De La Mare Walter QUINCUNX I INNE OPOWIADANIA SERIA POWIEŚCI GOTYCKIE I GROZY

Walter de la Mare

QUINCUNX

I INNE OPOWIADANIA

Księżniczka

Czy na tym żałosnym i cynicznym świecie jest ktoś, dla kogo wspomnienia lat dziecinnych nie są czule strzeżonym skarbem? Nieistotny jest wtedy rodzaj tych wspomnień: mogą być sentymentalne, niemądre, budzące litość, tra­giczne, namiętne czy odpychające realizmem. Nie prze­stajemy ogrzewać starzejących się dłoni przy nikłym pło­myku ognia, który wygasł jakieś trzydzieści, czterdzieści, a może sześćdziesiąt lat temu.

Dlaczego tek się dzieje? Bo przeżycia te w ten sposób przechowywane dotyczą samego wnętrza naszej jaźni — są zamknięte w milczeniu i tkwią korzeniami głęboko, są nam najbliższe...

Takim przeżyciem będzie na przykład miłość nie tylko do ładniutkiej buzi, lecz również do jakiegoś obrazu, książ­ki, bohatera z powieści — tak! nawet jakiejś zjawy ze snu. Lord Byron miał romantyczne przygody, wątpię jednak, czy kiedykolwiek zakochał się tak poważnie, bezintere­sownie i wiernie jak w wieku około dziewięciu lat, kiedy jako mały chłopiec pokochał również małą dziewczynkę — Mary Duff.

Byron wyznając tę miłość przechwala się, drwi nawet z tego epizodu i wyśmiewa go jako dziecinny romans. Nie­mniej przyznał się do szoku, jakiego doznał w szesnastym roku życia, kiedy usłyszał, że Mary wyszła za mąż. Szok ten przywiódł go niemal do konwulsji! Nie inaczej: do konwulsji!

Ten rodzaj zaślepienia niekoniecznie musi dotyczyć dru­giego dziecka. Jeden z moich przyjaciół zwierzył mi

się kiedyś, że w dzieciństwie (nie mając jeszcze dziesię­ciu lat) przesiadywał bezczynnie całymi godzinami na sta­rym ceglanym murze, ukryty w gałęziach dzikiej wiśni, w nadziei, że na moment ujrzy jasnowłosą młodą kobietę, dwudziestoośmioletnią wdowę mieszkającą w sąsiedztwie. Oczywiście ten romantyczny chochlik nigdy nie wyznał swej miłości ani nie wspominał złowróżbnej zapowiedzi

o „robaku w kwiecie” — aż przestało to mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, i przedwcześnie dojrzały nie przejmował się również, gdy został małoletnim wy­kolejeńcem.

Kwiat dzikiej wiśni jest równie delikatny jak zimowy szron, równie piękny i chłodny jak śnieg; jednak niewie­le więcej można dodać na jego pochwałę, a o jego cierp­kich i twardych owocach mogłyby nam zapewne opowie­dzieć tylko ptaki — tyle że ich pieśni pozornie są bez słów.

A więc i ja mam wspomnienia. Jak większość dzieci ja również czytałem z zachwytem bajeczne, nieprawdopo­dobne, fantastyczne dawne opowieści: Grimma, Anderse­na, Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Lubiłem też oglądać stare domy, szczególnie te, w których, jak mówiono, „stra­szyło”; nawet gdy opowiadane o nich historie przyprawiały mnie, gdy kładłem się spać, o dreszcze strachu.

Kiedyś, w dzieciństwie, wszystkie te dziwaczne upodo­bania zadowoliłem w jednej wyprawie. Niestety okazała się niefortunna — nawet w tym, co dotyczyło „La belle Dame!” Mimo wszystko szkoda, by tego rodzaju „głupie”, powracające w pamięci zdarzenia rozwiały się, a wspo­mnienia wymknęły się nam z rąk lub pozostawiły za sobą żal niczym nie ukojony.

W czasie, o którym opowiadam, miałem najwyżej około dziesięciu lat. Jak na ten wiek byłem zarówno dzie­cinny, jak i nieeo przedwcześnie rozwinięty. Matka umarła, kiedy miałem pięć lat, i odtąd właściwie pozosta­wiono mnie samemu sobie. Mieszkaliśmy w Szkocji, w hrab­stwie Inverness, w starym brzydkim domu. Za nim roz­

ciągała się żałosna pustka, zwłaszcza gdy w czasie mgły tak częstej w Szkocji spoglądałem w nią z nosem spła­szczonym na szybie. Mimo to zżycie się z kimś lub z czymś może zrodzić czułe przywiązanie. Dom niestety był tylko wynajęty! I stał samotny na bezludziu.

Podczas opisywanych przeze mnie letnich wakacji mia­łem zupełną swobodę. Nauka w szkole szła mi źle, usi­łowałem więc, ile się tylko dało, zejść z oczu ojcu, unika­jąc jego pełnego wyrzutu i troski spojrzenia. Włóczyłem się po wrzosowiskach i snułem fantastyczne marzenia na jawie, odczuwając dotkliwie brak towarzystwa. W atmo­sferze tajemniczości poszukiwałem czegoś. W zawi­łych drogach mojej włóczęgi był jednak pewien cel. Tym celem był dom, z którym łączyła się pewna legenda.

Wtedy jeszcze nie znałem rzeczywistej historii tego do­mu. Zebrałem tylko na chybił trafił okruchy wiadomości z przypadkowych rozmów podsłuchanych w kuchni lub od starszych. Podsycały one moją wyobraźnię podczas czę­stych godzin osamotnienia. Nieraz śniłem o tym domu, by­łem przynajmniej święcie przekonany, że nawiedzały go duchy. Samo to słowo wywołuje zwykle wizję starych samotnych ruin oplecionych dziko rosnącym powojem, sowę oraz zjawę zwiastującą śmierć *, a także upiorny księżyc na tle pędzących po niebie chmur. Obraz „mojego” domu był jednak kompletnie inny.

Wprost przeciwnie... Kiedy pierwszy raz dotarłem do owego domu, i to przypadkiem, było lato — niedzielny ranek, w czasie którego udało mi się znowu wykręcić od pójścia do kościoła. Nie mogłem się mylić, oto nazwa domu widniała wśród kutych w żelazie liści zdobiących furtkę. Był cichy, jasny dzień, pamiętam, dom stał w pełni łagod­nego słonecznego blasku, miał położenie piękne, ale odo­sobnione — w dolinie wśród wzgórz. Z tyłu, w odległości rzutu kamieniem spływał kaskadami górski potok, po deszczu obfity w wodę, tworząc stały naturalny wodospad

nad skałami piętnaście lub dwadzieścia stóp poniżej. Łoskot owego wodospadu rozlegał się cały dzień bezustannym nisko, ale harmonijnie brzmiącym szumem jak dźwięczące dzwony i echa głosów.

Wiedziałem, że dom należy do jakiejś wschodniej księż­niczki, przypuszczałem więc, że miała ciemny kolor skóry i pochodziła z Indii, Cejlonu lub Syjamu, gdzieś z Dale­kiego Wschodu (nie miałem wtedy pojęcia, że chociaż była z tamtych stron, mogła posiadać płeć bladości narcyza, i to z gatunku narcissus poeticusl). Nigdzie wokoło domu nie było ogłoszenia, że dom jest do wynajęcia. Według tego, co o nim słyszałem, nie bywał nigdy, nawet przejściowo, wynajęty ani dzierżawiony, lecz księżniczka nie zaglądała tam od lat. Nie miałem najmniejszego pojęcia, od ilu. Dom wyglądał na pusty i całkowicie głuchy. Wieść głosiła, że jakaś romantyczna tragedia wygnała z domu właścicielkę. Kiedykolwiek słyszałem o niej wzmiankę, twarze posępniały i rozmowę dyskretnie ucinano.

Jednak zwyczajem dzieci sumując te okruchy opowieści wysnuwałem z nich całą historię i w ten sposób dosze­dłem do następujących wniosków: moja księżniczka była równie piękna jak królowa Saba (a przecież król Salomon był mędrcem), młodsza od niej i w swoim krótkiiii życiu opuszczona i samotna, podobnie jak „Marianna z małego dworku” *, oraz że rozstała się już z tym światem. Ocią­gałem się ze stwierdzeniem całkowitej co do tego pewności, ale sądziłem, że chyba musiała umrzeć, skoro pod tym warunkiem mogłem „bezpiecznie” wierzyć w romantyczne historie dotyczące jej osoby. Jednak absurdalnie żywiłem równocześnie jakąś nadzieję, że żyje. A z drugiej strony — czyż nie opowiadano mi, że w domu tym „straszy”? A więc czyż nie mogłem wyciągnąć z tego, najlepiej jak umiałem, potrzebnych mi wniosków? — połączyć dwóch światów? Łatwo odgadnąć trop moich myśli.

W każdym razie wszystkie te moje domysły i przypusz­czenia sprawiły, że postać księżniczki stała się dla mnie jakby zjawą ze snu, całkowicie przeze mnie wymyśloną. Była istotą niewypowiedzianie piękną, jaka powstać może tylko w dziecięcej imaginacji, chociaż takie twórcze mrzon­ki są raczej zadaniem poetów. Brzmi to romantycznie, nie­prawdaż? — ale czy właśnie romantyzm nie ma jedynego i prawdziwego sensu na tym świecie?! Tak! Chociaż brzmi to śmiesznie i głupio — ja, żółtodziób, zakochałem się mło­docianą miłością, i to w zjawie!

Niemniej stałem teraz przed domem nieco speszony, ale zafascynowany. Obserwowałem go pilnie i dokładnie. Czy był zamieszkany? Większość okien miała zasunięte story, w kilku na piętrze widniały tylko firanki. Kto lub ,,co” mogłoby zająć dom na swoje mieszkanie? Całość wyglą­dała na opuszczoną i zaniedbaną wprawdzie, ale nie do ostatka. Wyblakłe kolory, wilgoć, porastający mech — mogła spowodować w dużej mierze pogoda i pora roku. Już na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że w do­mu nigdy nie mieszkali prawdziwie szczęśliwi ludzie, w każdym razie nie w ostatnich latach. Jednym słowem robił wrażenie opuszczonego. A kiedy ludzie opuszczą dom, cała atmosfera, nawet samo powietrze, które go otacza, zmienia się. Tak jak zmieniają się ludzie.

Stałem pod osłoną drzewa i patrzyłem na dom, po dłuższej chwili podszedłem bliżej, przystanąłem przed wejś­ciowymi drzwiami na werandzie i nadsłuchiwałem: ciszy nie przerywał żaden szmer ani westchnienie; głębokie mil­czenie było jedyną odpowiedzią na moje oczekiwanie. Ob­szedłem dom od tyłu, znalazłem małe zielone, otwarte drzwi, znowu słuchałem — żadnego odgłosu poza łoskotem wodospadu i przytłumionym cykaniem świerszcza czy ćwierkaniem ptaków w krzakach i trzcinach przy po­toku.

Słońce świeciło pełnym blaskiem, ale wokół panowała pustka: równie samotnie mogłem czuć się w głębi pustyni Gobi. Lekko pchnąłem drzwi i zajrzałem do środka, kory­

tarzyk wykładany kamiennymi płytkami wiódł niewątpli­wie do pomieszczeń kuchennych. Patrzyłem i słuchałem. Nic — ani brzęku rondli, ani suwania garnków, trzasku czy skwierczenia; żadnego powiewu kuchennych zapachów, tylko pleśń i stęchlizna. Zebrałem się na odwagę i wszed­łem; w kuchni znajdowały się: stary rożen przypominający górną część zbroi rycerza olbrzymich rozmiarów oraz stół i ciężkie krzesła, chochla do sosu z pieczeni, zardzewiały nóż i zegar ścienny, który nie chodził. Pod kuchnią nie palił się ogień, a zegar był nie nakręcony. No! W każdym razie kucharki w domu nie było!

W końcu zakradłem się po schodach na górę; prowadził mnie wciąż cień wymarzonej księżniczki: o ciemnej karna­cji, o smutnych tkwiących wciąż w mojej wyobraźni czar­nych oczach. Taka właśnie zjawa nawiedzała mnie we śnie, a moja dziecięca fantazja czyniła wszystko, by ją upięk­szyć. Na końcu długiego korytarza zatrzymałem się przed otwartymi na oścież drzwiami, inne były zamknięte. Przy otwartych drzwiach dłużej przystanąłem: miały pięknie ma­lowane filunki i klamkę ze rżniętego szkła. Zajrzałem do wnętrza. Ośmieliłem się nawet odsłonić składaną żaluzję, by wpuścić promienie słońca. Żaden znany mi dotąd pokój nie był podobny do tego: suñt nisko sklepiony, zdobiony gzymsami; wokół pyszniły się wspaniałe nasycone, głębokie kolory, hafty, porcelana i malowane kafle perskie (których pochodzenie rozpoznaję dopiero dziś), parę obrazów (wów­czas niemodnych) malarzy francuskich. Ani śladu pamiątek z Indii, takich jak mosiężne posążki bogiń, kły słonia, przedmioty rzeźbione w kości słoniowej i w perłowej masie. Żadnego szmeru prócz łoskotu spadającej wody: dziwna, głucha, brzęcząca, niemniej urzekająca swoją mo­wą muzyka.

Pokój, jak mi się wydawało, był rodzajem buduaru; dobrze utrzymany, o nienagannym wyglądzie, wyjąwszy cieniutką warstwę kurzu pokrywającą stoły i mącącą blask szkła. Naprzeciw okna, w słońcu, wisiał portret, czyj? Od­gadłem natychmiast: taka była moja wizja księżniczki —

piękna, młoda i ciemnowłosa, i było to dla mnie całkiem naturalne. Natomiast nieoczekiwanie dokładne podobień­stwo mej wizji do obrazu (wyjąwszy tylko brak śniadości na bladych policzkach) było zdumiewające. Nieomal mógłbym był namalować z pamięci taki sam portret.

Smutne ciemne oczy pilnie wpatrywały się we mnie dzieląc lub przynajmniej przyjmując ze zrozumieniem moje chłopięce marzenia. Jeśli można porównać piękne spokojne oblicze do poematu, to właśnie jej twarz nadawa­łaby się do takiego porównania. Sam wyraz tego oblicza mógł stać się niewyczerpanym źródłem marzeń. Nie odwa­żę się obliczyć, na ile mil w dal uleciało wtedy moje astral­ne ciało. Jakiś nikły hałas z dołu, może harce myszy czy szczurów, uświadomił mi kłopotliwe położenie, na ja­kie się narażałem, gdyby mnie przychwycono. Wymkną­łem się więc ukradkiem z domu, równie ostrożnie, jak wszedłem, i nikomu nie wspomniałem o moim odkry­ciu...

Fakt, że ujrzałem prawdziwy wizerunek tej, którą sobie wymarzyłem, pocieszył mnie więcej, niż mogłoby pocieszyć spotkanie z jej duchem. Zdawało mi się, że wkroczyłem do krainy baśni z tysiąca d jednej nocy, do przybytku piękna i niebezpiecznych przygód. Teraz nie miałem już wątpli­wości — moja księżniczka nie należała do świata żyjących. A jednak — miałem to pojąć później — „czas” ma inne niż mogiła sposoby „grzebania ludzi”...

Była zima i przenikliwy chłód, kiedy pewnego stycznio­wego popołudnia znowu zaszedłem do owego domu. Mróz ścinający wodę w lód przytłumił huk wodospadu, ustał świergot ptaków, tylko gdzieś na wzgórzach pokrzykiwały czajki. Tym razem idąc przez wrzosowisko ścielące się ca­łunem nieskazitelnej śniegowej bieli, obszedłem dom od tyłu. Na niebie jasno świeciło małe zimowe słońce, nie da­wało jednak ciepła, podobne do latarni — i stało nisko na południowej stronie. Miało chyba mniej niż godzinę

do zachodu. Kryształy szorstkiego szronu rozszczepiając się połyskiwały tęczowo ,na niebieskawozielonej farbie na drzwiach. Wewnątrz domu było jeszcze zimniej niż na dworze i cisza jak w grobie — aż przytłaczająca.

Jakiś instynkt, jak u zwierzęcia, nasuwał mi podej­rzenie, że jednak tym razem nie jestem tu jedynym go­ściem. Chyba pełne dwie minuty stałem nadsłuchując na górnym korytarzu przy drzwiach pokoju. Wszelako ha pierwszy rzut oka wszystko w jego wnętrzu było w po­rządku. Żaluzja odsunięta, tak jak ją zostawiłem, i cho­ciaż promienie słońca nie oświetlały teraz bezpośrednio po­koju, odbicie światła od śniegu pozostawiało na suficie i ścianach ostry, posępny odblask, jakąś nieziemską poświa­tę.

Trudno w to uwierzyć, ale w zapale mego młodego serca postradałem zmysły do tego stopnia, że (naprawdę!) przyniosłem ze sobą bukiecik pierwszych, jakie się pojawi­ły, śnieżyczek. Pomysł ten, miałem się o tym przekonać, był jak najbardziej chybiony. Pokój tonął w ciszy i zimnym blasku, zwróciłem się od razu w kierunku portretu, jakby na powitanie, i wtedy z pewnym zaskoczeniem spostrze­głem, że drzwi do pokoju położonego w głębi stoją otwo­rem.

Ukradkiem podszedłem do okna i wyjrzałem: w dole przy bramie stała czterokołowa dorożka czarna jak plama atramentu, między dyszlami drzemał postarzały koń bru- dnożółtej maści odbijającej od śniegu. Patrzyłem osłu­piały i przerażony. Kiedy tak stałem jak urzeczony, usły­szałem delikatny szelest jedwabiu i poczułem powiew egzotycznych perfum. Niczym przyłapane w pułapce zwie­rzę, odwróciłem się.

W drzwiach pokoju w głębi stała stara kobieta, chuda jak wynędzniały kot, blada, uszminkowana, z cienkim nosem, ale ubrana jak z igły; przenikliwe czarne oczy utkwiła we mnie. W widmowym blasku śniegu przez mo­ment nie wiedziałem, czy tę wymizerowaną postać brać za ducha, czy za żywą istotę. Zastygła w swej wyrafinowanej

elegancji z ukośnie przechyloną głową i białą jak kreda twarzą, mogłaby być naturalnych rozmiarów marionet­ką — groteskową, a przecież onieśmielającą. Są w nas zre­sztą różne stopnie poczucia rzeczywistości. Stojąca przede mną kobieta wyglądała „jak wymalowana” nie tylko w zwy­kłym sensie tego słowa. Moje wątpliwości — czy uważać ją za przywidzenie — wkrótce się rozwiały. Staruszka, po­trząsając głową w takt słów, przemówiła głosem skrzy­piącym jak struny starego rozstrojonego fortepianu, na którym ktoś w szkolnej świetlicy stuka jednym palcem.

Dzień dobry! obawiam się, że przywitano cię tutaj ozięble.

Nić nie odpowiedziałem. Spytała, kim jestem i jak do­stałem się do tego domu. Śmiertelnie przerażony, wyma­mrotałem moje nazwisko i powiedziałem, skąd przyszed­łem. Wtedy spytała:' „po co”. Zaniemówiłem nie wiedząc, jak z tego wybrnąć.

Zapewne po to, co dałoby się tu znaleźć — drwiła szyderczo. ~ No! kawalerze, nawet sroki potrafią gadać! Jeśli miałeś tu chrapkę na cokolwiek, za to jedno mogę zaręczyć, że nie znajdziesz nic do jedzenia.

Postarzałe żółtawoblade, uróżowane policzki zmarsz­czyły się w złośliwym uśmiechu, wskazała na śnieżyczki:

A to po co? — spytała.

Świadomość, że poczerwieniałem jak burak z zakłopo­tania, powiększyła tylko moją nieśmiałość oraz niechęć do odpowiedzi. Powiedziałem, że przyniosłem je dla „kogoś”.

Dla kogoś? Dla kogoś stąd? — mieszkającego tu­taj? — spytała ostro. — A więc dla kogo?

Drżąc z przejęcia zwróciłem głowę w stronę portretu na ścianie i znów bez słowa popatrzyłem na staruszkę.

Co? — krzyknęła. — Dla niej? — była tym widocznie zaskoczona. — Myślisz, kawalerze, że ja w to uwierzę! Kwiaty dla obrazu?! Owszem! to ładna historyjka, chociaż nieprawdziwa. A powiedz, kogo obraz przedstawia?

Opowiedziałem, że słyszałem o księżniczce, która miesz­kała w tym domu. Mówili o tym mój ojciec i służba. Twarz staruszki poorana i stara przybrała wyraz zdumienia, czar­ne oczy zdawały się świdrować mnie do szpiku.

Księżniczka? A cóż to za „rodzaj” księżniczki, czy można zapytać?

Powiedziałem jej, że — jak mi się zdawało — przybyła ze Wschodu.

Myślałem — odrzekłem — że ona... — urwałem.

Że co? Że co się z nią stało? Co?

Że umarła — zwiesiłem głowę.

Nie potrafię opisać dokładnie, jaka po tych słowach zmiana zaszła w wyrazie jej twarzy. Na pewno nie były to gniew ani uraza. Przeciwnie, przez chwilę zdawało się, że zniknął z niej wyraz drwiny i złośliwości i równocześnie jakby jej ubyło lat. Jakby inna twarz, sprzed lat, odsło­niła się w mglistym zarysie. Dziwne, że w tym momencie nie domyśliłem się, czyja to twarz.

Och, umarła *— powtórzyła — a więc księżniczka umarła? — Tak tutaj wszyscy mówią? To wygodna, ale niezbyt wyszukana wymówka, jak sądzisz? A gdyby umar­ła, jak by wtedy wyglądała ta twoja księżniczka?

Ponura nuta i aluzja tego pytania uszły mojej uwagi, jednak zafascynowało mnie ono na chwilę, nie odpowie­działem od razu, tylko ruchem głowy wskazałem na por­tret:

Jak tu — powiedziałem.

' . „ Sam czar, naiwność i uroda! — Kpiła ze mnie otwar­cie. — Tajemne spotkanie? A jeśli, nie znany kawalerze, dama umarła, kto przyszedłby na schadzkę?

Oczy staruszki jakby jeszcze przenikliwiej wbijały się we mnie.

A więc chodziło ci o ducha? Tak?

Potrząsnąłem głową, zebrałem resztę odwagi, by dodać:

Na pewno nie przestraszyłbym się wcale.

Nie bałbyś się, co? — kpiła dalej. — Nawet ducha! Ależ to mały sir Galahad! Pewno też chełpisz się z tego, że

kiedy mnie ujrzałeś, niewiele się zląkłeś? Jednak po­bladłeś w jednej chwili, jakbyś połknął rycynowy olej. Po­myślałeś zapewne, że jestem duchem?

Znów zapadło między nami milczenie. Wydawało mi się — nie wiem, czy tak było naprawdę — że odgłos wodo­spadu nieco zmienił swą melodię, a więc mróz tężał. Piękny cichy pokój był zimny i głuchy jak grobowiec. Wciąż pa­trzyłem na staruszkę, ręce miałem zdrętwiałe z zimna, oczy osłupiałe, czułem się jak ptak urzeczony spojrzeniem węża.

r-*- Może w pierwszej chwili naprawdę myślałem, że pani jest duchem — wyjąkałem. — Nie byłem pewien... naj­pierw... byłem zaskoczony.

Najpierw?... i zaskoczony? — Kiedy jednak zoba­czyłeś, że jestem z krwi i kości, przeląkłeś się jeszcze bar­dziej?

O nie! —> skłamałem i dodałem szybko, by zatrzeć kłamstwo: — bałem się tylko tego, że zostałem tu przyła­pany.

Aha! — pokpiwała równocześnie medytując nad czymś. — A śnieżyczki? Były prezentem dla portretu czy dla ducha?

Znów potrząsnąłem głową:

Miałem je tylko zostawić tutaj — odpowiedziałem.

*— A to romantyczna historyjka! No! Niech się dziecko

wprawia na przyszłość! Nie przejmuj się! Wszyscy musimy tak zaczynać. Ale w żaden sposób nie mogę zrozumieć, czy mój mały włamywacz jest tak bardzo spóźniony w rozwo­ju, czy też niebywale wyprzedza swój wiek. Ile masz lat?

—• Mów głośniej! — dodała, kiedy odpowiedziałem. — Nie potrzebujesz się mnie aż tak obawiać. Może chcesz do­stać ładny flakonik na twoje kwiaty i dobrej zimnej wody? Na miłość boską! Chłopcze, rozruszaj się wreszcie! Nigdy nie mogłam ścierpieć marzycieli.

W tym momencie wezbrane w moim sercu uczucia roz­paczy, gniewu i wstydu doszły do szczytu gotowe wy­buchnąć.

Staruszka zauważyła to. Jej twarz nieco złagodniała.

W każdym razie — mówiła dalej — możesz się po­cieszyć tym, że nie opowiadam bajek. Może wyglądam jak stara papuga, ale nie opowiadam plotek i nigdy tego nie robiłam; pozostawiam to innym! — Usiadła przy stoliku.

Podejdź tutaj i podajmy sobie ręce na zgodę!

W pokoju zaczęły przygasać ostatnie blaski dnia, na ich miejsce sączyła się ukradkiem jeszcze bledsza poświata. Po chwili wahania podszedłem i wyciągnąłem rękę.

Jakże to, chłopcze! — wykrzyknęła — co za manie­ry! Czyżbyś nie umiał się zachować? Ręczę, że gdyby t a m- ta młoda dama siedziała teraz na moim miejscu, nie wy­ciągałbyś tak niemrawo ręki do uścisku. Nie prze­sadzaj, mój mały, i nie bądź taki platoniczny. — Ściągnęła z ręki włóczkową rękawiczkę i podała mi dłoń z niebies­kimi żyłami, podobną do szponów ptaka; na kościstych pal­cach błyskały aż trzy rzędy starych pierścieni.

Proszę — oświadczyła — skoro nie mam do poczęsto­wania ani zapiekanek z mięsem, ani tortu, spróbuj tego!

Z niewypowiedzianą odrazą wykonałem polecenie i po­całowałem zimną wychudłą rękę.

A więc wyobrażałeś sobie, że twoja ukochana umarła, ta dziewicza, czarująca nimfa, tam w górze, z oczami spusz­czonymi nieśmiało, ale zalotnie! A teraz, chłopcze, zdradzę ci pewien sekret. Pamiętaj jednak, nie są to plotki dla służ­by! Chwilę zatrzymała się, bacznie mi się przypatrując, jej głowa trzęsła się lekko na ramionach.

- Otóż, widzisz, istnieją dwa rodzaje upiorów, moż­na je porównać do orzecha w łupinie: wewnątrz jest jądro, a z wierzchu skorupa. W tej chwili patrzysz na zeschłą skorupę. Czyż nie jestem do niej podobna? To taki właś­nie rodzaj upiora. Czy nie wyglądam jak umarła?

Bóg mi świadkiem, że nigdy w życiu nie spotkałem ludzkiej istoty wyglądającej równocześnie na bardziej ży­wotną, a przy tym bliską śmierci. Odwróciłem głowę, by ukryć w moich oczach rozpacz i odrazę. W tym momen­cie — tak właśnie zdarza się w dzieciństwie — wpakowa­łem śnieżyczki do jednej kieszeni marynarki, a z drugiej

wyciągnąłem brudną chustkę do nosa i zacząłem płakać. Staruszka czekała, aż niezgrabnie wepchałem chustkę z powrotem, cal po calu, do kieszeni.

No! — powiedziała. Jjjflf wiosennej ulewie szczęś­liwe sny” —- i mówiła dalej głosem przerywanym nieco kpiącym i sztucznym, jakby chciała oszukać i mnie, i samą siebie. Nic tu, dziecko, po łzach:

Nie ma powodu do łez i lamentów,

Bicia się w piersi i nie ma słabości,

Pogardy, hańby, wszystko najuczciwsze, pociechę niesie w tak szlachetnej...*

Znów urwała i dokończyła głosem o niemal metalicznej dźwięczności, a jednak drżącym od drwiny:

„Pociechę niesie w tak szlachetnej śmierci”. — Wi­dzisz — zwróciła się do mnie — przebaczyłam ci i oddaję cię — wskazała na portret — twojej ukochanej, naiwnej i bez skazy... kochasz ją?... Tak?... Jeśli nie możesz — nie odpowiadaj! Ale następnym razem, mój miły chłopcze** popatrzyła na mój szkocki strój: spódniczkę i torbę skó­rzaną — wybierz dla twego serca obiekt nieco solidniej­szy od namalowanego i nie z tej ulepiony gliny... A te­raz — sięgnęła do saszetki i wyjęła pęk kluczyków — może coś na pamiątkę?

Wstała i otworzyła mały chiński sekretarzyk stojący pod ścianą za jej plecami. Wyciągnęła i podała mi w otwar­tym puzderku owalną miniaturę w obramieniu z grana­tów. Wpatrywałem się w nią w zimnym świetle księżyca, nie zdając sobie sprawy z jej ceny ani kunsztu wykonania. Podobieństwo twarzy tego dziecka było oczywiste — twa-

rzy, na której chyba sam Leonardo zatrzymałby swój wzrok.

Oto —stuknęła spiczastym paznokciem w szkło mi­niatury — oto z tej wyrosła „tamta” — wskazała na por­tret. — A oto tu — z ironicznym skłonem ku mnie położy* ła dłoń na piersi — oto tu, we mnie, zeszły się na jakiś czas one obie...

W głębokiej czerni jej oczu pojawił się jakby tlący we­wnątrz błysk, podczas gdy ona sama pozostała w martwym bezruchu jak wypalony popiół ogniska.

Powiedz mi teraz — podjęła znowu — jeśli dziś, przed wdarciem się tutaj, dowiedziałbyś się z plotek służ­by, co stało się z twoją ukochaną, czy mimo to przyszedłbyś tego wieczoru?... Nie udawaj nierozgarniętego, chłopcze, od­powiadaj!

Patrzyłem na nią, wahając się jeszcze między wybo­rem prawdy czy tchórzostwa. Oczami wodziłem po jej uszminkowanej twarzy podobnie, jak patrzy zraniony go­łąb. Wreszcie lekko potrząsnąłem głową:

Nie nie przyszedłbym, gdybym wiedział.

Gardło miałem tak wyschnięte, że ledwo wypowiedzia­łem te słowa, i jeszcze patrząc na obraz dodałem:

Ale ona była przecież taka kiedyś?!

Zdawało się, że cisza, chłód, niesamowitość oświetlenia i nasze osamotnienie wzmogły się jeszcze. Cały dom zdawał się nadsłuchiwać.

To niebywałe — zachichotała staruszka. — Ten chło­piec jest niepoprawny! Powinniśmy się byli spotkać wcześ­niej.

„I był czas...” * — Masz, włóż tę błahostkę do kiesze­ni, zanim się rozmyślę, i ruszaj stąd. A następnym razem strzeż się zastawianych na siebie sideł.

Ironiczna twarz znów przybrała surowszy wyraz. Wy­jąłem z kieszeni mój mały bukiecik śnieżyczek —i była to

pewnie idiotyczna podświadoma chęć przeproszenia czy ja­kiejś rekompensaty — i wręczyłem go staruszce. Wzięła bukiecik, powąchała łapczywie wciągając woń ziemi, spoj­rzała na mnie, odwróciła się, włożyła śnieżyczki do sekre- tarzyka i zamknęła na klucz. Zanim zdążyła dodać słowo, spełniłem jej rozkaz: wybiegłem z domu... wprost na nie­skalane piękno śniegu i pełnię zimowego księżyca.

Quincunx

Kiedy na odgłos nieśmiałego dzwonka wyszedłem nie­zadowolony, by o tak późnej porze otworzyć drzwi wejścio­we, sądziłem w pierwszej chwili, że człowiek stojący u stóp czterech ogrodowych schodków to mój stary i wielce ce­niony przyjaciel Henry Beverley, który widocznie nieo­czekiwanie wrócił do Anglii. W tym właśnie momencie światło księżyca było słabe i postać stojąca prawie całko­wicie w cieniu rysowała się nieokreślonym kształtem w mroku. Jednak nawet gdyby gość, który czuł, że przy­szedł ni e/w porę, nie był Henrym, nie wydawał się groź­ny. — Jakże się cieszę! — wykrzyknąłem z radością zmie­szaną ze zdumieniem ... — i nagle urwałem, bo w tejże chwili wąska smuga księżycowego światła przeniknęła mię­dzy wylotami kominów i oświetliła twarz gościa — o wiele mniej pożądanego, był nim brat Henry’ego, Walter.

O tym, że mieszkał blisko, i to w odległości niebezpiecz­nie bliskiej, wiedziałem dobrze, wiadomość tę jednak za­chowywałem dla siebie. Malutki wóz Waltera stał opodal i nawet w świetle księżyca widać było, że potrzebował mycia! — a jego właściciel nie tylko wyprowadził mnie w pole, ale prawie błagał, żebym spędził z nim noc

o dwie mile stąd, w domu, który, jak niespodzianie się dowiedziałem, odziedziczył po dopiero co zmarłej ekscen­trycznej ciotce.

Światło księżyca rzadko podkreśla korzystnie rysy twa­rzy tak mizernej i wyczerpanej. „Czyżby brak snu? czy nie miał środków uspokajających?” — pomyślałem sobie. Jakakolwiek byłaby przyczyna, nie mogłem odmówić jego

prośbie, był przecież bratem Henry’ego. Powoli wspiąłem się po schodkach z powrotem do pokoju, pożegnałem żało­snym spojrzeniem książkę, którą właśnie czytałem, zga­siłem lampę ze szklanym zielonym abażurem (w jej bla­sku twarz Waltera wyglądałaby jeszcze bledsza), włożyłem płaszcz, nacisnąłem kapelusz na głowę i wkrótce byliśmy w drodze. Wóz Waltera kołatał się dudniąc jak furgonet­ka z ładunkiem pustych blaszanych puszek. Przyznaję, że jestem trochę snobem, jeśli chodzi o samochody (chociaż wolę je wypożyczać), więc taka jazda w głuchą noc, gdy wszyscy śpią zasunąwszy story — z takim diabelnym ha­łasem — była dla mnie udręczeniem nie lada!

W taką noc ...” a do tego, gdy Walter zmieniał bie­gi..., niech Bóg ma w swojej opiece, zrujnowałby nawet najprymitywniejszą połową ciężarówkę.

Ma się rozumieć — tłumaczył mi po raz drugi — naj­łatwiej byłoby całą sprawę uważać za przywidzenie, nic prostszego! Przyjąwszy jednak postawę niedowierzania, jak wytłumaczyć sobie, że taki stan rzeczy nie zmienia się mimo powtarzanych przekonujących eksperymentów? Nie myśl, że boję sdę jakichś „diuchów”, gwiżdżę na to — szukam wyjścia, jestem cholernie zmęczony i wciąż przegrywam.

Przegrywasz, pomyślałem sobie, nie bez pewnej satys­fakcji, ale z kim i z czym?” Po czym zwróciłem się do Beverley a:

Przegrywasz? — krzyknąłem głusząc dudnienie wo­zu. — Właśnie braliśmy zakręt.

1 — Zrozum! moja ciotka, mimo że miała wszelkie do tego powody (o których nie wątpię), nie mogła mnie całkowicie wyłączyć ze spadku. Zaiste nie znajdowała wie­le upodobania w całej mojej rodzinie, nawet w cnotliwym Henrym! Osobiście jestem przekonany, że cały czas ko­chała się w moim ojcu. A ja, Bogu dzięki, nie wdałem się w niego! Są pewne granice w tolerowaniu głupoty i niepraktyczności oraz...

Szarpnął ręczny hamulec, nie zauważywszy wcześniej,

tuż przed nami, skrzyżowania dróg pod stojącą tam la­tarnią.

Nie zamierzała nigdy zapisać mi nawet miedzianej grzałki do łóżka ani nogi od krzesła. Ironia nie była też jej mocną stroną, inaczej zostawiłaby mi swoją dychawicz- ną fisharmonię. Zawsze pociągała mnie Armia Zbawienia! Jednak „los” zabrał ją zbyt szybko i dom przypadł mnie! Rozumiesz! Mnie, którego najmniej lubiła! Naj­pierw ze zwykłej ciekawości postanowiłem tam zamiesz­kać. Ale są różne sposoby „mieszkania”, mam też diabel­nie mało pieniędzy.

Musiała jednak... — zacząłem.

Oczywiście, że musiała — przerwał mi — musiała mieć pieniądze! Nawet taka stara, niepotrzebna, wstrętna daleka powinowata ciotka nie żyła z powietrza! I po­wszechnie było wiadomo, że je miała. Sądzę, że nie dowierzała prawnikom — przecież mój kuzyn Artur i in­ni... Ale — znów dodał gazu — na zdrowy rozsądek i wy­czucie jestem pewien, że akcje, udziały, dokumenty i inne tego rodzaju szpargały, może nawet prywatne papiery wartościowe, są ukryte gdzieś w tym starym domu. Żyła tam Bóg wie jak długo, a ja próbuję teraz tam egzy­stować.

Zerknął na mnie z wyrazem tropionego zwierzęcia.

Krótko mówiąc, poszukuję skarbów! I napotykam przeszkody. Oto jak wygląda sytuacja w całej nagiej pra­wdzie, nieco wstydliwej dla mnie. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, ż e ona o tym wie!

Co wie?

Wie, że poszukuję łupu — odpowiedział — i to właśnie nie daje jej spokoju w grobie. Poczekaj! Zobaczysz jej twarz, mój kochany, wtedy możesz sobie kpić ze mnie! Była zawsze tajemniczym, starym kotem i nienawidziła dwunożnych stworzeń. Nie ruszyła się przez prawie dwa­dzieścia lat ze swego stęchłego odludzia. A teraz jest w peł­ni świadoma zamiarów swego starego wroga, podczas gdy jej Arturek ledwo zipie! Wie o każdym moim posunięciu!

To jest po prostu otwarta walka, mimo że rozdzieliła nas śmierć. I powiadam ci, ona zwycięża!

Ale mój drogi Beverley — zacząłem.

Mój drogi, bzdury? co! — wykrzyknął ściskając mi rękę. — Jestem przy zdrowych zmysłach jak i ty, tylko nieco rozdrażniony, rozgoryczony i rozżalony. Do tego nie wyciągnąłem cię w nocy mając tylko tak mgliste dowody. Dostarczę ci niezbitych dowodów, a ty może jednak coś z tego wywnioskujesz!

Zatrzymaliśmy się wreszcie przed jego starą odziedzi­czoną siedzibą. Brzydki, niezgrabny dom wychodził wprost na chodnik. Jedna lampa słabo oświetlała mury i nielicz­ne okna ładnie zharmonizowane. Robił wrażenie bardziej zacisznego niż pogrążone w ciemności domy, schowany w nocnym mroku, zasłonięty dwoma laurowymi drzewa­mi. Weszliśmy. Beverley prowadził mnie długim koryta­rzem trzymając zapaloną świecę.

Pokój od frontu to jadalnia — objaśnił wskazując kierunek. — Nic tam nie ma ciekawego, tylko nagroma­dzony przez pięćdziesiąt lat zapach saszetek z lawendą zmieszany z wonią anyżkowych ciastek i sherry. Ale na­wet kiedy tam siedzisz przeżuwając plebejski chleb z serem, nawet wtedy nie opuszcza cię świadomość czegoś... ale dopiero w tym pokoju kryje się sedno tajemnicy.

Stanęliśmy w progu; przy świetle świecy oglądaliśmy zaciszny salonik, nisko sklepiony, staromodny, ale dziwnie atrakcyjny. Całe wnętrze, począwszy od przyniszczonego gzymsu aż po mały stary podnóżek przy fotelu wyszy­wany paciorkami w kolorze papuziej zieleni, było zbio­rem pamiątek po jednej osobie, samotnej i dziwacznej. Panowała tu cisza i atmosfera odcięcia od świata przypo­minająca ślimaka zamkniętego w skorupie.

Co za fascynująca staruszka! — zawołałem.

Tak — odpowiedział cicho — oto ona!

Odwróciłem się nieco zmieszany i ujrzałem owalny

malowany portret panny Lemieux. Drobna, szczupła, w czarnych mitenkach, o prostym nosie i głowie ozdobio­

nej lokami. Wpatrywała się we mnie z taką przenikliwo­ścią, tajemniczo i uporczywie, że w tym momencie poczułem sympatię dla obu zmagających się z sobą stron.

Otóż problem przedstawia się następująco — rzekł mój towarzysz patrząc ponuro na obraz, a potem odwra­cając się do niego plecami. — W ostatnim tygodniu prze­szukiwałem dom od strychu do piwnicy i mam zamiar po­wtórzyć ten zabieg. Dokumenty, dublony i diamenty mu­szą tu gdzieś być i — jak w innym kontekście powiada R.L. Stevenson ■— jeśli „ona” chce je „ukryć”, to ja „szu~ ; kam”. W niedzielę zaszedłem do tego pokoju, by sprawę przemyśleć. Siadłem na tym małym krześle pod oknem patrząc bez celu przed siebie i nagle w trudny do opi­sania sposób poczułem, że ktoś pilnie patrzy na mnie — wskazał tyłem głowy na obraz wiszący za jego plecami. Przez jakieś dobre dziesięć minut siedzieliśmy tak ja i Ona. Znudziło mi się to wreszcie, odwróciłem więc obraz „sfinksa — ciotki” twarzą do ściany i" wyszedłem. Wkrótce po dziewiątej wróciłem. W domu panowała zupeł­na cisza. Zjadłem kolację, znów przemyślałem całą sprawę i podczas rozmyślań zasnąłem. Obudziłem się drżąc z zimna.

Od razu wstałem, zamknąłem drzwi od jadalnego — miałem przed sobą drzwi od tego pokoju. Wychodząc po schodkach na górę, jeszcze z ręką na poręczy, spostrze­głem po cieniu, jaki rzucały, że te drzwi, które zamknąłem, były na oścież otwarte, a byłem pewien, że je zamknąłem! Wróciłem, by sprawdzić, i wtedy zobaczyłem „ją” — znów wskazał na obraz zostawiłem obraz odwrócony niechlubnie do ściany, i „ona” widocznie sama odwróciła się znowu! Myślałem, że się pomyliłem, więc zdjąłem obraz starej damy z prastarego gwoździa i tę osobliwie przejmu­jącą fizjonomię odwróciłem twarzą do tej oto poduszki.

Nie śmiej, szalone serce, kochać bardziej gorąco!

Leż tutaj, o ukochana, leż tutaj głęboko!

potem sprawdziłem zasuwki u okien, żaluzje, drzwi i po­szedłem spać.

a!

V 1

R I

f


r fi



¡i m ■8698®$ $$$$$$$ mÊÊÊÊm

Przerwał i kątem okna spojrzał na mnie.

Wiem, to wszystko wydaje się absurdalne! — po­wiedział — ale następnego dnia rano co najmniej pół go­dziny zwlekałem, żeby tu nie wchodzić, w końcu musiałem; fotel, na którym położyłem obraz, był pusty, a obraz wi­siał na swoim miejscu!

Czy nie masz jakiejś sprzątaczki? — odważyłem się powiedzieć.

Przychodzi tylko we wtorki, piątki i na weeken­dy — odrzekł.

Jesteś pewien?

Spojrzał na mnie błędnym wzrokiem, zmęczony, i od­powiedział:

Tak! wczoraj powtórzyłem ten eksperyment po raz piąty!

A teraz chcesz, żebym ja?...

Żebyś tu pozostał przez noc i starał się nie zasnąć, ja już nie jestem w stanie czuwać. Oto wszystko. Snucie różnych teorii ma swoje uroki i jest rzeczą łatwą. Noce są krótkie. Wydaje się, że ty jesteś pozbawiony nerwów, a nawet śladu po nich. Wyjaśnij, kto płata tego niepoję­tego figla! Wprawdzie wiem, że w jakiś sposób Ona za to odpowiada i Ona to sprawia — ale jak?

Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie: ze zmęczo­nej, wybladłej twarzy patrzyły na mnie jego niebieskie, zimne oczy. Spojrzałem znów na obraz, w oczy tej kobiety: małe, czarne jak atrament, nieustraszone.

Odwrócił się ode mnie z lekkim wzruszeniem ramion i powiedział chłodno:

Oczywiście, jeśli sobie nie życzysz...

Idź spać, Beverley — odpowiedziałem. — Będę czu­wał do rana... Twierdzisz, że w tym domu jesteśmy tylko my dwaj?

Fizycznie biorąc na pewno jesteśmy sami. Poza tą oto wiedźmą nie ma żywej duszy.

Nie ma rywalizujących spadkobierców? Kogoś, kto by żywił jakieś pretensje?

Nie, nikogo. Oczywiście, Ona była tylko moją ciot­ką! — Chwilę staliśmy w milczeniu.

A więc dobranoc! Szczerze mówiąc jestem raczej sceptycznie nastawiony do tego zabiegu.

Podniósł brwi, uśmiechnął się blado, na pół z ulgą, na pół z drwiną. Zdjął portret ze ściany, przeniósł go przez pokój i oparł o fotel stojący w rogu po drugiej stronie, odwrócił twarzą do poduszki fotela. — No! jesteś teraz w szachu, wiedźmo! — wymamrotał. Potem zwrócił się do mnie:

Bardzo to miło z twojej strony! Od razu mi ulżyło, i to ogromnie. Miałem już tego dosyć. Dobranoc! — Wy­szedł szybko zostawiając drzwi otwarte. Słyszałem, jak idzie na górę, a potem jak zatrzasnęły się drzwi na piętrze.

Dopiero teraz zobaczyłem, jak mało mam świec na czu­wanie w ciemności, jednak było już za późno, by się do­pominać o więcej. Oczywiście nie byłem tym faktem nad­miernie zaniepokojony. Powodowała mną ciekawość, która, wiedziałem, że jeśli nie będę się miał na baczności, łatwo może obrócić się w zgoła inny nastrój ... Usiadłem — ana­lizowałem zachowanie Beverleya: jego nerwowość, urazy, zjadliwą nienawiść ... właściwie do czego czy do kogo? ... do szeregu rzeczy. Ale poza tymi rozważaniami oczyma wyobraźni wciąż wpatrywałem się w małe źrenice dro­bnej staruszki z portretu! Damy, która już od miesięcy spoczywała w grobie!

Wolno mijały godziny. Przesiadłem się z fotela na fotel, oglądając po kolei książki pięknie wydane, ze zło­conymi brzegami, wyblakłe fotografie w albumach, stare ilustrowane czasopisma. Podziwiałem jakieś kunsztowne hafty i małe urocze akwarele. Pierwsza świeca dopalała się, zaświeciłem drugą. Już wtedy byłem śpiący, zziębnię­ty, znużony i przygnębiony, gdy naraz w głuchej ciszy usłyszałem szelest jedwabiu. Usiadłem na starej wykłada­nej żółtym adamaszkiem kanapce z oparciem, osłoniłem Świecę trzymaną w ręku. Ciche kroki suwające po ziemi

zbliżały się ... Utkwiłem oczy w drzwiach. Były otwarte, zaczęła się przez nie sączyć jakaś bladawa poświata i łą­czyć z blaskiem mojej świecy, nikłe cienie tańczyły na niskim suficie. Ukradkiem, tajemniczo drzwi rozwarły się nieco szerzej, stanęła w nich postać o niewiarygodnym wyglądzie... i zatrzymała się na progu.

Przez chwilę wahałem się, serće waliło mi w pier­siach i wtedy poznałem go pod fantastycznym przebraniem^ ów intruz okazał się Beverleyem we własnej osobie! Był w piżamie, boso, ale na ramiona zarzucił ogromny stary kaszmirowy szal, który mógłby z powodzeniem być eks­ponatem na wystawie księcia Alberta w Crystal Palace!- Głowę miał spowitą śmiesznym, absurdalnym przybra­niem nocnym: osiemnastowiecznym czepcem. Jedna ręka była wysunięta przed siebie, a w drugiej niósł lichtarz z zapaloną świecą trzymaną kilka cali od głowy, tak że mogłem obserwować “z nadzwyczajną dokładnością, każdy rys jego twarzy pod obfitymi fałdami czepca.

Tak, był to sam Beverley, widziałem teraz u niego podobieństwo do jego brata Henry’ego ^ przedtem tego nie dostrzegałem. Oczy miał jakby ze szkła — szeroko otwarte. Ale spoza maski jego Własnej twarzy jakby poprzez nią — przezierał wyraz kogoś innego: nieomylnie rozpoznawałem wyraz przenikliwego, skupionego, zasuszo­nego oblicza wrogiej kobiety, starej szczupłej panny Le- mieux! Niewątpliwie Beverley pogrążony był w głębokim śnie. W transie płonącą świecę trzymał tak blisko twarzy, że bałem się, aby się sam nie zapalił. Powoli przeszedł koło mnie dziwnym podrygującym, a zarazem sztywnym krokiem, który przypominał chód staruszki. Mruczał też coś pod nosem tonem skargi, ale głos był nie jego, jakby z oddali. Z westchnieniem pochylił się, podniósł obraz, przeszedł pokój, przysunął papuziozielony stołeczek, wdra­pał się na niego i szukał gwoździa na ścianie sześć cali nad swoją głową. W końcu znalazł i zawiesił obraz; znowu westchnął, odwrócił się, jakby nad czymś medytując, po­mruki nabrały wyższych tonów, jakby kłótliwych. Raz

jeszcze przeszedł koło mnie nie zwracając na mnie uwagi, chwilę patrzył przez odsuniętą nieco firankę na ogród w poświacie gwiazd. Czy miał jakąkolwiek świadomość mojej obecności — tego nie wiem. Oczy bez wyrazu, jak puste okna, skierował wprost na mnie, wodził nimi po żół­tej kanapce, jego głos przeszedł w szept, zdawało mi się, że przyspieszył kroku. Wyszedł, zamknął za sobą drzwi, i mo­gę przysiąc, że w tym momencie płomień mojej świecy za- chybotał uroczyście, a jego świeca zgasła.

Zwinąłem się w kłębek, jak mogłem na kanapce, na­ciągnąłem koc i zasnąłem. Gdy się obudziłem, świeca do­palała. się w mroku, na dworze świtało — ostatnie blaski tlącego płomienia oświetlały małą energiczną twarz patrzą­cą z portretu na ścianie. Jej spojrzenie, nie zmącone i upor­czywe o tej godzinie wiosennego poranku, nie wykazywało żadnej oznaki zmęczenia i budziło większą grozę niż przed­tem. Jakiś czas siedziałem niezdecydowany, co mam dalej czynić, nie wiedząc nawet, co mam o tym wszystkim my­śleć! Nagle zdecydowałem się jakby pod wpływem na­tchnienia: wstałem, zdjąłem trofeum ze ściany i delikat­nie podważywszy scyzorykiem, wyjąłem portret ze złoco­nych ram. Przyszło mi na myśl, że z pewnością podjęcie tak drastycznych pośmiertnych poczynań nie mogło się wziąć jedynie z kaprysu czy urazy! Może to, co przycią­gało Beverleya, co wabiło go podświadomie we śnie, było tylko presją tej samej myśli o portrecie, która mgliście jawiła się w momentach jego świadomości za dnia... mo­że?;^

Uniosłem zakurzoną deskę i niczego pod nią nie do­strzegłem. Wtedy wyjąłem ją całą z ramy. Dopiero teraz odkryłem skrawek pożółkłego papieru, lekko naklejony na odwrotnej stronie portretu, z nagryzmolonymi pięciu krzy­żykami w formie quincunxu. W jednym jego rogu widniała duża litera „P” łacińskiego alfabetu, a pod środkowym krzyżykiem narysowany był mały kwadracik. Oto miałem przed oczami właściwą odpowiedź! Jakże naturalne dla starszego wieku było to niedowierzanie własnej pamięci

nawet w sprawach tak wielkiej wagi! Czy tylko niedowie­rzanie?...

Kogo miał prowadzić ten dziwny znak quincunxu? Dla czyjej orientacji? Na pewno nie dla Waltera Beverleya! Z miejsca, w którym stałem, widziałem dobrze, między od­suniętymi firankami, kwitnący sad za domem. O bladym świ­cie widać było obsypujące się już nietrwałe kwiecie. A więc tam leżał ukryty „skarb” sędziwej damy. Musielibyśmy tylko dobrze rzecz przemyśleć, zastosować pewną ostro­żność, wykazać zręczność w działaniu: i Beverley zwycięży.

Wtedy to nagle pod wpływem impulsu poczułem jakiś przemożny wstręt do mieszania się w tę całą sprawę. Z pe­wnością, jeśli istnieje taka rzecz jak profanacja, to wła­śnie ten czyn był profanacją. Rzuciłem okiem na starą, skupioną twarz spoglądającą na mnie z portretu; twarz tej, która, zdawało się, tak łatwo zdradziła swą najgłębszą tajemnicę. Teraz w jakiś niepojęty dla mnie sposób ry­sowało się na jej obliczu coś innego niż skoncentrowana złośliwość — widziałem w jej oczach odcień obawy i jak­by błagalny wyraz serca zbyt dumnego, by pozwoliło sobie uwidocznić się przez umyślnie zamaskowane spojrzenie małych, czarnych, nieustraszonych oczu.

Postanowiłem nie mówić nic Beverleyowi, ale śledzić dalej, co się będzie działo. Także, jeśliby mi się udało, spróbować samemu wykopać skarb i zbadać, co on za­wiera, zanim wydam go w ręce chciwego, nieczułego spad­kobiercy. A więc portret znowu zawisł na zardzewiałym gwoździu na ścianie.

Beverley spodziewał się mego sceptycyzmu, ale sądzę, nie uwierzył mi, że czuwałem bez przerwy przez całą noc.

Pewien jestem — powtarzał mi — że fakty, o któ­rych ci opowiadałem, miały miejsce raz po raz przez te dni, to jest zupełnie pewne! Niepowodzenie tej jednej no­cy nie może przekreślić mojego niezaprzeczonego ekspe­rymentu — nie przekreśli go nawet milion zaprzeczeń. Winę należy przypisać tobie, twemu upartemu, fanatycz­nemu zdrowemu rozsądkowi!

Chętnie przyjąłem jego werdykt i ofiarowałem się czuwać podczas następnej nocy. Zdawało się, że jest zadowolony. Mimo to, obserwując jego nieustanny niepokój i błąkający się na twarzy wyraz dziwnego po­dejrzliwego przerażenia, czułem, że nawiedzający go nocny gość dręczył go więcej niż przedtem i napełniał grozą.

Stary dom, okazało się, posiadał wiele uroku. Był jak­by uosobieniem zacisza i swojskości. Można było sobie wyobrazić, jak bardzo zew śmierci był niepożądanym ele­mentem w tak przytulnym zakąijku. Włóczyłem się po ogro­dzie przeszukując go, przystając tu i tam, w końcu bez wielkich wysiłków znalazłem mój quincunx. W sadzie peł­no było drzew owocowych: jabłoni, śliw i wiśni, ale nad wszystkimi tymi drzewami górowało pięć grusz z prze- kwitającym już, choć jeszcze nie obsypanym kwieciem — dla kogoś posiadającego klucz zagadki oczywiście ich układ od razu bezbłędnie rzucał się w oczy. Ale bez tego klucza mój przyjaciel wdał się w beznadziejną walkę przy pomocy jednej łopaty, bez żadnych wskazówek, w tak ogromnym sadzie, i do tego bronionym przez taką ciotkę!

Zachód przyciemniał już niebo. Zasiedliśmy z gospoda­rzem przy butelce wina. Mimo że usiłował dotrzymywać mi towarzystwa, wiedziałem o jego równoczesnej chęci po­zostania w samotności. Dwa razy zrywał się, jakby powo­dowany nagłym kaprysem, by już odejść, i dwa razy po­wracał na miejsce w głębszej jeszcze rozterce.

Jednak wkrótce po północy odszedł i rozpocząłem jesz­cze raz moje czuwanie. Tym razem ubiegłem Beverleya, wyręczając go w trudzie wędrówki: sam powiesiłem por­tret na miejscu. Chwilę poczekałem, po czym — a był to jeszcze bardzo wczesny ranek — wyszedłem do sadu sto­jącego we mgle, by znaleźć łopatę. Wszakże głupio zapo­mniałem, z której strony środkowego drzewa panna Le- mieux umieściła ów decydujący kwadracik. Musiałem więc wrócić i zabrałem cenny wiotki skrawek ze sobą. Zacho­dzący księżyc w ostatniej kwadrze rzucał światło na ogród

Spowity białą jak mleko mgłą i drzewa stojące niczym zwidy na mokrej od rosy trawie.

Przypiąłem papier do środkowej gruszy, wymierzyłem na oko mniej więcej na dwie stopy od drzewa wąski pro­stokąt i wbiłem zardzewiałą łopatę w ziemię.

W tym momencie usłyszałem jakiś nikły hałas, jakby z tyłu za sobą.

Odwróciłem się — i raz jeszcze jak poprzedniej nocy stanąłem oko w oko z dziwnie przystrojoną patetyczną po­stacią. Unosząc w górę świecę w jednej ręce, drugą pró­bował nieudolnie otworzyć klamkę okna. Okno otwarło się wreszcie i Beverley wyszedł jakby rozglądając się po ogrodzie. Wydawało mi się nawet, że usłyszałem jakiś prze­nikliwy ostry głos. Wtedy Beverley bez wahania skierował się w moją stronę, idąc po omacku po wysypanej żwirem* a teraz mokrej od rosy ścieżce, tym samym co poprzed­niej nocy dziwacznym, człapiącym krokiem. Zatrzymał się więcej niż dwa kroki przede mną, stał spokojnie i patrzył. Nie było żadnego podmuchu wiatru, w półmroku świtu świeca, którą trzymał, paliła się we mgle równym smukłym płomieniem, rzucając nikłe blade światło na bezkwietne ga­łązki, na których dopiero miały rozwinąć się liście, na krople rosy oraz na twarz Beverleya, dziwną, zastygłą, jakby nie z tego świata.

Nie mogłem dłużej patrzyć w jego szare, nie widzące oczy. Poruszał wargami, dziwnie przebierał wykrzywio­nymi palcami, wreszcie odwrócił się ode mnie i ogromne blade oczy skierował na łopatę, następnie na nie ruszoną jeszcze trawę i w końcu utkwił je w małym spłowiałym świstku papieru. Wydał krótki okrzyk — ostry, desperacki, i wyciągnął rękę, by go pochwycić. Byłem jednak szybszy od niego w działaniu. Złożyłem papier wpół, włożyłem do kieszeni i cofnąłem się pod drzewa. Aby nie zbudzić lunatyka z jego snu, z największą ostrożnością cofałem się wciąż. Zorientowałem się wszakże wkrótce, że mimo mego stopniowego oddalania się Beverley równie cierpliwie idzie za mną i w ten sposób osaczy mnie i przyprze do

kępy zarośli, skąd nie będzie możliwości ucieczki, i bę­dziemy musieli stanąć naprzeciw siebie twarzą w twarz!

W takich okolicznościach nie mogłem ryzykować walki. Fala gorąca oblała mnie; najpierw drobnymi krokami, a potem biegiem, jak mogłem najszybciej, uciekłem do domu, wpadłem do pokoju, rzuciłem się na starą żółtą ka­napkę i zamknąłem oczy udając pogrążonego całkowicie we śnie. Po chwili usłyszałem znowu te same ciche kroki tuż przy mnie. Po czym nastąpiła cisza, sądziłem więc, że lunatyk wyszedł z pokoju, otwarłem ostrożnie oczy ...po to tylko, by raz jeszcze spojrzeć badawczo w oczy Bever- leya. Lunatyk pochylił się i w blasku świecy badał moją twarz nieprzytomnie, błagalnie, z trudnym do opisa­nia przejmującym niepokojem.

Leżałem bez ruchu wreszcie z głębokim westchnie­niem zmęczonego dziecka lunatyk odwrócił się ode mnie i opuścił pokój.

Przeczekałem chwilę, mąciło mi się w głowie — po­dobnej do mrowiska, które podrażniono kijem. Co powi­nienem zrobić? Względem kogo miałem być bardziej lo­jalny? Czy wobec Beverleya gorączkowo szukającego nie swojego skarbu (jeśli skarb rzeczywiście istniał), skarbu tylko ziemskim prawem mu należnego — czy wobec niespokojnego ducha ciotki, który (musiałem w to uwie­rzyć) nawiedzał go, i tylko ja sam wiedziałem, jak żało­śnie, desperacko i mężnie bronił swojej tajemnicy. Jaka to była tajemnica? Chyba nie tylko pieniądze czy wartościowe papiery, może prywatne i osobiste sekrety złożone w zie­mi w cieniu gruszy? Na pewno nie widziałem nigdy, by ktoś patrzył tak błagalnie, z taką cierpliwością i przeni­kliwym żądaniem, i domagał się rycerskości od obcego człowieka, zastawiając na niego tak niezwykłe zasadzki jak dama, która teraz spoglądała na mnie z portretu! Co to była za tajemnica? Jaka przynęta zatrzymywała na ziemi cień tej kobiety tak bardzo spragniony spokoju?

Wyjąłem świstek papieru z kieszeni. Światło zaczynało szybko zalewać budzący się ogród. Z daleka jeszcze odezwał

sic cichy śpiew drozda. Byłem niezdecydowany — zma- grły się we umie dwa uczucia: ciekawość i litość, lojal- 1 ność wobec przyjaciela, lojalność wobec kogoś, kto w i ę- 1 eej jeszcze na nią zasługiwał — wobec ducha samotnej ! starej kobiety bez przyjaciół, ducha dręczonego niepoko­jem. Stałem, patrząc apatycznie na sad nabierający ko­lorów, tyłem odwrócony do obrazu i do pokoju.

Poczułem dotknięcie dłoni (we śnie czy na jawie, nie był to gest ludzkiej ręki). Odwróciłem się — i za­przestałem walki. Sterana, mizerna twarz Beverley a była szara i ściągnięta. Zdawało się, że rysuje się na niej we­wnętrzna zmaganie: nawiedzonego i nawiedzającego.

W jago oczach błąkał się wyraz tamtych oczu, które już odeszły mimo przepaści nas dzielącej — oczu, które pro­siły mnie i błagały, adawały się usidlać, przekonywać po­nad wszelką wątpliwość? Wyjąłem wiotki świstek papieru 1 trzymałem między kciukiem a wskazującym palcem.

Wtedy Beverley gestem automatu — podniósł topiącą się i dopalającą już świecę: niebieski łagodny płomień objął papier, trzymałem go, aż ogień sparzył mi kciuk. Nastąpiła jakaś nieokreślona zmiana: jakby w tej chwili ooś dotąd obecnego odeszło ... Stara wymizerowana twarz atopiła się jak gdyby z inną, przejmujący wyraz stracił Intensywność i przeszedł w jakiś inny. Beverley wydal glos podniećmy, nieartykułowany. Posadziłem go, by mógł się powoli rozbudzić. Z niedowierzaniem rozglądał się to tu, to tam, patrzył na okno, na mnie, na portret, wrtascie spojrzał na swój ekstrawagancki ubiór.

—• A to eo znowu? -— wykrzyknął.

* Zdaje się, ta to żałobny strój po nieprzyjaznej ciot­ce, która prześladowała cśą nocami

Mnie? — spytał jeszcze nie całkiem obudzony.

••Ttakt

Więc wystrychnięto mnie na dudka! — powiedział rtewąjąc.

