Dobraczynski Jan A znak nie bedzie mu dany [kor8]

Jan Dobraczyński


A znak nie będzie mu dany


...a znak nie będzie mu dany, jeno znak Jonasza proroka.”

Mat. 12, 39.


CZĘŚĆ PIERWSZA

Herbertowi przyśnił się w nocy Hugo.

Widział zabitego przed laty przyjaciela z taką wyrazisto­ścią, że nie obudziły go ani razu zwykłe bóle żołądka. Po twar­dym śnie pozostał mglisty opar w myślach i szum w uszach. Nie miał ochoty wstawać. Ale budzik terkotał, a Herbert nauczył się być posłuszny jego wezwaniu. Usiadł na łóżku. Chwilę trząsł głową, jakby chcąc się w ten sposób pozbyć sła­bości, która opanowała mózg. W pokoju było jeszcze ciemno. Ze schodów nie dochodziły żadne dźwięki. Herbert wstał i trochę chwiejnym krokiem podszedł do okna. Zawieszone nisko nad jezdnią paliły się żółte antymgielne latarnie, roz­cinając nasyconą ciemność stożkami blasku. Na chodnikach widać było zacieki po deszczu, który padał w nocy kilkoma nawrotami. Z cichym warkotem przesunęło się kilka aut i głośno stukając butami przeszła przez jezdnię gromadka mężczyzn w granatowych kombinezonach. Przed domem za­trzymał się cytrynowy samochód mleczarza. Wyskoczył z nie­go chłopak w jasnym kitlu i prędko postawił na progu kilka butelek z mlekiem. Z garażu naprzeciwko wysunął się chry-piąc »Opel« pana Schrödera, akwizytora maszynek do go­lenia. Gdzieś w głębi domu stuknęły drzwi i buchnęła spu­szczona woda. Pod stołem zatrzeszczał koszyk; ale Peter nie miał jeszcze ochoty wystawiać nosa spod flanelowej kołder­ki. Znowu zatrzymał się przed domem »Volkswagen« pie­karza. Herbert wiedział, że teraz także chleb czeka na niego na dole.

Przeżegnał się, poszukał zostawionych przy łóżku pantofli. Dzień przed nim ułożony był jak w zegarku. Przede wszyst­kim trzeba posłać łóżko. Nie lubił tej czynności i dlatego od niej zaczynał zawsze zwykłe zajęcia. Strzepując i rozpoście­rając koc, odmawiał: „Dignare, Domine, die isto sine peccato nos custodire... Domine, Deus Omnipotens, qui ad princi-pium hujus diei nos pervenire fecisti, Tua nos hodie salva virtute...” Każdą czynność starał się łączyć z modlitwą; wtedy życie szło sprawniej i można było jakoś przynajmniej z więk­szością spraw wydążyć.

Zakończywszy słanie łóżka, poszedł do łazienki. Podstawił ciało pod chłodny prysznic, nie przestając szeptać słów mo­dlitwy. Ich sens często zaczynał uciekać jego uwadze; prze­słaniał je jakiś obraz. W tej chwili znowu myślał o dzisiej­szym śnie. Oderwał się jednak od tego, skupił na nowo. To gubienie się myśli w obrazach wspomnień zdarzało mu się często. A kiedy się na tym schwytał, ogarniało go zniechę­cenie. Szło ono również śladem każdego nieudanego gestu. Niestety, życie zdawało się składać z samych takich właśnie gestów. W tej chwili także stanęło przed nim: I cóż wyszło z wczorajszej rozmowy? Co ona dała? Pytania wirowały wo­koło niego jak rój dokuczliwych muszek.

Wychodził z łazienki, gdy usłyszał, jak na tym samym piętrze otwierają się drzwi. Rozległy się ciężkie męskie kroki. Zatrzymał się, przecierając czoło i oczy kosmatym ręczni­kiem. „Więc znowu? — myślał. — Jeszcze jedna sprawa nie­udana, choć tak bliska...” Przytłumiony głos kobiecy zawołał coś za schodzącym w dół mężczyzną. Tamten odpowiedział już z parteru tubalnym: Ja.

Jeżeli otworzę teraz drzwi — rozważał Herbert — zobaczę kobietę na progu jej mieszkania. Może gdybym popatrzył na nią, poczułaby wstyd...” Już brał za klamkę, gdy powstrzy­mała go myśl, że ukazawszy się nagle na schodach w spod­niach od pidżamy, z ręcznikiem zawieszonym na szyi, wywo­łałby raczej kpiący śmiech sąsiadki. „Nie — zadecydował, choć nie był całkiem pewny, czy postępuje słusznie. — Trzeba będzie — zapewniał siebie — czekać okazji.”

Wciągnął czarne spodnie, włożył stopy w półbuty. Kiedy wstawał z krzesła, chwycił go przejmujący ból. To było tak jak zawsze — jakby ktoś pociągnął za sznurek, a to pociąg­nięcie szarpnęło trzewiami. Zacisnął zęby i chwilę stał bez ruchu. Ból mijał powoli. „Trzeba jednak będzie pójść do le­karza” — pomyślał. W ciągu ostatnich miesięcy postanawiał to kilkakrotnie; ale potem w pokratkowanym zajęciami dniu brakło godziny na zrealizowanie tej decyzji.

Spojrzał na zegarek. Czas był już najwyższy, aby iść. Za­wołał: — Peter, na spacer! — Koszyk zatrzeszczał znowu, coś poruszyło się w nim leniwie wirowatym ruchem rozwijają­cego się pytona. Spod kraciastej flaneli wyjrzał długi żółty pysk, zakończony kakaowego koloru nosem. Pies powoli wygramolił się z kosza. Chwilę starannie trzepał flaczastymi uszami. Potem wyciągnął się, przegiął, naprężył, unosząc w powietrze jedną z tylnych łap. Ziewnął hałaśliwie, ogląda­jąc się na Herberta. Ale dokonawszy tych rytualnych gestów, nabrał werwy: kręcił się, uwijał, merdał ogonem. Kiedy Kö-string otworzył drzwi, Peter runął w dół po schodach ze stra­szliwym ujadaniem. Na ulicy biegał, zataczał koła, dopadał do drzew, obwąchiwał je i kończył to obwąchiwanie powta­rzającym się niezliczoną ilość razy uniesieniem nogi. Her­bert stał na progu, czekając, aż się to skończy. Potem odpro­wadził psa na górę. Przy okazji zabrał do mieszkania mleko i chleb.

Peter pędził naprzód. Sadził długimi susami, lecz zatrzy­mywał się na każdym półpiętrze. Czekał tu na swego pana, a jego nadejście witał radosnym gardłowym szczekaniem. Doskonale wiedział, że na schodach szczekać mu nie wolno. Nie przejmował się tym jednak. W brązowych oczach jam­nika można było wyczytać złośliwe rozradowanie. Na su­rowe słowa księdza odpowiadał merdaniem ogona. Znowu przegalopował partię schodów i stojąc na jej szczycie szcze­kał bełkotliwie, jakby się kłócił. Drzwi naprzeciwko miesz­kania Herberta uchyliły się. W szparze ukazała się jasna główka z krótko uciętymi włosami. Hedda wyciągnęła rączkę do psa, on jednak, niewdzięcznik, niepomny już otrzymanej poprzedniego dnia kiełbasy, nawet nie patrzył w tę stronę. Taki był Peter: lubił dzieci, ale nie uważał za potrzebne oka­zywać im swe uczucia.

Chowaj się, Hedda! — powiedział Herbert, przechodząc obok szpary. — Zimno na schodach, a tyś jeszcze nie ubra­na. — Ale uśmiechnął się do dziewczynki, a ona odpowie­działa mu uśmiechem.

E, nie...

Chowaj się, chowaj...

Wszedł do siebie. Ustawiając mleko na oknie, usiłował poruszyć sumienie Petera:

Przyzwoity pies nie szczeka na schodach.

Akurat! Jamnik nie czuł się tym ani trochę przejęty i ła­dował się do koszyka, traktując ten spacer jak krótką przer­wę w drzemce. Leżąc już zwinięty, popiskiwał żałośnie tak długo, aż Köstring schylił się i nakrył go kołderką.

Właściwie — myślał — nie powinienem go trzymać. Tylko kłopot i narzekanie lokatorów, że ich budzą hałasy na scho­dach.” Ale z drugiej strony — gdyby nie Peter, nigdy by nie zyskał przyjaźni Heddy i nie mógłby rozmawiać z jej matką. Tylko że co z tej rozmowy wyszło? — znowu napłynęło znie­chęcenie.

Zgasił światło i wyszedł z mieszkania. Przekręciwszy klucz w zamku, wyłowił z głębi kieszeni ułomek kredy, by napisać na drzwiach: „Jestem w kościele. Wracam po Mszy”.

Mrok nad ulicami zaczynał się rozpraszać. Mokry, mglisty brzask mieszał się ze zrudziałym blaskiem lamp. Aut było coraz więcej. Skrajem jezdni długimi sznurami jechali robot­nicy na poruszanych motorkami rowerach. Herbert idąc modlił się: „Et sit splendor Domini Dei nostri super nos et opera manuum nostrarum dirige...”

Do kościoła miał niedaleko: cztery dobrze sobie znane na­rożniki. Na pierwszym był sklepik z papierosami, na drugim zakład fryzjerski, na trzecim magazyn z artykułami gospo­darstwa domowego, na czwartym sklep z warzywami i owo­cami. O tej porze tylko ten ostatni był już otwarty. Właściciel w szarym fartuchu zamiatał przed sklepem i ustawiał stoliki pod skrzynki z sałatą, pomarańczami, bananami. Skinął gło­wą Herbertowi.

Dzień dobry księdzu.

Dzień dobry, panie Kuntze. Jak tam idzie?

Powoli, proszę księdza, powoli... Ciężko. Człowiek, kie­dy jest jak ten wróbel na dachu, nie na swoim...

Ależ chyba interes idzie panu dobrze, panie Kuntze? W sklepie zawsze ruch. Właśnie chciałem pana prosić...

Kupiec skrzywił się, pojmując od razu, o co chodzi. Kwaś­nym tonem przerwał księdzu:

Ruch, ruch!... Tak się tylko zdaje. Jeden leci, drugi prze­biera w miejscu nogami. Gerke kupił samochód. A mnie na to nie stać.

I na samochód przyjdzie kolej. Kupił pan skuter Hein­richowi...

No to co? — mówił teraz z mniejszą niż poprzednio grzecznością. — Chłopak wiercił mi dziurę w brzuchu. Ale dostawy wciąż robię na rowerze. W tym miesiącu nic nie bę­dę mógł dać księdzu.

Jednakże, gdyby pan się postarał...

Nie! W tym miesiącu nie mogę. Ja będę dawać, a Ger-ke mnie tymczasem wysadzi. Bo to, kiedy się nie jest na swoim...

Nie miał czasu na dalszą rozmowę. Zresztą ton głosu kupca stał się nagle zły i podniecony. Herbert pożegnał go, ruszył dalej. Wobec siebie usiłował wytłumaczyć tamtego. Kuntze musiał się dorabiać wszystkiego od początku. Był przesie-dleńcem i najadł się niemało biedy, zanim doszedł do tak po­rządnego sklepu. Miał konkurenta i to go niepokoiło.

Kościół był mały — właściwie kaplica, nie kościół. Przed wojną katolicy stanowili w mieście znikomą mniejszość. Stara, piękna katedra należała do protestantów. W 1943 roku uszkodziły ją angielskie bomby. Praca nad jej odnowieniem posuwała się wolno. Ponieważ na skutek przybycia przesie­dleńców liczba katolików w mieście wzrosła, powstał projekt podzielenia katedry między dwa wyznania. Ostatecznie jed­nak do tego nie doszło; odbudowa ciągnęła się wolno i wy­magała dużych kosztów. Katolicy woleli założyć parafię przy kaplicy Świętego Józefa, należącej do zakładu dla starców; protestanci zadowolili się małym zborem na przedmieściu. Katedra stała zniszczona, otoczona płotem z desek, na któ­rym widniał napis: „Achtung! Steinschlag!”

W kaplicy siostry z przytułku utrzymywały wzorowy po­rządek: podłoga błyszczała, na ołtarzach i ławkach najby-strzejsze oko nie odkryłoby pyłku. W środkowym ołtarzu był Chrystus w otoczeniu swej Matki i świętego Józefa — rzeźba gruba i bez wdzięku. W bocznym stały figury świętej Elżbiety i Teresy. Z boku, w połowie długości kaplicy, usta­wiono już po wojnie figurę świętej Jadwigi. Gdy Köstring przybył do parafii, mówiło się jeszcze o wzniesieniu tutaj czwartego ołtarza. Zbierano na to i teraz; przy figurze wi­siała puszka z wzywającym do składania ofiar napisem. Ale zapału nie było, projekt poszedł w zapomnienie, a to, co pro­boszcz znajdował w puszce, zaledwie wystarczało na kwiaty i świece przed figurą.

W zakrystii Herbert zastał swego proboszcza, kanonika Schultze. Krępy, otyły ksiądz debatował nad czymś z zakry­stianem, suchym staruszkiem z kolorowymi baretkami woj­skowych odznaczeń na czarnym ubraniu. Obaj podnieśli wzrok na wchodzącego Köstringa.

Dzień dobry — powiedział kanonik, wyciągając do Her­berta pulchną dłoń. — Jak tam? Co tam?

Dziękuję księdzu kanonikowi, wszystko dobrze.

To pięknie. Widział ksiądz już? — podsunął Herbertowi pod nos rozłożoną gazetę, nad którą poprzednio pochylali się obaj. — Są fotografie nowych mundurów Bundeswehry. Jak się księdzu podobają?

Wzrok Köstringa spoczął na figurkach wykrygowanych ni­by manekiny.

Ładne — przyznał. — Zupełnie przypominają mundury amerykańskie.

Jak wszystko! — parsknął śmiechem kanonik. — Ale owszem, owszem... Nie znam się na tym, wydają mi się jed­nak ładne. Takie sportowe... No i cóż, panie majorze — zwrócił się z jowialnym śmiechem do Herberta — nie ciągnie to księdza? Nie nabiera ksiądz ochoty, aby się znowu ubrać w taki mundur? Co?

He, he, he! — zarechotał Slembeck.

Nie — odpowiedział spokojnie Köstring. Wiedział, że w żartobliwym pytaniu kanonika kryje się zaczepka, a na nią nie miał ochoty odpowiadać. Znał poglądy proboszcza, na które składały się: ukryty pod kpinami kult munduru, strach wobec komunizmu, poczucie posiadanej władzy i duża ogra­niczoność.

Mam nadzieję — ksiądz Schultze mówił do Slembecka, ale patrzył na Köstringa — że choć mundury są amerykań­skie, żołnierze, którzy je będą nosić, pozostaną naszymi daw­nymi żołnierzami. Oby Pan Bóg pozwolił ich rękami udzielić nauczki tym bezbożnikom...

Oj, to, to! Oj, to, to! — basował proboszczowi zakrystian. Köstring nie dał się jednak sprowokować. Wspiąwszy się na palce, sięgnął do górnej półki po kielich.

Ksiądz wychodzi zaraz ze Mszą? — zapytał proboszcz.

Tak jest, księże kanoniku.

To będzie żałobna Msza?

Żałobna, księże kanoniku.

O! Ksiądz dostał intencję? — zainteresował się pro­boszcz.

Nie, to ja sam... Chcę odprawić Mszę za duszę przyja­ciela.

A, to co innego. Oczywiście, oczywiście. Trzeba pamię­tać o przyjaciołach.

Slembeck wydobył z szafy żałobny ornat i welon. Herbert odszedł tymczasem do kąta, gdzie stał klęcznik, i ukrywszy twarz w dłoniach, modlił się. Część psalmów stanowiących przygotowanie do Mszy odmówił już w domu i w czasie drogi.

Było w nim stałe przekonanie, że wszystko w jego życiu musi być zrobione na czas i niczego nie wolno odłożyć na ostatnią chwilę. Teraz odmawiał psalm 129, który lubił, bo mu stawiał przed oczy jego własne słabości: »De profundis clamavi ad Te...«. „Dobrze jest — pocieszał się — będąc na dnie, czekać. Nie szarpać się w próżnym wysiłku. Ufać pomocy, która na pewno kiedyś przyjdzie...” Skończywszy modlitwy powstał, zbliżył się do umywalni. Z dłońmi pod strumieniem wody rzu­cił przelotne spojrzenie ku drzwiom zakrystii. Tyle razy jego chłopcy obiecywali, że będą przychodzili służyć do Mszy... Ale przy drzwiach nie było nikogo. Jak zawsze, gdy nie mogli przyjść Kurt czy Georg... Poczuł skurcz żalu. Lecz zaraz ten skurcz ustąpił miejsca odruchowi gniewu. „Znowu — wyrzu­cał sobie — chciałbym zobaczyć...”

Włożył humerał. Gdy sięgnął po sznur i ze słowami: „Prae-cinge me, Domine, cingulo puritatis...” ściągnął nim albę, Slembeck zbierał z tyłu fałdy. Robił to ze stękaniem i z rytu-jącym pociąganiem nosem. „Nie lubi mnie — myślał Herbert. — Dlaczego?” Ale nie szukał odpowiedzi na to pytanie. Msza wciągała go już w swój rytm harmonijnych słów i gestów.

Piętnaście lat temu nigdy nie byłoby mu powstało w głowie, że będzie ją odprawiał. Ale te lata przyniosły tyle zmian... Przesuwały się przed nim rozmigotaną taśmą wspomnień, jakby słowa „ut animam famuli tui Hugo...” miały moc pu­szczania jej w bieg. Razem z przyjacielem przekraczali próg wojny. W sześć lat później wzburzony ocean zdarzeń wyrzu­cił Köstringa na płonącą, rozdygotaną od wystrzałów Unter den Linden. Rodzinne miasto rozpadało się w gruzy. Sypały się tynki, szkło niby kałuże ścięte mrozem trzeszczało pod podeszwą. Przed nim na tle ociekającego czerwienią nieba czerniła się Brandenburska Brama niby kamienny kościotrup. Co chwila wybuchał przeraźliwy chichot „katiusz”. Batalion dzieciarni, którym mu przyszło dowodzić, stopniał do gro­madki może trzydziestu chłopców o szarych twarzach, zaci­śniętych ustach i desperackim spojrzeniu. Dzielnica pałaców i urzędów między Goeringsstrasse a Wilhelmsstrasse, od Adlonu po majaczące w różowych dymach resztki gmachu gestapo, leżała zamieniona w wał gruzu. Między ruinami od­szczekiwały się ze swych gniazd kaemy. W głębi bunkra, któ­rego mieli bronić, kryło się kilku ludzi o trzęsących się febry-cznie ustach i oczach szaleńców. Köstring zdał sobie sprawę, że wiele tych twarzy, tak teraz zmienionych, zna z fotografii. Dni agonii Berlina były dniami kruszenia się posągów. Nad bunkrem szalał ogień zaporowy. Gdzieś runął strop zasypu­jąc ludzi. Potem rozległ się tuż przed nimi krzyk: — Ura! — Nie było mowy o oporze. Köstring dał rozkaz złożenia broni. W rudym kurzu, przez który przebijały się pasma słońca, widział twarze swoich żołnierzy. Niektórzy płakali. Ale gdy zawołano na nich, by wychodzili, twarze stwardniały. Jeden za drugim z rękami założonymi na karku szli między szere­gami zwycięzców w przepoconych drelichach, równie dzie­cinnych jak oni. Herbert ostatni z walczących opuścił bunkier. Pozostali w nim jedynie ludzie o oczach szaleńców. Powitał go szmer głosów: „Aficer, smatri, aficer!” Nie pierwszy raz słyszał śpiewny dźwięk tej mowy. Szedł za swoimi żołnie­rzami. Nagle ogarnęło go przekonanie, że za tych chłopców, którzy ostatni zostali wezwani i walczyli do końca, jest odpo­wiedzialny: nie wolno mu ich opuścić.

Lecz zostali rozdzieleni. Musiał ich pożegnać na placu Aleksandra, zamienionym w rozległe gruzowisko. Powiedział im: — Do zobaczenia, koledzy! — Odpowiedzieli mu dziwnie obojętnym kiwnięciem głów. Tych parę dni nie mogło zrodzić zażyłości. Może nawet gorzej: miał uczucie, że tamci patrzą na niego z niechęcią i jakby z urazą. Domyślał się: mieli do niego żal, że kazał im złożyć broń. Odprowadzono go do gro­mady oficerów, zebranych na jakimś wydeptanym skwerze. Potem szli kolumną przez miasto. Teraz dopiero widział, jak bardzo jest zniszczone. Wydawało mu się całkiem obce. A jed­nak to nie był nie znany mu widok. Domy szczerzyły czarne jamy pustych otworów okiennych. Gdzieniegdzie płonął ogień. Na ulicach nie było widać ludzi. Tylko z ruin dobywały się od czasu do czasu jakieś krzyki. Pod butami trzaskało wciąż szkło i chrzęścił opadły tynk. „Czy to jest naprawdę Berlin?” — po raz nie wiadomo który zadawał sobie to pytanie. Idący obok niego ludzie pociągali płaczliwie nosami. On nie mógł płakać. Z dala dochodziła kanonada — wciąż jeszcze gdzieś walczono. Dopiero na przedmieściach zobaczyli mieszkańców: gromady kobiet pod okiem żołnierzy sprzątały ulice. Z tłumu wyjrzała ku niemu twarz dziewczyny, brudna, zapuchła, po­kryta kurzem, z jasnymi śladami łez.

Wieziono ich potem ciężarówkami. Jak niegdyś. Mijali miasta zamienione w gruzy. Daleko za Berlinem załadowano ich na pociągi. Stojąc przy wąskim okienku, zaplecionym pajęczyną kolczastego drutu, patrzył. Ciągle mijali zgliszcza, ruiny, gruzy, sterczące kominy. Tylko drzewa były po majo­wemu zielone i obsypane kwiatami. W nocy woń tych kwia­tów wsączała się do wagonu, przytłumiając odór spoconych, dawno nie mytych ciał. Pociąg toczył się wolno, postukując na stykach szyn. Równolegle z nim sunął po gładkim niebie księżyc. Zieleń drzew stawała się czernią. Na liściach drżał blask. Czasami ściana zarośli przerywała się, a księżycowa poświata wywabiała z mroku nowe zwaliska. Świat wyda­wał się jedną ruiną. „Kto go odbuduje? — myślał Herbert. — I kiedy? Czy można to w ogóle odbudować? Czym staną się ludzie, na których spadnie to brzemię?” Za nim z głębi wa­gonu dobywało się sapanie śpiących. Koła nie przestawały stukać. Ktoś zaniósł się westchnieniem niby szlochem. Her­bert nie mógł spać. Myśli tłukły się pod czaszką. Widział znowu zacięte twarze chłopców zostawionych na placu Alek­sandra. Ich spojrzeń nie mógł zapomnieć. Koła zaczęły chrzę­ścić. Pociąg zwalniał. Z sykiem odpuszczanych hamulców zatrzymał się przed ciemną stacją. Budynek stacyjny był spalony.

Poprzez dziury okien widać było niebo i blade gwiazdy. Na opalonym murze widniała nazwa stacji: Elsbruch. Ale nad tym napisem wisiał inny, wymalowany niezgrabnie na desce: Trzebusz.

Z małej budki opartej o ścianę spalonego budynku wyszło dwóch ludzi. Jeden z nich trzymał latarnię w ręku. Zwrócili się z czymś do wartownika, który chodził po peronie, tupiąc głośno grubymi butami. Słowa zahuczały w ciszy. Köstring drgnął. To był język Oleńki.

Jeszcze ostatni gest i Herbert wyszedł z zakrystii. Miał odprawiać Mszę przed ołtarzem świętej Elżbiety. Czuł zawsze wielką sympatię dla tej wielkiej, a tak mało rozumianej świę­tej. Księżna przemieniająca chleb w róże? Co za głupstwa! Czy tylko ta legenda miała zostać z tej wspaniałej batalii mię­dzy uczuciami ziemskimi a wołaniem nieba?

Kaplica była prawie pusta. W głębi, pod chórem, klęczało kilka sióstr; w ławkach siedziały dwie babki — również z za­kładu. Jedyną osobą spoza przytułku była kobieta z torbą z kolorowego plastyku, wypchaną jakimiś zakupami.

Msza w pustce! Coś, co decyduje o życiu, a rozgrywa się poza życiem!... Gdy zaraz po wyświęceniu przyjechał tutaj, na Mszach rannych bywało o wiele więcej osób. Słyszał za sobą chrzęsty, szelesty, chrząkania, westchnienia, bolesne szepty. Teraz było cicho, jakby za plecami nie było nikogo. Msza w pustce wydawała się czymś straconym, zmarnowa­nym. Lecz wierzył, że tak naprawdę nie jest. Golgota znaj­dowała się także poza murami miasta, a jednak to, co się na niej dokonało, dotyczyło Jerozolimy. „Bóg nie chce — myślał — zbawiać świata bez jego woli. On jedynie uprzedza nasz gest. Wychodzi naprzód z miłosierdziem. Tent człowiek w obozie miał rację: miłosierdzie jest wiatykiem na drogę osamotnienia...”

To dobrze, że pierwsze słowa we Mszy muszą być wypo­wiedziane głośno, przeplecione ze słowami siostry klęczącej niedaleko ołtarza. Ten dialog jest jak musztra. Zwarty tok słów i gestów, który nie pozwala myślom rozpłynąć się w na­strojach. Confiteor, Introit, Orationes... „Inclina, Domine, aurem Tuam ad preces nostras, quibus misericordiam Tuam supplices deprecamur: ut animam famuli tui...” Hugo! Na moment zatarte rysy ze snu wyjrzały spoza czarnych gotyc­kich liter. Ale już modlitwy biegły dalej swoim trybem: lekcja z Apokalipsy, majestatyczna sekwencja »Dies irae«...

Gdy odchodził od ołtarza, minął się z idącym odprawiać Mszę kanonikiem. W kościele nic się nie zmieniło: siostry i babki tkwiły nadal na swych miejscach. Tylko kobieta z torbą wstała i kierowała się ku wyjściu. Przyszły natomiast dwie inne kobiety i siwy mężczyzna.

Köstring zdjął szaty liturgiczne, pomodlił się i szedł już ku wyjściu, gdy nagle coś sobie przypomniał i zatrzymał się przy zakrystianie nalewającym wino do ampułki.

Jak tam zdrowie żony, panie Slembeck? — zapytał, sta­rając się nadać głosowi przyjazny ton.

Ale dawny Gefreiter zaciął niechętnie usta. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się.

Po staremu, proszę księdza wikariusza — powiedział. — Wciąż tak samo. Dałby Bóg — westchnął — aby już wreszcie biedaczka przestała cierpieć!

Żona Slembecka dotknięta była chorobą umysłową, lecz że lekarze uznali ją za nieszkodliwą dla otoczenia i że stan ten przerywały nawroty do przytomności, kobieta pozosta­wała w domu. Sąsiedzi Slembecka twierdzili, że wielka baba w chwilach gniewu bije swego męża. „Powinienem pamiętać o jego nieszczęściu!” — wyrzucał sobie Herbert, gdy drażnił go nieżyczliwy wzrok zakrystiana.

Gdyby było panu potrzeba — rzekł — będę miał za parę dni trochę pieniędzy...

Dziękuję księdzu wikariuszowi. Ksiądz kanonik pamię­ta o mnie...

Głos zakrystiana brzmiał kwaśno. Herbert raz jeszcze uświadomił sobie, że Slembeck go nie lubi. Doprawdy nie wiedział dlaczego. Tak już jednak było od dnia przybycia tutaj. Początkowo przejmował się bardzo, usiłował to prze­walczyć. Z czasem zaczął szukać przyczyn. Slembeck mógł mieć do niego pretensję, że zajmuje się bardziej przesiedleń­cami niż takimi jak on przedstawicielami starego miejsco­wego społeczeństwa. Kiedyś słyszał go, jak burczał: — Wszystko dla tamtych, wszystko... — Innym znowu razem, gdy doszło między księdzem Schultze a Köstringiem do ży­wej dyskusji na tematy wojny i pokoju, Slembeck wtrącił nagle: — Bo to ksiądz wikary tylko pokój i pokój. Zupełnie jak komuniści...

Zresztą nie tylko ze Slembeckiem stosunki układały się trudno. Niełatwo było dawnemu majorowi Luftwaffe, kawa­lerowi tylu odznaczeń, skurczyć się i zmieścić w skórze pół-chłopięcego alumna; wejść z powrotem do szeregów, z któ­rych dawno wyszedł. Towarzysze patrzyli na niego trochę z szacunkiem, a trochę kpiąco. Nauczyciele — z uznaniem, ale równocześnie z chęcią pokazania, że w seminarium nie liczą się dawne tytuły czy pozycje. Każda próba wypowie­dzenia swego choćby trochę odmiennego od innych zdania wywoływała uwagę: — Proszę nie zapominać, że ksiądz nie jest już majorem. — Czasami wydawało się Herbertowi, że tego nie zniesie. Ale wytrwał. Mówił sobie: „To jest szkoła. Po latach służenia źle trzeba mi było do niej wrócić, abym się nauczył służyć dobrze”. I spoglądał na swoje dłonie, które w obozie doznały niepojętego przywileju...

Seminarium skończyło się i Herbert, leżąc krzyżem w dniu święceń, czuł się niby przywrócony do dawnej rangi. „Teraz będe znowu służyć” — myślał. Z zapałem młodego kapłana rzucił się w wir pracy. Choć wydawało mu się, że przede wszystkim powinien służyć młodym, nie chciał rezygnować z wykonania jakiegokolwiek stojącego przed nim zadania. Szybko jednakże liczba tych zadań przerosła jego siły. Rów­nocześnie zrobił odkrycie, że ani rezultaty nie idą w parze z jego wysiłkiem, ani sympatie ludzkie...

Pojąłby wrogość ze strony przeciwników. Ale dlaczego ob­darzało go nią tylu swoich? Tego nie mógł zrozumieć. Kanonik Schultze, któremu się kiedyś zwierzył ze swej troski, wydął grube wargi i powiedział: — Ksiądz się zanadto rzuca. Trzeba szanować siebie, a wtedy i inni uszanują nas... — To nie była odpowiedź, która by go zadowoliła.

W starym księgozbiorze pozostałym po ojcu odnalazł pa­miętnik Newmana, a w nim zakreślone ołówkiem — nie­wątpliwie ręką ojca — słowa: „Moje życie stało się smutne i puste... Odkąd jestem katolikiem, wydaje mi się, że zaznaję jedynie klęsk i niepowodzeń...” Miał ochotę podkreślić te słowa jeszcze raz. Klęski i niepowodzenia narastały, zdawały się narastać tym bardziej, im gorliwiej usiłował służyć...

Opuścił kościół. Był już jasny dzień. Ulicami sunęły dwa sznury aut. Przy krawężnikach toczyły się motocykle. Na przecznicach fala aut zamierała, by przepuścić inną. Policjant w białej czapce robił szybkie ruchy dłońmi ubranymi w białe rękawiczki.

Minęła go gromadka chłopców wykrzykujących coś i wy­machujących trzymanymi w rękach teczkami. Byli poubie­rani w kuse kurtki i wąskie spodnie „blue jeans” z ogromną ilością kieszeni naszytych jasną nicią. Któryś z chłopców potrząsnął dziwnym przedmiotem podobnym do nieforemnej kuli z jasnej blachy. Herbert przypomniał sobie, że już mu się tym kiedyś chwalił jeden z uczniów: był to „pistolet ato­mowy”, stanowiący część dziecinnego rynsztunku „podróż­nika międzyplanetarnego”. Gromadka zachowywała się nie­znośnie: krzyczała, potrącała ludzi, zaczepiała przechodzące dziewczynki. Köstring przyśpieszył kroku. Zrównał się z dzie­ćmi. Powiedział:

Cóż to takiego, chłopcy? Co to za zachowanie? Dlaczego tak krzyczycie?

Przez chwilę wydawali się stropieni. Spuścili głowy. Ale spod opuszczonych czół popatrzyli na siebie i zaczęli się uśmiechać. Jeden z nich, jasny blondyn, wysunął się do przodu.

My nic takiego nie robimy, proszę księdza...

Owszem — zaprzeczył — hałasujecie, potrącacie idą­cych. — Herbert mówił poważnie, bez gniewu. Jego głos miał ton przyjacielski. — To dobrze, że jesteście weseli. Ale wesołość i awantury to nie to samo, prawda?

My nie robimy awantur — powiedział jasnowłosy chło­piec potrząsając głową i butnie spoglądając księdzu w oczy.

Moi drodzy, szedłem za wami...

Ojej, jest o czym tyle gadać! — zawołał któryś z tyłu. Uderzył kolegę po ramieniu. — Gońmy! Spóźnimy się!

Poderwali się.

Musimy lecieć — powiedział najbliższy, usiłując jeszcze zachować pozór grzeczności. Ale inny spoza jego pleców krzyknął:

Co mu się tam będziesz tłumaczył!

Popędzili z głośnym chichotem. Ale naprawdę nie musiało się im śpieszyć, bo za chwilę zobaczył, jak stoją przed zapar­kowaną przy chodniku białą »Isettą«. Pochyleni nad szybą pokazywali sobie wewnętrzne urządzenie auta. — To gówno takie małe! — wykrzykiwał ten z „atomowym pistoletem”.

Inny na zakurzonej ściance auta napisał palcem: „Brudne”. Znowu zaśmiewając się, wykrzykując i popychając się wza­jemnie, popędzili dalej.

Köstring, nie oglądając się już na nich, podążył ku domo­wi. Sklep z warzywami był teraz pełen kupujących. Kuntze uwijał się wśród klientów, szastał nogami, kłaniał się, uśmie­chał, odprowadzał do drzwi niektóre panie. Magazyn z arty­kułami gospodarczymi był jeszcze zamknięty, ale przez szy­by u fryzjera widać już było kilku mężczyzn pozawijanych w białe serwety. Nad namydlonymi twarzami pochylali się fryzjerzy. Między nimi kręciła się pomocnica, dziewczyna o wielkich ciemnych oczach i delikatnej buzi. Znał ją. Sam ją tutaj umieścił na prośbę jej matki wdowy. Przechodząc koło witryny, zawsze zatrzymywał się na chwilę, by rzucić okiem na swoją protegowaną. Z oburzeniem spostrzegł kie­dyś, jak jeden z klientów, wysunąwszy rękę spod serwety, usiłuje uszczypnąć dziewczynę. Uchyliła się od tego niechę­tnym gestem, a Herbert odetchnął. Lecz zakłócony spokój nie wrócił.

Sklep z papierosami robił wrażenie ciemnej nory. Scho­dziło się do niego po kilku schodkach. Na dźwięk dzwonka przyczepionego do drzwi wynurzył się z głębi siwy mężczy­zna, ubrany w szarą, naszywaną zielonymi galonami kurtę.

Dzień dobry, proszę księdza.

Dzień dobry panu, panie Schniewind. Jak tam zdrowie?

Ano jakoś. Po staremu. Póki sucho, to dobrze, ale jak idzie deszcz, zaraz stara rana zaczyna dokuczać. I odmro­żenia... Po tym, co się przeżyło, proszę księdza, człowiek już nigdy całkiem zdrów nie będzie. Czym mogę służyć księdzu? »Juno«?

Tak, panie Schniewind.

Ksiądz zawsze wierny. Bo inni to tylko »Tomahawki« lub »Playersy«.

Nawykłem do tamtych.

Nie ksiądz jeden. To były nasze papierosy, prawda?

Ano tak. Dziękuję. Aha, rozmawiałem wczoraj z Kur-tem...

I co? i — Obiecał.

Dziękuję księdzu — westchnął stary. — Żeby tylko do­trzymał — kiwał wątpiąco głową. — Taka to teraz ta młodzież. Dawniej syn pomagał ojcu, córka matce. Dziś dla nich ojciec to stary idiota, a matka — głupia... Tak, tak...

Myślę, że jednak dotrzyma. Wydawał się skruszony...

Ale dziś od rana dorwał się do motoru i tyle go widzie­liśmy... Czasami, proszę księdza, człowiek zazdrości tym, co pozostawili swe kości nad Wołgą...

Westchnęli teraz obaj.

Niech mu pan powie, aby przyszedł do mnie jeszcze raz. I do widzenia, panie Schniewind.

Do widzenia księdzu. Powiem mu.

Za chwilę stał przed domem. Zaledwie wszedł do sieni, doszło go z góry zajadłe szczekanie Petera. To był nieomylny znak, że ktoś czeka na schodach na jego powrót.

Kobieta skarżyła się płaczliwie; raz po raz pociągała no­sem, a po jej zwiotczałym policzku spływała wolno łza.

Tyle lat ich nie widziałam... — wzdychała. — Jesteśmy stare kobiety. Nie mamy nikogo na świecie. Poumieramy i nie zobaczymy się przed śmiercią...

No, no, niech pani tak nie mówi, niech pani nie płacze... — usiłował ją pocieszyć. — Może coś się jeszcze zmieni...

E, co się może zmienić, proszę księdza! — szepnęła. — To już tak zostanie...

W gruncie rzeczy on sam tak myślał. Po prostu słowa o możliwości zmiany wymknęły mu się same. To nie było to, co powinien był powiedzieć. Ale jak pocieszyć tę kobietę? Ze współczuciem śledził drganie skóry na skroniach i bolesne skurcze ust.

A jeśli się nie zmieni — podjął — to przecież jest pani chrześcijanką... Pani wie: spotkamy się z każdym, kto był nam bliski... Nasze rozstanie to tak jak sen albo jak podróż... Ja wiem, to bardzo boli... Ale, pani Müller, trzeba ten ból przezwyciężyć. Trzeba sobie mówić, trzeba powtarzać: Bóg chce tego oddalenia. Czy Bóg może chcieć naszego bólu tyl­ko po to, by patrzeć, jak cierpimy? Widać dla nas samych trzeba, abyśmy to lub tamto wycierpieli... To jest Jego mi­łosierdzie...

Zabrakło mu słów. „Bóg nas zna — przekonywał siebie tyle razy — i nie żąda od nas niczego niepotrzebnego... My odginamy naszą drogę w pogoni za złudzeniami, Bóg ją na nowo prostuje... To boli, gdy się nastawia zwichniętą rękę. Ale tak trzeba... Czy jednak takie stwierdzenie zdolne jest człowieka wybawić od smutku?”

Łza spłynęła szybciej po policzku kobiety, a za nią stoczyła się druga i trzecia. Kobieta podparła czoło małą dłonią po­ciętą w drobniutką sieć zmarszczek. Szloch wstrząsał raz po raz jej wyschłą piersią. Köstring nasłuchiwał niespokojnie. Cierpienie, na które nie umiał nic poradzić, budziło w nim chęć ucieczki. Bał się powrotu żalu. Lecz szloch stawał się coraz cichszy. Pojął wreszcie, że rozpacz kobiety przełamała się. Znowu sprawdziło się odkrycie, którego dokonał w ciągu ostatnich lat: gdy się wzięło w siebie część bólu drugiego, pojawiało się coś niby zjawisko współdziałania naczyń połą­czonych...

Dziękuję księdzu — powiedziała kobieta łzawym gło­sem. — Niech Pan Jezus i Panienka Najświętsza od świętej Anny wynagrodzą... Bo ksiądz to rozumie...

Każdy to rozumie, pani Müller.

O, nie, proszę księdza. Nie każdy! — Jego nieostrożne słowo dotknęło utajonego źródła goryczy. — Kogo obchodzi stara baba jak ja? Mój mąż to tylko się złości, że one tam zostały. A syn uważa mnie za wariatkę, bo za nimi płaczę...

Znowu, czuł, musi wziąć na siebie część jej bólu, a raczej dorzucić do jej brzemienia swoje, aby razem — były lżejsze.

Trzeba być wyrozumiałym dla ludzi, droga pani Müller — mówił. — Każdy ma swoje troski, każdemu wydaje się, że jego zmartwienia są rzeczą najważniejszą...

To prawda, proszę księdza — kiwała głową. — Pewno, każdy ma swoje... Ja to chciałabym... Ale... Co im tam? I mąż, i syn pracę mają. Syn to nawet dobrze zarabia. Nie można narzekać. Jest wszystko, co trzeba. Ja się nie skarżę... Popra­wiło się, ani się człowiek obejrzał... Ale dlatego to mi jeszcze więcej żal: one tam stare kobiety, nikt im nie pomoże... To mi ten chleb, co jem, kością w gardle staje. Chciałam pisać do tego ich rządu, żeby się zlitowali i puścili je do nas. Ale mąż się za to pogniewał na mnie. Jeszcze mnie skrzyczał. Powie­dział: „Głupia jesteś, Marto. Jak chciały zostać z komunista­mi, to niech u nich siedzą i nie skarżą się. A napiszesz, to nam dwa stare, bezużyteczne graty na kark odeślą...” Tak powie­dział o moich siostrach... — rozpłakała się.

Znał niejedną taką historię. Jedni przyjechali, drugich za­trzymano, inni znowu przywarli do ziemi, od której, zdawało się, nic ich nie oderwie. A tymczasem płynęły lata... Ludzie starzeli się, zaś starzejąc się potrzebowali coraz bardziej jedni drugich. Nie doceniane związki krwi nabierały ceny. Tęsknoty rosły. Poczucie istniejących granic zaczynało ciążyć.

Z wysiłkiem pocieszania kobiety łączyło się rosnące uczu­cie głodu. Peter siedział na plamie słonecznej z przechyloną wyczekująco głową. Ale Herbert czuł, że nie wolno mu się zająć czymkolwiek, póki kobieta nie skończy swych żalów. Mechanizm naczyń połączonych działał tylko wtedy, gdy słu­chało się wszystkiego — do końca.

...A one — opowiadała żałośnie kobieta — zostały, bo tam są groby naszych rodziców... Mówiły: „Jak nam od tego odejść? Ty, Marto — powiadały — masz męża, masz syna, to trzeba ci jechać. Ale my, wdowy, zostaniemy”. Bo kto to my­ślał, proszę księdza, że tak już może zostać?

On też sądził przez długi czas, że tak nie zostanie. Począt­kowo waliło się wszystko niby podcięty minami dom. Leciały piętra, grzebały ludzi... Wydawało się, że nadszedł koniec... Z tą myślą odjeżdżał. Ale w ciszy przysypanych śniegiem lasów poczęła do niego powracać nadzieja. Nadzieja zrośnię­ta z troską... Znowu nadpływały z rozeszklonej słońcem dali twarze chłopców pozostawionych na placu Aleksandra. Gdzie oni są? Co robią? W co się przemieniła ich gorycz? Czym stali się oni, których pierwszym życiowym doświadczeniem była klęska? I czy wolno powiedzieć sobie, że wszystko umarło, gdy oni żyją?

Zbudziło się w nim przekonanie, że to, co się stało, musi się odmienić. Zło popełnione wyrównane zostało złem, które im uczynili. Ci chłopcy nie mogą być za nich ukarani. Mają prawo do czystego konta...

Tymczasem zdarzyła się ta dziwna historia z ręką... Her­bert zranił się siekierą i rana zaczęła się gnoić. Gorączkował, cierpiał nieznośne bóle. Wydawało się, że gangrena pochło­nie rękę, a może i jego zabić. Byli tak daleko od jakiegoś miasta, od szpitala... Ocaliły go ofiarne starania Wiery, sani­tariuszki z miejscowego ośrodka zdrowia. To była dzielna dziewczyna, nie znająca granic poświęcenia. Czuwała przy chorym, jeździła saniami w wielki mróz ponad sto kilome­trów, by przywieźć potrzebne lekarstwa. Ona i jeden z towa­rzyszy Herberta, Hans, zajmowali się nim — i im niewątpli­wie zawdzięczał życie. Po zranieniu została na palcach twar­da blizna. Pozostało coś więcej... Wtedy, gdy zdawało się, że Herbert umrze, Hans wyjawił mu ukrywaną pilnie tajem­nicę: był księdzem. Potem, gdy zaczęła się rekonwalescencja, Herbert miał z kim rozmawiać w ciemnym baraku o sprawach, które go coraz bardziej niepokoiły.

Minęła zima, nadchodziła gorąca i sucha wiosna. Pewnego wieczora Hans zdradził Herbertowi swój zamiar. Postanowił odprawić Mszę. Będąc z transportem w sąsiednim obozie, otrzymał od przebywającego tam księdza kilka opłatków i tro­chę wina. Rankiem — był to dzień wolny od pracy — pięciu wtajemniczonych wsunęło się w ukryty za drwalką zakątek podwórza. Robili to po kryjomu, nie wiedząc, jak by się usto­sunkowało do tej sprawy kierownictwo obozu. Na leżących stosem deskach Hans położył Hostię, nalał wina do kubka, przylepił dwa ogarki świec. Lecz podczas Mszy, już po Kon­sekracji, deski nagle obsunęły się... Hans krzyknął rozpaczli­wie: — Herbert, ratuj! — Nie zastanawiając się, co robi, Kö-string chwycił Hostię swą chorą dłonią. Gdyby nie ten gest, byłaby spadła do znajdującej się w sąsiedztwie gnojówki. Teraz trzymał ją na dłoni przeciętej blizną... Na dłoni, która nie była ręką księdza...

Z tego wydarzenia poczęło się wszystko. W obozie pod Moskwą, gdzie się niedługo potem znalazł, doznany wstrząs zamienił się w postanowienie. Gdy teraz przypomniał sobie o chłopcach z placu Aleksandra, nie myślał już o tym, co się dla nich powinno było stać, ale o tym, co dla nich trzeba zrobić. Dla nich — i dla innych chłopców. Ważna jest nie zie­mia — odkrył — ale dusze tamtych...

A teraz co, proszę księdza? — ciągnęła pani Müller. — Lu­izie od żalu całkiem się w głowie poplątało. A Matylda stara. Zarobić nie ma jak. Tam u nich trzeba ciężko pracować, żeby żyć. Groby całkiem zarosły. Źli jacyś chłopcy rozbili tablicę. Ładna była, marmurowa... I wiersz był na niej... Pisała Ma­tylda, że tablicy nie ma, cmentarz tak zdziczał, że nie wiado­mo, gdzie groby. A myśmy zawsze sądziły...

Wreszcie kobieta wstała. Pochlipując podała księdzu swą małą dłoń. Peter szczeknął, jakby zachęcał starą do szyb­szego wyjścia. Ona jednak nie zrozumiała tej zachęty, ale pochyliwszy się nad psem, zaczęła do niego przemawiać pie­szczotliwie:

Nie złość się, piesku. Jesteś bardzo ładny i miły... Takie­go samiutkiego miała kiedyś Luiza... — zaniosła się nowym szlochem.

Herbert odprowadził ją do drzwi, zapewniając, że będzie się modlił na jej intencję. Gdy schodziła wolno po schodach, podszedł do klęcznika i zapisał na kartce tkwiącej w bre­wiarzu jej nazwisko. Gdy obiecywał komuś: „Pomodlę się” — zawsze brał to zapewnienie poważnie. Na kartce była już dłu­ga kolumna nazwisk. Trudno odmawiać, gdy proszą. Trudno skreślać.

Przede wszystkim znajdowały się tu imiona chłopców, jego obecnych uczniów. Wyżej — wcześniej — tamtych... Jeszcze wcześniej kolegów, o których wiedział, że przeżyli wojnę. Po drugiej stronie były nazwiska zmarłych. Listę otwierała Oleńka i Hugo.

Czas biegł, zbliżała się pora nauki w szkole. Köstring szyb­ko przeszedł do kuchni i zajął się przygotowaniem śniadania. Gdy mleko zagrzało się, nalał go w miseczkę dla Petera.

Chodź! — zawołał na psa. Ale jamnik nie śpieszył się. Wezwany kilkakrotnie, począł zbliżać się do miski przypła­szczony, z podwiniętym ogonem. Spod sfałdowanego łba wle­pił w Herberta brązowe nieszczęśliwe oczy. To była wieczna komedia, która czasami bawiła księdza, ale częściej złościła.

Trzeba było bydlaka zachęcać do picia łagodnymi słowami: — No, bierz się, Peter, prędzej do jedzenia! — w głosie Köst-ringa drgało zniecierpliwienie. Pies doczołgał się do miski, powąchał, a potem zaczął się cofać tyłem jak rak. Herbert wiedział, że jeżeli wybuchnie, pies nie tknie w ogóle mleka. — Pij, pij! — powiedział, mimo gniewu usiłując nadać głosowi miły ton. Wreszcie Peter wrócił do miski, wetknął w nią swój długi pysk. Potem już z zapałem wychłeptał wszystko do dna.

Herbert siadł przy kuchennym stole i zaczął jeść, gdy na­gle zastukano do drzwi wejściowych. Peter wybuchnął wście­kłą szczekaniną, trzeba go było przede wszystkim uciszyć. Zapędziwszy psa do koszyka, w którym siedząc powarkiwał gniewnie, poszedł otworzyć drzwi. Zobaczył przed sobą siwą, pochyloną głowę i starczą postać w czarnym, obwisłym ubra­niu.

Nie przeszkadzam, proszę księdza?

Nie, proszę bardzo. Dzień dobry panu, panie Kamrath.

Ksiądz przy śniadaniu? Proszę jeść i nie zwracać na mnie uwagi.

Ale może pozwoli się pan poczęstować? Będzie mi przy­jemniej...

Dziękuję, proszę księdza, dziękuję. Już jadłem. Gusta dba o mnie...

Przybyły powiesił kapelusz i wszedłszy do kuchni usiadł na stołku obok księdza. Peter pocharkiwał spod stołu, potem jednak wyskoczył z koszyka, zbliżył się do gościa, powąchał jego nogi i uspokoił się.

Co słychać u pana, panie Kamrath?

Stary uśmiechnął się dobrotliwie. Jego twarz wyglądała jak pozbawiony powietrza balonik, tyle porobiło się na niej fałd i zmarszczek. Skóra na czole i na skroniach była cienka, przebijały spod niej zarysy czaszki. Za to białe włosy sterczały bujną falą. Suche starcze dłonie oparł na lasce.

Dobrze — zapewnił. — Jakoś tam dopływamy do końca...

Nie próbował mu zaprzeczyć. Znał dobrze Kamratha i wie­dział, że w tym człowieku życie dopalało się spokojnie, bez sprzeciwu z jego strony. Trzech synów pochłonęła wojna. Potem spłonęła fabryka szczotek w Stargardzie; on sam ledwo wyszedł z życiem, razem ze swą jedyną, niezamężną córką. Kazano mu wyjechać. Był człowiekiem zażywnym, mimo wieku pełnym energii, ale gdy tu przybył, zabrakło mu nagle sił. Niknął w oczach. Pozwolił się utrzymywać córce. Ocalił tylko jedno: pogodę ducha. Jeszcze się nie znali, a już Herbert za­obserwował tego człowieka, zawsze życzliwie uśmiechniętego do ludzi, do dzieci, do gołębi, które lubił karmić.

Pewnego ranka wszedł do zakrystii i zbliżył się do Her­berta. — Nazywam się Kamrath — powiedział. — Nie należę do owieczek księdza, jestem wyznania ewangelicko-augsbur­skiego. Ale spodobało mi się to, co ksiądz robi dla ludzi. Je­żeli to księdzu nie szkodzi, może byśmy kiedy porozmawia­li? — Herbert przyjął zaproszenie i odtąd złączyła ich więź przyjaźni. Poznał Kamratha i jego córkę Gustę, brzydką starą pannę, która zaharowywała się jako buchalterka wielkiej mleczarni. Kamrath był popularny wśród przesiedleńców i przez niego łatwiej było Köstringowi do nich trafić.

To nieważne — ciągnął dalej stary z uśmiechem. — Skończyłem się jak moje szczotki. Dziś wszystko z nylonu. Na takie, jakie ja robiłem, ze szczeci i włosia, nikt nie chce patrzeć. Nowe czasy, nowe gusty. Znam to, dużo w życiu widziałem. O córkę się tylko martwię, co będzie robiła po­tem... — przelotny cień smutku przemknął po twarzy daw­nego fabrykanta; ale za chwilę uśmiech powrócił. — Ale co tam o tym opowiadać. Ksiądz ma na pewno dosyć ludzkich skarg. Ja wiem... Chciałem tu po prostu zajrzeć, zobaczyć, jak się ksiądz czuje. Ksiądz nietęgo ostatnio wygląda.

Nic mi nie jest.

O? Ksiądz się obruszył? To źle. Proszę na siebie uważać. Tacy ludzie jak ksiądz muszą być zdrowi.

Dlaczego to specjalnie tacy jak ja?

Bo ksiądz potrzebny jest ludziom...

Ech!

Niech ksiądz zostawi swoje „ech”. Mówię prawdę. U nas jest wielu takich, którzy budują fabryki, drogi, samochody, ale mało jest takich, którzy myślą o tym, co jest najważniej­sze dla człowieka. Człowieka łatwo zepsuć. Jeden taki Hitler, a ile narobił... I co z tego, że się odbuduje ruiny, jeśli człowiek pozostanie taki, jaki był... Prawda?

Prawda.

No właśnie. Ksiądz o tym myśli; to ważne. Więc... O czym to ja? Aha. Bo ja jeszcze mam coś do księdza...

Sięgnął do kieszeni kamizelki, która zwisała na nim luźno, choć widać było, że córka pozaszywała na niej zakładki. Wy­dobył małą karteczkę złożoną wielokrotnie. Rozwinął ją.

Ksiądz mówił mi kiedyś, że szuka pewnych osób. Prawda?

Tak.

Rodziny Kostrzewa?

Tak. Przeczytał notatkę:

— „Józef Kostrzewa, rolnik, lat czterdzieści siedem, wy­siedlony ze wsi Skaibotten (Ost Preussen) przebywa z żoną, córką i matką w Grossenlupnitz koło Eisenach...”. Tę notatkę przywieziono mi z tamtej strony. Czy to ci, których ksiądz szukał?

Ci! Na pewno ci! Dziękuję panu serdecznie, że pan chciał się tym trudzić. To rodzina mego przyjaciela, który zginął w czasie wojny. Śmieszne: śnił mi się dzisiaj w nocy tak wy­raźnie, że nawet odprawiłem Mszę za jego duszę...

Kamrath uśmiechnął się znowu:

Tak bywa, ja to także zauważyłem, że kiedy mamy ko­goś spotkać, to przedtem zaczynamy o nim myśleć... Często teraz myślę o moich chłopcach. Wszyscy zginęli tam, w Rosji: Hans w Stalingradzie, Kurt pod Rostowem, Martin gdzieś koło Woroneża... Czas mi już do nich. Ale ksiądz to co inne­go...

Dlaczego? Może ja także? Proszę mi łaskawie dać tę kartkę. — Herbert pochylił się nad nią. — „Z żoną, córką i matką...” Hm... — frasobliwie przesunął dłonią po czole.

Co tam? Brakuje księdzu kogoś?

Rzeczywiście. Był jeszcze chłopiec. Miał może dziesięć lat. Czyżby umarł? Zginął?

O chłopcu nic nie ma w notatce.

Może nie żyje.

Cóż ksiądz tak interesuje się losem tego chłopca? Wolno wiedzieć?

Och... Rzecz właściwie zabawna. Widziałem go tylko raz w życiu. Jeszcze przed końcem wojny. Ale tak niebywale przypominał Hugona...

Jego syn?

Nie. Syn jego brata. Choć... Kiedy po powrocie z Rosji zacząłem szukać tej rodziny, opowiadano mi dziwną historię... Bo widzi pan, ja ich właściwie nie znam. Gdy Hugo zginął, kiedyś, przejeżdżając przez Prusy, postanowiłem odwiedzić wieś, w której się urodził. Skaibotten to mała, biedna wieś... Widziałem wtedy matkę Hugona i tego chłopca. Uderzyło mnie podobieństwo... Potem zgubiłem ich z oczu. Nie myśla­łem, że ich wysiedlą. To byli Polacy...

Polacy?

Tak, Hugo był Polakiem. Próżno chciał temu zaprze­czyć... U nich na wsi mówiono po polsku. Więc pisałem do Polski z zapytaniem. Ale mi odpowiedziano, że takich nie ma. Wtedy zacząłem ich szukać wśród przesiedleńców. To rze­czywiście dziwne, że wyjechali.

Może obawiali się komunizmu?

Może. Choć... Polacy są uparci. Znam ich.

Ja ich także trochę znam. Ostatniej zimy, przed samym nadejściem bolszewików, przywieziono do nas do Stargardu całą gromadę polskich oficerów. To byli jeńcy jeszcze z trzy­dziestego dziewiątego albo oficerowie z tego ich powstania w Warszawie. Przewożono ich z obozu do obozu i u nas w fa­bryce trzymano ich przez parę dni. Wyglądało wtedy, że Ro­sjanie lada dzień zdobędą miasto i uwolnią ich. Byli mili... Przypominali mi moich chłopców. Wie ksiądz, nigdy nie myślę o Polakach z nienawiścią. Oni musieli nam tę ziemię zabrać za to, co myśmy im zrobili...

O, tak — potwierdził z przekonaniem. — Nigdy naród narodu tak nie skrzywdził. Nawet gdy niektórzy chcieli uczy­nić dla nich coś dobrego, kończyło się to tragicznie...

Brwi księdza zbiegły się, ciężka zmarszczka rozorała mu czoło, wzrok pobiegł w przestrzeń, we wspomnienia. Na chwilę zawirowało przed nim miasto niby krater wulkanu czy bulgoczący kocioł wyrzygujący płomienie i dym.

Ksiądz ma jakieś bolesne wspomnienia? — zapytał Kam-rath.

Tak... Nawet bardzo bolesne. Myślę, że całe moje życie zostało przekreślone właśnie tam, w Polsce...

Jeśli zostało tak przekreślone, to zostało dobrze prze­kreślone. Przepraszam, że tak mówię.

Proszę nie przepraszać. Czasami coś mi się takiego wy­rwie... Bo jednak nauczyłem się od pana szukać strony po­godnej w każdej burzy...

Nie ode mnie, proszę księdza, nie ode mnie. Ma pan lepsze wzory niż ja. U was w Kościele jest dużo pogody. Świę­ty Franciszek...

Czyżby go nam pan zazdrościł?

Owszem... No, ale ja tak gadu gadu, a ksiądz musi iść na lekcje.

Rzeczywiście!

U księdza to godzina pogania godzinę. Ja też niegdyś... No to do widzenia. Proszę o nas nie zapominać. Ale... co księdzu?

Herbert stał, zmagając się z bólem. Miał zaciśnięte dłonie. Policzki, a nawet wargi pobladły mu; wydychane przez stu­lone usta powietrze wydawało lekki gwizd. Lecz usiłował potrząsnąć głową. Potem spazm minął, ból począł ustawać.

Co księdzu? — powtórzył Kamrath. Na jego twarzy wi­doczna była troska. Rozglądał się po pokoju, jakby szukając czegoś, co by mogło posłużyć za lekarstwo.

Nic, nic, już nic — głos Herberta był jeszcze trochę za­dyszany. — To głupstwo...

Głupstwo? Hm... Wcale na głupstwo nie wygląda. Księ­dza coś boli, prawda? Ale co?

Zrobił nieokreślony gest.

Chyba żołądek. Na pewno za prędko jadłem...

Hm... Ksiądz jest młodym człowiekiem...

Skądże! Zacząłem czterdziestkę...

To dziecko z księdza. A te bóle powtarzają się? I cóż na nie lekarz?

Uśmiałby się z nich.

Chciałbym ten śmiech posłyszeć. Znaczy, że ksiądz u le­karza wcale nie był? — Podniósł rękę i surowo pogroził Kö-stringowi palcem. — Proszę jeszcze dziś wybrać się do doktora. Słyszy ksiądz?

Słyszę. Bardzo pan jest kochany, panie Kamrath. Lecz dziś to wykluczone. Mam roboty po uszy.

Robota nie zając. Ale w takim razie jutro.

Jutro? Jutro także niemożliwe.

No, no, no! Czy mam zapytać: „W takim razie poju­trze?”

Herbert zaśmiał się. Wyciągnął rękę i uścisnął serdecznie dłoń starego fabrykanta.

Nie, naprawdę, pan jest taki dobry... Dziękuję. Pójdę, obiecuję, że pójdę. Widzi pan: mam już nawet zapisane w ka­lendarzu: „Iść do lekarza.” Ale...

Żadnego ale! I zapisać to za mało. Ja naprawdę proszę księdza, niech ksiądz nie zwleka. Proszę w imieniu ludzi, którym ksiądz jest potrzebny...

Przyrzekam.

To teraz do widzenia. Ale proszę nie zapomnieć o obie­tnicy.

Gdy wyszedł, Herbert wziął się prędko do porządkowania kuchenki. Teraz miał przed sobą; parę godzin lekcji. „Ci chłopcy... to jest najważniejsze zadanie” — myślał. Byli młod­szymi braćmi tamtych. Lecz trafić do nich nie było rzeczą łatwą. Urodzeni w latach, gdy na miasta kładł się dywan bomb lotniczych, przyszli na świat wśród przekleństw, skarg i wybuchów. To był czas, gdy na dnie rozpaczy można było usłyszeć ostatni głos Boga. Oni jednak rosnąc uciekali od wspomnień. Zagłuszali je w sobie. Po latach przymusu i wiel­kich słów nienawidzili wszystkiego, co było nakazem i co brzmiało patosem. Jak przedstawić im zachęcająco drogę wysiłku i poświęceń? Jak wzywać ich do pozostawania w ci­szy, gdy dla nich cisza rodziła na nowo groźne wspomnienia i budziła lęk? Jak im mówić o Bogu, który każe na siebie cze­kać, gdy oni nie uznawali czekania, porwani terkotem swoich »Lambrett«?

Stare podręczniki z seminarium niewiele mogły Herbertowi pomóc. W podręcznikach był Bóg ujawniający się w tysią­cach znaków, wciąż nagradzający i wciąż karzący. Ale on bał się im tego Boga pokazywać. Do tego pokolenia przemawia­ły — to prawda — wykładniki mocy. Po starciu, w którym wszystko się załamało, Bóg pozostał na placu. Okazał swoją potęgę. Lecz nie budził żadnego zainteresowania. Był jak skała, która wynurzyła się z kipieli wodnej. Nie trzeba było wołać: „Zejdź z krzyża!” Ale można było mówić: „Jesteś? To dobrze; świadomość tego, że jesteś, wystarczy nam. Bądź sobie — lecz daj nam spokój. Mamy tyle innych zaintereso­wań...”

Tak, to było trudne pokolenie. Bało się trudu, wspomnień, ciszy, myślenia, szukania i czekania. Ceniło auto, skuter, lo­dówkę, telewizję. Lubiło hałas muzyki synkopowej. I dopo­minało się o znaki...

Widzi ksiądz — mówił kiedyś do Herberta Kurt Schnie-wind — mnie się zdaje, że w tym wszystkim jest jakaś bujda...

No tak. Bo jeżeli Pan Jezus czynił cuda, dlaczego papież ich nie czyni? A papież tylko przemawia do ludzi i nikt tego nie słucha. Mówili wprawdzie w radio, że widział Pana Jezusa... o, ale niech ksiądz powie, co z tego? Dlaczego Pan Jezus nie poradził mu, jaką bombę zrobić na bolszewików, żeby ustą­pili?

Wstawił użyte przy śniadaniu naczynia do zlewu — miał zamiar umyć je wieczorem, po powrocie. Jeszcze tylko trze­ba wyprowadzić psa. — Peter, na spacer! — zawołał. Jamnik poderwał się z ogłuszającym szczekaniem, przechodzącym w jękliwy skowyt. Póki ksiądz nie otworzył drzwi, pies wiż-dżał histerycznie pod progiem. Potem pognał na łeb na szyję w dół schodami. Herbert podążał za nim, wciąż myśląc o dzi­siejszych lekcjach. Zatrzymał się na progu domu, podczas gdy Peter niuchał pnie drzewek i słupy latarni. Nagle pies zaszczekał. Przed domem zatrzymał się wielki »Opel« z szy­bami zabarwionymi błękitem. Przy kole sterowym siedział mężczyzna w eleganckim garniturze, z ciemnymi okularami na oczach. Zielone romby szkieł spoczęły na Köstringu. Po­tem kierowca zaśmiał się, zgasił motor i wysiadł zatrzaskując za sobą mocno drzwiczki auta. Zbliżył się do zamyślonego Herberta.

Czy może Herbert Köstring? — zapytał.

Tak, to ja — odpowiedział ksiądz, wyrwany ze swych rozmyślań. Utkwił wzrok w twarzy przybyłego. Brwi zbiegły mu się na czole. Dół tej twarzy przypominał mu coś znajo­mego, ale wciąż nie wiedział, kim jest człowiek, którego miał przed sobą. Wyczekująco spojrzał w ciemne szkła: co mu tamten powie.

Nie poznałeś mnie? — zapytał mężczyzna z wybuchem wesołego śmiechu. Zdjął okulary, wyprostował się po woj­skowemu, stuknął obcasami. — Major Heinrich Bethke mel­duje się posłusznie, commodore — powiedział.

Wbiegł szybko na górę i przede wszystkim sprowadził na ulicę Petera. Pies szczekał i skakał jak opętany: pora spa­ceru była dla niego porą szaleństw. Ale Herbert potrząsnął głową:

Nie, Peter, nie pójdziemy nigdzie dalej. Może później, wieczorem...

