszłości druidów. - Czekał na odpo­wiedź, lecz żadnej nie było. - Jeśli przyszedłeś, żeby mnie prze­konać, bym podjął się zadania wyznaczonego mi przez ducha, to powinieneś od razu wiedzieć, że nigdy tego nie zrobię.

- Na nieba, Walkerze! Nigdy to taki ogromny szmat czasu. Poza tym nie mam zamiaru cię do niczego przekonywać. Sądzę, że jesteś już w wystarczającym stopniu przekonany. - Walker wciąż stał w drzwiach. Czuł się skrępowany i bezbronny. Podszedł do stołu i usiadł naprzeciw Coglina. Starzec pociągnął długi łyk pi­wa. - Być może sądziłeś po moim zniknięciu w Hadeshornie, że odszedłem na dobre - rzekł cicho. Jego głos wydawał się odległy i wypełniony uczuciami, w których Walker nawet nie próbował się rozeznać. - Może nawet tego pragnąłeś. - Walker nie odpowie­dział. - Przebywałem w świecie, Walkerze. Udałem się do czte­rech krain, wędrowałem pośród plemion, przechodziłem przez mia­sta i wsie; wyczuwałem puls życia i stwierdziłem, że słabnie. Rozmawiał ze mną rolnik na łąkach na południe od równiny Streleheim, człowiek przytłoczony i załamany bezsensownością tego, co widział. „Nic nie rośnie, szeptał. Ziemia nie rodzi, jakby do­tknęła ją jakaś choroba”. Choroba zaraziła również i jego. Sprzedawca drewnianych rzeźb i zabawek wyrusza, sam nie wiedząc do­kąd, z wioski położonej za Yarfleet. „Odchodzę, mówi, ponieważ nie jestem tu potrzebny. Ludzie przestają się interesować moją pracą. Rozmyślają tylko i marnieją w oczach”. To obraz życia w czterech krainach, Walkerze: ludzie usychają i giną jak od zarazy. Tylko tu i ówdzie pozostały ich skupiska, jakby stracili wolę życia. Drzewa, krzewy i wszelka roślinność usychają, zwierzęta i ludzie chorują i umierają. Wszystko obraca się w pył i chmura tego pyłu unosi się nad ziemią, sprawiając, że cały ten spustoszony obszar wygląda jak miniatura wizji ukazanej nam przez Allanona. - Przenikliwe stare oczy spojrzały w górę na drugiego mężczyznę. - To już się zaczyna, Walkerze. To już się zaczyna. Walker Boh pokręcił głową.

- Tę ziemię i jej mieszkańców zawsze nawiedzały nieszczęścia, Coglinie. Dostrzegasz w tym wizję Allanona, ponieważ chcesz ją widzieć.

- Nie, nie ja, Walkerze. - Starzec gwałtownie potrząsnął gło­wą. - Nie chcę mieć nic wspólnego z wizjami druidów. Jestem tak samo ofiarą tego, co się dzieje, jak ty. Możesz myśleć, co chcesz, ale wcale nie pragnę być w to uwikłany. Dokonałem w swoim życiu wyboru, podobnie jak ty w twoim. Nie przekonuje cię to, prawda?

- Przyswoiłeś sobie magię, ponieważ tego chciałeś. - Walker uśmiechnął się nieprzyjaźnie. - Jako były druid miałeś wybór. Zaj­mowałeś się dawnymi naukami i magią, ponieważ cię interesowały. Ze mną było inaczej. Urodziłem się z dziedzictwem, z którym wo­lałbym się nie urodzić. Magia została mi narzucona bez mojej zgody. Stosuję ją, ponieważ nie mam innego wyboru. To kamień młyński, który wisi mi u szyi. Nie zwodzę samego siebie. Magia zrujnowała mi życie. - Jego ciemne oczy były pełne goryczy. - Nie próbuj nas z sobą porównywać, Coglinie.

- To mocne słowa, Walkerze. - Walker uśmiechnął się nie­przyjaźnie. - Kiedyś dość gorliwie przyjmowałeś ode mnie nauki o stosowaniu tej magii. Byłeś wystarczająco z nią pogodzony, by zgłębiać jej tajniki.

- To była wola przetrwania i nic więcej. Byłem dzieckiem uwię­zionym w potwornej postaci druida. Posługiwałem się tobą, żeby pozostać przy życiu. Miałem tylko ciebie. - Biała skóra na jego szczupłej twarzy była boleśnie napięta. - Nie oczekuj ode mnie podziękowań, Coglinie. Nie przeszłyby mi przez gardło.

Coglin wstał nagle zwinnym ruchem, który dziwnie kontrastował z kruchością jego ciała. Górował nad odzianą w czerń postacią sie­dzącą naprzeciw niego, a na jego pomarszczonej twarzy malował się posępny wyraz.

- Biedny Walker - wyszeptał. - Wciąż zaprzeczasz temu, kim jesteś. Zaprzeczasz własnemu istnieniu. Jak długo jeszcze bę­dziesz to robił?

Napięte milczenie, które między nimi zapadło, zdawało się trwać bez końca. Pogłoska, zwinięty na dywaniku przed ogniem w drugim końcu pokoju, wyczekująco uniósł głowę. Żarzący się kawałek drew­na na kominku wystrzelił w górę, rozbłyskując deszczem iskier.

- Po co przyszedłeś, starcze? - zapytał w końcu Walker Boh, ledwie powstrzymując wybuch wściekłości. W ustach czuł smak mie­dzi. Wiedział, że nie jest to wynikiem gniewu, lecz strachu.

- Żeby ci pomóc - odparł Coglin. W jego głosie nie było ironii. - Żeby nadać kierunek twoim rozmyślaniom.

- Poradzę sobie bez twojej pomocy.

- Poradzisz? - Tamten potrząsnął głową. - Nie, Walkerze. Nigdy nie poradzisz sobie, dopóki się nie nauczysz, jak przestać walczyć z samym sobą. Zużywasz na to tyle energii. Sądziłem, że nauki, jakie u mnie pobrałeś o zastosowaniu magii, wyleczyły cię z tej dziecinady, ale zdaje się, byłem w błędzie. Czekają cię trudne lekcje, Walkerze. Być może ich nie przeżyjesz. - Popchnął ciężki pakunek po stole w stronę tamtego. - Otwórz to.

Walker zawahał się z oczami utkwionymi w pakunku. Po chwili jednak sięgnął ręką, rozerwał sznurek i ściągnął ceratę. Spoglądał na potężną, oprawną w skórę księgę, kunsztownie inkrustowaną złotem. Wyciągnął rękę i dotknął jej ostrożnie, uniósł okładkę, zajrzał na chwilę do środka i natychmiast odsunął się od niej, jakby oparzył palce.

- Tak, Walkerze. To jedna z brakujących Kronik druidów, za­ledwie pojedynczy tom. - Na pomarszczonej twarzy malowało się napięcie.

- Skąd ją masz? - zapytał- szorstko Walker.

Coglin pochylił się nad nim. Odgłos jego oddechu zdawał się wypełniać pokój.

- Z zaginionego Paranoru.

Walker Boh powoli podniósł się na nogi.

- Kłamiesz.

- Tak sądzisz? Zajrzyj mi w oczy i powiedz, co widzisz. Walker cofnął się. Drżał na całym ciele.

- Nie obchodzi mnie, skąd ją masz ani jakie bajeczki wymyśli­łeś, żeby mnie przekonać o czymś, o czym w głębi duszy wiem, że nie może być prawdą! Zabierz ją z powrotem tam, skąd ją wziąłeś, albo wrzuć ją do bagna! Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

- Nie, Walkerze. - Coglin potrząsnął głową. - Nie wezmę jej z powrotem. Przyniosłem ją z krainy minionych dni wypełnionej szarą mgłą i śmiercią, żeby dać ją tobie. Nie jestem twoim dręczy­cielem, nigdy! Nigdy nie będziesz miał w nikim lepszego przyjaciela ode mnie, chociaż jeszcze nie jesteś w stanie w to uwierzyć! - Twarz starca złagodniała. - Powiedziałem wcześniej, że przyszed­łem ci pomóc. Tak jest w istocie. Przeczytaj księgę, Walkerze. Są w niej prawdy, które musisz poznać.

- Nie zrobię tego! - krzyknął tamten z wściekłością. Coglin przez długą chwilę przypatrywał się młodszemu mężczyźnie, po czym westchnął.

- Jak chcesz. Ale księga tu pozostanie. Przeczytasz ją albo nie, wybór należy do ciebie. Możesz ją nawet zniszczyć, jeśli zechcesz. - Dopił do końca swoje piwo, postawił szklankę ostrożnie na stole i spojrzał na swoje powykręcane dłonie. - Nie mam tu już nic wię­cej do roboty. - Obszedł stół dookoła i stanął przed tamtym. - Żegnaj, Walkerze. Pozostałbym, gdyby to mogło pomóc. Dałbym ci wszystko, co jestem w stanie ci dać, gdybyś zechciał to przyjąć. Ale nie jesteś jeszcze gotowy. Może kiedy indziej.

Odwrócił się i zniknął wśród nocy. Nie obejrzał się ani razu. Nie zboczył ze swej drogi. Walker Boh patrzył, jak ginie w oddali - cień powracający w ciemność, która go wydała.

Dom po jego odejściu stał się nagle pusty i cichy.


- To będzie niebezpieczne, Par - szepnęła Damson Rhee. - Gdyby istniał jakiś bezpieczniejszy sposób, natychmiast bym go wy­brała.

Par Ohmsford nie odpowiedział. Znowu znajdowali się w głębi Parku Ludu, przycupnięci w mroku cedrowego gaju tuż poza rozległą plamą światła rzucanego przez lampy strażnicy. Był środek nocy, pora najgłębszego snu, gdy wszystko powolnieje wśród marzeń sennych i wspomnień. Na tle nocnego nieba, rozjaśnionego światłem księżyca, strażnica wznosiła się niczym potężne klocki ustawione jeden na drugim przez jakieś beztroskie dziecko. Okratowane okna i zaryglowane drzwi były jak płytkie nacięcia na skórze, którą czas i pogoda uczyniły twardą i szorstką. Mur strzegący parowu rozciągał się w obie strony, a za nim rozpięty był pomost, sieć pajęcza łącząca strażnicę z ruinami starego pałacu. Przy głównym wejściu ustawiono wartę, w miejscu, gdzie za umieszczoną na zawiasach stalową kratą znajdowały się dwa bliźniacze skrzydła żelaznej zamkniętej na głucho bramy. Wartownicy drzemali na stojąco, uśpieni panującą wokół ciszą. Żaden odgłos ani ruch ze Strażnicy nie zakłócał ich odpoczynku.

- Czy pamiętasz go wystarczająco dokładnie, żeby przywołać jego obraz? - zapytała Damson, której głos łechtał go miękko w ucho.

Par skinął głową. Mało było prawdopodobne, by miał kiedykolwiek zapomnieć twarz Rimmera Dalia. - Przez chwilę milczała. - Je­śli nas zatrzymują, skupiaj ich uwagę na sobie. Ja zajmę się wszelkimi zagrożeniami.

Raz jeszcze skinął głową. Czekali nieruchomo w ukryciu, wsłu­chani w ciszę, każde pogrążone we własnych myślach. Par bał się i nękały go wątpliwości, lecz był zdecydowany. Damson i on stano­wili jedyną prawdziwą szansę ratunku, jaką mieli Coll i pozostali. Powiedział sobie, że ich ryzykowne przedsięwzięcie się powiedzie, ponieważ musi się powieść.

Wartownicy przy bramie obudzili się, gdy z mroku wyłonili się żołnierze patrolujący zachodni mur parku. Mężczyźni przywitali się zda­wkowo, przez chwilę rozmawiali ze sobą, po czym nadeszła również straż ze wschodu. Puszczono w koło butelkę, wypalono fajki i straż­nicy się rozeszli. Patrole oddaliły się na wschód i na zachód. War­townicy przy bramie ponownie zajęli stanowiska.

- Jeszcze nie teraz - szepnęła Damson, kiedy Par poruszył się niecierpliwie. Minuty wlokły się bez końca. Strażnica znowu wyda­wała się opuszczona i samotna. Wartownicy ziewali i przestępowali z nogi na nogę. Jeden wsparł się, znużony, o drzewce swej halabardy.

- Teraz - powiedziała Damson Rhee. Chwyciła Para za ramię i pochyliła się ku niemu. Jej usta musnęły jego policzek. - Oby nam się powiodło, Parze Ohmsfordzie.

Wstali i ruszyli z miejsca. Śmiało weszli w krąg światła, wynu­rzając się z mroku, jakby byli w nim zadomowieni. Zbliżali się do strażnicy od strony miasta. Par już śpiewał, rozsnuwając wśród nocnej ciszy czarodziejską moc pieśni i wywołując w umysłach wartowników stworzone przez siebie obrazy.

Ujrzeli dwóch szperaczy odzianych w posępną czerń, z których wyższym był pierwszy szperacz Rimmer Dali.

Natychmiast stanęli na baczność z oczyma utkwionymi przed sobą, ledwie patrząc na zbliżające się postacie. Par nie zmieniał natężenia głosu, podtrzymując zwodniczy urok w umysłach żołnierzy.

- Otwierać! - rzuciła niedbale Damson Rhee, gdy zbliżyli się do wejścia do strażnicy.

Wartownicy natychmiast usłuchali. Odciągnęli osadzoną na za­wiasach kratę, otworzyli zewnętrzne zamki i zaczęli niecierpliwie łomotać we wrota, żeby zaalarmować strażników w środku. Otwo­rzyły się małe drzwiczki i Par nieco przesunął kierunek swego od­działywania. Z mrukliwym zaciekawieniem wyjrzały zaspane oczy, prawie natychmiast rozwarły się szeroko i w zamkach zazgrzytały klucze. Wrota rozchyliły się i Par wraz z Damson weszli do środka.

Stali w wartowni pełnej broni ustawionej na stelażach pod ścianą oraz zdumionych żołnierzy federacji. Żołnierze jeszcze przed chwilą grali w karty i pili, najwyraźniej przekonani, że nocne przeżycia do­biegły końca. Pojawienie się szperaczy zupełnie ich zaskoczyło i rzu­cało się to w oczy. Par wypełnił pomieszczenie wątłym brzmieniem pieśni, przenikając je od razu swą magią. Potrzebował do tego całej swojej mocy.

Damson rozumiała, jak słabo Par panuje nad sytuacją.

- Wszyscy wyjść! - rozkazała surowym głosem. Wartownia natychmiast opustoszała. Cała drużyna rozpierzchła się przez kilkoro przyległych drzwi i zniknęła, jakby była uformowana z dymu. Jeden strażnik pozostał, przypuszczalnie oficer warty. Stał niepewnie i sztywno, z odwróconymi w bok oczyma, pragnąc znaj­dować się gdziekolwiek indziej, tylko nie tutaj, a jednak niezdolny do uczynienia kroku.

- Zaprowadź nas do więźniów - rzekła cicho Damson stojąca przy jego lewym ramieniu.

Oficer odchrząknął, nie mogąc przez chwilę wydobyć z siebie głosu.

- Muszę mieć pozwolenie mego dowódcy - powiedział w koń­cu. Zachował jeszcze poczucie odpowiedzialności za powierzone mu zadanie.

Damson nie spuszczała wzroku z ucha mężczyzny, zmuszając go przez to do patrzenia w bok.

- Gdzie jest twój dowódca? - zapytała.

- Śpi na dole - odparł mężczyzna. - Obudzę go.

- Nie. - Damson powstrzymała jego próbę oddalenia się. - Obudzimy go razem.

Przeszli przez solidnie zaryglowane drzwi po drugiej stronie war­towni i zaczęli schodzić po kręconych schodach, słabo oświetlonych olejowymi lampami. Par podtrzymywał brzmienie pieśni w uszach wystraszonego strażnika, drażniąc go nią i sprawiając, że wydawali mu się o wiele więksi, niż byli w istocie, i znacznie groźniejsi. Wszy­stko przebiegało według planu, sytuacja rozwijała się dokładnie tak, jak tego chcieli. Schodzili pustymi schodami, krążąc od podestu do podestu, a tupot ich butów był jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w panującej tu ciszy. W dole schodów znajdowało się dwoje drzwi. Te po lewej były otwarte i prowadziły w głąb oświetlonego korytarza. Strażnik poprowadził ich przez nie do następnych drzwi i zapukał w nie. Ponieważ nie było odpowiedzi, zastukał raz jeszcze, tym razem głośniej.

- Co tam, u licha? - wykrzyknął ze środka zirytowany głos.

- Otwieraj natychmiast, dowódco! - odpowiedziała Damson głosem tak zimnym, że nawet Para przebiegł dreszcz.

Wewnątrz rozległo się szuranie i drzwi się otworzyły. Stanął w nich federacyjny dowódca o krótko ostrzyżonych włosach i nieprzyjemnym spojrzeniu. Jego kurtka była zaledwie do połowy zapięta. Gdy tylko dosięgło go działanie pieśni, na jego twarzy pojawiło się przerażenie. Zobaczył szperaczy. Gorzej: zobaczył Rimmera Dalia.

Przestał zapinać ubranie i szybko wyszedł na korytarz.

- Nie oczekiwałem nikogo tak wcześnie. Przepraszam. Czy są jakieś problemy?

- Porozmawiamy o tym później, dowódco - rzekła surowo Damson. - Tymczasem zaprowadź nas do więźniów.

W oczach tamtego na chwilę pojawiła się wątpliwość, cień po­dejrzenia, że może nie wszystko jest w porządku. Par wzmocnił dzia­łanie magii na jego umysł, dając mu odczuć przedsmak przerażenia, jakie stanie się jego udziałem, jeśli nie usłucha rozkazu. To wystar­czyło. Dowódca pośpieszył z powrotem korytarzem do schodów, wy­brał klucz z obręczy na pasie i otworzył drugie drzwi.

Weszli do tunelu oświetlonego pojedynczą lampą zawieszoną obok drzwi. Dowódca wziął ją do ręki i ruszył przodem. Damson podążyła za nim. Par dał znak oficerowi straży, by poszedł przed nim, a sam zamykał pochód. Jego głos zaczynał być zmęczony od wysiłku związanego z podtrzymywaniem ułudy. Trudniej było oddziaływać na kilka punktów równocześnie. Powinien był odesłać drugiego męż­czyznę.

Korytarz był zbudowany z kamiennych bloków i unosił się w nim zapach wilgoci i rozkładu. Par uświadomił sobie, że znajdują się pod ziemią, przypuszczalnie pod parowem. Jakieś stworzenia sporej wiel­kości czmychały przed światłem, a na kamieniach widoczne był za­cieki i pręgi fluorescencji.

Po przejściu niedługiego odcinka dotarli pod cele: szereg niskich klatek, w których nie mógłby stanąć prosto dorosły mężczyzna, okry­tych kurzem i pajęczynami, o drzwiach z zardzewiałych żelaznych prętów. Wszyscy więźniowie byli stłoczeni w pierwszej z nich, ku­cając lub siedząc na kamiennej podłodze. Z niedowierzaniem mrugali oczami, widząc, jak kłamstwo magii bawi się w chowanego z prawdą. Coll wiedział, co się dzieje. Już wstał i przepychał się do drzwi, dając znak pozostałym, by zrobili to samo. Nawet Padishar usłuchał jego gestu, zdając sobie sprawę, co się zaraz stanie.

- Otwórz drzwi - rozkazała Damson.

W oczach oficera znowu pojawiła się niepewność.

- Otwórz drzwi, dowódco - powtórzyła niecierpliwie Dam­son. - Natychmiast!

Dowódca poszukał drugiego klucza w pęku przy pasie, włożył go do zamka i przekręcił. Drzwi celi się otworzyły. Padishar Creel od razu chwycił zdumionego mężczyznę za szyję, zaciskając ręce tak mocno, że tamten ledwie mógł oddychać. Oficer straży zatoczył się do tyłu, obrócił się i spróbował przebiec, odtrącając Para, lecz od tyłu dosięgnął go cios Morgana i powalił nieprzytomnego na ziemię.

Więźniowie stłoczyli się w wąskim korytarzu, witając Para i Dam­son uściskiem dłoni i uśmiechem. Padishar nie zwracał na nich uwagi. Całe jego zainteresowanie skupione było na nieszczęsnym oficerze.

- Kto nas zdradził? - zapytał niecierpliwym sykiem. Dowódca usiłował się uwolnić. Jego twarz była jasnoczerwona od uścisku na szyi.

- Powiedziałeś, że był to jeden z nas! Kto? Dowódca się zakrztusił.

- Nie... wiem. Nie widziałem... Padishar potrząsnął nim.

- Nie oszukuj mnie!

- Nie wi... Tylko... wiadomość.

- Kto to był? - nie ustępował Padishar. Ścięgna na grzbiecie jego dłoni stały się białe i twarde.

Przerażony mężczyzna zaczął gwałtownie wierzgać nogami i Pa­dishar mocno uderzył jego głową o mur. Dowódca obwisł bezwładnie jak szmaciana lalka.

Damson pociągnęła Padishara za ramię, odwracając go.

- Dość tego - rzekła spokojnie, nie zważając na furię, która wciąż płonęła w jego oczach. - Tracimy czas. On najwyraźniej nie wie. Wynośmy się stąd. Dość ryzykowaliśmy, jak na jeden dzień.

Herszt banitów przyglądał się jej chwilę bez słowa, po czym wypuścił z rąk nieprzytomnego mężczyznę.

- Tak czy owak się dowiem. Obiecuję wam to - przyrzekł. Par nigdy nie widział u nikogo takiej wściekłości. Damson jednak nie zwracała na to uwagi. Odwróciła się i dała mu znak, żeby ruszał z powrotem. Ohmsford poszedł przodem ku schodom, a pozostali podążyli zygzakowatą linią za nim. Podejmując decyzję o pójściu po przyjaciół, nie ułożyli sobie planu wydostania się po wszystkim na zewnątrz. Uznali, że najlepiej będzie po prostu zdać się na okolicz­ności i jakoś sobie radzić.

Okoliczności okazały się dla nich nader łaskawe tej nocy. War­townia była pusta, kiedy do niej dotarli, szybko więc przez nią prze­szli. Tylko Morgan zatrzymał się, by pogrzebać w stojakach na broń, i po chwili odnalazł skonfiskowany im Miecz Leah. Uśmiechając się ponuro, przewiesił go sobie przez plecy i podążył za pozostałymi.

Szczęście dopisywało im dalej. Wartownicy na zewnątrz zostali obezwładnieni, zanim zorientowali się, co się dzieje. Noc wokół była spokojna, park pusty, patrole nie powróciły jeszcze ze swoich obcho­dów, a miasto spało. Siedmioro śmiałków pogrążyło się w mroku i zniknęło.

Kiedy oddalali się spiesznie od strażnicy, Damson pociągnęła Para za rękę, obracając go ku sobie, i z promiennym uśmiechem pocało­wała go prosto w usta. Pocałunek był gorący i pełen obietnic.

Później, kiedy było więcej czasu na zastanowienie, Par Ohmsford delektował się tą chwilą. A jednak to nie pocałunek rudowłosej pięk­ności najgłębiej zapadł mu w pamięć z wydarzeń tamtej nocy. Naj­ważniejsze było to, że magia pieśni w końcu okazała się przydatna.


XXI


Kronika druidów stała się dla Walkera Boha wyzwaniem, któremu postanowił sprostać.

Przez trzy dni po odejściu Coglina Walker nie zwracał uwagi na księgę. Pozostawił ją na stole, wciąż leżącą na swoim ceratowym opakowaniu i rozerwanym sznurku. Jej skórzana oprawa, na której osiadały drobiny kurzu, połyskiwała słabo w świetle słońca lub lampy. Budziła w nim niechęć i krzątał się przy swoich zajęciach, jakby jej nie było, udając przed sobą, że jest częścią otoczenia, której nie może odsunąć, i sprawdzając, czy zdoła się oprzeć jej pokusie. Z początku zamierzał się jej od razu pozbyć, lecz potem zmienił zdanie. To byłoby zbyt proste, a poza tym mógłby potem tego żałować. Jeśli przez jakiś czas zdoła się jej oprzeć, jeśli będzie w stanie żyć obok niej, nie ule­gając zrozumiałemu pragnieniu odkrycia jej sekretów, wówczas będzie mógł się jej pozbyć z czystym sumieniem. Coglin spodziewał się, że albo od razu ją otworzy, albo się jej pozbędzie. Nie zrobi ani jednego, pni drugiego. Starcowi nie powiedzie się próba manipulowania nim. Jedyną istotą, która okazywała pakunkowi jakiekolwiek zaintere­sowanie, był Pogłoska, który od czasu do czasu go obwąchiwał, lecz poza tym zostawiał w spokoju. Minęły trzy dni, a księga wciąż leżała zamknięta.

Potem jednak wydarzyło się coś dziwnego. Czwartego dnia tej osobliwej próby sił Walker zaczął podawać w wątpliwość swoje ro­zumowanie. Czy rzeczywiście bardziej sensowne było pozbycie się księgi po tygodniu lub nawet miesiącu niż usunięcie jej od razu? Czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Czego to dowodziło, poza jego zaciętym uporem? Jakąż to grę prowadził i ze względu na kogo? Walker analizował w myślach ten problem, kiedy dogasało światło dnia i zapadał zmrok, a potem wpatrywał się w księgę z drugiego końca pokoju, podczas gdy ogień na kominku dopalał się powoli i zbliżała się północ.

- Nie jestem silny - szepnął do siebie. - Boję się. Rozważał tę możliwość w ciszy swoich myśli. W końcu wstał, podszedł przez pokój do stołu i zatrzymał się. Przez chwilę wahał się. Następnie wyciągnął rękę i podniósł Kronikę druidów. Zważył ją w dłoni.

Lepiej znać demona, który cię ściga, niż wciąż go sobie tylko wyobrażać, pomyślał.

Podszedł z powrotem do fotela i usiadł z księgą na kolanach. Pogłoska, śpiący przed kominkiem, uniósł potężną głowę i jego lśnią­ce oczy zatrzymały się na mężczyźnie. Walker odwzajemnił jego spojrzenie. Kot zamrugał oczami i ponownie zasnął.

Walker Boh otworzył księgę.

Czytał powoli, niespiesznie przewracając grube pergaminowe stro­nice, zatrzymując wzrok na ich złoconych brzegach i ozdobnej kali­grafii, uznawszy, że teraz, gdy księga została otwarta, niczego nie wolno mu uronić. Po północy cisza stała się jeszcze głębsza i tylko od czasu do czasu przerywał ją chrapliwy pomruk wydawany przez śpiącego kota i trzask ognia na kominku. Tylko raz Walker zaczął się zastanawiać, w jaki sposób Coglin naprawdę zdobył księgę - z pewnością nie miał jej z Paranoru! - lecz wkrótce o tym zapo­mniał, kiedy spisana historia wciągnęła go bez reszty i uniosła ze sobą, jakby był liściem na smaganym wichrem oceanie.

W księdze opisane były czasy Bremena, kiedy przebywał on wśród ostatnich druidów i kiedy lord Warlock oraz jego siepacze zgładzili niemal wszystkich członków Rady. Znajdowały się w niej opowieści o ciemnej magii, która przemieniła zbuntowanych drui­dów w potworne istoty. Były tam relacje o jej wielorakich zasto­sowaniach, zaklęciach i czarach, które Bremen wprawdzie odkrył, lecz był wystarczająco rozsądny, żeby się ich wystrzegać. Przyto­czone były wszystkie przerażające sekrety o tym, czego magia jest w stanie dokonać, oraz podane przestrogi, które tak wielu spośród tych, co próbowali zdobyć moc, miało zignorować. Były to czasy przełomu i przerażającej zmiany w czterech krainach i tylko Bremen rozumiał, o co toczy się gra.

Walker przewracał kolejne strony, odczuwając coraz większy nie­pokój. Coglin chciał, żeby przeczytał coś specjalnego w tej historii. Cokolwiek to było, jeszcze na to nie natrafił.

Kronika odnotowała, że Zwiastuny Śmierci zdobyły Paranor dla siebie. Sądziły, że będzie odtąd ich domem. Lecz lord Warlock czuł się tam zagrożony, lękając się magii uśpionej w kamieniach kasztelu, w głębi ziemi, gdzie pod zamkową fortecą płonęły paleniska. Wezwał więc do siebie czarnych łowców i udał się na północ...

Walker zmarszczył czoło. Zapomniał o tym okresie dziejów. Przez pewien czas Paranor był całkowicie opuszczony i mógł wtedy należeć do buntowników. Druga Wojna Ludów ciągnęła się wszakże przez wiele lat.

Ponownie przerzucił kilka stronic, prześlizgując się wzrokiem po słowach, szukając czegoś, sam nie wiedział dokładnie czego. Zapo­mniał o swoim wcześniejszym postanowieniu, o obietnicy danej sa­memu sobie, że nie da się schwytać w potrzask zastawiony przez Coglina. Jego ciekawość i inteligencja był zbyt rozbudzone, by mogła je powstrzymać ostrożność. Księga zawierała sekrety, do których od setek lat żaden człowiek nie miał dostępu, wiedzę, którą posiadali jedynie druidzi dzielący się nią z plemionami tylko wówczas, kiedy uważali to za konieczne i nigdy poza tym. Taka moc! Jak długo była ukryta przed wszystkimi oprócz Allanona, a przedtem Bremena, a przed­tem Galaphile'a i pierwszych druidów, a przedtem...?

Przestał czytać, uświadamiając sobie, że tok narracji się zmienił. Pismo stało się mniejsze, bardziej wyraźne. Między słowami pojawiły się dziwne znaki, runy symbolizujące gesty.

Chłód przeniknął Walkera Boha do szpiku kości. Cisza wypełnia­jąca pokój stała się ogromna, przeistaczając się w nieskończony, przy­tłaczający ocean.

Do kroćset! wyszeptał w najmroczniejszym zakątku swego umy­słu. To formuła zaklęcia, które pogrzebało Paranor!

Jego oddech brzmiał chrapliwie, kiedy zmusił się do odwrócenia wzroku od księgi. Jego blada twarz była napięta. Coglin chciał, żeby to właśnie odnalazł - nie wiedział dlaczego, ale to było to. Teraz, kiedy to znalazł, zastanawiał się, czy nie będzie lepiej, jeśli od razu zamknie księgę.

Wiedział jednak, że to znowu strach szepce do jego ucha.

Ponownie opuścił wzrok i zaczął czytać. Rzeczywiście było tam zaklęcie, magiczna formuła, której trzysta lat wcześniej użył Allanon, by odgrodzić Paranor od świata ludzi. Ze zdziwieniem stwier­dził, że ją rozumie. Jego edukacja u Coglina była bardziej kompletna, niż przypuszczał. Skończył czytać opowieść o zaklęciu i odwrócił stronę.

Znajdował się tam tylko jeden ustęp. Brzmiał on tak:


Raz usunięty, pozostanie Paranor na zawsze utracony dla świata ludzi, zasklepiony i niewidoczny w swych murach. Tylko jeden rodzaj magii posiada moc przywrócenia go światu - ów szczególny, za­barwiony na czarno Kamień Elfów, który został stworzony przez cza­rodziejski lud ze starego świata na wzór i podobieństwo wszystkich Kamieni Elfów, lecz który jednoczy w sobie wszelkie właściwości serca, umysłu i ciała. Ktokolwiek będzie miał słuszną sprawę oraz prawo, posłuży się nim zgodnie z jego przeznaczeniem.


To było wszystko. Walker czytał dalej, lecz stwierdził, że temat nagle się zmienia, i cofnął się w lekturze. Raz jeszcze wolno przeczytał ów ustęp, szukając czegokolwiek, co mógł uprzednio przeoczyć. Nie miał wątpliwości, że starzec chciał, aby to właśnie odnalazł. Czarny Kamień Elfów. Magia, która była w stanie przywrócić do istnienia utracony Paranor. Środek do osiągnięcia celu wyznaczonego w zada­niu, które powierzył mu cień Allanona.

Przywróć światu Paranor i wskrześ do życia druidów”, znowu słyszał w myślach słowa zadania.

Oczywiście nie było już żadnych druidów. Lecz może Allanon chciał, żeby Coglin podjął ich dzieło, kiedy już Paranor zostanie przywrócony do istnienia. Wydawało się to logiczne, pomimo zapew­nień starca, że jego czas minął - lecz Walker był wystarczająco przenikliwy, by spostrzec, że tam, gdzie w grę wchodzili druidzi i ich magia, logika podążała często krętymi ścieżkami.

Przebrnął już przez dwie trzecie księgi. Następną godzinę zajęło mu doczytanie jej do końca. Nie znalazł dalej nic, co mogłoby być przeznaczone dla niego, i powrócił do fragmentu o Czarnym Kamie­niu Elfów. Od wschodu nadciągał świt, słabe złociste światło na ciemnym horyzoncie. Walker przetarł oczy i spróbował się zastano­wić. Czemu było tu tak niewiele o celu i właściwościach tej magii? Jak wyglądała i czego była w stanie dokonać? Chodziło o pojedynczy kamień, a nie o trzy - dlaczego? Jak to się stało, że nikt o nim przedtem nie słyszał?

Pytania te huczały w jego głowie jak uwięzione muchy, drażniąc go i intrygując zarazem. Przeczytał ustęp jeszcze kilka razy - czytał tak długo, aż znał go na pamięć - i zamknął księgę. Pogłoska leżący na podłodze przed nim przeciągnął się i ziewnął, po czym uniósł głowę i zamrugał oczami.

Przemów do mnie, kocie, pomyślał Walker. Istnieją sekrety, które znają tylko koty. Może ten jest jednym z nich.

Lecz Pogłoska wstał i wyszedł na zewnątrz, znikając wśród rzed­nącego mroku.

Walker zasnął wówczas i obudził się dopiero w południe. Wstał, wykąpał się i ubrał na nowo, bez pośpiechu zjadł śniadanie - cały ten czas zamknięta księga leżała przed nim na stole - po czym udał się na długi spacer. Poszedł przez dolinę na południe, na swoją ulubioną polanę, gdzie rwący potok przepływał hałaśliwie krętym skalnym łoży­skiem, wlewając swe wody do stawu, w którym połyskiwały maleńkie czerwone i niebieskie rybki. Zatrzymał się tam jakiś czas, rozmyślając, po czym wrócił do domu. Siedział na werandzie i patrzył, jak słońce przesuwa się wolno ku zachodowi w purpurowoszkarłatnej poświacie. Nie powinienem był w ogóle otwierać księgi, wyrzucał sobie łagodnie, gdyż nie zdołał się oprzeć pokusie jej tajemnicy. Powinie­nem był z powrotem ją zapakować i wrzucić do najgłębszej dziury, jaką zdołałbym znaleźć.

Na to było już jednak za późno. Przeczytał ją i uzyskaną w ten sposób wiedzę niełatwo było zapomnieć. Poczucie daremności wal­czyło w nim o lepsze z gniewem. Jeszcze niedawno wskrzeszenie Paranoru wydawało mu się niemożliwe. Teraz wiedział, że istnieje magia, która jest w stanie tego dokonać. Raz jeszcze naszło go po­czucie nieuchronności zdarzeń przepowiadanych przez druidów.

Jego życie należało jednak do niego, czyż nie? Nie musiał przyj­mować zadania powierzonego mu przez ducha Allanona, niezależnie od jego wykonalności.

Jego ciekawość była jednak silniejsza od niego. Przyłapywał się na tym, że myśli o Czarnym Kamieniu Elfów nawet wówczas, gdy usiło­wał tego nie robić. Czarny Kamień Elfów - zapomniana magia - gdzieś istniał. Gdzie? Gdzie był?

To i wszystkie inne pytania nie dawały mu spokoju przez cały wieczór. Zjadł kolację, po której znowu poszedł na spacer. Wróciwszy, zajrzał do kilku cennych książek z własnej biblioteki, zapisał parę zdań w swoim dzienniku, lecz głównie myślał o tamtym krótkim, intrygu­jącym ustępie o magii będącej w stanie wskrzesić Paranor.

Myślał o nim, szykując się do snu.

Wciąż o nim myślał, kiedy zbliżała się pomoc.

Myśl ta wiła się drażniąco i podstępnie w jego umyśle, wskazując mu taką możliwość lub inną, uchylając nieznacznie drzwi do nie oświetlonych pokoi, podsuwając przeczucia i intuicje mogące przy­nieść mu wiedzę, której - niemal wbrew woli - pragnął.

A wraz z nią, być może, spokój ducha.

Jego sen był niespokojny. Podniecenie wywołane przez tajemnicę Czarnego Kamienia Elfów nie chciało ustąpić.

Przed nadejściem świtu postanowił, że coś będzie musiał z tym zrobić.


Również Par Ohmsford obudził się tego ranka ze świadomością, że musi podjąć decyzję. Minęło pięć dni, od kiedy Damson i on uwolnili Colla, Morgana, Padishara Creela i dwóch pozostałych banitów z lo­chów federacyjnej strażnicy, i od tamtego czasu cała ich grupa się ukrywała. Nie próbowali opuścić miasta, gdyż byli pewni, że bramy są pilnie strzeżone, i ryzyko ich wykrycia wydawało się zbyt duże. Nie wrócili również do swego schowka w piwnicy warsztatu rusznikarza, czując, że mógł on zostać wydany przez ich tajemniczego zdrajcę. Zamiast tego przenosili się z jednej kryjówki do drugiej, w żadnej nie pozostając dłużej niż jedną noc, w każdej wystawiając czaty na czas swego krótkiego pobytu, zrywając się na nogi przy każdym odgłosie, jaki usłyszeli, i na widok każdego cienia, jaki się pojawił.

W końcu jednak Par uznał, że ma dość ukrywania się.

Wstał z prowizorycznego łóżka, jakie zajmował na poddaszu spi­chlerza, i spojrzał na leżącego obok Colla, który jeszcze spał. Pozo­stali byli już na nogach i przypuszczalnie znajdowali się na dole w głównym magazynie, który był zamknięty do początku następnego tygodnia. Ostrożnie podszedł do maleńkiego okienka, przez które wpadało całe światło, jakie rozjaśniało poddasze, i wyjrzał na zew­nątrz. Ulica w dole była pusta, jeśli nie liczyć bezpańskiego psa obwąchującego kubeł z odpadkami oraz żebraka śpiącego w bramie blachami naprzeciw. Niebo okryte było szarymi, nisko wiszącymi chmurami, zapowiadającymi deszcz jeszcze przed końcem dnia.

Kiedy przeszedł z powrotem przez pokój, żeby założyć buty, stwier­dził, że Coll już nie śpi i przygląda mu się. Szczeciniaste włosy brata były zmierzwione, a w jego zaspanych oczach połyskiwało niezado­wolenie.

- Hmm, następny dzień - mruknął Coll i ziewnął przecią­gle. - Ciekawe, jakiż to fascynujący skład czy magazyn odwiedzi­my dzisiaj. Jak sądzisz?

- Żaden, jeśli o mnie chodzi. - Par położył się na podłodze obok niego.

- Doprawdy? Mówiłeś to już Padisharowi? - Coll uniósł brwi.

- Właśnie się do mego wybieram.

- Przypuszczam, że masz w zanadrzu jakiś lepszy pomysł niż ukrywanie się. - Coll uniósł się na łokciu. - Bo nie sądzę, żeby Padishar zechciał cię wysłuchać, jeśli tak nie jest. Humor nie dopisuje mu od czasu, kiedy stwierdził, że nie jest tak kochany przez swoich ludzi, jak sądził.

Par wątpił, aby Padishar kiedykolwiek pozwolił sobie na tyle na­iwności, by sądzić, że jest kochany przez swoich ludzi, lecz Coll z pew­nością właściwie oceniał obecny stan ducha przywódcy banitów. Zdra­da jednego z jego własnych ludzi sprawiła, że stał się milczący i zgo­rzkniały. W ciągu ostatnich paru dni zaniknął się głęboko w sobie, choć wciąż pozostawał niekwestionowanym przywódcą, przeprowadzając ich przez gąszcz federacyjnych patroli i posterunków rozsianych po całym mieście oraz wynajdując im kryjówki, kiedy wydawało się, że żadnej już się nie da znaleźć. Lecz jednocześnie zachowywał obcy mu zazwyczaj dystans wobec wszystkich wokół niego. Damson Rhee po­szła z nimi, Par wciąż nie był pewien, czy z własnej woli, czy nie, lecz nawet ona nie była w stanie sforsować muru, jaki herszt banitów wzniósł wokół siebie. Poza sprawowaniem przywództwa Padishar odizolował się od nich tak radykalnie, jakby nie był już fizycznie obecny.

Par pokręcił głową.

- W końcu mamy coś więcej do zrobienia niż wędrować z miej­sca na miejsce przez resztę życia. - On również był wszystkim dość przygnębiony. - Jeśli potrzebny jest plan, Padishar powinien go obmyślić. Niczego nie osiągniemy, postępując tak jak teraz.

Coll wstał i zaczął się ubierać.

- Zapewne wolałbyś tego nie usłyszeć, Par, ale może jest teraz właściwy moment, żeby raz jeszcze rozważyć naszą decyzję sprzy­mierzenia się z Ruchem. Może byłoby lepiej, gdybyśmy znowu dzia­łali na własną rękę.

Par nie odpowiedział. Skończyli się ubierać i zeszli na dół do pozostałych. Na śniadanie był chleb, dżem oraz owoce, i łapczywie zabrali się do jedzenia. Par nie mógł zrozumieć, dlaczego jest taki wygłodniały, pomimo że prawie nic nie robił. Jedząc, słuchał, jak Stasas i Drutt wymieniają uwagi na temat polowań w lasach w swoich rodzinnych stronach, gdzieś na południe od Yarfleet. Morgan stał na czatach przy drzwiach prowadzących do magazynu i Coll poszedł dotrzymać mu towarzystwa. Damson Rhee siedziała na pustej skrzyn­ce obok, strugając coś. W ciągu kilku ostatnich dni rzadko ją widywał; często wychodziła z Padisharem na rekonesans po mieście, gdy tym­czasem pozostali przebywali w ukryciu.

Padishara nigdzie nie było widać.

Po śniadaniu Par wrócił na górę spakować swoje rzeczy, przewi­dywał bowiem, że niezależnie od wyniku jego konfrontacji z Padi­sharem wkrótce trzeba będzie opuścić to miejsce.

Damson udała się za nim na górę.

- Jesteś coraz bardziej niespokojny - zauważyła, kiedy znaleźli się sami. Usiadła na brzegu jego materaca, odrzucając do tyłu rudą grzywę. - Nie bardzo jest ci w smak życie banity, prawda?

- Nie jest mi w smak przesiadywanie w magazynach i piwni­cach. - Uśmiechnął się lekko. - Na co właściwie Padishar czeka?

Wzruszyła ramionami.

- Czasem wszyscy na coś czekamy, na ten głosik głęboko w na­szym wnętrzu, który nam mówi, co powinniśmy zrobić. Może to być intuicja albo zdrowy rozsądek, albo pojawienie się okoliczności poza naszą kontrolą. - Uśmiechnęła się do niego przewrotnie. - Czy teraz do ciebie przemawia?

- Coś na pewno przemawia. - Usiadł obok niej. - Czemu wciąż tu jesteś, Damson? Czy Padishar cię zatrzymuje?

- Niezupełnie. - Roześmiała się. - Mam całkowitą swobodę ruchu. Wie, że to nie ja go zdradziłam. I że ty nie, chyba także wie.

- Czemu więc tu pozostajesz? Przyglądała mu się przez chwilę w zamyśleniu.

- Może dlatego, że ty mnie interesujesz - rzekła w końcu. Zawiesiła głos, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale się rozmy­śliła. - Nigdy nie spotkałam nikogo, kto stosuje prawdziwą magię. Nie tę udawaną, jak ja.

Wyciągnęła rękę i zręcznym ruchem wyjęła zza jego ucha monetę. Była wystrugana z wiśniowego drzewa. Podała mu ją. Z jednej strony znajdowała się jej podobizna, a z drugiej jego. Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- To bardzo ładne.

- Dziękuję. - Wydawało mu się, że lekko się zarumieniła. - Możesz ją zatrzymać z tamtą drugą na szczęście.

Włożył monetę do kieszeni. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, wymieniając niepewne spojrzenia.

- Wiesz, nie ma wielkiej różnicy między twoją magią a moją - rzekł w końcu Par. - Obydwie opierają się na złudzeniu.

- Nie, Par. - Potrząsnęła głową. - Mylisz się. Jedna jest na­bytą umiejętnością, a druga wrodzoną. Moja jest wyuczona i kiedy ktoś się jej raz nauczy, jej możliwości zostają wyczerpane. Twoja wciąż się rozwija, a jej zakres jest nieograniczony. Nie rozumiesz? Moja magia jest zawodem, sposobem zarabiania na życie. Twoja jest czymś znacznie więcej; jest darem, wokół którego musisz zbudować swe życie. - Uśmiechnęła się, lecz w jej uśmiechu była odrobina smutku. Wstała. - Mam coś do zrobienia. Skończ się pakować. - Przeszła obok niego i zniknęła na drabinie.

Ranek mijał powoli, a Padishar ciągle nie wracał. Parowi czas upływał na bezczynności. Z coraz większą niecierpliwością czekał, aż coś się wydarzy. Od czasu do czasu podchodzili do niego Coll i Morgan i powiedział im o swoim zamiarze rozmówienia się z her­sztem banitów. Żaden z nich nie oceniał optymistycznie jego szans.

Niebo wyglądało coraz groźniej, wiatr przybierał na sile, aż w końcu zaczął wyć ponuro w wypaczonych framugach okien i drzwi starego budynku, wciąż jednak nie padało. Dla zabicia czasu grano w karty i gawędzono.

Było już dobrze po południu, kiedy wrócił Padishar. Wśliznął się bez słowa przez frontowe drzwi, podszedł prosto do Para i dał mu znak, żeby za nim poszedł. Zaprowadził Ohmsforda do małego biura znajdującego się z tyłu budynku i zamknął za nim drzwi.

Kiedy znaleźli się sami, zdawał się nie wiedzieć, od czego zacząć.

- Zastanawiałem się dość długo nad tym, co powinniśmy zro­bić - rzekł w końcu. - Albo, jeśli wolisz, czego nie powinniśmy robić.. Każdy błąd, jaki teraz popełnimy, może być ostatni. - Pociąg­nął Para do ławy odsuniętej pod ścianę i usiedli na niej. - Jest prob­lem tego zdrajcy - powiedział spokojnie. Jego oczy połyskiwały zimno, lecz Par nie potrafił niczego z nich wyczytać. - Z początku byłem pewien, że to musi być któreś z nas. Nie jestem to jednak ja ani Damson. Damson znajduje się poza podejrzeniem. Nie jesteś to także ty. Mógłby to być twój brat, ale to również nie on, prawda?

Było to raczej stwierdzenie faktu niż pytanie. Par na potwierdzenie potrząsnął głową.

- Ani góral.

Par ponownie potrząsnął głową.

- Zostają więc: Ciba Blue, Stasas i Drutt. Blue prawdopodobnie nie żyje; oznacza to, że jeśli on jest tym kimś, to był dość głupi, by dać się na dodatek zabić. To niepodobne do niego. Pozostali dwaj natomiast są ze mną niemal od samego początku. To wykluczone, żeby któryś z nich mnie zdradził, niezależnie od oferowanej ceny czy po­dawanego powodu. Ich nienawiść do federacji jest niemal równa mo­jej. - Mięśnie jego szczęki naprężyły się. - Więc może jednak nie jest to żadne z nas. Lecz kto inny mógł odkryć nasz plan? Rozumiesz, co mam na myśli? Twój przyjaciel góral wspomniał dziś rano o czymś, o czym niemal zapomniał. Kiedy przybyliśmy do miasta i weszliśmy między stragany na targu, wydawało mu się, że dostrzegł Hirehone'a. Sądził, że mu się przywidziało; teraz nie jest już taki pewien. Jeśli nawet pominąć to, że Hirehone wielokrotnie przedtem miał moje życie w swoim ręku i mnie nie zdradził, to w jaki sposób miałby to uczynić tym razem? Nikt poza Damson i ludźmi, których z sobą przyprowa­dziłem, nie wiedział, gdzie, kiedy, jak, dlaczego ani co zamierzamy zrobić. A jednak żołnierze federacji na nas czekali. Oni wiedzieli.

Par zapomniał na chwilę o swoim zamiarze oświadczenia Padisharowi, że ma dość całej sprawy.

- Więc kto to był? - zapytał z przejęciem. - Kto to mógł być?

- To pytanie nie daje mi spokoju. - Uśmiech Padishara był wymuszony. - Jeszcze nie wiem. Możesz być jednak pewien, że prędzej czy później się dowiem. Na razie nie jest to istotne. Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. - Pochylił się do przodu. - Spę­dziłem ranek z pewnym znajomym, człowiekiem mającym wgląd w to, co dzieje się w wyższych kręgach władz federacyjnych w Tyrsis. Mam do niego całkowite zaufanie. Nawet Damson o nim nie wie. Powiedział mi parę interesujących rzeczy. Wydaje się, że ty i Damson przyszliście mi na ratunek w samą porę. Rimmer Dali przybył wcześ­nie następnego ranka, żeby osobiście zająć się moim przesłuchaniem i późniejszym zgładzeniem. - Herszt banitów westchnął z satysfa­kcją. - Był bardzo zawiedziony, że już mnie nie zastał. - Padishar przesunął się i zbliżył głowę do głowy Para. - Wiem, że się niecierpliwisz, Par. Czytam w tobie jak w książce. Ale pośpiech w tym fachu kończy się przedwczesnym zgonem, więc nigdy za wiele ostroż­ności. - Znów się uśmiechnął. - Ale ty i ja, chłopcze, jesteśmy siłą, z którą federacja musi się liczyć w swojej grze. Los sprowadził cię do mnie i ma on jakieś zamiary w związku z nami dwoma; coś, co wstrząśnie federacją i jej Radą Koalicyjną, szperaczami i całą resztą aż po najgłębsze fundamenty! - Przed nosem Para zacisnęła się potężna dłoń i chłopiec mimo woli się cofnął. - Tyle wysiłku włożono w ukrycie wszelkich śladów starego Parku Ludu: most Sendica został zburzony i odbudowany, stary park odgrodzony murem, strażnicy uwijają się jak w ukropie! Dlaczego? Ponieważ jest tam coś, o czego istnieniu nikt nie powinien się dowiedzieć! Czuję to, chłopcze! Jestem teraz równie mocno o tym przekonany jak wówczas, kiedyśmy tam poszli pięć dni temu!

- Miecz Shannary? - szepnął Par. Uśmiech Padishara był tym razem szczery.

- Postawiłbym na to dziesięć lat swojego życia! Ale wciąż ist­nieje tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać, nieprawdaż? - Wyciągnął ręce i chwycił Para za ramiona. Pobrużdżona, koścista twarz przybrała wyraz przebiegłości i bezwzględnej determinacji. Czło­wiek, który przewodził im przez ostatnich pięć dni, zniknął; do Para przemawiał dawny Padishar Creel. - Człowiek, z którym rozma­wiałem, ten, który ma dostęp do sekretów federacji, mówił mi, że Rimmer Dali sądzi, iż uciekliśmy. Myśli, że jesteśmy już z powrotem w Parma Key. Uznał, że zrezygnowaliśmy z tego, po co tutaj przy­byliśmy, cokolwiek to było. Pozostał w mieście tylko dlatego, że nie zdecydował jeszcze, co ma dalej robić. Proponuję, żebyśmy trochę mu w tym pomogli, młodzieńcze.

- Co mielibyśmy...? - Par szeroko otworzył oczy.

- Coś, czego się najmniej spodziewa, oczywiście! - odparł Padishar, zanim Par zdążył dokończyć pytanie. - Ostatnią rzecz, na jaką on i jego czarne szakale będą przygotowani, oto co zrobi­my! - Jego oczy zwęziły się. - Zejdziemy z powrotem do Dołu!

Parowi zaparło dech w piersi.

- Zejdziemy tam, zanim będą mieli szansę się zorientować, gdzie jesteśmy i co zamierzamy zrobić, zejdziemy z powrotem do tej najpilniej strzeżonej dziury w ziemi i jeśli Miecz Shannary tam jest, to sprzątniemy im go sprzed nosa! - Szarpnięciem podniósł osłupia­łego Para na nogi. - I zrobimy to jeszcze dzisiejszej nocy!


XXII


Zbliżał się zmierzch, kiedy Walker Boh dotarł do celu swej drogi. Wczesnym rankiem opuścił Hearthstone i udał się na pomoc; szedł spokojnym krokiem, bez pośpiechu, by zapewnić sobie dostatecznie dużo czasu na przemyślenie tego, co zamierzał zrobić. Kiedy wyru­szał, niebo było bezchmurne i pełne słonecznego światła, lecz pod wieczór od zachodu zaczęły nadciągać chmury i zrobiło się posępnie i szaro. Okolica, przez którą wędrował, była dzika i surowa. Wijące się górskie grzbiety i urwiste zbocza burzyły symetrię lasów i spra­wiały, że drzewa przechylały się i wyginały jak włócznie wbite na oślep w ziemię. Powalone pnie i odłamki skalne w wielu miejscach przegradzały drogę, a wśród drzew, jak całun, unosiła się mgła, uwię­ziona tam, nieruchoma.

Walker zatrzymał się. Spoglądał z góry między dwoma potężnymi, poszczerbionymi grzbietami górskimi w wąską dolinę skrywającą ma­leńkie jezioro. Było ono ledwie widoczne spoza zasłony sosen i gęs­tych obłoków mgły zalegającej nad jego powierzchnią, wirującej ospale, obojętnie, bezwolnie nad niemal bezwietrznym przestworem.

Jezioro było mieszkaniem Grimponda.

Walker nie przystanął na długo. Niemal od razu zaczął schodzić do doliny.

Wkrótce spowiła go mgła, wypełniając mu usta swym metalicz­nym smakiem i przesłaniając wszystko, co miał przed sobą. Nie zwra­cał uwagi na napierające nań zewsząd doznania - uczucie osacze­nia, wyimaginowane szepty, zatrważającą martwotę - i koncentrował się na ścieżce pod stopami. Wkrótce zrobiło się chłodno, powietrze przywierało do jego skóry wilgotnym nalotem zalatującym zgnilizną. Wokół niego wznosiły się sosny. Bezustannie ich przybywało, aż w końcu nie pozostało miejsca, które byłoby od nich wolne. Dolina pogrążona była w milczeniu i jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał, było ciche szuranie jego butów na kamieniach.

Czuł na sobie spojrzenie Grimponda.

Minęło już tyle czasu.

Coglin wcześnie go ostrzegł przed Grimpondem. Był on duchem mieszkającym w jeziorze na dole, duchem starszym niż świat czterech krain. Sam twierdził, że pochodzi sprzed Wielkich Wojen. Przechwa­lał się, że żył już w czarodziejskiej epoce. Podobnie jak wszystkie duchy, posiadał zdolność odgadywania sekretów ukrytych przed śmier­telnikami. Miał na swoje rozkazy magię. Był jednak zgorzkniałym i złośliwym stworem, uwięzionym na całą wieczność na tym świecie z nieznanego nikomu powodu. Nie mógł umrzeć i nienawidził pustej, bezcielesnej egzystencji, na jaką był skazany. Wyżywał się na lu­dziach, którzy przychodzili z nim rozmawiać, dręcząc ich zagadkami o prawdach, które usiłowali poznać, szydząc z ich śmiertelności, uka­zując im więcej z tego, co woleliby pozostawić w ukryciu, niż z tego, co chcieliby odkryć.

Brin Ohmsford przybyła do Grimponda trzysta lat wcześniej, by odnaleźć drogę do Maelmord, gdzie miała się zmierzyć z Ildatch. Duch igrał z nią do czasu, aż użyła pieśni, by podstępnie go usidlić i zmusić do wyjawienia jej tego, co chciała wiedzieć. Duch nigdy tego nie zapomniał; był to jedyny raz, kiedy człowiek zdołał go prze­chytrzyć. Walker słyszał tę historię wielokrotnie jako chłopiec. Lecz dopiero kiedy przybył na północ, do Hearthstone, żeby tam zamie­szkać, porzucając nazwisko i dziedzictwo Ohmsfordów, odkrył, że Grimpond na niego czeka. Brin Ohmsford mogła od dawna nie żyć i zostać zapomniana, lecz Grimpond miał żyć wiecznie i postanowił, że ktoś musi zapłacić za jego upokorzenie. Jeśli nie mogła to być osoba bezpośrednio odpowiedzialna, to z powodzeniem jej miejsce mógł zająć ktoś inny z jej rodu.

Coglin poradził Walkerowi Bohowi, by trzymał się odeń z daleka. Grimpond postara się go zgładzić, kiedy tylko nadarzy się po temu sposobność. Jego rodzicom udzielono tej samej rady i usłuchali jej. Lecz Walker Boh osiągnął punkt w swoim życiu, kiedy miał już dość przepraszania za to, kim jest. Przybył do Wilderun, żeby umknąć przed swoim dziedzictwem; nie zamierzał spędzić reszty życia, za­stanawiając się, czy istnieje coś, co może go zniszczyć. Wolał roz­strzygnąć sprawę z duchem od razu. Udał się na poszukiwanie Grim-ponda. Ponieważ duch nigdy nie ukazywał się więcej niż jednej osobie naraz, Coglin musiał pozwolić Walkerowi pójść samemu. Kiedy do­szło dp konfrontacji, była ona pamiętna. Trwała prawie sześć godzin. W tym czasie Grimpond użył przeciwko Walkerowi każdego możli­wego podstępu i wybiegu, jakimi rozporządzał, odkrywając prawdzi­we i zmyślone sekrety o jego teraźniejszości i przyszłości, zasypując go tyradami mającymi na celu doprowadzenie go do szaleństwa, uka­zując mu nienawistne i niszczycielskie obrazy jego samego oraz tych, których kochał. Walker Boh oparł się temu wszystkiemu. Kiedy duch wyczerpał swe siły, przeklął Walkera i zniknął z powrotem we mgle.

Walker powrócił do Hearthstone z uczuciem, że problem prze­szłości został rozwiązany. Zostawił Grimponda w spokoju, podobnie jak Grimpond jego - chociaż można było twierdzić, że ten ostatni nie miał innego wyboru, ponieważ nie mógł opuścić wód jeziora.

Aż do dzisiaj Walker Boh nie powracał w to miejsce.

Westchnął. Tym razem miało być trudniej, ponieważ chciał cze­goś od ducha. Mógł udawać, że tak nie jest. Mógł zachować dla siebie przyczynę swego przybycia - pragnienie zdobycia od Grim­ponda informacji, gdzie znajduje się Czarny Kamień Elfów. Mógł rozmawiać z nim o tym lub owym albo odgrywać jakąś rolę, która zdezorientowałaby potwora, ponieważ uwielbiał on wszelkiego ro­dzaju gry. Było jednak mało prawdopodobne, żeby to coś dało.

Grimpondowi zawsze udawało się w jakiś sposób odgadnąć powód czyjegoś przybycia.

Walker czuł, jak mgła ociera się o niego z delikatnością maleńkich palców, czepiających się go uparcie. Wiedział, że spotkanie nie będzie przyjemne.

Szedł dalej naprzód. Światło dzienne dogasało i powoli zapadał zmrok. Cienie, wszędzie tam, gdzie znajdowały oparcie w szarzejącej mgle, wydłużały się w groteskowej parodii swych właścicieli. Walker otulił się szczelniej płaszczem, układając w myślach słowa, którymi zwróci się do Grimponda, argumenty, których użyje, gry, do których się ucieknie, jeśli zostanie do tego zmuszony. Przywołał w pamięci zdarzenia ze swego życia, które duch zapewne zechce przeciw niemu wykorzystać - w większości wzięte z młodości, kiedy wprawiał go w zakłopotanie i dręczył brak pewności siebie.

Już wtedy nazywali go Mrocznym Stryjem - towarzysze za­baw Para i Colla, ich rodzice, a nawet ludzie z wioski Shady Yale, którzy go nie znali. Mroczne wydawało im się życie i osobowość tego bladego, trzymającego się na uboczu młodzieńca, który potrafił czasem czytać w myślach, umiał odgadywać, a nawet wywoływać to, co się wydarzy, i rozumiał tak wiele z tego, co było przed innymi ukryte. Dziwny stryj Para i Colla, nie mający własnych rodziców ani żadnej prawdziwej rodziny, pozbawiony przeszłości, w którą chciałby kogokolwiek wtajemniczać. Nawet nazwisko Ohmsford zda­wało się do niego nie pasować. Zawsze był Mrocznym Stryjem, w jakiś sposób starszym od wszystkich, nie za sprawą wieku, lecz wiedzy. Nie była to wyuczona wiedza; była to wiedza, z którą się urodził. Jego ojciec usiłował mu to wytłumaczyć. Jej źródłem było dziedzictwo magii pieśni. W ten sposób się objawiała. Nie miało to jednak trwać wiecznie; nigdy się tak nie działo. Było to jedynie stadium, przez które musiał przejść ze względu na to, kim był. Par i Coll nie muszą jednak przez to przejść, argumentował w odpo­wiedzi Walker. Nie, tylko ty i ja, jedynie dzieci Brin Ohmsford, ponieważ jesteśmy nosicielami dziedzictwa, szeptał jego ojciec. Je­steśmy wybrańcami Allanona...

Gniewnie odpędził wspomnienia. Znowu wzbierała w nim złość. „Wybrańcy Allanona”, czy tak powiedział jego ojciec? Bliższe pra­wdy byłoby „przeklęci przez Allanona”.

Drzewa skończyły się przed nim niespodziewanie, zaskakując go nagłością swego zniknięcia. Stał na skraju jeziora, którego skaliste brzegi ginęły we mgle po obu stronach, a wody chlupotały łagodnie i nieprzerwanie wśród ciszy. Walker Boh wyprostował się. Jego myśli skupiły się i stężały, jakby były z żelaza, jego uwaga się wyostrzyła, a umysł rozjaśnił.

Czekał - samotna postać na brzegu.

We mgle coś się poruszyło, więcej niż w jednym miejscu naraz. Walker wytężył wzrok, lecz ruch ustał równie nagle, jak się rozpoczął. Gdzieś z daleka, sponad mgły spowijającej całe jezioro, spoza ska­listych grzbietów górskich zamykających w sobie wąską dolinę, w ja­kimś pustym niebie czyjś głos wyszeptał: „Mroczny Stryju”.

Walker słyszał te słowa, łudząco bliskie, a jednak dobiegające z miejsca, w którym on sam nigdy nie miał się znaleźć, nie z wnętrza jego własnej głowy ani z żadnego innego rozpoznawalnego miejsca, a jednak wyraźne i niemal dotykalne. Nie odpowiedział na nie. Ciągle czekał.

Nagle rozproszone poruszenia, które przed kilkoma minutami zmą­ciły mgłę, skupiły się w jednym punkcie, zlewając się w bezbarwny kształt, który stanął na wodzie i zaczął się posuwać naprzód. W miarę jak się zbliżał, zaczął przybierać wyraźniejszy zarys, rosnąć, stając się większy niż ludzka postać, którą, jak się zdaje, miał wyobrażać, i unosząc się do góry, jakby miał zamiar rozgnieść wszystko na swej drodze. Walker nie poruszył się. Zwiewny kształt stał się cieniem, a cień osobą...

Walker Boh beznamiętnie przyglądał się stojącemu przed nim Grimpondowi, zawieszonemu w obłokach pary, z twarzą wyłaniającą się z cienia, by można było rozpoznać, w kogo postanowił się wcielić.

