Rozdział 22.
Pożegnawszy się w korytarzu z wstawionym Greengrassem Lucjusz w końcu poszedł do siebie. Dawniej marudził, że nie dzieli z nikim sypialni i nie widział żadnych plusów w posiadaniu własnego pokoju. W czwartej klasie chciał się nawet zamienić ze Stefanem, żeby mieszkać z Macnairem, lecz, przyzwyczajony do uzgadniania wszelkich decyzji z ojcem, powiedział mu również i o tym. Ojciec kategorycznie zakazał. „Malfoy musi mieć wszystko, co najlepsze, synu. Jeszcze to docenisz...” Lucjusz nie spierał się z nim. Po prostu zaczął coraz więcej czasu spędzać w pokoju wspólnym, wśród ludzi. Lecz teraz, zmęczony głośnymi życzeniami i zabawą, rzeczywiście docenił możliwość posiedzenia w samotności. Z górą prezentów, które wypadało rozpakować.
Lucjusz przysiadł na krawędzi łóżka, zastanawiając się od czego zacząć. Niektóre pakunki nie skrywały w sobie żadnych niespodzianek. Na przykład dwa największe były od jego francuskich cioteczek. Co roku przysyłały siostrzeńcowi nowe szaty. A liliowy pluszowy futerał ze srebrnym zameczkiem był na pewno prezentem od Narcyzy. Kolejna błyskotka od jubilera: jakaś szpilka do krawata czy spinki do mankietów lub coś w tym rodzaju. Cissi była oczarowana mugolskimi ozdobami i absolutnie nie zwracała uwagi na to, że połowy z nich nie widać spod szaty. Podobało jej się po prostu posiadanie ich. Odsuwając prezent od narzeczonej, Lucjusz przysunął do siebie książkę zawiniętą w czarno-zielony papier. To była „Historia królów Brytanii” Godfryda z Monmouth, wydanie z XIII wieku. Jeszcze zanim znalazł włożoną do środka kartkę z życzeniami, już wiedział, że to od Lorda. Przez ostatnie kilka spotkań długo dyskutowali o postaci Merlina i jego roli w politycznym formowaniu się społeczności magicznej.
Lord na poważnie interesował się przyszłą ministerialną karierą młodszego Malfoya i dla jej realizacji robił więcej niż rodzony ojciec Lucjusza. Zapoznawał młodzieńca z wpływowymi czarodziejami z Ministerstwa, wyjaśniał zakulisowe działanie aparatu władzy, rekomendował odpowiednią literaturę i dyskutował z nim o tym, co zostało przeczytane. Zebrania odbywały się praktycznie co weekend w domku na obrzeżach Hogsmeade, który Lord wynajął, aby Belli i Lucjuszowi łatwiej było znikać ze szkoły nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Jednak ich nieobecność nie pozostała całkiem niezauważona. Poza Cissi i Waldenem, których poinformowali, żeby ci mogli jakoś zatuszować ich absencję, był jeszcze jeden człowiek, który zdecydowanie wiedział więcej niż powinien. Knightley, którą jakby podmieniono po feriach. I Lucjusz jeszcze nie zdecydował, czy to zmiany na lepsze, czy na gorsze. Z jednej strony, już więcej się go nie czepiała z powodu niewłaściwego wypełniania obowiązków prefekta, niewłaściwego wychowywania podrastającego pokolenia i innych niezgodności z jej wyobrażeniem dobra i zła. Z drugiej – stało się to możliwe wyłącznie dzięki temu, że teraz zupełnie się do siebie nie odzywali. Dawno już skończyła się współpraca na lekcjach eliksirów, a potem i zimowa praktyka z astronomii. Na zaklęciach, OPCMie i transmutacji Knightley za każdym razem znajdowała sobie jakiegoś partnera, byle tylko nie być w parze z Lucjuszem. Przy czym, aby tego dokonać, gotowa była pracować nawet z Macnairem, którego również nie darzyła sympatią. A w Wielkiej Sali, w pokoju wspólnym i korytarzach – Knightley po prostu ignorowała Lucjusza. Lecz choć dziewczyna tak skutecznie unikała rozmów z nim, chłopak ciągle czuł, że jest obiektem jej wzmożonej uwagi. To by mu pochlebiało, gdyby nie było takie denerwujące. Zwłaszcza, że ich „klub” był na wpół nielegalny, a ona zdecydowanie coś podejrzewała. Lucjusz do tej pory nie mógł zrozumieć, jak Knightley domyśliła się, że przyjął Mroczny Znak i skąd wiedziała co on oznacza. A najważniejsze – czemu to zrobiło na niej takie wrażenie?