Pies stał rozkraczony na swych krzywych łapach, z głową przechyloną na bok. W jego brązowych oczach można było wyczytać niedowierzanie. To musiał być żart — zbyt dokła­dnie znał uregulowany tryb ich życia. Köstring jednak po­wtarzał:

Nie, Peter, nie. Wracamy na górę.

Jamnik przestał machać ogonem. Ociągając się i oglądając raz po raz, powlókł się smutny po schodach.

Te pół godziny, przeznaczone każdego dnia przez Herber­ta na spacer, było dla Petera najmilszą chwilą dnia. Köstring szedł zwykle do parku; wędrował cienistymi alejkami, po­tem powracał pod murem szpitala, wzdłuż rzeczki. Czasami zabierał na ten spacer któregoś ze swych chłopców, aby z nim coś spokojnie omówić. Próbował z nim dyskutować. Nie przy­chodziło to łatwo: ci młodzi mieli dziwne zainteresowania, ich świat wydawał się wyłącznie ich światem. Herbertowi wydawało się nieraz, że mówi do ściany, przez którą jego głos nie potrafi się przebić.

Dzisiejsze ranne odwiedziny zmieniły plan dnia. Bethke chciał z nim rozmawiać, a ponieważ Herbert nie miał rano na tę rozmowę czasu, zaproponował mu, aby przyjechał o trzeciej. O tej porze nikt im nie przeszkodzi: wszyscy, któ­rzy znali Köstringa, wiedzieli, że jest to czas, gdy go nie ma w domu.

Pochyliwszy się, poklepał Petera po długim brązowym grzbiecie, poruszającym się ruchem wężowym jak długa lisz­ka. Chciał mu tym dotknięciem nagrodzić zawód. Peter na nowo zaczął merdać ogonem. Odwrócił głowę i dotknął mo­krym nosem dłoni księdza. Żywszymi skokami popędził w gó­rę. Już nie pamiętał o swym zmartwieniu.

Czekając na gościa, Herbert nie mógł się niczym zająć. Myślał: „Z czym on przyjechał?” Poza tym spotkanie to obu­dziło zbyt wiele wspomnień. W ostatnich latach nie zdarzyło mu się zetknąć z kimś z tamtych wojennych czasów. Z Beth-kem był stosunkowo długo. Gdy w czerwcu 1943 roku objął dowództwo dywizjonu w Smoleńsku, ten, młody, lecz już odznaczony rycerskim krzyżem kapitan był dowódcą jednej z tworzących dywizjon eskadr. W lipcu przerzucono ich pod Orzeł, gdzie Rosjanie rozpoczęli swą pierwszą letnią ofen­sywę. W ciężkich walkach dywizjon stracił część swego składu. We wrześniu odwołano ich na front włoski. Niedawny sojusznik podpisał tajny akt kapitulacji: Badoglio zastąpił Mussoliniego. Wojska niemieckie wlewały się szybko przez Brenner do Italii. Dywizjon został użyty przeciwko desantom, a potem przeciwko ofensywie amerykańskiej pod Castella-mare. Nad pokrytą gęstymi dymami i wulkanicznym pyłem zatoką neapolitańską Köstring stracił prawie połowę swych pilotów. Ale Bethke wyszedł cało. Gdy tylko dywizjon został uzupełniony, przerzucono ich na Krym. Tu ponieśli nowe straty. Ledwo uzupełniony — dywizjon odleciał do Francji. Köstring meldował się u dowódcy frontu, marszałka Rommla. Przypomniał się „czarodziejowi pustyni”, którego spotkał niegdyś na przełęczy Halfaya. Rommel miał twarz koloru zwiotczałej cytryny, wory pod oczami, kolorowy szalik na szyi. Mówił dużo, gwałtownie, prawie gorączkowo. — Ach, to pan? — przywitał Herberta. Ton głosu był życzliwy, ale dzi­wnie roztargniony. — Znowu się spotykamy. Będzie pan miał dużo do roboty. Żądam opracowania dokładnych planów. Lądowania trzeba oczekiwać lada dzień. Nie możemy ich wpuścić na plaże, trzeba ich strącić natychmiast do morza. Odpowiem uderzeniem na uderzenie. Jak wtedy w styczniu, pamięta pan? Nie boję się ani Anglików, ani Amerykanów... — Coś nie dopowiedzianego pozostało w powietrzu. — Ale żeby te durnie, te kretyny... — żuł Rommel. Kapitan Aldinger, stary znajomy Herberta, powiedział mu w tajemnicy: — On wciąż tak mówi o Keitlu i o Jodlu. Do licha, nie powiedz tego nikomu, Bert, ale on i Hitlera nazywa wariatem...

Potem przyszło lądowanie sprzymierzonych. Wśród walk, jakie rozgorzały, eskadra »Pajaców« przestała istnieć. Kö-string był przy sztabie, Bethke z »Kaczkami« nad Caen. Spot­kali się w Rouen — to było akurat dzień potem, jak samolot amerykański zaskoczył auto Rommla na szosie pod Livarot. Dowódcę frontu z rozerwaną twarzą zabrano w ciężkim sta­nie do szpitala. — Wygrzebie się — twierdził Bethke, który zawsze pełen był naiwnego optymizmu. — Ty go przecież znasz... — To była ich ostatnia rozmowa. Otrzymany tego dnia rozkaz polecał Herbertowi przekazać dywizjon Bethkemu, a jego samego wzywał do Olsztyna.

Sięgnął do spiżarki, wydobył butelkę mozelskiego wina, schowaną na poważną okazję. Postawił ją w zlewie pod stru­mieniem zimnej wody. Wspomnienia wciąż się cisnęły. Bethke i Koogler — przypominał sobie — byli ostatnimi jego pod­władnymi. Bethke został we Francji, Koogler przepadł podczas zmagań z sowiecką ofensywą, która przekroczyła Wisłę. Dla Herberta były to miesiące pracy w sztabach. Opracowy­wanie akcji, których potem nie można było zrealizować, pi­sanie i podpisywanie papierków, domaganie się o sprzęt, którego ciągle brakło... Potem rana otrzymana pod Kostrzy-niem, szpital, Berlin...

Podszedł do biurka, wyciągnął szufladę. W żółtej kopercie przechowało się trochę fotografii. Na jednej z nich odnalazł Bethkego. Tamten w mundurze wydawał się młodszy, szczu­plejszy, bliższy. Pośrodku grupy był on sam. Twarz skrywał częściowo cień rzucany przez daszek czapki — ale zaciśnięte usta i ciemne smugi przecinające policzek wydawały się pię­tnem rozpaczy. Inni uśmiechali się, on był poważny. „Więc tak wyglądałem dwanaście lat temu?” — zastanowił się. Teraz był starszy, często zmęczony, często smutny. Natomiast nie odnajdywał w sobie rozpaczy.

Peter zaszczekał ze swego koszyka. Przed domem, skrzy­piąc hamulcami zatrzymało się auto. Herbert wyjrzał przez okno. Tak, to był Bethke. Krzyknął na Petera, żeby był cicho, zamknął go w kuchni, otworzywszy drzwi wejściowe czekał, aż gość wejdzie po schodach.

Witaj, commodore — Bethke wesoło podniósł rękę. — No, stary, cieszę się, że będziemy mogli trochę pogadać. Przyniosłem coś tutaj... — Wręczył Herbertowi butelkę owi­niętą w miękką bibułkę.

Dziękuję, Heinrich. I ja coś wprawdzie mam... — uśmie­chał się ksiądz. — Ale widzę — powiedział rozwijając bibuł­kę — że twoje lepsze. „Martel”? — Nie miałem tego w ustach od tylu lat...

Na serio? Commodore! Czyżbyś naprawdę, jak mi mó­wili, zrobił się ascetą czy kimś podobnym? Powiedziałem: „Nie, to niemożliwe! Nasz Bert pozostał na pewno tym sa­mym, kim był dawniej”.

Przekonasz się, czy miałeś rację. Chodź dalej, do pokoju. U mnie ciasno...

Spoza drzwi kuchni dochodziło groźne warczenie i po­szczekiwanie Petera. Herbert, posadziwszy gościa, otworzył drzwi i wpuścił psa. Jamnik wpadł jak bomba z ujadaniem, obleciał pokój dokoła, powąchał nogi Bethkego, szczeknął jeszcze parę razy i uspokoił się.

Teraz będzie już można rozmawiać — powiedział Kö-string. — Inaczej nie dałby spokoju...

Rozstawił na stole kieliszki. Bethke otworzył butelkę i na­lał złotego płynu.

Prosit, Bert!

Opowiedz, co się z tobą działo, Heinrich.

Historia Bethkego była krótka. W parę dni po ich rozsta­niu został strącony i dostał się do niewoli amerykańskiej. Jakiś czas przebywał w obozie jeńców, potem zwolniono go i wyjechał do Argentyny.

Nie było wtedy sensu siedzieć w kraju — opowiadał. — Akcje denazyfikacyjne, procesy, donosy... Byle kto mógł cię oskarżyć. Trzeba było wyczekać, aż Żydzi amerykańscy oprzytomnieją i aż się skończy fraternizacja na wschodzie, a zacznie na zachodzie... W Niemczech wsadziliby mnie za druty albo gniłbym na jakiejś posadce. W Argentynie trak­towano mnie jak fachowca. Człowiek siadywał w fotelu pod fotografijką Ewity i udzielał rad. A teraz przyjechałem. Ga-land napisał, aby wracać. Cała ferajna wraca. — Zatarł dłonie, a potem w nie klasnął. — Będzie znowu robota.

Tak sądzisz? — zapytał Herbert.

Naturalnie! — w głosie Bethkego brzmiała pewność. — Naturalnie! Nie sądzisz chyba, że wszystko zostanie tak, jak jest teraz? Amerykanie to bycze chłopaki. Dadzą nam samo­loty, broń, a gdy będzie potrzeba — bombę atomową. Oni wiedzą, że bez nas Europę połkną bolszewicy, im zaś to się wcale nie uśmiecha...

Więc co? Wojna? !

Jeżeli będzie potrzeba: wojna — lekceważąco wzruszył ramionami. — Ale może się bez niej obyć. Jeżeli pokażemy siłę, Bert, tamci wezmą ogon pod siebie...

Ten sam -co dawniej — pomyślał. — Gdyby mu przyszło się bić, będzie doskonałym żołnierzem. Ale czym on żył przez te wszystkie lata?”

Myślę, Heinrich — powiedział — że zbyt prosto wyobra­żasz sobie europejskie sprawy. — Ostatnie lata przyniosły zbyt wiele zmian, by można było przypuszczać, że wojna, któ­ra by wybuchła, byłaby po prostu dalszym ciągiem tamtej...

Ależ tak, Bert! — zawołał wesoło Bethke. Nie czekając na towarzystwo Köstringa, wychylił kieliszek i zaraz nalał sobie nowy. — Każda wojna jest dalszym ciągiem poprzedniej, mówię ci. Amerykanie zrobili głupstwo, że zamiast rzucać bom­bę atomową na Japonię, nie rzucili jej na bolszewików. Od razu byłoby inaczej. No, myśmy także wyczyniali różne głup­stwa. Oczywiście! Ten idiota Hitler... Trzeba go było w porę wsadzić do domu wariatów!

Nie powiedział nic. Przez grzeczność podnosił kieliszek do ust, ale nie pił. Bethke nie dostrzegał tego: popijał ciągle i mówił z coraz większym zapałem. Herbert czuł się zawie­dziony. Spodziewał się, że dawny towarzysz odświeży wspo­mnienia, będzie echem czasów, które mimo całej swej grozy pozostawiły po sobie tęsknotę. Lecz tę gadaninę trudno było znieść.

Żeby byli lepiej zrobili ten lipcowy zamach — ciągnął Bethke — byłoby inaczej. Galand też tak mówi...

Co by było wtedy, Heinrich? — zapytał. Bethke zatrzymał się. Wytrzeszczył swe jasne oczy.

Jak to co? Rommel zostałby naczelnym wodzem i byli­byśmy poszli z Amerykanami na bolszewików. Zrobiłby się porządek...

A Niemcy? Czym by się wówczas -stały Niemcy?

Pozostałyby wielkie. Żadnych ukradzionych ziem. Żad­nych okupacyj. Żadnej hałastry z Pankowa! Żadnych Piecków, Ulbrichtów, Nuschków...

Cicho westchnął. Wyciągnął rękę, położył dłoń na ramie­niu Bethkego.

Nie, Heinrich — powiedział — nie. To byłyby Niemcy o wiele tragiczniejsze... To byłyby Niemcy, których już nic by uratować nie mogło...

Bethke cofnął się, jakby dotknięcie ręki księdza było mu nieprzyjemne. Odchylony do tyłu, patrzył na Köstringa.

Czy ty naprawdę, Bert?... — zaczął. — Mówili mi. Ale ja nie wierzyłem...

Co ci mówili, Heinrich?

Nie, doprawdy... Nawet po tym, co powiedziałeś... Wiesz, uważają cię za zupełnego bolszewika...

Jestem księdzem...

No właśnie! I biłeś się z nimi! I, do licha, dobrze się bi­łeś... Siedziałeś u nich dwa razy... Dlatego nic nie rozumiem. Pewno czytałeś to, co jakiś napisał — już nie pamiętam kto, podobno mądry facet — o nowej chrześcijańskiej Europie, zjednoczonej, bez granic...

Przestań! — rzucił niecierpliwie. Przełknął ślinę. Usiło­wał mówić poważnie i spokojnie, jak mówił zwykle do swo­ich chłopców. — Być może przyszedł czas, aby Europa stała się jednością. I powinniśmy pragnąć, aby to była jedność chrześcijańska... Innej zresztą nigdy nie będzie... Ale widzisz, były kiedyś krucjaty. Sama idea nie była zła. Tylko człowiek nie był na jej miarę... Zamiast służyć krucjacie, chciał się po­służyć krucjatą... Człowiek, Heinrich, lubi wielkie słowa. Lubi mówić, że coś tworzy, coś zdobywa, czegoś broni...

A ty myślisz, Bert?...

Ja myślę, że nie trzeba niczego zdobywać ani niczego bronić. Trzeba być... chrześcijaninem...

Bethke uderzył się dłonią po kolanie.

Jasne!

Ksiądz zatrzymał się, trochę zaskoczony.

Powiedziałeś, że to jasne, Heinrich? Czy ty rozumiesz, co to znaczy? Wybacz, że cię o to pytam...

Oczywiście. Jestem tak samo dobrym chrześcijaninem jak i ty. No, ty, Bert, jesteś księdzem...

Mylisz się. Wcale nie jestem dobrym chrześcijaninem, przeciwnie: gorszym niż wielu. Bo ja już niejedno zrozumia­łem. Wiem, że nie należy dobijać się o widzialne zwycięstwo, a ja chciałbym je zobaczyć...

Zapanowała cisza. Czoło Herberta zorane było zmarszczka­mi. Twarz Bethkego wyrażała znudzenie. Wypił kieliszek, lecz skrzywił się po nim, jakby mu koniak przestał smakować.

Teraz to już nic a nic nie rozumiem ciebie, Bert. Takie gadanie to nie dla mnie — machnął ręką. — Powtarzam ci, że uważam się za tak samo dobrego katolika jak i ty. Naro­dowy socjalizm to było kretyństwo... Pogaństwo. Hitlera i tych innych trzeba było w porę wydusić... No właśnie... Przyjechałem tu do ciebie. Dowiedziałem się, że zostałeś księ­dzem. Mówiono mi o tobie różne rzeczy, ale powiadam, nie wierzyłem temu gadaniu... Pamiętam cię jako doskonałego dowódcę, jako fajnego kompana. Teraz, widzisz, zbierają się dawni towarzysze. Afrika Korps szuka swoich. I inni... My­śleliśmy o Luftwaffe... Jesteś teraz księdzem, ale kiedyś by­łeś jednym z nas. Mógłbyś zostać u nas jakimś kapelanem czy czymś takim. U nas naprawdę wszyscy myślą po chrze­ścijańsku... Tak myślałem...

Dziękuję ci, Heinrich, za pamięć To poczciwe z twojej strony. Właściwie to chętnie zobaczyłbym się z dawnymi kolegami... — Chwilę milczał. Miał uczucie, jakby się obejrzał w długim ciemnym korytarzu i zobaczył za sobą światło. — To było jednak piękne... Ale, widzisz, mój czas jest taki po-szatkowany... Ludzie tutaj potrzebują mnie...

Głupstwo! Baby chcą, byś je spowiadał? Kiedy się robi coś dla sprawy, wtedy wszyscy z tego mają korzyść... Po­wiedz lepiej od razu, że nie chcesz... Że się wyparłeś starej ferajny...

Nie, Heinrich — mówił gwałtownie, z uczuciem. — Nie! Nie wyparłem się was. Boję się tylko...

Czego?

Wojny... Wybuchnął śmiechem.

Ty, Bert, boisz się wojny? Świat się kończy. — Uniósł ręce w górę. — Ale mówię ci: wcale nie jest powiedziane, że wojna ma być. Oni tylko muszą oddać, co ukradli. Jak im pokażemy mocno zaciśniętą pięść...

Miał ochotę zawołać: „Dlaczego, Heinrich, jesteś takim strasznym dzieckiem?” — ale jeszcze się opanował. Mówił:

Wojna, Heinrich, to dół pod nogami, w który się nagle wpada. Łatwo jest wpaść. Wojny nie trzeba nawet przywo­ływać. Gdy się ją lekceważy, można ją znaleźć pewnego dnia na swej drodze... Nie, Heinrich, nie „chwyciłeś” przemian, jakie zaszły w Europie.

A ty, Bert, nie masz chyba pojęcia o postępie techniki! Żebyś ty wiedział, jaką maszyną jest amerykański nurkowiec! Nasze stare „Stuki” to przy nim kupa szmelcu!

Masz słuszność. Nie interesowałem się tymi sprawami od dawna. Lecz...

Peter wybuchnął szczekaniem. Ktoś stukał do drzwi. Her­bert powstając, by otworzyć, rzucił spiesznie okiem na ze­garek.

Obawiam się — powiedział — że to już po mnie... Poszedł otworzyć. Na progu stał młody robotnik w grana­towym kombinezonie.

Przyjechałem po księdza — powiedział. — Możemy je­chać?

Chwileczkę, Klemm. Mam kogoś.

Spóźnimy się. On już przyjechał.

Tylko chwila... Wejdź tymczasem na moment do kuchni.

Posadził go na krześle, poczęstował papierosem. Wrócił do pokoju, uspokoił wciąż hałasującego Petera.

Tak, to po mnie — wyjaśnił. — Mam zebranie. Wiesz, tu zaraz pod miastem mieliśmy, Heinrich, fabryczkę Bingera. Taką małą... Ostatnio z tej fabryczki zrobiła się wielka fa­bryka. Mówię ci: kolos. Cała młodzież poszła tam pracować...

No widzisz, rozwijamy się — rzekł Bethke, rozpierając się w krześle i wyciągając przed siebie nogi. — Jeszcze rok, dwa, a będziemy produkowali jak nikt w Europie. Ameryka patrzy na to i widzi, że tylko my...

Nie wiem, Heinrich, co widzi Ameryka — przerwał mu pośpiesznie. — To na pewno dobrze, że nasz przemysł się rozwija. Lecz nasza młodzież w fabryce... Odchodzi od wiary, od moralności, od wszystkiego...

Pogardliwie machnął ręką.

Aby tylko nie zostali komunistami, nic im nie będzie. My także, Bert, gdy byliśmy młodsi, lubiliśmy przede wszyst­kim dziewczynki i tego, ten... Ale komunistami nie zostaną, gdy się im dobrze płaci. Ameryka ma rację, Bert: płacić do­brze, żeby każdy miał skuter, telewizję, ładne ubranie, a ża­den komunizm nic nam nie zrobi.

Herbert zrobił beznadziejny ruch obu rękami. Miał już na ustach: „Nie samym chlebem...”, ale się powstrzymał. Cóż Bethke z tego pojmie?

Płacenie płaceniem, Heinrich — rzekł — a praca pracą. Z młodzieżą nie jest dobrze. Nic już jej nie interesuje... Pró­bujemy stworzyć małą organizację katolicką...

Chyba organizacji katolickich jest w Niemczech dość?

Organizacji tak. Ale... Wszystkie te kółka, sodalicje, bractwa nie przyciągają już nikogo. Trzeba czegoś nowego.

Wojsko będzie tym nowym. Kiedy trąbka zagra, a chłop­cy zaczną maszerować...

Trąbka, Heinrich? A potem trupy na drutach, trupy pod gruzami, trupy, trupy... Trupy tych, których się kocha...

W nagłym, odruchowym skurczu położył dłoń na ustach. Bethke patrzył na niego, ironicznie uśmiechnięty.

Dla ideału wielkich Niemiec warto jest upuścić trochę krwi — powiedział. — Ale widzę, Bert, że cię naprawdę prze­kabacili. Dałeś się złapać w sidła bolszewickiej propagandy. Smutno ci. Straciliśmy ciebie...

Nie!

Zaprzeczasz, ale tak jest. Odszedłeś od nas. Gorzej: zdra­dziłeś nas. Nas, którzy żyjemy, i tamtych, którzy poginęli.

Heinrich!

Nawet gdy postanowiłeś zostać księdzem, powinieneś był pozostać wierny dawnym przyjaźniom. Był czas, że byli­śmy związani na śmierć i życie. Kameradschaft. Pamiętasz?

Pamiętam...

Poczuł ból. To nie był tamten — znajomy, ale coś zgoła in­nego: druzgocące napieranie na klatkę piersiową. Z trudem, boleśnie chwytał powietrze. Tętna dzwoniły w skroniach. Przymglonym wzrokiem widział, jak Bethke podnosił powoli kieliszek do ust. Na chwilę wydało się Köstringowi, że przy tym stole widzi i innych — tamtych wszystkich utraconych ko­legów. Niby lampka ostrzegawcza na tablicy pokładowej, za­paliła się w nim myśl: „Dlaczego te sprawy nie są prostsze?” Ale zgasił ją nagłym ruchem. Pod pozorami skomplikowania, wiedział, znajdują się rzeczy najprostsze, jak pozory obron­ności kryją pozycję, którą powinna zdobyć odrobina odwagi. Ból przecież trwał. Zjawiały się pokusy: dlaczego nie pójść, nie powiedzieć tamtemu w kuchni: „Nie mogę być na zebra­niu; pogadajcie z nim sami”? Ale czuł, że nie ustąpi. Był już w nim nowy dryl.

Pamiętam — powtórzył. — Wszystko, co przeżywałem z wami, pamiętam doskonale... Ale widzisz, Heinrich...

Chciał położyć Bethkemu rękę na ramieniu, tamten jednak cofnął się i gest księdza przemknął w próżni. Młody oficer — przecież ciągle jeszcze pozostali młodzi — szurgnął podesz­wami po podłodze i stuknął obcasami. Uniósł dłoń, jakby chciał ją przyłożyć do daszka niewidocznej czapki.

Żegnaj, commodore — powiedział zimno. — Nie przy­puszczałem, że tak mnie przyjmiesz. Bywaj...

Twardo wykręcił się na pięcie i skierował się ku drzwiom. Herbert, przygryzając wargi, szedł za nim. Gdy tamten wy­chodził, powiedział cicho:

Do widzenia...

Drzwi zamknęły się. Köstring powoli wrócił do pokoju. Butelka i dwa kieliszki — jeden do połowy nalany, o ścian­kach płaczących grubymi łzami — stały wciąż na stole. Obok leżało pozostawione przez gościa pudełko »Cameli«. Oba bóle — zwykły i ten nowy — ogarnęły go drapieżnie. Ciężko oparł się o ścianę. Pot wystąpił na czoło, usta wyginały się konwulsyjnie. Oddech był świszczący. Lecz w końcu nadszedł ostatni spazm. Wtedy spojrzał na zegarek. — Klemm, jedziemy! — zawołał.

Zebranie odbywało się w domu parafialnym. Była to ładna trzypiętrowa kamieniczka, z prowadzoną przez bractwo reli­gijne restauracją na parterze, z salami konferencyjnymi na pierwszym piętrze i redakcją małego pisemka na drugim. Kanonik Schultze, który był gospodarzem lokalu, wyznaczył na zebranie niewielki pokój na samej górze, gdzie pakowano i adresowano pismo. Było to i tak wielkie ustępstwo, gdyż jeszcze przed rokiem, gdy Köstring zaproponował kanoniko­wi sprowadzenie z Charleroi jednego z tamtejszych księży-robotników, by opowiedział o swej pracy na tamtejszym tere­nie, kanonik sprzeciwił się stanowczo projektowi.

Co też ksiądz wymyślił? — sapał. — Księdza-robotnika? To ksiądz nie wie, że ci księża-robotnicy są potępieni przez Rzym? Chce ksiądz, abyśmy mieli nieprzyjemności? Żadnych takich historii u mnie w parafii! Proszę to sobie wybić z gło­wy! Księdza-robotnika... — prychał i nadymał grube policz­ki. — Może to, co oni robili, zrodziło się z najlepszych inten­cji. Ale Rzym ma rację: warunki zrobiły z nich prawdziwych bolszewików. Mówię księdzu... I dziwić się temu trudno. Robotnicy francuscy to hałastra, o jakiej trudno mieć nawet wyobrażenie. Próżniaki, brudasy, pijacy, rozpustnicy i komu­niści. Siedem grzechów głównych! Mieliśmy ich tu w czasie wojny całą kupę, to się im napatrzyłem...

Lecz proszę księdza kanonika — bronił swego projektu Herbert — chodziło mi o księdza z Charleroi, a nie o fran­cuskiego... Belgijscy księża-robotnicy nie są w konflikcie ze swoją władzą kościelną.

Słyszałem, słyszałem! — burknął niechętnie ksiądz Schultze. Chwilę sapał. — Ale po cóż nam oni?

Nasza fabryka...

Kanonik uciął dyskusję kategorycznym ruchem dłoni.

Nie — oświadczył. — Ludziom z naszej fabryki nie ma co kręcić w głowie jakimiś tam księżmi-robotnikami. Belgijski czy francuski — na pewno miałbym potem nieprzyjemności Leiter CDU z naszego okręgu zaraz będzie dzwonił do Bonn, a stamtąd zadzwonią do ekscelencji.... Niech ksiądz mnie i sobie nie utrudnia życia!

Ale kiedy przed kilku tygodniami Herbert powrócił do pro­jektu zaproszenia księdza Thoorensa, tym razem nie spotkał się ze sprzeciwem kanonika.

No, skoro ksiądz tak bardzo tego chce — mówił ksiądz Schultze — nie mam ostatecznie nic przeciwko temu. Zgoda. Niech go ksiądz zaprasza. Pogadajcie sobie. Ja tam nie bar­dzo wierzę, aby on mógł przywieźć coś ciekawego, ale niech będzie... Sprawa tych księży-robotników przyschła, nikt się jego przyjazdem interesować nie będzie. Wyciągnijcie z nie­go, czy oni coś wymyślili... Mówił mi ekscelencja, że robotni­kami z naszej fabryki trzeba się zająć... Zauważyłem zresztą sam: nikt z nich — poza tymi pupilkami księdza — nie chodzi do kościoła. Mają także sprowadzić setkę Włochów... I prze­bąkują coś o Japończykach... No dobrze, dobrze. Ja tam nie mam z nimi nic do gadania, ale wy porozmawiajcie. Na to spotkanie możecie sobie wziąć ten pokój na górze, gdzie się pakuje pismo. Wystarczy, nie będziecie przecież wielu za­praszać...

Pokój był ciasny, pełen zapachu kleju i zakurzonych pa­pierów. Wkoło biegły półki z nie heblowanych desek, środek zajmował duży niski stół o blacie pokrojonym i poplamionym klejem. Gdy Köstring przyjechał, zebranie było już rozpo­częte. Gość siedział pod oknem. Herbert popatrzył na niego ciekawie — słyszał już o nim kilkakrotnie. Był to mężczyzna młody, krępy, o grubym karku. Miał jasne włosy i różowe policzki. W małym pokoju było dość ciepło, więc zdjął mary­narkę i siedział w koszuli głęboko rozpiętej, z zawiniętymi rękawami. Coś właśnie mówił, gdy Köstring wszedł, przerwał, wstał i podał mu grubą, spracowaną dłoń z ciemnymi zacie­kami przy paznokciach. Köstring wiedział, że ksiądz pracuje jako robotnik w wielkim garażu samochodowym.

Przepraszam bardzo za spóźnienie — tłumaczył się. — Ale miałem kogoś u siebie...

Nic nie szkodzi. Rozumiem, doskonale rozumiem... Zajęli miejsca, zebranie potoczyło się dalej. Köstring nie spuszczał oka z gościa. Niełatwo byłoby w nim poznać księ­dza. A jednak od wyświechtanego ubrania, od rąk pokrytych bliznami i śladami maszynowego oleju, od młodej, różowej twarzy emanowało coś niby dziewczęca czystość. Nie był mówcą. Musiał być nieśmiały. Przemawiał twardo, zacinając się, plątał słowa niemieckie z flamandzkimi. Często pomagał sobie energicznymi gestami. Rzucał głową, a wtedy włosy opadały mu na czoło, zaś spod okapu brwi błyskały jasno­niebieskie oczy. Ale zebrane grono słuchało pilnie jego słów i musiało go doskonale rozumieć. Posiadał umiejętność sta­wiania sprawy tak jak oni: prosto, bez zbytecznych porównań. Padały pytania. Szybko zarysowały się różnice istniejące mię­dzy stosunkami w warsztatach samochodowych w Charleroi a sytuacją w Max Binger-Werke.

Macie jednolitą masę — powiedział jeden z robotni­ków — a my mamy tutejszych i przesiedleńców.

U nas też jest mieszanina — rzekł ksiądz. — Trochę Polaków, trochę Włochów, Nordafów...

Zawsze swoi i nie swoi... A u nas to niby wszystko swoi, ale z tamtymi jest kłopot...

Mówią, że my ich krzywdzimy...

Ale przecież chyba ich nikt nie krzywdzi naprawdę? — zapytał ksiądz.

Pewno, że nikt. Pracy jest dość dla każdego i kto tylko chce, może sobie nieźle zarobić. Dawniej to bywało różnie. Ludzie krzywili się, że nam tamtych wsadzili na kark. Jedni trzymali się z dala od drugich... Nawet tak się zrobiło, że oni woleli mieć własną sodalicję. Ale teraz chcielibyśmy stworzyć taki związek, aby w nim byli wszyscy...

Chcecie stworzyć organizację? — zdziwił się ksiądz. Przytwierdzili. Gość przesunął swą grubą dłonią po roz­wichrzonych włosach.

Rodzaj JOC-u, tak? Cóż, jeśli ma wam coś z tego wyjść, dlaczego nie? Może u was jest jeszcze na to czas... Bo u nas w Charleroi już za późno na organizację. JOC jest dobry, kiedy jest kupa chłopa i można pokazać, że się pracuje lepiej niż inni. Ale i wtedy tworzy się zamknięty krąg. Niektórych to zachęci, inni zostaną na zewnątrz...

Kiedy się wspólnie chodzi na Mszę, razem idzie do spo­wiedzi...

Msza musi być końcem, a nie początkiem naszej pracy — powiedział poważnie ksiądz.

Köstring przysłuchiwał się uważnie dyskusji, nie biorąc w niej udziału. Był bardzo ciekaw, co usłyszy od przybyłego. Problemy zrodzone przez gwałtowny rozrost Max BingerWerke były trudne i nie umiał dać sobie z nimi rady. Dawna nędza rodziła demoralizację, ale równocześnie budziła po­trzebę szukania. Obecny dobrobyt pogrążał-wszystkich w stan obojętności wobec spraw, które nie były sprawami coraz to wygodniejszego życia.

Nie chodzi przecież o to, aby facet był na Mszy — wy­jaśniał ksiądz — ale o to, aby w niej uczestniczył. Do kościoła może chodzić wielu. Jeżeli jednak chodzą tylko dlatego, że się przyzwyczaili, lub dla „pokazania się”, niewiele to jest warte. Ludzie zapomnieli, czym jest Msza. My także... — za­ciął się. — Nawet ksiądz, jeżeli „odwala” Mszę, a potem idzie sobie do swych spraw... Trzeba, aby dzień... — zrobił gest pal­cami, jakby coś ześrubowywał — aby cały dzień zeszedł się we Mszy... — Znowu zaciął się. Jakby szukając ratunku, wska­zał na Köstringa. — Ksiądz wam, koledzy, powie lepiej...

Oczy zebranych zwróciły się na Herberta. On jednak nie przemówił od razu. Słowa tego młodego belgijskiego księdza wstrząsnęły nim. „To prawda — uświadomił sobie — Msza musi być centrum życia; wszystkie sprawy dnia powinny się w niej zbiegać...” Przecież jemu samemu ta myśl wydawała się czymś nowym. Rzekł wreszcie:

Cóż wam mogę dodać? Ksiądz Thoorens powiedział wszystko. Codziennie na całym świecie odprawia się tysiące Mszy. Tysiące razy ponawiana jest tajemnica życia i męki Jezusa, powtarzana jest Jego ofiara. Patrzymy na to... Gdy­byśmy nie tylko patrzyli, ale połączyli ofiarę swego życia z tym, co się dzieje na ołtarzu... Ksiądz mówił o tym, i to jest wielka rzecz...

Ale ksiądz to właściwie objaśnił! — dorzucił uśmiecha­jąc się Thoorens.

Nie protestował, choć czuł, że tak wcale nie było. Przez chwilę panowała cisza, potem dyskusja potoczyła się dalej. Chwilami stawała się żywa, prawie gwałtowna. Ludzi, którzy brali w niej udział, pasjonowały omawiane sprawy. Köstring zasunął się znowu w kąt. Milczał, lecz słuchał uważnie. Nie spuszczał wzroku z twarzy księdza-robotnika. Ten człowiek podobał mu się. Położywszy na stole swe grube, białe łokcie, odpowiadał na sypiące się ze wszystkich stron pytania. Jego język był prosty, niemal wulgarny, a jednocześnie, podobnie jak cała jego postać, pozostawał czysty. „Taka musiała być koine, greczyzna — myślał Herbert — jakiej używał wobec słuchaczy święty Paweł”.

Cicho otworzyły się drzwi, weszły dwie kobiety w białych fartuchach, niosąc na tacy kufle z piwem. Jedna była młoda i krępa, druga stara i sucha. Skłoniły się z odległości obu księ­żom, powiedziały cicho: — Grüss Gott. Potem młoda wyszła jeszcze raz i wróciła z drugą tacą pełną grubych kanapek z szynką i serem. Poustawiały kufle przy dyskutantach. Tacę z kanapkami wsunęły na środek stołu, po czym same odeszły w kąt. Nie przerywając dyskusji, robotnicy sięgali po chleb. Młody ksiądz jadł także z wyraźnym apetytem.

Mówił im teraz o początkach swojej pracy: o tym, jak ra­zem z innymi zgłosił się do biura garażu i został przyjęty. Ani towarzysze, ani urzędnicy w biurze nie wiedzieli, że mają do czynienia z księdzem. On nie spieszył się, by im to powie­dzieć. Przedwczesne ujawnienie tego pozbawiłoby go zaufa­nia u towarzyszy. Trzeba się było także powstrzymać od ja­kiegokolwiek moralizowania otoczenia. Należało po prostu żyć jego życiem: śmiać się z niepowodzenia drugich, lecz tym śmiechem, który nie ma w sobie nic ze złośliwości czy chęci dokuczenia, ale staje się bodźcem wyzwalającym energię. Pomagać bez ostentacji, bez sentymentalizmu, zwyczajnie. Wciąż uważać: czy można już powiedzieć coś o Bogu? — i od­wlekać, jak najdłużej odwlekać...

Jak on to wszystko przemyślał!” — podziwiał Köstring. W nim samym istniał wojskowy nakaz służenia — czynienia niezwłocznie, czego żąda od nas zwierzchnik. Ale tamto było czymś więcej: służeniem, a jednocześnie wyznaczaniem sobie samemu czasu służby. Herbert pomyślał, że ciągle jeszcze jest bardziej żołnierzem niż księdzem: odkąd został powołany, czułby się źle, gdyby nie służył. A jednak ten człowiek miał rację. Nawet dla Boga nie wolno być niecierpliwym.

Bardzo nam pomogła — mówił ksiądz — akcja pokojowa. Odkąd zaczęliśmy wspólnie z towarzyszami wołać o pokój, można się było zbliżyć do nich, powiedzieć im, na jakim po­koju powinno nam zależeć...

Ale o pokój krzyczą komuniści i ich ludzie — zauważył jeden z obecnych.

Ksiądz uśmiechnął się, jakby od dawna oczekiwał tego argumentu.

Więc dlatego my mielibyśmy nie krzyczeć? — zapytał. — Wprawdzie nie chodzi nam o taki sam pokój, lecz jesteśmy, i my, i oni, przeciwko wojnie. No, a może wśród was, koledzy, są tacy, co chcą wojny?

Zaprzeczyli gwałtownie. Sama myśl o wojnie budziła w nich lęk. Każdy z nich miał swoje przeżycia — a każde z tych prze­żyć było przerażające. Herbert rozumiał ich dobrze. Gdy przy­był tutaj, przychodzili do niego młodzi chłopcy i mówili: — Po co tu, proszę księdza, kisnąć? Wezmą się znów za mordy. Nie! Nie! Trzeba uciec gdzieś daleko, na jakieś wyspy albo do Ameryki. Wszystko jedno gdzie, byle daleko od tej zasra­nej Europy! — Jakaś kobieta powiedziała mu kiedyś w kon­fesjonale tragicznym szeptem: — Jakby mi znowu kazali sie­dzieć pod nalotami z dziećmi w piwnicy, otrułabym i dzieci, i siebie. — W ostatnich latach ludzie trochę o tym zapomnieli. Coraz szybszy nurt pracy i rosnący dobrobyt przesłaniały przeszłość. Ale słowo „wojna” było jak ostry kamień pod sto­pą: człowiek podskakiwał, gdy nań stąpił.

Wojna — mówił ksiądz — jest złem, z którym trzeba walczyć. A jak jutro tamci zaczną wołać, że ludzie muszą się kochać, to my co — na złość będziemy mówili inaczej?

Zaśmieli się.

Już tam oni tak wołać nie będą — powiedział Geibler, najstarszy z zebranych, majster fabryczny, trąc swe krótko przycięte szpakowate wąsy. — Ludzie gadają — podjął po chwili — że jak się będzie komunistów popierało, oni wezmą u nas władzę w ręce i będzie znowu tak, jak było zaraz po wojnie.

Ludzie, którzy tak mówią — odpowiedział ksiądz — boją się bardziej nędzy niż komunistów.

Ano, to prawda, nędza była u nas duża, bardzo duża — powiedział stary robotnik.. — Wszystkiego brakło. Ruiny...

A kto to sprawił? Czy nie wojna?

Pewno, że wojna.

Więc skoro tak, powinniśmy chcieć pokoju. A jeśli ko­muniści także go chcą...

Ba! Ale czy oni go chcą naprawdę?

Nie wiem. Jeżeli jednak o nim mówią, to w pewnej chwili ludzie słuchający ich zaczną wierzyć, że im naprawdę o pokój chodzi. Gdyby potem chcieli głosić coś innego, tam­ci spostrzegliby, że zostali oszukani. Jeżeli nie chcą stracić mas, muszą być konsekwentni. A my idąc z nimi zmuszamy ich do konsekwencji...

Wtedy oni zachowują masy!

Ale wygrywa sprawa.

Oni — mruknął stary Geibler — nie odmienią tego, co gadają. Im pokój na rękę.

A nam?

Majster spojrzał na księdza i uśmiechnął się, marszcząc śmiesznie nos.

Nam niby też... Ale — najeżył wąsy — ludzie...

Ksiądz szerzej rozłożył na stole łokcie, aż wezbrały muskuły przedramienia.

Ludzie...! — parsknął. — Zawsze znajdą się tacy, co będą gadali. Najłatwiej jest gadać przeciwko czynieniu. I u nas, i u was na pewno takich nie braknie, co stoją z boku wobec każdej roboty i tylko krytykują: „To źle zrobione, tamto nie­dobrze... A broń Boże gadać z komunistami, bo oni zawsze chytrzejsi i nas nabijają w butelkę!” Na jednego, co pracuje, będzie stu takich krytykujących. Ale gdyby do czego przyszło i komuniści naprawdę złapali władzę, to ci krytycy pierwsi by do nich polecieli. Zrobiliby nawet więcej, niżby tamci od nich żądali...

Dobrze ksiądz powiedział — Geibler z zadowoleniem strzepnął ręką. — Wszystko by zrobili. — Odwrócił się do swoich. — Mało to takich widzieliśmy za Hitlera? Najprzód wszystko źle; bronić się, nie dawać, sprzeciwiać... A potem szli jak trusie, gdzie kazał...

Tak — przytwierdził któryś starszy wiekiem. Młodsi milczeli. Dla nich Hitler stawał się już niemal półlegendar-nym upiorem.

To dlatego — ksiądz, choć się zapalał, powracał uparcie do swojego — nie radzę wam zakładać organizacji. Lepiej jest pracować bez wiązania się. Owszem, niech będzie ośrodek, jakaś świetlica z biblioteką, żeby było gdzie przyjść poczy­tać, podyskutować, naradzić się... Ale nic więcej. Nurkować, rozumiecie? Być w tłumie...

I znowu podjęli zażartą debatę, przegryzając argumenty kanapkami i zapijając piwem. Palili, aż ciężki opar dymu rozwlókł się pod sufitem i gryzł w oczy.

Ten młody ksiądz stawał się coraz bliższy sercu Herberta. Podziwiał go i zachwycał się nim. „To jeden z tych — my­ślał — którzy wybijają drogę do nowego. Myśmy byli poko­leniem nawykłym do pracy organizacyjnej, ot, taką piechotą wyszkoloną na regulaminie pruskim. Oni to harcownicy na przedpolu, lotnicy... Sam byłem lotnikiem — zastanawiał się — a jednak nie posiadam takiej samodzielności myślenia jak ten ksiądz. Gdy działam, chciałbym czuć się w masie, do­tykać łokciem łokcia towarzysza. Tymczasem kto wie, czy nie dożyliśmy epoki, w której obowiązkiem nas katolików jest to, co on nazwał nurkowaniem... Kto to użył tego słowa?... Od kogo je usłyszałem?...” Köstring zamyślił się. Szukał pil­nie w pamięci. „Już wiem — odkrył — coś takiego mówił mi ten polski książę w obozie pod Moskwą. Wtedy gdy opowia­dał o nowym polskim świętym...”

Z głuszy zagubionego wśród lasów obozu, w którym prze­bywał z górą rok, przeniesiono Herberta do obozu pod Moskwą. Był to obóz o innym niż poprzedni charakterze. W pierwszym podstawą była praca — ciężka, czasami wy­czerpująca — i cisza. W drugim więźniowie nie musieli pra­cować. Posiadali gazety i książki, słuchali wykładów, oglą­dali filmy, mieli możność uczestniczenia w nabożeństwach, dyskutowali, pisali referaty, spierali się. Raz w tygodniu mieli „wychodne” i wtedy mogli udać się grupami na zwie­dzanie miasta. Spacerowali wtedy po ulicy Gorkiego, pływali motorówką po Moskwie, błądzili po cienistym parku u stóp Kremla, wspinali się z placu Maneżnego na plac Czerwony, prosto na barwną sylwetkę soboru błogosławionego Wasyla.

Obóz był pełen ludzi i gwaru. Miał stanowić ośrodek re­edukacji intelektualnej. Nie byli tu wyłącznie Niemcy. Obok nich sprowadzono do obozu wyższych oficerów japońskich, trochę Polaków i Węgrów. Herbert nie miał pojęcia, dlaczego tu trafił. Ludzie, którzy go otaczali, była to wyselekcjono­wana inteligencja. Poziom dyskusji bywał bardzo wysoki. Köstring nie ośmielał się zabierać w nich głosu. Słuchał, czytał, przetrawiał myśli, które zrodziły się w nim w tamtym, leśnym obozie; powracał do wspomnień.

Ale kiedyś tocząca się dyskusja tak go wciągnęła, że i on poprosił o głos. Przemawiali kolejno ksiądz i pastor. Tema­tem było: czy może istnieć współegzystencja wiary i mate­rializmu? Ksiądz opowiadał się stanowczo przeciwko, pastor stwierdzał, że taka możliwość istnieje. Köstring zaczął od tego, że jest katolikiem, choć mało zna przekazaną mu w spa­dku religię; wydaje mu się jednak, że racja jest przy pastorze. Zastrzegł, że rozumuje jak szary człowiek, który nie zna cyto­wanych obficie przez obu przedmówców dzieł teologicznych. Dla niego jest rzeczą oczywistą, że materializm historyczny i dialektyczny nie ma i nie może mieć nic wspólnego ze światopoglądem człowieka wierzącego — poza tą jedyną cechą, że oba kierunki narzucają swoim wyznawcom obowiązek za­chowywania, a nawet tworzenia sprawiedliwości społecznej. U chrześcijan ta sprawiedliwość ma mniej apodyktyczny charakter. W ogólnych jednak liniach zdaje się pokrywać ze sprawiedliwością u marksistów. Jeżeli tak jest, jeżeli jedni i drudzy wychodząc z innych przesłanek, innymi metodami zmierzają ku temu samemu, nic chyba nie stoi na przeszko­dzie, aby oba te kierunki działały obok siebie, nie wyklucza­jąc się wzajem. Wtedy można będzie porównywać osiągnięte rezultaty.

Nasze rezultaty powinny być lepsze — mówił Herbert. — Czy jednak będą takie naprawdę? Wydaje mi się, że doktryna chrześcijańska jako doktryna społeczna nie jest skuteczniej­sza od innej...

Nonsens! — przerwał mu ksiądz. — Jeżeli coś pochodzi od Boga i zostało podane przez Kościół...

Proszę mi dać skończyć — bronił się Herbert. — Może wyraziłem się niewłaściwie. Chciałem powiedzieć, że chrze­ścijańska doktryna społeczna posiada także swoje słabości. Może nawet — proszę mi pozwolić powiedzieć wszystko do końca — ma ich więcej niż inne doktryny... Każda inna dok­tryna zawarta jest całkowicie w wyrażającej ją formule. Można na przykład nie być komunistą, ale realizować mar­ksistowską doktryną społeczną. Inaczej jest z doktryną chrze­ścijańską. Nie widzę jej odłączonej od życia chrześcijańskie­go. Nie można jej głosić, przynajmniej nie można jej skutecz­nie głosić, jeżeli się nie przeżywa chrześcijaństwa...

Jego wystąpienie przeszło bez echa. Choć starał się mówić jasno, nie został zrozumiany. Dyskusja wróciła do dawnego nurtu. Ksiądz bronił nieustępliwie praw człowieka, które mo­gą być zachowane tylko w doktrynie chrześcijańsko-perso-nalistycznej; pastor podważał słuszność niektórych z tych praw, zapewniając, że to, co człowiek traci na odcinku spo­łecznym, może odzyskać na odcinku życia wewnętrznego.

Zniechęcony i przybity swą nieumiejętnością argumento­wania Herbert wymknął się z sali, nie czekając końca zebra­nia. Razem z nim zrobił to także inny uczestnik dyskusji. Był to mężczyzna niemłody. Kiedyś musiał wyglądać okazale. Miał długą, rasową twarz o mocnym orlim nosie i opadają­cych na usta wąsach. Köstringowi już poprzednio wpadł w oko; o tym człowieku powiedziano mu kiedyś, że jest to znany arystokrata i „pretendent do polskiego tronu”.

Niech pan major wybaczy, że go zatrzymam — powie­dział zbliżając się do Herberta. Mówił świetną niemczyzną. — Podobało mi się to, co pan major powiedział o konieczności przeżywania. To jedyna metoda. A niewielu to spostrzega. W gruncie rzeczy stajemy się łatwo mistykami słowa. Dla was, Niemców, będzie to mistyka rozkazu zwierzchnika; dla nas, Polaków, mistyka odwołania się do autorytetu, który w danej chwili i dla danego środowiska jest nienaruszalny...

Spacerowali wokoło alejkami starannie utrzymanymi i wy­sadzonymi kwiatami. W pewnej chwili książę począł mu opo­wiadać o pewnym człowieku, którego poznał przed trzydziestu kilku laty. Był to malarz, a jeszcze wcześniej żołnierz powsta­nia przeciwko Rosji, który pewnego dnia uczynił rzecz akurat przeciwną temu, co zrobił van Gogh: rzucił pędzel, a zajął się pracą wśród najbiedniejszych, wśród nędzarzy i wykolejeń-ców. Lecz pracował inaczej, niż się to praktykowało dotych­czas. Ten dawny artysta pojął, że aby wydźwignąć nędzę ludzką, trzeba wpierw do niej zejść na sam dół i służyć nie moralizując...

Wielu u nas uważa go za świętego — mówił książę — i jestem pewien, że przyjdzie chwila, gdy wypowie się w tej sprawie Stolica Apostolska. Dla mnie wielkość tego człowieka zawiera się przede wszystkim w tym, że zrozumiał nadcho­dzącą epokę, tak jak pan ją — chyba niezupełnie świadomie, proszę się nie gniewać — przeczuwa... Przychodzi czas, gdy chrześcijaństwo będzie polegało na nurkowaniu w masie ludzkiej i służeniu jej, zanim będziemy jej mogli mówić o Bogu.. Na nurkowaniu... Pan ma rację: społeczna doktryna chrześcijańska nie może być tylko jedną z tych, które zapew­niają wygodniejsze ułożenie sobie życia. Z samej wygody nie rodzi się lepszy stosunek człowieka do człowieka. Raczej od­wrotnie: z lepszego stosunku człowieka do człowieka powsta­ją wygodniejsze stosunki życiowe. Dlatego trzeba najprzód przeżywać... — Zamyślił się. — A przeżywanie — dorzucił po chwili — to także świat sam w sobie...

Herbert milczał. Długi czas przechadzali się bez słowa. Książę zatrzymywał się co pewien czas i przyglądał się pięknie rozwiniętym kwiatom.

Lubię kwiaty... — rzekł, jakby się tłumaczył. Ale zaraz przeszedł na inny temat. Zapytał: — Czy nie spostrzega pan, panie majorze, że żyjemy w epoce pojawiających się znaków, wezwań, upomnień, zapowiedzi? To prawda, że życie obozów przez napięcie oczekiwania staje się bardziej wyczulone na ich odbiór. Lecz ono także pozwala przemyśleć i związać ze sobą w jedno pewne — zdawałoby się nie mające ze sobą związku — sprawy... Słyszał pan o kulcie Miłosierdzia Bożego? Nie? To zrozumiałe. Jeszcze nie minęło dziesięć lat od śmierci tej, której polecono rozpowszechnić ten kult w całym świecie. Tylko Bóg daje takie polecenia. W pewnym klasztorze w tak mało mającej wpływu na losy świata Polsce pojawiła się za­konnica, półanalfabetka, zwykła siostra „drugiego chóru”, a na dodatek gruźliczka... Umrze w trzydziestym którymś roku życia, lecz przedtem otrzyma misję powiedzenia wszystkim, aby się uciekali do Bożego Miłosierdzia i aby to Miłosierdzie z kolei przenosili na świat... Co pan na to, panie majorze?

Słucham z zaciekawieniem. Chciałbym tylko o jedno za­pytać: czy Miłosierdzie Boże jest czymś, o czym trzeba chrze­ścijan po dwóch tysiącach lat pouczać?

Na pewno nie. A jednak... Jednak właśnie wtedy, gdy przychodzi czas opuszczenia bezpiecznych szeregów i dania nurka w morze ludzkie, otrzymujemy na drogę wiatyk: za­pewnienie o Miłosierdziu. Dlatego właśnie mówię, że te wszy­stkie znaki jakoś się wzajemnie ze sobą łączą...

Może pan ma i rację — rzekł Herbert. — Choć jestem katolikiem od urodzenia, katolicyzm odnalazłem dopiero nie­dawno. Miałem uczucie, że coś się w nim gotuje, przetwa­rza... Myślałem, że tak mi się tylko wydaje, ponieważ go nie znam...

Stary mężczyzna zatrzymał się.

Któż go naprawdę zna? — powiedział. — To wulkan zdolny do najbardziej nieoczekiwanych wybuchów. To drze­wo, które nie czeka wiosny, by kwitnąć, ale samo tworzy wiosnę. Jej bliskość mówi wiele... Kto wie, przed czym stoi­my? Sięgnął do portfelu, wyjął z niego mały obrazek.

Zna pan to? To jest nasza Matka Boska Częstochowska. Proszę, niech pan weźmie ten obrazek i niech pan go zacho­wa...

Dziękuję.

Znów ruszyli spacerem wokół klombu.

Widzi pan — ciągnął książę — znowu coś niby odda­lonego, a łączącego się w całość... Ostatnie sto lat to ciągłe objawianie się Maryi. W Lourdes, w Fatimie... Jako Polak — a Polacy, muszę panu powiedzieć, mają w tej mierze duże ambicje — czułem się trochę dotknięty; dlaczego Ona nie uka­zuje się u nas? Potem jak co roku pojechałem do Częstochowy. To jest miejsce, gdzie rodzi się wiele myśli... I tam nagle uświadomiłem sobie: po co Ona ma się u nas objawiać? W Lourdes, w Fatimie trysnęły źródła... Przez Częstochowę płynie od wieków rzeka. Do Lourdes przyjeżdżają setki ty­sięcy, a potem robi się pustka. W Częstochowie nigdy nie jest pusto... W Lourdes wciąż się dzieją cuda. U nas rzadko... — Znowu zatrzymał się. — Jeżeli światu potrzebne jest Miło­sierdzie, to przecież Jego Miłosierdziem jest Ona... Przed ro­zejściem się w świat apostołowie zebrali się wokół Niej... Bo wtedy także, panie majorze, był czas nurkowania...

Zebranie skończyło się późno. W końcu wszyscy powstali. Podchodzili do belgijskiego księdza i z powagą ściskali mu dłoń. Geibler zbliżył się dyskretnie do Köstringa.

Co teraz, księże wikariuszu?

Wracajcie do domu. Teraz ja zajmę się księdzem Thoo-rensem.

Jeden po drugim robotnicy opuszczali pokój. Ksiądz Thoo-rens włożył swoją wyświechtaną marynarkę. Herbert wziął go pod ramię.

Czy ksiądz naprawdę chce dzisiaj w nocy odjechać?

Ależ tak, koniecznie, proszę księdza. Jutro rano muszę być w pracy. Jestem naprawdę robotnikiem — uśmiechnął się.

Pociąg ma ksiądz o dwunastej z minutami, prawda?

Tak.

W takim razie może zejdziemy na dół na kolację?

Dziękuję, nie jestem głodny! Zjadłem tyle kanapek...

A więc proszę do mnie. Zrobimy sobie kawę lub herbatę i porozmawiamy...

Jeżeli ksiądz ma ochotę — z wielką chęcią. Nie chciał­bym jednak zabierać księdzu czasu i przeszkadzać w normal­nych zajęciach. Poza tym obawiam się, że już za godzinę będę spać na stojąco. Trochę mało się sypia...

Przedrzemie się ksiądz u mnie.

Nie, nie! To byłby skandal.

Przesada.

W górę i w dół sunęła winda — tak zwany paternoster — składająca się z nie kończącego się łańcucha otwartych kla­tek. Wsiedli do niej, w chwili gdy podłoga klatki zrównała się z podłogą piętra, i zjechali w dół. Ruch na ulicy ustawał: o tej porze większość aut była już w garażach, a ich właści­ciele tkwili w fotelach przed ekranikami telewizorów. Lam­py przeciwmgielne prószyły żółtym blaskiem niby deszczem drobniutkich confetti. Spoza kotar wiszących na oknach restauracji i piwiarni przesiewały się smugi drgającego neo­nowego blasku.

Nie wiem, jak księdzu dziękować, że ksiądz zgodził się do nas przyjechać... — zaczął Herbert.

Nie ma o czym mówić! Jeżeli tylko mój przyjazd ma się na co przydać...

Przyda się na pewno. Ksiądz widział, jak się zapalali w dyskusji? Będą jeszcze mieli materiał do myślenia na póź­niej. Ale muszę się księdzu przyznać, że wynoszę z dzisiej­szego wieczoru pewne smutne odkrycie: to mianowicie, że nie nadążam za wami młodymi...

Ksiądz Thoorens zaśmiał się z zażenowaniem.

Nie tak znowu wielka musi być między nami różnica wieku — powiedział. — Ludzie biorą mnie za smarkacza. Ale byłem już w maquis... A poza tym: czy myślenie młode jest myśleniem lepszym?

Może nie zawsze. Ale w tym wypadku... Wy już zdoby­wacie, my ciągle jeszcze tracimy...

Proszę nie mówić o naszych zdobyczach. Jeszcze ich nie ma. Dopiero próbujemy uzyskać dostęp do tych, co odeszli. Wy ich ciągle macie...

Herbert potrząsnął głową.

My ich już także nie mamy! Ksiądz buduje swoją opinię na podstawie naszych skłonności do zrzeszania się. To zu­pełnie co innego. Jesteśmy narodem związków i organizacji. Lecz w ciągu ostatnich kilku lat dokonała się u nas ogromna zmiana i — westchnął — dokonuje się ciągle. Z początku wy­glądało inaczej. Ludzie wyszli z okropności wojny z poczu­ciem, że jedyną rzeczą, która nie zawiodła, jest religia. Chrze­ścijaństwo stało się modne...

Niestety! — wtrącił ksiądz Thoorens — nie ma nic tra-giczniejszego!

Nie ma nic tragiczniejszego — przyznał — bo to skrywa rzeczywistość. Nie ma nic groźniejszego, niż gdy nasze pre­tensje do świata stroją się w szatę religijną... Gdy każdy protest musi podpisywać biskup, pod każdym apelem musi być gromada księży... Gdy każda nasza pretensja musi być sprawą Bożego sądu...

Krótko mówiąc — powiedział ksiądz Thoorens — gdy zaczyna obowiązywać „dobre myślenie”.

Tak. Najprzód widzimy pełne kościoły, a potem nagle pewnego dnia kościoły pustoszeją. Nie możemy zrozumieć, jak się to stało. Ci sami ludzie, którzy krzyczeli tak głośno...

To samo, co u nas. Bogactwo, jakie zapanowało, ma zdolność dławienia... Jeszcze walczy się o wolną szkołę, bar­dziej zresztą na złość drugim. Jeszcze urządza się dzieciom uroczyste komunie i prowadzi ostentacyjnie w białych su­kienkach do kościoła. Rodzice tak są zajęci robieniem pie­niędzy i urządzaniem się w swoim bogactwie, że chcieliby, aby wszystkie ich obowiązki wobec Boga przejęły dzieci. Ale cóż? Dzieci także nie mają na to ochoty. Białe sukienki już nie imponują dziewczynkom... Opowiadania o bohaterskich chłopcach już nie pociągają chłopców...

Więc i to ksiądz zna?

Znam. Ideał bohaterstwa przestał imponować młodzieży.

I co na to robić?

Niektórzy zachwalają sport. Osobiście nie mam do spor­tu przekonania. Zbyt łatwo zamienia się albo w zawodow­stwo, i wtedy głuszy wszystkie inne zainteresowania, albo staje się kibicostwem, a to jest nałóg, obrzydliwy jak każdy inny...

Lecz jeśli my nie potrafimy uczynić naszego bohaterstwa atrakcyjnym, dokona tego kto inny...

Myśli ksiądz o wojnie?

Tak.

Obawiam się, że nawet wojna współczesna nie służy ideałowi heroizmu. Dawniej rycerz zsiadał z konia, gdy jego przeciwnik był bez wierzchowca. Dziś uważałoby się to za idiotyzm.

Na pewno.

Nie umiem odpowiedzieć księdzu na jego pytanie i dla­tego powtarzam: proszę nie mówić, że mamy rezultaty. Każdy z nas próbuje na swoim odcinku. Ja mam element nie naj­gorszy: inteligentną młodzież robotniczą. Można ją „chwycić” na zainteresowania techniczne. Moi koledzy pracują w gor­szych warunkach. Zaszli do Marolles. Ksiądz wie, co to jest Marolles? To dzielnica Brukseli zamieszkała przez ludzi, którzy dobrowolnie zrezygnowali z pracy. Wolą żyć z zasiłków niż pracować w fabrykach. Dlaczego? Bo się im ich wysiłek „nie opłaca”. Skoro nie mogą zarobić na telewizję, na samo­chód, na luksus, wolą nie mieć nic... To są ludzie zbunto­wani. Wytłumaczyć tym ludziom sens życia wysiłkiem i hero­izmem — to prawdziwa kwadratura koła!

Doszli do domu, w którym mieszkał Köstring. Herbert otworzył drzwi na dole i wprowadził gościa na schody. Gdy zatrzymali się pod drzwiami mieszkania, doszło spoza nich basowe szczekanie Petera.

Proszę — Herbert, wprowadzając księdza Thoorensa, musiał krzyczeć, chcąc być usłyszanym wśród jazgotu psa. — Cicho, Peter! Zostawię księdza na chwilę samego, muszę sprowadzić na dół tego krzykacza. Chodź, Peter!

Prośbami i groźbami zmusił psa, by zbiegł na dół bez wy­szczekania na schodach całej swej radości. Gdy wrócił, zna­lazł księdza Thoorensa przed wiszącymi na ścianie fotogra­fiami.

Czy to może ksiądz? — zapytał gość, wskazując foto­grafię Herberta w mundurze lotnika pośrodku grupy kole­gów.

Tak, to ja... Thoorens gwizdnął cicho.

Nie przypuszczałem... — powiedział.

Tak — rzekł Köstring. — Byłem lotnikiem, jak ksiądz był żołnierzem maquis. Staliśmy przeciwko sobie...

A teraz szukamy razem... Zmieniają się fronty.

Och, to nie fronty się zmieniają. To my odkrywamy, czegośmy przedtem nie mogli zobaczyć...

— „Przyszedłem na ten świat, aby ci, co nie widzą, przej­rzeli...”

Tak. Tylko choć otworzyły się nam oczy, widzimy za mało. Chcielibyśmy mieć sprawdzian, znak... Czy ksiądz też widzi potrzebę tego znaku?

Oczywiście. — Przetarł dłonią po spoconym czole. — Czy ksiądz pozwoli, że zdejmę marynarkę? Odkąd pracuję w garażu, zawsze mi jest gorąco.

Proszę się nie krępować.

Dziękuję. Mówiliśmy o znaku. Ależ naturalnie, że dobi­jam się także o niego. Lecz... zacytuję księdzu piękny aforyzm Konfucjusza: „Gdy miałem lat piętnaście, wyruszyłem na poszukiwanie mądrości; gdy miałem lat trzydzieści, wydawało mi się, że wszystko wiem, gdy miałem lat czterdzieści, utra­ciłem złudzenia; gdy miałem lat pięćdziesiąt, zrozumiałem wolę nieba; gdy miałem lat sześćdziesiąt, zdobyłem łagodność wewnętrzną...” Ale my wciąż jeszcze jesteśmy pokoleniem czterdziestolatków. Weszliśmy dopiero w okres próby...

Aforyzm jest kapitalny. Ale wydaje się; że nie wszyscy muszą czekać sześćdziesięciu lat dla uzyskania pokoju ducha.

Na pewno nie. Wiek biologiczny nie ma nic wspólnego z wiekiem subiektywnym każdego człowieka. Cisza dla jed­nego może przyjść wcześniej, dla drugiego później. Tamto jest odkryciem praw ogólnych...

Ziewnął, zasłaniając usta dłonią. Herbert zauważył to. Po­jął, że jego gość musi być bardzo zmęczony.

Ale ja księdza męczę, a niczym go jeszcze nie poczęsto­wałem. Zaraz postawię wodę. Herbatę czy neskę?

Proszę o kawę. Już mnie nachodzi senność.

Ksiądz dużo pracuje?

Nie... O przepracowaniu nie ma mowy. Ale gdy który z nas zostaje robotnikiem, musi być dobrym robotnikiem. Musi wyrabiać swoje. I musi być zawsze w dobrym humorze... To jest najtrudniejsze. Trzeba się czasami trzymać tak... — zacisnął swoją dużą pięść. — Wieczorem — dorzucił cicho — człowiek jest jak odarty ze skóry. A właśnie wtedy przycho­dzą towarzysze na pierwsze rozmowy... Ale tak właśnie jest dobrze — podjął żywiej. — Dobrze jest być tak zmęczonym, że się zasypia, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki...

Herbert poszedł do kuchni nastawić imbryk. Ksiądz Thoo-rens, pragnąc odpędzić sen, chodził wokół stołu. Jego wzrok ślizgał się po wiszących fotografiach.

Ciekawa twarz — zatrzymał się przed fotografią Hugo­na. — Pewno kolega z tamtych czasów?

Tak. Kolega i przyjaciel. Zginął w czterdziestym. Nieraz myślę — dorzucił w nagłym porywie szczerości — że zginął przeze mnie...

Na pewno niepotrzebne skrupuły.

I tak, i nie. Zabiły go angielskie bomby. Ale stało się to w chwili, gdy zrozumiał, że od niego odszedłem. Wprawdzie wtedy wydawało mi się, że zawołał na mnie Bóg...