- Czy przybyłeś, żeby podjąć się zadania, które ci wyznaczyłem, Walkerze Bohu? - zapytał.

Walker zląkł się mimo woli. Z góry spoglądało nań ciemne, zamyślone oblicze Allanona.


W magazynie panowała zupełna cisza. Jego zacienione wnętrze tonęło w milczeniu, kiedy sześć par oczu wpatrywało się z napięciem w Padishara Creela.

Właśnie oznajmił, że ponownie udają się do Dołu.

- Tym razem zabierzemy się do tego inaczej - powiedział im. Na jego kościstej twarzy malowała się niezłomna determinacja, jakby tylko ona była w stanie ich przekonać. - Nie będzie żadnego prze­mykania się przez park ze sznurowymi drabinami. Istnieje wejście do Dołu z niższych kondygnacji strażnicy. Tak właśnie to zrobimy. Dostaniemy się do strażnicy, zejdziemy przez nią do Dołu, po czym wrócimy tą samą drogą, i nikt nie będzie o tym wiedział.

Par zaryzykował rzut oka na pozostałych. Na twarzach Colla, Morgana, Damson oraz Stasasa i Drutta malowało się niedowierzanie zmieszane z przestrachem. To, co proponował herszt banitów, było przerażające; takie przedsięwzięcie wydawało się z góry skazane na niepowodzenie. Nikt nie próbował mu przerwać. Chcieli usłyszeć, jak zamierza to zrobić.

- Warty przed strażnicą zmieniają się dwa razy dziennie, o wscho­dzie słońca i o zachodzie. Dwie zmiany, po sześciu ludzi każda. Raz w tygodniu, ale w różne dni, każda zmiana jest luzowana. Zastępstwo dla zmiany dziennej przychodzi tuż po zachodzie słońca. To pewne; dokładnie to sprawdziłem. - Jego twarz rozjaśnił znajomy wilczy uśmiech. - Dzisiaj kilka godzin przed zmianą warty przybędzie od­dział porządkowy, ponieważ tego wieczoru podczas dokonywania zmiany ma się odbyć inspekcja pomieszczeń strażnicy i jej dowódca chce, żeby wszystko świeciło czystością. Dzienna zmiana nie będzie robiła problemów z przepuszczeniem oddziału, uważając, że to nie jej zmartwienie. - Na chwilę urwał. - Tym oddziałem będziemy oczywiście my. - Pochylił się do przodu, świdrując ich wzro­kiem. - Znalazłszy się w środku, unieszkodliwimy nocną zmianę. Jeśli zrobimy to dość cicho, dzienna zmiana nie będzie nawet wie­działa, co się dzieje. Będzie kontynuowała swoje obchody, wykonując za nas część pracy, to znaczy nie wpuszczając nikogo do środka. Na wszelki wypadek i tak zaryglujemy drzwi od wewnątrz. Następnie zejdziemy schodami strażnicy na niższe poziomy, a stamtąd przed­ostaniemy się do Dołu. Powinno wówczas być jeszcze wystarczająco jasno, byśmy zdołali dość szybko znaleźć to, czego szukamy. Kiedy będziemy już to mieli, wejdziemy z powrotem po schodach i wydo­staniemy się tą samą drogą, którą przyszliśmy.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Następnie Drutt powiedział ochrypłym głosem:

- Rozpoznają nas, Padisharze. Będą tam na pewno żołnierze, którzy byli obecni przy naszym pojmaniu.

Padishar potrząsnął głową.

- Trzy dni temu wymieniono wartę. To byli żołnierze, którzy mieli służbę, kiedy nas schwytano.

- A co z dowódcą?

- Nie będzie go do początku przyszłego tygodnia. Pozostanie jedynie oficer dyżurny.

- Potrzebowalibyśmy federacyjnych mundurów.

- Mamy je. Przyniosłem je wczoraj. Drutt i Stasas wymienili spojrzenia.

- Przygotowywałeś to od dłuższego czasu, co? - zapytał ten drugi.

Herszt banitów zaśmiał się cicho.

- Od momentu, gdy wydostaliśmy się z tamtych cel. Morgan, który siedział na ławie obok Colla, wstał.

- Jeśli coś pójdzie nie tak i odkryją nasze zamiary, będzie ich pełno w całej strażnicy. Znajdziemy się w pułapce, Padisharze.

- Nie, nie znajdziemy się. - Wielki mężczyzna potrząsnął gło­wą. - Wraz ze sprzętem do sprzątania weźmiemy haki i liny. Jeśli nie bę­dziemy mogli wrócić tą samą drogą, wydostaniemy się z Dołu za ich po­mocą. Żołnierze federacji będą na nas czekali przy wejściu do strażnicy. Nawet nie przyjdzie im do głowy, że nie zamierzamy tamtędy wracać.

Nie było więcej pytań. Nastąpiło długie milczenie, podczas któ­rego cała szóstka ważyła w myślach wątpliwości i obawy, czekając na jakiś wewnętrzny głos, który ich zapewni, że plan się powiedzie. Par przyłapał się na tym, że myśli, jak wiele może się nie udać.

- No więc, jak będzie? - Cierpliwość Padishara się wyczer­pywała. - Nie mamy czasu do stracenia. Wszyscy wiemy, że zwią­zane z tym jest pewne ryzyko, ale taka jest natura naszego przedsię­wzięcia. Chcę usłyszeć waszą decyzję. Próbujemy czy nie? Kto jest za? Kto idzie ze mną?

Par słuchał wydłużającej się ciszy. Coll i Morgan siedzieli nieruchomo jak posągi na ławie po obu jego stronach. Stasas i Drutt, po i których można było oczekiwać, że przemówią jako pierwsi, mieli oczy wbite w podłogę. Damson patrzyła na Padishara, który z kolei patrzył na nią. Par od razu zdał sobie sprawę, że nikt nic nie powie, gdyż wszyscy czekają na niego.

Zaskoczył samego siebie. Nawet nie musiał się zastanawiać. Po­wiedział po prostu:

- Ja pójdę.

- Oszalałeś? - syknął mu do ucha Coll. Uwagę Padishara skupili przez chwilę na sobie Stasas i Drutt, którzy oświadczali, że oni również pójdą. - Par, to była dla nas szansa, żeby się wycofać!

Par pochylił się w jego stronę.

- On to robi dla mnie, nie rozumiesz? Przecież to ja chcę odnaleźć Miecz! Nie mogę pozwolić, by Padishar brał na siebie całe ryzyko! Muszę iść!

Coll bezradnie pokręcił głową. Morgan, mrugając do Para ponad jego ramieniem, również opowiedział się za pójściem. Coll po prostu bez słowa uniósł dłoń i skinął głową.

Pozostawała jeszcze Damson. Padishar wyczekująco utkwił w niej przenikliwe spojrzenie. Nagle Parowi przyszło do głowy, że Padishar wcale nie musiał pytać, kto zechce z nim pójść; mógł im to po prostu nakazać. Być może, pytając, wystawiał ich również na próbę. Zdrajca wciąż znajdował się na wolności. Wprawdzie Padishar powiedział mu wcześniej, iż nie sądzi, żeby to było któreś z nich - ale może chciał się upewnić.

- Będę na was czekała w parku - powiedziała Damson Rhee i wszyscy spojrzeli na nią zdumieni. Zdawała się tego nie dostrze­gać. - Musiałabym przebrać się za mężczyznę, żeby z wami wejść. To zwiększyłoby tylko ryzyko, na jakie będziecie narażeni, i po co? Nie mielibyście ze mnie żadnego pożytku. Jeśli pojawią się jakieś trudności, bardziej się wam przydam na zewnątrz.

Padishar uśmiechnął się rozbrajająco.

- Twoje rozumowanie jest jak zawsze słuszne, Damson. Bę­dziesz czekała w parku.

Parowi wydało się, że zgodził się odrobinę za szybko.


Z gładkiej, szarej powierzchni jeziora tryskały gejzery i o skórę Walkera Boha jak kryształki lodu uderzały krople wody.

- Powiedz mi, po co tutaj przybywasz, Mroczny Stryju - sze­pnął cień Allanona.

Walker czuł, jak chłód wypala się w nim, trawiony żarem jego determinacji.

- Nie muszę ci nic mówić - odparł. - Nie jesteś Allanonem. Jesteś tylko Grimpondem.

Oblicze Allanona zafalowało i rozpłynęło się w półmroku, a jego miejsce zajęła twarz samego Walkera. Grimpond wydał z siebie głu­chy śmiech.

- Jestem tobą, Walkerze Bohu. Nikim więcej i nikim mniej. Rozpoznajesz siebie?

Jego twarz uległa szeregowi następujących szybko po sobie trans­formacji: Walker jako dziecko, jako chłopiec, jako młodzieniec, jako mężczyzna. Obrazy pojawiały się i znikały tak prędko, że Walker ledwie mógł za nimi nadążyć. Było coś przerażającego w obserwo­waniu tak szybko przemijających faz własnego życia. Zmusił się do zachowania spokoju.

- Czy będziesz ze mną rozmawiał, Grimpondzie? - zapytał.

- Czy będziesz rozmawiał z samym sobą? - brzmiała odpowiedź.

Walker głęboko zaczerpnął powietrza.

- Tak. Ale w jakim celu miałbym to robić? Nie mam o czym rozmawiać z samym sobą. Wiem już wszystko, co mógłbym sobie powiedzieć.

- Tak samo jak ja, Walkerze. Tak samo jak ja.

Grimpond zaczął się kurczyć, aż stał się tej samej wielkości co Walker. Zachował jego twarz, szydząc z niego jej widokiem, ukazując przebłyski starości, która kiedyś nią zawładnie, nadając jej wyraz rezygnacji, by ukazać daremność jego życia.

- Wiem, po co do mnie przyszedłeś - rzekł nagle Grimponnd. - Znam twoje najtajniejsze myśli, małe sekrety, które wolałbyś kryć nawet przed sobą. Nie musisz prowadzić ze sobą gier, Walkerze Bahu. Z pewnością mi w tym dorównujesz i nie mam ochoty znowu się z tobą zmagać. Przyszedłeś, żeby zapytać, dokąd musisz się udać, by odnaleźć Czarny Kamień Elfów. Dobrze więc. Powiem ci to.

Walker natychmiast nabrał nieufności do ducha. Grimpond nigdy nie czynił ustępstw bez ukrytego motywu. W odpowiedzi bez słowa skinął głową.

- Jakże smutny się wydajesz, Walkerze - rzekł niemal czule duch. - Żadnego zadowolenia z mojej uległości, żadnej radości, że dostaniesz to, czego chcesz? Czyżby tak trudno było ci przyznać że wyzbyłeś się dumy i wiary w siebie, że porzuciłeś swe wzniosłe zasady i dałeś się jednak pozyskać dla sprawy druidów? Walker zesztywniał mimo woli.

- Jesteś w błędzie, Grimpondzie. Nic jeszcze nie zostało postanowione.

- Ależ tak, Mroczny Stryju! Wszystko zostało postanowione! Nie miej co do tego złudzeń. Twoje życie rozsnuwa się przed moimi oczami jak prosta i nie załamująca się linia, twe lata jawią mi się jako skończona liczba, a ich bieg jest przesądzony. Zostałeś schwytany w potrzask słów druida. Dziedzictwo pozostawione przez niego Brin Ohmsford staje się twoim własnym, czy tego chcesz, czy nie. Jesteś usidlony!

- Powiedz mi wiec o Czarnym Kamieniu Elfów - spróbował Walker.

- Wszystko w swoim czasie. Musisz być cierpliwy.

Słowa przebrzmiały wśród ciszy. Grimpond poruszył się za spo­wijającą go zasłoną pary. Światło dzienne cofnęło się przed ciemno­ścią, szarość zmieniła się w czerń. Księżyc i gwiazdy przesłaniała gęsta mgła. Jednakże w miejscu, gdzie stał Walker, jarzyło się światło, luminescencja dobywająca się z wód, nad którymi unosił się Grim­pond, mętny i wątły blask tlący się ponuro wśród nocy.

- Tyle wysiłku włożonego w ucieczkę od druidów - rzekł ci­cho Grimpond. - Co za głupota! - Twarz Walkera rozpłynęła się i zastąpiła ją twarz jego ojca, który powiedział: - Pamiętaj, Walkerze, że jesteśmy nosicielami dziedzictwa Allanona. Na łożu śmierci powierzył je Brin Ohmsford, aby było przekazywane z pokolenia na pokolenie do czasu, aż będzie potrzebne, kiedyś w odległej przyszło­ści... - Oblicze jego ojca spojrzało na niego gniewnie. - Może teraz?

Ponad nim pojawiły się obrazy unoszące się w powietrzu jak gobeliny rozpięte na krosnach, przetkane materią mgły. Ukazywały się jeden po drugim, mieniące się barwami, mające głębię prawdzi­wego życia.

Walker cofnął się zaskoczony. Zobaczył wśród obrazów siebie, z gniewem i nieustępliwością na twarzy, stojącego na chmurach ponad skulonymi postaciami Para i Wren oraz innych członków małej gro­madki, którzy zgromadzili się w Hadeshornie, aby się spotkać z du­chem Allanona. W ciemności rozległ się grzmot i niebo rozdarła błyskawica. Głos Walkera był sykiem wśród huku i blasku. Słowa były jego własne, jakby wypowiadane z głębi jego pamięci. „Wolał­bym odrąbać sobie rękę, niż doczekać powrotu druidów!” Jednocześ­nie uniósł ramię, pokazując, że istotnie brakuje mu ręki.

Obraz zbladł, po czym ponownie nabrał ostrości. Znowu ujrzał siebie, tym razem na wysokim, pustym grzbiecie górskim, z którego roztaczał się bezkresny widok. Cały świat rozpościerał się przed nim: kraje i ich plemiona, stworzenia wodne i lądowe, życie wszystkich istot, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi. Wiatr targał jego czar­nymi szatami i gwizdał złowrogo w jego uszach. Obok niego stała dziewczyna. Była jednocześnie kobietą i dzieckiem, magiczną istotą, stworzeniem nieziemskiej urody. Zdumiała go siła jej spojrzenia, bez­dennych czarnych oczu, od których nie mógł oderwać wzroku. Długie, srebrzyste włosy spływały lśniącą kaskadą z jej głowy. Wyciągnęła rękę, usiłując się o niego oprzeć, by nie stracić równowagi na zdrad­liwych kamieniach - a on odepchnął ją gwałtownie. Przewróciła się i runęła w przepaść w dole, nie dobywając z siebie głosu. Jej srebrne włosy stały się po chwili jasną plamką, po czym zupełnie zniknęły.

Obraz znowu zbladł, po czym powrócił. Zobaczył siebie po raz trzeci, tym razem w wymarłej zamkowej fortecy, szarej z zapuszcze­nia i starości. Śmierć skradała się za nim nieubłaganie, przechodząc przez mury i pełzając korytarzami. Jej zimne palce wyciągały się, szukając w nim oznak życia. Chciał od niej uciec, wiedział, że musi to zrobić, jeśli chce przeżyć, a jednak nie był w stanie. Stał bez ruchu, pozwalając by Śmierć się do niego zbliżyła, wyciągnęła ramiona i objęła go. Kiedy ulatywało z niego życie, przejął go chłód i zobaczył, że stoi za nim odziana w ciemne szaty postać, która go trzyma, nie pozwalając mu uciec. Postać miała twarz Allanona.

Obrazy zniknęły, barwy zbladły i powróciła szarość, przesuwająca się leniwie w fosforyzującym blasku jeziora. Grimpond powoli opu­ścił ramiona i jezioro zaczęło syczeć i bulgotać z niezadowolenia. Walker Boh cofnął się przed opadającym na niego rzęsiście pyłem wodnym.

- Co powiesz, Mroczny Stryju? - zapytał szeptem Grimpond. Znowu miał bladą twarz Walkera.

- Że wciąż prowadzisz swoje gry - odparł spokojnie Wal­ker. - Że pokazujesz kłamstwa i półprawdy, żeby ze mnie szydzić. Że nie pokazałeś mi niczego o Czarnym Kamieniu Elfów.

- Nie pokazałem? - Grimpond niewyraźnie zamigotał. - Są­dzisz, że wszystko to gra? Jedynie kłamstwa i półprawdy? - Jego śmiech był pozbawiony wesołości. - Możesz myśleć, co chcesz, Walkerze Bohu. Lecz ja widzę przyszłość, która jest przed tobą ukry­ta, i głupotą byłoby sądzić, że niczego z niej ci nie ukażę. Pamiętaj, Walkerze, jestem tobą, głosem mówiącym, kim i czym jesteś, i tym samym jestem dla wszystkich, którzy tu przychodzą, żeby ze mną rozmawiać.

Walker potrząsnął głową.

- Nie, Grimpondzie, nigdy nie będziesz mną. Nigdy nie będziesz nikim innym niż sobą, duchem bez tożsamości, bez własnego istnie­nia, wygnanym na całą wieczność do tego jeziora. Nic, co zrobisz, żadna twoja gra nie jest w stanie tego zmienić.

Pył wodny wzniósł się z sykiem ku górze.

- Więc odejdź ode mnie, Mroczny Stryju! - rzekł Grimpond gniewnym głosem. - Zabierz z sobą to, po co przyszedłeś, i idź! - Oblicze Walkera zniknęło i zastąpiła je trupia czaszka. - Myślisz, że mój los nie ma żadnego związku z tobą? Strzeż się! Jest więcej ze mnie w tobie, niż byś chciał! - Jego szaty rozchyliły się szeroko, rzucając przez mgłę promienie przyćmionego światła. - Słu­chaj, Walkerze! Słuchaj mnie! Chcesz wiedzieć o Czarnym Kamieniu Elfów? Zatem słuchaj! Skrywa go ciemność, mrok, którego żadne światło nie jest w stanie rozproszyć, gdzie oczy zmieniają człowieka w kamień, a głosy odbierają mu rozum! Po drugiej stronie, gdzie spoczywają tylko umarli, znajduje się wnęka pokryta runami, znaka­mi przemijającego czasu. W tej wnęce leży Kamień! - Trupia cza­szka rozpłynęła się w nicość i pozostały tylko puste szaty, zwisające luźno wśród mgły. - Dałem ci to, czego chciałeś, Mroczny Stry­ju - wyszeptał duch głosem pełnym pogardy. - Uczyniłem to, po­nieważ podarunek ten cię zniszczy. Umrzyj, a przerwiesz linię swe­go przeklętego rodu, jako jego ostatni przedstawiciel! Jak bardzo tego pragnę! Idź już! Zostaw mnie! Życzę ci szybkiej podróży ku zgubie!

Grimpond rozpłynął się we mgle i zniknął. Światło, które z sobą przyniósł, również się rozproszyło. Całe jezioro oraz jego brzegi spo­wił mrok. Walker przez chwilę nic nie widział. Stał w miejscu, cze­kając, aż jego wzrok przywyknie do ciemności, i czując chłodny dotyk mgły przesuwającej się po jego skórze. Śmiech Grimponda rozbrzmiewał echem wśród ciszy jego myśli.

- Mroczny Stryju - rozległ się szorstki szept.

Był nań głuchy jak kamień. Osłonił się przed nim żelaznym pan­cerzem.

Kiedy odzyskał zdolność widzenia i dostrzegł niewyraźny zarys drzew za plecami, odwrócił się od jeziora, mocno otulony płaszczem, i odszedł stamtąd.


XXIII


Zbliżał się wieczór. Nad Tyrsis siąpił leniwy letni deszcz, spłu­kując jego zakurzone ulice, które stały się śliskie i połyskiwały w gas­nącym świetle dnia. Nisko, nad drzewami Parku Ludu, sunęły burzowe chmury, których szare strzępy spływały w dół, kłębiąc się wokół chropowatych pni. Park był pusty i tylko deszcz szumiał jednostajnie.

Potem ciszę przerwał odgłos kroków, ciężki tupot butów, i z pół­mroku wyłoniła się sześcioosobowa drużyna federacji, w płaszczach z kapturami, szczękając niesionym sprzętem. Para kosów siedzących na obłażącej z kory brzozie spoglądała czujnie w ich stronę. Pies grze­biący w odpadkach oddalił się szybko z podwiniętym ogonem. Z suchej jeszcze bramy, kuląc się z zimna, ostrożnie wyjrzało bezdomne dziec­ko. Nikt inny niczego nie zauważył. Ulice były opustoszałe, miasto przycupnęło jak ślepiec w wilgotnym, nieprzyjemnym mroku.

Padishar Creel przeprowadził swą małą kompanię przez zakole alei Tyrsijskiej do parku. Szczelnie otuleni przed chłodem nie odróż­niali się od siebie nawzajem ani od nikogo innego. Bez kłopotów przeszli całą drogę ze swej kryjówki w magazynie, nie natykając się prawie na żadną żywą istotę. Wszystko przebiegało dokładnie według planu.

Par Ohmsford ze ściśniętym gardłem patrzył, jak między drzewa­mi ukazuje się niewyraźny, ciemny zarys strażnicy. Wtulił głowę w ramiona, by osłonić się przed chłodnym deszczem, a jednocześnie czuł gorący pot spływający mu pod ubraniem. Był uwięziony w swo­im wnętrzu, lecz zarazem zdolny do patrzenia z zewnątrz, jakby był uwolniony od ciała. Droga naprzód była o wiele ciemniejsza, niż mogło się wydawać w świetle dnia. Potknął się i wpadł do jakiegoś tunelu o łukowatych i wijących się ścianach tak gładkich, że nie miał się czego uchwycić. Leciał przed siebie, a siła rozpędu niosła go nieubłaganie ku przerażeniu, o którym wiedział, że czeka na niego z przodu.

Wiedział, że może utracić panowanie nad sobą. Wprawdzie bał się już wcześniej - kiedy Coll i on uciekali z Yarfleet, kiedy na południe od gór Runne ukazała im się leśna kobieta, kiedy Coglin powiedział im, co muszą zrobić, kiedy wraz z Morganem przeprawiali się wśród nocy ł mgły przez Tęczowe Jezioro, kiedy walczyli z ol­brzymem w lasach Anaru, kiedy uciekali przed żarłaczem w górach Wolfsktaag i kiedy pochwyciły go pajęczaki oraz dziewczynka będąca cieniowcem. Bał się, kiedy pojawił się Allanon. Ale jego strach wów­czas i potem był niczym w porównaniu z tym, co czuł teraz. Był przerażony.

Przełknął ślinę przez niemal zupełnie zaschnięte gardło i spróbo­wał siebie przekonać, że wszystko jest w porządku. Uczucie to ogarnęło go całkiem nagle, jakby było stworzeniem, które czyhało przy zroszonych deszczem ulicach miasta, wysuwając swe macki, by go pochwycić. Teraz tkwił w uścisku, który krępował go jak żelazo, i nie było sposobu się uwolnić. Nie miało sensu mówić pozostałym o tym, co się z nim dzieje. W końcu - czy mógł im powiedzieć coś, co miałoby jakiekolwiek znaczenie? Że się boi, a nawet jest przerażony? Czy sądził, że z nimi jest inaczej?

Podmuch wiatru potrząsnął drzewami i spadła na niego kaskada kropel deszczu. Zlizał wodę z warg, rozkoszując się jej wilgocią i chłodem. Przed nim majaczyła potężna postać Colla, a z tyłu równie wielka - Morgana. Wokół igrały i tańczyły cienie, jeszcze bardziej nadwątlając jego topniejącą odwagę. To był błąd, usłyszał swój włas­ny szept gdzieś w głębi siebie. Czuł przez skórę prawdziwość tego stwierdzenia.

Miał poczucie własnej śmiertelności, które wcześniej było mu obce; leżało dotąd zamknięte w jakiejś zapomnianej przegrodzie jego umysłu, trzymane tam, jak sądził, ponieważ jego widok był tak za­trważający. Wydawało mu się teraz, z perspektywy czasu, że trakto­wał wszystko, co wydarzało się wcześniej, jako swoistą grę. Wiedział, że to niedorzeczne; ale przynajmniej po części było to prawdą. Prze­mierzał świat jako samozwańczy bohater na modłę herosów, o których śpiewał w opowieściach, zdecydowany stawić czoło rzeczywistości swoich snów, z postanowieniem, że pozna prawdę o sobie. Sądził, że panuje nad swoim przeznaczeniem; teraz sobie uświadomił, że tak nie jest.

Obrazy tego, kim był, przemknęły mu przez myśli w bezładnym następstwie, ścigając się nawzajem ze złośliwym uporem. Zobaczył, że zataczał się od niepowodzenia do niepowodzenia - zawsze fał­szywie mniemając, że podejmowane przezeń działania są jakoś uży­teczne. Tak naprawdę, cóż osiągnął? Był banitą ratującym życie ucie­czką. Jego rodzice byli więźniami we własnym domu. Walker uważał go za głupca. Wren go porzuciła. Coll i Morgan zostali przy nim tylko dlatego, że uważali, iż potrzebuje opieki. Padishar Creel brał go za kogoś, kim nigdy nie mógł być. A najgorsze ze wszystkiego było to, że w wyniku jego nieroztropnej decyzji przyjęcia zadania od nieżyjącego od trzystu lat człowieka pięciu ludzi mogło wkrótce stra­cić życie.

- Uważaj na siebie - przestrzegł Colla, siląc się na żart, kiedy opuszczali swą kryjówkę w magazynie. - Nie chciałbym, żebyś gdzieś się potknął o te twoje stopy, chociaż pogoda jest w sam raz dla kaczek.

Coll prychnął przez nos.

- Wystarczy, jeśli będziesz dobrze nadstawiał uszu. Nie powin­no to stanowić problemu dla kogoś takiego jak ty.

Droczyli się z sobą, udając odważnych. Nikogo to jednak nie zwiodło.

Allanonie! wyszeptał imię druida w ciszy swych myśli jak słowo modlitwy. Czemu mi nie pomożesz?

Wiedział jednak, że duch nie może pomóc nikomu. Pomoc mogła przyjść jedynie od żywych.

Nie było więcej czasu na myślenie, zadręczanie się decyzjami, których nie można już było podjąć, albo biadolenie nad tymi, które się już podjęło. Drzewa rozstąpiły się i ich oczom ukazała się straż­nica. Para federacyjnych wartowników wyprężyła się na widok nad­chodzącego patrolu. Padishar nie zawahał się ani przez chwilę. Pod­szedł prosto do nich, poinformował ich o celu patrolu, zażartował na temat pogody i po paru chwilach brama się otworzyła. Z opuszczo­nymi głowami i w szczelnie zapiętych płaszczach mała gromadka weszła spiesznie do środka.

Żołnierze z nocnej zmiany siedzieli wokół drewnianego stołu, grając w karty. Było ich sześciu. Ledwie unieśli głowy, kiedy przy­bysze przestąpili próg izby. Nigdzie nie było widać dowódcy warty.

Padishar spojrzał przez ramię, skinął lekko głową Morganowi, Stasasowi i Druttowi i dał im znak, żeby stanęli wokół stołu. Kiedy to robili, jeden z graczy podejrzliwie spojrzał w górę.

- Kim jesteście? - zapytał.

- Oddziałem porządkowym - odparł Padishar. Obszedł stół dookoła, zatrzymując się za plecami tamtego, i pochylił się, żeby zajrzeć mu w karty. - Daleko z tym nie zajedziesz, kolego.

- Odsuń się, kapie z ciebie - burknął tamten.

Padishar uderzył go pięścią w skroń i żołnierz zwalił się na pod­łogę. Niemal od razu z następnym stało się to samo. Wartownicy zerwali się z krzykiem na nogi, lecz banici i Morgan w parę sekund powalili ich wszystkich. Par i Coll zaczęli wyciągać z plecaków liny i kawałki płótna.

- Zawleczcie ich do kwater sypialnych, zwiążcie ich i zakneb­lujcie - szepnął Padishar. - Zróbcie to tak, żeby nie mogli uciec.

Rozległo się szybkie pukanie do drzwi. Padishar poczekał, aż strażnicy zostaną usunięci, po czym uchylił klapkę judasza.

- Wszystko w porządku - zapewnił wartowników na zewnątrz, którym się wydawało, że coś słyszeli. - Partia dobiega końca; wszy­scy uważają, że trzeba się brać za porządki.

Zamknął judasza z uspokajającym uśmiechem.

Kiedy żołnierze z nocnej zmiany zostali bezpiecznie umieszczeni w sali sypialnej, Padishar zamknął i zaryglował drzwi. Zawahał się, po czym polecił zaryglować również zamki drzwi wejściowych. Nie ma sensu ryzykować, oświadczył. Nie mogą sobie pozwolić na po­zostawienie tu kogokolwiek, kto by dopilnował, żeby ich nie niepo­kojono.

Przyświecając sobie lampami olejowymi, zeszli w ciemności po krętych schodach na niższe kondygnacje strażnicy, pozostawiając za grubymi murami odgłosy deszczu. Wilgoć przenikała jednak do środ­ka, wionąc takim chłodem, że Par drżał na całym ciele. Szedł za innymi otępiały, gotów zrobić wszystko, co się okaże niezbędne, myśląc jedynie o tym, by się posuwać naprzód do chwili, aż się stamtąd wydostaną. Powtarzał sobie, że nie ma powodu się bać. Wkrótce będzie po wszystkim.

Na jednej z niższych kondygnacji natknęli się na śpiącego do­wódcę warty. Był to ktoś nowy, inny od tamtego oficera, który na nich czekał, kiedy usiłowali się przedostać przez mur parowu. Nie spotkał go lepszy los. Obezwładnili go bez trudu i po związaniu i zakneblowaniu zamknęli w jego pokoju.

- Zostawcie lampy - zakomenderował Padishar.

Minęli komnaty dowódcy warty i doszli do korlca korytarza. Tam drogę zagrodziły im okute w żelazo drzwi, dwukrotnie wyższe od najwyższego z nich, kościstego Drutta. Wystawała z nich masywna gałka przyozdobiona emblematem szperaczy, głową wilka. Padishar schwycił ją w obydwie ręce i przekręcił. Zamek puścił i drzwi się rozwarły. Panowała za nimi ciemność, z głębi której bił fetor zgnilizny i rozkładu.

- Trzymajcie się teraz blisko mnie - szepnął Padishar przez ramię z groźnym błyskiem w oczach i pogrążył się w mroku.

Coll odwrócił się na chwilę, by uścisnąć ramię Para, po czym ruszył za hersztem banitów.

Znajdowali się w lesie pełnym stłoczonych pni drzew, splątanych zarośli, bluszczu i jeżyn oraz nieprzeniknionej mgły. Gęste, nasiąknięte deszczem korony drzew w górze niemal zupełnie przesłaniały i tak już słabe światło dzienne. W małych kałużach wokół przelewało się i bulgotało błoto. Jakieś stworzenia przemykały zygzakowatym lotem przez tę dżunglę - ptaki albo coś mniej przyjaznego, nie wiedzieli co. Do ich nozdrzy wdzierały się zapachy - zgnilizny i rozkładu, lecz również czegoś innego, jeszcze bardziej obrzydliwe­go. Wśród mroku rozlegały się odgłosy, odległe, niewyraźne, groźne. Dół był studnią nieskończonej ciemności.

Każde zakończenie nerwu na ciele Para Ohmsforda wrzeszczało do niego, żeby stamtąd uciekał.

Padishar dał im znak, by ruszyli za nim. Drutt poszedł jako pier­wszy, potem Coll, Morgan i Stasas - szereg przemoczonych de­szczem postaci. Szli powoli naprzód; trzymając się skraju parowu, zmierzali w kierunku ruin starego mostu Sendica. Par i Coll nieśli haki i liny, pozostali gotową do użycia broń. Par zerknął na chwilę przez ramię i zobaczył, jak światło w otwartych drzwiach strażnicy znika wśród mgły. Ujrzał Miecz Leah połyskujący blado w ręku Morgana. Po jego wypolerowanej klindze spływały krople deszczu.

Ziemia pod stopami była rozmokła i miękka, utrzymywała ich jednak, gdy pogrążali się coraz głębiej w mroku. Dół sprawiał wra­żenie olbrzymiej paszczy, otwartej i wyczekującej, z której dobywał się zapach już zjedzonych rzeczy i której tchnieniem była spowijająca ich zewsząd mgła. Jakieś stworzenia wiły się i pełzały w bajorach z zatęchłą wodą, ześlizgiwały się po gnijących pniach i przemykały jak żywe srebro przez zarośla. Cisza była ogłuszająca; nawet wcześ­niej rozlegające się odgłosy milkły, kiedy podchodzili bliżej. Był tylko deszcz, powolny i jednostajny, sączący się przez ciemność.

Parowi wydawało się, że idą już bardzo długo. Minuty rozwlekały się w nieskończoność, aż wreszcie przestały mieć początek i koniec. Zastanawiał się, jak daleko może być do zburzonego mostu. Z pew­nością powinni już tam być. Czuł się usidlony w Dole. Z lewej strony miał mur parowu, z prawej drzewa i mgłę, nad głową i wszędzie wokół mrok i deszcz. Czarne płaszcze jego towarzyszy nadawały im wygląd żałobników na pogrzebie, grabarzy umarłych.

W pewnej chwili Padishar Creel zatrzymał się, nasłuchując. Par również to usłyszał - rodzaj syku dobiegający z głębi mroku, jakby para wydobywała się przez szczelinę. Pozostali wyciągali szyje i roz­glądali się na próżno wokół. Syczenie ustało i cisza znowu wypełniła się odgłosem ich oddechów i deszczu.

Szeroki miecz Padishara zalśnił, kiedy znowu dał im znak, by ruszali naprzód. Tym razem poprowadził ich szybciej, jakby wyczu­wał, że coś jest nie w porządku i tempo marszu musi przeważyć nad względami ostrożności. Mijali dziesiątki potężnych, lśniących od de­szczu pni drzew, milczących strażników wśród mroku. Światło gwał­townie słabło, zmieniając barwę z szarej na kobaltową.

Par wyczuł nagle, że coś ich obserwuje. Włosy zjeżyły mu się na karku od intensywności tego doznania i pośpiesznie rozejrzał się wo­kół. Nic nie poruszało się wśród mgły i niczego nie było widać.

- Co to jest? - zapytał go szeptem Morgan, lecz mógł jedynie potrząsnąć głową.

W tym samym momencie ukazały im się kamienne bloki zburzo­nego mostu Sendica.

Potężne i niekształtne, sterczały jak ogromne zęby z leśnej gę­stwiny. Padishar ruszył szybko naprzód, a pozostali podążyli za nim. Oddalili się od muru parowu i weszli głębiej między drzewa. Dół zdawał się ich pochłaniać w swej mgle i mroku. Fragmenty mostu leżały rozrzucone wśród kamiennego gruzu pod leśnym okryciem, porośnięte mchem i obtłuczone, upiorne w gasnącym świetle.

Par głęboko zaczerpnął powietrza. Stare legendy mówiły, że Miecz Shannary został osadzony ostrzem w dół w bloku czerwonego mar­muru i umieszczony w krypcie pod osłoną mostu Sendica.

Musiał być tutaj, gdzieś blisko.

Zawahał się. Miecz był osadzony w czerwonym marmurze; czy będzie w stanie go wydobyć? Czy w ogóle zdoła wejść do krypty?

Jego oczy starały się przeniknąć mgłę. A jeśli jest pogrzebany pod gruzami mostu? W jaki sposób do niego wówczas dotrze?

Tyle pytań bez odpowiedzi, pomyślał w nagłym przypływie de­speracji. Czemu wcześniej ich sobie nie zadał? Czemu nie rozważył takich możliwości?

We mgle i ciemności majaczyły niewyraźnie skały urwiska. Wi­dział zachodni załom walącego się pałacu królów Callahornu, mro­czny cień w rozstępie między drzewami. Poczuł ucisk w gardle. Do­tarli niemal do muru po drugiej stronie parowu. Nie było już prawie miejsc, gdzie jeszcze mogliby szukać.

Nie odejdę stąd bez Miecza, poprzysiągł sobie w duchu. Nieza­leżnie od tego, jaką cenę przyjdzie mi za to zapłacić, nie odejdę! Jakby dla przypieczętowania tej przysięgi zapłonął w nim ogień nie­złomnego przeświadczenia.

Syczenie rozległo się znowu, tym razem bliżej. Zdawało się do­biegać z kilku miejsc. Padishar zwolnił i przystanął, obracając się ostrożnie. Z Druttem i Stasasem u boku postąpił kilka kroków na­przód, stwarzając rodzaj osłony dla Ohmsfordów i Morgana, po czym zaczął posuwać się wolno skrajem rumowiska.

Syk stał się głośniejszy, bardziej wyraźny. Nie był to już syk. Był to oddech.

Oczy Para gorączkowo przeszukiwały mrok. Coś skradało się po nich, to samo, co wcześniej pożarło Cibę Blue i wszystkich innych przed nim, którzy zeszli do Dołu i nigdy z niego nie wrócili. Jego pewność, że tak właśnie jest, była przerażająca. A jednak nie szukał wzrokiem skradającej się za nimi istoty. Szukał krypty, w której spo­czywał Miecz Shannary. Rozpaczliwie chciał ją teraz znaleźć. Nagle ujrzał ją w myślach, tak wyraźnie, jakby była obrazem namalowanym specjalnie dla niego i wystawionym do oglądania. Niepewnie zaczął jej szukać po omacku, najpierw w swoich myślach, a potem poza nimi, we mgle i mroku.

Zaczęło się z nim dziać coś dziwnego.

Uczuł w swoim wnętrzu ucisk, który zdawał się mieć źródło w ma­gii pieśni. Coś ciągnęło i szarpało za pęta, których nie widział ani nie rozumiał. Czuł, jak narasta w nim napięcie, jakiego nie doświad­czał nigdy przedtem.

Coll zobaczył jego twarz i zbladł.

- Par? - szepnął z niepokojem i potrząsnął nim.

Wszędzie wokół nich we mgle ukazywały się czerwone punkciki światła, płonące w wilgotnym powietrzu jak maleńkie ogniska. Prze­mieszczały się i mrugały, przysuwając się coraz bliżej. Pojawiały się twarze, których nie można już było nazwać ludzkimi, o gnijącym i na wpół wyżartym ciele, zniekształconych i odrażających rysach. Powłó­cząc nogami, z nocy wyłaniały się ciała, niektóre potężne, inne pokur­czone, a wszystkie niewiarygodnie zdeformowane. Sprawiały wrażenie, jakby rozciągano je i wykręcano, żeby zobaczyć, co można z nich zro­bić. Większość chodziła zgięta w pół; niektóre pełzały na czworakach.

W kilka sekund okrążyły małą gromadkę. Były stworzeniami z ja­kiegoś ohydnego koszmaru, upiorami z sennej mary, które zawitały w świecie jawy. Cienie, niematerialne widma wydobywały się z ich ciał i przenikały do nich znowu, przez usta i oczy, pory skóry i ko­rzonki włosów.

Cieniowce!

Ciśnienie we wnętrzu Para stało się nie do zniesienia. Czuł bolesny ucisk w żołądku. Patrzył, jak ożywają wizje z jego snów, mroczny świat podobnych do zwierząt istot ludzkich i ich panów - cieniowców. Było to spełnienie przepowiedni Allanona.

Ciśnienie przedarło się na zewnątrz. Wrzasnął i ostrość jego okrzyku zmroziła jego towarzyszy. Dźwięk przybrał kształt, stając się słowami. Par śpiewał i pieśń rozdarła powietrze jak płomień, magia rozświetliła ciemność. Cieniowce odskoczyły do tyłu. Ich twa­rze wyglądały straszliwie w niespodziewanym blasku, rany i ska­leczenia na ich ciele ukazywały się jako lśniące szkarłatne pręgi. Par zdrętwiał, ogarnięty siłą, jakiej nigdy nie podejrzewał w pieśni. Miał świadomość pewnej wizji w swoim umyśle - wizji Miecza Shannary.

Światło magii, z początku będące jedynie iluzją, nagle stało się rzeczywiste. Rozjaśniło się, przeszywając ciemność w dziwnie zna­jomy Parowi sposób, rozbłyskując coraz intensywniejszym blaskiem, w miarę jak pogrążało się coraz głębiej w mroku. Wiło się i wykręcało jak pochwycone i próbujące uciec zwierzę, przelatując obok kamien­nego rumowiska, przeskakując ponad kadłubami powalonych drzew, przepalając tunel przez splątane zarośla do miejsca, gdzie wśród gę­stwy pnączy i trawy wznosiła się pojedyncza kamienna komnata, niespełna sto metrów od miejsca, gdzie stał.

Poczuł, jak wzbiera w nim fala radości.

Tam!

Słowo to zasyczało w białej ciszy jego myśli, osłoniętej grubym kokonem przed magią i chaosem. Ujrzał zwietrzały, czarny kamień. Światło jego magii wnikało w jego porowatą powierzchnię, przeszu­kując jego rysy i szczeliny, rozpoznając wyryte w nim ozdobnym pismem słowa:


Tu narodów waleczne bije serce,

tu ich dusza i wolności tchnienie.

Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie

i do wojen niechęć,

i zgody pragnienie, by po wsze...


Jego moc wyczerpała się nagle, zanim zdołał doczytać do końca, magia raz jeszcze rozbłysła jasno i zgasła, znikając równie szybko jak się pojawiła. Zatoczył się do tyłu z okrzykiem i Coll pochwycił go w ramiona. Par go nie słyszał. Nie słyszał niczego poza dziwnym dzwonieniem - pogłosem pieśni, pozostałością magii, której jak teraz sobie uzmysłowił, nawet nie zaczął jeszcze rozumieć.

Lecz w jego myślach utrzymywała się wizja, migotliwy obraz centrum jego świadomości - słabe odbicie tego, co przed chwilą magia ukazała we mgle i mroku.

Zniszczona kamienna krypta. Znajome słowa zapisane ozdobnym pismem.

Miecz Shannary.

Potem dzwonienie ustało, wizja zniknęła i znowu znajdował się w Dole, pogrążony w słabości. Cieniowce podchodziły bliżej, nadchodziły ze wszystkich stron, chcąc zepchnąć ich pod ruiny mostu. Padishar, wysoki i groźny, zrobił krok do przodu, by stawić czoło najbliższemu, ogromnemu, niedźwiedziowatemu stworowi ze szponami zamiast dłoni. Bestia próbowała go pochwycić i Padishar uderzył ją mieczem - raz, drugi i trzeci - a ciosy następowały tak szybko po sobie, że Par ledwie był w stanie je zliczyć. Stwór odchylił się bezwładnie do tyłu ze zwisającymi ramionami, lecz nie upadł, zdawało się, że nie wie, co się z nim dzieje. Jego oczy spoglądały nieruchomo, a twarz była wykrzywiona cierpieniem.

Par patrzył na cieniowca przez zamglone oczy. Członki potwora łączyły się na nowo w ten sam sposób, co członki olbrzyma, z którym walczyli w Anarze.

- Padisharze, Miecz... - zaczął mówić, lecz herszt banitów już do nich krzyczał, polecając im wycofać się tą samą drogą, którą przyszli, wzdłuż kamiennego rumowiska. - Nie! - Par wrzasnął z rozpaczą. Nie potrafił wyrazić słowami przepełniającej go pewności. Muszą dotrzeć do Miecza! Rzucił się naprzód, usiłując się wyrwać bratu, lecz ten trzymał go mocno, ciągnąc go za pozostałymi.

Cieniowce natarły na nich niezdarnym wypadem. Stasas przewrócił się i został odłączony od towarzyszy. Stwory rozszarpywały jego gardło, po czym coś ciemnego wśliznęło się do jego ciała, kiedy żył jeszcze i rozpaczliwie usiłował pochwycić powietrze. Owo coś pode­rwało go na nogi i obróciło dookoła, tak że stanął zwrócony twarzą, ido nich, stając się jeszcze jednym napastnikiem. Gromadka cofnęła się, wymachując mieczami. Pojawił się Ciba Blue, a raczej to, co z niego pozostało. Z nadludzką siłą powstrzymał miecz Drutta, schwycił go za ramiona i oplótł się wokół swego dawnego towarzysza jak pijawka. Banita zawył z bólu, kiedy najpierw jedno, a potem drugie ramię zostało oderwane od jego tułowia. Na koniec to samo stało się z jego głową. Pozostał z tyłu ze szczątkami Ciby Blue, wciąż przy­ssanymi chciwie do jego ciała.

Padishar znalazł się teraz sam, okrążony ze wszystkich stron. Je­dynie swej szybkości i sile zawdzięczał, że jeszcze żył. Pozorował wypady i zadawał ciosy pałaszem, wymykając się usiłującym go schwy­tać palcom i wywijając się z opresji. Jednakże w obliczu olbrzymiej przewagi przeciwnika wkrótce zaczął ustępować pola.

Uratował go w końcu Morgan Leah. Porzucając na chwilę swą rolę obrońcy Ohmsfordów, góral rzucił się na pomoc hersztowi ba­nitów. Z rozwianymi rudymi włosami skoczył w sam środek cieniowców. Miecz Leah opadał szerokim łukiem, zajmując się ogniem przy każdym uderzeniu. Magia przepływała wartkim strumieniem przez ostrze i przeskakiwała na mroczne stworzenia, spalając je na popiół. Najpierw padły dwa z nich, potem trzecie i następne. Padishar walczył nieustępliwie u jego boku i wspólnie zaczęli wyrąbywać drogę między cielskami potworów, krzycząc przeraźliwie do Para i Colla, by szli za nimi. Ohmsfordowie, potykając się, ruszyli naprzód i wymknęli się szponom cieniowców, które zaszły ich od tyłu. Par stracił wszelką nadzieję na dotarcie do Miecza. Dwóch spośród nich już nie żyło; wiedział, że pozostali również zostaną zabici, jeśli natychmiast się stąd nie wydostaną.

Chwiejnym krokiem podążali z powrotem ku murowi zagłębienia, odpierając po drodze ataki cieniowców. Magia Miecza Leah utrzy­mywała stworzenia na dystans. Zdawało się, że są wszędzie, jakby Dół był gniazdem, w którym się pieniły. Podobnie jak leśna kobieta i olbrzym, wydawały się odporne na wszelkie obrażenia zadane im konwencjonalną bronią. Jedynie Morgan był w stanie stawić im czoło; posiadał magię, której nie potrafiły się oprzeć.

Odwrót był straszliwie powolny, Morgan odczuwał coraz większe zmęczenie, a w miarę jak wyczerpywały się jego siły, słabła również moc Miecza. Biegli, kiedy to było możliwe, lecz coraz częściej cieniowce zagradzały im drogę. Par na próżno próbował przywołać ma­gię pieśni; po prostu nie chciała przybyć. Starał się nie myśleć o tym, co to oznacza, wciąż usiłując zrozumieć, co się stało, pojąć, w jaki sposób magia zdołała się wyzwolić. Nawet podczas walki jego umysł zmagał się z tym wspomnieniem. Jak mógł tak zupełnie stracić kontrolę? Jak magia zdołała uzbroić go w to dziwne światło, coś prawdziwego, a nie zwykłą iluzję? Czy też jego wola to sprawiła? Co takiego się z nim stało?

Dotarli wreszcie do muru i oparli się o niego, zmęczeni. Z parku górze dobiegały okrzyki i widoczny był blask pochodni. Ich bitwa z cieniowcami zaalarmowała straże federacji. Wkrótce strażnica miała się znaleźć pod oblężeniem.

- Haki! - wysapał Padishar.

Par zgubił swój, lecz hak Colla wciąż był przewieszony przez jego ramię. Ohmsford cofnął się o krok, rozwinął sznur i cisnął ciężkie żelastwo w górę. Hak zniknął z oczu i zaczepił się. Coll wypróbował go wieszając się na nim całym ciężarem. Trzymało. Padishar przycisnął Para do muru. Ich oczy spotkały się. Las Dole za jego plecami przez chwilę wydawał się pusty.

- Właź - zakomenderował szorstko. Ciężko dyszał. Również Colla przyciągnął ku sobie. - Obydwaj. Właźcie, aż znajdziecie się bezpiecznie na górze. Potem uciekajcie do parku. Damson was tam odnajdzie i zaprowadzi z powrotem na Występ.

- Damson - powtórzył głucho Par.

- Zapomnij o swoich podejrzeniach i o moich także - szepnął Itzorstko banita. W jego zimnych oczach pojawił się smutny blask. - Ufaj jej, chłopcze, jest moją lepszą częścią!

Cieniowce raz jeszcze wyłoniły się z mroku. Ich oddechy rozbrzmiewały w nocnym powietrzu jak powolne syczenie. Morgan od­stąpił już od muru, by stawić im czoło.

- Uciekaj stąd, Par - krzyknął przez ramię.

- Właź! - warknął Padishar Creel. - Teraz!

- Ale wy... - zaczął Par.

- Do kroćset! - wybuchnął tamten. - Zostanę z góralem, żeby umożliwić wam ucieczkę! Nie marnuj takiej okazji! - Mocno chwycił Para za ramiona. - Cokolwiek miałoby się stać z resztą z nas, ty musisz żyć! Magia Shannary zwycięży kiedyś w tej walce i to ty będziesz musiał się nią posłużyć! Idź już!

Coll przejął wówczas inicjatywę, na wpół wpychając, na wpół dźwigając brata na linę. Była pokryta węzłami i Ohmsford z łatwością się jej uczepił. Zaczął wchodzić z oczami pełnymi łez zawodu. Coll podążył za nim, ponaglając go; jego szeroka twarz była napięta pod warstwą potu.

Par zatrzymał się tylko raz, żeby spojrzeć w dół. Cieniowce oto­czyły Padishara Creela i Morgana Leah, stojących w pozycji obronnej pod murem parowu.

Zbyt wiele cieniowców.

Odwrócił wzrok. Zagryzając wargi z bezsilnej wściekłości, ruszył dalej w górę po linie.

Morgan Leah nie odwrócił się, kiedy ustało szuranie butów o mur; jego wzrok pozostał utkwiony w otaczających ich cieniowcach. Czuł obecność Padishara, stojącego u jego lewego boku. Monstra nie pod­chodziły już do nich; trzymały się ostrożnie na skraju gęstej zasłony mgły, zachowując bezpieczną odległość. Doświadczyły na własnej skórze, czego jest w stanie dokonać broń Morgana, i stały się bardzo czujne.

Bezrozumne istoty! pomyślał góral z goryczą. Mogłem się chyba spodziewać, że doczekam lepszego końca!

Zamarkował wypad w stronę najbliższego z nich i wszystkie się cofnęły.

Zmęczenie ciążyło Morganowi jak łańcuchy. Wiedział, że jest to wynikiem oddziaływania magii. Cała jej moc przepływała przez nie­go, rodzaj wewnętrznego ognia dobywającego się z Miecza. Z po­czątku towarzyszyło temu radosne ożywienie, lecz po jakimś czasie pozostawał jedynie morderczy wysiłek. A było coś jeszcze. Istniało jakieś podstępne powiązanie magii z jego ciałem, sprawiające, że pragnął jej w sposób, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć, tak jakby zrezygnowanie z niej teraz, nawet po to tylko, żeby odpocząć, mogło go pozbawić części jego samego.

Nagle przestraszył się, że może nie będzie mógł się od niej uwolnić do czasu, aż stanie się zbyt słaby, aby móc postąpić inaczej.

Albo zbyt martwy.

Nie słyszał już Ohmsfordów wchodzących po linie. W Dole znowu panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć syczenia cieniowców.

Padishar nachylił się do niego.

- Ruszaj, góralu! - szepnął chrapliwie.

Zaczęli się przesuwać wzdłuż muru parowu, najpierw powoli, a potem, kiedy stwory od razu się na nich nie rzuciły, coraz szybciej. Wkrótce biegli, a właściwie pośpiesznie kuśtykali naprzód, gdyż na nic więcej nie mieli już siły. Wokół nich wirowała mgła, wy­suwając w noc swe szare macki. Drzewa majaczyły za zasłoną padającego deszczu i zdawały się poruszać. Morgan czuł, jak osuwa się w świat pozbawionego czucia półsnu, znoszącego czas i prze­strzeń.

Jeszcze dwukrotnie cieniowce przypuściły na nich krótki atak, kiedy uciekali, i dwukrotnie zostały odepchnięte przez magię Miecza Leah. Groteskowe cielska przybliżały się jak głazy toczące się wolno po górskim zboczu i pod dotknięciem miecza obracały się w popiół. Wśród nocy rozbłyskiwał ogień, szybki i niezawodny, i Morgan czuł, jak przy każdym jego wybuchu ubywa cząstka jego samego.

Zaczął się zastanawiać, czy w jakiś dziwny sposób nie zabija samego siebie.

W górze, gdzie park rozciągał się ukryty za murem zagłębienia, okrzyki stawały się coraz głośniejsze, łudząc ich zwodniczą obietnicą ratunku. Morgan wiedział, że nie mają tam przyjaciół. Potknął się i musiał zmobilizować wszystkie siły, żeby wyrównać krok.

A potem, w końcu, ich oczom ukazała się strażnica, mroczna, posępna wieża, wynurzająca się spośród drzew i mgły.

Morgan rniał niejasne uczucie, że coś jest nie tak.

- Biegnij do drzwi! - gorączkowo krzyknął Padishar Creel, popychając go tak mocno, że niemal się przewrócił.

Obaj rzucili się w stronę drzwi - a raczej miejsca, gdzie po­winny się one znajdować, bo w niewytłumaczalny sposób zniknęły. Ani trochę światła nie sączyło się przez szparę, którą pozostawili; kamienny mur wydawał się czarny i jednolity. Morgan poczuł wzbie­rającą w nim falę strachu i niedowierzania.

Ktoś - albo coś - odcięło im odwrót!

Mając Padishara o krok za plecami, podbiegł do ściany strażnicy i ujrzał potężne wrota, przez które weszli do Dołu. Teraz były zamknięte i zaryglowane, broniąc im dostępu. Przypadli do nich w dę­li speracji, lecz były solidnie zabezpieczone. Palce Morgana obmacy­wały ich krawędzie, próbując je podważyć i ku jego przerażeniu, natrafiając wszędzie na małe znaki, których jakimś sposobem przed­tem nie zauważyli, magiczne runy, jarzące się słabo we mgle i unie­możliwiające im ucieczkę o wiele bardziej niezawodnie niż jakikol­wiek zamek czy klucz.

Słyszał, jak cieniowce gromadzą się za jego plecami. Zatoczył się do tyłu, wprawiając je w popłoch i zmuszając do cofnięcia się. Pa­dishar tłukł czymś w niewidoczny zamek, nie pojmując jeszcze, że to magia, a nie żelastwo zagradza im drogę.

Morgan odwrócił się z powrotem w stronę drzwi, z furią malującą się na twarzy.

- Odsuń się, Padisharze! - krzyknął.

Podszedł do drzwi, jakby były jednym z cieniowców, z podnie­sionym Mieczem Leah, którego klinga połyskiwała srebrzyście w mro­ku. Miecz opadł jak młot - raz, drugi, a potem jeszcze raz, i jeszcze. Runy wyrzeźbione w żelaznej powierzchni drzwi jarzyły się złowie­szczym ciemnozielonym blaskiem. Przy każdym uderzeniu sypały się iskry i dobywały języki płomieni krzyczące w proteście. Morgan wył jak oszalały, a magiczna moc miecza gwałtownie pozbawiała go re­sztek sił.

Nagle wszystko wybuchło białym ogniem i Morgana pochłonął mrok.


Par wydźwignął się z głębokiej ciemności Dołu na krawędź muru i przelazł przez szpikulce na jego szczycie. Na ramionach i nogach piekły go zadrapania i rany. Oczy zalewał mu pot i z trudem chwytał oddech. Przez chwilę noc wokół wydawała mu się nieprzeniknioną maską poznaczoną poruszającymi się plamkami blasku.

Uzmysłowił sobie, że to pochodnie skupione wokół wejścia do strażnicy. Rozlegały się okrzyki oraz odgłosy uderzeń czymś ciężkim o drewno. Wartownicy i być może ktoś jeszcze, wezwany na pomoc, próbowali wyważyć zaryglowane drzwi.

Za jego plecami Coll przelazł przez mur i stękając z wysiłku, opadł ciężko na chłodną, rozmokłą ziemię. Deszcz zmoczył jego ciem­ne włosy w miejscu, gdzie kaptur płaszcza zsunął mu się z głowy, a w jego oczach połyskiwało coś, czego Par nie potrafił odczytać.

- Możesz chodzić? - zapytał szeptem jego brat.

Par skinął głową, nie wiedząc, czy tak jest naprawdę. Powoli podnieśli się na nogi, z obolałymi mięśniami i ciężkim oddechem. Potykając się, przeszli od muru w cień drzew i zatrzymali się w mro­ku; odczekali chwilę, by sprawdzić, czy zostali zauważeni, i wsłu­chiwali się w zgiełk panujący wokół strażnicy.

Coll pochylił głowę w stronę brata.

- Musimy stąd uciekać. - Oczy Para uniosły się oskarżają­ce. - Wiem! Ale nie możemy już im pomóc. Przynajmniej teraz. Sami musimy się uratować. - Bezradnie pokręcił głową. - Proszę!

Par uścisnął go krótko i skinął głową wtuloną w jego ramię, po czym ruszyli naprzód. Posuwali się wolno, trzymając się ciągle w cieniu, z dala od ścieżek wiodących do strażnicy. Nawet nie zauważyli, kiedy przestało padać. Nagłe podmuchy wiatru strącały z wielkich drzew kaskady nagromadzonych w ich koronach kropel deszczu. My­śli Para krążyły wokół wspomnienia o tym, co im się przydarzyło, szeptały mu znowu ostrzeżenie, którego udzieliły mu wcześniej, draż­niąc go swoim samozadowoleniem i pustą wesołością. Czemu nie usłuchałeś? szeptały. Czemu byłeś taki uparty?

W ciemności z przodu płonęły światła alei Tyrsijskiej i wkrótce dotarli do jej skraju. Zgromadzili się tam ludzie, ciemne postacie wśród nocy, pozbawione twarzy cienie, niemi świadkowie panującego nieopodal chaosu. Większość z nich znajdowała się dalej, w pobliżu wejścia do parku, i nie widziała dwóch obszarpanych postaci, które się nagle pojawiły. Ci, co je zobaczyli, szybko odwrócili wzrok, rozpoznawszy mundury federacji.

- Dokąd teraz idziemy! - zapytał szeptem Par, opierając się na ramieniu brata. Ledwie trzymał się na nogach.

Coll bez słowa potrząsnął głową i pociągnął go w stronę ulicy, dalej od świateł. Ledwie wyszli na bruk, z cienia, jakieś piętnaście metrów z przodu, wyłoniła się zwinna postać i ruszyła w ich stronę. Damson, pomyślał Par. Szepnął jej imię do brata i wyczekująco zwolnili, kiedy do nich podchodziła.

- Nie zatrzymujcie się - rzekła spokojnie, zarzucając sobie wolne ramię Para na plecy, żeby pomóc Collowi go podtrzymywać. - Gdzie są pozostali?

Par spojrzał jej w oczy. Wolno pokręcił głową i ujrzał wyraz bólu, który przemknął po jej twarzy.

Za ich plecami, w głębi parku, nastąpił nagły wybuch. Ogień wzniósł się wysoko w noc. Z piersi ludzi zgromadzonych na ulicach wyrwał się zbiorowy okrzyk przerażenia.

Cisza, która potem nastąpiła, była ogłuszająca.

- Nie oglądajcie się - szepnęła Damson przez zaciśnięte usta. Bracia nie potrzebowali tego robić.

Morgan Leah leżał na spalonej ziemi Dołu. Z jego ubrania unosiła się para, a jego usta i nozdrza wypełniał kwaśny odór dymu. Jakimś sposobem żył, choć miał wrażenie, że jego życie wisi na włosku. Coś było z nim straszliwie nie tak. Czuł się połamany, jakby wszystko i w jego ciele zostało pogruchotane na drobne kawałki i pozostała je­dynie pusta powłoka. Odczuwał ból, lecz nie fizyczny. Był on o wiele gorszy - rodzaj emocjonalnej udręki, która pustoszyła nie tylko jego ciało, ale i duszę.

- Góralu!

Szorstki głos Padishara przebił się przez pokłady bólu i sprawił, że otworzył oczy. O parę cali od jego głowy po ziemi pełzały pło­mienie.

- Wstawaj, szybko! - Padishar go ciągnął, usiłował go pod­nieść na nogi i Morgan usłyszał swój własny krzyk. Rozmyte morze drzew i skalnych bloków falowało wśród mgły i ciemności, aż wre­szcie znieruchomiało i przybrało kształt.

Wtedy zobaczył. Wciąż ściskał w dłoni rękojeść Miecza Leah, lecz jego ostrze było strzaskane. Pozostał jedynie poszczerbiony, sczer­niały kikut.

Morgan zaczął się trząść. Nie mógł się opanować.

- Co ja zrobiłem? - wyszeptał.

- Uratowałeś nam życie, przyjacielu! - wykrzyknął Padishar, ciągnąc go naprzód. - Oto, co zrobiłeś! - Światło wlewało się przez potężną dziurę w murze strażnicy. Drzwi, które dokładnie za­sklepiono, żeby uniemożliwić im powrót, zniknęły. Padishar mówił z trudem. - Twój miecz to sprawił. Twoja magia. Starła te drzwi na proch! To daje nam szansę, jeśli się pośpieszymy. Teraz szybko! Oprzyj się na mnie. Jeszcze minuta albo dwie...

Padishar przepchnął go przez otwór w murze. Do świadomości Morgana docierał niejasno obraz korytarza, którym przechodzili, scho­dów, po których pięli się w górę. Ból wciąż szarpał jego ciało i nie sposób go było zrozumieć, kiedy próbował mówić. Nie mógł oderwać wzroku od złamanego oręża. Jego Miecz - jego magia - on sam. Nie potrafił ich od siebie oddzielić.

Do jego myśli przedarły się okrzyki i ciężki tupot stóp, sprawiając, że się wzdrygnął.

- Teraz spokojnie - ostrzegł go Padishar. Jego głos brzmiał w uszach Morgana jak odległe bzyczenie.

Dotarli do wartowni pełnej broni i poprzewracanych sprzętów. Rozlegało się zapamiętałe walenie w drzwi wejściowe. Ich żelazne okucie było powyginane i powgniatane.

- Połóż się tutaj - polecił mu Padishar, układając go przy ścia­nie. - Nic nie mów, kiedy wejdą, po prostu się nie ruszaj. Jeśli się uda, wezmą nas za ofiary tego, co się tutaj stało. Daj mi to. - Pochylił się i wyjął złamany Miecz Leah ze zdrętwiałych palców Morgana. - Tymczasem trzeba go włożyć z powrotem do pochwy, mój chłopcze. Później zajmiemy się jego naprawą.

Wsunął broń na miejsce, poklepał Morgana po policzku i poszedł otworzyć drzwi.

Do wartowni wdarli się z krzykiem ubrani na czarno żołnierze federacji, wypełniając pomieszczenie potwornym zgiełkiem. Przebra­ny Padishar Creel krzyczał coś w odpowiedzi, kierując ich na schody, do izby sypialnej, to w tę stronę, to w tamtą. Panowało ogromne zamieszanie. Morgan obserwował to wszystko, nie całkiem rozumie­jąc, co się dzieje, a nawet niespecjalnie się tym przejmując. Nad obojętnością, którą odczuwał, przeważało jedynie poczucie straty. Wydawało mu się, jakby jego życie nie miało już sensu ani celu, jakby wszelka racja jego istnienia została złamana równie nagle i do­szczętnie jak ostrze Miecza Leah.

Koniec z magią, powtarzał sobie w myślach. Straciłem ją. Stra­ciłem wszystko.