INrtaknątem skinieniem głowy, zdaje mi się, że łzy sta­nęły mu w omach.

Majowy ruiny chór dzikich ptaków rozpoczął w tej chwili swoje występy i trele: w porywie uniesienia, wśród zmieszanych głosów, każdy śpiewak zdawał się być „so­listą".

Słuchaj! — powiedział, głupkowato kiwając ku mnie głową, jeszcze w na pół sennym omamieniu. — Słuchaj!... Co ty myślisz o ciotce, która do tego stopnia potrafi nie­nawidzić człowieka, no! Co o tym myślisz?

Nie wiem, co o tym myśleć — odpowiedziałem.

Ciotka Seatona

Słyszałem niejedną plotkę o ciotce Seatona na długi czas przed właściwym z nią spotkaniem. Ile razy koledzy okazywali Seatonowi jaką taką tolerancję* od razu zazna­czał poufnym tonem: „Moja ciotka”, lub „No wiecie, mo­ja stara ciotka”, tak jakby jego krewna miała stać się jakimś rodzajem czy sposobem scementowania naszej entente cordiale *.

Seaton otrzymywał znaczną ilość pieniędzy do dyspo­zycji; w każdym razie dawano mu ich dużo i swobod­nie je wydawał, ale mimo to. żaden z nas nie mógł powie­dzieć o nim, że jest to facet z gestem lub nadmiernie roz­rzutny. „Hej! Seaton — wołaliśmy — ty stary beju!” ** Kiedy przyjeżdżał do szkoły na początku każdego tryme­stru, przywoził z sobą w kufrze zamykanym na kłódkę ze specjalnym zatrzaskiem niezwykłe, egzotyczne przysmaki. Kufer ten towarzyszył mu od chwili pojawienia się w szko­le Gummidge’a — kiedy zobaczyliśmy go po raz pierwszy w staromodnym filcowym kapelusiku — aż do ostatnich dni pobytu, kiedy nagle opuścił szkołę.

Z punktu widzenia przeciętnego chłopca z naszej szko­ły Seaton miał w sobie coś odrażającego, „obcego”. Wyra­żało się to w jego żółtawej skórze, obojętnie tępych oczach

o czekoladowym odcieniu i w chuderlawej, słabej budo­

wie ciała. Chociażby dla samego wyglądu był traktowany przez nas, stuprocentowych Anglików, protekcjonalnie, wrogo lub z pogardą. Przezywaliśmy go „Pongo” — człe­kokształtną małpą — i przezwisko to nie miało innego uza­sadnienia jak tylko odmienny kolor jego skóry.

Był więc dla nas w pewnym sensie tego słowa nie­zwykły, chociaż — z drugiej strony — stanowił przeci­wieństwo takiego określenia. W szkole nigdy nie miałem jakichś bliższych stosunków z Seatonem i stykaliśmy się tylko w klasie. Umyślnie trzymałem się od niego z da­leka i z rezerwą. Niejasno wyczuwałem, że jest nędzną kreaturą, toteż pozostawałem wyniośle nieugięty wobec jego usiłowań nawiązania bliższych stosunków, ignorując je w barbarzyński sposób, typowy dla chłopców w tym wieku, chyba że w danej chwili odpowiadała mi postawa wielkoduszności.

Obaj byliśmy szybkobiegaczami i podczas zabawy w wyścigi czasem kryliśmy się razem. Dlatego najlepiej za­pamiętałem Seatona w mroku letniego wieczoru: wąską czujną twarz, szczególny sposób skradania się na czwora­kach, nieartykułowane pomruki i szepty. Podczas innych gier był ospały i gnuśny. Pamiętam, że miał zwyczaj stać przy swoim kufrze i pożywiać się w towarzystwie jednego lub paru kumpli, dopóki zapasów starczyło. Trwonił też pieniądze na jakieś dziwaczne ozdoby. Na przykład kupił kiedyś srebrną bransoletę, którą nosił nad lewym łokciem do czasu, kiedy koledzy, chcąc okazać doskonałą wyższość i pogardę dla tej praktyki, wpuścili mu tę obręcz rozgrza­ną niemal do czerwoności za kołnierz.

Dlatego też zadawanie się z Seatonem wymagało albo rzadko spotykanej u chłopców cywilnej odwagi wobec kry­tyki, albo dziwacznego gustu w dobieraniu znajomych. Nie miałem takich upodobań ani zapewne potrzebnej odwagi. Niemniej Seaton starał się o moje względy i w pewnym przypadku, który dobrze pamiętam, posunął owe starania tak daleko, że ofiarował mi cały słoik jakiejś zamorskiej galaretki w kolorze morwy, którą otrzymał w tym czasie

w podwójnej ilości. Pełen wylewnej wdzięczności obieca­łem mu wtedy, że na najbliższy wolny od zajęć dzień w po­łowie trymestru pojadę do niego i spędzę w domu jego ciotki.

Później zupełnie zapomniałem o tej obietnicy, ale na parę dni przed przerwą semestralną Seaton przyszedł do mnie i tryumfalnie przypomniał mi o danym słowie.

Wiesz, Seaton, tak mówiąc między nami to napraw­dę... — zacząłem przymilnie. Ale on uciął od razu:

Moja ciotka oczekuje ciebie, bardzo ją ucieszyło, że przyjedziesz. Jestem pewien, Withers, że w stosunku do ciebie zachowa się całkiem przyzwoicie.

Patrzyłem na niego ze zdumieniem; to podkreślenie „ciebie” było zgoła nieoczekiwane. Zdawało się ukazywać ciotkę Seatona w innym świetle, niż na to wskazywały dotychczasowe wzmianki o niej, a równocześnie przypo­minało przyjacielskie uczucia Seatona do mnie, bardziej kłopotliwe dla mnie niż pożądane.

Do domu ciotki dojechaliśmy częściowo pociągiem, czę­ściowo podwiezieni wiejskim wozem, częścią piechotą. Ca­ły dzień był wolny od zajęć szkolnych, mieliśmy więc także nocować u ciotki. Pamiętam, pożyczył mi wtedy dziwaczny i za szeroki komplet nocnej bielizny. Droga przez wioskę była szersza niż zazwyczaj z powodu połączenia się dwóch dróg przy wiejskich błoniach. Stała tam gospoda, a na rogu wysoki zielony drogowskaz. Sto metrów dalej była apte­ka jakiegoś pana Tannera. Pamiętam, zeszliśmy po dwu schodkach do jej mrocznego, nasyconego różnymi aroma­tami wnętrza, żeby kupić truciznę na szczury. Poniżej apteki stała kuźnia. Dalej szło się bardzo wąską ścieżką pod dosyć wysokim murem, który porastały tu i ówdzie kępy trawy i chwastów. Tak dochodziło się do żelaznej ogrodowej furtki, za nią widniał wysoki, wąski dom sto­jący w cieniu ogromnego jaworu. Na lewo od domu była wozownia, a na prawo osobna furtka prowadziła do czegoś w rodzaju dziko rosnącego sadu. Gazon znajdował się nie­co dalej po lewej stronie, a w głębi była łąka (ponieważ

cały ogród • równomiernie opadał ku leniwie płynącemu strumieniowi, rozlewającemu się w staw zarosły trzciną).

Przyjechaliśmy w południe i z gorącego pyłu ścieżki weszliśmy przez furtkę pod okna zasłonięte ciemnymi ko­tarami, tak że świeciły tylko odblaskiem szyb. Seaton po­prowadził mnie od razu przez małą furtkę do swej sa­dzawki z kijankami. Roiło się tam od różnych obrzydli­wych, jak sądziłem, stworzeń (nie interesowałem się pry­mitywnymi okazami fauny); były one przeróżnych kształ­tów, rozmiarów i konsystencji. Seaton widocznie był z nimi w jak najlepszej komitywie. Jeszcze teraz widzę jego twarz, kiedy przykucnięty na piętach wyławiał z uwagą to śliskie paskudztwo żółtawymi dłońmi. Wreszcie znużeni tymi ulu­bieńcami Seatona połaziliśmy jakiś czas bez celu. Zdawało mi się, że Seaton jakby nadsłuchiwał czy czekał na coś liuib na kogoś. Było to zresiztą typowe u Seatona. Ale nic się nie zdarzyło i nikt nie przyszedł.

Ciotkę jego ujrzałem pierwszy raz, gdy na dochodzący z dala głos gongu ruszyliśmy głodni i spragnieni do ja­dalni na obiad. Właśnie dochodziliśmy do domu, gdy na­gle Seaton przystanął. Zdaje się, że szarpnął mnie wtedy za rękaw. W każdym razie coś sprawiło, że cofnąłem się, kiedy Seaton powiedział: „Uważaj! to ona!”

Stała na piętrze, przy oknie szeroko otwartym. W pier­wszej chwili wydawała mi się ogromnego wzrostu i przy­tłaczającej postawy. Jednak spowodowała to tylko dłu­gość okna sięgającego podłogi. Naprawdę ciotka Seatona była wzrostu raczej niższego od przeciętnego mimo dużej głowy i długiej twarzy. Sądzę, że stała w oknie wyjątko­wo spokojnie, z oczami utkwionymi w nas. Może odniosłem takie wrażenie z powodu nagłego ostrzeżenia przez Seatona i gdy zobaczyłem, że jej widok przygnębił go, zatrwożył i zaniepokoił. Wiem, że i ja poczułem wtedy coś w rodzaju poczucia winy, jakbym był na czymś przyłapany, zresztą bez najmniejszego ku temu powodu. Czarną jedwabną su­knię ciotki zdobił wzór zę srebrzystych gwiazdek, nawet z dołu widziałem wtedy ogromne zwoje jej włosów oraz

pierścionki na lewej ręce; palce spoczywały na małych dże­towych guziczkach na piersi. Obserwowała nas stojąc bez ruchu, kiedy obaj podchodziliśmy ku domowi. Po chwili, gdy znaleźliśmy się tuż pod oknem, niewidocznym gestem zwróciła oczy ku górze patrząc w dal, tak że wydawało się, że to my swą obecnością przerwaliśmy jej marzenia.

To zapewne pan Smithers, twój kolega? — powie­działa skłaniając się w moją stronę.

Withers, ciociu! — odpowiedział Seaton.

Nie ma wielkiej różnicy — rzekła patrząc na mnie.

Proszę wejść, panie Withers, i przyprowadzić go z sobą.

Wciąż patrzyła na mnie — takie przynajmniej miałem wrażenie. Pamiętam jej badawczy, uporczywy wzrok i iro­niczny zwrot „pan”. Zbiło mnie to z tropu i poczułem się szczególnie nieswojo. Była przy tym dla mnie bardzo uprzejma i okazywała mi szczególne zainteresowanie, to je­dnak właśnie podkreślało jeszcze jaskrawiej jej zupełne lekceważenie Seatona. Raz tylko wspomniała o Seatonie, więc to zapamiętałem:

Kiedy, panie Smithers, patrzę na mego siostrzeńca, wtedy dopiero pojmuję słowa: „że prochem jesteśmy i w proch się obrócimy!” Artur! jesteś brudny, zgrzany i niepoprawny!

Siedziała za stołem na pierwszym miejscu, Artur na­przeciw, na szarym końcu, a ja między nimi z boku, ma­jąc przed sobą rozległą przestrzeń adamaszkowego obrusa. Jadalnia była staromodna i raczej ciasna, szeroko otwarte okna wychodziły na zielony ogród i wspaniałą kaskadę przekwitających róż. Duży fotel panny Seaton stał na­przeciw tego okna, tak że odbity w szybach różany blask padał na jej żółtawą twarz i oczy o czekoladowym od­cieniu, podobnym jak u Artura; jednakże oczy panny Sea­ton były więcej niż do połowy przykryte długimi, ciężkimi powiekami.

Siedziała przy stole pilnie i miarowo przeżuwając je­dzenie, ospałe oczy przez większość czasu utkwione były

we mnie, nad oczami rysowała się głęboka rozwidlona zmarszczka, wyżej — szeroko zakreślone łuki imponują­cych brwi pod niesamowicie wysoką piramidą włosów.

Lunch był obfity, pamiętam, że składał się z dań, które uważa się zwykle za zbyt wyrafinowane, za tłuste i za pożywne jak na żołądek chłopca w wieku szkolnym. Były raki w majonezie, zimne kiełbaski z dziczyzny, ogromnych rozmiarów zapiekane ciasto z farszem z cielęciny, szynka z truflami i jajami oraz niezliczone świetne przyprawy, a potem jeszcze różne frykasy; prócz tego kremy i sło­dycze. Dostaliśmy nawet wino i po pół kieliszka ciemnej sherry.

Panna Seaton cieszyła się świetnym apetytem i zaspo­kajała go w pełni. Jej przykład oraz zwykła żarłoczność chłopców w naszym wieku sprawiły, że znikło moje za­żenowanie, więc pozwoliłem sobie na objedzenie się z nie lada okazji takiej uczty. Seaton natomiast był dziwnie po­wściągliwy, większość jego posiłku stanowiły rodzynki i migdały, które skubał ukradkiem, a jedząc miał jakby trudności przy przełykaniu.

Nie mogę powiedzieć, by ciotka Seatona prowadziła ze mną rozmowę. Od czasu do czasu rzucała cierpkie uwagi ponad moją głową lub kąśliwe pytania, zadawane ze zło­śliwym błyskiem w oku. Wyraz jej twarzy niczym zgrany i bogaty akompaniament towarzyszył jej wypowiedziom. Wkrótce przestała tytułować mnie „panem”, co powitałem z wielką ulgą, i zwracała się do mnie na przemian wyma­wiając moje nazwisko „Whithers”, „Wither” lub „Snithers”, a nawet przy końcu posiłku wyraźnie „Johnson”, chociaż ani rusz nie mogłem pojąć, dlaczego moje nazwisko spra­wiało jej tyle trudności lub kogo jej przypominało.

Czy Artur dobrze sprawuje się w szkole? — zapy­tała między innymi — czy nauczyciele są z niego zadowo­leni? Czy jest prymusem? A co wielebny dr Gummidge są­dzi o nim?

Wiedziałem, że natrząsa się z Artura, przy tym jej twarz pozostała niewzruszona, nawet bez błysku sarkazmu czy

żartobliwości, a ja starałem się nie odrywać wzroku od kawałka różowego kraba leżącego na talerzu.

Seaton! —- zawołała — masz już chyba osiem lat, co?

Artur zwrócił małe źrenice na ciotkę. Ta jednak dalej

patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem skupionego wyizo­lowania.

Obawiam się, że Artur nigdy nie będzie uczonym — powiedziała, unosząc do szerokich ust widelec nadmiernie, ale i zręcznie obciążony.

Po lunchu zaprowadziła mnie na górę do pokoju, w któ­rym miałem spać. Była to elegancka mała sypialnia z mie-. dzianą kratą przy kominku, dywanikami i froterowaną pod­łogą, po której, jak później odkryłem, można się było śliz­gać i bawić w „zjeżdżanie po śniegu”. Nad umywalką wi­siał obrazek w czarnej oprawie przedstawiający malowane akwarelą duże oko o niezwykłej intensywności rybiego spojrzenia, powodował ją błysk światła na czarnej źrenicy. Pod spodem ozdobnymi literami wydrukowany był filigra­nowy napis: „Ty, Boże, Widzisz Mnie”, a w rogu spleciony monogram „S.S.” Inne obrazki przedstawiały morskie te­maty: brygi na tle niebieskiego morza, jakiś szkuner mi­jał kredowe skały, skalista wysepka o nadzwyczajnie stro­mym brzegu, dwóch maleńkich marynarzy ciągnęło ogrom­ną łódź na skalną półkę plaży.

Oto twój pokój, Withers, tu umarł mój biedny brat William będąc jeszcze dzieckiem. Patrz, podziwiaj, jaki piękny widok.

Spojrzałem przez okno poza korony drzew. Dzień był gorący, zielone pola stały w słońcu, bydło pławiło się w płytkiej wodzie machając ogonami. Moje zainteresowanie widokiem było niewątpliwie wzmożone obawą, że ciotka lada chwila zapyta mnie o bagaż, a ja nie wziąłem ze sobą nic, nawet szczoteczki do zębów. Jednak moje obawy oka­zały się płonne. Nie była typem osoby przesadnie uprzej­mej, przejmującej się materialnymi drobiazgami, a jej wszędzie docierająca obecność w żadnym wypadku nie mogła uchodzić za macierzyńską.

42

Nie chciałabym nigdy zadawać pytań koledze mego siostrzeńca za jego plecami — powiedziała stojąc na środku pokoju —- powiedz mi jednak, Smithers, dlaczego Artur jest taki niepopularny? Zdaje mi się, że tylko ty jeden jesteś jego bliskim przyjacielem.

Stała w jaskrawym blasku słońca, ale patrzyła stamtąd na mnie spod ciężkich, ołowianych powiek tak przenikli­wie, że wątpię, czy choćby jedna moja myśl uszła jej uwagi lub mój wyraz twarzy nie zdradził moich uczuć.

No! Dajmy temu spokój — dodała słodziutkim tonem pochylając nieco głowę *— nie fatyguj się z odpowiedzią, nigdy nie zmuszam do odpowiedzi. Chłopcy to dziwne ple­mię! Gdyby Artur umiał myśleć, przyszłoby mu do głowy umyć ręce przed jedzeniem; ten chłopak nie jest w moim guście, Boże broń! A teraz może masz ochotę pójść znowu do ogrodu? Nie mogę stąd dojrzeć, ale dałabym głowę, że Artur kryje się tam za żywopłotem.

Rzeczywiście tak było, widziałem, jak wychylił głowę, by zerknąć w okna.

ippfe- Idź do niego, panie Smithers! Spotkamy się przy podwieczorku. Popołudnie spędzam u siebie.

Nie wiem, gdzie poszła, w każdym razie ledwie Seaton i ja zaczęliśmy ujeżdżać w kółko na starej kulejącej siwej szkapie, przyłapanej przez nas na łące, poganiając zwierzę dwiema zielonymi witkami, z drugiej strony stawu ukazała się na polnej ścieżce korpulentna postać z fioletowym para­solem od słońca, przemyślnie skierowanym i nachylonym w naszą stronę; trzymała go w ten sposób przez cały czas tej przechadzki, jakby drut parasola był magnesem, a my polem magnetycznym. Seaton natychmiast stracił humor i wszelką chęć do zabawy. Przy kolejnym potknięciu starej szkapy spadł na trawę, a ja również zsunąłem się z szero­kiego gładkiego grzbietu konia i wylądowałem obok niego. Pocierał ramię z kwaśną miną obserwując kroczącą uro­czyście postać, aż zniknęła z oczu. Dopiero wtedy zapy­tałem:

jUl Seaton! Czy to twoja ciotką?

Potaknął głową.

Wobec tego dlaczego nie zwróciła na nas uwagi?

Nigdy tego nie robi.

Ale dlaczego?

Bo widzi wszystko bez tego, i to jest najgorsze w tej cholernej sprawie.

Seaton był w szkole u Gummidge’a jednym z niewielu chłopców, którzy ostentacyjnie używali ordynarnych wy­rażeń, ucierpiał też z tego powodu. Nie sądzę jednak, by robił to dla zaimponowania kolegom. Seaton odczuwał pew­ne rzeczy bardziej intensywnie niż większość chłop­ców. Tyczyło to spraw, nad którymi ludzie przeciętni i ci, którym się poszczęściło w życiu, w ogóle się nie zastana­wiają ani ich nie wyczuwają. Przykładem takiej postawy jest bardzo specyficzny typ wyobraźni uformowany w bry-. tyjskich szkołach czy raczej jej brak!

Mówię ci, Withers — ciągnął ponuro Seaton, przemy­kając się chyłkiem przez łąkę z rękami wsuniętymi głę­boko w kieszenie — ona widzi wszystko, a czego nie widzi, i tak wie bez patrzenia.

Ale jakim sposobem? — spytałem bez zbytniego za­interesowania, po prostu żeby zabić nudę męczącego upal­nego popołudnia spędzanego bez celu. Seaton odwrócił się do mnie, mówił posępnie i bardzo cicho:

—■ Tylko nie zdradź się, nie daj poznać po sobie, że mówisz o niej, może jednak dasz to sobie wyperswadować! Rzecz w tym, że... że ona jest w zmowie z diabłem.

Przytaknął kiwnięciem głowy swojemu stwierdzeniu i schylił się, by podnieść okrągły płaski kamień.

Mówię ci — ciągnął dalej wciąż schylony nad zie­mią — wy w szkole nie rozumiecie, co to znaczy, wiem, w szkole mają mnie za cudaka i pokpiwają ze mnie, wiesz, jak to jest. Byłbyś taki sam, gdybyś żył z tą wiedźmą, któ­ra słyszy każdą myśl powstałą w twojej głowie.

Popatrzyłem na niego, potem przypatrzyłem się po kolei wszystkim oknom w domu.

A gdzie jest twój „pater”? — spytałem niezręcznie.

44

n

Umarł dawno temu, matka również, a ciotka nie jest właściwie prawdziwą ciotką.

A kim?

To znaczy nie jest siostrą mojej matki, babka była zamężna dwa razy, ona jest córką z pierwszego małżeństwa, nie wiem, jak się to nazywa, ale nie jest prawdziwą ciotką.

Daje ci mnóstwo pieniędzy.

Seaton patrzył na mnie chwilę badawczo oczami tępy­mi bez wyrazu.

gpll może oddać mi mojej części. Kiedy będę pełno­letni, połowa fortuny będzie moja, a do tego — odwrócił się plecami do domu — zmuszę ją, żeby oddała wszystko do ostatniego szeląga!

Wsadziłem ręce do kieszeni gapiąc się na niego z cieka­wością.

Czy to dużo?

Potaknął głową.

Skąd wiesz? Kto ci powiedział?

Rozzłościł się nagle, policzki pokrył mu ciemny rumie­niec, oczy błyszczały, ale nic nie odpowiedział. Wałęsaliśmy się bez celu po ogrodzie, aż nadszedł czas podwieczorku.

Ciotka Seatona w niezwykłym żakiecie z koronki cze­kała już w salonie, kiedy wśliznęliśmy się tam nieśmiało. Powitała mnie z cierpkim uśmiechem i nie spiesząc się, kazała przysunąć krzesło do swego małego stoliczka.

Spodziewam się, że Artur zadbał, żebyś się poczuł jak w domu — powiedziała podsuwając filiżankę zniekształco­nymi reumatyzmem palcami. — Artur niewiele ze mną rozmawia, jestem już starą kobietą. Musisz tu jeszcze raz przyjechać, Wdther! — wskazała głową Seatona, który tym­czasem bacznie ją obserwował żując ciastko.

*— I może powinniśmy do siebie pisywać? — Patrzyła na mnie przymrużonymi oczami. — Musisz napisać i opo­wiedzieć mi za plecami tego gagatka wszystko, co się tam dzieje!

Przyznaję, że jej towarzystwo wyprowadzało mnie z równowagi i wzbudzało niepokój. Zapadał wieczór. Słu­

żący o nieokreślonym wyrazie twarzy wszedł bezszelestnie i zapalił lampy. Ciotka kazała Seatonowi przynieść szachy^ Zagrałem jedną partię. Ciotka przy każdym ruchu pochyl lała nad szachownicą dużą wystającą brodę, pożerająd oczami figury i kracząc od czasu do czasu: „szach!” Po czym opadała na oparcie fotela, wpatrując się we mnie. nieodgadnionym wzrokiem. Partia pozostała na zawsze nie rozegrana. Po prostu ciotka osaczyła mnie całą chmarą, swoich figur i trzymała kompletnie unieruchomionego* odmawiając jednak memu biednemu pokonanemu „królo­wi” łaskawego coup de grace *.

Oto, Withers, dobrze rozegrana partia! — oświadczy­ła, gdy zegar wybił dziesiątą. — Jesteśmy dobrze dobrani. Twoja obrona przynosi ci uznanie. A teraz wiesz, gdzie twój pokój, a w jadalni stoi taca z kolacją. Nie pozwól przejadać się temu żarłokowi. Jutro gong uderzy punktual­nie trzy kwadranse przed śniadaniem!

Nastawiła policzek Seatonowi, który, widać było, auto­matycznie złożył na nim konwencjonalny pocałunek, a mnie podała rękę.

Świetna partia! powtórzyła z zapałem — ale pa­mięć mi nie dopisuje i o wyniku nigdy się nie dowiemy ,-g zmiotła bezładnie figury do pudła. Po czym podniosła ogromną głowę, odchyliła ją do tyłu i zagadnęła:

Co, Withers?!

Było to coś w rodzaju wyzwania, tak że z zakłopota­niem zdołałem wykrztusić:

Przepadłem z kretesem, proszę pani!jj

Wtedy wybuchnęła śmiechem i pomachała dłonią dając sygnał, byśmy wyszli.

W jadalni zjedliśmy na stojąco kolację przy świetle jed­nej świecy. Seaton ostrożnie wychylił głowę za drzwi i roz­glądnąwszy się powiedział szeptem:

Czy lubiłbyś to na co dzień?

Co takiego?

Być wciąż szpiegowanym, cokolwiek myślisz czy ro­bisz.

Pewnie że nie! O ile ona to naprawdę robi!

Ale pozwoliłeś się ograć przy szachach!

Wcale nie pozwoliłem! — zawołałem oburzony.

H ¡11 Zmiatałeś, aż się kurzyło!

'¡¡¡bjjfr Nie zmiatałem! Ona tak chytrze ruszała koniem.

Koniem — powtórzył powoli Seaton; wpatrywał się W świecę. — Ty tylko poczekaj! Zobaczysz!

Poszliśmy na górę do sypialnych pokoi.

Chyba niedługo po zaśnięciu zbudziło mnie delikatne dotknięcie. Ujrzałem twarz Seatona w świetle świecy, za­glądał mi w oczy.

Co się stało? — spytałem podnosząc się na łokciu.

Cicho! Nie rób hałasu — szeptał Seaton — ona usłyszy, przepraszam, obudziłem cię, nie wiedziałem, że tak wcześnie zaśniesz.

A która godzina?

Seaton nosił piżamę, co wówczas było rzadkością, wyjął z górnej kieszonki duży srebrny zegarek.

P Za piętnaście dwunasta, nigdy nie zasypiam przed dwunastą, w każdym razie nie w tym domu.

A co robisz?

No, czytam i słucham. > - i-Sk

Słuchasz?

Seaton stał zapatrzony w płomień świecy i nawet w tej chwili zdawał się nadsłuchiwać.

Nie da się tego określić. Wszystko, co czytasz w książ­kach o duchach, to bzdura. Nie można ich zobaczyć, Withers, ale mimo to się wie, że...

Co się wie?

fe Ze są tutaj.

Że kto jest tutaj? — spytałem patrząc z niepoko­jem na drzwi.

No, są tu, w domu, roi się od nich, stań sobie tyl­ko pod drzwiami mego pokoju o północy i posłuchaj. Słu­chałem tak setki razy, jest ich pełno w całym domu.

Słuchaj, Seaton! — powiedziałem — prosiłeś, żebym tu przyjechał, odżałowałem stratę wolnego dnia, chciałem ci dogodzić, dotrzymałem słowa, ale teraz nie zawracaj mi głowy bajkami, słyszysz? Albo pożałujesz tego, jak wró­cimy do szkoły.

Nie irytuj się — powiedział chłodno odsuwając się. — W szkole nie pozostanę długo, poza tym jesteś teraz tutaj, a ja nie -mam nikogo innego prócz ciebie, z kim mógłbym pogadać, a więc ryzykuję!

Wiesz, Seaton! Może sobie myślisz, że mnie przestra­szysz historyjkami o głosach i innych takich wymysłach, ale zrób mi tę przyjemność i spływaj! Jak ci się podoba, możesz sobie sam wałęsać się po nocy aż do rana.

Seaton nie odpowiadał. Stał przy toaletce patrząc w świetle świecy w lustro, potem odwrócił się i wodził oczami po ścianach.

Nawet ten pokój jest tylko trumną. Ona ci pewno powiedziała: „Od śmierci mego brata Williama pokój pozo­stał nietknięty” — co do tego możesz jej wierzyć! A ja dodam, że miał szczęście! Popatrz! — podniósł świecę i przysunął blisko do akwareli z okiem, o której już wspo­minałem.

Takich „oczu” są w tym domu setki, a jeśli nawet Bóg widzi cię naprawdę, to dobrze się stara, byś ty Go nie ujrzał. To samo dotyczy duchów. Mówię ci, Withers! Ja mam już tego dość. Nie wytrzymam dłużej.

Dom pogrążony był w ciszy tak na zewnątrz jak we­wnątrz. W złotawym blasku świecy na storę z otwartego okna kładła się blada poświata nocy. Odrzuciłem kołdrę zupełnie rozbudzony, ale niezdecydowany, co robić. Sia­dłem na krawędzi łóżka.

Wiem, że mnie nabierasz! — mówiłem ze złością — ale dlaczego dom ma być pełen... co to mówiłeś? Dlaczego słyszysz... i właściwie c o słyszysz? Powiedz wreszcie, o co chodzi, ty wariacie!

Seaton usiadł na krześle, oparł lichtarz na kolanie i mru­żąc oczy odpowiedział spokojnie:

¡¡I O n a je sprowadza.

Kto? Twoja ciotka?

Potaknął głową.

W jaki sposób?

Powiedziałem ci, że jest z nimi w zmowie — odrzekł rozdrażniony. — Ty nic nie wiesz! Właściwie to ona tak jakby zabiła moją matkę. Wiem o tym. I nie tylko ją. Ona każdego wysysa do dna. Wiem! Zrobi to samo ze mną, bo jestem podobny do niej, to znaczy do mojej matki. Po prostu nie może ścierpieć tego, że żyję. Za miliony funtów nie chciałbym być podobny do tej starej wilczycy. I dlate­go tu wszędzie — przerwał i wskazał wkoło lichtarzem — pełno „ich”, zawsze tu są. Ale czekaj, bracie, niech ona umrze! Wtedy dowie się niejednego. Ja ci to mówię. Teraz idzie jej gładko, ale poczekaj, do czasu. Za nic nie chciałbym być w jej skórze, kiedy przyjdzie jej odejść. Nie myśl, że wiele sobie robię z duchów czy jak tam chcesz je nazwać. Wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji. Wszyscy pod jej władzą. — Patrzył przez chwilę w sufit niemal z wyrazem nonszalancji na twarzy i wtedy, nagle, zmienił się cały, oczy jak zestrzelone ptaki skierowały się w dół, utkwił je w szczelinie uchylonych drzwi (zostawił je nie domknięte). Z miejsca, gdzie siedziałem, mogłem obserwo­wać, jak pozieleniały mu policzki, on sam skulił się niczym zwierzątko i pozostał bez ruchu. Wstrzymałem oddech, sie­działem ścierpnięty ze zdenerwowania i przerażenia, wpa­trzony w niego. Ręce mu opadły, jakieś westchnienie wydo­było się z piersi.

Czy to był jeden z nich? — wyszeptałem nieśmia­ło, próbując wprowadzić ton żartobliwy.

Rozglądnął się, otwarł usta, potaknął głową.

Co to było? — spytałem.

Znaczącym gestem wskazał palcem na drzwi. Zrozumia­łem, to ciotka podsłuchiwała pod drzwiami przy szparze.

Słuchaj, Seaton! — odezwałem się znowu wstając z łóżka — możesz pomyśleć, że jestem lizus, ale twoja ciot­ka była dla mnie bardzo uprzejma i w ogóle nie wierzę

w to wszystko, coś mówił o niej, i nigdy nie wierzyłem. Każdy czuje się w nocy nijako, niesamowicie, chcesz sobie ze mnie stroić żarty, straszyć banialukami. Słyszałem, jak ciotka wchodziła do siebie, jeszcze zanim zasnąłem. Za­łożę się o dziesiątkę, że jest teraz w łóżku. Możesz scho­wać dla siebie gadki o duchach. Pewnie masz nieczyste sumienie!

Seaton patrzył na mnie jakiś czas badawczo, nic nie odpowiadał.

Nie kłamię, Withers! Ale nie będę się teraz z tobą spierał. Jesteś jedynym kolegą, na którym mi w ogóle za­leży, a przynajmniej jedynym, który do mnie przyjechał. A to coś znaczy, kiedy można powiedzieć komuś, co się czuje. Gwiżdżę na pięćdziesiąt tysięcy duchów, chociaż mo­gę przysiąc najuroczyściej, jak umiem, że są tu naprawdę. Ale co do nie j... umyślnie zwrócił się do mnie — posta­wiłeś dziesiątkę na zakład, że jest w łóżku, dobrze! Przyj­muję zakład, wiem, że tak nie jest. Ona nigdy przez więk­szość nocy nie kładzie się. Dowiodę ci tego, że nie blaguję, tak jak mnie o to posądzasz, chodź!

Gdzie?!

Jak to gdzie? — zobaczyć na własne oczy.

Wahałem się, co robić. Seaton otwarł szafę, wyjął z niej

mały czarny szlafrok i jakiś szal. Sam włożył szlafrok, a szal rzucił mi na łóżko. Śniada twarz Seatona pobladła, zauważyłem, że wstrząsają nim dreszcze, kiedy wkładał szlafrok. Nie wypadało teraz stchórzyć. Owinąłem się sza­lem z frędzlami, zostawiłem na krześle w pokoju jasno pa­lącą się świecę i wyszliśmy razem. Przystanęliśmy na ko­rytarzu.

Teraz posłuchaj! — szepnął Seaton.

Staliśmy przechyleni przez poręcz klatki schodowej. Tak jakbyśmy zaglądali do studni; powietrze wkoło było chłodne i nieruchome, a jednak, jak to się dzieje chyba we wszystkich starych domach, dochodziły nas mieszane echa nieokreślonych szeptów i leciutkich stąpań. Raz po raz trzaskała drewniana belka rozluźniając swoje słoje, a w

zbutwiałych boazeriach rozlegał się tupot szczurów i za- mierał w ciszy. Pośród tych wszystkich szmerów i jakby poza nimi zaczynałem rozróżniać inne, podobne do zanika* jących, ledwie dosłyszalnych głosów i kroków, jakie zdarza nam się zapamiętać ze snów. W ciemnościach widniała tjdko twarz Seatona, jego błyszczące oczy posępnie wpatrzone we mnie.

Przyjdzie czas, kiedy i ty, odważny zuchu, potrafisz „je” usłyszeć! Teraz chodź!

Zszedł ze schodów; cienkie palce zsunęły się po balu­stradzie — na podeście skręcił w prawo. Szedłem za nim boso po wyłożonym grubym chodnikiem korytarzu; na jego końcu stały otworem jakieś drzwi. Skradając się w zu­pełnych ciemnościach, skręciliśmy z korytarza i wstępując po pięciu wąskich schodkach stanęliśmy przed drzwiami, które Seaton z niesłychaną ostrożnością otworzył. Staliśmy obaj starając się przeniknąć odmęty mroku, w których za­nurzeni czuliśmy się jak na dnie sadzawki, z dala, w głębi, migotało światełko nocnej lampki, a w jej skąpym blasku wyłaniało się szerokie łoże. Na podłodze leżał stos porzu­conego ubrania, przy nim drzemały nocne pantofle zwrócone nosami do siebie, na odległość stopy. Gdzieś obok tykał chrapliwie mały zegar. Panował tu swoisty zaduch, kombinacja lawendy i wody kolońskiej zmieszana z wo­nią pudru, mydła, saszetek z perfumami i lekarstw, oraz inne jeszcze bardziej skomplikowane aromaty. A łoże? Pa­trzyłem skonfundowany: było wysoko zasłane i puste.

Blada, niewyraźna w mroku twarz Seatona wychyliła się z głębokiego cienia:

A co? Nie mówiłem? — szeptał. — Kto teraz wyszedł na wariata? Ale jak się teraz stąd wydostaniemy! tak żeby jej nie spotkać! Może mi odpowiesz na to pytanie? Na litość boską! Lepiej by było, Withers, żebyś tu wcale nie przyjechał!

Widać było, jak wstrząsały nim dreszcze, stał w kusym szlafroku i szczękał zębami — ledwie mógł mówić. W ci­szy, jaka zapadła, usłyszałem bardzo wyraźnie zbliżający

52

Ul bez pośpiechu delikatny szelest sukni. Seaton szarpnął mnie za ramią i pociągnął na prawo do dużej szafy; za­mknęliśmy za sobą szczelnie jej drzwi. Kiedy z zapartym tchem patrzyłem przez szparę na długi, zawieszony kota­rami, niski pokój, wpłynęła kolebiąc się okazała postać z ogromną głową. Do dziś dnia mam ją w oczach wyłaniającą się z cieni, z wysoko upiętą koafiurą niezwykle, jak na ten wiek, bujnych włosów, i pamiętam jej ciężkie po­wieki nad poruszającymi się leniwie i tępo, a jednak czuj­nymi oczami. Ukryty w szafie wyczuwałem tylko, że mija nas i przechodzi w kierunku łóżka, które było już poza za­sięgiem naszego wzroku.

Czekaliśmy tak bez końca, wsłuchując się w przytłumio­ne tykanie zegara. Od wielkiego łoża nie dochodził najlżej­szy nawet szelest. Ciotka Seatona musiała leżeć cicho, pod­stępnie przyczajona albo spała snem spokojnym jak dziec­ko. Po długich godzinach, tak nam się przynajmniej wy­dawało, spędzonych w naszej kryjówce, zziębnięci, półzdu- szeni i ścierpnięci wyszliśmy na czworakach z szafy. Serca biły nam jak młotem, skradając się zeszliśmy w dół po pię­ciu wąskich schodkach i dostaliśmy się z powrotem do małej niebiesko-złotej sypialni, oświetlonej płonącą świecą.

Tutaj Seaton kompletnie się załamał: osunął się na krze­sło blady jak płótno, oczy miał zamknięte.

Seaton! — szarpnąłem go za ramię — idę do łóżka, dosyć mam tych głupstw, kładę się!

Seaton poruszył ustami, ale nie odpowiedział. Nalałem wody do miednicy na toalecie, pod owym utkwionym w nas zimnym lazurowym „okiem”, po czym spryskałem nią po­żółkłą twarz Seatona, czoło i włosy. Wnet ocknął się, westchnął głęboko i otwarł rybie oczy.

Co jest, Seaton! — dodawałem mu energii. — Nie udawaj, stary, równy z ciebie facet, no! Wezmę cię na ple­cy i zaniosę do twego pokoju.

Odsunął mnie od siebie i wstał. Wziąłem w jedną rękę świecę, drugą podtrzymywałem go pod ramię i odprowa­dziłem przez korytarzyk do sypialni, był to pokój zanie­

dbany, dużo brzydszy od mojego, zaśmiecony papierami,- pudłami, jakimiś klatkami i porozrzucanymi ubraniami. Wpakowałem go do łóżka i okryłem, potem obróciłem się, żeby wyjść. I w tym momencie, nagle, nie umiem sobie wytłumaczyć dlaczego, zdjął mnie śmiertelny strach mro­żący krew w żyłach, wybiegłem na oślep i patrząc tylko przed siebie dotarłem do mego łóżka, zdmuchnąłem świecę i zagrzebałem się z głową w pościeli.

Kiedy się obudziłem, i to nie na odgłos gongu, ale dłu­giego powtarzanego pukania do drzwi, światło słońca pa­dało na gzyms i ramy łóżka, a ptaki śpiewały w ogrodzie.

Zawstydzony głupimi przygodami w nocy, zerwałem się z łóżka, ubrałem szybko i zbiegłem na dół. Jadalnię wy­pełniał słodki zapach kwiatów, owoców i miodu. Ciotka Seatona stała przy francuskim oknie w ogrodzie, karmiła spore stadko ptaków. Przez chwilę obserwowałem ją, sam nie zauważony. Jej twarz w cieniu dużego luźnego kapelu­sza od słońca wyrażała głębokie zamyślenie. Była to twarz

o głębokich bruzdach, wykrzywiona jakimś grymasem, w jakiś nieopisany sposób obojętna i jakby bez wyrazu. Za­kaszlałem grzecznie dając znać o sobie. Odwróciła się, twarz zmieniła wyraz, rozlał się na niej szeroki nieszczery uśmiech. Spytała, jak spałem. I od razu na podstawie ta­jemniczego wyczucia cudzych myśli domyślałem się bez jednego słowa z jej strony, że wiedziała o każdym naszym słowie, każdej myśli i wszelkich sprawkach wczorajszej nocy. Teraz tryumfowała nad moją prostolinijnością, drwiła z moich ugrzecznionych i zbyt naiwnych gestów.

Do szkoły wróciliśmy pociągiem obficie zaopatrzeni. Nie wspominałem ani słowem o naszej dziwnej rozmowie i zde­cydowanie wymijałem spojrzenie Seatona, nie podejmując aluzji ani uwag, które robił. Chociaż żal mi było, że wra­cam do szkoły, jednak czułem ulgę i ze stacji przyspiesza­łem kroku, jak tylko mogłem. Seaton niemal biegł za mną, uparł się, żeby kupić więcej jeszcze owoców i słodyczy;

moją. część przyjąłem bardzo niewdzięcznie. Odczułem z niesmakiem, że było to jak gdyby przyjęciem pewne­go rodzaju łapówki. Przecież w końcu nie doszło między mną a jego starą zdziwaczałą ciotką do żadnego starcia i na serio nie wierzyłem ani w połowie w to, co mi opo­wiadał.

Od czasu wizyty u Seatona unikałem spotkań z nim, jak tylko się dało. On nigdy nie wspominał moich odwiedzin ani nie powracał do zwierzeń, chociaż zdarzało się, że w klasie patrzył na mnie z wyrazem milczącego porozumier nia. Zbywałem to łatwo udając, że nie rozumiem, o co mu chodzi. Seaton, tak jak zapowiedział, opuścił szkołę Gum- midge’a dosyć nagle, chociaż nigdy nie słyszałem o nim ujemnej opinii. Przez długi czas nie widziałem go ani nic

o nim nie słyszałem, aż pewnego letniego popołudnia spot­kałem go przypadkiem na Strandzie*. Ubrany był niezbyt elegancko: w za luźnej marynarce, w błyszczącym jaskra­wym krawacie. Rozpoznaliśmy się natychmiast i przywita­li, było to akurat pod daszkiem płóciennym osłaniającym wystawę taniego sklepiku jubilerskiego. Seaton od razu podszedł i zaciągnął mnie, choć bez pośpiechu, do po­bliskiej włoskiej restauracji na lunch. Gawędził o starej szkole, ale jedyne związane z nią wspomnienia łączyły się u niego z niechęcią i odrazą. Opowiadał z zimną krwią

0 tragicznych losach naszych dwóch starszych kolegów, którzy w szkole byli jego głównymi prześladowcami. Uparł się, by zafundować mi drogie wino oraz cały zestaw wy­myślnych zagranicznych potraw. Oświadczył wreszcie, że przyjechał do Londynu, by kupić zaręczynowy pierścionek. Oczywiście zapytałem w końcu: — Jak się miewa dotka? — Zdawało się, że czekał na to pytanie. Padło ono jak kamień na dno głębokiej sadzawki; tak wiele refleksów, wrażeń

1 kręgów emocji pojawiło się na jego długiej, smutnej, żół- tobladej twarzy, tak uderzająco nieanglosaskiej w swoim charakterze.

Bardzo się postarzała — rzekł cicho i urwał. — W pewnym sensie zachowała się przy-zwoicie — ciągnął po chwili dalej — słyszałeś zapewne — spojrzał na mnie przelotnie — że straciła... że straciliśmy wiele z naszego majątku?

Nie, nie słyszałem.

Tak, niestety — westchnął Seaton i znowu przerwał.

Ale mimo ożywionego nastroju rozmowy i brzęku

kieliszków wiedziałem, że biedak kłamał, że nie posiadał niczego ponad to, co rozrzutna ciotka trwoniła na jego zbyt duże przydziały kieszonkowego.

A co z duchami? — spytałem żartobliwie.

Natychmiast spoważniał i jakby pobladł, chociaż może

mi się tak tylko wydawało. Powiedział tylko:

Withers, zabawiasz się moim kosztem.

Pytał o mój adres, podałem mój bilet wizytowy z pew­nym ociąganiem.

Widzisz, Withers — powiedział, kiedy staliśmy że­gnając się na krawędzi chodnika — jestem tu i wszystko niby jest w porządku, może też nie jestem takim dziwa­kiem jak dawniej. Jednak de facto jesteś jedynym przyja­cielem, jakiego mam na świecie... oprócz Alicji... No i jeśli mam być szczery, to moja ciotka nie jest zachwycona tym, że chcę się żenić. Oczywiście nie mówi tego. Znasz ją wystarczająco dobrze, żeby o tym wiedzieć. — Spojrzał ukosem na barwną, hałaśliwą ulicę.

Chciałem cię po prostu zapytać, czy mógłbyś mnie odwiedzić? Nie musisz zostawać na noc, chyba żebyś ze­chciał, a wiesz, jak bardzo bym się z tego cieszył. Chciał­bym, żebyś poznał moją... poznał Alicję, może wtedy ze­chcesz uczciwie powiedzieć mi, co sądzisz także o... tamtej drugiej.

Wahałem się, nie wiedząc, co zrobić. Seaton nalegał. Rozstaliśmy się na pół umówieni, że zapewne przyjadę. Pobiegł w stronę autobusu w swojej za dużej marynarce, machając laską z okrągłą gałką.

Wkrótce potem dostałem list pisany drobnym, niewy­

raźnym pismem z podaniem mi wszystkich informacji

0 rozkładzie jazdy autobusów i pociągów. Bez żadnego entuzjazmu, a nawet z pewnym poirytowaniem, że los zno­wu nas zetknął z sobą, przyjąłem jego zaproszenie i przy­byłem pewnego mglistego popołudnia na małą stacyjką po­łożoną na uboczu. Seaton czekał na mnie, siedział na ni­skiej ławeczce pod gęstą kępą malw. Wyglądał na zatro­skanego i dziwnie zobojętniałego, ale mimo to bardzo się ucieszył na mój widok.

Poszliśmy w górę wiejskiej uliczki, minęliśmy zaniedba­ną aptekę i pustą kuźnię, i tak jak podczas mojej pierwszej wizyty, zamiast wejść od frontu, obeszliśmy dom i ścieżką wśród zieleni zeszliśmy do ogrodu za domem.

Bladawe chmury przyćmiły słońce, ogród był pogrążo­ny w przyćmionym blasku; wszystko — stare drzewa i lek­ko połyskujący mur obsadzony lwimi pyszczkami. Ogród robił teraz wrażenie zaniedbania, nie był jak dawniej schludny i starannie uporządkowany. Na małym kwadraci­ku rozkopanej ziemi tkwiła zniszczona łopata, a przy niej stare rozpadające się taczki. Róże porosły zielonymi pędami

1 zielskiem. Nie przycięte drzewa owocowe rozrosły się dzi­ko. Bogini opuszczenia obrała sobie widocznie ten zakątek za swój przybytek!

Widzę, że nie masz zamiłowania do ogrodnictwa — odezwałem się wreszcie dając upust moim wrażeniom.

A wiesz — odparł Seaton — mnie podoba się najwię­cej tak, jak jest teraz. Oczywiście nie mamy teraz ogrod­nika, nie możemy sobie na to pozwolić. — Patrzył na czar­ny kwadrat świeżo skopanej ziemi. — I wiesz, zawsze mi się zdaje — ciągnął dalej, jakby medytując nad każdym sło­wem — że mimo wszystko tu, na ziemi, jesteśmy wszyscy tylko intruzami. Gdziekolwiek się na niej znajdziemy, znie­kształcamy ją i plamimy. Tobie, Withers, może się to wy­dać oburzającym bluźnierstwem. Ale tutaj widzisz... tu­taj — u mnie — jest całkiem inaczej. My tu jesteśmy da­leko poza wszystkim...

Prawdę mówiąc Seaton, to ja nic z tego nie pojmu­

ję — odpowiedziałem — to chyba nie nowa filozofia? Tak czy nie, jest w każdym razie ohydna! rozumiesz?

Ale ja tak to właśnie rozumiem — odrzekł ze swoją dawną, dziwaczną potulnością i uporem — a rozumie się rzeczy na podstawie tego, czym się jest.

Włóczyliśmy się po ogrodzie niewiele się do siebie odzy­wając. Twarz Seatona miała wciąż jeszcze ten sam jak dawniej wyraz znużonej czujności. Przystanęliśmy bezczyn­nie, patrząc na zielone łąki i ściemniałe, nieruchome sito­wie. Seaton wyjął zegarek:

Chyba już czas wracać na lunch, pójdziemy, dobrze?

Zawróciliśmy i powoli zbliżaliśmy się do domu. Przy­znaję, że i ja z niepokojem przebiegałem oczyma po oknach domu, szukając tam sylwetki jego niesamowitej mieszkan­ki. Zewsząd rzucał się w oczy przejmujący widok: nie­chlujstwo, brak środków pieniężnych i zaniedbanie; rdza, chwasty, odrapane, nie malowane mury. Stwierdziłem z ulgą, że ciotka nie dzieliła z nami posiłku. Seaton pokra­jał zimne mięso i polecił staremu służącemu zanieść talerz nałożony po brzegi do jej pokoju. Rozmawialiśmy mało, przyciszonym głosem, popijaliśmy maderę, którą Seaton po chwili nadsłuchiwania przyniósł z dużego mahoniowego kredensu.

Zagraliśmy jedną partię szachów bez emocji i wysiłku, ziewając w przerwach między ruchami pionków. Seaton grał na chybił trafił, jego uwaga skupiona była wyraźnie gdzie indziej. Około piątej z oddali odezwał się dzwonek, Seaton zerwał się, z pośpiechu przewrócił szachownicę, kła­dąc tym samym koniec naszej grze, która w przeciwnym razie mogłaby się ciągnąć w nieskończoność; usprawiedli­wiając się z przesadną wylewnością, wyszedł. Po chwili wrócił ze smukłą dziewczyną o ciemnych włosach, bladej twarzy, w białej sukience i takimże kapeluszu, miała mo­że dziewiętnaście lat. Seaton przedstawił mnie Alicji z pewnym zażenowaniem jako „drogiego, starego przyja­ciela z lat szkolnych”.

Siedzieliśmy w złotym blasku popołudniowego słońca

i rozmawialiśmy, ale mimo starań, by ożywić rozmowę i nadać jej wesoły ton, nastrój pozostał na pół zgaszony

i zabrakło werwy. Miałem wrażenie* że wszyscy jakby cze­kali na coś, niemal z obawą spodziewając się przybycia osoby, której obraz wypełniał naszą wspólną świadomość. Seaton mówił najmniej z nas wszystkich, wtrącając tylko niespokojnie jakieś uwagi i przesiadając się ciągle z miej­sca na miejsce. W końcu zaproponował, by przejść się po ogrodzie, zanim całkiem zajdzie słońce.

Alicja szła pomiędzy nami, jej ciemne oczy i włosy od­bijały kontrastowo na tle białej sukni. Poruszała się nie bez wdzięku, ale ruchy jej rąk i tułowia były jakby skrępowa­ne, sztywne, nawet odpowiadając na pytania nie odwracała głowy. Na jej melancholijnej, biernej twarzy malowała się dziwna, niemal prowokacyjna rezerwa. Wydawało się, że objęła nad nią władanie jakaś tragiczna przemożna siła, której sama Alicji nie jest świadoma. Czułem, i wiedzie­liśmy chyba o tym wszyscy troje, że ta przechadzka i roz­mowa o przyszłych planach są bezcelowe. Nie miałem naj­mniejszych podstaw do takiego sceptycyzmu, nic poza nie­określonym poczuciem ucisku i panowania nad nami ja­kiejś nieodpartej przemocy, złowrogiego przeczucia, które nas obezwładniało. Ta siła działała z daleka, z za­plecza — i wiedzieliśmy, że dla niej pełne nadziei marze­nia, miłość i młodość mniej są warte niż plewy i puch prze­kwitłego ostu. Wracaliśmy w milczeniu w ostatnich blas­kach dnia. Ciotka Seatona czekała na nas pod starą mosięż­ną lampą. Włosy, jak dawniej, miała upięte wysoko, ale bezładnie, w zbitą gęstą masę loków. Ciężkie powieki zwi­sały z wiekiem jeszcze ociężałej i niżej nad wolno poru­szającymi się źrenicami o nieodgadnionym wyrazie. Jedno po drugim weszliśmy cicho w zmierzchu wieczoru; witając się z nią ukłoniłem się.

O, panie Withers! — rzekła przymilnie — podczas tej krótkiej przerwy paru lat z chłopca wyrósł pan na mężczyznę. Niestety! Smutno patrzeć na przemijanie lat młodości. Proszę usiąść, mój siostrzeniec mówił mi, że spot-

kaliście się przypadkiem — a może opatrznościowo! — I to na moim ukochanym Strandzie! O ile wiem, pan ma być drużbą na weselu, tak, tak, drużbą! A może zdradzam se­krety? — Spojrzała na Artura i Alicję z przytłaczając# łaskawością. Siedzieli osobno na dwóch niskich krzesełkach

i uśmiechnęli się w odpowiedzi.

A Artur, jak pan uważa, jak się prezentuje?

Sądzę, że bardzo potrzebuje zmiany warunków — odpowiedziałem.

Zmiany warunków? — przymknęła oczy, potrząsnęła głową i ciągnęła dalej z nutą przesadnego sentymentaliz­mu: — Drogi panie Withers, czyż my wszyscy nie po­trzebujemy zmiany warunków na tym szybko przemija­jącym świecie? — Przez chwilę dumała nad swoim stwier­dzeniem z miną filozofa, potem nagle zwróciła się do Alicji:

Pokazałaś, mam nadzieję, panu Withersowi moje piękne drobiazgi?

Przeszliśmy się tylko po ogrodzie — odpowiedziała dziewczyna. Spojrzała na Seatona i dodała ledwie dosły­szalnie: — Bardzo piękny wieczór.

A więc — starsza pani powstała gwałtownie — w ten piękny wieczór pójdziemy na kolację! Panie Withers! Pro­szę o pańskie ramię. Artur! prowadź twoją pannę młodą!

Stanowimy zaiste dziwny kwartet! — pomyślałem otwie­rając uroczysty pochód sunący do zimnej wypłowiałej ja­dalni i prowadząc tę niepojętą starą kobietę przymilnie opierającą się o moje ramię; na przegubie ręki miała płaską szeroką bransoletę nałożoną na żółtą koronkę rękawa. Była trochę spocona i dyszała ciężko, ale chyba raczej z wysiłku umysłu, nie fizycznego zmęczenia. Chociaż znacznie utyła, jednak niewiele zmieniło to jej proporcje. Zwracać się do niej z bliska, wprost do tej dużej białej twarzy tuż przy mojej, było dla mnie przeżyciem niesamowitym, i to w mrocznym świetle korytarza czy nawet potem przy iskrzą­cym się jak kryształ świetle świec. Była naiwna, przeraź­liwie naiwna, a zarazem chytra i wyzywająca, nąwet ko-

U

styczna. Wszystkie te cechy spiętrzone tu, w krótkim dusz­nym przejściu z jednego pokoju do drugiego, z tym dwoj­giem milczących zastraszonych dzieci zamykających po­chód.

Uczta była zdumiewająco obfita. Nigdy nie widziałem tak nadzwyczajnych sałatek. Mimo to potrawy zawierały zbyt dużo korzeni, tłuszczu i były niestarannie przyrządzo- • ne. W każdym razie jedno pozostało bez zmian: apetyt pani domu dający się jak zawsze porównać z żarłocznością Gargantuy. Ciężkie srebrne kandelabry oświetlające ja­dalnię ustawiono przed jej krzesłem o wysokim oparciu. Seaton siedział z boku, nieco odsunięty, tak że jego talerz był już poza kręgiem światła, prawie w ciemności.

Podczas tego wspaniałego posiłku ciotka Seatona zwra­cała się głównie do mnie, ale jej aluzje w rozmowie doty­czyły głównie Seatona, robiła też przy okazji ironiczne wycieczki w stronę Alicji, co pewien czas mamrocząc gniewne reprymendy pod adresem służącego. Przybyło jej lat, ale chociaż brzmi to paradoksalnie, nie odnosiło się wrażenia, że się postarzała. Wszakże dla piramid dziesięć lat niewiele więcej znaczy niż ledwie garstka pyłu osypu­jącego się z nikłym szelestem. Ciotka Seatona przypomina­ła właśnie taki niewzruszony prehistoryczny obiekt. Miała natomiast z pewnością zadziwiający dar wymowy i sposób wypowiadania się szybki, zaskakujący, bez ogródek, cał­kowicie przytłaczający. Wobec Seatona stosowała inną me­todę: chwile znaczącego milczenia. Przerywała nagle obfity potok wymowy, zapadała cisza, którą wypełniał nastrój dojmującego sarkazmu. Siedziała wtedy spokojnie, po­ruszając ogromną głową, z oczami gdzieś w dal utkwiony­mi, z sennym uśmiechem, a jednak widać było, że delektuje się z całą premedytacją, powoli, z uciechą wchłania jego niemą konfuzję i klęskę.

Wypowiadała wobec nas swoje poglądy na temat, któ­ry wtedy w sposób niesprecyzowany zajmował nasze umysły.

Mamy teraz barbarzyńskie instytucje — mówiła —

wobec czego musimy godzić się z faktem nie kończącego się korowodu głupców, tak! Głupców ad infinituml Małżeń­stwo, panie Withers, było niegdyś instytucją ustanowioną sub rosa, jakby w intymnym zaciszu ogrodu. Cywilizacja dumnie obnosi je w oślepiającym blasku dziennego światła. Głupi i tępi żenią się z biedakami, bogaci z bezpłodnymi.

I oto nasze Nowe Jeruzalem zaludnia się tuziemcami, pro­stakami i kolorowymi... Nienawidzę głupoty, a jeszcze wię­cej, jeśli mam być szczera, kochany Arturze! — nienawidzę samego sprytu. Ludzkość stała się po prostu stadem zwie­rząt bez instynktu. Nie powinniśmy byli nigdy, panie Wi­thers, zajmować się ewolucją. Naturalna selekcja! w głowie się człowiekowi nie mieści! Niemi i głusi! Należało posłu­żyć się rozumem, intelektualną dumą, jak mówią duchow­ni. A rozumem — co ja mówiłam, Alicjo, drogie dziecko, jak sądzisz? — nazywam odwagę — położyła dwa gru­be palce na wąskim rękawie dziewczyny. — Rozważ to, Ar­turze! Czytałam, że świat nauki zaczyna na nowo obawiać się potęg duchowych. Duchowe moce, które dają znać o so­bie i naprawdę unoszą się nad nami, niech będą błogosła­wione! — Proszę jeszcze jedną pigwę, tak! Dziękuję.

Mówią o ślepej miłości — ciągnęła szyderczo, nabie­rając nową porcję i wodząc oczami po półmisku. — Ale dlaczego „ślepa”? Sądzę, panie Withers, że oślepła z płaczu nad swoim rachitycznym stanem! W końcu to my, brzydkie kobiety, tryumfujemy nad pośmiewiskiem Czasu. Tak, Alicjo, moje dziecko, przemija młodość, przemija! Arturze! Co tam szepczesz nad swoim talerzem! Złośliwy chłopiec, śmieje się ze swej starej ciotki! Tak, śmiałeś się! On jest pozbawiony wszelkich uczuć! Szepcze po kryjomu najzło- śliwsze uwagi! — Zwróciła się do Alicji:

Chodź, moja droga, zostawmy tych cyników, pój­dziemy użalić się razem nad losem naszej płci. Wybór mię­dzy dwoma rodzajami zła, panie Smithers.

Otwarłem drzwi, ciotka wypłynęła z pokoju jakby nie­siona falą niezrozumiałego dla nas wzburzenia. Artur i ja pozostaliśmy sami w jasnym blasku poczwórnych kande-

labrow. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Wyciągnąłem papierośnicę, Artur potrząsnął przecząco głową, a ja zapa­liłem. Seaton niespokojnie kręcił się na krześle, wysunął głowę w krąg światła. Wstał powoli, sprawdził, czy drzwi są zamknięte.

Do kiedy zostajesz? — spytał. Zaśmiałem się.

Nie chodzi o nią — powiedział zmieszany — oczywiś­cie, że lubię być z Alicją, ale to nie o to idzie. Prawdę mówiąc nie chciałbym pozostawić jej przez dłuższy czas z ciotką.

Wahałem się. Patrzył na mnie pytająco.

Słuchaj, Seaton — powiedziałem — wiesz dobrze, że nie chcę się mieszać w twoje sprawy ani nie proszony o to doradzać ci, ale czy ty przypadkiem nie przesadzasz z two­im odnoszeniem się do ciotki? Jak się ktoś starzeje, trzeba sobie wzajemnie ustępować. Mam matkę chrzestną, czy ko­goś w tym rodzaju, trochę też zdziwaczałą... Trochę wyro­zumiałości nie zawadzi. Ale, do licha, nie będę ci prawił morałów.

Seaton usiadł z rękami w kieszeniach, patrzył na mnie z niedowierzaniem.

Jak to zrobić? — spytał.

Wiesz, mój drogi, że nie chcę tu niczego przesądzać, pamiętaj! — ale wydaje mi się, że ciotka ma do ciebie pre­tensje, iż nie dbasz o nią. Może twoje milczenie bierze za złą wolę? Przecież w stosunku do ciebie zachowała się bar­dzo przyzwoicie, prawda?

Przyzwoicie? Mój Boże!

W milczeniu paliłem dalej papierosa, a Seaton nadal patrzył na mnie z tym intensywnym skupieniem, nieco nie­samowitym, które pamiętam z dawnych lat.

Nie sądzę, Withers — zaczął wreszcie — nie sądzę, byś rozumiał tę sprawę dostatecznie dobrze. Jesteś w krę­gu innego rodzaju ludzi. I zawsze byłeś, tak jak inni chłop­cy, którzy śmiali się ze mnie w szkole. Tej nocy, którą tu spędziłeś, wyśmiałeś mnie również, głosy, duchy... Nic so­bie nie robię z tego wyśmiewania, bo i tak wiem.

Co wiesz?

I znów jak dawniej nastąpiły nudne pytania i wymija­jące odpowiedzi.

Wiem — mówił Seaton — że to, co widzimy i sły­szymy, to tylko ułamek rzeczywistości. Wiem, że ona żyje w innej sferze, poza tym wszystkim. To, co ona mówi do ciebie, to tylko udawanie. To gra „salonowa”. Ona tylko przeciwstawia zewnętrzną szermierkę słowną twoim słowom* mierzy się z tobą w pojedynku i ma z tego uciechę, jak z wystrychnięcia cię na dudka. Karmi się od wewnątrz tym, co rozkłada człowieka, to jest jakby „uczta ludożercy”. Jest podobna do pająka. Zresztą wszystko jedno, jak to na­zwiesz, istota rzeczy pozostaje ta sama. Mówię ci, Withers: ona mnie nienawidzi, i nie domyślasz się nawet, co to ozna­cza. Dawniej myślałem, że domyślam się przyczyn jej po­stępowania, tymczasem sprawa jest niewypowiedzianie głębsza, ukryta: to rozgrywka między nią a mną. Pomyśl, co my właściwie wiemy, go rozumiemy ze świata wokół nas? Przecież nie znamy nawet własnych kolei losu ani jednej dziesiątej, ani dziesiątej części przyczyn! Czym by­ło dla mnie życie?... Tylko pułapką, a kiedy na chwilę wy­zwalam się z niej, wszystko zaczyna się od nowa. Sądziłem, że mógłbyś to zrozumieć, ale jesteś jakby na innej płaszc czyźnie, oto wszystko.