Ksiądz Thoorens stał dalej przed fotografią, przyglądając się jej uważnie. Trzymał dłonie w kieszeniach. Nie obracając się ku Herbertowi, rzekł:

Gdy postanowiłem iść do seminarium, mój ojciec zerwał ze mną. Potem pogodził się z tym. Ale gdy zostałem księ-dzem-robotnikiem, wyrzekł się mnie znowu...

Zapanowała cisza. Stojący na półce zegarek tykał głośno. Ulicą przemknęło auto. Köstring powiedział:

To tak, jakby to było regułą...

O, na pewno — odpowiedział. — Są reguły... I to one tworzą znaki...

Z kuchni doszło gwałtowne szczekanie. Woda gotowała się i Peter, któremu bulgotanie wrzątku przypominało, że kiedyś kipiący ukrop oblał mu łapę, ujadał alarmująco. Herbert wy­biegł do kuchni. Rozłączał właśnie kontakt, gdy poczuł ból skręcający wnętrzności. Oparty o ścianę, pasował się z nim dłuższą chwilę, zagryzając wargi. Kiedy wreszcie skurcze po­częły ustępować, siadł na stołku. Czekał, aż wszystko minie, by móc wrócić do pokoju z uśmiechem. Ten ksiądz obudził w nim taki szacunek, że nie chciał go absorbować swoimi dolegliwościami. „Nareszcie — myślał — jest ktoś, kogo bę­dę mógł zapytać. Człowiek o tych samych doświadczeniach, a choć młodszy, o ile dojrzalszy...”

Lecz gdy wrócił do pokoju, znalazł księdza Thoorensa śpią­cego w najlepsze w trzcinowym fotelu. Nie obudził go. Zgasił światło i na palcach wysunął się do kuchni.

CZĘŚĆ DRUGA Uliczka nosząca imię słynnego grenadiera republiki wspi­nała się po stoku Montmartre’u. Jeszcze jeden zakręt — i w pa­rę minut można było z niej wyjść na rozkrzyczany, zasta­wiony budami wiecznego lunaparku bulwar Rochechouart, nad którym zdawała się unosić w powietrzu minaretowata bazylika. Ale jasnowłosy mężczyzna przyszedł od strony przeciwnej. Dźwigał na ramieniu długi brezentowy worek w rodzaju tych, jakie służą żołnierzom za bagaż osobisty. Na brezencie widać było wyblakłe nieco litery US. Zatrzymał się przy drzwiach hotelu. Pchnął je. Lokal robił wrażenie ob­skurnego. Z lewej strony mrocznego korytarza znajdowały się szklane drzwi, przez które widać było pokoik ze stołem pośrodku. Siedząca tuż nad rozłożoną płachtą gazety kobieta podniosła głowę. Zapytała głosem grubym, prawie męskim:

M’sieur?

Powstała i szła ku niemu. Była ogromna, a jej potargane włosy wydawały się kudłami Gorgony. Miała na sobie rodzaj kitla, który powinien być biały, lecz odznaczał się barwą trudną do określenia. Jej ogromne stopy tkwiły w wojłoko­wych pantoflach. Sunęła ku przybyłemu niby taran, mierząc go nieufnym spojrzeniem.

Vous désirez, m’sieur? — powtórzyła swoje pytanie.

Chciałbym dostać pokój — odpowiedział. Akcent był twardy, cudzoziemski.

Podeszła do niego blisko, prawie dotykała go swym wiel­kim brzuchem, górującym nad rozpłaszczonymi piersiami. Przyglądała mu się uważnie.

Nie mam nic... — oświadczyła. Naciskała na niego, jak­by go chciała wypchnąć sobą za drzwi.

On jednak nie cofnął się. Oparty na swym worku, powie­dział:

Mój przyjaciel, Jean Cattou, przysłał mnie tutaj...

A, bon! — zatrzymała się w swym szturmowym mar­szu. — Cattou? To pański przyjaciel?

Znowu przyglądała się mężczyźnie, tym razem nieco łaska­wiej. Przybyły był człowiekiem młodym. Z brązowej, opalo­nej twarzy patrzyły szaroniebieskie oczy. Choć policzki miał pokryte parodniowym zarostem, a na twarzy wyraz zmęcze­nia, musiał zwrócić jej uwagę surową, drapieżną urodą.

Tak, mój przyjaciel — potwierdził.

A on co? Gdzie jest?

Został.

To znaczy gdzie?

W Afryce...

Bon. Szkoda, że nie wrócił. Cattou to porządny chłop. Żeby go tylko nie zabili... — Patrzyła na przybyłego z pomie­szanym wyrazem podejrzliwości i sympatii. — A pan wrócił?

Wróciłem...

Na długo?

Myślą, że na parę dni...

Zakaz przebywania? — zapytała.

Ściszył nieco głos:

Nie mam papierów...

A, bon... — Ona także mówiła ciszej. To niedobrze... — Zatarła kłopotliwie swe olbrzymie dłonie. Nie przestawała przypatrywać się młodemu mężczyźnie. — No, ale skoro to Cattou przysłał pana... Coś się znajdzie... Tylko bez głupstw... Niech pan nie włazi w oczy flikom. I tu także, w hotelu. Mam przyzwoitą klientelę: uczciwe panienki, porządnych kupców. Nawet księży...

Dobrze — uciął.

Wymieniła cenę pokoju, dorzucając: — Płatne z góry co trzy dni.

Zgoda.

Wydawała się zaskoczona, że ten przystojny chłopak nie targuje się i nie jest bardziej rozmowny.

Dam panu pokój na pierwszym. Niech pan bierze swój worek, zaprowadzę pana. Coś mało pan przywozi...

Mało — powiedział, idąc za nią po krętych schodach oszczędnie oświetlonych ledwo tlącą się żarówką. — Można było więcej: dżumę, malarię...

Zachichotała grubym basem.

Humorku pan nie stracił...

Otworzyła drzwi i wpuściła go pierwszego. Pokój był wąziutki jak cela więzienna. Łóżko zastawiało połową drzwi. Dalej była szafa i umywalka z bidetem, zakryte parawanem, który przesłaniał okno, sprawiając, że w pokoju panował denerwujący półmrok. Panował tu także niemiły zapach wil­goci i kurzu. Gospodyni podeszła do okna i otworzyła je; z dołu wtargnął hałas uliczki pełnej dudniących, wyładowa­nych towarem ciężarówek. Obrzuciła krytycznym okiem po­kój, przeciągnęła spojrzeniem po kurkach umywalki, spraw­dziła, czy wszędzie pali się elektryczność. Przesunęła dłonią po czerwonej wyłatanej kołdrze. Powiedziała jeszcze raz: — Et voilà — po czym wyszła.

Mężczyzna, zostawszy sam, usiadł na łóżku. Był bardzo zmęczony. Całą noc tłukł się w przepełnionym pociągu, a przedtem miał za sobą dwudniową podróż okrętem w wa­runkach, których nie można było nazwać komfortowymi. Czuł się również wyczerpany przeżyciami tygodnia poprzedzają­cego podróż. Bolały go kości, krew pulsowała dokuczliwie pod czaszką.

Sięgnął do kieszeni zrudziałej i ciasnej marynarki, wydo­był paczkę papierosów. Zapalił. Zdjął buty i wyciągnął się na łóżku. Było zachęcająco szerokie, ale tak krótkie, że stopy mężczyzny w wojskowych khaki skarpetkach sterczały poza jego brzegiem. Pod głową miał wałek pokryty zżółkłym po­krowcem.

Mocno zaciągając się, patrzył w spękany sufit nad głową. Jeszcze raz przepowiedział sobie w pamięci wydarzenia osta­tnich dni: Awa, starcie się z sierżantem Lemage, ucieczka, pomoc Jussufa, podróż pod pokładem, przybycie tutaj... Gwałtowny bieg wypadków był nie lada wstrząsem: lecz ten wstrząs wydawał się także burzą, która rozładowała parną, wezbraną atmosferę. Rozładowała — ale nie stanowiła roz­wiązania. Młody mężczyzna miał uczucie, że z twardego gruntu zeszedł na uginające się pod stopami bagno. Trzeba było coś postanowić. On jednak nie należał do ludzi nawy­kłych do układania swych planów naprzód. Pragnął jak naj­szybciej zacząć działać. Wsunął rękę do kieszeni spodni. Było tam kilka zwiniętych w rulon banknotów i garść bilonu. Prze­wróciwszy się na bok, policzył. Jasnobłękitny papierek tysiąc-frankowy — to była rezerwa na hotel. Cena, którą mu baba kazała płacić, była słona. Nie miał jednak wyboru. „W Pary­żu — myślał — trzeba będzie przebywać jak najkrócej. Tyle tylko, ile koniecznie potrzeba.”

Potem zadrzemał. Obudziwszy się koło południa, przede wszystkim wziął się do mycia. Nie przychodziło to łatwo, umywalka była mała, zaś przemyślny, otwierający się tylko za naciśnięciem kran nie pozwalał myć się pod strumieniem wody. Rozebrawszy się do naga, kolejno uwalniał skórę z kurzu i potu. Ciało miał gładkie, muskularne, równo opa­lone; jedynie na biodrach pozostał jaśniejszy ślad po slipach. Umywszy się, zabrał się do golenia. Z lekkim skrzypem brzytwa zbierała mydło z ogorzałych policzków. W lustrze nad umywalką widział swe jasne włosy, błękitnoszare oczy i całą twarz, która uwolniona od zarostu wydawała się je­szcze młodsza niż poprzednio. Kiedy obrócił się ku oknu, zobaczył po drugiej stronie wąskiej uliczki tkwiącą w lufciku głowę kobiety, która mu się z zainteresowaniem przyglądała. Nie czuł się tym wcale zażenowany. Obojętnie zajmował się dalej swoją toaletą.

Przebrał się w czystą bieliznę, którą wydobył ze swego worka. Ubranie miał tylko jedno — to, co na sobie: dar Jus-sufa, a właściwie wymiana za mundur. Marynarka cisnęła go pod pachami i rozdymała się na piersiach. Czuł się w niej źle. Ale mycie odświeżyło go i wróciło mu energię. Zamknąwszy worek na kłódkę, opuścił pokój. Na podeście, obok drzwi ustępu, spoza których ział wstrętny odór, sprzątała kobieta o inteligentnej twarzy, w okularach. Przywitała go grzecz­nie: — Bonjour, m’sieur. — Odburknął jej pośpiesznie i z tu­potem zbiegł na dół. Gospodyni wyjrzała ze swego pokoju, by wziąć od niego klucz. Swym zabawnie grubym głosem zapytała:

Już na miasto?

Tak.

Bon. Niech pan uważa...

Zeszedł uliczką do innej, szerszej, biegnącej w prawo, rów­nież w dół. Pełna była mknących szybko aut. Idąc, obojętnie przesuwał wzrokiem po mijanych witrynach: składu z odzie­żą dziecinną, cukierni, sklepu ze sprzętem samochodowym... Nieco dalej stała na chodniku wycięta z dykty postać bre-tońskiej chłopki trzymającej kartkę w ręku. Figura należała do znajdującej się obok restauracji, zaś kartką było menu. Uświadomił sobie, że jest głodny i że nic od poprzedniego dnia nie jadł. Przyjrzał się kartce. Ceny, choć skromne, jemu wydały się olbrzymie. Mimo to zdecydował się wejść.

Była to nawet nie restauracja, ale mała, mroczna restaura­cyjka regionalna, jakich pełno w Paryżu i których egzystencja stanowi niedocieczoną tajemnicę dla każdego, kto do miasta przyjeżdża. Cztery zaledwie znajdujące się tutaj stoliki po­kryte były serwetami w barwną kratę. Wzdłuż ścian ciągnęły się półeczki, a na nich stały talerze, dzbanki i figurki bretoń-skie. Niżej wisiały obrazki i barwne reklamy. W głębi znajdo­wał się kredens zastawiony butelkami rozmaitego kształtu.

W restauracyjce było pusto. Tylko przy jednym stoliku siedziały dwie zatopione w rozmowie kobiety, z których jedna była podającą, a prawdopodobnie także właścicielką lokalu. Przerwawszy rozmowę, wstała, podeszła do mężczyzny. Po­wiedziała grzecznie: — Bonjour, m’sieur — położyła przed mężczyzną egzemplarz tego samego menu. Czekała cierpli­wie, aż wybierze. Jeszcze zapytała:

A do picia?

Piwo.

Parfaitement, m’sieur. — Odeszła w drzwi, oddzielające salkę restauracyjną od kuchni. Słyszał, jak powtarzała komuś zamówienie. Wróciła z butelką piwa i postawiła ją przed gościem. Powróciła do stolika, przy którym siedziała poprze­dnio, by prowadzić dalej rozmowę z towarzyszką. Z głębi lokalu wyszedł duży biały pies. W szczenięcych niezgrabnych podrygach zaczął kręcić się wokół mężczyzny. Kobieta pode­rwała się, aby go odpędzić, ale widząc, że przybyły życzliwie wyciąga do niego rękę, powróciła do rozmowy. Przerwała ją dopiero po jakichś dziesięciu minutach, by przynieść z kuchni zamówioną potrawę.

Voilà, m’sieur.

Dziękuję.

Jadł chciwie, więc choć starał się to robić wolno, ani się obejrzał, gdy jego talerz był pusty. Byłby dał radę co najmniej dwom takim porcjom. Wiedział jednak, że i to śniadanie było w jego warunkach luksusem. Rozparłszy się w krześle zapalił papierosa. Dym cienką smużką płynął w górę; spoza okien zawieszonych koronkową firanką życie wdzierało się do salki gwałtownym rytmem pędzących aut. Gdy na chwilę robiło się cicho, słychać było paplaninę kobiet. Mówiły jednak obie jednocześnie tak prędko, że nie mógł uchwycić, o czym rozmawiają.

W końcu zapłacił i wyszedł na ulicę. Pomaszerował dalej w dół. Znowu mijał wystawy sklepowe, przy których zatrzy­mywał się na chwilę: księgarnię, papeterię, mały sklepik z guzikami, biuro podróży oblepione kolorowymi anonsami wakacyjnych wycieczek. Skręcił w boczną uliczkę, prawie potknął się o stołek ze stertą gazet. Przeszedł obok lady, na której leżały kawałki mięsa, i drugiej, prezentującej jakąś niezliczoną ilość serów. Minęła go listonoszka z naręczem li­stów, gazet i paczek. Zza zakrętu wynurzyła się czarna ściana kościoła. Obszedł go od tyłu. Pod wielką tablicą z napisem „Notre-Dame-de-Lorette” znajdowały się schody prowadzące w dół do metra.

Przed zejściem zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się planowi linii podziemnych. Korytarze o ścianach wykłada­nych kafelkami robiły wrażenie wielkiego klozetu; złudzenie było tym większe, że panowała tutaj niemiła woń. Gdzieś za ścianami przelatywały z hukiem pociągi, w przejściach trzaskały wahające się żelazne zastawki. Ludzie szli spiesz­nie, niektórzy biegli. Kobieta siedząca na składanym krze­sełku znudzonym gestem dziurkowała bilety. Nad peronem po obu stronach wisiały wielkie barwne reklamy. Chłopiec w płaszczyku z kapturkiem ciągnął rączkę automatu z cze­koladkami.

Pociąg nadleciał z hukiem i łoskotem. Jasnowłosy mężczy­zna pojechał razem z tłumem ludzi. Przesiadał się dwukrotnie. Ulica, na którą się nareszcie wynurzył, była szeroką, spo­kojną aleją, przecinającą okrągły placyk z pomnikiem po­środku. W perspektywie jednej ze zbiegających się tutaj ulic widać było obrócony bokiem Łuk Triumfalny. Przy krawęż­nikach auta zaparkowane były kilku sznurami. Mężczyzna wiódł wzrokiem po numerach domów. Ten, przed którym się zatrzymał, nie różnił się od sąsiednich niczym — chyba tylko małą tabliczką z dyskretnym napisem. Nacisnął guzik i drzwi odskoczyły. Miał przed sobą bramę, a za nią maleńkie, nie­zmiernie czysto utrzymane podwórze. Nie było tu nikogo, kto by mógł mu wskazać, gdzie ma iść. Ale on pewnie ruszył po schodach na górę.

Na pierwszym piętrze spotkał woźnego — niskiego siwego człowieczka o przystrzyżonych wąsach. Woźny przyglądał mu się przez chwilę, jakby zastanawiając się, w jakim języku ma go zagadnąć. Wreszcie odezwał się po niemiecku:

Dzień dobry panu. Czym mogę służyć?

Odpowiedział w tym samym języku, zapytując o kogoś z tytułem „radca” przy nazwisku. Woźny ze zrozumieniem skinął głową. Nie wydał się zdziwiony. Wskazał przybyłemu małą kanapkę.

Niech pan siądzie, proszę, i chwilę poczeka — rzekł. — Pójdę zobaczyć, czy radca będzie mógł pana teraz przyjąć.

Podszedł do jakichś drzwi, zapukał i wszedł. Jego nieobec­ność nie trwała długo. Już po chwili drzwi otworzyły się; wy­szedł z nich najprzód woźny, a potem w progu stanął szpako­waty, wygolony pan w okularach. Mężczyzna wstał, a tamten przyglądał mu się uważnie. Potem ruchem głowy dał znak przybyłemu, by wszedł za nim do pokoju. Był to mały, skro­mnie urządzony gabinet. Na ścianie nad biurkiem wisiało duże zdjęcie przedstawiające głowę dostojnika o przymrużo­nych niby w dobrodusznym uśmiechu oczach i dużych ustach z opadającymi kącikami. Po przeciwnej stronie widać było fotografię gotyckiej świątyni. Radca usiadł za biurkiem, wska­zując mężczyźnie krzesło naprzeciwko siebie.

Proszę, niech pan siada. Znowu się widzimy.

Tak.

Nie sądziłem, że pana tak prędko zobaczę... Zresztą zjawienie się pana uprzedziły już pewne papierki... Aż się dziwię, że pan przychodzi po tym tutaj... Stawia pan mnie w trudnym położeniu. Czego pan chce?

Młody mężczyzna siedział bez słowa. Miał zmrużone oczy i mocno zaciśnięte usta. Policzki drgały ruchem naprężanych mięśni.

Radca, czekając na odpowiedź, sięgnął do stojącego na biurku pudełka z cygarami. Powoli wycinał w ustniku rowek. Potem zapalił cygaro. Mdła woń napełniła pokój.

No więc, co mi pan powie? — podjął. — Sprawa jest nieprzyjemna. Przedstawiliśmy pana jako człowieka, do któ­rego mamy zaufanie. Zdawało się, że możemy je chyba mieć. Tymczasem... — Z małego stosiku leżących przed nim papie­rów wydobył jeden. Nie pokazał go siedzącemu przed nim młodemu mężczyźnie, ale znacząco położył na nim palec. — Jest pan dezerterem?

Tak — potwierdził przybysz. Radca pokręcił głową.

Ten sierżant żyje — rzekł. — Pan mógłby wrócić... Czy pan wiedział o tym, że on żyje? — zapytał, widząc, że przy­były milczy. — Wszystko dałoby się naprawić.

Nie wiedziałem, że żyje. Ale to wszystko jedno — w gło­sie młodego człowieka brzmiał upór. — Nie wrócę.

Hm... To mi się nie podoba — zauważył radca, pykając gęstymi kłębami dymu. — Nie chce pan po prostu służyć re­publice francuskiej, czy tak?

Nie chcę.

Dlaczego?

Nie podoba mi się to, co się tam dzieje. Ta wojna...

— „Brudna wojna”... — podpowiedział radca.

Tak się o niej mówi — przyznał chmurno młody męż­czyzna.

Tak ją nazywają komuniści — zauważył radca. — Po­przednio nazywali w ten sposób wojnę w Wietnamie.

Nie jestem komunistą! — wybuchnął przybyły.

Wiem o tym — radca skinął głową. — Byłoby rzeczą bardzo dziwną, gdyby pan nim był. Po tym wszystkim, co pan i pańscy bliscy przeszliście, nie można być komunistą... A jednak mówi pan w tej chwili o „brudnej wojnie”. Hm... — Ogień przemieniał koniec cygara w stożek miękkiego jasno­szarego popiołu. — Co to znaczy według pana: „brudna woj­na”? Proszę, niech pan odpowie.

To wojna — bąknął młody człowiek — w obronie inte­resów...

Każda wojna służy czyjejś sprawie, czy — jak pan woli — czyjemuś interesowi, panie Franz... Wszak takie jest pańskie imię? Wojna jest na pewno złem. Jednakże złem koniecznym. Czy gdybyśmy dzisiaj rozpoczęli wojnę o ziemię, na której pan się urodził i z której został pan wypędzony, czy to byłaby także „brudna wojna”?

Prztyknięciem palca osadził na brzegu popielniczki wałek popiołu. Twarz Franza ściągnęła się. Zmarszczył brwi i na­stroszył je nad oczami.

Nie... — powiedział chrypliwie. — To by było co innego... Radca, siedzący dotąd sztywno, poruszył się swobodniej.

A jednak, drogi panie Franz, komuniści powiedzieliby i wtedy, że to jest „brudna wojna”... Cóż, nie będziemy bawili się w ocenianie, która jest czysta, a która brudna. O wojnie decyduje cel — podniósł w górę palec — a tym celem jest odzyskanie zagrabionej nam ziemi. Otóż gdziekolwiek toczy się dzisiaj wojna, w ostatecznym swoim wyniku toczy się ona o tamtą ziemię. Niech mi pan wierzy, że tak jest, drogi panie. — Pochylił się i poprzez biurko przyjaźnie klepnął Franza po ramieniu. — W gruncie rzeczy mam do pana sła­bość. Może ze względu na pańskiego stryja. Cóż to była za wspaniała, romantyczna postać!... Ale wracając do tego, co­śmy mówili: nasza wojna nie skończyła się. Trwa. Zmienili się ludzie, zmieniły się pewne hasła i idee, nie zmieniło się to, co najważniejsze. Naj-waż-niej-sze! — wyskandował, potrząsając znowu w powietrzu krótkim, grubym palcem. — Narodowi niemieckiemu nie wolno rezygnować z roli, jaką mu wyznaczyła Opatrzność... Oczywiście w położeniu, w ja­kim się znajdujemy, można działać jedynie stopniowo. Naj­przód trzeba było przezwyciężyć kryzys nędzy, marazmu, rozkład moralny... Inny naród nigdy by się nie był dźwignął z takiego upadku, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. My­śmy jednak tego dokonali. Uzdrowiliśmy przemysł — klasnął wierzchem dłoni w drugą nastawioną dłoń — zbudowaliśmy potęgę przemysłową Republiki Federalnej — klasnął znowu. — Za rok najdalej rozpoczniemy fabrykację ciężkiego sprzętu wojennego. To jest prawdziwy Wirtschafts-wunder. Jeste­śmy krajem o najwyższej w Europie stopie życiowej. Z kolei doprowadzimy do tego, że słaba ekonomicznie strefa oku­pacji sowieckiej siłą ciężkości — rozumie pan? — po prostu siłą ciężkości będzie się musiała do nas przyłączyć. Ci ludzie z Pankow nie mają żadnego znaczenia. Zresztą za rok najda­lej nasze dywizje stanowić będą główny trzon armii zachod­nioeuropejskiej. Jej dowództwo będzie się musiało znaleźć w naszych rękach. A wie pan, dlaczego? Dlatego, drogi panie, że nasi chłopcy nie zasypiali gruszek w popiele, ale zdoby­wali wojenne doświadczenie na rozmaitych polach bitew. To było potrzebne, aby żołnierz niemiecki pozostał niemieckim żołnierzem. I ten żołnierz upomni się niedługo o zagrabione ziemie. O ziemie, na których się urodziliśmy: ja i pan.

Urwał. Młody mężczyzna milczał także; jego twarz zacho­wała ponury wyraz; wzrok miał tępo utkwiony w biurko. Ale radca tego nie widział. Jego błędne oczy zaszły mgłą, a ich spojrzenie powędrowało tęsknie ku połyskującym oknom ka­mienicy po przeciwnej stronie alei. Położone na brzegu popiel­niczki cygaro przemieniało się stopniowo w popiół. Upłynęły dobre trzy minuty, zanim radca, odchrząknąwszy, podjął na nowo rozmowę.

I co pan na to wszystko?

Młody człowiek zamiast odpowiedzieć wzruszył tylko niechętnie ramionami. Ten gest zdawał się wyrażać niewie­dzę. Cisza wróciła. Radca sięgnął po cygaro, włożył je w usta i przymrużywszy oczy, pociągnął z lubością. Wypuścił dym. Jego wzrok już nie wędrował po ulicy, ale rozkazująco utkwiony w przybyszu domagał się odpowiedzi. Pod naciskiem tego spojrzenia Franz podniósł opuszczoną głowę i rzekł:

Muszę coś ze sobą zrobić... Radca otrzepał popiół.

Zapewne — zgodził się. — Ale co? — Nie przestawał przyglądać się młodemu człowiekowi. — To nie jest takie proste — mówił znowu. — Gdyby chodziło tylko o awanturę z sierżantem i z dziewczyną, byłoby pół biedy... Na takie rzeczy patrzy się przez palce... Ale gdy pan nie chce wracać do swojej formacji, łamie pan podpisany i podcyfrowany przez nas kontrakt — rozłożył ręce — wszystko się kompli­kuje... Poza tym — znowu sięgnął do papierka, który leżał przed nim — podobno tamci udzielili panu pomocy w uciecz­ce... Czy to prawda?

Inaczej nie byłbym tutaj... — mruknął.

Jest w tym niby pewna racja — przyznał radca uśmie­chając się. — Nie zmienia ona jednak faktu, że tamci są bun­townikami wobec Francji, a pan żołnierzem francuskim. Pa­triotyzm francuski z pańskiej strony byłby przesadą. Oczy­wiście... Właściwie ci Francuzi nie zasługują, aby im poma­gać. Są jednak naszymi sojusznikami... Doprawdy jest pan strasznie skomplikowanym osobnikiem... Wtedy także...

Wykonałem, co mi było nakazane — rzucił szybko, jakby chciał uprzedzić dalsze słowa radcy.

Zrobił pan także to, czego od pana nie żądano — ton głosu starszego pana nabrał surowości. — Dwie rzeczy ce­chują niemieckiego żołnierza: odwaga i bezwzględny posłuch wobec rozkazu zwierzchnika — słowa szczękały teraz jak zamek ryglujący komorę karabinu. — W panu jest tylko od­waga. To za mało.

Jeszcze raz obrzucił siedzącego przed sobą człowieka zim­nym spojrzeniem oczu, których łagodny błękit stał się na chwilę surową niebieskością glazury. Sięgnął po niedopałek cygara. Nadział go niby serdelek na wydobytą z kieszeni wykałaczkę i przyłożył do warg.

Tak — powrócił do łaskawszego tonu — jest pan stwo­rzeniem skomplikowanym. Niby ślimak wyjęty ze skorupy... Sądziłem, że służba w Legii pozwoli panu stwardnieć. Że zacznie pan traktować sprawy tego świata bez nadmiernej emocji... Pan jest taki podobny do swego stryja, a zarazem taki niepodobny... Przy całym swoim zapale posiadał on tyle chłodu... Może zresztą wydawał się tylko taki?... — Pociągnął z cygara, jakby je całował. — Na czym pan się zna? — zapy­tał. — Co pan umie?

Franz znowu wzruszył gniewnie ramionami. To musiał być jego zwykły gest — jakby niecierpliwego otrząsania się ze wszystkiego, co nie miało sensu.

Znam się trochę — powiedział zduszonym głosem — na broni piechoty. Byłem jakiś czas u zbrojmistrza... Także na autach. W ogóle na motorach...

Radca jakby ze współczuciem pokiwał głową.

To niewiele, rzeczywiście niewiele... Do wojska nadałby się pan niewątpliwie. Ale...

Odłożył cygaro, z którego już nic wyssać nie było można. Starannie i długo rozgniatał je na popielniczce. Gdy podniósł głowę znad tej roboty, spostrzegł utkwiony w siebie wzrok Franza. Zmarszczył brwi.

Co to ja chciałem mówić? Aha... No tak. W Bundes-wehrze znajdzie się z czasem dla pana miejsce. Z czasem. Ale nie teraz. Obecnie tworzy się kadra. Składać się ona musi z ludzi bardzo wyrobionych, nie tylko wojskowo. Pan... Cóż? Mówmy otwarcie: należy pan do tego procentu młodzieży przesiedleńczej, która wymyka się nam z rąk. Mam nadzieję, że tylko chwilowo. Nie potraficie się zaaklimatyzować... Poza tym wojna zrodziła szereg zagadek psychologicznych. Trzeba poczekać, aż je potrafimy rozwiązać. Póki co musi pan tu pozostać...

Rzucił z pasją:

W ciągu paru dni schwyta mnie policja. Radca zrobił uspokajający gest.

No, no, no... — śmiał się dobrodusznie — jeszcze pana nie złapała. Paryż, drogi panie Franz, to morze, w którym rozmaite stwory mogą spokojnie pływać, oczywiście, jeżeli same nie pchają się do sieci. Niech pan sobie cicho przycup­nie, a potem zobaczymy. Czy pan ma z czego żyć?

Zamiast odpowiedzi zrobił właściwy sobie gest uniesienia ramion. Radca patrzył na niego dość długo, a potem, nie spu­szczając z niego wzroku, wysunął szufladę biurka. Na ślepo odliczył pięć tysiącfrankowych banknotów. Zamknąwszy szu­fladę, wyciągnął do młodego człowieka rękę z pieniędzmi.

Proszę — rzekł. — Myślę, że przyda się panu, póki się pan jakoś nie zaczepi. No, niech pan bierze — przynaglił, wi­dząc, że Franz nie sięga po pieniądze.

Nie, nie wezmę... — mruknął; miał usta zacięte i patrzył w bok.

Tylko bez fanaberii! — Radca położył banknoty na stole przed Franzem. — Niech pan nie będzie taki hardy. Proszę wziąć te pieniądze. To jest pomoc, której udziela panu oj­czyzna, nie ja...

Młody człowiek siedział dalej z odwróconą w bok głową. Grube policzki radcy uniósł życzliwy uśmiech.

Teraz wygląda pan zupełnie jak stryj. Zdarta skóra. Dobrze, dobrze, niech go pan naśladuje, ale w tym, co naśla­dować warto. Proszę mnie słuchać: weźmie pan te pieniądze i spróbuje znaleźć sobie pracę. Niech pan unika złych kon­taktów: komunistów, Afrykańczyków, rozumie pan? A za ja­kieś dwa tygodnie niech pan tu do mnie przyjdzie.

Dłonią jakby obciążoną niewidzialnym ciężarem zgarnął pieniądze ze stołu i wepchnął do kieszeni. Ciągle nie patrzył na radcę, który gładził się po wygolonym policzku i śmiał się zadowolony.

To rozsądnie — pochwalił go. — Wcześniej niech się pan u mnie nie pojawia. To nie byłoby dobrze... Potem pomyśli­my o panu i coś się może znajdzie. Wszystko zależy od pań­skiego zachowania... A teraz muszę pana pożegnać...

Wstał. Jego niewielka postać była sztywno wyprostowana. Głowę miał odrzuconą do tyłu, brzuch wciągnięty. Uśmie­chając się błyskał spod pełnych warg sztucznymi zębami. Podszedł do Franza i położywszy mu po przyjacielsku rękę na ramieniu, poprowadził ku drzwiom. Gdy stanęli, poklepał go jeszcze dłonią po karku.

Niech pan się trzyma i niech pan pokaże, że pan jest jednak dobrym Niemcem — rzekł. — W gruncie rzeczy żal mi pana. I rozumiem pana lepiej, niż pan sądzi. Pochodzimy z tego samego obszaru. Pan gdzieś spod Allenstein, prawda? A ja z Koenigsberg. Chodziłem do Kriegsschule razem z Rom-mlem. Nazywaliśmy go wtedy „Białym Misiem”, takie miał jasne włosy. Dawne wspomnienia, dawne... — westchnął. — Pańskiego stryja poznałem na samym początku wojny. Był młody, ale zwracał na siebie uwagę. Postaram się czuwać nad panem. I gdyby pan bardzo potrzebował pomocy, proszę przyjść wcześniej. Głowa do góry! I do zobaczenia...

Mocno, z kilkakrotnym potrząśnięciem uścisnął mu rękę. Wypuściwszy go, jeszcze chwilę patrzył przez nie domknięte drzwi za odchodzącym.

Wiosna rozpoczynała się na dobre. Słońce, coraz jaskraw-sze, ściekało po frontonach kamienic. Kafejki wystawiały swoje stoliki na chodnik i opuszczały na dzień markizy. Dzień trwał długo, wygasał powoli. Mostem Zgody przelewała się kaskada aut rozpryskując się przed schodami Assemblée Nationale. Wewnątrz posłowie toczyli jałowe dysputy; pate­tycznie pytali, jak się to stało, że Francja jest „une grande absente”? Na zewnątrz pod drzewami, na placyku przed Pałacem Burbonów czuwały samochody policyjne. Z podziemi dworca Air-France wynurzył się autobus. W jego szerokich oknach widać było głowy kobiet o jaskrawo wykarminowa-nych ustach, z ogromnymi klipsami w uszach.

Des nouveaux Amerlots — powiedział do Franza prze­chodzący obok człowiek w zniszczonej skórzanej bluzie i w be­recie wciśniętym głęboko na czoło.

C’est ça — przyznał, choć nie wiedział dobrze, o co tam­temu chodzi. Człowiek poszedł dalej w stronę, gdzie ponad dachami widać było, niby zwisający z nieba łańcuszek, wieżę Eiffla. Franz zanurzył się w wąską cienistą ulicę de Grenelle. Minął witrynę z mapami, potem jakąś bramę, przed którą stał tłusty policjant w pelerynie i bacznym spojrzeniem śle­dził przechodniów. Ulicę raz po raz korkowały mijające się auta; inne ostrymi sygnałami klaksonów usiłowały torować sobie drogę. Człowiek z workiem wybierał listy z niebieskiej skrzynki pocztowej. Na rogu ulicy du Bac przed sklepem z artykułami gospodarstwa domowego piętrzyła się sterta koszów, stołków, leżaków i szczotek.

Franz wędrował wolno, zatrzymując się przed każdą pra­wie wystawą. Od czterech dni włóczył się w ten sposób po Paryżu. To miasto było rzeczywiście jak morze. — Jak, bra­chu, nie wiesz, co ze sobą robić — mówili koledzy w Legii — wal do Paryża. Tam zawsze się człowiek jakoś urządzi, znaj­dzie sobie towarzyszy i dziewczynkę, złapie jakieś boulot...

Z tym „boulot” nie szło jednak tak łatwo. Przez ostatnie dni Franz chodził po adresach danych mu przez kolegów. Niektórych ludzi nie mógł znaleźć, inni sami znajdowali się w kłopotliwym położeniu: nie mogli lub po prostu bali się mu pomóc. W Paryżu, twierdzili, nie jest bezpiecznie opie­kować się takimi ludźmi jak on. Dawali Franzowi do zrozu­mienia, że powinien wyjechać.

Jeden jedyny człowiek okazał więcej zainteresowania jego losem. To Jussuf dał mu adres kupca Didiera. Był to właści­ciel sklepiku z owocami i jarzynami na ulicy des Bourdon-nais, tuż obok Hal Centralnych. Didier miał mrugające, we­sołe oczy i niską, okrągłą figurę. Prowadził sklep razem z żo­ną, dwa razy prawie większą od siebie kobietą o twarzy ład­nej, lecz wiecznie czegoś skrzywionej. Gdy Franz, wszedłszy pierwszy raz do sklepu, wymówił nazwisko człowieka, na które Jussuf polecił mu się powołać, Didier, rzuciwszy pręd­kim spojrzeniem na żonę, począł narzekać:

Porządny chłop z tego Habiba. Zrobiłbym dla niego, co by się tylko dało zrobić. Ale co ja mogę? Czas jest zły. Zima była ciężka, wszystko pomarzło. Ci sales cultivateurs śpie­wają takie ceny, jakby nie mieli całkiem sumienia. A nas rząd ciśnie. Wojna w Algierii. Ciężkie się zrobiły czasy, mówię panu. A jakie perspektywy! Prawda, Monique?

Kobieta wysunęła do przodu ukarminowane wargi:

Wszystkie horoskopy na ten rok wypadły fatalnie — stwierdziła kategorycznie.

Widzi pan — podchwycił Didier. Odpiął fartuch. — Do­patrz sklepu, Monique — rzekł do żony. — Skoczę tylko na szklaneczkę z przyjacielem Habiba.

Ale kiedy pochylili się nad kieliszkami aperitifu, Didier nie mówił już o ciężkich czasach. Po przyjacielsku poklepał Franza po ramieniu.

Coś się wykombinuje — zapewnił go. — Nie zrobi się to od razu. Przychodź pan jednak, dowiaduj się, a na koniec coś się wykroi... Co pan umiesz?

Znam się na autach... — bąknął Franz. Didier machnął lekceważąco ręką.

Na tym się zna każdy.

Na radio...

A na telewizji? Franz potrząsnął głową.

C’est moche... — stwierdził kupiec.

Na broni...

Didier zrobił żartobliwy gest wyrażający przerażenie. Ale potem zamyślił się. Zamówił drugą kolejkę. Powtórzył:

Przychodź pan, nie przejmuj się i przychodź. Coś się wymyśli.

Za drugą kolejkę zapłacił Franz mimo oporu Didiera. Już to tkwiło w jego naturze, iż nie znosił jednostronnych ge­stów. Jego sytuacja była rozpaczliwa. Hotel kosztował zbyt wiele, on zaś nie mógł go opuścić, bo tylko tam mógł mie­szkać bez meldowania się.

Do hotelowego pokoiku przychodził tylko po to, by w nim spać. Skąpane w słońcu miasto wywoływało go na ulicę i za­chęcało do nie kończącej się włóczęgi. Przemierzał je wzdłuż i wszerz. W pierwszych dniach swego pobytu w Paryżu, wy­piwszy na stojąco filiżankę kawy z dwoma rogalikami w ja­kimś bistro, dawał nurka w zatęchłą studnię metra, by wysu­nąć głowę na stacjach noszących dziwne nazwy: Oberkampf, Campo Formio, Bonne Nouvelle. Ale potem nawet tych dwa­dzieścia franków okazało się zbyt dużym wydatkiem. Zaczy­nał teraz dzień od zejścia do wielkich bulwarów, a potem ulicą Montmartre docierał do Hal. Codziennie zaglądał do sklepu Didiera. Przeważnie nie znajdywał kupca w sklepie; za kontuarem królowała Monique z pogardliwym wyrazem twarzy. Mówiła mu: — Niech pan poczeka. — Postukując opadającymi pantoflami na wysokich obcasach, szła w głąb sklepu. Słyszał, jak mówiła do dziewczyny-sprzątaczki: — Va, Denise, chercher patron. Vite! Dites-lui, que son Boche est venu!

Didier przychodził, rozkładał ręce. — Jeszcze nic, jeszcze nic — tłumaczył. — Ale przychodź pan. Coś się na pewno skombinuje.

Po spotkaniu z Didierem nie było już nic do zrobienia do wieczora. Franz wędrował dalej. Tym razem nie miał żadne­go wytkniętego planu. Tą lub inną ulicą wychodził na brzeg rzeki. Gałęzie platanów nabrzmiewały pąkami, słońce bez­karnie zalewało bulwary swoim blaskiem. Ponad wyspą strzelała w górę cienka iglica Sainte-Chapelle. Mijał jeden most, potem drugi. Na przeciwległym brzegu Sekwany mia­sto nosiło inny charakter: było pełne barw, hałasu, młodości. Na chodnikach kłębił się tłum dziewcząt z włosami w „koń­ski ogon” lub z krótką chłopięcą fryzurą i chłopców, których dziecinne twarze oblepione były brodami. Przed sklepami ciągnęły się stoły z książkami, zeszytami, blokami, masą róż­norodnych ołówków. Witryny Raoula czy André ukazywały setki modeli obuwia. Co chwila napotykało się wejścia do kin, a obok nich tablice z fotosami. Z wąskich bocznic, na których cisnęły się jedna obok drugiej małe restauracyjki, bił drażniący zapach frytek. Młody i silny organizm Franza domagał się porcji obfitszych niż te, na które sobie pozwalał; przytłumiony, lecz nie zaspokojony głód utrzymywał go w sta­nie stałego rozdrażnienia.

Tego dnia zmęczenie przeważyło nad głodem. W poszuki­waniu miejsca, gdzie będzie mógł usiąść, skręcił w bramę parku. Ujęty w niską cembrowinę krąg stawu skupiał wokół siebie gromadę chłopców w kusych majteczkach. Małe ża­glowce pruły wodę, chłopcy wrzeszczeli, jakby ich obdzie­rano ze skóry. Ławki wokoło były pełne, ale Franz na brzegu jednej z nich zobaczył wolne miejsce. Dwie damy siedziały obok, rozprawiając żywo, z równą szybkością robiąc coś na drutach. Na jego widok przycichły, schyliły głowy i sponad okularów przeciwsłonecznych rzuciły na niego baczne spoj­rzenia. Potem wróciły do swej rozmowy. Trzepały prędko, jakby się chciały wzajemnie zakrzyczeć, prawdopodobnie żadna nie była ciekawa tego, co mówi druga.

Usiadł, oparł się ciężko i wyciągnął przed siebie nogi. Stopy paliły mu grube wojskowe buty. Miałby je ochotę zdjąć, jak to często mimo zakazu robił tam. Podeszwy jego stóp prze­chowały z dzieciństwa wspomnienie rozkosznego zetknięcia z ciepłą ziemią. Kantem dłoni zgarnął z czoła pot, przymknął oczy. Zapadł w bezwład niby w półsen.

Słyszał, jak siedzące obok kobiety przywołują do siebie dzieci, potem wstają i nie przerywając swych monologów od­chodzą. Rozparł się jeszcze wygodniej na pustej ławce, choć to groziło katastrofą ciasnej marynarce. Słońce przygrzewało. Przez ogród sunął żywszy niż poprzednio strumień ludzi — kończyła się święta pora południowej sjesty. Blask kłuł Fran-za w oczy, więc obrócił się i oparł głowę na ręku, zaś rękę na oparciu ławki. W takiej pozie zadrzemał. Nie trwało to długo. Gdy obudził się, uświadomił sobie, że znowu słyszy koło siebie głosy kobiece. Dźwięczały jednak inaczej. To nie była spieszna „łykana” francuszczyzna. Głosy brzmiały łagodnie, cicho, podobne gruchaniu gołębi. Począł się w nie wsłuchiwać. I nagle doznał uczucia, że śni. Rozumiał większość krótkich słów, które kobiety wypowiadały. Nie odrywając głowy od rę­ki, zamrugał, powiekami. Ależ nie, oczywiście, że nie... Inne dolatujące dźwięki upewniały go, że jest w Paryżu. A jedno­cześnie będąc tu, w parku Luksemburskim, był także tam daleko, pod skrzypiącymi palmowymi liśćmi, w cieniu kol­czastych bananowców, na skraju połyskującego wilgocią ryżo­wego pola. Oderwał czoło od dłoni i dźwignął głowę.

Na końcu ławki siedziały dwie dziewczyny. Z pozycji, w jakiej się znajdował, mógł zobaczyć tylko ich czarne podane ku sobie głowy i plecy w białych jednakowych bluzkach. Powoli przekręcił się i wyprostował. W głowie szumiało mu nieco. Znowu patrzył. Dziewczyny siedziały obok siebie, wyprosto­wane, podobne bardzo do siebie. Miały włosy tworzące wałek nad czołem, przypłaszczone nieco nosy i policzki o dużej krzy-wiźnie. Gdy poruszył się, błysnęły ku niemu węgielkami oczu. Ale zaraz pochyliły się nad leżącą na kolanach książką. Pewno przyszły się tu uczyć, ale rozleniwiające ciepło wczesnego popołudnia oderwało je od książki i zachęciło do pogawędki. Choć rozumiał wiele słów, nie mógł pojąć, o czym mówią. Za­czął baczniej nasłuchiwać. Nie przerywały swego gruchania, pewne, że siedzący obok jasnowłosy mężczyzna nie rozumie ich. Słowa sypały się jak kulki. Nie towarzyszyły im najlżejsze nawet gesty. Dłonie dziewcząt, przypominające dłonie dzieci, spoczywały nieruchomo na brzegach książki.

W pierwszej chwili wydały mu się podobne do siebie niby dwie krople wody. Ale w miarę jak się im przyglądał, spo­strzegał, że podobieństwo wypływa bardziej z odrębności ty­pu niż z prawdziwej bliskości rysów. To na pewno nie były siostry. Ta, która siedziała bliżej Franza, musiała być starsza od towarzyszki. Miała rysy twardsze, grubsze. Na jej twarzy malowała się stanowczość; mówiły o tym zaciśnięte wargi, pod którymi ciemniał głęboki dołek, i jakoś uporczywie zmrużone oczy. Jej głos brzmiał trochę rozkazująco. Druga dziewczyna miała twarz drobną i bardzo jasną. Jej wargi były po dziecinnemu rozchylone, w szeroko otwartych oczach malował się wyraz nie znikającego zdziwienia. Mimo odręb­ności typu mogła uchodzić nawet w oczach Europejczyka za ładne dziecko. Franz jednak wiedział, że tam takie dzieci by­wają dorosłymi kobietami.

Wcale nie... — mówiła starsza. — I mnie także nauka nie idzie łatwo do głowy. Ale pamiętaj, że to są ostatnie egza­miny, a potem zadecyduje się, która z nas... Z tym, co każda z nas przywiezie, będziemy potrzebne. Ale ważne jest, aby nauczyć się jak najwięcej...

Wiem, wiem, szi-ba* — pokornie przytakiwała druga. — Pamiętam... Tylko ja nie potrafię się ciągle uczyć.

Nie potrafisz? A co byś ty chciała teraz robić?

Czy ja wiem? Pójść gdzie za miasto, siąść na trawie...

* Szi-ba — po wietnamsku: starsza siostra, tytuł wyrażający szacunek.

Brodzić po trawie... Bawić się z dziećmi... Ach, jak źle, że tu nie ma żadnych dzieci! Popatrz, jaka miła dziewczynka...

Co się jej tak przyglądasz? To francuskie dziecko.

Każde dziecko, szi-ba...

Dość. Bierzmy się do powtarzania. Zobaczysz, że ciebie ubiegnę.

Na pewno...

Wcale nie na pewno. Masz świeższą pamięć. Zresztą nie wolno ci samej ustępować. W równym pojedynku musi się okazać, która z nas lepsza...

Nie mógł wciąż zrozumieć, o czym mówią. A jednak tak go zainteresowały, że przysłuchiwał się im dalej. To było cał­kiem inne uczucie niż tamto, jakiego doświadczał w ich kraju. Tam nie widział ludzi. Ważna była tylko sprawa i ona przy­słaniała wszystko. Ludzie byli albo wrogami, albo sojuszni­kami. Właściwie jednak najczęstszy był typ trzeci: ci, którzy nie będąc wrogami, musieli służyć ludziom walczącym dla sprawy. Im. Wiele dziewcząt jak te przeszło przez ich ręce. Wydawało się oczywiste, że tak powinno być. Dowództwo zabraniało gwałtów. Ale co miało do powiedzenia po walce, w zdobytej wsi?

Po historii z Awą, po rozmowach z Jussufem patrzył na te sprawy nieco inaczej. Zresztą były także i inne względy, dla których spoglądał z życzliwym zainteresowaniem na dziew­częta w białych bluzkach. Chociaż nie był człowiekiem roz­mownym, po dniach przymusowego milczenia odezwała się w nim potrzeba przemówienia do kogoś. W stosunku do ko­biet tutejszych czuł jakby pewne skrępowanie. Jedne odstrę­czały go swoim szykiem, inne... Zaraz pierwszego wieczora w Paryżu w blasku witryny Galerii Lafayette’a otarła się o nie­go dziewczyna. Była mała, czarnooka, wyglądała skromnie. — Pójdziemy, mały? — Tak bardzo tego wieczora potrzebował kogoś, że już mówił: — Dobrze — gdy ona dorzuciła: — Ale pięćset z góry... — Miał w kieszeni pieniądze od radcy, nie miał zwyczaju skąpić, gdy mu na czymś zależało. Ale w głosie tamtej było coś, co mu kazało potrząsnąć głową i odejść zde­cydowanym krokiem. To było zanadto wyliczone. Tu w Pary­żu, pogłębiły się w nim pragnienia, jakie odkrył w sobie tam, w Algierii.

Nagle powiedział:

Dzień dobry, dziewczęta.

Zamilkły, zaskoczone, że zwrócił się do nich w ich własnym języku. Patrzyły na niego uważnie. Potem odpowiedziała mu starsza. Ale nie zrozumiał tego, co mówiła. Przeszedł na fran­cuski:

Nie rozumiem pani. Mało umiem w waszym języku. Zapytała go także po francusku:

Pan pewno był u nas?

Byłem.

Z wojskiem?

Tak.

Nie stawiała więcej pytań; wyglądało, że rozmowa się urwie. Podtrzymał ją:

A wy co tu robicie w Paryżu?

Uczymy się — odpowiedziała dalej starsza. — W szkole pielęgniarek.

Czy aby zostać pielęgniarką, trzeba wam było przyjeż­dżać aż do Francji?

Potrząsnęła głową. Spokojnie poczęła wyjaśniać, że spot­kało je zaszczytne wyróżnienie: przełożona sióstr szpitala w Saigonie przeznaczyła je dwie na naukę w Paryżu. Zapew­niła im środki na drogę i pobyt. Tutaj mogą się nauczyć o wiele więcej, niż nauczyłyby się u siebie. Ale to nie jest jeszcze wszystko. Po końcowych egzaminach ta z nich, która okaże się zdolniejsza i będzie na to bardziej zasługiwała, otrzyma możność wstąpienia na medycynę.

A to będzie prawdziwym szczęściem — powiedziała, spoglądając na Franza przez stulone i jakby nigdy nie roz­chylające się szerzej powieki. — Wspaniały los być dokto­rem! Leczyć, walczyć z chorobami... Ta, która tego szczęścia dostąpi, stanie się bardzo użyteczna krajowi. U nas jest tak wiele chorób! Pan to na pewno widział...

Skinął głową. Pamiętał szary tłum, przesuwający się wolno drogami i spod wielkich słomianych kapeluszy spoglądający nieufnie na żołnierzy w białych kepi. Dorośli nieśli dzieci lub ciągnęli je w małych wózkach. Twarze były zapadłe, wy­nędzniałe, naznaczone często jakimiś plamami lub strupami. Pamiętał ciżbę koczującą na ulicach, na rozpalonym molo portu. Ludzie siedzieli w kucki z przerażająco smutnymi twarzami. Spod czarnych chustek wyglądały rozdygotane od gorączki twarze kobiet. Chudzi starcy mieli zagasły wzrok. Dzieci płakały cicho, boleśnie. Nad obozowiskiem unosił się fetor zgniłych ryb. Na kawałkach słomianych mat leżeli chorzy. Niektórzy miotali się w gorączce, bili gołymi piętami o ziemię. Inni byli sztywni, jakby już umarli. Niebieskie mu­chy pchały się do ich otwartych ust.

Czy długo pan był u nas? — zapytała dziewczyna.

Nie.

Ich jednostka przybyła do Wietnamu dopiero w ostatniej fazie wojny. Przerzucano ją z miejsca na miejsce, używano do osłony odwrotu lub do oczyszczania terenu.

A wy skąd jesteście?

Ja jestem z północy. Pochodzę z okolic Tuyen Quang...

Gdzie to jest?

Daleko w górach. Gdy przyszli żołnierze Wietu, trzeba było uciekać...

Baliście się ich?

Zamiast odpowiedzi, poruszyła tylko ramionami.

Wszyscyście uciekli?

Tak. Potem niektórzy wrócili. Powiadali, że to musi być nieprawda, aby wszystkich zabijali. Nie chcieli porzucić swej ziemi i grobów przodków. Nikt ich potem nie widział...

A ja żyłam w Hanoi — powiedziała nagle druga dziew­czyna. Dotychczas milczała, przysłuchując się rozmowie z szeroko otwartymi oczami. Głos jej był miękki, wydawał się głosem dziecka. — Tam żyli moi rodzice. Matka umarła dawno, nie pamiętam jej. Potem ojciec... Ale ja wychowywa­łam się w domu sióstr... I siostry opiekowały się mną...

Tak, ona wychowywała się u sióstr — potwierdziła star­sza. Protekcjonalnie położyła dłoń na ramieniu towarzysz­ki. — To taka owieczka...

Dziewczyna roześmiała się. Potrząsnęła głową. Raz wypo­wiedziane słowa ośmieliły ją widocznie.

Senh to moja najlepsza przyjaciółka. Opiekuje się mną w Paryżu. Ona zawsze była bardzo dzielna. Przyszła do nas przez dżunglę...

Daj spokój, My! — przerwała jej starsza. W jej głosie pojawił się jakiś utajony poprzednio głuchy ton. — Pan wrócił — skierowała pytanie do Franza — kiedy się wojna skończyła?

Tak.

Wielu żołnierzy, którzy byli u nas, pojechało potem do Algierii...

Tak.

A pan? — Jej oczy błysnęły i zaraz skryły się z powrotem w dwie skośne szparki.

Jestem, jak pani widzi, tutaj.

I już nie w wojsku?

Nie...

To dobrze — zauważyła. — Są sprawy, o które trzeba walczyć... Ale, gdy toczy się wojna, żołnierze zapominają często, za co się biją... — Jej twarz była nieruchoma, dłonie leżały spokojnie, złożone na otwartej książce: na rysunku przedstawiającym otwarty brzuch.

I potem — podjęła — nie wiadomo, co przyniosło więcej zła... Wojna poczyniła u nas zniszczenia. Choroby, głód... Czy pan był kiedy głodny? — zapytała niespodziewanie.

Skinął głową bez słowa. Czuł głód, nawet w tej chwili. Ten głód był dokuczliwy niby ćmienie zęba, lecz nie łączył się tym razem z tak gorzkim uczuciem jak wówczas w czasach dzieciństwa. Odczuwali go, jadąc mroźną zimą wlokącym się leniwie pociągiem. Kiedy wreszcie dojechali na miejsce, stał się po prostu nieznośny. Dookoła nich podnosiły się ziryto­wane głosy: — Iluż ich w końcu wepchną nam na kark? — Ludzie na stacji wyrzekali, zamiast się nimi zająć. Dopiero po dłuższym czasie przyszedł jakiś ksiądz w towarzystwie dwóch starszych kobiet niosących garnek z zupą. Ponalewano ją na talerze, podsunięto zmęczonym drogą przybyszom. Franz, choć głodny, nie chciał jeść. Wydawało mu się, że będzie wy­miotować. Gdy później znalazł się po drugiej stronie, także doznawał nieraz głodu. Jego koledzy gryźli grube łomy czeko­lady lub ugniatali w zębach kulki wonnej gumy do żucia. Idź do nich, poproś, też ci dadzą... — mówili do Franza. Wtedy także wolał być głodny...

Przyszłyście się tutaj uczyć? — przeskoczył na inny te­mat.

Przytaknęły. Zbliża się czas egzaminów. Ale słoneczny dzień odebrał chęć do powtarzania anatomii. Tu w Paryżu jest tak mało słońca. Internat, w którym mieszkają, jest jak piwnica. Wstrząsnęły się obie na samo wspomnienie.

Przypomina mi się — mówiła Senh — jak kiedyś przy­szła do naszego szpitala pewna kobieta, która nie chciała przez kilka miesięcy opuścić wioski, gdzie toczyły się walki. Mieszkała w piwnicy i wychodziła z niej tylko nocą. Kiedy przywędrowała do nas, była strasznie blada i ciągle się trzęsła. Stawy ją bolały. My też czasami męczymy się tak, jak­byśmy mieszkały w piwnicy.

A dziecko tej kobiety umarło — dokończyła historii My. — Taki był śliczny chłopczyk...

Wysunęła usta jak do pocałunku, a po jej twarzy przemknął pełen zachwytu uśmiech.

My opiekowała się w szpitalu dziećmi — powiedziała Senh. — Robiła dużo dla nich, choć u nas wszyscy kochają dzieci i wszystkie starałyśmy się uczynić dla nich, co się tylko dało...

O tym wiedział. Pamiętał tyle scen... Ich wspomnienie wra­cało teraz ku niemu w innym niż poprzednio świetle. Lecz za­raz żachnął się wewnętrznie. Do diabła z przejmowaniem się! Dreck! — brutalne słowo napłynęło samo do ust. „Świat — myślał, ogarnięty nagłym gniewem — nadaje się tylko, by na niego spadła bomba atomowa i rozpieprzyła do końca.” Niby woda w stawie po wyjęciu stawidła, podnosiła się w nim fala obudzonej wściekłości. Do wszystkiego i do wszystkich. Był teraz zły na siebie, że przemówił do tych dziewcząt. Powrócił do nastroju, w jakim wychodził parę dni temu od radcy...

Muszę iść — rzekł, wstając porywczo.

My też musimy — powiedziała Senh. — Chodź, My. Nie zapominaj, że przed wykładem trzeba wpaść do internatu.

Milcząc skierowali się w stronę bramy. Żwir chrzęścił pod nogami. Między drzewami wisiał kurz czy też delikatna mgiełka. Gromadka chłopców pędziła, wykrzykując coś wo­jowniczo. Franz szedł brzegiem alejki długimi krokami, z rę­koma w kieszeniach. Senh dotrzymywała mu kroku. Tylko My drobiła jak mała dziewczynka u boku dorosłych. Idąc nie mówili ze sobą. Bez słowa wyszli na cichą ulicę Guynemera. Za chwilę znaleźli się na ruchliwym narożniku. Samochody przelatywały tędy szybko, a stojący na skraju jezdni policjant gestami zdawał się je poganiać.

My teraz na lewo — odezwała się Senh.

No to czołem — odruchowym gestem uniósł dłoń. Burza, jaka w nim była, nakazywała mu natychmiast odejść. Lecz widok szeroko otwartych czarnych oczu działał dziwnie uspo­kajająco. Franz zastygł w miejscu i dziewczyna stała także, choć ją towarzyszka pociągnęła kilkakrotnie za rękę.

Czy przychodzicie tu kiedy do ogrodu? — zapytał.

Tak — powiedziała cicho My — przychodzimy...

Jeżeli mamy czas — dorzuciła Senh.

A jutro?

Nie wiem... — rzekła Senh. — Mamy dużo roboty. Mu­simy już iść. Do widzenia panu.

Do widzenia — odrzekł.

My nie patrzyła na Franza. Miała oczy spuszczone, długie rzęsy rzucały cień na blade policzki. Jakoś po dziecinnemu stuliła usta. Senh ruszyła i My pośpieszyła za nią. Ale na bardzo krótki moment obejrzała się. Jeszcze raz zobaczył jej wielkie oczy szeroko otwarte.

Chodnik był wąski, dziewczęta zniknęły zaraz w tłumie idących. Franz pozostał sam na narożniku. Chwilę stał nie­ruchomo, lecz spostrzegłszy, że o krok od niego znajduje się policjant, który mu się przygląda, ruszył szybko w tym sa­mym kierunku, w którym odeszły Senh i My. Było tu wiele małych sklepików, przeważnie papierniczych. Doszedł do przecięcia z szerszą aleją, nie dogoniwszy dziewcząt. Zresztą nie miał zamiaru ich gonić. Gniew, który się w nim obudził, odszedł go. Na jego miejsce przyszło melancholijne poczucie pustki. Nie namyślając się, gdzie idzie, skręcił w bulwar. Tuż za rogiem było kino. Kasjerka siedziała w oszklonej budce. Obok wisiały tablice pełne fotosów z wyświetlanego filmu. Zatrzymał się przed nimi. Na fotografiach były samoloty i okręty, twarze uśmiechniętych marynarzy o zdrowych zę­bach. W pewnej chwili zobaczył zdjęcie przedstawiające małą Japonkę. Obu dłońmi trzymała brzeg kimona, w które była ubrana, jakby je miała za chwilę zsunąć z ramion. Na jej twarzy malował się wyraz łagodnego poddania. Ciemne oczy spoglądały na widza. Dłuższy czas nie odrywał wzroku od tej fotografii. Potem poszedł w górę ku kasie. Tego dnia był zde­cydowany nie jeść kolacji.

Poszedłszy następnego dnia do parku, z daleka zobaczył dwie figurki w białych bluzkach na tej samej ławce. Popo­łudnie było znowu pogodne, łagodnie ciepłe. Idąc tutaj, Franz przeżywał całą serię najbardziej sprzecznych uczuć: chciał przyjść — i walczył z tym pragnieniem. Było w nim uporczywe pragnienie zbliżenia się do ludzi i był niezrozumiały gniew na te dwie czarnowłose dziewczyny z dalekiego kraju. Pocią­gała go pamięć dziecinnych, szeroko otwartych oczu — odpy­chały wspomnienia.

Dzień dobry — powiedział, zbliżając się do ławki. Siadł na jej skraju. Dziewczęta miały znowu rozłożoną na kolanach książkę; oprócz tego obie notowały coś w zeszytach. Podnio­sły na niego wzrok.

Dzień dobry — odpowiedziała za obie Senh. — Zapowie­dziano nam małe kolokwium i trzeba zrobić powtórzenie. Ale możemy już skończyć, prawda, My?

O, tak, tak! Doskonale! — My przyjęła propozycję z en­tuzjazmem i z trzaskiem zamknęła książkę. — To tak okrop­nie siedzieć nad nauką, kiedy jest słońce! — zawołała. Lecz za chwilę, zganiona nagłym spojrzeniem Senh, poczęła się tłumaczyć: — Ja wiem, że jestem leniwa. To moja wina. Ale te wszystkie rzeczy były ciekawe w szpitalu. W książce wy­dają się nieznośne. Pewno dlatego, że ten Paryż jest taki ha­łaśliwy i ciemny.

Nie lubi pani Paryża? — zapytał. Pytanie wyraźnie zmieszało ją.

Nie. Ja nie wiem... Paryż jest pięknym miastem. Ma takie śliczne kościoły... Zwłaszcza bazylikę Sacré-Coeur. Lu­bię tamtejszą świętą Teresę. Zawsze gdy tam jestem, modlę się przed nią za naszą siostrę Teresę. Prosiła mnie o to...

Siostra Teresa jest przełożoną sióstr w naszym szpita­lu — wyjaśniła Senh. — To ona wysłała nas tutaj. Bardzo za­służona osoba. Mieszka w Wietnamie prawie od czterdziestu lat. Założyła dom dla sierot, potem przy nim ambulatorium. Z tego ambulatorium wyrósł szpital. Ja ją znam krócej, tylko z lat wojny. Ale My wychowała się u nich w zakładzie...

Siostra Teresa jest prawie święta... — dodała My.

Ludzie tak o niej mówią. Choć umie być surowa, wszy­scy ją kochają — ciągnęła Senh. — Gdyby tylko tacy jak ona przyjeżdżali do nas... — Powieki dziewczyny zbiegły się wąs­ko, skrywając całkowicie oczy. — Zresztą i siostra Teresa...

Zobaczył błysk niepokoju na twarzy My. Dziewczyna po­łożyła prędko dłoń na dłoni towarzyszki.

Nie, Senh, nie mów! Nie mów, proszę cię, nic przeciwko siostrze. Ty jej nie znasz tak jak ja. Ona jest naprawdę świę­ta. Wolałabym być tam z nią niż tutaj. Chociaż nasze siostry są także bardzo dobre.

Ja również nie lubię Paryża — powiedział, patrząc przed siebie poprzez rozsnuty dym papierosa.

A pan dlaczego? — zapytała Senh.

Nie było mu łatwo odpowiedzieć. Nigdy dotychczas nie szukał uzasadnienia dla swej niechęci.

W Paryżu człowiek jest sam... — rzekł w końcu.

Czas jakiś siedzieli cicho, wsłuchani w gwar głosów dzie­cinnych i w dochodzący spoza gmachu łomot pędzących aut.

Pan może nie jest Francuzem? — zapytała Senh. Spojrzał na nią zdziwiony. Pytanie zaskoczyło go. Ani przez chwilę nie przypuszczał, że ktoś mógłby go wziąć za Francuza. Źle mówił po francusku. A poza tym wydawało mu się, że ta obcość wobec tutejszego świata jest wypisana na jego twarzy niby obnośny szyld.

Oczywiście, że nie jestem.

A kim pan jest?

Zawahał się chwilę, zanim powiedział: — Niemcem.

Senh drgnęła. Wzrok, jakim popatrzyła na mężczyznę, był zupełnie inny niż ten, jakim spoglądała poprzednio. My sie­działa nieporuszona. Na niej ostatnie słowa Franza nie zro­biły żadnego wrażenia.

Dlaczego w takim razie pojechał pan do nas? — w pyta­niu Senh zabrzmiał także inny niż poprzednio ton. — Fran­cuzi mogli mieć swoje racje. Ale czego mogą chcieć Niemcy?

Poruszył ramionami, jakby nie rozumiał jej pytania.

Czy pani tego nie wie? My, Niemcy, nie mamy własnej armii.

Cóż stąd? — odpowiedziała z lekką porywczością. — Czy dlatego mielibyście się bić za sprawy francuskie?