Potem wrócił Padishar, znowu dźwignął go na nogi i poprowadził przez zamęt, panujący w strażnicy, do drzwi wejściowych, a stamtąd do parku. Jacyś ludzie przebiegali obok nich, ale nikt ich nie zaczepił.

- Niezłe piekło rozpętaliśmy naszą dzisiejszą wyprawą - po­nuro mruknął Padishar. - Mam tylko nadzieję, że wyrwaliśmy się z niego na dobre.

Szybko przeprowadził Morgana z kręgu świateł strażnicy w bez­pieczne cienie na zewnątrz.

W kilka chwil później zniknęli w mroku.


XXIV


Było krótko po świcie, kiedy Par Ohmsford obudził się po raz pierwszy. Leżał bez ruchu na posłaniu z plecionych mat, próbując zebrać myśli. Upłynął jakiś czas, zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Był w szopie składowej za sklepem ogrodniczym, gdzieś w centrum Tyrsis. Damson przyprowadziła ich tam zeszłej nocy, żeby się ukryli po...

Pamięć powróciła nieprzyjemnym zgrzytem, obrazy przesuwały się przez jego myśli ze straszliwą wyrazistością.

Zmusił się do otwarcia oczu i obrazy zniknęły. Słaby blask sza­rego, mglistego światła sączył się przez szczeliny w okiennicach szopy, ukazując niewyraźne zarysy dziesiątków narzędzi ogrodniczych, ustawionych pionowo jak żołnierze na warcie. W powietrzu unosił się gęsty i ostry zapach ziemi i darni. Za ścianami ich kryjówki było cicho. Miasto jeszcze spało.

Ostrożnie uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Coll spał obok niego, oddychając głęboko i równomiernie. Damson nigdzie nie było widać.

Jeszcze na jakiś czas ułożył się na plecach, wsłuchując się w ciszę i odzyskując pełnię świadomości. Potem wstał, ostrożnie odwijając się z koców. Był sztywny i odrętwiały. W stawach odczuwał ból, od którego mimowolnie krzywił twarz. Odzyskał jednak siły; mógł cho­dzić bez niczyjej pomocy.

Coll poruszył się niespokojnie. Przewrócił się na drugi bok i zno­wu znieruchomiał. Par przez chwilę przyglądał się bratu, obserwując niewyraźny zarys jego twarzy, po czym podszedł do najbliższego okna. Wciąż miał na sobie to samo ubranie; zdjęto mu jedynie buty. Ziąb wczesnego poranka ciągnący od desek podłogi przenikał chło­dem jego stopy, lecz nie zwracał na to uwagi. Przyłożył oko do szczeliny w okiennicy i wyjrzał na zewnątrz. Przestało padać, lecz chmury okrywały niebo i na dworze było pusto i mokro. Nic się nie poruszało w zasięgu jego wzroku. Wśród mgły roztaczał się przed nim widok na bezładnie stłoczone mury, dachy, ulice i cieniste nisze.

Drzwi za jego plecami otworzyły się i do szopy bezszelestnie weszła Damson. Na jej ubraniu połyskiwały kropelki wilgoci; rude włosy zwisały ciężko, mokre od deszczu.

- Hej, co ty wyprawiasz? - zapytała szeptem, marszcząc z dez­aprobatą czoło. Szybko przeszła przez pokój i schwyciła go, jakby miał się za chwilę przewrócić. - Nie wolno ci jeszcze wstawać! Jesteś o wiele za słaby! Natychmiast kładź się z powrotem!

Zaprowadziła go do jego posłania i zmusiła do ponownego poło­żenia się. Przez chwilę próbował się opierać, lecz stwierdził, że ma mniej sił, niż początkowo przypuszczał.

- Damson, posłuchaj... - zaczął, lecz szybko położyła mu dłoń na ustach.

- Nie, to ty posłuchaj, elfiku. - Urwała, spoglądając na niego z góry jak na niezwykłe znalezisko. - Co się z tobą dzieje, Parze Ohmsfordzie? Czy nie masz ani odrobiny zdrowego rozsądku? Le­dwie uszedłeś z życiem zeszłej nocy, a już chcesz je znowu narażać. Czy nie masz dla siebie litości?

Zaczerpnęła oddechu, a on nagle przyłapał się na tym, że myśli, jak ciepły jest dotyk jej dłoni na jego twarzy. Odgadła chyba te myśli, bo uniosła dłoń. Palcami musnęła jego policzek. Chwycił jej rękę i przytrzymał ją.

- Przepraszam. Nie mogłem już spać. Wciąż dręczyły mnie ko­szmary o ubiegłej nocy. - Jej dłoń wydawała się mała i lekka w je­go własnej. - Nie mogę przestać myśleć o Morganie i Padisharze... - Urwał, nie chcąc powiedzieć więcej. Było to zbyt przera­żające, nawet teraz.

Leżący obok Coll zamrugał oczami i spojrzał na niego.

- Co się dzieje? - zapytał sennie. Palce Damson zacisnęły się na dłoni Para.

- Twój brat nie może spać, bo zamartwia się o wszystkich oprócz siebie.

Par przez chwilę spoglądał na nią bez słowa, po czym zapytał:

- Czy są jakieś wieści, Damson?

- Proponuję ci układ. - Uśmiechnęła się lekko. - Jeśli mi obiecasz, że spróbujesz jeszcze zasnąć na jakiś czas, a przynajmniej nie wstawać z łóżka, obiecam ci, że spróbuję zdobyć odpowiedź na twoje pytanie. Zgoda?

Ohmsford skinął głową. Stwierdził, że znowu rozmyśla nad ostat­nim napomnieniem, jakiego udzielił mu Padishar: „Ufaj jej. Jest moją lepszą częścią!”

Damson spojrzała na Colla.

- Liczę na ciebie, że dopilnujesz, by dotrzymał słowa. - Wy­sunęła dłoń z ręki Para i wstała. - Przyniosę też coś do zjedzenia. Nie obawiajcie się niczego. Nikt nie będzie was tu niepokoił.

Zatrzymała się na chwilę, jakby nie chciała jeszcze odchodzić, po czym odwróciła się i zniknęła za drzwiami.

Zaciemnioną izbę wypełniła cisza. Bracia spoglądali na siebie przez chwilę bez słowa, po czym Coll rzekł spokojnie:

- Jest w tobie zakochana.

Par oblał się rumieńcem i szybko potrząsnął głową.

- Nie, po prostu jest opiekuńcza, nic więcej.

Coll ułożył się na plecach, westchnął i zamknął oczy.

- Och, czyżby? - Jego oddech stał się wolniejszy. Par sądził, że znowu zasnął, kiedy nagle powiedział: - Co się z tobą stało zeszłej nocy?

- Masz na myśli pieśń? - Par zawahał się.

- Oczywiście. - Coll otworzył oczy i spojrzał ostro na bra­ta. - Wiem lepiej niż ktokolwiek inny poza tobą, jak działa, a nigdy nie widziałem, żeby dokonała czegoś takiego. To, co stworzyłeś, nie było żadną iluzją; to było prawdziwe! Nie wiedziałem, że to potrafisz.

- Ja też nie.

- A zatem?

Par pokręcił głową. Rzeczywiście, co się stało? Na chwilę zamknął oczy i otworzył je znowu.

- Mam na ten temat teorię - przyznał w końcu. - Można powiedzieć, że wymyśliłem ją między koszmarami we śnie. Czy pa­miętasz, jak magia pieśni w ogóle powstała? Wil Ohmsford użył Kamieni Elfów w walce z Kosiarzem. Musiał to zrobić, żeby uratować elfkę Amberle. Do kroćset, dość często opowiadaliśmy tę historię, nieprawdaż? Było to dla niego niebezpieczne, ponieważ nie miał w żyłach wystarczającej ilości prawdziwej elfiej krwi, by móc sobie na to pozwolić. Zmieniło go to w sposób, którego z początku nie potrafił określić. Dopiero po przyjściu na świat swych dzieci, Brin i Jaira, odkrył, co się stało. Pewna część elfiej magii Kamieni prze­niknęła do jego wnętrza.

Ta część została przekazana Brin i Jairowi w postaci pieśni. - Uniósł się na łokciu; Coll zrobił to samo. Było teraz dostatecznie jasno, by widzieli wyraźnie swoje twarze. - Coglin powiedział nam pierwszej nocy, że nie rozumie magii. Powiedział, że działa ona na różne sposoby, coś w tym rodzaju, ale że dopóki jej nie zrozumiemy, będziemy jej mogli używać tylko w jednej postaci. Później w Hadeshornie powiedział nam, jak magia się zmienia, pozostawiając po sobie ślad, taki sam jaki zostawia łódź na wodzie jeziora. Wyraźnie wspo­mniał o dziedzictwie magii Wiła Ohmsforda, magii, która stała się pieśnią. - Urwał. We wnętrzu szopy było bardzo cicho. Kiedy zno­wu przemówił, jego głos brzmiał dziwnie w jego własnych uszach. - Przyjmijmy teraz przez chwilę, że miał rację i magia istotnie ulega nieustannym zmianom, rozwijając się w jakiś sposób. W końcu to właśnie się stało, kiedy magia Kamieni Elfów przeszła z Wila Ohm­sforda na jego dzieci. Więc może teraz zmieniła się znowu, tym razem wewnątrz mnie?

Coll przypatrywał mu się nieruchomo.

- Co masz na myśli? - zapytał w końcu. - W jaki sposób, według ciebie, mogła się zmienić?

- Przypuśćmy, że magia stała się z powrotem tym, czym była na początku. Niebieskie Kamienie Elfów, które Allanon dał Shei Ohmsfordowi, kiedy wyruszali przed wieloma laty na poszukiwanie Mie­cza Shannary, miały moc ukazywania tego, co było ukryte przed ich posiadaczem.

- Par! - Coll wyszeptał cicho jego imię z wyraźnym zdumie­niem w głosie.

- Nie, poczekaj. Pozwól mi skończyć. Zeszłej nocy magia wy­zwoliła się spod mojej władzy jak nigdy dotąd. Ledwie byłem w sta­nie ją kontrolować. Masz rację, Coll; to, co zrobiła, nie było iluzją. Ale reagowała w rozpoznawalny sposób. Odnalazła to, co było przede mną ukryte, i sądzę, że uczyniła to dlatego, iż podświadomie tego pragnąłem. - Jego głos był pełen napięcia. - Coll, a jeśli moc zawarta niegdyś w magii Kamieni Elfów jest teraz zawarta w magii, którą ja posiadam?

Zapanowało długie milczenie. Znajdowali się teraz blisko siebie, ich twarze były od siebie oddalone nie więcej niż o pół metra, a ich spojrzenia krzyżowały się. Surowe rysy Colla były ściągnięte od kon­centracji; przerażająca wizja tego, co sugerował Par, ciążyła na nim jak potężny blok kamienia. W jego oczach odmalowało się niedowierzanie, potem akceptacja, a w końcu nagle strach. Jego twarz stężała.

- Kamienie Elfów posiadały jeszcze jedną właściwość. - Jego szorstki głos był bardzo cichy. - Potrafiły bronić swego posiadacza przed niebezpieczeństwem. Mogły stanowić broń o niezwykłej mocy.

Par czekał, nic nie mówiąc, jakby wiedział, co dalej nastąpi.

- Czy sądzisz, że magia pieśni może teraz być czymś takim dla ciebie?

Odpowiedź Para była ledwie słyszalna.

- Tak, Coll. Sądzę, że jest to możliwe.


Przed południem poranna mgła rozproszyła się, a chmury prze­sunęły się dalej na niebie. Nad Tyrsis świeciło słońce, pogrążając miasto w upale. W miarę jak temperatura się podnosiła, wyparowy­wały kałuże i strumyki, wysychały kamienie i glina ulic, a powietrze stawało się wilgotne i lepkie.

Przy bramach muru zewnętrznego wolno przesuwał się tłum ludzi i zwierząt. Pełniący służbę federacyjni strażnicy, których liczbę pod­wojono w związku z wydarzeniami poprzedniej nocy, byli już spoceni i drażliwi, kiedy z bocznej uliczki za murem wewnętrznym wyłonił się brodaty grabarz. Zarówno podróżni, jak i kupcy schodzili na bok, żeby go przepuścić. Był obszarpany i przygarbiony i cuchnął, jakby mieszkał w ścieku. Przed sobą pchał ciężki wózek, którego drewniane boki były przegniłe i odrapane. Na wózku leżał trup owinięty w płótno i obwiązany rzemykami.

Strażnicy wymieniali spojrzenia, kiedy grabarz zbliżał się do nich, pchając niedbale swój ładunek, przewracający się i podskakujący na wózku.

- Ciężko pracować w taki upał, prawda, wielmożni panowie? - wysapał grabarz, a strażnicy cofnęli się odruchowo przed bijącym od niego fetorem.

- Twoje papiery - rzekł jeden z nich.

- Dobrze, dobrze. - Brudna dłoń podała dokument, który wy­glądał tak, jakby ścierano nim błoto. Grabarz wskazał ręką ciało na wózku. - Muszę szybko pogrzebać tego tutaj, sami panowie rozu­miecie. W taki dzień jak dzisiaj długo się nie utrzyma.

Jeden ze strażników podszedł dość blisko, by trącić ciało końcem miecza.

- Nie tak ostro - zwrócił mu uwagę grabarz. - Nawet zmar­li zasługują na jakiś szacunek.

Żołnierz spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wbił miecz głę­boko w ciało i wyciągnął go z powrotem. Grabarz zachichotał.

- Będziesz musiał, panie, dobrze wyczyścić swój miecz. Sam widziałem, jak ten człowiek zmarł na plamistą zarazę.

Żołnierz szybko się cofnął, pobladły na twarzy. Pozostali również się odsunęli. Ten z nich, który trzymał papiery grabarza, pośpiesznie mu je zwrócił, dając znak, żeby ruszał.

Grabarz wzruszył ramionami, dźwignął z ziemi rączki wózka i po­wiózł ciało w kierunku równiny w dole, gwiżdżąc przy tym fałszywie.

Co za gromada głupców, pomyślał z pogardą Padishar Creel.

Dotarłszy do pierwszej kępy drzew na pomocy, skąd miasto wy­dawało się odległym szarawym zarysem na tle rozpalonego nieba, Padishar opuścił rączki wózka, odsunął na bok nieboszczyka, którego wlókł ze sobą, wyciągnął żelazny pręt i zaczął podważać deski pod­wójnego dna wózka. Ostrożnie pomógł Morganowi wygramolić się z jego ukrycia. Twarz chłopca była blada i wychudła, w równej mierze od upału i niewygody schowka, jak od utrzymujących się skutków zeszłonocnej walki.

- Napij się trochę. - Herszt banitów podał mu bukłak z pi­wem, usiłując bez powodzenia ukryć zatroskanie.

Morgan przyjął poczęstunek bez słowa. Wiedział, co tamten myśli: że on, góral, nie wygląda najlepiej od czasu ich ucieczki z Dołu.

Porzuciwszy wózek z ciałem, przeszli jeszcze około mili do rzeki, w której mogli się umyć. Wykąpali się, włożyli czyste ubrania, które Padishar ukrył razem z Morganem w podwójnym dnie wózka, i usied­li, żeby coś zjeść.

Posiłek upływał w milczeniu, do czasu aż Padishar, nie mogąc dłużej wytrzymać, mruknął:

- Możemy spróbować naprawić ostrze, góralu. Może jego magia nie jest jednak stracona.

Morgan tylko pokręcił głową.

- To nie jest coś, co ktokolwiek mógłby naprawić - rzekł bez­barwnym głosem.

- Nie? Powiedz mi dlaczego. Wytłumacz mi zatem, w jaki sposób twój miecz działa. Wyjaśnij mi to. - Padishar nie zamierzał ustąpić.

Morgan uczynił to, o co go tamten prosił, nie dlatego, żeby miał na to szczególną ochotę, ale dlatego, że tylko w ten sposób mógł sprawić, żeby Padishar przestał o tym mówić. Opowiedział historię o tym, jak Miecz Leah uzyskał magiczną moc, jak Allanon zanurzył jego ostrze w wodach Hadeshomu, aby Roń Leah miał broń, którą mógłby osłaniać Brin Ohmsford. - Magia tkwiła w ostrzu, Padisharze - dokończył. Z trudem już zachowywał cierpliwość. - Kie­dy się złamie, nie można go naprawić. Magia zostaje utracona.

Padishar sceptycznie zmarszczył czoło i wzruszył ramionami.

- Cóż, została utracona w dobrej sprawie, góralu. W końcu ura­towała nam życie. To dobry interes, jak by na to nie patrzeć.

- Nic nie rozumiesz. - Morgan spojrzał na niego udręczonym wzrokiem. - Między Mieczem a mną istniał rodzaj więzi. Kiedy się złamał, było tak, jakby działo się to ze mną! Wiem, że wydaje się to niedorzeczne, ale właśnie tak jest. Kiedy magia została utra­cona, umarło również coś we mnie.

- Tak tylko ci się w tej chwili wydaje, chłopcze. Kto powiedział, że to się nie zmieni? - Padishar uśmiechnął się do niego. - Daj sobie trochę czasu. Niech zabliźnią się rany, jak to się mówi.

Morgan odsunął jedzenie, straciwszy na nie ochotę, i podciągnął kolana pod brodę. Nie odzywał się, chociaż herszt banitów czekał na odpowiedź. Zamiast tego rozmyślał nad niepokojącym faktem, że nic nie układało się po ich myśli od czasu podjęcia decyzji o udaniu się do Dołu po zaginiony Miecz Shannary.

Padishar zmarszczył w rozdrażnieniu czoło.

- Musimy iść - oznajmił krótko i wstał. Kiedy Morgan od razu się nie poruszył, powiedział: - Posłuchaj mnie, góralu. Żyjemy i pozostaniemy przy życiu, z Mieczem czy bez, i nie pozwolę ci zachowywać się jak ślepe szczenię...

Morgan zerwał się na nogi.

- Dosyć, Padisharze! Nie potrzebuję, żebyś się o mnie trosz­czył! - Jego głos był bardziej szorstki, niż mu na tym zależało, lecz nie potrafił ukryć swego gniewu. Szybko znalazł dlań ujście. - Cze­mu nie spróbujesz martwić się o Ohmsfordów? Czy w ogóle wiesz, co się z nimi stało? Czemu tak ich tam pozostawiliśmy?

- Ach. - Tamten cicho wymówił to słowo. - A więc to cię gryzie, tak? Otóż, góralu, Ohmsfordom powodzi się przypuszczalnie lepiej niż nam. Widziano nas, kiedy wychodziliśmy ze strażnicy, pamiętasz? Federacja nie jest taka głupia, żeby przeoczyć meldunek o tym, co się stało, oraz to, że brakuje dwóch tak zwanych wartow­ników. Będą mieli nasze rysopisy. Gdybyśmy od razu nie wydostali się z miasta, przypuszczalnie w ogóle byśmy z niego nie wyszli! - Wymierzył w Morgana palec. - Co się zaś tyczy Ohmsfordów, to nikt ich nie widział. Nikt nie rozpozna ich twarzy. Poza tym Damson na pewno już się nimi zaopiekowała. Wie, jak zaprowadzić ich z po­wrotem na Występ. Z łatwością wyprowadzi ich z Tyrsis, kiedy tylko nadarzy się sposobność.

- Może tak, a może nie. - Morgan uparcie kręcił głową. - Byłeś również przekonany o tym, że uda się nam odzyskać Miecz Shannary, a spójrz, co się stało.

Padishar poczerwieniał z gniewu.

- Ryzyko związane z naszą wyprawą nie było tajemnicą dla nikogo z nas.

- Powiedz to Stasasowi, Druttowi i Cibie Blue!

Wielki mężczyzna schwycił Morgana za bluzę i przyciągnął gwał­townie ku sobie. Jego oczy połyskiwały gniewnie.

- To moi przyjaciele tam zginęli, góralu, nie twoi. Nie waż się czynić mi takich zarzutów! To, co zrobiłem, zrobiłem dla nas wszyst­kich. Potrzebujemy Miecza Shannary! Prędzej czy później będziemy musieli po niego wrócić, bez względu na wszystkie cieniowce świata! Wiesz to równie dobrze jak ja! Co do Ohmsfordów, to pozostawienie ich tam podoba mi się nie bardziej niż tobie! Nie mieliśmy jednak wielkiego wyboru!

Morgan bezskutecznie usiłował się wyrwać.

- Mogłeś przynajmniej pójść ich poszukać!

- Gdzie? Gdzie miałbym ich szukać? Czy sądzisz, że są ukryci w jakimś miejscu, gdzie mogliśmy ich znaleźć? Damson nie jest głu­pia! Schowała ich w najgłębszej dziurze w Tyrsis! Do kroćset, góralu! Czy zdajesz sobie sprawę, co tam się teraz dzieje? Zeszłej nocy odkry­liśmy sekret, który federacja za wszelką cenę chciała utrzymać w taje­mnicy ! Nie jestem pewien, czy którykolwiek z nas rozumie już, co to wszystko oznacza, ale wystarcza, że federacja uważa to za możliwe! Dlatego będzie chciała naszych głów! - Jego głos przypominał war­czenie. - Miałem przedsmak tego, co się wydarzy, kiedy przecho­dziłem przez bramy. Władze federacji nie zadowalają się już zwykłym podwajaniem straży i wzmacnianiem patroli. Postawili na nogi cały garnizon! Jeśli się nie mylę, młody Morganie Leah, postanowili się nas pozbyć raz na zawsze: ciebie i mnie oraz wszystkich innych członków Ruchu, których dostaną w swoje ręce. Jesteśmy teraz dla nich prawdzi­wym zagrożeniem, ponieważ po raz pierwszy zaczynamy rozumieć, co się tam dzieje, a tego nie będą tolerować! - Wzmocnił jeszcze swój stalowy uścisk. - Będą na nas polować i zrobimy najlepiej, unikając miejsc, gdzie można nas znaleźć! - Puścił górala, odpychając go do siebie. Głęboko zaczerpnął powietrza i rozprostował się. - Tak czy owak nie zamierzam się z tobą o to wykłócać. Ja jestem tutaj przywód­cą. Dzielnie walczyłeś tam, w Dole, i być może wiele cię to kosztowało. Nie daje ci to jednak prawa do kwestionowania moich rozkazów. Le­piej od ciebie znam się na sztuce utrzymywania się przy życiu i dobrze zrobisz, pamiętając o tym.

Morgan był biały z wściekłości, lecz panował nad sobą. Wiedział, że dalsze drążenie sprawy nic nie da; herszt banitów nie zamierzał zmienić zdania. Wiedział również - w głębi duszy, gdzie mógł się do tego przed sobą przyznać - że to, co Padishar mówi o pozostaniu na miejscu w celu odnalezienia Para i Colla, jest prawdą.

Odsunął się od Padishara i starannie wygładził pomięte ubranie.

- Chcę mieć jedynie pewność, że jesteśmy zgodni co do tego, że Ohmsfordowie nie zostaną zapomniani.

Padishar uśmiechnął się krótko i chłodno.

- Ani przez chwilę. Przynajmniej nie przeze mnie. Ty możesz zrobić w tej sprawie, jak zechcesz.

Odwrócił się i wszedł między drzewa. Po chwili wahania Morgan powściągnął swój gniew i dumę i podążył za nim.

Par obudził się po raz drugi tego dnia dopiero po południu. Coll nim potrząsał, a wnętrze ich niewielkiej kryjówki wypełniał zapach zupy. Zamrugał oczami i powoli usiadł na posłaniu. Obok zbitego z desek stołu stała Damson, nalewając do misek parujący rosół. Spojrzała na Ohmsforda i uśmiechnęła się. Jej ognistorude włosy połyskiwały jasno w promieniach słońca przenikających przez szczeliny w okiennicach i Par odczuł niemal nieodpartą potrzebę sięgnięcia ręką i pogładzenia ich.

Damson podała Ohmsfordom zupę wraz ze świeżymi owocami, chlebem oraz mlekiem i Parowi wydawało się, że jest to najlepsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miał w ustach. Jadł wszystko, co mu podawała, tak samo jak Coll. Obaj byli bardzo głodni. Par dziwił się, że udało mu się powtórnie zasnąć, lecz bez wątpienia dobrze mu to zrobiło. Był wypoczęty i niemal nie odczuwał bólu. Niewiele rozma­wiano podczas posiłku, co pozostawiło mu czas na myślenie. Jego umysł zaczął pracować niemal od razu po przebudzeniu, przechodząc szybko od wspomnienia o potwornościach minionej nocy do tego, co znajdowało się przed nim - musiał rozważyć informacje, które ze­brał, przemyśleć starannie swoje przypuszczenia oraz przygotować plany tego, co wydawało mu się teraz nieuniknione.

Samo rozmyślanie sprawiło, że drżał z ekscytacji, pełen niejasnych przeczuć. Stwierdzał, że już teraz zaczyna się rozkoszować perspe­ktywą pokuszenia się o niemożliwe.

Skończywszy posiłek, Ohmsfordowie umyli się w misce z czystą wodą. Potem Damson kazała im znowu usiąść i powiedziała im, co się stało z Padisharem i Morganem.

- Uciekli - zaczęła bez wstępów. W jej zielonych oczach po­łyskiwało rozbawienie i podziw. - Nie wiem, jak im się to udało, ale to zrobili. Trochę czasu zajęło mi sprawdzanie tej wiadomości, ale chciałam się upewnić, czy nie jest to zwykła plotka.

Par uśmiechnął się z ulgą do brata. Coll powściągnął uśmiech i tylko wzruszył ramionami.

- Jak ich znam, to pewnie po prostu tamtych zagadali - mruknął.

- Gdzie są teraz? - zapytał Par. Czuł się, jakby zwrócono mu kilka lat życia. Padishar i Morgan uciekli, była to najlepsza wiado­mość, jaką mógł usłyszeć.

- Tego nie wiem - odparła Damson. - Przepadli jak kamień w wodę. Może ukryli się w mieście albo, co bardziej prawdopodobne, popuścili je i znajdują się w drodze na Występ. Więcej wydaje się prze­mawiać za tym drugim, ponieważ postawiono na nogi cały federacyjny garnizon, a to mogło mieć tylko jeden powód. Chcą wyruszyć za Padisharem i jego ludźmi do Parma Key. Najwyraźniej to, co zrobiliście zeszłej nocy, bardzo ich rozzłościło. Krąży mnóstwo pogłosek. Według niektórych kilkudziesięciu żołnierzy federacji zostało zabitych w strażnicy przez potwory. Według innych potwory grasują po mieście. W każdym razie Padishar z pewnością zorientował się w sytuacji równie łatwo jak ja. Niewątpliwie zdążył się już wyniknąć i ruszył na północ.

- Jesteś pewna, że federacja go nie wytropiła? - Par wciąż był niespokojny.

Damson potrząsnęła głową.

- Słyszałabym o tym. - Opierała się plecami o nogę stołu, a oni siedzieli na siennikach, które poprzedniej nocy służyły im za łóżka. Damson odchyliła głowę do tyłu i światło padało na miękkie wygięcie jej twarzy. - Teraz wasza kolej. Powiedz mi, co się wydarzyło, Par. Co znaleźliście w Dole?

Z pomocą Colla Par opowiedział jej, co im się przydarzyło, postanawiając przy tym, że zastosuje się do rady Padishara i zaufa Damson tak samo, jak ufał hersztowi banitów. Opowiedział jej więc e tylko o ich spotkaniu z cieniowcami, lecz również o niezwykłym natężeniu magii pieśni, o tym, jak nieoczekiwanie zadziałała, a nawet o swoich podejrzeniach co do wpływu Kamieni Elfów.

Kiedy skończył, wszyscy troje przypatrywali się sobie przez chwilę w milczeniu, każde doprowadzając do innych konkluzji swe roz­myślania o tym, co ujawniła wyprawa do Dołu i co to wszystko oznacza.

Coll odezwał się pierwszy.

- Wydaje mi się, że mamy teraz więcej pytań bez odpowiedzi, niż kiedyśmy tam schodzili.

- Ale wiemy również co nieco, Coll - rzekł Par. Pochylił się z rozpalonymi policzkami do przodu. - Wiemy, że istnieje jakieś powiązanie między federacją a cieniowcami. Federacja musi wie­dzieć, co ma tam w podziemiach; nie może nie znać prawdy. Może nawet pomogła stworzyć te monstra. Na podstawie tego, co wiemy, nie można wykluczyć, że są to więźniowie federacji, wtrąceni do Dołu jak Ciba Blue i zmienieni w to, co widzieliśmy. Bo czemu są wciąż tam, na dole, jeśli federacja ich tam nie trzyma? Czy nie ucie­kłyby dawno temu, gdyby mogły?

- Jak powiedziałem, jest więcej pytań niż odpowiedzi - oświad­czył Coll. Wygodniej ułożył swe potężne ciało.

- Coś się tutaj nie zgadza. - Damson potrząsnęła głową. - Czemu federacja miałaby mieć jakieś konszachty z cieniowcami? Uosabiają przecież wszystko, przeciwko czemu federacja występuje: magię, stare zwyczaje, szerzenie fermentu w Sudlandii i wśród jej ludu. W jaki zresztą sposób federacja miałaby wejść w taki układ? Nie ma żadnej osłony przed magią cieniowców. Jak by się broniła?

- Może nie musi - rzekł nagle Coll. Spojrzeli na niego. - Może federacja oddała cieniowcom zamiast siebie kogoś innego, kim mogą się żywić, kogoś, kto i tak nie jest jej do niczego potrzebny. Może to właśnie przytrafiło się elfom. - Urwał. - Może przyda­rza się to teraz karłom.

W milczeniu rozważali taką możliwość. Par od jakiegoś czasu nie myślał o tym. Przez ostatnich parę tygodni potworności przydarzające się Culhaven i jego mieszkańcom zeszły na dalszy plan w jego roz­myślaniach. Przypomniał sobie, co tam widział - niedostatek, nę­dzę, ucisk. Karły były tępione z powodów, które nigdy nie wydawały się jasne. Czy Coll mógł mieć rację? Czy federacja mogła oddawać karły cieniowcom na pożarcie w ramach jakiegoś potwornego poro­zumienia między nimi?

Jego twarz ściągnęła się z przerażenia.

- Ale co federacja otrzymywałaby w zamian?

- Władzę - natychmiast odparła Damson. Jej twarz była nie­ruchoma i blada.

- Władzę nad plemionami, nad czterema krainami - przyznał jej rację Coll, kiwając głową. - To wydaje się prawdopodobne, Par.

Par wolno pokręcił głową.

- Ale co się stanie, kiedy pozostanie jedynie federacja? Musieli przecież o tym pomyśleć. Co powstrzyma cieniowce przed żywieniem się również nimi?

Nikt nie odpowiedział.

- Wciąż coś nam umyka - podjął cicho Par. - Coś ważne­go. - Wstał, przeszedł na drugą stronę szopy, stał przez długą chwi­lę, wpatrując się w pustkę, w końcu potrząsnął głową, odwrócił się i podszedł z powrotem. Kiedy znowu usiadł, na jego twarzy malował się upór i determinacja. - Wróćmy jeszcze do sprawy cieniowców w Dole - rzekł spokojnie - gdyż jest to przynajmniej tajemnica, którą jesteśmy w stanie rozwikłać. - Skrzyżował przed sobą nogi i pochylił się do przodu. Spojrzał kolejno na każde z nich, po czym powiedział: - Sądzę, że są tam po to, żeby uniemożliwić komukol­wiek dostanie się do Miecza Shannary.

- Par! - spróbował zaoponować Coll, lecz jego brat przerwał mu krótkim ruchem głowy.

- Zastanów się nad tym przez chwilę, Coll. Padishar miał rację. Czemu federacja zadawałaby sobie trud odtworzenia Parku Ludu i mostu Sendica? Czemu maskowałaby pozostałości starego parku i mostu w parowie? Czemu, jeśli nie po to, żeby ukryć Miecz? A poza tym widzieliśmy kryptę, Coll! Widzieliśmy ją!

- Kryptę tak, lecz nie Miecz - spokojnie zauważyła Damson. Jej zielone oczy połyskiwały jasno, napotkawszy spojrzenie Ohmsfordów.

- Jeśli jednak w Dole nie ma Miecza, to czemu są tam cieniowce? - od razu zapytał Par. - Przecież nie po to, żeby pilnować pustej krypty! Nie, Miecz wciąż tam jest, tak jak był przez trzysta lat. Dlatego Allanon mnie po niego wysłał: wiedział, że tam jest i czeka, aż go ktoś odnajdzie.

- Zaoszczędziłby nam wiele czasu i kłopotów, gdyby nam to powiedział - rzekł Coll z przekąsem.

- Nie, Coll. - Par potrząsnął głową. - Nie zrobiłby tego w ten sposób. Przypomnij sobie dzieje Miecza. Bremen dał go Jerle'owi i Shannarze około tysiąca lat temu, by zniszczył nim lorda Warlocka, a król elfów nie potrafił się nim posłużyć, ponieważ nie był gotów , zgodzić się na to, czego Miecz od niego wymagał. Kiedy Allanon wybrał Sheę Ohmsforda, by wypełnił to zadanie pięćset lat później, uznał, że musi on najpierw udowodnić, iż jest do tego zdolny. Gdyby okazał się nie dość silny, by nim władać, gdyby nie pragnął tego dość mocno, gdyby nie chciał poświęcić się w wystarczającym stopniu jego odnalezie­niu, wówczas moc Miecza również dla niego okazałaby się zbyt wielka. A wiedział, że jeśli tak będzie, lord Warlock znowu się wymknie.

- I uważa, że teraz tak samo będzie z tobą - dokończyła Dam­son. Patrzyła na Para, jakby widziała go po raz pierwszy. - Jeśli nie jesteś dość silny, jeśli nie jesteś gotów dać z siebie wystarczająco dużo, Miecz Shannary będzie dla ciebie bezużyteczny. Cieniowce zwyciężą.

Skinienie głowy Para było ledwie dostrzegalne.

- Ale dlaczego cieniowce albo federacja miałyby pozostawić Miecz przez wszystkie te lata w Dole? - zapytał Coll, poirytowany, że w ogóle rozmawiają na ten temat po tym, co przydarzyło im się zeszłej nocy. - Czemu nie miałyby po prostu go usunąć albo je­szcze lepiej, zniszczyć?

Twarz Para była skupiona.

- Nie sądzę, by federacja albo cieniowce były w stanie go zni­szczyć: nikt nie może zniszczyć talizmanu o tak wielkiej mocy. Wąt­pię, by cieniowce mogły go choćby dotknąć. Lord Warlock nie mógł. Nie pojmuję jedynie, dlaczego federacja nie zabrała go stamtąd i gdzieś nie ukryła. - Mocno splótł przed sobą dłonie. - Tak czy owak, to nie ma znaczenia. W każdym razie Miecz wciąż tam jest, wciąż w swojej krypcie. - Urwał, spoglądając im w oczy. - I czeka na nas.

Coll przypatrywał mu się z otwartymi ustami, po raz pierwszy uświadamiając sobie, co sugeruje jego brat. Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa.

- Nie mówisz chyba poważnie, Par - wykrztusił wreszcie z niedowierzaniem w głosie. - Po tym, co się stało zeszłej nocy? Po tym, co widzieliśmy? - Umilkł na chwilę, po czym wypalił: - Nie przeżyłbyś dwóch minut.

- Owszem, przeżyłbym - odparł Par. W jego oczach pobłyskiwała determinacja. - Wiem, że bym przeżył. Allanon mi powiedział.

- Allanon! O czym ty mówisz? - Coll patrzył na niego osłu­piały.

- Powiedział, że posiadamy zdolności potrzebne do dokonania tego, o co nas prosi: Walker, Wren i ja. Pamiętasz? Sądzę, że w moim wypadku mówił o pieśni. Miał zapewne na myśli, że pieśń będzie mnie osłaniała.

- Jak dotąd dość kiepsko to robiła! - wy krzyknął z pasją Coll.

- Wtedy nie rozumiałem, czego jest w stanie dokonać. Wydaje mi się, że teraz to wiem.

- Wydaje ci się? Wydaje ci się? Do kroćset, Par! Par zachował spokój.

- Cóż innego nam pozostaje? Uciec z powrotem na Występ. Albo do domu? Ukrywać się przez resztę życia? - Trzęsły mu się ręce. - Coll, ja nie mam wyboru. Muszę spróbować.

Coll z rezygnacją opuścił głowę, zaciskając usta, by nie wyrwało się z nich jakieś nieopatrzne słowo. Obrócił się w stronę Damson, lecz dziewczyna miała oczy utkwione w Para i nie chciała odwrócić wzroku. Spojrzał z powrotem na brata, zgrzytając zębami.

- A więc poszedłbyś znowu do Dołu, opierając się na nie spraw­dzonym i nie udowodnionym przekonaniu. Naraziłbyś życie, licząc na to, że pieśń, magia, która już trzykrotnie nie zdołała cię obronić przed cieniowcami, tym razem w jakiś sposób cię obroni. A wszystko to z powodu rzekomego odkrycia przez ciebie na nowo znaczenia słów nieżyjącego człowieka! - Wolno wciągnął powietrze. - Nie mogę uwierzyć, że zrobiłbyś coś tak... głupiego! Mówię: głupiego, bo nie przychodzi mi do głowy żadne mocniejsze słowo!

- Coll...

- Nie, ani słowa więcej! Towarzyszyłem ci wszędzie, chodziłem za tobą, wspierałem cię, robiłem wszystko, co mogłem, żeby cię ochronić, a ty zamierzasz teraz wystawić się na pewną zgubę! Po prostu poświęcić życie! Czy rozumiesz, co robisz, Par? Składasz życie w ofierze! Wciąż sądzisz, że posiadasz jakąś specjalną zdolność roz­strzygania o tym, co jest słuszne! Jesteś opętany! Nigdy nie potrafisz dać za wygraną, nawet kiedy zdrowy rozsądek mówi, że powinie­neś! - Coll zacisnął przed sobą pięści. Bruzdy na jego czole i na­pięty wyraz twarzy dawały poznać, z jakim trudem panuje nad swoim głosem. Par nigdy nie widział, żeby był tak wściekły. - Każdy inny by się cofnął, przemyślał wszystko na nowo i uznał, że trzeba się udać po pomoc. Ale ty niczego takiego nie planujesz, prawda? Widzę to po twoich oczach. Nie masz czasu ani cierpliwości. Już zdecydowałeś. Zapomniałeś o Padisharze i Morganie oraz wszystkich innych poza samym sobą. Chcesz mieć ten Miecz! Oddałbyś nawet życie, żeby go zdobyć, prawda?

- Nie jestem taki ślepy...

- Damson, ty z nim porozmawiaj! - przerwał mu w desperacji Coll. - Wiem, że nie jest ci obojętny; powiedz mu, jakim jest głu­pcem!

Lecz Damson Rhee potrząsnęła głową.

- Nie. Nie zrobię tego. - Coll patrzył na nią osłupiały. - Nie mam do tego prawa - dokończyła cicho.

Coll umilkł, zwieszając z rezygnacją głowę. Przez chwilę nikt się nie odzywał i w pomieszczeniu zaległo milczenie. Światło dzienne przesunęło się wraz ze słońcem na zachód i rozjaśniało teraz jedynie przeciwległy koniec małej szopy. Cienie zaczęły się nieznacznie wy­dłużać. Od strony ulicy nadbiegły jakieś głosy i zaraz umilkły. Par poczuł ukłucie bólu na widok wyrazu twarzy brata. Wiedział, że Coll czuje się zdradzony. Nie było jednak na to rady. Par mógł powiedzieć tylko jedno, co byłoby w stanie coś zmienić, a on nie zamierzał tego powiedzieć.

- Mam plan - spróbował zamiast tego. Poczekał, aż Coll pod­niesie wzrok. - Wiem, co myślisz, ale nie zamierzam podejmować większego ryzyka, niż to będzie konieczne. - Coll spojrzał na niego z niedowierzaniem, lecz nie odezwał się. - Krypta znajduje się nie­daleko podnóża ściany skalnej, tuż pod murami starego pałacu. Gdy­bym zdołał dostać się do parowu od drugiej strony, miałbym do poko­nania jedynie niewielki kawałek. Trzymając już w rękach Miecz, byłbym zabezpieczony przed cieniowcami. - W ostatnim stwierdze­niu zawartych było kilka trudnych do spełnienia warunków, lecz ani Coll, ani Damson nie zdecydowali się na ich wytknięcie. Par czuł na czole kropelki potu. Trudności związane z tym, co zamierzał zapropo­nować, były przerażające. Przełknął ślinę. - Mógłbym przejść po tym wąskim pomoście prowadzącym ze strażnicy do starego pałacu.

Coll wyrzucił ręce w górę.

- Zamierzasz po raz trzeci iść do strażnicy? - wykrzyknął, ledwie panując nad sobą.

- Potrzebuję tylko jakiegoś podstępu, czegoś, co odwróciłoby ich uwagę...

- Czy ty kompletnie postradałeś zmysły? Kolejny podstęp na nic się nie zda! Tym razem będą cię szukali! Wyśledzą cię w ciągu pięciu sekund od momentu, kiedy...

- Coll! - Parowi również zaczęły puszczać nerwy.

- On ma rację - spokojnie rzekła Damson Rhee.

Par odwrócił się gwałtownie w jej stronę, lecz zaraz się zrefle­ktował. Spojrzał z powrotem na brata. Coll patrzył nań wyczekująco, czerwony na twarzy, lecz milczący. Par pokręcił głową.

- Będę więc musiał znaleźć inny sposób.

Coll nagle zaczął sprawiać wrażenie zmęczonego.

- Prawda jest taka, że nie ma innego sposobu.

- Może jest - rzekła Damson. - Kiedy armie lorda Warlocka oblegały Tyrsis w czasach Balinora Buckhannaha, dwukrotnie udało im się dostać do miasta: raz od strony bram wjazdowych, drugi raz przez korytarze biegnące pod miastem i skałami za starym pałacem do piwnic na dole. Te korytarze mogą wciąż istnieć, otwierając nam dostęp do parowu od strony pałacu.

Coll w milczeniu odwrócił wzrok z wyrazem obrzydzenia na twa­rzy. Najwyraźniej spodziewał się po Damson czegoś innego.

Par zawahał się, po czym powiedział ostrożnie:

- To wszystko wydarzyło się przed ponad czterystu laty. Zupeł­nie zapomniałem o tych korytarzach, mimo że tak często o nich opowiadałem. - Znowu się zawahał. - Czy wiesz coś o nich: gdzie są, jak można się do nich dostać, czy dałoby się jeszcze nimi przejść?

Damson wolno pokręciła głową, nie zwracając uwagi na znacząco uniesione brwi Colla.

- Ale znam kogoś, kto może to wiedzieć - rzekła. - Jeśli zechce z nami rozmawiać. - Następnie spojrzała na Colla i przy­trzymała jego wzrok. Jej twarz przybrała nagle łagodny wyraz, który zaskoczył Para. - Wszyscy mamy prawo do dokonywania własnych wyborów - rzekła spokojnie.

Oczy Colla połyskiwały gniewnie. Par przez chwilę przyglądał się bratu, zastanawiając się, czy coś do niego powiedzieć, po czym odwrócił się gwałtownie do Damson.

- Czy zaprowadzisz mnie do tego kogoś dziś wieczór? Dziewczyna wstała, a obaj bracia podnieśli się wraz z nią. Stojąc między nimi, wydawała się drobna i krucha, Par wiedział jednak, że to złudzenie. Zdawała się zastanawiać, zanim powiedziała:

- To zależy. Najpierw musisz mi coś obiecać. Kiedy będziesz szedł do Dołu, jakkolwiek się to odbędzie, zabierzesz Colla i mnie ze sobą. - Zapadło głuche milczenie. Trudno było powiedzieć, któ­ry z braci był bardziej zdumiony. Damson dała im czas na dojście do siebie, po czym rzekła do Para: - Obawiam się, że nie pozosta­wiam ci żadnego wyboru w tym względzie. Nie mogę. Inaczej czułbyś się zobowiązany do pozostawienia nas obojga tutaj, żeby nie narażać nas na niebezpieczeństwo, a to byłoby najgorsze, co można zrobić. Potrzebujesz nas przy sobie. - Następnie odwróciła się do Colla. - A my musimy tam być, Coll. Nie rozumiesz tego? To wszystko się nie skończy: ani ucisk federacji, ani zło czynione przez cieniowce, ani choroby pustoszące wszystkie krainy, dopóki ktoś nie położy temu kresu. Być może Par ma szansę tego dokonać. Nie możemy jednak pozwolić, by próbował to zrobić sam. Musimy uczynić, co w naszej mocy, żeby mu pomóc, gdyż jest to również nasza walka. Nie możemy po prostu usiąść i czekać, aż pojawi się ktoś inny i nam pomoże. Nikt nie przyjdzie. Jeśli czegoś się w życiu nauczyłam, to właśnie tego.

Czekała, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Coll wydawał się zdezorientowany, jakby sądził, że powinna istnieć jakaś oczywista alternatywa dla jego wyborów, lecz żadnym sposobem nie mógł jej znaleźć. Spojrzał krótko na Para i znowu odwrócił wzrok. Par wbił oczy w podłogę, a jego twarz pozbawiona była wyrazu.

- Wystarczy, że ja muszę tam iść - rzekł w końcu.

- I tego za dużo - mruknął Coll.

Par nie zareagował na jego słowa i spojrzał na Damson.

- A co, jeśli się okaże, że tylko ja mogę tam wejść? Damson podeszła do niego, wzięła w dłonie jego ręce i uścisnęła je.

- To się nie zdarzy. Wiesz o tym. - Stanęła na palcach i po­całowała go lekko. - Więc zgoda?

Par zaczerpnął powietrza i wezbrało w nim zatrważające uczucie nieuchronności zdarzeń. Coll i Damson Rhee - narażał życie ich obojga, udając się po Miecz. Był niedorzecznie uparty, nieustępliwy w stopniu graniczącym z szaleństwem; dawał się pochwycić w sieć swoich wydumanych pragnień i ambicji. Istniały wszelkie powody, by przypuszczać, że jego zaślepienie zgubi ich wszystkich.

Więc daj temu spokój, szepnął ze złością do siebie. Po prostu odejdź stąd. Ale już w momencie, kiedy to pomyślał, wiedział, że tego nie zrobi.

- Zgoda - powiedział.

Nastąpiła chwila ciszy. Coll podniósł wzrok i wzruszył ramionami.

- Zgoda - powtórzył spokojnie.

Damson dotknęła ręką twarzy Para, po czym podeszła do Colla i uścisnęła go. Par był nieco zdziwiony, kiedy brat odwzajemnił jej uścisk.


XXV


Dopiero o zmierzchu następnego dnia Padishar Creel i Morgan Leah dotarli do podnóża Występu. Obaj byli wyczerpani.

Maszerowali niestrudzenie od chwili opuszczenia Tyrsis, zatrzy­mując się na krótko, żeby coś zjeść. Poprzedniej nocy spali mniej niż sześć godzin. Mimo to przybyliby jeszcze wcześniej i w lepszym stanie, gdyby Padishar nie upierał się przy tym, by zacierali ślady swego przejścia. Kiedy przekroczyli granicę Parma Key, kluczył bez­ustannie, prowadząc ich przez wąwozy, koryta rzek i skalne prze­smyki, cały czas obserwując okolicę z tyłu.

Morgan uważał, że herszt banitów jest przesadnie ostrożny, i stra­ciwszy w pewnym momencie cierpliwość, powiedział mu to.

- Do kroćset, Padisharze, tracimy czas! Co w końcu, twoim zdaniem, znajduje się tam z tyłu?

- Nic, co moglibyśmy zobaczyć, chłopcze - brzmiała odpo­wiedź.

Był upalny wieczór, powietrze ciężkie i nieruchome, a niebo za­mglone w miejscu, gdzie czerwona tarcza słońca kryła się za hory­zontem. Wznosząc się w koszu na szczyt Występu, widzieli, jak nocne cienie zaczynają wypełniać nieliczne plamy światła dziennego, jakie pozostały jeszcze w lesie na dole, zmieniając je w czarne rozlewiska mroku. Wokół nich irytująco bzykały owady, zwabione zapachem potu. Skwar dnia zalegał nad całą okolicą jak duszący całun. Padishar wciąż miał wzrok zwrócony na południe ku Tyrsis, jakby był w stanie wypatrzeć to, co według niego deptało im po piętach. Morgan spo­glądał tam również, lecz podobnie jak wcześniej, niczego nie widział. Herszt banitów pokręcił głową.

- Nie widzę tego - szepnął. - Ale czuję, że nadchodzi. Nie wyjaśnił, co ma na myśli, a góral nie pytał. Był zmęczony i głodny. Wiedział, że nic, co zrobi Padishar albo on, nie zmieni zamiarów owego czegoś, co mogło ich śledzić. Wędrówka dobiegła końca, zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, by zatrzeć ślady swego przejścia, i martwienie się na zapas nic by nie pomogło. Morgan czuł, jak burczy mu w brzuchu, i myślał o czekającej ich kolacji. Obiad, który zjedli wcześniej tego dnia, był więcej niż skromny - parę korzonków, czerstwy chleb, twardy ser i trochę wody.

- Rozumiem, że banici muszą umieć żyć niemal samym powie­trzem, ale spodziewałem się po tobie czegoś więcej! - skarżył się Morgan. - To żałosne!

- Zapewne, chłopcze - odparł herszt banitów. - Ale nastę­pnym razem ty będziesz grabarzem, a ja nieboszczykiem!

Ich drobna różnica zdań dawno już została odsunięta na dalszy plan - nie tyle zapomniana, ile raczej umieszczona we właściwej per­spektywie. Padishar po pięciu minutach przestał myśleć o ich konfron­tacji i Morgan uznał przed końcem dnia, że wszystko między nimi wróciło do normy. Żywił do herszta banitów rodzaj niechętnego sza­cunku - za jego szorstki i zdecydowany sposób bycia, który przypo­minał góralowi jego własny, za pewność siebie, którą tamten często okazywał, oraz za sposób, w jaki potrafił zjednywać sobie ludzi. Padi­shar Creel nosił oznaki przywództwa tak, jakby przysługiwały mu z ra­cji urodzenia, i wydawało się to u niego naturalne. Cechowała go jakaś nieodparta siła, która sprawiała, że człowiek chciał mu się podporząd­kować, Padishar rozumiał jednak, że przywódca musi dawać coś w za­mian swoim zwolennikom. Świadomy roli Morgana w sprowadzeniu Ohmsfordów na północ, uznał jego prawo do troski o ich bezpieczeń­stwo. Kilkakrotnie po ich sprzeczce specjalnie zapewniał górala, że Par i Coll nie zostaną pozostawieni samym sobie, że zadba o to, by byli bezpieczni. Miał złożoną, charyzmatyczną osobowość i Morgan lubił go pomimo dręczącego go podejrzenia, że Padishar Creel nigdy nie będzie w stanie spełnić wszystkich swoich obietnic.

Na każdym etapie ich drogi w górę banici ściskali na powitanie rękę Padishara. Jeśli oni tak mocno w niego wierzą, zapytywał siebie Morgan, to czy ja również nie powinienem?

Wiedział jednak, że wiara jest równie ulotna jak magia. Myślał przez chwilę o złamanym mieczu, który niósł ze sobą. Wiara i magia ukute w jedno, wtopione w żelazo, a potem strzaskane. Wziął głęboki oddech. Ból po stracie wciąż był obecny, głęboki i dominujący, pomimo jego postanowienia, że o nim zapomni, i jak radził mu Padishar, poczeka, aż rana sama się zabliźni. Powtarzał sobie, że nie ma niczego, co mógłby zrobić, by zmienić to, co się stało; musi się z tym pogodzić. Żył przez lata, nie używając magii Miecza i nie wiedząc nawet, że istnieje. Nie był teraz w gorszym położeniu niż wówczas. Był tym samym człowiekiem. A jednak ból nie ustawał. Była pustka, która drążyła kości jego ciała od środka, sprawiając, że czuł się rozbity i szukał kawałków, z których mógłby się na nowo poskładać. Mógł samego siebie przekonywać, że się nie zmienił, lecz to, czego do­świadczał, kiedy posługiwał się magią, pozostawiło na nim ślad rów­nie niezatarty, jakby napiętnowano go rozpalonym żelazem. Wspomnienia pozostały, obrazy z jego walk, wrażenia wywarte przez moc, którą był w stanie przywołać, i siła, którą posiadał. Teraz wszystko to stracił. Podobnie jak utrata rodzica, brata lub siostry albo dziecka, nigdy nie mogło to zostać całkowicie zapomniane.

Spoglądał z wysoka na Parma Key i czuł, jak staje się coraz mniejszy.

Kiedy dotarli na Występ, czekał już tam na nich Chandos. Jed­nooki zastępca Padishara wydawał się większy i ciemniejszy, niż Morgan go zapamiętał. Jego brodata, zdeformowana twarz była poryta bruzdami i pomarszczona, a jego postać spowita w wielki płaszcz, który zdawał się jeszcze przydawać rozmiarów jego potężnemu ciału. Schwycił dłoń Padishara i mocno ją uścisnął.

- Mieliście udane polowanie?

- „Niebezpieczne” byłoby właściwszym słowem - odparł herszt banitów.

Chandos spojrzał na Morgana.

- A pozostali?

- Zginęli, wszyscy oprócz Ohmsfordów. Gdzie Hirehone? Gdzieś w pobliżu czy powrócił do Yarfleet?

Morgan spojrzał szybko na niego. A więc Padishar wciąż próbuje ustalić, kto ich wydał, pomyślał. Nie wspominano o właścicielu kuźni Kiltan, od kiedy Morgan poinformował, że widział go w Tyrsis.

- Hirehone? - Chandos wydawał się zaskoczony. - Wyru­szył stąd zaraz po was, jeszcze tego samego dnia. Sądzę, że wrócił do Yarfleet, jak mu kazałeś. Nie ma go tutaj. Na chwilę urwał. - Masz jednak gości.

Padishar ziewnął.

- Gości?

- Trolle, Padisharze.

Herszt banitów natychmiast oprzytomniał.

- Co ty mówisz? Trolle? Patrzcie, patrzcie. A w jaki sposób się tutaj znalazły?

Ruszyli wzdłuż cypla w stronę płonących ognisk. Padishar z Chandosem ramię przy ramieniu, a Morgan nieco z tyłu.

- Nie chcą powiedzieć - odparł Chandos. - Wyszły z lasu trzy dni temu, tak po prostu, jakby odszukanie nas tutaj nie sprawiło im żadnej trudności. Przyszły bez przewodnika i znalazły nas, jak­byśmy obozowali na środku pustego pola z powiewającymi propo­rcami. - Chrząknął. - Jest ich dwudziestu, rosłe chłopiska, z gór Charnal w Nordlandii. Same nazywają siebie górskimi trollami. Po prostu stały na dole, aż w końcu zjechałem, żeby z nimi porozmawiać, i wtedy poprosiły o spotkanie z tobą. Kiedy im powiedziałem, że cię nie ma, odparły, że poczekają.

- Naprawdę? Tak im na tym zależy?

- Na to wygląda. Przywiozłem je na górę, kiedy zgodziły się oddać broń. Nie wydawało mi się właściwe pozostawiać ich tam na dole w Parma Key, skoro przebyły taki szmat drogi, żeby cię odnaleźć, a ponadto zrobiły to w tak podziwu godny sposób. - Uśmiechnął się pod wąsem. - Poza tym pomyślałem sobie, że trzy setki naszych ludzi będą w stanie zapanować nad garstką trolli.

Padishar zaśmiał się cicho.

- Ostrożność nie zawadzi, stary druhu. Trzeba nie lada sprytu, by pokonać trolla. Gdzie są?

- Tam, przy ognisku po lewej.

Morgan i Padishar spojrzeli w mrok. Grupa pozbawionych twarzy cieni podniosła się na nogi, patrząc, jak się zbliżają. Wydawały się olbrzymie. Morgan odruchowo schwycił za rękojeść miecza. Zaraz sobie jednak przypomniał, że rękojeść to niemal wszystko, co mu pozostało.

- Ich przywódca nazywa się Axhind - dokończył Chandos, mówiąc teraz umyślnie przyciszonym głosem. - Jest Maturenem.

Padishar podszedł do nich. Zdołał się już otrząsnąć ze zmęczenia, a jego wysoka postać budziła respekt. Jeden z przybyłych wystąpił do przodu, żeby się z nim przywitać.

Morgan Leah nigdy przedtem nie widział trolla. Oczywiście sły­szał opowieści o nich; wszyscy opowiadali historie o trollach. Kiedyś, na długo przed urodzeniem Morgana, trolle opuściły Nordlandię, ich legendarną ojczyznę, by prowadzić handel z członkami innych ple­mion. Przez pewien czas niektóre z nich mieszkały nawet wśród ludzi z Callahornu. Wszystko to jednak skończyło się wraz z pojawieniem się federacji i jej krucjatą o panowanie nad Sudlandią. Trolle nie były już mile widziane na południe od Streleheimu i te nieliczne z nich, które przybyły na południe, szybko wróciły na północ. Z natury były odludkami i bez większego wysiłku zapędzono je z powrotem do ich górskich warowni. Teraz już ich wcale nie opuszczały, a w każdym razie nikt, kogo Morgan znał, nigdy nie słyszał, żeby to kiedyś zrobiły. Napotkanie ich grupy tak daleko na południe było czymś niezwykłym.

Morgan usiłował nie przypatrywać się gościom, lecz było to trud­ne. Trolle były bardzo muskularnymi, niemal groteskowo wyglądają­cymi osobnikami, rosłymi i szerokimi w barach, o orzechowobrązowej, szorstkiej jak kora skórze. Twarze miały płaskie i niemal po­zbawione rysów. Morgan zupełnie nie mógł u nich dostrzec uszu. Okryte były w skórę i ciężkie puklerze, a wokół ogniska, jak porzu­cone cienie, leżały ich wielkie opończe.

- Jestem baronem Creelem, przywódcą Ruchu - zagrzmiał Padishar.

Troll stojący naprzeciw niego wybełkotał coś niezrozumiale. Mor­gan uchwycił tylko imię Axhind. Obaj mężczyźni uścisnęli sobie krótko dłonie, po czym Axhind zaprosił Padishara gestem, by usiadł z nim przy ognisku. Trolle odstąpiły do tyłu, kiedy herszt banitów i jego towarzysze weszli w krąg światła, żeby usiąść. Morgan rozglądał się niespokojnie, kiedy potężne istoty ustawiały się wokół. Nigdy nie czuł się równie bezbronny. Chandos wydawał się zupełnie spokojny, gdy sadowił się na ziemi o parę kroków za Padisharem. Morgan usiadł obok niego.

Rozpoczęła się wówczas poważna rozmowa, z której góral nic nie rozumiał. Toczyła się w nieznanym mu zupełnie języku trolli. Padishar zdawał się całkiem dobrze nim władać i z rzadka tylko przerywał sobie, żeby się zastanowić nad tym, co mówi. Rozlegało się wiele dźwięków przypominających chrząknięcia albo niewyraźne pomruki, a wielu wy­powiadanym kwestiom towarzyszyła żywa gestykulacja.

- Skąd Padishar zna ich język? - zapytał Morgan Chandosa szeptem we wczesnej fazie rozmowy.

Tamten nawet na niego nie spojrzał.

- Tu, w Callahornie, trochę więcej obracamy się w świecie niż wy tam, w górach - odparł.

Głód dawał się potężnie we znaki Morganowi, lecz odpędzał od siebie wszelką myśl o nim, opierając się ogarniającemu go zmęczeniu i umyślnie siedząc bez ruchu. Rozmowa trwała dalej. Padishar wy­dawał się zadowolony z jej przebiegu.

- Chcą się do nas przyłączyć - szepnął po pewnym czasie Chandos, uznając najwyraźniej, że Morgan powinien zostać nagro­dzony za swoją cierpliwość. Posłuchał jeszcze trochę. - Nie tylko ci tutaj. Wszystkie dwadzieścia jeden plemion! - Był podekscyto­wany. - Pięć tysięcy chłopa! Chcą zawrzeć przymierze!

Morgana również ogarnęło podniecenie.

- Z nami? Dlaczego?

Chandos nie odpowiedział od razu, dając Morganowi znak, żeby poczekał. Po chwili powiedział:

- Ruch zwracał się do nich wcześniej, prosząc o pomoc. Zawsze jednak uważały, że jest zbyt podzielony, za mało godny zaufania.

Ostatnio zmieniły zdanie. - Spojrzał krótko na Morgana. - Mó­wią, że Padishar w wystarczającym stopniu zjednoczył poszczególne frakcje, by mogły rozważyć sprawę na nowo. Szukają sposobów po­wstrzymania pochodu federacji na ich tereny. - W jego szorstkim głosie pobrzmiewało zadowolenie. - Do kroćset, to może się oka­zać dla nas prawdziwym uśmiechem losu!

Axhind podawał teraz w koło kielichy i nalewał do nich czegoś z wielkiego dzbana. Morgan przyjął oferowany mu kielich i zajrzał do niego. Płyn, który zawierał, był czarny jak smoła. Poczekał, aż przywódca trolli i Padishar przepiją do siebie, po czym wychylił kielich. Z największym trudem powstrzymał się od wymiotów. Czym­kolwiek było to, co mu podano, smakowało to jak żółć. Chandos spostrzegł wyraz jego twarzy.

- Mleko trolli - powiedział i uśmiechnął się.

Wypili napój do dna, nawet Morgan, który stwierdził, że natych­miast odebrał mu on cały apetyt. Potem podnieśli się, Axhind i Pa­dishar raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie i mieszkańcy Sudlandii od­dalili się.

- Słyszeliście? - spokojnie zapytał Padishar, kiedy zniknęli wśród cieni. Na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy i do­gasały resztki dziennego światła. - Czy słyszeliście wszystko, całą rozmowę?

- Każde słowo - odparł Chandos, a Morgan w milczeniu ski­nął głową.

- Pięć tysięcy chłopa! Do kroćset! Z taką siłą moglibyśmy stawić czoło całej federacji! - Padishara rozpierał entuzjazm. - Ruch może powołać pod broń dwa tysiące ludzi i drugie tyle z nawiązką spośród karłów! Do kroćset! - Uderzył pięścią w otwartą dłoń, po czym wyciągnął rękę i siarczyście klepnął Chandosa i Morgana w ple­cy. - Już najwyższy czas, żeby coś zaczęło iść po naszej myśli, nie sądzicie, chłopcy?

Morgan zjadł potem kolację, siedząc samotnie przy stole obok ku­chennego paleniska. Zapachy dobywające się z garnków zaostrzyły na nowo jego apetyt. Padishar i Chandos oddalili się, aby porozmawiać o tym, co wydarzyło się podczas nieobecności tego pierwszego, i Mor­gan nie widział potrzeby brania w tym udziału. Rozglądał się za Steffem i Teel, lecz nigdzie nie było ich widać, i dopiero kiedy kończył jeść, z mroku wyłonił się Steff i zwalił się na ziemię obok niego.

- Jak poszło? - zapytał zdawkowo karzeł, pomijając wszelkie powitanie. W powykręcanych dłoniach ściskał kufel piwa, który przy­niósł ze sobą. Wydawał się bardzo zmęczony.

Morgan przedstawił mu pokrótce zdarzenia minionego tygodnia. Kiedy skończył, Steff potarł ręką rudą brodę i rzekł:

- Macie szczęście, że żyjecie, wszyscy. - Jego pokryta bli­znami twarz była wychudła; wieczorne półcienie zdawały się jeszcze głębiej rzeźbić przecinające ją bruzdy. - Dziwne rzeczy się tu dzia­ły, kiedy was nie było.