Na litość boską! o czym ty mówisz? — odpowiedzia­łem z oburzeniem, ale jakby wbrew sobie.

Mówię dokładnie to, co myślę — rzekł Seaton gard­łowym głosem — te zewnętrzne pozory to tylko udawanie, no! Całe nasze gadanie nie zda się na nic. Co się tyczy mnie, to jestem skończony. Poczekaj tylko!

Seaton zdmuchnął trzy z palących się świec; pozosta­wiając pusty, pogrążony w półmroku pokój ruszyliśmy po omacku przez korytarz do salonu. Księżyc w pełni świecił zaglądając przez długie okna od strony ogrodu. Alicja sie­działa skulona przy drzwiach z rękami złożonymi na kola­nach, patrzyła w ogród, była sama.

Gdzie ciotka? — spytał cicho Artur. Popatrzyła w

górę, ich oczy spotkały się, zrozumieli się, w tym samym momencie drzwi się otwarły za nami.

Co za księżyc! — głos ciotki raz usłyszany pamiętało się na całe życie.

To noc dla zakochanych! Jak wymarzona, panie Withers. Przynieś szal, drogi Arturze, i zabierz Alicję na małą przechadzkę. Mam nadzieję, że takie starowinki jak ja też nie usną tego wieczoru. Spiesz się, spiesz, Romeo! Biedna, biedna Alicja! Co za opieszały kochanek!

Seaton powrócił z szalem i oboje z Alicją wyszli w księ­życową poświatę. Moja towarzyszka patrzyła za nimi, aż odeszli z zasięgu słuchu, odwróciła się wtedy do mnie i na­gle twarz jej skrzywiła się grymasem tak pogardliwego roz­bawienia, że speszony patrzyłem na nią niemo i bez sło­wa.

Drogie niewinne dzieci! Ton jej głosu był niepo­wtarzalny, pełen nieszczerego pochlebstwa.

No, panie Withers! My, biedne leciwe osoby, musimy doganiać czas. Czy pan śpiewa?

Zaprzeczyłem żywo.

W takim razie musi pan posłuchać mojej muzyki, bo szachy — objęła czoło splecionymi dłońmi — szachy prze­chodzą teraz moje możliwości.

Siadła do fortepianu i teatralnym ruchem wzięła pierw­sze akordy.

Co zagrać? Jak zachęcić te uniesione miłością serca w ich pierwszym pięknym, lekkomyślnym zachwycie, za­klętym w poezji?

Milcząc patrzyła przez chwilę w ogród, wreszcie z roz­machem unosząc cały tułów na krześle, rozpoczęła grać po­czątkowe takty Sonaty Księżycowej Beethovena. Fortepian był stary i rozstrojony. Grała bez nut, światło lampy da­wało przyćmione, skąpe światło. Promienie księżyca padały na klawiaturę, głowa ciotki była w cieniu. Nie umiem po­wiedzieć, czy zaważyła tu po prostu jej osobowość, czy rzeczywiście tajemniczy kunszt, wiem tylko, że z całą po­wagą i premedytacją usiłowała zniekształcić piękno muzy­

ki. Jej tony rozdarte i gorzkie brzmiały jak pośmiewisko* Stałem koło okna. W dali na ścieżce przebłyskiwała biała suknia w toni matowego światła. Świeciło parę bladych gwiazd. Za moimi plecami niepojęta stara kobieta wydo­bywała z opornych klawiszy tony niesamowitej grotesko­wej kpiny wyszydzającej wszelką młodość, miłość i pięk­no. Skończyła, wiedziałem, że patrzy na mnie. Nie obraca­jąc się mruknąłem tylko:

Proszę grać dalej, proszę, pani Seaton!

Nie odpowiedziała na ironicznie osłodzony sarkazm, na­tomiast wyczuwałem, że pilnie mnie obserwuje, po czym od razu popłynęły ciche, żałosne tony, które delikatnie przeszły w melodię hymnu A Few Morę Years Shall Roli..*

Przyznaję, że słuchałem jakby urzeczony. W tej melodii jest patos nabrzmiały tęsknotą i smutkiem, ale mistrzow­skie uderzenie starczych dłoni wydobywało z niego ciche, zgorzkniałe opłakiwanie beznadziejnej obcości i osamotnie­nia świata. Zapomniałem o Arturze i jego ukochanej. Tyl­ko ten, kto znał dobrze znaczenie słów tego tak starego

i zbanalizowanego hymnu, mógł wydobyć taki odzew i to­ny. A znaczenie tych słów zaiste nie jest banalne.

Odwróciłem nieznacznie głowę, by spojrzeć na grającą: nachylona nieco do przodu nad klawiaturą, pod wpływem mego milczącego badawczego wzroku lekko uniosła głowę

i to wystarczyło, by oświetlił ją snop księżycowego światła, tak że każdy rys jej twarzy był widoczny. Kiedy urwał się nągle ostatni akord, przez chwilę zmierzyły się nasze spoj­rzenia, a wtedy ciotka Seatona wybuchnęła śmiechem prze­chodzącym w długi chichot.

No! panie Withers, jeszcze nie jestem taką zasuszoną staruszką, nie jest tak źle, jak myślałam! Widzę, że pan kocha muzykę. Dla mnie to zbyt bolesne, wywołuje zbyt dużo myśli...

Pod nawisłymi powiekami ledwie mogłem dostrzec jej małe błyszczące oczka.

Teraż — przerwała cierpko — niech mi pan powie, co pan sądzi o mojej nowej siostrzenicy?

Nie jestem człowiekiem światowym ani nie imponowa­łoby mi uchodzić za takiego, zwłaszcza z moim dosyć sztyw­nym i niebłyskotliwym sposobem patrzenia na rzeczy. To­też bez wahania odpowiedziałem:

Nie sądzę, żebym się nadawał do osądzania czyjegoś charakteru, ale mogę powiedzieć, że jest bardzo urocza.

Nawet brunetka?

Tak, wolę brunetki.

- Ciekawe dlaczego? Niech pan się zastanowi, panie Withers: czarne włosy, czarne oczy, czarne chmury, czarne noce, czarne zwidy, czarna śmierć, czarny grób, czarna CIEMNOŚĆ!

Może cała atmosfera, w której to mówiła, przejęłaby dreszczem Seatona, ja byłem na to zbyt gruboskórny.

Nie rozumiem się na tym — odpowiedziałem może nieco pompatycznie — i tak dla większości z nas światło dzienne jest wystarczająco trudne do porania się z ży­ciem.

» O! — zachichotała. Był to stłumiony złośliwy śmiech.

Myślę też ijg^ ciągnąłem dalej, już z pewną irytacją — że nie zachwycamy się samą czernią, ale kontrastem cery

i oczu, ich blaskiem, tak jakby — zaplątałem się w moim wywodzie, ale za późno było się cofać — tak jakby się wi­działo gwiazdy w ciemności. Dzień byłby za długi bez wieczoru, a co do śmierci i grobu... obawiam się, że wtedy nie będziemy się już wiele o to troskać. Uważam też, że każdy powinien brać z życia, co najlepsze.

Artur i jego narzeczona powoli wracali po pokrytej rosą ścieżce.

Jakże to interesujące! — usłyszałem przymilny głos odpowiadający na mój wywód. — Widzę, że jest pan filo­zofem, panie Withers! Hm... „Co się tyczy śmierci i grobu, niewiele będziemy się o to troskać”... bardzo interesujące! Jestem pewna — dodała szczególnie słodkim tonem — je­

stem głęboko przekonana — powoli wstała z krzesła — że mogę liczyć na pańskie współczucie, tak, mam nadzieję. Pan i ja zrozumieliśmy się nadzwyczaj dobrze... pokrewne dusze... powinowactwo z wyboru. A teraz, gdy mój sio­strzeniec zamierza mnie opuścić, gdy jego uczucia koncen­trują się na innej, będę starą, bardzo samotną kobietą... czy nie, Arturze?

Artur zamrugał oczami nie rozumiejąc, o co chodzi:

Nie słyszałem, co ciotka mówiła.

Powiedziałam naszemu staremu przyjacielowi, Artu­rze, że będę bardzo samotną staruszką, gdy ty odejdziesz.

Nie sądzę, żeby tak było — odpowiedział dziwnym głosem.

On uważa, panie Withers, on uważa, drogie dziec­ko — powiedziała zerkając na Alicję — że będą mi towa­rzyszyć wspomnienia... niebiańskie wspomnienia... zwidy dawnych dni. Co za sentymentalny chłopiec! Czy podoba ci się nasza muzyka, Alicjo? Czy wzruszyłam naprawdę to młode serce? Czy tak? — ciągnęła dalej przerażająco sta­ra kobieta — wy kochankowie, gruchające gołąbki! A ja się tu nasłuchałam pochwał! Zwierzeń! Strzeż się, strzeż, Artu­rze! Łatwo popełnić błąd! — potoczyła małymi oczkami za mną, wzruszyła ramionami w stronę Alicji i na moment za­trzymała kamienny wzrok na twarzy Artura.

Wyciągnąłem rękę na pożegnanie.

Dobranoc! Dobranoc! — wykrzyknęła — panie Wi­thers, pan po walce ucieka! Ale proszę nas wkrótce odwie­dzić!

Nadstawiła policzek Alicji, po czym wszyscy troje wy­szliśmy po kolei z pokoju.

Czarne cienie zaległy ganek mroczny od rozpostartego nad nim jaworu. Szliśmy w milczeniu w górę zakurzonej wiejskiej uliczki. Na rozstaju, gdzie polna droga dochodzi­ła do szosy, pożegnaliśmy się. Ale ledwie oddaliłem się

o dziesięć kroków, powstrzymał mnie jakiś wewnętrzny nagły impuls:

Seatonl — zawołałem.

Odwrócił się i stanął w przyćmionym świetle księżyca.

Masz mój adres, jeśliby ci wypadło zaglądnąć do Londynu albo spędzić tam tydzień lub dwa przed waszym wielkim dniem, ucieszymy się, jeśli zajedziesz do nas.

y- Dziękuję, Withers! dziękuję — powiedział jakoś smutnie.

A także — grzecznie skłoniłem się machając la­seczką w stronę Alicji — jeśli pani będzie robić jakieś spra­wunki, możemy spotkać się wszyscy razem §H dodałem śmiejąc się.

Dziękuję, Withers! bardzo ci dziękuję — powtórzył.

I tak rozstaliśmy się.

Jednak Seaton, jego ciotka i Alicja znajdowali się poza kręgiem mego prozaicznego życia. Jestem z natury po­wściągliwy, nie interesuję się cudzymi sprawami, a więc pozostawiłem Seatona, sprawę jego małżeństwa, a też

i ciotkę ich własnemu losowi, niemal zupełnie zapomniałem

o nich. Aż pewnego dnia znów przechodziłem na Strandzie koło tego samego sklepu taniego jubilera, gdzie kiedyś la­tem spotkałem dawnego kolegę. Teraz była jesień, jeden z tych wlokących się i ospałych dni po całonocnym deszczu. Nie wiem dlaczego, ale bardzo żywo stanęło mi w pamięci spotkanie z Seatonem, jego przygnębienie i próżne usiło­wania, by okazać równowagę i energię. Do tego czasu mu­siał się już ożenić i wrócić z podróży poślubnej. A ja cał­kowicie zapomniałem o podstawowych zasadach dobrego wychowania, nie posłałem mu ani słowa gratulacji, ani choćby symbolicznego prezentu ślubnego. Mogłem się prze­cież na to zdobyć i wiem, że sprawiłoby mu to przyjemność. Znów zachowałem się jak za dawnych lat.

Z drugiej strony usprawiedliwiałem się sam przed so­bą: nie przysłał mi zaproszenia. Zatrzymałem się na rogu Trafalgar Square i pod wpływem kaprysu, któremu ulegają czasem umysły nawet tak pozbawione wyobraźni jak mój, pobiegłem co sił w nogach za zielonym autobu­

sem. Wkrótce jechałem nim, by złożyć wizytę, całkiem nie zaplanowaną i nie przewidzianą.

Kiedy znalazłem się na miejscu, wieś stała. w kolorach jesieni. Tego pięknego późnego popołudnia słońce zalewało łąki i połyskiwało na strzechach domów, było gorąco i dusz­no. Jakieś dziecko, dwa psy i staruszka dźwigająca ciężki kosz — to jedyni mieszkańcy, jakich spotkałem po drodze. Gdzieniegdzie znudzony sprzedawca spoglądał leniwie na przechodnia. Wszystko wokół mnie było tak dalekie, obce, sielskie, a mój zapał ostygł do tego stopnia, że zawahałem śię, czy mam wejść do domu w cieniu jaworu i spytać

o młodą parę.

Minąłem wyblakłą niebieską furtkę i najpierw space­rowałem wzdłuż wysokiego obrośniętego zielenią muru. Malwy osiągnęły już szczyt dojrzewania i sypały nasie­niem na wiejskie ogródki, kwitły michałki, w powietrzu czuło się słodki, ciepły aromat zwiędłych liści. Za doma­mi na dużej łące pasło się bydło, wreszcie doszedłem do małego cmentarza. Za nim droga wiła się, nie było do­mów ańi ścieżek, zarastały ją ciernisty janowiec i paproć orlica.

Zawróciłem niecierpliwie, poszedłem szybkim krokiem z powrotem do domu Seatona i zadzwoniłem.

Otworzyła mi starsza, dość blada kobieta — poinfor­mowała mnie, że panna Seaton jest w domu, ale tonem, który dawał do zrozumienia, że tylko wstręt do rozmowy nie pozwala jej dodać: „ale nie chce pana widzieć”.

Czy mógłbym dostać adres pana Artura?

Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakby czekając na

wyjaśnienie. Na chudej twarzy nie zabłysnął nawet cień uśmiechu.

Powiem pannie Seaton — odpowiedziała po chwi­li — proszę wejść.

Wprowadziła mnie do brudnego, zakurzonego salonu. Pokój wypełniało zielone światło wpadające poprzez zie­leń liści zwieszających się nad długimi francuskimi okna­mi. Usiadłem i długo czekałem. Od czasu do czasu słyszą-

łem tylko skrzypienie kroków w pokoju na górze. Wre­szcie uchyliły się drzwi i ogromna znajoma mi niegdyś twarz wychyliła się patrząc w moją stronę. Była bardzo zmieniona, chyba z powodu nagłego pogorszenia się wzro­ku, na nieruchomej, pomarszczonej twarzy widniała jakaś martwota i ciemność.

Kto tam? — spytała.

Wyjaśniłem, kim jestem i dlaczego przyjechałem.

Weszła, starannie zamknęła za sobą drzwi, idąc macała wkoło meble, chociaż można było tego prawie nie zauwa­żyć, dotarła do krzesła. Miała na sobie stary szlafrok po­dobny do sutanny, ale w jakiś deseń i w kolorze cyna­monu.

Czego pan sobie życzy? — spytała sadowiąc się na krześle i podnosząc ku mnie twarz pozbawioną wyrazu.

Czy mógłbym prosić o adres Artura? — powiedzia­łem uprzejmie — bardzo przepraszam, że panią trudzę.

Hm... przyszedł pan odwiedzić mego siostrzeńca?

Niekoniecznie odwiedzić, ale chciałem dowiedzieć się, jak się miewa on i pani Seaton. Obawiałem się, że moje milczenie mogło się wydać...

Nie zauważył pańskiego milczenia — zakrakał star­czy głos płynący z wielkiej maski — a także nie ma żad­nej pani Seaton.

W takim razie — odpowiedziałem po chwili — może nie zachowałem się aż tak źle, jak myślałem! Jak zdrowie panny Outram?

Wyjechała do Yorkshire.

I Artur także?

Nie odpowiedziała, po prostu siedziała mrugając oczy­ma, z podniesioną w moją stronę brodą, jakby słuchając, ale zaiste nie tego, co miałem do powiedzenia. Czułem się zupełnie wytrącony z równowagi, nie wiedziałem, co po­cząć.

Nie był pan bliskim przyjacielem mego siostrzeńca, panie Smithers? — spytała po chwili.

Nie — odpowiedziałem zadowolony, że znów pod­

jęła wątek rozmowy. — Ale właśnie jego spośród niewielu kolegów szkolnych spotkałem w ostatnich latach, a są­dzę, panno Seaton, że im bardziej człowiekowi przybywa lat, tym więcej ceni sobie dawne znajomości... — głos mój zdawał się trafiać w pustkę.

A pannę Outram — ciągnąłem pospiesznie dalej — uważam za szczególnie czarującą osobę. Mam nadzieję, że oboje czują się dobrze.

Staruszka dalej mrugała oczami w milczeniu.

Musi się pani czuć bardzo samotna, Miss Seaton, po wyjeździe Artura?

Nigdy, praez całe życie nie byłam samotna — od­powiedziała zgryźliwie — nie szukam towarzystwa po­śród ludzi z krwi i kości. Jeśli pan dożyje mego wieku, panie Smithers, czego panu nie życzę, będzie pan oce­niał to życie całkiem inaczej niż teraz. Spodziewam się, że nie będzie pan wtedy szukał towarzystwa. Ono nam jest narzucone! — jej twarz zaznaczała się ostrym półkolem w jasnozielonym świetle, a oczy jakby szukały czegoś po omacku na mojej znużonej i zażenowanej twarzy.

Należałoby panu teraz powiedzieć — mówiła przy­bierając odpowiednią minę — że mój siostrzeniec opowia­dał panu różne banialuki swego czasu, o tak! Dosyć panu nagadał, co? Zawsze był kłamcą! A teraz, niech pan mi po­wie, co o mnie mówił? — pochyliła się naprzód, jak mo­gła najdalej, trzęsła się z przejęcia przybierając przymilny uśmiech.

Artur jest raczej przesądny — powiedziałem chło­dno — ale prawdę mówiąc mam słabą pamięć, proszę pani.

Czyżby? J a mam dobrą!

Mam nadzieję, że nie zerwali zaręczyn?

No, tak między nami — mówiła kurcząc się w sobie i przybierając bardzo poufały wyraz twarzy — zostały zerwane.

Bardzo mi przykro! bardzo, a gdzie jest Artur?

Co takiego?

Gdzie jest Artur?

W milczeniu wśród starych zniszczonych mebli patrzy­liśmy sobie prosto w oczy. Ta duża, szara, płaska i za­mknięta twarz była dla mnie nie do odcyfrowania. Wte­dy to, po raz pierwszy, nasze oczy naprawdę się spotkały. W nieopisany sposób spod ociemniałych, grubych powiek jakby coś maleńkiego, przyczajonego tam zamigotało tyl­ko na moment i dosięgło mnie wzrokiem. Ale moment ten wydał mi się nieopisanie długi i nie do zniesienia. Mi­mo woli zamrugałem oczyma i potrząsnąłem głową. Ciot­ka Seatona wymamrotała coś bardzo szybko, ale w spo­sób zupełnie nieartykułowany, wstała i pokusztykała w stronę drzwi. Zdawało mi się, że coś tam powiedziała

o herbacie.

Proszę, niech się pani nie trudzi! — zacząłem mó­wić, nie mogłem skończyć, bo drzwi dzielące nas już się zamknęły. Wstałem, wyglądnąłem na zaniedbany od da­wna ogród — widać było jasną zieleń wodorostów na sa­dzawce z kijankami Seatona. Spacerowałem po pokoju. Mrok gęstniał, w ciemniejącym gąszczu drzew ostatnie pta­ki przestały śpiewać. Z wnętrza domu nie dochodził ża­den szmer. Wciąż czekałem, na próżno starając się wymy­ślić, co mam robić. Próbowałem nawet zadzwonić, ale drut był zerwany — pociągnięty, załomotał luźno zwisając.

Wahałem się, co począć, nie chciałem nikogo wołać ani też sam wychodzić, tym bardziej jednak nie miałem ocho­ty pozostawać i czekać na herbatę, która okaże się kola­cją i postawi mnie w bardzo kłopotliwym położeniu. Z ro­snącym mrokiem uczucie napięcia i niepokoju wzmogło się nieznośnie. Wszystkie rozmowy z Seatonem odżyły mi w pamięci wraz z pogłębionym nagle zrozumieniem ich sensu. Przypomniałem sobie wyraz jego twarzy, gdy sta­liśmy pochyleni nad klatką schodową, słuchając w środ­ku nocy niewytłumaczalnych odgłosów.

W pokoju nie było świec, a z każdą minutą zapadał głębszy jesienny mrok. Ostrożnie otwarłem drzwi i nad­słuchiwałem, wycofałem się jednak skonfundowany, .nie wiedziałem, którędy idzie się do wyjścia. Próbowałem wy­

dostać się od strony ogrodu, ale pod gąszczem liści natra­fiłem na zamek i kłódkę. Byłoby rzeczą haniebną umykać z domu przyjaciela ukradkiem, przez mur!

Chyłkiem powróciłem do zatęchłego, martwego salo­nu, wyciągnąłem zegarek i postanowiłem przeczekać jesz­cze dziesięć minut, dając okropnej staruszce ostatni ter­min powrotu. A kiedy i te dłużące się minuty minęły, ledwo mogłem już dostrzec wskazówki zegarka. Zdecy­dowałem się dłużej nie czekać. Otworzyłem drzwi i ufa­jąc swemu instynktowi po omacku przeszedłem kory­tarz, który, jak mi się zdawało, prowadził do wyjściowych drzwi. Na jego końcu, po przejściu paru schodków w gó­rę i odsunąwszy ciężką kotarę, znalazłem się na klatce schodowej na wprost połyskującego półkolistego okienka nad wyjściowymi drzwiami, stąd też widziałem ponure wnętrze jadalni. Już kładłem rękę na klamce, gdy usły­szałem szelest w górze, w ciemnościach na pierwszym pię­trze hallu. Popatrzyłem w górę i bardziej domyśliłem się, niż dostrzegłem obecność spoglądającej na mnie staruszki.

Nastąpiła długa chwila ciszy. A potem rozdrażniony, zgrzytliwy głos wyszeptał: — Artur! Artur! — Czy to ty, czy to ty, Arturze?

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego to pytanie wstrząsnęło mną aż tak bardzo. Ani też, dlaczego żadna odpowiedź nie przyszła mi na myśl. Stałem z przekrzywioną głową, ści­skając w dłoni parasol, i patrzyłem w górę, w ciemność, zaskoczony głupią sytuacją.

A to co? zaskrzeczał nade mną starczy głos.

Czyżby to jeszcze o n, ten okropny człowiek! ... ggjlg- Wynoś się! Wynoś stąd!

Wobec takiej odprawy jednym szarpnięciem otworzy­łem drzwi i bez ceremonii zatrzasnąłem je za sobą. Wy­biegłem z ogrodu zostawiając go w cieniu ogromnego sta­rego jaworu, furtkę zostawiłem otwartą.

Przestałem biec dopiero w połowie drogi przez wieś. Tamtejszy rzeźnik siedział w swoim sklepie czytając ga­zetę przy świetle małej olejnej lampki. Podszedłem do

niego i spytałem o drogę do stacji. Po otrzymaniu aż zbyt dokładnej i rozwlekłej informacji spytałem mimochodem, czy pan Artur Seaton mieszka jeszcze dalej z ciotką w du­żym domu na końcu wsi?

Kzeźnik zajrzał do małego pokoiku za sklepem.

Millie — zawołał — jakiś pan pyta o młodego Sea- tona. On chyba umarł?

Tak! ■— odpowiedział z wnętrza wesoły głos.

Będzie trzy miesiące lub więcej, jak pochowali młodego Seatona, nie pamiętasz, Bob? Właśnie wtedy miał się żenić!

Przez muślinową firankę w drzwiach dojrzałem twarz młodej kobiety patrzącej na mnie.

Dziękuję! — odpowiedziałem — a więc mam iść pro­sto przed siebie?

Tak, proszę pana, przy stawku, dalej w górę, tro­chę na lewo, stamtąd zobaczy pan przed sobą światłą stacji.

Popatrzyliśmy na siebie w świetle kopcącej lampki cał­kiem przytomnie, a przecież z wielu cisnących mi się do głowy pytań nie mogłem ani jednego sformułować.

Parę kroków dalej znów przystanąłem niezdecydowa­ny. Myślę, że od powrotu i od poszukania grobu Seatona na cmentarzu w nocy powstrzymała mnie nie tylko obawa, co pomyśli o tym ów gruboskórny rzeźnik. Właściwie cóż za pożytek byłby z błąkania się w ciemnościach i błocie po to tylko, by znaleźć miejsce, gdzie go pogrzebano? A je­dnak czułem się nieswojo. Jedna przerażająca myśl po­wstała mi w głowie, że ja, jeden z tak nielicznych jego przyjaciół, nie zdobyłem się na nic więcej, jak tylko po­grzebanie go w mojej pamięci.

Crewe

Kiedy w zimie ponury mrok zapada na stacji w Crewe, poczekalnię pierwszej klasy obejmuje rosnąca z każdą chwilą martwota. Szczególnie jeśli się jest jedynym pa­sażerem czekającym w niej. Długie zabrudzone okna le­dwie przepuszczają zanikające światło, które ukośnie wsą­cza się w nie ze szklanego dachu na zewnątrz, a więc zbyt skąpe jest, by dotrzeć do niżej położonych pomiesz­czeń. Masywne meble, pokryte czarną tłoczoną skórą, są wręcz odpychające. Wyglądają na umyślnie zrobione dla odegrania sceny jakiegoś niesłychanie diabolicznego aktu przemocy, który, miejmy nadzieję, nigdy się nie zdarzy. W każdym razie trudno sobie wyobrazić, by projektował je naprawdę dobry człowiek!

Możliwe, że w tej chwili osądzam niesprawiedliwie Przedsiębiorstwo Kolei; zawsze ma się tendencję do prze­sady w opisie zapamiętanych drobiazgów i sytuacji. Tak czy inaczej tego tak odległego już w czasie popołudnia mój krytycyzm i uświadomienie sobie brzydoty otoczenia wzrosły znacznie z chwilą, gdy nieliczni towarzysze po­dróży, czekający wraz ze mną w tym fatalnym pomiesz­czeniu, wyszli śpiesznie na sygnał dzwonka zwiastujący nadejście pociągu, zostawiając mnie samego czekającego na połączenie do Londynu. Miałem teraz, jak mniemałem, jako jedyne towarzystwo duże wygasające palenisko ko­minka z węglem i popiołem za żelazną kratą.

Dosyć ożywiona rozmowa zaczęta uprzednio z pasaże­rami, którzy rozstali się z nami, by już nigdy się nie spo­tkać, tyczyła się ostatniego rejsu statku „Hesper”, opisa-

ego w rannych gazetach. Przybył on poprzedniego wie­czoru z parodniowym opóźnieniem, przywożąc ładunek cu­kru z Zachodnich Indii. Obecnie stał bezpiecznie zacu­mowany w dokach Southamptonu. Osoby zainteresowane powitały jego przybycie z wyraźną ulgą, ponieważ nawet kapitan nie zaprzeczył i przyznał, że na pokładzie „Hes- pera” zaszły ostatnio jakieś tajemnicze i tragiczne wypadki,

o których wolał nie mówić z reporterem, chociaż stwierdził w jego obecności, że działo się to, gdy morze było wezbra­ne, chociaż nie wzburzone, przy pełni księżyca i przy dużej fali. Dodał też, że poszukiwał teraz nowego drugiego oficera. Oczywiście, że historia rejsu „Hespera” jest obe­cnie znana i powtarzana wiele razy. Ja jednak niewiele dyskutowałem na jej temat, a teraz znużony roztrząsa­niem jego tajemnic chciałem pójść do baru umilić sobie czas gwarem, światłami odbijającymi się w kolorowych bu­telkach i weselszym nastrojem, gdy nagle powstrzymał mnie, przerywając ciszę, jakiś głos z głębi mrocznej po­czekalni. Głos był niezwykły: szybki, nieskładny, jakby ktoś mamrotał coś do siebie, niczym człowiek we śnie lub pod wpływem narkotyku.

Przesunąłem ciężkie krzesło z wysokim oparciem, by dojrzeć, z kim mam do czynienia. Widać było od razu, że jedyny mój towarzysz był równie nieświadom mojej obec­ności jak ja jego. Wyglądał na całkowicie zaskoczonego odkrywając, że nie jest sam. Zerwał się ze swego miejsca w ciemnym kącie pod wysokim oknem i patrzył z nie ukrywanym zdumieniem na szarej twarzy bez wyrazu. Przez chwilą zdawał się wątpić, czy ma do czynienia z człowiekiem, czy zjawą. Na koniec z głębokim westchnie­niem, które przeszło w ziewanie, otrząsnął się, a wtedy ja zwróciłem się do niego:

Przepraszam pana, myślałem...

Przerwał mi jednak dając do poznania, że moje towa­rzystwo, gdy już rozpoznał we mnie zwykłego pasażera — jest dla niego miłą, choć nieoczekiwaną niespodzianką.

Właśnie chciałem zaznaczyć — tłumaczył dość

gładko — że panowie, którzy dopiero co wyszli, nie mieli zielonego pojęcia o tym, o czym dyskutowali naiwni jak dzieci!

Ten elegancki sposób wyrażania się zgoła nie był podo­bny do gwałtownego monologu podsłuchanego przed chwi­lą. Spojrzałem znów na nieznajomego.

Tak pan sądzi? Nie jestem marynarzem, ale...

Nie potrzebowałem kończyć tego zdania, ponieważ w życiu nie widziałem kogoś tak dalece różniącego się od marynarza jak mój rozmówca. Przysunął się teraz bliżej i siedział na samym brzeżku szerokiej drewnianej ławy: niewielki człeczyna, opatulony w bardzo porządny, ale co najmniej dwa razy za duży na niego płaszcz, spod któ­rego nawet nóg nie było widać, a ręce tkwiły głęboko w kieszeniach.

On tymczasem przypatrując mi się mówił dalej:

Nie trzeba służyć w marynarce, żeby znać się na sprawach tu poruszonych, a nawet jeśli się było maryna­rzem, nie ma co spierać się o nie. Ale nie do mnie należało zwracać komuś uwagę. Sami przekonają się o tym w swoim czasie. Wszystko we właściwym czasie! I nie od nas to zależy. Niech idą swoimi drogami. A jak już mówi­my o tym i owym, czy spotkał się pan z takim twierdze­niem, że nieraz mniej ryzykuje ten, kto podróżuje koleją ileś tam kilometrów na godzinę, niż ten, co spokojny i bezpieczny, jak sądzi, wypoczywa w swoim własnym łóżku? To też racja! — rozglądnął się wkoło — w takim jak tu oto miejscu człowiek przynajmniej wie, gdzie jest. Wygląda to wszystko solidnie, a jednak...

Nie dosłyszałem reszty wypowiedzi o wszelkiej soli­dnej rzeczywistości, wydała mi się ona wszakże niezbyt pochlebna.

Istotnie — odpowiedziałem — tu wszystko wygląda solidnie.

Wygląda — powtórzył nieco kłótliwym tonem — ale co to znaczy to pańskie solidnie? tak naprawdę? Sam kiedyś rozumowałem tak samo!

Zamyślił się, jakby powracał do owego „kiedyś”, po­tem dodał:

, — Ale teraz, teraz wiem, że jest inaczej.

Wstał ze swego mrocznego kąta pod oknem, podszedł do kominka. Za długi płaszcz skracał proporcje jego po­staci, upodabniając go do karła. Ogrzał stare pokurczone dłonie z nabrzmiałymi żyłami nad kupą żaru tlącego się w popiołach paleniska pod czarnym marmurem kominka i usiadł naprzeciw mnie.

Teraz, gdy był tak blisko, przestałem zwracać uwagę na jego zewnętrzny wygląd, by nie wydać się wścibskim. Może miał zamiar prosić mnie o małą pożyczkę? Mimo bar­dzo porządnego płaszcza wyglądał na zaniedbanego: przy­dałyby mu się wizyta u fryzjera, lekarstwo uspokajające i porządny odpoczynek. Taki stan rzeczy mógłby też wska­zywać na skłonność do alkoholu. Myliłem się jednak. Nie poprosił o nic, nawet o radę czy współczucie. Chciał tyl­ko, jak się zdaje, opowiedzieć o sobie. Czasem łatwiej to zrobić przed kompletnie obcym człowiekiem niż przed kimś bliskim. W takim wypadku nie opowiada się byle jakich historyjek.

Spróbuję tu opowiedzieć historię pana Blake’a, w miarę możności odtwarzając dziwaczny styl jego opowiadania. Sprawiło ono na mnie niezatarte wrażenie i odtąd nieraz zadawałem sobie pytanie, czy jego spekulacje co do ryzy­ka podróży koleją okazały się słuszne. Wydaje się, że zasada „bezpieczeństwo przede wszystkim” jest rozsądna, ale przecież w końcu i tak czy się ją wyznaje, czy nie, jest się wystrychniętym na dudka! I powraca pytanie: jaki był koniec Blake’a?

Zaczął od pytania, czy kiedykolwiek mieszkałem - na wsi, na „zapadłej wsi”, podkreślił. Potem, gdy szybko zo­rientował się, że chętniej słucham, niż się wypowiadam, przeskoczył od razu do przeszłości i zdawało się, że to go ożywiło.

80

Ib

Zacząłem od służby u pewnego gentlemana, po ko­lei: jako chłopiec do czyszczenia butów, przy starszym lo­kaju, potem usługujący przy stole i kredensowy. Nigdy się nie ożeniłem ani nie myślałem o tym. Te kobiety to tylko kłopot w domu. No i trzeba powiedzieć, że jeśli się trzy­masz swoich zasad, to z czasem dojdziesz do czegoś! A naj­więcej trzeba się strzec ludzi swego zawodu! służby! Wszę­dzie dzieje się to samo; nie osiągniesz wiele więcej ponad życie takie jak psa z kotem. Trzeba tylko patrzeć z bliska, wszędzie to samo, czy dotyczy to „góry” czy „dołu”. Z ta­kich powodów straciłem parę razy bardzo korzystną i nie męczącą pracę. Wszystko z zazdrości. A jeśli nie zagrzejesz długo miejsca i nie zostaniesz tam, gdzie cię postawili, to nie ma nadziei „potem”, kiedy śmierć blisko, na zahacze­nie się lepiej. Teraz podobno jest inaczej; dziś moda na wysokie zarobki bez rzetelnej pracy, a co za tym idzie, znika wdzięczność ludzka. Górą są teraz obieżyświaty, ot co! A nikt się nie troszczy o tych, co korzeniami tkwią wiernie na miejscu.

Jeśli chodzi o filozoficzny punkt widzenia, ten blady, opatulony starszy osobnik wydawał się skłaniać ku reali­zmowi.^ chociaż jego uprzednie zastrzeżenia co do solidności zdawały się temu przeczyć. Nie znaczyło to jednak, by mój własny realizm oznaczał coś więcej ponad stwierdzenie na­gich faktów. Podczas dzielenia się ze noną raczej osobistymi wspomnieniami Blake zatrzymywał się czasem, by zadać jakieś pytanie, rzadko jednak czekał na odpowiedź, a po­tem nde zwracał na nią uwagi. Teraz rozumiem, że nie było w tym nic dziwnego. Przyszło nam spędzić jakiś czas razem; dla mnie było to spotkanie przypadkowe, dla nie­go potrzeba towarzystwa kogoś, towarzystwa drugiego człowieka.

Ostatnia moja posada — opowiadał mi dalej — była na zapadłej wsi, jak wspominałem, u wielebnego W. So- mersa (M. A. Williama). Całą obsługę stanowiliśmy ja i młody chłopak George. Dochodziła też ze wsi kobieta do ciężkiej roboty, do gotowania i tak dalej, chociaż ja sam

robiłem wszystkie najważniejsze rzeczy. To znaczy wykań­czałem. Nie wiem, jak długo wielebny obywał się bez obsługi kobiet, przecież proboszczowie korzystają czasem z ich usług. Nie można jednak powiedzieć, żeby nie był przywiązany do swej siostry; razem się wychowali od dzie­cka. Lata przeżyte w dziecinnym pokoju, a potem w ba­wialni, tó wspomnienie na całe życie.

Siostra podobna była do wielebnego, ale bardzo przypominała papugę: długa twarz i nos spiczasty jak dziób. Znośna była, tyle że ani w ząb nie pojmowała, co się do niej mówiło czy tłumaczyło. Ani nie wtrącała się, ogólnie biorąc, mimo tego wścibskiego nosa. Ale niech pan dobrze mnie zrozumie: musieliśmy się żywo ruszać, kiedy była w domu, o tak! Dzięki Bogu rzadko to się zdarzało. A w końcu nie miało znaczenia.

Nigdy nie polubiła plebanii. A kto by lubił! Jakbym ją teraz słyszał: „Blake, zrób to, Blake, tamto”. Tu było jej za ciemno, tam sklepienie za nisko, gdzie indziej ciasno. W zimie przejmujące zimno, może z powodu niskiego po­łożenia? Przed olaiami z frontu drzewa i zielone krzewy, od tyłu widok otwarty na strumień, pola i pagórki w dali widoczne, zwłaszcza w lecie. A tak, zależnie od pogody, czasem je widać, a czasem ciemne, zamglone. Z górnych okien na korytarzu na piętrze widać było na milę daleko. Okna miały małe szybki, dużo do mycia. Ale okna mył George. Pochodził ze wsi, jeśli to można było nazwać wsią. Ale mieszkał na plebanii. Co za wieś! Ledwie parę domków, tu i ówdzie większe gospodarstwo. Kościół zbur dowany ze starej cegły był, nie wiem dlaczego, w odległo­ści około mili drogi. Może żeby dać sposobność „ryczące­mu lwu” * do odbycia małego spacerku. Wielebny miał oczywiście własne fundusze. Wiedziałem o tym przedtem, zanim okazało się to w testamencie. Był to tłusty kąsek! Nie można powiedzieć, i nie dziwiłbym się, gdyby te do­

chody wynosiły około pięćdziesięciu funtów od chlewa, nie wyłączając plebanii. Na tym świecie masz to, co ci się do­stało, ale niektórym dostaje się więcej, niż na to zasługu­ją! Muszę przyznać, że wielebny nigdy tych dóbr nie nadu­żywał, to był gentleman w każdym calu. Zostaw go tylko z jego książkami w spokoju, dzień w dzień to samo; nie przysparzał dosłownie żadnego kłopotu.

Ale, widzi pan, starszy jegomość lubił, żeby wszystko było jak w zegarku. A jakie miał srebra! Najpiękniejsze, jakie miałem kiedykolwiek w życiu okazję mieć w ręce! Toż samo meble: antyki pierwszej klasy, nie pozbierane i dokupione na wyprzedażach, o nie! Autentyczna stara ro­dzinna spuścizna. Z tego starożytnego rodu brał się też ów „nos” i podobieństwo do papugi. W domu wszystko musia­ło odbywać się punktualnie, i to co do minuty. Każda rzecz musiała być w najlepszym gatunku,^ ryba czy zupa, przystawki, kotlet, szklaneczka sherry czy madery. Żadnych słodyczy. Starszy pan był szczupły, powściągli­wy, z posrebrzoną już wiekiem brodą. W życiu nie widzia­łem piękniejszych owoców jak te, które pochodziły z jego cieplarni i sadu. Ale tu właśnie zaczęły się kłopoty. Co za wiśnie, renklody, brzoskwinie, lepsze i zwykłe, drzewa ogrodzone starymi murami z cegły suszonej na słońcu, się­gającymi na wysokość dziesięciu stóp. Cudowny widok na wiosnę. Specjalnie tam wtedy zachodziłem podziwiać ten widok! O, wielebny miał też swoje dziwactwa, nie obeszło się bez tego! Jeśli kto chciał palić (jakikolwiek tytoń), mógł to robić tylko w krzakach, w towarzystwie kosów, ale w domu, Boże broń! Kiedy, proszę pana, siedział w swoim gabinecie, potrafił wyczuć zapach papierosa palonego w najdalszym kącie strychu!

Tytoń — jeśli o mnie chodzi — to mi było obojętne. „Wystrzegaj się, czego nie potrzebujesz”, a nie odczujesz potem braku! Oto moja zasada! Była to, jak mówiłem, do­bra posada. Jednak pod warunkiem, że ktoś potrafi znieść ciszę, taką ciszę, że w uszach dzwoni, ani żywej duszy wkoło, ale przy tym piękne perspektywy na przyszłość, jeśli

umiesz czekać. Wielebny nie lubił zmieniać ludzi, o niel Sam otwarcie przyznawał i sam wspominał, że wymienił mnie w testamencie, ale „jeśli będę wtedy jeszcze na służ­bie”. Wie pan, to tak adwokaci określają. A nawet dał mi do zrozumienia, że jeśli ktoś ze służby odejdzie z jakiegoś powodu wcześniej dokądkolwiek, pozostający otrzyma ca­ły przydział. Ale gdy nie umrze. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że takim „odejściem” będzie śmierć, i na tym polegał mój błąd.

Nie żebym się teraz na cokolwiek uskarżał. Starszy pan był gentlemanem. Jestem teraz zaopatrzony do końca ży-j cia, może to się przydać jeszcze na wiele lat.

Intonacja głosu miała wyraźnie nutę pytającą, ale nie zatrzymał się, by otrzymać odpowiedź. Natomiast dodał nieco ¡zaczepnie:

Bo kto by chciał „odejść”, niech mi kto powie? Wszystko jedno, czy to ma być wcześniej, czy później. A tu nic nie wiadomo, co jest po drugiej stronie?

Siedział pochylony przy kominku, nagłym ruchem uniósł siwe brwi, jakby chciał spojrzeć na mnie, ale po­wstrzymał się i nie spojrzał. Znów nie miałem okazji ni­czego wtrącić.

No! — ciągnął dalej — powtarzam, dotąd mógłbym był tam zostać, gdyby nie ogrodnik wielebnego, to jest gdyby i on tam pozostał. To o n zaczął całą sprawę. Kiedy on odszedł, odeszli wszyscy za jednym zamachem, jak przy grze w kręgle! Może pan nie dać wiary, ale z calutkiej służby zostałem sam jeden. Wszystko wywiało! Właśnie

o tym sobie myślałem, kiedy ci eleganccy panowie mówili tu przed chwilą różne głupstwa. Mam taką zasadę: „pilnuj się”, żebyś został z tej strony grobu, jak długo potrafisz! Nie wtrącaj-się w sprawy tego dołka. — Dlaczego? — za­pytasz — otóż dlatego, że i tak pewnego pięknego dnia bę­dziesz musiał tam zejść, a pókiś tutaj, nigdy nie jesteś pe­wien, co z tego wyniknie.

Tam już nie będzie rozłąki” — słyszałem, że tak śpie-

wają tamci w swoich kaplicach *, śpiewają jak drozdy na wiosnę! Ale zdają się zapominać, że właśnie tam mogą się zdarzyć bardzo niemiłe spotkania. A co do tamte­go brzegu, to ja wierzę, że jest tam coś w rodzaju promu kursującego po rzece. A powrót stamtąd zależy od tego, poco się wraca.

Ta!k czy owak ■*— na plebanii aż cuchnęło od tych ,rwizyt”! Niski stary dom z mnóstwem małych okienek i drzwi też było za wiele. Drzewa, jak mówiłem, z jednej strony tuż przy domu, tak że gałęzie uderzały w okna. Nic dziwnego, że w nim, jak to mówią, straszyło. Czułeś to na­wet z zamkniętymi oczami. A jedne takie sprawy sprowa­dzają następne. Było trzech wikarych, to znaczy przed wielebnym Somersem, zadali sobie nawet trud, żeby odprawić egzorcyzmy: świece, woda święcona i tym po­dobne rzeczy; istne bzdury, tak j a to nazywam! Jeśli to, co słyszałem dużo wcześniej, mm ten bałwan George za­czął u nas pracować, było naprawdę spowodowane nie tylko starodawnością domu, głosami sów i ptaków gnież­dżących się w bluszczu — to rzeczywiście coś trzeba było z tym zrobić. Jeśli ucho przywyknie do pewnych hałasów, to potrafi je rozróżnić. Tak zwykle bywa. Chociaż coraz częściej zapytuję samego siebie, czy rzeczy są naprawdę czymś więcej jeszcze, niż sobie wyobrażamy — przynaj­mniej teraz.

To samo dotyczy owych „hałasów”, ma się rozumieć. A czymże innym jest, jak go tam nazywają, głos sumienia? Jeśli nie chcesz, też możesz go nie słyszeć. Na to ja nie na­rzekam. Jeśli na początku było coś w domu, czego wolał­bym był nie widzieć i nie słyszeć, nigdy mi to nie doku­czało, przynajmniej na początku. A wielebny Somers? Cho­ciaż często można było policzyć jego wiernych na palcach u rąk — wyjąwszy Święto Żniw — był tak zatopiony w swoich książkach, że nawet trąba Sądu Ostatecznego nie oderwałaby go od nich! W ostatnich tygodniach jego ży­

cia, kiedy zaglądałem, by utrzymać ogień na kominku, jeszcze siedział nad książkami i najczęściej nad nimi za­sypiał.

Nie, nie mogę się skarżyć! Moja zasada to: „żyj w spo­koju z kim się da”. Ale wszystko ma swoje granice! Gdy masz do czynienia ze złośliwym gościem i do tego Szko­tem, jakim był mój przyjaciel ogrodnik, musi być jakaś granica. Ogrodnik sam siebie nazywał Mengusem, choć nie rozumiem, w jaki sposób mógł tak wymawiać nazwisko pisane przez „z”: Menzies. Kiedy objąłem posadę, wszy­stko było jak złoto, co się świeci! Nie jestem człowiekiem skorym do kłótni, jeśli mnie ktoś zostawia w spokoju. Jednak od dnia, w którym doszło do sporu, nie pamiętam, żeby jeden dzień minął bez wymiany słów. Pan Menzies był długonogi, według mnie nogi miał stanowczo za długie, choćby ze względu na samą wygodę przy grzebaniu w zie­mi, plewieniu i kopaniu. Miał rude, skąpe owłosienie na głowie i takież bokobrody, zawsze też był przygarbiony. Mieszkał przy bramie, w stróżówce, razem z owdowiałą córką. Prowadziła mu dom. Miała małego synka, on jasno­włosy, ona czarna. Jak na dziecko był dosyć znośny, wy­glądał, jak to mówią, jak cherubinek, ale hałaśliwe to by­ło i do domu wielebnego niestosowne.

A teraz zapytam szanownego pana, dlaczego w czasie nieobecności ogrodnika, gdy poszedł do domu lub zaję­ty był przy inspektach, nie wolno mi było zerwać potrze­bnego owocu na deser czy ogórka na sałatkę? Co miałem robić, kiedy na deser dla wielebnego starszego pana miały być winogrona lub piękne brzoskwinie na placek z owoca­mi, a nasz pan Menzies poszedł sobie wtedy do domu lub siedział w inspektach? Nie pojmuję takich nietykalnych przepisów i zakazów, i to poza domem! A Menzies! Cały boży dzień wszczynał kłótnie, a miał taki charakter, że jak raz zaczął, tracił rozum.

Nie powiem, żebym się zrazu wiele tym przejmował, aż doszło do tego, że sytuacja była już nie do zniesienia. Po­zwalałem mu szaleć, ale obowiązek obowiązkiem, nikt

mnie z niego nie zwolni. A kiedy do całego harmideru

0 owoce dołączyło się jeszcze wykorzystywanie tego, co ro­biłem tylko po przyjacielsku, trzeba było podjąć jakieś kroki. Wszakże i sam Hiob skarżył się na swoją dolę!

A rzecz miała się tak: okno w kredensie było stale sze­roko otwarte. Miałem zwyczaj — bo kredens był daleko od gabinetu starszego pana i z przeciwnej strony — mia­łem więc zwyczaj czasami po przyjacielsku postawić mu kieliszek. Menzies miał słabość do alkoholu jak wielu uprawiających zawód starego Adama, nie mówię, bym to pochwalał. Ale na pierwszym miejscu dbam o ciszę i spo­kój w każdych okolicznościach, o dobrą minę do złej gry, nawet jeśli przyjdzie zapomnieć i wybaczyć nie­jedno. Kiedy Menzies zachowywał się, powtarzam, jak na­leży, częstowałem go chętnie. Jeśli nie, to nie. Zaczęło to jednak przechodzić w zwyczaj, oczekiwał tego ode mnie, a to już gorsza sprawa... Sytuacja stała się wprost fatalna. Tu, w domu, wielebny Somers niedomagał i podupadał co­raz więcej, cały czas sądząc, że życie wkoło płynie mile

1 zgodnie jak w Nowej Jerozolimie — a tymczasem, jak to mówią, od spodu nic tylko zawiść i kłótnia. W niejednym domu po wierzchu wszystko wygląda cicho i schludnie jak w pudełeczku, ale zaglądnij do środka: zgnilizna! A jednak wtedy nasz Mengus miał jeszcze pewne widoki.

W tym czasie nadeszło niezwykle upalne lato, może pan pamięta? Będzie pięć lat temu w sierpniu, niebywałe upały, a co za tym idzie, wczesne żniwa. Dzień w dzień widać było, jak skamieniały grunt na ściernisku pęka od upału. A praca w ogrodzie, trzeba pamiętać, powoduje pragnienie. Wtedy też do picia lepsza czysta woda z kranu albo łyk jabłecznika, jaki dają żniwiarzom, niż napoje al­koholowe, bez względu na przyzwyczajenia. Sam rozum to dyktuje.

Do tego wszystkiego pokłóciliśmy się znowu. Oczywiście mogę czasem ustąpić i nic złego się przez to nie stanie, ale nie jestem człowiekiem, który udaje głupiego. Chce, niech pije za swoje pieniądze — takie zająłem stanowi­

sko — nie ja będę za to odpowiadał. Jednak okno w kre­densie stale szeroko otwarte, w cieniu drzew, było tuż pod ręką, a na dworze dzień w dzień palące słońce, tak że tchu złapać nie można. To zgubiło Menziego, ten wygodny „ku­rek” do picia tylko ręką sięgnąć — przyznaję: zachęcająca okazja!

Nie mogę twierdzić na pewno, widzi pan, że stale z tego korzystał, nie odmierzam mu deka tego, co mi powierzo­no. To zasada, której się trzymam. Mogłem też przypusz­czać, że zwykła uczciwość i poczucie honoru mogą go po­wstrzymać. Tymczasem nic podobnego, proszę pana! Alko­hol, wino, wszystko pod rząd znikało. Obserwowałem go, ale tak byłem ukryty za drzwiami, że nie mógł mnie wi­dzieć. Przyzna pan, że nie można było puścić tego płazem. Czy to na plebanii, czy gdzie indziej, tak dalej trwać nie mogło. Menzies zaczął to robić po kryjomu, a potem otwar­cie. Tego było już za wiele! Do tego nadrabiał bezczelno­ścią, tak to wyglądało, proszę pana! Któregoś ranka zna­lazłem jedną z najlepszych karafek roztrzaskaną w drobny mak na kamiennej podłodze. Karafka i kieliszki z irlandz­kiego szkła! Kto słyszał kiedy, żeby koty dobierały się do sherry? A chcąc się zemścić, sprowadził jeszcze osy do kre­densu, przynosząc przejrzałe śliwki. Niepotrzebna strata czasu! Podczas gdy część roślin w szklarni zniszczona była przez zarazę!

Sytuacja pogarszała się coraz bardziej, nie do wiary, w jak szybkim tempie. Był wdowcem, miał na utrzymaniu zależną od niego córkę, też wdowę, to nawet gorzej niż żona, przyjmująca bądź co bądź jak leci: dobro i zło. Nie było rady, proszę pana, ja ze swej strony musiałem zrobić z tym porządek! Może pan sądzi, że wystarczyło przyjazne słowo lub trzymanie rzeczy pod kluczem? Niech mi pan wierzy, I takim osobnikiem trzeba inaczej. Jakże mam podsycać taką „słabostkę”, podejmując jakąś wyjątkową akcję wbrew moim zwyczajom dla powstrzymania Menziesa? Nie byłoby to zgodne z szacunkiem, jaki miałem dla sa­mego siebie.

Wpadłem wtedy na pomysł, żeby posłużyć się George’em i oczywiście w ten sposób nie narazić ani trochę na szwank własnej reputacji. George miał twarz „długachną”, chyba jak ręka długą, a bladą i uroczystą, że koń by się uśmiał. Tylko go ubrać z komżę i sutannę, a mógłby ucho­dzić za wikarego przy wielebnym. Aż dziw, że taki urodził się na wsi! Ale mniejsza z tym! Był całkiem do rzeczy i musiał widzieć to, co i tak rzucało się w oczy.

Pamiętam jak dziś, stał wtedy w pokoju kredensowym, czarna marynarka odbijała się ostro od tła biało malowa­nej kredensowej szafy. Powiedziałem do niego tak: „George! jedno słowo powiedziane w porę zaoszczędza wiele gadaniny. Lepiej jednak, żeby to wyszło od ciebie niż ode mnie, zrozumiałeś? Zaczekaj spokojnie, aż Mengus wytrzeźwieje i nabierze rozumu. Dopiero wtedy przekaż mu to, co mówię, to jest słówko ostrzeżenia; że niby na razie ukrywamy, ile się da, jego sprawki, ale jak starszy pan dowie się o nich, to będzie murowana awantura! On to przyjmie lepiej od ciebie, George, zrób to na moją odpo­wiedzialność”.

Boże! Jak ten George stoi mi w oczach! Patrzał na czło­wieka jak dziecko, co nawet muchy nie skrzywdzi, stał nieporadnie, ręce nabrzmiałe zwisają, wyłupiaste niebie­skie oczy nieświadome jak u dziecka. Ale głupi to on nie był! O nie! Nikt by tego nie powiedział. Teraz, jak się nad tym zastanawiam, myślę, że George już wtedy wiedział, że nasz plan się nie powiedzie. Ale cokolwiek myślał, nie umiał tego wypowiedzieć, zawsze tak było, nim zdołał coś wyjaśnić, już było za późno. I jak już powiedziałem, na tym rzecz stanęła. Oprócz tego przekonałem się, że był, pomimo swoich wad, młodzieńcem, któremu można było ufać, że zrobi, co mu się każe. Tak więc, jak powiedzia­łem, na tym rzecz stanęła.

Co George powiedział ogrodnikowi, tego nigdy się nie dowiedziałem. Ale sądząc po skutkach było to tylko dola­nie oliwy do ognia. Zaraz na drugi dzień po południu nasz przyjaciel zjawił się pod oknem pokoju kredensowego.

Chwiejąc się na nogach zaglądnął do środka, jakbym go teraz widział: komary śmigały mu wkoło głowy w snopie słonecznego światła. Był tak pijany, że musiał oprzeć się

o parapet, żeby nie upaść. Nie przyszedł dalej pić, ale wpadł w furię. Widząc, że sama jego arogancka postawa mnie nie sprowokuje, zaczął mówić. Nie były to tylko ordynarne słowa! Wystarczyłoby wtedy przymknąć uszy i nie słu­chać — o nie! To były obelgi rzucane z zimną krwią, a to już co innego. Z początku nie zwracałem uwagi, dalej pra­cowałem, i to bez pośpiechu. Po co dyskutować z człowie­kiem, który postradał zmysły i szaleje, a do tego ze Szko­tem! W domu potrzebny był spokój, choćby ze względu na starszego pana. Wiedziałem, że źle z jego zdrowiem i że ostatnio słabł coraz bardziej.

Gdzie jest ten twój George? — spytał w końcu Mengus dorzucając inne epitety — gdzie jest ten George? Daj go tu, niech nie odgrywa świętego Mojżesza przy mojej cór­ce. Dawaj mi go tu, skończę z nim zaraz na miejscu!”

Piszczał coraz cieńszym głosem, pół na pół żargonem przypominającym raczej miauczenie kota * niż język angielski.

Zachowałem jednak równowagę odpowiadając spokoj­nie i najgrzeczniej, jak mogłem:

Nie chcę wtrącać się w jakiekolwiek cudze spory. Dopóki George spełnia jak należy swoje obowiązki w do­mu, jestem zadowolony i nie odpowiadam za to, co robi poza domem po pracy”.

Skąd mogłem wiedzieć na pewno, proszę pana, że to Mengus stłukł moją najlepszą karafkę? Dowodu nie było. Na jakiej podstawie miałem myśleć, że było inaczej?

George to spokojny chłopiec, nieskłonny do awantu­ry — powiedziałem — a jeśli uważał za swój obowiązek donieść o nadużyciach mnie lub starszemu panu, to to ni­kogo nie obchodzi”.

Dopiero na te słowa nasz szanowny dżentelmen wytrze­

źwiał nareszcie. Uważa pan! Nie mówię, żeby tam wszy­stko było u niego złe i nie do naprawienia. Ogrodnik byl z niego pierwszej klasy, mogę to poświadczyć, ale też miał nieprzeciętnie dobre miejsce, i do tego nie byle jakie za­robki; nie potrzebował troszczyć się o czynsz, węgiel, drze­wo czy mleko. I nagle pozwala sobie na takie wybryki w czasie choroby wielebnego. Starszy pan robiąc zapisy dla nas w testamencie nie spodziewał się takiego zacho­wania. Tego jestem pewien. Teraz Mengus stał za oknem i patrzał na mnie — a ja pracowałem w fartuchu za sto­łem, jakby jego pogróżki obchodziły mnie tyle co wiatr w kominie. Te słowa o doniesieniu starszemu panu wytrąciły mu broń z ręki — pohamował gniew. Dalej pa­trzał na mnie, jakby przeżuwając treść tego, co powiedzia­łem, ale widać było, że czuje już posmak trucizny na ję­zyku.

A więc takie było jego zagranie, tak? Dobraliście się, ty i on, jak do pary!” — powiedział całkiem spokojnie.

Jeśli myślisz o mnie — odpowiedziałem — jestem go­tów wziąć na siebie część tego ciężaru, gdy przyjdzie na to pora, ale nie wcześniej. George mógł może powiedzieć za dużo, ale miał dobre zamiary, wiesz o tym”.

Pytam się — powiedział Mengus —- czy widziałeś kie­dy, żeby praca moja była gorsza z powodu wypicia? — Odpowiedz mi”*.

Gdybyś mówił do mnie grzeczniej —- odrzekłem — nie potrzebowałbym ci tłumaczyć, jak u ciebie wygląda to gorsze — jak sobie wypijesz”.

A więc mówisz, że tak!”

Mówię to, co mówię — patrzyłem mu prosto w twarz spoza dzbanuszka, który miałem w ręku, tak jak teraz pa­trzę na pana. ||| Nie wtrącam się w twoje sprawy i nie ży­czę sobie, żebyś się wtrącał do moich”.

Wydawało się, że zapomniał języka w gębie. Teraz do­piero zobaczyłem, jak źle wygląda, wychudzony, oczy podbite. Może nie sypia w nocy?

Skąd mogłem wiedzieć, proszę pana, że jego ulubiony

wnuk chorował na gardło? Przecież ani słowa nie wspo­mniał o tym! A więc mówiłem dalej:

Najlepiej będzie, jak się pogodzicie z George’em, a w domu żeby was nie było słychać!”

Na tym skończyłem i wyszedłem zostawiając go, żeby sobie rzecz przemyślał. Teraz pytam pana, jakbym pytał bezstronnego świadka: co innego miałem zrobić?

Tymczasem w poczekalni ciemnej jak nora gęstniał mrok. Widać było tylko niknące płomyczki na kominku i fosforyzujący blask przyćmionych perełek gazu w siatce palnika ogromnego żelaznego kinkietu nad na­szymi głowami. Mój rozmówca, tak rzeczowy w swojej relacji, zdawał się tym razem oczekiwać odpowiedzi na postawione pytanie. Ale patrząc na tę małą zawziętą twarz, nie umiałem znaleźć słów, które mogłyby przynieść mu ulgę.

Jeśli Mengus niepokoił się o wnuka, to można by zrozumieć brak opanowania — zacząłem. — Prócz tego... ale chciałbym wiedzieć, jak sprawy potoczyły się dalej.

Dalej? — powtórzył mały człowieczek, wyjmując ostrożnie prawą rękę z głębi kieszeni i przesuwając dłonią po twarzy, jakby nagle poczuł się zmęczony.

Wiele rzeczy się działo! Ale zaiste nie w taki spo­sób, jak się oczekiwało. Z pewnością nie powie mi pan, że niepokój o wnuka usprawiedliwia jego czyn, który nieomal graniczył z zabójstwem, a nie pomógł mu ani na milimetr. Mengus czatował na George’a tego wieczoru przy stajniach. A co to był za wieczór! Rajska cisza, wspaniały wieczór... Ale nic z tego nastroju nie było w tym, co się działo podczas kwadransa spotkania ogrodnika z George’em! Mo­głem tak wnioskować z wyglądu twarzy tego chłopaka!

Umyj się, George! Dobrze pozmywaj. Bóg da, starszy pan może nie zauważy” — powiadam mu. Nie byłoby roz­sądne, gdybym go zwolnił z obowiązków i naraził na głu­pie wykręty, co potem mogłoby pogorszyć sprawę. Czło­

wiek na moim stanowisku musi o wszystkim pamiętać. Po­myliłem się jednak sądząc, że wielebny nic nie spostrzeże. Los zrządził inaczej. Tego wieczoru, kiedy po sprzątnięciu stołu i podaniu deseru wychodziliśmy obaj z jadalni, star­szy pan spojrzał na nas przy świetle kandelabrów i kazał George’owi zostać. W piętnaście minut potem George wró­cił pociągając nosem, jakby płakał. Nie zadawałem mu py­tań, nie mam tego zwyczaju, a on, jak mówiłem, był dość niewygadany. Tyle tylko mogłem z niego wydobyć, że usprawiedliwiając swój wygląd, zmyślił jakieś banialuki, w które nikt rozsądny by nie uwierzył, a cóż dopiero wie­lebny. Umiał on stawiać pytania, kiedy raz już coś zauwa­żył, przy tym był to człowiek, który czytał tyle książek! Nie było wątpliwości: zaczęła się awantura! Następnego dnia, gdy późnym wieczorem wróciłem do siebie, dowie­działem się, że starszy pan wezwał Mengusa i wypowie­dział mu pracę, dając pensję za kwartał z powodu nagłego wymówienia. A to, widzi pan, stanowiło trzy czwarte daro­wizny. Co za szlachetność i hojność, taki był właśnie wie­lebny Somers! Wprawdzie przyznaję, że pieniądze nie są wszystkim tam, gdzie, jak to mówią, chodzi o charakter. Ale jeśli w ogóle istnieją ludzie szlachetni i sprawiedliwi, to należał do nich właśnie wielebny. I przy tym obstaję: nie chciał mieć do czynienia z pijakiem i na dodatek aro­gantem, to wszystko.