Surowość jej pytania kazała i jemu odpowiedzieć ostrzej:

Tam u was walka nie toczy się tylko o sprawy francu­skie. Także o nasze.

Niemieckie?

Oczywiście. Pani wie, że Niemcy zostały zwyciężone. Bolszewicy zabrali nam część naszej ziemi. A teraz ci sami bolszewicy przyszli do Wietnamu...

Jej głos nabrał jeszcze większej surowości, gdy odpowie­działa:

W Wietnamie toczyła się walka Wietnamczyków z Wiet­namczykami...

Byli tam także komuniści chińscy.

Ale byli również Francuzi, Marokańczycy i Niemcy! Spojrzał na nią zaskoczony.

To co? — zapytał.

Pan uważa, że miał pan prawo bić się na naszej ziemi o swoje sprawy, a oburza się, że Wietom pomagali Chińczycy. Może oni także znaleźli sobie u nas swoją sprawę?

Ho, ho, ho! — zdziwił się nieco ironicznie. — To ciekawe, co pani mówi. Po której stronie była pani w tej wojnie?

Po wietnamskiej — odpowiedziała twardo. — To zresztą obojętne — dorzuciła łagodniej. — Pracowałam w szpitalu. Walczyłam z wojną.

Wojna — rzekła My swym dziecinnym głosikiem — jest rzeczą bardzo złą. Przynosi tyle cierpienia, tyle nędzy, tyle nienawiści...

Z niechęcią uderzył się pięścią w kolano.

Pokój — wyrzucił to słowo z pogardą — jest jeszcze gor­szy. Przez niego będziemy do śmierci zbiegami, uciekinie­rami, wysiedleńcami! Będziemy żyli z dala od własnej ziemi w jakimś Paryżu...

Dziewczęta w milczeniu patrzyły na niego.

Przyjechałyśmy tu tylko, aby się uczyć — zauważyła w końcu Senh. — Potem wrócimy...

I będziecie się znowu bić? — zapytał. — Przeciwko Wie-tom? Lub może z nimi przeciwko baodajowcom?

Oczy dziewcząt były utkwione w jego twarzy; oczy My sze­roko otwarte, oczy Senh zmrużone, z gwiazdką zmarszczek przy końcu stulonych powiek.

Ludzie Wietu są bezbożni — powiedziała My. — Palą kościoły, prześladują wierzących. Mówiła nawet siostra Te­resa...

Nie bądź dzieckiem, My! — przerwała jej Senh. — Ludzie Wietu chcą po swojemu. Pewno źle. Może nie wiedzą wszyst­kiego o Francji. Ale także pragną, aby w kraju było lepiej. Gdyby nam nie przeszkadzano, gdyby tylko Wietnamczycy rozmawiali z Wietnamczykami...

Lecz siostra Teresa... — broniła się My.

Siostra Teresa jest Francuzką...

Och, Senh! — w oczach dziewczyny ukazały się łzy. Senh spostrzegła je i natychmiast zmieniła ton.

Nie przejmuj się, My. Już nic nie powiem. Najlepiej będzie — zwróciła się do Franza — jak nie będziemy o tym mówili.

Zapanowała cisza. My pociągnęła dwa razy nosem, lecz po chwili jej twarz rozjaśniła się na nowo. Franz obserwował ją z boku, a te ukośne spojrzenia nie uchodziły uwadze Senh. Ogród wokoło nich dzwonił głosami dzieci. Fontanna nad stawem rozwiewała się w białą mgiełkę. Lekki powiew wiatru szeleścił liśćmi palm, poustawianych na skraju trawnika w ciężkich drewnianych skrzyniach. Spoza pałacu dochodził nieprzerwany hałas aut i autobusów. Byli niby na wyspie ob­jętej ramionami hałaśliwego potoku.

Po pewnym czasie podjęli rozmowę i mówili już o czym innym. Dziewczęta opowiadały o swej nauce, o stosunkach z koleżankami w szkole i w internacie. Franz z rzadka dorzu­cał swoje uwagi lub stawiał pytania. Ale tylko tyle, aby rozmo­wa nie urwała się. Naszła na niego fala melancholii. Powoli, oszczędnie palił żółtego „Gaulois”. Oszukiwał nim dręczący go od rana głód.

Dziś, aby zapłacić za hotel, zużył wszystkie pozostałe mu pieniądze. W kieszeni miał ostatnie dwie monety stufranko-we. To mogło starczyć na dzień następny. A co będzie potem? Pozostawała jeszcze obietnica radcy: „Jeżeli będzie pan bar­dzo potrzebował pomocy...” Czuł jednak odrazę do myśli, aby iść do tamtego i prosić.

Myśli o przyszłości kazały mu szukać zapomnienia w ru­chu. — Wiecie co? — zaproponował. — Chodźmy nad rzekę.

Spojrzały po sobie i skinęły zgodnie głowami. Powędrowali w dół bulwarem Saint-Michel. Tak jak poprzedniego dnia, Senh szła pośrodku, Franz i My po bokach.

Zderzali się z gromadami studentów, którzy trzymając się pod ręce, hałaśliwymi bandami wysypywali się z tanich re­stauracyjek i zapełniali chodnik. Migały twarze blade, obra­mowane fantazyjnym zarostem. Spotykało się także wysokich Murzynów. Nad wejściem do kin rozpięte były wielkie pła­chty, na które malarz przeniósł treść najbardziej atrakcyj­nych fotosów. Phillppe w huzarskim stroju, końska twarz Fernandela z nozdrzami jak chrapy, Lollobrigida w gorsecie niby pancerz, ze wspaniałymi półkulami piersi. Na fotosach poniżej twarze zbliżały się do twarzy, usta do ust. Wzrok My ślizgał się po błyszczących zdjęciach.

Czy pan lubi kino? — zapytała, wychylając głowę spoza postaci Senh.

Kiwnął głową. Choć naprawdę nie wiedział, czy narkotyk ciemnej sali bardziej go pociesza, czy drażni. Często gorycz odczuwana po wyjściu z kina była niby ból głowy po prze­piciu.

Ja bardzo lubię — przyznała się. — Widział pan „La Stradę”? Nie? To był taki film o dziewczynie, którą zabrał siłacz cyrkowy. Smutny, ale bardzo piękny...

Nie, nie widziałem.

Szkoda. Ja widziałam już dość dawno. Jeżeli będą go znowu wyświetlać, powinien pan pójść. Ta dziewczyna nazy­wała się Gelsomina. I ona...

Hałas ulicy zagłuszył słowa My. Dochodziły do niego tylko strzępki zdań. Nie interesowała go treść filmu. A jednak nasłuchiwał pilnie jej cichego głosu. Miał zdawało się moc wyzwalania miękkości.

Na stołach przed księgarniami i papeteriami rozłożone były książki, zeszyty, bloki, notesy. Studentki w spodniach zatrzymywały się przy tych stoiskach. Na zbiegu ulic Saint-Michel i Dantona zawisnął nad idącymi cień archanielskich skrzydeł. Trochę niżej zaczynał się bulwar, obstawiony długą linią straganów bukinistów. Były tu świeżo namalowane widoczki Paryża, stare sztychy, drzeworyty, mapy. A także książki, książki, książki. Obok stołów przechodzili ludzie, pochylali się nad nimi, coś gorączkowo wyciągali z samego spodu, niby nagle odkryty skarb. Dołem płynęła Sekwana bura i wąska. Podmurowany dołem brzeg wyspy porastała zieleń.

Przeszli most i znaleźli się na placyku zastawionym szczel­nie autami. W głębi rozpierał się szeroko fronton Notre-Dame. Czarne z białymi zaciekami mury rozpadały się na tysiące fragmentów, nieuchwytnych w swym bogactwie. Wzrok gubił się wśród figur, łuków, kapiteli.

Zajdźmy do środka — powiedziała My. — Tam tak pięknie...

Z rozsłonecznionego placu wchodziło się do kościoła niby do krypty. Główna nawa zastawiona była po brzegi wypla­tanymi krzesłami-klęcznikami. Obchodzili ją wokoło w barw­nym witrażowym półmroku. Przez boczne drzwi, uchylone na skwer, wdzierała się smuga słonecznego blasku i odcinała twardym konturem na posadzce. Słychać było głosy bawią­cych się na skwerze dzieci.

Milczeli, przygnieceni nastrojem wielkości, której nie zdra­dzał fronton. Minęła ich grupka amerykańskich turystów. Raz po raz trzaskały aparaty fotograficzne. Przewodnik za­trzymał się, podniósł w górę obie ręce. Gwałtownie wyrzucał z siebie wyjaśnienia. Kilku uczestników wycieczki spojrzało na nich, jakby ich zaskoczył kontrast jasnowłosego barczy­stego mężczyzny i dwóch drobnych, czarnowłosych Azjatek. Ale zaraz popędzili dalej.

To jest potężne — powiedziała Senh z oczami utkwio­nymi w łukach stropu. — Takie, takie... — szukała właściwego słowa — inne niż tamto... — zrobiła gest w stronę drzwi wej­ściowych. — Kiedy się tu przyjdzie, można zrozumieć. Czy na panu robi to takie samo wrażenie? — zapytała.

Zrobił nieokreślony ruch głową. W Notre-Dame znajdował się po raz pierwszy. Gdyby był sam, nigdy by mu nie przy­szło do głowy tu wchodzić. Od kilku lat nie był w kościele — jeżeli nie liczyć małych kościółków wietnamskich. Ale do nich wchodził tylko wtedy, gdy trzeba było usunąć zgromadzoną w nich ludność. Między cofającymi się oddziałami a nadcią­gającym wrogiem nie mógł pozostać cały — a zwłaszcza mu­rowany — budynek. Szybko, wprawnie wiercili w ścianach otwory dla min. Ksiądz otoczony gromadą popłakujących ludzi wynosił spiesznie paramenta kościelne. Czasami wierni nie chcieli pozwolić na zniszczenie kościoła. Wtedy ksiądz lub któryś z oficerów tłumaczył: — Tak trzeba, moi drodzy, tak trzeba. Kiedyś tu wrócimy. Ale teraz musimy odejść. Pójdziemy z wojskiem na południe. Tam będzie wam dobrze. Zabierzemy ze sobą Pana Jezusa, by Go nie zostawić bezboż­nym. Na południu nikt się nie będzie sprzeciwiać naszej wie­rze... — Mimo tych zapewnień lamentowali. Nieraz trzeba było przyśpieszyć ich odejście szturchnięciem kolbą. Ale zdarzało się także czasami, iż ksiądz zawijał kielich i puszkę w węzełek i zamiast iść z wojskiem — znikał w dżungli.

Kiedy był tam, odwiedzał kościoły, aby się przekonać, czy zostały takie, jakimi je pamiętał. Ze zdziwieniem nie odkry­wał zmian; wprawiał go tylko w zdumienie wypełniający je tłum ludzi. Zebrani spali, pociągali nosami, śpiewali piskli­wie i fałszywie. Czasami tę samą pieśń usiłowano śpiewać w rozmaity sposób.

Rzecz dziwna: ta olbrzymia, ciemna katedra przypominała mu w tej chwili tamte kościoły; nie swym mrokiem, bo one były jasne; nie ludźmi, bo ich tutaj nie było; czymś, czego w żaden sposób nie potrafiłby określić.

Na końcu zatoczonego wewnątrz świątyni kręgu natknęli się na ołtarz z szarą figurą Matki Bożej. Dojście do ołtarza było zręcznie zastawione ławkami, tak by można się było do niego zbliżyć jedynie wąską szczeliną. Przy przejściu wisiała kartka z napisem, przypominającym, że w ołtarzu jest Naj­świętszy Sakrament. Zatrzymali się. My przeżegnała się i we­szła do środka. Zbliżywszy się do ołtarza, uklękła przed nim. Modliła się z głową podniesioną, z twarzą zwróconą prosto ku twarzy postaci w koronie.

Senh i Franz pozostali przy przejściu. Dziewczyna prze­żegnała się, przyklękła, potem znowu wstała. Nie posunęła się dalej. Franz pozostał wyprostowany, nieporuszony, z za­ciśniętymi ustami.

Pan się nie modli? — zapytała go cicho.

Nie.

Czy Niemcy nie są chrześcijanami? — w pytaniu zdawało się czaić wyzwanie. Wzruszył ramionami. Senh rzekła znowu szeptem:

Pan widzi, jak ona się modli? Kiwnął głową. Senh ciągnęła:

Ona jest taka... Niczego nie widziała, na nikim się nie zawiodła. Wierzy filmom, wierzy każdemu. Wychowała się u sióstr w Hanoi. Potem przyszła do szpitala. Była dzielną, najofiarniejszą z sióstr. To dlatego, choć taka młoda, została wybrana przez siostrę Teresę, aby tu przyjechać. Ma szansę zostania lekarzem. Pan pojmuje, czym to jest dla niej? Zre­sztą gdyby nawet została tylko pielęgniarką... Byłoby rzeczą złą sprowadzać ją z tej drogi. Słyszy pan? Niech pan tak na nią nie patrzy... — rzuciła nagle ostrym szeptem.

Czego pani chce ode mnie?

Pan wie. Tak pan może patrzeć na inne. Na mnie nawet. Ale nie na nią!

Błysnął drwiąco błękitnymi oczami.

Czyżbyś była zazdrosna, moja mała? Wytrzymała jego wzrok. Powiedziała gniewnie:

Nienawidzę takich jak pan. — Jej szept, chociaż pełen pasji, pozostał cichy. — Ale my należymy do tego samego gatunku ludzi. Ona nie.

O jakim gatunku mówisz?

O ludziach walczących. Na nią niech pan nie patrzy. Nie pozwalam.

Głupia jesteś! — Głos mężczyzny, również cichy, stawał się brutalny. — Nie obchodzą mnie twoje pozwolenia. Zechcę, będę patrzył. Takie jak ona miałem tam u was...

Cicho! — syknęła. Zrobiła gest, jakby chciała położyć dłoń na jego ustach. — Domyśliłam się tego. Kiedy się pan przyznał, że jest pan Niemcem...

To co? — warknął.

To już wszystko wiem. Na mnie możesz patrzyć, ong-tay*! — Spoglądała mu wyzywająco w oczy. — Ją zostaw!

Twarz Franza ściągnął nagły skurcz. Ogarnął go dziki gniew. Czerwone płaty wirowały mu przed oczami. Przestał pamiętać, gdzie się znajduje. Postąpił gwałtownie do przodu. Jego ręka wyciągnęła się ku gardłu Senh. Lecz uniósłszy się, opadła. Coś go zatrzymało. Stał, dysząc chrapliwie, niby po olbrzymim wysiłku. Potem cofnął się. W mrocznej świątyni panowała znowu cisza i tylko ze skweru dolatywał gwar dzie­cinny, zaś z ulicy warkot przemykających aut.

Coś ty taka wojownicza? — stłumiony szept mężczyzny był pełen ironii. — Lepiej módl się jak ona.

Zostaw ją! — powtórzyła. — A modlitwa to także nie twoja sprawa.

Gdyby nas nie było tam — choć usiłował mówić z chło­dną ironią, poprzez jego ciche słowa przesączała się pasja — zapomniałybyście, co to jest modlitwa. Czerwoni oduczyliby was...

Jej zmrużone oczy — dwie wąskie kreski na bladej twarzy — wlepione były w niego. Lepiej panowała nad głosem niż on.

Jeśli wyście nas nie oduczyli, czerwoni nie potrafiliby także tego uczynić...

Dlaczegoś w takim razie nie została z nimi? — rzucił.

Może byłabym została, gdybym was poznała wcześniej.

Szkoda, że cię nie powieszono jak Wieta.

Szkoda! Powinieneś to był zrobić, ong-tay! — w szepcie kobiety zabrzmiała pogarda. — Teraz za późno. Odczep się od nas!

Zrobię, jak będę chciał.

Ostrzegam cię: odejdź!

* Ong-tay – wietnamskie „pan”, w odniesieniu do białego.

A ja ci mówię...

Cicho! — przerwała mu. — Przed nią ani słowa!

My przeżegnała się, a potem skłoniła nisko, jakby chciała czołem dotknąć stopnia. Odchylona w bok, niby rączką Dziec­ka, Matka spoglądała w przestrzeń swą płaską twarzą. Maryja zdawała się nie widzieć schylonej przed sobą czarnowłosej dziewczyny. My powstała i podeszła do tamtych, uśmiechając się z zakłopotaniem.

Przepraszam — powiedziała. — Pewno modliłam się za długo. Ale tutaj tak dobrze się modlić...

Nie, nie za długo — uspokoiła ją Senh. Strzepnęła jakiś pyłek z ramienia towarzyszki. — Chodźmy już — rzekła.

Znowu ogarnęły ich słońce i gwar miasta. Przez most su­nęły auta; przelatywały przed budynkiem prefektury i zni­kały za kolorowym placykiem kwiatowego rynku. Powędro­wali w tamtym kierunku. Za chwilę znaleźli się znowu nad Sekwaną. Z mostu, obróciwszy się ku wyspie, widzieli, jak spoza niej niby barka ciągniona przez holownik wynurza się druga — wyspa świętego Ludwika.

Otworzył się przed nimi hałaśliwy plac Châtelet. Poprzez figurę na wysokim słupie spoglądały wojowniczo na siebie oczyma okien dwa teatry. Szli dalej, prosto przed siebie. Pośrodku rozległego skweru strzelała ponad drzewa wąska gotycka wieża. Zaraz za najbliższym rogiem zaczynała się ulica de Rivoli. Trudno ją było poznać. W tym miejscu nie posiadała ani swego wdzięku, ani arystokratycznej szeroko­ści. Ciążyło na niej piętno bliskich Hal. Tłoczyły się tutaj sklepy, rozkładające swoje towary na wystawionych stołach. Hałaśliwa masa ludzka przepychała się, spragniona kupowa­nia i sprzedawania. Z bocznych ulic małe ciągniki wywoziły sterty skrzynek, słomy i papieru — odpadków rannego tar­gowiska.

Lecz dosięgnąwszy frontu Luwru ulica odzyskiwała właści­wy swój charakter. Teraz była prostą, majestatyczną aleją, biegnącą u stóp czarnej ściany pałacu, u stóp figur napo­leońskich generałów. Senh, My i Franz postępowali nią bez słowa. Na placu Piramid zatrzymał ich blask słońca rozis­krzony na złotej Joannie d’Arc, unoszącej się w strzemio­nach nad krępym bachmatem.

Święta Joanna... — powiedziała My, zatrzymując się. Złożyła dłonie, a na jej twarzy ukazał się wyraz naiwnego zachwytu. — Lubię przychodzić i patrzyć na nią. Taka sama figura, tylko mała, znajdowała się w naszym zakładzie — mówiła do Franza. — Siostra Teresa często opowiadała nam o życiu świętej Joanny. Zawsze mówiła, że my, dziewczęta, powinniśmy ją naśladować. Ale to musi być bardzo trudne. Trzeba być odważną. Senh to by potrafiła być jak Joanna. Ja nie — potrząsnęła smutnie głową.

Nie słuchali tego, co mówiła. Stali za nią milczący i na­chmurzeni. Rozmowa w katedrze odepchnęła ich od siebie, uczyniła wrogami, a zarazem — jakby zbliżyła. Już nie po­trafili ukrywać wobec siebie swoich uczuć.

Ruszyli i szli dalej pod arkadami. Przecięli szeroką przecz­nicę zastawioną pośrodku jezdni oczekującymi samochodami i zamkniętą kolumną Vendôme. Nagle odkryła się przed nimi oszołamiająca perspektywa placu Zgody. Jasnobłękitne niebo zdawało się być przesłonięte złotą siatką. Z narożnika zoba­czyli w dali złowieszczy Łuk Triumfalny.

Wracamy, My — powiedziała Senh. — Nachodziłyśmy się dzisiaj. Trzeba wracać do nauki. A siostry prosiły, żeby przyjść na nabożeństwo...

Tak — przyznała dziewczyna. — One — zwróciła się do Franza — modlą się za swego uwięzionego biskupa. Do wi­dzenia panu...

Do widzenia — odpowiedział chłodno.

Senh nie odezwała się. Stała milcząc, z kamienną twarzą. Rozumiał, że ma w niej zaciętego wroga. Plac przed nimi był jak rozhukane morze, oni zaś jak łodzie, które za chwilę po­rwą fale i rozrzucą w różne strony. Po niebie leciał samolot i pisał dymem tytuł mającego się za parę dni ukazać pisma. Z drzwi metra buchnęła fala ludzka jak krew z otwartej tę­tnicy. Spieszący potrącali ich. Powtórzył:

Do widzenia...

Dotknął czoła dłonią — nie potrafił pozbyć się tego gestu — i obróciwszy się na pięcie, ruszył w poprzek ulicy de Ri-voli, nie czekając na zapalenie się zielonych świateł. Dosię-gnąwszy chodnika po przeciwległej stronie, obejrzał się. W tłu­mie mignęły mu jeszcze dwie sylwetki w białych bluzkach.

Kiedy tego ranka Franz spłynął z Montmartre’u na ulicę des Bourdonnais, pełną — jak zawsze o tej porze hałasu, krzyków chrypienia zajeżdżających ciężarówek, dudnienia to­czonych beczek i trzasku zwalanych skrzyń, znalazł Didiera przed sklepem, zajętego rozmową z wysokim mężczyzną ubra­nym w czarny sweter, welwetowe spodnie i naciągnięty aż po same brwi beret. Człowiek miał twarz długą i ciemną, tym ciemniejszą, że osypaną czarnym zarostem. Żylaste ramiona, wynurzające się z wyskubanych rękawów swetra, znaczone były tatuażem. W kąciku ust nieznajomy trzymał krótki opa­łek papierosa i mrużąc oczy, z pochyloną jakby ironicznie głową patrzył na kupca.

Oh, le voilâ! — zawołał Didier na widok zbliżającego się Franza. Z wylaniem podał mu rękę. — No, nareszcie mam coś dla pana — powiedział, mrugając wesoło. — Poznajcie się! — Wykrztusił w brzmieniu nie do poznania nazwisko Franza, potem powiedział wskazując na wysokiego mężczy­znę w pasiastej koszulce: — Longin.

Salut, cam’rade — powiedział tamten i nie wyjmując pa­pierosa z ust, podał rękę Franzowi.

Salut — odpowiedział, unosząc dłoń do czoła.

Stali naprzeciwko siebie, obaj rośli, twardzi, podobni w tej chwili bardziej do szykujących się do walki zapaśników niż do ludzi mających ze sobą po przyjacielsku rozmawiać.

Chodźmy, napijmy się. Ja stawiam — przeciął ich wza­jemne przyglądanie się Didier. — Monique! — podniósł głos.

Jestem. Czego znowu chcesz? — z głębi sklepu doszedł niechętny głos kobiety.

Uważaj na sklep. Muszę coś ważnego załatwić. Słyszysz. Chodźcie! — rzekł do mężczyzn.

Wziął ich z obu stron pod ramiona i poprowadził. Ale zaraz musieli się puścić, gdyż chodnik pełen był tragarzy w lśnią­cych fartuchach. Dziewczyna o purpurowych ustach i opada­jących na twarz włosach, wysunąwszy bosą stopę z wydepta­nego pantofla, skrobała się nią po łydce; przechodzący męż­czyźni chwytali ją wpół, poklepywali po biodrach. Odganiała ich dobrodusznie. —: Va-t-en, salaud! — Na rogu było bistro „Au reveil Matin”. Lokal był ciemny; tworzył długą kiszkę, wzdłuż której ciągnęła się świecąca blachą lada. Powitani hałaśliwym „bonjour, m’sieurs”, przeszli na sam koniec lokalu, gdzie stał stolik z wytartymi kanapkami po obu stronach; kąt wyglądał niby coupé w wagonie restauracyjnym. Obok wznosiły się schodki prowadzące do ciemnego korytarza. Nad stolikiem zawalonym grubymi tomami spisów abonen­tów wisiał automat telefoniczny.

Podszedł kelner — chłopak w kamizelce, z zawiniętymi rękawami koszuli. Starł stół, zapalił lampę i stanął w pozycji wyczekującej.

Rouge? — zapytał Didier towarzyszy.

Non. Calvas — rzucił Longin. Na jego wysuniętej wardze drżał przylepiony ogarek papierosa.

Ja także — powiedział Franz. Jeszcze dziś nic nie jadł. W kieszeni spodni brzęczały ostatnie monety.

Bon. Trzy calvas — zamówił Didier.

Chłopak odszedł potrząsając trzymaną serwetką. Mężczyźni siedzieli przy stoliku milcząc, póki nie wrócił ze szklaneczka­mi i nie nalał do nich z wysokiej butelki. Żółtawy płyn paro­wał kwaśno-aromatyczną wonią.

Twoje zdrowie, Marcel — powiedział Didier, trącając szklanką szklankę Longina.

Allez-y!

Wypili. Znowu chwilę trwała cisza, wreszcie kupiec podjął:

Więc mówiłem ci o nim — wskazał ręką na Franza. — Ma kłopoty. Trzeba mu pomóc. U was...

Czarny mężczyzna, oparłszy łokcie na stole, patrzył uważ­nie na Franza. Na napiętym muskule przedramienia drgała wytatuowana goła kobieta.

Z Legii? — zapytał.

Tak.

Nawiałeś?

Zabrzmiało to brutalnie, ale ton był życzliwy. Franz wzru­szył ramionami, dając tym gestem do zrozumienia, że nie warto wyjaśniać.

Sale guerre! — zaklął Didier.

Sale guerre! — powtórzył Longin. — Ale ty jesteś Niem­cem? — zwrócił się do Franza.

Tak...

To czemu nie wracasz do swoich?

Po twarzy Franza przemknął skurcz. Nie tłumacząc się, burknął:

Bo nie.

Nie chcą cię, boś nawiał — powiedział domyślnie Lon­gin. — Merde! — zaklął.

Sale monde! — uogólnił rzecz Didier. — He, garçon! — zawołał w stronę lady. — Jeszcze raz trzy calvas.

Znowu przerwali rozmowę aż do przyjścia kelnera. Ale zaledwie chłopak nalał im szklanki, do telefonu tuż nad ich głowami przyczepił się jakiś mężczyzna w szaroczarnym duf-fle-coat. Wrzucił żeton w szparę automatu, nakręcił gwał­townie numer, a po chwili zaczął wrzeszczeć:

Susanne? He, c’est toi? Comment? Toi? Bon. Oui. Oui. Ça va. Encore? Susanne, mais pourquoi lui? Je te prie... C’est trop, Susanne...

Wykrzykiwał tak głośno, że nie mogli się wzajemnie sły­szeć. Czekali więc z rozmową, rzucając na tamtego zniecier­pliwionymi spojrzeniami. Wydawało się, że nigdy nie skoń­czy. Ale wreszcie zawiesił słuchawkę. Zniknął w korytarzu, a po chwili za ścianą spłynęła równie hałaśliwa kaskada wody, niby fraza finału. Didier wyciągnął ku towarzyszom niebieską paczkę „Gaulois’ów”. Zapalili.

Co umiesz? — zapytał Longin.

Chwilę milczał, jakby się namyślał. Potem powiedział z iro­nicznym uśmieszkiem.

Bić się...

Sacré bon métier! — zauważył Didier. Wybuchnęli śmie­chem. — Napijmy się! Na zdrowie!

Nic innego? — powrócił do swego pytania Longin.

Teraz Franz nie uśmiechał się. Mocno zacisnął szczęki. Szybko cofnął się we wspomnienia. Kiedy miał czas nauczyć się czegoś innego? Wysiedlenie sprawiło, że był spóźniony ze szkołą. Potem tamta wyprawa. Służba w Legii...

Ale na broni podobno się znasz?

Podniósł głowę i spojrzał na pytającego. Longin przyglądał mu się przymrużonymi oczami spoza ciężkiej smugi papie­rosowego dymu.

Tak — rzekł. — Bo co?

Nic. To dobrze — mruknął tamten. — Ta santé! — teraz to on wyciągnął ku Franzowi szklankę.

Ale dlaczego pytałeś? — Franz czuł opar pitej na czczo wódki, lecz twardym wysiłkiem woli panował nad ogarnia­jącym go zamroczeniem. Pod tym naciskiem mózg pracował jasno.

Longin zrobił swą wytatuowaną ręką szybki ruch, jakby odpędzał natrętnie krążącą muchę.

O tym potem — powiedział. — Słuchaj. Wkręcę cię do jednej pracy. Możesz niczego nie umieć; co trzeba, nauczysz się od razu. Jest taka mała drukarnia. Artystyczna, rozu­miesz? Tłoczymy w niej książki, których nikt nie czyta poza tymi, co je napisali. Morowy interes. Nasz patron zna się na rzeczy. Przychodzą do niego rozmaite bałwany z brodami i w obcisłych portkach. Piszą. Wiersze albo nie wiersze. Nikt tego nie czyta, bo to takie wiersze, że gwiazda jest na tyłku, a kwiat wyłazi komuś z nosa. Rozumiesz? Ale facety chcą koniecznie widzieć swoje poezje wydrukowane. Poza tym są z nimi rozmaite mamzelki, z którymi tamci żyją, a one im za to robią rysunki do tych wierszy. Przerazisz się, jak zoba­czysz. Nasmarowane i tylko coś babskiego lata w powietrzu. Pierś albo udo. Raz, wyobraź sobie, taka jedna przyniosła rysunek. Czego tam nie było: i baba przecięta na pół, i jakieś ptaszki, i kółka, u dołu kot czy jakaś inna cholera. Siedziała, tłumaczyła, jak to odbić i gdzie to wetknąć. Biust miała ład­ny... A potem jak poszła, chłopak, co jest u nas, rozumiesz do pomocy, wziął i zatarł tego kota brudnym paluchem. Po­myślałem, że nie ma co wołać dziewczyny z powrotem, niech się z tym od wierszy zabawia. Wytarłem papier i narysowa­łem kota na nowo. Nie pamiętam dobrze, jaki on był, ale że to wszystko dziwactwa, więc zrobiłem mu skrzydła. Potem ta malarka przyszła do mnie i pytała mnie, jaką ja, rozumiesz, miałem ideę z tymi skrzydłami...

I coś jej powiedział? — zainteresował się Didier. Longin wzruszył pogardliwie ramionami.

Co miałem powiedzieć? Że nie wiem? Zrobiłem tajemni­czą minę i powiedziałem, że ten kot to musi latać i dziwię się, że ona tego nie spostrzegła. Podparła głowę i myślała. A pomyślawszy rzekła, że to jest głęboka myśl i że ja wzbo­gaciłem jej rysunek... Kapujesz?

Didier parsknął śmiechem.

Dała ci co za to wzbogacenie?

Taka jak ona — rzekł Longin — ma tylko jedno do dania, a tym już dawno zapłaciła. Podziękowała, to wszystko. I jeszcze powiedziała, że jak zauważę coś takiego, co trzeba moim zdaniem poprawić w jej rysunku, abym jej o tym po­wiedział. Bo ja mam takie egzy... jakieś tam spojrzenie...

Cóż za cholera z tym spojrzeniem? Longin popatrzył drwiąco na kupca.

Nie wiesz? Spytaj żony, to ci powie. Ciągle przecież lata do wróżek.

Didier skrzywił się.

Lata, lata... — przyznał z westchnieniem. — Trynda forsę, bo chce wiedzieć, co będzie jutro, za rok, za dziesięć lat, czy wygra na loterii, czy suknię z tego lata będzie można nosić na przyszły sezon. Niedawno przeraziła się, bo mada­me Pitaud powiedziała jej, że widzi drogę, a na tej drodze śmierć od atomu...

O właśnie — Longin odlepił niedopałek papierosa od wargi i rozgniótł go palcem na popielniczce. — Jeśli ta Pi-taud umie narysować tę drogę i tę śmierć, wyślij ją do mego patrona. Więc widzisz — zwrócił się znowu do Franza — to tak jest... Patron poznał się na facetach i wie, jak ich zażyć. Wydaje im książki. Oczywiście nie on im płaci, tylko oni jemu. Potem urządza im wieczory artystyczne u rozmaitych paniuś, co chcą wiedzieć, jak kwiat rośnie w uchu i jak te wierszoklety z tymi malarkami tańczą boso rock’n rolla. Byczy facet z naszego szefa.

Kto to taki?

Cholera go wie. Facet nazywa się Ferrant, ale na pewno tak się dawniej nie nazywał. Mówi, że pochodzi z Rumunii. Jeździł po świecie, ale nigdzie mu się nie podobało. Przyje­chał tutaj. Jak gdzie komuś źle, zawsze w końcu trafi do Paryża. Założył drukarnię i dobrze mu idzie. Rok temu za­trudniał dwóch ludzi, dziś sześciu, a niedługo, upewniam was, będzie potrzebował dwudziestu...

Zaśmieli się. Teraz Longin uniósł rękę i trzasnął w palce, by zwrócić na siebie uwagę chłopaka przy ladzie. Kelner przybiegł zamaszystym krokiem, z butelką w ręku. Wypili. Chłopak nie odchodził: stał obok nich, pieczołowicie piastu­jąc butelkę w rękach. Franz gwałtownie zanurzył dłoń w kie­szeni spodni. Longin zauważył ten ruch.

Daj spokój — powiedział. — Teraz nie masz. Zarobisz, to postawisz.

Oczywiście — poparł Longina Didier. — Co się będziesz szarpał?

W szarych oczach Franza błysnęło gniewem. Porywczym ruchem głowy kazał kelnerowi nalewać. Z kieszeni wydobył monety i rzucił na stół.

Schowaj forsę — Longin usiłował dłonią odsunąć monety Franza. — Na pewno wszystko, co masz... Ale Franz położył na monetach zaciśniętą w kułak dłoń.

Nie twoja sprawa! — rzucił porywczo.

Co się tak ciskasz?

Bo chcę. Pilnuj swego nosa.

Hola! Coś tak jadaczkę rozpuścił? Myślałem, że gadać nie umie, a drze się. Cóżeś taki hardy?

Daj mu spokój — powiedział Didier. — On już taki. Po­wiedz lepiej, co on tam u was będzie robić i ile mu Ferrant da...

Longin nie odpowiedział od razu. Dłubiąc w uchu, patrzył przymrużonymi oczami na Franza, jakby go coś na nowo za­ciekawiło w jego twarzy. Potem wydął lekceważąco wargi.

Robota to fracha! — rzekł. — Teraz mówił wprost do Franza. — Dasz sobie z nią radę, nie bój się. A jeśli chodzi o płacenie, będzie cię chciał Ferrant naciąć, bo się musisz ukrywać.

To on taki? — gwizdnął przez zęby Didier.

A co myślisz? W łapę dać musi flikom, a prezentów ro­bić nie lubi.

Ma już takich jak on? — Didier ruchem głowy wskazał Franza.

Ma. Jest Wasyl. Znasz go, robił u ciebie. Jest jeden Murzyn, który dał drapaka od Amerykanów, bo okradł ma­gazyn PX. Do kompletu będzie jeszcze i on... Jak ty się nazy­wasz? Cacha, Cocha...?

Franz poprawił, ale Longin zrobił gest sprzeciwu.

Tego nikt nie wymówi. Będę cię nazywał Cocha. Zresztą lepiej, abyś nie używał prawdziwego nazwiska. Franz zmar­szczył gniewnie brwi. Zdawało się, że wybuchnie. Przez dłuż­szą chwilę dusił w palcach szklankę. Ale w końcu przemógł się.

Zgoda — rzekł. Podniósł szklankę. — Wypijmy — zapro­ponował.

Wypijmy! — podchwycił Longin. Stuknął mocno w szklan­kę Franza. Gdy wypili, wyciągnął rękę i położył swą wielką dłoń na jego ramieniu. — Ty, Cocha — powiedział — nie obrażaj się o wszystko. Śmieszny z ciebie chłop. Ale podobasz mi się. Nie dam cię skrzywdzić. Ferrant będzie się starał ciebie orżnąć. Nie przejmuj się tym. Przyjmij, co ci da. On ma chody w prefekturze, to się przyda. Nie będą cię tykali. A jak twoją sprawę zaklajstruje, pomogę ci, żebyś się odkuł. Widzisz, u nas można także coś zarobić na dodatek. A do tego — przy­jaźnie zmrużył oko — nadasz się...

Do czego? — zapytał Didier.

Nie ma o czym teraz gadać! — uciął Longin. — Poga­damy, jak rzecz będzie do zrobienia. Chłopak, lej po szkla­neczce!

Szklanki calvadosu zaczynały działać. Didier był coraz we­selszy, Longin coraz rozmowniejszy, tylko Franz coraz bar­dziej chmurny. Gdy tamci poddawali się działaniu alkoholu, on przeciwstawiał mu wciąż swą wolę. Tak było i tam: gdy po skwarnym dniu przychodziła zimna, mokra noc i żołnierze chlali „szum”* na umór — on chciał być zawsze przytomny. Wiedział: nie chodziło o jeden łyk więcej, ale o zgodę na za­pomnienie; bez tej zgody alkohol był bezsilny. — Chcesz wie­dzieć, kiedy cię trafi kula Wieta? — drwili koledzy. — J’m’en fiche! — odpowiadał. Naprawdę nie wiedział, dlaczego chce być zawsze przytomny. Czasami miał uczucie, że na coś cze­ka; na coś, co może go wezwać właśnie w chwili, gdy podda się zapomnieniu.

Ale walka była coraz trudniejsza. Ciało stawało się lekkie, głowa ciężka.

Kiedy mogę zacząć? — zapytał.

Jeżeli chcesz, od jutra — powiedział Longin. — Albo przyjdź do Ferranta jeszcze dzisiaj, zaraz po przerwie obia­dowej. Daj kawałek papieru, napiszę ci adres. To w Quartier. Wiesz, co to jest Quartier?

Wiem.

Bon. Gdzie mieszkasz?

Neuvième.

Masz czym płacić?

Będę miał, gdy zacznę pracować.

Nom de nom! Pożyczę ci.

Nie chcę.

Stanowczo odepchnął podsunięty banknot. Kelner przyniósł *Szum — wietnamska wódka ryżowa.

mu resztę pieniędzy, którymi płacił za zamówioną przez sie­bie kolejkę. Rzucił mu pourboire. Ostatnią monetę włożył do kieszeni.

Hardy jesteś — powiedział Longin. — Przyjdziesz?

Przyjdę. Dziękuję ci, Longin.

Wyciągnął do tamtego rękę. Potem uścisnął dłoń Didiera. Powoli, panując ze wszystkich sił nad wiotkością nóg, wy­szedł z knajpy. Poleciało za nim: „revoir m’sieur”. Ludzie szli tłumem, potrącali go. Na skrzyżowaniu stał długo: nie koń­czącym się sznurem jechały ciężarówki pełne po brzegi ja­rzyn i owoców. Poprzez szpary w skrzyniach złociły się po­marańcze, czerwieniły jabłka. Z falą ludzi przeszedł na drugi chodnik. Nie bardzo wiedział, gdzie ma iść. Zobaczywszy jakieś bistro, wszedł do środka. Wysypawszy pieniądze na ladę, przekonał się, że starczy jeszcze na filiżankę kawy i je­den rogalik. Choć był bardzo głodny, zmusił się do jedzenia wolno. Poza nim w bistro nie było nikogo. Właściciel nudził się przy ladzie. Z wywołaną nudami ciekawością przyglądał się swojemu gościowi, który drobił rogalik i gestem niena­turalnie powolnym podnosił do ust kawałek za kawałkiem. Wreszcie zapytał:

Cudzoziemiec?

Tak.

Polak?

Nie!

Jego odpowiedź była prawie okrzykiem. Porywczo włożył w usta całe pół rogalika, które mu jeszcze zostało. Jednym haustem dopił kawę. Ten nagły pośpiech zdziwił właściciela bistro.

Spieszy się pan?

Tak.

Na pociąg?

Bąknął coś, co mogło wyglądać na potwierdzenie, rzucił „do widzenia” i wyszedł. Dopiero na ulicy zwolnił. Słońce wyjrzało spoza ciemnego obłoku i spadło w ulice. Para Ame­rykanów w wielkich ciemnych okularach i z aparatami foto­graficznymi zawieszonymi na piersiach przeszła obok niego.

Za chwilę był na wybrzeżu. Na dole, tuż nad wodą, stało kilku cierpliwych rybaków. Przy straganach bukinistów nie było nikogo; sprzedawcy, w kapeluszach wciśniętych na czoło i z szalikami zakrywającymi im pół twarzy, siedzieli na swoich krzesełkach.

Potem znowu była wielka świątynia o czarnych murach znaczonych bielą niby pleśnią. Zbliżył się do niej podobny do gończego psa, który tropi zgubiony ślad. Ale nie wszedł do środka. Założywszy ręce w tył, przespacerował się kilka razy przed wejściem. Przeszła grupa chłopców w ciemnych, jednakowych pelerynkach z kapturami, prowadzona przez młodego księdza. Franz chodził dalej tam i z powrotem, niby zakochany, który przyszedł za wcześnie na umówione rendez-vous. Calvados wyparował w końcu, pozostawiając po sobie uczucie zmęczenia i ból głowy. Słońce to się kryło, to znowu zalewało swym blaskiem plac przed katedrą. U stóp gmachu prefektury płynął strumień aut; początkowo sunęły wolno, leniwie. Ale z wolna ruch stawał się żywszy: samo­chodów było coraz więcej; jechały szybciej. Bez podnoszenia oczu na zegar pojął, że nadeszło południe.

Ferrant mógł być Rumunem, Grekiem, Hiszpanem lub Ży­dem — mały, ciemny, o lśniących czarnych włosach, ubrany z przesadną starannością. Podał Franzowi rękę i zaraz opadł na swój fotel, zakładając wysoko nogę na nogę. Odchylony do tyłu, przyglądał się Franzowi, przesuwając palcem po swych grubych brwiach. Gdy odezwał się, jego słowa padały szybko i choć brzmiały słodko-grzecznie, były bardzo rzeczowe.

Dobrze, mogę pana zatrudnić. Potrzebuję kogoś. Oczy­wiście niech się pan nie spodziewa zbyt wiele. Nie zna się pan na robocie, którą tu mamy. Widzi pan, nasz zakład jest drukarnią artystyczną. Nie potrzebuję chyba panu wyjaśniać, jak wielka jest różnica pomiędzy drukarnią artystyczną a dru­karnią tout court. Podejmujemy się prac, które muszą być wykonane niezwykle precyzyjnie, ze zrozumieniem dla sztu­ki. — Złożywszy palce: duży i wskazujący w małe kółko, trząsł dłonią w powietrzu. — Mamy obowiązek wykonywać powierzane nam zlecenia niesłychanie dokładnie. Jesteśmy współtwórcami dzieł o najwyższym poziomie artystycznym, rozumie pan?

Akcentował każdy przymiotnik i zdawał się nim delektować jak smacznym kąskiem. Pokój, w którym rozmawiali, nie miał okna. Był ciemny, ponieważ na wiszącą pod sufitem lampę w kształcie latarni zarzucony był płat kolorowego jedwabiu, który przyćmiewał blask. Wielkie biurko, za któ­rym siedział Ferrant, zawalone było rękopisami, „szczotka­mi”, rysunkami i odlanymi z metalu kliszami. Stało tu także kilka figurek, które nie wiadomo co wyobrażały. Także na ścianie nad głową Ferranta wisiało kilka dziwacznych obraz­ków: na jednym była naga kobieta przecięta przez pół i z od­rąbaną ręką: drugą miała przykutą do doniczki z kwiatem; na innym nad dachami domów w powietrzu tańczył krąg ludzi poubieranych w długie, czarne chałaty. W pokoju był niski tapczan pokryty kolorową narzutą, a obok niego ośmio­kątny arabski stolik ze stojącym na nim elektrycznym imbry-kiem oraz pudełkiem neski.

Więc jeżeli pan się zgadza — podjął Ferrant, zacierając swe małe, smagłe dłonie — mogę pana przyjąć choćby od za­raz. Proszę, niech się pan zdecyduje. Podkreślam: potrzebna nam jest precyzja w robocie i zrozumienie artystyczne. Tak... Mogę dać panu tyle, ile dajemy praktykantom. To nie jest wiele. Ale pan rozumie. Zresztą po jakimś czasie, jeżeli się okaże, że pan zorientował się w naszej pracy, postaramy się panu poprawić. Więc jak? Proszę się zdecydować. Na doda­tek, jak słyszę, jest kłopot z pańskim meldunkiem... Och, nie, nie! — zasłonił się obu dłońmi; zrobił gest, jakby coś odpy­chał od siebie. — Nie chcę nic wiedzieć! Mnie tamte sprawy nic nie obchodzą. Pragnę mieć dobrego pracownika, nic wię­cej. Pan rozumie? Jakoś to postaram się załatwić... To nie będzie łatwe i wymaga czasu. To jasne, prawda? Powiem panu w swoim czasie, czy rzeczywiście będę mógł coś zrobić. Tymczasem proszę o tych rzeczach nie myśleć i pracować. No, dobrze, dobrze... Więc pan się zgadza? Proszę teraz pójść do pana Zouyé, który przydzieli panu pracę. Mała zaliczka jest rzeczą możliwą...

Zouyé pełnił funkcję zastępcy Ferranta. Był to wysoki, chudy Żyd o zapadniętych policzkach i przerażająco smut­nych oczach. W odróżnieniu od Ferranta, który był wciele­niem elegancji, Zouyé ubrany był nędznie. Pomięte ubranie żałośnie marszczyło się na jego przygarbionych plecach i na zapadniętej klatce piersiowej. Mówił chrypliwie i ciężko kaszlał, trzymając się wtedy za pierś. Gdy robotnicy praco­wali, Zouyé siedział w kącie przy małym stoliku i przyglądał się robocie. Czasami wstawał, podchodził do którejś z maszyn, udzielał wskazówek. Mówił cicho, głosem bezdźwięcznym. Potem wracał do stolika i siedział przy nim zapatrzony w prze­strzeń lub coś obliczał na kawałku papieru.

Gdy Franz stanął przed nim, Zouyé przyglądał mu się dłu­go, ciężko oddychając, jakby był zgoniony. Jego oczy miały wyraz oczu zabłąkanego psa. O nic nie pytał, tylko sięgnął do szufladki w stoliku i wydobywszy z niej pięćsetfrankowy banknot, wręczył go Franzowi. Potem zaprowadził go do ma­łej płaskiej maszyny drukarskiej, przy której pracował robot­nik w wysmolonym kombinezonie. Stali z boku, patrząc, jak tamten przenosi z podręcznego stolika przełamany już arkusz na metalowy, lekko pochylony blat, usztywnia go mostkami, a potem wszystko ściąga przy pomocy śrub.

Kiedy rzecz była gotowa, Zouyé gestem przywołał robotni­ka. Tamten miał włosy nieokreślonej barwy i jasne, również niezdecydowanego koloru oczy. Choć niski, wydawał się sil­ny i zręczny.

Poznajcie się — powiedział Zouyé, popychając ku sobie robotnika i Franza. — On nazywa się Wasyl, a on Cocha. To się teraz znacie, no nie? Wasyl już umie pracować na tej maszynie. Ty musisz mu pomagać. Ale ty — zwrócił się do Wasyla — musisz mu pokazywać wszystko. Aby on także po­znał się na maszynie. A teraz pracujcie razem.

Pozostawiwszy Franza, odszedł do swego stolika. Wasyl uśmiechnął się szeroko, aż całą jego twarz pokryły zmar­szczki. Zrobił gest podobny do salutowania. Powiedział coś — niby powitanie — prędko i tak niewyraźnie, że Franz nic z tego nie rozumiał. Swoje słowa uzupełnił rosyjskim prze­kleństwem.

Na twarzy Franza odbiły się gniew i obrzydzenie. Decyzję Zouyégo przyjął zmarszczonym czołem. Gdy Wasyl uśmie­chał się, on stał przed nim odęty, patrząc na Rosjanina spode łba. Przekleństwo tamtego, nieskomplikowane, a tyle razy słyszane w dzieciństwie, sprawiło, że zalała go fala nienawi­ści. Wepchnął rękę do kieszeni i obrócił się bokiem do tam­tego. Wasyl próbował mu wyjaśniać działanie maszyny. Ro­bił to raczej gestami niż słowami, gdyż widać było, że z fran­cuskiego zna tylko kilka pojedynczych wyrazów. Do każdego zwrotu dorzucał przekleństwo, które było dla Franza niby zgrzyt żelaza po szkle. Stanowczym gestem przerwał tamte­mu. Nie potrzebował jego wyjaśnień. Mechanizm był prosty, zrozumiał go od pierwszego spojrzenia. Gdy zaczął odbija­nie, robił to od razu tak zręcznie, że zwrócił uwagę Zouyégo, który zbliżył się do maszyny i z uznaniem pokiwał głową. Robota postępowała szybko i sprawnie. Obaj robotnicy przy maszynie nie odzywali się do siebie, tylko Wasyl rzucał cza­sami przekleństwo niby jakieś magiczne słowo niezbędne przy procesie druku.

Potem była przerwa, robotnicy myli ręce i wychodzili z dru­karni na śniadanie. Franz wyskoczył na miasto i kupił sobie za otrzymane pieniądze długą baguette. Wrócił i siadłszy na podmurówce, na której stała maszyna, wziął się do jedzenia. Nagle poczuł, że ktoś się nad nim pochyla i bierze go za ra­mię. Podniósł głowę. To był Wasyl.

Tam kawa — Rosjanin zrobił gest w stronę stolika, przy którym siedział Zouyé. Ten także z daleka wskazywał Fran-zowi ruchem głowy dymiący imbryk. Uśmiechał się. Franz miał ochotę splunąć i obrócić się tyłem do nich obu. Lecz suchy chleb drapał mu gardło. Uległ pokusie, wstał i zbliżył ślą do stolika. Zouyé nasypał do kubka neski, nalał wody i jeszcze dorzucił kilka kostek cukru.

Danke — bąknął Franz przez zaciśnięte zęby.

Ty Germaniec? — Wasyl wytrzeszczył na niego swe jasne bezbarwne oczy. — Du — położył mu palec na piersi — du Deutscher, da?

Ze złością skinął głową i szybko odszedł na swoje miejsce. Jakże nienawidził tych dwóch ludzi, którzy wciąż się do niego uśmiechali! Gniewnie szarpnął bułkę zębami, parząc wargi pił kawę wielkimi łykami. Tamci nie przestawali na niego patrzeć. Czuł na sobie ich wzrok. Wasyl znowu podszedł do niego.

Du, Cocha — powiedział — masz!

Wyciągnął ku Franzowi dłoń z kawałem taniej, mocno na­bitej czosnkiem kiełbasy. Franz, nie podnosząc głowy, po­trząsnął nią. Tamten jednak nastawał. Mówił różnojęzyczną mieszaniną słów:

Masz, weź... Dobra, gut. Wurst. Człowiek dużo je, dużo pracuje... twaju mać!... — zaklął wesoło. — Masz... jedz...

Dławiąc się z wściekłości, lecz by się pozbyć natręta, wziął ofiarowaną kiełbasę. Wasyl jednak nie odszedł, pochylił się nad Franzem, poklepał go po ramieniu, a potem siadł obok niego. Z kieszeni spodni wyciągnął drugi kawał kiełbasy i paj­dę chleba. Jadł, nie przestając gadać swą ledwo zrozumiałą mieszaniną języków. Z jego bełkotu Franz z trudem pojął, że Wasyl był w czasie wojny jeńcem w Stalagu, a potem zmu­szono go do pracy w Niemczech.

Widzisz — ciągnął z dumą — nauczyłem się po nie­miecku. Umiem powiedzieć wsio. Dużo, dużo słów... — Wy­mienił z dziesięć zdań, zakończył swoim przekleństwem, a potem wybuchnął wesołym śmiechem. — U bauera nie było najgorzej. Jak nie chciałem pracować, nie pracowałem. Tyl­ko jeść było mało... — Jakby pragnąc przewalczyć to wspo­mnienie, napchał usta i na jakiś czas zaniemówił. Ale prze­łknąwszy podjął znowu: — Potem przyszli nasi. Chciałem wracać do domu z kilkoma, co pracowali jak ja. Mam żonę i dwóch synów... — Uśmiechnął się, a całą twarz poryły mu zmarszczki. — Mówili: „Wracajcie!” — ciągnął dalej. — To wracaliśmy. Ale koło Teterowa zatrzymali nas. Zamknęli w dużej stodole. Potem rano zawołali. Przyszedł jeden major. Zaczął mówić, że za to, żeśmy się poddali, Stalin bardzo się na nas gniewa. Tak się gniewa, że powiedział, aby nas wszyst­kich rozstrzelać. Ale potem zlitował się i pozwolił, abyśmy żyli. Mamy jednak za naszą winę długo służyć w wojsku. Dali nam zaraz karabiny wycięte z desek i kazali maszerować. Cały dzień maszerowaliśmy i dopiero wieczorem dali chleba i zupy. I drugiego dnia znowu... Widzisz, tak to było...

Podrapał się wsuwając palce we włosy, sterczące niepo­słusznie nad czołem. Znowu napchał całe usta chlebem. Nie mógł nic powiedzieć, póki znowu nie przeżuł.

Kiedy to zobaczyłem — zaczął na nowo — to pomyśla­łem sobie: źle. Stalin surowy ojciec. Do końca życia każe maszerować człowiekowi z drewnianym karabinem. Ot, pło­cho... A jak się było nie poddać, kiedy Germańce otoczyli ze wszystkich stron? I jak nie było iść do roboty, kiedy ten, co iść nie chciał, zdychał z głodu? Stalin surowy ojciec. Skoroś go obraził, nie ubłagasz go. Musisz cierpieć. Nie zobaczysz nigdy Warii ani synów. A jak nie zobaczysz, to po co z drew­nianym karabinem maszerować? Lepiej uciec. No i uciekłem. Kryłem się w lesie, a potem amerykańscy żołnierze pomogli. Posłali do takiego obozu, do takich, rozumiesz, dipis. Źle nie było, jeść dawali. Tylko tęskno. Człowiek się przyzwyczaił do kobiety, a synów nie widziałem od tylu lat... Ci, co pilnowali obozu, gadali, że będzie wojna i my pójdziemy pomścić na Stalinie nasze krzywdy. Stalin, prawda, surowy ojciec. Ale nie będziesz się mścił na ojcu. Wolałem uciec znowu. Jak się raz ucieknie, człowiek uciekałby i uciekał. Gdzie ja nie byłem? A w końcu tu mnie przyniosło, twaju mać!

Znowu podrapał się w głowę. Franz milczał. Ale Wasyl nie dał mu skwitować milczeniem swego opowiadania.

A ty? — zapytał. — Ty skąd tutaj? Odpowiedział niechętnie:

Szwendałem się też. Byłem w Wietnamie, w Algierii...

Ot! To cię jeszcze dalej poniosło. A twoja rodzina gdzie?

W Niemczech.

Wrócić możesz?

Nie.

Płocho! Człowiek daleko od swoich, od swojej ziemi. Piętnaście lat nie widziałem synów...

Franz pogardliwie wzruszył ramionami.

Możesz teraz wracać. Przecież twój Stalin umarł, a ci, co wami rządzą, powiadają, że wszystko złe od niego pocho­dziło. Wrócisz do żony, do synów, i nikt ci nic nie zrobi. Wracaj!

Wasyl otworzył usta i przez chwilę siedział nieruchomo z podniesioną ręką, w której trzymał resztkę chleba.

Hm... — mruknął w końcu; w jego głosie było wahanie. — Powiadasz, żeby wracać? — zapytał. — Mnie to już mówili. Nawet gadali, że u nas w ambasadzie napisane, aby wracać. Człek by chciał wrócić, twaju mać! Bo co tutaj? Pusto, żadne­go druha. Bułka zamiast razowego chleba, wino zamiast kwasu, czarne kościoły, zamiast Błażennawo... — z pogardą machnął ręką. — Naplewat’ na Paryż! Tam moja żona, mój syn Foma i mój syn Aliosza. Alioszeńka... Był taki... kiedy mnie w sołdaty wzięli. Stalin surowy był ojciec. Ojciec suro­wy musi być. Ot, powiadają wrócić. I ty tak gadasz?... Ale ja uciekł. Nie może być, aby za ucieczkę nie było kary. Jak człek uciekł, musi się męczyć. Ot tak, twaju mać!

Przed nimi stanął Zouyé z imbrykiem w ręku.

Nie chce z was który jeszcze kawy?

Jakoś odruchowo podsunęli swoje kubki. Nalał, podał im neskę i cukier. Potem postawił imbryk na ziemi i usiadł obok nich.

No i co? — zapytał.

Źle — powiedział Wasyl. — Tęskno, twaju mać!

Franz siedział w milczeniu. Pił znowu dużymi łykami. Ale Zouyé wprost do niego skierował pytanie:

A ty co? Ty tak jak on?

Nie — rzucił porywczo i odwrócił się bokiem.

Zouyé spoglądał na niego. Czarne oczy Żyda zapadały chwilami za czerwone wałki napuchłych powiek. Nie pytał 0 nic więcej. Mruknął tylko:

Ja wiem...

Wstał i powłócząc nogami odszedł do swego stolika. Sie­dział nad nimi napuszony niby śpiący na gałęzi ptak. Wasyl zaklął jeszcze raz, a potem zaczął nucić tęskną rosyjską me­lodię. Franz wetknął ręce w kieszenie. Zgarbił się i patrzył bezmyślnie w ciemny kąt.

Ci dwaj ludzie gniewali go i drażnili. Miał ochotę powie­dzieć każdemu z nich coś okrutnego, coś, od czego każdy z nich zwinąłby się z bólu. Cały świat drażnił go. Wściekłość podchodziła pod gardło niby mdłości. Dłonie zwijały się od­ruchowo w pięści. Był w nim utajony niepokój, który raz po raz budziło jakieś słowo czy jakieś zdarzenie. Ten niepokój wybuchał od razu burzą.

To tam zaznał go po raz pierwszy. Jeszcze gdy leciał, w mrocznej kabinie zaledwie rozjaśnionej sennymi świateł­kami, to uczucie było mu obce. Twardo przepowiadał w my­śli dane o osobie, którą miał się za chwilę stać. Spokojnie przypominał sobie otrzymane wskazówki. Potem instruktor powiedział: — To już! — Samolot zataczał krąg na przygaszo­nych motorach. Franz zawiesił na sobie torbę z radiostacją i drugą z materiałem wybuchowym, namacał tkwiący w kie­szeni pistolet. Zaciągnął mocniej pasy spadochronu. Za chwi­lę był gotowy. — Powodzenia — rzekł instruktor, ściskając mu dłoń. — Spraw się dobrze, chłopie. Wykonaj wszystko.

1 nie daj się złapać. Good luck! Auf Wiedersehen... — Auf Wiedersehen... — odpowiedział. Drzwiczki były już otwarte. Pod samolotem rozpościerał się płat mroku. Gdzieś w przo-dzie połyskiwało kilka światełek. — Pora! — wołał megafon pilota. Bez lęku wychylił się z otworu. W jego policzki uderzył dziki pęd wiatru. Łagodnie zsunął się w mrok, jak się spada w sen. To na dnie tego snu odnalazł niepokój, który nie miał go już więcej opuścić.

Cocha! — posłyszał za sobą. To był Longin. Przywołał go ruchem raki, dał znak, by szedł za nim. Za chwilę znaleźli się obaj na podwórzu. Było to małe paryskie podwórze, nie­zbyt czyste i bardzo zagracone. Wzdłuż tylnej ściany domu biegł drewniany krużganek. Część podwórza stanowiła skład drukarni Ferranta. Stał tu stary „Citroen” i wózek motocyklowy, leżały bele papieru i błyszczące kostki ołowiu. Lon­gin zaprowadził Franza w głąb podwórza, gdzie za stertą pordzewiałego żelastwa znajdowały się zamknięte na kłódkę drzwi do małego składziku. Otworzył je. Wnętrze pełne było skrzyń, pak z książkami, półek zastawionych słoikami i bu­telkami. Pod ścianą stał motocykl nakryty plandeką. Longin zamknął drzwi od wewnątrz na haczyk i zapalił światło. Pod­parł ramieniem stos pustych pak i wydobył spod nich ukrytą tam podłużną skrzynkę znaczoną jakimiś literami. Przyklę­knął nad nią, podważył wieko żelaznym łomem. We wnętrzu na miękkiej podściółce leżała cała wiązka rur, sprężyn, oksy­dowanych części jakiegoś mechanizmu.

Znasz to? — zapytał Franza.

Franz ukląkł także na ziemi. Kolejno brał w rękę pojedyn­cze kawałki pokryte grubo tłuszczem i przyglądał się im uważnie.

Nie — powiedział w końcu. — Takiego jeszcze nigdy nie widziałem. To jakiś nowy typ maszynki amerykańskiej, bo przypomina częściami te, jakie mieliśmy w Wietnamie...

No? — głos Longina brzmiał pytająco. — Nic się na tym nie rozumiesz?

Mówię ci, że nigdy takiego nie miałem w garści.

I nie potrafiłbyś go złożyć?

Franz oparł brodę na dłoni. Zastanawiał się chwilę.

Chyba potrafiłbym — rzekł. — Byłem u zbrojmistrza, mieliśmy do czynienia z rozmaitą bronią. Jakby się człowiek wziął, to by złożył. A po co ci to?

Longin szybko położył wieko na skrzyni i kilku uderzenia­mi łomu wbił gwoździe. Uśmiechając się, położył palec na ustach.

Ani słowa nikomu, żeś to widział! — rzekł. Kiwnął głową. Lecz powtórzył swoje pytanie:

Na co ci to?

Longin parsknął śmiechem:

Ciekawyś!

Znowu naciskiem ramienia odchylił stos pak i wepchnął pod nie skrzynkę z kaemem. Otrzepał się. Wyjął z kieszeni kombinezonu paczkę „Gaulois”, poczęstował Franza. Zapalili. Dopiero po paru „sztachnięciach” powiedział:

Po co ci wiedzieć? Zresztą powiem ci kiedyś... Mnie cho­lera po takim. Ale są tacy, którym to jest potrzebne.

Kto?

Głos Franza zabrzmiał nagle ostro. Longin zmarszczył brwi i przez chwilę patrzył pytająco na towarzysza.

Nie wszystko ci jedno?

Nie.

Merde! Słuchaj, chłopie, zgodzisz się chyba, że wojna jest kretyństwem. Rzygać się chce, kiedy o wojnie pomyślę. Ale skoro są tacy, co się chcą naparzać, proszę bardzo. Dać im broń i niech się leją. Obchodzi cię kto?

Obchodzi.

Zabawny jesteś. Z kim ty trzymasz? Chyba nie z Ame­rykanami?

Niech ich cholera!

Ale do Sowietów też cię nie ciągnie? Zgrzytnął zębami i z wściekłością zacisnął pięści.

Dreck! — warknął po niemiecku. — Plunąłbym im w śle­pia tym... — końcem buta dotknął stosu pak.

Longin wybuchnął śmiechem. Z rozmachem klepnął Franza po ramieniu.

Z ciebie też numer! —. chichotał. — Bon. Możesz być pewien, że tego — wskazał palcem paki — nie dostanie ani Chruszczow, ani Einsenhower. Broń pójdzie w łapy takim, co strzelą i jednemu, i drugiemu w okno...

Jak to? — Franz zmarszczył czoło.

Ano tak. Tamci są jak dwa psy, co na siebie szczerzą zęby. Ale są inni, co by chcieli swoje porachunki załatwić. Dużo się tych porachunków nazbierało między ludziskami. Gotowi każdą maszynkę kupić. Niech kupują! Byle płacili do­brze. I byleśmy tu mieli spokój. No nie? Powiedz.

Franz milczał, uderzony rozumowaniem Longina.

Gówno płacenie — wymamrotał.

Coś ty taki dobrodziej? — zakpił Longin.

Gówno płacenie! I gówno spokój! — wybuchnął nagle Franz. — Niechby się wszyscy ze wszystkimi wzięli za mordy. Żeby się w końcu coś zmieniło!

Longin popatrzył na niego z podziwem.

Taki z ciebie numer?! — powiedział tonem uznania. — Ty, Cocha, podpaliłbyś, gdybyś mógł, cały świat.

Jak starą stodołę! — przytwierdził porywczo.

Ktoś na podwórzu uderzył w szynę. To był sygnał, że przerwa południowa jest skończona i praca rozpoczyna się na nowo. Longin jeszcze raz spojrzał na Franza, którego ponura twarz płonęła gniewną pasją, potem rzekł:

Chodźmy. I dziób na kłódkę! Od razu ci mówiłem, że coś się znajdzie dla ciebie...