Morgan odsunął talerz i patrzył na niego, czekając. Karzeł odchrząknął, rozglądając się wokół, zanim odezwał się znowu.

- Teel zachorowała tego samego dnia, kiedy wyruszyliście. Około południa znaleziono ją nieprzytomną na cyplu. Oddychała, ale nie byłem w stanie jej ocucić. Zaniosłem ją do jaskini, owinąłem w koce i siedziałem przy niej niemal przez tydzień. Nic nie mogłem dla niej zrobić. Po prostu leżała tam, ledwie żywa. - Odetchnął głęboko. - Sądziłem, że została otruta. Jego usta wykrzywiły się. - Wydawało mi się to możliwe. Wielu członków Ruchu nie przepada za karłami. Ale potem w końcu się ocknęła. Wymiotowała i była tak słaba, że ledwie mogła się ruszać. Karmiłem ją rosołem, żeby przywrócić jej siły, i w końcu doszła do siebie. Nie wie, co się z nią stało. Mówiła, że ostatnia rzecz, jaką pamięta, była związana z Hirehone'em...

Morgan przerwał mu, głośno wciągając powietrze.

- Czy coś ci to mówi, Morgan?

- Być może. - Góral lekko skinął głową. - Wydawało mi się, że widziałem Hirehone'a w Tyrsis, kiedy tam przybyliśmy. Nie powinno go tam być i doszedłem do wniosku, że musiałem się po­mylić. Teraz nie jestem już taki pewien. Ktoś wydał nas federacji. Mógł to być on.

- To mało prawdopodobne. - Steff potrząsnął głową. - Dlaczego właśnie on? Mógł nas wydać na samym początku w Varfleet. Czemu miałby czekać aż do teraz? - Jego krępa postać po­ruszyła się. - Poza tym Padishar całkowicie mu ufa.

- Może - mruknął Morgan, popijając piwo. - Ale Padishar prawie od razu zapytał o niego, kiedy tu przybyliśmy.

Steff zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym zmienił temat.

- Jest coś jeszcze. Dwa dni temu znaleziono na skraju urwiska ciała kilku strażników z nocnej warty, tych przy wyciągach. Wszyscy mieli poderżnięte gardła. Żadnej wskazówki, kto to zrobił. - Na chwilę spojrzał w bok, a potem z powrotem na chłopaka. Jego oczy skrył cień. - Wszystkie kosze znajdowały się na górze, Morgan.

Przypatrywali się sobie. Morgan zmarszczył czoło.

- Więc zrobił to ktoś, kto już tutaj był?

- Nie wiem. Tak się wydaje. Ale z jakiego powodu? A jeśli to był ktoś z zewnątrz, to jak się tu dostał, a potem wrócił na dół, skoro wszystkie kosze były na miejscu?

Morgan spoglądał w mrok, zastanawiając się nad tym, lecz nie znajdował odpowiedzi.

- Sądziłem, że powinieneś to wiedzieć. - Steff wstał. - My­ślę, że Padishar o tym usłyszy niezależnie ode mnie. - Opróżnił swój kufel. - Muszę wracać do Teel; nie lubię zostawiać jej samej po tym, co się stało. Jest wciąż bardzo słaba. - Potarł ręką czoło i skrzywił się. - Ja też nie czuję się najlepiej.

- Idź zatem - rzekł Morgan, wstając razem z nim. - Rano przyjdę was odwiedzić. Najpierw jednak muszę się porządnie wy­spać. - Urwał na chwilę. - Wiesz o trollach?

- Czy o nich wiem? - Steff uśmiechnął się krzywo. - Już z nimi rozmawiałem. Axhind i ja trochę się znamy.

- Patrzcie, patrzcie. Jeszcze jedna tajemnica. Opowiesz mi o tym jutro, dobrze?

Steff zaczął się oddalać.

- Jutro, zgoda. - Nie było go już prawie widać, kiedy powie­dział: - Miej uszy i oczy otwarte, góralu.

Morgan Leah już wcześniej sobie to postanowił.

Spał dobrze tej nocy i obudził się wypoczęty. Poranne słońce wznosiło się już ponad wierzchołki drzew i zaczęło się robić gorąco. W obozie banitów panowało większe niż zwykle ożywienie i Morgan od razu zapragnął się dowiedzieć, co się dzieje. Przez chwilę myślał, że może wrócili Ohmsfordowie, lecz odrzucił tę możliwość, uznając, że obudzono by go, gdyby tak było. Ubrał się i naciągnął buty, zwinął koce, umył się, zjadł coś i zszedł na skraj cypla. Natychmiast dostrzegł Padishara, znowu w szkarłatnym stroju, wykrzykującego rozkazy i roz­syłającego ludzi w różnych kierunkach.

Herszt banitów rzucił okiem na górala i chrząknął.

- Mam nadzieję, że nie obudziły cię te hałasy. - Odwrócił się, żeby wydać krzykiem polecenie grupie ludzi przy windach, po czym kontynuował normalnym tonem: - Byłoby mi przykro, gdyby zakłócono ci spokój.

Morgan zaczął coś mruczeć pod nosem, lecz przerwał, widząc na twarzy tamtego ironiczny uśmiech.

- No, no. Chciałem tylko trochę się z tobą podrażnić, góralu - uspokoił go Padishar. - Nie zaczynajmy dnia od swarów, mamy zbyt wiele do zrobienia. Wysłałem zwiadowców, żeby przeczesali Parma Key. Chcę się upewnić, czy przeczucie nie myliło mnie co do grożącego nam niebezpieczeństwa. Posłałem też po Hirehone'a. Zo­baczymy, co z tego wyniknie. Tymczasem trolle nadal czekają, Axhind i jego familia. Mówiono mi, że wszyscy oni są blisko ze sobą spokrewnieni. Wczoraj to był tylko wstęp. Dzisiaj będziemy rozmawiać o warunkach i celach całego przedsięwzięcia. Chcesz pójść ze mną?

Morgan przytaknął. Przypasawszy pochwę zawierającą szczątki Miecza Leah, który nosił teraz głównie z przyzwyczajenia, podążył za Padisharem skrajem cypla w stronę obozowiska, gdzie zbierały się już trolle. Po drodze zapytał, czy są jakieś wieści o Parze i Collu. Nie było. Rozglądał się wkoło za Steffem i Teel, lecz żadnego z nich nigdzie nie było widać. Obiecał sobie, że poszuka ich później.

Kiedy podeszli do trolli, Axhind objął herszta banitów, po czym przywitał górala uroczystym skinieniem głowy i żelaznym uściskiem dłoni. Następnie poprosił ich gestem, by usiedli. Po paru chwilach pojawił się Chandos z kilkoma towarzyszami, ludźmi, których Mor­gan nie znał, i spotkanie się rozpoczęło.

Trwało przez resztę poranka i większą część popołudnia. Morgan znów nie był w stanie zrozumieć, o czym mówiono, a Chandos tym razem był zbyt zajęty rozmową, żeby się nim zajmować. Mimo to Morgan z uwagą słuchał, obserwując gesty i poruszenia niedźwie-dziowatych trolli i usiłując odgadnąć, jakie myśli skrywają ich po­zbawione wyrazu twarze. Przeważnie mu się to nie udawało. Wyglą­dały jak wielkie pniaki, które pobudzono do życia i wyposażono w najbardziej podstawowe znamiona ludzkiej postaci, by mogły się poruszać. Większość z nich poprzestawała na przypatrywaniu się roz­mawiającym. Te, które mówiły, czyniły to zwięźle, nawet Axhind. Wszystko, co robiły, cechowała jakaś oszczędność wysiłku. Morgan zastanawiał się przez chwilę, jakie są w walce, i uznał, że już to potrafi sobie wyobrazić.

Słońce przesuwało się po niebie, zmieniając światło z przyćmio­nego na jaskrawe i z powrotem na przyćmione, skracając, a potem wydłużając cienie, wypełniając dzień upałem, a potem każąc mu się ciągnąć w skwarnej duchocie, w której wszyscy wiercili się niespo­kojnie, daremnie szukając wytchnienia. Urządzono krótką przerwę na obiad, podczas której częstowano się nawzajem piwem i winem. Ktoś poczynił nawet jakąś aluzję do górala, by dać wyobrażenie o rozmia­rach poparcia, jakim cieszy się Ruch. Morgan roztropnie zachował milczenie podczas wymiany zdań na ten temat. Wiedział, że przy­prowadzono go tutaj, by udzielał poparcia, a nie zaprzeczał. Popołudnie miało się ku końcowi, kiedy pojawił się zdyszany i wystraszony goniec. Ujrzawszy go, Padishar zmarszczył czoło, roz­drażniony, że im przerwano, i na chwilę przeprosił zebranych. Wy­słuchał z uwagą informacji posłańca, zawahał się, po czym spojrzał na górala i skinął nań ręką. Morgan poderwał się na nogi. Nie podo­bało mu się to, co widział na twarzy Padishara Creela. Kiedy Morgan podszedł, Padishar odprawił gońca.

- Znaleźli Hirehone'a - rzekł cicho. - Na zachodnim skraju Parma Key, w pobliżu ścieżki, którą szliśmy, wracając. Nie żyje. - Jego oczy poruszyły się niespokojnie. - Patrol, który go znalazł, twierdzi, że wyglądał tak, jakby wywrócono go na nice.

Morgana ścisnęło w gardle, gdy sobie to wyobraził.

- Co się dzieje, Padisharze? - zapytał cicho.

- Sam nie wiem, co o tym myśleć, góralu. Ale jest jeszcze gorsza wiadomość. Przeczucie nigdy mnie nie myli. O dwie mile stąd znajduje się armia federacji: garnizon z Tyrsis albo nie jestem ulu­bionym synem swojej matki. - Jego twarz wykrzywił ironiczny gry­mas. - Idą prosto po nas, chłopcze. Nie zbaczają ani na włos w swoim pochodzie. W jakiś sposób odkryli, gdzie jesteśmy, i myślę, że obaj wiemy, jak to się mogło stać, nieprawdaż?

Morgan zaniemówił ze zdumienia.

- Kto? - zdołał wreszcie z siebie wykrztusić. Padishar wzruszył ramionami i zaśmiał się cicho.

- Czy to naprawdę ma teraz jakieś znaczenie? - Obejrzał się przez ramię. - Trzeba już tutaj kończyć. Nie sprawi mi przyjemno­ści powiadomienie Axhinda i jego ludzi o tym, co się stało, ale nie miałoby sensu ich zwodzić. Na ich miejscu zniknąłbym stąd szybciej niż zając w swej norze.

Trolle były jednak innego zdania. Po zakończeniu spotkania Axhind i jego towarzysze nie przejawiali chęci opuszczenia Występu. Poprosili natomiast o zwrot swej broni - imponującej kolekcji to­porów, włóczni i mieczy - a po jej otrzymaniu usiedli i zaczęli niespiesznie szlifować ich ostrza. Wydawało się, że szykują się do walki.

Morgan poszedł poszukać karłów. Biwakowali w niewielkim, ustron­nym zagajniku świerkowym na drugim końcu podnóża urwiska, gdzie nawis skalny tworzył naturalną osłonę przed wpływami pogody. Steff powitał go bez zbytniego entuzjazmu. Teel siedziała na ziemi. Z jej dziwnej, zamaskowanej twarzy nie sposób było niczego wyczytać,

I chociaż jej oczy połyskiwały czujnie. Wydawała się silniejsza, jej j ciemne włosy były wyszczotkowane, a jej ręce nie drżały, kiedy podała je na powitanie Morganowi. Porozmawiał z nią krótko, przy czym ona prawie się nie odzywała. Morgan przekazał im wiadomość o Hirehone'ie i nadciągającej armii federacji. Steff z powagą skinął głową; Teel nie zrobiła nawet tego. Opuścił ich z niejasnym uczuciem niezadowolenia z odwiedzin.

Armia federacji przybyła wraz z nastaniem zmroku. Żołnierze rozlokowali się w lasach pod skalnymi ścianami Występu i zaczęli oczyszczać teren dla swoich potrzeb, pracując z mozolną determinacją mrówek. Tysiącami wyłaniali się spośród drzew, z powiewającymi proporcami i połyskującym orężem. Przed każdą kompanią niesiony był sztandar - czarna flaga z jednym czerwonym i jednym czarnym pasem tam, gdzie znajdowali się zwykli żołnierze federacji, i jaskrawobiała głowa wilka tam, gdzie znajdowali się szperacze. Wznoszono namioty, ustawiano broń w kozły, rozmieszczano na tyłach zaopatrzenie i rozpalano ogniska. Niemal od razu zespoły ludzi zaczęły budować machiny oblężnicze i ciszę wypełniły odgłosy pił ścinających drzewa i siekier rąbiących powalone pnie.

Banici przyglądali się temu z góry. Ich własne umocnienia były już gotowe. Morgan patrzył wraz z nimi. Wydawali się odprężeni i spokojni. Były ich zaledwie trzy setki, lecz Występ stanowił naturalną redutę mogącą się oprzeć armii pięć razy silniejszej niż ta na dole.

Windy zostały wciągnięte na cypel i nie było już żadnej innej drogi na górę ani w dół poza wspinaczką po skalnych ścianach. Oznaczałoby to jednak konieczność pięcia się w górę za pomocą rąk, drabin i haków. Nawet garstka ludzi byłaby w stanie powstrzymać taki atak.

Było już zupełnie ciemno, kiedy Morgan miał znowu sposobność i porozmawiania z Padisharem. Stali obok wind, znajdujących się teraz pod silną strażą, i spoglądali na rozsiane światełka ognisk w dole.

Żołnierze federacji wciąż pracowali. Z ciemnych lasów dochodziły odgłosy budowy, zakłócając nocny spokój.

- Nie muszę ci mówić, że cała ta ich aktywność bardzo mnie niepokoi - mruknął herszt banitów, marszcząc brwi.

Morgan również zmarszczył czoło.

- Nawet ze swoim sprzętem oblężniczym nie mogą chyba mieć nadziei, że nas tutaj dosięgną?

- Nie mogą. - Padishar potrząsnął głową. - I to właśnie mnie niepokoi. - Przyglądali się nieprzyjacielowi jeszcze przez chwilę, po czym Padishar zaprowadził Morgana w osłonięte miejsce na cyplu, gdzie szepnął mu do ucha: - Nie potrzebuję ci przypo­minać, że już dwukrotnie zostaliśmy zdradzeni. Ktokolwiek to zrobił, wciąż jeszcze znajduje się na wolności, być może nawet wśród nas. Jeśli Występ ma zostać zdobyty, to przypuszczalnie stanie się to w taki właśnie sposób. - Obrócił się do Morgana, pochylając ku niemu swą surową, ogorzałą twarz. - Zrobię, co w mojej mocy, dla zapewnienia Występowi bezpieczeństwa. Ale ty miej również oczy otwarte, góralu. Możesz widzieć wszystko inaczej niż ja, bo jesteś tu od niedawna. Obserwuj nas wszystkich, a będę twoim dłuż­nikiem, jeśli coś odkryjesz.

Morgan bez słowa skinął głową. Nadawało to jego pobytowi tutaj jakiś sens, którego dotąd mu brakowało. Od czasu kiedy roztrzaskał miecz, prześladowało go uczucie pustki. Zamartwiał się, że musiał opuścić Para i Colla Ohmsfordów. To zadanie pozwalało mu się na czymś skoncentrować. Był za to Padisharowi wdzięczny.

Kiedy skończyli rozmowę, poszedł do zbrojmistrza i poprosił go o pałasz. Wybrał taki, który mu odpowiadał, wyciągnął z pochwy swój złamany miecz i wsunął na jego miejsce nowy. Następnie udał się na poszukiwanie jakiejś porzuconej pochwy, aż w końcu znalazł taką, do której pasowałby Miecz Leah. Przyciął pochwę stosownie do zmniejszonej długości miecza, obwiązał jej dolny koniec i przy­troczył ją sobie do pasa.

Po raz pierwszy od kilku dni znowu poczuł się lepiej.

Również tej nocy spał dobrze - mimo że armia federacji aż do świtu kontynuowała wznoszenie machin oblężniczych. Kiedy poka­zało się słońce, prace budowlane ustały. Obudził się wtedy, wytrącony ze snu nagłą ciszą, włożył ubranie, przypasał broń i popędził na krawędź cypla. Banici zajmowali pozycje, trzymając broń w pogoto­wiu. Padishar już tam był, ze Steffem, Teel i grupą trolli. Wszyscy w milczeniu przyglądali się temu, co się dzieje na dole.

Armia federacji się formowała, drużyny łączyły się w kompanie. Żołnierze byli dobrze wyszkoleni i zajmowanie stanowisk przebiegało bez zamieszania. Otoczyli podnóże Występu, rozciągając się od jed­nego końca ściany skalnej do drugiego. Ich szeregi znajdowały się teraz poza zasięgiem łuków i proc. Obok nich ułożone w stosy leżały drabiny i liny z hakami. Wieże oblężnicze stały gotowe, były jednak toporne i sięgały zaledwie do jednej trzeciej wysokości urwiska. Dowódcy wykrzykiwali rozkazy i odstępy między kompaniami wkrótce częły się wypełniać.

Morgan dotknął ramienia Steffa. Karzeł obejrzał się niepewnie, bez słowa skinął głową i znowu odwrócił wzrok. Morgan zmarszczył czoło. Steff nie miał przy sobie żadnej broni. Zagrały trąbki i szeregi federacji się wyrównały. Wszystko znowu ucichło. Niebo rozjaśniało się na wschodzie i światło słoneczne lśniło na pancerzach i broni, Na liściach i źdźbłach trawy połyskiwała rosa, rozlegał się radosny szczebiot ptaków, gdzieś z oddali dochodził szum lejącej wody i Morganowi Leah wydawało się, że mógłby to być ten z tysięcy poranków, jakie witał, gdy jeszcze wędrował i polował na wzgórzach swej ojczyzny.

Nagle wśród drzew, za długimi szeregami żołnierzy, coś się poruszyło. Zatrzęsły się konary i pnie drzew i rozległ się chrobot odrywanej kory. Szeregi federacji rozstąpiły się gwałtownie, tworząc wyrwę o szerokości ponad trzydziestu metrów. Banici i ich sprzy-mierzeńcy zdrętwieli wyczekująco, ze ściągniętymi z napięcia twarzami. Las nie przestawał się trząść, poruszany przez coś, co wciąż pozostawało ukryte.

Do kroćset, szepnął do siebie Morgan.

Istota wyłoniła się z rzednącego mroku. Była olbrzymia - stworzenie niesłychanych rozmiarów, zjawa złożona z najohydniejszych kawałków martwych istot, których nawet padlinożerne zwierzęta nie chciałyby tknąć. Była uformowana z włosów, ścięgien i kości, lecz również z metalowych płytek i prętów. Widoczne na niej były poszczerbione kikuty i lśniące powierzchnie, żelazo wszczepione w ciało i ciało wrośnięte w żelazo. Wyglądała jak potworny, zdeformowany skorupiak albo owad, lecz nie była ani jednym, ani drugim. Szła, ciężko powłócząc nogami, a jej połyskujące oczy obróciły się ku górze, odnajdując krawędź urwiska. Szczypce zgrzytały jak noże, a szpony drapały bezwiednie o chropowatą skałę.

Przez chwilę Morgan myślał, że to maszyna. Zaraz jednak, o jedno uderzenie serca później, uświadomił sobie, że jest to żywa istota.

- Na krew demona! - wykrzyknął Steff z gniewem i przestra­chem w głosie. - Sprowadzili pełzacza!

Posuwając się wolno między szeregami federacji, pełzacz zmierzał w ich stronę.


XXVI


Morgan Leah przypomniał sobie wtedy opowieści.

Wydawało się, że zawsze istniały opowieści o pełzaczach, historie przekazywane z dziada na ojca, z ojca na syna, z pokolenia na po­kolenie. Opowiadano je w jego ojczystych górach i na większości obszarów Sudlandii, które odwiedził. Mężczyźni szeptali o pełzaczach przy szklance piwa wokół ogniska późną nocą, sprawiając, że chło­pcom takim jak Morgan, którzy słuchali na obrzeżach ich kręgu, z przejęcia i przerażenia przebiegały ciarki po plecach. Nikt jednak nie przywiązywał do tych historii zbytniej wagi; w końcu opowiadano je jednym tchem z dzikimi fantazjami o czarnych łowcach, Widmach Mord i innych potworach z niepamiętnych czasów. Nikt jednak nie był również gotów całkowicie ich lekceważyć. Niezależnie bowiem od tego, co mogli o nich sądzić Sudlandczycy, w Estlandii mieszkały karły, które bez reszty w nie wierzyły.

Steff był jednym z nich. Powtórzył te historie Morganowi - na długo po tym, jak Morgan słyszał je po raz pierwszy - nie jako legendę, lecz jako prawdę. Obstawał przy tym, iż rzeczywiście się wydarzyły. Były prawdziwe.

Powiedział Morganowi, że to federacja stworzyła pełzacze. Przed stu laty, kiedy wojna przeciw karłom ugrzęzła na pustkowiach Anaru i kiedy armiom Sudlandii zagrodziły drogę dżungla i góry, gąszcz zarośli i skalne ściany, które uniemożliwiły im podjęcie walki z ich nieuchwytną ofiarą i osaczenie jej, federacja powołała do życia peł­zacze. Karły przechwyciły wówczas od federacji inicjatywę. Stanowili znaczną siłę obronną, zdecydowaną nie dostać się w ręce najeźdźcy i nękać go tak długo, aż zostanie wypędzony z ich ojczyzny. Ze swoich warowni w labiryncie wąwozów i kanionów Ravenshornu oraz przypominających groty jam w okolicznych lasach karły jak chciały kontratakowały cięższe i mniej ruchliwe armie federacji, po czym wymykały się jak nocne cienie. Miesiącami federacja nie czy­niła żadnych postępów i wtedy właśnie pojawiły się pełzacze.

Nikt nie wiedział na pewno, skąd się wzięły. Niektórzy twierdzili, że były po prostu maszynami zbudowanymi przez konstruktorów fe­deracji, golemami pozbawionymi zdolności myślenia, których jedy­nym zadaniem było niszczenie umocnień karłów, a wraz z nimi rów­nież ich samych. Inni mówili, że żadne maszyny nie byłyby w stanie zrobić tego, co robiły monstra, i że są one istotami wyposażonymi w inteligencję i instynkt. Jeszcze inni szeptali, że ich tworzywem jest magia. Jakiekolwiek było ich pochodzenie, pełzacze pojawiły się na pustkowiu Środkowego Anaru i zaczęły polować. Nie można ich było powstrzymać. Nieubłaganie tropiły karły, a kiedy ich dopadły, wy­bijały wszystkie do nogi. Wojna skończyła się w nieco ponad miesiąc później; armie estlandzkie zostały rozbite w puch, a duch oporu kom­pletnie złamany.

Potem pełzacze zniknęły równie tajemniczo, jak się pojawiły, jak­by pochłonęła je ziemia. Pozostały jedynie historie, które z każdym opowiadaniem stawały się coraz bardziej upiorne, a jednocześnie co­raz mniej dokładne, tracąc z czasem cechy prawdopodobieństwa, aż w końcu jedynie karły wierzyły, że wszystko to naprawdę się wydarzyło.

Morgan Leah jeszcze przez moment spoglądał w dół, przypomi­nając sobie opowieści z dzieciństwa, po czym oderwał oczy od ko­szmaru poniżej i spojrzał z rozpaczą na Steffa. Karzeł również patrzył w jego stronę, na wpół odwrócony, jakby chciał uciekać z umocnień. Na jego pokrytej bliznami twarzy malowało się przerażenie.

- Pełzacz, Morgan. Pełzacz, po tylu latach. Czy wiesz, co to oznacza?

Morgan nie miał czasu się nad tym zastanowić. Nagle stanął obok nich Padishar Creel, który usłyszał słowa karła. Schwycił Steffa za ramiona i obrócił go twarzą do siebie.

- Powiedz mi szybko! Co wiesz o tym potworze?

- To pełzacz - powtórzył Steff zduszonym i nienaturalnym głosem, j akby samo wymówienie nazwy starczało za całe wyjaśnienie.

- Tak, tak, to już słyszałem! - niecierpliwie syknął Padishar. - Nie obchodzi mnie, co to jest! Chcę wiedzieć, jak to powstrzymać!

Steff wolno pokręcił głową, jakby był zamroczony i chciał odzy­skać jasność myśli.

- Nie można go powstrzymać. Nie ma na to sposobu. Nikt go jeszcze nie wymyślił.

Od strony ludzi stojących najbliżej nich dobiegły pomruki, kiedy usłyszeli słowa karła, i przez szeregi obrońców Występu przebiegła fala złych przeczuć. Morgan oniemiał; nigdy przedtem nie widział Steffa tak upadłego na duchu. Spojrzał na Teel. Odsunęła Steffa do tyłu, osłaniając go przed Padisharem. Jej oczy pod maską wyglądały jak twarde, połyskujące kamyki.

Padishar nie zwrócił na nią uwagi i odwrócił się w stronę swoich ludzi.

- Zostańcie na miejscach! - krzyknął gniewnie do tych, któ­rzy zaczęli szemrać i cofali się do tyłu. Szepty i ruch ustały natych­miast. - Obedrę ze skóry pierwszego, który mnie nie posłucha! - Posłał Steffowi piorunujące spojrzenie. - Nie ma sposobu, powia­dasz? Może dla ciebie, chociaż sądziłem inaczej i miałem o tobie lepsze mniemanie. - Mówił niskim i opanowanym głosem. - Nie ma sposobu? Zawsze jest jakiś sposób!

Z dołu dobiegł głośny chrobot i wszyscy przypadli z powrotem do przedpiersi. Pełzacz dotarł do podnóża ściany skalnej i zaczął piąć się w górę, czepiając się pęknięć i szczelin, wśród których ludzkie dłonie i stopy nie znalazłyby punktów oparcia. Światło słoneczne połyskiwało na płytach pancerza i kawałkach stalowych prętów, a mięśnie owadziego cielska poruszały się złowrogo. Zagrzmiały marszowe bębny federacji, wybijające miarowy rytm towarzyszący zbliżaniu się potwora.

Padishar wskoczył wojowniczo na umocnienia.

- Chandos! Dwunastu łuczników do mnie. Natychmiast! Łucznicy pojawili się od razu i na pełzacza posypał się deszcz strzał. Nie zwolnił nawet na chwilę. Strzały odbijały się od jego pan­cerza albo pogrążały się w jego grubej skórze, nie robiąc na nim wra­żenia. Nawet jego oczy, ohydne czarne ślepia, które obracały się i prze­suwały leniwie wraz z poruszeniami jego ciała, zdawały się odporne na ich groty.

Padishar wycofał łuczników. Wśród szeregów federacji rozległ się radosny okrzyk i żołnierze zaczęli skandować w rytm uderzeń bębnów. Herszt banitów wezwał włóczników, lecz nawet ciężkie, drewniane dzidy z żelaznymi szpicami nie były w stanie powstrzymać zbliżającego się potwora. Łamały się albo roztrzaskiwały na skałach i pełzacz piął się coraz wyżej.

Przytoczono potężne głazy i zepchnięto je z krawędzi urwiska. Kilka z nich trafiło bestię. Otarły się o niego albo uderzyły z pełnym impetem, lecz efekt był ten sam. Potwór wciąż posuwał się w górę. Znów rozległy się pomruki, zrodzone ze strachu i zawodu. Padishar krzyczał gniewnie, usiłując je uciszyć, lecz stawało się to coraz trud­niejsze. Zawołał, żeby zniesiono naręcza chrustu, polecił je zapalić i zepchnąć na pełzacza, lecz to również nie dało skutku. Rozsierdzony kazał przynieść beczkę gotującej się oliwy, rozbić ją i wylać jej za­wartość na ścianę urwiska, a potem podpalić. Oliwa płonęła wściekle na nagiej skale, pogrążając zbliżającego się pełzacza w kłębach czar­nego dymu i płomieniach. Wśród szeregów federacji rozległy się okrzyki, a bębny ucichły. Ku górze uniosła się fala rozgrzanego po­wietrza, tak dusząca, że obrońcy musieli się cofnąć. Morgan odsunął się wraz z innymi, mając obok siebie Steffa i Teel. Twarz Steffa była zapadnięta i blada. Karzeł wydawał się dziwnie zdezorientowany. Morgan pomógł mu się odsunąć, nie mogąc pojąć, co się stało jego przyjacielowi.

- Jesteś chory? - zapytał szeptem, sadzając go na ziemi. - Steff, co się stało?

Wydawało się jednak, że tamten nie potrafi na to odpowiedzieć. Potrząsnął jedynie głową. Po chwili wykrztusił z wysiłkiem:

- Ogień go nie powstrzyma, Morgan. Próbowano tego. To nic nie daje.

Miał rację. Kiedy płomienie i żar osłabły na tyle, by obrońcy mogli powrócić do umocnień, zobaczyli, że pełzacz wciąż trwa przy skale, pnąc się nieustępliwie ku górze. Znajdował się niemal w po­łowie drogi, równie przysmalony i okopcony jak skała, na której wisiał, lecz poza tym nie zmieniony. Bicie w bębny i rytmiczne okrzy­ki żołnierzy federacji rozległy się na nowo i odgłos ten, pełen żaru i pewności siebie, ogarnął cały Występ.

Banici byli przerażeni. Zaczęły wybuchać kłótnie i stało się jasne, że riikt nie wierzy w to, że pełzacza można powstrzymać. Co zrobią, kiedy do nich dotrze? Skoro strzały i włócznie zdawały się nie czynić mu żadnej krzywdy, czy mogły go powstrzymać miecze? Strwożeni banici łatwo to mogli odgadnąć.

Jedynie Axhind i jego górskie trolle wydawali się nieporuszeni tym, co się działo. Stali na drugim końcu umocnień banitów, strzegąc półki skalnej wiszącej nad ścianą urwiska. Z bronią trzymaną w po­gotowiu, stanowili wysepkę spokoju wśród ogólnego zamętu. Nie rozmawiali ze sobą. Nie wydawali się zdenerwowani. Patrzyli na Padishara Creela, czekając, co zrobi dalej.

Padishar nie trzymał ich długo w niepewności. Zauważył coś, co umknęło uwagi innych, i natchnęło go to odrobiną nadziei.

- Chandos! - krzyknął i ruszył wzdłuż przedpiersia, zapędza­jąc i spychając swoich ludzi z powrotem na stanowiska. Pojawił się jego krzepki, czarnobrody zastępca. - Przynieś cały olej, jaki mamy do gotowania, czyszczenia, co tylko tam jest! Nie trać czasu na py­tania, tylko to zrób! - Chandos zamknął usta i spiesznie się oddalił. Padishar okręcił się na pięcie i ruszył z powrotem wzdłuż linii w stro­nę Morgana i karłów. - Przygotować jedną z wind! – krzyknął ponad ich ramionami. Potem nagle się zatrzymał. - Steff. Jak sobie te gady radzą na śliskiej powierzchni? Jak się na niej trzymają?

Steff spojrzał nań z wyrazem pustki na twarzy, jakby to pytanie wprawiło go w kłopot.

- Nie wiem.

- Ale przy wchodzeniu muszą się czegoś trzymać, tak? - za­pytał tamten. - Co się dzieje, jeśli nie mają się czego uchwycić?

Odwrócił się, nie czekając na odpowiedź. Zrobiło się gorąco i ob­ficie się pocił. Ściągnął z siebie bluzę i odrzucił ją z irytacją. Wy­rwawszy innemu banicie parę bandoletów, przypasał je, podniósł z ziemi siekierę o krótkim trzonku, wsunął ją za pas i ruszył w stronę wy­ciągów. Morgan podążył za nim, zaczynając rozumieć, co banita za­mierza zrobić. Chandos pędził już od strony jaskiń na czele grupy ludzi niosących beczki różnej wielkości i wagi.

- Załadujcie je - rozkazał Padishar, wskazując ręką windę. Kiedy mężczyźni zaczęli je ładować, położył ręce na szerokich ra­mionach swego zastępcy. - Zjadę windą tam, gdzie wspina się ta bestia, i wyleję na nią olej.

- Padisharze! - Chandos był przerażony.

- Słuchaj mnie teraz! Pełzacz nie będzie w stanie się tutaj dostać, jeśli nie będzie mógł się wspinać, a nie będzie mógł tego robić, jeśli nie będzie miał się czego uczepić. Olej uczyni wszystko tak śliskim, że to bydlę nie będzie w stanie się poruszać. Może nawet spadnie. - Uśmiechnął się dziko. - Czy to nie byłby piękny finał?

Chandos potrząsnął kędzierzawą głową z przestrachem w oczach. Trolle podeszły bliżej i przysłuchiwały się.

- Czy sądzisz, że federacja pozwoli ci zjechać tak nisko? Łu­cznicy podziurawią cię na wylot!

- Nie, jeśli nie pozwolicie im podejść bliżej. - Uśmiech znik­nął z twarzy herszta. - Poza tym, stary druhu, czy mamy inny wy­bór? - Wskoczył do windy, przykucając za wątpliwą osłoną jej prętów, by stanowić jak najmniejszy cel. - Tylko mnie nie upuść­cie! - krzyknął i mocno ścisnął siekierę.

Winda przesunęła się nad urwisko. Chandos szybko ją opuszczał, ustawiając belkę wyciągu ponad pnącym się ku górze pełzaczem. Znajdował się on teraz wysoko na ścianie - wielka czarna plama przesuwająca się po skale. Wśród żołnierzy federacji rozległ się ryk, kiedy ujrzeli, co się dzieje, i szeregi łuczników ruszyły naprzód. Ba­nici na to czekali. Strzelając, bezpieczni, zza swoich umocnień wysoko w górze, rozbili natarcie w kilka chwil. Natychmiast do przodu pośpieszyły następne szeregi i o ścianę urwiska wokół osuwającej się windy zaczęły uderzać strzały. Banici odpowiedzieli na ogień federacji. Raz jeszcze natarcie się załamało i żołnierze odstąpili.

Tymczasem podciągnięto już jednak katapulty i o ścianę urwiska obok windy zaczęły uderzać potężne głazy, kiedy kanonierzy federacji usiłowali się wstrzelić w cel. Jedna salwa z pokruszonych kamieni .trafiła windę i rzuciła nią z trzaskiem o skałę. W dół posypały się kawałki drewna. Pełzacz, znajdujący się bezpośrednio niżej, spojrzał w górę.

Morgan Leah stał ze Steffem i Teel na krawędzi urwiska, przyglądając się temu z przerażeniem. Winda z Padisharem Creelem kręciła się i kołysała, jakby dostała się w zawirowanie potężnego wiatru. - Trzymajcie go! - krzyknął Chandos do ludzi przy linach, odwracając się z przerażeniem w oczach. - Trzymajcie mocno!

Ale już go wypuszczali. Lina wyślizgiwała się z rąk, pociągając trzymających ją ludzi w stronę krawędzi urwiska, gdzie rozpaczliwie i usiłowali się zatrzymać. Strzały federacji sypały się gęsto na Występ i dwóch z nich padło. Ich miejsca pozostały puste, gdyż wśród ogól­nego zamętu wywołanego atakiem nikt nie wiedział, co robić. Chan­dos obejrzał się przez ramię z szeroko rozwartymi oczyma. Lina wysuwała się coraz bardziej.

Nie zdołają jej utrzymać, z przerażeniem uświadomił sobie Morgan. Popędził do przodu, krzycząc jak oszalały. Lecz Axhind był szyb­szy. Z impetem trudnym do pogodzenia z jego wielkością przywódca skalnych trolli skoczył między gapiami i schwycił linę w swe potężne ręce. Trzymający ją banici w pomieszaniu odskoczyli do tyłu. Ol­brzymi troll sam utrzymywał windę z Padisharem Creelem. Po chwili dołączył do niego jeszcze jeden pobratymca, a potem dwaj następni. Wytężając mięśnie, podciągali liny, podczas gdy Chandos wykrzyki­wał komendy ze skraju urwiska.

Morgan ponownie wychylił się poza krawędź cypla. Parma Key rozpościerało się jak ciemnozielone morze, zlewając się w oddali z bezchmurnym, błękitnym niebem, wypełnione słodkimi zapachami i poczuciem bezczasowości. Występ stanowił wyspę chaosu w jego centrum. U stóp urwiska leżały dziesiątki dogorywających żołnie­rzy federacji. Wyrównane przedtem szeregi były teraz poszarpane, nieskazitelne formacje rozsypały się, ruszając do ataku. Katapulty miotały pociski i zewsząd sypały się strzały. Winda wciąż wisiała na linie; maleńka przynęta, która zdawała się znajdować zaledwie o parę cali ponad czarnym potworem pnącym się niestrudzenie ku górze.

Nagle, niemal niespodziewanie, ukazał się w niej Padishar Creel. Jego siekiera o krótkim trzonku rozłupała pierwszą beczkę z olejem, której zawartość rozlała się na ścianę urwiska i na pełzacza. Głowa i górna część ciała potwora zostały nasączone lśniącym płynem i bestia zatrzymała się. Zawartość drugiej beczki opadła śladem pierwszej, a po­tem zawartość trzeciej. Pełzacz i ściana urwiska były okryte grubą war­stwą oleju. Strzały z łuków federacji uderzały wszędzie wokół odsło­niętego Padishara Creela. Po chwili został trafiony, raz i drugi, i upadł.

- Wciągnijcie go! - ryknął Chandos.

W odpowiedzi trolle szarpnęły za linę. Banici, którzy wszystko widzieli, zawyli z wściekłości i zaczęli strzelać w stronę szeregów federacyjnych łuczników.

Lecz Padishar w jakiś sposób podniósł się znowu na nogi i roz­trzaskał dwie pozostałe beczki, których zawartość opadła przy ścianie skalnej na pełzacza. Potwór wisiał tam teraz bez ruchu, czekając, aż olej po nim spłynie. Potoki błyszczącego tłuszczu ściekały po ścianie urwiska w oślepiającym blasku porannego słońca.

Wtedy właśnie pocisk z katapulty uderzył w sam środek windy i roztrzaskał ją na kawałki. Banici na cyplu wydali okrzyk, kiedy winda się rozleciała. Padishar jednak nie spadł; schwycił się liny i zwisał na niej wśród przelatujących wokół strzał i kamieni, stano­wiąc teraz znakomity cel. Pierś i ramiona miał okrwawione, a mięśnie jego ciała były boleśnie napięte od wysiłku koniecznego do utrzy­mania się na linie.

Lina szybko wznosiła się ku górze. Padishar Creel został wyciąg­nięty na krawędź urwiska i jego ludzie ułożyli go w bezpiecznym miejscu. Na moment zapomniano o bitwie. Chandos na próżno krzy­czał, by wszyscy wracali na stanowiska. Banici nie zwracali nań uwagi, tłocząc się wokół leżącego na ziemi wodza. Po chwili Padishar stał znowu na nogach. Po jego ciele spływała krew z otwartych ran, jedna strzała tkwiła głęboko w jego prawym ramieniu, a druga prze­szywała jego lewy bok. Twarz miał bladą i wykrzywioną bólem. Pochyliwszy się, złamał strzałę tkwiącą w jego boku i z grymasem na ustach wyciągnął grot.

- Wracajcie na nasyp! - krzyknął. - Natychmiast! Banici rozbiegli się. Ominąwszy Chandosa, Padishar podszedł chwiejnym krokiem do przedpiersia i spojrzał w dół na pełzacza.

Potwór wciąż wisiał nieruchomo przy skale, jakby był do niej przyklejony. Nie ustawał ostrzał umocnień banitów prowadzony przez łuczników i katapulty federacji, lecz nie przykładano się doń ze zbytnim zapałem, gdyż żołnierze na dole również czekali, co się dalej wydarzy.

- Spadaj, do licha! - krzyknął z wściekłością Padishar. Pełzacz poruszył się, nieznacznie przemieścił swój ciężar i przesunął się na prawo, usiłując się wydostać poza połyskującą plamę oleju, jego szpony zgrzytały, kiedy kulił się i skręcał, próbując utrzymać się na skale. Lecz olej spełnił swoje zadanie. Potwór coraz słabiej trzymał się ściany. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczął tracić punkty oparcia. Z szeregów federacji dobył się okrzyk przerażenia, banici zaś zakrzyknęli radośnie. Pełzacz osuwał się teraz szybciej, ślizgając się na smudze oleju, która nieubłaganie ciągnęła się za nim, oblepiając jego obłe ciało. Zupełnie stracił zaczepienie i runął w dół, wywracając się i koziołkując. Jego spadaniu towarzyszył chrzęst łamiącego się metalu i kości. Kiedy w końcu uderzył o ziemię, wzniosła się potężna chmura kurzu, a cała ściana skalna zatrzęsła się od siły jego upadku.

Pełzacz leżał nieruchomo u podnóża urwiska, a jego oleistym cielskiem wstrząsało drżenie.

- To już lepiej! - westchnął Padishar Creel i osunął się przy przedpiersiu na ziemię, zamykając ze zmęczenia oczy.

- Wykończyłeś go jednak! - krzyknął Chandos, przyklęknąwszy obok niego. Jego uśmiech miał w sobie coś dzikiego. Morgan, stojący obok, przyłapał się na tym, że również się uśmiecha. Lecz Padishar jedynie potrząsnął głową.

- To niczego nie załatwia. To była porcja grozy na dzisiaj. Jutro z pewnością doczekamy się następnej. I czym wtedy zastąpimy olej, który doszczętnie zużyliśmy dzisiaj? - Jego ciemne oczy się otwo­rzyły. - Wyciągnijcie ze mnie tę drugą strzałę, żebym mógł się trochę przespać.

Federacja nie zaatakowała już powtórnie tego dnia. Wycofała swą armię na skraj lasu, aby pochować zabitych i opatrzyć rannych. Je­dynie katapulty pozostawiono na miejscu, od czasu do czasu śląc w górę pociski, z których większość nie dosięgała celu i atak okazy­wał się bardziej irytujący niż skuteczny.

Niestety, pełzacz nie był martwy. Po pewnym czasie zaczął do­chodzić do siebie. Ciężko przewrócił się na brzuch i powlókł w stronę Parma Key, by tam poszukać schronienia. Nie sposób było odgadnąć, jak ciężko został zraniony, lecz nikt nie dałby głowy, że widzą go po raz ostatni.

Padisharowi opatrzono rany i położono go do łóżka. Był osłabiony od utraty krwi i odczuwał znaczny ból, lecz jego obrażenia nie były trwałe. Jeszcze kiedy Chandos doglądał jego pielęgnacji, Padishar wydawał dyspozycje dotyczące dalszej obrony Występu. Należało zbudować specjalną machinę wojenną. Morgan słyszał, jak Chandos o niej mówi, zbierając doborową grupę ludzi, których następnie wysłał do największej jaskini, gdzie mieli ją skonstruować. Niemal od razu zabrali się do pracy, lecz kiedy Morgan zapytał, co takiego mają montować, Chandos nie chciał na ten temat rozmawiać.

- Zobaczysz, kiedy będzie gotowe, góralu - odparł szorstko. - Niech ci to na razie wystarczy.

Morganowi to wystarczyło, ale tylko dlatego, że nie miał innego wyboru. Nie wiedząc, co z sobą począć, udał się w miejsce, gdzie Teel zaprowadziła Steffa, i zastał przyjaciela owiniętego w koce i gorą­czkującego. Teel przyglądała się podejrzliwie, kiedy góral dotknął jego czoła. Była jak pies łańcuchowy, który nikomu nie ufa. Morgan nie miał jej tego za złe. Przez parę chwil rozmawiał spokojnie ze Steffem, lecz karzeł był ledwie przytomny. Wydawało się, że lepiej będzie pozwolić mu spać. Góral wstał, spojrzał po raz ostatni na milczącą Teel i się oddalił.

Resztę dnia spędził, wędrując tam i z powrotem od umocnień do jaskiń, sprawdzając, co dzieje się z armią federacji, tajną bronią oraz Padisharem i Steffem. Niewiele się dowiedział i godziny poranka, a potem popołudnia wlokły się wolno. Znowu się zastanawiał, jaką przysługę komukolwiek wyświadcza, siedząc tu na Występie z bani­tami, członkami ruchu oporu albo i nie, z dala od Para i Colla oraz tego wszystkiego, co naprawdę ważne. Jak zdoła jeszcze kiedyś odnaleźć Ohmsfordów, teraz, kiedy zostali rozdzieleni? Z pewnością nie spró­bują dostać się do Parma Key, w każdym razie nie w czasie, kiedy oblega ich tu armia federacji. Damson Rhee nigdy na to nie pozwoli.

A może jednak? Nagle Morganowi przyszło do głowy, że może ona jednak na to pozwolić, jeśli uzna, że da się to bezpiecznie zrobić. To dało mu do myślenia. A jeśli istnieje więcej niż jedna droga na Występ? Czy nie musi tak być? - zadawał sobie pytanie. Nawet zważywszy, że umocnienia obronne były tak potężne, Padishar Creel musiał brać pod uwagę możliwość, że zostaną one jednak przełamane, a jego ludzie przyparci do skały. Musiała istnieć jakaś droga odwrotu, me wyjście. Albo wejście.

Postanowił się o tym przekonać. Był już jednak niemal zmierzch, kiedy nadarzyła się po temu sposobność. Padishar zdążył się już obudzić i Morgan zastał go, gdy siedział już na brzegu łóżka, mocno zabandażowany, ze strużkami zaschniętej krwi na ogorzałej twarzy, i studiował z Chandosem zestaw naprędce skreślonych rysunków, ktoś inny wciąż by spał, usiłując odzyskać siły; Padishar wydawał się gotów do walki. Mężczyźni spojrzeli w górę, kiedy Morgan do nich podszedł, i Padishar ukrył rysunki przed jego wzrokiem. Morgan zawahał się.

- Góralu - powitał go tamten - chodź, siadaj ze mną. Morgan podszedł zdziwiony i usiadł na skrzynce pełnej metalowych okuć. Chandos skinął głową, wstał bez słowa i wyszedł.

- Jak się miewa nasz przyjaciel karzeł? - zapytał Padishar niemal zbyt zdawkowo. - Polepszyło mu się?

Morgan przyglądał mu się.

- Nie. Jest z nim bardzo niedobrze, ale nie wiem, co mu dolega. - Na chwilę urwał. - Nie ufasz nikomu, prawda? Nawet mnie.

- Tobie zwłaszcza. - Padishar odczekał chwilę i uśmiechnął się rozbrajająco, po czym w ułamku sekundy uśmiech zniknął z jego twarzy. - Nie mogę już sobie pozwolić na to, by ufać komukolwiek. Wydarzyło się zbyt wiele, co wskazuje, że nie powinienem. - Prze­sunął się na łóżku, krzywiąc się przy tym z bólu. - Opowiadaj zatem. Co cię sprowadza? Czy widziałeś coś, o czym według ciebie powinienem wiedzieć?

Prawda była taka, że wśród podniecenia wywołanego zdarzeniami tego ranka Morgan zupełnie zapomniał o zadaniu, jakie powierzył mu Padishar - to jest o próbie ustalenia, kto ich zdradził. Nie po­wiedział tego jednak, tylko potrząsnął głową.

- Mam pytanie - rzekł. - W związku z Parem i Collem Ohmsfordami. Czy sądzisz, że Damson Rhee może wciąż próbować ich tutaj sprowadzić? Czy istnieje inna droga na Występ, którą mogłaby się posłużyć? - Spojrzenie, które posłał mu Padishar, było jedno­cześnie nieprzeniknione i pełne znaczenia. Zapadło długie milczenie i Morganowi przebiegł nagle zimny dreszcz po plecach, gdy uświa­domił sobie, jak szczególnie musiało zabrzmieć w jego ustach to pytanie. Głęboko zaczerpnął powietrza. - Nie pytam, gdzie jest, tylko czy...

- Rozumiem, o co pytasz i dlaczego - rzekł tamten, przerywa­jąc zapewnienia Morgana. Surowa twarz zmarszczyła się wokół oczu i ust. Przez chwilę Padishar nic nie mówił, uważnie przypatrując się góralowi. - Rzeczywiście istnieje inna droga - rzekł w końcu. - Sam jednak musiałeś to odgadnąć. Znasz się w dostatecznym stopniu na taktyce, by wiedzieć, że zawsze musi istnieć więcej niż jedna droga do i ze schronienia.

Morgan w milczeniu skinął głową.

- Mogę więc jedynie dodać, góralu, że Damson nie wystawia­łaby Ohmsfordów na niebezpieczeństwo, usiłując ich tutaj sprowa­dzić, kiedy Występ jest oblegany. Przechowałaby ich bezpiecznie w Tyrsis albo gdzie indziej, zależnie od sytuacji. - Urwał z oczyma pełnymi ukrytych myśli. Potem powiedział: - Nikt poza Damson, Chandosem i mną nie zna drugiej drogi, teraz, kiedy Hirehone nie żyje. Będzie lepiej, jeśli przy tym pozostaniemy, dopóki nie zostanie wykryty zdrajca, nie sądzisz? Nie chciałbym, żeby federacja weszła przez kuchenne drzwi, kiedy będziemy usiłowali jej nie wpuścić przez frontowe.

Morgan nie brał dotąd pod uwagę takiej możliwości. Myśl ta zmroziła go.

- Czy tylna droga jest bezpieczna? - zapytał niepewnie.

- Bardzo. - Padishar ściągnął usta. - A teraz zmykaj na ko­lację, góralu. I pamiętaj, żeby mieć oczy otwarte.

Wrócił do swoich rysunków. Morgan zawahał się przez chwilę, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, po czym odwrócił się nagle i wyszedł.

Tego wieczoru, kiedy światło dnia zaczęło dogasać i na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, Morgan siedział na drugim końcu cypla, gdzie grupa jesionów osłaniała niewielką trawiastą polanę. Spo­glądał ponad doliną Parma Key w miejsce, gdzie księżyc, znajdujący się w drugiej kwadrze, wypływał powoli spoza horyzontu na ciemnie­jące niebo. Próbował zebrać myśli. W obozie panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć stłumionych odgłosów pracy przy tajnej broni Padis-hara, dobiegających od strony jaskiń. Katapulty i łuki pozostawały bezczynne; zarówno żołnierze federacji, jak i bojownicy Ruchu spali albo leżeli pogrążeni w myślach. Padishar odbywał naradę z trollami i Chandosem, na którą Morgan nie został zaproszony. Steff odpoczy­wał. Jego gorączka nie wzrastała, lecz był bardzo osłabiony i jego ogólny stan się nie poprawił. Nie było nic do zrobienia, nic, czym można by wypełnić czas, poza snem lub myśleniem, i Morgan Leah wybrał to drugie.

Odkąd sięgał pamięcią, zawsze cechował go spryt. Był to dar, który posiadali już jego przodkowie, mężowie tacy, jak Menion i Ron Leah - prawdziwi książęta w tamtych czasach, bohaterowie - lecz była to również zdolność, którą Morgan długo i mozolnie w sobie doskonalił. Federacja dostarczyła mu zarówno celu, jak i ukierunko­wania dla tej zdolności. Niemal całą młodość spędził na wynajdywa­niu sposobów przechytrzenia urzędników federacji, którzy rządzili jego okupowanym krajem. Przy każdej sposobności zatruwał im ży­cie, tak by nigdy nie czuli się bezpieczni oraz by odczuwali daremność swych poczynań i frustrację, które pewnego dnia na zawsze wypę­dziłyby ich z Leah. Robił to po mistrzowsku, być może lepiej niż ktokolwiek inny. Znał wszystkie sztuczki, większość z nich sam zre­sztą wymyślił. Potrafił okpić i wystrychnąć na dudka niemal każdego, jeśli tylko nadarzyła się po temu sposobność i miał dość czasu.

Uśmiechnął się smutno. W każdym razie zawsze sobie tak mówił. Teraz nadszedł czas, żeby tego dowieść. Nadszedł czas, żeby ustalić, skąd federacja tak często wiedziała, jakie są ich plany, i jak to się stało, że zostali zdradzeni - banici, Ohmsfordowie, mała gromadka z Culhaven, wszyscy związani z tą niefortunną przygodą - a przede wszystkim, kto dopuścił się zdrady.

Nie potrafił rozwikłać tej zagadki.

Oparł się plecami o porośnięty trawą, poskręcany pień starego drzewa, podciągnął kolana pod brodę i zaczął się zastanawiać nad tym, co wiedział.

Lista zdrad była długa. Ktoś poinformował federację, kiedy Padishar poprowadził ich do Tyrsis w celu odzyskania Miecza Shannary. Ktoś dowiedział się, co zamierzają zrobić, i przekazał wiadomość dowódcy federacyjnej warty jeszcze przed ich przybyciem. Jeden z twoich ludzi, powiedział Padisharowi dowódca warty. Potem ktoś zdradził położenie Występu armii, która go teraz oblegała - znowu ktoś, kto wiedział, gdzie Występ się znajduje i jak można do niego dotrzeć.

Zmarszczył brwi. Zdrady zaczęły się jednak jeszcze wcześniej. Jeśli przyjąć założenie - a był teraz gotów to zrobić - że ktoś wysłał żarłacza, by ich śledził w górach Wolfsktaag, a w górach Toffer przekazał cieniowcom wiadomość o tym, gdzie pajęczaki mogą schwytać Para, to początku zdrad należało szukać jeszcze w Culhaven.

Czyżby ktoś śledził ich od samego Culhaven?

Natychmiast odrzucił te możliwość. Nikt nie byłby w stanie do­konać takiej sztuki.

Lecz na tym zagadka się nie kończyła. Było jeszcze pojawienie się Hirehone'a w Tyrsis i jego późniejsza gwałtowna śmierć w Parma Key. Było zabójstwo straży przy windach, chociaż windy znajdowały się na górze. Co te zdarzenia miały ze sobą wspólnego?

Przez kilka minut przesiewał to wszystko w myślach, żeby spraw­dzić, czy czegoś wcześniej nie przeoczył. W mroku Parma Key na­woływały nocne ptaki, a jego twarz pieściły łagodne podmuchy cie­płego i wonnego wiatru. Kiedy nic nowego się nie pojawiło, brał każde zdarzenie z osobna i próbował dopasować je do całości, spraw­dzając, czy nie wyłoni się z tego jednolity obraz. Minuty mijały wśród ciszy. Elementy nie pasowały do siebie.

Czegoś mu brakowało.

Energicznie zatarł dłonie. Spróbuje w inny sposób. Wyeliminuje to, co nie pasuje do całości, i zobaczy, co zostanie. Powoli zaczerpnął powietrza i odprężył się.

Nikt nie mógł ich śledzić - przynajmniej nie przez cały czas. Musiał więc to być ktoś spośród nich. Jedno z nich. Lecz jeśli ten ktoś ponosił odpowiedzialność za żarłacza i cieniowce, a także za wszystko, co się wydarzyło od czasu ich przybycia do obozu banitów, to czy nie musiał to być jeden z członków pierwotnej grupy? Par, Coll, Steff, Teel albo on sam? Na chwilę powrócił myślą do Teel, gdyż wiedział o niej mniej niż o kimkolwiek z pozostałych. Nie mógł i nie chciał uwierzyć, że mógłby to być któryś z Ohmsfordów albo Steff. Ale dlaczego miałaby to być właśnie Teel? Czyż nie wycierpiała przynajmniej tyle samo co Steff?

Poza tym co miał z tym wszystkim wspólnego Hirehone? Czemu zabici zostali strażnicy przy windach?

Nagle zrozumiał. Zostali zabici po to, by ktoś mógł się dostać do obozu banitów albo z niego wydostać, nie zauważony. To wydawało się sensowne. Ale windy znajdowały się na górze. Musieli zostać zabici po wciągnięciu kogoś do obozu - być może po to, by ukryć tożsamość tego kogoś.

Zmagał się z możliwościami. Wszystkie nitki prowadziły do Hi­rehone. Hirehone stanowił klucz do zagadki. A jeśli to Hirehone'a widział w Tyrsis? A jeśli to rzeczywiście Hirehone wydał ich fede­racji? Lecz Hirehone nie powrócił już na Występ po jego opuszczeniu. W jaki więc sposób miałby zabić strażników? I czemu właściwie sam miałby zostać zabity po zrobieniu tego? I przez kogo? Czy mógł wchodzić w grę więcej niż jeden zdrajca - Hirehone i ktoś jeszcze?

Coś zaskoczyło.

Morgan Leah poderwał się do przodu w nagłym olśnieniu. Kto był tutaj wrogiem - prawdziwym wrogiem? Nie federacja. Prawdzi­wym wrogiem były cieniowce. Czyż nie powiedział im tego duch Allanona? Czyż nie przed nimi ich ostrzeżono? A cieniowce mogły przybierać postać każdego i naśladować jego mowę. Niektóre z nich w każdym razie - te najbardziej niebezpieczne. Coglin tak powiedział.

Morgan czuł, że jego puls staje się szybszy, a twarz z podniecenia nabiega mu krwią. Nie mieli tu do czynienia z ludzką istotą. Mieli do czynienia z cieniowcem! Elementy mozaiki nagle zaczęły do siebie pasować. Cieniowiec mógł się między nimi ukryć i nawet by o tym nie wiedzieli. Cieniowiec mógł wezwać żarłacza, przesłać wiadomość swemu pobratymcowi w górach Toffer, przybyć do Tyrsis przed grupą Padishara, wyśledzić jej zamiary i wymknąć się znowu przed jej powrotem. Cieniowiec mógł podejść dostatecznie blisko. I mógł ukryć się pod postacią Hirehone'a. Nie, nie ukryć się - mógł być Hirehone'em! I zabić go, kiedy spełnił już swoje zadanie, i zabić również strażników przy windzie, ponieważ zameldowaliby, że go widzieli, niezależnie od tego, czyją twarz nosił. Zdradził armii federacji poło­żenie Występu - a nawet wskazał ścieżkę, którą powinna podążyć!

Kto? Trzeba było jeszcze tylko ustalić...

Morgan oparł się z powrotem o pień jesionu. Nagle mozaika wy­dawała się kompletna. Wiedział kto. Steff albo Teel. Musiało to być któreś z nich. Byli jedynymi oprócz niego osobami, które towarzy­szyły ich grupie od samego początku, z Culhaven na Występ, do Tyrsis i z powrotem. Teel była nieprzytomna praktycznie przez cały czas, kiedy grupa Padishara przebywała w Tyrsis. To mogło jednak dać jednemu z karłów, a dokładniej cieniowcowi w jego postaci, sposobność wymknięcia się i wśliznięcia z powrotem. Wszak przez długi czas byli sami - tylko we dwoje.

Omal nie ugiął się pod ciężarem swoich podejrzeń. Przez chwilę wydawało mu się, że oszalał, że powinien w całości odrzucić swe rozumowanie i zacząć do początku. Lecz nie mógł tego zrobić. Wie­dział, że się nie myli.

Uderzył go mocniejszy podmuch wiatru i szczelniej otulił się pła­szczem, chociaż wieczór był ciepły. Siedział nieruchomo w bezpie­cznym cieniu swej samotni, analizując uważnie wnioski, do których doszedł, rozważania, które przeprowadził, i domysły, które powoli nabierały znamion prawdy. W obozie banitów było teraz cicho i mógł sobie wyobrazić, że jest jedyną ludzką istotą żyjącą na całym olbrzy­mim, mrocznym obszarze Parma Key.

Do kroćset.

Steff albo Teel.

Instynkt podpowiadał mu, że jest to Teel.


XXVII


W trzy dni po podjęciu przez Ohmsfordów decyzji, że zejdą po­nownie do Dołu po Miecz Shannary, Damson wyprowadziła ich w końcu z kryjówki w ogrodowej szopie na ulice Tyrsis. Par nie mógł już usiedzieć na miejscu. Chciał iść natychmiast; twierdził, że nie można tracić czasu. Damson jednak kategorycznie odmawiała. Upierała się, że to zbyt niebezpieczne. Zbyt wiele federacyjnych patroli przecze­sywało wciąż miasto. Należało poczekać. Parowi nie pozostawało nic innego, jak się do tego zastosować.

Nawet teraz, kiedy w końcu uznała, że ryzyko zmalało na tyle, by mogli wyjść na zewnątrz, wybrała do tego taką noc, kiedy rozsądni ludzie dobrze by się zastanowili przed podjęciem takiego kroku. Pa­nował przenikliwy chłód, miasto spowite było mgłą i deszczem, które sprawiały, że nawet starzy przyjaciele nie byli w stanie się rozpoznać z odległości większej niż kilka kroków, a nieliczni spóźnieni prze­chodnie przemykali spiesznie lśniącymi, pustymi ulicami do swoich ciepłych i przytulnych domów.

Damson zaopatrzyła wcześniej małą gromadkę w ciepłe peleryny z kapturami i mieli je teraz na sobie, zapięte szczelnie pod szyję, gdy posuwali się naprzód przez deszcz i ciszę. Ich buty stukały lekko na bruku i odgłos ten rozlegał się w pustce echem, wypełniając noc dziwną, pośpieszną kakofonią. Woda ciekła z okapów i spływała z rynien, a mgła przywierała do ich skóry zaborczym chłodem, który przejmował ich lekkim wstrętem. Jak zwykle podążali bocznymi uli­czkami, unikając alei Tyrsijskiej i innych głównych arterii, których nieustannie strzegły federacyjne patrole. Zapuszczali się w wąskie zaułki, wrzynające się jak tunele w szare, na wpół opuszczone dziel­nice nędzarzy i bezdomnych. Szli na spotkanie z Kretem.

- Jest znany pod takim imieniem - wyjaśniła im Damson przed wyjściem. - Wszyscy ludzie ulicy tak go nazywają, bo sam siebie tak nazywa. Jeśli nawet miał kiedyś prawdziwe imię, to wątpię, żeby je jeszcze pamiętał. Jego przeszłość jest pilnie strzeżonym se­kretem. Mieszka w kanałach i katakumbach pod Tyrsis. Jest samo­tnikiem. Prawie nigdy nie wychodzi na światło. Całe jego życie toczy się w podziemiach miasta i nikt nie wie o nich więcej niż on.

- I jeśli wciąż istnieją korytarze biegnące pod pałacem królów Tyrsis, Kret będzie o nich wiedział? - dopytywał się Par.

- Będzie wiedział.

- Możemy mu ufać?

- Problem nie polega na tym, czy my możemy mu ufać, ale czy on zechce zaufać nam. Jak mówiłam, jest wielkim odludkiem. Może nawet nie zechcieć z nami rozmawiać.

Na co Par po prostu powiedział:

- Musi.

Coll się nie odzywał. Niewiele mówił przez cały dzień, prawie nie wypowiedział słowa, od kiedy postanowili wrócić do Dołu. Prze­łknął wiadomość o tym, co zamierzają zrobić, jakby przyjmował le­karstwo, które miało go albo uzdrowić, albo zabić, i czekał teraz, która z tych dwóch ewentualności się wydarzy. Najwyraźniej uznał za bezcelowe dalsze roztrząsanie sprawy oraz wykazywanie szaleń­stwa tego, co robią, przyjął więc postawę fatalistyczną, zdając się na niezłomną determinację Para oraz wyrok losu, jaki miał w związku z nią stać się ich udziałem, i zamknął się w skorupie twardej i nie­przeniknionej jak żelazo.

Teraz, gdy posuwali się naprzód przez mrok tyrsijskiego wieczoru, szedł nieco z tyłu, trzymając się jednak tak blisko Para jak jego własny cień, narzucając się ze swoją milczącą obecnością w sposób, który raczej sprawiał udrękę, niż koił. Parowi nie podobało się, że myśli w ten sposób o bracie, lecz nic nie mógł na to poradzić. Coll określił już swoją rolę. Ani nie zaakceptuje tego, co robi Par, ani się od tego nie odetnie. Po prostu pozostanie przy nim do końca, na dobre i na złe, aż do znalezienia rozwiązania.