Teraz często czuł na sobie jej zamyślone spojrzenie, które zmieniało się w oskarżycielskie, gdy tylko wracali z zebrań. Dobrze, że nie zauważała tego Bella, nieustannie przebywająca w euforii. Zresztą, Bellatriks już dawno przestała uważać Knightley za poważną rywalkę. Prawdopodobnie od czasu, gdy profesor Demasado przeprowadził pierwsze zajęcia praktyczne. Bella miała swój sposób określenia magicznego potencjału czarodziejów, który przy okazji był też kryterium wyboru ludzi, którzy ją interesowali – stopień opanowania magii bojowej. I tutaj Knightley wszystkich rozczarowała. Nie zaprezentowała niczego niezwykłego, cała jej taktyka sprowadzała się do dwóch zaklęć: Protego i Expelliarmus. Za to opanowała je do perfekcji i niezmiennie wychodziła zwycięsko z pojedynków – dzięki swym dopracowanym i zdecydowanym ruchom. Lucjuszowi nawet kilka razy wydało się, że dziewczyna wystawiła tarczę niewerbalnie, ale nie był o tym przekonany. Po co miałaby ukrywać umiejętność, którą profesor bez wątpienia nagrodziłby dodatkowymi punktami? Jakkolwiek by to nie było, na Belli nie zrobił wrażenia ubogi arsenał zaklęć, niezależnie od tego, jak mistrzowsko się nimi posługiwano, więc uznając nową za beznadziejną ofiarę losu, przestała się denerwować jej obecnością w Domu Węża. A Knightley ze swej strony bardzo starała się ograniczyć tę obecność do minimum. Więc i dziś nie było jej na imprezie z okazji pełnoletności Lucjusza.
Postawił „Historię królów Brytanii” na półkę nad biurkiem i wrócił do pozostałych prezentów. Nastrój został bezpowrotnie zniszczony. Było skrajną głupotą przejmować się tym, że na imprezie nie było człowieka, który zepsułby całą zabawę samym swoim przybyciem. Oni przecież nie byli przyjaciółmi. Nawet jej nie zaprosił! Fakt, nie trzeba było specjalnego zaproszenia – przecież Lucjusz urządzał urodziny w pokoju wspólnym i z definicji zaproszeni byli wszyscy ślizgoni. Lecz Knightley miała możliwość przesiedzenia w laboratorium, udając, że wymagają tego jej obowiązki. I to właśnie dzisiaj.
Z wściekłością odepchnął futerał, który znów wpadł mu w ręce i wyjął prezent od Severusa. Chłopiec stworzył maleńkiego „srebrnego” węża ze „szmaragdowymi” oczkami. Wartość tego podarunku mógł docenić tylko Lucjusz, wiedzący jak ciężko szła Severusowi transmutacja. Gdzieniegdzie na błyszczącej powierzchni węża widać było fakturę drewna, z którego go wyrzeźbiono. „A jeśliby odciąć mu ogon, to na przecięciu z pewnością będzie widać rysunek słojów” - mruknął pod nosem Lucjusz. W rzeczywistości był poruszony. Jeszcze jeden „samodzielnie zrobiony” prezent podarował mu Macnair. Nie mając pieniędzy na to, żeby ofiarować przyjacielowi coś naprawdę cennego, Walden złapał i oswoił dla niego młodego puchacza. Jeden Merlin wie ile czasu mu to zajęło i jakim cudem udało mu się to utrzymać w sekrecie, lecz niespodzianka się udała. Dumny ptak od razu uznał Lucjusza za swego właściciela i chłopak musiał włożyć sporo wysiłku w to, by odprawić swego chowańca do sowiej wieży.
Sama myśl o tym, że ma teraz chowańca, była dla niego nowością. Od tamtej pamiętnej rozmowy o Cyceronie Lucjuszowi do głowy nie przychodziło zaopiekowanie się jakimś magicznym zwierzęciem. Lecz wydarzenia zeszłego roku w wielu kwestiach zmieniły jego postrzeganie świata. I przyjemnie było czuć się na tyle wolnym od ojcowskich reguł, żeby posiadać własnego puchacza, to znaczy – mieć możliwość korespondowania z tymi, z którymi sam uważa za stosowne. Wydawać by się mogło, że to drobiazg - uniezależnić się od rodzinnej sowy, lecz Lucjusz uważał, że to pierwszy krok w nowe, dorosłe życie i był szczerze wdzięczny Waldenowi. Jemu zawsze udawało się wymyślić coś takiego, o czym Lucjusz nigdy by nie pomyślał, że chciałby mieć – i za każdym razem był to niezwykle udany prezent. Jak gdyby Macnair rozumiał go o wiele lepiej niż on sam. Czasem było to nawet przerażające.