Tego wieczoru Mengus zapukał do drzwi tylnego wejścia. Był do ostateczności roztrzęsiony i wprost siny z gniewu. Powiedziałem mu tak, jak naprawdę myślałem: „Żal mi tego, co się stało, i lepiej by było, gdyby się to w ogóle nie wydarzyło”. Mówiłem bardzo spokojnie i grze­cznie, tak jak teraz do pana. Tłumaczyłem, że jedyne, co można zrobić, to zapomnieć urazy. Dobierał się już raz do George’a, lepiej dalej nie próbować. Ale nie do niego taka mowa! Odpowiedział — a był całkiem przytomny i trze­źwy — że cokolwiek się stanie — na tym świecie czy na tamtym — to się jeszcze porachują! Tak! I jeszcze o mnie wspomniał, ale już z mniejszą wściekłością. A przecież był

to porządny człowiek, nigdy o nim złego słowa przedtem nie powiedziałem, zbliżał się już do sześćdziesiątki. Kiedy mówiłem o jego wściekłości, to nie dlatego, żeby był gwał­towny; przeciwnie, mówił tak cicho i spokojnie, jakby od­powiadał na ławie sądowej przed sędzią, a potem usłyszał wyrok i wiedział, że wszystko skończone. I wtedy...

Staruszek przerwał opowiadanie, przeczekał, aż jakiś dalekobieżny ekspres dudniąc przeleciał po torach.

I wtedy, sądzę, że od razu — chociaż znaleźli go do­piero rano — poszedł, nie żegnając się z nikim, prosto do starej stodoły i powiesił się. Na środkowej krokwi, pro­szę pana, tam jest tak wysoko, że starczyłoby dla olbrzyma jak sam Goliat. Cała noc! Myślę, że chyba nie tyle mu cho­dziło o wstyd czy hańbę, ale gnębiła go myśl o córce (na­zywała się Mrs. Shaw) i o wnuku. Ale dlaczego ani razu nie poprosił mnie, żebym się za nim wstawił u wielebnego!

Taki był koniec tej historii. Przynajmniej na razie. Dla mnie to są dziwne sprawy — chociaż mówią, że ci „rzy­mscy” * to z tym przesadzają — ale roztrząsanie, powraca­nie do tego, co minęło, wyjaśnia wiele, przynajmniej do­tąd... Wciąż powraca mi ta myśl i chodzi mi po głowie, co pan powiedział na początku o tym, co „trwałe”, co „soli­dne”. Użył pan tych słów i trzeba przyznać, że słusznie.

Obrócił umyślnie głowę w stronę ciężkiej drewnianej ławy, na której siedział przedtem, i przez chwilę ją obser­wował.

Ale mimo że wygląda trwale, czy to daje pewność i pociechę? Raz kiedy się połamie i rzuci w ogień, to so­lidne czy nie, obróci się w popiół i gaz, niewiele więcej zo­stanie. A odnosi się to również, nawet jeszcze bardziej, do tych, którzy na nich siedzą! To także dziwny zwyczaj u lu­dzi to siadanie. Tak, proszę pana, mówiono mi, że po tej, jak mówią, kremacji, kiedy cała wilgoć z nas wyparuje — to, co z nas zostanie, nie zaważy więcej jak jedną uncję!

Jeżeli siedzenie jest dziwacznym zwyczajem, to jeszcze

'51 ' '

UcwŁ

Tlf

hSKEsS'

üä iE

dziwniejszy był niesamowity efekt przydechu mylnie za­stosowanego przez mego rozmówcę, jedyne zresztą jego potknięcie w wymowie podczas długiego, nie kończącego się monologu.

Tak, panie, mówią, że jeśli chodzi o to, co w nas „so­lidne”, to da się zamknąć w łupinie orzecha. Jeśli sprawy tak się mają, to według mnie — podkreślił to słowo ge­stem wskazującego palca ledwie wystającego z przydługie­go rękawa — według mnie to jest tak: że jeślibyśmy chcieli i dałoby się nam wrócić z tamtego świata, nie będzie­my potrzebować wiele substancji na to, co nazywamy wy­glądem zewnętrznym, kształtem... rozumie pan? Oczywi­ście mówię, gdybyśmy już byli z tamtej strony, toby wró­ciło z tej substancji, sądzę, tyle, co ledwie oko zauważy — jak mówił wielebny!

Tak czy owak sprawa Mengusa w końcu się jakoś uło­żyła. George wracał już do równowagi. Dano ogłoszenie w gazecie z ofertą dla nowego ogrodriika. Starszy pan, cho­ciaż po tym okropnym wydarzeniu nie mógł przyjść do siebie, trzeba powiedzieć, że potraktował ową młodą ko­bietę jak rodzony ojciec. Otóż uspokoiło się, a dom z po­wrotem pogrążył się w ciszy grobowej, całkiem jakby się mieszkało wewnątrz grobowca. Wtedy, panie, zauważyłem, że dzieje się coś niezwykłego.

Zaczęło się właśnie od samej tylko ciszy. Wziąłem to zrazu za zwykły spokój, kontrast z poprzednimi awantu­rami. Potem okazało się, że się pomyliłem. Podczas zajęć domowych wciąż czuło się jakieś napięcie, a szczególnie po zmroku. Może to było tylko w głowie, w umyśle — nie umiem powiedzieć — ale trwało bez ustanku. Wiedzia­łem, bez sprawdzania, że nawet George czuł to samo, a on przecież z trudem cokolwiek zauważał, nie zobaczył nawet karalucha na naleśniku!

Wreszcie zdarzyło się coś, co można nazwać po imieniu, przychwycić na gorącym uczynku. Kiedyś pod wie­czór, po bardzo upalnym dniu poszedłem przejść się, by zażyć chłodu i świeżego powietrza. Za plebanią, niecałą mi­

lę, był lasek bukowy, a jak może panu wiadomo, buki uży­czają miłego cienia. Posiedziałem spokojnie chwilę — wła­śnie ptaki zaczęły znów świergotać — i medytowałem. Pa­miętam (wie pan, jak pamięć często wraca wstecz, choć czasem znów podobna jest do kozy uwiązanej do kołka na błoniach) — otóż pamiętam, rozmyślałem nad tym, jak nie­szczęście jednego człowieka obraca się w szczęście drugie­go. Ponieważ po pogrzebie, jak się wszystko skończyło, starszy pan podziękował mi za pomoc. To, co się stało, za­wiodło jego zaufanie do człowieka, i teraz na mnie spo­glądał ze łzami wdzięczności. Mówił, że nie zapomni o tym, wspomniał nawet o hojnym wynagrodzeniu. Powinienem był wcześniej nadmienić, że w nocy, kiedy odbywało się śledztwo, rozchorował się i według doktora był to atak, ale jak na swój wiek wyszedł z tego wcale nieźle.

Właśnie rozmyślałem o tym na skraju lasu, a potem wracałem do domu przez pola. Wtedy nagle, jakby mnie ktoś zawołał, obróciłem się i popatrzyłem na pole obok, i zobaczyłem coś, czego, przysięgam! nigdy tam przedtem nie było: stracha na wróble! Stał na samym środku pola dochodzącego do strumienia z sitowiem na tyłach plebanii. Można by powiedzieć: nic w tym dziwnego. Zgoda! Ale, uważa pan, był to początek września, skoszone rżysko bie­liło się w słońcu, a strach na wróble nie wyglądał na sta­rego. Stał z wyciągniętymi ramionami, ze zniszczonym ka­peluszem zsuniętym na oczy, akurat w środku pola, tyłem do mnie, a przodem do plebanii. Znałem to pole tak dobrze, jak znam odbicie mojej twarzy w lustrze. Nic dziwnego, że stałem jak wryty, po pierwsze dlatego, że go nigdy przedtem nie widziałem, a po drugie, ponieważ... ale o tym później.

Po czym z jakimś niemiłym uczuciem zboczyłem nieco z drogi, okrążyłem pole z drugiej strony żywopłotu i wre­szcie znalazłem się na plebanii. Wyszedłem na pierwsze piętro, by spojrzeć na stracha z okna. Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać po ludziach ze wsi, chociaż na pozór wyglądają na nierozgarniętych. Patrzyłem — strach na

wróble stał nie całkiem na środku pola, jak sądziłem oglą­dając go z tyłu. „Ale jak, przyjacielu, mogłeś ujść mojej uwagi przez całe lato!?” — mówiłem do siebie. Nie mo­głem zrozumieć, w jaki sposób. To oczywiste. A więc mu­siał być postawiony teraz?

Na drugi dzień całkiem o tym zapomniałem. Dopiero po południu, kiedy wychodziłem na górę, znów mu się przyj­rzałem. Widać go było jakby bliżej i wyraźniej, może dla­tego że powietrze nie było już tak nagrzane i mniej było mgły czy też czegoś innego? Ale jeszcze nie tak dokładnie, jak bym chciał. Skoczyłem do gabinetu starszego pana (le­żał u siebie chory i faktycznie nigdy już z łóżka nie wstał),' a więc skoczyłem po jego lornetkę i wycelowałem na stra­cha jak na muchę pod mikroskopem. Czy pan uwierzy, gdy powiem, że różnica była ogromna w stosunku do tego, cze­go można było oczekiwać — nie wyglądał jak praw­dziwy.

Przez szkła widziałem go tak wyraźnie i blisko, że mógł oym go dotknąć ręką: guziki, rondo kapelusza i ubranie, które wydało mi się znajome, ale nie przy­pominałem sobie, gdzie je widziałem. Było coś w geście ra­mion wzniesionych ku niebu, w pustej twarzy, w całym wyglądzie stracha — coś, czego nie mogły wyrazić same patyki i szmaty, jeśli można to ująć w zwykłe słowa, nie były to prawdziwe szmaty i kije, ale mimo to równie re­alne jak fotel, na którym pan siedzi.

Zawołałem George’a, a jeszcze był pobladły, choć od awantury minęły trzy tygodnie, i mówię mu: „Przypatrz się i powiedz, co tam widzisz, tam na polu”.

George, jak zwykle niedorajda, do tego niezgrabny w rękach, biedził się, ale wreszcie nastawił lornetkę i dłu­go przez nią patrzył, potem oddał mi ją do rąk.

No i co?” — spytałem obserwując wyraz jego twarzy.

Strach na wróble, panie Blake!” — mówi do mnie.

Czy nie chciałbyś zobaczyć tego z bliska?”

Powiedziałem to tak sobie. Popatrzył na mnie i mówi:

Przez szkła widzę go całkiem blisko”.

98

Nie wydaje ci się, że powietrze wokół niego jest nie­zwyczajne, jakby drgało?”

To z gorąca” — odrzekł, ale usta mu drżały.

No nie wiem, George, kiedyś któryś z nas musi tam pójść i sprawdzić, co to jest, ale nie dzisiaj, już za późno”.

Ale nie poszliśmy tam ani ja, ani on, chociaż sądzę, że George nie przestawał o tym myśleć. Następnego dnia wstałem wcześnie, wymknąłem się z pokoju na korytarz, żeby spojrzeć na stracha. No i proszę pana, czy mi pan uwierzy? Nie było go wcale! Ranek był cichy — pogodny, widać było szeroko wszystko dokoła jak na mapie, a jego nie było, panie! Zniknął! Zszedłem na dół, zajrzałem przez krzaki od naszej strony strumienia: ani śladu! Wczesny spokojny ranek, od tyłu plebanii słychać było na­wet szemranie wody w strumieniu. Kto, pomyślałem sobie, urządza te sztuczki?

Na próżno jednak szukać na tym świecie przyczyn spraw oddalonych od nas tak bardzo! Chyba i pan to przyzna? Jakiś nieokrzesany wieśniak — pomyślałem sobie — musiał w nocy zabrać tę kukłę. Ale dlaczego w ogóle ją stawiano? Było po żniwach, nikt nie przeszka­dza wronom wydziobywać ścierniska (pewno dawno się z tym uporały), jak i przy domu nie odpędza się rudzików od zbierania okruszyn. Skąd dziwaczny wygląd. tej kuk­ły?

Następnego dnia nie wychodziłem w ogóle z domu. Na plebanii byliśmy tylko ja i George, no i starszy pan zamknięty w swoim pokoju. Nie pamiętam tak nie zmąco­nej niczym ciszy. Niebo było jak sklepienie. Osiemdziesiąt cztery stopnie * w cieniu na termometrze na werandzie czwartego września! Cały ten dzień, ręczę za to, dwadzie­ścia akrów pola puściusieńkich, biegały tam tylko czajki i gawrony. Po zachodzie słońca wyszedł księżyc w pełni, jaki bywa po żniwach — a wschodził punktualnie jak w zegarku cały miesiąc — widać było płaszczyzny pól aż

do wzgórz. Pokrzykiwały nocne ptaki: kozodoje. Powie­trze zastygło od gorąca tak, że można by je krajać no­żem.

Kiedy starszy pan dostał swój kleik, a George wyszedł, znowu wziąłem lornetkę i patrzyłem z okna korytarza na połe. Mówię panu, że aż serce skoczyło mi w piersi, kiedy ujrzałem, że przyszedł znowu i stał jak żywy! Na­turalnej wielkości. Ale teraz proszę mnie uważnie słuchać! Zanim go zobaczyłem przez szkła, widziałem coś porusza­jącego się, i to szybko — mogę na to przysiąc! — i dopie­ro jak nastawiłem szkła, stanęło i przybrało kształt, jakie­go oczekiwałem. Już wcześniej zauważałem takie rzeczy, chociaż w niewiele znaczących drobiazgach. To nasz umysł wskazuje nam, czego mamy oczekiwać, zanim oko sprawdzi daną rzecz. Stąd bierze się ten niepokój wobec rzeczy solidnych. Wydają się nam trwałe, ale czy naprawdę s ą takie?

Może pan sobie myśli, że to wszystko razem ze strachem na wróble wymyśliłem jak zwykła kuchta ulegając złudze­niom? O tym później opowiem. A George? Chyba nie sądzi pan, że wyjął z mojej głowy te urojenia i stworzył z nich stracha na wróble w biały dzień w środku pola. Byłoby to naciąganie. I akurat wybrać sobie taki kształt! i ja, i George. Istna bzdura! A z drugiej strony, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, wydał się aż za prawdziwy! A więc ma­my rachunek dwa i dwa, a z tego nie wychodzi cztery, ot co!

Od tego czasu, powiem panu, wszystko mi zbrzydło. Nie pamiętam tak milczącego posiłku z George’em jak tego wieczoru. George zwykle lubił dużo zjeść, a wtedy nie tknął prawie niczego: żuł i żuł i nie mógł przełknąć, chyba nie czuł żadnego smaku. A każdy z nas dobrze wiedział, co myśli drugi, tak jakby to miał napisane przed sobą na obrusie.

Kiedy tak siedzieliśmy sami w pokoju służbowym, on po prawej naprzeciw okna, a ja od strony kredensu, usły­szeliśmy jakieś słowa. Nie mogliśmy ich zrozumieć, ale by­

ły to na pewno stówa. Skąd pochodziły? Nie wiem, tyle że na pewno nie od wielebnego. Spadły na nas gdzieś z góry, jakby tam zawisła w powietrzu jakaś papuga i kłapała rogowym dziobem. George nawet żuć przestał i prawie zzieleniał. Ja, mimo że mi serce podeszło do gardła, nie dałem nic poznać po sobie. Przecież mnie właściwie to nie obchodziło! Chociaż trzeba — powiedziawszy oglą­dnie — przyznać, że to, co się działo, nie było „w po­rządku”. A gdyby pan znał starą plebanię, przyznałby mi pan rację.

Nadszedł wreszcie czas zamykania drzwi na noc. George wziął świecę i poszedł spać, jednak nie tak chętnie jak zwykle, a zawsze lubił dobrze się wyspać po pracy. Po odgłosie jego kroków na schodach wiedziałem, że zmusza się do każdego kroku. Co do mnie, miałem zwyczaj przesiady­wać nieco dłużej po jego wyjściu, zaglądałem trochę do „Timesa”, który starszy pan zostawiał. Ale tego wieczoru wyszedłem wcześniej. Zajrzałem jeszcze raz do wielebnego. Trzeba tu wspomnieć, że posłaliśmy po pielęgniarkę, bo doktorzy, mimo że wzywani w porę, są opieszali (choć to może niestosowne wyrażenie). A także siostra starszego pana miała lada dzień przyjechać ze Szkocji. Zastałem wszystko w porządku: wielebny leżał tak spokojnie, jakby już było po wszystkim. A więc, proszę pana, wracając wzdłuż korytarza zgasiłem świecę i przystanąłem. Było ja­sno prawie jak w dzień, tak w domu jak na dworze, księ­życowe światło przenikało wszędzie. Obejrzałem dom od frontu i od tyłu, nic podejrzanego nigdzie nie widziałem ani nie słyszałem. Jednak po udaniu się na spoczynek le­dwie zasnąłem, coś nagle musiało się stać, zerwałem się całkowicie rozbudzony, starając się odgadnąć, co to za ha­łas, który mnie obudził.

Stare domy — nawykłem do nich, trzask drewna, różne szmery i ruch jak w ulu. Ale to nie było to. Może powie pan, że to był wiatr? A skąd przy pogodzie bez chmurki na niebie, a księżyc w pełni świecił tak, że mysz bałaby się wyjrzeć z nory. Nie sprzyja to spoczynkowi w nocy, jeśli

nie wiesz, czy to, co słyszysz, jest wewnątrz, czy na ze­wnątrz twojej głowy. Wreszcie jakoś zasnąłem.

Rano w świetle dnia przypatrzyłem się George’owi, kiedy wrócił z tacą po śniadaniu. Nie mogłem się jednak zorientować, czy podbite, czerwone oczy były skutkiem i n s o m n i i, czy jeszcze owej bójki z tamtym człowie-J kiem. Lepiej się nie wtrącać — pomyślałem sobie — lepiej zaczekać. Przywitałem go jak zwykle, nalałem kawy i za­siedliśmy do śniadania. Osy .zwabione pomarańczowym dżemem przylatywały jak gdyby nigdy nic.

Dzień minął spokojnie albo jakby jeszcze ciszej, jak to zwykle, kiedy choroba gości w domu. Doktor przyjechał i odjechał. Pielęgniarki jeszcze nie było. Starszy pan wy­glądał na bardzo cierpiącego. Mimo to mówił do mnie pra­wie wesoło i jak zwykle jeszcze mi współczuł, że mam podwójną ilość pracy. Dopytywał się też o ogród — cho­ciaż miał podaną na zielonym talerzyku kiść tak pięknych czarnych winogron jakby prosto z ziemi Kanaan, ale trapił się suszą. Kiedy wychodziłem, już z ręką na klamce, jesz­cze mnie pochwalił, i to parokrotnie, że tak długo u niego pozostawałem na służbie: „Za to nie płaci się pieniędzmi z banku” — powiedział z prawie wesołym uśmiechem, jego broda spoczywała na prześcieradle.

Mam nadzieję — odpowiedziałem — że dopóki tu je­stem, nie będzie już żadnych awantur”.

Mówiąc to byłem pewny, że nie ma on przed sobą wiele czasu na tej ziemi, i gdyby coś się zdarzyło, niewiele to już będzie dla niego znaczyć. Kiedy zbliża się ostateczny roz­rachunek, takich rzeczy już się w ogóle nie zauważa. Cie­szę się jednak, że do końca nie wiedział o tym, co nadeszło.

Tej nocy znów dały się słyszeć w domu jakieś nie­zwykłe odgłosy i hałasy. Prawie nie zmrużyłem oka. Sły­sząc je natychmiast wstałem, w okamgnieniu włożyłem ża­kiet na nocną koszulę, światła nie potrzebowałem. Wzią­łem też płaszcz zimowy, podarowany mi przez wielebnego (mam go teraz na sobie), zarzuciłem go na rękę, wyszedłem i otwarłem drzwi od pokoju George’a. Nie wiem, czy sły­

szał mnie, czy tamte hałasy, ale siedział na łóżku rozbu­dzony, w świetle księżyca widziałem jego bladą twarz, włosy zmierzwione. Spodnie z szelkami przerzucone były przez poręcz krzesła.

Co się dzieje, George? — spytałem — słyszałeś głosy czy może coś innego?”

Siedział patrząc na mnie z otwartymi ustami, tak jakby nie mógł ich zamknąć. Widziałem, że jest wstrząśnięty do głębi. Widzi pan, znów miałem przed sobą ten sam — jak się to mówi — problem! Te hałasy mogły być zwykłe, rze­czywiste, mogło to być jakieś zwierzę — lis, borsuk czy in- . ne stworzenie, które grasuje na zewnątrz — albo i nie! Jeśli nie były to zwykłe głosy, to przecież dom, jak mó­wiłem, egzorcyzmowano, choć dawno temu, no i sam wie­lebny był jeszcze na tym świecie. Dotąd wierzyłem, że to coś z tamtego świata nie mogło wejść do domu, jeśli w ogó­le było tam coś, ale teraz zacząłem się gorączkować, chcąc się upewnić, czy się nie mylę.

George! nie chciałbym, żebyś się zaziębił czy coś w tym rodzaju (po północy zrobiło się chłodno), ale to nasz obowiązek, kiedy starszy pan leży na łożu śmierci, spraw­dzić te hałasy. Może obejdziesz dom na zewnątrz, a ja od wewnątrz. Musimy się starać, żeby wielebny nie miał żadnych niepokojów”.

George wciąż nie przestawał patrzeć na mnie, mimo że wygramolił się z łóżka, włożył płaszcz, który mu podałem, i stał teraz z butami w rękach. Wstrząsały nim dreszcze, bardziej może dlatego, że było mu zimno po cieple łóżka* niż przez to, że zrozumiał, czego od niego żądam.

Panie Blake — spytał siadając znów na łóżku «— czy pan myśli, że o n powrócił?”

To słowo powrócił powiedział drżącymi ustami i z takim wyrazem twarzy, jakbym 'ja mógł „tamtego” zatrzy­mać.

Kto powrócił? George?!” — spytałem.

Kto! Przecież patrzyliśmy na niego przez lornetkę, przecież to on!”

Słuchaj, George” — powiedziałem łagodnie i spokojnie jak do dziecka — „wiemy, że zmarli zamilkli na zawsze. A cóż dopiero mówić o strachach na wróble. Mamy się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Zrób, chłopcze, jak ci mówię. Ty swoje, ja swoje. Jak kto ma czyste su­mienie, nic złego mu się nie przydarzy”.

Ale to go wcale nie przekonało, widać było. Przełknął ślinę, zamiast odpowiedzieć. Wstał i znów patrzył na mnie bez słowa. Chociaż niedołęga, George umiał spełniać swój obowiązek. Ja nazywam odwagą spojrzenie w oczy temu, co nas przeraża, ale bez rzucania się na oślep w nie­bezpieczną awanturę.

Nie chciałbym schodzić na dół, panie Blake!” — po­wiedział. — „Przynajmniej nie sam jeden, o n nigdy mnie nie lubił i zapowiedział, że porachuje się ze mną. Nie mo­gę zejść sam, panie Blake!”

A czego masz się bać, chłopcze: człowiek czy upiór, ty nie byłeś niczemu winien”.

Zapiął płaszcz na guziki, ot tak jak ja teraz jestem za­pięty, i tylko jeszcze raz popatrzył na mnie. Trudno, pa­nie, określić, co się mieści w spojrzeniu drugiego człowie­ka: oczy mówią to, czego język nie potrafi wypowiedzieć. George zamknął wreszcie usta. Poświata księżyca nadawa­ła dziwny wygląd jego twarzy, jakby daleki, z zaświatów, jakby wszystkie siły z tego czy innego świata skupiły się w nim teraz, by mu towarzyszyć.

Ciszę przerwał nagle łoskot, był to tym razem naprawdę tylko wiatr hulający gdzieś wysoko nad dachem. George nie spojrzał już na mnie. Widziałem go po raz ostatni. Odwrócił się, wyszedł i schodami zszedł dalej na dół. Słu­chałem, doszedł mnie łomot odsuwanego rygla przy drzwiach (wie pan, ile zamków i zaworów mają te stare domy!).

Co do mnie, to na razie nie ruszałem się z miejsca, nie było pośpiechu. Siadłem na łóżku George’a, gdzie on sie­dział przed chwilą, i czekałem. Może mi pan wierzyć, cze­kałem w ciszy z całym poczuciem odpowiedzialności, nie

wiedząc, co w każdej chwili może się zdarzyć. I wtedy usłyszałem jakiś okrzyk bolesny i ostry, i znowu cisza. Po­tem jęk i znowu cisza. Potem byłem już na obchodzie do­mu, wewnątrz, tak jak mówiłem, i nie mogłem słyszeć gło­sów z zewnątrz. Kiedy wróciłem do swego pokoju, było cicho. Sądziłem, że George bezpiecznie wrócił do sie­bie...

Kominek wygasł w poczekalni, na dworze zapadła ciem­ność, tylko rybie, fosforyzujące światło gazowego palnika pojaśniało nieco. Przede mną w skąpym świetle siedział podstarzały człowiek nazwiskiem Blake (jak się przedsta­wił), o twarzy przypominającej bladością twarz trędowate­go. Patrzył na mnie tak uparcie, jak musiał na niego pa­trzeć George, nim zszedł tylnymi drzwiami plebanii, żeby, jak zrozumiałem, nigdy już nie powrócić.

Czy mógł pan zasnąć tej nocy? — spytałem.

Pan Blake wydał się mile zaskoczony tak łatwym pyta­niem.

Na tym polegała pomyłka — odpowiedział. — Geor- ge’a znaleziono dopiero rano. Od dawna był już stężały i zimny i nie wiadomo, co się stało!

A więc jednak pan zasnął!

Tym razem nie odpowiedział.

Przypuszczam, że udział w spadku pana był solidny?

Mój udział?... — spytał.

Zapis w testamencie.

Przecież sam panu mówiłem — podjął żywo — że jak się okazało, było inaczej, sądzę, że potrzeba by pół tuzina adwokatów, by to wyjaśnić. Tym, co dostałem, nie ma się co chwalić. Oczywiście jestem zabezpieczony. Ale na jak długo? Nikt na tym świecie nie wiekuje!

Jego mała głowa chwiała się dziwacznie, a oczy błądziły ku drzwiom i dalej poza nie.

Mimo że na tym świecie — ciągnął dalej — człowiek może sobie nie mieć nic do zarzucenia, ale przecież istnie­

ją nieporozumienia! A ci, którzy padli ich ofiarą, mogą na nas czekać na tamtym świecie? Dlatego to, kiedy mówiono o kapitanie statku „Hesper”...

W tym momencie nasze długotrwałe tête-à-tête zostało przerwane. Do poczekalni wszedł tęgi młody stróż z wia­drem węgla w jednej ręce, a w drugiej z podpałką tlącego się pakunkowego papieru. Wszedł na jedno z krzeseł i jed­nym przytknięciem ręki zapalił gazową lampę. Światło z niemiłą ostrością blasku zalało brudne pomieszczenie. Po­tem żelaznym prętem, służącym kiedyś jako pogrzebacz, rozgrzebał szare od popiołu palenisko i wsypał calutkie wiadro węgla naraz. Wtedy dopiero rozglądnął się po sie­dzących. Na mnie nie zwrócił uwagi, byłem przecież prze­lotnym pasażerem, ale przywitał mego zaniedbanego przez wszystkich towarzysza jak dobrego znajomego.

Dobry wieczór panu — powiedział tonem wyraźnie póbłażliwie-żartobliwym, jak się mówi do człowieka, który niegdyś cieszył się łatwo zdobytymi przywilejami — trzeba tu wpuścić trochę światła! Nie zauważyłem pana, gdy wszedłem, i już się zastanawiałem, gdzie się też pan po­dział!

Pan Blake odpowiedział mu wymuszonym uśmiechem kwitującym te drobne, ludzkie względy z gorzkim prze­świadczeniem, że nie przynoszą wiele pociechy. Teraz stróż umyślnie spojrzał na mnie. Było to porozumiewawcze spoj­rzenie, jakby osobisty ironiczny osąd wobec tego trzeciego pozostającego poza nawiasem. Udałem, że tego nie zauwa­żyłem. Wstałem, chwyciłem walizkę. Nadjeżdżał właśnie jakiś pociąg osobowy, oświetlone okna rzucały na pe­ron migotliwy deseń. Niestety nie był to mój pociąg. Alę mimo wszystko — taka jest natura ludzka — wolałem po­zostać w moim własnym towarzystwie.

Przez drzwi poczekalni wyziębłej i brudnej patrzyłem na Blake’a siedzącego w zimowym palcie przy zagasłym ko­minku. Patrzył w moją stronę ze szczególnie przygnębio­

nym wyrazem oczu bezpańskiego psa. Zdawał się tęsknić do towarzystwa, nawet tak nieatrakcyjnego jak moje! Jed­nak przy jaskrawym oświetleniu gazowej lampy żaden śmiertelnik nie miał powodu, żeby się czegokolwiek oba­wiać! Zostawiłem go więc w towarzystwie stróża. I jak do­tąd — nie spotkaliśmy się nigdy więcej.

Zaginiona

Było to w Londynie w ostatni dzień skwarnego tygod­nia, szczytu upałów, które prasa nazwała „falą kanikuły”. Wyczerpani mieszkańcy, zamknięci w oślepiających blas­kiem ulicach, dusznych z braku powiewu — między taflami szklanych wystaw, zbielałych kamieni bruku i rozpalonego asfaltu — zmęczeni nieustannym hałasem i rykiem, odu­rzeni spalinami i wyziewami, przypominali insekty schwy­tane i błąkające się w labiryncie niezliczonych krętych ka­nałów i komór jarzącego się pieca z brązu, w którym tor­turowano chrześcijan. Takie skojarzenie, podsunięte być mogło tylko przez szatana!

Byłem wtedy na zakupach w jednym z ogromnych do­mów towarowych, a raczej wałęsałem się z jednego działu do drugiego w poszukiwaniu kostiumu kąpielowego, płynu przeciw ukąszeniom insektów oraz dobrego „kryminału”. W końcu zaniechałem poszukiwań, nie byłem w stanie ni­czego znaleźć — nawet tutaj, w tym świecie, gdzie można kupić i sprzedać niemal wszystko z wyjątkiem spokoju du­cha. Moje usiłowania podziałały deprymująco na humor

i samopoczucie.

Nawet lunch był nie do pomyślenia w ten skwar i przy takim rozdrażnieniu. Skręciłem w boczną ulicę, wszedłem do jakiejś antykwami, która, o dziwo, była jeszcze otwarta w sobotnie popołudnie. Kupiłem za dziewięć pensów ksią­żeczkę o psychoanalizie, której nie chciałem kupić i której nigdy nie przeczytałem — wreszcie schroniłem się do ja­kiejś herbaciarni.

Mimo zbiornika z wrzątkiem na ladzie było tu o kilka

stopni chłodniej, chociaż nawet marmur stolików był ciepły przy dotknięciu. Panowała atmosfera sennego spokoju. Przy ladzie, na stoliku na kółkach leżał blok lodu. Biała tarcza zegara wskazywała za piętnaście minut trzecią. Niewiele krzeseł było o tej porze zajętych, „szczyt” godzin południo­wych mieliśmy już za sobą. Herbaciarnię ogarnęła drętwa ospałość; muchy były równie leniwe jak kelnerki, a kel­nerki poruszały się jak muchy w mazi.

Zamówiłem herbatę i opadłem na krzesło wyczerpany, apatycznie poddając się bezczynności tak ciała, jak umysłu. Mój otępiały wzrok, wyzuty z wszelkiego zainteresowania,

,podobny muchom wokoło, spoczął na jedynym w kręgu me­go widzenia konsumencie, siedzącym przy najbliższym sto­liku. Na pierwszy rzut oka trudno wyobrazić sobie kogoś mniej przyciągającego uwagę. Wyglądał na pedantycznie „szanującego się” obywatela, całkowicie wyobcowanego, nieświadomego „atmosfery” i otoczenia, w jakim się zna­lazł. Nawet medium z Chelsea byłoby zmuszone przyznać, że ów osobnik albo pozostawił swą „emanację” w domu, albo pozbył się jej w inny sposób. A jednak pierwsze na niego spojrzenie od razu wyrwało mnie z odrętwienia, w ja­kie zapadłem tak nagle, jakby ktoś wyciągnął korek z pustej butelki.

Siedział przy stoliku naprzeciwko mnie, ale nieco na lewo. Padający nań snop jaskrawego światła z otwartych na ulicę drzwi i łagodniejszy kremowy blask spływający ze story wystawowej podkreślały każdy szczegół jego po­staci — od stóp aż do głowy. To szczególne światło połysku­jącego żaru z ulicy skupiało się na nim, uwydatniało syl­wetkę, jakby „układało do portretu” o najwspanialszym kolorycie, przeznaczonego na wystawę olejnych mistrzów Akademii. W porównaniu z tą grą barw światła reflekto­rów rzucane w teatrze na aktora kroczącego przez imito­wane wrzosowisko — są dziecinną igraszką.

Widziało się od razu, że nieznajomy nie był obywatelem stołecznego miasta Londynu — co oczywiście nie jest w naj­mniejszym stopniu upośledzeniem. Z drugiej strony w je­

go zewnętrznym wyglądzie nie było nic wiejskiego, może jedynie drobny ślad prowincjusza. Miał na sobie garnitur z tweedu w kolorze marengo, skrojony starannie, nadzwy­czaj starannie! Kamizelka wysoko wykrojona ukazywała rozchylony kołnierzyk i trójkąt czarnego jedwabnego kra­wata przewiniętego przez złotą żałobną obrączkę *. Możli­we, że uszy miał nieco nie dostosowane do całości — płaskie

i za wysoko umieszczone po obu stronach stożkowatej gło­wy, pokrytej błyszczącymi czarnymi, choć przyprószonymi siwizną włosami.

Nos miał prosty, nozdrza pełne; sugerowały one od­wagę, może nawet czasami junacką fantazję. Słowem wy­glądał na człowieka, którego lepiej nie doprowadzać do desperacji. Jednak oczy ponad długim nosem i przystrzyżo­nym, ale niepowabnym wąsikiem — spoglądające w tej chwili apatycznie na okruchy na pustym talerzu — były osadzone zbyt blisko.

Osądziłem rzecz według mego własnego gustu, ponieważ lubię szczególnie właśnie wyniosłe czoło z wyrazistymi, szeroko osadzonymi oczami, jakie widzi się u naszych mę­żów stanu i finansistów. Te zbyt blisko osadzone oczy na­dawały tej szacownej i eleganckiej postaci coś jakby błysk spojrzenia lisa. Wszakże nigdy nie słyszałem, żeby lis był zwierzęciem niebezpiecznym — nawet doprowadzony do wściekłości. O lisie słyszałem tylko, że jest wielce sprytny

i poluje na gęsi — podczas gdy nieznajomy z herbaciarni pożywiał się biszkoptami firmy Osborn.

Dokuczał upał, powietrze było stęchłe i gorące. Upał zaś, | wyjątkiem regionów Dalekiego Wschodu, nie skłania do wyszukanych manier — wręcz przeciwnie. Dalej więc bez ceremonii wpatrywałem się w owego pana i leniwie zastanawiałem się, co to za casus: czy podpatrzone szcze­góły jego rysów i ubrania były do siebie nie dopasowane, czy też odwrotnie — przesadnie do siebie pasowały.

Na przykład te uszy i krawat! Nozdrza z wymuskanym

wąsikiem i błysk w blisko osadzonych oczach? Dlaczego przypominał mi solidnie spakowany i mocno związany pa­kiet, ale bez żadnego adresu? Zaczynało mi to ciążyć, do­kuczać, a przecież nie mogłem powstrzymać się, by nań nie patrzeć i nie obserwować jego rąk. Były silne i kosmate, z dużymi kostkami, i teraz, gdy się nimi nie posługiwał, spoczywały na kolanach pod polerowaną taflą marmuru stolika. Niżej spoczywały stopy (duże palce skierowane nie­co do środka) w białych skarpetkach, w wyczyszczonych do połysku butach o grubych podeszwach.

Przyznaję, że takie drobiazgowe „rozkładanie” bliźnie­go na części jest niezwykle brutalne — jednakże nawet Keats zastosował to samo do Miss Brawne, i to nawet wte­dy, gdy był w niej zakochany! A przecież między mną a owym nieznajomym zaiste nie było takiego uczucia od pierwszego wejrzenia!

Czy był świadom tego, czy nie, jego wpływ na mnie za­znaczał się w jakiś sposób i pochłaniał moją uwagę.

Było więc rzeczą niezwykłą, że tak długo nie zdawał sobie sprawy z mojej tak skoncentrowanej na nim badaw­czej uwagi. Może cierpiał na zanik nerwu odbierającego właśnie takie wrażenia? Po prawdzie wyglądało na to, że cierpiał na zanik wrażliwości w paru innych ważnych dzie­dzinach. Kiedy wreszcie spojrzał na mnie, a było to w mo­mencie, kiedy kelnerka podała mi herbatę — spojrzenie jego smutnych, zdziwionych, ciemnoniebieskich oczu było spłoszone, tak jakby go ktoś nagle przywołał z zaświa­tów.

Trwał w bezruchu. Jego spojrzenie miało identyczny wyraz, z jakim obserwował przedtem okruchy na pustym talerzu. Wyglądał na człowieka przyzwyczajonego do tego, że go ktoś zaskakiwał czy obserwował, i to bez powodu. Gdy spostrzegł, że patrzę na niego, nawet się nie zawahał. Pozbierał ostrożnie kapelusz, parasol o rogowej rączce i złotym szpicu oraz sporą podniszczoną, strzępiącą się już skórzaną torbę leżącą obok na krześle, wstał i de­likatnie posuwając się z niemal kocią precyzją — usiadł

na krześle naprzeciw mnie. Podczas tej operacji nie prze­stawałem nalewać sobie herbaty z imbryczka.

Pan wybaczy, że go trudzę — zaczął głosem o bar­wie tenoru, który okazał się basem — mógłby pan być tak uprzejmy i podać mi numer omnibusu stąd na King’s Cross? Nie orientuję się w tej części Londynu.

Zawołałem kelnerkę:

Pan chciałby wiedzieć, jaki omnibus jedzie stąd do King’s Cross?

Numer omnibusu stąd do King’s Cross?

Tak! Powiedziałem do King’s Cross!

Nie mam pojęcia — odpowiedziała. — Zapytam przy kasie. — I odpłynęła drobnym kroczkiem, w lakierkach

i jedwabnych pończochach.

W kasie będą wiedzieć — zapewniałem nieznajomego.

Popatrzył na mnie, poruszając wargami i odsłaniając

przy tym zęby w ten sposób, jakby któryś z nich lub wszyst­kie sprawiały mu dolegliwość.

Właściwie to nie znam w ogóle Londynu — powie­dział. — Nie zajeżdżam tu — to dla mnie zupełnie nowe przeżycie. Omnibusy są bardzo wygodne.

A więc nie zna pan Londynu? — odpowiedziałem. — Było to z mojej strony oczywiste pytanie (a jak mówi dr Johnson *, prawdziwy dżentelmen nie zadaje pytań), wy­rwało mi się ono jednak, jakby wywołał je ów nieznajomy, jakby sam dopominał się o nie.

Gdy patrzył na mnie, jego oczy zdawały się jeszcze in­tensywniej zbliżać ku sobie. Nie był to wyraźny zez — kie­dyś zauważyłem podobne zjawisko u jakiegoś psa, gdy jego pan wydał rozkaz „aportuj”!

Widzi pan — rzekł nieznajomy — mieszkam na wsi

i przyjeżdżam tu tylko wtedy, gdy zdaje mi się, że nie wy­trzymam samotności, to znaczy, jak mi już zbyt dokuczy. Jest tak wielka różnica między wsią a tym, co się tu dzie­

je. Te domy, tyle obcych twarzy. Człowiek jakby wychodzi z siebie i zapomina o swoich sprawach.

Rozglądnąłem się — przy stolikach prawie nikogo już nie było. Słońce zasłoniła chyba chmura; z sennej ulicy są­czył się teraz ponury rdzawy odblask. Byłoby zgoła nie­uprzejmie gratulować nieznajomemu trafności jego ostat­niej niewinnej uwagi. Popatrzyłem na niego i zapytałem siebie — które jego „ja” powróci do rodzinnych progów?

Mam miłą niewielką posiadłość niezbyt daleko — mówił dalej — ale nie mam towarzystwa. Jestem samotny, zwłaszcza teraz. Nawet parę godzin tu spędzonych przynosi ulgę. Może wydaje się to panu dziwne, że Londyn może być dla kogoś tak przytulny, swojski! Ludzie uprzejmi — gotowi udzielić pomocy.

Gdy wymawiał słowo „pomocy”, zabrzmiało to jak ra­dosne rżenie. Czyżby to był jeszcze jeden z owych nie­szczęsnych podróżnych ze zgubionym powrotnym biletem? Czy padłem ofiarą jego wyboru?

Nie chodzi o to, co mówią — ciągnął dalej nieznajo­my opierając ręce na marmurze stolika — ale sama ich obecność! Widzi pan...

Zerknąłem na masywny pierścień na trzecim palcu je­go ręki, potem na łańcuszek od zegarka spleciony chyba z jedwabiu lub włosów, z maleńkimi złotymi kółeczkami w niedużych odstępach, dla umocnienia warkoczyka. Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie intensywne, świdrują­ce jak korkociąg.

Mimo woli odwróciłem się, poszukałem wzrokiem kel­nerki. Niestety, była pochłonięta dyskusją z panienką przy kasie.

Mieszka pan daleko od Londynu? — zaryzykowałem pytanie.

Około siedemdziesięciu mil — powitał z ulgą moją gotowość do dalszej konwersacji.

Ładny stary dom, jak na przystępny czynsz dość obszerny, ale nie za duży. Jedyną złą stroną — wziąwszy pewne względy pod uwagę — jest jego odosobnienie. W za­

sięgu głosu nie ma żywej duszy, brak nam również — to znaczy mnie — dostatecznej ilości wody. Szczególnie teraz!

Nie wiem dlaczego, ale właśnie ta uwaga w skwarne południe wywołała przede mną wizję ponurego domu z żół­tej cegły na zboczu pagórka, wśród spalonych słońcem pól, wyblakłych od tropikalnej suszy, z ogrodem, w którym sterczały jak szkielety resztki zwiędłych badyli. Toteż dom ten wzbudził we mnie odrazę, jednak przyznaję — również zainteresowanie.

Tymczasem nieznajomy widać uznał, że może odwrócić ode mnie uwagę, i rozglądał się wokoło. Mogłem więc swo­bodniej mu się przyjrzeć. Nie miał ujmującej twarzy, to pewne. Malowała się na niej dziwna pustka, jakby jego ziemska powłoka była skorupą bez wnętrza, albo może raczej wyglądał na kraba pustelnika. Elegancki garnitur marengo i inne dodatki były jakby obcą przybudówką na jego grzbiecie.

Oczywiście — podjął rozmowę. — Teraz, gdy pozostałem sam — odwrócił się nagle tyłem — zaczynam bardziej to odczuwać.

Samotność?... — podsunąłem.

Na jego twarzy pojawił się znów wyraz roztargnienia czy obojętności. Jakby na chwilę przestał myśleć.

Tak — odrzekł i znowu utkwił we mnie smutne, blisko osadzone oczy.

Samotność wydaje się teraz wciąż zwiększać, w mia­rę jak „tamto” oddala się w czasie. Sądzę jednak, że więk­szość z nas ma takie same przeżycia, to znaczy coś w tym rodzaju. I nawet tu, w Londynie...

Zająłem się dokończeniem mego posiłku, nie mając ochoty kontynuować rozmowy. Wszakże nieznajomy nie miał zamiaru pozwolić tak łatwo wymknąć się swej ofierze.

W dzisiejszej rannej gazecie — mówił dalej spoglą­dając na egzemplarz „Daily Mail” spoczywający obok na krześle — piszą o mężczyźnie w moim wieku, którego zna­leziono martwego, tak, „martwego”. Mieszkał samotnie w

dosyć obszernym domu — jak wnoszę z opisu — w Stoke Newington. Żył tak od lat, nie mając nawet dochodzącej sprzątaczki. Sądzę jednak, że musiał mieć jakieś towa­rzystwo; mógł wyglądać oknem, obserwować prze­chodzących ludzi czy słyszeć ich głosy w sąsiedztwie. Tam, gdzie ja mieszkam, nie ma żadnego domu jak okiem sięg­nąć, nawet stodoły! A natura wokół nas, ptaki i tym po­dobne rzeczy, nie stają się bardziej przyjazne z upływem lat bez względu na czas przebywania w miejscu. Może to się kiedyś ułoży? Upłynęło dopiero parę miesięcy od czasu, kiedy zmarła moja siostra.

Stało się dla mnie jasne, że „wpadłem na całego” i ten uparty nudziarz nie uwolni mnie, póki wszystkiego nie opo­wie. Jedynym wyjściem było załatwić to jak najszybciej. Niełatwo jednak udawać żywą sympatię. Wzmianka o jego zmarłej siostrze wywołała u mnie jedynie nikły obraz nie­młodej zaniedbanej damy w wyblakłej czerni. Okazało się, że obraz ten niewiele odbiegał od rzeczywistości.

To tragiczne — powiedziałem cicho — kiedy odej­dzie ktoś tak bliski.

Zdawał się nie przywiązywać żadnego znaczenia do moich słów.

Wie pan! Przedtem było nas troje. Nigdy nie dostało się to do prasy, przynajmniej tu, w Londynie, wyjąwszy jakąś wzmiankę.

Zwilżył wyschnięte wargi.

Czy spotkał się pan kiedy z notatką w gazetach

o pewnej pani, o Miss Dutton, która „zaginęła”?

Było to dosyć głupie pytanie zważywszy, że niewielu ludzi potrafi zapamiętać nazwiska sławniejszych nawet bo­haterów causes célèbres.

Pamiętać każdą Miss Dutton, której zaginięcie odnoto­wano w rubryce wydarzeń prowincjonalnych w prasie me­tropolii, to zbyt wielkie wymagania nawet dla zaintereso­wanych.

Popiłem herbaty i spojrzałem na nieznajomego, jak mogłem najprzenikliwiej.

Nic sobie nie przypominam — odpowiedziałem — to nazwisko raczej często spotykane, czy pan ją znał?

Czy ja ją znałem? — powtórzył i położył ręce na kolanach. Wyprostowany sztywno, patrzył mi prosto w oczy.

Mieszkała z nami ponad dwa lata. Odeszła z naszego domu i... zaginęła. Poruszyło to całe sąsiedztwo. Opowiada­no o tym w całej okolicy. Było śledztwo itd.

Kiedy to było?

Prawie rok temu, tak, wczoraj minął rok.

Od śledztwa czy od zniknięcia?

Od śledztwa — odrzekł stłumionym głosem, jakby podrażniony moimi pytaniami. — Zaginięcie zdarzyło się ponad miesiąc wcześniej.

Pytania i odpowiedzi na nie okazały się dosyć żmud­nym sposobem uzyskiwania informacji o tym wydarzeniu, ale niektóre jego aspekty zaczęły mnie zaciekawiać. Nie miałem zresztą nic do roboty. Z tego, co widziałem na uli­cy, wnosiłem, że upał się wzmaga, a rtęć w termometrze nadal wyraźnie idzie w górę. Wzdragałem się na samą myśl powrotu do tego „pieca”. Zdaje mi się, że mój towarzysz myślał tak samo; sądził też pewnie, że nawet brzmienie własnego głosu było już lepszą rozrywką niż najbliższy Pałac Filmów, gdzie byłoby ciemno i gdzie nikt by go nie zauważył.

Myślałem — zacząłem mówić jak najbardziej oschle — że dla kogoś mieszkającego w warunkach, o ja­kich pan mówi, odgłosy z sąsiedztwa są rzeczą obojętną, ale rozumiem, że tajemnicze „zaginięcie” bliskiej osoby na pewno było dla obojga państwa szokiem.

Tak — odparł z błyskiem w oczach — ale tego właś­nie wy, londyńczycy, zdajecie się nie rozumieć. Macie swoją prasę, jednak nie omawiacie wszystkiego tak, jak się to dzieje na wsi. Zapewniam pana, że gdyby pan mieszkał na największym odludziu, w głębi wrzosowisk w Yorkshire, to przy jakiejkolwiek okazji do plotek wiedziałby pan, że

sąsiedzi mówią o panu na milę wokoło, i co mówią! To się rozchodzi jak głos tam-tamów w Zachodniej Afryce. Plot­kują o wszystkim; jakby to, oo się wydarzy, nie było już wystarczającym przeżyciem. Uważam, że dzisiejsi ludzie, zwłaszcza na wsi, nie okazują żadnego współczucia, nie żywią żadnych ludzkich uczuć względem bliźnich znajdu­jących się w trudnych okolicznościach.

A pan? Gdyby, powiedzmy, doniesiono o panu jako

o zaginionym — mógłby skwitować obojętność ludzi po­wiedzeniem, że to zwykły pech?

Nie rozumiem, o co panu chodzi — odpowiedzia­łem. — Mówił pan, o ile dobrze słyszałem, że zaginięcie owej znajomej spowodowało wielkie poruszenie w sąsiedz­twie.

Tak! Ale myślano nie tyle o niej samej, ile o oko­licznościach i przyczynach zniknięcia. — A właśnie tego nikt nie wie i nigdy się nie dowie. Nie udało się nam ni­czego wytropić, żadnego śladu! To nie do pomyślenia!

Przesunął ręką po twarzy, jakby chciał odsunąć widmo sprzed oczu.

To nie do pomyślenia — powtórzył. — Odkąd odeszła, mam chwilami takie uczucie, jakby nie była rzeczywistą istotą. Była między nami, tam, w moim domu, ale nie­realnie! Czy pan to pojmuje? Widzę ją, a potem powraca gorzka rzeczywistość. Nie przeżyłem dotąd czegoś podob­nego.

Psycholodzy mogliby się wypowiedzieć na ten temat.

Kto?! — spytał ostro.

Ci, którzy zajmują się wyjaśnianiem działania na­szego umysłu. W końcu nie jesteśmy w stanie określić, czy na przykład ten czajnik jest rzeczywisty, to znaczy czym jest w swojej istocie. A z wyglądu można by wnosić, że jest czystą iluzją!

Nieznajomy wpatrywał się z uporem w czajnik.

Miss Dutton jak na swój wiek dobrze wyglądała, a jeśli mówię „nierzeczywiste”, to tylko sposób wyrażania

moich myśli. Mam w portfelu wycinek z gazety z jej podo­bizną; to chyba dostateczny dowód na jej realne istnienie. Nie znałem osoby, która by była bardziej, jak to mówią, „przytomna”. Byliśmy zaprzyjaźnieni i mam wszelkie po­wody, by ją pamiętać. Przybyła do nas z własnej woli — spotkaliśmy się przypadkowo. Było to w Scarborough. Po­lubiła wygody domowe, pobyt w rodzinie po tych wszyst­kich hotelach i pensjonatach.

W czasie tych ponurych wynurzeń, wypowiadanych z nutą niewątpliwie szczerego uczucia, grzebał na boku w starym, w skórę oprawnym portfelu opasanym czarną wstążeczką. Wyciągnął z niego postrzępiony wycinek z ga­zety i położył obok czajnika.

Patrząc na tę podobiznę byłoby panu teraz łatwo rozpoznać panią Dutton. Czy poznałby pan — pytał podno­sząc ku mnie wzrok — gdyby pan ją spotkał na tych okrop­nych ulicach? Ja poznałbym ją zaraz!

Nie mogłem się zorientować, czy ta ostatnia uwaga była ironiczna, czy była wypowiedziana z goryczą, czy też prze­ciwnie — z tryumfem i rzeczowo. Na razie więc przypatry­wałem się fotografii pani Dutton. Była na pewno, tak jak mówił, dobrze jeszcze wyglądającą blondynką, korpulentną,

o pulchnych twarzy i nosie, o dziecinnych niebieskich oczach, kędzierzawych włosach, i nosiła długie, zwisające kolczyki, co parę lat temu nie było modne, a teraz jest ostatnim krzykiem mody.

Ciekawe, że owe kolczyki wywoływały efekt „równowa­gi” podobny, jaki dawała pałeczka w ręku Blondina, kiedy szedł po sznurze nad wodospadami Niagary. Miss Dutton spoglądała z zamglonej nieco fotografii z beztroską weso­łością i z czarem, który fotografowie zwykle chcieliby uchwycić, ale rzadko im się to udaje. Widocznie przyszłość nie rzuca proroczego cienia. Nikt nie znalazłby ani śladu zapowiedzi zniknięcia na tej dobrodusznej, pospolitej, pew­nej siebie i nieco wyzywającej twarzy. To znaczy, zniknię­cia w sensie dramatycznym, bez nadziei odnalezienia. Jej przyjaciele na pewno przeżyli szok, ale skąd ta wzmian-

ka o pensjonatach i hotelach? Zawiera się tam raczej prze­lotne znajomości, a nie trwale przyjaźnie.

Właściciel skrawka gazety z równym jak ja zaintereso­waniem obserwował fotografię, choć patrzał na nią z od­wrotnej strony. Jego twarz miała dziwnie niepoważny, sentymentalny wyraz, może trochę przypominał ko­ta.

Przesunąłem wycinek z powrotem ku niemu po marmu­rowym blacie stolika. Ostrożnie włożył go na miejsce, do portfelu.

Zastanawiałem się — indagował mnie urywając wciąż wątek myśli — co by pan powiedział... no, gdyby tak przypadkiem wpadła panu w. rękę... to znaczy... ta fotogra­fia w gazecie... tak... znienacka...

Jego pytanie nie było tak proste, jak na to wyglądało. Jak gdyby mój nieznajomy oczekiwał ode mnie odpowiedzi, których sam chciał sobie udzielić — a na ich temat ja nie mogłem mieć własnego zdania.

Trudno sądzić cokolwiek z fotografii w gazecie — odparłem wreszcie. — Zwykle są tak szpetne jak karyka­tury. Jeśli mogę coś z niej wnioskować, pani Dutton wy­gląda na niezwykle pogodną osobę, miłą, kobiecą — a za­razem życiową i praktyczną.

Nie wygląda na taką, która by się „zagubiła”, chyba że umyślnie, z „własnego wyboru”.

Nasze oczy spotkały się na chwilę.

Ten wypadek musiał panu sprawić wiele kłopotu, przykrości i — oczywiście pani... to znaczy — pańskiej siostrze.

Nazywam się — poderwał się natychmiast przymy­kając oczy, podczas gdy na jego twarzy odbiło się wiele mieszanych uczuć — nazywam się Bleet.

Powiedział pan — mówił dalej — „miła i kobieca”. Wszyscy byli tego zdania! Nawet jej jedyny kuzyn, „wuj” — jak siebie nazywał — zapewniam pana, że ona sama nigdy nie mówiła o nim ani o związkach z nim, ro­dzinnych czy innych. Proszę pamiętać, że nigdy nie miała,

jak to mówią, szczęścia w życiu. Wszyscy jednak zgadzali się co do tego, że najszczęśliwsze lata spędziła u mnie w do­mu. Postaraliśmy się, by czuła się jak u siebie. Miała swoje pokoje, swoje własne meble, fotografie, drobiazgi, całkiem prywatne. To wcale duży dom jak na czynsz dzierżawny. Wprawdzie dom wiejski, ale jakieś pięćdziesiąt lat temu dodano nowe skrzydło. Oczywiście dom starej daty; ko­minki, brak łazienek, ogromna kuchnia pochłaniająca tony węgla, i tak dalej. Niewygodny, ale tani. Chociaż moja siostra nie była w stanie odpowiednio prowadzić domu, była jednak idealnie dobrą i serdeczną osobą dla tych, któ­rzy okazywali jej serce. Od nieżyczliwych uciekała i kryła się przed nimi. Muszę panu wytłumaczyć: moja biedna siostra od dziecka nie była w pełni władz umysłowych. To obciążało mnie dużą odpowiedzialnością. Z czasem — zmę­czonym ruchem przesunął ręką po twarzy — Miss Dutton przejęła na siebie część tych obowiązków. Mówił pan, że wygląda na „praktyczną”, i tak było w istocie.

Opowiadanie stawało się coraz bardziej osobiste, a słu­chanie dla mnie kłopotliwe; niemniej, jak to bywa, wzma­gało się moje zainteresowanie. Z uMcy przez otwarte drzwi dochodziły odgłosy grzmotów zbliżającej się burzy, zakle­kotał konny wóz. Zdawało się, że pan Bleet niczego nie sły­szał ani nie zauważył.

Z kobietami, proszę pana, nigdy nie wiadomo — wy­krzyknął nagle — po czym uniósł głowę i spojrzał prze­nikliwie w górę, w tym bowiem momencie podeszła nasza kelnerka.

Osiemnastka — powiedziała niewyraźnie, trzymając ołówek przy wargach i wodząc bezmyślnie wzrokiem to po mnie, to po panu Błeecie.

Osiemnastka? Co za osiemnastka! — powtórzył ostro Bleet.

A! To numer omnibusu! Nie powiedziała pani tego, dziękuję!

Stała dalej nad nami z rachunkami w ręce.

Proszę o jeszcze jedną kawę. — Spojrzał na mnie,

czy nie zamówię czegoś dla siebie. Potrząsnąłem przecząco głową.

A więc jedną kawę, i bez pośpiechu! — Kelnerka odeszła.

Wygląda, że doczekamy się deszczu — ciągnął dalej, jakby czekał nań z równym pragnieniem jak ja.

Tak jak mówiłem, z kobietami nigdy nie wiadomo. A pani Dutton była kobietą światową. Znała dobrze życie, była za granicą. Wesoły Paryż, Monte Carlo i te rzeczy. Przed wojną była też w Niemczech. Z pełną swobodą czy­tała po francusku, jak pan czyta spis potraw. Wydania książek francuskich w miękkiej oprawie *, z ilustracjami,

i tym podobne.

Patrzał na mnie, jakby nie było innego sposobu wytłu­maczenia mi, jaki rodzaj literatury miał na myśli.

Zastanawiałem się czasami, co pociągało ją w na­szym domu. W miejscu tak odosobnionym, bez towarzystwa. Chociaż, oczywiście, mogła zapraszać przyjaciół, kogo tyl­ko chciała, z całkowitą swobodą. Kiedy była w odpowied­nim nastroju, opowiadała o swoich znajomych. Byli to lu­dzie na poziomie — wnosząc z tego, co mówiła. Chcę pod­kreślić, że była całkowicie niezależna. Co do mojej sio­stry — okazywała jej tyle życzliwości, że trudno o więcej serca. Przynajmniej w pierwszej fazie pobytu. Mówiła do niej, jakby z nią rozmawiała, a siostra siedziała pod oknem, spoglądała na nią i uśmiechała się potakując głową. A mo­że to i był rodzaj rozmowy? To jest, wie pan, ma się cza­sem w głowie myśli, których jakoś nie udaje się wypowie­dzieć. To jest to, czego ja czasem szukam tu, w Londynie; twarzy ludzkich, które mogłyby opowiedzieć niejedną hi­storię, ale co się kryje w ich wnętrzu, tego nie wiemy.

Potaknąłem mu głową w milczeniu.

Zapewniam pana, nie upłynęło parę tygodni, już czuła się u nas jak u siebie w domu. Jakbyśmy ją znali od urodzenia. Zadomowiona, chętna do rozmowy. Cały dom

był na jej usługi; rozporządzała nim, jakby należał do niej. Wszystko układało się łatwo. Tak jak to mówiłem wtedy, a teraz mogę powtórzyć. Przez cały czas nie było między nami sporów, nie było ani jednego słowa na temat pienię­dzy czy innych podobnych spraw. Kobieta taka jak ona, jeżdżąca po świecie, znająca kontynent, nie mogła popeł­niać nietaktów. Przyznaję, warunki były ustalone z pew­nym gestem, ale wspaniałomyślność, pojmuje pan, była po obu stronach.

Sama zażądała podniesienia owych odpłatności po po­bycie u nas ponad dwanaście miesięcy. Ale sprzeciwiłem się. Powiedziałem jej: umowa jest umową, Edno — byliś­my już wtedy na ty, także moja siostra Maria. A więc Ed- na, William i Maria. Była bardzo dobra dla mojej siostry. Sprowadziła do niej lekarza specjalistę aż z Bath! Zadawał wścibskie pytania i nic jej nie pomógł, o czym z góry wie­działem. Takich rzeczy nie leczy się w późnym wieku. A więc sprawy finansowe, jak mówiłem, nie obciążały jej zbytńio. Miss Dutton lubiła rzeczy wyszukane i wszelkie wygody. Lubiła, by wszystko szło gładko, sprawnie, jak to zresztą każdy z nas lubi. Przywykła do eleganckich pensjo­natów i hoteli, toteż starałem się utrzymać u siebie w do­mu odpowiedni poziom.

Przerwał. Twarz mojego rozmówcy przybrała nagle wyraz przygnębienia i rezygnacji. Tak jakby akceptował swój los. Odłożył na bok łyżeczkę, którą przed chwilą ener­gicznie wymachiwał, i zaczął powoli popijać kawę.

Próbowałem opowiedzieć panu — ciągnął dalej wy­cierając wąsy — jak wszystko szło gładko i układało się niemal jak w zegarku, gdy nagle pojawił się problem służ­by. Mój dom, jak panu mówiłem, ma typowe obszerne po­mieszczenia, w części przestarzałe. Do czasu przybycia Miss Dutton mieliśmy do pomocy dobrą kobietę, prymityw­ną, ale chętną. Była, co można by tak określić, wdową po marynarzu, takim, który w każdym porcie ma tego typu ofiarę. Zadowolona była z posady, z miejsca, w którym nie mógłby jej odnaleźć mąż. Przyjęła też zastrzeżenie, że jej

wynagrodzenie będzie stałe. Podwyższanie pensji przez drobne kwoty zawsze powoduje niezadowolenie. Trzeba również przyznać, że spisywała się znakomicie.

Oprócz niej mieliśmy też pomoc dochodzącą ze wsi. Nie było z niej wiele pożytku. Łakomczuch i głupia. Mimo to jakoś dawaliśmy sobie radę aż do przyjazdu Miss Dutton, a nawet przez pierwsze miesiące jej pobytu. Go­towanie dla dwóch osób to nie to samo co dla trzech. Prócz tego Miss Dutton lubiła przysmaki; raz kawałek rybki, cza­sem dodatkowa zupa — stojak z przegródkami na grzanki, oszklona szafka na napoje i likiery, serwetki na stole i tym podobne. Przychodziło to wszystko stopniowo, powolutku, drobiazg po drobiazgu — aż wreszcie...

Jego błąkające się spojrzenie spoczęło na mnie.

Jednak muszę powiedzieć, że jej sposób odnoszenia się do służby czasem i mnie oburzał. Wszakże była da­mą — proszę pana — chociaż niełatwo określić, jakie to ma znaczenie, gdy duch opuści ciało. Do służby odnosiła się z góry, jakby była wielką panią. Pewno to zwyczaje hoteli na kontynencie. Może to dobre w wielkich przedsiębior­stwach, gdzie ludzie kopią pod sobą dołki i za plecami wza­jemnie się obgadują. Ale nasz dom to nie hotel. U nas z ta­kimi obyczajami nie zajedziesz daleko — nawet gdyby się miało za służbę aniołów.

Proszę też pamiętać, że Miss Dutton zawsze była uoso­bieniem dobroci dla mojej biednej siostry. Nigdy złego sło­wa ani potępiającego spojrzenia — ani wprost, ani za ple­cami, przynajmniej do czasu tej awantury. Nigdy bym zresztą nie tolerował innego zachowania. Cóż to może być za rozmowa z osobą siedzącą naprzeciw z założonymi rę­kami, gapiącą się na twoje miny. A jeśli powie jedno czy dwa słowa, to od rzeczy. Co za utrapienie!