Damson zaprowadziła ich do szczytu wąskich schodów, które prze­cinały niski mur łączący dwa opuszczone, nie oświetlone budynki i wijąc się, zbiegały w zalegającą w dole ciemność. Par słyszał szum płynącej wody, przytłumione pluskotanie strumienia, który pienił się i rozpryskiwał, natrafiając na jakąś przeszkodę. Ostrożnie zaczęli schodzić po śliskich kamieniach, odnajdując dłońmi luźną, zardze­wiałą poręcz, która dawała niepewne oparcie. Dotarłszy do końca schodów, znaleźli się na wąskiej ścieżce, biegnącej równolegle do rowu ściekowego. Tędy właśnie płynęła woda wylewająca się z za­pchanego odpadkami tunelu, który wybiegał spod ulicy na górze.

Damson wprowadziła Ohmsfordów do tunelu.

W jego wnętrzu panował mrok i unosiły się ostre, gryzące zapa­chy. Deszcz pozostawili za plecami. Damson zatrzymała się, przez chwilę szukała czegoś w ciemności, po czym wyciągnęła skądś po­chodnię pokrytą na jednym końcu smołą, którą udało jej się zapalić za pomocą krzesiwa. Ogień oświetlał drogę na parę kroków naprzód, ruszyli więc dalej. W ciemności przed nimi przemykały jakieś nie­widoczne stworzenia. Słychać było jedynie drapanie ich maleńkich pazurków o kamień. Woda kapała z sufitu, ciekła po ścianach i jed­nostajnie bulgotała w rowie. Powietrze było chłodne i wyzute z wszel­kiego życia.

Doszli do następnych schodów, prowadzących jeszcze dalej w głąb ziemi, i ruszyli nimi w dół. Tym razem pokonali kilka kondygnacji i odgłos płynącej wody ucichł. Drapanie jednak rozlegało się dalej, a chłód przenikał ich do szpiku kości. Ohmsfordowie szczelniej otulili się płaszczami. Schody skończyły się i zaczął się nowy korytarz, węższy od poprzedniego. Musieli iść pochyleni, a miejsce wilgoci zajął kurz. Mijały minuty, a oni posuwali się wytrwale naprzód. Znaj­dowali się już głęboko pod miastem, w pokładach skał i ziemi two­rzących płaskowyż, na którym wznosiło się Tyrsis. Ohmsfordowie zupełnie stracili orientację.

Kiedy dotarli na dno wyschniętej studni z żelazną drabiną pro­wadzącą na górę, Damson się zatrzymała.

- To już niedaleko - rzekła spokojnie. - Zaledwie kilkaset metrów po wyjściu tą drabiną na górę. Powinniśmy go tam znaleźć. Albo on nas. Przyprowadził mnie tu kiedyś, dawno temu, kiedy oka­załam mu trochę życzliwości. - Zawahała się. - Jest bardzo miły, ale ma też swoje słabostki. Musicie być z nim bardzo ostrożni. - Wprowadziła ich po drabinie na podest, z którego rozchodziły się licz­ne korytarze. Było tu cieplej, a powietrze, w którym unosiło się mniej kurzu, było nieświeże, ale nie cuchnące. - Te tunele stanowiły niegdyś drogi ucieczki dla obrońców miasta; niektóre prowadzą aż na równinę. - Jej rude włosy zalśniły, kiedy odgarnęła je z twarzy. - Trzymajcie się blisko mnie.

Weszli do jednego z korytarzy i ruszyli nim w dół. Smoła okrywa­jąca głownię pochodni skwierczała i dymiła. Tunel wił się, krzyżował z innymi tunelami, przebiegał przez komnaty podparte belkami. Wszy­stko to sprawiało, że Ohmsfordowie orientowali się jeszcze mniej niż przedtem, gdzie się znajdują. Damson jednak ani przez chwilę się nie wahała, pewna obranej przez siebie drogi, czy to odczytując znaki przed nimi ukryte, czy to przywołując z pamięci wyuczoną mapę.

W końcu weszli do sali będącej pierwszą z wielu połączonych ze sobą wielkich komnat z belkowanymi stropami, podłogami z kamien­nych płyt i ścianami, na których wisiały kotary i gobeliny. Sala sta­nowiła przechowalnię dziwacznych skarbów. Od podłogi po sufit i od jednej ściany do drugiej wznosiły się w niej stosy kufrów ze starą odzieżą, góry mebli zapchanych i zasypanych sprzączkami, okuciami, ryzami zapisanego papieru rozsypującego się niemal w pył, ptasimi piórami, tanimi świecidełkami oraz pluszowymi zwierzętami wszel­kiego rodzaju, kształtu i rozmiaru. Wszystkie zwierzęta były starannie porozstawiane. Niektóre siedziały w grupach, inne stały w szeregu na półkach albo otomanach, jeszcze inne trzymały wartę na komodach i przy wejściach. Na podłodze walało się trochę zardzewiałej broni i kil­ka wiklinowych koszy.

Były również światła - lampy olejowe przymocowane do belek stropowych i ścian, wypełniające komnatę słabym blaskiem. Ich dym ulatniał się przez otwory wentylacyjne wykute w rogach sufitu.

Ohmsfordowie rozglądali się wyczekująco. Nikogo nie było.

Damson nie wydawała się zdziwiona. Zaprowadziła ich do ko­mnaty z masywnym stołem i ośmioma rzeźbionymi krzesłami o wy­sokich oparciach i dała im znak, żeby usiedli. Wszystkie krzesła zajęte były przez pluszowe zwierzęta i Ohmsfordowie spojrzeli pytająco na dziewczynę.

- Wybierzcie sobie miejsce, podnieście zwierzę, które na nim siedzi, i trzymajcie je w rękach - powiedziała i pokazała im, co ma na myśli. Wybrała krzesło ze zniszczonym wypchanym królikiem, podniosła postrzępionego zwierzaka i usiadła, kładąc go sobie na kolanach.

Coll zrobił to samo z obojętnym wyrazem twarzy i spojrzeniem utkwionym w ścianie naprzeciw, jakby to, co się działo, było najzupełniej normalne. Par wahał się przez chwilę, po czym również usiadł, za towarzystwo coś, co mogło równie dobrze być kotem, jak psem - nie sposób to było określić. Czuł się trochę śmiesznie.

Siedzieli tam i czekali w milczeniu, ledwie spoglądając na siebie nawzajem. Damson zaczęła głaskać wytarte futerko królika. Coll był nieruchomy jak posąg. Cierpliwość Para zaczęła się wyczerpywać, w miarę jak upływały minuty i nic się nie działo.

Nagle, jedno po drugim, zgasły światła. Par zerwał się na nogi, lecz Damson powiedziała szybko:

- Siedź spokojnie.

Zniknęły wszystkie światła oprócz jednego. To, które pozostało, paliło się w drzwiach pierwszej komnaty, do której weszli. Jego blask był odległy i ledwie sięgał miejsca, gdzie siedzieli. Par czekał, aż jego oczy przywykną do ciemności; kiedy to się stało, stwierdził, że patrzy na okrągłą, brodatą twarz, która pojawiła się nagle naprzeciw niego, o dwa krzesła od Damson. Przypatrywały mu się pozbawione wyrazu, rozszerzone, lisie oczy, które następnie przesunęły się na Colla, zamrugały i przypatrywały się jeszcze przez chwilę.

- Dobry wieczór, Krecie - rzekła Damson.

Kret uniósł nieco głowę, odsłaniając szyję i ramiona, a jego dłonie uniosły się na stół. Był całkowicie pokryty włosami, ciemną, puszystą sierścią. Rosła ona na każdym widocznym skrawku jego ciała z wy­jątkiem nosa, policzków i kawałka czoła, które połyskiwały w słabym świetle jak kość słoniowa. Wolno pokręcił głową, a jego dziecięce palce splotły się w geście zadowolenia.

- Dobry wieczór, śliczna Damson - powiedział.

Mówił dziecięcym głosem, lecz brzmiał on jakoś dziwnie, jakby dobywał się z wnętrza beczki albo spod wody. Jego spojrzenie wę­drowało od Para do Colla i z powrotem.

- Słyszałem, jak nadchodzicie, i zapaliłem dla was światła - powiedział. - Ale niezbyt je lubię, więc teraz, kiedy już tu jesteście, znowu je zgasiłem. Czy wam to nie przeszkadza?

Damson pokręciła głową.

- Absolutnie nie.

- Kogo z sobą przyprowadziłaś?

- Ohmsfordów.

- Ohmsfordów?

- Braci z wioski położonej na południe stąd, bardzo daleko. Par imsford. Coll Ohmsford.

Wskazała każdego z nich ręką i oczy Kreta powędrowały od jed­nego do drugiego.

- Witajcie w moim domu. Czy napijemy się herbaty?

Oddalił się, nie czekając na odpowiedź i poruszając się tak bez­szelestnie, że Par, choć jak mógł, wytężał słuch, nie słyszał go, mimo niemal zupełnej ciszy panującej wokół. Czuł zapach herbaty, kiedy podawano ją do stołu, lecz ujrzał ją dopiero, kiedy filiżanki stały już przed nim. Było ich dwie, jedna normalnej wielkości, druga zupełnie maleńka. Obie stare, a zdobiące je wzory wyblakłe i pozacierane.

Par przyglądał się sceptycznie, kiedy Damson zaproponowała łyk herbaty z mniejszej filiżanki trzymanemu przez siebie królikowi.

- Czy wszystkie dzieci miewają się dobrze? - zapytała zdaw­kowo.

- Najzupełniej - odparł Kret siedzący znowu w miejscu, gdzie im się wcześniej ukazał. Trzymał wielkiego misia, któremu przysta­wiał do pyszczka własną filiżankę. Coll i Par bez słowa zastosowali się do tego rytuału. - Chalt, niestety, był znowu niegrzeczny. Bierze sobie herbatę i ciasteczka, kiedy mu się podoba, stawiając cały dom na głowie. Kiedy udaję się na górę, żeby posłuchać nowin przez kraty kanałów i dziury w murach, wydaje mu się, że ma prawo urządzać tu wszystko po swojemu. To bardzo irytujące. - Posłał misiowi zagniewane spojrzenie. - Lida miała bardzo brzydką gorączkę, ale wydobrzała. A Westra skaleczyła sobie łapkę.

Par spojrzał na Colla, który i tym razem odwzajemnił jego spoj­rzenie.

- Jest ktoś nowy w rodzinie? - zapytała Damson.

- Everlind - odparł Kret. Przypatrywał się jej przez chwilę, po czym wskazał trzymanego przez nią królika. - Zamieszkała z nami zaledwie dwie noce temu. Podoba jej się tutaj o wiele bardziej niż na ulicy.

Par nie wiedział, co myśleć. Kret najwidoczniej zbierał odpadki wyrzucane przez ludzi w mieście na górze i znosił je do swojej nory jak chomik. Dla niego te zwierzęta były prawdziwe - albo przy­najmniej takie usiłował stwarzać wrażenie. Par zastanawiał się z nie­pokojem, czy nie wychodzi to na jedno i to samo.

Kret patrzył na niego.

- Miasto szepce o czymś, co rozgniewało federację: zakłóce­niach porządku, intruzach, zagrożeniu dla jej władzy. Patrole uliczne zostały wzmocnione, a straże przy bramach wjazdowych sprawdzają każdego. Wzmożono czujność. - Urwał na chwilę, po czym obrócił się w stronę Damson. - Lepiej jest być tutaj, śliczna Damson - rzekł niemal czule - tu, pod ziemią.

- Te zakłócenia porządku są jednym z powodów, dla których przyszliśmy tutaj, Krecie. - Damson odstawiła filiżankę.

Zdawało się, że jej nie słyszy.

- Tak, lepiej być pod ziemią, siedzieć bezpiecznie w jej wnętrzu, pod ulicami i wieżami, gdzie federacja nigdy się nie zapuszcza.

- Nie przybyliśmy tutaj, żeby szukać schronienia. - Damson mocno potrząsnęła głową.

Kret zamrugał oczami, wyraźnie rozczarowany. Odstawił filiżankę oraz trzymanego przez siebie zwierzaka i przekrzywił okrągłą głowę.

- Znalazłem Everlind na tyłach domu człowieka wykonującego usługi rachunkowe dla poborców federacji. Świetnie radzi sobie z li­czbami i prowadzi obliczenia szybciej i o wiele dokładniej niż inni w jego fachu. Był kiedyś doradcą mieszkańców miasta, lecz nie mogli mu oni tak dobrze płacić jak federacja, więc jej zaproponował swoje usługi. Przez cały dzień pracuje w budynku, gdzie przechowywane są podatki, po czym idzie do domu, do swojej rodziny, żony i córki, do której Everlind kiedyś należała.W zeszłym tygodniu przyniósł córce nowego kotka-zabawkę, o jedwabistym, białym futerku i zielonych oczach z guzików. Kupił go za pieniądze, które federacja wypłaciła mu z tego, co zebrali poborcy. Jego córka wyrzuciła więc Everlind. Uznała, że jej nowy kotek jest o wiele ładniejszy. - Spojrzał na nich. - Ani ojciec, ani córka nie zdają sobie sprawy, czego się wyrzekli. Każde z nich widzi tylko to, co znajduje się na wierzchu, a nie to, co jest pod spodem. Na tym polega niebezpieczeństwo życia na górze.

- To prawda - przyznała cicho Damson. - Ale to właśnie musimy zmienić, ci z nas, którzy chcą nadal tam żyć.

Kret znowu zatarł dłonie, spoglądając przy tym na nie, zatopiony w myślach. Komnata przypominała malowidło, na którym Kret i jego goście siedzieli wśród odpadków i resztek cudzego życia i słuchali czegoś, co mogło być ich własnym szeptem.

Kret znowu uniósł wzrok, zatrzymując spojrzenie na dziewczynie.

- Czego chcesz, śliczna Damson?

Wiotka postać Damson wyprostowała się i dziewczyna odgarnęła z czoła niesforne kosmyki ognistorudych włosów.

- Pod pałacem królów Tyrsis przebiegały kiedyś tunele. Jeśli wciąż istnieją, chcemy do nich zejść.

- Pod pałac? - Kret znieruchomiał.

- Pod pałac i do Dołu.

Nastąpiła długa chwila milczenia, podczas której Kret przypatry­wał się jej bez zmrużenia powiek. Prawie bezwiednie sięgnął po zwierzaka, którego wcześniej trzymał. Pogłaskał go delikatnie.

- W Dole znajdują się istoty zrodzone z najciemniejszej nocy i najmroczniejszych myśli - rzekł cicho.

- Cieniowce - powiedziała Damson.

- Cieniowce? Tak, ta nazwa do nich pasuje. Cieniowce.

- Czy widziałeś je, Krecie?

- Widziałem wszystko, co mieszka w mieście. Jestem oczami ziemi.

- Czy istnieją tunele prowadzące do Dołu? Czy możesz nas nimi przeprowadzić?

Twarz Kreta utraciła wszelki wyraz, po czym odsunęła się od brzegu stołu i pogrążyła z powrotem w cieniu. Par przez chwilę sądził, że Kret sobie poszedł. Lecz on się jedynie skrył, powrócił pod osłonę ciemności, by rozważyć to, o co go proszono. Zwierzak zginął wraz z nim w mroku i dziewczyna oraz Ohmsfordowie byli pozostawieni samym sobie, jak gdyby mały jegomość naprawdę zniknął. Czekali niecierpliwie, nie odzywając się.

- Opowiedz im, jak się poznaliśmy - odezwał się nagle Kret ze swego ukrycia. - Powiedz im, jak to było.

Damson obróciła się posłusznie w stronę Ohmsfordów.

- Spacerowałam po parku wieczorem, po zapadnięciu zmroku, kiedy na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy. Było lato i w ciepłym powietrzu unosiły się zapachy kwiatów i świeżej trawy. Na chwilę przysiadłam na ławce i obok mnie pojawił się Kret. Widział mój występ na ulicy, ukryty gdzieś pod nią, i zapytał, czy nie wykona­łabym jakiejś sztuczki specjalnie dla niego. Wykonałam ich kilka. Poprosił, żebym przyszła znowu następnego wieczora, i przyszłam. Przychodziłam co wieczór przez tydzień, po czym zabrał mnie ze sobą pod ziemię i pokazał mi swój dom i rodzinę. Zostaliśmy przy­jaciółmi.

- Dobrymi przyjaciółmi, śliczna Damson. Najlepszymi przyja­ciółmi. - Twarz Kreta ukazała się znowu, wyłaniając się z cienia. Jego oczy miały poważny wyraz. - Nie potrafię odmówić żadnej twojej prośbie. Wolałbym jednak, żebyś o to nie prosiła.

- To ważne, Krecie.

- Ty jesteś ważniejsza - odparł nieśmiało Kret. - Boję się o ciebie.

Wolno wyciągnęła rękę i dotknęła wierzchu jego dłoni.

- Nic mi się nie stanie.

Kret zaczekał, aż Damson cofnie rękę, po czym szybko ukrył własną pod stołem. Mówił z niechęcią.

- Istnieją tunele w skale pod pałacem królów Tyrsis. Łączą się z zapomnianymi piwnicami i lochami. Niektóre prowadzą do Dołu.

Damson skinęła głową.

- Chcemy, żebyś nas tam zaprowadził.

- Będą tam mroczne istoty, cieniowce. A jeśli nas znajdą? Co wtedy zrobimy? - Kretem wstrząsnął dreszcz.

Damson utkwiła oczy w Parze.

- Ten mieszkaniec Doliny również posiada władzę nad magią, Krecie. Nie jest to jednak taka magia jak moja, która jedynie zwodzi i zabawia. To prawdziwa magia. On nie boi się cieniowców. Będzie nas ochraniał.

Na dźwięk tych słów Para ścisnęło w dołku - w głębi duszy wiedział, że może nie być w stanie spełnić tych obietnic.

Kret przyjrzał mu się raz jeszcze. Zamrugał ciemnymi oczami.

- Więc dobrze. Jutro zejdę do tuneli i sprawdzę, czy nadal można nimi przejść. Wróćcie, kiedy znowu nastanie wieczór, i jeśli droga będzie otwarta, zaprowadzę was tam.

- Dziękuję, Krecie - rzekła Damson.

- Dokończcie herbatę - powiedział spokojnie Kret, nie pa­trząc na nich.

Siedząc w towarzystwie szmacianych zwierzaków, dopili w mil­czeniu herbatę.

Wciąż padało, kiedy wyszli z labiryntu podziemnych tuneli oraz kanałów ściekowych i przemykali się znowu pustymi ulicami miasta. Damson szła na przedzie, posuwając się pewnie wśród mgły i deszczu, jak kot nie obawiający się zmoknięcia. Zaprowadziła Ohmsfordów z powrotem do szopy za sklepem ogrodniczym i zostawiła ich tam, żeby się trochę przespali. Powiedziała, że przyjdzie po nich po po­łudniu. Musiała jeszcze przedtem coś załatwić.

Par i Coll jednak nie spali. Czuwali, siedząc przy oknach i spo­kojnie spoglądając na ciężką zasłonę mgły wypełnioną ruchem wy­imaginowanych istot i gęstą od odbitego światła nadchodzącego dnia.

Był już niemal ranek i niebo rozjaśniało się na wschodzie. W szopie panował chłód i bracia otulili się kocami, usiłując zapomnieć o nie­wygodzie i odpędzić niepokojącą myśl o tym, co ich czeka.

Przez długi czas żaden z nich się nie odezwał. W końcu Par, którego cierpliwość szybko się wyczerpywała, zapytał brata:

- O czym myślisz?

Coll zastanowił się przez chwilę, po czym po prostu potrząsnął głową.

- Czy myślisz o Krecie? Coll westchnął.

- Trochę. - Skulił się pod kocem. - Powinienem odczuwać obawy przed zawierzeniem swego losu osobnikowi, który mieszka pod ziemią wśród pozostałości życia innych ludzi, mając za towarzy­stwo szmaciane zwierzaki, ale ich nie odczuwam. Jest tak chyba dlatego, że nie wydaje się on dziwniejszy od kogokolwiek innego, kogo spotkaliśmy od chwili opuszczenia Yarfleet. Na pewno nie wy­daje się bardziej szalony.

Par nic nie odpowiedział. Nie był w stanie powiedzieć niczego nowego. Wiedział, co czuje jego brat. Szczelniej owinął się kocem i zamknął oczy, by nie widzieć kłębiącej się za oknem mgły. Pragnął, by oczekiwanie już się skończyło i nadszedł czas ruszania w drogę. Miał dość wyczekiwania.

- Czemu nie położysz się spać? - zapytał Coll.

- Nie mogę - odparł. Jego oczy znowu się otworzyły. - A ty czemu się nie położysz?

Coll wzruszył ramionami. Ruch ten zdawał się sprawiać mu wy­siłek. Był zatopiony w sobie, próbując nadać kierunek swym myślom. Wciąż pogrążał się jednak w gęstniejącym bagnie okoliczności i zda­rzeń, z którego, jak wiedział, powinien się wydostać, lecz nie był w stanie.

- Coll, czemu nie pozwolisz, żebym zrobił to sam? - zapytał nagle porywczo Par. Jego brat spojrzał na niego. - Wiem, że już o tym rozmawialiśmy; nie przypominaj mi o tym. Ale dlaczego mi na to nie pozwolisz? Nie ma żadnego powodu, żebyś tam szedł. Wiem, co o tym wszystkim sądzisz. Może masz rację. Pozostań więc tutaj i zaczekaj na mnie.

- Nie.

- Ale dlaczego? Sam potrafię siebie pilnować. Coll przypatrywał mu się nieruchomo.

- W tym właśnie sęk, że nie potrafisz. - Jego surowa twarz zmarszczyła się sceptycznie. - To chyba najkomiczniejsze słowa, jakie kiedykolwiek od ciebie słyszałem.

Par poczerwieniał ze złości.

- Tylko dlatego, że...

- Podczas całej tej wyprawy czy wędrówki, czy jakkolwiek ze­chcesz to nazwać, nie było ani chwili, kiedy nie potrzebowałbyś czy­jejś pomocy. - Ciemne oczy Colla się zwęziły. - Nie zrozum mnie źle. Nie twierdzę, że ty jeden. Wszyscy potrzebowaliśmy pomocy, potrzebowaliśmy siebie nawzajem, nawet Padishar Creel. Tak zawsze jest w życiu. - Mocna ręka uniosła się i wyciągnięty palec dźgnął Para w bok. - Problem polega na tym, że wszyscy oprócz ciebie zdają sobie z tego sprawę i akceptują to. Ty jeden usiłujesz robić wszystko sam, usiłujesz być tym, który wie wszystko najlepiej, który zna wszystkie odpowiedzi, dostrzega wszystkie możliwości i posiada jakąś specjalną intuicję, której pozostałym brakuje i która pozwala mu rozstrzygać o tym, co jest najlepsze. Nie dopuszczasz do siebie prawdy. Wiesz co, Par? Jesteś taki sam jak Kret z jego rodziną szma­cianych zwierzaków i podziemną kryjówką. Jesteś dokładnie taki sam. Stwarzasz własną rzeczywistość, nie zważając na to, jaka jest prawda ani co sądzą inni. - Wsunął rękę z powrotem pod koc i szczelnie się nim otulił. - Dlatego z tobą idę. Ponieważ mnie potrzebujesz. Potrzebujesz kogoś, kto będzie ci mówił, jaka jest różnica między pluszowymi zwierzętami a prawdziwymi.

Znowu się odwrócił, spoglądając przez ociekające deszczem okno w miejsce, gdzie blednące nocne cienie wciąż igrały ze sobą we mgle. Par zacisnął usta. Twarz jego brata była irytująco spokojna.

- Wiem, jaka jest między nimi różnica, Coll! - wypalił.

- Nie, nie wiesz. - Coll potrząsnął głową. - Dla ciebie to jedno i to samo. Coś sobie postanowisz i na tym koniec. Tak właśnie było z duchem Allanona. Tak było z zadaniem odnalezienia Miecza Shannary, które ci powierzył. Tak jest i teraz. Nie ma znaczenia, jakie naprawdę są zwierzęta, pluszowe czy prawdziwe. Ważne jest, jak ty je postrzegasz.

- To nieprawda! - żachnął się Par.

- Czyżby? Więc powiedz mi coś. Co stanie się jutro, jeśli się mylisz? Co do czegokolwiek. Co będzie, jeśli pieśń nie zadziała tak, jak sobie wyobrażasz? Powiedz mi, Par. Co będzie, jeśli najzwyczaj­niej w świecie się mylisz?

Par tak mocno zacisnął ręce na brzegu koca, że kostki jego palców zrobiły się białe.

- Co będzie, jeśli pluszowe zwierzęta okażą się prawdziwe? - podjął Coll. - Co zamierzasz wtedy zrobić? - Odczekał chwilę, po czym powiedział: - Właśnie dlatego idę z tobą.

- Jeśli się okaże, że się mylę, jakie znaczenie będzie miało, czy pójdziesz, czy nie? - wykrzyknął z furią Par.

Coll nie odpowiedział od razu. Potem znowu powoli przeniósł wzrok na Para. Na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech.

- Nie wiesz?

Odwrócił się znowu. Par zagryzł wargi w bezsilnej złości. Deszcz wzmógł się na chwilę. Jego krople uderzały o drewniany dach szopy z nową siłą.

Par poczuł się nagle mały i wystraszony. Wiedział, że jego brat ma rację, że jest nierozsądny i impulsywny, że jego naleganie, by raz jeszcze się udać do Dołu, naraża na niebezpieczeństwo życie ich wszystkich. Wiedział jednak również, że niczego to nie zmienia; mu­siał tam iść. Coll również co do tego miał rację; decyzja została podjęta i już nie mógł jej zmienić. Siedział wciąż wyprostowany i sztywny obok brata, nie poddając się swoim obawom, lecz w głębi duszy kulił się, usiłując się ukryć przed wszystkimi twarzami, jakie mu ukazywały.

Potem Coll rzekł spokojnie:

- Kocham cię, Par. I sądzę, że jeśli dobrze się nad tym zasta­nowić, to głównie dlatego z tobą idę.

Par pozwolił jego słowom zawisnąć w ciszy, która nastąpiła, nie chcąc jej w żaden sposób zakłócać. Czuł, jak się odpręża i rozpro­stowuje, a przez jego ciało przebiega fala ciepła. Kiedy wreszcie spróbował coś powiedzieć, głos odmówił mu posłuszeństwa.

Z jego piersi dobyło się długie, wolne, niedosłyszalne wes­tchnienie.

- Potrzebuję cię, Coll - zdołał wreszcie z siebie wydobyć. - Naprawdę.

Coll skinął głową. Żaden z nich nic już potem nie powiedział.


XXVIII


Po swoim spotkaniu z Grimpondem Walker Boh powrócił do Hearthstone i przez większą część tygodnia zajęty był wyłącznie roz­myślaniem nad tym, co usłyszał. Pogoda była ładna, dni ciepłe i sło­neczne, a powietrze wypełnione przyjemnymi zapachami leśnych drzew, kwiatów i strumieni. Czuł się bezpieczny w dolinie; był zadowolony ze swego odosobnienia. Pogłoska wystarczał mu za całe towarzystwo. Podczas długich spacerów, którymi Walker wypełniał dni, wielki kot bagienny podążał za nim, stąpając bezgłośnie po samotnych ścież­kach, wzdłuż okrytych mchem brzegów strumieni, wśród potężnych starych drzew. Jego milcząca obecność dodawała otuchy. Nocą prze­siadywali obaj na werandzie domu, kot drzemiąc, a człowiek - wpa­trując się w gwiezdny baldachim nieba nad głową.

Wciąż rozmyślał. Nie mógł przestać. Wspomnienie słów Grimponda nie dawało mu spokoju nawet w domu, gdzie nic nie powinno mu zagrozić. Słowa te powracały natrętnie w jego myślach, zmuszając go do stawienia im czoła, do podjęcia próby rozstrzygnięcia, ile z te­go, co szeptały, było prawdą, a ile kłamstwem. Wiedział, że tak będzie, jeszcze zanim poszedł na spotkanie z Grimpondem - że jego słowa będą niejasne i niepokojące, że będą zawierały zagadki i półprawdy, które sprawią, że pozostanie ze splątanym węzłem nitek prowadzących do odpowiedzi, których szukał, z węzłem, który jedy­nie jasnowidz byłby w stanie rozwikłać. Wiedział to, a jednak nie przypuszczał, że okaże się to aż tak wyczerpujące.

Niemal od razu potrafił określić, gdzie znajduje się Czarny Ka­mień Elfów. Istniało tylko jedno miejsce, gdzie oczy mogły obrócić człowieka w kamień, a głosy doprowadzić go do szaleństwa, jedno miejsce, gdzie zmarli spoczywali w całkowitej ciemności: Grobo­wiec Królów, głęboko we wnętrzu Smoczych Zębów. Mówiono, że został zbudowany jeszcze przed czasami druidów. Był to ogrom­ny i niedostępny labirynt, gdzie grzebani byli zmarli monarchowie czterech krain, potężna krypta, do której żywi nie mieli wstępu. Strzegł jej mrok, posągi zwane sfinksami, będące w połowie ludźmi, a w połowie zwierzętami, i potrafiące zmieniać żywe stworzenia w kamień, oraz bezkształtne istoty zwane Zwiastunami Śmierci, któ­re zajmowały odcinek grot zwany Korytarzem Wiatrów i których zawodzenie było w stanie w jednej chwili odwieść człowieka od zmysłów.

Sam zaś grobowiec, gdzie pokryta runami wnęka skrywała Czarny Kamień Elfów, strzeżony był przez węża Yalga.

Jeśli wąż jeszcze żył. Doszło bowiem do straszliwej bitwy między nim a drużyną pod dowództwem Allanona, która w czasach Shei Ohmsforda wyruszyła na poszukiwanie Miecza Shannary. Drużyna natknęła się na węża niespodziewanie i była zmuszona wywalczyć sobie przejście. Nikt jednak nigdy nie zdołał ustalić, czy wąż przeżył to starcie. O ile Walker wiedział, nikt nigdy tam nie powrócił, żeby to sprawdzić.

Było oczywiście możliwe, że Allanon tam kiedyś powrócił. Ale druid nigdy o tym nie wspomniał.

Tak czy owak, trudność nie polegała na odkryciu, gdzie Kamień Elfów się znajduje, lecz na podjęciu decyzji, czy się po niego pójdzie, czy nie. Grobowiec Królów był niebezpiecznym miejscem, nawet dla kogoś takiego jak Walker, który miał mniej powodów do obaw niż zwykli śmiertelnicy. Magia, nawet magia druida, mogła nie zapewnić dostatecznej ochrony - a magia Walkera zawsze była o wiele słab­sza od magii Allanona. Troskę Walkera budziło również to, czego Grimpond mu nie powiedział. W całej tej sprawie było z pewnością wiele tajemnic, których przed nim nie odsłonięte; Grimpond nigdy nie ujawniał wszystkiego, co wiedział. Coś skrywał i przypuszczalnie było to coś, co mogło zabić Walkera.

Pozostawała jeszcze sprawa wizji. Było ich trzy, każda następna bardziej niepokojąca od poprzedniej. W pierwszej Walker stał na chmurach ponad pozostałymi członkami małej gromadki, którzy przy­byli do Hadeshornu, oraz duchem Allanona, pozbawiony jednej ręki, jakby na urągowisko po jego stwierdzeniu, że prędzej da sobie od­rąbać rękę, niż pozwoli powrócić druidom. W drugiej zadawał śmierć kobiecie o srebrzystych włosach, magicznej istocie niezwykłej urody. W trzeciej Allanon trzymał go mocno, gdy śmierć wyciągała po niego ręce.

Walker wiedział, że w każdej z tych wizji jest odrobina prawdy - wystarczająco dużo, by brać je pod uwagę, nie zaś po prostu odrzucać jako szyderstwo Grimponda. Wizje coś znaczyły; Grimpond pozosta­wił mu ich rozszyfrowanie.

Walker Boh zastanawiał się więc. Mijały jednak dni, a odpowiedzi, których potrzebował, wciąż się nie pojawiały. Pewne było jedynie, gdzie Kamień Elfów się znajduje, i siła jego przyciągania oddziały­wała na Mrocznego Stryja coraz mocniej, stanowiła pokusę, która wabiła go jak płomień świecy wabi ćmę, choć w tym wypadku ćma zdawała sobie sprawę z grożącej jej śmierci, a mimo to ku niej leciała.

I w końcu Walker również ku niej poleciał. Mimo swego posta­nowienia, że zaczeka, aż rozwikła zagadki Grimponda, uległ w końcu pragnieniu odzyskania zaginionego Kamienia Elfów. Tak długo za­stanawiał się nad rozmową z potworem, że obrzydło mu powtarzanie jej w myślach. Uznał, że dowiedział się z niej tyle, ile był w stanie. Nie pozostawało mu nic innego, jak udać się na poszukiwanie Czar­nego Kamienia Elfów i odkryć w ten sposób to, czego nie był w stanie odkryć inaczej. Wiedział, że będzie to niebezpieczne; lecz już wcześ­niej wychodził cało z niebezpieczeństw. Postanowił, że nie będzie się bał, a jedynie zachowa ostrożność.

Opuścił dolinę pod koniec tygodnia, wyruszając pieszo o świcie. Był ubrany w długą leśną opończę dla ochrony przed wiatrem i niepo­godą i miał ze sobą jedynie plecak wypełniony prowiantem. Wiedział, że większość tego, czego może potrzebować, znajdzie po drodze. Po­szedł na zachód w stronę puszczy Darklin, nie oglądając się za siebie do chwili, aż Hearthstone znalazł się poza zasięgiem wzroku. Pogłoska pozostał na miejscu. Trudno było się rozstać z wielkim kotem; Walker czułby się lepiej, mając go przy sobie. Niewiele żywych istot odważy­łoby się stawić czoło dorosłemu kotu bagiennemu. Lecz Pogłosce rów­nież groziłoby niebezpieczeństwo poza granicami Estlandii, gdzie nie mógłby się tak łatwo ukryć i byłby pozbawiony swej naturalnej osłony. Poza tym była to wyprawa Walkera i tylko jego.

Nie umknęła mu ironia zawarta w jego decyzji odbycia wyprawy. Był wszak tym, który przysięgał, że nigdy nie będzie miał do czy­nienia z druidami i ich machinacjami. Niechętnie udał się z Parem do Hadeshornu. Opuścił spotkanie z duchem Allanona przekonany, że druid prowadzi grę z Ohmsfordami, używając ich do własnych, ukrytych celów. Praktycznie wyrzucił Coglina ze swego domu, stwier­dzając, że wysiłki tamtego mające na celu wprowadzenie go w tajniki magii raczej opóźniły jego rozwój, niż go przyspieszyły. Zagroził, że weźmie Kronikę druidów, którą starzec mu przyniósł, i wrzuci do najgłębszego bagna.

Potem jednak przeczytał o Czarnym Kamieniu Elfów i wszystko się zmieniło. Wciąż nie wiedział dlaczego. Po części winę ponosiła jego ciekawość, jego nienasycone pragnienie wiedzy. Czy istniało w ogóle coś takiego jak Czarny Kamień Elfów? Czy był w stanie przywrócić do istnienia zaginiony Paranor, jak obiecywała księga?

Pytania wymagające odpowiedzi - nigdy nie potrafił oprzeć się uro­kowi ich tajemnic. Takie zagadki musiały zostać rozwiązane, ich sekrety wyjaśnione. Jakaś wiedza czekała na odkrycie. Temu celowi poświęcił wszystko.

Chciał wierzyć, że do wyruszenia w drogę skłoniło go również jego poczucie uczciwości i współczucie. Pomimo tego wszystkiego, co myślał na temat druidów, w samym Paranorze - gdyby warow­nię rzeczywiście udało się przywrócić do istnienia - mogło się znaj­dować coś, co dopomogłoby czterem krainom w walce z cieniowcami. Jego niepokój budziła możliwość, że nie idąc, skazałby plemiona na przyszłość taką, jaką odmalował im duch druida.

Wyruszając, obiecał sobie, że zrobi tylko tyle, ile musi, a na pewno nie więcej, niż uzna za rozsądne. Pozostanie, teraz i zawsze, własnym panem, a nie bezwolnym narzędziem, jakim chciał go uczynić duch Allanona.

Dni były spokojne i upalne. Letni skwar nasilał się, gdy Walker przemierzał leśną głuszę. Chmury gromadziły się na zachodzie, gdzieś na południe od Smoczych Zębów. Wiedział, że w górach będą na niego czekały burze.

Przeszedł kawałek wzdłuż rzeki Chard, po czym skręcił w góry Wolfsktaag i zszedł z nich po drugiej stronie. Droga do Storlock zajęła mu trzy dni łatwego marszu. Tam uzupełnił swój prowiant przy pomocy Storów i rankiem czwartego dnia wyruszył w drogę przez równinę Rabb. Burze już go wówczas dosięgły i zaczął padać powol­ny, jednostajny deszcz, pogrążając w szarości całą okolicę. Konne patrole żołnierzy federacji i karawany kupców pojawiały się i znikały jak widma, nie dostrzegając go. W oddali rozlegały się przeciągłe grzmoty, wytłumione i leniwe w nieznośnym upale, jak pomruki nie­zadowolenia rozbrzmiewające wśród pustki.

Walker spędził tę noc na równinie Rabb, chroniąc się przed de­szczem w topolowym gaju. Ponieważ brakowało suchego drewna na ognisko, a Walker był już kompletnie przemoczony, spał otulony w opończę, trzęsąc się z zimna i wilgoci.

Rankiem deszcz osłabł. Chmury przerzedziły się, przepuszczając promienie szarego światła. Walker ze stoicyzmem otrząsnął się ze snu, zjadł zimny posiłek, złożony z owoców oraz sera, i ponownie ruszył w drogę. Przed nim wznosił się łańcuch Smoczych Zębów, posępny i mroczny. Dotarł do przełęczy prowadzącej do doliny S hale i Hadeshornu, a stamtąd do Grobowca Królów.

Tam zatrzymał się tego dnia. Rozbił obóz pod nawisem skalnym, gdzie ziemia była jeszcze sucha. Nazbierał gałęzi, rozpalił ognisko, wysuszył ubranie i ogrzał się. Był teraz przygotowany na nadejście następnego dnia, w którym zamierzał zapuścić się do grot. Zjadł gorący posiłek i patrzył, jak na pustą okolicę wokół niego czarnym kirem chmur, mgły i nocy opada ciemność. Przez pewien czas myślał o swojej młodości i zastanawiał się, czy mógł coś zrobić, żeby inaczej się ona ułożyła. Znów zaczął padać deszcz i świat poza kręgiem światła rzucanym przez jego małe ognisko zniknął w mroku.

Spał dobrze, bez snów, bez nagłych przebudzeń. Kiedy się ocknął, czuł się wypoczęty i gotów do stawienia czoła losowi. Był pewny siebie, choć nie wolny od obaw. Deszcz znowu przestał padać. Przez jakiś czas słuchał odgłosów budzącego się wokół poranka, wypatrując ukrytych przestróg. Nie było żadnych.

Otulił się w opończę, zarzucił na ramiona plecak i ruszył w drogę.

Ranek upływał, a Walker wciąż piął się w górę. Był teraz ostrożniejszy. Na nagich skałach, w wąwozach i szczelinach wypatrywał poruszeń mogących oznaczać niebezpieczeństwo, wśród cichych sze­lestów i szmerów usiłował wyłowić te naprawdę groźne. Poruszał się cicho i ostrożnie, badając wzrokiem teren przed sobą, zanim się tam zapuścił, i uważnie wybierając drogę. Góry przed nim były ogromne, opustoszałe i nieruchome - śpiące olbrzymy tak mocno wrośnięte w ziemię, że nawet gdyby w jakiś sposób zdołały się przebudzić, stwierdziłyby, że nie są już w stanie się poruszyć.

Zszedł do doliny Shale. W jej zagłębieniu połyskiwały czarne i wilgotne skały, a wody Hadeshornu poruszały się jak gęsta, zielon­kawa zupa. Ostrożnie obszedł jezioro, pozostawiając je za sobą.

Dalej zbocze wznosiło się bardziej stromo i wspinaczka stała się trudniejsza. Wiatr zaczął się wzmagać, rozpędzając mgłę, aż w końcu powietrze stało się jasne i przejrzyste i między Walkerem a ziemią w dole znajdował się jedynie szary kobierzec chmur. Temperatura spadała, najpierw wolno, a potem gwałtownie, aż w końcu zrobiło się mroźno. Na skałach zaczął się pojawiać lód, a obok twarzy Walkera przelatywały wirujące płatki śniegu. Szczelniej otulił się opończą i parł do przodu.

Potem tempo jego marszu osłabło i przez bardzo długi czas wy­dawało mu się, że w ogóle nie posuwa się naprzód. Nierówna i pokryta kamieniami ścieżka wiła się wśród skał. Wiatr smagał go bezlitośnie, przenikając chłodem jego twarz i ręce i uderzając go tak mocno, że ledwie utrzymywał się na nogach. Zbocze góry wciąż wyglądało tak samo i nie sposób było powiedzieć, jak daleko zaszedł. Poniechał prób usłyszenia czy zobaczenia czegokolwiek poza tym, co znajdo­wało się bezpośrednio przed nim, i skupiał całą uwagę na ścieżce pod stopami, kuląc się najmocniej, jak mógł, by osłonić się przed chłodem.

Przyłapał się na tym, że myśli o Czarnym Kamieniu Elfów, o tym, jak będzie wyglądał i jaki będzie w dotyku, a także jaką postać może przybierać jego magia. Bawił się tą wizją w ciszy swego umysłu, usiłując zapomnieć o świecie, przez który szedł, i niewygodzie, jaką odczuwał. Utrzymywał ten obraz przed sobą jak latarnię i oświetlał nim sobie drogę.

Było południe, kiedy wszedł do kanionu, szerokiej rozpadliny przebiegającej między potężnymi szczytami z ich pokrywą chmur i otwierającej się na dolinę, za którą znajdował się wąski, kręty prze­smyk ginący wśród skał. Walker przeszedł dnem kanionu do prze­smyku i pogrążył się w nim. Wiatr ucichł tymczasem do szeptu, echa dyszącego leciutko wśród nagłej ciszy. Wilgoć pochwycona przez wierzchołki gór ociekała w kałuże. Walker czuł, jak chłód ustępuje. Znów wyszedł ze swej skorupy, znowu stał się czujny i z napięciem przeszukiwał wzrokiem ciemne szczeliny i zagłębienia skalnego ko­rytarza, którym podążał.

Potem ściany się rozstąpiły i jego wędrówka dobiegła końca.

Przed nim znajdowało się wejście do Grobowca Królów wykute w ścianie góry: potężna, czarna czeluść strzeżona przez ustawionych po bokach olbrzymich, kamiennych strażników, wyrzeźbionych w kształ­cie zakutych w zbroje rycerzy, z ostrzami mieczów wbitymi pionowo w ziemię. Strażnicy stali u wylotu jaskini, z twarzami pobrużdżonymi przez wiatr i czas i z oczami utkwionymi w wędrowca, jakby naprawdę były w stanie widzieć.

Walker zwolnił kroku, po czym się zatrzymał. Droga z przodu spowita była całunem milczenia i mroku. Wiatr, którego echo wciąż jeszcze pobrzmiewało w jego uszach, zupełnie ucichł. Nawet przeni­kliwy ziąb przemienił się w odrętwiający, wyzbyty treści chłód.

To, co Walker czuł w tej chwili, nie dałoby się porównać z niczym innym. Uczucie to oblepiało go od stóp do głów jak druga skóra, prze­nikało do jego ciała i sięgało w głąb kości. Było to przeczucie śmierci.

Wsłuchiwał się w ciszę. Przeszukiwał wzrokiem mrok. Czekał. Pozwolił myślom wybiec w otaczającą go przestrzeń. Nie był w stanie niczego odkryć.

Mijały minuty.

W końcu Walker wyprostował się z determinacją, zarzucił na ramiona plecak i ponownie ruszył naprzód.


W Westlandii - tam, gdzie pustynia Tirfing rozciągała się na południe od spieczonych słońcem brzegów Mermidonu wzdłuż roz­ległych, pustych połaci moczarów Shroudslip - było upalne popo­łudnie. Lato było suche i trawy leżały uschnięte nawet tam, gdzie chroniła je odrobina cienia. Tam, gdzie w ogóle go nie było, ziemia leżała zupełnie naga.

Wren Ohmsford siedziała oparta plecami o pień rozłożystego dębu w pobliżu miejsca, gdzie konie piły wodę z błotnistej kałuży, i pa­trzyła, jak tarcza słońca czerwienieje na tle nieba, chyląc się ku za­chodowi i końcowi dnia. Oślepiający blask nie pozwalał jej dojrzeć niczego, co mogło się zbliżać z tamtej strony, i czujnie osłaniała ręką oczy. Co innego zostać przyłapaną na drzemce przez Gartha, a zu­pełnie co innego dać się zaskoczyć temu, kto ich śledzi, kimkolwiek on jest.

W zamyśleniu ściągnęła usta. Upłynęły już ponad dwa dni od czasu, kiedy po raz pierwszy spostrzegli, że ktoś depcze im po pię­tach - a raczej wyczuli to, ponieważ ich „cień” pozostawał starannie przed nimi ukryty. On albo ona czy też ono - wciąż tego nie wie­dzieli. Garth wrócił kawałek tego ranka, żeby to sprawdzić, zrzuci­wszy swoje pstrokate odzienie i przywdziawszy poplamiony błotem strój mieszkańców doliny. Przyciemnił twarz, dłonie i włosy, po czym zniknął wśród upału jak duch.

Kimkolwiek był ten, kto ich śledził, czekała go przykra niespo­dzianka.

Dzień miał się już ku końcowi, a wielki nomada wciąż nie wracał. Ich „cień” mógł być bardziej przebiegły, niż sobie wyobrażali.

Czego on chce? - zastanawiała się.

Tego ranka zadała to samo pytanie Garthowi, a on powoli prze­ciągnął palcem po gardle. Próbowała wysuwać argumenty przema­wiające przeciwko temu, lecz bez głębszego przekonania. Ten, kto ich śledził, mógł z powodzeniem być mordercą.

Jej spojrzenie powędrowało ku wielkiej równinie na wschodzie. To bardzo denerwujące być w ten sposób śledzonym. Jeszcze bar­dziej niepokojące było uświadomienie sobie, że miało to przypusz­czalnie coś wspólnego z jej pytaniami o elfy.

Westchnęła nerwowo, poirytowana rozwojem wypadków. Wró­ciła ze spotkania z duchem Allanona wybita z równowagi, niezado­wolona z tego, co usłyszała, niepewna, co powinna zrobić. Zdrowy rozsądek mówił jej, że to, o co prosił duch, jest niemożliwe. Lecz gdzieś w głębi duszy ów szósty zmysł, na którym tak bardzo po­legała, szeptał jej, że może tak nie jest, że druidzi zawsze wiedzieli więcej niż zwykli śmiertelnicy, że ostrzeżenia i wskazówki udzielane przez nich ludziom plemion zawsze miały wielką wartość. Par w to wierzył. Przypuszczalnie poszukiwał już zaginionego Miecza Shannary. I mimo że Walker opuścił ich rozwścieczony, przysięgając, że nigdy nie będzie miał nic wspólnego z druidami, jego gniew był tylko chwilowy. Był zbyt rozsądny, zbyt opanowany, by tak łatwo zbyć całą sprawę. Wiedziała, że podobnie jak ona, jeszcze raz wszystko dokładnie rozważy.

Smutno pokręciła głową. Przez pewien czas uważała swoją decy­zję za nieodwołalną. Przekonała samą siebie, że jej postępowaniem musi kierować zdrowy rozsądek, i powróciła z Garthem do swoich bliskich, odsuwając od siebie wszystko, co wiązało się z Allanonem i zaginionymi elfami. Lecz wątpliwości pozostały: dręczące uczucie, że w jej postanowieniu pozostawienia sprawy własnemu biegowi jest coś niewłaściwego. Zaczęła więc, niemal z niechęcią, rozpytywać o elfy. Było to dość łatwe; nomadowie byli wędrownym ludem i prze­mierzali w ciągu roku Westlandię od jednego końca do drugiego, uprawiając handel wymienny i zdobywając w ten sposób to, czego potrzebowali. Odwiedzali po drodze coraz to inne wioski i osady,

I wciąż pojawiali się nowi ludzie, z którymi można było porozma­wiać. Co mogło im zaszkodzić, jeśli wypytała ich trochę o elfy?

Czasami zadawała pytania wprost, czasami niemal żartobliwie. Lecz wszystkie odpowiedzi, jakie otrzymywała, były jednakowe. Elfy zniknęły, nie było ich od niepamiętnych czasów, od czasów przed przyjściem na świat ich dziadków. Nikt nigdy nie widział elfa. Więk­szość nie była pewna, czy w ogóle kiedyś istniały.

Wren zaczęła w końcu czuć się nieswojo, zadając te pytania, i zastanawiała się, czy całkiem tego nie zaprzestać. Odłączyła się od swoich współplemieńców, by polować z Garthem. Chciała być sama, żeby wszystko przemyśleć, mając nadzieję, że samotne rozważania doprowadzą ją do rozwikłania problemu.

Wtedy pojawił się ich „cień”, depczący im po piętach. I teraz zastanawiała się, czy jednak za tym wszystkim coś się nie kryje.

Kątem oka dostrzegła ruch, niewyraźną plamę wśród rozpalonej upałem równiny, i przezornie podniosła się na nogi. Kiedy stała nie­ruchomo w cieniu dębu, plama przybrała wyraźny zarys i okazało się, że to Garth. Olbrzymi nomada podbiegł do niej. Całe jego mu­skularne ciało okryte było potem. Nie wydawał się wcale zdyszany, jak niestrudzona maszyna, której nie był w stanie zaszkodzić nawet nieznośny letni skwar. Wykonał szybkie ruchy rękami, potrząsając przy tym głową. Kimkolwiek był ten, kto ich śledził, zdołał mu się wymknąć.

Wren przytrzymała na chwilę jego spojrzenie, po czym podniosła z ziemi bukłak z wodą i podała mu go. Kiedy pił, oparła się o chro­powaty pień dębu i wpatrywała w pustą równinę. Bezwiednie uniosła dłoń do skórzanego woreczka na szyi. W zamyśleniu obracała palcami jego zawartość. Fałszywe Kamienie Elfów. Jej talizman na szczęście. Jakie szczęście przynosiły jej teraz?

Przemogła w sobie niepokój. Jej opalona twarz przybrała zdecy­dowany wyraz. To nie miało znaczenia. Co za dużo, to niezdrowo. Nie lubiła być śledzona i zamierzała położyć temu kres. Zmienią kierunek swej wędrówki, zatrą ślady, zawrócą raz i drugi, będą jechali całą noc, jeśli będzie trzeba, i raz na zawsze pozbędą się swego „cienia”.

Zdjęła dłoń z woreczka, a jej oczy połyskiwały groźnie.

Czasem samemu trzeba zadbać o własne szczęście.


Walker Boh wszedł ostrożnie do Grobowca Królów, mijając bez­szelestnie potężnych, kamiennych strażników, i pogrążył się w panu­jącym wewnątrz mroku. Przystanął na chwilę, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Było tam światło, słaba zielonkawa fluorescencja, dobywająca się ze skały. Nie musiał zapalać pochodni, żeby odnaleźć drogę.

W jego myślach pojawił się na chwilę obraz jaskiń, rekonstrukcja tego, co spodziewał się tutaj znaleźć. Dawno temu Coglin narysował mu to na kartce papieru. Starzec sam nigdy nie był w tych jaskiniach, lecz inni druidzi byli, wśród nich Allanon. Coglin studiował zatem sporządzone przez nich mapy i wyjawił ich sekrety swojemu ucznio­wi. Walker był pewien, że odnajdzie drogę.

Ruszył naprzód.

Korytarz był szeroki i płaski, a jego ściany i podłoga wolne od ostrych występów i pęknięć. W niemal zupełnym mroku panowała cisza, głęboka i głucha, w której rozlegało się jedynie słabe echo jego kroków. Powietrze było przejmująco zimne. Był to chłód, który przez wieki przywierał do górskiej skały i rozgościł się tam na dobre. Prze­nikał ubranie Walkera, sprawiając, że wstrząsał nim dreszcz. Ogarnęły go nieprzyjemne uczucia - osamotnienia, znikomości, daremności. Jaskinie swym ogromem czyniły z niego karła, maleńką istotę, której sama obecność w tak starożytnym, niedozwolonym miejscu stanowiła obrazę. Starał się odeprzeć te uczucia, zdając sobie sprawę, jak bardzo mogą go osłabić, i po krótkiej walce zniknęły one z powrotem w chło­dzie i ciszy.

Wkrótce potem dotarł do Tunelu Sfinksów. Znowu się zatrzymał, tym razem, żeby uspokoić myśli, pogrążyć się głęboko w sobie, gdzie nie mogły go dosięgnąć skalne duchy. Kiedy się tam znalazł, spowity szeptami ostrzeżenia i przestrogi, otulony słowami dającymi siłę, ru­szył naprzód. Miał oczy utkwione w okrytej kurzem podłodze. Wi­dział, jak kamienne płyty przesuwają się do tyłu pod jego stopami, i patrzył jedynie na kilka kroków przed siebie.

W myślach widział sfinksy wznoszące się groźnie ponad nim, potężne, kamienne monolity wyrzeźbione tą samą ręką, która wykuła strażników. Mówiono, że mają ludzkie twarze osadzone na ciałach zwierząt - stworzeń z innych epok, których nikt spośród żyjących nigdy nie widział. Były stare, tak niesłychanie wiekowe, że ich życie można było mierzyć setkami pokoleń śmiertelnych ludzi. Pod ich spojrzeniem przesunęło się tak wielu monarchów, unoszonych ze świata żywych na wieczny spoczynek do ich górskich grobowców. Tak wie­lu - by już nigdy nie powrócić.

Spójrz na nas! szeptały. Patrz, jakie jesteśmy wspaniałe!

Czuł na sobie ich wzrok, słyszał w myślach szept ich głosów, czuł, jak szarpią i rozdzierają ochronne warstwy, w które się spowił, błagając go, by spojrzał w górę. Szedł teraz szybciej, usiłując zagłu­szyć w sobie ich szepty, opierając się pragnieniu usłuchania ich. Ka­mienne potwory zdawały się wyć do niego, szorstko i natarczywie.

Walkerze Bohu! Spójrz na nas! Musisz!

Posuwał się naprzód, z myślami rozedrganymi od ich głosów, czując, jak topnieje jego determinacja. Pomimo chłodu miał twarz zroszoną potem, a jego mięśnie napinały się boleśnie. Zgrzytał zęba­mi, zżymając się na swoją słabość i strofując samego siebie, przypo­minając sobie nagle z goryczą i zwątpieniem, że Allanon szedł tędy przed nim, mając siedmiu ludzi pod swoją opieką, i nie uległ.

W końcu on także nie uległ. Tak, jak wcześniej myślał, jak sobie postanowił, dotarł do końca groty i wszedł do korytarza po drugiej stronie. Szepty ucichły i zupełnie ustały. Sfinksy zostały za jego plecami. Znowu podniósł wzrok, rozważnie oparł się pragnieniu spoj­rzenia do tyłu i raz jeszcze ruszył naprzód.

Tunel stał się węższy i wijąc się, zaczął opadać w dół. Walker zwolnił, nie wiedząc, co może się czaić w jego ciemnych zakamar­kach. Jarzyły się tu tylko niewielkie plamy zielonkawego światła i w korytarzu panował gęsty mrok. Walker posuwał się naprzód sku­lony, pewien, że coś, czego obecność wyczuwał coraz wyraźniej z każdym stawianym krokiem, szykuje się do ataku na niego. Przez chwilę rozważał posłużenie się magią do oświetlenia korytarza, żeby móc lepiej zobaczyć, co się przed nim chowa, lecz zaraz odrzucił ten pomysł. Gdyby przywołał magię, dałby poznać temu czemuś, że roz­porządza specjalną mocą. Pomyślał, że lepiej będzie to zachować w sekrecie. Broń ta najlepiej mu posłuży, jeśli użyje jej niespodzie­wanie.

Nic się jednak nie pojawiło. Wzruszeniem ramion otrząsnął z sie­bie niepokój i szedł naprzód, aż w końcu korytarz wyprostował się i zaczął się znowu rozszerzać.

Wówczas usłyszał ów odgłos.

Wiedział, że się zbliża, że uderzy w jednej chwili z całym impe­tem, a jednak nie był przygotowany, kiedy się rozległ. Omiótł go szaleńczy dźwięk, oplatając się wokół niego z mocą żelaznych łań­cuchów, i pociągnął go naprzód. Było to wycie wichrów w kanionie, świst i ryk wichury ponad równiną, grzmot morza uderzającego o nadbrzeżne skały. A pod spodem, pod samą skórą tego dźwięku, rozległ się przerażający wrzask istot cierpiących niewyobrażalny ból, trących kośćmi o skalną ścianę jaskini.

Walker Boh gorączkowo zaczął zbierać siły do obrony. Znajdował się w Korytarzu Wiatrów i dopadły go Zwiastuny Śmierci. W jednej chwili odgrodził się od wszystkiego, powstrzymując przeraźliwe dźwięki siłą woli, od której aż się zatoczył, i skupiając się w myślach na jednym obrazie - na swoim własnym wizerunku. Zbudował ten ob­raz z linii i cieni, wypełniając go barwą, nadając mu żywotność, siłę i determinację. Zaczął iść naprzód. Stłumił odrażające odgłosy, aż pozostało z nich jedynie osobliwe brzęczenie, które unosiło się z trze­potem wokół niego, usiłując przedostać się do jego wnętrza. Powoli pozostawiał za sobą Korytarz Wiatrów, posępną i pustą grotę, w której wszystko było niewidzialne oprócz zawodzenia - zawirowania barwy, które rozświetlało mrok jak oszalała błyskawica.

Walker nie mógł go w żaden sposób uciszyć. Wrzaski i wycie uderzały o niego, chłoszcząc jego ciało, jakby były żywymi istotami. Podobnie jak pod atakiem sfinksów czuł, że jego siły się wyczerpują, a jego opór słabnie. Furia natarcia była przerażająca. Usiłował mu się przeciwstawić, narastało w nim jednak uczucie desperacji, gdy widział, jak jego wizerunek, który sam przed chwilą stworzył, zaczyna się rozmywać i ginąć. Tracił panowanie nad sytuacją. Czuł, że jeszcze minuta albo dwie, a jego opór zupełnie się załamie.

I wtedy, raz jeszcze, zdołał się wymknąć, kiedy już się zdawało, że musi ulec. Potykając się, wszedł z Korytarza Wiatrów do znajdu­jącej się za nim groty. Wrzaski ucichły. Walker oparł się o najbliższą ścianę i osunął po gładkiej skale na ziemię, drżąc na całym ciele. Oddychał wolno i równomiernie, powoli dochodząc do siebie. Czas zwolnił bieg i Walker na chwilę pozwolił sobie zamknąć oczy.

Kiedy je znowu otworzył, spostrzegł potężne kamienne wrota, przymocowane do skały żelaznymi zawiasami. W ich skrzydłach wy­kute były runy, starożytne znaki, czerwone jak ogień.

Dotarł do Rotundy - grobowca, w którym pochowani byli kró­lowie czterech krain.

Dźwignął się na nogi, zarzucił na ramiona plecak i podszedł do wrót. Przez chwilę przyglądał się znakom, po czym ostrożnie położył na nich rękę i popchnął. Wrota otworzyły się i Walker Boh wszedł do środka.

Stał w olbrzymiej, kolistej grocie, pociętej smugami zielonkawego światła i cienia. Wzdłuż ścian wznosiły się zamurowane sarkofagi, w których spoczywali zmarli. Uroczyste i ponadczasowe posągi strze­gły swych pogrzebanych władców. Przed każdym spiętrzone były bogactwa jego pana w szkatułach i skrzyniach - klejnoty, futra, broń, wszelkiego rodzaju skarby. Ledwie je można było rozpoznać pod grubą warstwą kurzu. Ściany komnaty wznosiły się tak wysoko, że w końcu ginęły z oczu; sklepienie było nieprzeniknionym balda­chimem mroku.

Komnata wydawała się zupełnie odarta z życia.

Na jej przeciwległym końcu widoczne były drugie zamknięte wro­ta. Za nimi mieszkał kiedyś wąż Valg. Znajdował się tam Stos Zmar­łych, ołtarz, na którym zmarli władcy czterech krain leżeli na marach przez określoną ilość dni, zanim zostali pochowani. Kamienne schody zbiegały od ołtarza do sadzawki z wodą, w której ukrywał się Valg. Wąż miał rzekomo strzec zmarłych. Walker nie zdziwiłby się jednak, gdyby usłyszał, że po prostu się nimi żywił.

Przez długą chwilę nasłuchiwał odgłosów czyjegoś ruchu lub od­dechu. Nie usłyszał niczego. Przyjrzał się grobowcowi. Tutaj ukryty był Czarny Kamień Elfów - nie w grocie z tyłu. Jeśli się pośpieszy i zachowa ostrożność, może nie będzie musiał się przekonywać, czy wąż Valg wciąż jeszcze żyje.

Zaczął się wolno i bezszelestnie przesuwać obok krypt zmarłych, ich posągów i bogactw. Nie zwracał uwagi na skarby; wiedział od Coglina, że pokryte są trucizną zabijającą natychmiast każdego, kto ich dotknie. Szedł naprzód, omijając każdy bastion śmierci, przyglą­dając się skalnym ścianom i zdobiącym je runom. Obszedł komnatę w koło i znalazł się z powrotem w punkcie wyjścia.

Nic.

Zmarszczył w zamyśleniu czoło. Gdzie była wnęka zawierająca Czarny Kamień Elfów?

Przyjrzał się grocie po raz drugi, przenikając spojrzeniem mgiełkę zielonkawego światła i wędrując wzrokiem od jednego mrocznego zagłębienia do drugiego. Musiał coś przeoczyć. Ale co?

Na chwilę zamknął oczy, pozwalając swym myślom wybiec na zewnątrz i przeszukać mrok. Wyczuwał obecność czegoś maleńkiego, co zdawało się szeptać jego imię. Znowu otworzył oczy. Jego szczupła twarz stężała z napięcia. To coś nie znajdowało się w ścianie, lecz w podłodze!

Znowu ruszył przed siebie, tym razem na wprost przez komnatę, dając się prowadzić temu, co jak czuł, już tam nań czekało. To Czarny Kamień Elfów, wywnioskował. Kamień Elfów mógł posiadać własne życie, istnienie, w które mógł się przyoblec, jeśli został do tego wez­wany. Walker oddalił się od posągów i ich skarbów, od grobowców, już nawet ich nie widział, mając spojrzenie utkwione w punkcie nie­mal w samym środku groty.

Dotarłszy do tego miejsca, znalazł prostokątną kamienną płytę spoczywającą płasko na podłodze. Były na niej wykute runy, znaki tak wytarte, że nie był w stanie ich odcyfrować. Zawahał się, zanie­pokojony tym, że napisy są tak zniszczone. Lecz jeśli runy te były pismem elfów, to mogły mieć tysiące lat; nie mógł oczekiwać, że będzie w stanie je teraz odczytać.