W kilka dni później Zouyé, który skarżył się ostatnio na zdrowie, odwołał Franza od roboty i powiedział mu, aby udał się na ulicę Bayarda do mieszkania państwa Fruges i przyniósł od nich potrzebne do drukarni rękopisy. Dni były coraz piękniejsze, toteż Franz wynurzywszy się z metra na Alma-Marceau aż musiał zmrużyć oczy, tak go raził blask słońca roztarty na błękitnej kopule nieba. Niby mglisty cień sterczała po drugiej stronie za rzeką piramida Eiffla. Alma był rozryty robotami ziemnymi; przy drewnianym ogrodze­niu w masie krótkonosych „Renaultów” powstawał co chwila „korek”; zniecierpliwieni kierowcy trąbili ile sił na klakso­nach. Z hałaśliwego, pełnego ruchu wybrzeża Franz skręcił w cichą uliczkę Jean Goujon. Minął mały kościółek, a potem okrągły placyk. Ulica Bayard, choć położona o parę zaledwie kroków od ruchliwych Champs Elyseés, wydawała się uśpio­nym zakątkiem. Franz nacisnął dzwonek przy bramie, a kuta furtka odskoczyła z lekkim chrzęstem. W oszklonej klatce nad robotą z włóczki drzemała konsjerżka obudziła się jednak natychmiast, gdy stanął przed nią. — Pierwsze piętro, na le­wo, monsieur — udzieliła informacji. Schody były białe, mar­murowe. Wszedłszy na piętro zadzwonił. Czekał dość długo, zanim usłyszał głośne kroki. Otworzyła mu drzwi kobieta tęga, czarnowłosa; o mocno wykarminowanych ustach. Na krótkich palcach z czerwono pomalowanymi paznokciami miała kilka podzwaniających przy każdym ruchu pierścion­ków. Ujrzawszy Franza zmarszczyła czoło. Zapytała opryskli­wym tonem:

Czego pan sobie życzy? Pan się pewno omylił.

Jestem z drukarni Ferranta...

Ach, to co innego! — Ton zmienił się, na twarzy kobiety pojawił się uśmiech. — Proszę, niech pan wejdzie. Myślałam, że przyjdzie Zouyé...

Pan Zouyé czuje się źle i dlatego nie przyszedł. Zrobiła ruch wyrażający zniecierpliwienie.

Z nim tak ciągle. Zawsze mówimy mu oboje z mężem: „Ty uważaj na siebie”. Ale co takiemu mówić? Pan chyba niedawno pracuje u Ferranta.

Od kilku dni.

Tak myślałam. Proszę, niech pan usiądzie. Zaraz znajdę te papiery.

Salonik, do którego go wprowadziła, zastawiony był mięk­kimi meblami, kruchymi stoliczkami i serwantką z porcelaną. Miękki dywan był niby wyspa na śliskim oceanie parkietu. Franz usiadł na fotelu, kobieta podeszła do ozdobnego brą­zami biureczka i zaczęła przerzucać leżące na nim papiery. Wsparta na jednej nodze, lekko postukiwała drugą o podło­gę, to palcem, to obcasem. Jej pantofle miały chyba najwyż­szy obcas, jaki zdarzyło mu się widzieć, cienki niby igła. Na ścianach salonu wisiało kilka obrazów: tonące w słońcu pej­zaże lub szerokie twarze jasnowłosych kobiet.

Gdzież on to położył? — Powiedziała sama do siebie. — Pan wybaczy... Chwileczkę...

Wyszła z pokoju. Mocniej rozparłszy się w fotelu, przy­glądał się obrazowi, który wisiał obok. Twarz roześmianej dziewczyny w kolorowej chustce na głowie przypominała mu coś czy kogoś.

Cienkie obcasy zatupotały na parkiecie. Kobieta powróciła z plikiem papierów w ręku.

Tak, mąż położył u siebie. Czytał... Proszę... Chciał wstać, ale ona zrobiła gest, by jeszcze pozostał w fotelu.

Niech pan jeszcze zostanie, proszę pana. Pan nie musi się tak śpieszyć. — Z kąta wytoczyła podręczny stoliczek na kółkach, ustawiła go między sobą a Franzem. — Napije się pan? — Nie czekała na odpowiedź. Nalała jemu i sobie z bu­telki z cudzoziemską etykietą. Uniosła swój kieliszek w gó­rę. — No, na zdrowie! To bardzo dobre...

Na zdrowie — odpowiedział. Napój był mocnym i won­nym aperitifem. Kobieta podsunęła talerzyk z solonymi orze­chami.

Więcej! Więcej! — zaśmiała się, gdy wziął jeden. Prze­chyliła talerzyk i nasypała mu całą garść orzeszków. — Więc pan pracuje od niedawna u Ferranta? A przedtem gdzie? Wolno wiedzieć?

Nie było mnie we Francji — odpowiedział.

Był pan tam, na wschodzie? — zapytała.

Odpowiedział „tak”, ale natychmiast pojął, że kobieta mu­siała mieć coś innego na myśli. Nie prostował jednak. Fer-rant ostrzegał: „Załatwimy panu pobyt, niech pan tylko ni­komu nic nie gada; mogą być potem trudności”.

Pan się dobrze czuje w pracy? — wypytywała dalej.

Nie narzekam...

Pan jest bardzo miły... — stwierdziła. — To dobrze, że właśnie pana przysłał Zouyé. U was w drukarni są różni...

Schyliła się do butelki, którą postawiła poprzednio na pod­łodze obok swej nogi, a w tym geście odkryła głęboko biust.

Napijemy się jeszcze?

Nie odmówił. Kobieta nalewając schyliła się nad nim. Czuł na ramieniu jej rękę, a na czole jej włosy. Pachniała mocny­mi perfumami.

Tam u was są różni — wróciła do tego, co mówiła po­przednio. — Niektórzy mili. Czarny Joe jest bardzo sympa­tyczny. Ale nie lubię tego bolszewika...

Wasyla?

Właśnie. Okropny. Zawsze myślę, że gdyby mu ktoś po­wiedział: „Zabij”, nawet by się nie namyślał, tylko zarżnąłby. Nic by go nie powstrzymało.

Możliwe — zaśmiał się. — Oni są tacy.

Pan ich zna? Ja także. Napijmy się. Pańskie zdrowie. Pan jest bardzo młody...

Nie.

Ależ tak. Ja to widzę. Czy oni dobrze panu płacą tam u Ferranta?

Chyba tyle, ile trzeba...

Och, to nie odpowiedź. Ale ja powiem Ferrantowi. Albo mój mąż powie. Oni są ze sobą dobrze. Niech pan nie wstaje jeszcze.

Muszę iść.

Właściwie nic nie kazało mu się śpieszyć. Zbliżało się po­łudnie, mógł wrócić dopiero na popołudniową pracę. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, ku czemu zmierza kobieta. Tylko że jego nic nie ciągnęło ku niej. Nie był w tym nastro­ju, w którym wystarczyłaby mu każda. To było dobre tam.

Tutaj od chwili przyjazdu narastała i sprężała się w nim po­trzeba czegoś zgoła innego.

Pan nie musi iść — zapewniła. — Zadzwonię i powiem Zouyému, że kazałam panu poczekać.

Nie! Ja naprawdę muszę... — stanowczo potrząsnął gło­wą. Propozycja: „Powiem, że kazałam panu czekać” podcięła go jak batem. Na jej obcesowość miał ochotę odpowiedzieć czymś, co by ją dotknęło. Kusiło go, by strącić niby niechcący kryształowy wazon, który miał pod ręką, na lśniącą, wyfrote-rowaną podłogę. — Jeszcze mam do załatwienia kilka spraw. Pan Zouyé powiedział, abym nie czekał.

Patrzyła na niego zaskoczona.

Zouyé? — lekceważąco machnęła ręką. — Kiedy ja za­dzwonię, Zouyé będzie taki — wskazała ręką na wysokość kolana.

Może. Ale ja mam jeszcze coś. Muszę iść... — powstał z fotela.

To szkoda — wycedziła. Patrzyła na niego uśmiechnięta, ale w jej zmrużonych oczach czaił się gniew. — Szkoda. Pan jest miły.

Pani mnie nie zna — rzucił.

Ja się znam na ludziach — patrzyła na niego, przechy­liwszy zaczepnie głowę.

Naprawdę? Skoro tak, to pani powinna wiedzieć, że ja jestem jak ten Wasyl. Gdyby mi ktoś kazał zabić...

To co? To mogłoby być interesujące.

Pani mówiła...

Co znaczy, że mówiłam? Kobieta mówi raz tak, drugi raz inaczej. Kobiecie wolno. No nie?

Nie zastanawiałem się nad tym. Zawsze uważałem, że trzeba mówić „tak” lub „nie”...

To niebezpieczne.

Na pewno.

Można stracić...

Lubię ryzykować.

Niech pan nie ryzykuje, ja panu radzę. Ryzykują tylko tacy... Wie pan: szaleńcy... — Nie spuszczała z niego swych zmrużonych oczu. — No, niech pan robi, jak pan chce. Ale... — Wytrzymał jej wzrok. Wtedy rzuciła krótko: — Kiedy pan przyjdzie ze „szczotkami”?

Nie wiem, czy pan Zouyé...

Zouyé pana przyśle — powiedziała z naciskiem. — No — znowu zmieniła ton — a może jeszcze kieliszeczek?

Nie, dziękuję.

Pan jest impertynent! Czasami mam słabość do imper-tynentów. — Podniosła ostrzegawczo palec, aż zabrzęczały pierścionki. — Ale tylko czasami...

Schodził po marmurowych stopniach. Zamiast być ubawio­ny rozmową, czuł, jak pulsuje w nim gniew, narasta potrzeba jakiegoś wybuchu. Z powrotem znalazł się na cichej uliczce. Nie wracał tą samą drogą, którą przyszedł; skierował się ku Alei Roosevelta. Tu ruch samochodowy był duży, a wzdłuż chodników stał zbity mur zaparkowanych aut. Franz prze­szedł na drugą stronę ulicy. Skierował się ku mdłym skwe­rom otaczającym Wielki Pałac. Rzucił mu się w oczy barwny afisz: „Exposition de l’art menagère”.

Schody przed frontonem pałacu były oblepione falującym tłumem. Schodzono, wchodzono, zatrzymywano się. Różowe, zielone, białe i żółte kartki w rękach ludzi robiły wrażenie małych proporczyków. Kilku policjantów usiłowało nadać tłumowi większą płynność. Ale ciżba poruszała się leniwie. Ani się spostrzegł, kiedy uwiązł w tłumie jak w kleistej ma­sie.

I nagle natknął się na My. Dziewczyna była sama. Ona tak­że robiła wrażenie zgubionej w masie ludzkiej. Szła powoli, krok za krokiem, z uczniowską teczką w ręku, ze schyloną głową. Ale szybko zwróciła ku niemu twarz, gdy się odezwał w jej języku:

Dzień dobry. Gdzie to pani idzie?

Ach, to pan...

Uśmiechnęła się życzliwie. Ale natychmiast uśmiech na jej twarzy zgasł; spuściła oczy; jej dziecinną buzię spowił wyraz smutku. Kiedy jednak po chwili na nowo podniosła oczy na Franza, na jej policzkach pojawiły się małe dołeczki.

Chciałam obejrzeć wystawę.

Nic pani nie zobaczy w tym ścisku.

Chyba ma pan rację... — westchnęła.

Wyjdźmy z tłoku. Tutaj nawet rozmawiać nie sposób.

Dobrze...

Przepychali się przez kolumnę jakichś uczennic, które pod wodzą dwóch zakonnic musiały przyjechać z dalekiej prowincji. Gromady wychodzących spływały na jezdnię, z któ­rej na próżno usiłowali ich usunąć policjanci. W końcu My i Franz dobili się przeciwległego chodnika. Zatrzymali się przy niskim pomniku: okutany w szal, z kapeluszem wciśnię­tym na czoło, Clemenceau maszerował przez kamienną płytę ku dalekiemu Verdun. My wygładzała zgniecioną w ścisku bluzkę.

Okropny tłok — powiedziała.

Stał z rękami w kieszeniach i złym wzrokiem przyglądał się falującej ciżbie.

Pcha się hołota — rzucił z nagłym rozdrażnieniem przez zęby — by zobaczyć, czym można sobie jeszcze więcej uprzy­jemnić życie. Szlag trafia człowieka, gdy na to patrzy.

Lecz to przecież dobrze, gdy życie staje się łatwiejsze — zauważyła, spoglądając na niego spod opuszczonych rzęs, jakby niepewna, jaki skutek wywrą na nim jej słowa.

Ciekawy jestem, gdzie pani będzie miała okazję z tych ułatwień życia korzystać — wybuchnął. — To są wynalazki, które jednym służą, a drugich pozbawiają wszystkiego!

Ależ proszę pana — starała się nieśmiało zaprzeczyć — tam pokazują tylko wynalazki służące w gospodarstwie do­mowym.

Wybuchnął urągliwym śmiechem.

Jaka pani jest naiwna! Byłoby lepiej, aby tam pokazy­wali karabiny lub armaty. Ale oni chcą mieć życie jak po maśle. I dlatego sprzedadzą i was, i nas! Przehandlują cały świat! Rozumie pani?

Nie odpowiedziała. Nie zastanawiając się, gdzie idą i po co, zwrócili się w stronę placu Zgody. Aleją obok nich sunął rozpędzony potok aut. Na skrzyżowaniach samochody ze skrzypem hamulców wrastały w ziemię, ale gdy policjant gwizdnął, rzucały się znowu naprzód, jakby w obłędnym pościgu.

Szedł długim, jakby leniwym, a zarazem czającym się kro­kiem.

Pani dzisiaj sama? — zapytał już bez podrażnienia w gło­sie.

Senh ma ćwiczenia. Nie jesteśmy w jednej grupie.

To dobrze.

Dlaczego? — zdziwiła się. — Mnie bardzo żal, że nas rozdzielili. W mojej grupie nie ma żadnej z naszych dziewcząt. A Senh jest taka dla mnie dobra, tak mi pomaga, tak się mną opiekuje. Gdyby nie ona, nie wytrzymałabym chyba tutaj. Bo Paryż, proszę pana, jest bardzo obcy.

Zrobiła gest, którym zdawała się obejmować wszystko: roz-warczaną samochodami aleję, teatr Marigny pod platanami, czarny cień obelisku na tle rozbłyszczanego nieba.

Wyłowił papierosa ze zgniecionej paczki i zapalił. Rzekł:

Mnie się pani koleżanka nie podoba.

My nie odpowiedziała. Szła milcząc i tylko nisko opuściła głowę. Franz podjął:

Przychodziłem dwa razy do ogrodu Luksemburskiego. Ale was nie było. Jestem pewien, że to ona zabroniła pani.

Nie zaprzeczyła. Powiedziała tylko:

Senh ma słuszność: trzeba nam się uczyć, nie spacero­wać.

Niech pani nie kłamie! — przerwał jej ostro. — To wcale nie o naukę chodziło. Gdyby pani miała aż tyle do roboty, nie chodziłaby pani oglądać wystawy gospodarczej. Ona na­opowiadała pani o mnie rozmaitych rzeczy.

Nie, nie... — ale przeczyła miękko. — Senh ma słu­szność — powtórzyła. — Nam... nam trudno...

Rozmawiać ze sobą?

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się pokornie, jakby tym uśmiechem prosiła o wybaczenie.

Nie powinien pan mieć do niej żalu. Senh trzeba zrozu­mieć. Ona wiele przeżyła, wiele przeszła. Nie o wszystkim wiem. Przybyła do nas, do Hanoi, zupełnie sama. Szła przez dżunglę, by uciec od Wietów. Musiała być bardzo dzielna. Zresztą ona jest bardzo dzielna we wszystkim, co robi. My wszystkie ją podziwiamy. Jest dla nas starszą siostrą. I nawet inne dziewczęta i chłopcy, którzy są w Paryżu, słuchają jej. Ona... Ona nigdy, proszę pana, nie jest słaba. Nigdy nikogo nie potrzebuje. Powinna pójść na medycynę i zostać leka­rzem. Gdyby mi pozwoliła, odstąpiłabym jej to sama. Ale ona nie chce. Zawsze mówi: „Ta z nas będzie lekarzem, która okaże się lepsza...” Och, Senh jest nadzwyczajna! Ja bym nie poszła tak jak ona przez dżunglę. Jestem tchórzem — wyzna­ła z żalem.

Plac przed nimi wydawał się zlewiskiem spływających z wielu stron rzek. Wszystko było w ruchu, w pędzie, wszyst­ko kłębiło się niby w kotle z ukropem. Przekroczenie placu było niepodobieństwem. Trzeba go było obchodzić skrajem. Rozmowa między nimi urwała się; byli teraz dwojgiem ludzi pochłoniętych walką z żywiołem. Dopiero gdy wylądowali bezpiecznie na schodach ogrodu Tuileries, mogli powrócić do rozmowy.

Pan powinien rozumieć Senh — powtórzyła. — Ona nie może ufać ludziom — zamknęła tym zdaniem wszystko, co powiedziała poprzednio.

Potrząsnął głową. Niechętnie, krzywiąc usta, rzekł:

Nie rozumiem jej. Ale nie zależy mi na tym, aby ją rozu­mieć. Nie przypadła mi do gustu. Musi być komunistką.

Ale skądże! — zaprzeczyła żywo.

Na pewno. Powinna była u nich zostać. Po co tu przy­jechała?

Mówię panu, że Senh nie jest komunistką. Właśnie od nich uciekła. I pracowała u nas w szpitalu, i siostra Teresa bardzo ją lubiła. Stawiała ją nam za wzór. Powiadała, że żadna z nas nie pracuje tak jak ona. To prawda, że jak ktoś nie mówi źle o ludziach Wietu, to go nazywają komunistą. Ale Senh nie mówi o nich źle, bo ona wiele przeżyła i wszyst­ko rozumie...

Każdy z nas przeżył wiele — mruknął. Przechodzili właś­nie obok ławki. — Może siądziemy? — zaproponował nagle.

Zatrzymała się, na jej twarzy było niezdecydowanie i oba­wa. Spostrzegł to.

Boi się pani? — zapytał drwiąco. — Nie zjem pani. A mo­że pani obiecała swej przyjaciółce, że nie usiądzie pani, broń Boże, obok mnie?

Z jej spłoszonego spojrzenia zrozumiał, że coś takiego mu­siała rzeczywiście przyrzec. Jej wzrok był wzrokiem schwy­tanego na kłamstwie dziecka. Franz z okrucieństwem mówił:

A pani naturalnie jest posłuszna. To bardzo miłe! — śmiał się szyderczo. — Broniłem was przed Wietami, a teraz pani boi się mnie i uważa, że nie wypada jej usiąść na tej ławce co ja!

Niech pan tak nie mówi — powiedziała. — Ja... ja nie boję się...

Ale przyjaciółka kazała się pani wystrzegać mnie.

Tak... — przyznała z wahaniem.

Dobrze. W takim razie do widzenia. W jej oczach była coraz większa rozterka.

Nie, nie! — szepnęła. — Niech pan nie idzie... Pana to dotknęło, prawda? Siądźmy — powzięła nagłą decyzję. — Senh myli się — powiedziała to z naciskiem, jakby kogoś przekonywała. — Człowiekowi trzeba ufać. Trzeba. Choćby nawet...

Choćby nawet co? — podchwycił pytająco.

Niech mi pan nie dokucza! — wybuchnęła. — Pan po­winien rozumieć. Jestem zwyczajną dziewczyną z Hanoi. Ni­czego nie widziałam. Wychowałam się w domu sióstr. Potem byłam w szpitalu, także przy siostrach. Teraz przyjechałam do Paryża. Mieszkam tu również u sióstr. To są dobre siostry. Ale nie umiem z nimi mówić. Czy pan myśli, że łatwo jest mówić z Europejkami, które nigdy u nas nie były? Czuję się taka sama. Gdyby nie Senh... Nie, proszę, niech mi pan nie dokucza! Ja... ja chcę ufać panu. Pan jest tak samo zagubiony tutaj jak my. Prawda, że tak samo?

Sięgnął do kieszeni po papierosy. Ale w pudełku nie było już nic. Zaklął pod nosem, zmiął paczkę i rzucił przed siebie.

Może... — powiedział. Milczał. Przyrodzona mrukliwość walczyła w nim z potrzebą podzielenia się z kimś noszonym brzemieniem. — Tak — podjął z ociąganiem. — Ja także je­stem daleko od swoich.

Pańską ziemię zabrali bolszewicy? — zapytała.

Tak.

I wypędzili was?

Tak...

Współczuję panu! Bardzo. To tak samo jak u nas. Lecz powinien pan pamiętać, że mogło być gorzej. Mogli pana zmusić do zostania, a potem prześladować, więzić, wywieźć gdzieś daleko, na Syberię. Podobno tak robią.

Siedział zmarszczony, z pięściami opartymi o kolana.

Pan Bóg czasami przez mniejszy ból ocala przed więk­szym — dorzuciła.

Pani Bóg ma strasznie dużo kłopotów z człowiekiem! — zaśmiał się zjadliwie. — Nie wiem, co by się było stało, gdy­byśmy zostali. Na Syberię chyba by nas nie wysłano. Naszą ziemię zajęli nie Rosjanie, ale Polacy. Uważali ją za swoją.

Jak to, proszę pana? — podniosła na niego swe szeroko otwarte oczy. — Polacy? Dlaczego za swoją?

Tak — rzucił opryskliwie. — Oni powiadają, że ta ziemia jest ich. I że ludzie, którzy na niej żyją, są Polakami, nie Niemcami.

Ale przecież ludzie wiedzą, kim są? Kim się czują ci, którzy u was mieszkają?

Licho wie! — z nagłą złością wzruszył ramionami.

Nie rozumiem. Jak to może być? — Potrząsnęła głową wobec tych całkiem niepojętych dla siebie spraw. — Przecież pan jest Niemcem?

Milczał długo, zanim powiedział:

Tak... — Potem podjął z gwałtownością w głosie: — A sko­ro nim jestem, trzeba mi walczyć z komunistami wszędzie, gdzie są. Trzeba ich nienawidzić!

Dlaczego? — zapytała, składając dłonie jak do modlitwy.

Pani jest śmieszna i dziecinna! — Mówił z wzrastającą porywczością. — Pani sama mówi, że pani trudno jest żyć tu, w Paryżu. Pani nie czuje się Francuzką.

Nie — przyznała. — Nie jestem nią. Francuzi panowali nad nami. Czasami byli bardzo źli. Urzędnicy francuscy umieli być okrutni. Traktowali ludzi z pogardą. Siostra Te­resa oburzała się nieraz. Ale byli inni, którzy nas uczyli, leczyli chorych. Każdy naród składa się ze złych i z dobrych, prawda, proszę pana? Ja myślę, że święta Joanna i święta Teresa modlą się, aby wśród Francuzów było więcej dobrych. Ale choćby Francuzi stali się dobrzy, ja nie zostałabym Fran­cuzką. Taka jak ja dziewczyna może żyć tylko w Hanoi lub Sajgonie...

A gdyby panią stamtąd wypędzili?

Nasz szpital został ewakuowany do Sajgonu. Ale gdy­bym nie była do niego należała i gdyby nie siostra Teresa, pozostałabym. Gazety piszą, że Wieci prześladują wiarę, ale jednak nie wypędzają. Ludzie nie powinni uciekać, tylko zo­stawać tam, gdzie byli.

Aby ich zabijano i prześladowano?

Apostołowie, święci, misjonarze nie bali się... Zachichotał zjadliwym śmiechem.

Ale z pani dzieciak! Pani naczytała się książek i nasłu­chała tej swojej siostry Teresy. To są historie, którymi księża zawracają głowy ludziom.

Odpowiedziała łagodnie, ale stanowczo:

Nie, proszę pana.

Właśnie, że tak! — głos dygotał mu podnieceniem. — Opowiem pani świetną historię. Moja babka... — Urwał. Wargi mu drżały, ale nie spadało z nich żadne słowo. Do­piero po chwili podjął tonem nieco spokojniejszym. — Moja babka to właśnie: różańce, pacierze, chodzenie do kościoła, posty. Trzeba przyznać — mało jest takich jak ona. Ludzie u nas gadali: „Kiedy ona poprosi...” A tymczasem... Wiem, że prosiła. Dopraszała się, aby móc się modlić po swojemu. I co z tego? — Mocno uderzył się w kolano. — Bóg, religia... To wszystko nie ma sensu!

Och! — wydała cichy, bolesny okrzyk. Zapanowała mię­dzy nimi cisza. Dopiero po jakimś czasie zapytała:

Pana babka jest tu, w Paryżu?

Skądże znowu!

Po małej pauzie powiedziała:

Mało rozumiem z tego, co pan opowiada. Widocznie je­stem za głupia. Ale mi pana żal... — głos dziewczyny zabrzmiał ciepło. — Pan musi być bardzo biedny.

Wcale nie! — przerwał szorstko. Gniewnie począł ryć ziemię kantem obcasa. — Pani jest śmieszna. Nie potrzeba mi współczucia. Teraz, kiedy mam pracę.

Ma pan pracę? — podchwyciła.

Tak. O, widzi pani, nawet mam pieniądze — wyciągnął z kieszeni rulonik zwiniętych banknotów i pokazał jej. — Niczego mi nie potrzeba. Ale ten bałagan — zrobił ręką sze­roki gest, jakby nim obejmował cały świat — muszą wziąć diabli! — Znowu mówił z zawziętością. — Trzeba ich nau­czyć...

Patrzyła na niego przerażona.

Dlaczego? Kogo? Och, jak pan strasznie mówi! — poło­żyła swe drobne paluszki na wargach. — Pan temu zaprzecza, ale ja czuję, że pan jest bardzo biedny — westchnęła. — Pro­szę się nie śmiać, ja się będę jednak za pana modliła. I po­proszę siostry Beaty. Ona taka dobra.

Niech się pani nie męczy! — rzucił drwiąco.

To nie jest męczące — odcięła się. — Pan tak mówi, jak­by pan chciał i drugiemu, i sobie sprawić przykrość. Niech mi pan lepiej powie, gdzie pan pracuje.

W artystycznej drukarence niejakiego Ferranta. Na Saint-Julien-le-Pauvre...

Robota musi być pewno ciekawa?...

Burknął wymijająco. Odzywający się głód i ostra chęć pa­lenia mówiły mu, że pora musi być późna. Nie spojrzał jed­nak na zegarek. Cokolwiek ta mała mówiła, chciał pozostać przy niej. Wydawało mu się, że potrzebuje jej naiwnych py­tań. Ale za chwilę usłyszał przerażony głos My:

O mój Boże! Już pierwsza! Muszę pędzić co sił do in­ternatu. Spóźnię się! Zerwała się z ławki. Franz wstał także.

Odprowadzę panią — rzekł. — Chodźmy do metra. — Gdy już szli, dorzucił: — Pani się boi Senh.

Niech mi pan nie dokucza — mówiła idąc szybko. — O wpół do drugiej mamy obiad, a siostry nie lubią, gdy się ktoś spóźnia. U nas posiłki podaje się inaczej niż w Paryżu. Nasze siostry nie są Francuzkami. A po obiedzie mam wy­kład.

Prędko zbiegli w wykładany kafelkami korytarz metra. Odpychali od siebie ruchome barierki, a one trzaskały gło­śno. Nie zatrzymując się mijali kolorowe reklamy kin: migały im przed oczami uśmiechnięte kobiece twarze, przegięte biusty, smukłe nóżki. Napisy zdawały się strzelać rakietami kolorowych liter.

Gdy już byli na najniższej kondygnacji schodów, usłyszeli w dole huk nadlatującego pociągu. Ale choć jeszcze bardziej przyśpieszyli kroku, drzwiczki prowadzące na peron zatrza­snęły się im przed samym nosem. Widzieli, jak wagony sta­nęły i jak tłum przyjezdnych mijał się z tłumem wsiadają­cych. Potem pociąg ruszył i z długim świstem zagłębił się w tunelu.

Z ciżbą, która się zebrała na schodach, wyszli na peron. Kontrolerka dziurkowała podawane bilety; czarny beton wo­koło niej zdawał się być posypany żółtymi confetti. Peron napełnił się szybko — to była pora powrotu do zajęć. Pasa­żerowie przerzucali pośpiesznie dopiero kupione gazety. Woń smarów, kurzu, potu, kosmetyków i zgęszczonego powietrza ciążyła.

Czekając w hałasie rosnącego ciągle tłumu, nie sposób było rozmawiać. My i Franz wymieniali jedynie krótkie uwagi:

Nie był pan w kinie?

Nie.

Bardzo lubię filmy. Ale tylko takie, gdzie są bohaterscy mężczyźni i kobiety, które się poświęcają...

To są bzdury.

Pociąg zahuczał, błysnął latarniami w tunelu i z łomotem wpadł na peron. Syknęły hamulce i odskoczyły drzwiczki. Pchający się tłum wniósł ich po prostu do wagonu.

Ściśnięci, wstrząsani przez kołyszące się od szybkiego bie­gu wagony, to jechali przez mroczne korytarze, to wpadali na jaskrawo oświetlone stacje. Wielkie napisy zdawały się krzyczeć: „Chambre-des-Deputés”, „Solferino”, „Sèvres-Baby-lone”...

Wie pan — powiedziała My; miała głowę prawie przy­ciśniętą do jego piersi — oglądałam taką śmieszną dziecinną książkę. O chłopcu, który żył w metro i nie wiedział, jak wy­gląda świat na górze. Tylko wyobrażał sobie, jak tam może być — z nazw stacji. I w tej książce były zabawne rysunki. Przedstawiały one, jak ten chłopiec wyobrażał sobie na przy­kład Filles-du-Calvaire. Albo Mouton-Duvernet.

Są takie stacje?

Są.

Pani zna Paryż.

Jestem tu już od roku. Początkowo wszystko mnie prze­rażało i ogłuszało. Teraz już przywykłam. Ale zawsze to jest okropne.

Czy Hanoi było cichsze?

Pani wie, że nie. Ale w Hanoi słychać ludzi, a tutaj ma­szyny. Teraz będzie Notre-Dame-des-Champs. Wysiadam.

Wysiądę także.

Panu to pewnie nie na rękę...

Jej niezręczne słowa zdradziły niepokój. Widać było, że nie chce, aby ją odprowadzał aż do domu. Ale on miał ochotę zrobić jej na przekór.

Wręcz przeciwnie. Idę tamtędy.

Bulwar Raspail, szary, bez wystaw, spływał w dół. Szli prędko, bez słowa. My spoglądała raz po raz na zegarek. Gdy znaleźli się na rogu tuż za kinem, dziewczyna zatrzymała się. Powiedziała:

Tu skręcam. Do widzenia panu.

Prędko podała mu rękę. Ale on przytrzymał jej dłoń w swo­jej.

Czy spotkamy się? — zapytał.

Podniosła na niego oczy, w których było zmieszanie.

Pan chciałby?

A pani? Unikała jego wzroku.

Tylko Senh zabrania, prawda?

_ Och! — szepnęła w rozterce. Rzuciła spojrzenie na zega­rek. Usta jej drżały, jakby się miała rozpłakać. — Dobrze! — powiedziała prędko głosem drżącym. — Spotkajmy się!

Gdzie i kiedy?

Przesunęła dłonią po czole. Znowu — już zupełnie nieświa­domym gestem — podniosła do oczu przegub z zegarkiem. Rozejrzała się wokoło. Na nowo przycisnęła palce do czoła, zbierała myśli.

Pojutrze... Dobrze? W Luksemburskim...

O’key! — zawołał. Bawił go jej niepokój.

To do widzenia — uniosła rękę nad głową i pobiegła w ulicę Vaugirard. Nie zauważyła, że szedł za nią. Nawet nie biegnąc dreptał jej po piętach. Zatrzymała się przed ciężką bramą. Zadzwoniła. Odskoczyła mała furtka. W chwili gdy przestępowała wysoki próg, odezwał się za jej plecami:

Tylko niech mnie pani nie zawiedzie. Bo inaczej przyjdę po panią.

Odwróciła się. Zobaczył w jej oczach przerażenie. Zaśmiał się. Dziewczyna coś krzyknęła. Przeskoczyła próg i zniknęła w ciemnej głębi bramy.

Zouyé, tłumiąc kaszel, wszedł do gabinetu Ferranta, pełne­go w tej chwili ludzi. Nieznacznie, na podobieństwo cienia, przesuwał się wzdłuż ściany. Nikt nie zwrócił na niego uwa­gi. W gabinecie było jeszcze ciemniej niż zwykle, gdyż błę­kitne smugi dymu przesłaniały do reszty mdły blask lampy. Ferrant królował rozwalony na swym fotelu, z jedną nogą założoną wysoko na drugą. Niesłychanie kolorowa skarpetka sięgała kostki, wyżej z wąskiej nogawki wynurzała się chuda, owłosiona łydka. Na fotelach i na niskim tapczanie siedziała lub leżała gromada mężczyzn i kobiet. Mężczyźni mieli płowe brody, kobiety — opadające z ramion bluzki. Niektóre zrzuci­ły pantofle i siedziały boso. Towarzystwo trzymało się parami; dziewczęta opierały się o mężczyzn, a ci obejmowali swoje towarzyszki. Jeden z siedzących na tapczanie trzymał leżącą na jego kolanach dziewczynę za odkryte udo. Wszyscy palili, wszyscy pili. Kilka butelek „Dubonnet” stało na stole i na pod­łodze. Wybuchano co chwila hałaśliwym śmiechem. Gadali także z zapałem — wszyscy naraz.

Zouyé dotarł do swego szefa. Wykaszlawszy się boleśnie w dłoń, pochylił się do ucha Ferranta i coś mu powiedział. Na przystojnej, ironicznie uśmiechniętej twarzy dyrektora ukazał się wyraz zdziwienia. Czarne brwi uniosły się wysoko w górę.

I jest? — zapytał cicho.

Czeka.

Idź do niego, powiedz, że abym mógł z nim porozma­wiać spokojnie, muszę wpierw wyrzucić tę hołotę. Zajmij go. Niech nie łazi po drukarni, nie gada z ludźmi. Prędko!

Energicznym gestem obrócił Zouyégo i popchnął go, by szedł prędzej. Wsadziwszy palce w kieszonki jaskrawozielo­nej kamizelki, przyglądał się swoim gościom. Hałas panował w pokoju nadal. Na tapczanie kłębiły się cztery pary, przy­bierające coraz czulsze pozy. Jeden z brodatych młodzieńców wstał. Usiłował coś powiedzieć — niby mowę — ale jego beł­kotu nie można było zrozumieć. Siedząca obok dziewczyna wyciągnęła nogę i chichocząc kopnęła go w łokieć tak, że zawartość trzymanej w dłoni szklanki trysnęła mężczyźnie prosto w twarz. Odpowiedział na ten żart wesołym rżeniem. Był zachwycony.

Ferrant uderzył mocno dłonią w stół raz i drugi. Udało mu się wreszcie zwrócić na siebie uwagę rozigranego towa­rzystwa.

Słuchajcie — powiedział robiąc zamaszysty gest — wy­noście się stąd. No już! Muszę z kimś porozmawiać. Jazda!

Co? Jak? — podniosły się głosy. Potem buchnął wesoły śmiech.

Ja nigdzie nie idę. Śpię! — wrzasnęła jedna z dziewic. Rzuciła się na tapczan między tłoczące się na nim pary i wy­ciągnąwszy się zamknęła oczy.

Śpi! Brawo! — krzyknęło kilka głosów. Potem ci, co sie­dzieli na fotelach, rzucili się również na tapczan. — I my chcemy spać! — darli się. Wśród pijackiego chichotu zwalili się jedni na drugich. Tapczan zamienił się w stertę powiewają­cych rąk i nóg. — Hura! Spać! Śpimy! — rozlegały się krzyki. Któryś z młodych ludzi stoczył się z tapczanu na podłogę.

Leżąc miotał się w drgawkach śmiechu niby w konwulsjach. Inny wrzeszczał ze środka ciżby: — Ferrant chce nas wyrzu­cić! Ferrant chce nas wyrzucić! — a każdemu jego okrzykowi odpowiadała salwa nieprzytomnej wesołości. Jeden z broda­czy poderwał się na nogi. — Rozbierajmy się! — rzucił pomysł, natychmiast podchwycony przez wiele głosów. — Rozbierajmy się! Nie wyrzuci nas! Rozbierajmy się! Strip-tease! Hura! — Projektodawca z pośpiechem zrzucał z siebie marynarkę, a potem zaczął ściągać koszulę, ale ponieważ nie rozwiązał krawatu, uwiązł w niej niby ryba w sieci. Ferrant miał tego dosyć.

Precz! — krzyknął przeraźliwie. — Wynosić się natych­miast! Precz!

Tym razem poskutkowało. Banda oprzytomniała i skiero­wała się ku drzwiom, nie przestając jednak zanosić się wa­riackim śmiechem.

Nie mogę wyjść bez koszuli — biadał jeden z mężczyzn, który zdołał swoją zdjąć. — Schowały mi ją. Nie mogę! Ktoś zobaczy, Ferrant! Wstydzę się ach, ach! — wydawał piskliwe okrzyki.

Precz! Jazda! — wołał Ferrant.

Nie mam pantofli — mizdrzyła się bosonoga dziewczyna.

Dam ci pantofle, zobaczysz! — Ferrant uderzeniem ko­lana nadał jej kierunek w stronę drzwi.

Wreszcie całe towarzystwo znalazło się na progu. Jeszcze zatrzymali się.

Naprawdę, Ferrant, mamy iść?

Jazda! I to prędko!

Ale dokąd pójdziemy?

Do domu.

Zwariowałeś? Po takiej zabawie?

Wiecie co — krzyknęła jedna z dziewczyn — pójdziemy do Czun-czeń-li!

Brawo! — podchwycili. — Brawo! Ona ma rację. Idzie­my do Czun-czeń-li. Ferrant, przyjdź tam, jak skończysz tę gadaninę.

Dobrze, przyjdę. Ale teraz już was nie ma! Towarzystwo wywędrowało chichocząc. Ferrant bacznym okiem obrzucił pokój. Poprawił muszkę, obciągnął kamizelkę, kopnięciem wepchnął pod tapczan walającą się na podłodze koszulę. Teraz w otwartych drzwiach ukazał się Zouyé. Z ni­skim ukłonem wpuścił do środka wysokiego mężczyznę, po czym, sam nie wchodząc, zamknął za tamtym drzwi. Przy­były miał długi nos i włosy schodzące nisko na czoło. Garni­tur, w jaki był ubrany, musiał być zrobiony z doskonałego materiału, a jednak leżał na nim źle, — Hullo, boy! — powiedział mężczyzna. Niedbale podał Ferrantowi rękę. — Wyrwałem pana z zabawy, co?

Z zabawy? — Ferrant podprowadził przybyłego do stołu i usadowił na swoim fotelu. — Tu będzie panu wygodniej, panie komisarzu. Jaka tam zabawa! Zwyczajnie: konferencja wydawcy z autorami...

Komisarz wybuchnął śmiechem.

Z pana gagatek, Ferrant! Widziałem, jak wychodzili ci pańscy autorzy. Autorki nawet niczego. Kto komu płaci ho­noraria: one panu czy pan im? A co pan tu ma? — Wziął w dwa palce stojącą na biurku butelkę, obrócił ją nalepką ku sobie. Skrzywił się. — „Dubonnet”? To dobre dla pańskich autorek. Nie dla mnie.

— „Henessy”? — Ferrant położył pytająco palec na dzwon­ku.

Ostatecznie... — skrzywił się przyzwalająco komisarz. Gdy Ferrant wydawał polecenia Zouyému, który przybiegł na dzwonek, gość sięgnął do kieszeni po papierosy. Zapalił sam, a dopiero potem podsunął Ferrantowi paczkę „Ralei-ghów”. Zaciągając się z lubością, patrzył to na kolumnę uno­szącego się z papierosa dymu, to na swoje wypielęgnowane paznokcie. Dopiero gdy Zouyé przyniósł koniak i czyste kie­liszki, a Ferrant otworzył butelkę, komisarz zapytał tonem niedbałym: — Co to za historia z Ableiges?

Ferrant zrobił minę zdziwioną. Komisarz podniósł wzrok znad paznokci i przymrużywszy oczy, patrzył przenikliwie na dyrektora drukarni.

Hę? Czemu pan nie odpowiada, Ferrant?

Nie wiem, o czym pan mówi, panie komisarzu.

Niewiniątko! Nie wie pan? Amerykanie skarżą się...

Cóż ja mogę mieć z Amerykanami, panie komisarzu? — Ferrant wzruszył ramionami i nalewał koniak do kieliszków. — Pan przecież wie: wydaję książki...

Niech się pan nie zgrywa, Ferrant! — głos komisarza był w dalszym ciągu słodko drwiący. — Wiem, że pan wydaje książki, ale wiem także o wielu innych rzeczach, które pana interesują. Niech mnie pan nie bierze za naiwniaczka. Ta cała historia nie podoba mi się. Miałbym ochotę kazać zrobić rewizję.

Ach, proszę, bardzo proszę, jeżeli to tylko pana komi­sarza bawi — Ferrant przeszedł do kontrofensywy. — Zawsze byłem z uznaniem dla talentów śledczych pana komisarza. I dlatego chciałbym panu komisarzowi oszczędzić zawodu. Ale jeżeli pan chce, proszę bardzo. Tylko że to będzie — popa­trzył w oczy tamtemu i uśmiechnął się wyzywająco — pudło. Pudło, panie komisarzu — powrócił do dawnego układnego tonu. — Napijmy się, dobrze?

Ho, ho! — komisarz wrócił do oglądania swoich paznok­ci, ale spod oka raz po raz rzucał spojrzenia na Ferranta. — Nie bądź pan taki pewny siebie. No dobrze, napijmy się...

Zdrowie pana komisarza.

Dziękuję. Skoal. Ale ostrzegam pana, Ferrant... Nie chcę mieć kłopotów przez pana.

Przeze mnie? Czy pan miał kiedy przeze mnie kłopoty?

No, no! Niech pan pamięta, że wszystko się zmienia i dawne rachunki wygasają. Teraz choćbyś pan chciał gadać, nie potrafiłbyś mi już zaszkodzić.

Ferrant bawił się pozostawioną na biurku damską rękawicz­ką z nylonowej siatki.

Chyba we Francji nie jest aż tak źle — powiedział przy­mrużając oko. — Choćby po to, aby utrzymać legendę, że wszyscy byli w maquis, trzeba stwierdzić, że od tej zasady by­wały wyjątki. Ale po co, panie komisarzu, mamy rozmawiać o starych sprawach? W handlu idzie się zawsze naprzód.

Masz pan coś? — na twarzy komisarza odmalowało się zainteresowanie.

Może będę miał. Ale jeszcze za wcześnie mówić.

Czy to ma związek z tą grandą w Ableiges?

Niech pan komisarz da spokój Ableiges! — w głosie Fer-ranta odbiła się irytacja. — Kiedy ktoś rozbije bank, rozu­miem, że policja musi robić hałas. Ale gdy komuś wypadnie z kieszeni chusteczka, a drugi ją podniesie, to doprawdy...

Niech pana diabli, Ferrant, z pańską chusteczką! Do­wództwo amerykańskie...

Do licha z dowództwem amerykańskim! Niech pan komisarz powie sobie, że to po prostu Oberkommando der Wehrmacht — i żyje dalej.

Oberkommando? Kpiarz z pana, Ferrant — pogroził mu palcem. — Źle byś się pan czuł, bardzo źle, gdyby to było Oberkommando.

Pan także, myślę, czuje się obecnie lepiej. Dobrze jest brać, ale mniej przyjemnie pamiętać, że się hipoteka obcią­ża. Kieliszeczek?

Lej pan.

Pan komisarz ma niepotrzebną skłonność do oglądania się za siebie. Po co? Od tego można nabawić się choroby. Gdyby mój Zouyé myślał ciągle o tym, co było, zwariowałby. Widzieć, jak gwałcą żonę, jak zabijają dzieci, kopać dla nich grób — brr!... Tym litościwym idiotom, którzy go ocalili, na­leżałoby dać po uchu. Jak on to potrafi przeżyć, tego nigdy nie zrozumiem. To bardzo pomyślne, panie komisarzu, że wszystko to działo się tam, a nie tu...

Masz pan rację. Byłoby lepiej, aby mu dali cyjanku. „De mortuis nisi bene”. Ale można by też powiedzieć: „Mortui nisi bene de vivis”...

Ferrant popatrzył na człowieka po drugiej stronie biurka z lekko drwiącym uśmiechem. Rzekł:

Pan komisarz, jak zawsze, lubi łacinę. Ale ja jej nie rozu­miem. A jeśli chodzi o Zouyégo, niech się pan nie boi. Zouyé jest porządnym starym Żydem, który wierzy w Pana Boga.

A czemu on nie pojechał?

Dokąd?

Do Palestyny.

A co by on tam robił? Tam jest kraj dla młodych, co mają pięści i łokcie. Oni są jak młode tygrysy. Gurion chce ich skleić w twardy naród, a Zouyé rozklejałby ich swoimi wspomnieniami. Poza tym Zouyé to człowiek Europy. On jest Żydem, ale jego Żydzi denerwują. On, panie komisarzu, to chodzący antysemita.

Obaj wybuchnęli śmiechem. Trącili się kieliszkami.

Masz pan znowu kogoś nowego? — zapytał komisarz.

Mam.

Skąd się wziął?

Czy ja wiem? Czy ja się ludzi pytam? Co mnie to ob­chodzi, skąd przychodzą? Czy ja jestem z policji? Potrzebuję pracowników, nic więcej. A ten? Może uciekł zza żelaznej kurtyny?

Niemiec?

Może Niemiec, a może Chińczyk. To pewne: to taki sam jak Zouyé...

To znaczy jaki?

Taki z diaspory.

Gadaj pan po ludzku!

Pan komisarz nie wie, co znaczy diaspora? To nie po ła­cinie? Ładne słówko. Z tego samego gatunku, co getto. Widzi pan: dawniej Żydzi żyli w diasporze. Bez ojczyzny, rozpro­szeni po całym świecie. Ale po tej wojnie to dla nich w dia­sporze nie ma już miejsca. Bo tam się napchało tylu różnych Hiszpanów, Węgrów, Niemców, Polaków...

Krótko mówiąc: dipisowskiej hołoty.

Hołota też jest potrzebna, panie komisarzu. Co by to było, gdyby na świecie byli sami przyzwoici ludzie? Kto by robił czarną robotę?

Fiuu! — komisarz gwizdnął. — Z pana jest łobuz, Ferrant.

Dziękuję za uznanie. Myślę, że nauczyłem się coś niecoś tu w Paryżu. Zwłaszcza od policji. Wy lubicie mieć pod ręką takich koziołków. No, takich, co to w razie potrzeby są winni. Prawda? Jak się co stanie, nie ma kłopotu z szukaniem.

Nadałbyś się pan do policji. Złóż podanie do Guriona.

Dziękuję. Gdybym miał zostać szefem policji, to tylko we Francji.

Znowu śmieli się.

Napijemy się? — zaproponował Ferrant.

Czemu nie? Pijmy. Nie możesz pan na mnie narzekać, Ferrant.

Czy ja narzekam?

Zamknąłem oczy.

A ja pamięć.

Do diabła! Mówię ci, że tamto się już nie liczy.

To po co pan komisarz o tamtym wspomina?

Pijmy!

Pijmy.

Słuchaj, Ferrant, wiesz, dlaczego Amerloci taki krzyk robią o Ableiges?

Skąd mogę wiedzieć, panie komisarzu?

Ta maszynka, którą im zwędzono, to był jakiś nowy typ. Zupełnie nieznany...

Maszynka do golenia?

Merde! Nie udawaj głupiego, Ferrant. Na pewno ma­czałeś w tym łapę. Amerloci przywieźli cały ładunek tych maszynek, a pojedyncze sztuki rozesłali rozmaitym urzędom pod pieczęcią licho wie jakiej tajemnicy. A tymczasem wy­ście rąbnęli jedną...

Uprzejmie proszę pana komisarza o zmianę osoby: nie my! Jak już trzeba, to bezosobowo: ktoś rąbnął...

Ferrant!

Co proszę? Rzeczywiście, kieliszki próżne... To ciekawe, co pan komisarz opowiada. Nowy typ? To jeszcze można było coś nowego wymyślić? I cały ładunek?...

Uhu...

W Ableiges?

Głupi jesteś, Ferrant. Ale obliż się smakiem. Ładunek już poszedł do obozu pod Dinan. Oczywiście ja ci tego nie powiedziałem.

A ja wcale nie słyszałem. Co mnie obchodzi ładunek amerlockich maszynek? Pijmy.

Butelka próżna.

Każę zaraz przynieść drugą.

Nie, nie ruszaj się. Wystarczy. Muszę już iść. Na pana także czekają pańscy autorzy.

Mogą poczekać.

Nie trzeba, aby dziewczynki czekały. Zestarzeją się, zbrzydną. Bywaj pan zdrów. Sprawę tego załatwię. Dostanie dipisowski papierek. Jak on się nazywa? — wziął ołówek i le­żącą na stole kartkę papieru, aby zanotować.

Cocha.

Cocha? To na pewno wymyślone.

Może. Czy ja wiem? Co to mnie obchodzi?

Imię?

Obojętne. Każde dobre. Może być Maurice...

Dobra. Pilnuj go tylko, Ferrant, aby w jakieś głupstwo nie wdepnął. A bientôt.

Ferrant odprowadził komisarza do drzwi. Za nimi już cze­kał Zouyé. Obaj towarzyszyli gościowi aż na ulicę, gdzie stał stary „Citroen”. Wkładając kluczyk w zamek drzwiczek, ko­misarz powiedział:

Za to Dinan mam, Ferrant, u pana obiadek, co?

Dlaczego nie? Możemy go zjeść na początek interesu. Dobrej drogi, panie komisarzu.

Samochód odjechał. Patrzyli chwilę za nim, stojąc na brzegu chodnika. Wzrok Zouyégo był jak zawsze tragicznie smutny; ale czarne oczy Ferranta błyskały wesołością.

CZĘŚĆ TRZECIA Ciasny „Volkswagen” był wypełniony po brzegi: dwaj księ­ża na przednim siedzeniu, dwie zakonnice z tyłu. Kierowca, ksiądz Penz, był kolegą Herberta z seminarium. W gronie młodych kleryków, z którymi eks-majorowi przyszło zasia­dać na jednej ławie, najbliższa przyjaźń związała go właśnie z Penzem. Köstring miał słabość dla tego jasnowłosego ber-lińczyka, który swą energią i wesołością przypominał mu tro­chę jego dawnych podwładnych. Nazwisko Penza brzmiało właściwie von Penz, ale do tego „von” młody ksiądz nie lubił się przyznawać. Jego ojciec zginął na froncie wschodnim, matka wyszła drugi raz za mąż za dygnitarza partyjnego i ra­zem z nim wyjechała do Argentyny. Majątek Penzów został upaństwowiony, dwaj bracia — starszy Józef i młodszy Hel-muth — nie wiedzieli, co ze sobą począć. W czterdziestym ósmym Helmuth uciekł na zachód i tu wstąpił do seminarium. Józef pozostał w strefie wschodniej. Bracia pisywali do siebie ukradkiem, nie próbowali się widywać. Po wyświęceniu Hel-muth został wikariuszem w Moguncji. Dzięki swej energii wybił się szybko; obdarzony umiejętnością pisania ułożył wcale udany katechizm dla dzieci, który ukazał się u Herdera i zyskał autorowi pewną sławą w kołach eklezjastycznych. Penz nie zapomniał o swej przyjaźni z Herbertem; odwiedzał, radził się go, czerpał od niego obserwacje, których sam nie umiał zbierać.

Parę dni temu Köstring dostał od niego list.

Drogi Wujku (tak nazywali Herberta koledzy w semina­rium) — pisał Penz — mówiłeś mi kiedyś, że nie zwiedza­łeś nigdy Wartburga. Jeżeli miałbyś ochotę, a potrafiłbyś się wyrwać ze swych zajęć, nadarza się okazja. Obiecałem przełożonej naszych „mateczek”, które są dla mnie arcy-przyjazne, że ją tam zawiozę. Jedziemy w przyszły czwar­tek. Miejsce dla ciebie znajdzie się, gdyż zamieniłem mego „Porsche’a” na czteroosobówkę. Moja „mateczka” myśli o tej wycieczce jako o rodzaju wyprawy misyjnej, w której można ponieść śmierć męczeńską, ja zaś napisałem do Józefa, aby także przyjechał do Wartburga. Trochę się tam u nich rozluźniło i myślę, że możemy sobie pozwolić na spotkanie. Bardzo bym się cieszył, gdybyś zechciał po­jechać z nami, a myślę, że kanonik Schultze nie będzie się temu sprzeciwiał...

W łańcuchu nie kończących się zajęć znalazła się luka. Ka­nonik, który doceniał przyjaźń swego wikariusza z wybijają­cym się w kurii młodym księdzem, dał pozwolenie i Herbert mógł wziąć udział w wycieczce. Odwiedziny w Wartburgu pozwalały na spełnienie jeszcze jednego zamiaru...

Obecnie mknęli szybko równą jak stół autostradą. Po obu stronach podwójnego pasa betonu piętrzyły się wzgórza po­rośnięte czarnym rozwichrzonym lasem. Księża zachwycali się krajobrazem i dzielili się uwagami; siostry wsparte na trzymanych na kolanach torbach, kiwały się sennie, a szty­wne kornety odciskały im na twarzach czerwone pręgi.

Droga majestatycznym łukiem spłynęła w dolinę Werry, a potem przecięła rzekę. Tu znajdowała się granica. Z jednej strony stali policjanci w skórzanych „kubełkach” na głowach, z drugiej — młodzi milicjanci w zielonotrawiastych mundu­rach dawnej żandarmerii.

Autostrada biegła dalej — ta sama, i ten sam kraj ciągnął się po obu jej stronach. Tylko wzgórza zbliżyły się ku dro­dze, zanurzającej się teraz głęboko w wąwóz Nessy. Między kudłatymi szczytami migały już inne łyse czuby, jakby za­praszające na nowy sabat Walpurgii. Mignęły tablice mówią­ce o możliwości zjechania do Hörschel. W chwilę później Penz wyciągnął rękę nad kierownicą i powiedział do Her­berta:

Patrz! — Porywczo, po chłopięcemu, rzucił za siebie: — Proszę mateczek, już Wartburg. O tam.

Barmherziger Je! — sapnęła starsza z zakonnic, nagle wyrwana z drzemki. — O mein Gott! Was ist los?

Ależ nie, nic się nie stało, matuchno — towarzyszka przełożonej wyjaśniała jej łagodnie. — Ksiądz doktor mówi, że już Wartburg. O, rzeczywiście, tam, na górze widać wieże. Przyjechaliśmy.

Dzięki Bogu, dzięki Bogu... Przestraszyłam się. To już jesteśmy u bolszewików?

Już, przewielebna matko.

Mein Gott! Ale ludzie — wyjrzała — jak u nas. Tak jakby nic się nie zmieniło.

Penz wybuchnął śmiechem:

To rzeczywiście zdumiewające!

Szosa, którą zjechali z autostrady, skracała ku Eisenach, a za miastem doprowadzała do podnóża góry zamkowej. Zostawili tutaj auto i dalej szli pieszo. Aleja prowadziła co­raz ostrzej w górę. Księża mieli ochotę przyśpieszyć, nie wypadało im jednak pozostawić towarzyszek samych. Prze­łożona wlokła się sapiąc i narzekając:

Powinien tu być jakiś wyciąg. Dawniej, pamiętam, wjeż­dżało się na osiołkach; to było bardzo przyjemne... — Za­trzymała się i dyszała. — Pewno komuniści... — zaczęła, ale zaraz urwała i rozejrzała się, przerażona własnymi słowami. Mijali ich ludzie. Szybkim, elastycznym krokiem szła wy­cieczka czarnowłosych i skośnookich chłopców, Chińczyków czy Koreańczyków. Ubrani byli zupełnie jednakowo, na gło­wach mieli takie same kapelusze, zaś na piersiach aparaty fotograficzne. Gdy przeszli, księża z siostrami ruszyli dalej. Choć posuwali się wolno, dogonili idącą przed nimi grupkę biednie ubranych, niemłodych kobiet. Nogi tamtych w brzyd­kich, pofałdowanych pończochach poruszały się ciężko. Dola­tywały strzępki płaczliwym głosem prowadzonej rozmowy: ...Złożyłam już trzecie podanie i ciągle nic. O mój Boże, mój Boże...

Droga prowadziła początkowo w cieniu drzew, potem wy­wiodła pod urwisko nagiej skały. Jeszcze kilka zakosów i za idącymi otworzył się rozległy widok. Zatrzymali się i odwró­cili, by popatrzeć. Eisenach leżało w dole skupiskiem czerwo­nych dachów. Otaczały je ze wszystkich stron łańcuchy lesi­stych wzgórz. Przełożona sapała długo. Powiedziała:

Siostro Klaro, proszę mnie wziąć pod rękę. Bardzo tu pięknie, to prawda. Ale jeżeli księża nie mają nic przeciwko temu, nie będziemy tak pędzić. Dobrze?

Odpoczęli na ławce pod samymi murami. Za zakrętem, tworzącym niby balkon nad urwiskiem, sterczała ciężka bra­ma ze zwodzonym mostem. Z boku była gospoda: na zielo­nych porozstawianych krzesełkach w cieniu kolorowych pa­rasoli siedzieli turyści. Gromada dziewcząt skupiła się obok kiosku z pamiątkami; jedne na ramieniu drugich pisały kartki z pozdrowieniami. Za wąską bramą zaczynał się właściwy zamek. Było tu niby ciasne podwórze. Po lewej stronie pię­trzyły się ponure mury, po prawej ciągnął się długi budynek z cegieł z wmurowanymi między nie belkami, na wpół zasłonięty krzewami i pokryty płatami winorośli niby strzępkami podartej odzieży. Nad załomem muru wisiała loggia z okna­mi o średniowiecznych okrągłych szybkach. Pod loggią była studzienka ujęta w wysoką, kamienną cembrowinę.

Przybyli na zwiedzanie turyści zbili się w gromadę. Za chwilę podszedł do nich przewodnik — gruby, łysy mężczy­zna o sztywnych, wojskowych ruchach. Wskazując najprzód niewielki budynek przypominający ogromną stodołę, do któ­rego prowadziło niskie wejście niby podkop, a potem na bu­dynek przykryty winoroślą, zaczął objaśniać:

To, co państwo widzicie, to jest dawny zamek książąt turyngskich. Zaczniemy zwiedzanie od niego. Wewnątrz zo­baczycie państwo pamiątki po świętej Elżbiecie. Potem przej­dziemy do drugiego budynku. Tam pokażę państwu pamiątki po wielkim człowieku, Marcinie Lutrze, a zwłaszcza pokój, w którym zamieszkiwał, ukrywając się pod nazwiskiem ryce­rza Jörga, gdy sejm w Wormacji wyjął go spod praw. A teraz proszę...

Idąc wąskim korytarzem z oknami po jednej stronie, za­trzymywali się przy malowidłach ściennych ilustrujących po­pularne legendy z życia świętej Elżbiety. Przewodnik cierpli­wie i szeroko opowiadał te wszystkie naiwne historie. Siostry pociągały pobożnie nosami; ksiądz Penz kręcił się znudzony powolnością zwiedzania. Stojący za plecami całej gromadki Herbert przeżywał chwile gwałtownego buntu. Te wszystkie legendy złościły go zawsze. Bunt wzmógł się w nim, gdy się znaleźli w komnacie Elżbiety. Pod baldachimem gotyckiego sklepienia wspartego na jednym filarze, w blasku dnia wdzie­rającego się tu niby do piwnicy przez małe zgubione w głębi grubego muru okno, ściany skrzyły się złotą mozaiką. To było obrzydliwe. Bizantyjskie złocenia pozbawiały izbę cech au­tentyzmu. „Gdyby ta komnata tak wyglądała — myślał Kö-string — Elżbieta nigdy nie zgodziłaby się tu mieszkać!” Ta kobieta, która odkryła franciszkanizm prawie równocześnie ze świętym Franciszkiem, żyła słońcem, ale nie znosiła złota. Może by się tak nie stało, gdyby nie twardy nakaz spowiedni­ka — owego Konrada z Marburga — zabraniający Elżbiecie jedzenia produktów pochodzących z ziem zagrabionych arcy­biskupowi przez jej męża. Surowe, nie liczące się z niczym polecenie uczyniło z małej księżnej wielką reformatorkę. Legenda o chlebie zamienionym w kwiaty, gdyby ją odwrócić, mogłaby być symbolem tych przemian. Elżbieta zepchnięta na dno największych trudności, potem dotknięta najstraszniejszym ciosem, przemieniła w swym fartuszku kwiaty, ra­dość i złoto — w chleb. Niedługo powie, wszedłszy do klasztoru ubogiego, lecz pyszniącego się złoconymi figurami swej kapli­cy: „Lepiej by było, gdybyście kupiły sobie jedzenie i ubranie, zamiast stroić mury. Te podobizny trzeba mieć w sercu, nie na ścianach!”

Czy taką świętą ukazywały banalne malowidła na ścianach wartburskiego zamku? Myśli, które Herbert przetrawiał, wędrując na końcu gromadki zwiedzających, nie były nowe. Postać Elżbiety niepokoiła go od dawna. Kiedyś w obozie uświadomił sobie, iż był to człowiek o tak potężnych uczu­ciach, że mogły one stanąć na jej drodze do Boga. Trzeba więc było, aby zostały przełamane... Elżbieta musiała, doznawszy wszystkich radości, jakie daje miłość, zaznać wszystkich klęsk miłości. „Ten zamek — stanęło w tej chwili przed Köstringiem — jest niby ponury grobowiec postawiony na sercu węgier­skiej księżniczki. Ozłocono go, pokryto malowidłami. A powi­nien był pozostać nagi i surowy. Unaoczniłby wtedy ludziom, że świętość jest odkryciem drogi, która stanowi przezwycię­żenie dramatu; że jest zawsze czymś, nowym i nieoczekiwa­nym; że i nasz dramat mógłby być ścieżką świętego...”

Obejrzeli zamek, a potem zeszli na podwórze, gdzie już czekała nowa grupa turystów. Z kolei przewodnik zaprowa­dził ich do budynku bocznego. Pokoik Lutra na końcu dłu­giego korytarza miał więcej naturalnej surowości niż komna­ta Elżbiety. Tu, w ciasnej przestrzeni, pod oknem otwiera­jącym się na panoramę postrzępionych lasami wzgórz, czuło się żar niewygasłego dramatu. Przy piecu, na pokrywającym ściany tynku widniała szeroka plama po rozlanym inkauście. Jedna z kobiet zapytała zaraz przewodnika, czy to ślad kała­marza ciśniętego przez Lutra w szatana. Przewodnik począł żarliwie zapewniać, iż cała ta historia jest legendą pozba­wioną cech prawdopodobieństwa. Większość zwiedzających przyjmowała jego słowa obojętnie, tylko na twarzach obu zakonnic pojawił się triumfalny uśmieszek.

Znaleźli się znowu na dziedzińcu. Przełożona była zmęczo­na i nic nie mówiła. Natomiast jej towarzyszka stała się nagle bardzo rozmowna. Z entuzjazmem dzieliła się z księżmi swymi wrażeniami. Jej podobała się najwięcej ogromna sala na najwyższym piętrze zamku, przystrojona lwami, orłami i niedźwiedziami, niby dekoracja do „Parsivala” von Eschen-bacha. Dla młodej zakonnicy to było prawdziwe „wundervoll”.

Mówiła prędko i dużo, aż nagle urwała, zmrożona gniewnym spojrzeniem przełożonej.

Köstring musiał się zająć zakonnicami, gdyż ksiądz Penz gdzieś odszedł. Opowiadał o ciekawej praktyce, którą, jak słyszał, stosuje się na terenach wschodnich: siostry z domów zakonnych, dla których nie było zatrudnienia, dzieliły się na grupy, po cztery, po pięć, i szły na parafie pomagać księżom. Zostawały katechetkami, organistkami, pielęgniarkami w do­mach, gdzie leżał ktoś chory. Młoda siostra zapaliła się. Wy­krzyknęła, klasnąwszy w dłonie:

To wspaniałe! Ileż można zrobić dla ludzi! Ja bym za­raz poszła opiekować się dziećmi w domach, gdzie matka jest chora.

Ale przełożona polała towarzyszkę strumieniem zimnej wody:

Siostro Klaro, co też siostra opowiada! To są smutne rzeczy. Każdy winien czcić Pana Boga we właściwy sposób. Myśmy wybrały regułę — posłuszeństwo, ubóstwo... To jest nasza służba. Nie po to każda z nas składała śluby, by potem opuszczać klasztor. Ach, mój Boże, mój Boże, trzeba się mo­dlić za ludzi, którzy cierpią takie prześladowania!

Ksiądz Penz powrócił w towarzystwie niskiego i zażywnego mężczyzny w okularach. Nie trzeba było wielkiej spostrze­gawczości, aby domyślić się, kim był ten człowiek.

Mój brat, przewielebna matko — ksiądz przedstawił swego towarzysza przełożonej.

Mężczyzna skłonił się, błyskając złotą oprawą okularów. Plik gazet, które ksiądz Penz kupił, gdy przejeżdżali przez Kassel, sterczał teraz z jego kieszeni. Gdy sięgnął po papie­rosy, Herbert zauważył w jego rękach paczkę „Playersów”.

Ach — stwierdziła przełożona z uśmiechem — pan jest bardzo podobny do księdza doktora. Ogromnie! Prawda, sio­stro Klaro? Ksiądz doktor opowiadał nam wiele o panu. Bar­dzo musi pana kochać. To rzecz naprawdę budująca, kiedy się tak bracia kochają. Tylko to bolesne rozstanie... — wes­tchnęła ściszając głos. — Co też ludzie dzisiaj cierpią!

Starszy Penz skłonił się jeszcze raz z szacunkiem.