Sprawa służby to co innego. Miss Dutton nie umiała z nimi postępować. Żyła w innym świecie. Wciąż miała pretensje, wydawała rozkazy jednym tchem: „Zrobić to!” „A czemu tamto nie zrobione!” Starałem się łagodzić, tłu­maczyć; niestety, sprawa pogarszała się z tygodnia na ty­

dzień, z miesiąca na miesiąc. Byłem ledwie żywy z udręcze­nia.

Pewnego dnia kobieta — wie pan, ta Irlandka, na imię miała Brygida — postawiła się na całego i oddała Miss Dutton z nawiązką za to, co jej się dostało. Nie było mnie wtedy w domu. Wyjechałem swoim mikrusem załatwić sprawy w mieście. Usłyszałem jednak potem dokładne re­lacje, i to co najmniej trzy razy powtórzone. Kiedy wróci­łem, pani Tuntrums miała już rzeczy spakowane i zamó­wiony wózek u gospodarza. Wyniosła się na dobre. Wyrzą­dziło mi to wielką szkodę i przyprawiło o poważne kłopo­ty. — Może pan sobie wyobrazić, jak byłem przybity. Tłu­maczyłem Miss Dutton: „Edna! czy należało posuwać spra­wę aż tak daleko? Chyba nie!”

Widzisz, Edna — mówię — ta kobieta była dla mnie uprzedzająco grzeczna — od lat wiedziałem o jej ostrym języku, na długo przed twoim przyjazdem. Takimi ludź­mi trzeba umieć kierować stanowczo, trzymać na dystans, ale kierować! Jak nakazuje zdrowy rozsądek, by sa­memu sobie nie nawarzyć piwa. Prosta kobieta, a do tego Irlandka! Wiesz, czego się możesz od takiej spodziewać!” Byłem rozżalony, może mówiłem za ostro czy więcej, niż potrzeba. Ale byliśmy wtedy w przyjaźni, a jeśli między przyjaciółmi nie można sobie szczerze pogadać, to do czego to podobne? Nie mieliśmy już przed sobą żadnych tajem­nic. Doradzałem jej, jak ma zainwestować pieniądze, cho­ciaż wystrzegałem się, by się osobiście nie angażować. Nie ruszyłem palcem, dopóki sama czegoś nie zaproponowała. A potem wszystko wyszło na jaw na śledztwie. Mówiąc ściśle nie miałem z tym nic wspólnego, gdy np. ta pocz­ciwa kobieta umyśliła sobie dopilnować, by moja biedna siostra nie pozostała na łasce losu po mojej śmierci.

A jednak czepili się tego jak pijawki, do diabła! Tak! Wyciągnęli i to — to znaczy na śledztwie. Ciekawe, jak da­leko pozwoliliby sobie przekroczyć granice przyzwoitości, jeśli przesłuchanie nazwali w ogóle „dochodzeniem” przy­czyn śmierci — a jeszcze...

Po raz drugi doszedł nas (daleki) pomruk grzmotu, prze­rywając opowiadanie Bleeta. Urwał w pół słowa i pozostał z otwartymi ustami. Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś tak manipulującego brodą przy mówieniu jak Bleet. Musiało go to chyba bardzo męczyć. Mylnie odczytał na mej twarzy pytający wyraz; pochylił się ku mnie wysuwając naprzód długi owłosiony palec i ciągnął dalej.

Kiedy mówię „na łasce losu” — tłumaczył — nie znaczy to, że moja siostra pozostałaby bez grosza, gdyby Miss Dutton czy ktoś inny nie zjawił się w naszym domu. Miałem przecież własne pieniądze, chociaż — nie potrze­buję tłumaczyć, dlaczego — nie było tego dużo. — Ostatnie słowa ledwo dosłyszałem.

Zapowiada się burza i to z piorunami — przerwał znowu. — Wolę przebyć ją tutaj niż u siebie, kiedy siedzę w domu, pioruny walą dużo głośniej.

Nie wygląda to groźnie — zapewniałem — oczyści się powietrze.

Rozwarł szerzej oczy, jakby dziwiąc się, że samo działa­nie natury może być tak dobroczynne.

Mówił pan — podjąłem rozmowę — że stracił pan służącą.

Spojrzał na mnie ostro, a ja śpiesznie dodałem: — Nie chciałbym oczywiście mieszać się w pańskie sprawy pry­watne.

Ależ nie! Wcale o to nie chodzi! — przerwał mi z wi­doczną ulgą.

Zrozumiałem, że pan powiedział „stracił głowę”! A co do „mieszania się”, to przeciwnie, możność wypowie­dzenia się po przyjacielsku jest dla mnie pożądaną odmia­ną, zwłaszcza wobec kogoś spoza kręgu plotek i oszczerstw. Wykańczają mnie te plotki bez końca! Nic ich nie zaspokoi. Od jednego do drugiego weekendu nie wiesz, co nowego wykopią!

Trudno mi było ukrywać rosnące poczucie niesmaku

i niechęci względem mego towarzysza, litowanie się nad so­bą rzadko wzbudza sympatię! Na szczęście pociemniało

i w miejscu, gdzie siedzieliśmy, panował prawie półmrok. Mrok narastał w herbaciarni — widać niebiosa nie były dla nas zbyt łaskawe. Postanowiłem przeczekać deszcz. Wprawdzie mój rozmówca nie był ujmujący, a jego hi­storia niewiele się różniła od sensacyjnych relacji w gaze­tach, ale zaciekawił mnie samym sposobem opowiadania; mam na myśli jego technikę skoków. Przypominała mi de­finicję kraba: „małe, czerwone zwierzę chodzące tyłem”.

Prawdę mówiąc, to na temat służby — mówił dalej Bleet — doszło między mną a Miss Dutton do ostrej wy­miany słów. Nie miała pretensji o szczery ton wypowiedzi przyjaciela, wiedziała też, jakich mnie nabawiła kłopotów! Osobiście jestem przekonany, że w rozmowie z kobietą nie należy nigdy robić ogólnych wzmianek o kobietach. Ko­biecość jest jej istotą, kobieta jest sobą — albo niczym — pojmuje pan?

To, co ona myśli, to jakby „druga powłoka”. Nie wspo­minaj nic o jej cechach kobiecych, a zachowa się rozsądnie, ale nie wykraczaj poza te granice.

Ja — mówiąc między nami — nigdy nie dyskutuję z ko­bietami. Toteż wtedy zażegnałem burzę. W sumie trzeba przyznać, że dama tej klasy co Miss Dutton okazała wielką szlachetność, zgadzając się na niewygody obsługi takiego niezdatnego do niczego flejtucha.

Potem — wyobraź sobie pan — nauczyłem się obsługi­wać dom sami zastępowałem dwie służące.

Zmywałem naczynie, nakrywałem do stołu, utrzymy­wałem w porządku wszystkie drobiazgi służące do ozdoby, a także jeździłem do miasta, przywoziłem Ednie ulubione smakołyki: brzoskwinie, specjalne bulioniki w puszkach,

i tym podobne. Wszystko, na co miała ochotę. Nauczyłem ją też prowadzić mojego mikrusa, by mogła korzystać z niego, chociaż zmiana biegów w jej wykonaniu groziła zrujnowaniem mechanizmu.

Wie pan, jak to było? Galon benzyny — po motek czerwonego jedwabiu! Proszę mi wierzyć, potrafiła odbyć długi rejs do miasta po jeden szampon albo żeby tam wy-

pić herbatą! Kto to widział, proszą pana! Znali ją tam dobrze. Była wyjątkowo elegancką kobietą. Apaszki i spe­cjalne do samochodu woalki, różne szykowne dodatki. Nig­dy nie protestowałem, to nie była moja sprawa, nie wtrą­całem się, zwłaszcza że od czasu do czasu kupowała też coś dla domu. Przy tym dobrze też umiała liczyć, zwłaszcza większe sumy.

Najwięcej kłopotu sprawiała moja biedna siostra. Nie wiadomo, jakim sposobem wyczuła, że w domu źle się dzieje, że są trudności — to znaczy wtedy właśnie się za­czynały. — Jakim sposobem to dostrzegła? nie wiem! Mówię panu, trudno o cierpliwość, gdy to, co już zrobiłeś, ktoś za chwilę popsuje. Miała dobre intencje, biedactwo! A beszta­nie tylko pogarszało sytuację. Ale nawet wtedy jeszcze ciągnęliśmy, aż...

Znów przerwał i pozostał z otwartymi ustami — aż Miss Dutton umyśliła sobie, żeby wszystko postawić na jedną kartę.

A teraz według fotografii z gazety, którą panu po­kazałem, jak pan sądzi, ile ona mogła mieć lat?

Pytanie było niedyskretne. Chociaż trudno to uzasad­nić, ale fakt jej zaginięcia podkreślał drażliwość sy­tuacji.

Szczęście i zadowolenie z życia sprawia, że wygląda się młodziej — powiedziałem.

Patrzył na mnie zdumiony, że wobec tego nie posiadał jeszcze siwej brody na pół metra po nieszczęściu, jakie go spotkało.

Szczęście? — powtórzył za mną jak echo.

Tak, szczęście.

No, to jednak znaczy — i ja bym to tak określił, że nie była dzierlatką, prawda? Pełna jeszcze animuszu, ze swobodą bycia i głupstwami w głowie czasami, ale już nie­młoda, nie w wiośnie życia, proszę pana.

Odłożyłem pustą filiżankę i patrzyłem na niego. Ale nie zmieszał się. Bez mrugnięcia patrzył mi prosto w oczy, jakby sprawiło mu przyjemność podzielenie się z kimś ob-

««Hf

j» f ¡f^ *

fc %%-,S'1'*>ai<*i

flpBMgLAfli • #••''' „ • * ¿W1'**,*® «MtMfti

<%^%Cp^NlWł

t4MMP4t’%ll

JK^IPK l ffyjtM ¿¡i ij

cym swymi naiwnymi uczuciami w stosunku do „płci pięk­nej”.

Ja też nie uważam się za młodego, proszę pana — ciągnął dalej — ale słowo honoru, że to, co mi powiedziała tego wieczoru...

Zajęty byłem wtedy w kuchni, a ona układała we fla­konie kwiaty do kolacji. Robiła to wykwintnie, z gustem.

I nagle zapytała, dlaczego jestem dla niej niedobry, nie­wzruszony. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba.

Jakby na poświadczenie jego słów uderzył w tym mo­mencie piorun. Potężny huk rozległ się tuż ponad naszymi głowami. Szklanki i porcelana zadzwoniły delikatnym brzękiem. W milczeniu słuchaliśmy echa dudniącego gdzieś w górze, nad dachami. Mój towarzysz zdawał się odbierać te głosy raczej ustami wciąż otwartymi. Pobladł nieco.

Tak powiedziała! proszę pana! — Dotknęło mnie to do żywego. Uniosłem się i znów doszło do ostrych słów, ale mc poważnego. Burza w szklance wody.

Przy użyciu tej metafory zamiast uśmiechnąć się z jej trafności wyglądał, jakby był zdziwiony i zaskoczony — ale ciągnął dalej śmiało:

Ledwie załagodziłem sytuację, wyłożyła karty na stół. Najpierw, że to rok przestępny i inne takie błazeń­stwa! (a brała je ze śmiertelną powagą). Mówiła — o czym dawno wiedziałem — że nie ma nikogo na świecie. Niech pan zauważy, ani słowa o owym pułkowniku „wujaszku”, niespodzianie pojawiającym się szpakowatym jegomościu.

Zapewniała mnie, że nie tylko nie ma żadnych krew­nych, ale też żadnych przyjaciół, jak to mówią — samiu- teńka na świecie, no i że zaangażowała się uczuciowo. Na honor! Nie pisnąłbym ani słowa na ten temat w kręgu zna­jomych, ale człowiekowi obcemu, nie znającemu spraw

i ludzi, to według mnie co innego.

To powiedziała mi wtedy — tam w kuchni. A ja, wie pan, stoję przy robocie w fartuchu! Krótko mówiąc, powie­działa, że myśli o tym, byśmy się pobrali! Upodobała sobie mnie, i czy mi to odpowiada.

Na jego twarzy nie było próżności, tylko absolutne zdu­mienie, bez filozofowania. Z wyrazu twarzy można było wnosić, że przeżuwa maksymę „zrozumieć znaczy wyba­czyć”. Wyraźnie czekał, żebym zaaprobował jego postawę.

A więc proponowała panu małżeństwo — spytałem z niepotrzebną pedanterią i natychmiast pożałowałem tych słów, ale za późno, ponieważ okruchy naszej rozmowy do­tarły niestety do lady. Nasza kelnerka, przygryzając wciąż ołówek, patrzyła badawczo w naszą stronę. Nie wiem dla-, czego, ale połączenie upału dręczącego wszystkich z tymi absurdalnymi banialukami przyprawiało o irytację trudną do opanowania. Błogi spokój ducha mego towarzysza był nie do zniesienia.

Przywołałem kelnerkę:

Osiemnastka jedzie na King’s Cross?

Tak, osiemnastka — powtórzyła.

Może pani poda panu porcję lodów.

Pan Bleet patrzył na mnie oniemiały. Pąsowy rumieniec pokrył mu policzki.

Pan nie sądzi chyba, że to ja zaproponowałem. Za­ręczam, niczego takiego nie pamiętam — wybełkotał.

Moja odruchowa reakcja była tylko wyrazem nudy, zmęczenia i protestu. Jego odpowiedź zawstydziła mnie. W jakim stanie umysłu znajdował się ten człowiek, jeśli zawodziła go pamięć do tego stopnia. Kelnerka odeszła.

Diabelny upał — tłumaczyłem — nawet rozmowa męczy w taki czas.

Tak — odpowiedział cicho — czy pan nie zamówi łodów też dla siebie?

Nie, dziękuję. Szkodzą mi... choruję. Przykre upośle­dzenie. Pan mówił, że był pan zajęty w kuchni podczas oświadczyn pani Dutton?

Nastąpiła chwila ciszy. Bleet utkwił ogłupiały wzrok w porcji lodów w kieliszku, podobnie jak człowiek ze strefy podzwrotnikowej gapi się na śniegi północy. Wyglądał na urażonego, rozżalonego jak małe dziecko. Wystarczyłoby jeszcze jedno ostre słowo, a wybuchnąłby płaczem.

Nie wiem, czy warto to powtarzać — mówił niezręcz­nie, dźwięk jego głosu stracił ładną barwę. — Sądzę, że miała dobre intencje, a nie powiem znów, że niczego się nie domyślałśm. Nazywała mnie zawsze „Willi”, chociaż wszyscy mówili mi „William”, no a w szkole „Bill”. A ona „Willi to”, „Willi tamto” i przy tym powłóczyste spojrze­nia. Mimo to nigdy nie spodziewałem się aż takiego zakoń­czenia. Zapomniałem języka w gębie.

Czekała na moje słowo, spodziewała się wylewnego wy­znania, a ja nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. W jakiś tam sposób byłem do niej przywiązany, przyznaję. Posia­dała dwa różne oblicza. — Odwrócił się, jednak nie w celu dojrzenia tego „drugiego”. — Prosiłem, by pozwoliła mi to przemyśleć, i jak wypadało dżentelmenowi, powie­działem: „Edna, czuję się zaszczycony!” Położyła mi rękę na ramieniu, patrzyła na mnie. Bóg mi świadkiem! stara­łem się oszczędzać jej uczucia, łagodzić, chciałem jak naj­lepiej! Taka sytuacja nigdy mi nie zaświtała w głowie. Nigdy nie planowałem małżeństwa! Nie zestarzałbym się w bezżennym stanie, gdyby było inaczej! Było mi niemiło słuchać wciąż tego, co powtarzała zbyt pospiesznie. Ale sprawy zaszły tak daleko, że w końcu doszliśmy do porozu­mienia. Jaki był tego rezultat? No, wykorzystała to tak, by we wszystkim postawić na swoim. Czy nie widziałem tego przedtem?

Spojrzał na mnie badawczo, ze szczerością psiego spoj­rzenia próbując zgadnąć, czy dobrze się orientuję w jego wynurzeniach. Wyraz ten podkreślały wysoko osadzone uszy. — Jak to się mówi, „wzięła cugle w swoje ręce”. W sumie niby łagodnie, ale niepodzielnie! Można powiedzieć — nie czekając na małżeństwo — już rządziła się jak u siebie w domu. Kiedy jednak doszło do rugania mojej biednej siostry, i to o rzeczy skomplikowane, które nawet normalna osoba niełatwo by pojęła, zacząłem podejrzewać, że popeł­niłem błąd. Wiedziałem o tym wcześniej, ale „przewidy­wać” to nie to samo co umieć się „obronić”. Łatwiej się po­mylić; niż rzecz naprawić; Sprawy zaszły już za daleko.

Jeśli pan nie chce tych lodów, zawołam kelnerkę, by je zabrała.

Spytałem po to tylko, by sprowadzić go na ziemię z roz­marzenia, w jakie zapadł znowu, a może wpatrywał się tyl­ko w zalaną deszczem ulicę, odbitą w lustrze za moimi plecami.

Owszem, spróbuję. — Wziął do ręki łyżeczkę.

A więc Miss Dutton wyjechała w końcu! Czy uprze­dziła pana?

Nigdy — zapewnił żywo — ani słowem!

Ale jeśli nie sposób to wyjaśnić, po co starać się teraz, kiedy jest za późno!

Równie dobrze mógłbyś mówić do obrazu.

Nadeszły wtedy upały. Pamięta pan suszę zeszłego roku. Nie w całym kraju, ale u nas. Wszystko spalone, su­che jak chrust, glina popękana, zwiędłe ziele, nawet ptaki odleciały i drzewa przywiędły. Dęby były do połowy obje­dzone przez gąsienice. W tym czasie, nie pamiętam, z ja­kiego powodu, pewnie upału, wybuchła kłótnia. O tym nie dowiedzieli się ode mnie na śledztwie, o nie! Załatałem i to też. Przeprosiłem, bo nalegała na to, ale mnie urazi­ła; zraniła moje uczucia. Osądziłem, że przy takim postę­powaniu małżeństwo nie będzie dobrym wyjściem. Pode­szła mnie. Czy z fotografii, na której wygląda na tak po­godną. światową damę, domyśliłby się pan płaczów i krzy­ków? Zmęczyło mnie to w końcu. Nie było jej z tym do twarzy. Była, jak to mówią, z „temperamentem”. A przez to — wykrzyknął z emfazą — lubiła wszystko zmonopoli­zować, niezdolna do dzielenia się z drugimi.

Odczuwaliśmy dotkliwie brak służby, jak można się do­myślić. Z dnia na dzień było gorzej. Otwierałem puszki cierpiąc na zastrzał kciuka. Ona jednak poszukiwała słu­żącego i chciała posłużyć się mną. Często rola mężów ogranicza się tylko do tego. Sytuacja wyglądała gorzej. Wprawdzie teraz nie chciałbym mówić niczego prze­ciw niej, ale nie mogę do licha zrozumieć, dlaczego posu­nęła się tak daleko, by mnie znieważać. A przecież jeszcze

tydzień przedtem byliśmy jak dwa gołąbki na tej samej grzędzie. Proszę pomyśleć! Znieważać mnie wobec mojej biednej siostry, która musiała tego słuchać!

Ale wtedy zdobyłem już niejedno doświadczenie. Trzy­małem język za zębami, mimo że byłoby wiele do po­wiedzenia na ten temat, gdyby się poniżyć do mówienia. Tak! Byłoby tego wiele! Jednak podczas jej awantur pa­trzyłem tylko dalej przez okno, usiłując uspokoić nerwy miarowym kołysaniem nogi. Byliśmy wtedy w salonie. Wy­palone trawy, jarzyny, widok promieni słońca spadających z góry jak potoki wulkanicznej lawy — to wystarczyło do wykończenia ludzkich nerwów. Ale, jak mówiłem, stałem dalej myśląc, ile mógłbym odpowiedzieć — bez słowa pozwalałem jej wygłaszać dalej swoje tyrady.

Z jakiego powodu na przykład na parę tygodni przed­tem kłamała, że zainwestowane przez nią fundusze przy­noszą jej dwa razy tyle zysku, niż było naprawdę? Po co to gadanie o damie z Ameryki i z Monte Carlo, jeśli była tylko w Bou-logne na tak zwanej pension, co zwyczajnie po an­gielsku tłumaczy się mieszkanie. Tak, przyznaję — mówił dalej uprzedzając jakby moje pytanie, którego nie mia­łem zamiaru zadawać — przyznaję, że Miss Dutton miała pewną znajomość rzeczy. Przyznaję, że poprzednio, na dłu­go przed tymi wypadkami, o których mówię, zapisała nie­mal wszystko, czym dysponowała, prócz głupiego legatu dla azylu zagubionych psów i kotów oraz dla jakiegoś bel­gijskiego przedsiębiorcy — mojej siostrze. Widziałem to wypisane czarno na białym. Sprawdziłem z obowiązku, że tak było. Skąd jednak mogłem wiedzieć, czy nie zmieni zdania! Czy to nie było, jak się to mówi, „usłanie sobie drogi”? Dlaczego umyślnie mnie oszukała? A teraz tym bardziej stawiam sobie to pytanie po wszystkim, co prze­cierpiałem.

Było to względem mnie postępowanie nieuczciwe, a szczególnie podawanie mylnych informacji przed faktem. Potem nic nie dało się już zmienić, kiedy byliśmy już jak mąż i żona. Było za późno.

Z powodu szumu deszczu, a może i jego sposobu mówie­nia, z trudnością rozumiałem chaotyczny bełkot utrapione- go faceta. Czułem, że jego słowa wymykają się mojej uwa­dze. Właśnie naprzeciw, na ulicy, obserwowałem miniatu­rową „Niagarę”. Na jakieś osiemnaście cali szeroki wodo­spad spływał z granitowego rynsztoku pieniąc się, a krople deszczu, odbijając się i jakby podskakując nad pa­rującym asfaltem, powodowały unoszenie się w powietrzu wspaniałej rozpylonej mgły. Patrzyłem oczarowany tym widokiem. Był to odpoczynek dla zbolałych od upału oczu, jakby oglądanie palm na pustyni, a szum wody kołysał mnie przez chwilę jak w hipnotycznym transie. Gdy powróciłem do prozaicznej rzeczywistości, Bleet patrzył na mnie pilnie, tak jakby cały czas mojej dystrakcji gorliwie wykorzystał na gadanie.

O! Tego nam potrzeba — rzekł wskazując kciukiem za siebie na ulicę. — Może chciał mnie zainteresować. — Ale marnuje się tu na kamieniach!

Zagapił się na deszcz. Przekręcił głowę osadzoną na wą­skich ramionach, niemal całkiem do tyłu. Była to krótka chwila. Zaraz powrócił do swego tematu z gotowością; jakby przywołał go do porządku przewodniczący na posiedzeniu komitetu plotkarzy.

W prasie, jak pan czytał przed chwilą, podano, że nie widziano Miss Dutton od momentu, gdy opuściła Crowstairs po południu trzeciego lipca. Tak piszą — ale to kłamstwo! Jak okazało się później. To, że napisano, nie zmienia faktu, że napisano niedokładnie, i potem wyszło to na jaw.

Może wpierw powinienem szczegółowo opowiedzieć pa­nu, jak się rzeczy miały. Miesza mi się wszystko w pamięci.

Znowu przesunął ręką po zmęczonej twarzy, jakby chciał zetrzeć z niej wspomnienia.

Jednak — mówił dalej — przynosi mi ulgę uporząd­kowanie po kolei faktów.

Faktycznie całe nieporozumienie minęło w ciągu paru dni przed katastrofą. A więc po ostatniej małej sprzeczce,

o której mówiłem. Załagodziłem jak zwykle sprawę, przy­

najmniej ze strony Miss Dutton, bo z mojej niewiele możr na było doszukać się winy. Osobiście przypuszczam, że była histeryczką. Mianowicie bez żadnego powodu robiła za­mieszanie i wybuchała gniewem. Bez uzasadnienia! Jedy­nie z powodu własnych nastrojów i humorów. Nigdy nie umiałem demonstrować moich uczuć; nie było tego w na­szej rodzinie. Mój ojciec był typowym belfrem reprezentu­jącym surową dyscyplinę. Musiał zawsze mieć rację. Był typem człowieka, który w każdym wypadku uważa, że go obrażono; nigdy on kogoś drugiego. Do dziesiątego roku ży­cia ani razu nie słyszałem, żeby moja matka odważyła się cokolwiek mu odpowiedzieć. Widzi pan, ona to wyczuwała. Ojciec bił mnie czasem bez litości, patrzyła wtedy płacząc, bez słowa. Wiedziała, że pogorszyłaby sprawę. Umarła, jak miałem dwanaście lat.

Widzi pan, chodzi mi o to, że Miss Dutton popełniła co do mnie pomyłkę. Lubiła komfort: śniadanie do łóżka, pod wieczór pantofle nocne, ciepłą wodę do mycia. Takie rze­czy! Nawet więcej! Była stworzona do luksusu; widać to było z jej przyzwyczajeń. Jeśliby się jej powodziło dwa razy lepiej, to jeszcze wymagałaby trzy razy tyle luksusu: osobna panna służąca, wieczorne stroje, suknie wizytowe, w salonie muzyka; tego rodzaju życzenia. Możliwe, że mo­je opanowanie i zachowanie spokoju wobec wszystkiego, co robiła czy mówiła, wywoływało u niej tylko irytację. Nie umiała pomyśleć nad tym, co mówi. Paplała, cokolwiek przyszło jej do głowy: prawda czy nieprawda! Nie było jej też obce użycie siły. Parę miesięcy temu rzuciła we mnie wazonem pełnym śnieżyczek.

Jego twarz zamarła nagle jakby na skutek rozpamięty­wania nieoczekiwanego wspomnienia.

Nie chciałbym stworżyć wrażenia — zaznaczył gor­liwie — uwzględniwszy późniejsze zajścia, że zachowuję żal czy urazę z tego powodu. Chcę tylko powiedzieć, że rosła wciąż presja i'atak na mnie ponad granice ludzkiej wytrzymałości. Jeśli tak było — głos jego zadrżał — za­pomnijmy! Co było, to było. Na ten temat nie będę już

mówił. Miss Dutton, sądzę, była, jak to mówią, „przelotnym ptakiem”. Po wybuchu ostatniej sprzeczki wszystko między nami się skończyło. Rzucała mi obelgę za obelgą, a moja biedna siostra w wytartej czarnej sukni patrzała na nas przez zasłaniające twarz dłonie cała drżąca, zaszyta w róg pokoju jak nieme zwierzę. To Miss Dutton umyślnie ją przywoływała.

W tym wszystkim kompletnie nie wiedziałem, co po­cząć; czy to z problemem służby, czy z mnóstwem nacho­dzących nas zewsząd sklepikarzy, ludzi bardzo kłótliwych i bardzo głupich. Mówię panu, dało mi to szkołę! Wszystko wywlekli na śledztwie — na takich możesz liczyć — to oni umieją! Raz, kiedy stanie człowiek przeciw człowieko­wi, to wystarczy. Nie mówię o stronie urzędowej do­chodzenia. Nawet powiem, że jeśli chodzi o policję, choć niczego nie zaniedbali, co dałoby się zaczepić, jednak w po­równaniu z tamtymi to jeszcze, można mówić, zachowali się jak dżentelmeni. Takie wiadomości przeciekają. Nie możesz zmusić do milczenia pismaka z prasy. Nawet jeśliby nie było nic na rzeczy, zrobią ci piekło z życia.

Jak pan rozumie to „nic na rzeczy”?

Przez chwilę jego spojrzenie było pozbawione wy­razu.

Mam na myśli — rzekł uparcie po chwili wahania — zranienie moich osobistych uczuć, intymnych uczuć! Jesz­cze teraz słyszę jej głos. Kiedy było po wszystkim, pierw­szą moją reakcją było poczucie ulgi, nic, tylko to. Nasze usposobienia nie mogły się zgodzić. Porozumienie nie trwa­łoby długo. Okazało się to już po pierwszych paru tygod­niach. Lepiej umyć ręce od tego wszystkiego, dostałem się — zapewniam pana — w niezwykłą kabałę. Miała wy­jechać za tydzień, a mnie zostawić z całym tym bałaganem. Sam miałem się z tym uporać. Dom zarzucony rachunkami do spłacenia, wszystko na moje konto: wina, oliwki, świeże masło, puszki z zupą żółwiową itp. rzeczy. Uważam, że nie powinna była wykorzystywać sytuacji tak do ostatniej chwili. Czy nie sądzi pan, że kobieta ze szczyptą zdrowego

136

BBfi

m mm

rozsądku, nie mówiąc już o rozwadze, dałaby mi wreszcie spokój?

Czekał na moją odpowiedź.

A co na to jej wujaszek pułkownik?

Z tym wujaszkiem „ochotnikiem” — odparł z nie­zwykłym jak na niego szyderstwem — rozmówiłem się jak mężczyzna z mężczyzną.

Nie poczekała nawet paru dni?!

To było trzeciego lipca — powtórzył — po zajęciach w domu. A proszę pamiętać, że każdą kroplę wody trzeba było wtedy przynosić w wiadrach przez wyschnięte pola ze stawu odległego o pół mili, w którym już zaczęło bra­kować wody. (Nosiłem ją sam). Po skończeniu ran­nych porządków siedziałem rozmyślając, co by tu prze­kąsić na lunch i do czego zabrać się potem, kiedy usły­szałem najpierw kaszlnięcie; otworzyły się drzwi od jej pokoju, a potem usłyszałem kroki na schodach. Szła w no­cnych pantoflach.

Podniósł w górę wskazujący palec — jak to się robi na aukcji — i mówił z całą powagą, jakby scenę tę miał przed oczyma i chciał mi zdać z niej dokładną relację, najści­ślej wyrażoną.

Schodzi na dół — powiedziałem sobie — i wszystko za­cznie się od początku!” Tak powiedziałem i już wiedzia­łem, co mnie czeka. Znowu miałem znaleźć się w sytu­acji bez wyjścia? Znowu!

Potrząsnął głową podobnie jak kot zaczynający pić wo­dę, ale szkliste oczy, które na mnie obrócił, przypominały okna pustego sklepu.

-- Nie! powiedziałem sobie. Lepiej wynieść się, trzy­mać się z daleka! Uciec! Odciąć się! Bóg mi świadkiem, robiłem, co mogłem, by zapomnieć, co się działo poprze­dniego wieczoru, i mieć siły na to, co mnie czeka. Wysze­dłem z domu.

Było parno jak dzisiaj, wczesne popołudnie. Włóczy­łem się po polach. Musiałem przejść sporo mil; nie spo­tkałem żywej duszy. Ale gdyby mnie pan spytał, gdzie

'byłem, odpowiedziałbym, że jedno pole przypomina dru­gie. Bez różnicy! Czy pan widzi cokolwiek, kiedy idzie pan jak nieprzytomny?

Krążyłem wokół drogi na Winstock. Ścieżki, żywopło­ty, pola' zbóż i rzepy. Wciąż naprzód! Naprzód! Bezmyślny tupot nóg!

Wróciłem dopiero wieczorem, koło siódmej. Czas na kolację. Wygarnąłem popiół, wyciągnąłem talerze. Nikogo ani śladu: ani Miss Dutton, ani mojej siostry. To, że nie było na dole siostry, nie zdziwiło mnie; często siedziała u siebie w sypialni przy oknie i patrzyła przed siebie z rę­kami opuszczonymi na kolana. W domu było cicho jak w kościele.

Wałęsałem się przez chwilę po kuchni. Czy mam j ą zawołać? No, co to, to nie! Zresztą jak zwykle było dużo roboty; koło kolacji i w ogóle.

Posługująca kobieta dochodząca ze wsi odeszła wtedy

o jedenastej rano; bolały ją zęby. Ale nie to mnie nie­pokoiło. Potrafię ugotować jajko czy ziemniaki wcale do­brze dla niewymagających, uczciwych ludzi. Ale gorące dania — dania dla... — ale tego wieczoru nie było żadnego gorącego posiłku. Dochodziło już pół do ósmej. Cisza. Za­czynało mnie to dziwić. Przyszło mi do głowy, by oglą­dnąć mego mikrusa na podwórzu, starego forda, o którym już wspominałem. Od tygodni nie miałem czasu, żeby

o niego zadbać. Podszedłem do garażu; obok jakiś obcy kot obgryzał ości po rybie. Zaglądnąłem do środka, mikrusa nie było!

Nie było forda? ' • ’4

Tak, proszę pana, zniknął bez śladu.

Struchlałem! Przeraziłem się nie na żarty, bo w oko­licy przeż parę dni włóczyli się Cyganie.

Pobiegłem pędem do domu. U progu schodów zawoła­łem: „Edna! Edna! Zniknął ford”! Nie było odpowiedzi. Mówię panu, jakbym oszalał! Biegnę do salonu, na tacy czajnik i filiżanka, ale puste! Promienie słońca wpadają przez okno jak gdyby nigdy nic! Zaglądam do jej saloni­

ku — nazywała go buduarem — nic! Nikogo nie ma! Po­leciałem na górę, do jej sypialni; pukam, wołam: „Miss Dutton, czy widziała pani forda?! Zniknął!” Wreszcie wsze­dłem do sypialni. Wie pan, dziwne, wszyscy mnie potem

o to pytali, dlaczego nie przyszło mi do głowy, że to ona zabrała forda, ale zawsze mówię, jak można myśleć

o czymś, czego się nie wypowiedziało? Czy nie ja pierw­szy powiedziałem o fordzie?

Tak czy owak wszedłem do środka; chyba miałem pra­wo do tego w moim własnym domu, kiedy mi wóz sprzątnięto sprzed nosa! Wnętrze pokoju przedstawiało opłakany widok. Jestem wymagający, jeśli chodzi o pra­wo i porządek, to jest o ład we wszystkim. Już poprze­dnio mnie to irytowało. Mimo całej elegancji i wyszuka­nych gustów Miss Dutton nigdy nie była schludną kobie­tą. Ale stan tego pokoju przechodził wszelkie wyobraże­nie! Pootwierane i wysunięte szuflady, porozrzucane wszę­dzie suknie, pantofle, robótki z paciorków, pudełka, tan­detne ozdoby i sztuczna biżuteria. Miss Dutton ani śladu! Sprawdziłem każdy kąt! Nigdzie jej nie było. Odeszła! Zniknęła! Odtąd nigdy jej już nie zobaczyłem.

Deszcz ustał. Głębokie westchnienie, jakie wydobyło się z piersi mego rozmówcy, rozeszło się po małej herba­ciarni jak przytłumione echo burzy, która ustała równie szybko, jak się zaczęła. Znów zabłysnęło słońce i lekko pozłacało ulicę.

A więc zmiarkował pan od razu, że włamano się do domu podczas pana nieobecności?

Utkwił we mnie wzrok. Patrzył na mnie badawczo.

Tak — z początku tak myślałem.

Ale mówił pan przed chwilą, że widziano Miss Dutton po raz drugi!

Potaknął głową:

Otóż to! — mówił jakby z niedowierzaniem, ale logicznie.

A więc poprzedni domysł nie był słuszny. Fakty świad­czą przeciwko niemu. Jeszcze tego wieczoru kilku ludzi

widziało ją prowadzącą mego forda. Zdarzyło się, że nasz rzeźnik — nie należy do moich przyjaciół — był przed sklepem. Krajał mięso na porcje po cztery i sześć pensów i widział, jak przejeżdżała; zauważył też numer! Było to jeszcze w biały dzień, siódma godzina. Właśnie — nakrę­cał zegarek — ale ulica jest wąska, a Miss Dutton jechała szybko. Któż by się dziwił, że wyglądała nieco niesamo­wicie. Jeśli ktoś ucieka nagle z domu, w którym żył spo­kojnie przez dwa czy trzy lata, czy można oczekiwać, że będzie dbał o elegancję?

Dlaczego wyglądała dziwnie?

Rzeźnik to głupi człowiek, chociaż umie się pospie­szyć i dopilnować porządnego klienta, by zapłacił ra­chunki. Twierdził, że ledwie ją poznał! W biały dzień i w moim fordzie!

Jednak — pytałem, starając się mówić możliwie jak najswobodniej — chociaż czasem trudno odszukać ślad osoby, to nie tak łatwo ukryć samochód! Czy go nie zna­leziono?

Uśmiechnął się do mnie po przyjacielsku, czego się nie spodziewałem po tej twarzy całkowicie pozbawionej wy­razu.

Trafił pan w sedno — przyznał. — Właśnie w ponie­działek rano znaleźli wóz. Właściwie to już w niedzielę widział go jakiś człowiek podczas przechadzki ze swoją dziewczyną; ale myśleli, że ktoś zostawił go na chwilę, wyszedł zbierać kwiaty czy coś w tym rodzaju. Było to w środku jodłowego lasku, ze dwieście metrów od stacji, a milę od miasta.

Podmiejska mała stacja? — przypuszczam. — A czy ktoś, na przykład bagażowy, zauważył tę panią?

To mała stacja, ale tłum na peronie, ludzie jadący po sobotnie zakupy; do tego było przyjęcie na plebanii.

Pociągi do Londynu!

Tak, właśnie!

A więc „ślady zatarte”!

W tym momencie zobaczyłem czerwony autobus, osiem­nastkę, o którym mówiła kelnerka. Minął herbaciarnię i zniknął.

Tego właśnie ranka dostała list z Chicago — niestru­dzenie terkotał mi nad uchem aż nazbyt znajomy głos. — Listonosz zapamiętał zagraniczny list. Domyślam się, że wszystko to spowodował ten właśnie list! Mimo to, przy­zna pan, że chociaż nie chciałbym się skarżyć, to potrak­towała mnie...

Nie dokończył zdania. Usiłował manipulując niezgra­bnie łyżeczką uratować tonącą muchę, raczącą się zimną słodką kawą. Lekko dmuchał na bezradne stworzenie.

Wtedy pewnie zawiadomił pan policję!

_ — Zawiadomić? Dlaczego!

Zmieszałem się pod wpływem chłodnego tonu, jaki na­gle przybrał.

Dlaczego? — powtórzyłem. — Czy o zniknięciu Miss Dutton nie dał pan nikomu znać?

Za przeproszeniem — a skąd mogłem wiedzieć — proszę pana, jakie są zamiary pani Dutton! Nie byłem jej opiekunem! Miała zupełną swobodę wyboru: zostać czy wyjechać! Skąd miałem wiedzieć, co jej przyjdzie do głowy!

Wziąwszy wszystko pod uwagę, pomyślałem, że poży­czyła forda na zasadzie przyjaźni.

Proszę nie sądzić, że się nie niepokoiłem. Oczywiście zdziwił mnie hrak choćby słowa wytłumaczenia, jak to kiedyś zrobiła, przypiąwszy szpilką kartkę do kuchenne­go stołu: „Żegnaj, twoja Edna!” Oczekiwałem czegoś w tym rodzaju, chociaż to było wtedy, gdy wszystko między na­mi układało się miło i gładko.

A więc pierwsze, co zrobiłem, to zszedłem w dół drogi, by zasięgnąć języka w najbliższej farmie. Nikogo nie za­stałem prócz córki gospodyni zajętej w pralni.

Nie słyszała wozu, nie widziała Miss Dutton. Pamię­tała tylko odgłos klaksonu.

Czy to mój klakson?” — pytam — ale nic nie wie­

działa. Takie dziewczęta niewiele zauważają; za głupie! Przy tym to młode, prawie dziecko.

A siostra pana? Gdzie była wtedy?

Spojrzał na mnie znów jakby z uznaniem dla mej by­strości.

To było oczywistą rzeczą — odszukanie jej i wypy­tanie. Poszedłem na górę do sypialni siostry. Otwarłem drzwi. Mam jeszcze w uszach własne słowa: „Mario, nie widziałaś Edny?”

W jej pokoju cisza, zaduch. Przez chwilę myślałem, że jej nie ma. Wreszcie zobaczyłem, a raczej wykryłem sku­loną w najdalszym kącie pokoju. Odwróciła do mnie po­bladłą twarz, ukrytą przedtem w dłoniach. „Mario, gdzie jest Edna?” Powtórzyłem pytanie. Potrząsnęła głową. Siedziała daleko od okna, w głębi. Ledwo mogłem ją dojrzeć.

Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, że każde pyta­nie wprost czy zbyt nagłe wywoływało u niej zawsze zmie­szanie. Zapewne wtedy także nie zrozumiała, o co pytam. Dlatego uważam, że sposób wypytywania jej podczas śle­dztwa był wręcz brutalny. Mam na myśli pułkownika, jak się sam nazwał. Stawiał jej natarczywe pytania raz za razem.

Żadne z nas nie myślało o jedzeniu, jak pan się do­myśla. Mijała ósma, dziewiąta, a Edny ani śladu. Wre­szcie nie było już dłużej po co czekać. Jednak dla spo­koju i żeby się upewnić, poszedłem do farmy około dwu mil boczną drogą, którą zwykle jechała do miasta. Mie­liśmy tam znajomych. Było chyba około pół do dziesią­tej. Wszyscy już spali. Pies podwórzowy skowyczał pod­czas pełni księżyca, jakby mnie nigdy przedtem nie wi­dział. Rzuciłem parę grudek żwiru w okno gospodarza. Muszę przyznać, że zachował się przyzwoicie jak na tę późną porę, zwłaszcza że, jak mnie zapewniał, nikogo nie widział.

Chciałem się dowiedzieć, co się z nią stało” — wo­łałem.

Stał w oknie na piętrze i nie wydawał się dzielić me­go niepokoju, chociaż następnego ranka zajrzał do mnie.

Taka kobieta jak Miss Dutton wie, czego chce” — odpowiedział.

Wróciłem do domu i położyłem się spać z przykrym uczuciem niepokoju — sam pan to rozumie. Ale o jakiejś czwartej nad ranem usłyszałem hałas.

Myślał pan, że wróciła?

Słucham?

Myślał pan, że wróciła — powtórzyłem pytanie.

Tak! Oczywiście!

Wyglądnąłem przez drzwi mojej sypialni. Właśnie księ­życ rzucał nieco światła na ściany i linoleum na klatce schodowej. Na dole stała moja siostra w starej spódnicy narzuconej na nocną koszulę, blada jak chusta. Wstrzą­sały nią dreszcze.

Mario, gdzie byłaś?” — zapytałem najłagodniej, jak umiałem. I wie pan? Najdziwniejsze było to, że mnie zro­zumiała bardzo dobrze i od razu odpowiedziała. W moim przekonaniu ona często nie mogła pozbierać myśli tak szybko jak inni.

Powiedziała mi — mamrocząc niewyraźnie — że szu­kała jej.

Kogo szukałaś?” — spytałem raz jeszcze, by się upe­wnić, czy dobrze mnie rozumie.

Szukałam jej” — powtórzyła.

Szukałaś Edny?” — spytałem. — „Ale dlaczego teraz w nocy!” Tym razem mówiłem nieco ostrzej. Popatrzyła na mnie 1 łzy potoczyły się jej po twarzy.

Mario, na miłość boską, czemu płaczesz!”

Ona odeszła” — odpowiedziała szlochając — „i teraz nigdy już nie wróci”.

Objąłem ją ramieniem prowadząc na schody.

Uspokój się” — tłumaczyłem. — „Przestań się tak trząść.” — Zapomniałem, że stała boso na zimnym linoleum.

Czemu mówisz, że odeszła? Nie przejmuj się tak. Kto wie. Może wróci cała i zdrowa?”

Podaję panu dosłownie całą naszą rozmowę.

William, ty wiesz lepiej ode mnie” — powiedziała. — „Nic więcej nie powiem. Odeszła i nie wie nawet o tym, jak wspominam jej dobroć.”

Dobroć? Moja kochana! No, w swoim czasie, owszem, ale teraz to ona dobra nie była! Pamiętasz, co ci powie­działa tamtego dnia?”

Jednak nic więcej z niej nie wydobyłem. Szlochała i ję­czała skulona, zagubiona i znów bez rozeznania. Włosy spadły jej na oczy. Odwróciła ode mnie głowę; ramiona zgarbione drgały pod moją ręką od szlochu. Doprowadzi­łem ją do jej pokoju i ułożyłem, jak mogłem najwygo­dniej. Ale resztę nocy słyszałem, jak płacze i mówi do siebie.

Proszę mi wierzyć, że ja sam byłem u kresu sił. Je­dna z najdłuższych dla mnie nocy! Kiedy potem powtó­rzyłem „pułkownikowi” tę rozmowę w obecności same­go inspektora, wyobraź pan sobie, odpowiedział wręcz, że mi nie wierzy! To się nazywa „przyjacielska rozmowa”. Miałem ochotę dać mu dobrze po nosie. Ale moja biedna siostra nie potrafiła wtedy sklecić dwu słów do sensu. Pułkownik wprost ryczał na nią, nawet inspektor zwró­cił mu uwagę, że to niegodziwe, a jej świadectwo będzie i tak nieważne, cokolwiek powie.

Znów nastąpiła krótka przerwa w bezładnym opowia­daniu Bleeta. Zjadł pospiesznie parę łyżeczek rozpuszczo­nych lodów. Mimo deszczu i przelotnej burzy powietrze nie pochłodniało. W herbaciarni panował dalej zaduch i martwota. Kelnerka przestała się nami interesować. Tra­ktowała nas jak dziwaków. Z dezaprobatą patrzyłem na wywieszkę na ścianie: „Uprasza się nie dawać napiw­ków”.

Jak długo potem trwała susza? — zapytałem wre­szcie.

Susza — powtórzył. — Jakby pan zgadywał! Tejże samej nocy nastąpiła zmiana. Przez osiem godzin mieliśmy ponad cal opadów.

To przynajmniej jakaś pociecha.

Nie widzę, jaką by to miało być pociechą — odpa­rował ostro.

Potem zawiadomił pan policję?

W niedzielę.

Wyjął z kieszeni marynarki nieskazitelnego garnituru marengo jedwabną kolorową chustkę do nosa. Dziwne, jak z wyglądu ogólnego odgadujemy takie drobiazgi w zacho­waniu się człowieka jak na przykład sposób wytarcia nosa.

Dziwne, że wszystkie aspekty i właściwości ludzkiej natury są jakby w zmowie z sobą; zespalają się w jedno. W każdym razie nos mego towarzysza Wydał przy tej oka­zji dźwięki podobne do piania koguta, odbijające się ostrym echem od szyb i marmurów.

A teraz przyszło mi na to... I oto w jakiej się znaj­duję sytuacji. Patrząc na mnie nie domyśliłby się pan, że przepadło, zniszczone zostało wszystko, czego człowiek naj­bardziej w życiu pragnie. Nie oczekuję od pana — nie­znajomego — zaufania. Jednak to ulga wypowiedzieć się do końca, bez zatajenia czegokolwiek. Przyjechałem zgubić się w gwarze Londynu. Pustka i cisza tam są nie do wytrzy­mania. Ale muszę wrócić! śpię niewiele. W nocy budzę się z krzykiem. Ale najgorsza jest pustka, poczucie, że wszystko przepadło! Niczego już więcej nie pragnę. Rad zrobiłbym z sobą i z tym koniec. Gdybym tylko mógł to zrobić bez przymusu. Nie widziałem nigdy pustyni. Teraz wiem, jak wygląda od wewnątrz. Czasem przestaję my­śleć. Nawet ubieram się nie wiedząc, co robię. No, tego by pan nie zgadł po moim wyglądzie. Jeśli jednak czło­wiek zacznie żyć jakimś pseudożyciem, które w rzeczy­wistości jest wegetacją, do czego może to zaprowadzić?

Zaszczuto mnie! Na wszystkie sposoby! Zbyt daleko i głęboko. Teraz w końcu zapieczętują, zamurują na amen. Nie będę nawet wiedział, jaka wiadomość może przyjść któregoś dnia od niej. A moja siostra odeszła także.

Ona chyba nie „zaginęła” — zauważyłem i nagle

uzmysłowiłem sobie, jak wobec niego postąpiłem podle! Nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie. Twarz jego w tej chwili przypominała pogorzelisko. Wprost okropnie było patrzeć na to. Smagłe policzki poszarzały. Ręka opar­ta na marmurze drgała gwałtownie.

Zaginęła?! — krzyknął. — Ona umarła! — Czy jesz­cze panu tego nie dosyć?!

Właśnie dlatego, że wina była całkowicie po mojej stronie, straciłem nad sobą panowanie.

Co pan sobie właściwie myśli! — wybuchnąłem stłumianym głosem — jak pan się do mnie odzywa? Czy nie poświęciłem prawie całego sobotniego popołudnia, by wysłuchać historyjki, którą mogłem wyczytać, jeśliby mnie to interesowało, w pańskiej prowincjonalnej gazecie? Co ja mam z tym wszystkim wspólnego? Nie chcę mieć z tym więcej do czynienia jak również z pana osobą!

Nie mówił pan tak od początku — zawołał oburzo­ny — zachęcał mnie pan! — zerwał się z krzesła.

Ja pana zachęcałem! Miły Boże! Co za tupet! Po­wtarzam, nie chcę pana widzieć na oczy. Jeśli pan tak przyjmuje czyjąś uprzejmość, to na przyszłość radzę pa­nu zachowywać przy sobie swoje kłopoty. „Co było, to było” — zastosuj pan to do siebie. I krzyżyk na drogę...

Zachowanie moje było podłe, wybuch gniewu spowo­dował pewnie upał, a częściowo okropny zaduch pozba­wiający człowieka ludzkich uczuć. Kiedy palące słoń­ce pada na bruki i mury Londynu, rozchodzi się wokół opar, taki jak w wioskach Dalekiego Wschodu, gdy pro­mienie prażą kości na piasku i błoto lepianek.

Bleet usiadł gwałtownie z powrotem na krześle, od­sunął od siebie lody i ukrył twarz w dłoniach. Jego ra­miona podrywały się jak przy czkawce. Dobrze się zło­żyło, że nie było żadnych innych klientów. Jednak kel­nerki skupiły się przy kasie, zapewne obserwowały nas już przez chwilę. Kierowniczka stała tam także, patrząc na nas przez swoje pince-nez, z wyciągniętą szyją jak zgor­szona kura. Bez wątpienia wywołaliśmy zamieszanie, za­

nosiło się na „scenę”. Oczyma duszy widziałem już sen­sacyjny tytuł w gazetach „Awantura w restauracji”.

Usiadłem również i energicznie przywołałem kelner­kę, która poprzednio dała nam wskazówki dotyczące auto­busu.

Proszę o rachunek — powiedziałem — łącznie mój i tego pana. — Po czym dodałem głupio: — Ależ upał!

Nie odpowiedziała na razie, dopiero gdy zwilżyła ołó­wek i dodała cyfry, i podała mi trzymany w czubkach palców nędzny świstek papieru, oświadczyła stylowym cockneyem *, że pewnym ludziom jest goręcej niż innym, a lokal już powinien być zamknięty, i że mam zapłacić przy kasie.

Tymczasem mój towarzysz i współwinowajca odzyskał jaką taką równowagę. Wyciągnął drżącą rękę po sztywny filcowy kapelusz. Nie do wiary, jaka zmiana w ciągu tego krótkiego czasu dokonała się na jego nieczułej, niewrażli­wej twarzy. Znikł odcień pewności i energii, obojętne spoj­rzenie czujnego psa, znikła nawet schludność wyglądu. Wydał mi się o dziesięć lat starszy — zagubiony, opusz­czony. Drugą rękę wyciągnął po rachunek. Ten gest wy­glądał dziwnie u człowieka, na którego twarzy rysowało się wyraźnie skąpstwo czy małostkowość.

Jeśli pan pozwoli, wolałbym sam zapłacić! — po­wiedział.

Ależ nie! Przecież ja zamówiłem lody. Przepraszam pana, byłem zbyt gwałtowny.

Spróbował się uśmiechnąć; podobnie jak po ulewnym zimowym deszczu pojawia się anemiczny odblask gasną­cego zachodzącego słońca.

To mnie wykończyło — rzekł — tyle tylko panu powiem. Czyta się o takich wypadkach w gazetach, tak! — ale nie wie się, co te wypadki znaczą dla wplątanych w nie ludzi. Jeśli pan pozwoli... ja w każdym razie mogę za­płacić mój rachunek.

Zawahałem się. Gdzieś poza moją świadomością, jakby we śnie, toczyła się zawzięta walka: pojawiły się zama­zane sylwetki jakichś wyolbrzymionych postaci na tle prze­pastnej czerni.

Mam nadzieję — wykrztusiłem wreszcie — że czas załagodzi te sprawy. Wyobrażam sobie, co odczuwałbym w takich okolicznościach. Na miejscu pana... — spojrza­łem na niego i dalszych słów, na szczęście, nie dopowie­działem. „Na pana miejscu!” — jak łatwo to powie­dzieć! Ale w jaki niepojęty sposób ta metamorfoza ma się dokonać?

Popatrzył na swój kapelusz, popatrzył na lody, papkę mdłą i rozmiękłą, na marmur stolika pokrytego czarnymi hieroglifami wstrętnych żyłek, patrzył przenikliwie i z nie­pokojem... Wreszcie podniósł oczy — szklane kule bez wy­razu — i popatrzył na mnie. Przełożył kapelusz z jednej ręki do drugiej, nie spuszczając ze mnie wzroku, z wa­haniem, nieco nad stołem, wyciągnął wolną dłoń, potem cofnął ją znowu i odwrócił się.

Udawałem, że tego nie widzę. Odezwałem się pierwszy:

Za parę minut nadjedzie autobus, przystanek jest

o kilka metrów stąd.

Nie mogłem go w tej chwili zostawić tu samego, wy­stawionego na litościwe i mentorskie spojrzenia młodych kelnerek, wystrojonych w nienagannie wykrocbmalone czepeczki.

Idę w tę stronę powiedziałem — Jtjaoże odprowa­dzę pana?

Wszystkiemu winien upał — odrzekł — nie, dzię­kuję, pan był..,

Z największym wysiłkiem pokonałem odrazę, jaką we mnie budził, niechęć znowu sączącą się jak krople octu zatruwające wnętrze i mrożące krew. Jakie monstrualne wymiary może osiągać w nas nienawiść. Ile nieżyczli­wości gromadzi się w ludzkich sercach.

Jak będzie kiedyś wyglądać mój maleńki rejestr,

148

fl

moje akta personalne, kiedy wyjawią się wszelkie taj­niki ludzkich wnętrz?

Wydawało mi się w tym momencie, jakbym miał nie­dowład całej prawej ręki. Z wysiłkiem wyciągnąłem ją jednak, a wtedy on wyciągnął także swoją — na man­kiecie koszuli ukazała się samotna duża zielona spinka. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Mam jednak wątpliwości, czy samo to fizyczne zetknięcie mogło coś znaczyć, jeśli poza nim kryło się moje „ja”, głuche i ślepe, pełne instynktow­nej niechęci.

Ponadto skutek, jaki wywarł na nim przyjacielski gest, nawet tak powściągliwy, był wprost niepokojący. To, co się z nim działo, przypominało zapadający się nagle i topniejący lód podczas odwilży. Zdawało się, że dopro­wadzony został do stanu kompletnej duchowej i fizycz­nej bezradności, jaką wywołują wielkie emocje albo nar­kotyki. Zrobiło mi się mdło. Zbity z tropu, poczułem się zgnębiony i pełen wstydu...

Odwróciłem się nagle, zapłaciłem nasz rachunek przy kasie i wyszedłem. Wchłonął mnie Londyn.

Katedra Wszystkich Świętych

A ponieważ czas sam w sobie... nie podlega zmianom, uświęcenie... tkwi w kształcie i obliczu, jakie m y nadajemy sprawom i rzeczom, z którymi się spotykamy w one dni Richard Hooker *

Było pół do czwartej pewnego sierpniowego popołudnia, gdy po raz pierwszy ujrzałem katedrę Wszystkich Świę­tych. Już jedno krótkie spojrzenie na nią rozwiało zmę­czenie i udrękę podróży. Stanąłem jak wryty, urzeczony, podobnie jak owych dwóch „synów Izraela” wysłanych na zwiady, by oglądnąć Ziemię Obiecaną. Jakże często nasza wyobraźnia przekracza realną rzeczywistość! Ale z katedrą Wszystkich Świętych rzecz miała się inaczej. Kiedy wreszcie dotarłem do celu podróży — zostawiając za sobą upał, roje much, pył, wiatr i potykając się ze zmę­czenia — dotknąłem wreszcie stopą zielonej skarpy wy­chodzącej na morze, u stóp której wznosiły się mury ka­tedry — wyznaję, że prawdziwy jej obraz przewyższył mo­je poprzednie nieudolne o niej marzenia.

Co zaskoczyło mnie i zdziwiło najbardziej, to może nie jej sędziwy wiek, surowość i osamotnienie, ale atmosfera opuszczenia. Katedra stała jakby skulona, chcąc się ukryć w ciasnej enklawie zatoki. Żaden głos nie przerywał ci­szy, nawet kawka nie zatrzepotała skrzydłem między wie­

życzkami. Jak okiem sięgnąć nie było widać innego dachu, nawet komina — tylko ciemnoszafirowy łuk nieba, a da­lej wąski pas śnieżnobiałej grzywy fali odpływu, na za­chodniej zaś stronie wątły skrawek brzegu, niknący w na­rastających już smugach mgły zbierającej się przed zacho­dem słońca.

Ujrzałem ją zatem w odpowiedniej godzinie i porze ro­ku. Jednak nie byłem tego pewien, bowiem to, co miało wywrzeć na mnie najgłębsze wrażenie, na pewno nie było tylko jej zastygłym jak we śnie „pięknem” wśród niezmą­conego spokoju powietrza i nieba. Zastanawiałem się, jak by wyglądała, gdybym ją ujrzał po raz pierwszy jesie- nią, kiedy rozszalały sztorm wyje i hula w ciasnej zatoce; wichura unosiłaby bryzgi piany aż po sczerniałe wieży­czki katedry, a jej mury odbijałyby echem ryk morza. Albo wyobrażałem ją sobie w zimie całą skutą mrozem, kiedy lodowy sztorm pokrywa każdy występ, wgłębienia, rzeź­by, kwiatony, ornamenty u naroży wieżyczek, ich szczyty.

Czy dzieła człowieka, dziedzictwo prawie zapomnianej przeszłości rozproszone po całym świecie, od Chin do Pe­ru, nie zdają się niepokoić naszej wyobraźni swą niepoję­tą zagadką? Niepojętą w tym sensie, w jakim niepojęta jest dla nas pasja, która te dzieła natchnęła i zrodziła. W świetle mijającego dnia zdają się one pomnikami poko­lenia półbogów. Jednak jeśli tylko wyzwolimy się, uwolni­my od naszych lęków, kompleksów i szaleństw, zrozumie­my, że i my mamy również obowiązek pozostawienia po sobie podobnych pomników — testamentu twórczego i wiernego geniuszu nie tyle jednostki, co ludzkości.

W każdym razie mnie samemu trafiło się szczęśliwie ujrzeć pierwszy raz katedrę Wszystkich Świętych w upale kanikuły, po trudach podróży, które uzasadniało jedynie uwieńczenie ich osiągnięciem celu. O tej popołudniowej porze ogromny kościół niemal wyczarowywał w nas wiarę, że posiada swoje własne życie. Stał przycupnięty w natu­ralnym wgłębieniu zatoki jak skamieniały potwór odpo­czywający pod ciemnym sklepieniem nieba, gotowy w każ-

dej chwili poruszyć się i obudzić i omdlenia, w którym zastygł dotknięty różdżką czarodziejską. Katedra zmienią*- ła swój wygląd z każdym calem ubywającego światła, przy odchodzącym już w swej wędrówce po niebie słońcu,

Oto czar i urok rzeczy. Człowiek jj— jak mówi filo­zof — staje się igraszką zmian, jego życie i życie wokół niego jest unoszone falą wiecznego przepływu. A jednak marzą mu się ideały i natarczywie pragnie niemożliwego;, stwarzając sobie wizje niezmienności. — czas natomiast przekształca je do woli, zmienia własnymi barwami i skut­kami swego działania.

Zbliżał się czas żniw, lato chyliło się prawie ku koń­cowi, zboże wkrótce miało stanąć w stogach. Nastała pora ciszy — rudziki nie zaczęły jeszcze swoich jesiennych la­mentów. Powinienem był przyjść tu wcześniej.

Oddalenie katedry nie znaczyło tu wiele, ale dziewięć kamienistych wzgórz z samego krzemienia to zaiste nie żarty! Pokonać jedno strome zbocze — już w obłokach pyłu — by zobaczyć przed sobą drugie, wygramolić się na nie z mozołem, by ujrzeć trzecie, wydrapać się na nie krztusząc się od kurzu i już udręczony żarem oglądać (jak zwid fatamorgany) czwarte; wciąż te same kamienne ściany pokryte wyblakłą trawą, bez śladu kwiatu, patrzeć tylko na nędzne ziele krostawca, zszarzały płesznik, ka­pryśną pokrzywę i niezwykły w swym uporze powój z białymi jak migdały „kadzielniczkami” owocu, a przy tym nieustanny oślepiający blask słońca.

Taka wyprawa staje się w końcu udręką. Wkoło bez­kresne wzgórza z krzemienia jak w bajce o zazdrosnym Władcy Zamku, który barykadą skał zagrodził swą zielo­ną posiadłość. Mila drogi wśród tych kamiennych ścian i zboczy nawiedzonych do tego plagą much — równała się drodze do piekieł, z Tantalem jako towarzyszem podróży. W chwili gdy minął mnie ,podskakując z turkotem pusty wóz od gnoju unosząc w górę pokłady pyłu, a jego kłęby wypełniły wibrujące żarem powietrze — niemal rozpłaka­łem się w głos.

| Ó. nie! Tej wędrówki nie zapomnę tak łatwo — ani też jej kresu, kiedy z obolałymi nogami, niemal półżywy, ca­ły pokryty kurzem klejącym się do powiek, policzków, ust, włosów — nawet do powierzchni ciała pod ubraniem — wyciągnąłem zbolałe kości na murawie pod kępą ocala­łych tu drzew, koronujących szczyt ostatniego pagórka. Pagórek przechodził w skarpę z widokiem na morze i był pokryty świeżą, błogosławioną zielenią patrzyłem i ra­dowałem oczy widokiem katedry w dole.

Pamięć ludzka w dziwaczny sposób porządkuje wspo­mnienia, jakże perwersyjnie otwiera szufladki swych re­jestrów. Ożyło we mnie wspomnienie jakiegoś wieczoru sprzed lat, mżył wtedy drobny deszcz, przystanąłem na chwilę na ulicy, by posłuchać jakiegoś starego oficera Armii Zbawienia, głoszącego kazanie na rogu. Przemówie­nie odbijało się echem od brudnych i ociekających desz­czem domów. Bęben niesiony przez jednego z pokutują­cych współwyznawców przypominał katowski pień, kozia bródka kaznodziei kołysała się w takt za każdym słowem.