Uklęknął, samotna postać na środku groty, oddzielona nawet od umarłych. Przetarł dłonią kamienne znaki i jeszcze przez chwilę pró­bował je odcyfrować. Potem, straciwszy cierpliwość, dał za wygraną. Obiema rękami popchnął kamień. Płyta ustąpiła z łatwością, przesu­wając się bezszelestnie na bok.

Serce zabiło mu szybciej z podniecenia.

Otwór pod spodem był ciemny, tak spowity mrokiem, że Walker nie był w stanie niczego dojrzeć. A jednak było tam coś...

Zapominając na chwilę o ostrożności, która tak dobrze mu służyła, Walker Boh sięgnął ręką w głąb otworu.

Natychmiast coś owinęło mu się wokół dłoni, chwytając go. Na­stąpił moment rozdzierającego bólu, a potem odrętwienie. Próbował się wyrwać, lecz nie był w stanie zrobić ruchu. Ogarnęła go panika. Wciąż nie widział tego, co jest w środku.

Zdesperowany, użył magii. Jego wolna ręka przywołała światło i skierowała je szybko w głąb otworu.

To, co ujrzał, zmroziło mu krew w żyłach. Nie było tam Kamienia Elfów. Zamiast tego wokół jego ręki ciasno opleciony był wąż. Nie był to jednak zwyczajny wąż. Było to coś o wiele bardziej niebez­piecznego i od razu to rozpoznał. Był to asfinks, istota z dawnych legend, stworzona w tym samym czasie, co jej potężni pobratymcy w grotach z tyłu - sfinksy. Asfinks jednak był istotą z krwi i kości, dopóki nie zaatakował. Dopiero wtedy obracał się w kamień.

A wraz z nim kamieniała jego ofiara.

Walker kurczowo zacisnął zęby na widok tego, co się teraz działo. Jego ręka zaczynała już szarzeć, a wąż wciąż był ciasno owinięty wokół niej, martwy już i zesztywniały, przyrośnięty ciężkim splotem do dna wnęki, od którego nie sposób go było oderwać.

Walker Boh gwałtownie szarpnął ręką, usiłując się wyrwać z uści­sku potwora. Nie było jednak ucieczki. Był usidlony w kamieniu, przykuty do asfinksa i podłogi groty równie mocno, jakby krępowały go łańcuchy.

Ogarnął go strach, przeszywając go jak nóż raniący ciało. Był otruty. Podobnie jak ręka, całe jego ciało miało obrócić się w kamień. Powoli. Nieubłaganie.

Aż stanie się posągiem.


XXIX


Ranek przyniósł na Występie zmianę pogody, kiedy czoło burzy przechodzącej nad Tyrsłs przesunęło się na północ ku Parma Key. Było jeszcze ciemno, kiedy na niebo napływać zaczęły pierwsze czar­ne chmury, przesłaniając księżyc i gwiazdy i sprawiając, że ziemię spowił nieprzenikniony mrok. Potem ustał szum wiatru, zanim któ­rykolwiek z tych banitów, którzy nie spali jeszcze w obozie, to za­uważył. Powietrze było nieruchome i ciężkie. Spadło kilka kropli deszczu, rozpryskując się na zwróconych ku górze twarzach strażni­ków i pozostawiając na suchych i zakurzonych skałach urwiska szyb­ko rosnące plamy. Wszystko ucichło, kiedy krople zaczęły spadać szybciej. Z poszycia lasu w dole sączyła się para, wznosząc się ponad wierzchołki drzew i mieszając się z chmurami, aż nawet najbystrzejsze oczy przestały cokolwiek widzieć. Gdy wreszcie nastał brzask, pojawił się jako błyszcząca linia wzdłuż wschodniego horyzontu, tak nikła, że prawie jej nie zauważono. Padał już wtedy rzęsisty, jedno­stajny deszcz, przed którym wszyscy, nawet straże, usiłowali się gdzieś schronić.

Dlatego właśnie nikt nie spostrzegł pełzacza.

Musiał wyjść z lasu pod osłoną ciemności i zaczął się wspinać po ścianie urwiska, kiedy chmury przesłoniły jedyne światło, jakie mogło ujawnić jego obecność. Rozlegały się odgłosy drapania, kiedy wspinał się po skale, chrobot jego szponów i pancerza, kiedy pod­ciągał się do góry, lecz dźwięki te ginęły wśród huku odległych grzmotów, szumu deszczu i krzątaniny ludzi i zwierząt w obozie. Poza tym banici pełniący wartę byli zmęczeni i przekonani, że nic nie wydarzy się przed świtem.

Pełzacz siedział im już niemal na karku, kiedy uświadomili sobie swój błąd i zaczęli krzyczeć.

Okrzyki wyrwały Morgana ze snu. Zasnął w osikowym lasku na drugim końcu cypla, wciąż zastanawiając się, co począć ze swoimi podejrzeniami dotyczącymi tożsamości zdrajcy. Leżał zwinięty w kłę­bek pod koroną największego drzewa, szczelnie otulony przed zi­mnem swoim myśliwskim płaszczem. Jego mięśnie były tak obolałe i zdrętwiałe, że z początku nie mógł wstać. Lecz okrzyki stały się wkrótce bardziej gorączkowe i pełne przerażenia. Nie zważając na ból, dźwignął się na nogi, wyciągnął miecz, który miał przytroczony do pleców, i potykając się, wyszedł na deszcz.

Na cyplu panował nieopisany chaos. Mężczyźni biegali tam i z po­wrotem z dobytą bronią, wyglądając jak mroczne cienie w szarej i spowitej deszczem scenerii. Pojawiło się kilka pochodni, jasnych świateł w ciemności, lecz ich płomienie niemal od razu zgasiła ulewa. Morgan pośpieszył do przodu, podążając za tłumem i wypatrując w mroku źródła tego szaleństwa.

I wtedy go zobaczył. Pełzacz znajdował się na szczycie urwiska. Wyłonił się z przepaści i górował nad umocnieniami banitów i ludźmi, którzy usiłowali mu zagrozić. Szpony wbił głęboko w skałę. Na jed­nym z jego potężnych kleszczy wisiał martwy mężczyzna, niemal przecięty wpół - jeden z wartowników, który spostrzegł, co się dzieje.

Banici rzucili się desperacko naprzód, chwytając drągi i dzidy, wbijając je w potężne ciało pełzacza i rozpaczliwie próbując ze­pchnąć potwora z powrotem w przepaść. Lecz bestia była olbrzymia; wznosiła się nad nimi jak ściana. Morgan zwolnił przerażony. Z równym powodzeniem mogli próbować odwrócić bieg rzeki. Ni­czego tak wielkiego nie da się ruszyć z miejsca przy użyciu jedynie ludzkich sił.

Pełzacz zrobił wypad do przodu, rzucając się na napastników. Drągi i dzidy złamały się jak zapałki, kiedy na nich natarł. Mężczyźni, którzy znaleźli się pod nim, zginęli od razu, a kilku innych zostało szybko pochwyconych w kleszcze. Cały odcinek umocnień Występu zawalił się pod ciężarem potwora. Banici cofnęli się, kiedy zgarbiony ruszył w ich stronę, miażdżąc broń, składy z zapasami i szałasy, chwytając wszystko, co się ruszało. Na jego ciało spadały ciosy mie­czów i noży, lecz zdawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Parł nieubłaganie naprzód, usiłując pochwycić ludzi, którzy się przed nim cofali, i niszcząc wszystko na swej drodze.

- Wolno urodzeni! - rozległ się nagle okrzyk. - Do mnie! Nie wiadomo skąd pojawił się Padishar Creel, jaskrawoszkarłatna postać wśród deszczu i mgły, zwołując swoich ludzi. Odkrzyknęli mu w odpowiedzi i popędzili, by stanąć u jego boku. Szybko ufor­mował ich w drużyny; połowa z nich zaatakowała pełzacza potężnymi żerdziami, by unieruchomić jego kleszcze, a pozostali przypadli z mie­czami do jego boków i grzbietu. Pełzacz wił się i skręcał, lecz posuwał się naprzód.

- Wolno urodzeni, wolno urodzeni! - W bladym świetle brza­sku rozlegały się okrzyki i wypełniały powietrze swą furią.

Nagle pojawił się Axhind i jego górskie trolle. Ich potężne ciała od stóp do głów okryte były pancerzem, a w rękach dzierżyły swe olbrzymie topory bitewne. Natarły na pełzacza od przodu, usiłując odrąbać mu kleszcze. Trzy zginęły niemal od razu, rozerwane na kawałki tak szybko, że pozostała z nich tylko masa zakrwawionych członków. Inne jednak wywijały toporami z taką zajadłością, że strza­skały w końcu lewe kleszcze, które zwisały teraz złamane i bezuży­teczne. W kilka chwil później odrąbały je zupełnie.

Pełzacz zwolnił. Droga za nim usłana była ciałami zabitych. Mor­gan stał wciąż między potworem a jaskiniami, nie wiedząc, co ma robić, i nie mogąc pojąć dlaczego. Miał uczucie, jakby ugrzązł w ru­chomych piaskach. Zobaczył, jak bestia odrywa się przednimi łapami od ziemi. Uniosła w górę głowę i kleszcze i zawisła nieruchomo jak mający zaatakować wąż, wsparta na dolnej części ciała i gotowa rzucić się na napastników i zmiażdżyć ich. Trolle i banici w pośpiechu odstąpili do tyłu, wymieniając ostrzegawcze okrzyki.

Morgan szukał wzrokiem Padishara, lecz herszt banitów gdzieś przepadł. Góral nie mógł go nigdzie znaleźć. Przez chwilę myślał, że Padishar zginął. Po czole do oczu spływał mu deszcz i niecierpli­wie mrugał powiekami, by strząsnąć jego krople. Zacisnął dłoń na rękojeści pałasza, lecz dalej trzymał się z tyłu.

Pełzacz krok po kroku posuwał się naprzód, rozglądając się na prawo i lewo, by uchronić się przed atakiem. Machnięciem ogona odrzucił na bok kilku ludzi. Sypały się na niego dzidy i strzały, odbijając się od jego pancerza. Niepowstrzymanie parł naprzód, spy­chając obrońców coraz bliżej jaskiń. Wkrótce mieli się znaleźć w po­trzasku.

Morgan Leah trząsł się cały. Zrób coś! wrzeszczały jego myśli.

W tej samej chwili u wylotu najdłuższej jaskini Występu pojawił się znowu Padishar, wołając do swoich ludzi, żeby się cofnęli. Coś wielkiego ukazało się za nim, przemieszczając się ze skrzypieniem i turkotem. Morgan usiłował przeniknąć wzrokiem ciemność i mgłę. Pojawiły się szeregi mężczyzn ciągnących za liny i obiekt zaczął przybierać kształt. Kiedy wysunął się z jaskini na światło, Morgan zobaczył go wyraźnie.

Była to ogromna drewniana kusza.

Padishar polecił obsłudze wytoczyć ją na pozycję na wprost peł­zacza. Na machinie stał Chandos, który za pomocą ciężkiej korby napinał cięciwę. Założono potężną, ostrą strzałę.

Pełzacz zawahał się, jakby próbował ocenić niebezpieczeństwo grożące mu od tej nowej broni. Następnie pochylony nieznacznie ruszył naprzód, wyczekująco klekocząc nie uszkodzonymi kleszczami.

Padishar rozkazał, aby wystrzelono pierwszy pocisk, kiedy bestia znajdowała się jeszcze w odległości dwudziestu metrów. Strzał chybił celu. Pełzacz wydłużył krok i Chandos w pośpiechu ponownie na­ciągnął cięciwę. Kusza wystrzeliła powtórnie, lecz pocisk ześliznął się na kawałku pancerza i odskoczył w bok. Pełzacz się zatoczył. Siła uderzenia zatrzymała go na chwilę, lecz zaraz się wyprostował i ruszył dalej.

Morgan zorientował się od razu, że nie będzie czasu na trzeci strzał. Pełzacz był zbyt blisko. Chandos pozostał jednak na kuszy, rozpaczliwie próbując po raz trzeci napiąć cięciwę. Pełzacz znajdował się w odległości zaledwie kilku kroków. Banici i trolle nękali go ze wszystkich stron, wymachując toporami i mieczami, lecz potwór nie dawał się powstrzymać. Uznał, że tylko kuszy musi się obawiać, i posuwał się ku niej szybko, chcąc ją zniszczyć.

Chandos założył na cięciwę trzeci pocisk i sięgnął do spustu.

Spóźnił się. Pełzacz rzucił się do przodu i zwalił na kuszę, roz­trzaskując jej mechanizm. Drewniana konstrukcja rozpadła się na kawałki, a koła podtrzymujące machinę załamały się. Chandos został odrzucony w noc. Ludzie rozpierzchli się z krzykiem na wszystkie strony. Pełzacz poruszył się na szczątkach kuszy, po czym dźwignął się niespiesznie, wyczuwając swe zwycięstwo i wiedząc, że musi dokonać jeszcze tylko jednego wypadu, by dokończyć dzieła.

Lecz Padishar Creel był szybszy. Kiedy inni banici uciekali, Chan­dos leżał nieprzytomny w ciemności, a Morgan walczył ze swoim niezdecydowaniem, Padishar zaatakował. Widoczny jedynie jako szkar­łatna plama we mgle i półmroku deszczowego poranka, schwycił jedną ze strzał kuszy, która wypadła z pojemnika, wskoczył pod pełzacza i wsparł strzałę pionowo o ziemię. Potwór tak był zajęty nisz­czeniem kuszy, że go nie zauważył. Zwalił się ponownie całym cię­żarem na strzaskaną machinę, opadając na strzałę o żelaznym grocie. Siła jego upadku sprawiła, że strzała przebiła pancerz i ciało, prze­szywając go na wylot.

Padishar ledwie zdążył się wyturlać, kiedy pełzacz uderzył o zie­mię.

Potwór odchylił się do tyłu, trzęsąc się z bólu i zdumienia, nabity na strzałę. Stracił równowagę i przewrócił się na bok, wijąc się rozpaczliwie i usiłując wyrwać mordercze ostrze. Runął na ziemie, brzu­chem do góry, i zwinął się w kłębek.

- Wolno urodzeni! - krzyknął Padishar Creel i banici oraz trolle rzucili się na potwora. Kawałki jego ciała leciały na wszystkie strony pod uderzeniami mieczy i toporów. Drugie kleszcze zostały odrąbane. Padishar krzyczał słowa zachęty do swoich ludzi, atakując wraz z nimi i wymachując pałaszem z całej siły.

Walka była straszliwa. Pełzacz, choć ciężko zraniony, wciąż był groźny. Przygniatał i miażdżył ludzi swoim ciężarem, odrzucał ich daleko, miotając się w zapamiętaniu, i rozdzierał ich szponami. Wszelkie próby unieszkodliwienia go spełzały na niczym, aż w końcu ktoś przybiegł z jeszcze jedną z rozsypanych strzał do kuszy i wbił ją przez oko potwora do jego mózgu. Pełzacz wierzgnął ostatni raz i znieruchomiał.

Morgan Leah przyglądał się temu wszystkiemu jakby z wielkiej odległości, zbyt oddalony od tego, co się działo, by móc się na coś przydać. Ciągle się trząsł, kiedy wszystko się skończyło. Był zlany potem. Nie kiwnął palcem, żeby pomóc.

Po tym zdarzeniu w obozie banitów zaczęło narastać przekonanie, że Występ przestał być niezdobyty. Niemal od razu stało się to wi­doczne. Padishar popadł w najczarniejszy nastrój. Złorzeczył wszy­stkim, wściekły na federację za posłużenie się pełzaczem, na mar­twego potwora za dokonane przezeń spustoszenia, na straże za to, że nie okazały się bardziej czujne, a zwłaszcza na siebie - że nie był lepiej przygotowany. Jego ludzie z ociąganiem wykonywali swoje zadania. Stanowili teraz zniechęconą gromadę, człapiącą ciężko przez deszcz i ciemność i mruczącą posępnie pod nosem. Jeśli federacja przysłała jednego pełzacza, mówili, co może jej przeszkodzić w przysłaniu następnego? Jeśli następny zostanie przysłany, co zrobią, aby go po­wstrzymać? A co uczynią, jeśli federacja przyśle jeszcze coś gorszego?

Osiemnastu ludzi zginęło podczas ataku, a dwakroć tyle odniosło rany. Niektórzy z nich mieli umrzeć przed końcem dnia. Padishar polecił, aby pochowano poległych na drugim końcu cypla, a rannych przeniesiono do największej jaskini, w której urządzono prowizory­czny szpital. W obozie były lekarstwa oraz kilku ludzi biegłych w le­czeniu ran bitewnych, lecz banici nie mieli dostępu do usług pra­wdziwego uzdrowiciela. Krzyki rannych i umierających nie milkły wśród ciszy wczesnego poranka.

Pełzacz został zawleczony na krawędź urwiska i zepchnięty w dół. Było to trudne, wyczerpujące zadanie, lecz Padishar nie zniósłby obecności potwora na cyplu ani sekundy dłużej. Użyto lin i bloków. Jednym końcem lin obwiązano zewłok potwora, a drugi schwyciły w ręce dziesiątki ludzi, którzy wspólnym wysiłkiem przeciągnęli pełzacza cal po calu przez spustoszony obóz. Zajęło to banitom cały ranek. Morgan pracował wraz z nimi, nie odzywając się do nikogo, usiłując nie rzucać się w oczy i wciąż próbując zrozumieć, co się z nim stało.

W końcu to pojął. Wciąż jeszcze próbował wraz z innymi zaciąg­nąć pełzacza na krawędź cypla. Był zmęczony i obolały, lecz jego umysł pracował nieoczekiwanie jasno. To Miecz Leah był odpowie­dzialny za jego stan, uświadomił sobie nagle, a dokładniej - za­warta w nim magia czy też magia, którą wcześniej zawierał. To utrata magii sparaliżowała go i sprawiła, że był taki niezdecydowany i wy­lękniony. Kiedy odkrył magię Miecza, sądził, że jest niezwyciężony. To uczucie potęgi nie dawało się porównać z niczym, czego wcześniej doświadczał albo co w ogóle uważał za możliwe. Dysponując taką siłą, mógł zrobić wszystko. Wciąż pamiętał, co czuł, stojąc prakty­cznie samotnie przeciwko cieniowcom w Dole. To było cudowne. Porywające.

Lecz również wyczerpujące. Za każdym razem, kiedy przyzywał moc, zdawała się ona coś z niego wysysać.

Kiedy złamał Miecz Leah i utracił wszelką władzę nad magią, zdał sobie sprawę, jak wiele ona z niego wyssała. Niemal od razu poczuł zmianę w sobie. Padishar twierdził, że się myli, mówił, że zapomni o swojej stracie, że dojdzie do siebie i z czasem stanie się taki, jaki był wcześniej. Teraz wiedział, że tak nie jest. Nigdy nie dojdzie do siebie - w każdym razie nie w pełni. To, że kiedyś posiadał władzę nad magią, zmieniło go nieodwracalnie. Nie potrafił się jej wyrzec, bez niej nie był tym samym człowiekiem. Chociaż posiadał ją krótko, skutek tego stanu był trwały. Pragnął jej znowu. Bez niej był zgubiony, czuł się zdezorientowany i wystraszony. To z tej przyczyny nie ruszył się z miejsca podczas starcia z pełzaczem. Nie oznaczało to, że utracił poczucie tego, co powinien zrobić ani jak to powinien zrobić. Po prostu nie potrafił już wezwać na pomoc magii.

Przyznanie się do tego przed sobą kosztowało go tak wiele, że nawet nie potrafił tego określić. Nie przestawał pracować, jak pozba wioną uczuć maszyna, porażony świadomością, że utrata magii mogła go tak obezwładnić. Ukrył się w swoich myślach, w deszczu i sza­rości, mając nadzieję, że nikt - a zwłaszcza Padishar Creel - nie zauważy jego załamania, i zastanawiając się z przerażeniem, co zrobi, jeśli się to powtórzy.

Po pewnym czasie przyłapał się na tym, że myśli o Parze. Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad tym, co dla Ohmsforda oznaczać musi konieczność ciągłego zmagania się ze swoją magią. Zmuszony do uświadomienia sobie, czym dla niego samego jest magia Miecza Leah, Morgan zrozumiał, jaką trudność musiało to sprawiać Parowi. W jaki sposób jego przyjaciel nauczył się żyć z mocą pieśni, na której nie mógł w pełni polegać? Co czuł, kiedy go zawodziła, jak zdarzyło się tylekroć podczas ich wyprawy w poszukiwaniu Allanona? Jak udawało mu się godzić z własną słabością? Świadomość, że Ohmsford znajdował na to jakiś sposób, napawała go pewną otuchą.

Około południa pełzacz został usunięty, a zniszczenia poczynione przez niego w obozie - w większości naprawione. Deszcz w końcu ustał. Burza przesunęła się na wschód, zawadzając po drodze o wie­rzchołki Smoczych Zębów. Chmury postrzępiły się i pojawiło się światło słoneczne padające długimi, wąskimi smugami, mieniącymi się na tle ciemnozielonego przestworu Parma Key.

Federacja niezwłocznie podciągnęła katapulty i machiny oblężnicze, ponawiając ataki na Występ. Katapulty miotały kamienie, a wieże oblężnicze obsadzili łucznicy prowadzący nieprzerwany ogień w kie­runku obozu banitów. Nie podejmowano próby wspięcia się na górę, atak był ograniczony do ciągłego ostrzału Występu i jego mieszkań­ców, trwającego przez całe popołudnie i kontynuowanego wieczorem. Banici nie mogli nic zrobić, żeby go powstrzymać, napastnicy znaj­dowali się zbyt daleko i byli za dobrze osłonięci. Poza jaskiniami nie było żadnego miejsca, gdzie bezpiecznie można się było poruszać. Wydawało się jasne, że utrata pełzacza nie zniechęciła federacji. Nie można było liczyć na przerwanie oblężenia. Miało ono być konty­nuowane do czasu, aż obrońcy będą na tyle osłabieni, by można ich było pokonać frontalnym atakiem. Niezależnie od tego, czy miało to trwać dni, tygodnie czy miesiące, wynik musiał być ten sam. Armia federacji gotowa była poczekać.

Na górze obrońcy przemykali i kluczyli wśród gradu pocisków, miotając wyzwiska w stronę napastników i w miarę możności wy­konując swoje zadania. Lecz w zaciszu swoich kryjówek z rosnącym przekonaniem dawali wyraz swym podejrzeniom. Wbrew temu, w co wierzyli, Występ nie mógł zostać utrzymany.

Morgana Leah zaprzątały jego własne troski. Umyślnie oddalił się od pozostałych i siedział znowu samotnie w osikowym gaju na drugim końcu cypla, z dala od głównych pozycji obronnych obozu, na których koncentrował się atak federacji. Ledwie uporał się ze swoją niezdolnością do pogodzenia się z utratą mocy Miecza Leah, a już musiał się zmierzyć z równie dręczącym dylematem swoich podejrzeń dotyczących tożsamości zdrajcy.

Nie wiedział, co ma zrobić. Z pewnością powinien komuś powie­dzieć. Musi komuś powiedzieć. Ale komu?

Padisharowi Creelowi? Gdyby powiedział Padisharowi, herszt ba­nitów mógłby mu uwierzyć albo nie, lecz w żadnym razie nie pozo­stawiłby sprawy przypadkowi. Padisharowi nie zależało w tym mo­mencie zupełnie na Steffie i Teel; po prostu by się ich pozbył - obojga. W końcu nie było sposobu, żeby ustalić, które z nich zdradziło ani nawet, że było to któreś z nich. A Padishar nie był w nastroju, żeby wyczekiwać na odpowiedź.

Morgan pokręcił głową. Nie mógł powiedzieć Padisharowi.

Steffowi? Gdyby się na to zdecydował, rozstrzygałby w istocie, że zdrajczynią jest Teel. Chciał w to uwierzyć, ale czy tak było naprawdę? Nawet jeśli było, wiedział, jaka będzie reakcja Steffa. Jego przyjaciel kochał Teel. Uratowała mu życie. Trudno było oczekiwać, że zechce bez jakiegoś dowodu przyjąć do wiadomości to, co Morgan mu powie. A Morgan nie miał żadnego dowodu - w każdym razie niczego, co można by wziąć do ręki i pokazać. Miał jedynie mniej lub bardziej przemyślane domysły.

Wyeliminował Steffa.

Komuś innemu? Nie było nikogo innego. Powiedziałby Parowi albo Collowi, gdyby tu byli, albo Wren, a nawet Walkerowi Bo­howi. Lecz członkowie rodziny Ohmsfordów rozpierzchli się na cztery strony świata i pozostał sam. Nie było nikogo, komu mógłby zaufać.

Siedział wśród drzew, słuchając dalekich okrzyków i nawoływań obrońców, odgłosu katapult i łuków, skrzypienia metalu i drewna, brzęczenia lecących pocisków i huku ich uderzeń. Był odizolowany, stanowił wyspę w sercu bitwy, zagubiony wśród morza niezdecydo­wania i wątpliwości. Musiał coś zrobić - lecz nie chciał mu się objawić kierunek, w którym powinien podążyć. Tak bardzo pragnął wziąć udział w walce przeciw federacji, pójść na północ, żeby przy­łączyć się do banitów, podjąć poszukiwania Miecza Shannary, dopo­móc w zniszczeniu cieniowców. Takie były jego aspiracje, kiedy wyruszał - takie śmiałe plany! Miał porzucić swoją klaustrofobiczną egzystencję w ojczystych górach, bezsensowne ucieranie nosa urzędnikom przysyłanym przez federację, skończyć wreszcie z jało­wymi zabawami w wyprowadzanie z równowagi ludzi, którzy niczego nie mogli zmienić, nawet jeśli chcieli. Był powołany do dokonania czegoś wielkiego, czegoś wspaniałego...

Czegoś, co zmieni bieg dziejów.

Teraz miał po temu okazję. Mógł zmienić bieg dziejów jak nikt inny. A jednak siedział tu, niezdolny do zrobienia czegokolwiek.

Powoli zbliżał się wieczór, oblężenie trwało z nie słabnącą siłą, a problem Morgana pozostawał nie rozwiązany. Raz opuścił lasek, żeby zobaczyć, co dzieje się ze Steffem i Teel - a raczej, żeby ich podejrzeć, sprawdzić, czy się w jakiś sposób nie zdradzą. Lecz u nich nie nastąpiła żadna zmiana. Steff wciąż był słaby i zdolny do pro­wadzenia rozmowy zaledwie przez kilka minut, po których zasypiał; Teel była milcząca i ostrożna. Obserwował ich skrycie, usiłując do­strzec coś, co pozwoliłoby mu rozstrzygnąć, czy jego podejrzenia mogą mieć jakieś podstawy w rzeczywistości, czy tkwi w nich choć źdźbło prawdy, opuścił ich z równie pustymi rękami jak wówczas, gdy przychodził.

Było już niemal ciemno, kiedy odnalazł go Padishar Creel. Morgan pogrążony był w myślach, wciąż usiłując zdecydować, co powinien zrobić dalej, i nie usłyszał, jak herszt banitów się zbliża. Dopiero kiedy Padishar się odezwał, zdał sobie sprawę, że ktoś stoi obok.

- Najbardziej odpowiada ci własne towarzystwo, nieprawdaż? Morgan podskoczył.

- Co? Ach, to ty, Padisharze. Wybacz.

Wielki mężczyzna usiadł naprzeciw niego. Jego twarz była zmę­czona i brudna od kurzu i potu. Jeśli dostrzegł zakłopotanie Morgana, to nie dał tego po sobie poznać. Wyciągnął nogi i odchylił ciało do tyłu, opierając się na łokciach i krzywiąc twarz z bólu, jaki sprawiały mu rany.

- To był paskudny dzień, góralu - powiedział. Jego słowom towarzyszyło pełne goryczy westchnienie. - Dwudziestu dwóch lu­dzi nie żyje, dwóch następnych umrze zapewne przed świtem, a my chowamy się tutaj jak zagonione do nory lisy.

Morgan w milczeniu skinął głową. Gorączkowo zastanawiał się nad tym, co powinien powiedzieć.

- Prawdę powiedziawszy, nie bardzo podoba mi się to, co się dzieje. - Trudno było coś wyczytać z surowej twarzy Padishara. - Federacja tak długo będzie obiegać to miejsce, aż wszyscy zapomni­my, po co w ogóle tutaj przybyliśmy, a to nie przyczyni się zbytnio do realizacji moich planów ani do ożywienia nadziei wolno urodzo­nych. Uwiązani tu w ten sposób, nikomu nie możemy się na nic przydać. Są inne kryjówki i nadarzy się jeszcze sposobność do wy­równania rachunków z tymi tchórzami, którzy wysyłają przeciw nam istoty zrodzone z ciemnej magii, by wykonały za nich robotę, zamiast samemu stawić nam czoło. - Na chwilę urwał. - Zdecydowałem wiec, że nadszedł czas, by pomyśleć o wyniesieniu się stąd.

- O ucieczce? - Morgan pochylił się do przodu.

- Przez tylne drzwi, o których rozmawialiśmy. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. Będę potrzebował twojej pomocy.

- Mojej pomocy? - Morgan wytrzeszczył oczy. Padishar wyprostował się powoli do pozycji siedzącej.

- Chcę, żeby ktoś zaniósł wiadomość do Tyrsis, do Damson i Ohmsfordów. Powinni wiedzieć, co się stało. Sam bym poszedł, ale muszę pozostać, żeby bezpiecznie wyprowadzić ludzi. Pomyślałem więc, że może ty byłbyś zainteresowany.

- Jestem. Zrobię to. - Morgan zgodził się od razu.

- Nie tak szybko. - Ręka tamtego uniosła się ostrzegawczo. - Nie opuścimy Występu od razu, przypuszczalnie nie wcześniej niż za jakieś trzy albo cztery dni. Ranni nie powinni być jeszcze ruszani z miejsca. Ale chcę, żebyś ty wyruszył wcześniej. Ściśle mówiąc, jutro. Damson to bystra dziewczyna, z głową na karku, ale jest samowolna. Rozmyślałem trochę o tym wszystkim od czasu, kiedy mnie zapytałeś, czy może ona spróbować sprowadzić tutaj Ohmsfordów. Mogłem się mylić; może spróbować to zrobić. Musisz temu zapobiec.

- Dobrze.

- Wyjdziesz zatem tylnym wyjściem, jak powiedziałem. I pój­dziesz sam. - Morgan zmarszczył brwi. - Sam, chłopcze. Twoi przyjaciele pozostaną ze mną. Po pierwsze nie możesz wędrować po Callahornie z parą karłów na karku, nawet gdyby byli oni do tego zdolni, a przynajmniej jedno z nich nie jest. Federacja ujęłaby was w ciągu pięciu minut. A po drugie, nie możemy ryzykować po owej zdradzie. Nikt nie może znać twoich planów.

Góral zastanawiał się przez chwilę. Padishar miał rację. Nie miało sensu wystawiać się na niepotrzebne ryzyko. Będzie lepiej, jeśli pój­dzie sam, nie mówiąc nikomu o swoich zamiarach - zwłaszcza Steffowi i Teel. Omal nie wypowiedział głośno swoich podejrzeń, ale się rozmyślił i tylko skinął głową.

- Dobrze. Więc sprawa jest załatwiona. Jeszcze tylko jedno. - Padishar podniósł się z powrotem na nogi. - Chodź ze mną.

Poprowadził Morgana przez obóz do największej z jaskiń, otwie­rającej się na skały w głębi cypla. Minęli wnękę, gdzie pielęgnowano rannych, i weszli do grot położonych dalej. Tutaj rozpoczynały się tunele, tuzin albo i więcej, wybiegające z siebie nawzajem i gubiące się w mroku. Jeszcze przy wejściu Padishar wziął pochodnię. Teraz przytknął ją do innej, płonącej w żelaznym uchwycie przytwierdzo­nym do ściany jaskini, rozejrzał się wokół, żeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje, po czym dał Morganowi znak, żeby szedł za nim. Omijając tunele, poprowadził górala między stertami zapasów do najgłębiej położonej części jaskini, kilkadziesiąt metrów w głąb masywu urwiska, gdzie przy jednej ze ścian na wysokość kilku me­trów wznosiły się stosy skrzynek. Było tam cicho, hałasy pozostały daleko z tyłu. Padishar znowu się obejrzał, wbijając wzrok w ciemność.

Następnie, oddawszy Morganowi pochodnię, sięgnął rękami w górę, chwycił jedną ze skrzynek i pociągnął. Część ściany od­chyliła się - fałszywy front na ukrytych zawiasach - ukazując położony w głębi tunel.

- Widziałeś, jak to zrobiłem, chłopcze? - zapytał cicho. Morgan skinął głową. Padishar wziął z powrotem pochodnię i wsunął ją do środka. Ściany sekretnego tunelu, wijąc się, zbiegały w dół, aż w końcu ginęły z oczu.

- Ciągnie się przez całą górę - rzekł. - Idąc nim do końca, wyjdziesz poniżej Parma Key, trochę na południe od Smoczych Zębów i na wschód od przełęczy Kennon. - Spojrzał ostro na Morgana. - Jeśli spróbujesz znaleźć drogę przez inne korytarze, te, przy których trzymam na pokaz straże, możemy już się więcej nie spotkać. Rozu­miesz? - Ponownie zamknął sekretne drzwi i odstąpił o krok do tyłu. - Pokazuję ci to wszystko teraz, bo kiedy będziesz gotowy do drogi, nie będzie mnie przy tobie. Będę na górze, pilnując twojego zadka. - Uśmiechnął się zimno do Morgana. - Pamiętaj, żeby jak najszybciej się stąd wydostać.

Wrócili przez groty wypełnione zapasami i wyszli przez główną jaskinię na cypel. Było już ciemno, ostatnie światło dnia cofnęło się przed zmierzchem. Herszt banitów zatrzymał się, przeciągnął i ode­tchnął głęboko wieczornym powietrzem.

- Posłuchaj mnie, chłopcze - rzekł cicho. - Jest jeszcze coś. Musisz przestać rozmyślać o tym, co stało się z mieczem, który nosisz. Nie możesz wlec z sobą tego brzemienia i oczekiwać, że zachowasz jasność umysłu; to o wiele za duży ciężar, nawet dla kogoś tak nieugiętego jak ty. Zrzuć go z ramion. Zostaw go za sobą. Masz dość siły, żeby poradzić sobie bez niego.

Wie o tym, co stało się dziś rano, od razu uświadomił sobie Morgan. Wie i mówi mi, że wszystko jest w porządku. Padishar westchnął.

- Bolą mnie wszystkie kości, ale żadna z nich nie boli mnie ani w połowie tak mocno jak serce. Ciąży mi to, co się tutaj stało. Ciąży mi to, co nam uczyniono. - Spojrzał Morganowi prosto w oczy. - To właśnie mam na myśli, mówiąc o bezużytecznym bagażu. Zasta­nów się nad tym.

Odwrócił się i po chwili zniknął w mroku. Niewiele brakowało, a Morgan zawołałby za nim. Zrobił nawet krok w jego stronę, myśląc, że teraz mu powie o swoich podejrzeniach dotyczących zdrajcy. Ła­two byłoby to zrobić. To by go uwolniło od ciężaru samotnego dźwigania tajemnicy. Rozgrzeszyłoby go z odpowiedzialności wynikającej z te­go, że był jedynym, który wiedział.

Walczył ze swym niezdecydowaniem podobnie, jak zmagał się z nim przez cały dzień.

Lecz raz jeszcze przegrał.

Spał potem, otuliwszy się płaszczem i zwinąwszy się na trawie pod osiką. Ziemia wyschła po porannym deszczu; wieczór był ciepły, a w powietrzu unosiły się leśne zapachy. Spał głęboko i bez snów. Troski i niezdecydowanie ulotniły się bez śladu. Zniknęły widma utraconej magii oraz zdrajcy, przepędzone z jego myśli przez zmę­czenie, które spowiło go czule, przynosząc mu spokój. Szybował, zawieszony w upływającym czasie.

A potem się obudził.

Czyjaś ręka zacisnęła się mocno na jego ramieniu. Stało się to tak nagle i niespodziewanie, że przez chwilę sądził, że został zaatakowany. Zrzucił z siebie płaszcz i zerwał się na nogi, miotając się nieprzytomnie w ciemności.

Wtem znalazł się twarzą w twarz ze Steffem.

Karzeł siedział przed nim, otulony w koce, ze sztywnymi i ster­czącymi włosami, blady i wychudły na twarzy, spocony pomimo nocnego chłodu. Jego ciemne oczy płonęły od gorączki i malował się w nich wyraz lęku i desperacji.

- Teel odeszła - szepnął szorstko.

Morgan odetchnął głęboko, żeby się uspokoić.

- Dokąd? - wykrztusił z siebie. Jedną rękę miał wciąż mocno zaciśniętą na rękojeści sztyletu przy pasie.

Steff potrząsnął głową. Jego oddech rozlegał się chrapliwie wśród nocnej ciszy.

- Nie wiem. Odeszła jakąś godzinę temu. Widziałem ją. Myśla­ła, że śpię, ale... - Nie dokończył. - Coś jest nie tak, Morgan. Coś... - Ledwie był w stanie mówić. - Gdzie ona jest? Gdzie jest Teel?

Nagle Morgan Leah uświadomił sobie, że zna odpowiedź.

XXX


Tej samej nocy Par Ohmsford po raz ostatni zszedł do Dołu po Miecz Shannary.

Na Tyrsis spłynął już mrok, zasłona nieprzeniknionej ciemności. Deszcz i para przeistoczyły się w mgłę tak gęstą, że dachy i mury budynków, wozy i stragany placów targowych, a nawet kamienie ulic rozpłynęły się w niej bez śladu. Nie było widać ani księżyca, ani gwiazd, a światła miasta migotały jak świece, które w każdej chwili mogą zostać zdmuchnięte.

Damson Rhee wyprowadziła Ohmsfordów z ogrodowej szopy, raz jeszcze spowitych w płaszcze, z kapturami naciągniętymi głęboko na oczy. Mgła była wilgotna i lepka; przywierała cieniutką warstewką do ubrań i skóry. Dzień skończył się wcześnie, skrócony przez po­jawienie się mgły, która podniosła się z łąk pod ścianą urwiska i wzbie­rała jak fala przypływu, aż w końcu przetoczyła się ponad murami Tyrsis, grzebiąc pod sobą miasto. Miejsce chłodu z poprzedniej nocy zajęło równie nieprzyjemne ciepło, cuchnące pleśnią i rozkładem. Przez cały dzień ludzie z miasta mruczeli ze źle ukrytym niepokojem o niezwykłości pogody; kiedy zaczęły dogasać resztki słabego, sza­rego światła dziennego, zabarykadowali się w domach, jakby znaj­dowali się pod oblężeniem.

Damson i Ohmsfordowie byli praktycznie sami na cichych i cie­mnych ulicach. Mijający ich przechodnie - zdarzyło się to tylko je­den albo dwa razy - pojawiali się jedynie na chwilę, jakby byli du­chami, które przybyły z zaświatów, by zaraz w nie powrócić. Do ich uszu docierały odgłosy, lecz nie sposób było ich zlokalizować ani odgadnąć ich źródła. W ciszy rozlegały się kroki, cichy tupot butów, który dochodził nie wiadomo skąd i zaraz milkł. Wokół nich poruszały się jakieś istoty, nieokreślone kształty i formy, które unosiły się w po­wietrzu raczej, niż chodziły, i znikały w ułamku sekundy.

Była to noc odpowiednia do wyobrażenia sobie rzeczy, których nie ma.

Par robił, co mógł, żeby tego uniknąć, lecz tylko częściowo mu się to udawało. Nosił w wyobraźni stworzone przez samego siebie duchy, które jakby odnajdywały swą tożsamość w cieniach igrających wśród mgły. Tam, na lewo od plamki światła, która była uliczną latarnią, ukazywała się złożona przez niego obietnica, że zapewni bezpieczeństwo Collowi i Damson owej nocy, kiedy zeszli do Dołu - niewielki, wylękniony strzęp pary. Tam, tuż za nim, była jego wiara, że dzięki magii pieśni posiada wystarczającą moc, by dotrzymać tam­tej obietnicy, że w jakiś sposób będzie mógł użyć pieśni tak, jak kiedyś używano Kamieni Elfów - nie do wywoływania obrazów i stwarzania iluzji, lecz jako potężną broń. Jego wiara ścigała jego obietnicę, jeszcze od niej mniejsza i bardziej znikoma. Po drugiej stronie ulicy, wzdłuż ledwie widocznej ściany sklepu, posuwając się z trudem po kamiennych płytach, jakby grzęzło w ruchomych pia­skach, pełzało poczucie winy, jakiego doświadczał, ponieważ nie słu­chał nikogo oprócz siebie samego, usiłując usprawiedliwić zarówno obietnicę, jak i wiarę - poczucie winy, które lada chwila mogło podejść mu do gardła i zadławić go.

A ponad nimi wszystkimi jak wielki drapieżny ptak - ponad obietnicą, wiarą i poczuciem winy, zadomowione wśród głuchej nocy, ślepe, lekkomyślne i niezłomne - unosiło się jego postanowienie wypełnienia zadania powierzonego mu przez ducha Allanona i wy­dostania z Dołu i od cieniowców zaginionego Miecza Shannary.

Jest w krypcie, zapewnił samego siebie w skrytości swych myśli. Miecz Shannary.

Czeka na niego.

Lecz duchy nie dawały się przepędzić i szepty ich wątpliwości roiły się wokół jego wątłych samozapewnień jak odrażające owady, z uporem dążące do celu, szydzące z jego dumy i głupiej pewności, dręczące go sugestywnymi obrazami losu, jaki ich czekał, jeśli się mylił. Odgradzał się przed duchami, tak samo jak zawsze przedtem. Nie mógł jednak zaprzeczać ich istnieniu. Nie mógł udawać, że ich nie ma. Uciekał w głąb siebie, kiedy wraz z Damson i Collem posu­wali się powoli, po omacku pustymi ulicami miasta, przez mgłę i wil­goć, i znajdował schronienie w twardym rdzeniu swej determinacji. Stawiał wszystko na jedną kartę. A jeśli nie miał racji? Kto jeszcze, oprócz Colla i Damson, ucierpi wówczas z powodu jego pomyłki?

Myślał przez chwilę o tych, od których został oddzielony przez swoją wędrówkę, o tych, których wciągnęły w swój wir zdarzenia, które doprowadziły do dzisiejszej nocy. Jego rodzice byli więźniami federacji przetrzymywanymi w areszcie domowym w Shady Yale - dobrzy, delikatni ludzie, którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili i nic nie wiedzieli o jego zamiarach. Co stanie się z nimi, pomyślał, jeśli mu się nie powiedzie? Co stanie się z Morganem Leah, dzielnym karłem Steffem i tajemniczą Teel? Przypuszczał, że nawet teraz snują oni plany przeciwko federacji, ukryci na Występie, głęboko w obrębie bezpiecznych granic Parma Key. Czy oni również będą musieli za­płacić za jego niepowodzenie? A co z pozostałymi, którzy przybyli do Hadeshornu? Walker Boh powrócił do Hearthstone. Wren udała się z powrotem do Westlandii. Coglin zniknął.

A Allanon? Co będzie z duchem druida? Co z Allanonem, który może nawet nigdy nie istniał?

Ale to nie był błąd i on się nie mylił. Wiedział to. Był tego pewien.

Damson zwolniła. Dotarli do wąskich kamiennych schodów zbie­gających ku kanałom ściekowym. Spojrzała do tyłu na Para i Colla; jej zielone oczy połyskiwały zimno. Potem, dając im znak, żeby za nią szli, ruszyła w dół. Ohmsfordowie podążyli za nią. Zmory Para szły wraz z nim, otaczając go ciasnym kręgiem. Ich oddech, przela­tujący po jego twarzy, był równie realny, jak jego własny. Damson szła przodem, a Coll zamykał pochód. Nikt się nie odzywał. Par nie był pewien, czy byłby w stanie mówić, gdyby spróbował. Miał uczu­cie, jakby jego usta i gardło były zapchane watą.

Bał się.

Raz jeszcze Damson wyciągnęła pochodnię, żeby oświetlić drogę, i płonęła ona jasnym blaskiem wśród mroku, gdy podążali bezgłośnie naprzód. Par spojrzał kolejno na Damson i Colla. Ich twarze były blade i napięte. Każde z nich odwzajemniło na chwilę jego spojrzenie i odwróciło wzrok.

Droga do Kreta zajęła im niecałą godzinę. Czekał już na nich, kiedy wyszli z wyschniętej studni, przycupnięty w mroku. Wyglądał jak nastroszony kłębek włosów, z którego wyzierało dwoje lśniących oczu.

- Krecie? - cicho zawołała do niego Damson.

Przez chwilę nie było odpowiedzi. Kret siedział przykucnięty w szczelinie skalnej ściany komnaty, prawie niewidoczny w ciemności. Gdyby nie pochodnia niesiona przez Damson, w ogóle by go nie za­uważyli. Spoglądał na nich w milczeniu, jak gdyby sprawdzając, czy to na pewno oni. W końcu poczłapał parę kroków naprzód i się zatrzymał.

- Dobry wieczór, śliczna Damson - wyszeptał. Spojrzał krót­ko na Ohmsfordów, lecz nic do nich nie powiedział.

- Dobry wieczór, Krecie - odparła Damson. Przechyliła gło­wę. - Czemu się chowałeś?

Kret zamrugał oczami jak sowa.

- Rozmyślałem.

Damson zawahała się, marszcząc czoło. Wstawiła pochodnię do szczeliny w skale, żeby światło nie przeszkadzało jej dziwnemu przy­jacielowi. Następnie przykucnęła naprzeciw niego. Ohmsfordowie wciąż stali.

- Co ustaliłeś, Krecie? - zapytała spokojnie Damson.

Kret poruszył się nerwowo. Miał na sobie rodzaj skórzanych spod­ni i kamizelki, lecz ginęły one niemal zupełnie pod jego sierścią. Jego stopy również były porośnięte włosami. Nie nosił butów.

- Istnieje droga do pałacu królów Tyrsis, a stamtąd do Dołu - rzekł Kret. Zgarbił się jeszcze mocniej. - Są tam również cieniowce.

Damson skinęła głową.

- Czy zdołamy się tamtędy przedostać?

Kret potarł ręką nos. Potem przyglądał się jej badawczo przez bardzo długi czas, jak gdyby odkrył w jej twarzy coś, co przedtem w jakiś sposób umykało jego uwagi.

- Być może - rzekł w końcu. - Spróbujemy?

Damson uśmiechnęła się krótko i znowu skinęła głową. Kret pod­niósł się. Był maleńki. Przypominał kudłatą kulkę z rękami i nogami, które wyglądały, jakby wetknięto je dopiero po namyśle. Kim on jest? - zastanawiał się Par. Karłem? Gnomem? Kim?

- Tędy - powiedział Kret i dał im znak, żeby weszli za nim do ciemnego korytarza. - Zabierzcie pochodnie, jeśli chcecie. Mo­żemy jej jakiś czas używać. - Spojrzał ostro na Ohmsfordów. - Ale nie wolno rozmawiać.

Tak się zaczęło. Poprowadził ich do trzewi miasta, jego najgłęb­szych kanałów, katakumb, których tunele przewiercały jego piwnice i podziemia, korytarzy, których nikt nie używał od setek lat. Na skale i ubitych podłogach leżała gruba warstwa kurzu, który nie nosił śla­dów niczyjej obecności. Było tutaj cieplej; wilgoć i mgła nie docierały tak głęboko. Korytarze drążyły skałę, przebiegając przez komnaty i sale używane niegdyś jako kryjówki dla obrońców miasta oraz ma­gazyny żywności i broni, gdzie czasami ukrywano całą ludność Tyrsis - mężczyzn, kobiety i dzieci. Od czasu do czasu natrafiali na drzwi, zardzewiałe i spadające z zawiasów, z wyłamanymi i pogru­chotanymi zamkami oraz gnijącymi deskami. Niekiedy w ciemności poruszały się szczury, lecz zaraz czmychały przed zbliżającymi się ludźmi i światłem.

Czas mijał. Par przestał się już orientować, jak długo wędrują podziemnymi kanałami, posuwając się wytrwale naprzód za przysa­dzistą postacią Kreta. Od czasu do czasu przewodnik pozwalał im odpocząć, choć sam chyba tego nie potrzebował. Ohmsfordowie i dziewczyna mieli ze sobą wodę i trochę jedzenia dla podtrzymania sił, lecz Kret nie zabrał niczego. Wydawało się, że nawet nie ma broni. Podczas kilku krótkich postojów siadali w krąg w niemal zu­pełnym mroku, cztery samotne istoty pogrzebane pod dziesiątkami metrów skał; troje z nich popijało wodę i przegryzało jedzenie, czwar­ty przypatrywał im się jak kot, a wszyscy razem sprawiali wrażenie uczestników jakiegoś osobliwego rytuału.

Szli tak długo, że Para zaczęły boleć nogi. Pozostawili za sobą dziesiątki korytarzy i nie miał pojęcia, gdzie się znajdują ani w jakim kierunku zdążają. Pochodnia, z którą wyruszyli, wypaliła się i dwu­krotnie ją zmieniano. Ich ubrania i buty pokryte były kurzem, który również oblepiał im twarze. Par miał tak sucho w gardle, że z trudem przełykał ślinę.

Potem Kret się zatrzymał. Znajdowali się w wyschniętej studni, którą przecinał szereg tuneli. Na przeciwległej ścianie do skały przy­twierdzona była żelazna drabina. Prowadziła w mrok i ginęła z oczu.

Kret odwrócił się, wskazał ku górze i położył brudny palec na ustach. Nikomu nie trzeba było mówić, co to oznacza.

Wchodzili po drabinie w milczeniu, stawiając nogę za nogą, słu­chając, jak szczeble skrzypią i jęczą pod ich ciężarem. Światło po­chodni rzucało na ściany studni ich cienie, zniekształcając je niemal nie do poznania. Korytarze w dole pogrążyły się w mroku.

U szczytu drabiny znajdowała się klapa. Kret wsparł się nogami o drabinę i uniósł ją. Klapa uchyliła się na parę centymetrów i Kret wyjrzał na zewnątrz. Zaspokoiwszy ciekawość, mocniej popchnął kla­pę, która opadła z głuchym odgłosem do tyłu. Kret wygramolił się na górę, a zaraz po nim uczynili to Damson i Ohmsfordowie.

Znajdowali się w olbrzymiej, pustej piwnicy, lochu wzniesionym z kamiennych bloków. Stały w niej olbrzymie beczki okute żelaznymi obręczami, a na podłodze leżały porozrzucane łańcuchy i kajdany. Drzwi wykonane były z żelaznych prętów. Z wnętrza piwnicy roz­chodziły się niezliczone korytarze. Szerokie schody na jej drugim końcu prowadziły w półmrok. Cisza była przytłaczająca, wydawało się, że tak bardzo stała się częścią kamienia, że pochłaniał on wszelkie dźwięki. Nad wszystkim unosiła się ciemność rozpraszana tylko nie­znacznie przez dymiące światło pojedynczej pochodni niesionej przez małą gromadkę.

Kret przysunął się do Damson i coś szepnął. Dziewczyna odwró­ciła się do Ohmsfordów, wskazała miejsce, gdzie schody gubiły się w mroku, i ruchem warg wypowiedziała słowo „cieniowce”.

Kret powiódł ich szybko przez piwnicę do maleńkich drzwi umie­szczonych w ścianie po ich prawej stronie. Otworzył je bezgłośnie, wprowadził ich do środka i szczelnie zamknął drzwi. Znajdowali się w krótkim korytarzu, zakończonym kolejnymi drzwiami. Kret prze­prowadził ich również przez nie, do komnaty położonej dalej.

Komnata była pusta, jeśli nie liczyć kilku kawałków drewna mo­gących pochodzić z rozbitych skrzynek, paru luźnych kawałków bla­chy oraz szczura, który czmychnął szybko do szczeliny między ka­miennymi blokami ściany.

Kret pociągnął Damson za rękaw i dziewczyna nachyliła się, żeby go posłuchać. Kiedy skończył, obróciła się do Ohmsfordów.

- Przeszliśmy pod miastem, przez skały na zachodnim krańcu Parku Ludu, i dotarliśmy do pałacu. Znajdujemy się na jego dolnych kondygnacjach, gdzie kiedyś było więzienie. To tędy armie lorda Warlocka usiłowały się przebić w czasach Balinora Buckhannaha, ostatniego króla Tyrsis. - Kret powiedział coś jeszcze i Damson zmarszczyła brwi. - Kret mówi, że w komnatach nad nami mogą się znajdować cieniowce, nie te z Dołu, ale inne. Mówi, że je wy­czuwa, chociaż ich nie widzi.

- Co to oznacza? - zapytał od razu Par.

- Oznacza to, że już bardziej nie chce się do nich zbliżać. - Damson odwróciła twarz od światła pochodni i przyjrzała się skle­pieniu komnaty. - Oznacza to, że jeśli zbliży się do nich na tyle, żeby je widzieć, wówczas one z pewnością również będą widzieć jego.

Par z niepokojem podążył za jej wzrokiem. Rozmawiali szeptem, ale czy nawet to było bezpieczne?

- Czy one nas słyszą? - zapytał, jeszcze bardziej zniżając głos, przywierając ustami do jej ucha.

- Tutaj chyba nie. - Ale potem nie będziemy mogli wiele mó­wić. - Spojrzała w stronę Colla. Stał nieruchomo w ciemności. - Wszystko w porządku? - Coll skinął głową, choć był blady jak kreda, i Damson spojrzała z powrotem na Para. - Znajdujemy się jeszcze w pewnej odległości od Dołu. Musimy przejść przez kata-kumby pod pałacem, żeby dotrzeć do drzwi w skale, którymi przedo­staniemy się do środka. Kret zna drogę. Ale musimy być bardzo ostrożni. Wczoraj, kiedy sprawdzał drogę, w tunelach nie było cie-niowców, ale to mogło się zmienić.

Par spojrzał na Kreta. Przycupnął przy jednej ze ścian, ledwie widoczny na skraju światła pochodni. Przyglądał się im połyskują­cymi oczami. Jedną ręką gładził sobie futro na ramieniu.

Ohmsford poczuł ukłucie niepokoju. Zaczął się przesuwać, aż między nim a Kretem znalazła się Damson. Potem zapytał, tak cicho, że tylko ona mogła go słyszeć:

- Czy jesteś pewna, że możemy mu ufać?

Blada twarz Damson nie zmieniła wyrazu, lecz jej oczy spoglądały gdzieś bardzo, bardzo daleko.

- Jak tylko można być pewnym. - Urwała na chwilę. - Czy sądzisz, że mamy wybór?

Par wolno pokręcił głową. Damson uśmiechnęła się ironicznie.

- Więc chyba nie ma sensu łamać sobie nad tym głowy, prawda? Oczywiście miała rację. Nie można było nic poradzić na jego podejrzenia, chyba że zgodziłby się zawrócić, a Par Ohmsford po­stanowił już, że tego me zrobi. Pomyślał, że dobrze by było, gdyby mógł poddać próbie magię pieśni, żałował, że nie wpadł na ten pomysł wcześniej - po prostu, żeby sprawdzić, czy jest ona w stanie do­konać tego, czego od niej oczekiwał. To by go trochę uspokoiło. Wiedział jednak, że nie ma sposobu na sprawdzenie magii, przynaj­mniej nie tak, jak mu na tym zależało, że nie objawi się ona. Mógł stwarzać obrazy, to prawda. Nie mógł jednak przywołać prawdziwej mocy pieśni, w każdym razie do czasu, aż pojawi się coś, przeciwko czemu będzie można jej użyć. A może nawet i wówczas nie.

Lecz moc ta istnieje, stwierdził w myślach raz jeszcze, usiłując zagłuszyć szepty swoich duchów. Musi istnieć.

- Nie będziemy już tego potrzebować - rzekła Damson, wska­zując pochodnię. Podała ją Parowi, po czym pogrzebała w kieszeniach i wyciągnęła dwa dziwne białe kamienie, pocięte srebrnymi żyłkami. Zatrzymała jeden, a drugi podała Parowi. - Zgaś pochodnię - po­leciła mu. - Potem zaciśnij kamień w dłoniach, żeby go rozgrzać. Kiedy poczujesz jego ciepło, rozchyl dłonie.

Par zanurzył pochodnię w kurzu, dławiąc jej płomień. W komnacie zrobiło się zupełnie ciemno. Wziął dziwny kamień w dłonie i przy­trzymał go w nich. Po paru sekundach poczuł, że staje się ciepły. Kiedy uniósł jedną dłoń, kamień wydawał słabe srebrzyste światło. W miarę jak jego wzrok przyzwyczajał się do mroku, stwierdzał, że blask jest wystarczająco silny, by oświetlić twarze jego towarzyszy i otoczenie w promieniu kilku metrów.

- Jeśli światło zacznie słabnąć, znowu rozgrzej kamień rękami.

Zacisnęła dłoń na jego ręce, mocno ściskając nią kamień, i trzy­mała ją tak przez chwilę, po czym ją cofnęła. Srebrzyste światło promieniowało jeszcze mocniej. Par uśmiechnął się mimo woli, nie potrafiąc ukryć zdumienia.

- To zręczna sztuczka, Damson - szepnął.

- To próbka mojej magii, Ohmsfordzie - rzekła cicho, wbija­jąc w niego oczy. - Magia dziewczyny z ulicy. Nie tak wspaniała jak ta prawdziwa, ale niezawodna. Żadnego dymu, żadnego zapachu, łatwe do ukrycia. To lepsze od pochodni, jeśli chcemy pozostać nie zauważeni.

- Lepsze - zgodził się Par.

Kret wyprowadził ich następnie z komnaty i powiódł w mrok, nie używając żadnego światła, którego widocznie nie potrzebował. Dam­son szła za nim, niosąc jeden kamień, Par z drugim podążał za nią, a Coll jak zwykle zamykał pochód. Wyszli przez drugie drzwi na korytarz biegnący obok kolejnych drzwi i komnat. Posuwali się niemal bezgłośnie. Ich buty dotykały cicho kamieni i tylko ich oddech rozlegał się cichym poświstem.

Par przyłapał się na tym, że znowu rozmyśla o Krecie. Czy można mu ufać? Czy mały jegomość był tym, za kogo się podawał, czy kimś innym? Cieniowce potrafiły przybierać każdą postać. A jeśli Kret był cieniowcem? Znowu tyle pytań bez odpowiedzi. Nie ma nikogo, komu mógłby zaufać, pomyślał ponuro, nikogo poza Collem. I Damson. Ufał Damson.

Czyż nie?

Odpędził od siebie nagłą chmurę wątpliwości, która już miała go spowić. Nie mógł sobie teraz pozwolić na stawianie takich pytań. Było za późno, żeby mogło to mieć jakieś znaczenie, jeśli odpowiedzi były błędne. Ryzykował wszystko, zawierzając swemu osądowi Dam­son, i musiał wierzyć, że się nie myli.

Myśląc znowu o zagadce cieniowców, tajemnicy tego, kim i czym są oraz w jaki sposób mogą przybierać tyle postaci, zaczął się nagle zastanawiać, czy w obozie banitów znajdują się cieniowce, czy wróg, przed którym tak rozpaczliwie usiłują się ukryć, nie wmieszał się już między nich. Zdrajca poszukiwany przez Padishara Creela mógł być cieniowcem, takim, który ma ludzką postać i jedynie wydaje się jed­nym z nich. Skąd mieli to wiedzieć? Czy magia była jedynym spraw­dzianem mogącym je zdemaskować? Czy takie było przeznaczenie Miecza Shannary: odkrycie prawdziwej tożsamości wroga, którego szukali? Zastanawiał się nad tym od czasu, kiedy Allanon wysłał go na poszukiwanie Miecza. Jakże mało prawdopodobne wydawało się jednak, by talizman ów mógł być przeznaczony do tak długotrwałej i wyczerpującej pracy. Całą wieczność zajęłoby sprawdzanie nim każdego, kto mógł być cieniowcem.

Usłyszał w myślach szept głosu AHanona.

Tylko dzięki Mieczowi prawda może zostać odkryta i tylko dzięki prawdzie cieniowce zostaną pokonane”.

Prawda. Miecz Shannary był talizmanem odsłaniającym prawdę, niszczącym kłamstwo i ujawniającym to, co rzeczywiste, przez zdar­cie zasłony pozorów. W ten sposób posługiwał się nim Shea Ohmsford, kiedy pokonał lorda Warlocka. Takie musiało być przeznacze­nie talizmanu również i teraz.

Wspięli się pod długich, krętych schodach na podest. Drzwi w ścia­nie naprzeciw były zamknięte i zaryglowane. Ściana z tyłu i sufit tonęły w mroku. Czeluść w dole wydawała się nieskończona. Stłoczyli się na podeście, podczas gdy Kret grzebał przy zamkach. Jeden po drugim, ustępowały z cichym zgrzytem metalu. Kret powoli nacisnął klamkę. Par słyszał własny oddech i uderzenia serca, rejestrujące narastający w nim strach. Czuł, jak przypatrują im się ukryte w mroku cieniowce. Wyczuwał ich obecność. Było to irracjonalne, zrodzone z wyobraźni - lecz nie mniej przez to realne.

Następnie Kret otworzył drzwi i szybko się przez nie prześliznęli.

Znaleźli się w maleńkim, pozbawionym okien pokoju. Dokładnie na jego środku ujrzeli kręcone schody zbiegające w całkowitą cie­mność, a po lewej stronie - drzwi prowadzące na pusty korytarz. Przez szczeliny w ścianach korytarza sączyło się słabe światło. Na jego drugim końcu, w odległości około trzydziestu metrów, znajdo­wały się następne zamknięte drzwi.

Kret dał im znak, by weszli do korytarza i zamknęli za sobą pierwsze drzwi. Par podszedł do jednej ze szczelin w ścianie i wyjrzał na zewnątrz. Znajdowali się gdzieś w pałacu, znowu ponad poziomem ziemi. Wznosiły się przed nim skaliste zbocza, gęsto porośnięte sos­nami. Na niebie ponad drzewami wisiały ciężkie chmury o płaskich, zimnych i posępnych podbrzuszach.

Par cofnął się. Ciemność zaczynała ustępować przed światłem dnia. Był już prawie ranek. Szli całą noc.

- Śliczna Damson - mówił cicho Kret, kiedy Par do nich do­łączył. - Z przodu znajduje się pomost biegnący ponad dziedziń­cem pałacu. Idąc nim, zaoszczędzimy sporo czasu. Jeśli ty i twoi przyjaciele staniecie na czatach, upewnię się, czy nie ma tu nigdzie cienistych stworów.

Damson skinęła głową.

- Gdzie mamy stanąć?

Chciał, żeby ustawili się na obu końcach korytarza, nasłuchując, czy nikt się nie zbliża. Ustalono, że Coll pozostanie tam, gdzie stoi. Par i Damson poszli z Kretem na drugi koniec korytarza. Tam, ski­nąwszy im dla dodania otuchy głową, Kret wymknął się przez drzwi i zniknął.

Ohmsford i dziewczyna siedzieli naprzeciw siebie przy samych drzwiach. Par spojrzał do tyłu przez słabo oświetlony korytarz, żeby się upewnić, czy Coll znajduje się w zasięgu wzroku. Surowa twarz jego brata uniosła się na chwilę i Par pomachał mu ręką. Coll odpo­wiedział mu tym samym.

Potem siedzieli w milczeniu. Mijały minuty, a Kret nie wracał.

Par stał się niespokojny. Przysunął się bliżej Damson.

- Czy myślisz, że wszystko u niego w porządku? - zapytał szeptem.