Ja myślę — rzekł — że zawieziemy matki do domu sióstr klarysek w Eisenach. Już tam telefonowałem, siostry czekają. Matki będą mogły w ich domu odpocząć, zjeść, a my, jeśli matka przełożona nie ma nic przeciwko temu, porozmawiamy trochę z Helmuthem.

Oczywiście, oczywiście. Musicie panowie mieć sobie wie­le do powiedzenia.

Ale co będzie robić „Wujek”? — Ksiądz Penz spojrzał py­tająco na Herberta. — Józefie — wziął brata za rękę — pozwól, że cię przedstawię. Ksiądz Köstring był razem ze mną w se­minarium. Ale zanim tam przyszedł, należał do asów Luft-waffe...

Okulary błysnęły uznaniem.

Ach, so. Bardzo mi przyjemnie. Ogromnie jestem za­szczycony. Ja poszedłem dopiero w czterdziestym czwartym. Nie było już możności dosłużenia się czegoś.

Helmuth przesadził. Nie byłem żadnym asem. I proszę się mną nie przejmować — mówił Herbert. — Dam sobie radę. Ja też chciałbym tu kogoś odwiedzić...

Lecz „Wujku”...

Naprawdę, nie kłopocz się mną. Mogę wrócić sam. A je­żeli trwasz przy zamiarze odwiezienia mnie, umówmy się, że zjawię się o właściwej godzinie na przykład przed restauracją.

To jest myśl. Przed wpół do piątej, dobrze?

Rozstali się. Bracia i zakonnice schodzili wolno w dół, rozmawiając; Köstring; ruszył szybciej. Niedługo znalazł się u podnóża góry. Szosa rozchodziła się w tym miejscu w trzech kierunkach. Przeszedłszy kawałek drogą prowadzącą do Lan-gensalza, stanął na jej skraju z podniesioną ręką z odstawio­nym dużym palcem. Przemknęły dwa auta, nie reagując na wezwanie. Potem nadjechał lekki czerwony samochodzik. Gwałtownie zjechał na brzeg drogi i zahamował, błyskając wielkimi czerwonopomarańczowymi latarniami na tylnych błotnikach. Herbert zbliżył się do otwierających się drzwi­czek.

W aucie znajdowała się tylko jedna osoba. Była nią ko­bieta. Nic patrzył na jej twarz; widział tylko kolana przykryte plisowaną spódniczką i brązową kurtkę z zamszu. Wóz był niski; aby do niego wsiąść, trzeba się było mocno schylić. Zapytał:

Czy nie zechciałaby pani podwieźć mnie do Grossen Lupnitz?

Nie otrzymał odpowiedzi. Powtórzył swoją prośbę, podno­sząc jednocześnie wzrok na kierowczynię. Zobaczył przed sobą otwarte szeroko oczy i twarz wydobytą nagle ze wspo­mnień.

Bert, to ty?

Gerda... — wyszeptał niepewnie.

Bert! — Kobieta położyła dłoń na jego dłoni opartej 0 drzwiczki wozu i natychmiast cofnęła ją, jakby dotknęła rozpalonej blachy. Przesunęła palcami po czole, po oczach.

Poczekaj... — szepnęła. Wysunęła się z wozu. Stała przed nim, taka, jaka była kiedyś. Wydało mu się w pierwszej chwi­li, że się nic nie zmieniła. Patrzyli na siebie, jakby dotykali się wzrokiem. Ale po chwili jego spojrzenie zaczęło odkrywać pierwsze ślady uciekającego czasu. Zręczna sylwetka nie po­siadała dawnej sprężystości. Szerokie, prawie męskie ramio­na wydawały się zbyt ciężkie. Twarz nosiła ślady zmarszczek, broda była podcięta. Między falami kasztanowatych włosów plątało się kilka białych smug. A jednak z tym wszystkim — to była dawna Gerda...

Lekko oparła mu dłonie na piersi, jakby oczekiwała, że ją obejmie i pocałuje. Patrzyła mu prosto w twarz. Musiała tak­że czytać na niej znaki lat: przetkane siwizną i przerzedzone włosy; blizny na policzku, na wardze, na skroni.

Bert... — powtórzyła jeszcze raz. — Więc żyjesz?

Dlaczego miałbym nie żyć? — próbował zażartować.

Powiedziano mi, że zostałeś zabity. W Berlinie. Koło na­szego domu. Pamiętasz?

Jakże bym mógł nie pamiętać! To prawda, że byłem tam w ostatnich dniach wojny. Dom był rozdarty... Ale, jak widzisz, nie zginąłem.

Nie, zginąłeś... — powtórzyła. Patrzyła nie niego dalej. —

1 jesteś... księdzem?

Jestem.

Milczała. Powoli zamknęła oczy, zacisnęła powieki. Jej dło­nie obsunęły się z jego ramion.

Jakie to dziwne — powiedziała w końcu.

Dlaczego?

Poruszyła dłonią, jakby chciała tym gestem powiedzieć: „Za dużo o tym mówić”.

Chciałeś, abym podwiozła?

Tak. Jeżeli możesz. Do Grossen Lupnitz. Widzisz, ja żyję tam — wyciągniętą dłonią wskazał zachód. — Po drugiej stronie. Przyjechałem tylko na kilka godzin, by zwiedzić Wartburg. Wziął mnie mój przyjaciel, ksiądz... A przy okazji chciałem odwiedzić kogoś... — Prawda! — wykrzyknął, odkry­wając nagle, że Gerda i ludzie, których zamierzał odnaleźć, są ze sobą związani. — W Grossen Lupnitz mieszka rodzina Kostrzewy...

Hugona? — zapytała znowu, otwierając szeroko oczy.

Tak. Nie wiedziałaś o tym?

Potrząsnęła głową, a na jej ustach pojawił się lekki grymas. Chwilę milczała, potem rzuciła pytanie:

Czego chcesz od nich? Wzruszył ramionami.

Właściwie niczego. Po prostu chciałbym ich zobaczyć. Często zdarza mi się myśleć o Hugonie.

Z gniewem?

Skądże! To był przecież mój najlepszy przyjaciel. Wła­ściwie jedyny. My księża powinniśmy modlić się więcej niż ludzie świeccy.

I przebaczać — rzuciła z akcentem drwiny.

Naturalnie. Tylko że wobec Hugona to ja się czuję win­ny...

Ty? Dlaczego?

Czyżbyś nie pamiętała? To prawda, tyle lat. Kiedy ode­szłaś ode mnie, ja odszedłem od Hugona. On był człowiekiem arbitralnym. Chciał dominować nad moim życiem. Ale nasze drogi rozchodziły się. On był mocnym człowiekiem. Nie chciał ustąpić.

Patrzyła na niego z wyrazem jakby rozbawienia na twarzy.

To zabawne — powiedziała — jak ty ciągle tkwisz w tam­tym! Hugo był mocnym człowiekiem? Wydawał się przynaj­mniej taki. Co by się stało z tą mocą, gdyby pozostał żywy? — zrobiła ramionami gest wyobrażający niewiedzę. — Więc jedziesz, aby zobaczyć jego rodzinę. Kim oni są? Co tutaj ro­bią?

Matka, brat, bratanica. Co robią? Nie wiem. Pewno pra­cują na roli. Wysiedlono ich z Polski.

Zaśmiała się sucho.

Czyżbyś chciał ich pocieszyć nadzieją, że wrócą?

Nie. Ja myślę, Gerdo, że nie wrócą... Skinęła głową.

Widzę, żeśmy oboje zmądrzeli. Wsiadaj, zawiozę cię do nich.

Będę ci wdzięczny.

Wsunęła się pierwsza do auta. Siadł obok niej na przed­nim siedzeniu. Włączony motor zaczął cicho pykać. Spokoj­nym ruchem, znamionującym wprawę, włączyła pierwszy bieg, potem zaraz drugi. Zaledwie ruszyli, nadała wozowi dużą szybkość.

Co za spotkanie! — powiedziała. — Ty, tutaj...

To rzeczywiście niebywałe. I właśnie ty podwieziesz mnie do nich. Lecz powiedz mi coś o sobie.

Na jej ustach pojawił się grymas.

Och, u mnie nic ciekawego. W czterdziestym piątym byłam w Berlinie. Możesz sobie wyobrazić przeżycia... — Jej stanowczy profil wydał się w tej chwili jeszcze twardszy. — Gdybyś nie był księdzem, odesłałabym cię po informacje do Brantôme’a... — Niedostrzegalnym prawie ruchem kierow­nicy wyminęła jadącą środkiem szosy ciężarówkę. — Miałam ochotę się truć. Potem dałam spokój. Trzeba się było zająć ojcem. Wrócił z wojny zmaltretowany, bez chęci do życia. Nie poznałbyś go, Bert. To cień. Pracuje dużo i to jego szczę­ście. Prowadzi kooperatywę.

A ty? Wyszłaś może za mąż? Masz dzieci? Parsknęła śmiechem.

Oczywiście, że nie! — Na chwilę oderwała wzrok od drogi przed sobą i popatrzyła na niego. — Zostałeś taki, jaki byłeś — powiedziała tonem, w którym była drwina, a może tylko zdziwienie. Głębiej wcisnęła pedał gazu. Małe auto przekroczyło setkę i zdawało się podlatywać nad ziemią. — Nie, nie jestem zamężna — podjęła. — Mam natomiast dziecko. Syna. Nigdy bym do tego nie była dopuściła, gdyby nie myśl o ojcu. On marzył o wnuku. Nawet taki wnuk był mu potrzebny. Musi kogoś kochać i rozpuszczać. Mały ma dziewięć lat. Nazywa się Walter...

Siedział bez słowa, wpatrzony w rozwierający się przed nimi tunel drzew. Przemknęli nie zwalniając. Zapytał cicho:

A kim jest jego ojciec?

Czy to nie wszystko jedno, Bert? — odpowiedziała.

Nie mógł się z tobą ożenić?

Chciał. Nawet bardzo. Prosił, błagał. Wyobrażał sobie, że wyjdę za niego i pojadę z nim. Ale ja nie chciałam.

Dlaczego?

Znowu zrobiła nad kierownicą gest, który mógł znaczyć: „Nie ma o czym mówić”. Zresztą skręcili właśnie od poro­śniętego lasem wzgórza ku rzeczce i rozpostartym nad jej brzegami polom. Zaczerwieniło się od krytych dachówką do­mów. Gerda włączyła sprzęgło, auto szło wygasającym roz­pędem. Zatrzymała je przy małej, porośniętej suchą trawą wydmie, nad którą wznosiło się kilka brzóz.

Jesteśmy w Grossen Lupnitz — powiedziała.

Poruszył się i znowu opadł na oparcie fotela. Gerda sie­działa także nieruchomo, z dłońmi spoczywającymi na kie­rownicy, jakby dalej prowadziła. Pozostawali tak dłuższy czas bez ruchu, oboje świadomi, że ich nagle rozpoczęta i nagle przerwana rozmowa domaga się skończenia.

Jedziesz dalej? — zapytał.

Nie muszę zaraz jechać — odpowiedziała. — Ile czasu potrzeba ci na rozmowę z tamtymi?

Czy ja wiem? Może godzinę... Spojrzała na zegarek.

W takim razie idź do nich. Jest pierwsza. Na którą masz wrócić do Eisenach?

Na wpół do piątej.

Będę tu na ciebie czekała, a potem cię odwiozę. Co za­oszczędzisz na rozmowie z nimi, będzie dla mnie. Koniecznie chcę z tobą pogadać.

Ja także. I strasznie to uprzejmie z twojej strony. Ale...

Żadnego „ale”. Idź i wracaj jak najprędzej. Mam czas i mam książkę. Wyobraź sobie, że czytuję teraz książki. Prę­dzej idź — prędzej wrócisz.

Szybkim krokiem ruszył w stronę domów. Lecz idąc nie przestawał być pod wrażeniem spotkania. Myślał o nim wię­cej niż o tym, ku czemu się zbliżał. Ta kobieta była Gerdą, którą znał, a jednocześnie Gerdą inną, nową, nieznaną. Wy­dało się mu nagle, że on mimo upływa lat i tylu przeżyć pozo­stał przecież bardziej sobą niż ona. Z tej katastrofy, z której oboje wyszli, coś go ocaliło. Jej nie... Obejrzał się. Czerwony samochód słał na skraju drogi, a wyżej, na kępie, u stóp drzew leżała kobieta. Czy naprawdę czytała? Z tej odległości nie mógł się już o tym przekonać. Ruszył dalej, Lecz wciąż nurtowała go nieprawdopodobna myśl, że Gerda czeka na niego. Gerda... Jego dziecinna miłość pozostawiła trwalsze ślady, niżby się tego mógł spodziewać. Może dlatego, że była taka dziecinna? Wydawała się czymś nie dokończonym, czymś nie całkowicie wygasłym. Gdy opuszczał seminarium, mówił do niego ojciec duchowny: — Uważaj na siebie. Twoi koledzy przeżywać jeszcze będą długo lata entuzjazmu. Ty zbliżasz się do czterdziestki. To wiek, w którym człowiek zaczyna się oglądać. Przedtem samotność nie wydaje się okrutna. Wtedy bardziej niż kiedykolwiek trzeba żyć z całym światem. Trzeba pogłębiać w sobie troskę o drugich, aby nas nie zjadła troska o nas samych...

Jeszcze raz rzucił za siebie spojrzeniem. „Dlaczego właśnie dziś musiałem się z nią zetknąć?” — przeleciało mu przez głowę. To spotkanie przyćmiło znaczenie odwiedzin. Usiło­wał sobie tłumaczyć: „Nie dzieje się nic, czego by Bóg nie chciał”. Ale to wszystko razem sprawiało w nim wrażenie męczącego nadmiaru. Uleciały mu z głowy słowa przygoto­wanej rozmowy z ludźmi, do których szedł. Potem uprzy­tomnił sobie: zdarzało mu się to zawsze, gdy się do czegoś długo i starannie przygotowywał; w ostatniej chwili sprawa krzyżowała się z inną...

Pierwszy sklep, który napotkał, był jatką i wędliniarnią. Wnętrze sklepu wyłożone było białymi kafelkami, lada, ścia­ny i podłoga połyskiwały czystością. Na hakach wisiało kilka płatów mięsa, parę kiełbas i parówki, niby ogniwa wielkiego naszyjnika. W sklepie nie było nikogo poza tłustą sprzedaw­czynią w białym fartuchu, przykrytym drugim, nylonowym. Gdy stanął w progu, wybiegła mu na spotkanie.

Gut Morgen, mein Vater, gut Morgen. Grüss Gott — witała go. — Czym mogę służyć ojcu?

Nie wydawała się dotknięta tym, że zamiast coś kupić, pro­si ją o informacje. Mrugając małymi oczkami odpowiadała z tą samą uprzejmością:

Chwileczkę, bitte... — położyła palec na ustach, potem podniosła go triumfalnie w górę. — Ah, ja! Kostrzewa? Ja, ja! Już wiem. Wysiedleńcy. Starsza kobieta i jej synowa, i wnuczka. Ja! I mężczyzna, taki chorowity. Tak, już wszyst­ko wiem. Niech ksiądz pozwoli. Pokażę.

Wyprowadziła go przed sklep. Położywszy mu jedną ze swych pulchnych dłoni na przegubie, drugą wskazywała:

Tamten dom z szyldem, ojciec widzi? Tam, gdzie nama­lowana reklama opon. Gut. To hotel. A zaraz obok trochę w prawo, mały domek. Zupełnie mały. Stąd go nie widać. Oni tam mieszkają. Kobiety szyją, a ta wnuczka jeździ do szkoły do Eisenach. Mężczyzna wynajmuje się do pracy na roli albo przy gospodarstwie...

Danke schön.

Oh, bitte schön, bitte schön. Nie ma za co. Niech Pan Bóg ojca prowadzi. Auf Wiedersehen.

Powędrował we wskazanym kierunku. Minął aptekę i za­sobny sklep z artykułami gospodarstwa domowego. Nieza­długo znalazł się przed hotelem. Gotycki szyld był wymalo­wany na ścianie, inny — wycięty na blaszanej chorągiewce, która poruszała się od powiewu, lekko skrzypiąc. Przed ho­telem stały dwa auta i kilka motocykli. Trochę dalej — tak właśnie, jak powiedziała sprzedawczyni — widać było wpół-zasłonięty drzewami domek.

Pchnął furtkę, która otworzyła się i zaraz po jego przejściu zatrzasnęła. Ku domowi biegła dróżka wyłożona chodnikowy­mi płytami. Płachetki ziemi po obu stronach były starannie uprawione. Gdzieś zaszczekał pies, ale nie przybiegł, widać był uwiązany. Ksiądz szedł wolno chodnikiem, rozglądając się. Dopiero tuż pod ścianą domu zobaczył siedzącą dziew­czynę. Mogła mieć lat szesnaście. Ze stopami podwiniętymi czytała książkę opartą o kolana, jednocześnie gryząc kawałek chleba. Była tak w swej lekturze zagłębiona, że nie dostrzegła go. Dopiero gdy się odezwał, gwałtownie podniosła głowę. Szybko opuściła nogi, przykrywając kolana sukienką.

Bitte? Przepraszam, nie dosłyszałam, o co ksiądz pytał...

Powtórzył pytanie. Wstała szybko, wsuwając stopy w go­spodarskie „klompy” na drewnianych podeszwach. Odgarnęła z czoła włosy, które opadały jasnymi kosmykami. Szare, do­brze znane oczy i stanowczy wyraz podbródka upewniły go, że ma przed sobą przedstawicielkę rodziny Kostrzewów. Dziewczyna ubrana była skromnie; szerokie barki rozpierały bluzkę. W pobliżu leżaka, na którym siedziała, stały oparte o ścianę łopata i widły. Książka, pozostawiona grzbietem do góry, nosiła krzykliwy, sensacyjny tytuł.

Ksiądz chciałby zobaczyć babkę? — W jej oczach bły­snęło zdziwienie. Gdy odpowiedział twierdząco, jeszcze raz uważnie spojrzała na niego. Na nowo odgarnęła nieposłuszne włosy i zrobiła zapraszający gest: — Ksiądz zechce wejść do mieszkania...

Wnętrze pokoju, w którym się znaleźli, było bardzo skro­mne: kilka starych nie zharmonizowanych ze sobą sprzętów, dwa łóżka z wysoką kopą poduszek, maszyna do szycia wy­sunięta na środek i przywalona rozpoczętą robotą. Nad łóż­kiem cała ściana świętych obrazów. Po przeciwnej stronie kilka fotografii, między nimi duże powiększenie głowy Hu­gona. Köstring zatrzymał się przed nim. Boże, jak to dawno! Nagle uświadomił sobie, że ten Hugo, który pozostał w jego pamięci mężczyzną dojrzałym, imponującym wiedzą i siłą woli, był przecież młodym człowiekiem. Z fotografii, znanej zresztą Köstringowi, robionej dla któregoś z pism w ostatnich niemal dniach życia Hugona, wyzierała twarz o rysach twar­dych, napiętych, lecz jednocześnie jakby zdradzających bez­bronność. To nie był nadczłowiek. Herbert założywszy za sie­bie ręce stał, nie odrywając oczu od fotografii. Nie wiadomo dlaczego pojawiła się w nim dziwnie ostra zdolność widze­nia. Tajemnica twarzy przyjaciela odkrywała mu się jakby po raz pierwszy. Posłyszał za sobą:

Grüss Gott.

Odwrócił się. Jeżeli doznał przed chwilą wrażenia, że twarz Hugona zmieniła się, to mógł się przekonać, że twarz tej ko­biety pozostała niezmieniona od czasu, gdy ją widział. Była tak samo mała, ściągnięta, pomarszczona. Tylko oczy spod sfałdowanych powiek zdawały się patrzeć inaczej niż wtedy. Wówczas były surowe i gniewne. Teraz połysk zmiękł. Spoza szkieł w drucianej oprawie wyzierał łagodny smutek.

Nie spuszczając z niego wzroku, wskazała mu krzesło. Sama usiadła także. Powiedziała coś cicho do dziewczyny, ta zaś wyszła i po chwili wróciła, niosąc czarny szal z długimi frędzlami. Otuliła nim troskliwie ramiona babki, po czym stanęła obok, oparta plecami o ścianę.

Czym mogą służyć księdzu?

Zaczął od początku. Mówił o swej przyjaźni z Hugonem, o wojnie, o jego śmierci. Potem przypomniał o swoich odwie­dzinach w Skajbotach. Opowiedział o przeżyciach w ostatnim roku wojny. O obozie. O seminarium.

Kobieta nie przerywała mu. Słuchała z oczami przymknię­tymi, ale ciągle w nim utkwionymi.

Hugo był moim najlepszym przyjacielem — kończył. —

Nie miałem nigdy takiego. Dlatego interesują mnie sprawy jego rodziny. Szukałem, dowiadywałem się, gdzie jesteście. Byłem przekonany, że Polacy pozostawią was w Skajbotach. Ale stamtąd odpowiedziano mi, że wyjechaliście. Potem do­wiedziałem się, że osiedliliście się tutaj. Ja mieszkam po tam­tej stronie. Tutaj przyjechałem tylko na kilka godzin. Ale gdy­bym mógł być jakoś dla was użyteczny...

Lekko skinęła głową, jak gdyby kwitując tym ruchem jego słowa.

Bardzo jestem wdzięczna księdzu. Bardzo... — powie­działa. Mówiła wolno, cicho, ale dobitnie; każde jej słowo zdawało się posiadać swe własne istnienie. — Tak, przypomi­nam sobie teraz odwiedziny księdza u nas. Nie byłam wtedy dla niego uprzejma. Proszę mi wybaczyć. Niemcy... — po­prawiła się — władze wojskowe przysłały mi krzyże Hugona, listy wyrażające żal; interesowały się, czy nie jestem w bie­dzie. Nie chciałam tego. Hugona odebrano nam. On się na­wet nie nazywał Hugo, tylko Henryś... Ja myślałam wtedy, że ksiądz przyszedł od tamtych. Bardzo przepraszam.

Niech pani nie przeprasza. Wtedy może nie rozumiałem pani, ale dziś świetnie rozumiem. Lecz dlaczego nie zostali­ście tam teraz?

Zanim odpowiedziała, zacisnęła wargi mocno, aż pobladły. Nie patrzyła teraz na niego. Splotła dłonie; jedna z nich była omotana różańcem — jak wtedy.

Zostaliśmy wysiedleni — powiedziała.

Wysiedleni? — wykrzyknął. — Dlaczego?

Tak, wysiedleni — potwierdziła. — Myśleliśmy, że dawne krzywdy skończyły się. Ze Bóg miłosierny wyzwolił nas. Stało się inaczej...

Ale dlaczego? Przecież jesteście Polakami! Przecież to było dramatem Hugona l Patrzył pytająco na kobietę. Jej oczy nawet teraz zacho­wały wyraz łagodności i dobroci. W pokoju była cisza, tylko gdzieś w głębi mieszkania stukał młotek. Powoli wyciągnęła rękę, przygarnęła do siebie wnuczkę. Podniosła na nią wzrok. Rzekła:

No, powiedz księdzu, kim ty jesteś.

Dziewczyna zaczerwieniła się. Niepewnie mięła w palcach rąbek sukienki. Poruszyła ciężkimi, niezdarnymi „klompa-mi”. W końcu podniosła głowę i nie patrząc księdzu w oczy powiedziała:

Ich bin Polin... Wstrząsnął się.

Nic nie rozumiem! — zawołał. — Więc dlaczego was wy­siedlono?

Spoza okularów spojrzały na niego szare oczy pełne ska­mieniałego bólu.

Powiedziano, że jesteśmy rodziną wielkiego hitlerowca... Byli tacy, którzy pośpieszyli nas oskarżyć. A ci, co przyszli, zobaczyli fotografię Hugona. I jego krzyże. To byli Polacy. Ale to, co ze sobą przynieśli, to nie była Polska. Nie, nie... Rabunki, krzywda, niesprawiedliwość! Krzyczeli: „Won, prze­klęci hitlerowcy! Wynoście się! Precz! Tu nie ma miejsca dla szwabów! Zapłacicie za to, coście nakradli! Teraz wam poka­żemy, jakeście naszych wysiedlali! Raus! W godzinę żeby was tu nie było!...” Kiedy zabierali konie, nasz mały rzucił się bronić. Jeden z tamtych uderzył go. Musieliśmy wyjechać. Zawsze chciałam się modlić głośno po naszemu. Tam się teraz tak modlą. Ale ja tu...

Więc to za Hugona!? — zawołał. Ujął czoło w obie dło­nie. — Nie mogliście wyjaśnić, powiedzieć?

Uśmiechnęła się melancholijnie.

Nie było, kto by słuchał, proszę księdza.

To szaleństwo! — powiedział, uderzając dłonią o dłoń. — Uważałem, że pokój, prawdziwy pokój, trzeba okupić. Że jeżeli kto ma cierpieć, to my, tylko my. Ale dlaczego skrzyw­dzono was? Dlaczego was znowu skrzywdzono?

Bez goryczy, głosem, który odzyskał swój cały spokój, po­wiedziała:

Bóg wie, co czyni.

Wyciągnęła ręką i położyła dłoń pieszczotliwie na plecach wnuczki. Dziewczyna przytuliła się do niej. Trwały tak czas jakiś bez słowa. Potem kobieta rzekła:

Tak to jest, proszę księdza. Czy ksiądz chciałby się o coś jeszcze dowiedzieć?

Przełknął z wysiłkiem ślinę, tak trudno mu było odejść od tego, co przedtem usłyszał.

Proszę mi powiedzieć, jeśli łaska, co robią inni członko­wie rodziny. Pani syn, synowa, wnuk...

Ksiądz ich zna?

Tylko ze słyszenia...

Mój syn jest kaleką. Dlatego nie zabrali go na koniec świata i nie zabili jak Hugona. Synowa pracuje ciężko. Ona utrzymuje nas wszystkich. A wnuk...

Urwała. Rozłożyła ręce nagłym żałosnym gestem.

Nie ma go... — powiedziała.

Gdzie jest?

Zamiast odpowiedzieć, pochyliła się do przodu, splotła pal­ce jakby do modlitwy. Jej oczy uczepiły się oczu Herberta. Znikła z nich łagodność; było tylko cierpienie, — Ksiądz chciał coś dla nas zrobić — mówiła teraz szybko, z zadyszką. — Niech ksiądz pomodli się za niego. Niech ksiądz się pomodli. Jemu tego trzeba. Proszę, bardzo księdza o to proszę. Niech ksiądz zrobi dla niego to, co chciałby zrobić dla Hugona...

Zrobię — powiedział z przekonaniem. — Niech mi jed­nak pani powie, gdzie mogę go odszukać.

Bezradnie wzruszyła ramionami.

Nie wiem — szepnęła. — Poszedł na tamtą stronę i nie ma go. Nie pisze.

Będę go szukał i odnajdę.

Niech go ksiądz poszuka. Ale przede wszystkim niech się ksiądz modli. Niech się ksiądz modli, aby nie zginął. Jak tamten...

Zrobię, co będę mógł — zapewnił. — Proszę mi powie­dzieć wszystko, co mi może pomóc w znalezieniu go.

Dziewczyna podała mu kartkę wydartą z zeszytu. Notował, co mówiły. Ledwo skończył, przypomniał sobie o Gerdzie. Zerknął na zegarek. Świadomość, że ona na niego czeka, po­wróciła i opanowała go całego. Poderwał się z krzesła.

Gdy tylko się czegoś dowiem, napiszę — rzekł, wyciąga­jąc do starej kobiety rękę.

I niech ksiądz się modli — przypomniała.

Palcami czuł jej dłoń o zesztywniałych stawach. Odprowa­dziła go do drzwi.

Ksiądz wraca tam?

Tak.

Czy tam u was jest tak samo jak tu?

Nie. Jest inaczej. Więcej bogactwa...

Wojny u was nie chcą?

Nie chcą. Ale są tacy, którzy pragnęliby wrócić... Choć­by za cenę krwi...

Nie powinni tego pragnąć!

Nie powinni. Ale pani wie najlepiej, co to znaczy kochać ziemię...

Zamknęła oczy. Zdawało mu się, że pod opuszczonymi po­wiekami coś błysnęło. Twarz jednak pozostała nieruchoma.

Bóg nie czyni nic przeciwko nam... — powiedziała. Otworzyła oczy. Uśmiechnęła się łagodnie. — Dziękuję księ­dzu. I proszę się pomodlić...

Znowu minął hotel z gotyckim szyldem i aptekę. Mijał właśnie sklep z wędlinami, gdy poczuł pierwsze łaskotanie bólu. Zatrzymał się. Oparłszy się plecami o parkan, czekał na nadejście skurczów. Szarpnęło trzewiami. Ze stulonych ust wydarł się syk, czarne płaty zawirowały przed oczami. Uderzenie było mocne, lecz krótkotrwałe. Z czołem w pocie, z zaciśniętymi zębami stał dalej, czekając, że może ból się powtórzy. Nie powtórzył się. Wreszcie Herbert zdecydował się ruszyć w dalszą drogę.

Za chwilę zobaczył czerwony samochodzik i postać, która na jego widok podniosła rękę. Chciał przyśpieszyć kroku, ale wtedy poczuł, że ogarnia go dziwna słabość. Mięśnie napinały się i zaraz wiotczały. Każdy krok wymagał niezmiernego wy­siłku. Przeszedł zaledwie kawałek, a już był cały spocony. Nie zatrzymał się jednak. Dążył ku czerwonemu samochodzi­kowi, jak się wędruje we śnie: poruszając niecierpliwie ręka­mi i nogami, lecz stojąc w miejscu. Wydało mu się, że po tra­wie będzie mu łatwiej iść; po chwili wrócił znowu na chodnik. Zatoczył się i uderzył ramieniem o słup telegraficzny. Zatrzy­mał się, rzucił wokoło siebie spojrzeniem. „Pomyślą, że je­stem pijany — przeleciało mu przez głowę. — Muszę prędzej dojść do Gerdy.” W mózgu zapaliła się myśl: „Coś się ze mną stanie, jeżeli zaraz do niej nie dojdę; tylko ona może mnie uratować...” Z determinacją począł znowu iść. Lecz czerwony samochód wydawał się ciągle daleki. Także kobieta siedząca na kępie. „To jest Gerda” — uświadomił sobie. Widział, jak kobieta wstała, jak idzie mu naprzeciwko. Nagle wydało mu się, że cofnął się wiele lat, że to są znowu tamte czasy mło­dości. Potrząsnął głową, choć ten ruch sprawił mu ból.

Coś ty taki blady, Bert? — zapytała.

Nic... nic... — Kilkoma dużymi krokami dopadł kępy i ciężko usiadł na trawie. Był spocony, zadyszany, serce waliło mu mocno, a nierówno. — Głupstwo... — zapewnił. — Zmęczyłem się...

Zdziadziałeś, Bert — zauważyła, przyglądając mu się uważnie. — A ja, zobacz, przygotowałam śniadanie.

Na trawie leżał kolorowy obrus, na nim stały plastykowe naczyńka. Biskwity, sardynki, dżem, długa, wąska butelka mozelskiego wina. Gerda usiadła po drugiej stronie obrusa.

Zrobię ci kanapkę — powiedziała.

Dziękuję...

Zajmując się jedzeniem, zdjęła rękawiczki. Poznał jej dło­nie, jak się poznaje rzecz, która niegdyś należała do nas. To były te same palce, ten sam wykrój paznokci. Gdy mu po­dawała chleb, ledwo się powstrzymał, by pochyliwszy się nie pocałować jej ręki.

Mniej jesteś blady — stwierdziła. — Lepiej się czujesz?

Zupełnie dobrze — zapewnił. — Wstyd mi...

Daj spokój — zaśmiała się. — Jedz. Napijemy się. — Sięgnęła po butelkę. Pozwolił na nalanie sobie kilku kropel.

Wybacz. Zupełnie teraz nie pijam...

Asceza? Bert, przerażasz mnie, Księża katoliccy nie skła­dają, o ile wiem, ślubu abstynencji. No, ale cóż, tylko jednym chociaż łykiem: twoje zdrowie!

Twoje, Gerdo.

Pogardliwie wysunęła dolną wargę.

Mojego nie warto pić. Mam go za dużo. Może ci się to wyda śmieszne, lecz czasami wolałabym chorować... No, ale to nieważne. Powiedz, coś tam u nich znalazł.

Zjadł jeszcze drugą kanapkę i poczuł się trochę lepiej. Spo­za mgły, w jakiej się znajdował przed chwilą, począł wydo­bywać szczegóły tamtej rozmowy. Mówił o matce Hugona, o jego bratanicy, o bratanku, który się zagubił. Gerda przy­słuchiwała się. Wyciągnęła się na ziemi, podłożywszy sobie ręce pod głowę. Zdawała się przyglądać drżeniu liści niby pozbawionemu dźwięku targaniu się małych dzwoneczków. Powoli sięgnęła do kieszeni kurtki po pudełko papierosów. Zapaliła. Zanim schowała z powrotem pudełko, wyciągnęła je ku Herbertowi.

Może przynajmniej palisz?

Owszem...

Przynajmniej! Coś jeszcze zostało w tobie z dawnego grzesznika.

Co to za papierosy?

— „Trojka”. Sowieckie. Niezłe. Mnie przynajmniej sma­kują.

Zaciągnęli się oboje.

Zdumiewa mnie, że tych ludzi wysiedlili — wrócił do tego, o czym mówił poprzednio.

Polacy są głupcami i leniami — rzuciła ostro. Miał wra­żenie, że usłyszał dawną Gerdę. — Zapłaciło się im za dużo.

Przy wymianie ziemi za krew niełatwo jest powiedzieć, ile wynosi iustum praetium — powiedział. — Kiedy się czło­wiekowi przyjrzeć „pod światło” — sięgnął do swych kon-fesjonałowych doświadczeń — widzi się w nim tyle zła... Ja myślę, że w Polakach jest wiele dodatnich cech, tych właśnie, których nam brakuje...

Niechętnie wzruszyła ramionami.

Nie znoszę ich — mruknęła. — Mam okazję przyglądania się im teraz często. Wolą mieć do czynienia z Rosjanami.

Pomyślał, że w Gerdzie pozostała dawna twardość. Nie próbował dyskutować. Zmienił temat:

Lecz Gerdo mało powiedziałaś mi o sobie. Jak sobie da­jesz w życiu radę? Jak ci przeszły te lata? Co robisz?

Zaśmiała się.

Pamiętasz, jak się odpowiadało w naszych czasach na to pytanie- „Co robisz?” „Dobre wrażenie”... No więc tak telegraficznym stylem: jestem architektem. We mnie także odezwało się spóźnione powołanie. Buduję, a właściwie wy­kańczam, bo jestem specjalistką od wnętrz. To niezły u nas zawód. Budujemy dużo. Nie zawsze pięknie. Stalinalee jest okropna. Mój zawód sprawia, że należę do klasy uprzywile­jowanych: mam możność dysponowania — w pewnej mierze — swoim czasem, stać mnie na auto... Gdyby życie na tym się tylko opierało, mogłabym się uważać za szczęśliwą...

Nie uważasz się jednak?

Po co to pytanie, Bert?

Odrzuciła niedopałek papierosa. Przekręciła się na brzuch. Podparta na łokciach, spoglądała gdzieś daleko w przestrzeń.

Nie miałaś kłopotów z powodu przeszłości? — zapytał.

Z powodu BDM? Nie. Ja zresztą z tego bałaganu uciekłam wcześniej, jeszcze przed końcem wojny. O mało mnie za to nie aresztowano. Ocaliło mnie to, że właśnie przywieźli ojca postrzelonego przez jakichś partyzantów... Potem Fiedor namawiał mnie, abym się zapisała do partii. Może byłabym to zrobiła, gdyby mu nie kazali wyjechać...

Kto to był Fiedor?

Ach, to taki sobie... — Zaśmiała się: — Bolszewik. Ale porządny chłop. Byłoby za dużo, Bert, gdybym chciała ci opowiadać o wszystkich, którzy przeszli przez moje życie... Zgorszyłam cię?

Siedział smutny i zgarbiony.

Nie wiem, czy to jest właściwe uczucie. Odkąd odeszłaś ode mnie...

Odeszłam, z twojej winy! — powiedziała.

Patrzył na nią zaskoczony, nie wiedząc, co ma mówić. Prze­stała spoglądać w przestrzeń. Usiadła. Zwróciła na niego wzrok. Jej oczy błyszczały teraz bardziej niż poprzednio.

Przecież wiesz, dlaczego odeszłam? — zapytała. Z wolna trząsł głową.

Nie, nie wiem...

Nie wiesz? — wybuchnęła długim śmiechem. — Ach, Bert! — śmiała się. — Jakże to zabawne wracać do tamtych spraw. Jakby się wspominało oglądany dawno film, a nie własne życie. Cóż, zakochałam się. To mało: byłam szalona... Gotowa byłam na nie wiem co!

Peuckert? — podsunął. Wyłowił z pamięci zsiniałą twarz i otwarte w krzyku usta.

Co, Peuckert? Ależ nie! — śmiała się jeszcze głośniej.— Jakiś ty naiwny! Naprawdę o niczym nie wiesz? Nie. Peuckert się nie liczył. Takich jak on miałam na tuziny. — W spojrze­niu Gerdy pojawił się wyraz okrucieństwa. — Jestem kobietą, która potrzebuje mężczyzny. Nie na długo, na dziesięć minut. Potem każdy staje się nudny. Oczywiście nie stu, jednego po drugim... Znowu cię pewno zgorszyłam, ty świątobliwy księ-żulku?

Nie — zaprzeczył. Potarł czoło, na które wystąpiły kro­pelki potu. Słabość powróciła. — Nie, nie zgorszyłaś mnie. Przecież to ja wtedy, w Warszawie...

Na nowo zaniosła się śmiechem.

Jesteś skłonny do samokrytyki jak komunista. Bądź spo­kojny. To nie była twoja wina. Nawet wtedy w Warszawie byłeś diablo cnotliwy. Robiłeś, co ci kazali. Zdarzyło ci się być pierwszym, ale nie zostałbyś na pewno jedynym. Widzisz, jestem szczera. Twoje szczęście, żeśmy się rozeszli.

Ale powiedziałaś, że to moja wina.

Nie dopytuj się. Byłeś winny, owszem... Za dużo opowia­dałeś. Jakim ty byłeś dzieckiem! Właściwie to ty chyba zosta­łeś chłopcem do dzisiaj. Jak się to stało? Powiedz.

Nie wiem...

Domyślam się. Wybacz, że się śmieję. Ale to takie za­bawne, Bert, że po latach znalazłam cię zupełnie takim, ja­kim byłeś. Pamiętasz, jak tłumaczyłeś mi, że mężczyzna wte­dy pożąda kobiety, gdy ją kocha. Tak rozumuje romantyczny chłopiec. Jest inaczej: miłość zwycięża pożądanie.

To prawda. Do tego odkrycia, choć innymi drogami, doszliśmy oboje.

Co ty wiesz o mojej drodze! Zostałeś księdzem. Chce mi się śmiać, gdy sobie o tym przypominam. Co cię do tego skło­niło, Bert?

Nie odpowiedział od razu. Ciągle czuł w sobie omracza-jącą słabość. „Za dużo przeżyć w tak krótkim czasie” — my­ślał. Dlaczego został księdzem? Jak ująć w krótkie słowa te wszystkie przeżycia wysnute ze spotkania z Oleńką, z niewoli, z klęski, z poczucia winy?

Widzisz, Gerdo — zaczął niepewnie — to niełatwo wy­jaśnić komuś niewierzącemu...

Przerwała mu: — Uważasz mnie za niewierzącą? — Razem z dużym kłębem dymu wyrzuciła z siebie:— Mylisz się.

Więc ty wierzysz? — był zaskoczony.

Na pewno nie tak jak ty! - zapewniła go. — Wiem, chcia­łeś mówić o powołaniu. Ale to nieprawda, Bert. W tobie nie ma powołania.

Dlaczego tak sądzisz?

Bo cię znam. Zostałeś takim, jakim byłeś. Zawsze trzeba ci się było o kogoś opierać, kogoś słuchać. A tymczasem za­brakło ci SA, mnie, Hugona, może jeszcze kogoś... Schowałeś się pod sutannę. No, czy nie mam racji?

Oparł czoło na ręku, ścisnął palce niby obręcz. Słabość nie pozwalała mu się skupić; płoszyła myśli.

Nie masz... — powiedział, jakby odwalał ciężar. — Jest w twoich słowach tylko trochę słuszności. Powołanie...

Wybuchnęła śmiechem.

Jesteś zabawny ze swoim powołaniem. To słowo to klucz, na który zamykacie za sobą drzwi. Ty miałeś do wszystkiego powołanie: do kochania się, do rzucania bomb. Przecież pod koniec wojny wybiłeś się prawie tak jak Hugo. A i o mnie, słyszałam, zapomniałeś bardzo prędko. Czy tak było, Bert?

Miał ochotę odpowiedzieć jej tak, jak ona odpowiedziała mu niedawno: „Po co to pytanie?” Czuł, że w nim kryje się niebezpieczeństwo. Groźny hak sięgnął w głąb jego istoty, próbował targnąć złożami myśli. Czyżby naprawdę po tylu latach nie wszystko jeszcze umarło?

Nie, nie tak prędko — odpowiedział.

Ale przecież zakochałeś się? — wyczuł w jej słowach iro­nię, ale właśnie ta ironia ułatwiła mu odpowiedź:

Kochałem...

I mimo to zostałeś księdzem! — zaśmiała się. Podsunęła mu pudełko z papierosami. Z powrotem wyciągnęła się na ziemi. Patrzyła przed siebie. Widział jej profil stanowczy, twardy, nieco gniewny. Powiedziała jeszcze raz, jakby do swoich myśli: — To zabawne. Ani ty, ani ja nie znaleźliśmy nic mądrego w życiu. — Odwróciła ku niemu twarz. W jej oczach palił się ognik złośliwości. — Tak, Bert — rzekła — powinniśmy się byli pobrać.

Köstring poruszył się niespokojnie. Spojrzał na zegarek. Spostrzegła ten ruch i parsknęła śmiechem.

Przestraszyłeś się i chcesz uciekać? Nie bądź taki tchórzliwy! Czy was księży nie uczą patrzenia rzeczywisto­ści w twarz?

Jest rzeczywistość, która umiera... — zaczął z trudem. Przygniatająca słabość jeszcze bardziej wzrosła. Nieustannie się pocił. Język poruszał się z trudem, myśli kłębiły się niby dym. Odrzucił nie dopalonego papierosa; pomyślał, że to mo­że wpływ innego tytoniu. Ale oszołomienie pozostało.

Żadna rzeczywistość nie umiera! — zaprzeczyła. — Mo­głabym cię o tym przekonać. Mam na to chęć. Mam ochotę tobą wstrząsnąć, Bert. Powiedzieć ci...

Co?

Nie wywołuj wilka z lasu! znasz mnie: zawsze byłam okrutna. Ty, który pielgrzymujesz do swych umarłych przy­jaźni, powinieneś czuć...

Zmarszczył czoło, zebrał resztkę uwagi.

Jeśli chcesz coś powiedzieć przeciwko Hugonowi, Gerdo, to, proszę cię, nie mów. Pamiętam, że go nie lubiłaś. Ale ja zawiniłem wobec niego. Odszedłem tak, jak nie odchodzi się od przyjaźni. To przeze mnie...

Wybuchnęła długą kaskadą śmiechu. W niepohamowanej wesołości turlała się po ziemi. Naraz zerwała się na nogi. Padła na kolana tuż przed nim. Czuł na twarzy jej szybki od­dech. Wyrzuciła z siebie między spazmami chichotu:

Możesz być spokojny, Bert! Możesz uspokoić sumienie! To nie ty odszedłeś. To Hugo... A wiesz, dla kogo? Nie wiesz? Dla mnie. Wyobraź sobie. Dla mnie!

Po coś to powiedziała?... — zapytał głosem zdławionym. Słabość przemieniła się w nim w tej chwili w tak dobrze znany atak bólu. Znowu było to uczucie skręcania się wnętrz­ności. Oparł się obu dłońmi o ziemię, zacisnął zęby. Mimo to jęk rozdarł mu zwarte szczęki. Nie pamiętał tak potężne­go uderzenia. Cała jego umiejętność stawiania oporu została skruszona. Świat zawirował wkoło niego. Potem ogarnęła go ciemność.

Gdy otworzył oczy, zobaczył nie bez zdumienia pochyloną nad sobą twarz Gerdy. Ich spotkanie umknęło z jego pamięci; nie mógł pojąć, do jakiego okresu życia powrócił, co było snem, a co jawą. Niedowierzająco mrugnął powiekami. Ale w końcu zrozumiał, że choć to była naprawdę twarz Gerdy, nie przychodziła ona z tamtych chłopięcych czasów. Usiłował się podźwignąć. Uniósłszy się jednak na łokciu, zaraz opadł. Był niesłychanie słaby. Ale bólu żadnego nie czuł.

Gerdo — powiedział cicho.

Co to za kawały, Bert — posłyszał. — Poważny facet, a mdleje nie wiadomo dlaczego...

Próbował odpowiedzieć tym samym tonem:

Wiesz że mnie się zawsze trzymały głupstwa... — Po­nowił wysiłki i udało mu się usiąść. Kręciło mu się w głowie Czuł się jak rozbitek wyrzucony z zamętu katastrofy na bez­ludną wyspę. Świat wracał do niego szelestem liści, warkotem przejeżdżającego auta. — Bardzo cię przepraszam...

Masz za co! — rzekła. — Co ci jest?

Nic...

Bagatela! Jak to nic?

Po prostu nic. Nie zdarzyło mi się to nigdy. Trochę by­łem ostatnio przepracowany, zmęczyłem się...

Bajanie! Wszyscy jesteśmy przepracowani. Nikt na nic nie ma czasu. Ale twoje zemdlenie nie podoba mi się. Byłeś u doktora?

Pójdę.

Musisz iść. A teraz napij się trochę wina.

Wypił posłusznie parę łyków z plastykowego kubka i po­czuł się rzeczywiście lepiej.

Dziękuję.

Nie wiedziałam, że jesteś aż takim idiotą! — oświad­czyła. — Przejąć się taką starzyzną!

Zmarszczył czoło, lecz ona szybko machnęła mu przed oczami dłonią, jakby spędzając siedzącą na jego twarzy mu­chę.

Dosyć! Podrażniłeś mnie, powiedziałam ci... Ale teraz dosyć. — Zmieniła ton. — Ja naprawdę nie myślałam, Bert, że cię to tak dotknie. Ale... wiesz... ja...

Tak, rzeczywiście... To głupstwo... — ciągle jeszcze tamto nie wróciło do niego, ale widząc jej pomieszanie, chciał jej pomóc. — Głupstwo, Gerdo.

No to czemu jesteś taki? — powiedziała. — Jak się czu­jesz? Pewno chciałbyś już jechać.

Spojrzał na zegarek. Wróciła pamięć o czekającym na nie­go księdzu Penzu.

Tak. I to jak najszybciej...

Wstała. Zebrała porozrzucane na obrusie naczynia. Wszyst­ko, razem z obrusem, zamknęła do małego, miękkiego nese­seru.

Lecz, Bert — zwróciła się do niego. — Czy będziesz mógł jechać? Taki jesteś blady...

Nic mi nie jest. Upewniam cię...

Kiedy jednak szedł do auta, zagryzł wargę, by przemóc sła­bość. Gerda, zdawało mu się, nie zauważyła tego — zamy­kała walizeczkę w kufrze. Kiedy jednak siadła obok niego na przednim siedzeniu, znowu poczęła mu się przyglądać.

Nie podobasz mi się — rzekła. Zażartował:

To dobrze...

Głupi jesteś! Nigdy tego przedtem nie miałeś?

Nigdy nie mdlałem...

Nie zasłabniesz w drodze do Eisenach?

Ależ nie...

Wciąż patrzyła na niego podejrzliwie. Potem wzruszyła ramionami.

Jedźmy — powiedziała.

Przekręciła kluczyk. Motor zaczął warkotać. Teraz wrzu­ciła bieg. Czerwony samochodzik skoczył i pognał ku dom­kom miasteczka. Dopiero na placyku przed hotelem znalazła miejsce na zatoczenie koła. Herbert ostatni raz rzucił spoj­rzeniem w stronę domku. Ale poza drzewami nie zobaczył nikogo. Teraz już mknęli z dużą szybkością w kierunku Eise-nach. Przed nimi jechało auto i pozostawiało w powietrzu tuman pyłu, przez który przeświecało osuwające się w dół słońce.

Nie masz do mnie żalu, Bert? — zapytała.

Nie — zapewnił z całym przekonaniem.

Naprawdę nie wiedziałeś, że odeszłam od ciebie dla Hu­gona?

Nie...

Już przedtem jego pamięć powróciła do tamtego wyznania. Wbrew pozorowi, wywołanemu zemdleniem, nie było w nim rany. Nie zrodziła się w nim także żadna uraza do Hugona. Hugo pozostał jego przyjacielem. Przez chwilę nawet odczu­wał jakby ulgę. Więc to nie przez niego...

Hugo jednak nie zdradził przyjaźni — powiedziała Ger­da, lekko pochylona nad kierownicą. — Pozostał wierny. Tobie...

Jak poprzednie jej wyznanie nie dotknęło go, tak to drugie nie przyniosło pociechy. Przez głowę księdza przemknęło: „Czy to wszystko coś zmienia?” Troska o przyjaciela pozo­stała, pomnożona troską o Gerdę. Herbert miał uczucie, że każdy człowiek, z którym się spotykał, dorzucał coś do jego i tak ciężkiego brzemienia.

Pędzili tak szybko, że dogonili samochód, który jechał przed nimi, i ze świstem wyminęli go.

Czy spotkamy się jeszcze? — rzuciła.

Nie wiem, Gerdo. Jestem bardzo zajęty. Ale chciałbym...

Ojciec ucieszyłby się, gdybyś go odwiedził.

Ja również chętnie bym go zobaczył.

Odwiedź go. On długo nie pociągnie. — Po małej chwili dorzuciła: — Ma raka...

Będę się starał. Mieszkacie w Berlinie?

Tak.

Na Kochstrasse?

Ależ skądże! Kochstrasse za murem. Zresztą dom roz­walony. Mam mieszkanie na Lichtenberg. Przy Margareten-strasse. Przyjedź. Zobaczysz małego Waltera...

Znowu wyminęli jakąś kamionetkę. Wskazówka na zegarze szybkości sunęła coraz dalej w prawo. Przed nimi pojawiły się wzgórza. Słońce przeciekało między drzewami porastają­cymi ich wierzchołki.

Kochasz go?

Chyba tak. Robi się podobny do Fiedora. On go nazywał Wowa...

Dość nagle zdjęła nogę z pedału gazu. Ale rozpędzone auto mknęło dalej lekko, ulatując w górę na każdej nierówności. Dopiero po pewnej chwili pęd zaczął słabnąć. Czarnym cie­niem zarysowała się na tle różowofiołkowego nieba wartbur-ska góra z dwiema wieżami.

Rozstajemy się — powiedziała, pozwalając samochodo­wi tracić szybkość.

Rzeczywiście.

To nasze spotkanie wydaje mi się czymś niesamowitym. Znaleźć ciebie żywym, a jednocześnie takim, takim... — szu­kała właściwego słowa.

Zwariowanym? — poddał.

To na pewno — zaśmiała się. Znowu nacisnęła gaz. Je­chali teraz wolno. — Nie — podjęła poważnie — takim mło­dym. Lecz ty się kiedyś dowiesz, czym było to nasze spotka­nie...

Byłaś bardzo uprzejma...

Nie mów tego. Byłam zła i głupia. Ale nie gniewaj się. I przyjedź.

Nie ma mowy o gniewaniu się...

Wiem. Znam ciebie. Gniewanie męczyłoby cię...

Byli na skrzyżowaniu. Spoza szklanych drzwi restauracji przebijały światła i słychać było muzykę.

Tutaj miałeś się spotkać?

Tak. I widzę auto mego przyjaciela.

W takim razie — do widzenia.

Do widzenia, Gerdo.

Nie powinnam ci była mówić.

Przeciwnie. Teraz jesteście mi bliżsi: ty i on...

Nie mów tak, bo znowu ci powiem coś nieprzyjemnego. Bywaj, Bert. I przyjedź.

Drzwiczki wozu szczęknęły za nim. Słońce było ukryte za górą. Nad wznoszącą się stromo ulicą wisiała pierwsza oćma. Ciepło dnia ustępowało rześkiemu podmuchowi, pełnemu wo­ni stygnących sosen. Sznur chińskich studentów, podobnych do siebie jak seria ołowianych żołnierzy, wychodził z restau­racji i wsiadał do autobusu. Zwracali się do siebie krótkimi, gardłowymi słowami. Niektórzy zatrzymywali się jeszcze przy ulicznym sprzedawcy pocztówek, przycisków, drewnia­nych osiołków.

Herbert szedł znowu pewnym krokiem. Siły mu wróciły. W drzwiach restauracji obrócił się. Z okna odjeżdżającego czerwonego samochodu Gerda powiewała ku niemu ręką.

CZĘŚĆ CZWARTA Wiosna stawała się coraz cieplejsza: dni były słoneczne i prawie gorące. Każdej soboty ruszała za miasto nie kończą­ca się kawalkada aut i skuterów: w niedzielą rano odpływała druga, jeszcze liczniejsza. Wszystkie restauracyjki w promie­niu stu kilometrów od Paryża były tak wypełnione, że nie­oczekiwanemu przybyszowi niełatwo było znaleźć miejsce. Potem pod wieczór dziesiątki tysięcy aut ściągały z powrotem do Paryża. Na szosach tworzyły się zatory, które usiłowało rozładować powołane do pomocy policji drogowej wojsko. Samochody, usiłując się wymijać w potęgującym się z każdym kilometrem tłoku, zaczepiały o siebie, wpadały na drzewa, rozbijały latarnie, zatrzymywały ruch, co znowu wywoływało orgię ryków klaksonowych.

A jednak wszyscy odczuwali nie dającą się opanować chęć opuszczenia miasta. Żyjący nieustanną pogonią za czasem, człowiek pragnął kilku godzin odprężenia niby ratunku. Go­rączka ucieczki stawała się zaraźliwa: ulice pustoszały. Tyl­ko kina były pełne, a żałosne ogonki tłoczyły się pod kasami, czekając niecierpliwie na zwolnienie się miejsc. To ci, których nie stać było na wyjazd; szukali oni w ciemnej sali, zamknię­tej drgającym barwami ekranem, tego samego co pierwsi.

Franz i My widywali się teraz co kilka dni. Aby nie narażać się na spotkanie z Senh, zamienili park Luksemburski na park na Polu Marsowym. Sine rusztowanie wieży wznosiło się tuż nad nimi i nie pozwalało o sobie zapomnieć — niby sylwetka zbyt blisko stojącego człowieka. Widzieli, jak pod szeroko rozparte nogi potwora zajeżdżały autobusy, a kolo­rowa rzesza turystów śpieszyła do wind.

Nie byłam nigdy tam na górze — powiedziała My.

Możemy jechać — zaproponował.

Och, nie, nie! — potrząsnęła głową. Ażurowa wieża na­pawała ją lekiem. Poza tym nie pragnęła wcale widoku, który mogła zobaczyć z góry. Czuła, że będzie to zamknięty niby obroża, a tak ją męczący krąg. — Wcale nie chcę patrzeć na Paryż — powiedziała. — Od samego początku miałam ochotę stąd uciec, ale teraz to już ledwo mogę wytrzymać...

Mruknął potakująco. Siedział z łokciami opartymi na sze­roko rozstawionych kolanach i patrzył na ziemię. Wydawał się dziś jeszcze bardziej ponury niż zwykle. Jego również „rozbierało” zbliżające się lato. Czuł niecierpliwą potrzebę wyrwania się poza mury miasta. Lecz to pragnienie, które dzielił ze wszystkimi, łączyło się w nim z innymi jeszcze uczuciami. Raz po raz podnosił się w nim groźny opar, bar­dziej mroczący niż alkohol. Wybuchy gniewu powtarzały się, przemieniały się w trwały stan.

Nie zauważył, że od dłuższego czasu dziewczyna przygląda mu się z boku, zaskoczona jego milczeniem i ponurą twarzą.

Pan jest smutny? — zapytała. — Dlaczego? Czy stało się co?

Podniósł głowę. Po swojemu wzruszył ramionami. Masku­jącym ruchem począł grzebać w paczce papierosów.

Panu — ciągnęła — na pewno jest tęskno...

Do niczego nie jest mi tęskno! — rzucił opryskliwie. W stulonych dłoniach potarł zapałkę i zaciągnął się mocno. — Do czego można tęsknić? — mruknął poprzez papieros tkwiący w ustach. Miał ochotę powiedzieć jej coś przykrego. Znowu dzisiaj drażniła go każdym słowem. Jego stosunek do małej Wietnamki pełen był skomplikowanych uczuć: nie znosił jej roztkliwiania się nad nim i wtedy budziła się w nim chęć zadawania jej bólu. A jednocześnie odzywała się w nim jakby potrzeba jej bliskości... To był ktoś, kto znosił ze stałą pogodą jego humory i nastroje; ktoś, czyja bliskość uspoka­jała. Dlatego instynktownie szukał jej towarzystwa; domagał się ciągle nowych spotkań. A kiedy byli razem, przerzucał na nią ciężar dręczącej go urazy do całego świata.

Bo ja to tęsknię — przyznała się, jakby nie zauważyła jego drwiącego tonu. — Za naszą ziemią. Tam teraz tak pię­knie... — Przechyliła głowę do tyłu i patrzyła w błękitne nie­bo, po którym błąkało się kilka delikatnych obłoczków. — Siostra Teresa mówiła nieraz, że u nas trudno jest żyć, kiedy się robi gorąco. Trzeba ją rozumieć, ona jest Europejką. Po­świeciła się, by pracować dla nas. Ale ja lubię, gdy przycho­dzi skwar i na pył rozkrusza glinę... Spod liści zaczynają wy­glądać banany, a bambus rośnie w oczach. Trzeba nosić wodę na ryżowiska. To ciężka praca, ale i wesoła. Dziewczęta idą gromadą, ze śmiechem pryskając na siebie; czasem kąpią się. Nocami zbierają się i śpiewają...

I nagle — jakby pobudzona tymi wspomnieniami — zaczęła mu opowiadać o swoim życiu, o domu wychowawczym imie­nia Świętej Joanny, który był schronieniem jej dzieciństwa. My nie pamiętała matki; umarła, gdy dziewczynka miała za­ledwie dwa lata. Ojciec My był ubogim rykszarzem. Owdo­wiawszy oddał dziecko pod opieką sióstr, przekonany, że sam nie potrafi się nim zająć. Był katolikiem, nieraz usługiwał siostrom, więc My znalazła w zakładzie serdeczną opiekę. Uczyła się, Do dziś pamiętała czytankę, którą siostra Anzel­ma kazała dzieciom w przedszkolu recytować chórem: „Nasi przodkowie Galowie mieli włosy blond i oczy niebieskie...” To mogło się było wydawać zabawne, gdyż żadne z recytują­cych dzieci nie miało włosów innych jak czarnogranatowe i oczu innych jak ciemnopiwne; ale dzieci nie myślały o tym. Później, gdy przyszła do szkoły, My poznawała zwyczaje i stroje prowincji francuskich, zaznajamiała się z dziejami Ludwików, przyswajała sobie hasła wolności, równości i bra­terstwa, śpiewała „Marsyliankę”...

Pewnego dnia małą My zawołano do siostry Teresy, Nie­śmiało zapukała do drzwi jej pokoju. Dopiero kiedy usłyszała energiczne „entrez” — weszła. Powiedziała prędko: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — i zatrzymała się na pro­gu z pokornie schyloną głową. Ale siostra Teresa powiedzia­ła: — Chodź tu, dziecko — i kiedy My zbliżyła się do niej, ob­jęła ją ramieniem; mocno przycisnęła do piersi. Choć brzeg mocno wykrochmalonego kornetu wciskał się boleśnie w po­liczek My, dziewczynka stała bez ruchu, wzruszona, że matka-założycielka, o której cały dom, a nawet całe miasto mówiły z najwyższą czcią, chce z nią mówić i przytula ją do siebie. Siostra Teresa miała energiczną twarz i tak samo energiczne gesty. Dom wychowawczy, szpital i wiele innych rzeczy — były jej dziełem. Szanowano ją, czczono, lecz także — trochę się jej bano. Potrafiła mówić prawdę, prosto w oczy, z surową bezwzględnością.

Wciąż tuląc My do siebie, siostra Teresa zaczęła mówić o doświadczeniach, jakie Bóg zsyła na człowieka. — Każde dotknięcie Boże wychowuje, pamiętaj o tym, dziecko — ciąg­nęła. — Nawet najboleśniejsze. Nic się nie dzieje bez woli Bożej... — My była tak przejęta łaskawością matki-założycielki, że nie bardzo nawet słuchała, o czym ona mówi. Otrząsnęła się dopiero, gdy zakonnica, nakazawszy jej uklęknąć na ma­łym, twardym klęczniku i odmówiwszy z nią razem dziesią­tek różańca na intencję zgadzania się zawsze z wolą Bożą, na nowo wzięła ją w ramiona i powiedziała, że jej ojciec nie żyje. Został zastrzelony przez policjanta podczas przetrząsania dzielnicy miasta przez francuską policję i japońskich żołnie­rzy. — Ten, który to popełnił, jest zbrodniarzem — powie­działa siostra Teresa, stanowczo uderzając nogą w kamienną podłogę. — Jesteś już dość duża, My, by wiedzieć, że nasz kraj przeżywa straszne chwile. Panie, zmiłuj się nad marszał­kiem! Każę się wam codziennie za niego modlić, nigdy bo­wiem nie uwierzę, że jest winien temu, co się dzieje. Łotrzy, którzy go otoczyli, są jego złymi duchami. Lecz wszystkie te nieszczęścia nie powinny zmienić naszego stosunku do oj­czyzny. Krajowi trzeba służyć tym więcej, im bardziej źli ludzie chcą go zepchnąć na bezdroża. O siebie nie lękaj się, My. Będziemy się tobą opiekowały. Staniesz się naszą uko­chaną córeczką. Sama pomyślę o twojej przyszłości. Jesteś jeszcze mała, ale wiem, że posiadasz dużo zdolności. Nie zmarnuj ich tylko i bądź zawsze dobrą chrześcijanką. Powin­naś ofiarować całe swoje życie Panu Jezusowi. Będę się cie­szyła, jeżeli kiedyś zapragniesz porzucić świat i zostaniesz naszą siostrą. Ale niczego nie chcę ci narzucać, moja mała. A teraz idź. Będę się modliła, aby Pan Jezus i Jego Najczy­stsza Matka zechcieli cię pocieszyć w twoim smutku...

My wyszła z pokoju siostry Teresy cicho, ze schyloną gło­wą, ale bez łzy w oku. Nie płakała, nie rozpaczała. Ojciec odwiedzał ją tak rzadko — nie znała go prawie. Dom sióstr był jej prawdziwym domem, a nadzieja zostania „ukochaną córeczką” siostry Teresy wydawała się wielkim szczęściem. Tym niemniej poszła zaraz do kaplicy, by pomodlić się go­rąco za ojca, jak modliła się zawsze za nieznana sobie matkę. Potem zbudowała w sypialni przy swoim łóżku mały ołta­rzyk przodków, w który wstawiła fotografię ojca i przed którym miała właśnie zapalić kadzidło, gdy siostra Agnes, wszedłszy do pokoju i ujrzawszy to, kazała jej natychmiast ołtarzyk rozebrać, nazywając takie oddawanie czci przodkom „ohydnym pogaństwem”.

Ale wkrótce wielkie wypadki usunęły w cień pamięć zmar­łego. Pewnego marcowego dnia Hanoi zobaczyło Japończy­ków rozbrajających garnizon francuski. W parę miesięcy po­tem sytuacja się zmieniła: bomby atomowe spadły na Hiroszimę i Nagasaki; Japonia skapitulowała. Jej żołnierze, wy­cofując się, oddawali broń nie Francuzom, ale Wietnamczy­kom. Nagle stały się głośne imiona Bao-Daja i Ho-Szi-Mina. Kraj ogarnął entuzjazm, Odbyły się wybory, w których zwy­ciężył Wiet-Minh. Francja zgodziła się uznać niepodległość Wietnamu w ramach Unii Francuskiej. Ho-Szi-Min udał się do Paryża, by tam radzić o przyszłości swego kraju.

Ale radosną atmosferę przytłoczyła groza. Coś zgoła no­wego poczęło się dziać. Wojsko francuskie nadeszło; wkra­czało coraz liczniej do miasta, zajmując budynki, które po­przednio opuściło. Naprężenie rosło z dnia na dzień. Nocami wybuchała strzelanina. Na skrzyżowaniach ulic pojawiły się zasieki i wory z piaskiem. Patrolujące miasto samochody przelatywały z groźnym warkotem. Pewnego dnia zadygotał horyzont — to w Hajfongu biły ciężkie działa okrętowe.