Bracia i siostry” — Wołał — „w chwili, gdy rodzą się nasze ciała, natychmiast zaczynają niszczeć, ledwie Pan złożył je w całość, Czas zaczyna rozkładać je. Teraz, w tym momencie — jeśli dobrze posłuchacie — usłyszycie wewnątrz chrzęst i skrzypienie mola i rdzy, «roba­ka», który nigdy nie umiera. To samo dzieje się z ludzką wiarą, instytucjami i sprawami — to samo! Myślmy więc . o «drugim brzegu», gdzie pozostanie Piękno, a wszystko, co śmiertelne, zniknie i ujrzymy siebie na sposób i podobień­stwo tego, czym jesteśmy naprawdę w nagiej i straszliwej prawdzie!”

Światło z jakiegoś sklepu z farbami i olejami na rogu ulicy padało na policzek i brodę mówiącego i oczom mówcy nadawało szklisty wygląd. Przemoknięte grono słuchają­cych — reprezentujących ludzką społeczność — stało bez ruchu półkolem, gapiąc się na gestykulującego kaznodzie­ję: młode dziewczęta, czeladnicy i melancholijni próżniacy. Miałem tego dość, odszedłem. Ale to dziwne, że właśnie

w tej chwili to wspomnienie, tak nie dostosowane do oko­liczności, znów ożyło. Jak już mówiłem, nie było żywej duszy wokoło, tylko ptaki — może łowiące ostrygi? skrzeczały na odległej plaży.

Według mego zegarka było trzy na czwartą, zapewne niedługo odezwą się jak co dzień z dzwonnicy widniejącej w dole poważne, swojskie dźwięki dzwonu wzywającego na wieczorne nabożeństwo. Jednak choćby uderzono w dzwony na potrójny alarm na morzu i na lądzie, nie ru­szyłbym nawet palcem. Chociaż kępa drzew, pod którą leżałem, przystrzyżona wichrami sztormów, dawała mało cienia, pogrążyłem się W niewypowiedzianej ciszy i spo­koju.

Wbrew oczekiwaniom podczas tej półgodziny odpo­czynku nie rozkołysał się żaden dzwon. Katedra zdawała się pusta, chyba że jacyś nieliczni podobni mnie pielgrzy­mi skryli się w jej wnętrzu. Kościół nie miał ani przyna­leżnych do niego zabudowań, ani żadnych parafian — jeszcze jeden aspekt romantycznego czaru. Mieszkania dziekana i reszty kapituły znajdowały się w odległości ca­łej mili — jak objaśniał stary przewodnik. Postanowiłem więc zależnie od tego, jak czas pozwoli, najpierw upewnić się co do godzin zwiedzania, a potem zaspokoić pragnienie i wykąpać się.

Wszystkie skrajne przeżycia: głód, zmęczenie, ból, po­żądanie, jakże łatwo odczłowieczają nas, słabe istoty ludz­kie. Upał i pragnienie tak mię udręczyły, że wciąż patrzyłem na morze, jakby chcąc wypić do dna jednym haustem je-, go niebieski bezmiar, a równocześnie dokładnie i systema­tycznie obserwowałem pomnik minionych wieków leżący w dole.

Wysunięty cypel, na którym stała katedra, wychodził prawie dokładnie na zachód. Okna kaplicy Matki Boskiej były wobec tego tuż pode mną. Przez kamienne ornamen­ty gotyckich okien widać było ciemne szkło czternastowie­cznych witraży. Ponad nimi ołowiany żebrowany dach prezbiterium rysował się płytko w kształcie litery „V”

i zbiegał się z nie dokończoną wieżą, potem załamywał się pod kątem prostym, ponieważ katedra miała kształt krzy­ża. Stare mury katedry były mało zdobione, niemal bez ornamentów, i nie sprawiały wrażenia gościnnych. Szarość tego kamienia, z którego ściany zbudowano, miała odcień zbielałych kości i zdawała się tak niematerialna jak kolor płomienia lub żarzącego się popiołu. Te szare mury miały jednak wystarczającą solidność, by rzucać cień, cień nie­zwykle delikatny, prześwietlony, o takiej samej barwie sza­firu co morze, ale bledszej, padał on na opadającą tarasa­mi murawę. Patrzyłem, a ów cień przesuwał się wciąż da­lej! Nawet gdyby cały gmach katedry rozwiał się w próż­nię, sceneria otoczenia pozostałaby niewiarygodnie piękna. Na tym niebezpiecznym wybrzeżu koloryt nieba i powie­trza rozpościerał wkoło niesamowity urok, wszystko wyda­wało się nierealne nawet skały, które wyrzeźbiła sama ¡natura.

Z mego dogodnego punktu obserwacyjnego, jakim było wzgórze, patrzyłem czas jakiś na katedrę Wszystkich Świętych. Obserwowałem ją równie pilnie jak stojący na straży wartownik, który ujrzał niewyraźny kształt posta­ci zbliżającej się w zmroku i nie dowierza własnym oczom. Może to zabrzmi absurdalnie, ale czułem, że i ja również w każdej chwili mogę czymś zadziwić i zaskoczyć katedrę w dole wyjawiając, jak wygląda naprawdę, jaka jest wtedy, gdy nie ma wokół ś w.i a d k ó w, nikogo z ludzi, kto dzieliłby z nią samotność.

Weźmy na przykład gigantyczne statuy okalające podstawę nie dokończonej wieży. Jak już wcześniej do­wiedziałem się z przewodnika, były to postacie aniołów i świętych, teraz w słońcu przybierały intensywny kolor niebieskawej bieli, a w cieniu — niebieskiego fioletu. Z miejsca, gdzie siedziałem, mogłem dojrzeć najwyżej sześć figur, mimo to uświadomiłem sobie, że raz po raz przeliczałem je, jakby sobie nie dowierzając, ponieważ gdy pierwszy raz spojrzałem na nie miałem wrażenie, że było ich siedem, chociaż z najdalszej rzeźby w zachodnim

rogu widziało się tylko sterczący kamienny fragment, który można było wziąć za część muru.

Wtedy nawet i dzienne światło może nas oszukać, a fan­tazja płata nam przedziwne figle i zwodzi oczy. Natomiast przy pewnej wprawie i ćwiczeniu umysł potrafi odkryć maleńkie szczegóły, których bez jego pomocy oczy nie są zdolne dojrzeć i wydobyć. Człowiek obdarzony wyobraź­nią może zdoła kiedyś dostrzec kształty poruszające się w czerni mrocznych kraterów księżycowych, gdy w czasie naszej ziemskiej nocy nastaje podczas tamtejszego dnia po­łudnie. W każdym razie teraz mogłem wreszcie wytropić pewne wypukłe ozdoby ornamentów na rzeźbach, maleńkie wiatraczki — wskaźniki wiatru — miejsca uszkodzeń i na­praw, których przedtem nie zauważyłem. Mury te, tak sa­mo jak ludzkie twarze, były żywą mapą, wykresem swej długiej przeszłości.

Podczas długiego dokładnego przyglądania się katedrze widocznie zmógł mnie nagle upał i odurzające powietrze. Zasnąłem w marnym cieniu mojej kępy na tyle mocno (według miary „zegara snu”), na tyle długo, że przyśnił mi się jakiś ogromny panoramiczny sen. Po przebudzeniu pamiętałem tylko nikłe jego fragmenty, a tymczasem wskazówki mego zegarka przesunęły się zaledwie o parę minut, było osiem po czwartej.

Pozbierałem się z trudem, ścierpnięty i bezwładny, z dziwnym uczuciem strachu, jakie odczuwamy czasami po spaniu w złych warunkach. Co za głupota tracić czas, wi­dząc już cel podróży przed sobą, i to w godzinie, kiedy katedra może być wkrótce zamknięta dla turystów i po­zostawiona na czas nocy własnym tajemnym rozważaniom. Spiesznie zszedłem po stromej pochyłości pagórka i obcho­dząc zalane słońcem mury dotarłem wreszcie do południo­wej bramy katedry. Niestety, złe przeczucia okazały się słuszne: drzwi były zaryglowane na wszystkie spusty. Po tym odkryciu wydało mi się, że moje zmęczenie wzrosło poczwórnie. Co za głupota poddawać się byle kaprysom! Jakże marną istotą jest człowiek!

156

Spojrzałem na wykutą w kamieniu piękną muszlę nad wejściem. Było tam wiele rzeźbionych kształtów i figur, oto znak czyjejś wyobraźni, która rozbłysła i zgasła, pozosta­wiając po sobie to jedyne świadectwo. Wokoło nie było poza tym żadnego żywego stworzenia — ptaka ani motyla. Pozostała mi nikła nadzieja odszukania innego wejścia do katedry. Byłem teraz nie w roli myśliwego, lecz raczej kogoś ściganego. Szybko wyszedłem na zalaną palącym słońcem przestrzeń, skąd znów widać było morze — morze było blisko, słyszałem jego szum i uderzanie fal o brzeg — i od tej strony obszedłem katedrę. Nie zdawałem sobie jednak sprawy dotąd, że wielkie zachodnie drzwi katedry były tuż nad morzem, wychodziły po prostu na plażę. Tak jakby umyślnie zaplanowano gościnność i pociechę dla pielgrzymów od strony oceanu, specjalnie dla nich, a nie dla miejscowych ludzi, których wiara reprezentowa­na przez ten przybytek stała się komunałem i nudą. Wyobrażałem sobie tych pielgrzymów przybyłych morzem, ich kołyszące się na fali małe jak łupiny łódki, którymi podpływali do brzegu, widziałem, jak skaczą na plażę i gra­molą się po piasku do witającego ich gościnnie portalu — podczas gdy ich duże statki czekają zakotwiczone ze zwi­niętym żaglem — „Partowie i Medowie, i Elamici, i miesz­kańcy Mezopotamii... Egiptu, Cyrenajki i tych części Libii, które leżą blisko Cyreny, i przybysze z Rzymu, Żydzi oraz prozelici... słyszymy ich głoszących w naszych językach wielkie dzieła Boże” *.

Podczas tych rozważań znalazłem wreszcie wejście i dostałem się do katedry przez małe boczne, półkoliste drzwi z zygzakowatym ornamentem na gzymsie. Ze wspor­nika kamiennej rynny pod okapem przywitała mnie dzi­wnie złośliwie wykrzywiona twarz z wystawionym roz­dwojonym językiem, maska akurat dobrze dobrana do wy­glądu, jaki miała moja osoba!

Jednak kiedy znalazłem się już pod wspaniałym da-

chem katedry, zapomniałem o sobie i o wszystkim, co mnie dotyczyło. Cisza, chłód i tajemniczy półmrok objęły moją nikłą ludzką świadomość. Nawet ocean nie potrafi tak cał­kowicie ogarnąć i przyjąć człowieka na swe litościwe ło­no. W ogromnej przestrzeni wnętrza przyozdobionego z su­rową oszczędnością nie było prawie żadnych dostrzegal­nych kolorów poza oknami w górze sączącymi przez witra­że blaski zachodzącego słońca. Kamienne filary dźwigały okrągłe łuki z nieomal onieśmielającą biernością.

Czy to przez umyślne zamierzenie, czy przez złudzenie perspektywy cała podłoga zdawała się stale podnosić w kierunku wschodnim, ku tęczy* z ciemnego drewna z mnóstwem bogato rzeźbionych postaci; zamykała ona na­wę i odgradzała ją od chóru oraz głównego ołtarza. Wyda­wało mi się, że wymieniłem jedną rzeczywistość bytu na drugą: płonący żarem świat natury — na tę oazę pokoju. Tutaj skrzydła wyobraźni nigdy nie potrzebują odpoczyn­ku w swym locie, gdy porzuciwszy pustynię szybują w nie­znane.

Odpoczynek i odprężenie, na które sobie pozwoliłem podczas tych rozmyślań, musiały mnie znów zmorzyć. Odrobina snu, nawet przelotnego, tak szybko ogarnia i działa na umysł, że gdy znów otworzyłem oczy, byłem kompletnie zagubiony.

Gdzie się znajduję? Co za demon z romantycznych ; otchłani uniósł moje marne uśpione ciało do tego przy­bytku duchów? Miałem jeszcze w uszach odgłosy zgiełku i ryku jakiegoś ohydnego snu, które przygasały i nagle •ustały. A równocześnie owładnęło mną uczucie przera­żenia i konsternacji wobec otoczenia, z którego zniknęły spokój i cisza, ustępując miejsca ponuremu poczuciu za­grożenia — zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Około trzydziestu kroków przede mną, po stronie kraty, stał sta­rzec. Sądząc po jego długiej czarnej szacie ozdobionej wel-

wetowymi fioletami i kutasem, był to ksiądz zakrystian* zarządzający katedrą. Wyglądało, - że jest nieświadomy obecności gościa i nie podejrzewa, by ktokolwiek towarzy­szył mu w jego samotności. A jednak nadsłuchiwał czegoś. Jak żuraw unosił na zgrzybiałych ramionach głowę do przodu i przechylał na boki. Śledziłem pilnie jego ruchy: podnosił oczy i z dziwną tajemniczą determinacją prze- patrywał całą górną część północnego transeptu, mimo że z miejsca, gdzie siedziałem, nie słychać było najmniejszego szmeru. Może jakiś zabłąkany ptak dostał się do we­wnątrz przez wybitą szybę, zbudził mnie i zwrócił równo­cześnie jego uwagę? A może staruszek czekał na swego to­warzysza, który miał zejść z góry?

Obserwowałem go nadal. Nawet na tę odległość srebrnawe słabe światło sączące się z rzędu okien w głów­nej nawie wystarczało, by dojrzeć jego twarz: długi spi­czasty nos, chude policzki i wystającą brodę. Tak długo stał w tej samej pozycji, że w końcu postanowiłem prze­rwać jego zadumę.

Na odgłos moich kroków ostrożnie opuścił głowę, wtu­lił ją z powrotem w ramiona, odwrócił się i bez ruchu pa­trzył na mnie zbliżającego się ku niemu. Podobny był do jednego ze starców, których tak lubił malować Rembrandt: splecione ręce, czarne obwisłe brwi, usta szerokie o wąs­kich wargach, typowe u duchownych, oraz intensywne przepaściste spojrzenie czarnych oczu pod ciężkimi fałda­mi powiek. Obsypany białym pyłem jak młynarz, spocony i utytłany, nie byłem gościem, którego by szanujący się kustosz miał ochotę serdecznie powitać — a jednak pozdro­wił mnie z wszystkimi oznakami uprzejmości.

Przeprosiłem za późne przybycie tłumacząc się, jak umiałem najlepiej:

Zanim zauważyłem pańską obecność — kończy­

łem niezręcznie mój wywód — nie zapuszczałem się w głąb katedry, bałem się narazić na uwięzienie tutaj na noc. Musi tu być bardzo ciemno w bezksiężycową noc..

Starzec uśmiechnął się nieco z przymusem:

Właściwie to katedra jest zamknięta dla zwiedzają­cych już od czwartej, to znaczy wtedy, gdy nie ma popo­łudniowego nabożeństwa. A teraz nie są one tak częste, jak bywały. Goście też są rzadkością. W zimie odczuwa się tu dotkliwie brak światła, panuje mrok, jak szanowny pan zauważył. Oczywiście nigdy nie spędzam tu nocy, cho­ciaż zawsze ostatni opuszczam katedrę. Trzeba wszystko mieć w swej pieczy, obawa przed pożarem i... ale i tak bym odkrył pana obecność tutaj, to już przyzwyczajenie po ty­lu latach.

W jego głosie brzmiała nuta oficjalnej pedanterii, ton jednak był raczej przyjazny. Nie okazywał też wcale chęci pozbycia się gościa, dalej wypatrywał czegoś i lustrował wnętrze katedry, chociaż spojrzenie miał teraz roztargnio­ne i uwagę podzieloną.

Sądziłem, że znajdę tutaj pokój na noc i oglądnę katedrę jutro rano. Odbyłem męczącą podróż, przyszedłem z B.

A! z B. O! Na piechotę! To rzeczywiście bardzo mę­cząca droga. Dawniej tam chodziłem, odwiedzałem chorą córkę. Czasem przyjeżdżają stamtąd wycieczki powozami, ale nie tak często jak dawniej. Nie zakłócają nam spoko­ju, jesteśmy tu zbyt odcięci od zgiełku i wrzawy świata. Oczywiście nie mówię, że przychodzący tu modlić się za­kłócają nam spokój — żadną miarą! ale większość przy­byszy to tylko turyści. A tych im mniej w takich okoli­cznościach, tym lepiej.

Widocznie coś w moim wyglądzie czy w tym, co mówi­łem, dawało mu pewność czy wzbudziło do mnie zaufanie.

Nie mogę podawać się za regularnie praktykujące­go — powiedziałem — jestem również tylko turystą, a jednak nawet te parę minut spędzonych tutaj daje czło­wiekowi uczucie pojednania.

160

Uczucie pojednania, proszę pana? — powtórzył sta­rzec, odwróciwszy się. Mogę to sobie łatwo wyobrazić po takiej podróży, w taki upał jak dziś, ale mieszkać tu — to całkiem inna sprawa.

O tym właśnie myślałem — próbowałem niemądrze uratować mój punkt wyjścia w rozmowie — w zimie mu­si tu być bardzo samotnie, a stanowi ona przecież dwie trzecie roku.

Są u nas sztormy — dobre i złe — proszę pana, w tym miejscu występują szczególnie obficie mgły, nazy­wają je mgłą morską. Całe dnie i noce nachodzi nas od morza mgła ze sztormem tak gęsta, że ledwie widać wła­sną dłoń przed oczyma, i to w biały dzień. Tej nawałnicy przewalającej się nad morzem we mgle gęstej jak wełna towarzyszy niesamowity łoskot i huk sztormu — nie wiem, czy pan to rozumie? — dla nietutejszych jest to po prostu szok. Gdy odlecą ptaki letniej pory, to tak naprawdę je­steśmy zdani na własne siły. Zdziwiłaby pana potęga tu­tejszego huraganu. Był tu murarz, człowiek stąd, z okoli­cy — jakieś trzy lata temu wicher zmiótł go z dachu pod wieżą — zdmuchnął i wyrzucił w powietrze jak pusty wo­rek. Ale — starzec znów podniósł oczy ku górze i wodził wzrokiem po sklepieniu — nic tu nie można zrobić — znów przerwał, jakby medytował — nie ma widoków...

Nie powinienem zatrzymywać księdza — powiedzia­łem. — Ksiądz wspomniał, że nabożeństwa są dziś rzadsze? Z jakiego powodu? Kiedy pomyśli się o... — nagle umilkłem, poczucie taktu powstrzymało mnie.

Niech szanowny pan nie wspomina nawet o zatrzy­mywaniu mnie, oprowadzanie należy do moich obowiąz­ków. Z tego, co pan napomknął, wnioskuję, że czytał pan notatkę, która ukazała się w prasie parę miesięcy temu. W listopadzie straciliśmy naszego dziekana, dziekana Pomfreya, i jak wynika z wszelkich danych, jego urzędu nikt dotąd nie objął. Mówiąc ściśle poufnie, jest, proszę pana, pewna przeszkoda, ale proszę, by ta rzecz nie roze­szła się szerzej. Moim zdaniem dziennikarze to łapczywe

monstra, nie znają dyskrecji ani przyzwoitości. Jedno pismo naśladuje drugie i powtarza jak w kocim chórze!

Nie chcieliśmy nigdy dostać się na języki, proszę pa­na, a szczególnie w tej chwili. Sami musimy się uporać z naszymi kłopotami. Zdziwiłoby pana, do jakiego stopnia zwiedzający turysta może być nieczuły, i to nie tylko ten zza morza, którego nasze troski nic nie obchodzą; dużo gorsi są nasi turyści, rodowici Anglicy jak pan i ja. Sta­wiają pytania, których nie spodziewałby się nikt w cywili­zowanym kraju. I tó nie dlatego, by im zależało, co się z nami stanie, ani trochę! Mówimy o zamaskowanych inkwizytorach w dawnych czasach, a przecież teraz zda­rza się niejeden, który rad by ujrzeć bliźniego łamanego kołem, jeśliby tylko nadarzyła się okazja. Nasze czasy są okrutne, proszę pana.

Przemówienie to wydało mi się dosyć niesamowite w tych okolicznościach, wszakże i ja byłem jednym z tych „osławionych” turystów. Milczałem. Starzec, chcąc może naprawić niemiłe wrażenie, zapytał, czy chciałbym oglą­dnąć jakąś specjalną część gmachu.

- Światła coraz mniej — tłumaczył — ale mamy jeszcze trochę czasu, jeśli pozostaniemy tu, na dole, i za­chowamy się spokojnie, nikt nam nie przeszkodzi.

Aluzja wypowiedziana w tym ostatnim zdaniu nie do­tarła w tym momencie do mojej świadomości. Mogłem być tylko wdzięczny za propozycję oprowadzenia, zazna­czyłem jedynie, by nie robił sobie zbytniego kłopotu. Wytłu­maczyłem mu też, że chociaż nie znałem osobiście dra Pomfreya, czytałem notatkę o jego chorobie.

Czy to on — zapytałem — jest autorem dzieła „Ko­ściół i lud”? jeśli tak, to naprawdę niezwykle uczony i wspaniały człowiek.

Tak! to on, proszę pana ^ starzec potaknął gestem ręki — dobrze się pan wyraził! To był świętobliwy czło­wiek! Jeśli tacy w ogóle chodzą po ziemi. Ale to poważ­niejsza sprawa niż choroba, to zanik pamięci, proszę pana. Chwała Bogu, że prasa nie zdołała zdobyć nic więcej, tylko

162 «•-

suchą relację. — Ściszył głos proszę tędy — prowadził zimie ostrożnie do końca nawy, jeszcze raz przystanął chwilę bez ruchu pod dachem wieży. — Ja, proszę pana, myślę, że na świecie zostało mało ludzi, u których znajdzie się jeszcze jakieś poszanowanie świętości i dyskrecja — nie mają poczucia szacunku, proszę pana. Są ludzie, którzy chętnie oglądaliby katedrę Wszystkich Świętych, i to, co ona naprawdę reprezentuje, zniszczone — choćby jutro — i starte na pył. Dlatego muszę szczególnie uważać, z kim mówię. Sprawia to jednak ulgę podzielić się swoją tro­ską — inaczej po co mieliby katolicy te drewniane kabin­ki sporządzone w tym celu? A także jaki sens — pytam — miałyby ich pokuty i posty? Widzi pan, jestem i od dwuna­stu lat aż dotąd byłem kościelnym w asyście dziekana. Po­mijając sprawę godności'i urzędów oraz względów na oso­by, mogę ośmielić się powiedzieć, że czuję się, jakbym był jego starszym bratem. Nasz dziekan, proszę pana, był „wszystkim dla wszystkich”. Ani śladu pychy z powodu zajmowanego stanowiska, chwalenia się, nic z tonu „wiel­kich tego świata”, tytułowania i tych rzeczy. I przydarzyło się to właśnie jemu; przyszło na nas bez ostrzeżenia lub przynajmniej czegoś, co mogłoby uchodzić za ostrzeże­nie.

Mój wzrok podążył za jego wzrokiem błądzącym po ciemniejącej kamiennej przestrzeni ogromnego wnętrza nad nami i sklepienia pogrążonego w ciszy; pokrywała je poświata srebrna, ale bez blasku. Wewnątrz starych ka­miennych murów taki sam efekt daje poświata wieczorne­go zmierzchu co i przedświt dnia. Wszystko wkoło trwało w bezruchu.

Trzeba to sobie wyobrazić, proszę pana ciągnął dalej starzec — my, kiedy idziemy w procesji udając się na nabożeństwo, wychodzimy z zakrystii, stamtąd — wska­zał ręką — z tych kutych żelaznych drzwi przechodzimy pod tęczą i udajemy się tam oto do prezbiterium. Goście wpuszczani są tylko za kartami wstępu lub ustnym pole­ceniem urzędującego w danym czasie zakrystiana, nigdy

inaczej. Jeśli przesunie się pan o dwa kroki na prawo, zo­baczy pan obraz nad ołtarzem, malowidło z czternastego wieku, wyobraża biskupa Roberta de Beaufort, jedyny w swym rodzaju zabytek. Ale wróćmy do rzeczy — mó­wiłem, że kiedy idziemy procesją stąd do tamte- g o miejsca, zawsze mamy zwyczaj trzymać się w zwartej grupie — wygląda to przyzwoicie i godnie — a nie błąkać się na oślep jak stado owiec.

W takich okolicznościach, proszę pana — czyż nie przy­pominamy szyku „maszerującego do boju” — rozumie pan, taki rodzaj praktycznego przykładu. Trzeci zakrystian prowadzi, potem idzie chór: mali chłopcy i ci starsi (cho­ciaż niestety teraz niewielu), dalej młodzi kanonicy, za nimi starsi dostojnicy, którzy w danym dniu są obecni, oraz kanonik zamieszkały tu na stałe, potem przychodzi kolej na mnie, idę tuż przed dziekanem.

Owego pamiętnego popołudnia wszystko toczyło się normalnym trybem aż do momentu procesji. Nie było ani jednego obcego człowieka ani w nawie głównej, ani w po­przecznej, mogę za to ręczyć i powtarzałem to wielokroć, do znudzenia. Nikogo — rozumie się w zasięgu wzroku, bo któż może widzieć przez mur normandzki szeroki na cztery stopy? Jak mówiłem — ciągnął dalej — szliśmy tak w procesji do chwili, gdy obróciłem się, by jak zwykle skłonić się przed doktorem Pomfreyem, kiedy wchodził do stalli. Odwróciłem się i ku mej wielkiej konsternacji — tak, powtarzam konsternacji — stwierdziłem, że go nie ma! Nie było go tam, gdzie stał przed chwilą. Przeraziłem się, moje przejęcie można zrozumieć, jeśli się zna wszystkie okoliczności.

Nie straciłem jednak głowy. Pierwszym moim obowią­zkiem było doglądanie ceremoniału, by nic go nie zakłóci­ło. To, co czułem, to inna sprawa. Nasz dziekan Pomfrey to już starszy pan — wyruszył z zakrystii razem z nami, byłem tego pewien, sam wkładałem mu szaty przed wyj­ściem, a on podczas tego swoim zwyczajem dogadywał i żartował: „No! Jones! jeszcze jeden dzień minął, jeszcze

jeden!” Zawsze tak bardzo troszczył się o cza-s — jak go używamy, i tym podobne rzeczy.

A więc — jak panu mówiłem — szedł za mną, kiedy minęliśmy drzwi. Widziałem go kątem oka idącego za mną, nabiera się wprawy w takim patrzeniu i widzi się dosko­nale, proszę pana, tak, jak się widzi na obydwoje oczu. I na­gle ani śladu! A ja, może sobie pan wyobrazić, stoję osłu­piały i bezradny. Rzuciłem okiem w stronę kanonika Ockha- ma i dałem mu znak, więc nabożeństwo odbywało się swoim trybem, tymczasem pospieszyłem do zakrystii sądząc, że biedny starszy pan zasłabł nagle. Nie zdziwiłem się jednak, kiedy ujrzałem pustą zakrystię i nie znalazłem nikogo. Spodziewałem się, że sprawy mogą dojrzeć, jak to mówią: wrzód może pęknąć.

Na ile mogłem, trzymałem język za zębami. Całe szczę­ście, że celebrował wtedy kanonik Ockham, a nie kano­nik Leigh Shougar, chociaż nie wypada mi może o tym mówić. I oto, proszę pana, nasz ukochany dziekan, tak pobożny, tak uduchowiony człowiek, prawdziwa ozdoba Kościoła, odszedł od nas na zawsze i nie wrócił już w na­sze szeregi.

Starzec podniósł wysoko brwi i długie wąskie usta wy­szeptały mi do ucha ledwie dosłyszalnie:

Ukryli go, proszę pana, porwali.

Porwali? — wyszeptałem.

Starzec zamknął oczy, powieki mu drżały:

Znaleźli go, proszę pana, późno w nocy tam w gó­rze, w miejscu, które nazywają „Trophy Room”. Siedział w rogu pokoju i płakał. Był jak dziecko. Ani słowem nie wytłumaczył, co się stało lub kto go skłonił lub zawiódł w to miejsce, na szczęście nie wyraził ani słowem żalu, ani smutku. Nie poznał nas, panie! Nie poznał nawet mnie. Stał się jako ten prostaczek, bezbronny, pozbawiony pamię­ci. Tak, bez zdrowych zmysłów, proszę pana.

Mówienie szeptem wydawało mi się absurdalne, prze­cież pod ogromną przestrzenią sklepienia katedry nie było

żywego ducha, bodaj latającego mola! A mimo to sam zni­żyłem głos jeszcze bardziej:

Czy nie było wcześniejszych symptomów zapowiada­jących chorobę? Czy występowało to już od dłuższego czasu?

Zawsze zasmuca nas wyraz bólu na twarzy człowieka, ale o ileż więcej na twarzy starej i pełnej rezygnacji; ledwie wypowiedziałem pytanie, spuściłem głowę, czując wyrzuty sumienia. Ale wzruszenie przeżyte wspólnie kru­szy lody między ludźmi, powstała nagle między nami ja­kaś więź przyjaźni.

Proszę za mną — szepnął staruszek — jest tu kąt, który służy mi do ablucji, a teraz może się przydać, bę­dzie wygodniej tam porozmawiać. Przypominają mi się czasem słowa z Księgi Syracha: „Ptaki z powietrza po­wiedzą ci, co o tym sądzić”. Niewiele z naszych mizernych spraw ludzkich uszło uwagi autora tej Księgi.

Starzec odwrócił się wskazując mi drogę i sunął z za­dziwiającą szybkością i sprawnością, jakby ślizgając się po ziemi typowymi u duchownych butami o kwadratowych nosach ściągniętych gumą po bokach. Przystanął wreszcie przy drzwiach nabijanych gwoździami. Otworzył je ogromnym kluczem i wprowadził mnie do jakiejś wnęki czy niszy pod środkową wieżą, stamtąd poszliśmy w górę kamiennymi kręconymi schodkami i wyszliśmy na kory­tarz nie więcej jak na dwie stopy szeroki, tak ciemny, że raz po raz wyciągałem ręce, by czubkami palców pomacać czarny aksamit sutanny i upewnić się w ten sposób, że mój przewodnik idzie przede mną. Korytarz doprowadził nas w końcu do małego pokoiku oświetlonego chyba tylko ga­snącym już światłem sączącym się z wnętrza katedry. Sta­rzec drżącymi, zniszczonymi reumatyzmem rękami zapalił świecę, postawił ją na środku dębowego stołu i pchnął jeszcze jedne drzwi zrobione też z grubych dębowych de­sek.

Znajdzie pan tam miednicę i ręcznik, proszę łaska­wie się rozgościć!

Wszedłem do pokoiku; na ściance wyłożonej boazerią przybita była drukowana reprodukcja Ukrzyżowania, pod nią stał stołek z blaszaną miednicą i dzbanek. Nigdy jeszcze woda nie miała dla mnie tak niebiańskiego smaku. Napi­łem się do syta, umyłem twarz i ręce. Gardło miałem su­che jak łożysko wyschniętej rzeki. W rogu pokoju stała — zdaje mi się — sczerniała kadzielnica, w niszy widniała para siedmioramieninych kandelabrów, a obok leżały pu­łapki na myszy i jakieś książki. Wycierając ręce z wdzię­cznością wodziłem zmęczonym wzrokiem po tych wszyst­kich postarzałych przedmiotach.

Gdy powróciłem do mego gospodarza, staruszek stał bez ruchu przed kratą okna najeżoną kolcami i zaglądał do wnętrza katedry patrząc w dół.

Pytał mnie pan — powiedział odwracając chudą woskowożółtą twarz, oświetloną teraz wątłym płomieniem świecy — pytał pan, czy poprzednio zdarzało się coś, co mogłoby wytłumaczyć opowiedziane przeze mnie wy­padki. To jest, proszę pana, długa historia przeznaczona dla tych, którzy do takich spraw podchodzą z dobrą wolą płynącą z głębi serca. Katedra Wszystkich Świętych to mój drugi dom. Przeżyłem tutaj prawie pięćdziesiąt lat: jako chłopiec i jako dorosły mężczyzna. Byłem świadkiem odejścia na tamten świat czterech biskupów, a służbę pełniłem kolejno pod pięciu dziekanami, dr Pomfrey, biedak, był ostatnim z nich.

Jeśli mogę sobie pozwolić na takie porównania, to po­wiem bez przesady, że kanonik Leigh Shougar jest żółto­dziobem w porównaniu ze mną, i zapewne to jest częścio­wo przyczyną, że, jak mówią, nie może „dogadać się” z kanonikiem Ockhamem; nawet z archidiakonem Traf- fordem, chociaż to całkiem inny typ człowieka. To on wła­śnie jest teraz za granicą, cierpi, proszę pana, na tak zwa­ne załamanie systemu nerwowego.

Moim skromnym zdaniem potrzeba w takich sprawach nie tylko wiedzy i mądrości, ale zwykłego zdrowego roz­sądku. W okolicznościach, o których właśnie mam mówić,

nikomu z nas nie pomogą dyskusje ani ciągłe narady — przy zamkniętych drzwiach i z palcem na ustach — nad tym, czego praktycznie biorąc nie można nazwać czymś oczywistym. Co za korzyść z tych dowodzeń, rozszczepia­nia włosa na czworo, sporów o błahostki — podczas gdy sprawy posuwają się naprzód w błyskawicznym tempie, zmieniając sią na gorsze. Mówią o tym wszystkim, jak mniemam, z należytym szacunkiem i nie wtrącając sią do tego, co do mnie nie należy. Dr Pomfrey byłby w tej chwili wśród nas i przy zdrowych zmysłach, gdyby tylko wcze­śniej stosowano zwykłą ostrożność.

Teraz, gdy ten biedak jest poza nawiasem wszelkich spraw, nie pozostała nam nawet nadzieja przedsięwzięcia jakiegoś działania czy porozumienia. Wciąż organizują spotkania ekspertów takich i owakich z Londynu, a nawet z kontynentu. Wcale nie przeczą, że to ludzie światli i że są chlubą swego zawodu. Czemu jednak nie mówi się im wszystkiego, czemu ukrywa się sedno sprawy, o któ­rej wiemy? Oto moje pytanie. A jaka jest na nie odpo­wiedź? Po prostu usuwają z zasięgu widzenia, na ile im przyzwoitość pozwała, to, w co nie chcą uwierzyć, bo sprzeciwia się ich nadziejom, oczekiwaniom, życzeniom, ich dobremu samopoczuciu i wygodzie. Kanonik Leigh Shougar w i e, proszę pana, to samo, co ja wiem. Pytam więc, w jaki sposób wybrnie z sytuacji teraz, gdy rzeczy zaszły tak daleko, jeśli odmawia przyznania faktów po­twierdzonych w sposób oczywisty przez każdy znany nam szczegół? To my, i tylko my, proszę pana, a nie reszta beztroskiego świata z zewnątrz, jesteśmy za to całkowicie odpowiedzialni. I powtarzam jeszcze raz: nikt, żadne moce ani potęgi tego czy innego świata nie mogą objąć w posia­danie jakiegoś miejsca, jeśli ci, którzy go strzegą, posia­dają wystarczającą wiarę, by te moce odeprzeć. A jeśli po­zwolimy raz, by się ta wiara zachwiała — ogarnie nas po­wódź i wtedy jesteśmy zgubieni! A mówiąc „żadne moce i potęgi”, mam na myśli — nie narzucając, proszę pana, nikomu moich poglądów — samego szatana.

_4 Chuda, sucha twarz- starca wymawiającego to słowo za­stygła jak woskowa maska. Czarne oczy pod ciężkimi po­wiekami wpatrywały się we mnie z wyostrzoną intensy*- wnością i mimo wielu gnębiących je ndeodgadnionyćh trosk — patrzyły z nieugiętą odwagą. Zapadła wokół nas tak głęboka cisza, że nawet bloki kamiennych murów jak­by zastygły w milczeniu. Ciekawe, jak woda odświeża umysł, choćby zwykła tylko blaszana miednica pełna wo­dy! Stałem oparty o krawędź stołu, ale światło stojącej na nim świecy padało na mego towarzysza.

Co się tu wydarzyło? Coś złego? — zapytałem bez ogródek.

Nie oczekiwał chyba tak bezpośredniego pytania. Mu­snął lekko dłonią welwetowe wyłogi sutanny, wzrok miał roztargniony, nieobecny, na ustach nikły uśmiech, powtó­rzył za mną:

Co się zdarzyło? Proszę pana, jeśli mi" wolno tak twierdzić i rzec całą prawdę, to według mnie zjawił się pan tutaj jako natychmiastowa odpowiedź na modlitwę. — Głos mu się załamał. — Jestem starym człowiekiem, pa­nie, gonię ostatkiem sił, musi pan zrozumieć, że znikąd nie mam pomocy, pomocy w takim sensie, jak ja ją rozu­miem. Nie wątpię, że wszystkim, których tu wymieniłem, leży na sercu ocalenie katedry, to nie byle jaka sprawa, proszę pana, a jeszcze większa odpowiedzialność. Nie chcą jednak zrozumieć, że stoimy na skraju przepaści i że fala nas znosi...

Rozważmy nasze położenie. O'ile wiem, w całym kró­lestwie nie ma takiego świętego przybytku jak katedra Wszystkich Świętych, zarówno co do rozmiarów jak i wie­kowej tradycji świętości, a jest teraz, proszę pana, wystąp wioną — wystawiona — na ataki szczególnej i prze­rażającej natury.

• — Przerażającej?

Przerażającej, proszę pana! zapewniam przy tym, że pozostaję przy zdrowych zmysłach, którymi mnie Stwórca obdarzył. Gdzie, sądzi pan, byłoby lepsze miejsce

od tej ciasnej kotliny w zatoce — miejsce lepiej nadające się do skupienia „potęg ciemności” w otwartym ataku? Miejsce lepsze do oblężenia? Po pierwsze: to morze przed- nami. Czy pan wie o tym, że jak tylko pamięć sięga wstecz, fale przypływu wgryzają się tu i wdzierają w głąb lądu na trzy do czterech stóp per annuml Czterdzieści cali, czterdzieści cali niszczonych stale, rok po roku. Patrzę na to całe życie, od dziecka, przez sześćdziesiąt lat, niech pan so-f bie to wyobrazi i zaokrągli ten czas do stu lat, nie licząc faktycznych dodatkowych uszczerbków. Niech pan teraz w myśli odtworzy sobie choć na chwilę burze, powodzie, sztormy szalejące tu każdej zimy i jesieni, czasem nawet na wiosnę, kiedy ta kotlina ludziom młodym patrzącym na nią wydaje się rajem nieporównanym z żadnym innym miejscem na ziemi. Jesienią i zimą drogi do najbliższych miasteczek są nie do przebycia, co oznacza, że przez pewną ilość miesięcy w roku jesteśmy na dobrą sprawę całkowi­cie odcięci od reszty świata, jak te wysepki tam oto są odcięte od macierzystego lądu. Czy zdaje sobie pan spra­wę, że jesteśmy w tej chwili oddaleni o przeszło milę od najbliższego osiedla ludzkiego, a są nim nie dopa­lone zgliszcza jakiegoś gospodarstwa? Ręczę, że gdyby zo­stał pan na noc w katedrze (co Boże broń!) — choć grozi­ło to panu ręczę, że mógłby pan wołać i krzyczeć z okna, jeśliby pan do niego dosięgnął, aż do utraty głosu, a nie byłoby żywej duszy, która pana mogłaby usłyszeć i przyjść z pomocą...

Przesunąłem dłonie po stole z odruchem zniecierpliwie­nia. Znużyło mnie stawianie pytań, na które otrzymywa­łem tylko mgliste i wymijające odpowiedzi. Człowiek czuje się zawsze nieswojo, gdy ktoś obcy mówi do niego z tak bliska i tak kategorycznie.

No! — uśmiechnąłem się — nie sądzę, bym aż tak sromotnie dał się ponieść nerwom! Jako dziecko miałem osobliwe upodobanie przesypiania nocy na ambonie, wie ksiądz, że jest tam poduszka.

Starzec nie spuszczał ze mnie wzroku pełnego powagi:

Sądzę jednak — powiedział — że gdyby wtedy w młodzieńczym nastroju do psikusów przyszło panu do głowy odczytać tekst Pisma z ambony w nocy, nie oczeki­wałby pan żadnych słuchaczy?...

Ksiądz myśli — spytałem ostro — że w katedrze po­kazują się duchy? Lub jest ona przez kogoś nawiedzana? — Przeleciało mi przez głowę absurdalne przypuszczenie, że garstka jakichś obłąkanych Cyganów mogła szukać schro­nienia w tym obszernym odludnym gmachu i zagnieździć się w jego zakamarkach. Stara katedra miała na pewno liczne zakątki, korytarze, komnaty podobne do pomieszcze­nia, w którym znajdowaliśmy się obecnie. Przecież słowo „katolicka” oznacza gościnność „powszechną”, czyli bez granic. Starzec wziął jednak moje słowa na serio.

Jestem całkowicie pewny — rzekł przymknąwszy powieki — że działają tu diabelskie moce — podniósł rę­kę — błagam pana, by pan nie odrzucał i nie lekce­ważył tego, co mówię, jako przywidzeń zdziwaczałego starca.

Przysunął się bliżej:

Słyszałem je na własne uszy i widziałem na własne oczy, chociaż przechodzi to moje skromne możliwości i po­jęcie, by określić, czy mają jakąś konkretną substancję. Ale właściwie jakiego rodzaju substancji mamy od nich oczekiwać? Proszę pana? Wszakże Pismo tak mówi: „jest ona takiego rodzaju, by żaden człowiek nie mógł określić jej ani wiedzą, ani zbadać mądrością”. Czyż nie tak? Cytuję Księgę. Następnie, co mówi to samo SŁOWO (albo podobne w Apokryfach) o celu ich istnienia? Jeśli się mylę, niech pan poprawi: „Demony są stworzeniami uczynionymi przez Boga, a mianowicie dla pomsty”. Jak dotąd to proste. Zatrzymujemy się, kiedy dalej iść nie­podobna. „Pomsta” — co to znaczy, nie wiemy. Natomiast

o ich mocy i na to, co mogą zdziałać, mogę panu do­starczyć oczywistych dowodów. Jeśliby to raz dostało się na języki, każdy by o tym gadał. Jeśli nie jest tak, jak mówię, dlaczego, pytam, każdy ekspert, który tu za­

wita, opuszcza nas oszołomiony, w pospiechu i niepokoju? Wyjeżdżają „z ogonem podwiniętym pod siebie”, jak zmyci! Wiedzą, że natrafili na coś, w co nie chcą uwie­rzyć. Więc zmyślają przyczyny i czym prędzej wyjeż­dżają.

Potrząsnął głową akcentując dobitnie słowa:

A dlaczego? Dlatego że doświadczenie, które prze­żyli, przerasta ich wiedzę, proszę pana!

Opadł na krzesło bez tchu, widać było, że głęboko wzruszony.

Ale to chyba zrozumiałe — powiedziałem — że każ­dy stary budynek popada z czasem w ruinę i wykazuje jej symptomy. Połowa katedr w Anglii, a także kościołów z różnych okresów, była odbudowywana — w wielu wypadkach z fatalnym skutkiem! Te nowe zaprawy mu­rarskie i tym podobne partactwo. Ot, właśnie niedawno miałem tego przykłady... ale dziwi mnie, dlaczego ksiądz sądzi, że te wyrwy i zniszczenia mają pochodzić od jakichś sił czy innych mocy?...

Starzec odwrócił się.

Muszę pana przeprosić — przerwał mój wywód — mówił swoistym tonem godności pomieszanej ze skromno­ścią. — Otóż nie mam daru do wyjaśniania rzeczy, proszę pana. Ruina — napięcie — wyczerpanie — obsuwanie sdę — rozluźnianie — słyszę te słowa wciąż, są powtarzane z ust do ust jak zabawa w „bilbok” * doprowadzają mnie do mdłości. Ja nie mówię, proszę pana, o zniszczeniu ka­tedry, to, co mnie niepokoi, to naprawy i remonty. Nie rozpadanie się, ale umacnianie murów. Nie roz­kład sięgający wstecz, ale przerażający postęp. Mogę panu te miejsca pokazać — proszę pana — przeważnie są one zakryte przed bezpośrednim oglądaniem, trudne do zbadania z bliska — miejsca, gdzie zupełnie zmurszałe ka­mienie, podziurawione jak gąbka czy pumeks, zostały zastą­

pione świeżo wyciosanymi blokami jakby wprost z kamie­niołomu, a w obrębie dwudziestu mil — nie ma po­dobnych im głazów. Są tu miejsca, gdzie masywne bloki

0 podstawie wielkości metra kwadratowego i jeszcze więk­sze zostały przesunięte z miejsca na miejsce po prostu jakąś siłą. Katedra Wszystkich Świętych jest w tej chwili bezpieczniejsza, niż była dotąd przez ostatnie trzysta lat. Ci, którzy tu zjeżdżali, mieli zapewne dobre zamiary, wiele było gadania, a jak pięknie mówili! I nagle cisza, odjechali bez słowa. Zapewniam pana, że mieli dobre intencje, przy­znaję to. Chrząkali, pokaszliwali. Z jednego się podśmie­wali, na drugie wzruszali ramionami. Ale tak naprawdę, w duchu, bali się, zdjęło ich przerażenie, byli zdumieni

1 całkowicie bezradni. Malowało się to na ich twarzach. Jednak jeśli pan i mnie zapyta, jaki cel mają te zabiegi, to, co się tu dzieje — ja również nie mam na to żadnej odpowiedzi.

A teraz niech sobie pan wyobrazi siebie w tej roli, jakby pan był jednym z nich i chodziło tu o pana wła­sną reputację: został pan, powiedzmy, wezwany do obejrzenia gmachu, którego opiekunowie i właściciele są zaniepokojeni faktem naprawy i odnowy tej budowli przez jakieś nie znane im siły. Wyobraźmy sobie — sta­rzec uderzył kostkami ręki w stół — że jako zwykły czło­wiek, nie należący do kapituły, mógłby pan rów­nież odejść bez słowa nie chcąc, by mówiono źle o panu? Czy w końcu nie pozbyłby się pan całej sprawy, określając ją jako niedorzeczne złudzenia ludzi, którym przebywanie w tak zapadłym zakątku i odcięcie od świata pomieszało rozum! Spowodowało, że mają myszki w głowie?

Zapewniam pana, że oni, a nawet sam kanonik Ockham, nie wierzą, nawet mnie nie wierzą. A jednak podczas posiedzeń kapituły o niczym więcej nie mówią i tylko o to się spierają. Mogę bez szemrania znieść Boży dopust. To, co Bóg zsyła, na to my, ludzie, zasłużyliśmy. Wystawiliśmy się sami na to niebezpieczeństwo. Ale kiedy podtrzymujemy i popieramy zaślepienie i zło, oczy­

wistą głupotę, wtedy, proszę pana, czasem obawiam się, że postradam zmysły.

Rozprostował ramiona, na ile pozwalały na to jego stare kości, i przytrzymując palcami pod brodą wyłogi sutanny, wyglądał przez wąskie okienko wychodzące na nawę ka­tedry, w jej ciemne wnętrze.

Sześćdziesiąt lat, proszę pana, przeżytych w tym odludnym miejscu nie obyło się bez obserwacji, rozważań i pilnego notowania przeze mnie różnych drobnych spo­strzeżeń. Proszę zaglądnąć do gazet, proszę pana. Mamy za sobą przeżycia zwane wojną światową — uważałbym za śmiałka tego, kto by się odważył przysiąc wobec niebios, że spowodowały ją czysto ludzkie siły. Cóż miano­wicie widzimy wokół nas? Gdziekolwiek spojrzeć: walka, nienawiść i niezgoda, oszukaństwo. Nie jestem uczonym, proszę pana, jednak na podstawie własnego rozeznania i doświadczeń widzę, że ludzie żyją dziś jedynie z dnia na dzień. Dziś dowiadujemy się, co należało zrobić wczo­raj, a w końcu nie umiemy rozstrzygnąć, co trzeba bę­dzie zdziałać jutro.

A Kościół, proszę pana! Niech mnie Pan Bóg broni, bym miał się wtrącać, w co do mnie nie należy. Gdyby pan przed półgodziną przedstawił się jako osoba duchowna, nie zwierzałbym się z moich trosk przed panem, nie uchodziło­by to! Właśnie fakt, że pan nie jest duchownym, dodaje mi odwagi. Przez samo wysłuchanie może pan pomóc mi oso­biście, choć nie może pan pomóc nam. Wieki temu, i według mego skromnego zdania słusznie, oderwaliśmy się od naszego rodzimego pnia i zapuściliśmy korzenie we wła­snej ziemi. Jednak niezależnie od tego, czy było to słu­szne, czy nie, czy nie sądzi pan, że sam ten fakt wystawił nas na większe zagrożenie, na ataki tego, „który krąży nieustannie szukając, kogo by pożarł”?

Nie chcę pana skłaniać, by opowiedział się za jedną lub drugą stroną. Jednak gentlemanowi nie przystoi szyder­stwo, nie drwi z rzeczy, których sam nie może dobrze po­jąć. Powstrzymuje się wtedy od wypowiedzi, proszę pana.

I to, powiadam, powoduje moje wątpliwości wobec kano­nika Leigh Shougara. Odmawia on wytłumaczenia rzeczy i wzięcia ich w ogóle w rachubę! — Chociaż tam, w Londynie, mogą one wyglądać inaczej. Z Londynu zapra­sza ludzi, a potem cała sprawa zmienia się dla niego jak w kalejdoskopie, czy pan mnie rozumie?

Starzec przez chwilę patrzył na mnie badawczo, jakby rozważając w duchu, czy mimo wszystko nie jestem rów­nież jednym z tych „spoza nawiasu”. Potem smutno cią­gnął dalej:

Widzi pan, zniosę to, co i tak ma przyjść. I jeśli zaj­dzie potrzeba, jeszcze jakoś pociągnę, jak to się mówi, te niewiele lat, które mi pozostały z życia, ale tylko pod jednym warunkiem: pewności, że moje zmysły — moje wyczucie — nie oszukują mnie i nie wprowadzają na myl­ny trop. Niech mi pan powie — najgorszą nawet —■ ale prawdę, a wyświadczy pan starcowi przysługę, za którą nie będzie w stanie się odwdzięczyć. A kiedy przeciwnie, powie mi pan, że plączę się tylko po omacku w sieci dia­belskich omamień, wtedy, mam nadzieję, znajdę się w krótkim czasie w towarzystwie mego mistrza, dra Pomfreya. Wszyscy byliśmy kiedyś dziećmi, teraz więc nic gorszego nie mogło go spotkać na tym świecie jak dopro­wadzenie do takiego stanu.

Myślę sobie czasem, proszę pana, czy to, co nazy­wamy okresem dzieciństwa i wyrastaniem z niego, nie jest po prostu kopią, odbiciem losu naszych praojców. Powia­dają, że na początku czasów byli upadli aniołowie, ale na­wet gdyby nie było to zapisane w świętych księgach, mo­glibyśmy się o tym przekonać i dowiedzieć z naszych wła­snych obaw i złych przeczuć. Ja, proszę pana, patrząc cza­sem na małe dziecko, uświadamiam sobie, że spoglądam na nie niemal ze czcią, ponieważ w jego umyśle odzwier­ciedla się spokój i szczęście raju, o którym my starzy lu­dzie nic nie wiemy; z upływem lat obraz ten rozwieje się i zblednie, pozostając jedynie uwięziony we śnie, zamknięty w nim jak w świętym przybytku.

W tym, co mówił, nie było teraz śladu namaszczenia, chociaż zwroty, których używał, mogły je sugerować; uśmiechnął się do mnie jakby dodając sobie ducha:

Widzi pan, jeśli moje rozeznanie jest słuszne w tej sprawie, to sądzę że niebiosa darzą dra Pomfreya wielką łaskawością. Powrócił jakby wstecz, a dusza jego jest gdzie indziej i zażywa spokoju.

Podszedł parę kroków bliżej; światło świecy rzucało teraz groteskowe cienie na wgłębienia oczu i kości policz­kowe, srebrząc jego długie rzadkie włosy. Oczy, zaszłe ze starości mgłą, utkwił we mnie z wyrazem prośby, której w inny sposób nie mógł przekazać. Ryłem bezradny nie wiedząc, jak mam odpowiedzieć.

Opuścił ręce i rozglądnął się ostrożnie.

To, co ośmielę się teraz panu zaproponować, cho­ciaż jest rzeczą zwyczajną, jednak faktycznie wystawia pana na fizyczne niebezpieczeństwo, podczas gdy dla mnie jest tylko spełnieniem obowiązku, ale rodzaj przy­sługi człowieka nieznajomego, wyświadczonej obcemu, to inna sprawa. Zdaje się, że zjawił się pan tutaj, jak mówią, w samą porę, to wszystko, co mogę powiedzieć. Oczywiście, jeśli pan sobie tego życzy, wyjdziemy stąd od razu, a w każdym razie musimy opuścić katedrę, zanim zapadnie noc; nawet gdyby chodziło tylko o zwykłych lu­dzi, lepiej takim nie przeszkadzać w ich nocnych poczyna­niach i sprawach. Ciemności przynoszą ze sobą brak roze­znania; nawet sumienie nie widzi spraw tak jasno, jak zwykle. Kiedyś i ja sam pozostałem tu zbyt długo. Nawet w tej chwili niewiele mamy czasu do wykorzystania dzien­nego światła, chociaż widzę, że według kalendarza zaświe­ci dziś księżyc, jeśli niebo będzie bez chmur. Cała rzecz,

o którą mi chodzi, proszę pana, sprowadza się do spokojne­go, bez przeszkód, stwierdzenia faktów, do świadectwa zmysłów. A przychodzi czas, gdy nawet własnym zmy­słom przestajemy ufać.

Kiedyś czytałem, że samo osadzenie oczu, kształt, linia, fałda oczna, kąt powieki nadają im wyraz, odcień

i wyrazistość. Gdy teraz patrzyłem w oczy staruszka, zda­wało mi się, ze pochylam się nad szarą, słoną, opuszczoną ^ sadzawką przy morskim płaskim, niebezpiecznym brzegu.

Możliwe, że gdybym był mniej łatwowierny i wyczer­pany, już wtedy powątpiewałbym, czy staruszek jest przy zdrowych zmysłach. Jednak wiedziałem, że przy zetknię- '■ ciu się z chorymi umysłowo natychmiast czujny nasz umysł wysyła jakiś ostrzegawczy sygnał, atmosfera zmie­nia się, ma się poczucie zagrożenia. A jeśli to prawda, że rysy twarzy są znaczone doświadczeniami życia i dają świadectwo człowiekowi, to mój towarzysz nie przedsta­wiał się groźnie. Inną sprawą było zaufać jego bystrości.

Ale przecież dla mnie liczyła się jeszcze sama kated­ra Wszystkich Świętych! Już pierwsze spojrze­nie z owej zielonej skarpy na jej posępne, a jednak tak piękne mury było dla mnie niezwykłym i wzruszającym przeżyciem. Istnieją takie budowle (są jakby odbiciem ja­kiegoś oryginału drzemiącego w naszym umyśle i na pół zapomnianego) mające szczególny wpływ na naszą wy­obraźnię. Nawet w tej chwili, w tym odosobnionym po­mieszczeniu oświetlonym tylko jedną świecą, uwięzionym między masywnymi blokami z kamienia, ogromny gmach katedry zdawał się delikatnie i skrycie prowokować mnie: wywierać wpływ na mój umysł.

Spojrzałem znów na starca. Odwrócił się-, jakby miał odejść i pozostawić decyzję mnie samemu. Przyszło mi do głowy pytanie, jak wpłynęłoby na mnie życie spędzone w tych mrocznych murach? W każdym razie wymagała te­go zwykła przyzwoitość, by ulec życzeniu steranego pustel­nika z tej głuszy. Prosił o pomoc, nawet gdybym się wzdra­gał dziesięćkroć więcej, nie sposób było odmówić! j— przy­najmniej bez narażania się na upokarzające uczucie z po­wodu ucieczki „z wtulonym pod siebie ogonem”, jak owych ekspertów od architektury opisanych przez staruszka.

Chętnie chciałbym pomóc, jeśli potrafię!

Odwrócił się do mnie; wyraz jego twarzy zmienił się

i rozjaśnił.

Wobec tego idźmy natychmiast, proszę pana. Towa­rzyszy mi pan, to wszystko, o co pana prosiłem i ufałem, że osiągnę. Nie ma chwili do stracenia.

Przekrzywił głowę i chwilkę słuchał, nastawiwszy duże, podobne do płaskiej muszli ucho, jakie widuje się tylko u starców.

. — Oto zapałki i świeca, proszę pana — zniżył głos do szeptu — jednak nie użyjemy światła, wystarczy natural­ne; ale nie wolno oddalić się nam od siebie ani rozłączyć choćby na moment, powtarzam nie wolno. Propono­wałbym, jeśli nie wadzi to panu, by był pan łaskaw przy­trzymać się sutanny, o, tu jest rodzaj paska jakby na to przeznaczony. Będzie dużo schodków w górę i w dół. Znam cały ten gmach jak własną kieszeń, zajdę wszędzie po omacku. A teraz, kiedy „dzwonnicy przestali bić w dzwo­ny”, katedra jest pod moją tylko pieczą, i to bardziej niż była kiedykolwiek.

Cofnął się i popatrzył na mnie z cudacznym, dziecinnym uśmiechem na starczej twarzy:

Czasem, proszę pana, czuję się w roli wartownika z tej sztuki, wie pan, Williama Shakespeare’a. Widziałem ją lata temu, podczas jedynej mojej wizyty w Londynie, kiedy byłem chłopcem. Mimo jego gładkiej mowy i podob­nych rzeczy był to kawał draba — ale pozdrówcie ode mnie tego „ducha”! Jeszcze teraz go widzę, jakby stał przede mną!

Chociaż mówił szeptem, głos jego nagle przybrał ton świergotu, coś z głosu świerszcza cykającego w piekarni. Mocno schwyciłem welwetową połę sutanny. Otworzył drzwi, wetknął mi w rękę pudełko szwedzkich zapałek, sam ujął lichtarz i zdmuchnął świecę. Natychmiast pogrążyliśmy się w nieprzeniknionych ciemnościach.

Byłby pan dobry zdjąć teraz buty? — wymamrotał mi do ucha — powinniśmy iść jeszcze ciszej, nie będę pana naglił. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę ciągnąć za połę, za parą minut ciemności zrzedną.

Przykucnąłem, by rozwiązać sznurówki, czułem, jak

mocno, beztrosko bije mi serce, widocznie przysłuchiwało się naszej rozmowie. Zawiesiłem buty na szyi na sznuro­wadłach, tak jak to robiłem kiedyś w dzieciństwie przy wiosłowaniu, i ruszyliśmy na naszą wyprawę.

Zbyt często zdarzało mi się przeżywać nocny koszmar błądzenia, gubienia się we wnętrzu niesamowitych okaza­łych gmachów, żeby teraz lekceważyć tę przygodę. Przy­znaję, że uczepiłem się mocno mojej „liny ratunkowej”. Posuwaliśmy się wciąż naprzód, podczas gdy mój prze­wodnik raz po raz obracał się i szeptał mi do ucha jakieś ostrzeżenia i słowa zachęty.

Szliśmy stale wspinając się w górę, to znów mozolnie schodząc w dół: czułem pod stopami wytarte kamienne schodki — potem przeciskaliśmy się przez ciasne przejście, jakąś galeryjkę i kręcone jak korkociąg schodki, oplecione wokół filaru tak ciasno, że nasze ramiona z obu stron do­tykały ścian. Mimo cmentarnego chłodu, jaki panował we wnętrzu katedry, wkrótce dusiłem się z gorąca, a ciągły wysiłek, by wreszcie coś dojrzeć, męczył nieznośnie. Raz przystanęliśmy naprzeciw szczeliny w grubym murze, by zaczerpnąć słodyczy ciepłego powietrza z zewnątrz; zala­tywało delikatną wonią dzikich ziół i chłodem morza. W końcu przez zakratowane okienko wysoko nad głową ujrza­łem błysk pierwszych gwiazd wieczoru.

Jeszcze raz zawróciliśmy do wnętrza i jeszcze raz wspię­liśmy się przejściem po krętych schodach. Teraz gęste ciem­ności przerzedziły się nieco, nad głowami dawał się już dojrzeć zarys żebrowanego dachu. Świeższe powietrze wio­nęło na policzki — drżące kościste palce przesunęły się po omacku po moich piersiach i schwyciły moje dłonie:

Teraz, panie, proszę stać, ani drgnąć — szeptał mi tuż nad uchem, tak blisko głowy, że jego głos mógł się wy­dawać sygnałem z wnętrza świadomości. — Ani kroku da- lej! — parę kroków przed nami jest przepaść na sześćdzie­siąt lub siedemdziesiąt stóp.

Patrzyłem poprzez tę głębię, wyczuwając bardziej niż widząc olbrzymi, przytłaczający ciężar szlachetnej kon­

strukcji ozdobnego sklepienia znajdującego się teraz tuż nad naszymi głowami. Kiedy zbliżaliśmy się do krawędzi tej kamiennej przepaści, mrok rozwidnił się nieco, zga­dywałem przeto, że stoimy w samym narożniku południo­wej nawy poprzecznej, bo światło, jakie dawało wieczorne niebo, było jaśniejsze z prawej strony. Z drugiej strony okna północne naprzeciw nas były niemal w większości zabite deskami lub w inny sposób zasłonięte. Rozglądając się, odróżniałem belki rusztowań wyrastające ze ścian jak druty do trykotażu, a nad nimi płótno rozpostarte jak ba­lon. Teraz w uszach tętni mi nużący, podobny do brzęcze­nia olbrzymiego owada odgłos, który niebawem ustał, zda­wało mi się, że odgłos ten dochodził z wnętrza katedry.

Proszę to sobie oglądnąć, proszę pana — szeptał sta­rzec tuż przy mnie (staliśmy w nieco groteskowej pozie, trzymając się za ręce) — tamto rusztowanie, tam oto, po­stawione dobrych parę miesięcy temu, kiedy ostatni ekspert przyjechał z Londynu, by zbadać mury i konstrukcje gma­chu. I dotąd tak zostało. Ruszamy, panie! Ale błagam, ostrożnie!

Nie potrzebowałem wcale ostrzeżeń. Każdy zmysł mia­łem napięty. W jednej ręce ściskałem zapałki, a palce dru­giej ręki były splecione z dłonią staruszka. Nie mogłem jednak usłyszeć ani zauważyć żadnego najlżejszego odgłosu czy ruchu pod szeroko rozpiętym sklepieniem dachu. Tyl­ko lekko dzwoniąca cisza tętniła w labiryncie uszu, taka głęboka, jaka pewnie panuje w królewskiej komnacie pira­midy Cheopsa.

Jak długo staliśmy tak, nie umiem powiedzieć, minuty wydają się czasem godzinami. I naraz niespodziewanie zda­łem sobie sprawę z niesamowitej nieustannej rytmicznej wibracji. Niepodobna jej określić. Przypominało to słysza­ne z oddali obracanie ogromnego kamienia młyńskiego lub jakichś skrzydeł czy czegoś prdobnego — choć bez wyraź­nie dosłyszalnych drgań — czy też może wibrowanie ol­brzymiego bąka.