W milczeniu skinęła głową.

Par znowu odchylił się do tyłu. Wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.

- Nie cierpię tak czekać.

Nie odpowiedziała. Oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy. Sie­działa w ten sposób przez długi czas. Par sądził, że zasnęła. Znowu spojrzał w głąb korytarza na Colla i stwierdził, że siedzi dokładnie tak samo jak przedtem. Odwrócił się ponownie w stronę Damson. Jej oczy był otwarte i patrzyły na niego.

- Czy chciałbyś, żebym powiedziała ci o sobie coś, czego nikt inny nie wie? - zapytała spokojnie.

Bez słowa przyjrzał się jej twarzy - jej ładnym, regularnym rysom, tak teraz napiętym, jej szmaragdowym oczom i bladej skórze pod gęstwą rudych włosów. Wydawała mu się piękna i zagadkowa i chciał wiedzieć o niej wszystko.

- Tak - odparł.

Przysunęła się bliżej, tak że ich ramiona stykały się ze sobą. Spojrzała na niego krótko, po czym odwróciła wzrok. Czekał.

- Kiedy zdradza się komuś sekret o sobie, to tak, jakby oddawało mu się cząstkę siebie - rzekła. - To prezent, lecz o wiele cen­niejszy niż coś, co można kupić. Niewielu ludziom opowiadam o so­bie. Myślę, że jest tak dlatego, że nigdy nie miałam zbyt wiele poza samą sobą i chcę zachować to niewiele, co mam, dla siebie. - Spoj­rzała w dół i jej włosy zsunęły się do przodu, przesłaniając twarz, tak że nie widział jej wyraźnie. - Ale tobie chcę coś dać. Wydajesz mi się kimś bliskim. Od samego początku, od pierwszego dnia w par­ku. Może dlatego, że łączy nas magia, oboje mamy nad nią władzę. Może dlatego wydaje mi się, że jesteśmy do siebie podobni. Twoja magia jest inna od mojej, ale to nie ma znaczenia. Ważne jest, że magii podporządkowane jest całe nasze życie. Ona czyni z nas to, czym jesteśmy. Zawdzięczamy jej swoją tożsamość.

Urwała i pomyślał, że może czeka na odpowiedź, więc skinął głową. Nie wiedział jednak, czy to dostrzegła, czy nie. Westchnęła.

- Lubię cię, elfiku. Jesteś uparty i nieustępliwy i czasem nie dostrzegasz nikogo i niczego wokół siebie. Ale ja też taka jestem.

Może to nasz sposób, żeby nie być takim samym jak inni. Może to nasz sposób na przetrwanie. - Urwała, po czym spojrzała na nie­go. - Myślałam o tym, że gdybym miała umrzeć, chciałabym ci pozostawić coś po sobie, coś, co tylko ty byś miał. Coś specjalnego. - Par zaczął protestować, lecz szybko położyła mu palce na ustach. - Pozwól mi skończyć. Nie mówię, że wydaje mi się, iż umrę, lecz jest to z pewnością możliwe. Więc może wyjawienie ci tego sekretu uchro­ni mnie przed tym jak talizman i zabezpieczy przed najgorszym. Rozumiesz? - Jego wargi zacisnęły się i zdjęła z nich palce. - Czy pamiętasz, kiedy po raz pierwszy opowiedziałam ci o sobie, tamtej nocy, kiedy uciekłeś przed strażą federacji, po tym, jak pozo­stali zostali pojmani? Usiłowałam cię przekonać, że to nie ja was wydałam. Opowiedzieliśmy sobie trochę o sobie. Ty powiedziałeś mi o magii, o tym, jak działa, pamiętasz?

Kiwnął potakująco głową.

- Powiedziałaś mi, że zostałaś sierotą, kiedy miałaś osiem lat, i że winna temu była federacja.

Podciągnęła kolana pod brodę jak dziecko.

- Mówiłam ci, że moja rodzina zginęła w pożarze podłożonym przez szperaczy federacji po tym, jak odkryto, że mój ojciec dostarcza broni Ruchowi. Mówiłam ci, że wkrótce potem przygarnął mnie uli­czny magik i w ten sposób nauczyłam się swego rzemiosła. - Ode­tchnęła głęboko i wolno pokręciła głową. - To, co ci powiedziałam, nie było w pełni prawdą. Mój ojciec nie zginął w tamtym pożarze. Uciekł ze mną. To on mnie wychował, nie ciotka, nie uliczny magik. Wyrastałam wśród ulicznych magików i w ten sposób nauczyłam się swojego fachu, ale to mój ojciec się mną opiekował. I wciąż to robi. - Jej głos zadrżał. - Moim ojcem jest Padishar Creel.

- Padishar Creel jest twoim ojcem? - Par przypatrywał się jej osłupiały.

- Nie wie o tym nikt oprócz ciebie. - Nie spuszczała z niego wzroku. - Tak jest bezpieczniej. Gdyby federacja dowiedziała się, kim jestem, posłużyłaby się mną, żeby do niego dotrzeć. Par, tamtej nocy, kiedy powiedziałam ci o swoim dzieciństwie, ważne było, żebyś wiedział, że nie mogłabym nikogo wydać po tym, jak moja rodzina została zdradzona przez federację. To była prawda. Dlatego mój oj­ciec, Padishar Creel, jest taki wściekły, że wśród jego ludzi może się znajdować zdrajca. Nie potrafi zapomnieć, co stało się z moją matką, bratem i siostrą. Możliwość ponownej utraty kogoś bliskiego z powodu czyjejś zdrady go przeraża. - Urwała, przypatrując mu się uważnie. - Obiecałam nigdy nikomu nie mówić, kim naprawdę je­stem, lecz łamię tę obietnicę dla ciebie. Chcę, żebyś wiedział. Jest to coś, co mogę ci dać i co będzie należało wyłącznie do ciebie. - Uśmiechnęła się i napięcie powoli w nim opadło.

- Damson - rzekł, odwzajemniając jej uśmiech. - Lepiej, że­by nic ci się nie stało. Jeśli coś się stanie, będzie to moja wina, bo namówiłem cię, żebyś mnie tutaj przyprowadziła. Jak wówczas spoj­rzę w twarz Padisharowi? - Zaśmiał się cicho. - Nie mógłbym mu się pokazać na oczy!

Ona również zaczęła się śmiać, trzęsąc się bezgłośnie na sa­mą myśl o tym, i szturchnęła go, jakby byli bawiącymi się dzieć­mi. Potem wyciągnęła ramiona i przytuliła się do niego. Pozwolił jej trzymać się przez chwilę, nie odpowiadając na jej uścisk. Jego spojrzenie powędrowało do miejsca, gdzie siedział Coll, niewyraźny cień na drugim końcu korytarza. Lecz jego brat nie patrzył w ich stronę.

Od początku w to przedsięwzięcie wplątani byli przyjaciele i zdraj­cy, i prawie niemożliwe było stwierdzenie, kto jest kim. Nie dotyczyło to jednak Colla. A teraz Damson.

Objął ją i odwzajemnił jej uścisk.

W parę chwil później powrócił Kret. Zbliżył się do nich tak cicho, że spostrzegli jego obecność dopiero, kiedy drzwi, przy których sie­dzieli, zaczęły się otwierać, napierając na nich. Par puścił Damson i zerwał się na nogi, wyciągając z pochwy swój długi nóż. Kret zajrzał przez drzwi i znowu pośpiesznie się cofnął, znikając z oczu. Damson schwyciła Para za ramię.

- Krecie! - szepnęła. - Wszystko w porządku!

Okrągła twarz Kreta ukazała się znowu. Stwierdziwszy, że broń została schowana, wyszedł cały. Coll zbliżał się już spiesznie kory­tarzem. Kiedy do nich dołączył, Kret odezwał się, już znowu spo­kojny:

- W pobliżu pomostu nie ma nikogo i jeśli się pośpieszymy, będziemy mogli tamtędy przejść. Ale zachowujcie się teraz bardzo cicho.

Wymknęli się z korytarza i znaleźli się na galerii okalającej wielką, pustą rotundę. Szybko ruszyli nią naprzód, mijając dziesiątki zamknię­tych drzwi i mrocznych wnęk. Po drugiej stronie Kret wprowadził ich do jakiejś sali i powiódł przez nią do okratowanych żelaznych drzwi, wychodzących na główny dziedziniec pałacu. Ponad nim prze­biegał pomost prowadzący do potężnego muru. Dziedziniec był nie­gdyś labiryntem żywopłotów i krętych ścieżek; teraz znajdowały się tam jedynie pokruszone kamienne płyty i naga ziemia. Za murem rozciągała się ciemna czeluść Dołu.

Kret niespokojnie kiwał na nich ręką. Wyszli na pomost, czując, jak kołysze się on lekko pod ich ciężarem, i słysząc, jak trzeszczy w proteście. Wiatr wiał nagłymi porywami i przelatywał po nagich kamiennych murach i przez pusty dziedziniec, zanosząc się niskim, ponurym wyciem. Pod nimi kołysały się i trzęsły zielska targane wiatrem, a po dziedzińcu przelatywały jakieś odpadki, miotane od ściany do ściany. Nie było żadnego znaku życia, żadnego ruchu wśród cieni i mroku - i ani śladu cieniowców.

Szybko szli po pomoście, nie zwracając uwagi na zgrzytanie i jęki jego stalowych lin. Posuwali się krok po kroku, trzymając ręce na poręczy, z oczami utkwionymi przed siebie, patrząc, jak zbliża się mur pałacu. Po przejściu na drugą stronę spiesznie wyszli na blanki murów, przy czym każde z nich wyciągało rękę do tyłu, żeby pomóc następnemu, szczęśliwe, że ma już przeprawę za sobą.

Kret zaprowadził ich do następnych kręconych schodów, zbiega­jących w kompletną ciemność. Schodzili w milczeniu, posługując się światłem kamieni dostarczonych przez Damson. Byli już blisko; od Dołu dzieliły ich jedynie kamienie muru. Podniecenie Para sprawiło, że krew zaczęła mocniej pulsować w jego żyłach. Słyszał dudnienie w uszach, a zakończenia jego nerwów się napięły.

Jeszcze tylko kilka minut...

U dołu schodów znajdował się korytarz zakończony zniszczonymi drewnianymi drzwiami, okutymi żelazem. Kret podszedł do nich i za­trzymał się. Kiedy się odwrócił, Par od razu wiedział, co jest za drzwiami.

- Dziękuję ci, Krecie - rzekł cicho.

- Tak, dziękujemy ci - powtórzyła Damson. Kret nieśmiało zamrugał oczami, po czym rzekł:

- Możecie tędy zajrzeć.

Sięgnął ręką do góry i ostrożnie odsunął małą deszczułkę, odsła­niając szczelinę w drzwiach. Par podszedł i wyjrzał na zewnątrz.

Rozciągało się przed nim dno Dołu, rozległa, spowita mgłą pu­szcza pełna drzew i skał, kotlina pokryta gnijącymi pniami drzew i splątanymi krzewami, mroczna kraina, w której poruszały się cienie i formowały kształty znikające po chwili jak widma. Tuż na prawo znajdowały się ruiny mostu Sendica, ginące w szarej mgle.

Par jeszcze przez chwilę wpatrywał się w mrok. Nie było śladu krypty skrywającej Miecz Shannary.

Ale przecież ją widział, właśnie tam, tuż za murem pałacu. Uka­zała ją magia pieśni. Była tam. Czuł jej obecność, jakby była żywą istotą.

Pozwolił Damson spojrzeć przez szparę, a potem Collowi. Kiedy brat się cofnął, wszyscy troje stanęli, przypatrując się sobie nawzajem.

Par zsunął z siebie opończę.

- Czekajcie na mnie tutaj. Uważajcie na cieniowce.

- Sam na nie uważaj - żachnął się Coll, również zrzucając z ramion płaszcz. - Idę z tobą.

- Ja też - rzekła Damson.

Lecz Coll natychmiast zagrodził jej drogę.

- Nie, ty nie. Tylko jedno z nas może pójść oprócz Para. Ro­zejrzyj się wokół, Damson. Zobacz, gdzie jesteśmy. Jesteśmy w pu­łapce, w potrzasku. Nie ma innego wyjścia z Dołu, niż przez te drzwi, ani innego wyjścia z pałacu, niż z powrotem po tych schodach i przez pomost. Kret może pilnować pomostu, ale nie może jednocześnie strzec tych drzwi. Ty musisz się tym zająć. - Damson zaczęła pro­testować, lecz Coll jej przerwał. - Nie kłóć się, Damson. Wiesz, że mam rację. Słuchałem cię, kiedy było trzeba; teraz ty usłuchaj mnie.

- To nieważne, kto kogo słucha. Nie chcę, żeby którekolwiek z was szło ze mną - ostro oświadczył Par.

Coll nie zwrócił uwagi na jego słowa. Przesunął za pasem krótki miecz, tak że znalazł się on z przodu.

- Nie masz wyboru.

- Czemu to ja nie miałabym pójść? - ze złością zapytała Damson.

- Bo on jest moim bratem! - Głos Colla był jak trzaśniecie batem, a na jego surowej twarzy malowało się zdecydowanie. Kiedy jednak odezwał się znowu, jego głos brzmiał dziwnie miękko. - To muszę być ja; po to głównie tutaj przyszedłem. W ogóle tylko dlatego tu jestem.

Damson umilkła, zastygła w bezruchu. Jedynie jej oczy poruszały się niespokojnie.

- Dobrze - zgodziła się, lecz jej usta drżały z gniewu, kiedy to mówiła. Odwróciła się. - Krecie, pilnuj pomostu.

Mały jegomość spojrzał na każde z nich po kolei z wyrazem niepewności i oszołomienia w jasnych oczach.

- Tak, śliczna Damson - zamruczał i zniknął na schodach. Par zaczął mówić coś jeszcze, lecz Coll ujął go za ramiona i przy­cisnął plecami do drewnianych drzwi. Ich spojrzenia spotkały się.

- Nie traćmy już czasu na spory, dobrze? - rzekł Coll. - Doprowadźmy rzecz do końca. Ty i ja.

Par próbował się uwolnić, lecz wielkie ręce Colla trzymały go jak stalowe zaciski. Z rezygnacją zwiesił ramiona. Coll puścił go.

- Par - rzekł niemal błagalny m tonem. - Powiedziałem praw­dę. Muszę z tobą iść.

Przyglądali się sobie w milczeniu. Par stwierdził, że myśli o tym, co przeszli, żeby dojść do tego punktu, o trudach, jakich doświadczyli. Chciał powiedzieć Collowi, że wszystko to coś znaczy, że go kocha, że teraz się o niego boi. Chciał przypomnieć bratu o jego kaczych stopach, ostrzec go, że kacze stopy są za duże, żeby się na nich skradać. Chciało mu się krzyczeć.

Lecz zamiast tego powiedział tylko:

- Wiem.

Następnie podszedł do masywnych, zniszczonych drzwi, odsunął ich rygle i nacisnął wysłużoną klamkę. Drzwi otworzyły się i do środka wpadło szare światło i mgła, stęchłe zapachy i lepki chłód, syk bagiennych odgłosów i wysokie, odległe nawoływanie samotnego ptaka.

Par spojrzał do tyłu na Damson Rhee. Skinęła głową. Na znak, że będzie czekać? Że rozumie? Nie wiedział.

Z Collem u boku wkroczył do Dołu.


XXXI


Gdzie jest Teel?

Morgan Leah ukląkł pośpiesznie obok Steffa, dotknął jego twarzy i wyczuł palcami chłód skóry przyjaciela. Impulsywnie zacisnął rę­ce na jego ramionach, lecz karzeł tego nie czuł. Morgan cofnął ręce i przysiadł na piętach. Jego oczy przeszukiwały otaczającą go cie­mność i drżał nie tylko od chłodu. Pytanie powracało ponurym szep­tem w jego umyśle, przebiegając z kąta w kąt, jakby usiłowało się ukryć.

Gdzie jest Teel?

Możliwości przesuwały się przed nim w myślach. Może poszła przynieść Steffowi wody, coś do jedzenia albo dodatkowy koc? Może poszła się rozejrzeć, wybita ze snu przez jakieś przeczucie albo ów szósty zmysł, który ratuje człowiekowi życie, kiedy coś ciągle na niego poluje? Może jest gdzieś blisko i zaraz wróci?

Możliwości rozprysły się na drobne kawałki i zniknęły. Nie. Znał odpowiedź. Zeszła do sekretnego tunelu. Zeszła tam, żeby od tyłu sprowadzić na Występ żołnierzy federacji. Miała właśnie zdradzić ich po raz ostatni.

Nikt oprócz Damson, Chandosa i mnie nie zna drugiej drogi - teraz, kiedy Hirehone nie żyje”.

Tak powiedział mu Padishar Creel, mówiąc o ukrytym wyjściu, tunelu - Morgan już prawie o tym zapomniał. Zadrżał pod wpły­wem wyrazistości wspomnienia. Jeśli jego rozumowanie było popra­wne i zdrajcą był cieniowiec, który przybrał postać Hirehone'a, żeby podążyć za nimi do Tyrsis, wówczas posiadł on pamięć Hirehone'a i wiedział również o tunelu.

A jeśli cieniowiec wcielił się teraz w Teel...

Morgan poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Wzięcie Występu oblężeniem zajęłoby federacji miesiące. Ale może oblężenie było jedynie manewrem mającym służyć odwróceniu uwagi? Może sam pełzacz, nawet ponosząc porażkę, miał jedynie odwrócić uwagę? Mo­że zamiarem federacji od samego początku było wziąć Występ od środka, raz jeszcze wskutek zdrady, przez tunel, który miał być drogą ucieczki banitów?

Muszę coś zrobić!

Morgan Leah czuł się, jakby miał nogi z ołowiu. Musi zostawić Steffa i natychmiast pójść do Padishara Creela. Jeśli jego podejrzenie dotyczące Teel jest słuszne, trzeba ją odnaleźć i powstrzymać.

Jeśli.

Potworność tego, o czym myślał, ściskała go w gardle: że Teel mogła być najgorszym z wrogów, który ścigał ich wszystkich od Culhaven, że mogła ich tak nikczemnie oszukać, zwłaszcza Steffa, który sądził, że zawdzięcza jej życie, i który był w niej zakochany. Ucisk w gardle stał się mocniejszy. Wiedział, że jego przerażenie nie wynika z możliwości zdrady, lecz z jej pewności.

Steff dostrzegł coś z tego przerażenia w jego oczach i ze złością wczepił się w niego rękami.

- Gdzie ona jest, Morgan? Ty wiesz! Widzę to!

Morgan nie próbował się uwolnić. Zamiast tego spojrzał przyja­cielowi w twarz i powiedział:

- Myślę, że wiem. Ale musisz tutaj poczekać. Musisz mi po­zwolić po nią pójść.

- Nie. - Steff zdecydowanie potrząsnął głową, marszcząc po­krytą bliznami twarz. - Idę z tobą.

- Nie możesz. Jesteś zbyt chory...

- Idę, Morgan! No więc, gdzie ona jest?

Karzeł trząsł się od gorączki, lecz Morgan wiedział, że nie zdoła się od niego uwolnić, chyba że zrobi to siłą.

- Dobrze - zgodził się, wolno wciągając powietrze. - Tędy. Objął przyjaciela ramieniem, żeby go podeprzeć, i ruszył z nim w ciemność. Nie mógł zostawić Steffa, chociaż wiedział, jak bardzo jego obecność wszystko utrudni. Będzie musiał po prostu zrobić to, co do niego należy, nie oglądając się na przyjaciela. Potknął się nagle i z trudem dźwignął się na nogi, podnosząc z sobą Steffa. Nie za­uważył zwoju liny leżącego na ich drodze. Zmusił się do zwolnienia kroku, uświadamiając sobie przy tym, że nie przemyślał jeszcze grun­townie swoich domysłów. Teel była zdrajczynią. Musiał to przyjąć do wiadomości. Steff nie był w stanie tego zrobić, ale będzie musiał. Teel była tą osobą...

Przerwał sobie.

Nie. Nie Teel. Nie nazywaj tego czegoś Teel. Teel nie żyje. Albo jest tak bliska śmierci, że między jednym a drugim nie ma już żadnej różnicy. A więc nie Teel. Cieniowiec ukryty w Teel.

Jego oddech stał się szybszy, gdy posuwał się spiesznie przez noc, wlokąc z sobą Steffa. Cieniowiec musiał opuścić jej ciało i przy­brać postać Hirehone'a, by podążyć za małą gromadką Padishara do Tyrsis i wydać ich federacji. Następnie porzucił ciało Hirehone'a, powrócił do obozu, zabił strażników, ponieważ nie mógł dostać się na Występ nie zauważony, i ponownie zamieszkał w Teel. Steff ani przez chwilę nie zauważył, co się dzieje. Uważał, że Teel została otruta. Cieniowiec kazał mu tak myśleć. Udało mu się nawet rzucić podejrzenie na Hirehone'a, opowiadając Steffowi, że przed utratą świadomości szedł za nim do skraju urwiska. Morgan zastanawiał się, jak długo Teel była cieniowcem. Długo, zdecydował. Wyobraził ją sobie w myślach, samą zewnętrzną powłokę, wydrążoną od środka skórę, i na ten widok zazgrzytał zębami. Przypomniał sobie opowieść Para o tym, co czuł, kiedy cieniowiec w górach Toffer, przybrawszy postać małej dziewczynki, usiłował dostać się do jego wnętrza. Przy­pomniał sobie przerażenie i wstręt, o którym mówił Ohmsfbrd. Po­dobnie musiała to odczuwać Teel.

Nie było więcej czasu na zastanawianie się nad tym. Zbliżali się do głównej jaskini. Wejście było jasno oświetlone blaskiem pochodni. Stał w nim Padishar Creel. Herszt banitów był już na nogach, tak jak Morgan miał nadzieję. Ubrany w swą jaskrawoszkarłatną szatę, roz­mawiał z ludźmi pielęgnującymi chorych i rannych. Do pasa miał przytroczony pałasz i długie noże.

- Co robisz? - gniewnie krzyknął Steff. - To sprawa mię­dzy tobą a mną, Morgan! On nie ma z tym nic wspólnego!

Lecz Morgan, nie zważając na jego protesty, wciągnął go w krąg światła. Padishar Creel odwrócił się, kiedy dwaj mężczyźni podeszli do niego na chwiejnych nogach, i chwycił ich za ramiona.

- Hola, panowie, zwolnijcie trochę! Z jakiego powodu tak się rozbijacie po nocy? - Jego uchwyt zacieśnił się, kiedy Steff spró­bował się uwolnić, a szorstki głos przycichł. - Tylko spokojnie. Wasze oczy mi mówią, że coś napędziło wam strachu. Niechaj to pozostanie między nami. Co się stało?

Steff był sztywny z gniewu, a jego oczy połyskiwały zimno. Mor­gan się wahał. Ludzie towarzyszący Padisharowi przyglądali im się ciekawie i znajdowali się dość blisko, by usłyszeć, co ma do powie­dzenia. Uśmiechnął się szeroko.

- Sądzę, że znalazłem osobę, której szukałeś - rzekł do wiel­kiego mężczyzny.

Twarz Padishara stężała na chwilę, po czym szybko się rozluźniła.

- Ach, więc tylko tyle, tak? - Mówił tyleż do swoich ludzi, co do nich, a ton jego głosu był niemal żartobliwy. - No cóż, wyjdźcie ze mną na chwilę na zewnątrz i opowiedzcie mi o tym. - Objął ich ramieniem, jakby wszystko było w najlepszym porządku, pomachał ręką tym, któ­rzy się przysłuchiwali, i wyprowadził górala i karła na zewnątrz. - Tam wepchnął ich w cień. - Czego się dowiedziałeś? - zapytał.

Morgan spojrzał na Steffa, po czym potrząsnął głową. Pocił się teraz pod ubraniem, a do twarzy nabiegła mu krew.

- Padisharze - rzekł. - Zniknęła Teel. Steff nie wie, co się z nią stało. Myślę, że mogła zejść do tunelu.

Czekał z oczami utkwionymi w mężczyznę, w duchu błagając go, żeby nie pytał o nic więcej, nie kazał mu niczego wyjaśniać. Wciąż nie miał absolutnej pewności, a Steff tak czy owak nigdy by mu nie uwierzył.

Padishar zrozumiał.

- Zobaczymy. Ty i ja, góralu. Steff schwycił go za ramię.

- Ja też pójdę. - Jego twarz była zlana potem, a oczy szkliste, lecz nie mogło być wątpliwości co do jego determinacji.

- Nie masz na to dość siły, chłopcze.

- To moje zmartwienie!

Twarz Padishara gwałtownie obróciła się w stronę światła. Pokryta była pręgami i cięciami wyniesionymi z bitwy stoczonej poprzedniej nocy, cienkimi liniami, które stanowiły jakby odbicie głębszych blizn na obliczu karła.

- Moje z pewnością nie - rzekł spokojnie. - W tym jednym jesteśmy zgodni.

Poszli do punktu opatrunkowego. Tam Padishar wziął jednego z banitów na stronę i cicho z nim rozmawiał. Morgan ledwie mógł zrozumieć wypowiadane słowa.

- Obudź Chandosa - rozkazał Padishar. - Powiedz mu, że­by postawił na nogi obóz. Sprawdźcie straże i dopilnujcie, żeby nie spały i były czujne. Przygotujcie wszystkich do opuszczenia Występu. Potem ma zejść za mną do ukrytego tunelu. Z pomocą. Powiedz mu, że skończyliśmy z tajemnicami, więc nie ma znaczenia, czy ktoś będzie wiedział o tym, co robi. Teraz ruszaj!

Mężczyzna oddalił się spiesznie, a Padishar gestem przywołał do siebie Morgana i Steffa. Poprowadził ich przez główną pieczarę do głębokich nisz, gdzie przechowywano zapasy. Zapalił trzy pochodnie, zatrzymał jedną dla siebie i dał po jednej góralowi i karłowi. Następnie zaprowadził ich na sam koniec najdalej położonej groty, gdzie przy skalnej ścianie ustawione były skrzynki, podał swoją pochodnię Morganowi, chwycił obiema rękami za skrzynki i pociągnął. Fałszywa ściana otworzyła się, ukazując wejście do tunelu. Wśliznęli się do środka i Padishar zaciągnął skrzynki na miejsce.

- Trzymajcie się blisko mnie - ostrzegł.

Spiesznie pogrążyli się w mroku z dymiącymi w górze pochod­niami, rzucającymi między cienie słabe, żółte światło. Tunel był sze­roki, lecz wił się i zakręcał. Ostre występy skalne czyniły przejście niebezpiecznym; były tu zarówno stalaktyty, jak i stalagmity, zdra­dzieckie kamienne sople. Z sufitu kapała woda, tworząc na skale kałuże. Był to jedyny odgłos wśród ciszy poza ich krokami. W ja­skiniach panował chłód, który szybko przeniknął ubranie Morgana. Trząsł się, podążając za Padisharem. Steff szedł za nimi, potykając się co chwila i oddychając szybko i nierówno.

Morgan nagle zaczął się zastanawiać, co zrobią, kiedy znajdą Teel.

W myślach dokonał przeglądu swej broni. Przez plecy miał prze­wieszony nowo zdobyty pałasz, za pasem jeden sztylet, a w bucie drugi. Przy pasie nosił także skróconą pochwę oraz to, co pozostało z Miecza Leah.

Na niewiele się to zda przeciwko cieniowcowi, pomyślał z troską. A na ile przyda się Steff, nawet kiedy już odkryje prawdę? Co zrobi?

Gdybym tylko posiadał jeszcze magię...

Odsunął od siebie tę myśl, wiedząc, dokąd go ona zaprowadzi, i postanawiając, że nie da się ponownie obezwładnić swemu niezde­cydowaniu.

Mijały sekundy, a echo ich upływu rozbrzmiewało w odgłosie spiesznych kroków idących mężczyzn. Tunel zwężał się gwałtownie, po czym rozszerzał się znowu, wciąż zmieniając swój rozmiar i kształt. Przeszli przez szereg podziemnych grot, w których światło pochodni nie było w stanie rozproszyć mroku spowijającego puste, wysoko sklepione stropy. Nieco dalej natrafili na ciąg rozpadlin. Niektóre z nich miały kilka metrów szerokości. Były przez nie przerzucone kładki, zbudowane z desek powiązanych grubymi linami, których końce przytwierdzono żelaznymi ćwiekami do skały. Kładki kołysały się i trzęsły, kiedy po nich przechodzili, lecz się nie załamywały.

Idąc, cały czas wypatrywali Teel. Nigdzie jednak nie było jej widać.

Steff zaczynał mieć trudności z dotrzymaniem dwom pozostałym kroku. Kiedy dopisywało mu zdrowie, był niezwykle silny i sprawny, lecz choroba, która go dotknęła - jeśli rzeczywiście była to choroba, a nie został otruty, jak Morgan zaczynał podejrzewać - skrajnie go wycieńczyła. Wielokrotnie upadał i musiał za każdym razem z trudem dźwigać się na nogi. Padishar nie zwalniał. Wielki mężczyzna trzymał się tego, co wcześniej powiedział - Steff sam odpowiadał za siebie. Karzeł dotarł tak daleko jedynie dzięki swej determinacji i Morganowi wydawało się, że niedługo wytrzyma tempo narzucone przez herszta banitów. Góral spoglądał do tyłu na przyjaciela, lecz zdawało się, że Steff go nie widzi. Jego rozognione oczy przeszukiwały cienie, prze­biegając zasłonę mroku poza zasięgiem światła.

Pogrążyli się już na ponad milę w głąb góry, kiedy z przodu pojawiło się słabe światełko, iskierka, która wkrótce przeistoczyła się w plamę blasku. Padishar nie zwolnił kroku ani nie zrobił niczego, by ukryć swą obecność. Tunel rozszerzył się, a jego wnętrze z przodu rozjaśniło się migotaniem wielu pochodni. Serce Morgana zaczęło bić szybciej.

Weszli do wielkiej podziemnej groty, zalanej jasnym światłem. W pęknięcia w ścianach i podłodze wetknięte były pochodnie wy­pełniające powietrze dymem i zapachem zwęglonego drewna i pło­nącej smoły. Na środku groty potężna szczelina przecinała od końca do końca jej dno. W najwęższym miejscu przerzucony był przez nią jeszcze jeden most, tym razem potężna żelazna konstrukcja. Obok rozpadliny zainstalowana została maszyneria do podnoszenia i opu­szczania mostu. W tej chwili był opuszczony, łącząc obie połowy groty. Z drugiej strony płaska skała rozciągała się do miejsca, gdzie tunel znów ginął w mroku.

Obok maszynerii mostu stała Teel, tłukąc w nią jakimś narzędziem.

Padishar Creel zatrzymał się i Morgan wraz ze Steffem szybko do niego podeszli. Teel nie usłyszała ich jeszcze ani nie zauważyła, gdyż światło ich pochodni rozpraszało się w jasnym blasku groty.

Padishar odłożył swoją pochodnię.

- Zniszczyła maszynerię. Mostu nie da się już podnieść. - Je­go spojrzenie odnalazło oczy Steffa. - Jeśli jej nie przeszkodzimy, sprowadzi nam na kark federację.

Steff patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem.

- Nie - wyszeptał z niedowierzaniem.

Padishar nie zwrócił na niego uwagi. Dobył z pochwy swój pałasz i ruszył naprzód.

Steff rzucił się za nim, lecz potknął się i upadł. Wykrzyknął tylko rozpaczliwie:

- Teel!

Teel odwróciła się. Trzymała w rękach żelazny pręt, którego gład­ka powierzchnia poznaczona była śladami uderzeń w mechanizm mo­stu. Morgan wyraźnie widział teraz rozmiary zniszczeń: strzaskane kołowroty, wyłamane bloki, pogruchotane tryby. Włosy Teel lśniły w świetle, rozbłyskując złotymi pasmami. Stała naprzeciw nich. Jej maska, pozbawiony wyrazu kawałek skóry przymocowany do jej gło­wy, nie zdradzała niczego z jej uczuć. Otwory na oczy były czarne i ukryte w cieniu.

Padishar zacisnął wielkie dłonie na pałaszu, unosząc jego ostrze ku światłu.

- Wybiła twoja godzina, dziewczyno - wykrzyknął w jej stronę. Echo jego słów wypełniło pieczarę. Steff dźwignął się na nogi i ruszył chwiejnym krokiem naprzód.

- Padisharze, zaczekaj! - zawył.

Morgan skoczył, żeby go zatrzymać, złapał go za ramię i szarp­nięciem obrócił do tyłu.

- Nie, Steff, to nie jest Teel! Już nie! - Oczy Steffa błyszczały z gniewu i strachu. Morgan zniżył głos, mówiąc szybko i spokoj­nie: - Posłuchaj mnie. To cieniowiec, Steff. Kiedy ostatnio widziałeś twarz pod tą maską? Przyjrzałeś się jej? To nie Teel jest tam pod spodem. Teel od dawna już nie ma.

Gniew i strach zmieniły się w przerażenie.

- Morgan, nie! Wiedziałbym to! Poznałbym, gdyby to nie była ona!

- Steff, posłuchaj...

- Morgan, on ją zabije! Puść mnie!

Steff wyrwał się i Morgan schwycił go znowu.

- Steff, zobacz, co ona zrobiła! Zdradziła nas!

- Nie! - wrzasnął karzeł i uderzył go.

Morgan zwalił się jak długi. Siła ciosu oszołomiła go. Jego pier­wszą reakcją było zdziwienie; nie wydawało mu się możliwe, by Steff posiadał jeszcze tyle sił. Dźwignął się na kolana i zobaczył, jak karzeł pędzi w stronę Padishara, krzycząc coś, czego góral nie był w stanie zrozumieć.

Steff dogonił herszta banitów, kiedy ten znajdował się zaledwie o parę kroków od Teel. Karzeł przypadł do Padishara od tyłu, chwytał jego ramię z mieczem i ściągnął je w dół. Padishar krzyknął z wście­kłości i spróbował się wyrwać, lecz nie mógł. Steff rzucił się na niego, oplatając go stalowym uściskiem.

Wśród zamętu Teel uderzyła. Skoczyła na nich jak kot, z unie­sionym żelaznym prętem. Posypały się ciosy, szybkie i potężne, i w cią­gu kilku sekund Padishar i Steff leżeli zakrwawieni na ziemi.

Morgan dźwignął się na nogi, by samotnie stawić jej czoło.

Ruszyła niespiesznie w jego stronę i w tym samym momencie ożyły w nim wszystkie wspomnienia związane z jej osobą. Ujrzał ją jako małą, wyglądającą jak sierota dziewczynkę, którą spotkał w Culhaven w mrocznej kuchni babci Elizy i cioteczki Jilt. Jej złociste włosy były ledwie widoczne pod kapturem jej płaszcza, a twarz miała ukrytą pod dziwną, skórzaną maską. Ujrzał ją, jak przysłuchuje się w blasku obozowego ogniska rozmowie członków małej gromadki, którzy przeszli przez góry Wolfsktaag. Ujrzał ją przytuloną do Steffa u stóp Smoczych Zębów przed udaniem się na spotkanie z duchem Allanona, podejrzliwą, nieufną i drapieżnie opiekuńczą.

Odpędził od siebie te obrazy, widząc ją jedynie taką, jaka była teraz: powalającą Padishara i Steffa, zbyt szybką i silną, by mogła być tą, za którą się podawała. Ale i tak trudno było uwierzyć, że jest cieniowcem, a jeszcze trudniej pogodzić się z tym, że oni wszyscy tak bez reszty dali się oszukać.

Wyciągnął pałasz i czekał. Musiał być szybki. Może nawet będzie potrzebował czegoś więcej. Przypomniał sobie stworzenia w Dole. Samo żelazo nie wystarczało, żeby je zabić.

Zbliżywszy się do niego, Teel przykucnęła. Jej oczy połyskiwały z wnętrza maski jak ciemne sadzawki, a ich spojrzenie było zimne i pewne siebie. Morgan zamarkował szybki wypad, po czym zadał jej podstępne cięcie w nogi. Teel z łatwością się uchyliła. Zamachnął się znowu - raz i drugi. Odparowała ciosy i całym jego ciałem wstrząsnęło drżenie wywołane uderzeniami ostrza o żelazny pręt. Przypadali do siebie i cofali się, każde czekając, aż drugie się odsłoni.

Potem nastąpił szereg uderzeń płazem pałasza o żelazny pręt i ostrze złamało się. Morgan tłukł w pręt tym, co pozostało. W pewnym momencie rękojeść zahaczyła o pręt i wyrwała go z ręki dziewczyny. Pałasz i pręt poleciały w mrok.

Teel od razu rzuciła się na Morgana, zaciskając ręce na jego gardle. Była niewiarygodnie silna. Miał jedynie chwilę na zrobienie czegoś, gdy padał do tyłu. Jego ręka zacisnęła się na sztylecie przy pasie i wbił go jej w brzuch. Cofnęła się zdumiona. Morgan wierzgnął nogami, odrzucając ją od siebie, wyciągnął drugi sztylet z buta, wraził go jej w bok i szarpnął do góry.

Trafiła go tak potężnie wierzchem dłoni, że zwalił się z nóg. Upadł z jękiem na ziemię, uderzając się tak mocno, że na chwilę stracił oddech. W oczach zamigotały mu gwiazdy, lecz zaczerpnął powietrza do płuc i dźwignął się na nogi.

Teel stała tam, gdzie przedtem, ze sztyletami wciąż wbitymi w cia­ło. Teraz spokojnie je wyciągnęła i odrzuciła od siebie.

Wie, że nie mogę jej nic zrobić, pomyślał z rozpaczą. Wie, że nie mam niczego, co mogłoby ją powstrzymać.

Wydawała się cała i zdrowa, kiedy doń podchodziła. Na ubraniu miała krew, lecz niezbyt wiele. Pod maską nie było widać żadnego wyrazu twarzy, niczego w jej oczach czy ustach poza lodowato zimną pustką. Morgan cofał się przed nią, usiłując wypatrzeć na ziemi co­kolwiek, czym mógłby się bronić. Spostrzegł żelazny pręt i schwycił go w desperacji.

Na Teel nie zrobiło to wrażenia. Jej ciało spowijała drżąca po­świata, która zdawała się unosić lekko i znowu opadać - jak gdyby mieszkająca w niej istota szykowała się do czegoś.

Morgan odstąpił do tyłu, kierując się ku rozpadlinie. Czy zdo­łałby jakoś zwabić tę istotę dość blisko przepaści, by móc ją do niej zepchnąć? Czy to by ją zabiło? Nie wiedział. Wiedział tylko, że jedynie on może ją teraz powstrzymać, przeszkodzić jej w wy­daniu całego Występu, wszystkich tych ludzi, federacji. Jeśli on zawiedzie, zginą.

Aleja nie jestem dość silny - bez magii nie jestem dość silny!

Znajdował się zaledwie o parę kroków od krawędzi rozpadliny. Teel zmniejszała dzielącą ich odległość, zbliżając się szybko. Spró­bował ją uderzyć żelaznym prętem, lecz schwyciła go w rękę, wyrwała mu go i cisnęła w bok.

Zaraz potem rzuciła się na niego, zaciskając ręce na jego gardle, odcinając mu dopływ powietrza, dusząc go. Nie mógł oddychać. Usi­łował się uwolnić, lecz była o wiele za silna. Zacisnął z bólu oczy, a w ustach poczuł smak krwi.

Przytłoczył go ogromny ciężar.

- Teel, nie! - Usłyszał czyjś okrzyk, niemal odcieleśniony głos, zduszony z bólu i zmęczenia.

Steff!

Ręce rozluźniły się nieznacznie i jego oczy przejrzały na tyle, by zobaczyć Steff a uczepionego Teel. Obejmował ją ramionami i ciągnął do tyłu. Jego twarz ociekała krwią. Na szczycie głowy miał wielką, otwartą ranę.

Prawa ręka Morgana przesunęła się po pasie i odszukała rękojeść Miecza Leah.

Teel zrzuciła z siebie Steffa, odwróciła się i chwyciła go za rękaw. Jej oczy płonęły gniewnie, a ścięgna na szyi tak się napięły, że nawet maska nie była w stanie tego ukryć. Wyrwała z pochwy sztylet Steffa i zatopiła go głęboko w jego piersi. Steff przewrócił się do tyłu, z trudem chwytając powietrze.

Teraz Teel odwróciła się, żeby skończyć z Morganem, lecz kiedy pochyliła się nad nim, wbił jej w brzuch złamane ostrze swego miecza.

Odgięła się do tyłu, wrzeszcząc tak głośno, że Morgan odruchowo cofnął się przed nią. Ręce trzymał jednak zaciśnięte mocno na ręko­jeści miecza. Nagle zaczęło się dziać coś dziwnego. Miecz Leah stał się ciepły i zapłonął światłem. Morgan czuł, jak ostrze się porusza i budzi do życia.

Magia! Och, do kroćset - to była magia!

Przez ostrze przebiegła moc, łącząc ich z sobą, przepływając do wnętrza Teel. Wybuchł w niej szkarłatny płomień. Jej dłonie szarpały za ostrze, drapały jej własne ciało i twarz - i zerwały maskę. Mor­gan Leah nigdy nie zapomniał tego, co ujrzał pod spodem: oblicza zrodzonego w najczarniejszych głębiach piekła, zmasakrowanego i zniekształconego, ożywionego przez demony, których istnienia na­wet nie podejrzewał. Teel zupełnie znikała i na jej miejscu znajdował się jedynie cieniowiec, bezcielesna, ulepiona z mroku istota, pustka, która przesłaniała i pochłaniała światło.

Niewidzialne ręce usiłowały odepchnąć Morgana, pozbawić go broni i duszy.

- Leah! Leah! - Wzniósł bitewny okrzyk swoich przodków, przez tysiąc lat królów i książąt jego kraju, i to jedno słowo stało się jego talizmanem.

Wrzask cieniowca przeszedł w pisk. Po chwili potwór zapadł się w sobie, gdy podtrzymująca go ciemność rozpłynęła się i znikła. Powróciła Teel, bezwładna postać, odarta z życia i istnienia. Upadła do przodu na Morgana, martwa.

Upłynęło parę minut, nim Morgan znalazł siłę, by ją odepchnąć. Leżał w kałuży własnego potu i krwi, słuchając nagłej ciszy, wycień­czony, przygnieciony do ziemi ciężarem martwej dziewczyny. Jego jedyną myślą było, że przeżył.

Potem stopniowo jego puls stał się szybszy. To magia go urato­wała. Magia Miecza Leah. Do kroćset, jednak nie wyczerpała się zupełnie! Przynajmniej jakaś jej część wciąż żyła, a jeśli tak było, to istniała szansa, że uda się ją w pełni odzyskać, że ostrze uda się odtworzyć, zachować magię, moc...

Jego myśli rozsypały się w gorączkowym biegu i uleciały. Za­czerpnął do płuc powietrza,zebrał siły i zepchnął z siebie ciało Teel. Była zadziwiająco lekka. Przyjrzał się jej, dźwigając się na ręce i kolana. Wydawała się cała pokurczona, jakby coś rozpuściło jej kości. Jej twarz wciąż była zniekształcona i pokryta bliznami, lecz demony, które wcześniej na niej widział, zniknęły.

Nagle usłyszał ciężki oddech Steffa. Nie będąc w stanie podnieść się na nogi, podczołgał się do przyjaciela. Steff leżał na plecach ze sztyletem wciąż tkwiącym w piersi. Morgan zaczął go wyjmować, lecz powoli się cofnął. Wystarczył rzut oka, by dostrzec, że jest za późno, aby mogło to pomóc. Delikatnie dotknął ramienia przyjaciela.

Oczy Steffa otworzyły się i odnalazły go.

- Teel? - zapytał cicho.

- Nie żyje - szepnął Morgan.

Pokryta bliznami twarz karła stężała z bólu, po czym rozluźniła się. Zakaszlał krwią.

- Wybacz mi, Morgan. Przepraszam... Byłem ślepy, więc to musiało się zdarzyć.

- Nie ty jeden.

- Powinienem był dostrzec... prawdę. Powinienem był ją roz­poznać. Ja po prostu... chyba tego nie chciałem.

- Steff, uratowałeś nam życie. Gdybyś mnie nie obudził...

- Posłuchaj mnie. Posłuchaj, góralu. Jesteś moim najbliższym przyjacielem. Chcę... żebyś coś zrobił. - Znowu zakaszlał, po czym spróbował zapanować nad głosem. - Chcę, żebyś wrócił do Culhaven i upewnił się... czy babcia Eliza i cioteczka Jilt mają się dobrze. - Jego oczy zamknęły się i otworzyły ponownie. - Rozumiesz mnie, Morgan? Znajdują się w niebezpieczeństwie, ponieważ Teel...

- Rozumiem - przerwał mu Morgan.

- Tylko one mi pozostały - szepnął Steff, zaciskając rękę na ramieniu Morgana. - Obiecaj mi to.

Morgan w milczeniu skinął głową, po czym powiedział:

- Obiecuję.

Steff westchnął i słowa, które wypowiedział, były zaledwie szeptem.

- Kochałem ją, Morgan. Jego ręka osunęła się i umarł.

Wszystko, co wydarzyło się potem, przechowało się w pamięci Morgana Leah jako niewyraźna plama. Przez pewien czas pozostał przy Steffie, tak oszołomiony, że nie był w stanie pomyśleć o zro­bieniu czegokolwiek innego. Potem przypomniał sobie o Padisharze Creelu. Zmusił się do powstania na nogi i poszedł sprawdzić, co stało się z hersztem banitów. Padishar żył jeszcze, lecz był nieprzytomny, lewe ramię miał złamane od osłaniania się przed ciosami żelaznego pręta, a głowa krwawiła mu od głębokiego cięcia. Morgan obwiązał ranę na jego głowie, by zatamować upływ krwi, lecz ramię pozostawił tak, jak było. Nie miał teraz czasu go nastawiać. Maszyneria poruszająca most była rozbita i nie widział sposobu naprawienia jej. Jeśli federacja miała zamiar wysłać oddział szturmo­wy do tunelu jeszcze tej nocy - a Morgan musiał coś takiego za­kładać - wówczas most nie mógł zostać podniesiony dla powstrzy­mania jego pochodu. Do świtu pozostało zaledwie kilka godzin. Oz­naczało to, że żołnierze federacji znajdują się już w drodze. Morgan wiedział, że nawet bez Teel jako przewodniczki pokonanie tunelu prowadzącego na Występ nie sprawi im większych trudności.

Nagle uświadomił sobie, że wciąż nie ma Chandosa i ludzi, któ­rych miał on z sobą przyprowadzić. Dawno powinni już tutaj przybyć.

Uznał, że nie może ryzykować czekania na nich. Musiał się stąd wydostać. Wiedział, że będzie musiał nieść Padishara, gdyż wszelkie próby obudzenia go spełzły na niczym. Steff musiał pozostać na miejscu.

Parę minut zajęło mu ustalenie, co będzie potrzebne. Najpierw odnalazł Miecz Leah i wsunął go ostrożnie do jego prowizorycznej pochwy. Następnie zaniósł Teel, a potem Steffa na krawędź rozpad­liny i zepchnął ich w dół. Nie był pewien, czy zdoła to zrobić, aż do chwili, kiedy już było po wszystkim. Zrobiło mu się potem niedobrze i ogarnęło go uczucie pustki.

Był już wtedy śmiertelnie zmęczony i tak słaby, że wydawało mu się, iż nie zdoła nawet sam wrócić tunelami, nie mówiąc już o nie­sieniu Padishara. Lecz jakoś zdołał zarzucić go sobie na ramiona i zabrawszy jedną z pochodni, ruszył w drogę.

Wydawało mu się, że idzie już wiele godzin, nic nie widząc i sły­sząc jedynie odgłos własnych butów stąpających po kamieniach. Gdzie jest Chandos? zapytywał siebie wciąż na nowo. Czemu nie przyszedł? Gubił krok i upadał tyle razy, że stracił już rachubę, potykając się o kamienie tunelu i o własne zmęczenie. Jego kolana i ręce były poranione i zakrwawione, a ciało zaczęła ogarniać drętwota. Przyłapywał się na tym, że myśli o osobliwych rzeczach: o swoim dzieciń­stwie i rodzinie, o przygodach, jakie przeżywał, dorastając wspólnie z Parem i Collem, o zawsze niezawodnym, spolegliwym Steffie i kar­łach z Culhaven. Przez pewien czas płakał, myśląc o tym, co stało się z nimi wszystkimi i jak wielka część przeszłości została stracona. Mówił do Padishara, kiedy czuł, że jest u kresu sił, lecz Padishar wciąż spał.

Zdawało mu się, że idzie już całą wieczność.

Kiedy jednak pojawił się w końcu Chandos w towarzystwie gro­mady banitów oraz Axhinda i jego trolli, Morgan już nie szedł. Leżał półprzytomny w tunelu, przewróciwszy się wcześniej z wyczerpania.

Przez resztę drogi był niesiony wraz z Padisharem i usiłował wyjaśnić, co się stało. Nie był dokładnie pewien tego, co mówił. Wiedział, że mówi bez związku, czasem niezrozumiale. Pamiętał po­tem, że Chandos powiedział coś o nowym ataku federacji, który spra­wił, że nie mógł przyjść tak szybko, jak zamierzał. Pamiętał, z jaką siłą jego szorstka dłoń ściskała jego własną.

Wciąż jeszcze panował mrok, kiedy wrócili na cypel. Występ rzeczywiście był atakowany. Mógł to być jeszcze jeden manewr po­zorny, mający odwrócić uwagę od żołnierzy przemykających tunela­mi, tak czy owak jednak trzeba było się nim zająć. Z dołu nadlatywały strzały i dzidy i podciągano naprzód wieże oblężnicze. Zdołano już odeprzeć liczne próby dostania się na górę. Przygotowania do ucieczki były już jednak zakończone. Ranni czekali, gotowi do ewakuacji; ci, którzy mogli chodzić, podnieśli się z legowisk, tych zaś, którzy nie mogli, umieszczono na noszach. Morgan został zabrany z tą drugą grupą, gdy znoszono ją przez jaskinie do miejsca, gdzie zaczynały się tunele. Pojawił się Chandos. Jego surowa, porośnięta czarną brodą twarz pochylała się nieco nad Morganem, kiedy do niego mówił.

- Wszystko w porządku, góralu - rzekł głosem przypominają­cym ciche brzęczenie. - Żołnierze federacji są już w sekretnym tunelu, lecz mosty linowe zostały zerwane. To ich trochę zatrzyma; wystarczająco długo, byśmy zdążyli się bezpiecznie wydostać. Zej­dziemy do innych tuneli. Przez nie również prowadzi droga na zew­nątrz, taka, którą zna jedynie Padishar. Jest ona trudniejsza, z wieloma zakrętami i rozgałęzieniami. Ale Padishar wie, co ma robić. Nigdy nie zdaje się na przypadek. Nie śpi już i sprowadza na dół pozostałych, pilnując, żeby wszyscy zeszli. To twarda sztuka, ten stary Padishar. Ale nie tak twarda jak ty. Uratowałeś mu życie. Wyniosłeś go stamtąd w samą porę. Odpocznij teraz, póki możesz. Nie pozostało na to wiele czasu.

Morgan zamknął oczy i zapadł w sen. Spał niespokojnie, rozbu­dzany raz po raz przez gwałtowne szarpnięcia noszy, na których leżał, i przez głosy ludzi stłoczonych wokół niego, szepczących i krzyczą­cych z bólu. Tunel spowijała ciemność, mglisty mrok, którego nie było nawet w stanie rozproszyć światło pochodni. Przelotnie ukazy­wały się i znikały twarze i ciała, lecz w pamięci pozostało mu przede wszystkim wrażenie nieprzeniknionej nocy.

Raz czy dwa wydawało mu się, że słyszy odgłosy walki, szczęk broni, postękiwanie mężczyzn. Lecz wśród otaczających go ludzi nie wyczuwało się żadnej nerwowości, niczego, co by wskazywało na grożące niebezpieczeństwo, i po pewnym czasie uznał, że musiało mu się to śnić.

W końcu zmusił się do otworzenia oczu, nie chcąc spać dłużej, bojąc się spać, kiedy nie był pewien, co się dzieje. Wydawało się, że nic wokół niego nie uległo zmianie. Odnosił wrażenie, że nie mógł spać dłużej niż parę chwil.

Spróbował unieść głowę i na karku poczuł nagłe ukłucie bólu. Znowu opadł do tyłu, myśląc nagle o Steffie i Teel oraz o tym, jak cienka jest linia oddzielająca życie od śmierci.

Podszedł do niego Padishar Creel. Miał mocno obandażowaną gło­wę, a jego ramię było unieruchomione łubkami i przywiązane do boku.

- Witaj, chłopcze - pozdrowił go cicho.

Morgan skinął głową, zamknął oczy i otworzył je znowu.

- Wychodzimy stąd teraz - rzekł herszt banitów. - Wszyscy, dzięki tobie. I Steffowi. Chandos wszystko mi opowiedział. Był bardzo dzielny, tamten chłopiec. - Surowa twarz odwróciła się na chwi­lę. - Występ jest stracony, lecz to niewielka cena za nasze życie.

Morgan uznał, że nie ma ochoty rozmawiać o cenie życia.

- Pomóż mi się podnieść, Padisharze - rzekł spokojnie. - Chcę stąd wyjść o własnych siłach.

Herszt banitów uśmiechnął się.

- Czyż wszyscy tego nie chcemy, chłopcze? - szepnął. Wyciągnął zdrową rękę i pomógł Morganowi podnieść się na nogi.


XXXII


Par i Coll Ohmsfordowie znajdowali się w świecie z sennego koszmaru. Cisza była głęboka i nieskończona jak przestwór pustki rozciągający się poza granice czasu. Nie rozlegały się żadne odgłosy świadczące o obecności życia: ani szczebiot ptaków, ani bzykanie owadów, ani ciche szmery i chroboty, ani nawet szum wiatru wśród drzew. Drzewa wznosiły się ku niebu jak kamienne obeliski wyrzeźbione przez jakąś starożytną cywilizacje i pozostawione na wieczne świa­dectwo daremności ludzkich wysiłków. W ich wyglądzie było coś szarego i zimowego i nawet liście, które powinny okrywać ich szkie­lety i przydawać im barwy, przypominały łachmany stracha na wrób­le. Do ich pni, jak zabłąkane dzieci, tuliły się splątane zarośla i wy­sokie trawy, a krzewy jeżyn splatały się ze sobą w rozpaczliwym usiłowaniu uchronienia się przed dolegliwościami życia.

No i oczywiście mgła. Mgła była tam najpierw, na końcu i zawsze, głębokie i wszechogarniające morze szarości, które tłumiło w sobie wszelką jaskrawość. Wisiała nieruchomo w powietrzu, dławiąc pod sobą drzewa i krzewy, skały i ziemię i wszelkiego rodzaju życie. Stanowiła zasłonę nie dopuszczającą słonecznego światła i ciepła. Cechowała ją pewna niekonsekwencja, gdyż w niektórych miejscach była rzadka i wodnista, rozmywając jedynie kształty rzeczy, które okrywała, zaś w innych wydawała się nieprzenikniona jak noc. Ocie­rała się o skórę z chłodną, wilgotną natarczywością, która szeptała o śmierci.

Bracia posuwali się wolno i ostrożnie przez ten sen na jawie, walcząc z uczuciem własnej bezcielesności. Ich spojrzenia wędrowały od jednej plamy cienia do drugiej, szukając jakiegoś ruchu i odnaj­dując jedynie bezruch. Świat, do którego weszli, wydawał się martwy, jak gdyby cieniowce, o których wiedzieli, że są tam ukryte, w rze­czywistości wcale nie istniały, a były jedynie sennym kłamstwem, którego ich zmysły nie były w stanie obnażyć.

Skierowali się szybko ku ruinom mostu Sendica, a następnie podą­żyli ich nierównym skrajem do krypty. Szli bezszelestnie przez wy­soką trawę i po wilgotnej, miękkiej ziemi. Czasami ich buty znikały zupełnie w kobiercu mgły. Par spojrzał w tył ku drzwiom, przez które weszli. Nigdzie nie było ich widać.

W ciągu kilku sekund ściana urwiska i wszystko, co pozostało z pałacu królów Tyrsis, zniknęło również.

Jakby go nigdy nie było, pomyślał Par.

Drżał z zimna i czuł się wydrążony w środku, lecz w miejscach, gdzie skóra pod ubraniem szczypała go od potu, było mu gorąco. Uczucia kotłujące się w jego wnętrzu nie dawały się uspokoić ani rozproszyć; wrzeszczały zniekształconymi i przemieszanymi głosami, z których każdy za wszelką cenę chciał być słyszalny, każdy bełko­cząc bez związku. Wyczuwał zbliżanie się śmierci z każdym stawia­nym krokiem. Pragnął znowu móc choć na chwilę przywołać magię, nawet w jej najprostszej postaci, by się upewnić, że posiada pewien zasób mocy, który pozwoli mu się bronić. Wiedział jednak, że użycie magii obudziłoby wszystko, co żyło w Dole, a chciał wierzyć, że jeszcze się to nie stało.

Coll dotknął jego ramienia i wskazał miejsce, gdzie ziemia rozstępowała się przed nimi, tworząc groźnie wyglądającą rozpadlinę, która nieco dalej ginęła w mroku. Musieli ją obejść. Par skinął głową, ruszając przodem. Obecność brata dodawała mu otuchy, jak gdyby już tylko to, że ma go przy sobie, mogło w jakiś sposób zapobiec grożącemu niebezpieczeństwu. Potężna postać Colla wznosiła się jak skała za plecami Para, a na jego twarzy malowała się taka determi­nacja, iż wydawało się, że sama siła jego woli wystarczy, by ich bezpiecznie przeprowadzić. Par był bardziej zadowolony z tego, że brat z nim poszedł, niż potrafiłby to wyrazić. Wiedział, że to egoizm przezeń przemawia, ale tak czuł. Odwaga Colla w całej tej sprawie była w znacznej mierze źródłem jego własnej.

Obeszli rozpadlinę i skierowali się z powrotem ku ruinom mostu. Wszystko wokół nich pozostawało niezmienione, milczące i nieru­chome, pozbawione życia.

Lecz nagle coś zamajaczyło niewyraźnie we mgle z przodu i z gru­zów się wyłonił kanciasty kształt.

Par zaczerpnął tchu, żeby się uspokoić. Była to krypta.

Pośpiesznie ruszyli ku niej. Par szedł przodem, a Coll zaledwie o krok za nim. Wyraźnie ukazały się ściany z kamiennych bloków, wyzbywając się nierealności, w jaką spowiła je mgła. Pod murami krypty rosły krzewy, winorośl wiła się na jej spadzistym dachu, a mech nadawał jej fundamentom rdzawą i ciemnozieloną barwę. Była większa, niż Par sobie wyobrażał, miała dobrych piętnaście me­trów szerokości i u szczytu wznosiła się na co najmniej sześć metrów. Wyglądem i nastrojem przypominała grobowiec.

Ohmsfordowie dotarli do najbliższej ściany krypty i ostrożnie skręcili za róg, wychodząc na jej front. Znaleźli tam napis wykuty w pokru­szonym kamieniu, starodawną inskrypcję, niemal zupełnie zatartą przez upływ czasu i działanie pogody. Niektóre słowa były ledwie wido­czne. Zatrzymali się z zapartym tchem i przeczytali:


Tu narodów waleczne bije serce,

tu ich dusza i wolności tchnienie.

Tu poszukiwania prawdy odwaga drzemie

i do wojen niechęć, i zgody pragnienie,

by po wsze czasy godnie

Miecza Shannary chronić lśnienie.


Nieco dalej znajdowały się potężne kamienne wrota. Były uchy­lone. Bracia spojrzeli po sobie bez słowa, po czym ruszyli naprzód. Dotarłszy do wrót, zajrzeli do środka. Znajdował się tam korytarz prowadzący w lewo i ginący w mroku.

Par zmarszczył czoło. Nie oczekiwał, że krypta okaże się skom­plikowaną budowlą; sądził, że będzie się składała z pojedynczej ko­mnaty, w środku której będzie spoczywał Miecz Shannary. To, co ujrzeli, wskazywało na coś innego.

Spojrzał na Colla. Jego brat był wyraźnie zaniepokojony. Rozglą­dał się nerwowo, przypatrując się najpierw wejściu, a potem ciemne­mu gąszczowi otaczającego ich lasu. Coll wysunął rękę i pociągnął wrota. Bez trudu pozwoliły się otworzyć.

Nachylił się do brata.

- To wygląda na pułapkę - szepnął tak cicho, że Par ledwie go usłyszał.

Parowi to samo przyszło do głowy. Drzwi do krypty, liczące trzy­sta lat i wystawione na klimat Dołu, nie powinny tak łatwo ustępować. Ktoś mógłby je bez trudu znowu zamknąć, kiedy on znajdzie się już w środku. Wiedział jednak, że i tak tam wejdzie. Już się na to zde­cydował. Zbyt wiele przeszedł, żeby teraz się cofnąć. Uniósł brwi i spojrzał na Colla. Spojrzenie to pytało: co proponujesz?

Coll zacisnął usta. Wiedział, że Par jest zdecydowany iść dalej i że ryzyko nie odgrywa żadnej roli. Z najwyższym wysiłkiem wy­powiedział słowa:

- Dobrze. Ty idź po Miecz. Ja stanę na straży. - Jego wielka dłoń zacisnęła się na ramieniu Para. - Ale pośpiesz się!

Par skinął głową, uśmiechnął się tryumfalnie i odwzajemnił uścisk brata.

Następnie wszedł do środka, szybko pogrążając się w mroku ko­rytarza. Zapuścił się najdalej, jak mógł, kierując się słabym światłem zewnętrznego świata, które jednak wkrótce się rozproszyło. Przesu­wając dłońmi po ścianach, szukał zakończenia korytarza, lecz nie znajdował go. Przypomniał sobie wtedy, że wciąż ma przy sobie kamień, który dała mu Damson. Sięgnął po niego do kieszeni, zacisnął na chwilę w dłoniach, żeby go rozgrzać, i wyciągnął przed siebie. Mrok rozjaśniło srebrzyste światło. Par uśmiechnął się dziko. Znowu ruszył naprzód, wsłuchując się w ciszę i obserwując cienie.

Posuwał się jeszcze jakiś czas krętym tunelem, zszedł po schodach i przedostał się do drugiego korytarza. Zawędrował już o wiele dalej, niż wcześniej wydawałoby mu się możliwe, i po raz pierwszy zaczął odczuwać niepokój. Nie znajdował się już w krypcie, lecz gdzieś pod ziemią. Jak to było możliwe?

Potem korytarz się skończył. Par wszedł do komnaty o wysoko sklepionym stropie i ścianach pokrytych malowidłami oraz runami - i zaparło mu dech w piersi z bolesną nagłością.

W samym środku komnaty, z ostrzem zatopionym w cokole z czer­wonego marmuru, spoczywał Miecz Shannary.

Zamrugał oczami, żeby się upewnić, czy wzrok go nie myli, po czym ruszył naprzód i po chwili stanął przed nim. Ostrze było gładkie i nienaruszone, stanowiło nieskazitelne dzieło kowalskiego kunsztu. Na rękojeści wyrzeźbione było wyobrażenie ręki miotającej w górę pochodnię. Talizman połyskiwał w łagodnym świetle niebieskawym blaskiem.

Par czuł, jak coś ściska go w gardle. To naprawdę był Miecz.