Nagle uwagę Lucjusza przyciągnął niewielki woreczek z ciemnoniebieskiego aksamitu. Nie przypominał sobie, skąd wziął się ten prezent. Możliwe, że był wśród tych podarunków, które pomógł mu przenosić Parkinson. Jak na swój rozmiar, woreczek był dość ciężki. Lucjusz rozwiązał go i wytrząsnął na dłoń dziwny medalion. Po otwarciu wieczka ze zdziwieniem zauważył, że jest to pomniejszona kopia mosiężnego astrolabium Arseniusa – dość dokładnie zrobiona, lecz z powodu zbyt małych rozmiarów praktycznie nie nadająca się do użycia zgodnie z przeznaczeniem. Lucjusz zdjął koła godzinne i obejrzał przyrząd od środka, po czym złożył wszystko z powrotem, zamknął wieczko i dopiero po odwróceniu astrolabium, znalazł to, czego szukał – grawerunek biegnący wzdłuż krawędzi tylnej strony. Świeżo odnaleziony napis niczego nie wyjaśniał. „Nec plus ultra” - lutowe hasło do pokoju wspólnego Slytherinu. Slughorn, lekko ześwirowany w temacie Imperium Rzymskiego i jego niezasłużenie zapomnianej wielkości, nie tracił nadziei, że nauczy swych wychowanków łaciny. Ani imienia nieznanego darczyńcy, ani żadnej aluzji... Lucjusz pokręcił astrolabium, popróbował naciskać zdobiące je figurki, w nadziei, że aktywuje się jakaś tajna zapadka, lecz tajemniczy prezent nie chciał odkrywać swych sekretów.
– Nec plus ultra – powtórzył głośno, chcąc już odłożyć astrolabium, gdy nagle poczuł znajome szarpnięcie świstoklika.
***
Portal otworzył się kilka jardów od podłogi tarasu, dokładnie nad tym miejscem, do którego miał prowadzić. Jane odeszła na bok i na wszelki wypadek wyjęła różdżkę, żeby go ubezpieczać, lecz Malfoy, który przywykł do przemieszczania się przy pomocy świstoklików, z powodzeniem wylądował sam. Chociaż minę miał nieco nietęgą. „Trzecia klasa, Hufflepuff” - mimochodem przypomniał się jej popularny ślizgoński dowcip.
– Knightley? - Mimo gęstniejącego mroku, rozpoznał ją prawie natychmiast. - Co się tu dzieje?
– Testy polowe.
– Testy? Tego? - Zdenerwowany potrząsnął astrolabium przed jej nosem. - Nie znalazłaś bardziej odpowiedniego miejsca? Pomylisz się o kilka stóp i nie będzie czego zbierać!
Wychylił się przez barierkę, wymownie szacując wzrokiem odległość do podnóża wieży.
– Nie ufasz moim obliczeniom, Malfoy? - Jane udała śmiertelną urazę. Z numerologii była aktualnie najlepsza na roku. - Przecież tu jestem. Tak na wszelki wypadek.
– A ty sama im ufasz? - burknął Lucjusz, lecz było widać, że nawet w połowie nie jest tak zły, jak stara się pokazać. - Po co ci w takim razie „testy”?
– Żeby sprawdzić czy on w ogóle zadziała – odpowiedziała beztrosko. - Swoją drogą, szybko się domyśliłeś.
Obdarzył ją takim spojrzeniem, jakby wątpił w jej zdrowie psychiczne.
– A jak długo byś tu sterczała, czekając aż się domyślę? A gdybym w ogóle nie miał ochoty tracić czasu na twoje głupie zagadki?
Jane wzruszyła ramionami.
– Jesteś ciekawski – odpowiedziała krótko. - Poza tym, miałam się czym tutaj zająć.
To była szczera prawda. Godzinę, która upłynęła od momentu, w którym Kaczanek zostawił świstoklik w pokoju Malfoya, dziewczyna spędziła przygotowując się do tej rozmowy. Zadając sobie wciąż i wciąż pytanie, czy postępuje właściwie.
„W czym problem?” - zapytał Dumbledore, gdy powiedziała mu, że chciałaby zostać w Hogwarcie po zakończeniu szkoły.