Siostra Teresa coraz dłużej trzymała dziewczęta na mo­dlitwach. Tłumaczyła im, że wojska francuskie przybyły tu tylko po to, by ochronić kraj przed komunizmem. Przema­wiając na zakończenie roku szkolnego, zwróciła się do opu­szczających zakład dziewcząt ze słowami: — Strzeżcie się, moje drogie, tych, którzy wam obiecują wolność bez Boga i bez opieki Francji. To nie byłaby wolność prawdziwa. Dla dobra waszego pięknego kraju musicie nauczyć się wcielać w życie ideały religii i kochać ojczyznę patronki naszego do­mu. W czasie wojny byłyście świadkami wielu krzywd i okru­cieństw. Może widząc je pomyślała jedna i druga spośród was, że wielka misja Francji na tutejszej ziemi skończyła się. Ale tak nie jest. Ludzie, którzy tamte zbrodnie popełniali, byli zdrajcami. Francja wyparła się ich. Tamto minęło i już, da Bóg, nigdy się nie powtórzy...

A jednak zbrodnie, krzywdy i okrucieństwa dokonywały się znowu. Im więcej było francuskiego wojska, tym mniej nadziei na zachowanie pokoju i tym silniejsi zdawali się być komuniści. Pewnej nocy gromady Wietów usiłowały wywo­łać w Hanoi powstanie. Zostało ono krwawo stłumione. Lecz jakby w wyniku tego, cały kraj stanął w ogniu. Wojna stawała się każdego dnia bardziej zaciekła, krwawa, barbarzyńska. Coraz więcej było rannych potrzebujących opieki i pomocy. Hanoi zalała fala uciekinierów, opowiadających przerażające rzeczy. Przez miasto wciąż sunęły czołgi, samochody pancer­ne, przeciągało wojsko.

My dorastała pracując w szpitalu. Nie dostrzegała prawie, jak mijają lata. Dom imienia Świętej Joanny nie przestawał się nią opiekować: siostra Teresa dotrzymała danej obietnicy. Front przesuwał się coraz bardziej na południe, zostawiając ich niby wyspę na północy. Ale pewnego dnia horyzont zahu­czał wystrzałami armatnimi. Siostra Teresa wezwała siostry, pielęgniarki i dzieci do modlitwy za obrońców Dien-Bien-Fu. Kiedy forteca padła, nawet ta kobieta o niespożytej zda się energii wydała się złamana. Ale trwało to tylko przez jeden dzień. Po bezsennej nocy strawionej w kaplicy siostra Tere­sa odzyskała równowagę. Mówiła teraz o klęsce jako o „do­świadczeniu, które dotknęło Francję”. — Kraj nasz — tłuma­czyła — nie był jeszcze godny wielkiej próby, musiał być wpierw oczyszczony ogniem pokuty. — Z nową energią rzu­ciła się do pracy w szpitalu. Pewnego dnia zwołała do siebie wszystkie pielęgniarki. Przy niej stała uśmiechnięta kobieta o szarych oczach i długim nosie. Siostra Teresa położyła przybyłej rękę na ramieniu. — Patrzcie — powiedziała — to jest panna Genowefa de Galard, którą dziś cała Francja na­zywa „aniołem Dien-Bien-Fu”. Wiecie na pewno wszystko 0 niej. Chciałabym, aby była dla was wzorem...

W parę dni potem został podpisany rozejm. Hanoi prze­chodziło w ręce Wietów. Szpital miał być ewakuowany do Saigonu.

Siostra Teresa przyjęła decyzję z pozornym spokojem, lecz długie godziny, które spędzała teraz w kaplicy, mówiły, że ciężką musiała stoczyć ze sobą walkę, by przyjąć bez sprze­ciwu brzemię spadających na nią ciosów. Miała opuścić Hanoi po trzydziestu pięciu latach pracy. Jeszcze przed od­płynięciem przywołała do siebie My. Dziewczyna zastała ją w ogołoconym ze sprzętów pokoju, siedzącą w fotelu i wpa­trującą się w leżący na stole zdjęty ze ściany krucyfiks. — To ty, My? — zapytała, gdy dziewczyna stanęła w progu, jakby nie ufała swoim oczom. — Chodź tutaj, siądź koło mnie na tej skrzyni. — Jak niegdyś zaczęła jej mówić o doświadczeniach, które Bóg zsyła, aby człowiekowi otworzyć oczy, i o tym, że On najwięcej okazuje miłości, gdy pozwala cierpieć. My pa­trzyła z serdecznością na matkę-założycielkę. Twarz siostry Teresy pod okalającym ją kornetem pozostała, zda się nie­zmieniona od czasu, gdy przed szesnastu laty My zobaczyła ją po raz pierwszy. Można było pomyśleć, że tej kobiety nie dotknęły upływające lata. Toteż z największym zdumieniem dziewczyna spostrzegła, że kosmyk włosów, który się wy­mknął spod nakrochmalonego kornetu, był zupełnie biały.

1 znowu siostra Teresa kazała My uklęknąć, zmówić dziesiątek różańca w intencji przyjęcia posłusznie woli Bożej — i wtedy powiedziała o swoim zamiarze wysłania jej na naukę do Paryża. My zerwała się ze skrzyni przerażona. Wybuch-nęła płaczem. Bała się Paryża, bała się Europy, oddalenia od siostry Teresy. — Oh non, on non! — szlochała. — Niech mnie siostra nie wysyła! Niech mnie siostra nie wypędza! — Lecz zakonnica odezwała się tak surowym tonem, że My od razu zdusiła szloch. — Te lata nauki — mówiła — są rzeczą ko­nieczną, aby móc dobrze służyć sprawie. Przestań się mazać, My — ciągnęła. — Powinnaś traktować ten wyjazd jako ofia­rę złożoną dla Pana Jezusa i dla twojej ojczyzny. Pobędziesz tam i znowu wrócisz. Nie będzie ci tam i źle. Pojedziesz razem z Senh. Zdaje się, żeście się ze sobą zaprzyjaźniły, prawda? To dobrze... Senh jest zdolną i dzielną dziewczyną. Przeszła bardzo wiele... Powinnaś o tym zawsze pamiętać, moja My. Trzeba ją rozumieć. Ciebie Bóg ustrzegł od takich doświad­czeń. Módl się za nią często. Jej także trzeba, aby zobaczyła szeroki świat. Ona również wróci. Od takich jak wy będzie kiedyś zależeć oblicze tego kraju, waszego kraju. Napisałam do znajomych sióstr w Paryżu. Te siostry zaopiekują się wami. Posyłam was do nich, bo te siostry biorą za internat taniej niż inne, a mnie przy wszystkich obecnych kłopotach brak trochę pieniędzy. Ale na pewno będą dla was dobre. Tam są zresztą także inne dziewczęta wietnamskie i bardzo sobie chwalą opiekę tych sióstr. Sprawujcie się, jak trzeba, a wszyst­ko pójdzie dobrze. No, no, dosyć płakania! Nie myśl, że i mnie nie boli to rozstanie. Przywiązałam się do ciebie, mała. A to źle. Zakonnicy nie wolno się przywiązywać. Trzeba być jak okręt, który w każdej chwili może podnieść kotwicę. Więc jedź i wracaj. Może mnie jeszcze zastaniesz żywą. A gdybyś nie zastała... W każdym razie pamiętaj: gdziekolwiek będę, tu czy tam, będę się modliła za ciebie, za Senh, za inne dziewczęta, za cały wasz kraj. Pokochałam go... I wydaje mi się, że teraz dopiero zaczynam go rozumieć. Jedź i wracaj. Wiem: nie zostaniesz zakonnicą. Na pewno będziesz wolała co innego. Nic nie szkodzi, My. Tylko jednego trzeba: za­wsze służyć Bogu. Obiecaj, że będziesz Mu zawsze służyła ze wszystkich sił...

I co? Jest pani wciąż posłuszna tej swojej siostrze? — zapytał Franz z drwiną w głosie.

Odpowiedziała mu nieco zakłopotanym uśmiechem.

Czy ja wiem? Jak można wiedzieć, czy się służy na­prawdę?

Prztyknięciem palca odrzucił od siebie niedopałek papie­rosa. Znowu siedział ponury, szarpany wewnętrzną burzą. Dziś rano doszło do awantury między nim a Wasylem. Je­szcze w tej chwili kipiał, gdy wspomniał słowa tamtego. Za­pomniał o wszystkim, rzucił się na niego jak wściekły. Zwarli się jak dwa rozjątrzone psy. Zouyé poderwał się od swego stolika, skoczył między walczących, chciał ich rozdzielić. Franz odepchnął go i stary padł na żelazne koło maszyny. Z jękiem osunął się na ziemię. Dopiero Longin i Joe chwycili Franza za ramiona: inni odciągnęli Wasyla. Ze swego pokoju wybiegł Ferrant. Począł uciszać i uspokajać. Zouyé z trudem dźwignął się z ziemi. Kulejąc odszedł do swego stolika. Nikt nie zwracał na niego uwagi — wszyscy krzyczeli, najgłośniej Ferrant. Wreszcie jego piskliwy głos zapanował nad zgieł­kiem. — O co chodzi? O co chodzi? — wykrzykiwał. — Po co te awantury? Czyście poszaleli? Już! Już dosyć! Longin, przy­nieś butelkę „Dubonnet” z mojego biurka. Wypijcie i uspo­kójcie się. Już! O co się bić? Czy to nie wszystko jedno, jak kto kogo nazywa? Panie Wasyl, niech pan nie gada rzeczy nieprzyjemnych. A pan, panie Cocha, niech nie będzie taki obrażalski... Już! Pijcie wino i spokój. Chcecie — mogę dziś wypłacić zaliczki. Zouyé, daj każdemu po sto franków. Po dwieście franków, niech stracę! A teraz bierzcie szybko się do roboty. Już! Już! Musicie dziś skończyć z tą książką, bo mamy nowe zamówienia...

Gniew w nim pozostał. To była dzika, ślepa wściekłość. Taka sama jak wtedy, gdy zobaczył sierżanta Lemage wyła­mującego rękę Awie. Gdyby był znalazł coś pod ręką, Wasyl nie byłby wyszedł cało z tego starcia.

Dlaczego pan dzisiaj jest taki? — zapytała znowu My. Choć już nawykła do jego zmiennych nastrojów, nie mogła się pogodzić z jego dzisiejszą ponurością.

Jaki „taki”?

No, smutny, gniewny, czy ja wiem zresztą... Myślałam, że pan tęskni.

Już pani powiedziałem, że za niczym nie tęsknie! I nie jestem smutny. Zły — owszem...

Dlaczego? Na kogo?

Na rozmaitych idiotów... — mruknął. Wepchnął ręce w kieszenie, wyciągnął przed siebie nogi. — Jest tam u nas jeden bolszewik. Miałem ochotę rozbić mu dzisiaj łeb — wy­buchnął. — I byłbym rozbił!

Ale za co? Dlaczego?

Siedział zgarbiony, wpatrzony w ziemię. Nie odwracając ku niej głowy, powiedział:

Czy to nie wszystko jedno, za co? Bolszewik — to wy­starczy...

Nie — powiedziała łagodnie, ale stanowczo — nie, na­prawdę nie, proszę pana. Nikogo nie wolno nienawidzić! Na­wet bezbożników...

Wybuchnął śmiechem złym, wyzywającym: — Znowu bę­dzie mi pani opowiadała o tej swojej siostrze Teresie i o jej naukach. Idiotyzmy! Są rzeczy ważniejsze niż to, czy ktoś jest lub nie jest bezbożnikiem. Istnieją rzeczy, które roznoszą człowieka... których nie można znieść... Słyszy pani? — Wbi­te głęboko w kieszenie dłonie miał zaciśnięte w pięści. Jego głos stał się chrapliwy. — Człowiek — ciągnął z pasją — dusi się! Jest jak ryba bez wody, rozumie pani? — Wyciągnął z kie­szeni dłoń i gniewnie szarpnął się za kołnierz. — Rozumie pani?

Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego wystraszona. Odru­chowo potrząsnęła głową. Nie mogła pojąć furii, jaka mio­tała siedzącym obok niej mężczyzną. Ten brak zrozumienia z jej strony napełnił go goryczą.

Co tu z panią mówić! — rzucił cierpko. — Pani jest dzieckiem. Żałuje, że nie skręciłem łba temu bałwanowi. Wy­kończyłbym go jeszcze chętniej niż tamtego kretyńskiego sierżanta.

Urwał zbyt nagle; nawet ona pojęła treść jego słów. Zro­biła gest, jakby chciała zerwać się z ławki i uciec. Ale pozo­stała. Tylko w jej oczach, już poprzednio pełnych niepokoju, pojawił się strach. Złożone na piersiach dłonie trzęsły się. Mężczyzna milczał. Miał twarz ściągniętą, zwarte szczęki drgały pod wpadniętymi policzkami. — Nie, nie zabiłem go... — mruknął wreszcie. — Ale dostał nożem pod żebro... Dla­tego musiałem wiać...

Chwilę pasował się ze sobą, potem nagle podniósł głowę i spojrzał dziewczynie prosto w twarz. Siedziała w tym sa­mym miejscu co poprzednio, a jednak zdawała się daleka, już gotowa do ucieczki. Mocno cisnęła pierś dłońmi. Głowę miała schyloną, długie rzęsy rzucały cień na policzki. Czuł przecież, że spod nich ciągle patrzy na niego.

Przestraszyła się pani? — zapytał zjadliwie. — Nie je­stem grzecznym chłopcem, z którym się można bawić. Któremu można opowiadać pobożne głupstwa! — Rzucał słowa, jakby chciał ją nimi uderzyć. — Pani koleżanka miała rację. Powinna pani uciekać ode mnie jak najdalej. Słyszy pani? Niech pani ucieka. Prędko! — tupnął nogą.

Drgnęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Przed ich ławką za­trzymało się dwóch małych chłopców i kpiąco-wyzywającym wzrokiem patrzyło na krzyczącego mężczyznę.

Allez-y, crétins! — zawołał na nich.

Cofnęli się, ale nie odeszli. Z odległości kilku kroków przypatrywali się Franzowi, wymieniając między sobą jakieś obraźliwe dla niego uwagi. Nie zwracał na nich uwagi. Mówił gwałtownie, napastliwie:

No, dlaczego pani jeszcze nie poszła? Mówię pani, że przyjaciółka miała rację. Myśli pani, że nikogo nie zabiłem? Owszem, zabijałem. Tam u was także. Niejednego!

Urwał. Parsknął jeszcze kilka razy, a potem ucichł. Mocno otarł usta kułakiem. Odwrócił się od niej. Słyszała, jak od­dycha szybko. Wydobył z kieszeni paczkę papierosów, trzę­sącymi palcami wydarł jednego, usiłował zapalić. Ale zapałki gasły jedna za drugą. Zgniótł papierosa ze złością i cisnął za siebie.

Milczenie trwało. Mężczyzna siedział podany do przodu — skłębiona masa napiętych mięśni niby „Kain” Rodina. Patrzył przed siebie. Dziewczyna kuliła się na brzegu ławki. Z brodą opartą na małych piąstkach wydawała się jeszcze mniejsza i delikatniejsza niż zwykle. Gdy tak trwali, obok nich prze­lewało się gwarne życie: szli rozmawiając dorośli, biegły wy­krzykując dzieci. Za parkiem sunęły z warkotem samochody. Cień wieży kładł się smugą na ogród.

Nie zbliżając się ku niemu, wyciągnęła rękę. Palcem do­tknęła nieśmiało jego dłoni.

Proszę pana...

Cofnął rękę, jakby sparzyło go dotknięcie.

Czego? — zapytał nie odwracając głowy.

Ja... — zaczęła. — Ja rozumiem... Pan mówi, że jestem dzieckiem. Ale ja wiem...

Nic nie wiesz! — przerwał jej.

Wiem... — upierała się. — Pan powinien iść do księdza... Powiedzieć... Wyspowiadać się...

W nowym porywie gniewu uderzył nogą w ziemię. Sprężył się, jakby chciał się zerwać. Ale po chwili mięśnie zwiotczały na nowo. Siedział jak przedtem — zgarbiony, z głową wciśnię­tą w ramiona, wpatrzony w ziemię. Słyszała jego sapliwy od­dech.

To bzdura! — wyrzucił przez zaciśnięte zęby. — Bzdura! Bzdura! Niczego nie rozumiesz... — Rozstawił kolana, wsparł na nich łokcie, oparł brodę na pięściach. Zapatrzył się przed siebie. Gdy po jakimś czasie odezwał się znowu, gniew w jego głosie wydawał się przygasać. — Od dziecka — mówił — pa­trzyłem, jak babka modli się, spowiada, wyklękuje dziurę w deskach... Jak prosi Boga. A potem wyrzucili ją jak przy-błąkanego psa! Wszystkich wyrzucili! — wybuchnął na nowo. — Jedni kopnęli, drudzy kopnęli. Gdzie był Bóg babki? No powiedz, gdzie On był? — obrócił się gwałtownie ku dziew­czynie.

Ja... ja nie umiem powiedzieć... — głos dziewczyny drżał. — Bóg... Bóg jest zawsze... Niech pan pójdzie do księ­dza... Ja bardzo proszę...

Głupia jesteś! — syknął. Znowu pragnął powiedzieć coś więcej, coś, od czego zwinęłaby się jak od uderzenia batem. Lecz tego okrutnego słowa zabrakło. Gniew przytłumiła fala bólu. Miał przed sobą swoje cierpienie niby wydarte przez pocisk trzewia. Mówił jeszcze przeciwko niej, a już przywo­ływał ją z powrotem.

Nigdzie nie pójdę! — zarzekał się gniewnie. — Nie chcę żadnego klechy! Słuchaj — pochylił się ku niej — powiem tobie. Wszystko... Potem możesz sobie uciekać...

Ja nie ucieknę — zapewniła go. Ze spokojną determina­cją przysunęła się do niego. — Nie ucieknę — powtórzyła.

Już się mnie nie boisz? — zapytał z obudzoną na nowo ironią.

Boję... — przyznała cicho. — Ale pan... Ale ty — popra­wiła się — jesteś biedny... jak... jak...

Jak kto?

Będziesz się śmiał... Widziałam taki film...

Parsknął śmiechem. Ta mała Wietnamka przypominała mu kurczaka, który gotów jest wtargnąć nawet do budy psa. Śmiał się długo, hałaśliwie. Ten śmiech był mu potrzebny.

Film!... Jesteś dzieciakiem... — Stuknął pięścią w ław­kę. — Nie jestem biedny! Przestań uważać mnie za jakąś rozpłakaną pokrakę. Nienawidzę, to jest prawda, rozumiesz? Wyrzucili nas... Z naszej ziemi. Byliśmy dla nich hitlerow­cami. A tutaj znowu staliśmy się „przesiedleńcami ze Wschodu”. Tam nas wyrzucono, tu się od nas opędzano. Wiesz — i położył jej nagle dłoń na ramieniu — ty, ja, ta twoja Senh i tysiące takich jak my jesteśmy tylko zabawkami. Ludzie wygadują, że im chodzi o nas... Merde! Nieprawda! My je­steśmy tylko do przesuwania! Jesteśmy dobrzy, kiedy się nam każe zabijać, ale jesteśmy źli, gdy chcemy swego. Zgo­da! — znowu odżyła w nim pasja. — Będziemy zabijali! Bę­dziemy zabijali, ale tak, żeby oni poczuli!

Kto są ci „oni”? — zapytała. — O kim mówisz? Spojrzał na nią nabiegłymi krwią oczyma.

Nie wiesz? Zobaczysz ich — mówił. — Zobaczysz! — Na­gle, jakby coś sobie przypomniał, zawołał: — A teraz uciekaj! Idź sobie! Uciekaj!

Nie, nie ucieknę... — powiedziała z łagodnym uporem.

Od czasu upadku na maszynę Zouyé wyglądał żałośniej jeszcze niż poprzednio: miał oczy podkrążone, chodził po­woli, utykając; kaszlał także więcej niż dawniej: przy szyb­szym ruchu brał się za bok.

Nie powiedział jednak Franzowi ani słowa wyrzutu. Na­stępnego dnia po awanturze przeniósł go do roboty, przy której nie miał styczności z Wasylem. Po staremu cichym, życzliwym głosem udzielał wskazówek i częstował go kawą podczas przerwy obiadowej. W kilka dni później rankiem podszedł do Franza i czas dłuższy przyglądał się w milczeniu wykonywanej przez niego robocie. W końcu rzekł:

Słuchaj, Cocha, chciałbym ci coś powiedzieć...

Franz, zdziwiony, podniósł głowę. Zouyé uśmiechał się ła­godnie. Jego długi, nieco zaczerwieniony nos zwisał zabaw­nie nad wywiniętymi fiołkowymi wargami.

Czy nie chciałbyś pojeździć na motocyklu, co? Ty na pewno umiesz prowadzić i na pewno to lubisz. Tacy chłopcy jak ty zawsze lubią. I może mają jakąś panienkę, aby ją prze­wieźć...

Z coraz większym zdziwieniem patrzył na Zouyégo.

Owszem, umiem prowadzić. I lubię jeździć. A co to za motocykl?

Zouyé wyjaśnił w kilku słowach. Ferrant jeszcze nie tak dawno żywił ambicje sportowca i posiadał piękny motor. Ale szybko i pomyślnie rozwijający się interes skłonił go do za­stąpienia motocykla wygodną Simką. W porywie łaskawości ofiarował motocykl Zouyému.

Ja mogę go tobie pożyczyć. Mnie on nie jest potrzebny, ja nie umiem jeździć. Ty jesteś młody. A ja kaszlę i mnie bok boli. I oczy. Zresztą... — z rezygnacją machnął dłonią niby łopatką osadzoną na cienkim trzonku.

No, dlaczego? Jeżeli pan chce mi pożyczyć, to ja chę­tnie...

Ja chcę pożyczyć. Podczas południowej przerwy pokażę ci motor. On nie jest nowy, ale w bardzo dobrym stanie.

Gdy przyszło południe, Zouyé skinął na Franza. Udali się na podwórko zastawione świeżo zwiezionymi rolami papieru; weszli do tego samego składziku, w którym Longin pokazy­wał Franzowi karabin maszynowy. Pod ścianą, nakryty plan­deką, stał motocykl. Był to mocny „Harley”, nieco poobijany, ale niewątpliwie doskonale się jeszcze prezentujący. Franz przyklęknąwszy oglądał starannie w blasku ręcznej latarki koła, opony, silnik. Zouyé stał nad nim. Blask rzucany przez latarkę wydobywał z mroku jego długie nogi w starych, wy­skubanych od dołu i wydętych na kolanach spodniach. Wy­żej w ciemnościach słychać tylko było jego charkotliwy od­dech i pokaszliwanie. Motor był „na chodzie”; aby nim jechać, wystarczyło go naoliwić i obetrzeć z kurzu. Franz, choć sta­rał się stłumić zapał, był radośnie podniecony. Motocykl to było ujście dla jego rozgorączkowanej natury.

Dobra — powiedział w końcu, pozostając jednak na klęczkach. — Ale niech pan powie, czym mam panu za po­życzkę zapłacić.

Zouyé nie odpowiedział od razu. Słychać tylko było w mro­ku jego sapiący oddech. Stojąca na ziemi latarka oświecała w dalszym ciągu jedynie nogi, na których spodnie zdawały się wisieć niby płótno na drągu.

Co masz płacić? — głos spłynął z góry chrypliwy i ła­godny. — Przecież ty nic nie masz! Ja nic nie chcę. Ty jeźdź na nim na zdrowie, póki wiosna i lato. A potem to ja go wy­remontuję i poślę bratankowi. On pracuje w kibucu, to mu się przyda...

Franz pochylił się znowu nad motocyklem. Nie było już w nim nic do oglądania. Lecz nie wiedział, co odpowiedzieć.

Jego dotychczasowy stosunek do Zouyégo nacechowany był pogardą. Sam widok chuderlawego Żyda o latającej grdyce i tragicznych oczach wywoływał w nim wstręt. To były jakieś dawne, zatarte już wspomnienia. Życzliwość, jaką mu Zouyé okazywał, napełniała go gniewem. Ale w tej chwili tego gnie­wu zabrakło. „Chce czegoś ode mnie” — usiłował wytłuma­czyć sobie gest tamtego. Najniepotrzebniej odkręcał i znowu przykręcał jakąś śrubkę, niezdolny do opanowania nowych uczuć.

Dlaczego pan tam nie jedzie? — zapytał, nie podnosząc głowy.

Dokąd?

No, do tego kibucu, czy jak to się tam nazywa... Zouyé zagdakał niby kura. Powoli zginał kolana i wreszcie przykucnął... Jego twarz znalazła się w kręgu blasku rzuca­nego przez latarkę. Każda zmarszczka wydawała się głęboką rysą, każde zapadnięcie twarzy — czarną dziurą. Schylając się syknął — musiał go zaboleć rozbity bok. Chudy, z rozsta­wionymi kolanami, przypominał wielkiego pająka.

Po co mam tam jechać? — powiedział. — Czy oni mnie tam potrzebują? Czy ja z moimi chorymi płucami jestem tam komu potrzebny? — jego głos przypominał teraz kraka­nie. — To jest nowy kraj, młody kraj. Tam są ludzie, którzy chcą żyć. Tam nie powinni jechać tacy, co za dużo widzieli... Ja widziałem... Ja bardzo dużo widziałem... Te moje oczy... Po co mam ci opowiadać? To nie są rzeczy do opowiadania. Źle się robi, kiedy człowiek słucha. Ty byłeś wtedy chłopcem. Dzieckiem. Dziecko nie wie, co robią dorośli. Dziecko nie myśli. Dla mnie dziecko jest zawsze dzieckiem. Moje dzieci były niewinne. Ale musiałem dla nich wykopać dół, a potem zasypać. Za dużo widziałem. Za dużo, mówię ci. Tacy, co tyle widzieli, muszą tu zostać. Tamci — to jest młody, piękny na­ród. Niech ich Najwyższy strzeże. Niech ich ochrania. Niech ich prowadzi. Ja codziennie modlę się za nich. Ale tam nie pojadę. A ten motocykl poślę bratankowi. Niech on sobie na nim jeździ...

A ten pański bratanek...? — Głos Franza zabrzmiał głu­cho. Ze zbyteczną troskliwością rozkręcił gaźnik i próbował palcem pływaka. — On nic nie przeszedł? Nic nie widział?

Kto nie przeszedł? Kto nie widział? On też... Ale on był mały. Jego uchronili dobrzy ludzie. Ty się nie gniewaj, Cocha, ale ci powiem: ten, co schował u siebie mego bratanka, był do ciebie podobny... Dlatego lubię ciebie. A potem go zawiózł do jednej pani. Dobrzy byli ludzie. Ty się nie gniewaj. Ty lu­bisz się gniewać. Rzuciłeś się na tego Wasyla. Po co? Co on ci zrobił? Powiedział, że ty nie jesteś Niemcem? To co? On głu­pi! Co on wie? Ja też nie wiem. W tobie, Cocha, pod skórą jest coś jak mina... Dotknąć — to ona wybucha... Każdy z nas ma w sobie taka minę. Tylko u ciebie ona jest całkiem na wierz­chu... Jej nie można dotknąć. Oj, te miny to bolą, ja wiem — położył swą dużą dłoń na zapadniętej piersi.

Gaźnik był już z powrotem skręcony. Powoli, wciąż spo­glądając na motocykl, Franz powstał. Zouyé, syknąwszy, wyprostował się także. Snop światła z ustawionej na ziemi latarki oświecał znowu nogi mężczyzn.

No, jeżeli tak... to dziękuję panu... — powiedział Franz.

Nie ma co dziękować — glos Zouyégo dochodził z ciem­ności. — Niech ci się zdrowo jeździ. Tylko ty nie chodź do tej Fruges...

Franz zaśmiał się. Gdy temat się zmienił, czuł się swobo­dniej..

Jeśli pan mnie do niej nie wyśle, ja się do niej nie wy­bieram.

Ja ciebie nie wyślę. Ona ciągle chce, żebyś przyszedł. Już trzy razy telefonowała. Złościła się, że ciebie nie przy­syłam. Ale ja posłałem Joego. Dla niego to jak woda. On już taki. Ty nie... Ty się nie gniewaj, ale ty całkiem jak tamten, co ocalił Mońka. Ona zła kobieta.

Ale jak zatelefonuje do szefa, będę musiał iść. Podobno ma na niego wpływ.

Trochę ma. U niej w salonie nasi poeci czytają swoje wiersze. Ale Ferrant jest mądry — Zouyé trząsł z uznaniem głową — o, mądry... On jak czego nie chce, to tak powie. On ciebie też nie pośle. Tylko ty sam nie idź do niej.

Ani mi w głowie.

Potrząsnął dłońmi, końcami palców dotknął warg, a potem ramienia Franza.

Ty jesteś dobry chłopak, Cocha. Żebyś się tylko tak nie złościł. Ja wiem, ja wiem... Już — nie trzeba, żebyś tłuma­czył. Longin chce z tobą pogadać. Ma do ciebie interes... Idź do niego.

Co za interes?

Gwałtownie zamachnął obu ramionami.

Ja nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Niech on sam gada. Ja ci, Cocha, nie mówię tak ani nie.

Longin rzeczywiście szukał Franza. Odwoławszy go na bok i poczęstowawszy papierosem zapytał przede wszystkim, czy rzeczywiście stał się on użytkownikiem motocykla Zouyégo. Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, przeszedł do innej sprawy: chodziło o złożenie i wypróbowanie amerykańskiego karabinu maszynowego. Następnego dnia była sobota, zaję­cia kończyły się w południe. Mogli zabrać karabin i pojechać we dwóch w miejsce nadające się do przeprowadzenia prób. Franz skinął głową. Ta historia z bronią zaczęła go intereso­wać.

W niedzielę miał się spotkać z My. Piękna pogoda i mo­tocykl stwarzały nieoczekiwane możliwości. Oboje pragnęli wyrwać się za miasto. Należało wobec tego porozumieć się wcześniej z dziewczyną. Po namyśle postanowił do niej za­telefonować. Wiedział już, gdzie znajduje się internat, w któ­rym mieszkała My. Na podstawie jej opowiadań udało mu się znaleźć w spisie numer telefoniczny. Z drukarni telefono­wać nie chciał, wyskoczył więc po zajęciach do najbliższego bistro. Zamknięty w kabinie pod schodami, nakręcił najprzód trzy litery LIT, potem cztery cyfry. Kobiecy glos zawołał: — Halo! — Wyjaśnił, że chciałby mówić z mademoiselle My. Głos odpowiedział: — Niech pan chwilę zaczeka. Pójdę jej po­szukać. — Odbierająca telefon oddaliła się. Ale do słuchawki napływały dalej dźwięki: kroki, dziewczęce śmiechy, wykrzy­kiwane słowa. Rozległy się stąpania. Usłyszał:

Halo? C’est moi, My...

Glos dziewczyny był zmieniony, trudno było uwierzyć, że to ona.

Dzień dobry. To ja. Poznajesz?

Doszedł go cichy okrzyk, który go upewnił, że to jednak My jest na drugim końcu linii. W aparacie zapanowała cisza, a jednak był pewien, że dziewczyna pozostała i nie odłożyła słuchawki. Spoza szmeru, który musiał być jej oddechem, dochodził gwar dziewczęcych głosów. Dopiero po chwili pod­jęła:

Poznaję. Dzień dobry. To niedobrze, że telefonujesz. W jaki sposób dowiedziałeś się numeru telefonu?

Znalazłem go w książce. Sprawia ci kłopot, że dzwonię? Wobec tego rozłączam się...

Nie! Nie! Nie rób tego. Już dobrze. Powiedz, co chciałeś powiedzieć.

Ale...

Proszę cię.

Więc słuchaj: mam motocykl. Moglibyśmy nim wyjechać z miasta...

Ach, to cudowne! — po tym okrzyku zapadła cisza. Po­słyszał wahające się: — Tylko...

Tylko co?

Nie wiem, czy będę mogła...

Senh ci nie pozwoli?

Nie mów tak. Muszę pomyśleć.

Mówiłaś, że cieszyłabyś się, gdybyś mogła wyjechać.

Tak. Bardzo. Na pewno. Ale...

Dobrze. W takim razie jadę sam. Do widzenia.

Poczekaj. Sama nie wiem... Zaskoczyłeś mnie.

Decyduj się.

A dokąd chciałbyś jechać?

Do Rambouillet.

W słuchawce panowała cisza, nawet dźwięki będące tłem, na którym rozbrzmiewał cichy głosik My, ucichły. Zapytał:

Jesteś?

Tak.

Więc jak będzie? Zdecydowałaś się?

Jeszcze chwilkę. To tak trudno przez telefon. Nie widzę ciebie...

Jeśli nie zdecydujesz się jechać, nie zobaczysz mnie wię­cej. Zrozumiałaś?

Doszło go ciężkie westchnienie.

Dobrze, pojadę...

Będę jutro o dziewiątej na rogu Raspail. Żebyś była punktualnie.

Przyjdę...

Glos zabrzmiał jeszcze ciszej. Potem usłyszał stuknięcie: połączenie zostało przerwane. Franz wyszedł z kabiny. Przy bufecie kazał sobie podać butelkę „Slavii”. Pił piwo powoli, długimi łykami. Opór dziewczyny rozdrażnił go. Miał ochotę złamać go, sprawić jej ból. Należała dla niego do świata istot, które przyciągają, a jednocześnie drażnią swoją słabością.

Zabrał szklankę z nie dopitym piwem i usiadł przy stoliku. Zapalił papierosa.

Stanęło przed nim wspomnienie: szedł skrajem spalonego i wolno odbudowującego się rynku, na wprost średniowiecz­nej wieży stanowiącej bramę, kiedy posłyszał za sobą szyb­kie kroki. Dziewczyna w chustce na głowie zsuwającej się z jasnych włosów zabiegła mu drogę. — Franek, to ty? — krzyknęła językiem dzieciństwa. Spiesznie położył jej rękę na ramieniu, zrobił gest uciszający. Pociągnął ją w boczną wąską uliczkę, prowadzącą przed kościół. Tutaj, stojąc przed sklepem z dewocjonaliami, powiedział: — To ja. Ale cicho, Magda, żeby mnie bolszewiki nie odkryły. — Potrząsnęła gło­wą i uśmiechnęła się równą linią białych pięknych zębów. — U nas nie ma bolszewików — rzekła. — Głupia jesteś! — syk­nął. — Wszystkie te — zrobił gest obejmujący całe miasto wokoło — to bolszewiki...

Przyszło inne wspomnienie. Był parny, hałaśliwy wieczór algierski. Piątką — rozchybotanym krokiem — przebijali się przez kolorowy tłum. Z otwartych drzwi buchnęła ogłusza­jąca arabska muzyka i posypały się śmiechy. Poruszając ta­necznie nagim brzuchem i podzwaniając cekinami dziewczy­na wyciągała ku nim ręce. Wabiła do środka. Śmiejąc się grubo, zdecydowali, że warto wejść, Franz czekał, aż koledzy przepchną się przez drzwi. Szło wolno, każdy w progu po­święcał kilka gestów dziewczynie. Wtedy spostrzegł o parę kroków od jaskrawo oświetlonego wejścia inną postać. Była to także wymalowana dziewczyna z wielkimi kołami w uszach. Na ramionach miała narzucony płaszcz i nie przyzywała ni­kogo. Palce o krwisto czerwonych paznokciach przyciskała do ust. Płakała. Łzy spływały po policzkach grubymi sznur­kami, rozmazując szminkę...

Właściwie nie wiedział, co sprawiło, że podszedł do niej i zapytał, dlaczego płacze. Z umazaną twarzą wydawała się brzydka. Jego towarzysze zniknęli w głębi lokalu, a stojąca w progu tancerka przywoływała go: — Chodź! Zostaw ją! Chodź! Będziesz miał zabawę, jakiej nigdy nie miałeś. Zo­baczysz, co ci pokażę! — Idź precz! — krzyknął w jej stronę. Ciągle nie wiedział, dlaczego interesowała go ta druga, pła­cząca. Coś bąkała, czego nie mógł zrozumieć. Pomyślał, że któryś z żołnierzy musiał ją skrzywdzić. — Masz. — Nie zasta­nawiając się, dlaczego to robi, sięgnął do kieszeni i wetknął jej w rękę zwitek banknotów. To było wszystko, co miał. Od­wrócił się, by iść za kolegami. Lecz obdarowana dziewczyna chwyciła go za ramię. Mówiła coś żywo, uśmiechając się po­przez łzy. Zrozumiał, że chce, by poszedł za nią w ciemny zaułek. Wiedział, że nie powinien tego robić; tyle razy ostrze­gano ich przed opuszczeniem koszar, by się nie zapuszczali w kręte, ciemne uliczki. A jednak uległ jej wezwaniu.

I za pierwszym, i za drugim razem tak uczynił... I za pierw­szym, i za drugim razem spotkała go klęska. Był jak ryba, która popychana instynktem uderza się brutalnie główką o szybę akwarium. Te uderzenia zrodziły w nim świadomość niebezpieczeństwa. Nie miał już spokojnego zaufania, z ja­kim zawierzał się nocy opuszczając kabinę samolotu. A jed­nak gotów był znowu iść za wezwaniem. Gniewnie podniósł szklankę i wychylił ją do dna. Wstał. — R’voir, m’sieur — doleciało go od bufetu. Nie odpowiedział. Opuścił bistro, za­bierając ze sobą swój gniew, swą potrzebę odnajdywania w bólju drugich własnego bólu.

Po zajęciach został w drukarni. Wyprowadził motocykl na podwórze i zaczął go starannie oliwić. Wychodzący koledzy żartowali. — Hullo! — zawołał Joe. — Wybierasz się na dziewczynki? Good luck! — Nie odpowiedział. Tamci poszli. Na podwórzu został tylko Longin, jak zawsze z ogarkiem papierosa w kąciku ust, w berecie wciśniętym na oczy. Bez słowa przyglądał się pracy Franza. Po dłuższym dopiero cza­sie powiedział:

Pamiętasz, że jutro jedziemy? Co?

Dlaczego nie mam pamiętać? — mruknął nie odrywając się od roboty.

Bon. — Znowu stał dłuższą chwilę bez słowa. — No co— zapytał nagle — masz jakąś?

Co takiego?

Dziewczynę.

Bez słowa wzruszył ramionami. Longin przyglądał mu się zmrużywszy oczy, z przechyloną na ramię głową.

Jak ją masz — powiedział — to ją weź gdzie do lasu na trawkę. Pogimnastykujecie się. Ty, Cocha, jesteś bez tego na ostatnich nogach.

Dobra! — przeciął dalsze jego słowa. Longin miał tro­chę racji — wiedział o tym. Ale byli tacy, którym wystarczała „gimnastyka na trawce”, zabawa z dziewczętami — rikszami w Saigonie czy Haifongu. Dla niego jednak wszystko stawało się od razu sprawą życia i śmierci. Tego nie potrafiłby wy­tłumaczyć Longinowi. Należeli do obcych sobie światów. Właściwie Franz miał to dziwne przekonanie, że jeżeli kto umiałby go zrozumieć, to chyba tylko ten parszywy Zouyé...

Cóżeś taki?... — zaczął Longin.

Idź do swojej roboty! — przerwał mu znowu.

Fiuu! — gwizdnął przeciągle Longin. Włożył ręce w kie­szenie i kocim krokiem obszedł wokół Franza. — Ale jutro stoi? — zapytał.

Powiedziałem.

Bon. Słuchaj, Cocha — zatrzymał się nagle, lekko po­chylony, jakby gotów do przyjęcia uderzenia. — Czy ty umiesz po polsku, co?

Jakby poderwany sprężyną, zerwał się od swojej roboty. Z twarzą ściągniętą, z zębami zaciśniętymi i widocznymi mię­dzy rozchylonymi wargami przybliżył się do Longina. Wzrok spod nasuniętych brwi strzelał złym płomieniem. Dłoń za­ciskała się na wielkim kluczu angielskim.

No, no! — Longin odskoczył. Wysunął przed siebie dło­nie gestem wzywającym do opanowania. — Nie tak nagle, stary. Nie jestem Wasylem. Nie chcę z tobą wojować. Pytam tylko.

Zasr... twój interes — wybuchnął Franz — umiem, czy nie umiem!

Spokój, Cocha! Dobra? Mówię ci, że nie chcę z tobą wo­jować. Nie obchodziłoby mnie, czy umiesz, gdyby nie nasz interes, no ten, wiesz... Dlatego spytałem.

Co tamto ma do tego?

Ma. Przestań się ciskać, to ci powiem.

Gadaj!

Wolnego. Powiem ci jutro. Jak sprawdzimy maszynkę. Zresztą nie potrzebuję cię już pytać...

Dlaczego?

Bo wiem, że umiesz. Nie ciskałbyś się tak. Masz, zapal, i spokój. Kiedy pracowałem w innej, dużej drukarni, tam był miedzy nami pewien facet. Pracował i grał w ekipie futbolowej. Jak kto kopie dobrze piłkę, zawsze wiadomo, że Polak. Ale on się strasznie złościł, kiedy się go o to pytano...

Zamknij się! — syknął Franz.

Dobra — zgodził się Longin. — No, to do jutra...

Następnego dnia czekali, aż się robotnicy rozejdą. Franz przygotowywał motocykl, Longin kręcił się na podwórzu, niby czymś zajęty. W końcu wszyscy wyszli. Pozostał tylko Zouyé. Stał na podwórzu i patrzył na nich.

Jedziecie razem? — zapytał.

Z jego twarzy, jak zawsze napiętnowanej rozdzierającym smutkiem, nie można było poznać, czy wie o celu ich wy­jazdu. Franz zapalił motor, który natychmiast „chwycił”. Longin ukazał się ze skrzynką zawiniętą w worek.

Nie wywalisz? — zapytał.

Jak się boisz, nie jedź.

Znowu się pieklisz, jakby cię coś ukąsiło. Musisz sobie koniecznie namotać dziewczynę, bo ci uderza na mózg...

Zamknij jadaczkę! Masz jechać, to jedź.

Nie wrzeszcz. Widzisz, że jadę.

To siadaj.

Longin klnąc usiadł w tyle, trzymając przed sobą swój pa­kiet.

Ciężka cholera! — mruczał. — Ale wygląda, jakbyśmy jechali na ryby — zauważył z humorem.

Zouyé otworzył bramę. Jego oczy zdawały się być pełne łez. Franz śmiało i gwałtownie wyprowadził motocykl. Ledwo znaleźli się na jezdni, nadał mu karkołomną szybkość. Pę­dzili jak wściekli, wymijając zuchwałymi łukami jadące auta, wpadali jak burza w wąskie luki, hamowali w ostatniej chwili na przecznicach.

Zwariowałeś?! — krzyczał z tyłu Longin. — Czego tak gonisz? Wysypiemy się jak dwa razy dwa...

Ale ostrzeżenie wywołało wręcz odwrotny skutek. Franz jeszcze dodał gazu. Po ulicy pełnej szybko mknących samo­chodów pomykali niby bolid. Longin już nic nie mówił, ogra­niczając się jedynie do wykrzykiwania wskazówek, gdzie trzeba jechać. Dopiero kiedy znaleźli się w zaułkach Gentilly i zatrzymali się przed obskurnym domkiem, począł kląć:

Sacré nom!Wariat! Kretyn! Jak jechałeś? Gdzie ci było tak pilno?! Wyścigowiec, psia jego mać! Gdybyśmy się byli rozwalili, byłaby dopiero draka... — uderzył dłonią po cięż­kim pakiecie.

Franz tym razem nie odpowiedział ani słowa. Szaleńcza jazda wprawiła go nagle w dobry humor. Uśmiechając się wziął motocykl za kierownicę i poprowadził za idącym przo­dem Longinem. Za bramą było niewielkie, zawalone rupiecia­mi podwórze, a w głębi czerwony niski budynek o wyglądzie niewielkiego atelier. Za nim wznosił się mur, spoza niego wyglądały spadziste daszki hali fabrycznej oraz gruby komin z pokrywającym go kapturem, który wyglądał niby strażnica nad podwórzem więziennym. Z tamtej strony dochodził rów­nomierny hurkot pracujących motorów; nad kominem tań­czył język błękitnego płomienia. Całe podwórze i otaczające je mury zdawały się być od tego hałasu wprawione w nieu­stanne drżenie.

Miły hałasik, co? — zapytał Longin, którego złość już minęła.

Tymczasem z domu wyszła gruba kobieta, brudno ubrana, z poskręcanymi włosami. Miała twarz ciemną, jakby u mu­latki. Zbliżała się ku mężczyznom z wyrazem nieufności na twarzy, ale podszedłszy bliżej uśmiechnęła się odkrywając zęby i dziąsła.

O, to pan Longin? Dzień dobry.

Dzień dobry, mère Etienne. Ça va?

Va bien. Panowie na długo?

Nie. Chcemy tylko przejrzeć motor w warsztacie.

Bon. A kieliszeczek?

Znajdzie się! — Longin przymrużył oko i uderzył się znacząco po kieszeni. — Zajdziemy do pani po robocie. No­wy kompan — wskazał na Franza.

Jeszcze głębiej odkryła zęby w uśmiechu.

Mile wygląda. Jeśli taki jak pan Longin... — zachicho­tała.

Franz nie odezwał się. Kobieta popatrzywszy jeszcze chwilę na nich, zawróciła ku domowi. Longin wyjął z kieszeni klucz do kłódki i otworzył drzwi czerwonego budynku. Wnętrze stanowiło zapyloną i zatęchłą halę, pośrodku której sterczało kilka maszyn, Było tu zimno i prawie całkiem ciemno: niskie okna, składające się z małych szybek, zamalowane były niebieska farbą. Ściana przylegająca do muru, poza którym znaj­dowała się fabryka, dygotała.

Mężczyźni wprowadzili motocykl, po czym Longin zamknął drzwi na zasuwkę. Zapalił lampę nad warsztatem ślusarskim. Rozpakowali pakiet, otworzyli skrzynkę. Powoli, przyglądając się uważnie każdej części, którą najpierw Longin obcierał z wazeliny, Franz począł składać karabin. Szło mu to spraw­nie. Doświadczenie, jakiego nabył pracując w warsztacie zbrojmistrza, pozwoliło mu instynktownie odgadywać prze­znaczenie każdego szczegółu. Po dwudziestu minutach broń była złożona. Franz jeszcze kilkakrotnie napiął i spuścił igli­cę. Potem z zadowoleniem kiwnął głową.

Fertig — powiedział. — Zrobione — poprawił się.

Bon! — zawołał z nieukrywanym zadowoleniem Longin. Uderzył wesoło Franza po ramieniu. — Udałeś się. No to teraz chodź.

Pociągnął go na koniec hali. Na betonowej podłodze była żelazna płyta, jakby podstawa zabranej stąd maszyny. Skry­wała wejście do piwnicy, dające się bez trudu otworzyć dzię­ki działającym od dołu silnym sprężynom. Longin zsunął się pierwszy w ciemny otwór. Kiedy zapalił światło, ukazały się ceglaste schody prowadzące ślimakiem w dół. Franz ruszył za nim, piastując w ramionach karabin maszynowy. Piwnica, do której zeszli, znajdowała się głęboko. Była duża, dorówny­wała wielkością hali. Nie miała żadnych okien. Panował tutaj przejmujący, wilgotny chłód. Tuż przy wejściu leżały worki z piaskiem, tworząc jakby stanowisko ogniowe. Pod przeciw­ległą ścianą na tle zasłony z mocnych desek tkwił pionowo gruby, poszarpany pień. Piwnicę oświecało kilka żarówek poukrywanych w szczelinach między cegłami.

Co? Jakże ci się podoba? — powiedział z dumą Longin, ogarniając piwnicę szerokim ruchem ręki. — Zły poligon? Podczas okupacji fabrykowało się tutaj fałszywe pieniądze. A teraz służy czemu innemu. Daj tę pukawkę...

Ustawił karabin na podstawie z worków. Franz położył się za nim. Longin klęcząc sięgnął do przykrytej workami skrzyn­ki, wydobył z niej kilka paczek ładunków.

Masz — powiedział. — Naładuj w magazynki i wywal wszystkie. Przekonaj się, czy ta cholera dobrze bije. Ja pójdę na górę i zapuszczę motor. Właściwie i bez tego nic na ze­wnątrz nie ma prawa być słychać, ale ostrożność nie zawadzi.

Gdybym zadzwonił, przestań strzelać i czekaj. Nie wychodź nigdzie. Rozumiesz?

Rozumiem.

To idę.

Franz pozostał sam. Ogarnął go taki ziąb, że aż począł szczękać zębami. Dobywający się ze szczelin blask lampek napełniał piwnicę masą cieni; wydawało się, że tu i tam stoją jakieś skulone postaci, niby czający się ludzie. Franzowi przypomniały się noce spędzane na posterunkach na skraju pól ryżowych. Leżąc z twarzą przylgniętą do kolby karabinu, skupiał czujność. Nigdy nie było wiadomo, czy o kilka kroków dalej w wysokiej trawie nie czają się Wieci. To był groźny przeciwnik. Umieli podczołgać się skrycie i uderzyć, jakby nie istniała skierowana przeciwko nim znakomita amerykań­ska broń. Franz nienawidził ich jako wrogów, lecz w takie właśnie groźne noce czuł, jak budzi się w nim dla nich pod­świadomy respekt. Aby się z tego nastroju otrząsnąć, powta­rzał sobie to, co mówiono mu na obozie szkoleniowym przed wysłaniem za morze: „Walcząc z tamtymi będziecie uderzali w tych, którzy ukradli waszą ziemię...” Było to hasło dosta­tecznie zda się mocne, by przeciwstawić się hasłom wrogów.

Gdy potem ukrywał się u Jussufa, zdarzało mu się rozma­wiać wieczorami z młodym Arabem. Jussuf wróciwszy do domu siadał w kucki na dywanie i pijąc mocną kawę, którą dla nich obu przygotowywała Awa, wdawał się w rozmowę z Franzem, a raczej prowadził długi monolog, gdyż zbiegły legionista swoim zwyczajem milczał. Któregoś wieczoru Jussuf rzekł: — Francuzi nie mogli wygrać wojny w Indochi-nach. Nie wygrają także wojny u nas. Nie brak im środków materialnych. Przyjeżdżają z doskonałą bronią, z organizacją, niektórzy nawet z odwagą i z zapałem. Ale jednego nie wzię­li ze sobą. Wiesz czego? Samych siebie! — O co ci chodzi? — zapytał Franz. Zmarszczył brwi. Dzięki kawie chwytał łatwiej wywody tego Araba, który miał za sobą kilkuletni pobyt w Paryżu, a nawet dwa lata uniwersytetu, ale tym razem nie mógł pojąć jego słów. Jussuf cmoknął, klasnął dłońmi po udach. — Widziałeś kiedy wolnoamerykańskie zapasy? Gdy któryś z zapaśników nie może inaczej, rzuca się na przeciw­nika samym sobą. I oni gdyby tym nas zaatakowali. Ale oni ciągle myślą, że nas zwyciężą inaczej. Najprzód chcieli nas kupić. Pobudowali nam szpitale, dziecińce, meczety... Głupcy!

Meczetów zbudowali więcej niż my sami. Jakby Allach nie kazał tępić niewiernych. Potem sprowadzili żołnierzy ze zna­komita bronią, czołgami, z radiem. Nie boimy się ich. Gdyby przynieśli samych siebie... Ale nie! Oni wolą posyłać takich jak ty. I ty stanąłeś przeciwko nim. Masz rację. Słuchaj, François, gdybyś zgodził się zostać fellaghą, przyjęlibyśmy ciebie. Awa byłaby twoja. — Przedłużone ciemnymi smugami oczy dziewczyny patrzyły gorąco sponad zasłony. Ale Franz potrząsnął głową: Nie zostanę! — powiedział. — Jak chcesz — podjął Jussuf. — Jesteś naszym przyjacielem, więc uczynimy według twojej woli, Pomożemy ci. Mamy ludzi, którzy cię przewiozą do Francji, a i tam ci także usłużą. Lecz po co ty tam wracasz, François? Mówię ci, zostań...

Rzeczywiście — po co wróciłem?” — zastanawiał się teraz, upychając ładunki w magazynkach. Znowu parę dni temu był u radcy. Został przyjęty jak poprzednio, bez czekania. Radca trzymał długo jego dłoń w swojej dłoni i zdawał mu się uważnie przyglądać poprzez swe połyskujące zlotem oku­lary. — Hm — zauważył — widzę, że pan się jakoś zaaklimaty­zował na tutejszym bruku... - Z tonu jego głosu Franz wyczuł, że radca nie był tym odkryciem zachwycony — Pracuje pan?

wypytywał. Franz opowiedział mu wszystko o swej pracy w drukarni Ferranta. — Czy to Żydzi? — zapytał radca, od­chylając do tyłu głowę. Jak i poprzednim razem palił cygaro, a jego pulchne wargi obejmowały łakomie grubą pałeczkę. Lecz teraz podsunął także pudełko Franzowi. Ten odmówił.

Dziękuję — rzekł. — Wolę papierosa. — Odpowiadając na pytanie, mówił: — Nie wiem, czy Żydzi. To przecież wszystko jedno. Dali pracę... — Radca chrząknął i zrobił ruch głową, który nie wiadomo, co oznaczał. — Panu podoba się u nich? — Nie narzekam. — A z policją...? — zainteresował się. — Jakoś załatwiło się... — Hm... — pochrząkiwał radca i starannie oczyszczał cygaro z osadzonego popiołu. — Hm... Widzę, że pan się emancypuje. — Ale i tym razem to stwierdzenie za­brzmiało jakby kwaśno. — Więc nic panu nie potrzeba? — Chwilowo chyba nic... — Bo ja — radca rozpromienił się cały, jakby na jego grubych policzkach zajaśniało słońce — mam dla pana doskonalą nowinę. Wspaniałą! Nie zgadłby pan. No, proszę spróbować zgadnąć. Nie próbuje pan nawet. Ma pan rację.

Odłożył cygaro. Wstał, uśmiechnięty obszedł biurko. Za­skoczony tym Franz podniósł się także z krzesła. Radca stał przed nim, mały, pękaty, wyprostowany jak struna. Wyciągnął rękę, położył dłoń na ramieniu Franza. — Młody czło­wieku — mówił z namaszczeniem — mam dla pana zdumie­wającą nowinę. Może pan zostać żołnierzem Bundeswehry. Co mówię żołnierzem — podoficerem! Nie zwracając uwagi na głupstwa, które pan popełnił, wierzymy — nie ze złej woli, dowództwo Armii Związkowej gotowe jest przyjąć pana do swoich szeregów. I to niezwłocznie. Oczywiście z tą chwilą tamta algierska sprawa przestaje się liczyć. Ja sami — dotknął obu dłońmi wyłogów swej marynarki — biorę to na siebie. Za tamtą historię poniesie pan mała karę dyscyplinarną. Ale już jako żołnierz niemiecki. I cóż, panie Franz? Co pan na to? Z pańskiej twarzy widzę, że nie może pan uwierzyć? A jednak tak jest. Będzie pan mógł wejść w ślady swego stryja... — Mrugnął porozumiewawczo na Franza, obszedł z powrotem stół. Wyjął z szuflady zadrukowany formularz. — Oto — rzekł — zgłoszenie werbunkowe. Proszę je wypełnić choćby w tej chwili i...

Ręka radcy trzymająca formularz zawisła w powietrzu. Franz swojej nie wyciągnął. Stał z wzrokiem utkwionym w biurko. Dopiero po chwili bez pośpiechu sięgnął po cze­kający na niego papier. Radca przestał się uśmiechać. Zawie­dzionym wzrokiem patrzył to na lekceważąco zwieszony z rąk Franza formularz, to na twarz młodego człowieka.

Nie rozumiem... — zaczął głosem, który lekko drżał. — Sądziłem, że powita pan to wezwanie okrzykiem radości. Wszyscy młodzi ludzie w Niemczech dobijają się o prawo ko­rzystania z tego zaszczytnego przywileju. Pański stryj, gdyby żył... — Nagle zmienił ton, rzucił surowo: — Proszę mi odpo­wiedzieć!

Tak — przyznał Franz — czuję się rzeczywiście zasko­czony. — Gniewnie strzelający spoza szkieł wzrok radcy tro­chę złagodniał. — Dziękuję bardzo panu radcy. Zastanowię się...

Czy trzeba panu zastanawiać się nad tym? — pytanie zabrzmiało niedowierzaniem.

Przyjęto mnie do pracy, zobowiązałem się — próbował tłumaczyć się. — Nie mogę zrywać umowy z miejsca. Ci lu­dzie przyjęli mnie, kiedy byłem... — Przerwał mu: — Taka rzecz — szerokim gestem wskazał formularz — przecina wszelkie inne zobowiązania. To jest wołanie ojczyzny! Hm...

Przesunął końcem palców po swych krótko przystrzyżo­nych wąsach. — Hm... Zdumiewa mnie pan, panie Franz. Mam obawy, że pańskie wahanie jest wynikiem jakichś niewłaściwych kontaktów... Proszę pana — znowu obszedł biurko i sta­nął przed Franzem — to, co panu dałem do ręki, stanowi pań­ską życiową szansę. Jest pan przesiedleńcem... Oczywiście Niemcy nigdy się tamtych ziem nie wyrzekną. Nigdy! Ale trudno powiedzieć, ile jeszcze lat trzeba będzie czekać, aż się odmieni bieg historii. Są pewne racje stanu... Czym chciałby pan być przez ten czas? Kupcem? Producentem dziecinnych samochodzików z plastiku? Tygrysów z lanitalu? Panie Franz — wspiąwszy się na palce znowu położył mu dłonie na ramie­niu — pan ma za sobą taką tradycję. Pański stryj był jednym z bohaterów Wehrmachtu. Nie chciałby pan iść jego śladem? Tworzy się u nas lotnictwo bojowe. Generał Galland, jego twórca, był, jak mi się zdaje, przyjacielem pańskiego stryja. Ja i do niego mogę otworzyć panu drogę. No co, czy spojrzał pan wreszcie na moja propozycje innym okiem? — Nie wiem — bąknął. — Pomyślę. A w każdym razie muszę wpierw dopeł­nić zobowiązań... — Powoli, starannie składał formularz. — Jeżeli pan radca pozwoli... — Jeśli pan podpisze od razu — rzekł radca — mam prawo udzielić panu zaliczki na żołd. Go­tów jestem wypłacić natychmiast... — Dziękuję. To, co zara­biam, wystarcza mi. — I niczego panu nie potrzeba? — Radca stał przed nim w pozycji wyczekującej. — Nie.

Ten formularz miał wciąż w kieszeni. Leżąc na workach dotknął go. Pomięta kartka zaszeleściła pod palcami.

Sięgnął do karabinu. Wysunął magazynek, jeszcze raz spraw­dził wszystkie części mechanizmu, a potem przycisnął kolbę do ramienia i puścił serię. Piwnica napełniła się hukiem, świstem, stukotem — miał wrażenie, jakby mury waliły mu się na głowę. Ale nic się nie stało, tylko na pniu w głębi zoba­czył jasny pas rozdartego na nowo drzewa.

Wystrzelał magazynek do końca, wziął drugi i znowu pu­ścił serię. Broń działała doskonale, była łatwa w obsłudze, precyzyjna w celowaniu. Gdy wystrzelał wszystko do ostat­niego naboju, wstał, podszedł do celu i obejrzał zrobione po­ciskami dziury. Potem ruszył na górę, gasząc za sobą świa­tło.

Jak tam? — zapytał go Longin.

Dobrze. Strzela jak złoto.

Byczo! Daj, zapakujemy go. Nie będziemy go odwozili, zostawimy tutaj. Trzeba będzie teraz wypić z mère Etienne. Potem pojedziemy dalej i napijemy się solidniej. Dobra? Ja stawiam...

Poczekaj — Franz usiadł na brzegu warsztatu. — Nie po­wiedziałeś mi dotąd, Longin, dla kogo to.

Co?

No, ta maszynka.

Pogadamy przy szklance.

Wolę teraz.

Longin splunął. Podszedł do Franza, położył mu na ramie­niu swą ciężką dłoń.

Słuchaj, chłopie — powiedział, — Wiem, o co ci chodzi. Nie chciałeś się bić i nawiałeś z Algierii. Masz rację. Mądrzy są ci, co stoją na boku, gdy się drudzy naparzają. Amerloci to bycze chłopaki. Sprzedadzą broń jednym, sprzedadzą drugim, a jak się facety naszpikują kulkami, ściągną z obu dolary. Czemu tylko oni mają na tym zarabiać? My wojny nie chcemy. Ale są ludzie, którzy mają z drugimi swoje pora­chunki. Co to nas obchodzi, kto z nich ma rację? Niepraw­daż? Chcą się bić, niech kupują! Co ty na to?

Franz siedział na rogu warsztatu z rękami w kieszeniach. Zadowolenie wywołane strzelaniem przeminęło, Ponuro pa­trzył w ziemię.

Co ja na to...? — powtórzył. — Nic... — burknął. — Dla­czego pytałeś, czy umiem po polsku?

Longin zaczął się śmiać.

Bon — rzekł. — Widzę, że się dogadamy. Więc słuchaj: potrzebna nam jest nie jedna taka maszynka, ale wiele. Amerloci przywieźli cały ładunek. Broń znajduje się w ich obozie. A tego obozu pilnuje cała kompania Polaków, Zrozu­miałeś teraz? Są wśród nich tacy, co zgodzą się wziąć udział w interesie. Nawet mamy takiego. Ale, rozumiesz, byłoby le­piej pogadać z nim, niby to Polak z Polakiem...

Nie jestem Polakiem! — wybuchnął Franz.

Jesteś, nie jesteś — co mi do tego? Skoro umiesz po polsku, możesz udawać Polaka, no nie? Bądź mądry, Cocha. Po diabła rzucałeś się jak wariat na tego Wasyla? Kto was wie, kim jesteście? Polacy piszą, że Polakami — czytałem o tym w „Huma”. A Niemcy — że Niemcami. Ty uważasz się za Niemca?

Franz nie odpowiedział. Usta miał zaciśnięte, policzki mu drgały.

Jedź dalej... — wymamrotał przez zęby.

Chodzi o to, abyś pogadał z jednym...

O czym?

Zastanowimy się. Trzeba będzie wpierw cały interes przemyśleć. A teraz chodź, idziemy do mère Etienne.

Bez słowa zsunął się z warsztatu. Zajął się wyprowadza­niem motocykla.

Stał przy motorze z rękami w kieszeniach, zastanawiając się, czy dziewczyna nie zrobi mu zawodu, kiedy nagle usłyszał za sobą jej głos. Obrócił się zdziwiony, że nie spostrzegł, kie­dy przechodziła ulicę. Miał ją przed sobą, ubraną w czarne, jedwabne spodnie i wiatrówkę, z chusteczką na włosach. Choć uśmiechała się, jej radość zdawała się mieszać z lękiem, gdyż niespokojnie rozglądała się na wszystkie strony. Ale w niedzielę o tej porze ruchliwe zwykle skrzyżowanie było zupełnie puste.

Jedźmy — powiedziała, drobiąc niecierpliwie w miej­scu — jedźmy...

Zapuścił motor, ona zaś lekko niby kociak wskoczyła na tylne siodełko. Ruszył po swojemu z wielką szybkością. Pęd musiał sprawić, że pochyliła się ku niemu i wzięła go jedną dłonią za ramię. Poczuł na sobie dotknięcie jej ciała.

Zaraz za Saint-Cloud otworzyła się przed nimi szeroka autostrada. Franz kręcił manetkę gazu. Pędzili jak wściekli wśród huku motoru, zaś wiatr smagał ich twarze i oblepiał na nich ubrania. My nie miała okularów, więc ukryła się za plecami Franza. Wciąż czuł przywarte do siebie jej ciało. To dotknięcie działało na niego niby łaskotanie elektrycznego prądu. Nie powiedział sobie tego nigdy, a jednak zdawał sobie sprawę, że dziewczyna podoba mu się. Ostro ścinali zakręty, pochylając się na wirażach. Mijali liczne »Simki« i »Renaulty«, załadowane po brzegi dorosłymi, dziećmi, psa­mi i paczkami wiktuałów. Z autostrady zjechali na zwykłą szosę. Lecz Franz nie zwolnił pędu. Karkołomna jazda upa­jała go. Lubił czuć pod sobą posłuszny swej woli motor niby konia czułego na każde dotknięcie łydki. Przemykali koło małych lasków, koło kęp brzóz, mknęli przez małe, tkwiące jeszcze w niedzielnym śnie osady. Przecięli wąziutką Bièvre o wyglądzie nieruchliwego kanału, a potem, już pod samą ścianą lasu Rambouillet, równie wąską i bez życia — Rho-don. Las zbliżał się ku nim, ogarniając ich z dwóch stron, niby szeroko otwartymi ramionami. Do drogi tuliły się ja­skrawozielone łąki, na których tu i tam połyskiwały jeziorka jak oczy wyglądające spod rzęs.

Jak tu pięknie! — usłyszał za sobą.

Drogi zbiegały się i rozbiegały. Za chwilę mieli przed sobą miasteczko, nad którego dachami górował masyw pałacu z powiewającą nad wieżą flagą. Lecz Franz, nie wjeżdżając miedzy domy, skręcił w prawo na drogę, która prowadziła w las. Był głęboki, gęsto podszyty, tchnący wilgocią. Od ciem­nego tła sosen odbijały jasne sylwetki brzóz i dębów. Między młodymi bukami paprocie rozpinały swoje wachlarze. Miej­scami ściana lasu cofała się, tworząc malowniczą polankę. Zwykle na skraju drogi stał tu samochód, czasami kilka, zaś na polanie widać było kręcących się ludzi. Jechali dalej, aż wreszcie znaleźli wolny od przybyszów zakątek. Była to po­lana, mniejsza i bardziej dzika niż mijane poprzednio. Gdy Franz wyłączył motor i ucichło jego hałaśliwe pykanie, ogar­nęła ich cisza niby zapadająca kurtyna.