Wezbrała w nim fala radosnego uniesienia. Ledwie mógł się po­wstrzymać przed zawołaniem Colla, przekazaniem mu okrzykiem te­go, co czuje. Odczuł przypływ ulgi. Poważył się na to wszystko wiedziony jedynie przeczuciem - i przeczucie to okazało się trafne. Do kroćset, było trafne przez cały ten czas! Miecz Shannary rzeczy­wiście znajdował się w Dole, ukryty przez gąszcz drzew i krzewów, przez mgłę i noc, przez cieniowce...!

Szybko powściągnął jednak swą radość. Myśl o cieniowcach przy­pomniała mu dobitnie o tym, jak niepewna jest jego sytuacja. Później znajdzie się czas na gratulowanie sobie, kiedy Coll i on wydostaną się bezpiecznie z tej szczurzej nory.

W kamiennym postumencie, na którym spoczywał blok marmuru wraz z osadzonym w nim Mieczem, wykute były schody i ruszył w ich stronę. Lecz uczynił zaledwie jeden krok, kiedy coś oderwało się od ciemnej ściany naprzeciw. Natychmiast zatrzymał się, czując, jak do gardła podchodzi mu przerażenie.

Jedno słowo wrzeszczało w jego myślach.

Cieniowce!

Lecz od razu spostrzegł, że jest w błędzie. To nie był cieniowiec. Był to mężczyzna od stóp do głów odziany w czerń, w płaszczu z kapturem i z wizerunkiem głowy wilka wyszytym na piersi.

Strach Para nie zmniejszył się, kiedy sobie uświadomił, kogo ma przed sobą. Mężczyzną zbliżającym się do niego był Rimmer Dali.

Coll czekał niecierpliwie przy wejściu do krypty. Stał oparty plecami o mur, tuż obok drzwi, przeszukując wzrokiem mgłę. Nic się nie poruszyło. Nie docierał do niego żaden odgłos. Wydawało się, że jest sam; a jednak nie czuł się tak. Przez korony drzew sączyło się światło świtu, zalewając go swym chłodnym, szarym blaskiem.

Par nie wraca już zbyt długo, pomyślał. Nie powinno mu to zabrać tyle czasu.

Spojrzał szybko przez ramię na czarne wejście do krypty. Posta­nowił, że poczeka jeszcze pięć minut, a potem sam wejdzie do środka.

Rimmer Dali zatrzymał się o cztery metry od Para, uniósł jakby od niechcenia rękę i zsunął z głowy kaptur swego płaszcza. Jego koścista twarz nie była zamaskowana, lecz w półmroku krypty tak mocno spowita cieniem, że prawie niewidoczna. Nie miało to zna­czenia. Par rozpoznałby go wszędzie. Ich spotkanie w gospodzie „Pod Modrym Wąsiskiem” było zdarzeniem, którego nie miał nigdy zapo­mnieć. Miał nadzieję, że więcej się ono nie powtórzy; a jednak stali oto raz jeszcze naprzeciw siebie. Rimmer Dali, pierwszy szperacz federacji, człowiek, który ścigał go po całym Callahornie i tyle razy miał go niemal w ręku, nareszcie go dopadł.

Drzwi, przez które Par wszedł, pozostały otwarte za jego plecami, jak zapraszające go schronienie. Sprężył się, gotowy do odwrotu.

- Poczekaj, Parze Ohmsfordzie - rzekł tamten, jakby czytając w jego myślach. - Taki jesteś skory do ucieczki? Tak łatwo cię przestraszyć?

Par się zawahał. Rimmer Dali był olbrzymim mężczyzną; jego obramowana rudą brodą twarz wyglądała jak wykuta w kamieniu, tak wydawała się surowa i groźna. Jednakże jego głos - a Par nie zapomniał go także - był łagodny i sugestywny.

- Czy nie powinieneś najpierw wysłuchać tego, co mam ci do powiedzenia? - kontynuował wielki mężczyzna. - Czy to może zaszkodzić? Od bardzo dawna czekałem tutaj, żeby z tobą poroz­mawiać.

Par patrzył na niego ze zdumieniem.

- Czekałeś?

- Ależ tak. Prędzej czy później musiałeś tutaj przyjść, kiedy już podjąłeś decyzję dotyczącą Miecza Shannary. Przyszedłeś po Miecz, nieprawdaż? Oczywiście, że tak. No więc jednak miałem rację cze­kając, czyż nie? Mamy wiele spraw do omówienia.

- Nie sądzę. - Myśli kłębiły się w głowie Para. - Próbo­wałeś aresztować Colla i mnie w Yarfleet. Uwięziłeś moich rodziców w Shady Yale i okupowałeś wioskę. Tygodniami ścigałeś mnie i mo­ich towarzyszy.

Rimmer Dali skrzyżował ręce na piersi. Par zauważył znowu, że lewa tkwi po łokieć w rękawicy.

- Powiedzmy, że ja będę stał tutaj, a ty tam - zaproponował wielki mężczyzna. - W ten sposób będziesz mógł odejść, kiedy zechcesz. Nie zrobię nic, żeby temu przeszkodzić.

Par głęboko zaczerpnął powietrza i cofnął się o krok.

- Nie ufam ci.

- Czemu miałbyś mi ufać? - Wielki mężczyzna wzruszył ra­mionami. - A jednak, czy zależy ci na Mieczu Shannary, czy nie? Jeśli ci na nim zależy, musisz najpierw mnie wysłuchać. Potem bę­dziesz mógł wziąć go ze sobą, jeśli zechcesz. Czy nie jest to uczciwa propozycja?

Par poczuł, jak włosy jeżą mu się ostrzegawczo na karku.

- Czemu miałbyś zawierać ze mną taki układ po tym wszystkim, co zrobiłeś, żeby mi przeszkodzić w zdobyciu Miecza?

- Przeszkodzić ci w zdobyciu Miecza? - Tamten zaśmiał się niskim i przyjemnym śmiechem. - Parze Ohmsfordzie. Czy choć raz przyszło ci do głowy poprosić o Miecz? Czy kiedykolwiek roz­ważałeś możliwość, że mógłbym po prostu ci go dać? Czy nie byłoby to prostsze niż myszkowanie po mieście i usiłowanie wykradzenia go jak zwykły złodziej? - Rimmer Dali wolno pokręcił głową. - Jest tyle rzeczy, o których nie wiesz. Pozwól mi o nich opowiedzieć.

Par rozglądał się niepewnie wokół, nie mogąc uwierzyć, że nie jest to jakiś podstęp mający uśpić jego czujność. Krypta była labi­ryntem cieni, które szeptały o istotach czających się wśród nich, ukry­tych i wyczekujących. Potarł mocno kamień, który dała mu Damson, żeby wzmocnić jego światło.

- Ach, myślisz, że ukrywam tu kogoś w ciemności, czy tak? - szepnął Rimmer Dali. Słowa dobywały się gdzieś z głębi jego piersi i dudniły wśród ciszy. - Spójrz więc!

Uniósł dłofi w rękawicy, uczynił szybki ruch i komnata wypełniła się światłem. Parowi wyrwał się okrzyk zdumienia i cofnął się jeszcze o krok.

- Czy sądzisz, Parze Ohmsfordzie, że tylko ty posiadasz władzę nad magią? - zapytał spokojnie Rimmer Dali. - No więc, tak nie jest. Prawdę powiedziawszy, mam na swoje usługi magię o wiele potężniejszą od twojej, a być może potężniejszą od magii dawnych druidów. Jest więcej takich jak ja. W czterech krainach jest wielu, którzy posiadają magię starego świata, świata przed nastaniem czte­rech krain i Wielkich Wojen, i samego człowieka.

Par przypatrywał mu się bez słowa.

- Czy teraz mnie wysłuchasz, Ohmsfordzie? Póki jeszcze mo­żesz?

Par pokręcił głową, nie w odpowiedzi na postawione mu pytanie, lecz z niedowierzania.

- Jesteś szperaczem - rzekł w końcu. - Tropisz tych, którzy posługują się magią. Wszelkie jej stosowanie, nawet przez ciebie, jest zakazane!

- Tak zadekretowała federacja. - Rimmer Dali uśmiechnął się. - Ale czy to powstrzymało cię przed stosowaniem magii, Pa­rze? Albo twego stryja Walkera Boha? Albo kogokolwiek, kto ją posiada? To w istocie niedorzeczny dekret, którego nigdy nie uda się wprowadzić w życie, chyba że przeciwko tym, którym i tak jest to obojętne. Federacja marzy o podbojach i budowie imperium, o zjed­noczeniu krain i plemion pod swoim panowaniem. Rada Koalicyjna knuje i układa plany, a jest pozostałością świata, który już raz zni­szczył sam siebie w wojnach o władzę. Uważa samą siebie za powo­łaną do rządzenia, ponieważ nie ma już Rad Plemion ani druidów. Zniknięcie elfów uważa za błogosławieństwo. Zajmuje prowincję Sud-landię, grozi Callahornowi, dopóki ten się nie podda, i prześladuje nieuległe karły po prostu dlatego, że może to robić. Uważa to wszyst­ko za dowód swego prawa do rządzenia. Ma się za wszechwiedzącą! W ostatecznym geście arogancji wyjmuje spod prawa magię! Ani przez chwilę nie zastanawia się nad tym, jakiemu celowi służy magia w ogólnym planie rzeczy, po prostu odmawia jej prawa do istnie­nia! - Ciemna postać pochyliła się do przodu, rozplatając ramiona. - Prawda jest taka, że federacja to gromada głupców, nie ma­jących pojęcia o tym, czym jest magia, Ohmsfordzie. To magia stwo­rzyła nasz świat, świat, w którym żyjemy, w którym federacja uważa się za najwyższą władzę. Magia stwarza wszystko, czyni wszystko możliwym. A federacja chciałaby zlekceważyć taką potęgę, jakby była pozbawiona znaczenia? - Rimmer Dali wyprostował się, po­tężniejąc w blasku dziwnego światła, które przywołał; ciemna postać, tylko z grubsza przypominająca człowieka. - Spójrz na mnie, Parze Ohmsfordzie - szepnął.

Jego ciało zaczęło drżeć, a następnie się rozpływać. Par patrzył z przerażeniem, jak ciemna postać wznosi się na tle cieni i słabego światła, z oczami płonącymi szkarłatnym ogniem.

- Widzisz, Ohmsfordzie? - szeptał bezcielesny głos Rimmera Dalia z pełnym zadowolenia sykiem. - Ja właśnie jestem tym, co federacja chciałaby zniszczyć, a nie ma o tym najmniejszego pojęcia!

Ironia tego stwierdzenia umknęła Parowi, który nie dostrzegał nic ponad to, że wystawił się na największe z możliwych niebezpie­czeństw. Odstąpił jeszcze krok od człowieka, który nazywał siebie Rimmerem Dallem, istoty, która naprawdę nie była człowiekiem, lecz cieniowcem. Cofnął się, gotowy do ucieczki. Lecz w tej samej chwili przypomniał sobie Miecz Shannary i nagle, bez zastanowienia, zmie­nił zdanie. Gdyby zdołał się dostać do Miecza, miałby broń, którą mógłby zniszczyć Rimmera Dalia.

Cieniowiec jednak wydawał się zupełnie spokojny. Powoli ciemna postać powróciła do ciała Rimmera Dalia i głos wielkiego mężczyzny odezwał się znowu.

- Zostałeś okłamany, Ohmsfordzie. Niejeden raz. Mówiono ci, że cieniowce są złymi istotami, że są pasożytami, które wdzierają się do ciał ludzi, żeby używać ich do swoich celów. Nie, nie próbuj temu zaprzeczać ani pytać, skąd to wiem - rzekł szybko, przerywając krótki okrzyk zdumienia Para. - Wiem wszystko o tobie, o twojej wyprawie do Culhaven, Wilderun, Hadeshornu i jeszcze dalej. Wiem o twoim spotkaniu z duchem Allanona. Wiem o kłamstwach, które wsączył ci do serca. Kłamstwach, Parze Ohmsfordzie, a biorą one swój początek od druidów! Mówią wam, co musicie zrobić, jeśli cieniowce mają zostać zniszczone, a świat znowu stać się bezpieczny! Ty masz szukać Miecza, Wren - elfów, a Walker Boh zaginionego Paranoru, wiem! - Koścista twarz skrzywiła się gniewnie. - Lecz posłuchaj teraz, czego ci nie powiedziano! Cieniowce nie są wynaturzeniem powstałym pod nieobecność druidów! Jesteśmy ich nastę­pcami! Jesteśmy tym, co po ich odejściu zrodziło się z magii! Nie jesteśmy potworami wdzierającymi się do ciał ludzi, Ohmsfordzie, same jesteśmy ludźmi!

Par potrząsnął głową, jakby chciał zaprzeczyć temu, co usłyszał, lecz Rimmer Dali szybko uniósł dłoń w rękawicy, wymierzając ją w Ohmsforda.

- Magia żyje teraz w ludziach, tak jak kiedyś żyła w baśniowych istotach. W elfach, zanim stąd odeszły. Potem w druidach. - Jego głos stał się cichy i przenikliwy. - Jestem człowiekiem jak każdy inny poza tym, że posiadani magię. Tak jak ty, Parze. W jakiś sposób odziedziczyłem ją po moich przodkach, którzy żyli przede mną w świe­cie, gdzie stosowanie magii było powszednim zjawiskiem. Magia sama się rozsiewała i zapuszczała korzenie, nie w ziemi, lecz w ciałach mężczyzn i kobiet należących do plemion. Zakorzeniła się i wzrosła w niektórych z nas i posiadamy teraz moc, która kiedyś była wyłą­cznym udziałem druidów. - Wolno skinął głową ze wzrokiem utk­wionym w Parze. - Ty posiadasz moc. Nie możesz temu zaprze­czyć. Teraz musisz poznać prawdę o tym, co posiadanie tej mocy oznacza.

Urwał, czekając na odpowiedź Para. Lecz młodzieńca do szpiku kości przeniknął chłód, kiedy wyczuł, co zaraz nastąpi, i mógł jedynie bezgłośnie wykrzyczeć swój protest.

- Widzę po twoich oczach, że rozumiesz - rzekł Rimmer Dali jeszcze cichszym głosem. - Oznacza to, Parze Ohmsfordzie, że ty również jesteś cieniowcem.

Coll odliczał w myślach sekundy, robiąc to najwolniej, jak mógł, i jednocześnie mając nadzieję, że Par lada chwila się pojawi. Lecz nie było ani śladu brata.

Z rozpaczą potrząsnął głową. Oddalał się parę kroków od posępnej ściany krypty i wracał do niej znowu. Pięć minut minęło. Nie mógł dłużej czekać. Musiał wejść do środka. Przerażało go, że pozbawi ich w ten sposób zabezpieczenia od tyłu, lecz nie miał wyboru. Musiał się dowiedzieć, co się stało z Parem.

Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić przed wejściem do krypty.

W tym samym momencie czyjeś ręce chwyciły go od tyłu i prze­wróciły na ziemię.

- Kłamiesz! - wykrzyknął Par do Rimmera Dalia, zapomina­jąc o strachu, i groźnie postąpił do przodu.

- Nie ma nic złego w byciu cieniowcem - odparł tamten ostro. - To tylko słowo, którego inni używają na określenie cze­goś, czego w pełni nie rozumieją. Jeśli zdołasz zapomnieć kłamstwa, którymi cię uraczono, i pomyślisz o możliwościach, łatwiej ci będzie zrozumieć to, co do ciebie mówię. Załóżmy przez chwilę, że mam rację. Jeśli cieniowce są po prostu ludźmi, którzy mają zostać na­stępcami druidów, to posiadanie władzy nad magią jest nie tylko ich prawem, lecz obowiązkiem. Magia jest dziedzictwem, czyż nie to Allanon powiedział Brin Ohmsford, kiedy umierając, naznaczył ją własną krwią? Magia jest narzędziem, którego należy użyć dla uszlachetnienia plemion i czterech krain. Co w tym jest takiego trudnego do przyjęcia? Problemem nie jestem ja ani ty albo inni tacy jak my. Problemem są głupcy, tacy jak ci, którzy rządzą fe­deracją i sądzą, że wszystko, czego nie są w stanie kontrolować, musi zostać zdławione!

W każdym, kto się od nich różni, upatrują wroga! - Jego surowa twarz ściągnęła się. - Lecz kto chce uzyskać dominację nad czte­rema krainami i ich ludnością? Kto wypędza elfy z Westlandii, niewoli karły na wschodzie, oblega trolle na pomocy i twierdzi, że wszystkie cztery krainy należą do niego? Jak sądzisz, czemu cztery krainy za­czynają podupadać? Kto jest tego przyczyną? Widziałeś biedne stwo­rzenia mieszkające w Dole. Uważasz je za cieniowce, prawda? Tak, rzeczywiście nimi są, lecz za ich stan odpowiedzialni są ci, którzy je tam trzymają. Są ludźmi jak ty i ja. Federacja je więzi, ponieważ wykazują zdolność posługiwania się magią i są poczytywane za nie­bezpieczne. Stają się tym, za co są uważane. Obumiera w nich życie, które mogłaby im dać magia, i popadają w szaleństwo! Tamta dziew­czynka w górach Toffer; co się jej przydarzyło, że stała się tym, czym jest? Zagłodzono w niej magię, której potrzebowała, odebrano mo­żliwość jej stosowania i wszystko, co pozwalało jej pozostać sobą. Została zmuszona do udania się na wygnanie. Ohmsfordzie, to fede­racja sieje zniszczenie w czterech krainach swoimi głupimi, ślepymi dekretami i gnębicielską władzą! Tylko cieniowce mają szansę to zmienić!

Co się tyczy Allanona - ciągnął - jest on zawsze i przede wszystkim druidem o typowym dla druida umyśle i zwyczajach. Tylko on wie, co chce osiągnąć, i przypuszczalnie nadal tak pozostanie. Ty jednak dobrze byś zrobił, nie przyjmując zbyt łatwo za prawdę tego, co ci mówi.

Mówił z takim przekonaniem, że Par Ohmsford po raz pierwszy zaczął wątpić. A jeśli duch Allanona rzeczywiście kłamał? Czyż nie było prawdą, że druidzi zawsze bawili się w kotka i myszkę z tymi, od których czegoś chcieli? Walker ostrzegał go, że tak właśnie jest i że błędem jest przyjmować za dobrą monetę to, co mówił im Allanon. Coś w słowach Rimmera Dalia zdawało się szeptać, że w tym wypadku może być tak samo. Jest możliwe, pomyślał z rozpaczą, że został całkowicie wywiedziony w pole.

Wysoka, spowita w płaszcz postać przed nim wyprostowała się.

- Twoje miejsce jest wśród nas, Parze Ohmsfordzie - rzekł spokojnie Rimmer Dali.

Par szybko potrząsnął głową.

- Nie.

- Jesteś jednym z nas, Ohmsfordzie. Możesz temu zaprzeczać tak długo i głośno, jak zechcesz, lecz niczego to nie zmieni. Jesteśmy tacy sami, ty i ja: posiadacze magii, spadkobiercy druidów, powier­nicy dziedzictwa. - Urwał, zastanawiając się przez chwilę. - Wciąż się mnie boisz, prawda? Cieniowiec. Już sama ta nazwa cię przeraża. To nieunikniony wynik przyjęcia za prawdę kłamstw, które ci opowiedziano. Uważasz mnie raczej za wroga niż za bratnią duszę.

Par milczał.

- Zobaczymy, kto kłamie, a kto mówi prawdę. Tam. - Wska­zał nagle na Miecz. - Wyjmij go z kamienia, Ohmsfordzie. Należy do ciebie, jest twoim dziedzictwem jako spadkobiercy elfijskiego rodu Shannary. Weź go. Dotknij mnie nim. Jeśli jestem czarną istotą, przed którą cię ostrzegano, wówczas Miecz mnie zniszczy. Jeśli jestem złem kryjącym się w kłamstwie, Miecz to pokaże. A więc weź go w ręce. Użyj go.

Przez długą chwilę Par nie ruszał się z miejsca, po czym podbiegł po schodach do bloku czerwonego marmuru, chwycił Miecz Shannary w obie ręce i wyciągnął go. Wysunął się bez trudu, gładki i lśniący. Par odwrócił się szybko w stronę Rimmera Dalia.

- Podejdź bliżej, Parze - szepnął tamten. - Dotknij mnie. W myślach Para zakłębiły się wspomnienia, fragmenty pieśni, które śpiewał, historii, które opowiadał. Teraz trzymał w rękach Miecz Shannary, elfijski talizman prawdy, przed którym nie mogło się ostać żadne kłamstwo.

Zszedł ze schodów i zaciskając dłoń na rzeźbionej rękojeści z wyobrażeniem płonącej pochodni, trzymał ostrze ostrożnie przed sobą. Rimmer Dali czekał. Znalazłszy się na odległość ciosu, Par wyciągnął do przodu ostrze talizmanu i przycisnął je mocno do ciała tamtego.

Nic się nie stało.

Ze spojrzeniem utkwionym w Rimmerze Dallu przytrzymał ostrze nieruchomo i wyraził życzenie, by prawda została odkryta. Wciąż nic się nie działo. Par czekał tak długo, jak zdołał wytrzymać, po czym zdesperowany opuścił ostrze i odstąpił do tyłu.

- Teraz już wiesz. Nie ma we mnie kłamstwa - rzekł Rimmer Dali. - Kłamstwo jest w tym, co ci powiedziano.

Par poczuł, że drży.

- Ale czemu Allanon miałby kłamać? Jaki mogłoby to mieć cel?

- Pomyśl przez chwilę, o co cię proszono. - Wielki mężczy­zna odprężył się i jego głos był spokojny i pewny. - Proszono cię, byś sprowadził z powrotem druidów, zwrócił im ich talizmany, a nas spróbował zniszczyć. Druidzi chcą odzyskać to, co utracili, władzę nad życiem i magię. Czy różni się to w jakiś sposób od tego, co lord Warlock usiłował zrobić dziesięć wieków temu?

- Ale ty nas ścigałeś!

- Żeby z wami porozmawiać, wyjaśnić.

- Uwięziłeś moich rodziców!

- Ustrzegłem ich przed większym nieszczęściem. Federacja wie­działa o tobie i posłużyłaby się nimi, żeby do ciebie dotrzeć, gdybym jej nie ubiegł.

Par umilkł, wyczerpawszy na razie argumenty. Czy wszystko, co usłyszał, było prawdą? Do kroćset, czy tamto wszystko było kłam­stwem, jak twierdził Rimmer Dali? Nie mógł w to uwierzyć, lecz nie potrafił również zdobyć się na to, żeby nie wierzyć. Ogarnął go zamęt myśli, sprawiając, że poczuł się mały i bezbronny.

- Muszę pomyśleć - rzekł zmęczony.

- Więc chodź ze mną i pomyśl - natychmiast odparł Rimmer Dali. - Chodź ze mną i porozmawiajmy jeszcze o tym. Masz wiele pytań, które wymagają odpowiedzi, a ja mogę ci ich udzielić. Jest wiele rzeczy, które powinieneś wiedzieć o zastosowaniu magii. Chodź, Ohmsfordzie. Zapomnij o swoich obawach i wątpliwościach. Nic złe­go ci się nie stanie. Nie może się stać komuś, czyja magia jest tak pełna obietnic.

Mówił tak spokojnie i sugestywnie, że przez chwilę Par dał się niemal przekonać. Tak łatwo byłoby się zgodzić. Był zmęczony i chciał, żeby jego wędrówka już dobiegła końca. Dobrze byłoby mieć kogoś, z kim można by porozmawiać o problemach związanych z posiada­niem magii. Rimmer Dali z pewnością je znał, ponieważ sam ich doświadczył. Mimo że niechętnie to przed sobą przyznawał, nie czuł już zagrożenia ze strony tego człowieka. Wydawało się, że nie ma powodu, by nie zrobić tego, o co prosił.

A jednak tak właśnie zrobił. Zrobił to, sam nie wiedząc dlaczego.

- Nie - odparł spokojnie.

- Pomyśl, ile rzeczy będziemy mogli sobie powiedzieć, jeśli ze mną pójdziesz - nie ustępował tamten. - Mamy tyle wspólnego! Z pewnością pragnąłeś porozmawiać o swojej magii, o magii, którą byłeś zmuszony ukrywać. Przede mną nie było nikogo, z kim mógłbyś to zrobić. Wyczuwam w tobie tę potrzebę; czuję ją! Chodź ze mną, Ohmsfordzie, musisz...

- Nie.

Par się cofnął. Coś zaczęło nagle szeptać w jego myślach, jakieś niedobre wspomnienie, które nie miało jeszcze twarzy, lecz którego głos wyraźnie rozpoznawał.

Rimmer Dali przyglądał mu się, a jego koścista twarz przybrała nagle surowy wyraz.

- To niemądre, Ohmsfordzie.

- Odchodzę - rzekł cicho Par, napięty teraz i znowu czujny. Co go tak niepokoiło? - I zabieram Miecz.

Postać w czarnym płaszczu stała się jeszcze jednym cieniem w półmroku.

- Zatrzymaj się, Ohmsfordzie. Są mroczne sekrety, które się przed tobą ukrywa, rzeczy, których powinieneś się ode mnie dowie­dzieć. Pozostań i wysłuchaj ich.

Par cofnął się w stronę korytarza, którym wcześniej przyszedł.

- Drzwi są tuż za tobą - rzekł nagle Rimmer Dali ostrym głosem. - Nie ma żadnych korytarzy, żadnych schodów. Wszystko to było złudzeniem wywołanym przez moją magię, by zatrzymać cię na wystarczająco długo, abyśmy mogli porozmawiać. Czeka na ciebie prawda, Ohmsfordzie, i na jej twarzy maluje się przerażenie. Nie zdołasz się jej oprzeć. Pozostań i wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia! Potrzebujesz mnie!

Par potrząsnął głową.

- Przez chwilę mówiłeś, Rimmerze Dallu, tak jak one, tamte inne cieniowce, które zewnętrznie są zupełnie do ciebie niepodobne, lecz mówią z tą samą co ty natarczywością. Podobnie jak one, chciał­byś mną zawładnąć.

Rimmer Dali stał w milczeniu naprzeciw niego, patrząc w bezru­chu, jak się cofa. Światło sprowadzone przez pierwszego szperacza przygasało i komnata szybko pogrążała się w mroku.

Par Ohmsford chwycił Miecz Shannary w obie ręce i rzucił się do ucieczki.

Rimmer Dali mówił prawdę o korytarzach i schodach. Żadne nie istniały. Wszystko to było złudzeniem, wytworem magii, który Par powinien był od razu rozpoznać. Wybiegł z ciemności krypty wprost w szary półmrok Dołu. Natychmiast spowiła go wilgoć i mgła. Mru­gając oczami, kręcił się w koło i rozglądał.

Coll.

Gdzie jest Coll?

Ściągnął z siebie opończę i pośpiesznie zawinął w nią Miecz Shannary. Allanon powiedział, że będzie go potrzebował, jeśli Allanonowi wciąż można było wierzyć. W tej chwili tego nie wiedział. Ale o Miecz trzeba było dbać; musiał mieć zadanie do spełnienia. Chyba że utracił swą moc. Czy mógł utracić moc?

- Par.

Ohmsford podskoczył, wystraszony głosem. Dobiegał tuż zza jego pleców, z tak bliska, że mógł być szeptem rozlegającym się w jego uchu, gdyby nie szorstkość jego dźwięku. Odwrócił się.

Stał przed nim Coll.

Albo coś, co kiedyś było Collem.

Twarz jego brata była ledwie rozpoznawalna, naznaczona jakimś wewnętrznym cierpieniem, które Par ledwie mógł sobie wyobrazić, wykrzywiona grymasem, który zniekształcił znajome rysy, czyniąc je obwisłymi i pozbawionymi życia. Również jego ciało było zdefor­mowane, powykręcane i zgarbione, jakby kości zostały poprzestawiane. Miał ślady na skórze, zadrapania i stłuczenia, a jego oczy płonęły od gorączki, którą Par natychmiast rozpoznał.

- Uprowadzili mnie - szepnął rozpaczliwie Coll. - Zmusili mnie. Proszę, Par, potrzebuję cię. Przytul mnie. Proszę.

Par zaniósł się krzykiem, wyjąc, jakby miał nigdy nie przestać. Pragnął, by istota stojąca przed nim odeszła, zniknęła z jego oczu i myśli. Wstrząsał nim dreszcz i zdawało się, że za chwilę zapadnie się bez reszty w pustkę, która zaczęła się w nim otwierać.

- Coll! - Załkał.

Jego brat potknął się i poleciał ku niemu z wyciągniętymi rękoma. W uszach Para szeptało ostrzeżenie Rimmera Dalia - prawda, pra­wda, przerażenie, jakie z sobą niesie! Coll był cieniowcem, w jakiś sposób stał się nim, istotą podobną do innych w Dole, o których Rimmer Dali twierdził, że federacja je zniszczyła! Jak to się stało? Zdawało się, że Para nie było zaledwie parę minut. Co zrobiono jego bratu?

Stał tam, oszołomiony i drżący, gdy istota stojąca przed nim chwy­ciła go palcami, a potem ramionami, obejmując go, szepcząc bez przerwy „przytul mnie, przytul mnie”, jakby to była modlitwa mogąca zwrócić jej wolność. Par pomyślał, że chciałby nie żyć, nigdy się nie urodzić, zniknąć jakoś z powierzchni ziemi i pozostawić wszystko, co się działo, daleko za sobą. Pragnął miliona niemożliwych rzeczy - czegokolwiek, co mogłoby go uratować. Miecz Shannary wypadł z je­go omdlałych palców i czuł się, jakby wszystko, co wiedział i w co wierzył, w jednej chwili zostało zdradzone.

Ręce Colla zaczęły go szarpać.

- Coll, nie!

Wtedy głęboko w jego wnętrzu coś się stało, coś, przeciw czemu bronił się jedynie przez chwilę, zanim całkowicie nim to owładnęło. Jakiś żar wezbrał w jego piersi i wydostał się na zewnątrz przez jego ciało jak ogień, którego nie sposób opanować. Była to magia - nie magia pieśni, magia nieszkodliwych obrazów i zmyślonych rzeczy, lecz tamta druga. Była to magia, która zamieszkiwała niegdyś w Ka­mieniach Elfów, magia, którą Allanon wiele lat wcześniej ofiarował Shei Ohmsfordowi, która zasiała swe ziarno w Wilu Ohmsfordzie i poprzez pokolenia jego rodziny dotarła do niego, zmieniając się, rozwijając i wciąż pozostając tajemnicą. Ożyła w nim, magia potęż­niejsza od pieśni, twarda i nieustępliwa.

Przepłynęła przez niego i wybuchła na zewnątrz. Krzyknął do Colla, żeby go puścił, żeby uciekał, lecz jego brat go nie słyszał. Coll, udręczona istota, karykatura człowieka z krwi i kości, którego Par kochał, był pożerany przez własne szaleństwo. Cieniowiec, któ­rym się stał, wciąż musiał się czymś żywić. Magia zawładnęła nim, spowiła go i w jednej chwili obróciła w popiół.

Par patrzył z przerażeniem, jak jego brat rozsypuje się na jego oczach. Oniemiały, półprzytomny opadł na kolana, czując, jak życie ulatuje zeń wraz z życiem Colla.

Potem inne ręce wyciągnęły się po niego, mocując się z nim, ciągnąc go ku ziemi. Napierał na niego wir wykrzywionych, pora­nionych twarzy i ciał. Cieniowce z Dołu przyszły również po niego. Były ich dziesiątki, ich ręce usiłowały go pochwycić, a palce szarpały i darły, jakby chciały rozerwać go na strzępy. Czuł, jak się rozpada, rozłamuje pod ciężarem ich ciał.

A potem magia powróciła, wybuchając raz jeszcze, i cieniowce zostały odrzucone jak kawałki suchego drewna.

Tym razem magia przybrała postać. Była to przyobleczona w życie nie wzywana myśl. Zakrzepła w jego dłoniach, stając się poszczerbio­nym odłamkiem niebieskiego ognia, którego płomienie były zimne i twarde jak żelazo. Nie rozumiał go jeszcze, nie pojmował jego źródeł ani istoty - lecz instynktownie rozumiał jego cel. Promieniowała przezeń moc. Krzycząc z wściekłości, śmiercionośnym łukiem zadał cios swoją nowo pozyskaną bronią, rozcinając ciała stworzeń wokół niego, jakby były wykonane z papieru. Od razu upadły na ziemię, a ich głosy były niezrozumiałe i odległe, kiedy umierały. Pogrążył się w sza­le zabijania, uderzając na oślep, dając upust swej wściekłości i rozpa­czy, które zrodziły się w nim w chwili śmierci jego brata.

Śmierci, której on był przyczyną!

Cieniowce odstąpiły od niego - te, których nie zabił, zataczając się i powłócząc nogami jak marionetki. Wciąż rycząc na nie, ściskając w ręku odłamek magicznego ognia, Par pochylił się i chwycił leżący na ziemi Miecz Shannary.

Czuł, jak go parzy, przypiekając mu rękę. Ból był przenikliwy i nieoczekiwany.

W tym samym momencie jego magia rozbłysła i zgasła. Cofnął się ze zdumienia, spróbował przywołać ją znowu i stwierdził, że nie jest w stanie. Cieniowce natychmiast ruszyły w jego stronę. Zawahał się, po czym zaczął uciekać. Biegł, wzdłuż ruin mostu, potykając się i ślizgając na rozmokłej ziemi, dysząc ciężko z wściekłości i frustracji. Nie wiedział, jak blisko niego są stworzenia z Dołu. Biegł nie oglą­dając się do tyłu, za wszelką cenę pragnąc się wymknąć, uciekając w równej mierze przed potwornością tego, co mu się przydarzyło, co przed ścigającymi go cieniowcami.

Dotarł już niemal do ściany urwiska, kiedy usłyszał Damson. Po­biegł w jej stronę, tak zmęczony i przerażony, że był w stanie myśleć jedynie o potrzebie wydostania się na zewnątrz. Miecz Shannary miał przyciśnięty mocno do piersi. Nie parzył go już, jakby był zwykłym mieczem, owiniętym w jego zabłocony płaszcz. Upadł, przywierając twarzą do ziemi i łkając. Znowu usłyszał głos Damson i krzyknął w odpowiedzi.

Po chwili trzymała go w ramionach, dźwigając go z powrotem na nogi, ciągnąc go za sobą i pytając:

- Par, Par. co ci jest? Par, co się stało?

A on odpowiedział jej, z trudem chwytając powietrze i łkając:

- On nie żyje, Damson! Coll nie żyje! Zabiłem go!

Z przodu stały otworem drzwi do skalnej ściany, czarna wnęka z przycupniętym w niej małym, kosmatym stworzeniem o szeroko rozstawionych oczach. Wsparty na Damson, Par wbiegł do środka i usłyszał, jak drzwi zatrzaskują się za nim.

Potem wszystko i wszyscy zniknęli w rozdzierającym dźwięku jego krzyku.


XXXIII


Nad masywem Smoczych Zębów przechodził deszcz, zimna, upor­czywa, szara ulewa, przesłaniająca niebo od horyzontu po horyzont. Morgan Leah stał na krawędzi urwiska i spod kaptura swego płaszcza spoglądał w dal. Wzgórza na południu wyglądały we mgle jak niskie, faliste cienie. Mermidonu wcale nie było widać. Świat poza miejscem, gdzie stał, był niewyraźnym i odległym obszarem i Morgan miał nieprzyjemne uczucie, że już nigdy nie zdoła znaleźć sobie w nim miejsca.

Osłaniając dłońmi twarz, zamrugał powiekami, by strząsnąć kro­ple deszczu, które wiatr nawiewał mu do oczu. Rude włosy kleiły mu się do czoła i było mu zimno w twarz. Ciało pod przemoczonym ubraniem miał podrapane i obolałe. Drżał, nasłuchując odgłosów wo­kół. Wiatr chłostał urwisko i drzewa w dole i jego wycie zagłuszało czasem huk grzmotów rozlegających się daleko na północy. Wzbu­rzone potoki opadały kaskadami ze skał za plecami Morgana, pieniąc się i rozpryskując, a ich wody wciąż wzbierały, spływając w zalega­jącą w dole mgłę.

To odpowiedni dzień do rozważenia na nowo swego życia, po­myślał ponuro Morgan. Odpowiedni dzień do rozpoczęcia wszystkie­go od nowa.

Od tyłu podszedł do niego Padishar Creel - potężna, spowita w płaszcz postać. Po jego twarzy spływał deszcz, a jego ubranie, podobnie jak ubranie Morgana, było kompletnie przemoczone.

- Możemy już ruszać w drogę? - zapytał spokojnie. Morgan skinął głową.

- Jesteś gotowy, chłopcze?

- Tak.

Padishar spojrzał w bok poprzez deszcz i westchnął.

- Nie potoczyło się to wszystko tak, jak mieliśmy nadzieję, pra­wda? - rzekł spokojnie. - Ani trochę.

Morgan zastanowił się przez chwilę, po czym odparł:

- Nie wiem, Padisharze. Może jednak tak.

Wczesnym rankiem banici prowadzeni przez Padishara wyszli z tu­neli pod Występem i ruszyli w stronę gór na wschodzie i północy. Ścieżki, którymi szli, były wąskie i strome, a teraz dodatkowo śliskie od deszczu, lecz Padishar uznał, że bezpieczniej będzie pójść nimi, niż usiłować się przedostać przez przełęcz Kennon, która z pewnością była strzeżona. Zła pogoda stanowiła raczej dogodność niż przeszko­dę. Deszcz zmywał odciski ich stóp, zacierając wszelkie ślady mogące wskazywać, gdzie wcześniej byli i dokąd zmierzają. Od chwili roz­poczęcia ucieczki nie natknęli się na armie federacji. Jeśli nawet zorganizowano pościg, to ugrzązł gdzieś albo pobłądził. Występ został wprawdzie utracony, lecz banici uciekli, by podjąć walkę innego dnia.

Było teraz popołudnie i utrudzeni uciekinierzy dotarli do miejsca gdzieś ponad rozwidleniem Mermidonu, skąd jedna jego odnoga pły­nęła na południe do Tęczowego Jeziora, a druga ku równinie Rabb. Na występie skalnym, gdzie górskie ścieżki rozbiegały się we wszy­stkich kierunkach, przystanęli na odpoczynek przed rozdzieleniem się na mniejsze grupy. Trolle miały podążyć na północ, w stronę gór Charnal i swojej ojczyzny. Banici mieli się ponownie zebrać w Fi-rerim Reach, będącym jeszcze jedną ich redutą. Padishar miał wrócić do Tyrsis, żeby poszukać Damson i zaginionych Ohmsfordów. Mor­gan zaś miał się udać na wschód do Culhaven, by dotrzymać obietnicy danej Steffowi. Po czterech tygodniach wszyscy mieli się ponownie spotkać na przełęczy Jannisson. Mieli nadzieję, że do tego czasu armia trolli zostanie już w pełni zmobilizowana, a Ruch skonsoliduje swe podzielone odłamy. Nadejdzie wtedy czas na wypracowanie pre­cyzyjnej strategii dalszej walki przeciw federacji.

Zakładając, że ktoś z nich pozostanie przy życiu, by wypracować strategię, posępnie pomyślał Morgan. Nie miał już pewności, że tak będzie. To, co się stało Teel, wzbudziło w nim gniew i zwątpienie. Wiedział już teraz, jak łatwo było cieniowcom - a więc również ich sprzymierzeńcom z federacji - przenikać w szeregi tych, którzy przeciwko nim występowali. Każdy mógł być wrogiem; nie sposób było powiedzieć, kto nim jest, a kto nie. Zdrada mogła przyjść ze­wsząd. Co mieli zrobić, żeby się przed nią uchronić, skoro nigdy nie mogli być pewni, komu można ufać?

Morgan wiedział, że problem ten nie daje również spokoju Padisharowi, chociaż herszt banitów był ostatnim człowiekiem, który by się do tego przyznał.

Morgan obserwował go uważnie od czasu ich ucieczki i wiedział, że wielki mężczyzna widzi duchy na każdym kroku.

Lecz, prawdę powiedziawszy, on widział je także.

Czuł. jak ogarnia go czarna rezygnacja, przenikając go chłodem, jakby chciała go zmienić w sopel lodu. Pomyślał, że może będzie najlepiej dla nich obu, jeśli jakiś czas spędzą w samotności.

- Czy będziesz bezpieczny, próbując tak wcześnie wyruszyć do Tyrsis? - zapytał nagle, chcąc nawiązać rozmowę, usłyszeć głos tam­tego, a jednocześnie nie mogąc wymyślić nic lepszego do powiedzenia.

Padishar wzruszył ramionami.

- Nie mniej bezpieczny niż zwykle. Tak czy owak będę prze­brany. - Spojrzał w stronę Morgana, pochylając na chwilę twarz, by osłonić się przed zacinającym deszczem. - Nie martw się, gó­ralu. Ohmstbrdom nic się nie stanie. Dopilnuję tego.

- Męczy mnie, że nie idę z tobą. - Morgan nie potrafił ukryć rozgoryczenia w swoim głosie. - W końcu to ja namówiłem Para i Colla, żeby tutaj przyszli, a przynajmniej miałem w tym znaczny udział. Już raz zostawiłem ich samych w Tyrsis, a teraz zostawiam ich znowu. - Znużony pokręcił głową. - Ale nie wiem, co innego mógłbym zrobić. Muszę zrobić to, o co prosił mnie Steff. Nie mogę tak po prostu zlekceważyć...

Dalsze słowa uwięzły mu w gardle, gdy w myślach ukazał mu się na chwilę obraz umierającego przyjaciela, i odczuł na nowo przej­mujący ból po jego stracie. Przez moment myślał, że popłyną mu łzy, ale tak się nie stało. Być może wypłakał już wszystkie.

Padishar położył mu rękę na ramieniu.

- Góralu, musisz dotrzymać obietnicy. Jesteś mu to winien. Kie­dy to załatwisz, wracaj tutaj. Ohmsfordowie i ja będziemy czekali i zaczniemy wszystko od nowa.

Morgan skinął głową, wciąż nie mogąc dobyć z siebie słowa. Poczuł na ustach smak kropel deszczu i zlizał je.

Surowa twarz Padishara pochyliła się nad nim, na krótką chwilę zasłaniając mu wszystko inne.

- Robimy to, co musimy w tej walce, Morganie Leah. Wszyscy. Jesteśmy wolno urodzeni, jak mówią słowa naszego zawołania: lu­dzie, karły, trolle, my wszyscy. Nie mamy oddzielnych wojen do prowadzenia; ta wojna jest sprawą nas wszystkich. Idź więc do Cul-haven i pomóż tym, którzy tam tego potrzebują, a ja pójdę do Tyrsis i zrobię to samo. Ale nie zapomnimy o sobie nawzajem, prawda?

Morgan potrząsnął głową.

- Nie, nie zapomnimy, Padisharze. Wielki mężczyzna odstąpił o krok do tyłu.

- Dobrze więc. Weź go. - Podał Morganowi pierścień z wi­zerunkiem sokoła. - Kiedy znowu będziesz chciał mnie odnaleźć, pokaż go Matty Roh w gospodzie „Whistledown” w Yarfleet. Zadbam o to, by znała drogę do mnie. Nie martw się. Już raz spełnił tę rolę; spełni ją i tym razem. A teraz ruszaj w drogę. I powodzenia. - Wyciągnął rękę i Morgan uścisnął ją mocno.

- Tobie też niech sprzyja szczęście, Padisharze.

- Zawsze i o każdej porze, chłopcze. - Padishar Creel zaśmiał się. - Zawsze i o każdej porze.

Ruszył z powrotem przez skalny cypel w stronę grupy wyniosłych jodeł, gdzie czekali na niego banici i trolle. Wszyscy, którzy mogli, podnieśli się na nogi. Nastąpiły słowa pożegnania, odległe i ledwie słyszalne poprzez deszcz. Chandos uścisnął Padishara, inni klepali go po plecach, paru uniosło z noszy ręce, żeby mógł je uścisnąć.

Nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło, jest wciąż jedynym przywódcą, jakiego pragną, pomyślał Morgan z podziwem.

Patrzył, jak trolle ruszają między skałami na północ; ich olbrzy­mie, ciężkie postacie wkrótce wtopiły się w krajobraz.

Padishar patrzył teraz na niego. Morgan podniósł rękę i pomachał mu na pożegnanie.

Zwrócił się na wschód w stronę przedgórza. Chłostał go deszcz i trzymał głowę nisko pochyloną, żeby osłonić twarz. Oczy utkwił w ścieżce przed sobą. Kiedy po jakimś czasie spojrzał do tyłu, żeby po raz ostatni zobaczyć tych, u boku których walczył i z którymi wędrował, już ich nie było.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie powiedział Padisharowi nic o magii, która wciąż tkwiła w złamanym Mieczu Leah i uratowała życie im obu. Nie opowiedział mu, jak pokonał Teel, w jaki sposób udało mu się zwyciężyć cieniowca. Nie było czasu o tym porozmawiać. Sądził, że nie było również powodu, żeby to robić. Sam jeszcze nie w pełni to rozumiał. Nie wiedział, czemu w ostrzu wciąż jeszcze mie­szka magia. Nie miał pewności, dlaczego był w stanie ją przywołać. Przedtem sądził, że jest doszczętnie wyczerpana. Czy teraz też tak było? Czy też pozostało jej wystarczająco dużo, żeby jeszcze raz go uratować, jeśli zajdzie potrzeba?

Zastanawiał się, jak długo potrwa, zanim będzie miał okazję się o tym przekonać.

Schodził ostrożnie po górskim zboczu, po czym zniknął wśród deszczu.


Par Ohmsford dryfował między snem a jawą.

Nie spał, bo śpiąc musiałby śnić, a sny były dla niego udręką. Nie przebywał również na jawie, gdyż musiałby wówczas stawić czoło rzeczywistości, od której tak rozpaczliwie chciał uciec.

Dryfował po prostu, pogrążony zaledwie do połowy w jakiejkol­wiek rozpoznawalnej egzystencji, wepchnięty gdzieś w szarą strefę między tym, co jest, a tym, czego nie ma, gdzie jego myśli nie musiały się na niczym koncentrować, a wspomnienia były rozproszone, gdzie czuł się bezpieczny od przeszłości i przyszłości, ukryty głęboko w so­bie. Wiedział, że narasta w nim szaleństwo. Lecz szaleństwo to było pożądane i poddawał mu się bez walki. Wprawiało go w zamęt, zniekształcało jego doznania i myśli. Dawało mu schronienie. Spo­wijało go w całun nieistnienia, który oddzielał go jak mur od wszyst­kiego - a tego właśnie potrzebował.

Jednakże nawet w murach są szczeliny i pęknięcia, przez które przenika światło, i tak samo było z jego szaleństwem. Docierały do niego rozmaite sygnały - odgłosy życia ze świata, przed którym tak bardzo starał się ukryć. Czuł dotyk okrywających go koców i łóż­ka, na którym leżał. Jak przez mgłę widział płonące świece, punkciki żółtego blasku, jak wysepki na czarnym morzu. Z szaf, półek, pudeł i toaletek spoglądały na niego osobliwe stworzenia o twarzach wykonanych z sukna i futra, oczach z guzików i przyszywanych nosach, obwisłych albo sterczących w górę uszach. Były zastygłe w wystu­diowanych, czujnych pozach, które się nie zmieniały. Słuchał wypo­wiadanych słów, unoszących się w powietrzu jak drobiny kurzu w smu­gach słonecznego światła.

- Jest bardzo chory, śliczna Damson - powiedział jeden głos. A drugi odparł:

- On się w ten sposób broni, Krecie.

Damson i Kret. Wiedział, kim są, chociaż nie potrafił ich dokładnie umiejscowić w pamięci. Wiedział również, że rozmawiają o nim. Nie miał nic przeciwko temu. To, co mówili, było pozbawione znaczenia.

Od czasu do czasu przez szczeliny i szpary dostrzegał ich twarze.

Kret był stworzeniem o okrągłej, porośniętej futrem twarzy i wiel­kich, dociekliwych oczach. Stał nad nim, przyglądając mu się w zamy­śleniu. Od czasu do czasu przynosił dziwne zwierzęta i sadzał je obok niego. Parowi wydało się, że jest bardzo do nich podobny. Zwracał się do nich po imieniu. Rozmawiał z nimi. One mu jednak nie odpowiadały.

Dziewczyna karmiła go co jakiś czas. Damson. Wlewała mu łyżką zupę do ust i polecała mu ją przełykać, a on robił to bez sprzeciwu. Było w niej coś niepokojącego, coś, co go fascynowało, i raz czy drugi próbował się do niej odezwać, zanim nie dał za wygraną. To, co pragnął powiedzieć, nie chciało mu przejść przez gardło. Słowa uciekały i chowały się. Jego myśli ulatywały gdzieś. Patrzył, jak jej twarz rozpływa się wraz z nimi.

Wracała jednak. Siadała obok niego i trzymała go za rękę. Czuł to z miejsca w swoim wnętrzu, w którym się zaszył. Mówiła cicho, dotykała palcami jego twarzy, dawała mu odczuć swą obecność, nawet kiedy nic nie robiła. To jej obecność, bardziej niż cokolwiek innego, sprawiała, że nie odpływał w zupełną nicość. Wolałby, żeby pozwoliła mu to zrobić. Sądził, że w końcu tak się stanie, że odpłynie dość daleko, by wszystko zniknęło. Ona jednak do tego nie dopuszczała i mimo że czasami go to drażniło, a nawet budziło jego gniew, in­trygowało go również. Czemu to robiła? Czy pragnęła go przy sobie zatrzymać, czy po prostu chciała, żeby ją z sobą zabrał?

Zaczął słuchać bardziej uważnie, kiedy mówiła. Jej słowa stawały się wyraźniejsze.

- To nie była twoja wina - mówiła do niego najczęściej. Powtarzała mu to wciąż na nowo i przez długi czas nie wiedział dlaczego.

- Ta istota nie była już Collem. - To również mówiła. - Musiałeś ją zniszczyć.

Mówiła te rzeczy i czasem wydawało mu się, ze niemal ją rozumie Lecz posępne, mroczne cienie spowijały jego umysł i spiesznie się przed nimi chował.

Lecz pewnego dnia wypowiedziała te słowa i zrozumiał od razu. Dryfowanie skończyło się, mury się rozpadły i wszystko wtargnęło do środka z mroźną tuną burzy śnieżnej. Zaczął wtedy krzyczeć i zdawało się, ze nie może przestać. Powróciły wspomnienia, zmia­tając po drodze wszystko to, co z takim trudem wznosił, by ich do siebie nie dopuścić, i jego gniew i lęk nie miały granic. Krzyczał i Kret cofał się przed nim, dziwne zwierzęta spadały z brzegu jego łóżka, a przez łzy widział migoczące świece i tańczące wesoło cienie

Uratowała go dziewczyna. Przedarła się przez jego wściekłość i lęk, nie zważając na jego krzyki, i przyciskała go do siebie Przy­ciskała go, jakby jego dryfowanie mogło się zacząć od nowa, jakby groziło mu, ze zostanie bezpowrotnie uniesiony w nieznane, i była zdecydowana go nie wypuścić. Kiedy jego krzyki w końcu ustały, stwierdził, ze odwzajemnia jej uścisk.

Potem zasnął głębokim i pozbawionym marzeń snem, który ogar­nął go bez res/ty i pozwolił mu odpocząć. Kiedy się obudził, po szaleństwie nie pozostało śladu, dryfowanie się skończyło, a szary stan półsnu przeminął. Znowu wiedział, kim jest; rozpoznawał swe otoczenie i twarze Damson Rhee oraz Kreta, kiedy obok niego prze­chodzili. Wykąpali go i dali mu czyste ubranie, nakarmili go i po­zwolili mu jeszcze trochę pospać. Nie rozmawiali z nim. Być może rozumieli, ze me byłby im jeszcze w stanie odpowiadać

Kiedy obudził się znowu, wspomnienia, przed którymi się chował, wypłynęły na powierzchnię jego myśli jak stworzenia łaknące powie­trza. Ich widok nie był już tak odrażający jak przedtem, chociaż przygnębiły go i wywołały w nim uczucie pustki. Dopuszczał do siebie jedno po drugim i pozwalał im mówić. Kiedy to zrobiły, chwy­tał ich słowa i oprawiał je w okna światła, które ukazywały je z całą wyrazistością.

Uznał, ze chciały powiedzieć, iż świat został wywrócony na opak

Miecz Shannary leżał na łóżku obok niego. Nie był pewien, czy znajdował się tam przez cały czas, czy tez Damson tam go położyła, kiedy odzyskał przytomność Wiedział jedynie, ze jest bezużyteczny Miał stanowić środek do zniszczenia ciemowców, a okazał się całkowicie nieskuteczny przeciwko Rimmerowi Dallowi. Zaryzykował wszystko, zęby zdobyć Miecz, i wydawało się, ze wszystko to było bezcelowe. Wciąż nie miał obiecanego mu talizmanu.

Kłamstwa i prawdy było więcej mz dosyć i nie potrafił jednego od drugiego oddzielić. Rimmer Dali kłamał na pewno - Par to wyczu­wał. Lecz mówił również prawdę. Allanon mówił prawdę - lecz rów­nież kłamał. Żaden z nich nie był do końca tym, za kogo się podawał Nic nie wyglądało dokładnie tak, jak każdy z nich to przedstawiał Nawet on sam mógł być kimś innym, mz sądził, a jego magia obosie­cznym mieczem, przed którym jego stryj Walker zawsze go ostrzegał.

Lecz najboleśniejsze i najbardziej gorzkie było wspomnienie mar­twego Colla. Jego brat został przemieniony w ciemowca, kiedy pró­bował go osłaniać, w istotę z Dołu - i Par go za to zabił Nie zamierzał, ajuz na pewno nie chciał tego zrobić, lecz magia przybyła nie wzywana i zniszczyła go. Zapewne nie mógł zrobić nic, zęby temu zapobiec, lecz stwierdzenie tego nie przynosiło mu żadnej po­ciechy ani uspokojenia. Był winien śmierci Colla. Jego brat wyruszył na tę wyprawę z jego powodu. Ze względu na niego zszedł do Dołu. Wszystko, co zrobił, stało się z powodu Para.

Bo Coll go kochał.

Pomyślał nagle o ich spotkaniu z duchem Allanona, gdzie tak wiele zostało zawierzone wszystkim Ohmstordom oprócz Colla Czy to oznaczało, ze Allanon wiedział, iż Coll umrze9 Czy dlatego nie został tam wspomniany i nie otrzymał żadnego zadania?

Taka możliwość rozwścieczyła Para.

Obraz twarzy jego brata unosił się w powietrzu przed nim, zmie­niając się, wyrażając całą gamę nastrojów, które tak dobrze pamiętał Słyszał głos Colla, odcienie jego szorstkiej intensywności, bogactwo jego tonów. Przywołał z pamięci wszystkie przygody, które wspólnie przeżyli w dzieciństwie, wypadki, kiedy postępowali wbrew woli ro­dziców, miejsca, które odwiedzali, ludzi, których spotkali i o których rozmawiali. Przypomniał sobie wydarzenia ostatnich kilku tygodni, począwszy od ich ucieczki z Yarfleet. Wiele z tego było zabarwione jego poczuciem winy, jego potrzebą wzięcia odpowiedzialności na siebie. Lecz większość wyzbyta była wszystkiego oprócz pragnienia zapamiętania, jaki był jego brat Coll.

Coll, który nie żył.

Leżał godzinami, myśląc o tym, umieszczając ten takt w świetle swego umysłu, w ciszy swoich myśli, usiłując znaleźć sposób, by uczynić go realnym. Nie był jednak realny - jeszcze nie. Był zbyt straszny, by mógł być realny, a jego ból i rozpacz zbyt dojmujące, by dać im upust. Coś w głębi serca nie pozwalało mu przyznać, że Coll nie żyje. Wiedział, że tak jest, a jednak nie potrafił się wyzbyć tej nikłej, zupełnie niedorzecznej nadziei. W końcu przestał próbować.

Jego świat się skurczył. Jadł i odpoczywał. Od czasu do czasu zamieniał parę słów z Damson. Leżał w mrocznym, podziemnym domostwie Kreta, wśród śmieci i odpadków świata na górze. Sam również był odpadkiem, tylko trochę bardziej żywym niż szmaciane zwierzaki, które trzymały przy nim straż.

Jednakże jego umysł cały czas pracował. W końcu w pełni odzyska siły, obiecywał sobie. Kiedy to się stanie, ktoś odpowie za to, co się stało z Collem.


XXXIV


Więzień obudził się, wychodząc powoli z narkotycznego snu, któ­ry utrzymywał go w stanie odrętwienia niemal od chwili, gdy został pojmany. Leżał na macie w zaciemnionym wnętrzu. Sznury krępujące jego ręce i nogi zostały zdjęte, nie było również kawałków materiału, którymi zakneblowano mu usta i zawiązano oczy. Mógł się poruszać.

Powoli usiadł, usiłując opanować nagły zawrót głowy. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i był w stanie określić kształt i roz­miary swego więzienia. Pomieszczenie było obszerne, miało ponad czterdzieści metrów kwadratowych powierzchni. Oprócz maty znaj­dowała się w nim drewniana ława, mały stół i dwa krzesła. Było też okno o metalowych okiennicach i metalowe drzwi. Zarówno okno, jak i drzwi były zamknięte.

Na próbę wyciągnął rękę i dotknął ściany. Była zbudowana z ka­miennych bloków związanych zaprawą. Trzeba by długo kuć, żeby się przez nią przedostać.

Zawroty głowy w końcu ustały i podniósł się na nogi. Na stole stała taca z chlebem i wodą. Usiadł i zjadł chleb oraz wypił wodę. Nie widział powodu, żeby tego nie robić; gdyby ci, którzy go tutaj trzymali, chcieli jego śmierci, już dawno by nie żył. Zachował nie­wyraźne wspomnienie drogi, którą go tutaj wieziono - skrzypienie wozu, którym jechał, parskanie ciągnących go koni, stłumione głosy ludzi, mocny uścisk rąk, które go podtrzymywały podczas karmienia i układania na posłaniu, oraz ból, jaki odczuwał za każdym razem, kiedy przebywał na jawie dostatecznie długo, by cokolwiek poczuć.

Wciąż miał w ustach gorzki smak narkotyków, które mu we­pchnięto do gardła, mieszaniny roztartych ziół i lekarstw, które rozlały się ogniem w jego ciele i pozbawiły go świadomości, sprawiając, że unosił się w świecie snów pozbawionych wszelkiego podobieństwa do rzeczywistości.

Skończył jeść i znowu wstał. Zastanawiał się, gdzie go przywieźli.

Bez pośpiechu, gdyż wciąż był bardzo słaby, podszedł do za­mkniętego okna.

Okiennice nie przylegały ściśle do siebie i były między nimi szpa­ry. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Znajdował się gdzieś bardzo wysoko. Letnie słońce oświetlało krajobraz pełen lasów i trawiastych pagórków, które ciągnęły się aż do brzegu olbrzymiego jeziora połyskującego jak roztopione srebro. Nad jeziorem latały ptaki, szybując wysoko w górze i opadając w dół. Ich nawoływanie niosło się daleko wśród ciszy. Na niebie rozpięta była ogromna, wielobarwna tęcza, łącząca swym łukiem obydwa brze­gi jeziora.

Więzień wstrzymał oddech ze zdumienia. Było to Tęczowe Je­zioro.

Pośpiesznie przeniósł wzrok na zewnętrzne ściany swego więzie­nia. Mógł dostrzec jedynie ich mały fragment, gdyż wnęka okienna otwierała się szeroko i mury opadały gwałtownie w dół.

Były zbudowane z czarnego granitu.

Tym razem jego odkrycie wprawiło go w osłupienie. Przez chwilę nie mógł w to uwierzyć. Znajdował się wewnątrz Strażnicy Południowej.

Wewnątrz.

Lecz kto go w niej trzymał - federacja, cieniowce czy jeszcze ktoś inny? I dlaczego Strażnica Południowa? Czemu tutaj był? Czemu w ogóle jeszcze żył?

Na chwilę ogarnęło go zwątpienie, oparł głowę o parapet okna i zamknął oczy. Znowu tak wiele pytań. Wydawało się, że nigdy się one nie skończą.

Co stało się z Parem?

Coll Ohmsford wyprostował się i otworzył oczy. Ponownie przy­cisnął twarz do okiennicy i patrząc na okolicę w dali, zastanawiał się, jaki los przeznaczyli mu ci, którzy go tutaj więzili.


Tej nocy Coglin śnił. Leżał pod osłoną leśnych drzew otaczających nagie wzniesienia, na których stał niegdyś prastary Paranor. Przewra­cał się niespokojnie pod cienkim okryciem swych szat, dręczony przez wizje, które przejmowały go chłodem większym niż jakikolwiek noc­ny wiatr. Obudził się z nagłym szarpnięciem. Trząsł się ze strachu.

Śniło mu się, że wszystkie dzieci Shannary nie żyją.

Przez chwilę był przekonany, że rzeczywiście musi tak być. Potem strach ustąpił miejsca irytacji, ta zaś z kolei gniewowi. Zdał sobie sprawę, że to, co zobaczył we śnie, było raczej przeczuciem czegoś, co mogło nastąpić, niż wizją tego, co jest.

Uspokoiwszy się, rozpalił małe ognisko, przez jakiś czas grzał się przy nim, po czym z sakwy przy pasie wyjął szczyptę srebrzystego proszku i wsypał go w płomienie. Podniósł się dym, wypełniając powietrze przed nim obrazami, które mieniły się opalizującym świat­łem. Czekał, pozwalając im się wybłyszczeć i przyglądając im się uważnie do czasu, aż zupełnie zniknęły.

Następnie chrząknął z zadowoleniem, rozdeptał ognisko, zawinął się z powrotem w swoje szaty i położył się znowu na ziemi. Obrazy nie powiedziały mu zbyt wiele, lecz więcej nie potrzebował. Odzyskał spokój. Sen był tylko snem. Dzieci Shannary żyły. Oczywiście za­grażały im niebezpieczeństwa - jak zawsze od samego początku. Wyczuwał je w obrazach - potworne i przerażające, mroczne wid­ma tego, co możliwe.

Ale tak musi być.

Starzec zamknął oczy, a jego oddech stał się wolniejszy. Tej nocy w żaden sposób nie można było temu zaradzić.

Wszystko, powtórzył, jest tak, jak być musi.

Potem zasnął.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brooks Terry Potomkowie Shannary (SCAN dal 843)
Brooks, Terry Jerle Shannara 02a Antrax
Brooks, Terry Jerle Shannara 02a Antrax
Brooks, Terry Jerle Shannara 01 Ilse Witch
Brooks, Terry Jerle Shannara 02 Antrax
Brooks Terry Shannary 04 Potomkowie Shannary
Brooks Terry Shannary 07 Talizmany Shannary
Brooks Terry Shannary 05 Druid Shannary
Brooks Terry Kamienie Elf├│w
Salvatore R A Star Wars czesc 2 Atak Klonow (SCAN dal 1063)
suworow wiktor kontrola (scan dal 880)
Asimov Isaac Koniec Wiecznosci (SCAN dal 729)
Asimov Isaac Nagie slonce (SCAN dal 1013)
Van Vogt A E Ksiega Ptaha (SCAN dal 1019)
Lumley Brian Nekroskop II (SCAN dal 981)
May Karol Walka o Meksyk (SCAN dal 787)
Lofting Hugh Ogrod zoologiczny doktora Dolittle (SCAN dal 748)
Breskiewicz Zbigniew W Superumysl (SCAN dal 888)
Llosa Mario Vargas Pochwala macochy (SCAN dal 791)

więcej podobnych podstron