Mimo sędziwego wieku mój towarzysz miał widocznie

słuch równie ostry jak ja. Jakieś dziesięć sekund przed­tem, zanim uświadomiłem sobie owo zakłócenie ciszy, chwycił mocniej moją rękę i przysunął się bliżej.

Czy pan to widzi? — zapytał.

Patrzyłem, wciąż patrzyłem, nic jednak nie mogłem dojrzeć. Wszakże nawet co do odgłosów, które zdawa­łem się słyszeć, mogłem się przecież mylić. W pewnych okolicznościach nie ma rzeczy tak zawodnej, z wyjątkiem może oczu, jak słuch. Potrafi on wyolbrzymić, zmienić, a nawet może zmyślić coś nie istniejącego. Owa wibracja równie nagle, jak ją usłyszałem, ustała. I wtedy, chociaż nie mogę być całkiem pewny, zdawało mi się, że wielkie brudne płótno rozpięte na sklepieniu wyraźnie drgnęło, jakby ogromna ręka ostrożnie wysunęła się, by je odsunąć. Nie miałem czasu, by się upewnić co do tego. Starzec po­śpiesznie ciągnął mnie ku przejściu, przez które tu we­szliśmy, i bez zatrzymania wycofaliśmy się aż do szczeliny okienka, o którym wspomniałem, by odetchnąć mniej stęchłym powietrzem; tam przystanęliśmy odpoczy­wając.

A więc co pan na to? — pytał starzec ciągle przy­ciszonym tonem.

Czy ksiądz kiedykolwiek przychodzi tutaj sam? — spytałem szeptem.

Oczywiście, proszę pana. Mam zwyczaj wychodzić stąd ostatni i często przychodzę pierwszy, ale o tej godzi­nie zwykle już mnie tu nie ma.

Patrzyłem z bliska na przyćmiony mrokiem profil jego twarzy na tle wąskiego prostokąta ściemniałego nieba.

Tak trudno być pewnym swoich własnych wrażeń — powiedziałem. — Czy ksiądz rzeczywiście spotkał tu kogoś czy coś — to znaczy z bliska?

Bacznie obserwuję tu wszystko. Może nie uważają mnie za dosyć ważną osobę, by mnie molestować? Jak to mówią: ostatni szczur na pokładzie.

Ale czy zdarzyło się coś naprawdę? — spyta­łem.

W tej chwili sam poddałem się upiornemu genius loci katedry Wszystkich Świętych. Te szepty tajemne, nadsłu­chiwania, napięcie i ostrożność. Czułem nieco brak od­dechu, jakby w każdej chwili serce chciało się wyrwać z piersi. Powtórzyłem:

Ale czy coś się tu zdarzyło naprawdę?

No, owszem, proszę pana, i to właśnie w tej galerii. Omal mnie nie chwycili. Na szczęście, jest tu nieco dalej wnęka w murze, w której znajduje się skład połamanych rzeźb z pierwszej jeszcze budowli, podobno z szóstego wie­ku: kamienne kapitele, głowy, ręce itd. Coś mnie tknęło, jakieś ostrzeżenie, i ledwie w porę zdołałem tam wskoczyć

i ukryć się. Tak, proszę pana, wyznaję, że opanowały mnie taki strach i przerażenie, że uciekłem.

To znaczy, że ksiądz coś słyszał, ale nie patrzył, i to coś zbliżyło się?

Tak, panie. Zdawało mi się, że zmalałem do wy­miarów dziecka, wtulony w kąt. Słyszałem jakby dźwięk metalu, ale nie sądzę, że to był metal. Zbliżało się w stra­szliwym tempie i przeszło mimo, zostawiając za sobą ohyd­ny podmuch. Przez chwilę nie mogłem oddychać, zabrakło powietrza.

I żadnego innego dźwięku?

Nic, panie, tylko coś jakby z oddali pogłos potężnego bełkotu. Jakby wołanie, ale to nie był ludzki głos. Drgało od niego powietrze. Sądzę, że to nie o mnie chodziło, proszę pana, byłem tylko zawadą na drodze. Ale kiedyś słysza­łem,... że rzadkość takich zjawisk jest podyktowana faktem udręki i bólu, jaki sprawia tym istotom pojawienie się (dobre czy złe) na naszym zewnętrznym świecie. Oto co słyszałem, choć nic więcej o tym nie wiem.

Zdarzenie to miało miejsce wczesną zimą, w listopa­dzie. W naszej kotlinie zalegała gęsta mgła morska, pa­miętam, wpadała tą właśnie szczeliną, jak płynące mleko na tle światła świecy. Od tego czasu nigdy nie zapalam świecy i jeśli mi pan wybaczy samochwalstwo, odtąd za­pomniałem, co to znaczy strach, zdaje mi się, że przestałem

się niemal bać. W końcu na każdej drodze życia człowiek może jedynie starać się robić swoje, robić jak naj­lepiej co do niego należy. Bez tych przeciwności i prze­szkód w wysokich rejonach nie miałbym się na co skarżyć. Ale czymże, proszę pana, jest ludzkie życie, pominąwszy radosny okres młodości... A wracając do naszego tematu — czy wtedy słyszał pan coś, proszę pana?

Jego monotonne mamrotanie ustało i obaj zaczęliśmy znów nadsłuchiwać. Każdy bardzo stary budynek ma ja­kieś własne głosy i hałasy, tu w tej chwili nie słyszałem żadnego dźwięku, który dałby się nazwać, tylko stały nikły jakby „chrzęst” obrotów, niepokój dosłyszalnej tylko dla szczególnie wyczulonych zmysłów wibracji jakiegoś „tar­cia”, na przykład ogłoś przy układaniu najsolidniejszych bloków kamieni jednych na drugich, o niewielkiej tylko różnicy wagi i nacisku; odgłos, jaki może być uchwytny dla ucha w świecie materii. W świecie, który, jak wiadomo, sam obraca się z szybkością trudną do wyobrażenia i pod­lega tyranii czasu.

Nie, nic nie słyszę. — Odpowiedziałem. — Ale proszę nie brać tego za powątpiewanie w to, co ksiądz mówi. Prze­ciwnie. Proszę pamiętać, że jestem tu gościem, człowie­kiem obcym, a więc wpływ, jaki to miejsce i otoczenie wywierają na mnie, jest mniej oczywisty. A Więc nikt teraz nie pomaga księdzu?

Nie, proszę pana, teraz nie. Ale nawet w najlepszym okresie zawsze mieliśmy tu niewielu ludzi wkoło i mało pieniędzy. To znaczy na jakieś poważniejsze wydatki. Na­wet najśmielsi nie podsuwali myśli o jakimś, jak to mó­wią, publicznym apelu o pomoc. To dziwne, ale kiedykol­wiek prasa weźmie się do czegoś, proszę pana, obróci to zaraz w slogan i fałsz. Przecież nic nie mogą poradzić sami bez wskaźnika, jakim jest wiara, i nic również nie może powstrzymać ich gadania z wyjątkiem względu na zwykłą ludzką przyzwoitość, wtedy nie ośmielają się pew­nych spraw poruszać. Ale w końcu kimże jestem, czy mam prawo się skarżyć? Teraz, panie — ciągnął dalej

z westchnieniem kompletnego wyczerpania — jeśli pan dostatecznie wypoczął, może zechce mi pan towarzyszyć dalej na dach? To ostatnia moja tam wizyta — chociaż, po sprawiedliwości, z tytułu prawa powinienem się zająć wie­żą. Jestem jednak już za stary na ciągłe wdrapywanie się

i potykanie na gołych deskach i belkach rusztowania, dra­biny nie są dla mnie bezpieczne jak dawniej.

Nie potrzebowaliśmy iść daleko. Starzec podniósł się

i otwarł małe, ciężkie, kute żelazne drzwiczki u wylotu drewnianych schodków zamknięte tylko na zasuwę. Wy­prowadziły nas one wprost na ołowiany dach katedry i tu roztoczył się przed naszym wzrokiem bezkresny wspaniały amfiteatr wieczoru. Ostatnie barwy zachodu słońca nikły na horyzoncie, a jasna jak srebro Spica* dzieliła wraz z krzywym sierpem księżyca bezchmurną, podobną do la­guny przestrzeń nieba nad morzem. Nawet na tej wyso­kości dawał się słyszeć cichy poszum fali.

Schodki, którymi przyszliśmy, wieńczył szczyt przybu­dówki, tworząc płaski dach około siedmiu stóp wysoki. Szliśmy ostrożnie wzdłuż jego krawędzi i znów odpoczęliś­my. Wreszcie stanęliśmy oko w oko z potężnymi figurami, które stały jak na straży na podstawie przypory nie dokoń­czonej wieży.

Wieża była rzeczywiście nie dokończona — do tego stop­nia, że sprawiała wrażenie ruiny. Poza tym można było za­uważyć jakby wyrwy i plamy na murze — ślady po poża­rach — przypominały one legendy znane mi przed laty, świadczące, że ten odcinek brzegu wieki temu był nieraz nawiedzany przez łupieskie wyprawy wikingów z Północy.

Noc była nieskończenie jasna i cicha. Na lewo wznosiła się stożkowata skarpa zwieńczona kępą samotnych drzew, gdzie tego popołudnia znalazłem schronienie. Trawa lśniła tam teraz w delikatnej poświacie księżyca. Na prawo w dali rozciągała się płaska i zimna równina Atlantyku jak olbrzymie ściemniałe zwierciadło kosmosu. Tylko raz po

raz odległe światła statku nikłym fosforycznym palcem ukradkiem dawały sygnał z najdalszych krańców hory­zontu.

Samo poczucie bezkresnej przestrzeni, jej bezmiar usia­ny gwiazdami Mlecznej Drogi, obecność kamiennego lewia- tana, na którego grzbiecie staliśmy teraz, dwie istoty po­mniejszone do wymiarów nic nie znaczących karzełków wobec olbrzymich figur kamiennych .zastygłych każda w innym geście. Sama sytuacja wystarczała do pobudzenia wyobraźni. A do tego ciągłe aluzje starego zakrystiana — obojętne, czy rzeczowe, czy całkiem mylne — c grożącym ka­tedrze niepojętym niebezpieczeństwie albo ataku, napinały moje nerwy do ostatnich granic. Stopy miałem zdrętwiałe, bezwładne jak ołów, na którym stałem, podczas gdy końce palców u nóg drżały jakby pod wpływem działania prądu elektrycznego przechodzącego po całym ciele.

Cicho posuwaliśmy się dalej. Parę kroków przed sobą miałem nikłą postać staruszka ostrożnie rozglądającego się na prawo i lewo. Raz gwałtownym ruchem powstrzymał mnie i całą minutę obserwował jedną z figur stojącą dwa kroki przed nami. W tym momencie zaznaczała się odraża­jąco i groźnie w niesamowitej poświacie na tle gwiaździstej przestrzeni nieba; mimo że patrzyłem na nią bez drgnienia powiek, zdawała się wyraźnie poruszać na postumencie zniszczonym przez nawałnice. Szczęściem nic się nie zda­rzyło. Starzec skinął i wyszeptał:

Wszystko dobrze!

Szliśmy dalej. Ostrożnie i wolno. Miałem więc czas za­uważyć, że ta właśnie figura miała w prawej ręce łuk na­pięty do strzału, a na głowie wysoki, kamienny, rozpada­jący się już diadem. Postacie, wszystkie co do jednej, sprawiały przykre wrażenie niezbyt miłej kompanii. Skończyliśmy wreszcie obchód wieży i doszliśmy do miej­sca, skąd wyszliśmy. Staliśmy patrząc na siebie jak dwaj spiskowcy w niegłębokim jeszcze mroku. Możliwe, że na mojej twarzy malował się odcień niedowierzania.

Nie, proszę pana, niczego innego się nie spodziewa­

łem — mamrotał staruszek. — Dzisiejsza noc jest szczegól­nie spokojna, zauważyłem to już wcześniej. Wydaje się, że w tak ciche noce zostawiają nas w spokoju. Musimy wejść do wnętrza i wracać do domu.

Do tej chwili wcale nie zastanawiałem się, gdzie będę jadł i spał, nie zdawałem też sobie sprawy, że głód skrę­cał mi kiszki. Jednak perspektywa opuszczenia otwartej przestrzeni i zagrzebania się znowu w ciasnym wnętrzu katedry, wśród ciemności murów, była szczególnie odraża­jąca. Na szerokiej płaszczyźnie dachu była przynajmniej przestrzeń, było gdzie uciec, były też schowki do ukrycia się. By zyskać na czasie, zapytałem go, czy będę mieć trudności ze znalezieniem noclegu w wiosce. Jak się tego spodziewałem, staruszek ofiarował mi gościnę u siebie.

Podziękowałem mu, ale wciąż ociągałem się z pójściem z powrotem do wnętrza, ponieważ w tym momencie chcia­łem sprawdzić, jakim złudzeniom cieni i mroku uległem przed chwilą, widząc jakieś małe zwierzę, może psa (wziąłem go za spaniela), chowające się za kamienną przyporą w po­bliżu. Było to chyba jednak przywidzenie i jakiekolwiek było to stworzenie, w każdym razie nie zaszczekało. Wokół panowała cisza, a mój towarzysz widocznie nic nie zauwa­żył.

Mówił ksiądz — nalegałem — że kiedy planowano naprawy i odbudowę katedry, nawet eksperci byli zdumie­ni tym, co widzieli, cóż oni orzekli?

Słucham, proszę pana?

Na tej wysokości nasze głosy brzmiały tak cicho i wątle jak cykanie świerszczy na łące w samo południe.

Proszę spojrzeć na balustradę, na której się pan te­raz opiera, na jej zmurszałą powierzchnię z wyrwami, na pęknięcie przy ołowiu. To jest uczciwe autentyczne niszcze­nie i rozpadanie pod wpływem stałego działania pogody

i żywiołu: deszczu, wiatru, śniegu i mrozu; widzimy tu, proszę pana, rzetelne działanie natury. A teraz, proszę pana, niech pan porówna te zniszczone kamienie z fi­gurą św. Marka tutaj — i proszę pamiętać, że te figury

były zamierzoną integralną częścią murów gmachu, można powiedzieć stoją jako straż na zamku, są jego symbolem.

Pochyliłem się w kierunku ogromnej niesamowitej po­staci z szarego kamienia, tak że od postumentu, na którym stała, dzieliło mnie ledwie około sześciu cali. I rzeczywiście nie mogłem dojrzeć ani śladu korozji, ani ścierania — czyż­by oszukiwało mnie światło księżyca? Wprost przeciwnie, postument ozdobiony był groteskową płaskorzeźbą przedsta­wiającą krokodyla o dwu głowach. Każdy kant, gałki, wrę­by i wypukłości tej rzeźby wycięte były tak świeżo i ostro, jakby ktoś nożem rzeźbił w serze — cofnąłem się.

Proszę teraz popatrzyć w górę. Czy gest i wyraz ca­łej postaci uważa pan za gest i kształty świętego?

Ptak przycupnięty na przegubie wyciągniętej ręki świę­tego sprawiał wrażenie nie orła, lecz sępa. Głowa postaci przechylona była w dół z wyrazem urągania, uszy na czasz­ce nienaturalnie podniesione, prawe ramię wydłużone, z wyciągniętym palcem wskazującym, podkreślało szyderczy wyraz. Kamienne oczy utkwione w gwiazdach. Całość sprawiała wrażenie złowrogie, zatrważające. Odsunąłem się. Leciutki powiew ciepłego, łagodnego powietrza morskiego musnął mi policzek.

Tak, panie! Podobnie wygląda także kilka następ­nych figur — objaśniał starzec bacznie mnie obserwu­jąc. — Istnieją inne moce niż wola Wszechmogącego!

W tym momencie moje tłumione dotąd podniecenie wy- buchnęło nagle. Po co wciąż te mgliste uwagi, insynuacje. Niemal straciłem panowanie nad sobą:

Tego już za wiele na zdrowy rozum! — wykrzyk­nąłem głosem, który zdziwił mnie ostrym tonem w tej sku­pionej i wzniosłej ciszy. — Nie odnawia się rzeczy, które chce się zniszczyć!

Starzec odparował atak bez cienia zakłopotania:

Dlaczego nie? proszę pana? naprawdę pan tak my­śli? A dlaczego by nie? Czy na tym świecie nie istnieją dwa rodzaje odmiennego działania: budowanie i rozwalanie? Czy dodanie siły i trwałości czynnikom zła i nie­

właściwym dążeniom nazwałby pan marnotrawieniem sił — czy to chciał pan powiedzieć? A czy te założenia nie do­tyczą również ludzkich serc i umysłów? Znajdujemy się tu na peryferiach, przyznaję, ale czy pan nie sądzi, że wróg zjawia się właśnie w strefie zagrożonej, przyfrontowej? In­stytucja skazana na ruinę, bez nadziei ocalenia, może być odnawiana dla dokonania później tym głębszego zniszcze­nia. I nawet setka grzmiących jak trąba głosów nic nie zmie­ni, jeśli upada wiara i życie wewnętrzne takiej instytucji.

Splątane i mętne metamorfozy upewniły mnie w moim przekonaniu; oczywiście: starzec postradał zmysły, padł ofiarą niezrozumiałej, lecz monstrualnej halucynacji.

A więc zakłada ksiądz — protestowałem — że przy- jąwszy za prawdziwe to, co ksiądz mówi, obcy człowiek, taki jak ja, mógłby choćby w części udzielić pomocy? Prze­jezdny gość, który — proszę o tym pamiętać — od lat nie wszedł do kościoła jak tylko w poszukiwaniu reliktów przeszłości?

Starzec oparł drżącą dłoń na moim rękawie. Co za gro­teskowy obrazek i głupia sytuacja! Stoję przed nim, na szyi zawieszone mam buty jak pocieszne kamienie młyń­skie!

Proszę zdobyć się na odrobinę cierpliwości! — tłuma­czył. — Nikomu nie prawię kazań. Wcale nie chciałem dać do poznania nawet okrężnie, że ci, co są „z zewnątrz”, nie należą do „trzody”. Wszystko okaże się w czasie, proszę pana! W CZASIE wyznaczonym przez Wszechmocnego. Mo­że... mówiąc z należytym dla każdego szacunkiem, może po­winniśmy się obawiać najwięcej tych, którzy są wewnątrz?

I jeszcze raz proszę: niech pan uwierzy starcowi; nie po­trafię nigdy wyrazić mojej wdzięczności za sposobność wy­powiedzenia wszystkiego, zrzucenia ciężaru z piersi, jak to mówią. Katedra Wszystkich Świętych jest moim drugim domem na ziemi i... no, lepiej już o tym nie mówić. Nie mógł pan pomóc mi inaczej jak tylko swoją obecnoś­cią. I Bóg jeden raczy wiedzieć, kto w ogóle mógłby tu pomóc!

Nagle z wnętrza katedry rozległ się tępy potężny łoskot, jakby duży głaz czy blok kamienia przesunął się lub zsu­nął; niesamowity zgrzytliwy odgłos działający drażniąco na nerwy. Przez ułamek sekundy jakby zadrżały płytki ka­mienne pod naszymi stopami.

Uścisk ręki zacieśnił się na moim ramieniu. Przerywa­ny starczy głos szeptał:

Chodźmy, panie! Proszę trzymać się blisko mnie. Mu­simy natychmiast wracać, zatrzymaliśmy się tu za długo.

W końcu wyszliśmy jednak z katedry cało i bez przy­gód. W mrok wieczoru. Małe zachodnie drzwi, z osadzoną nad nimi dziwnie śmiejącą się maską, która mnie pierwsza przywitała, wyprowadziły nas znowu na terra firma — po­szliśmy w górę wgłębioną piaszczystą ścieżką, po brzegach rosły kępy konopi, rzepiku, kopru i cykuty, a nisko, u na­szych stóp, widać było w delikatnym zmierzchu kwitnący żmijowiec i morskie maki. Kiedy doszliśmy do szczytu piaszczystego wzniesienia, odwróciliśmy się, by popatrzeć na dół. Katedra ogromna, już nieco osnuta mgłą, leżała pod nami w swoim wgłębionym legowisku naturalna i prehi­storyczna, jakby wyłoniona na powierzchnię z wnętrza skalistego brzegu wykruszonego przez morze, a przecież posiadająca oblicze dziwnie ludzkie ^ milczące i po­sępne.

Powietrze o mlecznej łagodności wydawało się zbiorni­kiem najdelikatniejszych aromatów i balsamicznych woni: janowca, orlicy, wrzosu; żaden szmer nie przerywał ciszy, tylko tajemnicze chrapliwe westchnienia przypływu fali. Na odległych krańcach oceanu, nisko, na horyzoncie, błys­kało się jak w czas letni. Ta płocha gra światła zapalają­cego się i gasnącego na niebie przypominała jakieś sygnały międzyplanetarne. Efekt tych świateł, a pewnie także sła­by blask księżyca skrzący się na starożytnych witrażach, dawały złudzenie, że raz po raz zapalały się tam błyski na szkle okien północnego transeptu poniżej nas. Jak łatwo oszukać naszą wyobraźnię! W uszach brzmiały mi jeszcze słowa starca i w tej chwili mógłbym przysiąc, że migotli­

wy blask na witrażach nie pochodził z zewnątrz, ale z wnętrza katedry.

Przystanęliśmy przy krzaku kwitnącej fuksji, koło furt­ki wiejskiego, małego, kwadratowego ogródka.

przepraszam, że o tym wspominam mówił staru­szek — ale mam taką zasadę, że gdy raz jestem w domu, zostawiam za sobą o ile możności wszelkie troski i żale. Moja córka jest wdową, i to od niedawna. Staram się więc, jak mogę, o zachowanie pogodnej twarzy. A jednak, proszę pana, zastanawiam się czasem, czy ci najgoręcej biorący swe zadanie do serca, nie mają też większego obowiązku osobistych poświęceń? Zapewniam pana, że chętnie bym odszedł, gdybym tylko miał pewność, że to w czymkolwiek posłuży sprawie. Byłaby to drobnostka, gdyby... — Nie pró­bował dokończyć zdania.

Tego wieczoru staruszek, prowadząc mnie do pokoju, gdzie miałem spać, pokazał mi po drodze swego wnuka. Szedł na palcach, jego córka przypatrywała mi się bacznie, kiedy nachylałem się nad dziecinnym łóżeczkiem — pa­trzyła z niepokojem ptaka, charakterystycznym dla wszyst­kich matek wobec ludzi obcych.

Jej maleńki synek miał tak jasną cerę i włoski, że ich koloryt i odcienie tej jasności wydawały się nierealne. Roz­kopał pościel — jakby na tym świecie niewinność dziecka nie wymagała osłony ani obrony. Leżał rozłożony wygod­nie, z rosą potu na czółku i policzkach. Oddychał cicho

i spokojnie, nawet najlżejsze drgnienie ramionek i wąskiej piersi nie dało się zauważyć.

% Śliczny! — wyszeptałem patrząc na dzieciaka. — Gdzie on teraz przebywa?

Matka uniosła twarz uśmiechając się do mnie, zapatrzo­na w małego z zachwytem szczęścia — westchnęła.

Z daleka od morza dał się słyszeć przeciągły pierwszy powiew wiatru. Na moim zegarku była jedenasta. Po dłu­gim upale nadciągała od morza w kierunku lądu burza.

A w katedrze Wszystkich Świętych widocznie zapomnia­no o nakręceniu zegara.

Trąbka

Bo Brutus, jak wiecie, był istnym w oczach Cezara aniołem * powiedział:

...czyż jestem stróżem brata mego? **

Maleńki kościółek opuszczony był i cichy, bo księżyc w pełni nie dosięgnął okna, przez które jego proste pro­mienie mogłyby się przedostać do mrocznego wnętrza. Zni­kąd żaden odgłos nie mącił kamiennego spokoju — wy­jąwszy spieszne tykanie zegara w zakrystii, podobne do tykania świerszczy, i wolno tętniący zgrzyt obracających się kółek zębatych na wieży, wysoko ponad dachem. We­wnątrz kościoła tu i ówdzie połyskiwał zimnym blaskiem polerowany kamień w mdłej, zamglonej poświacie — ko­niuszek skrzydła anioła, główka z marmuru, wskazujący palec, szpony i dziób orła na pulpicie z brązu czy wreszcie posrebrzane lichtarze na ołtarzu, po bokach matowych woskowych kwiatów. Teraz, w nocy, wewnątrz ciemnych ścian kościół wydawał się tak tajemniczy i opuszczony, jak­by nie przebywała w nim nigdy żadna żywa istota, a jeżeli już — to niepokaźna i ulotna, tak że nie zostawiała za so­bą żadnego widocznego śladu.

Co więcej — podobnie jak twarz kataleptyka — kościół nie zdradzał żadnych śladów własnego wewnętrznego ży­cia. A jednak jeśliby — pomysł fantastyczny, jakaś nie­

widoczna istota śledziła go nieustannie przez minione wie­ki — mogłaby w końcu dojść do wniosku, że kościółek po­siada jakiś swoisty ospały „rodzaj życia” czy bytowa­nia, przynajmniej jeśli chodzi o posłuszne, wierne podda­wanie się wpływom czasu, prawom ciążenia, rozkładu

i wszelkich zmian. W tej chwili jednak nie przejawiał ani śladu takiego życia. A jeśli jednak jeszcze teraz, tak jak zawsze, miał jakiegoś niematerialnego strażnika, niczym nie zdradzał on swej obecności.

Niespiesznie, jak krople wody sączące się z urny losu, upływały chwile znaczone szmerem tykania; zbliżała się północ i pierwsze pianie kura, kiedy spoza grubych ka­miennych murów prezbiterium doszedł odgłos ostrożnych kroków i chrzęst mokrego od deszczu piasku. Zahukała sowa — kroki ustały; po krótkiej przerwie dały się słyszeć znowu. Zazgrzytał klucz wtykany po omacku w otwór zamku i niebawem — tak powoli, że ledwo dostrzegalnie — ciężka kotara wisząca nad wejściem do zakrystii zaczęła się jakby odsuwać na bok z największą ostrożnością. Do środka wdarł się nikły promień światła w kształcie stoż­ka — w zetknięciu z promieniami księżyca przygasał roz­pływając się we wnętrzu. Snop światła płynął z małej la­tarni o grubym, okrągłym szkiełku i przesuwał się, ba­dawczo lustrując wnętrze.

Wyłonił się teraz z mroku właściciel latarni — mały chłopiec. Nad czołem miał zmierzwione gęste, jasne włosy, usta otwarte, rozchylone wargi odsłaniały zęby, oczy błysz­czały, gdy rozglądał się wokoło. Kołnierz ciemnego płasz­cza był postawiony w górę na uszy, ale mimo to rozchylo­ne klapy ukazywały pasiastą górę od piżamy, wepchniętą w stare flanelowe spodnie. Spod płaszcza widać było skar­petki i mokre, zabłocone kalosze. Policzki miał w tym mo­mencie tak pobladłe, że prawie nie można się było dopa­trzyć żadnego rumieńca, a źrenice niebieskich oczu tak do ostatnich granic rozszerzone, że robiły wrażenie czarnych jak węgiel. Chłopcem wstrząsały dreszcze, trochę z zimna, a trochę ze strachu i wewnętrznego niepokoju o to, co mo­

że się zdarzyć. Z wysiłkiem powstrzymywał szczękanie zę­bami. Jednak działał w napięciu, ostrożnie i z determinacją; głowę pochyliwszy ku przodowi, przeszukiwał oczami ciem­niejsze kąty budynku i rozglądał się wokół, wodząc oczy­ma za wątłym światłem latarki. Posunął się ostrożnie krok czy dwa naprzód, brzeg ciężkiej kotary szybko zasunął się za nim z powrotem. Uczucia chłopca, chociaż trzymał bez­piecznie w kieszeni klucz od zakrystii, wydawały się po­dzielone między nadzieją a obawą, czy oprócz niego nie ma w kościele innego gościa.

Podobno tam, gdzie prześliźnie się głowa ludzka, mogą zmieścić się i ramiona — szczególnie jeśli i jedno, i drugie należy do dziecka — chłopiec zauważył już, że jedno okien-, ko zakrystii, w kształcie rombu, było otwarte. Obrazy, mniej rzeczywiste od żywych ludzi, napełniały wyobraźnię chłopca. Kiedy na ciemnym cisowym drzewie, tuż przy drzwiach południowego wejścia, na oświetlonym księży­cem cmentarzu znów nagle zahukała sówka, chłopiec wzdrygnął się jakby pod działaniem elektrycznego prądu. Raz i drugi otworzył usta, nim zdołał zawołać cichym

i zdławionym głosem: „Dick, jesteś tu? Dick!”

Żadna powieka na kamiennych głowach wokół nie drgnęła w odpowiedzi na to nieśmiałe wołanie. Przycupnię­ty na pulpicie orzeł, dźwigający zamkniętą Biblię na roz­postartych skrzydłach, nie zaszeleścił skrzydłem — pulpit ział pustką. Chłopiec miał przed sobą kilka staroświeckich ławek, obudowane wysokimi boazeriami stalle — zabytki przeszłości — nie można było odgadnąć, czy w ich głębi nie ukrywało się coś czy ktoś, nawet połączone światło la­tarni i księżyca tu nie wystarczało. Zdawało się, że mały intruz już się wycofa, równie cicho jak wszedł, kiedy tuż nad jego głową odezwał się chrobot i szczęk, jakby jakiś olbrzym mamrotał przez sen: zegar wybijał pół godziny. Gdy wibrujące dźwięki umilkły, chłopiec jakby nabrał pew­ności wskutek tej przerwy. Wyjął z kieszeni duży kamień — był to krzemień podobny do tych, które w zamierzchłych czasach wykuwali jego przodkowie, przypominał kształtem

hantle, przewiązany w środku grubym zasupłanym sznurem od story. Położył tę prymitywną broń, troskliwie i długo przechowywaną na czas niebezpieczeństwa, ostrożnie na półeczce ławki za sobą i wszedł do stalli.

Wciąż trzymając w ręku latarkę usiadł na płaskiej czer­wonej i wypłowiałej poduszce. Było to najwyższe miejsce, miejsce samego pastora. Nawet w tym półmroku mógł te­raz obserwować wszystko dokoła — jak kot w nocy od niszy organowej aż do chóru; mimo to otwarł swoją no- wiutką latarnię i paznokciem uregulował zwęglony, tłusty od oliwy knot. Kopeć i zapach rozgrzanego metalu podraż­niły mu nozdrza, kichnął, po czym zatrzasnął okienko la­tarki, zasłonił ją ręką i znów zaczął nasłuchiwać. „Krę­tacz” :— wymamrotał — potem nagle przykląkł na pod­nóżku, szybko odmówił modlitwę, oglądając się za siebie ukradkiem, przeżegnał się i równie szybko usiadł z powro­tem; przyglądał się pulpitowi nad swoją głową — zwykle spokojnie wypełniała go okazała postać ojca; przyzwycza­jony był do jego obecności tutaj. Czuł się stosunkowo do­brze pokrzepiony modlitwą i gniewem na przyjaciela, któ­ry — wydawało się — w ostatniej chwili poniechał ich wspólnej wyprawy. W dużym starym płaszczu chłopiec wyglądał jak żółw, wtulił się w kąt klęcznika, bo odkrył, że stamtąd może, wyciągnąwszy szyję, utkwić nienasycony wzrok w błyszczącej tarczy wschodzącego jeszcze księżyca.

Taki księżyc przyświeca myśliwym podczas pierwszej pełni po żniwach. Teraz jego promienie zaczęły srebrzyć czystą szybkę kwadratowego okienka, wysoko na południo­wej ścianie prezbiterium. Chłopiec patrzył z zachwytem, zdziwiony, że właśnie teraz księżyc wyszedł jakby na umó­wione z nim spotkanie. Jednak nim promienie zdołały wznieść się wyżej parapetu okienka, by powitać pozłacaną postać anioła na samym szczycie ozdobnego nagrobka na­przeciw okienka — chłopiec usłyszał na zewnątrz słaby od­głos jakby skradającego się do drzwi zakrystii złodzieja. Na­tychmiast opuścił się na ziemię, niewidoczny pod osłoną stalli. Szuranie ustało, skrzypnęły drzwi. Przykucnął przy

samej ziemi; jego jeszcze dziecinną twarzyczkę skrzywił uśmiech równocześnie zalękniony i złośliwy. Nauczy mo­resu swego przyjaciela Dicka!

W ciszy rozległo się aż po mroczny sufit zawodzenie jak­by potępionej duszy: „0...0...0...000...” a potem jeszcze raz. Cisza, i znów cisza, żadnej odpowiedzi. Uśmiech znikł z twarzy chłopca; znów przeszedł go dreszcz. Był prawie pe­wien, że to jego kolega, na którego czekał — ale a nuż nie? Poderwał się na nogi, świecąc w tej samej chwili wprost w oczy swą małą latarką karzełkowatej nieruchomej postaci, która patrzyła nań przez otwory pokrzywionej, czarnej jak smoła maski — pozostałości po maskaradzie ostatniego Pią­tego Listopada*.

Zanim miał czas się przestraszyć, zrozumiał, jakiego za­mierzano wypłatać mu figla. Niemniej przez parę sekund stał z otwartymi ustami i bez tchu, drżąc ze strachu i wściekłości. Z ukrycia w fałdach zasłony wyskoczył na śro­dek jego przyjaciel Dick niemal pokładając się ze śmie­chu.

Głupi idiota! — szepnął z oburzeniem kolega. —Po co to zrobiłeś? Cicho bądź, słyszysz? Myślisz, że to zabaw­ne, co? Ja tak nie uważam. Już się i tak spóźniłeś. Ja idę do domu! Przestań, słyszysz? Nie wiesz, że jesteś w koście­le? — Spod maski wyłonił się ostry nosek i całkiem już poważna twarz Dicka — śmiech ustał.

A kto zaczął? — żachnął się Dick. Przygnębiony, wepchnął tekturową maskę do kieszeni. — Ty pierwszy chciałeś mnie przestraszyć swoim „O...o...”; a teraz dlatego, że ja... ty wtedy nie myślałeś o kościele!

A teraz pamiętam! I już! Tak późno! Mogłem kark skręcić wyskakując oknem, a ciebie to nic nie obchodzi. Dlaczego tak się spóźniłeś?

Dick patrzył żałośnie na przyjaciela jak mysz na pla­cek ze śliwkami blisko, a jednak poza jej zasięgiem.

Przepraszam, Filipie! — powiedział — przecież nie

chciałem nic złego, słowo honoru! nic... to był żart. — Od­szedł na bok skruszony, ale minutę później, jakby wszyst­ko poszło w niepamięć i kłótnię załagodzono, zaczął bu­szować po kątach. Jego ruchy i mimika przypominały ja­kieś zwierzątko żerujące w nocy, które nieoczekiwanie zna­lazło się na całkiem obcym terenie.

Ale tu straszno, tylko księżyc zagląda, no nie, Fili­pie? — szeptał, -fe Miałem sen, potem się zbudziłem, ale nie mogłem przyjść wcześniej; ojciec siedział na dole z lampą i czytał. No a tu czekałem na ciebie na dworze pod drzewami. Dlaczego wszedłeś do środka? One przychodzą przez bramkę. Tak słyszała moja matka, że twoja mama tak mówiła. Ale się cieszę, że przyszedłem, a ty nie? — Mówił rozbijając zdania, jakby sypał drobne paciorki, przy­pominały one szybkie kadencje ptasiego śpiewu. Schludna czarna główka z krótko przystrzyżonymi włosami, maleń­kie błyszczące oczka, spadziste ramiona — każdy rys, ruch, błyskawiczne zmiany postawy i gestu czyniły go podobnym do ptaka — włącznie z żywym, bystrym umysłem, nie­ustraszonym i nieśmiałym zarazem, zamkniętym w kruchej osłonie zgrabnej główki.

Filip przez cały ten czas pilnie obserwował Dicka; sam odzyskał już spokój, tętno biło mu normalnie, był jednak tylko na pół ułagodzony i jeszcze gniewny.

Pewnie, że wszedłem tutaj, po co włóczyć się tam, gdzie każdy mógł nas zobaczyć! I tu jest dosyć zimno i wil­gotno. Zapominasz, że nie wolno mi wychodzić nocą z po­wodu moich płuc. Czekałem tak długo, że nogi mam jak lód. Słyszałeś tę sowę — czy też co innego przed chwilą?

Dick przyszedł wreszcie z drugiego końca stalli i usiadł koło przyjaciela na płaskiej purpurowej poduszce.

Ojej! — wykrzyknął patrząc przenikliwie na krze­mień — nie chciałbym dostać tym w głowę! —• Spojrzał przymilnie na jasną twarz Filipa: — Nie spodziewałem się, że przyjdziesz — westchnął — ale się cieszę.

Czy nie powiedziałem, że przyjdę? — odparł Filip cicho, ale z nutą wyższości w głosie. — A to — wskazał na

krzemień — to nic, zawsze noszę go z sobą w nocy. Czy mogłem wiedzieć, co się zdarzy?... prawda?

Mała czarna głowa potaknęła gorąco:

No pewnie, pewnie!

A czemu myślałeś, że nie przyjdę?

Ano dlatego — przymilny uśmiech przemknął po twarzy Dicka i równie prędko znikł — że nie było to prze­cież takie łatwe dla ciebie, jak dla mnie, dlatego.

Ten kamień — przerwał ostro Filip — broni mnie od wszystkiego złego, ma w sobie czar.

*— Naprawdę?... A to co? Co ci się stało? — patrzył na przyschniętą krew na dłoni przyjaciela, zaciśniętej na dru­cianej rączce latarni.

To głupstwo — brzmiała wyniosła, odpowiedź — to tylko sznur, paliło jak licho! Spadłem z pół wysokości pa­rapetu okna sypialni na trawę, okropnie huknęło. Ale nikt mnie nie słyszał, chociaż inne okna za rogiem też były otwarte na oścież — można było widzieć z dołu. Mama zawsze śpi przy otwartych oknach, cały okrągły rok. Dok­tor w Londynie powiedział jej, że to zdrowo. Ale co do tego, że twój ojciec czytał, to w to nie uwierzę, i to jeszcze wtedy, kiedy wszyscy śpią. W ogóle nie wiedziałem, że twój ojciec umie czytać.

Umie czytać! Inaczej bym ci tego nie mówił! Czytał Biblię. Jak bym mógł tak mówić, gdyby nie umiał czytać!

*— Założę się w każdym razie, że to nie była Biblia, Nawet mój ojciec nie czytałby Biblii tak późno, po wieczor­nej modlitwie. A jakby cię ojciec schwycił, wygrzmociłfoy cię, co?

Dick zaprzeczył ruchem głowy: — Nie muszę się o to bać. Matka nie pozwoli mnie tknąć, cokolwiek by się stało. Ojciec prawi mi wciąż kazania, mówi, że ze mnie nic nie będzie. Raz — dodał z namysłem, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co mówi — raz powiedział, że jestem z piek­ła rodem. Matka zwymyślała go. Ale bić? Co to, to nie! A wczoraj mama wróciła z wielkim tobołem starych ubrań. Był tam czarny jedwabny żakiet, pończochy, kapelusze,

pióra, czego tam nie było! Ogromny tobół. A to — patrz! — odpiął guzik marynarki i, wyciągając spod spodu, pokazał kawałek starego jedwabnego szlafroka. m/kr*- Przecież to moje! — wykrzyknął Filip. — Miałem to kopą lat. — Patrzył krytycznie na szlafrok nie wiedząc, qo zrobić: żądać zwrotu czy nie. — Teraz tego już nie po­trzebuję, całkiem z tego wyrosłem. Dostałem go od babki jako prezent na gwiazdkę, wieki temu! Babka jest taka bogata, że jak coś mi daje, to jej wszystko jedno, ile to kosztuje. To jest prawdziwy jedwab, wspaniały! Teraz ta­kiego nie można dostać. Zniszczysz to i pomniesz, jak bę­dziesz nosił upchane pod spodem. ■— Zaglądnął bliżej: — Co tam jeszcze masz? Jesteś wypchany jak nadziewany in­dyk!

Dick cofnął się szybko przed wścibskim palcem, po je­go twarzy przemknął wyraz zmieszania i chytrości. -— Mam pad spodem inne własne rzeczy — tłumaczył.

A ja ci mówię —• Filip nadal mierzył wzrokiem ko­legę, jakby tylko nieustanna czujność mogła mu pomóc wyśledzić, co może jeszcze strzelić do głowy Dickowi — mówię ci, że twoja matka to ma szczęście! Żeby dostawać takie kosztowne prezenty — to są bardzo porządne rzeczy, chociaż noszone. Większość naszej starzyzny idzie na dobroczynne loterie. Ale założę się — dodał nagle — za­łożę się, że twój prawdziwy ojciec, jakby cię tu przy­łapał na włóczeniu się, toby cię sprał na kwaśne jabłko?

Szczupła i ruchliwa figurka siedzącego obok Dicka na­gle zesztywniała, machające chude nogi przestały się huś­tać pod ławką.

Nie, nie zrobiłby tego — ledwo dosłyszalnie szepnął Dick;

Dlaczego?

Dlatego, że nie! Wie, że nic mu do mnie, teraz już nie, nic go już nie obchodzi i daje mi spokój. A przecież kiedyś, zeszłego lata, wziął mnie w nocy na króliki. Nikt

o tym nie wiedział. Ciepło było, cicho. Ciemno jak w stud­ni — nie tak, jak dziś. Kiedy księżyc zaczął wschodzić nad

lasem, odesłał mnie do domu. Wiem, że by mnie n i e bił. Zresztą — cofnął podbródek, jakby słowa nie mogły mu przejść przez gardło — zresztą umarł.

Umarł! Coś podobnego! To nie jest prawda; on nie umarł, ponieważ słyszałem, jak czytali o nim w gazecie ledwie parę tygodni temu. Ty tylko tak gadasz, ale ja wiem, co się z nim stało. Założę się, że świerzbi cię język teraz. Wiem jeszcze więcej: gdyby nie to, że twój drugi ojciec chodzi do kaplicy *, to nie miałbyś teraz żadnego ojca, to znaczy żadnego — na pokazanie ludziom, a twoja matka byłaby tak jak inne kobiety, ale nie sądzę, żeby wte­dy mogła dalej mieszkać u nas we wsi. Ale on jest w ka­plicy i według tego, co mówisz, przesiaduje do późrna w nocy i czyta Biblię; nie mogę zrozumieć, jak on może ci pozwolić śpiewać w naszym chórze. Ja to nazywam obłudą. Niechby tak mój ojciec na przykład wysłał mnie do ka­plicy. Musi być obłudnikiem — wszystko jedno, czy czyta Biblię, czy nie!

Dick nie próbował nawet rozwiązać tego subtelnego mo­ralnego problemu.

Wcale nie jest obłudnikiem! — bronił się z gnie­wem. — Jest taki sam dobry jak i twój, postępuje, jak mówi matka: — należysz do kaplicy, to rób to, co każe ka­plica. Ona nie jest obłudna. A ty lepiej byś tak nie mówił.

Ja tak nie powiedziałem! Nie mówiłem, że twoja matka jest obłudna. O nie! Co to to nie. Ja lubię twoją matkę. I nikt mi nie zabroni chodzić z tobą, jeśli zechcę. Dopóki chcę, to będę. Twoja matka była bardzo dobra dla mnie — wiele razy. Pani Fuller skarży na mnie, a twoja mama nigdy.

Twoja jest też dobra dla mnie wtedy, kiedy ciebie nie ma. W każdym razie rozmawia ze mną czasami. Filip, ja się cieszę, że jesteś moim przyjacielem. Kiedyś twoja mama dała mi duży kawał słodkiego placka i pozwoliła na­pić się łyk wina ze szklanki, którą dała matce, było to

w jej urodziny. Kiedyś będą marynarzem, popłynę na mo­rze. Moja mama kiedyś płakała, miała czerwone oczy ■— a twoja powiedziała jej, że nie ma co płakać, bo ja rosnę i z dnia na dzień robię się podobniejszy do niej i pomogę jej, jak dorosnę. Zobaczysz, że tak będzie!

Co? Dała ci wina? — to dlatego, że ona zawsze jest dobra dla ludzi — dla każdego. Nie patrzy, kto to taki, lubi, żeby ją każdy kochał. Ale ojciec, jak przeczytał w gazecie o twoim ojcu, to powiedział jej, żeby była bardziej ostrożna. Matka powinna pamiętać o moim ojcu. On nie chce, żeby ludzie we wsi gadali. Uderzył okularami po ga­zecie i powiedział, że to jest skandal. Tak powiedział i po­czerwieniał. — Głos Filipa nagle umilkł, chłopiec poczuł się nieswojo jak pies, który wie, że coś jest nie w porządku. — No, ale myślę, że jeśli twój prawdziwy ojciec dopiero co umarł, to właśnie on — według tego, co mówisz — przy­szedłby tutaj w nocy jako duch; alebyś wtedy głupio wyglądał, co?

Nogi Dicka znów zaczęły się kołysać bardzo wolno, jak dwa przeciwległe wahadła.

•— Nic podobnego, to właśnie nie może się stać — od­powiedział. — Mówiłem ci, że przychodzą duchy tych ludzi, którzy mają umrzeć następnego roku. Strasznie bę­dą wyglądać i blado, jak wyjdą tu pod cisem, Filipie. Jego korzenie dochodzą pewnie aż do trumien pod ziemią. Wyj­dziemy teraz i popatrzymy? Jest jasno jak w dzień; zo­baczysz nawet ptaszka, jak skacze po ziemi.

Duchy — odparł drwiąco Filip — a to mi się podo­ba! Ty możesz sobie iść. Ja nie pójdę. Głupi! Jak oni mogą być duchami, jeśli jeszcze żyją? A zresztą, jeśli du­chy w ogóle istnieją i jeśli to, co mówi twoja matka, jest prawdą, to i tak mówiłeś, że wejdą do kościoła. Gdyby jakieś przyszły, a my schowamy się tutaj, będziemy mogli wyglądać zza ławki, a nikt nas chyba nie będzie wi­dział — jeżeli duchy w ogóle mogą widzieć. Będziemy wte­dy blisko drzwi. Może się zdziwią, że drzwi są otwarte — tak myślę. Ale choćby tak było i chociaż drzwi nic nie

znaczą dla duchów, i tak by nie wchodziły takim byle ja­kim wejściem jak to. — Przerwał nasłuchując i tym śmie­lej ciągnął dalej: — Nie myśl sobie, że wierzę w to wszyst­ko, co opowiadasz, nie wierzę ani słowu! wcale! — przy­szedłem tu, no n a p r a w d ę... — zawahał się i odwrócił głowę — o tak, dla zabawy i dlatego, że wyzwałeś mnie, czy się nie boję. A ty chciałeś, żebym przyszedł dlatego, że bałeś się przyjść beze mnie. Poczekaj! — teraz ja zoba­czę, czy ty się boisz. A skąd wiesz, że ktoś w ogóle umrze we wsi następnego roku? Nikt, może z wyjątkiem pani Harrison. Ale ona wciąż umiera, odkąd ją pamiętam, za­żywa tabakę, ale nogi z łóżka nie wystawi; mogę się za­łożyć, że już nie ma w niej duszy. Ona w każdym razie nie przyjdzie.

Ostatnie słowa Filipa przeszły nagle w długie ziewanie i dreszcze. Uprzytomnił sobie teraz dopiero, że zmarzł i że szybko zbliża się krytyczny moment.

Mówisz, że przyjdą przed czy po uderzeniu zega­ra? — spytał. Dick odczekał chwilę, wreszcie z pewnością siebie poinformował przyjaciela piskliwym głosem: pgiN- Przychodzą w tej samej sekundzie, kiedy zegar wy­bije ostatnie uderzenie; wtedy wchodzą do kościoła, bo wtedy jest północ. Wszystkie duchy zaczynają się wtedy ruszać. Niektóre wychodzą z grobów. Ale... — westchnął, jakby zmartwiony znikomością swoich oczekiwań — ale zdarza się to rzadko! —■ bo ludzie, którzy idą do nieba, nie chcą przychodzić, a znów z piekła diabeł nie chce innych wypuszczać. Przynajmniej ja tak myślę.

Ty tak myślisz! — Filip był oburzony. — Opowia­dasz te bzdury i wierzysz w nie. Chciałbym tak zobaczyć twojego ducha. Byłby pewnie chudy, nie? Jak zagłodzony ptak! A czy ty wróciłbyś na ziemię?

Dick pochylił się w przód, przysiadł na rękach, a jego czarna, krótko ostrzyżona głowa kiwała się sprawniej niż na figurce porcelanowego mandaryna. — Nie wiem —■ odparł — ale lubię chodzić po nocy. O, ja lubię wszystko... Gdyby duchy mogły węszyć — zaczął znowu snuć domysły

rzeczowym tonem — toby nas zwęszyły. Patrz! latarnia kopci.

Obaj chłopcy przez chwilę siedzieli w milczeniu, obser­wując wąską smugę dymu wznoszącą się spiralami w świe­tlistej poświacie. Wsłuchiwali się w ciszę, gdy przestali rozmawiać, cisza objęła zaraz cały kościół, wiele sążni w głąb. Trwali z napiętymi zmysłami, nasłuchując najlżej­szego szmeru. Ale noc była bezwietrzna, a na ziemi, w trupio bladej poświacie księżyca panowała martwa cisza. A jeżeli nawet święci w swojej chwale zbierali się w nie­biosach, by święcić ziemską uroczystość, żaden odgłos ich radości nie docierał do nastawionych pilnie ludzkich uszu.

Wreszcie Dick, patrząc na mgliste mroki sufitu, nie wy­trzymał:

Jeśli jeszcze więcej światła wejdzie tutaj, to ściany chyba pękną — powiedział. — Ja lubię księżyc, lubię świat­ło... Muszę pójść i popatrzeć. —^ Nagłym ruchem wy­rwał ramię Filipowi, który go przytrzymywał, zwinnie wyskoczył z ławki i zniknął za kotarą skrywającą drzwi zakrystii.

Filip kręcił się niespokojnie w ławce wahając się, czy pójść za Dickiem, czy nie. Jednak z przyczyny wrodzonego lenistwa i innych powodów zdecydował się zostać, mimo że nie wierzył Dickowi. Sądził, że w ławce będzie bezpiecz­niej niż na cmentarzu. Wyjął z wielkiej kieszeni płaszcza parę zlepionych cukierków, wybrał najbardziej czysty i spokojnie zaczął ssać. Utkwił wzrok w pomniku, który swoim ogromem nie tylko dominował nad ładnym małym prezbiterium, ale je pomniejszał. Figura anioła na szczy­cie sikąpana teraz była w srebrzystym świetle księżyca. Sto­py anioła o długich palcach obejmowały, a zarazem odpy­chały kulę, stał na niej wyprostowany, na samym szczy­cie. Z odrzuconą do tyłu głową, nie widzące oczy utkwił w malowanym niebiesko-różowym drewnianym sklepie­niu, odsunięte w tył sploty kręconych włosów odsłaniały pogodną, niewzruszoną twarz, lewa dłoń spoczywała płasko na piersi, a w prawej trzymał mocno wydłużoną lejkowato

pozłacaną trąbką, uniesioną do góry. Trąbka znajdowała się niemal przy ustach anioła.

Filip nie należał do chóru, tak jak Dick, był jednak sy­nem pastora. Od czasu, kiedy tylko nauczył zachowywać się porządnie w kościele, nie paplać głośno i kłaść pienią­żek na tacę, zabierano go do kościoła każdego rana w nie­dzielę. Było to dla niego równie naturalnym dodatkiem do niedzieli jak zmiana bielizny, biały kołnierzyk i gorące kiełbaski na śniadanie. Miał więc okazję wysłuchania setki kazań swego ojca — kazań zwykle równie prostych* jak krótkich. Jeśliby się im przysłuchiwał z uwagą, mógłby się już wykształcić na prostodusznego, ale dobrze obeznanego z dogmatami, solidnego teologa. Zwykle jednak zamiast słuchać siedział zagubiony w myślach blisko matki, ocie­rając się prawie policzkiem o jej jedwabie o subtelnym za­pachu. Palcami —• wilgotnymi, kiedy było gorąco — trzy­mał lekko jej rękę. Liczył wciąż na nowo pierścionki z ka­mieniami na jej delikatnych rękach — wtedy to puszczał wodze fantazji.

Ranne nabożeństwo było utartym zwyczajem. W ciągu ostatnich paru lat jednak matka zapadała na powta­rzające się migreny, omdlenia, bicie serca. Zalecono jej su­rowo unikanie zmęczenia i odpoczynek. Zdarzało się też, że odwiedzali ją ludzie światowi, niereligijni, wśród nich jej własna siostra, nie praktykująca — byłoby nietaktownie proponować takim osobom spędzanie niedzieli w sposób, jaki żóna pastora uważała za właściwy. Matka zwierzała się Filipowi z tych trosk wciąż powtarzając, że nie wolno jej się niepokoić, denerwować, mieć żadnych kłopotów. Na­tomiast ojciec, zażywny i rumiany, starszy był od matki

o jakieś dziesięć lat. Matkę wprost adorował; ale choć z na­tury łagodny i niefrasobliwy, miał czasem wybuchy gnie­wu i okresy przygnębienia mniej więcej równie częste, jak matka swoje migreny i ataki. Choćby więc ze względu na matkę rozsądnie było unikać wszelkich scen. „Filipie — mówiła do niego pieszczotliwie — przyrzekniesz, mi, że będziesz grzeczny i pójdziesz do kościoła wieczorem

zamiast rano, nie będziesz się wykręcał. Wiesz, że ojciec sobie tego życzy”.

Filip czasem oponował lub, jeśli było można, przeko­marzał się z matką, ale w głębi serca taki układ o wiele więcej mu odpowiadał, ponieważ w takie właśnie szcze­gólne niedziele cały ranek mógł spędzić, jak mu się podo­bało i nikt się do niego nie wtrącał. Wieczory były to uko­chane jego chwile, gdy o zmierzchu, zwłaszcza w okresie zrównania dnia z nocą, kiedy było dosyć światła, by nie zapalać mosiężnych lamp olejnych, które wisiały w nawie, jedynie dwie samotne świece płonęły migotliwie przy ambonie. Na wieczorne nabożeństwo przychodzili tylko lu­dzie ze wsi i z farm, i to niewielu. Filip całą tę godzinę czuł się szczęśliwy, siedząc w ławce, pogrążony w swoich skrytych marzeniach. Kościół zmieniał wtedy dla niego swą istotę: po brzegi pełen był tajemnic. Nawet w rado­snym okresie Święta Żniw, kiedy podziwiał złożone pod pulpitem z Biblią: ogromny bochen chleba, kwiaty, jarzy­ny, dorodne winogrona i jabłka czy maleńkie snopki psze­nicy i jęczmienia kiwające kitą kłosów przy każdym mo­cniejszym akordzie organów, nawet wtedy była w tym wszystkim jakaś nuta smutku. Nie słuchane uważnie kaza­nie ojca usypiało jego zmysły jak zaklęcia magiczne. Mio­dowy głos kaznodziei wznosił się i opadał jak melodyjny śpiew z bajki o Sindbadzie Żeglarzu. Wprawdzie Filip nie mógł, tak jak Dick, na chórze wśród kolegów w komeżkach zabawiać się i szeptać bezgłośnie poza zasięgiem wzroku pastora, ale znajdował się również poza jego bezpośrednią kontrolą. Przy takiej okazji siedziała obok niego jako za­stępczyni matki otyła kucharka pastorów. Ręce jej w ba­wełnianych rękawiczkach mocno splecione spoczywały na brzuchu, ona też pozostawała w stanie kompletnej apatii; tylko od czasu do czasu pociąganie nosem świadczyło, że nie zasnęła ani nie umarła, a może nawet — jak sądził Fi­lip — snuła podobne jak on marzenia.

Przelotnie i jego unosił sen w krainę najbardziej wy­myślnych scenerii, zdarzeń, kaprysów — z której nagle bu­

dziły go słowa pastora: „A teraz, bracia, Bogu Ojcu nasze­mu...” Filip, półprzytomny, z zamglonymi oczami, podrywał się tak gwałtownie, że czuł ból w karku. Najczęstsze i naj­bardziej czarowne były marzenia w związku z postacią anioła. Kiedy i skąd się wzięły, jaki przelotny ptak uronił ziarenko dziwacznych sennych marzeń i zasiał setki fan­tastycznych wizji w wyobraźni Filipa — nie sposób odgad­nąć. Zwierzył się z nich po raz pierwszy właśnie kucha­rce.

Pewnego ponurego wieczoru, kiedy w mroku nadcho­dzącej burzy sami wracali razem z kucharką na plebanię, w czasie krótkiej drogi, przez cmentarz, wąską uliczką między żywopłotami, obok stajni i postoju dyliżansu i do­chodzili już do plebanii, Filip zapytał: — Pani Sullivan, dlaczego tak zrobili anioła, że nie może ona zagrać na trąbce? — Chociaż umysł Filipa pochłonięty był już od­miennym ważniejszym problemem, chłopiec skończył jed­nak pytanie: — A co by się stało, gdyby jednak „ona” kie­dyś zagrała na trąbce?

Pani Sullivan nie zauważyła w ogóle dotąd kłopotliwej pozycji anioła, odpowiedziała więc bardzo ostrożnie i nie­zdecydowanie: — Zdaje mi się, że pewnie inaczej nie umieli. Ale przecież panicz mówi o figurze, to nie prawdzi­wy anioł ani prawdziwa trąbka. Kto może wiedzieć, czy anioł prawdziwy umie zatrąbić na takiej trąbce? Ja bym się tam nad tym nie zastanawiała. I kto ma wiedzieć — czy to jest „ona”?

Przechodzili teraz pod wiecznie zielonym dębem o gęs­tym listowiu; w jego mrocznym cieniu Filip zawsze przy­suwał się bliżej korpulentnej, zadyszanej kucharki; dla pew­ności niekiedy wślizgiwał dłoń pod jej łokieć. Gdy wyszli z mroku i znów widać było gwiazdy, chłopiec zaprotesto­wał:

Dlaczego nie umieli inaczej? A ja wiem na pewno, że to „ona” — a przecież to ja mówiłem pani, że ona nie może trąbić, bo trąbka jest przynajmniej trzy cale od jej ust. O tak. Mierzyłem sto razy!

Panicz mierzył?: A to dopiero pomysł! Mogę tylko zapytać, co na takie rzeczy powiedziałby ojciec panicza?

Przecież nie mierzyłem naprawdę! — niecierpli­wił się chłopiec. — Jak bym mógł to zrobić! Mierzyłem pa­trząc, przecież inaczej nie mogłem. — W głosie jego brzmiała pogarda, a jednak pytanie to zapadło gdzieś w spokój jego wnętrza jak znak z nieba.

No, jeśli to tylko zgadywanie — pojednawczo rozpa­trywała rzecz pani Sullivan — nie wygląda mi to aż na trzy cale, choć twoje młode oczy lepsze od starych — ale tam ledwo widać jakąś szparkę... Musiało padać — do­dała. — Wszędzie widać kałuże.

Filip nie zwracał uwagi na kałuże poza tym, że z przy­jemnością przechodził spokojnie przez sam ich środek.

Przecież pani mówiła — powtarzał z uporem — że nawet nie widziała anioła, to jak może pani wiedzieć? A na pewno odległość jest większa, może jeszcze większa: trzy, cztery cale. Pani nie pamięta, jak to wysoko pod samym sufitem. Koniec trąbki prawie dotyka sufitu. Ja myślę, że głupio to zrobili i... czemu?

Znów powracali do jego pierwszego pytania. Pani Su­llivan przypomniało to całkiem inny rodzaj trąbki; zadu­mała się, co porabia jej chora i głucha siostra, mieszkają­ca w Midlands.

Jeszcze w życiu nie spotkałam chłopca, który by ty­le pytał — rozmyślała głośno i jakby tłumacząc sytuację komuś trzeciemu. — Myślę, że to dlatego, bo nie nastał jeszcze Sąd Ostateczny, a przynajmniej musi to tak zna­czyć dla tego pana, który leży pochowany pod nagrob­kiem, no i dla nas chyba też. Daj Boże, oby nigdy nie nastał!

Myśli pani, że anioł czeka na Sąd Ostateczny? — py­tał Filip. — A dlaczego nie ma nigdy przyjść? Musi być jakiś Sąd Ostateczny i będzie! A jak anioł czeka na to, co będzie po tym „ostatnim Dniu Sądu”?

Jeśli panicz jest synem swego ojca — a ja sądzę, że tak — to powinien sam sobie na to odpowiedzieć. Ja tam

nie będę mędrkować i z takimi pytaniami się nie wyry­wam — daleko mi do tego...

Dlaczego?

Bo się starzeję — odparła pani Sullivan — i już nie te czasy, kiedy byłam młodą dziewczyną, łamałam sobie głowę nad takimi rzeczami, choć teraz możesz sądzić, że na to nie wyglądam. Nie mówię, że młodzi powinni czy po­trzebują tak robić, chociaż i oni powinni czasem wie­dzieć dokładnie, „co jest co”.

A co to znaczy „co jest co”? — To ostatnie pytanie było już bez wyrazu i żywego zainteresowania, odbiegało od tematu i zdawało się odległe.

O mój Boże! Paniczowi buzia nie zamyka się od py­tań — widzę, że mama panicza już poszła się położyć, że­by tylko migrena się nie pogorszyła. O! pan pastor idzie.

Filip przyjął skomplikowane wyjaśnienia pani Sulli­van, ale z zastrzeżeniami, i wciąż o nich rozmyślał. Od tego czasu nic na serio nie pobudzało jego uwagi — po­za niekiedy jakimś włóczącym się psem przybłędą, ptakiem czy dziwaczną ludzką twarzą; nawet w kościele, nawet w Biblii najciekawsze historie o Jezabel czy o niewieście odzianej w szkarłat *, o Gedeonie i Ogu, o lisach Samso- na w pszenicy, o złotowłosym Absalonie wiszącym za włosy na dębie, o włochatym Ezawie z soczewicą, niewyczerpa­nym dzbanie oliwy Elizeusza — wszystko to nie mogło do tego stopnia pochłaniać jego uwagi, jak najmniejsza wzmianka tycząca anioła i trąbki. Zabrał się nawet na własną rękę do czytania Biblii, by zaspokoić nienasyconą ciekawość.

Tej nocy jednakże po raz pierwszy był całkowicie sam na sam ze swoim aniołem. Wiele zaryzykował, żeby się tu znaleźć: lanie od ojca, niebezpieczny skok z okna na sznu­rze od bielizny, bezładną ucieczkę z sercem w gardle, w ciemnościach przez zarośla pachnące stęchlizną i wre­szcie to, przed czym czuł większą obawę, niż się do tego

przyznawał — dziwne spotkanie przy bramie cmentarza. Czuł się też upokorzony, że namówił go do tej szaleńczej wyprawy przyjaciel, którego rodzice nie aprobowali, cho­ciaż wprost nie zabraniali mu spotykać się z Dickiem; był to chłopiec nie tylko „ze wsi”, ale do tego w jakiś sposób skompromitowany, o mętnej reputacji.