W rzeczywistości było to najlepsze wyjście. Świat zewnętrzny przerażał ją, nie zdecydowałaby się żyć w nim jak gdyby nigdy nic, jakby miała do tego pełne prawo. Jeśli już ukrywać się w kącie, to niech przynajmniej będzie to znajomy kąt. Szkoła idealnie się do tego nadawała. Do tego Poppy nadal potrzebowała pomocy. A jeszcze – tu pozostawał Snape. I chociaż zamknął się w sobie, całym sobą demonstrując, że nikogo nie potrzebuje, Jane nie mogła go tak po prostu porzucić. Nie, decyzja o nie opuszczaniu zamku nie budziła żadnych wątpliwości.
„Problem stanowi świstoklik – odpowiedziała dziewczyna. - Przecież teraz nie będzie mi do niczego potrzebny. Ale mógłby się przydać innej osobie...”
Dyrektor uważnie spojrzał na nią znad okularów. Badając intencje. Jane sama chciałaby je zrozumieć.
„Domyślam się, że ma pani na myśli kogoś konkretnego?”
Długo o tym myślała. Prawie przestała spać, a kiedy zasypiała – znów widziała pozamykane na głucho płoty. Jane znała wielu ludzi, którzy niedługo być może będą potrzebować pomocy. Lecz pośród nich był tylko jeden człowiek, który nigdy by o tę pomoc nie poprosił. I ona już wiedziała, beznadzieja i smutek jej szarych snów – to wszystko przez niego. Obserwowała uważnie, zapamiętując każdy szczególik, dokładnie analizując każdy gest i każde słowo – i nie widziała zła. Lepiej byłoby, gdyby ten idiota zrobił coś takiego, żeby mogła z czystym sumieniem przekonać samą siebie, że Malfoy sam zasłużył na to, co go czeka. I to, że nie dawał jej takiego pretekstu, denerwowało ją ponad wszystko. A z głowy nie chciało zniknąć wspomnienie o trzęsących się bezkrwistych wargach szepczących bezmyślne „nie chciałem” - jak gdyby to mogło coś zmienić. Zupełnie jak Harry po tym, jak poranił Sectusemprą Draco Malfoya w toalecie Jęczącej Marty.
„Nie jestem przekonana, czy zasługuje na aż tak duże zaufanie – wydusiła w końcu. - A może on użyje świstoklika żeby wyrządzić krzywdę?”
„Hogwartowi? - Niebieskie oczy ostro błysnęły. - W jaki sposób i po co? Tak czy inaczej, zaklęcia ochronne zamku uprzedzą mnie, jak tylko na jego terytorium otwarty zostanie portal. Czy twój potencjalny złoczyńca jest aż tak niebezpieczny?”
Jane pokręciła głową. Niebezpieczny mógłby być sam Voldemort, gdyby świstoklik wpadł mu w ręce. Lecz on nie miał czego szukać w szkole. A gdyby się pojawił, to Dumbledore, będący akurat w samym szczycie swej potęgi i władający Czarną Różdżką, bez trudu by go pokonał.
„Panno Knightley – miękko powiedział dyrektor – przecież mowa tutaj o jednym z uczniów, prawda? - Dziewczyna w milczeniu pokiwała głową. - Dajmy mu szansę. Zawsze jest możliwość przestrojenia ochrony szkoły, żeby zablokować świstoklik, jeśli nagle sytuacja się zmieni.”
Lecz Jane nie mogła się pozbyć wątpliwości. Miała je do ostatniej chwili – kiedy rejestrowała astrolabium w dziale świstoklików w Ministerstwie, kiedy czatowała na Malfoya pod drzwiami pokoju wspólnego Slytherinu, żeby zaczarować przedmiot na aktywację pod wpływem jego głosu, kiedy prosiła Kaczanka o podrzucenie „prezentu” do jego sypialni, kiedy czekała tutaj, na przewiewanym wiatrami tarasie widokowym... A czasu na podjęcie decyzji pozostawało coraz mniej i mniej. I właśnie się skończył. Patrzyła w pytająco zaokrąglone, przepełnione niepokojem szare oczy i jak nigdy pragnęła opowiedzieć wszystko. Właśnie jemu, Malfoyowi. I plunąć na zasady. Żeby jakoś odpędzić od siebie ten szalony pomysł, zaczęła mówić zacinając się:
– To świstoklik... prowadzi na wieżę astronomiczną – przerwała, widząc jego pytająco uniesioną brew. No tak, wszystkie te wyjaśnienia były zdecydowanie zbędne, lecz Jane nie wiedziała, co powiedzieć dalej. - Dla ciebie.
Zamknęła oczy i zacisnęła zęby ze złości, że w ostatniej chwili opuściła ją umiejętność jasnego wyrażania myśli. Ta paplanina... to było takie poniżające!
– Knightley – Kpina w jego głosie była wręcz fizycznie wyczuwalna. - Wyjaśnij mi po ludzku, o co chodzi. Po co mi świstoklik z jednego pomieszczenia w Hogwarcie do drugiego?
– On przenosi tutaj z dowolnego miejsca poza granicami zamku – poprawiła go Jane, odzyskując grunt pod nogami. Była dumna ze swej pracy, która spokojnie mogłaby być pracą zaliczeniową w Akademii.
– A co ze słynną ochroną Hogwartu? - zainteresował się Malfoy.
– Jest na swoim miejscu – odparła. - Dyrektor przestroił czary tak, żeby pozwalały otworzyć ten portal. To znak zaufania. Poręczyłam za ciebie.
Słynna malfoyowska samokontrola trzeszczała w szwach – do tego stopnia pragnął jak najszybciej uzyskać dokładniejsze wyjaśnienia.
– Do czego może mi się przydać świstoklik do Hogwartu?
Jane machinalnie zacisnęła pięści, zbierając całą swoją pewność:
– Dlatego, że wplątałeś się w niesłychanie nieprzyjemną historię. Ten, który cię tak napiętnował – celowo wybrała właśnie to słowo i, sądząc z grymasu na jego twarzy, cios był celny – jest bardzo niebezpiecznym... człowiekiem. Możliwe, że kiedy to w końcu do ciebie dotrze, zapragniesz uzyskać pomoc. To – tu wskazała na astrolabium – twoja szansa.
– Dlaczego ja? - zadał właśnie to pytanie, którego się tak obawiała. - Dlaczego nie Bella? Przecież wiesz o Belli, prawda?
Oczywiście, że wiedziała o Belli. Raz, kątem oka udało się jej zobaczyć znak, kiedy dziewczyna przebierała się w ich sypialni. Wiedziała też, że na razie wśród Ślizgonów tylko ta dwójka była naznaczona przez Voldemorta. Nawet znalazła sposób, żeby spojrzeć na rękę Macnaira w czasie jednego z zajęć praktycznych u Flitwicka.
– Jak gdyby Black chciała mnie słuchać! - podała mu wyjaśnienie, ale nie przyczynę. - I akurat za nią bym nie poręczyła.
– A za mnie poręczyłaś? - w zadumie zapytała Malfoy, pochylając głowę w bok.
– Ciebie po prostu zabiję – absolutnie poważnie odpowiedziała Jane. - Jeśli się komuś wygadasz, jeśli tym świstoklikiem posłuży się ktoś inny, jeśli ty sam pojawisz się tu, żeby zrobić komuś krzywdę – przysięgam, że cię zabiję, Malfoy. Osobiście – Dziewczyna gwałtownie wciągnęła powietrze i póki Lucjusz był w szoku, kontynuowała: - A jeśli okaże się, że jesteś zamieszany w coś poważniejszego niż tylko propaganda mugolofobii – zabójstwa, tortury, dowolna przemoc – możesz zapomnieć o pomocy Dumbledore'a. Natychmiast przestroi czary ochronne i...
W tym momencie Malfoy nie wytrzymał:
– Zabójstwa?! Tortury?! Knightley, o czym ty w ogóle mówisz?
– O tym, że twemu drogocennemu panu – Lucjusz znów się cierpiętniczo skrzywił – już wkrótce sama teoria przestanie wystarczać. I wówczas na własne oczy zobaczysz, jak jego idee na temat uprzywilejowanej pozycji czystokrwistych czarodziejów zaczną być wprowadzane w życie.
Gwałtownie odwróciła się w stronę balustrady, ciężko dysząc od ledwie powstrzymywanej wściekłości.
– Ty przecież nic nie wiesz! - ze złością rzucił jej w plecy Malfoy, lecz ona wyczuła w jego głosie nutki niepewności. - On wcale nie jest taki! To uczony, on wiele lat opracowywał idealny schemat budowy magicznego społeczeństwa. On pragnie tylko zachowania naszych tradycji, którym zagraża mugolski...
– Zostaw te bzdury dla kogoś innego – przerwała mu Jane. - Po prostu zapamiętaj, że kiedyś staniesz przed pewną granicą. I wówczas będziesz musiał albo ją przekroczyć, albo uciekać. To – dziewczyna odwróciła się i wzięła z jego rąk astrolabium – po to, żeby uciec.
Malfoy zamilkł na długo. Było widać, że wcale nie jest zadowolony z jej odpowiedzi i nie zgadza się z jej przewidywaniami, lecz nie chce wdawać się w kolejny spór. I było to bardzo mądre posunięcie z jego strony, gdyż dziewczyna i tak zbyt mocno dała się ponieść emocjom i powiedziała mu zbyt wiele.