Przyjaźń ta czasami niepokoiła Filipa prawie nie do zniesienia, ale nie umiał znaleźć sposobu, by się z niej wyzwolić. Z zewnątrz Dick mógł wyglądać schludnie i po­rządnie, a przecież Klip czuł, że wewnątrz coś jest nie w porządku. Czasami wydawał mu się głupszy od osła, a jednak bywał bystry i przebiegły jak lis, nie bał się niczego i nikogo. Zdarzało się, że na sam widok za­wsze uważnej i zdeterminowanej buzi o maleńkim nosku, czarnych oczach — raz błyszczących zapałem i pełnych życia, to znów zagadkowo melancholijnych; na widok sa­mych jego rąk, małych i ruchliwych, oraz spiczastych uszek — przejmowała Filipa zdecydowana odraza. Mimo to towarzystwo Dicka miało dlań dziwny i nieustanny urok. Dick był podobny do małego, tajemniczego i nie- odgadnionego zwierzątka, które próżno by było starać się oswoić czy zamknąć w klatce, kierował nim jakiś instynkt, z którego ukrytej obecności on sam nie zdawał sobie zu­pełnie sprawy. I na odwrót — potrafił być tak uległy, serdeczny i skromny jak mała dziewczynka, przy czym nie sposób było odgadnąć, co zamierza wymyślić jego ma­ła główka. Filip raz go adorował, raz nim gardził, za­zdrościł mu — lub gorzko nienawidził.

Dlaczego — zastanawiał się nieraz — ojciec był za­wsze wzburzony i tracił równowagę na samą wzmiankę

o Dicku; lub dlaczego podobnie reagowała matka? Kiedy z ranną pocztą przychodził jakiś nieoczekiwany rachunek z miasta powiatowego czy z Londynu, dlaczego w związku z tym prędzej czy później na ten właśnie temat schodziła ożywiona dyskusja? Najpierw padały „słowa” o stale wzrastającym napięciu, a wreszcie kończyło się to kłó­tnią; matka wybuchała gniewem i łzami jak proch, do

210

którego przytknięto zapałkę, a ojciec przestraszony i po­sępny ulegał.

Nawet gdyby Dick nie był synem starego, stateczne­go, zaskorupiałego kołodzieja z drugiego końca wioski — co to miało za znaczenie? I jeśli jego własna matka tak bardzo ufała matce Dicka — co to miało do rzeczy? Tamta zasługiwała na to, parę lat temu była pokojówką na ple­banii: mdła, spokojna, zawsze zamyślona. Nagle ni stąd, ni zowąd opuściła plebanię i wyszła za mąż, ale zawsze była najlepszą „pomocą”, jaką można sobie wymarzyć W domu. Nikt nie potrafił tak jak ona podawać do stołu: z uwagą a zręcznie. Nawet matka Filipa, elegancka i le­niwa, nie miała tak „złotych rąk” do szycia. Matka Dicka zawsze była jakby daleka od wszystkiego, do tego stop­nia, że nagle zagadnięta podrywała się z rumieńcem, tak jakby dopiero co wyszła z tajemniczej kryjówki. Jedynie złośliwa kucharka, której Filip nie cierpiał, następczyni pani Sullivan, była ciągle w stosunku do niej nieprze­jednana; natomiast ojciec, kiedy mijał Dicka w ogrodzie plebanii, nie zwracał na niego w ogóle uwagi, jakby prze­chodził koło muchomora.

Była to dla Filipa tajemnica. Podczas rzadkich świąt i uroczystości w małym chórze kościelnym każde „solo” śpiewał Dick, śpiewał tak, że „dech zapierało”, z takim uczuciem, tak miękko i pełnym głosem, jakby grał mały drewniany flecik. Głos Dicka nawet w raju nie potrze­bowałby anielskiego szkolenia. A jednak Filip nie mógł sobie przypomnieć jednego słowa pochwały ze strony ojca po skończonym nabożeństwie — chociaż wiadomo było, że pastor szczycił się swym chórem — nawet tak niewielkiej nagrody jak pogłaskanie po głowie, tak jakby Dick był głuchy i niemy.

Jednak gdy przyłapywano Dicka na przynoszeniu do kościoła dla zabawy ukradkiem takich rzeczy, jak: orze­chy, cukierki, kulki, polne koniki czy robaczki święto­jańskie w pudełku od. zapałek — nie było o to wiele ha­łasu. Jeśli innych chłopców przyłapywano, dostawali do-

brą nauczkę w gabinecie pastora, a jeden łobuz, o wiele mniej pomysłowy od Dicka, został wyrzucony z chóru.

Chociaż Filip gorliwie przysłuchiwał się temu, co mó­wiono o Dicku, nigdy nie mógł rozwikłać tych tajemni­czych spraw. Kiedy nawet bawił się z nim doskonale, nie potrafił nigdy, ani na chwilę, ukryć swego poczucia wyż­szości. Raz zieleniał z zazdrości z powodu szaleńczej od­wagi Dicka i jego postrzelonych, głupich pomysłów; kie­dy indziej nim pogardzał. W jego sercu trwał nieustanny konflikt pomiędzy zachwytem, zazdrością i pogardą. Dick zaś dokładnie rozpoznawał skryte uczucia Filipa ||I tak szybko jak raszka wydziobuje okruszyny, jakby były wy­pisane na jego twarzy i utrwalone w ruchach; a jednak nigdy o tym nie wspominał i już po paru minutach zda­wali się obaj o tym nie pamiętać.

Jednak w tej chwili Filip, siedząc w stallach, zapomniał

o wszystkim. Nie zwracał uwagi ani na coraz więcej kop­cącą latarnię, ani na swój magiczny kamień, nawet zapo­mniał o tym, w jaki sposób znalazł się w tej niezwykłej sytuacji. Dick — jak zwykle niespokojny chochlik — ulo­tnił się. Tym lepiej, niech sobie idzie. Tymczasem Filip roz­siadł się i zagubił w rozmyślaniach; poddawał się najbar­dziej fantastycznym i śmiesznym nadziejom i przeczuciom.

Kościół był po brzegi wypełniony przejrzystym świa­tłem księżyca. Sprawiało to wrażenie, jakby w każdej chwili mogły zniknąć kamienne ściany, ambona i sufit — rozpłynąć się jak utkane z bajki. Całe wnętrze wydawało się jak odbicie w lustrze, równie nierealne. Każde wgłębie­nie w sklepieniach łuków, każdy wyżłobiony kwiat i liść na kamiennych kolumienkach pomiędzy oknami, nawet sęki w drewnie ławki tuż przed nim — czerniały jakby znaczone tuszem. Każda wypukłość, wspornik, każde zwieńczenie, marmurowy palec czy nos figury — wszystko zdawało się błyszczeć jak skąpane w rtęci. Filip, wyrwany ze świata rzeczywistości, utkwił wzrok w bladożółtej, skrzydlatej postaci anioła w ekstazie — bezgłośnie potrzą­sającego złotymi splotami w powietrzu; pragnął, a równo-

Ja

cześnie obawiał się spojrzeć wprost w oczy anioła — na­wet w wyobraźni. Zapomniał nawet o przykrym, przejmu­jącym go chłodzie, choć dotkliwie przypominała mu o tym jedna noga, która ścierpła od stopy do kolana.

W końcu obudziło go z odrętwienia ostrzegawcze zgrzy­tanie zegara nad głową, a potem wybijanie godziny pół­nocy. Ocknął się i słuchał zesztywniały stłumionego, posęp­nego bicia — miał wrażenie, jakby nagle wymknął się z krętych dróg labiryntu marzeń — jedenaście... dwanaś­cie... — wyraźny głos bicia zamilkł niedosłyszalny i zapa­nowała znów głucha cisza. Filip od początku planowania wyprawy stale sam siebie zapewniał, że nic się nie zdarzy. A teraz naprawdę nic się nie zdarzyło! Czuł, że opa­nowuje go pustka i zobojętnienie, z goryczą pojął teraz, że mimo tego blasku i tak pięknego światła wkoło — oddalił się obecnie w jakiś sposób od swego anioła bardziej niż kiedykolwiek przedtem. A właściwie to anioł odsunął się od niego, a z jego odejściem nieme zaufanie i chwiejna wiara weń Filipa zgasły niemal w sercu chłopca.

Kiedy tak siedział skulony, zziębnięty i żałosny, nagle w ciemności, za oknami prezbiterium dał się słyszeć przy­ciszony, ale szatański skrzek. W porównaniu z nim po­przednie ,,o...o...o..,*;£Filipa było łagodnym zawodzeniem syreny. Mimo że natychmiast odgadł pochodzenie głosu, Filip jednak zamarł w oczekiwaniu. Wpatrywał się w fałdy zasłony, lekko jak za powiewem wiatru wydymającej się przy uchylonych drzwiach, i prawie przestał oddychać ze strachu. A jeżeli się mylił? Co za upiór czy widmo może się tam czaić? Teraz zasłona rozchyliła się wyraźnie: wy­chynął z niej długi, chudy kształt jak udrapowany całun z płaską, bez twarzy głową pochyloną w dół. Filip nawet teraz w osłupieniu zachwycał się grą światła księżyca w załomach batystu. Groteskowy strach na wróble wysta­wił palec poczerniony sadzą i zaczął teraz posuwać się bez­szelestnie ku ławce. Filip powstrzymał krzyk z takim wy­

siłkiem, że poczuł smak krwi na wardze; zaraz potem wpadł w złość:

Jesteś bałwan i idiota — wrzeszczał aż do utraty tchu — sprawię ci takie lanie, że popamiętasz! Przestań wygłupiać się! Wyłaź stamtąd!

Nie zwracając na nic uwagi „widmo” posunęło się niby uroczyście, ale żywo, dziwacznie przy tym szurając nogami, a głos z jego wnętrza zaintonował:

Ukochani bracia! Czy to grzech Surowe kartofle bez łupy jeść?!

Świnki zjedzą łupy, a my świnki znów,

Ukochani bracia... każdy będzie zdrów!

Dick wykrzyknął dobitnie ostatnie słowo, po czym zrzucił komżę proboszcza, odsłaniając wyłysiałą szczotkę starej kościelnej sprzątaczki, wyglądał teraz bez przebra­nia jak jeszcze mniejszy i chudszy. Po niepowodzeniu i ostatniej nauczce, że powtórzony dowcip rzadko się udaje, fantazja opuściła go zupełnie. Stał zgnębiony i bez słowa jak mała małpka ukarana przez swego pana.

Ty sztywna kukło żachnął się wreszcie — nie znasz się na żartach, jak ich sam nie wymyślisz. Już mi się tu znudziło! Nikt nie przychodzi i nie przyjdzie, może jakbyś był sam... — zmienny w swoich nastrojach Dick za chwilę ożywił się...

Wiem, co zrobimy! Chodźmy do stawu koło młyna, będziemy patrzeć na ryby — księżyc jest jak szkło. A ty ze swoją latarnią mógłbyś je łapać ręką, spróbujemy, chodź!

Nie pójdziesz stąd — odparł ponuro Filip. —- Nie myśl, że tak łatwo się wymigasz, wyzwałeś mnie, czy się nie boję przyjść tutaj, a teraz ja ciebie wyzwę, żebyś zo­stał. W każdym razie noga twoja nie postanie więcej w na­szym ogrodzie ani w domu — to ci obiecuję — bo jesteś tchórz i krętacz. Wiem o czymś, co prędko położy temu ko­niec.

Dick stał niepewny, z otwartymi ustami, patrząc ba­dawczo na Filipa, na wystających policzkach wykwitł mu rumieniec, oczy mu błyszczały.

Nie jestem krętaczem — a kto — tu w jego czystym sopraniku drżała żałosna nuta — kto by chciał chodzić do twego głupiego starego ogrodu. Gdyby moja matka... zresztą wiesz, że się nie boją!

Wiem? — na jasnej twarzy Filipa przyczaił się prze­biegły wyraz, za którym czuło sią jakiś skrywany za­miar — oczy miał z lekka przymglone. Na jego ładnej twarzy zamarł zagadkowy uśmiech. Spoglądał na Dicka ukradkiem:

' ■— Wygląda raczej na to, że chcesz się przechwalać — szydził ||| a tylko kręcisz! — ziewnął i ciągnął dalej. — Dobrze wiesz, że nie byłoby mmie tutaj, gdyby nie twoja głupia historyjka, z której sam nic nie rozumiesz. Teraz ty się odważ na coś! Dlaczego nie wejdziesz na przykład na dzwonnicę i choćby raz nie uderzysz w dzwon, ale sam, bez nikogo!

- Pewno, że bym poszedł, dlaczego nie! Ale nie ma klucza. A wiesz, że na dzwonnicy jest gniazdo sowy — mówisz, żebym raz zadzwonił — gdyby ktoś na wsi obu­dził się i usłyszał, i tak pomyśli, że to wiatr.

To zadzwoń trzy razy, Każdy się może wykrę­cać — wiesz, że nie mam klucza. Tam też byś się nie wdra­pał i nie zerwał ani kwiatka, ani listka zielonego z tych flakonów w górze!

Dick zmierzył szybko wzrokiem odległość do zwisają­cych kwiatów nad srebrnymi lichtarzami i ponad ołta­rzem; popatrzył na śnieżnobiały obrus, bogato haftowane antepedium z wyszytym złotą nicią znakiem „IHS” i na płaskie bezbarwne szkło osłaniające cieplarniane kwia­ty.

Wziąłbym, gdybym mógł dosięgnąć!

* A właśnie! Wszystko byś zrobił, „gdyby”, ale tego i tak nie zrobisz, przynajmniej póki ja tu jestem. To byłoby gorsze nawet niż kradzież, bo to jest kościół i oł-

tar z. to jest święte. To nie jakaś tam wasza stara zgniła kaplica. — Filip znów rozejrzał się wokoło: — A więc za­łożę się, że nie pójdziesz tam na galerię i nie wydrapiesz oka, o tam, w górze, „tamtemu” — nawet jeślibym ci po­życzył swojego scyzoryka, bałbyś się, żeby nie spaść z krze­sła. — Tamto, które pokazywał Dickowi, była to stara malowana tarcza nagrobkowa w kształcie rombu, w nie­zgrabnej czarnej ramie, przybita grubymi gwoździami do bielonej wapnem zachodniej ściany. Ozdobiona her­bem, nad którym było zwieńczenie: głowa Saracena z pro­filu, w turbanie; pod nią napisano dużymi gotyckimi lite­rami jedno tylko słowo: Resurgam.

Dick wpatrywał się nieruchomo w profil głowy i sczer­niałe zielenie i cynobry malowidła.

Zrobiłbym to — mruknął. — A co to znaczy „Resurgam”?

To po łacinie — odparł Filip, jakby nieco udobru­chany pokornym pytaniem Dicka. — To znaczy: zmar­twychwstanę, ale może to być też coniunctivus. To na­zywa się „motto”, a ta głowa to herb, a ciało zmarłego le­ży w krypcie na dole. To był pewnie krzyżowiec. Ale tam się dostać, to każdy potrafi; wiesz zresztą, że takiej rze­czy nikt nie zauważyłby latami, a może nigdy. Zresztą po co to robić? Ale teraz dam ci ostatnią szansę, powiem ci, czego byś nigdy nie zrobił, nawet jakbyś tu stał trzydzie­ści niedziel i nikt by na ciebie nie patrzył.

Policzki Filipa poczerwieniały, wskazał gwałtownie gło­wą na anioła:

Nie wyszedłbyś tam do góry na szczyt i nie zatrą­biłbyś na tej trąbce.

Dick obrócił się w kółko, podnosząc błyszczące jak u wiewiórki czarne oczka w górę na anioła, i patrzał. Przypatrywał mu się długo. W tej porze nocnego czuwa­nia anioł, choć srebrny blask zeszedł już z ręki trzymają­cej trąbkę, sprawiał wrażenie, że lada chwila, naglony ja­kimś niepojętym pragnieniem, rzuci się w przepaść księ­życowej poświaty, która spadała kaskadami w dół; wyglą-

dał jak zielonowłosa syrena wynurzająca z gładkiego mo­rza głowę i ramiona, by dojrzeć brzeg.

Mówiłeś, że nie ma po co? — zaprotestował w końcu cichym, ledwo dosłyszalnym głosem, nie odwra­cając głowy. — Nawet gdybym to zrobił, nikt by o tym nie wiedział... A dlaczego chcesz, bym ja to zrobił?

Kto chce? Ty chciałeś, żebym cię wyzwał — Filip szydził — a teraz co słyszę? Nie chcesz tego? I mówisz, że to ja chcę? Nie wierzę, żebyś kiedykolwiek przedtem na­wet spojrzał na tego anioła, na pewno nigdy go nie wi­działeś.

Ja go nie widziałem? — niepewnie bronił się Dick — mówisz tak tylko dlatego, że w niedzielę nie siedzę tu przy tobie, a po co mam patrzeć, szyja boli od tego — ale to nie dlatego, żebym się bał... zresztą to tylko kamienna fi­gura — mimo lekceważenia w głosie nie przestawał patrzeć na anioła.

Co? Z kamienia? Ito wszystko, co wiesz o niej! Głupi, ona jest z drewna. Czy mogłaby mieć takie kolory, gdyby to był marmur lub jakiś kamień? Każdy to wi­dzi. A jeśli to tylko drewno, to przecież są ludzie na świe- cie, którzy czczą posągi i obrazy, i to nie tylko dzicy. Je­śli... — Filip na chwilę zamknął oczy i poruszał nimi pod bladym obrębem powiek — jeśli anioł lub ktoś inny zatrą­bi na tej trąbce, wtedy nastanie Dzień Ostateczny. Mówię ci i wiem, że tak będzie! Twój ojciec, jeśli kiedykolwiek słyszał o aniołach, to założę się, że w nie nie wierzy — na pewno — a mój ojciec wierzy. Gdybyś słuchał tego, co mój ojciec czyta o nich podczas Lekcji, wiedziałbyś także. Ja — wiem.

Filip siedział przez chwilę nieruchomo jak pająk tra­wiący lub obserwujący przybysza zaplątanego w jego sieó. Twarz Dicka — mała, ruchliwa, jednakże bez złości — odwrócona była bokiem do Filipa. Tak jak można przy­tknąć ucho do mechanizmu zegara i słyszeć obracanie się jego kółek — tak zdawało się, można było słyszeć myśli Dicka w jego małej, krótko ostrzyżonej głowie. Po chwili,

jakby w nagłej chęci odejścia od tematu, Filip wziął leni­wie latarnię z okrągłymi okienkami, machinalnie przekrę­cił daszek i skierował najpierw zielonkawy, potem blado- czerwony promyczek światła na połyskujący pomnik. Jednak księżyc zadrwił ze swego prymitywnego rywala.

A co Biblia mówi o aniołach — spytał wreszcie Dick z lekką chrypką w głosie — musi tam być ładnie, gdzie one mieszkają?

Filip pominął komentarz Dicka.

W Biblii jest tyle o aniołach, że nie mogę powtórzyć ani połowy, ani ćwierci tego! — Łagodny, roztargniony wyraz, niemal jak w hipnozie, pojawił się na bladej, zi­mnej twarzy Filipa. Mówił dalej, jakby powtarzając lek­cję, cicho, ale z takim przekonaniem i wyraźnie, że każde jego słowo można było usłyszeć w najdalszym zakątku kościoła. Niemniej zdania przychodziły na wargi z opóźnie­niem, urywkami — podobnie jak u pisarza, który nie może dowierzać całkowicie swoim zdolnościom, jakby uparte myśli i słowa, niczym uparte martwe przedmioty, nie chcia­ły układać się w odpowiednim porządku i oddać choć w przybliżeniu tego, co nagromadziło się w jego głowie.

A więc najpierw św. Paweł poszedł do domu czło­wieka, który widział anioła, był też anioł, który przyszedł do matki Samuela, kiedy siedziała i szyła w sypialni... Był taki, który przemówił do człowieka imieniem Lot, zanim wyszedł z miejsca nazwanego Sodomą, co się spaliła na pustyni, a żona Lota przemieniła się w słup soli, bo się obróciła. Tyle tego jest! A ty pewno myślisz, że jak ludzie teraz nie mogą ich zobaczyć, to nie ma aniołów i nigdy nie było? A wąż morski, a czarownice, a gwiazdy — mi­liony i biliony? A bakterie i podobne rzeczy, takie malu­sieńkie, że nikt ich nigdy nie widział, aż wymyślono mi­kroskopy i teleskopy. A ja patrzyłem przez mikroskop, więc wiem!

Dick potakiwał roztargniony.

Jak można je zobaczyć — przyznał — to i węże mor­skie pewno są, a ja sam widziałem czarownicę. Mie­

szka w Colney Bottom, każdy mówi, że to czarownica: ma garb i rozrzucone na ramionach siwe włosy. Kiedyś wczoł­gałem się pod drzewami, była w ogrodzie i kopała ziemnia­ki. Przynajmniej wyglądało, że to były ziemniaki. Mówiła głośno — a nikogo nie było — a nie mówiła do mnie. Ale mów dalej o aniołach.

Dalej, dalej — przedrzeźniał Filip i znów poruszył latarnią. — Czy chcesz, żebym ci opowiadał pół Biblii? A czemu nie słuchasz? Nie wierzę, żebyś miał mózg więk­szy od papugi? „Dalej!” Każdy przecież słyszał o aniele, który zawołał na Mojżesza, kiedy pasł on owce, zawołał ze środka krzaka gorejącego, krzaka jeżynowego w górach. Liście i gałązki trzeszczały w płomieniach. Jeszcze inny przyszedł do Eliasza śpiącego na pustyni pod jałowcem, przyszedł rano, dotknął go, zbudził — bo przyniósł mu placek i świeżą wodę do picia. Tak... — myślę chwilę — to było przed historią z krukami. Pewnie też nie słyszałeś nic o Jozuem, to był wódz wojsk Izraela. Kiedy stał na piasku w zbroi, a w ręku miał obnażony miecz i patrzył na olbrzymie mury Jerycha, zobaczył koło siebie anioła w zbroi — tak nagle, jakbyś ujrzał w nocy w lesie czło­wieka. Stali i patrzyli razem na te ogromne mury. Ale do­kładnie nie można ich było widzieć, bo się ściemniało, a nie było wtedy lamp ani światła w domach, więc nikt ich nie widział, nawet kobieta, która rozmawiała z dwoma szpiega­mi, co skradli winogrona. — Filip niepostrzeżenie, zniena­cka, szybko rzucił okiem na przyjaciela zapatrzonego w obra­cającą się latarnię i zmieniające się kolorowe światła w okrągłych jak sowie oczy okienkach.

Na twarzy Dicka malował się spokój:

Chciałbym zobaczyć anioła — powiedział.

A właśnie, chciałbyś! A nic o aniołach nie wiesz; jest ich tysiące, setki i tysiące, najwięcej jest ogromnych, takich o milę większych od olbrzymów — a inne znowu nie są większe od... takich... zwykłych. Nie wszystkie mają po dwa skrzydła, są anioły z sześcioma skrzydłami: rosną im tu i tu — i jeszcze tu, dwoma latają, a dwoma zasłania-

ją twarze podczas snu. Mają swe imiona, inaczej Bóg nie mógłby ich przywoływać. Ale nie myśl sobie, że są jak my, o nie! — przypominają demony albo duchy — mówię

o prawdziwych duchach, nie takich z twojego gadania. Nie wierzę, żeby rzecz dlatego, że jest zrobiona z drewna lub kamienia, nie miała w sobie jakiegoś życia, nawet dzi­cy nie są aż tak głupi, żeby tego nie wiedzieć. Wydaje ci się, że możesz dotknąć anioła — a nie możesz! Niektóre, chociaż nawet ja sam nie wiem dokładnie, jak to jest — są podobne do mężczyzn i kobiet. — Głos Filipa ściszył się prawie do szeptu, mówił jak dziecko we śnie, nie tyle dlatego, że zabrakło mu pomysłu, raczej porwany wizją swej wyobraźni, której nie umiał oddać słowami. — Są anioły piękniejsze od jakiejkolwiek kobiety, nawet naj­piękniejszej, a mimo to, t a tutaj...

Dick znów podniósł małe przenikliwe oczy na figurę anioła. Wydawało się, jakby w jednej chwili anioł na po­wrót stał się martwy i niemy; ale tylko przez mgnienie. Dick był pewien, że po to, aby zmylić go i wymknąć się z jego milczącej obserwacji.

Nie dziwny mi żaden anioł — powiedział. — Jeśliby był jak ten, mówię, że bym się nie bał, ale jakby tak na mnie popatrzył, to może bym się przeląkł? On jest podobny do Rebeki, dziewczyny, która mieszka na farmie. Kiedyś matka nauczyła mnie hymnu do odmawiania, jak jestem już w łóżku. Nie pamiętam początku, tylko zwrotkę:

Cztery ściany łóżeczka nade mną,

Cztery anioły są ze mną,

Jeden błogosławi, drugi o łaski prosi,

A jeden moją duszę do nieba unosi.

Jeśli nigdy nie będziesz się bał — mówiła matka — nigdy niczego, to nic złego cię nie spotka. — Widać tylko, jak mało o nich wiesz. To, co wyrecyto­wałeś, to wierszyk dla dzieci, nie żaden hymn. Moja niania mówiła mi to kopę lat temu. Anioły, o których jest mowa

w tym wierszyku, to tylko jeden rodzaj, ale są inne, tak strasznie mocne, że gdyby jeden z nich dotknął tylko dachu tego kościoła koniuszkiem palca — to cały kościół rozsy­pałby się w proch, o tak. — Przygniótł wskazującym pal­cem zeschłego małego pajączka, który dawno wyzionął du­cha w załomie ławki. — A głos takich aniołów mocniejszy jest od grzmotu; kiedy jeden mówi do drugiego, to odgłos ich mowy przelatuje całe niebo od końca do końca. A nie­które to raz wylatują z morza, a raz ze wschodu, kiedy wschodzi słońce, inne wychodzą z ogromnej przerażającej przepaści, inne znów z wody, z głębokich, niebezpiecznych jezior i wielkich rzek. Mogą stać na wodzie i mogą przela­tywać w okamgnieniu jak błyskawica z jednego krańca świata na drugi, jak ptaki olbrzymy. Chciałbym tak wi­dzieć, co by zrobił pilot w samolocie, gdyby takiego w no­cy zobaczył! Na granicy nocy. Anioły — schylił się i na twarz padło mu bladozielone światło latarni — anioły mo­gą widzieć bez patrzenia, a jak stoją spokojnie, bez ruchu, to wyglądają jak wyrzeźbione z kamienia w takim świetle, że księżyc wydałby się wtedy mniejszy od świeczki.

A przyjdzie dzień, w którym wyleją z czary na zie­mię straszne rzeczy i będą kosić ogromnymi sierpami nie zwykłe zboże, ale mężczyzn i kobiety. A nad morzem...” — bezbarwne raczej oczy Filipa błyszczały, policzki pokrył lekki rumieniec, palce splatały się i rozplatały nerwowo nad ciepłem żelaznej latarni — oprócz morza mogą miesz­kać, przebywać i radować się w słońcu, ale tu, na ziemi, są niewidzialne, przynajmniej teraz, chyba że przychodzą w snach. Prócz tego każdy ma swoje dwa anioły, jednak one nigdy się nie żenią i dlatego nie ma dzieci aniołów. Ta­kie anioły nazywają się cherubiny. I to wiem również dobrze, że możesz powiedzieć, kiedy są przy tobie, choć ich nie widzisz. Jeśli nasłuchujesz, to je usłyszysz. Jeśli one będą cię strzec, to nic ci nie grozi: ani mróz, ani skała, na­wet w najwyższych górach. Dlatego anioł przemówił do ośli­cy Balaama, jak byli na górskiej przełęczy, nie chciał go przestraszyć, a oślica mu odpowiedziała. Ale jakbyś był prze­

klęty przez nich za złe uczynki, to umrzesz, uschniesz jak ko­mar albo w strasznych boleściach, wszystko wewnątrz ciebie rozpuści się jak woda. Nie zapomnij też, że diabeł również ma pod swą władzą tłumy aniołów, tych wyrzuconych z nie­ba miliony lat temu, jeszcze przed Adamem i Ewą. Są pysz­ne jak sam diabeł i mieszkają w piekle... są straszne.

Nie wiadomo było, czy Dick rzeczywiście przysłuchuje się tej długiej, nieomal monotonnej „nauce” z ciągłymi przerwami. Wnosząc z wyrazu twarzy, myśli jego błą­dziły daleko po własnych szlakach — odległych i cu­downych.

A teraz — zaryzykował wreszcie Dick z głębokim westchnieniem, na pół stłumionym — ja i tak tam p ó j- d ę, nie dlatego, żeby ci pokazać, że się nie boję, wcale nie! Ale jak będę na górze, to nawet t y nie potrafisz powie­dzieć i nie wiesz, co ja tam mogę zobaczyć.

Ostrożnie, na palcach podszedł parę kroków bliżej do płaskich stopni ołtarza, wpatrując się znów w ogromny pomnik.

A co wiesz o trąbce? Nie powiedziałeś jednego słowa

o trąbce! — W głosie brzmiała nuta tryumfu i nadziei, że jego pytanie stropi wreszcie uczonego przyjaciela.

I co z tego, że nie mówiłem — z irytacją odparo­wał Filip. — Nie mogę mówić o dwóch rzeczach naraz. Przecież ty nic nie wiesz, absolutnie nic! A dlatego, bo nigdy nie słuchasz, jesteś jak mucha, która brzęczy i lata wokół talerzy wypatrując tylko, co by zjeść. Nawet teraz, gdybym się zapytał, nie potrafiłbyś powtórzyć ani słowa z tego, o czym mówiłem.

Dick obrócił się i spojrzał na Filipa z zadumą i trochę smutno.

Mogę powtórzyć, przynajmniej wydaje mi się, że mo­gę. A co do much, to i one czasem przestają latać, ale wtedy zasypiają.

A, wszystko jedno! — chłodno odparł Filip. — Nie mam ochoty, ale mógłbym odpowiedzieć, gdybym miał czas — westchnął. — Ty nawet nie rozumiesz, ile jest ga­

tunków trąbek. Nawet chyba nie słyszałeś o trąbach Gedeona. Są srebrne i mosiężne, inne znowu robi się z wielkich muszli albo rogów owiec i baranów. A bardzo, bardzo dawno, wieki temu, konie lubiły dźwięk trąbek podczas bitwy — nie mówią o takich na polowaniu — głos trąby dodawał im odwagi. Na głos trąbki konie prze­bierały nogami i stawały dęba, i rżały tak, jakby się śmia­ły: „ha! ha! ha!”, pokazując zęby; po prostu jak oszalałe rwały się do bitwy, a pastorzy — wtedy nazywali się ka­płanami — mieli zawsze trąby, ale to było dawno, całe wie­ki przed Henrykiem VIII. Kapłani dęli w trąbki, takie jak na górze. Trąbili na nowiu księżyca, a także... — oczy Filipa patrzyły gdzieś w bok, a powieki opadały, choć to ukrywał, głos przechodził w senne mamrotanie — a także, kiedy była pełnia, też trąbili... a na końcu świata będzie palenie kadzidła — burza z gradem, ogień i skorpiony ze szponami jak ogromne jadowite pająki. Jest taka gwiaz­da, nazywa się „Piołun”; tysiące i tysiące ludzi będą gnać na koniach z głowami lwów... — zamilkł; siedział przez chwilę mamrocząc. — Ale nie o tym chciałem mówić. To tylko dlatego, że zawsze pilnie słucham. Już to mówiłem i umiem te słowa na pamięć. — Kiwał głową powoli, jak­by musiał wyjawić jakąś nieśmiertelną, ogromnej wagi ta­jemnicę: — Zabrzmi głos trąby i umarli wstaną. Tak jest dosłownie napisane i ja wiem, co to znaczy.

Tymczasem Dick stał całkowicie bez ruchu, jakby jego wewnętrzna istota przeniosła się i przebywała w innym świecie. Zdawało się, że rozważa jakieś sprawy do głębi.

A gdyby — wymamrotał wreszcie, tak jak prorok, który połknął „książeczkę” * Filipa, i zasmakowała mu jak miód — a gdyby nic się nie stało, choćbym zatrąbił? Bo t a trąbka może być nie wydrążona, cała z drewna; można na próżno wydymać policzki, dmuchać. Alebyśmy się uśmiali, gdybym tak dmuchał, co?

Filip zbył pogardliwie te domysły:

Gdyby tak było, to by tylko znaczyło, że to nie jest prawdziwa trąbka. Nie myślałbyś nad tym, gdyby, nie to, że masz stracha. To takie twoje gadanie.

A ty nie zrobiłbyś tak samo?

Dobry sobie! — krzyknął jakby w chwili uniesienia Filip. — A pytam się, kto pierwszy pomyślał o aniele? Kto chciał pochwalić się odwagą? Zresztą wciąż ci powta­rzam: to jest kościół mojego ojca, a ludzie z kaplicy nie wierzą w anioły, nie wierzą w nic z tego, co jest naprawdę ważne.

Możesz mówić, co chcesz, o ludziach z kaplicy —i odparł Dick z uporem; jego oczy świeciły jak u małego^ niebezpiecznego zwierzątka schwytanego w pułapkę. — Ja się nie boję, nawet gdybyś ty tam nie poszedł.

E, wszystko jednoi — jakiś nieoczekiwany, zimny niepokój wkradł się do serca Filipa, kiedy siedział i pa­trzył teraz na przyjaciela j§ nie zależy mi, chodź, zo­stawmy to, możesz sobie próbować, jak chcesz, ja nie mam zamiaru patrzeć. Nie zrzucaj wszystkiego na mnie. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Zawsze tak robisz. Głu­pi kogucik, co kręci się na wietrze. Raz mówisz „tak”, raz „nie”.

Filip, zniechęcony i zdrętwiały z zimna, wyszedł z ław­ki, wepchnął swój magiczny kamień do kieszeni płaszcza i zgasił latarnię — wszystko to robił jakby w roztargnie­niu. Światło księżyca, które przed chwilą zalewało jeszcze cały kościółek od posadzki po sklepienie, zaczęło znów przygasać w delikatny półmrok. Kiedy zgasło nawet skąpe światło kolorowej latarni, blada księżycowa poświata na zdobionych cygańską ścieżką ścianach i na przysadzistych kamiennych filarach stała się zimniejsza. A co więcej, kie­dy ustał gwar chłopięcych głosów, natychmiast pogłębiła się cisza.

Filip ujął latarnię, popatrzył na przyjaciela; na jego delikatnej twarzy pojawił się dziwny wyraz chytrego, po­gardliwego niepokoju. To jednak, co w- tym spojrzeniu od razu zrozumiał nieśmiało zerkający Dick — było pogardą.

Głębokie czarne oczy Dicka badały twarz Filipa z zadzi­wiającą szybkością.

Powiedziałeś: „ja zrzucam na ciebie?” — mówił to­nem błagalnym i równocześnie urażonym — czy ja kiedy tak robiłem? Czy nie chciałem zawsze, żebyśmy, żebym...! przecież mówiłem tak tylko, bo nużby się nic nie stało. Ale bać się? Nie boję się, wszystko jedno, co myślisz. Zresztą prosiłeś mnie, Filipie, a wszystko, o co ty prosisz... więc to nie tylko, żeby pokazać ci, że się odwa­żę!

Filip stał nieruchomo jak kawałek drewna, który utknął na chwilę pośród fal przeciwnych prądów, na płytkim strumieniu — z uwagą patrzył na małego poszukiwacza przygód, którego wreszcie sprowokował do działania. Na jego twarzy pojawił się wyraz pół lękliwy, pół melancholij­ny, zmarznięte ręce, które wysunął z rękawa, opadły mu wolno na boki. Dick już przekroczył gruby czerwony i sple­ciony sznur, zawieszony między nawą a prezbiterium. Przy tej okazji odsłonił dużą wyrwaną dziurę w płóciennych trampkach. Gumowe podeszwy nie robiły najmniejszego hałasu, stąpał lekko po perskim dywanie i kamiennych płytach ku wielkiemu pomnikowi w odległym rogu, ledwie parę kroków od ołtarza.

Pomnik zbudowany był z wielu ozdobnych płyt mar­murowych, z nich także ułożono zimne łoże z baldachi­mem dla alabastrowej figury jakiegoś zacnego rycerza, który — jak głosił napis — dawno opuścił dole i niedole tego świata. Spoczywał chyba dosyć niewygodnie na le­wym łokciu; jego strój: kryza i obcisłe spodnie, nie mniej był ozdobny, w tym samym stylu rokoko, co wianuszki, cherubiny i pilastry na nagrobku. Cały pomnik był około dwa razy za duży w stosunku do wymiarów kościoła. Wy­glądało to tak, jakby orientalne łoże wstawione do małej angielskiej sypialni.

Do tej chwili Filip nie zdawał sobie dobrze sprawy ze strzelistości pomnika, z tego, że kanciaste pinakle wzno­siły się aż do sufitu. Dick wyglądał teraz jak czarny ka­

rzełek na tle białości marmuru; już zaczął się wspinać, ale był dopiero kilka stóp od ziemi. Filip jednak zauważył, że księżyc zeszedł już z kręconych splotów i okrągłych policz­ków odwróconej i niewidocznej teraz twarzy anioła, ale wylot trąbki zanurzał się w zimnym, posępnym mroku. Filipa zaczęły dręczyć natrętne, złe przeczucia.

Księżyc już zachodzi — mówił głośnym szeptem — nie ma po co wchodzić, zejdź!

Tu na krawędziach tyle kurzu — doszedł go stłumio­ny, ale dumny głos — że nie czuje się ich pod podeszwą. Nic nie słyszę, co mówisz!

Mówię: — powtórzył Filip jeszcze cierpliwie — zejdź! — Jednak równie dobrze mógłby przemawiać do anioła. Nie było żadnej odpowiedzi.

Dick! Dick! — powtarzał. — Mówię ci, zejdź! Ja so­bie idę. — Gorączkowo odsunął zasłonę i znikł za nią. Był to jednak tylko podstęp. Wrócił za chwilę biegiem, już na serio przerażony.

Dick! prędko, prędko, mówię ci — krzyczał pra­wie. — Zejdź! Ktoś nadchodzi — ani to mężczyzna, ani ko­bieta. Prędko! Już za chwilę będzie tutaj. Ty głupi, głupi błaźnie! Mówię, że ktoś idzie! — Głos Filipa załamał się, przeszedł w szloch gniewu, strachu, oszołomienia i rozpa­czy. — Boże! — zawołał — powiem ojcu, zobaczysz, że po­wiem!

Ale chłopiec, jeszcze mocno oświetlony padającymi z góry promieniami, dalej wolno, jak ślimak, po omacku wspinał się w górę. Dick zbyt był przejęty swą misją, by zwracać teraz uwagę na Filipa, i nie spoczął, póki małą ciemną ręką z połamanymi paznokciami nie objął mocno stopy anioła.

Filip! Jestem prawie na górze — zawołał wreszcie w dół. — Patrz, patrz, gdzie jestem! Równo z chórem, ale ledwie widzę, oślepia mnie. Zimno tu, cicho, straszno — ale spokój... mogę patrzeć na księżyc. Anioł śliczny, ale ogromny! Ale jak zadmę z całej siły, a nie zatrąbi — to nie moja wina! Będziesz dalej moim przyjacielem, prawda?

Głupi! Głupi wariacie! — wołał Filip ochrypłym głosem. — Czy ci nie mówiłem, co każdemu mo­że się zdarzyć?... A ty uwierzyłeś. Dick! To tylko historyj­ka, to wymyślona historyjka, dam ci wszystko, co chcesz, tylko zejdź!

Nie chcę niczego — uparcie i obojętnie odpowiedział Dick i, jeszcze mówiąc, zakurzoną ręką, która była niżej, sięgnął ostrożnie w górę, by spleść ją z drugą, i za chwilę, półwychylony w światło księżyca, chwycił palcami za pomponiki sznura w kształcie żołędzi — sznura, który przytrzymywał zsunięty z głowy anioła kaptur.

Filip nie był w stanie poruszyć się ani wydać głosu. Od stóp do głowy wstrząsały nim dreszcze — modlił się bez­głośnie w przerażeniu: — Boże! Sprowadź go na dół, spro­wadź!

Zdaje mi się — płynął z góry spokojny, ale pełen zachwytu głos Dicka — że jest pusta w środku! A wydaje się, że anioł wie, że tu jestem. Nie powiesz teraz, że się boję, co? Zrobiłbym dla ciebie, Filip, wszystko.

Wydaje się, że w tym momencie odwieczny stróż świę­tego przybytku uważał za właściwe wszcząć dyskretną interwencję. Zapiał kogut gdzieś na grzędzie, na farmie, gdzie spała Rebeka pogrążona w głębokim śnie. Przez cmentarz powiał, nie wiadomo skąd, uroczysty podmuch wiatru, przedarł się przez otwarte drzwi zakrystii i był na tyle silny, że wydął ciemnozieloną kotarę i do ostateczności przeraził półprzytomnego ze strachu Filipa.

Patrz! Szybko! Coś nadchodzi! Czy ci nie mówi­łem, że to wszystko...

Tym razem mała ludzka figurka uczepiona celu, z chu­dą, cienką ręką wyciągniętą nad głową, usłyszała ostrze­gawczy krzyk.

Kto? Co przychodzi? — wołał słabo, jakby z dale­ka. — Ładnie tu. Jestem całkiem sam. Teraz nie przerwę. Już ją prawie mam!

Nie, mówię! Nie zrobisz tego! Przestań! — Filip pra­wie tańczył w dole w bezsilnym strachu i wściekłości. —

Nie masz prawa! To mój anioł! Moja trąbka! Nienawidzę cię, słuchaj, mówię, rozkazuję ci: zejdź!

Lecz jego zaklęcia straciły znaczenie i moc — tak jak nie ma już teraz mocy śpiew syreny.

Rozległ się trzask jak wystrzał z pistoletu i odezwał się echem po kościele. Stożkowata drewniana trąbka — nie tknięta od chwili jej wykonania przez żywą istotę, z wy­jątkiem kapryśnej muchy czy polującego pająka, odłamana odpadła z dłoni anioła. Dick bez jednej sylaby czy okrzy­ku — ani tryumfu, ani grozy — spadł prostopadle na ka­mienną płytę podłogi. Głuchy huk upadku małego ciała i trzask, jakby ktoś rozbił delikatne, kruche naczynie — ustąpił miejsca ciszy, nie zakłóconej, przepastnej jak głę­boki, ciężki śnieg.

Obojętne wahadło zegara podjęło jak gdyby nigdy nic nieprzerwane tykanie, hałaśliwy zegar w zakrystii zgrzy­tem protestował przeciw ogólnej obojętności. Czyż jakimś cudownym zrządzeniem miłosierdzia mógłby to być jeszcze jeden z licznych żartów nieustraszonego, zawsze ruchliwego Yoricka?

Krzyżowiec z ostrym nosem dalej patrzył alabastrowym okiem w swą przyszłość. Zhańbiony anioł ze spuszczoną na piersi, ozdobioną lokami głową stał teraz w cieniu, jakby kryjąc wstyd. Jego drewniana niema trąbka pozostawała w uścisku ręki bez życia... Nie!

Dick! Dick! — zdołał wyszeptać jąkając się Filip — ja tego nie chciałem. Przysięgam! Nie chciałem! Nie zosta­wiaj mnie tak samego, Dick! Czy ty umarłeś?

Nikt nie chciał odpowiedzieć. Cała odwaga i resztki energii Filipa wyczerpały się; pozostał zawrót głowy i nu­dności; nie zdobył się na to, by podejść bliżej. W końcu skrycie jak złodziej, w taki sam sposób, jak wszedł, wy­sunął się chyłkiem z kościoła i poszedł przez otwartą prze­strzeń cmentarza do domu.

Posłowie

Walter de la Mare urodził się 25 kwietnia 1873 roku. Ojciec, James Edward de la Mare, umarł, gdy Walter miał cztery lata. Wychowała go matka, Lucy Sophia Browning, Szkotka. Rodzina ojca wywodziła się z osiadłych dawno w Anglii hugenotów, wrosła jednak głęboko w brytyjskie tradycje. Matka oddała go do znanej szkoły przy katedrze Sw. Pawła w Londynie. Za­łożenie przez Waltera szkolnego czasopisma jest sygnałem przy­szłych zainteresowań. Gazeta traci jednak swego zdolnego re­daktora, młody de la Mare musi zarabiać, opuszcza więc szkołę w szesnastym roku życia. Zostaje zwykłym urzędnikiem Przed­siębiorstwa Naftowego, cały czas wolny poświęca jednak pisa­niu. Tak wygląda pierwsze dwadzieścia lat jego pisarskiej pra­cy. Pisze wtedy pod pseudonimem „Walter Ramal”. Pierwsze nowele i eseje drukowane są w „The Cornhill Magazine”, „The Pall Mail Gazette” i „Black and White”.

W roku 1908 otrzymuje państwową subwencję, która po­zwoli mu na porzucenie pracy w biurze i poświęcenie całego czasu pisaniu. Zostaje regularnie piszącym recenzentem literac­kim — przede wszystkim w „The Times Literary Supplement”, nadto w innych poważnych czasopismach — a także edytorem. Subwencja i honoraria z trudem pozwalają mu pokonać trudno­ści finansowe związane z utrzymaniem licznej rodziny. Zde­klarowany pacyfista, nie bierze udziału w wojnie. W 1916 r. ostrzega opinię publiczną przed naiwnym entuzjazmem wobec wojny, gorzko i realnie oceniając sytuację. Pracuje coraz in­tensywniej. Wynikiem tej aktywności są mnożące się tytuły i wydania. Staje się jednym z najpoczytniejszych autorów. Bę­dąc w podeszłym wieku, chory, ciągle jeszcze zdumiewa róż­norodnością swej twórczości i żywotnością. Jeden z lepszych poematów pisze mając 79 lat*. Umiera w Londynie w 1956 r.

Dzięki wczesnemu startowi, umiejętności wykorzystania cza. su oraz różnorodności gatunków literackich, jakie uprawia, de la Mare wcześnie uzyskuje popularność. W okresie po pierwszej wojnie światowej najszybciej rozeszły się jego wiersze i wy­dania antologii literatury światowej dla szkół z komentarza­mi autora. Gust wydawców poezji de la Mare’a, jeszcze nieco wiktoriański, zadecydował o wyborze niekoniecznie najlepszych jego liryków * — mimo że urzekały jedynym w swoim ro­dzaju językiem i rytmem. Powtarzano jednak wydania wciąż tych samych zbiorów. Zachwycano się kunsztem formy, często nie rozumiejąc głębszej treści.

Gdy ukazały się nowele, zyskały również wcale dużą po- czytność, ale tu nastąpiła zasadnicza pomyłka w ocenie. Pier­wszy okres sławy zaszkodził de la Mare’owi: zaliczono go jak­by z góry do pisarzy dla młodzieży i osądzono jako dobrego, ale nie pierwszej rangi poetę. Poważniejsi krytycy tego okre­su przestali się nim po prostu zajmować, tak że z wyjątkiem paru przyjaciół nie był doceniany. Angielska powściągliwość i osobista skromność de la Mare’a opóźniły przyznanie przez krytyków należytej rangi jego pisarstwu, aż do czasu po dru­giej wojnie światowej.

Krytykowano: atmosferę mglistości, „magii” i niezrozumia­łej fantastyki w jego utworach, a najlepsza seria nowel i po­wieści z zakresu psychologii głębi i problematyki podświado­mości, przeżyć z pogranicza snu i jawy pozostała niedoceniona

i nie zrozumiana.

Nie zabrakło jednak nigdy pisarzowi jedynej satysfakcji: po- czytności. Wszystkie jego utwory w licznych wydaniach zni­kały od razu z półek księgarni. Intuicja czytelników nie za­wiodła.

Tymczasem od r. 1948, tj. od wydania Tribute to Walter de la Mare, zmieniła się postawa krytyków wobec koncepcji fan­tastyki. Przykładem jest wprowadzenie terminu „realiów fan­tastyki” (réalités fantastiques), który cytuje w recenzji z Trąbki Julian Rogoziński („Literatura” 29.1.1976). Jego wypowiedź

o fantastyce de la Mare’a jest tak trafna, że warto ją tu przytoczyć. Jest to fantastyka, która „nie mąci rzeczywiste­go obrazu świata, przeciwnie, odsłania go i wzbogaca”. Rów­nież trafnie zestawia nazwisko Robbe-Grilleta z de la Mare’em.

Prof. Luce Bonnerot omawia szerzej pewne analogie łączące Robbe-Grilleta z de la Mare’em (np. esej Robbe-Grilleta * Bon­nerot uważa za najlepszy komentarz do wiersza The Listeners de la Mare’a). Zbieżne są tu pytania bez odpowiedzi, wołanie w pustkę i kołatanie do bram Tajemnicy. U de la Mare’a wy­stępuje wręcz obsesja takich pytań, zarówno w poezji, jak w prozie. Np. w wierszu The Listeners (Słuchający) podróżny łomocze we wrota, pyta, woła — złowroga Cisza jest jedyną odpowiedzią. A jednak podróżny wie, że są tam gdzieś „słu­chający”, mimo że głusi na jego prośby i wołanie**.

Płytkie i naiwne traktowanie fantastyki de la Mare’a jako nastrojów, marzeń i magii (jak to formułowali krytycy pier­wszej fali) należy już do historii. Krytyków obecnych zajmuje złożoność, podteksty nie dostrzegane dotąd oraz postawa filo­zoficzna autora nowel, powieści i poematów o niepowtarzal­nym, swoistym charakterze.

Oceny postawy filozoficznej (pojętej szeroko, bo wszelkich ściśle określonych doktryn de la Mare unikał) formułowane przez krytyków i czytelników są bardzo zróżnicowane. Naj­bardziej wrażliwi mają swoje punkty wyjścia uwarunkowa­ne własnymi zainteresowaniami.

Powściągliwość autora i posługiwanie się symboliką i alu­zją dawały możność różnych interpretacji i utrudniały pracę krytyków.

Po wydaniu Tribute to Walter de la Mare rozważano coraz szerzej i głębiej idee, myśli autora, jego zainteresowania psy­chologiczne oraz dręczący go problem egzystencji człowieka. Ta egzystencja miała u de la Mare’a dwa oblicza (równie dla niego realne): materialne (obejmujące samego człowieka

i naturę wokół niego) oraz strefę duchową, wprawdzie „za­krytą”, ale konkretną. Wiedza o tej ostatniej poprzez badania z pogranicza podświadomości, snu i jawy, telepatii i tym po­dobnym zjawisk interesowała go tym bardziej, że sam de la Mare miał podobno jakieś uzdolnienia telepatyczne. Był jednak

przy tym trzeźwym i kochającym życie oraz dobra tego świa­ta Anglikiem i nie pociągała go na serio teozofia, z którą się zetknął, ani mglisty romantyzm marzeń, ani krainy dziwów

i upiorów, a o takie upodobania właśnie go posądzano. „Dziw­ność” świata istniejącego (oglądanego) była dla niego najcie­kawsza; badał ją i opisywał z pasją.

Nie wiązał się z żadną doktryną ani filozoficzną, ani teolo­giczną. Prof. L. Bonnerot podaje najszerzej opracowany zestaw wypowiedzi samego de la Mare’a, dowodzący jego indywidual­nej i niezależnej postawy. Stąd niesłuszny był sąd tych kry­tyków, którzy chcieli jego postawę łączyć z jakąś jedną filo­zofią. Jedni podkreślali wpływ anglikańskiej szkoły na pisa­rza, inni, jak np. Graham Greene (który oceniał wysoko jego pisarstwo), uważali, że nawet wobec problemu śmierci nie zna­lazł on na swe gorzkie pytania odpowiedzi w doktrynie chrześ­cijańskiej. David Cecil sądzi, że platońska wizja świata u de la Mare’a ratuje go przed kompletnym pesymizmem (dust- -and.—ashes pessimism *. Długi okres jego twórczości miał różne fazy, pisarz pozostał jednak zawsze sobą, nie przystał do żadnej filozofii. To, co nazywano u niego niemal choro­bliwymi obsesjami, było wynikiem jego naturalnych zaintere­sowań traktowanych rzeczowo. Bohaterowie jego utworów, np. karliczka **, której świat jest oglądany jakby pod mikroskopem, czy szaleniec ***, czy inne typy dziwaków z niesamowitej fan­tastyki, wybrani zostali przez autora umyślnie, bo dają dosko­nałą okazję do innego, nowego spojrzenia na świat. Zarówno gorzkie i ironiczne pytania, jak zaskakujące sytuacje odrywają czytelnika od konwencjonalnych ocen, uczą myśleć i pobudza­ją do wysiłku wyobraźnię.

Walter de la Mare jest w Polsce mało znany, chociaż był jednym z najpoczytniejszych pisarzy w Wielkiej Brytanii, co ważniejsze, wytrzymał próbę czasu, jego najlepsze utwory — a do tych należą właśnie Short Stories (Nowele), są wznawia­ne i wysoko cenione. Dziś więcej się mówi o ich kunszcie pi­sarskim i wyżej ceni niż za życia pisarza.

Nawet „najniewinniej” wyglądające opowiadania-nowele dla dzieci (po które mogą sięgnąć i dorośli) wnoszą atmosferę

niesamowitości i klimat zagadki, np. nowela właśnie pod ty­tułem The Riddle (Zagadka). Stary dom, gdzie babka staruszka zaprosiła gromadką wnuków. Dom rozległy, pełen zakamarków

i atrakcji — dzieci mają swobodę wszelkiej zabawy. Dom ma dwa oblicza: życie płynie w nim zwykłym trybem, ale równo­cześnie napięcie stale wzrasta, ponieważ dzieci, jedno po dru­gim, zaczynają znikać ... gdzie? Jakim sposobem? Pozostaje ci­sza, pustka. Jedynie stara kobieta siedzi dalej przy oknie. Czy poprzedni „dom” to tylko wizja jej macierzyńskich tęs­knot — czy dramatyczna prawda „odchodzenia”? Nie wia­domo.

Podaję ten przykład jako najprostszy i typowy dla de la Mare’a. Nowele przedstawione w niniejszym tomie są bardziej skomplikowane. Dwie najkrótsze i łatwiejsze w odbiorze to Księżniczka i Quincunx.

Różne są oblicza fantastyki de la Mare’a. Jednym z nich jest potężna siła wyobraźni działająca w nas samych. Nie cho­dzi o „przywidzenia”, złudą, wywołaną strachem, nerwami czy ciemnością. U de la Mare’a nie ma duchów, o jakich mówi M.R. James. Natomiast czuje się niemal dotykalnie z jednej strony zagrożenie — z drugiej bezradność i niemoc. Wzmaga je siła realnych przeżyć opisywanych ludzi (tak, wydaje sią, odległych od siebie wiekiem, jak: chłopiec i staruszka w Księ­żniczce.); osamotnienie ludzkich serc szukających spełnie­nia marzeń o miłości. W Księżniczce wyobraźnia chłopca stwa­rza niemal prawdziwy wizerunek swej wybranej, a zakochany w niej chłopiec przeżywa najcięższą klęskę, gdy odkrywa żywą osobę odartą z piękna ułudy. Realizm tego spotkania jest wstrząsający. Człowiek, który żyje jeszcze, staje się zjawą. Przygoda jest też spotkaniem „oko w oko” z zagadką „czasu”, który uśmierca za życia.

Quincunx jest wyrazem innego podejścia autora do niesa­mowitych zjawisk. De la Mare’a interesowały badania nauko­we, tyczące funkcjonowania ludzkiej podświadomości, roli snu

i jego powiązań z działaniem na jawie. W tej noweli młody człowiek za dnia szuka odziedziczonego, ale ukrytego skarbu po ciotce. W nocy, w czasie somnambulicznego snu wolą luna­tyka kieruje zmarła ciotka, która nie chce, by on skarb od­nalazł. Przebieg zmagań chciwego siostrzeńca i znienawidzonej ciotki „z portretu” jest zręcznie przedstawiony i emocjonujący.

Interwencja” osób z „drugiego” świata występuje również w noweli Crewe, nie jest ona tu jednak sprawą główną. Bo­wiem nie sam fenomen niesamowitości jest ważny, ale nik- czemność ludzkiego serca, chłód czekającego z wyrachowaniem na spadek lokaja. Nie tyle przeraża wiejski dom, „w którym straszy”, a nawet tragicznie zmarła ofiara Blake’a, co on sam, bohater opowiadania, który „wygrał” sprawę.

Trzy nowele: Katedra Wszystkich Świętych, Trąbka i Ciot­ka Seatona, są zaliczane do najlepszych.

David Cecil podaje Trąbką jako wzór angielskiej Short Story, Graham Greene szczególnie chwali Ciotkę Seatona, L. Bonnerot oprócz wyżej wymienionych do najciekawszych, ale

i najtrudniejszych zalicza Katedrę Wszystkich Świętych.

Sceneria i wątek Katedry zwraca uwagę swą oryginalnością. To typowa nowela „realiów” fantastyki W. de la Mare’a. Wspa­niały opis katedry, do której portalu podpływa się łodzią wprost z oceanu, jest wizją de la Mare’a na podstawie widoku autentycznej katedry Świętego Dawida Walijskiego. De la Mare natrafił na jej opis w guide gallois. Tradycje katedry sięgają VI wieku poprzez św. Dawida, to on przeniósł siedzibę biskup­stwa do Mynyw, które obecnie nazywa się St. Davis. Katedra jest bohaterem noweli, urasta do symbolu tradycji i potężnych sił duchowych Dobra i zaklętego w jej murach Piękna. Słabą stroną tej noweli są dłużyzny i niepotrzebnie może dodane zakończenie. Jednak L. Bonnerot twierdzi, że de la Mare daje nam tutaj najbardziej wyrafinowany rodzaj grozy. Ukazuje kruchość i dwuznaczność najwznioślejszych naszych pojęć, na­wet samej „świętości”.

Znów gorzkie pytanie de la Mare’a: co dzieje się w pod­świadomości człowieka? Jaka przyczajona nikczemność hipo­kryzji zamienia Piękno w Karykaturę.

Ciotka Seatona w przeciwieństwie do Katedry nie posiada bogactwa ani oryginalności scenerii. Akcja przebiega w ra­mach codziennego, nudnego życia. Ta monotonia jest dosko­nałym tłem dla diabolicznej postaci ciotki. Połączenie w jej charakterze „zwyczajności” — cech całkowicie ludzkich — z mściwą hipokryzją i rozsmakowaniem się w nienawiści po­tęguje wrażenie grozy. Przedmiotem tej nienawiści jest mały chłopiec, syn przyrodniej siostry, za której zejście ze świata Miss Seaton jest również odpowiedzialna. Przez cały tok opo­

wiadania wzmaga się poczucie grozy i narzuca się coraz wy­raźniej porównanie „ciotki” z pająkiem łowiącym swą ofiarę w przemyślnie zastawione sieci. Prócz oczywistego monstrual­nego zła uosobionego w postaci Miss Seaton de la Mare od­słania tu inne zło: bezwładność, obojętność człowieka wobec człowieka. Jest to chyba także krytyka wychowania brytyj­skiego dżentelmena, jego cech: odcięcia się i zamknięcia w krę­gu, który on uważa za właściwy dla siebie. Konsekwencje ta­kiej postawy — egoizm, wygódy i obojętności — są często uka­zywane w nowelach de la Mare’a z dramatyczną ostrością. W tym tonie występują one wyraźnie w Ciotce Seatona, w Cre- we i w Zaginionej.

Trąbka to przede wszystkim zaczarowany świat wyobraźni dziecka, tym piękniejszy w swej magicznej sile twórczej, im bardziej prozaiczny jest świat dorosłych. W rodzinie pastora przejawiają się ujemne cechy ludzi wiktoriańskiej epoki, hipo­kryzja, nienaganne obyczaje na zewnątrz.

De la Mare poświęcił wiele miejsca w swojej twórczości krainie lat dziecinnych. Świat dzieci, mimo że tak różny od świata dorosłych, jednak wciąż się z nim przeplata. W. H. Au- den, pisząc o de la Mare, przypomina, że człowiek otrzymał „dar pamiętania rzeczy”, wskutek czego starzenie się nie oznacza dla nas eliminacji przeżyć, ale stanowi „gromadze­nie”, dlatego w każdym z nas żyje wciąż „dziecko”, chłopak czy dziewczyna, i równocześnie ktoś dojrzały.

Przedstawiając Waltera de la Mare’a polskim czytelnikom należy wyjaśnić, jaką pozycję zajmuje on w literaturze bry­tyjskiej i światowej. Ponieważ w ciągu długiego życia (1873— 1956) tego autora wyniknęło wśród krytyków wiele poważnych nieporozumień, dotyczących tak treści, jak i rangi jego pi­sarstwa, z konieczności tylko oparłam się na najpoważniej­szych wypowiedziach z okresu ostatniego, to znaczy ostatnich lat życia autora, aż do chwili obecnej. Punktem zwrotnym jest tu data wydania obszernej Księgi Pamiątkowej w związku z siedemdziesięcioleciem pisarza pt.: Tribute to Walter de la Mare (Londyn 1948), w której trzydziestu ośmiu krytyków, pi­sarzy, profesorów literatury, wśród nich również i bliskich przyjaciół Waltera de la Mare’a, wypowiada się na temat jego poezji i prozy, a także jego charakteru, postawy i filozofii. Uwzględniam tu przede wszystkim wypowiedzi profesora lite­

ratury w Oxfordzie, Davida Cecila, oraz pisarzy i krytyków: J. B. Priestleya, Grahama Greena, V. Sackvüle-Westa, E. Blun- dena i innych. Oprócz powyższych wykorzystałam jeszcze dwie dalsze prace — Davida Cecila English Short Stories (1970 r.)

i Walter de la Mare (1973 r.), obie wydane w Oxford University Press, obszerny wstęp W.H. Audena do wydanego przez niego wyboru z dzieł de la Mare’a (A Choice of W. de la Mare, 1965 r.), dwa szkice K. Hopkinsa (W. de la Mare, 1953, i wstęp do A. Selection of..., 1956 r.), eseje Leonarda Clarka i E. Blundena (z r. 1974) oraz książkę prof. Luce Bonnerot L’Oeuvre de W. de la Mare (Sorbona IV), 1969.

Niniejsze nowele W. de la Mare’a są tłumaczone po raz pierwszy na język polski i wydane w osobnym zbiorze. Jedna z nowel, Trąbka, została opublikowana nieco wcześniej w wy­borze różnych autorów pt.: Fantastyczne opowieści (WL, 1975).

Spis treści

Księżniczka i

Qudmcunx

Ciotka Seatona

Crewe

Zaginiona .... Katedra Wszystkich Świętych

Trąbka

Posłowie


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
De La Mare The Return
Melissa de la Cruz Krwawe Walentynki (3 opowiadania)(1)
Elton Luiz Vergara Nunes Sintaxis de la lengua española
Los diez secretos de la Riqueza Abundante INFO
HISTORIA DE LA FILOSOFIA
Georges de la Tour
Francisca Castro Uso de la gramatica espanola elemental (clave)
[Mises org]Boetie,Etienne de la The Politics of Obedience The Discourse On Voluntary Servitud
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Le Soutra de l’Obtention de la Bouddhéité du Bodhisattva Maitreya, Wschód, buddyzm, Soutras
Stos Kłpotów I Inne Opowiadania (m76)
Historia filozofii nowożytnej, 07. Descartes - discours de la methode, Rene Descartes - „Rozpr
Eo Tabelo perioda de la elementoj
1300 Pieges Du Francais Parle Et Ecrit Dictionnaire De Difficultes De La Langue Francaise
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania

więcej podobnych podstron