– Jest wielorazowy? - zapytał w końcu, wskazując na świstoklik.
– Jednorazowy – odpowiedziała Jane, wyciągając z kieszeni szaty kartkę ze swoimi obliczeniami. - Zaczarowany na twój głos. Jeśli go przyjmujesz, zaraz go od nowa naładuję. Lecz pamiętaj...
– Pamiętam! - przerwał jej pośpiesznie. - Użyć go mogę tylko ja, tylko jeden raz i tylko jeśli wcześniej nikogo nie zamęczę na śmierć.
– To nie jest śmieszne, Malfoy – zdenerwowała się, lecz ta fraza, którą ona tyle razy kierowała do Harry'ego i Rona, jakimś magicznym sposobem ją uspokoiła. On rzeczywiście na razie nie mógł mieć pojęcia, jak bardzo nie jest to śmieszne. - Więc, co zdecydowałeś?
– Czy to oznacza zgodę? Między nami? - Uważnie wpatrywał się jej w twarz, jak gdyby szukał w niej odpowiedzi.
Pierwszym impulsem było odpowiedzenie mu czegoś w stylu „Skąd ten pomysł?”, lecz Jane zdążyła się powstrzymać. W rzeczy samej, jeśli ona powierzy mu świstoklik, to znaczy... znaczy...
– Zgoda – zdecydowanym gestem, nie dając sobie czasu na myślenie, wyciągnęła do niego rękę i wtedy właśnie dotarło do niej, jak bardzo potrzebuje się z kimś pogodzić. - Zgoda, Malfoy.
Odpowiedział jej mocnym uściskiem, a na jego twarzy odmalowała się szczera ulga.
– Więc przyjmuję twoją pomoc. Jeśli mam być szczery, to jestem przekonany, że dramatyzujesz. Gdybyś poznała Lorda osobiście...
– Jeszcze czego! - Jane aż cofnęło. - Uściślijmy: nie chcę więcej słyszeć o twoim... panu. Albo nie będzie między nami zgody. Rozumiemy się? - Malfoy w milczeniu kiwnął głową. - Poświeć mi!
Dziewczyna rozsiadła się na ich ławeczce, jedną ręką przytrzymując rozłożoną na kolanach kartkę, a w drugiej ściskając astrolabium. Malfoy stanął nad nią i wyczarował Lumos. Szybko przeliczając dane z uwzględnieniem dzisiejszego położenia gwiazd, Jane wyjęła różdżkę.
– Powiedz jeszcze raz nasze stare hasło – poprosiła, kierując różdżkę na astrolabium.
– Nec plus ultra – posłusznie powiedział Lucjusz.
–Portus – dotknęła różdżką astrolabium. Medalion na moment rozbłysnął żółtawym światłem. - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Malfoy! - Jane podała mu świstoklik.
Dziewczyna ruszyła w stronę wyjścia z wieży, lecz chłopak przytrzymał ją za rękaw.
–Poczekaj. Może to uczcimy? Moją pełnoletniość i... naszą zgodę.
Jane odwróciła się. Stał tuż przed nią – ciemny kształt na tle gwiezdnego nieba, szczupły i napięty jak struna. W milczeniu czekał na odpowiedź.
– Ja załatwiam kawę i croissanty, a ty – koniak – tu uśmiechnęła się – i położenia Marsa.
– Marsa? - Wyglądało na to, że Malfoy już zapomniał, jak na pierwszych zajęciach „podzielili” planety.
Machnęła ręką.
– Zapomnij. Masz koniak?
Koniaku też nie było, co Malfoya mocno zawstydziło. Chciał nawet wrócić się do pokoju wspólnego i zobaczyć co zostało z trunków kupionych na imprezę, lecz Jane go przekonała, żeby tego nie robił. Za to Kaczanek spisał się na medal, dostarczając im nie tylko zamówioną kawę i ciasteczka, ale i ciepły koc, który był na tyle duży, że oboje mogli nim okryć kolana.
Było przyjemnie pić z Malfoyem kawę na wieży astronomicznej. Jak gdyby nie minął prawie cały rok szkolny. Jak gdyby teraz były te pierwsze zajęcia praktyczne z astronomii, kiedy on był jeszcze tylko nieszkodliwym bogatym chłopaczkiem, marzącym o ministerialnej karierze. Prawdopodobnie teraz jego plany ulegną zmianie...
– Co planujesz robić po skończeniu Hogwartu? - zapytała z ciekawością.
–Pójdę na Uniwersytet Paryski, na magiczne prawo – z pewnością w głosie odpowiedział Lucjusz. - Pouczę się tam cztery lata, a później będę szukał pracy w Ministerstwie.
Na wspomnienie Uniwersytetu Jane cichutko westchnęła. To właśnie tam i właśnie na prawo planowała pójść po skończeniu Akademii. I strasznie było pomyśleć na ile lat musiała odłożyć spełnienie tego marzenia. Malfoy odwrócił się w jej stronę, chcąc o coś zapytać, lecz w tym momencie na jego ramieniu z łopotem piór wylądował ogromny puchacz. Jane aż drgnęła z zaskoczenia.
– To twój?
Malfoy z zadowoleniem pogładził uszastą głowę, a puchacz kocim ruchem wtulił się w jego dłoń.
– Mój. Prezent od Waldena.
– Przepiękny – Jane szczerze pochwaliła ptaka. - Już wymyśliłeś dla niego imię?
Być może na całym świecie tylko Malfoy umiał uśmiechać się tak, że ten uśmiech się czuło. Poczęstował puchacza kawałkiem croissanta i odpowiedział, że nadał mu imię Sulla.
– Sulla? Jak ten dyktator?
–Tak – potwierdził – na cześć dyktatora Sulli. Chciałem nazwać go Faustem, lecz on bardziej jednak przypomina Sullę.
Zdumienie Jane nie miało granic.
– Faust?! Ty czytałeś Goethego?
Lucjusz popatrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
– Doktor Faust był postacią historyczną, Knightley. Lecz tak, jeśli to cię interesuje, to Goethego czytałem. My tu, w Starym Świecie, generalnie czytać i pisać umiemy. A do tego – tu tajemniczo zniżył głos – przyjęte jest gromadzenie w domach bibliotek...
– Mugolskiej literatury?
Chłopak dopił kawę, wstał, po czym podszedł do krawędzi tarasu i wyrzucił Sullę w powietrze, wysyłając go na polowanie. Następnie wrócił do Jane.
– Wiesz, Knightley, czasem wydaje mi się, że jesteś gorszą mugolofobką niż Bella. – Po tych słowach Jane zakrztusiła się kolejnym łykiem. - Anapneo! - niedbałym ruchem skierował na nią różdżkę i kontynuował: - Cóż złego jest w mugolskiej literaturze? Jest ona nieodłączną częścią tego, co przyjęto nazywać klasycznym wykształceniem. Nawet w Hogwarcie jest kilka półek z książkami mugolskich autorów. A Goethe w ogóle był geniuszem. W dzieciństwie jego książka była moją ulubioną – „Lis Przechera” z grafikami. Co prawda mama zaklinała je i one się ruszały...
Zamilkł, w zadumie uśmiechając się do własnych myśli.
Choć Jane żal było odchodzić od tematu książek, to ważniejsze dla niej było dowiedzenie się czegoś innego:
– Więc dopuszczasz, że wśród mugoli zdarzają się i tacy, którzy są pożyteczni dla ludzkości jako całości?
– Cóż to za pytanie, Knightley? - Lucjusz wyraźnie się zdziwił. - Oczywiście, że są pożyteczni, gdy tylko znajdują się na właściwym miejscu.
– A gdzie jest ich miejsce? - zapytała z napięciem w głosie, podciągając wyżej koc, z którego już prawie zniknęło nałożone przez Kaczanka zaklęcie rozgrzewające.
Ten ruch nie ukrył się przed Lucjuszem, który bezceremonialnie pociągnął ją za rękę, podnosząc z ławeczki.
– Chodź tutaj! - Zawinął ją dokładniej w koc, odwrócił plecami do siebie i rozpinając własną szatę, przyciągnął bliżej. Teraz poły jego szaty okrywały ich oboje i Jane poczuła wyższość magicznej odzieży. W odróżnieniu od czarów, których zwykle używała i które po prostu czyniły rzeczy ciepłymi, szata Malfoya jakby zmuszała krew do szybszego ruchu, w ten sposób grzejąc od środka. - Lepiej?
Słabo pokiwała głową, rozpaczliwie próbując przegnać myśl o tym, że najprzyjemniejsze w tej sytuacji są – gorący oddech na karku i obejmujące ją ręce. Żywy człowiek obok. Okazało się, że tak strasznie brakowało jej najzwyklejszego dotyku! Oczywiście, Fab lubił od czasu do czasu wziąć ją w przyjacielskie niedźwiedzie objęcia, lecz Jane już od dawna nie miała okazji stać z kimś, kto by ją po prostu mocno obejmował, dzieląc się swym ciepłem...
– A jakie jest według ciebie miejsce mugoli w świecie? - wróciła do przerwanej rozmowy.
Chłopak wzruszył ramionami.
– To zależy, czym się zajmują. Są dziedziny, w których mugole osiągają o wiele lepsze wyniki niż my. Na przykład ani w malarstwie ani w muzyce, ani w literaturze czarodzieje nie osiągają sukcesów. Są, oczywiście, wyjątki – na przykład Leonardo da Vinci. Myślę, że to dlatego, że magia to też swego rodzaju talent. A wszechstronnie utalentowanych ludzi nie rodzi się zbyt wielu. Więc dlatego – jeden ma zdolności artystyczne, a inny – magiczne.
Przewidując długą dyskusję, Jane spróbowała odwrócić się twarzą do Lucjusza, lecz ten przytrzymał ją za ramiona, więc dziewczyna się dostosowała. Choć nie przywykła dyskutować, nie widząc twarzy rozmówcy.
– Nie zgadzam się z tobą – oznajmiła, a Malfoy kpiąco prychnął. - Jak wytłumaczysz to, że fizjologia czarodziejów różni się od fizjologii mugoli? Przy czym nie ma znaczenia, czy czarodziej jest czystokrwisty, czy mugolskiego pochodzenia?
– Ależ ty jesteś nudna, Knightley! Kto może stwierdzić ze stuprocentową pewnością, iż słuch muzyczny, czy wyczucie kolorów – nie mają podłoża fizjologicznego? Możliwe, że tak samo jest z magią. Wynik działania jakiegoś chromosomu, czy to przekazywanego dziedzicznie, czy też pojawiającego się dzięki spontanicznej mutacji – w przypadku czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Rozumiesz?
– Ciekawa teoria, Malfoy – odpowiedziała Jane, z całych sił starając się nie pokazać przepełniającego ją triumfu. - Dlaczego więc w tym przypadku uważasz czarodziejów pochodzenia mugolskiego za zagrożenie dla magicznego świata? Przecież to tylko ludzie obdarzeni takim samym talentem, jakim władasz i ty!
– Talentem, ale bez tradycji – znów wzruszył ramionami. Okazało się, że bardzo często to robił. - Więc dostajemy czarny kwadrat Malewicza i inny abstrakcjonizm. Czystokrwiste rody od wieków niosą i wybierają to, co najlepsze, starając się zachować piękno i wdzięk magii, lecz przychodzą takie „samorodki” i wynajdują swój brzydki i niewygodny rower...
– A w czarnej magii widzisz piękno i wdzięk? - przerwała mu Jane lekko czerwieniejąc na wspomnienie o czteropunktowym zaklęciu wymyślonym przez nią i o tym, jak później natknęła się w bibliotece Akademii na opis o wiele prostszych zaklęć kierujących.
– Niekoniecznie, lecz w większości – tak. Co według ciebie jest złego w czarnej magii, jeśli nie jest używana w złych intencjach?
Jane zadrżała, a on natychmiast dokładniej zwarł poły szaty.
– No, na przykład to, że wszystkie czarnomagiczne rytuały i eliksiry bazują na krwi, najczęściej zabieranej przemocą – odparła, krzywiąc się. - I co na to odpowiesz?
– Że krew, to jeszcze nie życie. Trzeba coś poświęcić w imię sztuki...
Po tych słowach oboje zamilkli na dłużej, lecz cisza, która między nimi zapanowała nie ciążyła im, jak to się wcześniej zdarzało. Jane patrzyła na jaśniejącą nad jeziorem wstążkę budzącego się świtu i rozmyślała, jak to się stało, że teraz Malfoy wydaje się najbliższym jej człowiekiem w tym czasie. Możliwe, że stało się tak dlatego, że wręczając mu świstoklik zrzuciła z siebie ciężar winy za jego los? Przebywając z Alicją, Fabianem, Dorcas, Snape'em, Huncwotami, a nawet z Dumbledorem, nieustannie czuła się zdrajczynią. W stosunku do Malfoya miała czyste sumienie, dała mu szansę i nic więcej zrobić nie mogła.
A ponadto, taki Malfoy, jakim był teraz, mimowolnie się jej podobał. Z nim było ciekawie i... spokojnie. Nawet jej złośliwy wewnętrzny głos przycichł i nie wyskakiwał ze swymi komentarzami. Możliwe, że to dlatego, że chłopak podobał się i jemu. Jane uśmiechnęła się, po raz kolejny stawiając sobie diagnozę „rozdwojenie osobowości”. I znów „poczuła” uśmiech Lucjusza. To wspomnienie pozwoliło jej później, gdy już każde z nich trafiło do swojej sypialni, łatwo zasnąć i przespać resztę nocy bez koszmarów.
c.d. rychło n.