Tylko jakieś ptaki szczebiotały w gąszczu. Z ziemi porosłej wrzosami podnosił się wilgotny i pełen woni opar. Franz ustawił motocykl na podstawce i oboje zeszli z drogi na łąkę. Otaczająca ich cisza nie była ciszą całkowitą: las odzywał się świergotem ptaków, nawoływaniem kukułki, dalekimi gło­sami ludzkimi; spoza drzew rozlegały się pomruki jadących aut. A jednak mimo tych odgłosów wydawało się obojgu, że znaleźli się w innym świecie niż ten, w którym żyli codzien­nie.

Dziewczyna szła przodem. Stawiała kroki wolno, ostrożnie, niby bojąc się coś zdeptać. Nagle krzyknęła, podbiegła kilka kroków i przyklękła. Czule, jakby pochylała się nad dziec­kiem, powiedziała:

Les muguets!

Potrząsnęła ku niemu pęczkiem zerwanych kwiatów. Nie wiedział, że tak nazywają konwalie, lecz domyślił się tego, gdy zobaczył w podniesionej dłoni wiązankę, na której trzę­sły się białe kulki.

Zobacz, jakie śliczne — mówiła dziewczyna. — U nas takich nie ma. Są inne... — Z rozczuleniem przytuliła kwiaty do twarzy. — Och, jak się cieszę, jak się cieszę, że tu przyje­chałam! Tak tu pięknie...

A nie chciałaś jechać — rzekł mrużąc złośliwie oko.

Odpowiedziała mu wesołym śmiechem. Musiała już za­pomnieć o swoich niepokojach. Kręciła się to tu, to lam po polanie i zbierała kwiaty.

Robię bukiet — zawołała. — Zaraz przyjdę.

Nie chciało mu się chodzić za nią. Siadł na ziemi, sięgnął po papierosa. Ale zapaliwszy odrzucił go natychmiast z obrzy­dzeniem. Zapach kory, żywicy, igieł sosnowych, wrzosu i kwia­tów był nie do pogodzenia z zapachem tytoniu. Także deli­katny poszum drzew grał niby usypiająca muzyka. Wyciągnął się jak długi z czołem w trawie. Po zielonych źdźbłach cho­dziły małe czerwone żuczki. Pod świeżym porostem, pod burą ściółką starych igieł i zeschłych mchów czuć było wilgotną ziemię. Taka sama zupełnie jak tamta u nich... Wszystko tu zresztą było dziwnie podobne: i ten podszyty las — plątanina czarniawych igieł i jaskrawozielonych liści dębowych, i senne jeziorka pokryte rzęsą, i leniwie toczące się strumienie. Obu­dził się w nim instynkt podobny do instynktu psa, odkrywają­cego węchem powrotną drogę. Przeciągnął dłonią po oczach. Z wonią tego lasu zdawała się wstępować w niego dziwna słabość.

Drogą prawie bez szmeru przesunął się czarny »Citroën« na żółtych kołach z kempingową przyczepką z tyłu. Franz, uniósłszy nieco głowę, wiódł za nim leniwym wzrokiem. Auto przejechało i znikło. Franz opuścił na nowo głowę. Leżał da­lej w tej samej co poprzednio pozycji. Wszystkie te zapachy coraz mocniej mroczyły jego umysł. Czuł pod palcami, jak krew pulsuje mu w skroniach. Jakby z bardzo daleka, niewy­raźny, doleciał go głos My. Nie odpowiedział na jej wołanie. Ze stanu omroczenia stoczył się w nurt wspomnień, jakby zapadł w wodę płynącej wartko rzeki.

Znowu był las — taki sam jak ten — i znowu była dziew­czyna. Siedziała między sprężystymi kępami wrzosu. Pamię­tał doskonale jej chusteczkę w duże grochy, zsunięta do tyłu z gęstych jasnorudawych włosów. Spod sukienki wyzierały kolana i łydki bez pończoch. Na nogach miała czarne, wyso­kie „gumiaki”. Opowiadała, poruszając niby zając nakrapia-nym piegami nosem...

Trochę słuchał tego, co mówiła, ale bardziej wsłuchiwał się w jej głos. Przemawiała do niego językiem ich dzieciństwa. Nie zapomniał go, choć był czas, że usiłował o nim zapomnieć.

Ten język tkwił w nim tak silnie, że gdy przed kilku laty ope­rowano go na ślepą kiszkę, podczas narkozy wykrzykiwał właśnie w tym języku i w nim podobno (złościło go, gdy mu o tym po operacji opowiadała pielęgniarka szpitalna) recyto­wał modlitwy. Magda była dla niego odzyskanym dzieciń­stwem. Przy niej wszystko stało się na nowo bliskie. Przed­tem nie był tej bliskości tak pewny. Gdy ukrywszy starannie torbę z radioaparatem i drugą z materiałem wybuchowym wynurzył się z lasu prosto na wieś, poznał wprawdzie chaty. Wiedział: ta czwarta należała do Grzeszczyków; piąta była ich... Z kominów szedł dym. Gdzieś muczała nie wydojona krowa, za płotem obsadzonym malwami płakało dziecko. Nic się nie zmieniło. Było tak samo jak wtedy, gdy wyjeżdżali. Tylko stary, zzieleniały krzyż przy rozjeździe, pod którym często bawił się jako dziecko, zastąpiono nowym, jasnożół-tym. Wszystko pozostało takie samo jak dawniej. Takie samo — a jednak inne...

Lecz Magda nie zmieniła się, choć zostawił ją bosą, małą smarkulą o włosach powiązanych w śmieszne ogonki, a teraz była udaną dziewczyną, której zgrabnych kształtów nie zdo­lna była ukryć brzydka, fabrycznie uszyta sukienka. Opowia­dała mu wciąż o tamtych latach. Gdy powiedział, że chciałby, aby mu znalazła jakieś schronienie, roześmiała się niby we­soło, ale z odcieniem goryczy w głosie. — Z tym kłopotu nie będzie, Franek — rzekła. — Chat pustych niemal połowa. Znajdę ci taką, w której będziesz mógł siedzieć choćby latami. Doniosę ci tam derkę i jedzenie. — Puste chaty? — zdziwił się. — To oni tu nie przyszli? — Trochę ich przyszło — wyja­śniała. — Ale z tych, co przyszli, większość uciekła. Nasza-browali — wolno sylabizowała to nowe, a już nienawistne słowo — i uciekli. Oj, Franek, może to i wasze szczęście, że was wygnali. Dużo tu u nas krzywd. Ojciec gadają, że to nie to, na co czekali. Gadasz po swojemu, to prawda. Modlisz się po swojemu. Ale tyle twego. Źle jest, Franek. Są u nas tacy, co ze złości zaczęli po niemiecku gadać. Inni trzymają się jeszcze. Próbują się spierać. Ale jak kto się spiera, to są tu u nas tacy, co to wiesz...

Ani się spostrzegł, kiedy te jego wspomnienia zamieniły się w sen. Zasnął w najlepsze. Obudziło go miękkie dotknię­cie na policzku. Obudził się zaraz. O mało nie powiedział; „Magda!” Ale to była My.

Zasnąłeś — mówiła pochylając się nad nim, wesoło uśmiechnięta. — Wołam, wołam, a ty nic. Już myślałam, że odjechałeś, a mnie zostawiłeś samą...

Przesunął dłonią po czole, po oczach. Omroczenie nie ustę­powało. Głowa ciążyła, wspomnienia układały się w majaki, Wonie lasu były jak narkotyk dobywający z człowieka najtaj­niejsze, najbardziej zatłumione odczucia.

Las pachnie... — powiedział przeciągając się. Usiadła przy nim ze skrzyżowanymi nogami. Przyglądała mu się wzrokiem czułym niby odzyskującemu zdrowie pa­cjentowi.

To dobrze, że spałeś — powiedziała. — Wyglądasz teraz lepiej. A zawsze — nie gniewaj się, że to mówię — widać po tobie, że cię coś boli...

Bzdury! — usiłował powrócić do zwykłego, opryskliwe­go tonu.

A jednak gdy spałeś, miałeś inną twarz. Taką, taką... dziecinną... Czy ci się coś przyjemnego śniło?

Też! — wzruszył ramionami.

Tak mało opowiedziałeś mi o sobie...

A cóż ty chcesz, abym ci mówił? Opowiadałem o tym, jak byłem u was...

Nie mówiłeś, co było przedtem...

Przedtem?

Tak. Opowiedz, jak byłeś dzieckiem, chłopcem... Jaki był twój dom. Będę siedziała i słuchała.

Po co ci tamto?

Widzisz — spojrzała na niego wzrokiem nieco zalęknio­nym, jakby obawiając się, że jej słowa obudzą jego gniew — wtedy może pojmę to, co ciebie dręczy... I może będę ci mo­gła pomóc.

Drugiemu pomóc nie można!

Można! Na pewno można. Zawsze możemy pomóc dru­giemu. Czasami to tak się nawet dzieje, że człowiek nie wie, kiedy pomógł, ani ten drugi nie wie, kto mu pomógł...

Machnął ręka, jakby odpędzał od siebie uprzykrzoną mu­chę i przewrócił się na bok.

Pleciesz nonsensy!

Mówię ci, że tak jest — zaprzeczyła. — Na świecie wszyst­ko wydaje się być pomieszane: jedni drugich nienawidzą, jedni drugim chcą szkodzić. Toczą się wojny. Zdawać by się mogło: jeden chaos. A tymczasem Bóg nie przestaje czuwać i panować. I kiedy ludzie popychają świat do przepaści, Bóg trzyma kierownicę i skręca ją w drugą stronę. Ale nie czyni tego sam. Zawsze posługuje się ludźmi: wielkimi, świętymi. Lecz czasami właśnie kimś małym i głupim. Siostra Teresa to powiadała nawet...

Ech! — parsknął zniecierpliwiony. — Znowu o tej twojej siostrze Teresie? Co taka może wiedzieć? Powiadam ci, nikt nikomu nie potrafi pomóc! Choćby chciał. Tak już jest. Nawet gorzej. Bo często chciałeś drugiemu pomóc, a sam dostałeś po łbie...

Odwrócił się twarzą w górę. Położył dłoń na oczach, aby go nie raził blask nieba. My milczała, a jego myśl wróciła do obudzonych woniami lasu wspomnień.

O zmierzchu Magda zaprowadziła go skrajem lasu na tyły jednej z zagród. Pamiętał ją: tu mieszkała niegdyś rodzina Piotra Kundery. Kundera miał niewiele pola, lecz trudnił się rymarstwem. Przez walący się płot weszli na podwórze. Było zarośnięte ostami i pokrzywą; niepodobna było prawie uwie­rzyć, że to był kiedyś ubity, czysto wysprzątany kwadrat zawarty między budynkami gospodarczymi a domem miesz­kalnym. Korzenie porastających podwórze badyli wczepione były w stertę, zgniłych szmat, pobitych butelek, pordzewia­łych puszek, dziurawych garnków. Czasami coś zadzwoniło pod butem, czasami noga ugrzęzła w czymś niby próchno. Dom mieszkalny stał jeszcze cały. Nie było szyb w oknach. Drzwi zamykała przybita na poprzek belka. Oderwali ją bez trudu. Z wnętrza zawiało pleśnią. Pokoje były puste, zaśmie­cone i zakurzone. Zielone tapety napęczniały od wilgoci; tu i tam były pozdzierane całymi pasami. Pieców nie było, po­zostały tylko osmolone resztki palenisk. W jednym z poko­jów całą podłogę pokrywały zeschłe ekskrementy ludzkie. U drzwi brakło klamek.

Magda zaprowadziła go do najczystszego z pokojów. Przy­niesioną miotłą uprzątnęła pył i śmiecie, rozciągnęła na zie­mi grubą derę. Dera woniała mile potem końskim. — Tu mo­żesz spać spokojnie — powiedziała. Zostawiła mu drugą derkę do nakrycia, dzbanek z mlekiem, chleb. — Śpij dobrze — ży­czyła odchodząc. — Opowiem ci jutro o tych zbójach, co nas gnębią... — Wyciągnął się, podłożywszy sobie swe torby pod głowę. Taka była jego pierwsza noc na ziemi dzieciństwa.

Śpisz? — doszło go ciche zapytanie My.

Nie.

Zachrzęściły suche gałązki wrzosu; dziewczyna przysunęła się bliżej. Zaczęła znowu:

Opowiedz o tym, co było dawniej. Gdzie mieszkałeś jako dziecko? Jacy byli twoi rodzice? Jak to było, gdy was wypę­dzili? Chciałabym wiedzieć wszystko.

Po co? — mruknął. Leżał jak przedtem z dłonią na oczach.

Czy nie chcesz, abym znała ciebie, jak ty znasz mnie? Uniósł nogę, parokrotnie ugiął ją w kolanie, jakby wyko­nywał ćwiczenia gimnastyczne.

Mówiłem ci już, że nie jestem grzecznym chłopczykiem.

Nie jesteś zły — oświadczyła z przekonaniem w głosie.

Taka jesteś tego pewna?

Jestem. Nie ma w tobie złości, tylko smutek. Ja znam takich jak ty. U nas w zakładzie byli chłopcy. Uważano ich za niegrzecznych. Nikt im nie ufał. Ale oni byli dlatego nie­grzeczni, że im nie ufano. Och, ile ja się napatrzyłam na dzieci!

Zaśmiał się lekceważąco. Przetoczył się i z powrotem leżał twarzą do ziemi. Słońce, dotychczas blade, rozgorzało teraz całą swą mocą. Jego żar wydobywał z lasu wciąż nowe wo­nie. Na dziewczynę ten las zdawał się nie działać. Siedziała wciąż ze skrzyżowanymi nogami, niby azjatycki posążek. Ale Franz czuł się jak pijany. Jego ciało pulsowało, tętna biły. Gdy zmieniając pozycję dotknął kolanem jej biodra, poczuł nagle dreszcz. Budziło się w nim coś nowego. Drogę przeje­chało znowu auto. Toczyło się wolno, popędzane nierównymi uderzeniami motoru. W samochodzie kobieta obejmowała nagim ramieniem szyję prowadzącego wóz mężczyzny; tuliła się do niego, jakby nie mogąc się doczekać, kiedy się zatrzy­mają.

Nie pleć! — mruknął. — Co ci mówić? Mieszkaliśmy na wsi, mieliśmy dom, ziemię, inwentarz. Byliśmy chłopami. Mój stryj zginął na wojnie. Ojca zabrali do Volkssturmu, bo się do wojska nie nadawał. Potem wojna przyszła do nas.

Byłem chłopcem. Zimą zjawili się bolszewicy. Za nimi Pola­cy. Uważali, że to będzie teraz ich ziemia.

Ale dlaczego?

No, bo ludzie u nas mówili takim samym językiem jak oni.

Po polsku?

Po mazursku.

Ale mówisz, że tak samo?

Bo te dwa języki są takie same. Rozumiesz?

Rozumiem, choć... Bo jeżeli języki są takie same, to wy­ście chyba chcieli być z Polakami?

Wielu chciało... Wydawało się im, że kiedy Polacy przyj­dą... Ale ci, co przyszli, tylko rabowali! Tego, co się bronił, nazywali Niemcem. A jak któremu jakie gospodarstwo przy­padło do gustu, mówili, że jego właściciel był hitlerowcem. Nasze było duże, ładne. Zaraz wynaleźli, że stryj był lotni­kiem. Kazali się nam wynosić. Choć babka to w kościele za­wsze śpiewała po polsku, wbrew księdzu, który przykazywał, by śpiewać po niemiecku. To teraz już wiesz, co chciałaś wie­dzieć?

Wiem... — szepnęła.

Potem — podjął po chwili, tym razem bez zachęcania — kiedy byłem dorosły, wysłano mnie tam...

Jak to? Do bolszewików?

Tak. Zawieziono nocą. Samolotem. Byłem w naszej wsi. Widziałem, jak jest...

Nie bałeś się?

Spojrzał na nią, zaskoczony pytaniem. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć — strach był dla niego uczuciem obcym. Nie posiadał imaginacji; zastępowała mu ją całkowicie wola dzia­łania.

Tamci — wrócił do swego opowiadania — poniszczyli, co wzięli. Nawet porozbijali nagrobki na cmentarzu. Spotkałem dziewczynę, którą dawniej znałem. Opowiedziała mi wszyst­ko. Pomogła mi. Z niej mógł być dobry kompan...

Kochałeś ją? — zapytała.

Dlaczego? — zdziwił się.

Magda mogła być znakomitym kompanem, chociaż była przeciwna zadaniu, jakie miał wykonać. — Dlaczego masz wysadzać? — mówiła, gdy jej powiedział o celu swego przy­bycia. — Oni i bez tego wszystko zniszczą. Przyjeżdżać po to nie ma sensu. Życie musi toczyć się, no nie? A skoro już przy­jeżdżacie, róbcie co innego. Moglibyście nas uwolnić od tych... — Tak rozmawiali następnego wieczoru w chałupie Kundery. Siedzieli obok siebie na derze w mrocznej izbie. Kiedy objął ją ramieniem i pociągnął ku sobie, powiedziała: — Po co to robisz? Jesteś teraz Niemcem. Przyjedziesz i wyjedziesz. My tu zostaniemy. — A jednak nie opierała się. On także był dla niej powrotem do dzieciństwa, do czasów, gdy nikt na nią nie wołał: „ty szwabko!”

Ale czy kochał ją? On by tego tak nie nazwał. Wbrew jej sprzeciwowi wykonał rozkaz. A jednocześnie zrobił także i tamto. Ten ostatni czyn sprawił, że nie miał już nigdy wię­cej tam pojechać. Dzieciństwo, wieś, Magda — odeszły w kra­inę niebytu. Teraz był tu, w lasku Rambouillet. Wydzierająca się z ziemi woń zamraczała myśl i rozpalała zmysły...

Nagle poderwał się z ziemi. Usiadł. Zmienił swoje pytanie:

Co w tym złego, że się kocha dziewczynę? Odruchowo odsunęła się od niego.

Nie mów tak — powiedziała. — Taka rzecz to grzech. Ciężki grzech.

I pewno siostra Teresa ostrzegała cię przed nim? — za­drwił.

I siostra Teresa, i księża — przyjęła poważnie jego kpi­ny. — U nas dziewczęta umieją kochać. I kiedy pokochają... Ale to jest dla nich jak śmierć.

Bajki! — zawołał. — Każdy żołnierz miał tam u was swo­ją kongaj.

Wstrząsnęła głową.

To było bardzo źle — powiedziała. — Robiły tak... — za­częła. Chciała mówić, że były głodne i śmiertelnie nastra­szone Lecz nie zdążyła skończyć, gdy ręce mężczyzny objęły ją wpół i pociągnęły do tyłu. Zaledwie jednak dotknęła ple­cami kępy wrzosów, wyśliznęła mu się z rąk jak jaszczurka, zerwała się na nogi i odskoczyła od niego. Ale on już stał przed nią.

Nie rób takiej wystraszonej miny — rzekł. — Nie zjem cię przecież!

Zdawał się żartować, ona jednak patrzyła na jego zmie­nioną twarz o nabrzmiałych wargach i drgających nozdrzach. Zakołysała się niepewnie na nogach, nie wiedząc, czy ma uciekać, czy też może mu jeszcze zaufać. Postąpił ku niej; ona cofnęła się do tyłu. Zmarszczył brwi. Do podniecenia przyłą­czył się gniew. Nie jechał tu z żadnym ukartowanym planem. Chciał jedynie uciec za miasto. Lecz ten las obudził w nim zmysły, jej zaś sprzeciw jeszcze je bardziej rozdrażniał.

Chodź tutaj! Nie uciekaj! — Nagle błyskawicznym chwy­tem złapał ją za rękę. Przyciągnął dziewczynę do siebie.

Nie! nie! — szarpała się gwałtownie. — Nie! To jest złe... To grzech... Nie!

Duże oczy My jeszcze bardziej wyolbrzymiały na pobladłej twarzy. Nie przestawała mu się wydzierać, nie dostrzegając, że tym go właśnie podnieca. W ich kraju tak właśnie brali dziewczęta: bezwzględnie, jak zabijali przeciwników.

Coś ty takie niewiniątko? — syknął.

Nie! Nie! — powtarzała. — Puść mnie!

Głupia jesteś.

Prawie miażdżąc jej dłoń w swym brutalnym uchwycie, przyciągnął ją do siebie. Opierała mu się z całych sił. Rzucił ją na ziemię. Nie widział skrzywionej bólem twarzy, spływa­jących po policzkach łez. Był jak nieprzytomny.

Nie, Frank! — krzyknęła.

Jego dłoń na moment zwolniła uścisk. Ta chwila jej wy­starczyła. My wyrwała mu się, skoczyła na nogi i pobiegła szalonym pędem ku drodze. Rozpacz dodawała jej sił. Ska­kała jak sarna przez kępy wrzosów. Zbiegła na szosę. Gnała w kierunku, z którego przyjechali. Szloch rwał się z jej piersi razem z zadyszką. Przebiegła tak może pół kilometra i nogi poczęły jej odmawiać posłuszeństwa. Lecz zaledwie zwolniła kroku, posłyszała za sobą terkot motoru. Poderwała się na nowo. Ale motocykl już ją dognał i gwałtownym skrętem za­jechał jej drogę. Wtedy skoczyła w bok między drzewa. Nie była jednak w stanie biec dalej. Ciężko dysząc, zatrzymała się za pniem. On, postawiwszy motocykl na drodze, szedł ku niej.

Nie! — krzyknęła rozpaczliwie. — Nie podchodź! Nie zbliżaj się! Będę krzyczała!

Zatrzymał się. Jego twarz była skurczona od gniewu. Wście­kłość przytłumiła w nim nawet namiętność. Jeśli chciał ją teraz dostać, to po to, by ją ukarać.

Nie! — wołała znowu. Widząc, że stoi w miejscu, poczęła go gorączkowo przekonywać. — Dlaczego... dlaczego... tak chciałeś? To... ciężki grzech... To...

Dosyć! — przerwał jej — Nie krzycz! — Usta mu się kur­czyły, odsłaniając zaciśnięte zęby. — Wsiadaj! — wskazał motocykl. — Odwiozę cię...

Nie będziesz już...? — zapytała lękliwie, wciąż stojąc za pniem.

Siadaj! — cisnął rozkazująco.

Frank... — zaczęła.

Jak ty do mnie mówisz? — zapytał porywczo.

U nas się nie wymawia „François”. Mówi się: Frank...

Ach... — mruknął. Przesunął dłonią po czole. Skrzywił się, jakby się uśmiechał ironicznie. Wetknął ręce w kiesze­nie. „Więc to tak...” myślał. A jemu wydało się, że go na­zwała imieniem dzieciństwa. Tylko dlatego zdołała mu się wyrwać.

Zapalił papierosa. Chciwie wciągał dym, jakby chciał za­pachem żarzącego się tytoniu zagłuszyć wonie lasu.

Siadaj! — mówił już bez złości.

Ty już naprawdę...? — nie przestawała się upewniać, ciągle stojąc za swym pniem. — O, Frank... Dlaczego? Zaufa­łam ci...

Jeszcze chwilę wahała się, a potem wyszła zza drzewa. Wymijając go łukiem zbliżyła się do motocykla. Pęczek ze­branych konwalii wisiał w dalszym ciągu, przyczepiony do kierownicy.

Zaufałam ci... — powtórzyła.

Nie odpowiedział. Dopalił papierosa kilku głębokimi „sztach-nięciami”. Zapuścił motor. Siadł. Wspięła się na tylne siodełko i niepewnie położyła mu dłoń na ramieniu. Ruszyli nagle, tak, jak on zwykł był ruszać.

Dobrze że wróciłaś wcześniej, cherie — powiedziała siostra Beata wychylając się z dyżurki, gdy My przestępowała wy­soki próg. — Za chwilę ma przyjść ojciec Laurent i chciałby z wami porozmawiać. Powiedz, proszę, u was, w sypialniach, że kiedy zadzwonię, to znaczy, że już czeka w jadalni. Zejdź­cie wtedy...

Zaraz im to powiem, proszę siostry — rzekła My, odpo­wiadając uśmiechem na uśmiech zakonnicy. Do żadnej z tu­tejszych sióstr nie miała tyle sympatii co do siostry Beaty. Ta zawsze wesoła zakonnica zdawała się rozumieć, lepiej niż inne, kłopoty „internatek” i nie gorszyła się — co się zdarzało niektórym siostrom — narodowymi strojami wietnamskimi, używanymi w domu przez dziewczęta. Taka na przykład sio­stra Lucjana trzaskała pulpitem, wyrażając w ten sposób swo­je niezadowolenie na widok dziewcząt wchodzących w spod­niach do kaplicy. — A to kilka kwiatków dla siostry — powie­działa My wstępując na schodki prowadzące do dyżurki.

Och, mój Boże, jakie piękne! — zawołała siostra Beata rozkładając ręce. — Konwalie! Strasznie kochana z ciebie dziewczyna, My, że pomyślałaś o mnie. — Wzięła ją za ra­miona i lekko przyłożyła policzek do policzka dziewczyny.

Jakie śliczne! Trochę je zmiętosiłaś w drodze. Ale to nic. Wstawię je do flakonika z wodą i znowu nabiorą życia. Jak pachną! Pewno sama je rwałaś? Dawno już nie widziałam konwalii. Byłaś za miastem?

Tak, proszę siostry. W Rambouillet...

Musi być bardzo pięknie na polach i w lesie. Tutaj na tej naszej Vaugirard człowiek nawet słonka nie zobaczy. Ale — położyła palec na ustach — nie trzeba narzekać. Prawda?

Siostra o tym stale pamięta. Ja nie. A tu naprawdę bar­dzo smutno...

Smutki rodzą się w człowieku, a nie koło niego. No co, zadowolona jesteś z wycieczki?

Czy ja wiem? — W głosie My odezwała się melancho­lia. — Było ładnie. Ale...

Siostra nie słuchała jej. Krzątała się: wydobyła zza okna niebieski flakonik, nalała do niego wody z karafki. Lekko, zręcznie układała kwiaty.

Okropnie lubię konwalie — podjęła znowu. — Chyba tak jak żadne inne kwiaty. Róże, goździki, tulipany, hortensje, lilie — to są kwiaty dostojne. Nadają się tylko na ołtarz. Ale konwalie są skromnymi kwiatkami, które można mieć w po­koju przed obrazkiem Matki Bożej. O, widzisz, postawimy je tutaj. Zawsze je lubiłam. Kiedy byłam małą dziewczynką, rosło u nas wiele konwalii i w ogrodzie, i w lesie. Skoro zaczy­nał się czas ich kwitnienia, dziewczęta znosiły całe wiązanki.

Ach mój Boże, żebyś ty wiedziała, My, jak u nas na wiosnę jest pięknie, naprawdę pięknie.

Czy inaczej niż tutaj, proszę siostry?

Czy inaczej? Mój Boże, zupełnie inaczej! Piękniej. Zimą znowu wszystko schowane pod śniegiem. Wtedy jest biało i cicho. Ty, My, to może nigdy nie widziałaś lasu zasypanego śniegiem?

Nigdy, proszę siostry.

To nie widziałaś nigdy niczego pięknego, moja droga. No, no, nie chcę cię urazić. Żartuję tylko. U was na pewno jest także bardzo pięknie. Ale las pod śniegiem i jeszcze w słoń­cu... Coś cudownego! A potem zbliża się wiosna, słońce za­czyna grzać, śnieg topnieje. Ciekną strużki wody i błyszczą, jakby były ze srebra. Tam, gdzie było biało, robi się najpierw buro, a potem zaraz zielono. Trawa rwie się w górę. A pod drzewami wybijają z mokrej ziemi zielone strzałki. To kon­walie. Potem taka strzałka pęcznieje, rozchyla się, zamienia się w duży liść, a z niego wychyla się gałązka z kwiatami... Rano biegłam zobaczyć, czy już wyrosły. A kiedy je znajdy­wałam, cieszyłam się i krzyczałam. Mama wyglądała z okna i mówiła; — Tylko nie śpiesz się, Marysiu, ze rwaniem, po­czekaj, aż będzie ich więcej!

To było w Polsce, proszę siostry?

Tak, My. Mój Boże, nie ma piękniejszego kraju na świe­cie! — westchnęła. — Choć i Rzym jest piękny... — dodała szybko. — W Rzymie to prawie tak jak w Polsce.

A czemu siostra nie jest u siebie w kraju, tylko tutaj?

Widzisz, My, nasze zgromadzenie ma domy wszędzie. Tu w Paryżu było zawsze wiele polskich dziewcząt. Trzeba się było nimi opiekować. Nasza założycielka chciała tego. A po wojnie w Polsce zapanowali komuniści. My nie może­my tam jechać, nasze siostry nie mogą tutaj przyjechać. Za­brakło polskich dziewcząt, to opiekujemy się wami. Może wam się przyda nasza praca. Czy nie pomyślałaś kiedy, moja mała, że człowiek chętnie pracowałby dla kogoś, kto mu jest bliski i dobrze znany, a nie zawsze dostrzega, że są inni może bardziej potrzebujący? To Pan Jezus robi tak: zabiera czło­wiekowi bliskich. I człowiek w końcu zrozumie, czego od niego chcą. Bo tylko to jest ważne: robić, co Pan Jezus każe. No ale ja tu baju, baju, a ty jesteś zmęczona. Biegnij, kocha­na, na górę, odsapnij, bo zaraz ojciec przyjdzie. I jeszcze raz Bóg zapłać za te kwiatki.

My powoli wstępowała na schody. Od sypialni dziewcząt spływał w dół wesoły niedzielny gwar. Rozbrzmiewały języ­ki: francuski, wietnamski, polski i włoski, bo w internacie mieszkała także gromadka dziewcząt przybyłych z północ­nych Włoch — przeważnie w poszukiwaniu pracy. W pokoju służącym za świetlicę odbywało się na długim stole misterium prasowania: żelazko wśród krzyków, sprzeczek i śmiechów przechodziło z rąk do rąk. Kilka dziewcząt siedziało w kącie przed aparatem telewizyjnym, oglądając kronikę wydarzeń sprzed dwudziestu laty: na małym ekraniku majaczyły twa­rze: brutalna i ogromna Mussoliniego obok wduszonej pod wielką czapkę twarzy Hitlera. Z umywalni dochodziła świer­gotliwa koloratura: to Ada, jedna z młodych Włoszek, stojąc pod prysznicem wyśpiewywała na całe gardło. Co chwila któ­raś z dziewcząt, turkocząc szlafroczkiem, przebiegała pędem przez korytarz.

Lecz w sypialni, którą My dzieliła z czterema dziewczęta­mi wietnamskimi, było pusto. Znajdowała się tu tylko jedna osoba: Senh leżała na swym łóżku z podciągniętymi wysoko kolanami, na których opierała czytaną książkę. Miała na sobie czarne spodnie i luźną bluzkę. Wydawała się tak zagłębiona w lekturze, że nie spostrzegła wejścia My. Lecz po chwili, nie odkładając książki i nie podnosząc znad niej oczu, zapytała:

Gdzie chodziłaś? Nie było ciebie od rana.

My znieruchomiała. Już wstępując na schody, szła wolno, jakby miała nogi z ołowiu. Także dlatego słuchała tak długo gawędzenia siostry Beaty. Pragnęła bodaj jeszcze o jeden dzień oddalić rozmowę z przyjaciółką. Bo ta rozmowa — czuła to — zbliżała się nieuchronnie. Wielogodzinne spacery My nie mogły się były ukryć przed okiem Senh. Dotychczas nie pytała, lecz jej milczenie wzbierało coraz groźniej. My zaczęła się przygotowywać do zasadniczej rozmowy. W wolnych chwi­lach układała sobie, co powie. Ale gdy się rozległo suche py­tanie, poczuła, że ma pustkę pod czaszką. Stała milcząc.

Wygląda na to, że się bawiłaś nieźle... — odezwała się znowu Senh. Wypowiedziane znad książki stwierdzenie było w jaskrawej sprzeczności z nieszczęśliwą miną My, przyci­skającej do boku obrzmiałą dłoń. — Znowu byłaś z tym Niem­cem?

My drgnęła; torebka, którą trzymała pod pachą, wysunęła się i upadła na ziemię. Nie schylając się po nią, zaczęła nie­pewnym głosem:

Szi-ba...

Nie nazywaj mnie taki — przerwała jej Senh. — Nie jestem dla ciebie nawet szi-haj*. Odrzuciłaś wszystkie ostrze­żenia. Obraziłaś mnie.

Szi-ba... — powtórzyła płaczliwie My.

Mówię ci, abyś mnie tak nie nazywała. — Senh mówiła surowo, choć bez gwałtowności. Wciąż leżała na łóżku, ciągle z książką na kolanach. — Zabroniłam ci widywać tego czło­wieka. Ty jednak postąpiłaś inaczej. Spotykasz się z nim. Dobrze. Nie będziemy miały ze sobą nic wspólnego. Wiesz, co to znaczy?

O Gioi ** — westchnęła My. — Senh... Przecież ty wiesz...

Nie wiem i nie chcę wiedzieć — ucięła krótko. — Nie posłuchałaś mnie, chociaż posiadam więcej od ciebie doświad­czenia. Gdyśmy odpływały, mówiłaś, że będę dla ciebie za­wsze starszą siostrą...

Jesteś nią, Senh! — My zapewniła gorąco. — I chcia­łabym...

Kłamiesz! — Słowo klasnęło jak policzek. — Ostrzegałam cię. Dziewczęta, które pobiegną za białymi, będą skazane na hańbę. Ten człowiek jest znacznie gorszy niż inni. Przejrza­łam go. Ty jednak popędziłaś za nim jak suka za nawołującym wilkiem. Jak zwykła kongaj!

Senh! — krzyknęła My. — Przecież nie myślisz, że ja...? Teraz dopiero Senh odłożyła książkę. Oderwała plecy od poduszki. Wyprostowana skrzyżowała nogi. Siedziała gniew­na, lecz utrzymująca swój gniew na uwięzi.

To twoja sprawa — powiedziała. — Nie jestem siostrą Teresą ani spowiednikiem. To, co robisz, wystarczy. Przyje­chałaś tutaj, by pracować dla kraju. Dla Doc-Lap***. Tysiące ludzi czekają na ciebie. Mogłabyś być lekarzem: wolisz być kongaj białych mężczyzn. Wiesz, jak naród piętnuje takie jak ty?

My stała nieszczęśliwa, bez słowa. W dalszym ciągu nie umiała nic powiedzieć. Bolało ją serce i piekła zgnieciona dłoń. Po wypukłych policzkach spływały wolno łzy. Powłó­cząc nogami podeszła do łóżka przyjaciółki i osunęła się przed nim na kolana.

* Szi-haj – najmłodsza siostra. ** O Gioi – o Boże! ***Doc-Lap – wolność.

Senh! — wyszeptała głosem, który falował. — Szi-ba... Nie gniewaj się. Nie mów tak... Ja nie chcę odrzucać twoich rad. Szanuję ciebie, Senh... Kocham cię...

A jego? — zapytała Senh wyprostowana, z wzrokiem zwróconym przed siebie, nie spoglądając na korzącą się przy łóżku dziewczynę.

Jego... — głos My rwał się — jego... także...

Senh milczała. W pokoju zrobiło się cicho, tylko z zewnątrz napływały śmiechy oraz krzyki dziewcząt. W tej ciszy było słychać szybki oddech My.

Jesteś głupią gąską — powiedziała w końcu Senh głosem, który stał się nieco miększy — jesteś małą głupią dziewczyną, która nie rozumie, co robi i co mówi. Pamiętaj: nie wolno nam być jak te — zrobiła wskazujący ruch głową. — One wciąż wykrzykują: „Kocham, kocham!”. Przestały już pamiętać, co to słowo znaczy. Ty musisz wiedzieć...

Wiem, Senh — przytwierdziła płaczliwie My.

Skoro wiesz, nie wolno ci go wymawiać na darmo. Nie możesz go kochać.

Dlaczego, szi...?

Dla wielu powodów. Białe dziewczęta nauczyły się iść za mężczyznami, nie pamiętając o swoich obowiązkach. Lecz u nas tak robią tylko te, które zostały sprzedane lub sprze­dały się same. Dziewczyna od nas musi pamiętać, że jej prze­znaczeniem jest być matką, rodzić krajowi dzieci...

Lecz, Senh... Ty...

Tak — przerwała. — Nie będę nigdy matką. Ale ponie­waż tak zdecydowałam, nie zaznam także nigdy dotknięcia mężczyzny. Lecz ty, My, musisz pamiętać, że związek z bia­łym człowiekiem plami...

Senh!

Tak jest!

O, szi... Ja nie szukam z nim związku... Nie... Nigdy! Upewniam cię.

Dziewczyna, która powiedziała „kocham”, powiedziała zbyt wiele.

I tego mu nie powiedziałam, Senh. Zresztą on odszedł... Nie zobaczę go już więcej.

Sztywna postać na łóżku, podobna do posążka azjatyckie­go bóstwa, utraciła swą nieruchomość. Senh przestała patrzeć w przestrzeń, obróciła wzrok na klęczącą wciąż dziew­czynę.

Odszedł? — zapytała. — Dlaczego? Domyślam się zre­sztą. Nie chciałaś mu być posłuszna. Czy tak?

My płakała cicho, bez słowa, przytulając do rozpłakanych warg napuchłą, pulsującą dłoń. Senh pochyliła się nad nią i nagle pogładziła jej czarne włosy.

Jesteś głupią gąską — powtórzyła, tym razem tonem zupełnie łagodnym. — Pamiętaj jednak — podniosła ostrze­gawczo palec — on powróci. Oni, gdy im odmówiono, zawsze wracają. Przychodzą z nowymi zachętami. A kobieta słabnie. Tak jest z każdą z nas. Tylko ta, która potrafi być wierna sprawie, będzie mogła się ustrzec. Gdy pojawi się znowu, mu­sisz być jeszcze twardsza.

Nie wróci już... — załkała My.

Nie płacz — uspokajała ją. — Zobaczysz, przyjdzie — ciągnęła znowu. — Musisz być wtedy uzbrojona w nienawiść. Gdybyśmy nie nienawidziły, oni porywaliby nas. Za wiele jest w nich rzeczy pociągających. Aby brać od nich, nie bio­rąc ich samych, trzeba nienawidzić...

Nie... — rozełkany głos My unosił się znad podłogi. — Nie... Ja go nigdy nie będę nienawidziła. On jest taki biedny. Żebyś ty wiedziała...

Mówisz — Senh odpowiadała spokojnie — jakbyś nigdy nie widziała ludzi biednych. Przypomnij sobie tych, których przywożono do szpitala. Rannych, poparzonych, storturowa-nych... A pamiętasz tłum w barakach w saigońskim porcie? Tych, co czekali na obiecaną ziemię? Tych, co umierali, ni­czego się nie doczekawszy? Nieszczęście było tam — nie tu!

On... on... — płakała My — zaznał tego samego...

Nie wiem, czego zaznał. Ale sam mówił, że był u nas z „białymi czapkami”. Przyjechał walczyć, zabijać, gwałcić... Jego nie obchodziło, czego my chcemy. Ani nasze cierpienia...

Na schodach rozległ się dźwięk ręcznego dzwonka i głos siostry Beaty:

Prędko, panienki, prędko! Pośpieszcie się! Ojciec czeka!

Wstań. Trzeba iść — rzekła Senh. — di, di!*

Na korytarzu podniósł się jeszcze większy niż poprzednio tumult. Rozległ się tupot wielu nóg. Ale hałasowały jedynie białe dziewczęta. Gdy do pokoju weszły Su i Lan, dwie jego * di – prędko.

pozostałe lokatorki, sprawiały się cicho, jakby były kotami. Znalazłszy się w pokoju, skłoniły się z szacunkiem Senh.

Czy zejdziesz na dół, szi-ba? — zapytała Lan.

Zejdę. Nie wiecie, o czym będzie mówił ojciec Laurent?

Siostra Beata powiedziała, że ma zachęcać do udziału w „drodze pokoju”.

Gdy rozmawiały, My spiesznie zdejmowała wiatrówkę i try­kotową bluzkę, zastępując ja luźnym kaftanikiem z jedwabiu. Świeżą chusteczką chłodziła rozpalone policzki. Dłoń paliła i ciążyła. Idąc My podtrzymywała ją drugą, zdrową.

Część dziewcząt schodziła na dół, ale inne, wzruszając po­gardliwie ramionami, pozostały na górze. W internacie pano­wała swoboda, siostry namawiały wprawdzie swoje wycho­wanki do udziału w Mszach, nabożeństwach, nie traktowały tego jednak jako konieczny obowiązek. Także udział w kon­ferencji ojca Laurenta był całkowicie dobrowolny i można było zamiast jego słuchać, oglądać wyświetlany w telewizji film z Kim Novak, prasować bluzkę lub iść na spacer i włó­czyć się w dół i w górę po Boul’Mich.

Na dole w jadalni przy małym stoliku siedział ojciec Lau-rent, a obok niego inny ksiądz w okularach, o jasnych wło­sach i z twarzą nieco zniszczoną przez ospę. Ojciec Laurent kręcił się niecierpliwie na krześle. Widać było, że należy do wiecznie śpieszących się ludzi, którzy muszą nieustannie wal­czyć o utrzymanie wewnętrznego spokoju. Raz po raz sięgał do kieszeni na piersiach, wydobywał stamtąd jakieś kartki, przerzucał je, na nowo składał i znowu chował do kieszeni, zapinając za każdym razem kryte guziczki sutanny. Jego towarzysz zachowywał się inaczej: wyciągnąwszy przed sie­bie nogi i przymrużywszy oczy, siedział całkowicie nieru­chomy.

Dziewczęta ściągały wolno i usadawiały się grupkami przy stolikach. Pod ścianą zajęło miejsce kilka sióstr wraz z prze­łożoną domu. Co chwila któraś z wchodzących dziewcząt za­mykała starannie drzwi, robiła się cisza, ojciec Laurent chrzą-kał: nagle drzwi otwierały się z trzaskiem na nowo i jakaś zapóżniona „internatka” wpadała pędem.

Wreszcie jednak zebrani doszli do przekonania, że nikt wię­cej nie przyjdzie. Ojciec Laurent wyjął na stałe swoje kartki i położył je przed sobą. Miał duży, trochę garbaty nos, czarne włosy i grube brwi niby zawieszone nad oczami szczotki. Mówił tak, jak się zachowywał: prędko, z szeroką gestyku­lacją. Zaczął od stwierdzenia, że świat dzisiejszy żyje pod grozą wojny, która w każdej chwili może wybuchnąć. Czym jest wojna, o tym nie ma co opowiadać, gdyż na pewno każda z jego słuchaczek w mniejszym lub większym stopniu zapo­znała się z jej przerażającymi skutkami. Kto by wojny współ­czesnej nie znał, wystarczy mu dla jej poznania przeczytać opis wybuchu bomb atomowych w Hiroszimie i Nagasaki. Warto zapoznać się także z niepokojącymi relacjami lekarzy japońskich, którzy zwracają uwagę, że niszczycielskie dla organizmu ludzkiego skutki tych wybuchów trwają do dziś dnia. Zresztą świat miał okazję zapoznać się ze świeżymi je­szcze tragediami wojennymi na Korei i w Wietnamie...

Z wojną — ciągnął ojciec Laurent — trzeba podjąć sta­nowczą walkę. Pochyliwszy się nad swoimi kartkami, prze­czytał z nich kilka fragmentów przemówień Ojca Świętego, po czym na ich podstawie przeszedł do sformułowania chrze­ścijańskiej idei pokoju. — Tylko taki pokój jest pokojem prawdziwym — podkreślił. Jeszcze sięgnął do Piusa X i za­cytował jego zdanie: „La pace senza Dio è un assurdo”. Pokój — mówił dalej — musi być oparty na sprawiedliwości spo­łecznej, na wolności i poszanowaniu człowieka. Ale przede wszystkim na miłości. W świecie dzisiejszym panuje wyzysk człowieka przez człowieka, nienawiść, zazdrość, niewola. Ludzie po obu stronach „żelaznej kurtyny” usprawiedliwiają się twierdząc, że tak się dzieje wyłącznie u ich przeciwników. Ale cały świat tkwi w złem, dlatego też żyje w pogotowiu wo­jennym i drży przed nową wojną.

Czy jednak postawa pogotowia wojennego jest postawą chrześcijanina? Chrześcijanin musi ufać, ufać do końca dru­giemu człowiekowi. Oczywiście nie ślepo i bezczynnie. Ufając trzeba przystąpić do stanowczej walki z samą ideą wojny. I je­żeli jedynie pokój chrześcijański jest prawdziwym pokojem, trzeba przekonać wszystkich pragnących pokoju o słuszności idei pokoju chrześcijańskiego.

Ojciec Laurent mówił tak barwnie i z takim zapałem, że chociaż powtarzał rzeczy znane i często powtarzane, słuchano go w milczeniu. Dziewczęta wietnamskie zamieniły się w nie­ruchome figurki. Europejki wydawały się mniej skupione: poszeptywały między sobą, większość z nich przyniosła ze sobą ręczne robótki i przysłuchując się, robiła coś na drutach. Siostry wzdychały.

Odchrząknąwszy kilka razy i mocno wytarłszy nos, ojciec Laurent począł mówić na nowo.

Jedną z metod propagowania chrześcijańskiej idei po­koju wśród młodzieży — mówił — są „drogi pokoju”. Wiosną i latem wyruszą ku pewnym określonym punktom grupy pie­szych wędrowców. Każda ekipa składać się będzie z mło­dzieży rozmaitej narodowości. W czasie drogi młodzież pozna się z sobą, zżyje, zaprzyjaźni. Wspólne trudy, wspólne rado­ści, a także wspólnie prowadzona kampania modlitwy o po­kój — połączą ją nierozerwalnym węzłem. W czasie drogi przedyskutuje się wiele spraw i problemów, wobec których chrześcijanie nie zawsze umieją znaleźć właściwe stanowisko. Ale wędrując grupa nie będzie się zajmowała tylko sprawa­mi poważnymi: urządzać się będzie przedstawienia, popisy taneczne czy śpiewacze... Konkretnie — ciągnął ojciec Lau-rent — za kilka tygodni wyruszy z Paryża jedna z takich ekip. Będzie to „droga” krótka, gdyż celem jej jest tylko Chartres. Tym to „peguy’owskim szlakiem” powędruje młodzież, która dotychczas nie brała jeszcze nigdy udziału w „drodze pokoju”. Już się rozpoczęło formowanie grupy marszowej. — Wska­zawszy na swego towarzysza, ojciec Laurent wyjaśnił, że abbé Jean (po czym wydał pewną liczbę syczących i niezrozumia­łych dźwięków mających oznaczać nazwisko), który weźmie również udział w wycieczce jako kapelan studentów polskich, podjął się przyjmowania zgłoszeń od dziewcząt zamieszka­łych w internacie. Ojciec Laurent zwrócił się teraz z gorącym apelem do swoich słuchaczek, aby wszystkie, jeżeli tylko mo­gą, zapisały się na wycieczkę.

Skończywszy oddał głos swemu towarzyszowi, który wstał i nieskazitelną francuszczyzną oświadczył, że wpisy przyj­mować będzie zaraz; aby jednak umożliwić zapisanie się także dziewczętom, których w tej chwili nie ma, i tym, które pragną mieć czas do namysłu, przyjdzie drugi raz za parę dni w porze obiadowej i wtedy będzie również przyjmował zapisy. Siostra Beata wyskoczyła z zapytaniem, czy ojciec Laurent przewiduje także udział sióstr — na co on, pochrzą-kując, z pewnym wahaniem odpowiedział, że „czegoś takiego można by spróbować”. W tym miejscu przełożona wtrąciła uwagę, iż poruszana sprawa należy do tych, nad którymi „należałoby się uprzednio poważnie zastanowić w mniejszym gronie”, zaś siostrze Beacie poleciła zobaczyć, co się dzieje w kuchni. Ojciec Laurent począł teraz mówić o radościach wspólnych wędrówek. On sam brał co roku udział w co najmniej dwóch „drogach” i nigdy — zapewnił — nie czuł się tak dobrze jak w otoczeniu młodzieży z rozmaitych krajów.

Każda z grup narodowościowych — opowiadał — ma swoje obyczaje, swoje pieśni, swoje tańce, ba — nawet swoje gusta w jedzeniu. Dużo jest czasami z tego śmiechu. A jak trudno jest się początkowo porozumieć! Lecz właśnie prze­łamywanie tych trudności najbardziej zbliża. Zeszłego roku, mesdemoiselles, brałem udział w „drodze”, która odbywała się w Niemczech. Jej celem było Feldkirch. Ach, z jakąż mło­dzieżą spotykaliśmy się! Także niemiecka ludność we wsiach, przez które przechodziliśmy, okazywała nam wiele serdecz­ności. W tej „drodze” zniknęło wiele uprzedzeń, jakie narody, które były okupowane, żywią wobec Niemców. Poznaliśmy ich obecnie lepiej. Także w wycieczce do Chartres weźmie udział grupa młodzieży niemieckiej wraz ze swoim księdzem. Chciałbym, moje panienki, abyście okazały swoim towarzy­szom przybyłym z Republiki Federalnej tyleż sympatii, ile oni okazali nam w roku ubiegłym.

Teraz dziewczęta zbiły się w grupy i naradzały wśród chi­chotu. Jedne rozpytywały jeszcze o to i o tamto księdza Jana, inne zarzucały pytaniami ojca Laurenta:

A czy to nie będzie bardzo męczące, proszę ojca?

A jaki będzie koszt udziału w wycieczce?

To wygląda bardzo ciekawie, proszę ojca. Ale ojciec mó­wił, że w takiej drodze trzeba się modlić. A ja się nigdy nie modlę, proszę ojca. Nawet nie wiem, jak to się robi. To czy ja mogę pójść z wami?

Ojciec Laurent odpowiadał:

Wycieczka — mówił — będzie na pewno taka miła, że nikt jej trudów nie dostrzeże. Udział w niej może wziąć każ­dy, czy się modli czy nie modli, czy chodzi do kościoła, czy też nie. Przecież wszyscy chcemy pokoju, prawda? — prze­konywał. — Wszyscy chcemy braterstwa ludzi? Jeżeli inaczej patrzymy na to braterstwo niż na przykład marksiści, to prze­cież nie odwracamy się od żadnego człowieka dobrej woli i chcemy go przekonać, że przy pomocy religii walka z wojną będzie skuteczniejsza...

A jacy są ci Niemcy, proszę ojca? — Głos pytającej za­brzmiał cicho. Ojciec Laurent, ubawiony tym pytaniem, skie­rował spojrzenie na stojącą przed nim My. Jego gęste brwi uniosły się w górę.

Oh, chère mademoiselle — zapewnił — to są przemili chłopcy i przemiłe dziewczęta. Jestem pewny, że wyrośnie z nich pokolenie, któremu obce będzie pragnienie wojny. Pani pewno nigdy w życiu nie widziała Niemca, ale niewątp­liwie słyszała pani o nich od tutejszych ludzi. Tak, to prawda, że Niemcy podczas ostatniej wojny dopuścili się w Europie wielu potwornych okrucieństw. Na pewno zna pani historię Oradour. Zapewne też słyszała pani o obozach koncentracyj­nych. Lecz to czynili Niemcy wychowani w pogańskiej szkole Hitlera — po przyjacielsku pochylił się nad dziewczyną. — Całe narody schodzą czasami na błędna drogę. Potem jednak nawracają się. Trzeba pomóc Niemcom, by zrozumieli popeł­nione błędy i okupili je. Pani i inne dziewczęta wietnamskie możecie w tym bardzo pomóc, właśnie dlatego, że nie macie wobec nich żadnych uprzedzeń...

Jednakże wielu Niemców — rozległ się nowy głos — jest żołnierzami Legii i choć mieli u nas walczyć z Wietami, po­pełniali zbrodnie wobec zwykłych ludzi, nawet wobec ucieki­nierów...

Ojciec Laurent obrócił wzrok na mówiącą.

Ach, to pani, mademoiselle Senh — poznał ją. — Być może, być może — poruszał dłońmi w powietrzu. — Roz­maicie bywało, na pewno... — przyznał. — Cóż chcesz, moje dziecko? Wojna jest zawsze wojną. Nie czyni ona człowieka lepszym. Nie śmiem cię nawet pytać, czy tylko Niemcy po­stępowali u was, tak jak mówisz. My, Francuzi, mieliśmy w tym na pewno swój udział. Mimo to nie straciliście, mam nadzieję, zaufania do nas jako do narodu. Prawda? My także nie tracimy zaufania do narodu niemieckiego. A do Legii nie trafiali na pewno najlepsi...

Lecz i tam przecież mogli się znaleźć inni ludzie? — pytanie rzucone przez My zabrzmiało gwałtownie. — Ja... — Dziewczyna przełknęła z wysiłkiem kilka razy ślinę. — Skoro Senh mówi... to na pewno... Ale, proszę ojca... ojciec sam po­wiedział, że trzeba ufać... I siostra Teresa...

Przestań, My! — Senh przerwała jej surowo. — Za dużo robisz zamieszania. Zresztą ojciec powiedział, że trzeba ufać, ale nie zamykać oczu...

Tak szi, ale...

Dosyć!

Ojciec Laurent spoglądał zdziwiony to na jedną, to na drugą. Odwiedzał często internat, znał większość dziewcząt, bywał ich spowiednikiem. Trochę się już zdołał przyjrzeć małym Wietnamkom. Były zawsze bardzo ciche. Pierwszy raz zdarzyło mu się usłyszeć je wymieniające między sobą gniewne słowa. Lecz już opanowały się. Stały teraz milczące, z lekko pochylonymi głowami, niby czekając na wyrok, jaki padnie z jego ust. Zbyt dobrze znał młodzież i jej wrażliwość na każde bolesne dotknięcie, by nie nakazać sobie rozwagi w słowach.

Nie bardzo, przyznaję się, zrozumiałem wasze słowa, mes chèries. Przecież mówiliśmy ogólnie. Mademoiselle Senh widziała u was w czasie wojny rzeczy przykre — i rozumiem jej wątpliwości. Mademoiselle My, sama pani mówi, że pani nie widziała, więc zachowała pani ufność dziecka. Obyśmy wszyscy taka ufność mogli posiadać. Oczywiście zgadzam się z panią, że nie powinno się generalizować. Gdyby Francuzi chcieli oceniać Niemców tylko według tego, jakimi byli hitle­rowcy — między naszymi narodami, w samym środku Europy, powstałby nieprzekraczalny mur. Walka z wojną wymaga przewalczenia nieufności. Jeżeli pani pójdzie z nami do Char­tres...

Ona nie pójdzie — powiedziała stanowczo Senh. — Ona nie może pójść.

Ojciec Laurent zamrugał powiekami. Spojrzał na My, jak­by czekając, co ona powie, ale dziewczyna stała bez słowa, ze znieruchomiałą jak maska twarzą.

Dlaczego? Dlaczego by nie miała iść, mademoiselle Senh? — zapytał.

Dlatego, proszę księdza, że jej zadaniem jest uczyć się. Została wybrana spomiędzy wielu dziewcząt, aby mogła przy­jechać tutaj. Inne muszą ciężko pracować. Zaciągnęła wobec nich dług i trzeba, aby się z niego wypłaciła...

Pani jest surowa, mademoiselle Senh. Przecież chodzi o krótki okres i to podczas wakacji. Doprawdy nie spodzie­wałem się, że sprawicie mi zawód...

Nie chcemy ojcu sprawić zawodu. Inne nasze dziewczę­ta mogą iść, Ale my obie nie możemy.

Dlaczego właśnie wy dwie?

Ponieważ przed jedną z nas, proszą ojca, stoi możliwość zdawania jesienią na medycynę. Obie musimy zrobić najwyż­szy wysiłek. Ta, która zostanie wybrana, weźmie na barki wielki obowiązek... Ale i wielki honor...

Mimo to! Mimo to! — zawołał ojciec Laurent. — Tym bardziej wam się przyda odpoczynek. Być lekarzem, to nie tylko zdawać egzaminy. Trzeba poznawać świat. Dziewczęta stały bez ruchu. Milczały.

Mówię wam... — zachęcał dalej ojciec Laurent. Choć znał młodzież, i dlatego cieszył się wśród niej wielką sym­patią, wobec zachowania tych młodych Azjatek poczuł, że go opuszcza zwykłe doświadczenie. Jak nie pojmował przedtem ich sporu, tak teraz nie wiedział, co oznacza ich milczenie. Wierząc jednak mocno w stworzoną przez siebie ideę „dróg pokoju”, ciągnął gorąco:

Nie, nie, mademoiselles. Trzeba koniecznie, abyście, i to obie, wzięły udział w „drodze” do Chartres. Namyślcie się. To bardzo ładnie, mademoiselle Senh, że pani tak czuwa nad młodszą koleżanką. Ale jestem przekonany, że po powro­cie weźmiecie się z tym większym zapałem do nauki. Bardzo proszę, abyście mi nie odmawiały i jeszcze raz się zastano­wiły. Bardzo proszę...

Ani My, ani Senh nie odpowiedziały mu i teraz, natomiast nadciągnęła cała hurma dziewcząt, które otoczyły ojca Lau-renta. Musiał odpowiadać na ich pytania. Gdy po kwadran­sie rozejrzał się po jadalni, nie zobaczył już żadnej z Wiet-namek.

Frasobliwie trąc brodę, pochylił się nad księdzem Janem. Przez jego ramię spojrzał na listę zgłoszeń. Było tam pięć nazwisk: dwie Włoszki, dwie Francuzki i jedna Polka.

Tylko pięć zapisałem — powiedział ksiądz. — Reszta nie chciała dzisiaj decydować. Ale pójdzie na pewno wiele.

Zbliżyła się przełożona, prosząc obu księży na kolację. Przyjęli zaproszenie, ale przedtem udali się do kaplicy. Ksiądz Jan zamknął się w konfesjonale, aby wyspowiadać jedną ze swych rodaczek. Ojciec Laurent ukląkł w ławce.

Kaplica tonęła w mroku. Jedyna lampa paliła się na bocz­nej ścianie przy konfesjonale. Nisza głównego ołtarza była zupełnie czarna, migotał w niej tylko czerwony płomyczek lampki przed Najświętszym Sakramentem. Lecz kiedy patrzy­ło się dłużej, można było rozpoznać na obrazie w ołtarzu za­rys postaci Matki Bożej — „Notre Dame de Tschenstochova”, jak to niejednokrotnie objaśniały ojcu siostry. Modlitwa nie przychodziła ojcu Laurent łatwo. Ustępujące podniecenie zo­stawiło za sobą poczucie próżni. Wzrok błąkał się, odruchowo przesuwał się po ścianach i przedmiotach. W półmroku odkrył przed samymi balaskami drobną klęczącą postać. Poznał ją od razu. Dziewczyna klęcząc na obu kolanach, a raczej opadł­szy na podwinięte nogi, modliła się z twarzą zwróconą ku obrazowi. Ojcu Laurent zdawało się, że jej drobnymi ramio­nami wstrząsa szloch. Mógł się mylić, lecz na wszelki wypa­dek zmówił „Zdrowaś Maryja” na intencję My. „Ileż — uświa­domił sobie nagle — skomplikowanych, niepojętych spraw stoi na drodze prowadzącej do chrześcijańskiego pokoju! Jak trudno znaleźć dostęp do serc ludzkich w świecie, który widział tyle popełnionych krzywd...” Był człowiekiem entu­zjazmu, dlatego porywała go słoneczna idea „dróg pokoju”. Ale w mrocznej kaplicy ogarnęło go nagle zwątpienie. To jest słuszna sprawa, lecz aby była skuteczna, trzeba by dla niej porwać wszystkich na całym świecie. Może to jest nie­właściwe przekonanie, że chrześcijaństwo trzeba odbudowy­wać etapami? Może należy znowu, jak na samym początku, rzucać ziarno wszędzie, nawet na najbardziej oporną ziemię? Może z gleby, na której opór jest największy, wyrosnąć mogą najcięższe kłosy?

Pochylił głowę. Od konfesjonału dolatywały ciche szepty. Klęcząca dziewczyna modliła się w zupełnej ciszy. Czerwona iskierka zdawała się mrugać przyzywająco.

Uliczka była ciemna i cicha. Przy krawężniku drzemały dwa małe „Renaulty”. Kilka prostytutek wziąwszy się pod ręce, spacerowało śmiejąc się na całe gardło. Na widok nadchodzą­cego mężczyzny przestały się śmiać: patrzyły na niego wycze­kująco. Najbliższa z brzegu rzuciła półgłosem zachętę. Franz minął je jednak bez słowa. Przeciął na skos jezdnię. Po prze­ciwnej stronie ulicy widać było dwa okna restauracji, z których bił blask przesiany przez żółte zasłony. Przy drzwiach oświet­lona małą lampką wisiała kartka z napisanym ręcznie menu. To musiało być tu. Pchnął drzwi i wszedł do środka.

Było tu jak wszędzie w podobnym lokalu: po lewej stronie ciągnął się kontuar, za którym stała chuda mdło uśmiechnięta dziewczyna. Przyglądała się trzem mężczyznom, którzy na­przeciwko niej z kieliszkami w rękach prowadzili jakąś gorącą dyskusję. Na końcu długiej lady siedziała „la patronne”, gru­ba i pulchna, również nie spuszczając z oka rozmawiających klientów. Nie przeszkodziło to jej powiedzieć na widok wchodzącego Franza powitalnego „monsieur”. Obok właścicielki siedział na ladzie wielki, bury kot.

Prawa strona sali zastawiona była stolikami. Niektóre w głębi, oddzielone od siebie ściankami, tworzyły przytulne zakątki,- inne stały „luzem”. Było tu całkiem pusto. Tylko w jednym z zakątków siedziała para: niemłody mężczyzna obejmował wpół swą towarzyszkę i coś jej gorąco szeptał do ucha. Dziewczyna słuchała biernie; jej blady profil odcinał się od ciemnoczerwonego tła boazerii. W pewnej chwili po­wolnym ruchem odwróciła głowę i wysunąwszy do przodu nie umalowane wargi pozwoliła się mężczyźnie pocałować w usta. Przy innym stoliku — trochę dalej — widać było dwóch mężczyzn: jeden coś klarował, podkreślając swe słowa ruchem ręki, trzymającej papierosa. Drugi przysłuchiwał się z brodą podpartą na ręku. Wreszcie przy trzecim stoliku w głębi siedział samotnie młody jasnowłosy mężczyzna. Był ubrany w szary przyzwoity garnitur sportowego kroju. Jego wyciąg­nięte nogi sterczały poza stolik. Franz spostrzegł, że tamten patrzy na niego, i pojął, iż to jest człowiek, z którym miał się spotkać. Powoli ruszyli w stronę stolika. Mężczyzna wstał.

To wy jesteście Majewski, nie? — spytał Franz.

Polskie słowa przechodziły mu opornie przez wargi. Tam­ten uśmiechnął się szeroko. Podniósł rękę i uderzył z rozma­chem w dłoń Franza.

A wy jesteście pewno ten Cocha, tak?

Ano tak...

Klawo! Siadajcie. Hej, mam’zelle!

Pstryknięciem palca wezwał dziewczynę. Zajęta wciąż sto­jącymi przy ladzie klientami nie dostrzegła tego gestu. Ale czujna na wszystko patronne zwróciła jej uwagę cichym szeptem. Kłapiąc pantoflami bez pięt dziewczyna podeszła do stolika. Niosła w ręku, powiewając nią niby wstęgą, kartę z menu. Położyła ją przed Majewskim z usłużnym: „m’sieu”. Podczas gdy mężczyźni pochylili się nad kartą, dziewczyna strzepnęła zręcznie obrus, wygładziła na nim fałdy i opróż­niła popielniczkę. Znowu stała w pozie wyczekującej.

Napijemy się najpierw, dobra? — zaproponował Ma­jewski. — Jakże? Chcecie? Może whisky?

Droga... — mruknął Franz.

Głupstwo, ja dziś stawiam! — powiedział z tupetem Ma­jewski. — Mam’zelle — zwrócił się do dziewczyny — whisky tu comprends? — Mówił gardłowo, złą francuszczyzną. — Avec glace. D’accord?

Entendu, m’sieur. — O ile przedtem była dość niemra­wa, teraz nagle ożywiła się. — A do whisky czym mogę panom służyć? Proszę, przekąski... — wskazała palcem o zabrudzo­nym paznokciu na karcie.

Zobaczymy, czym by tu można sobie przegryźć — powie­dział Majewski. — Przekąsek to oni nie mają. Człowiek by sobie wziął śledzika, ogóreczka, takiego mało zakwaszonego, co? Prawda?

Ostatecznie zdecydowali się na jakąś rybę. Dziewczyna odeszła znowu, powiewając niesioną kartą. Przechodząc koło patronne coś do niej powiedziała, zaś właścicielka uważniej­szym spojrzeniem obrzuciła mężczyzn. Nawet kot na chwilę skierował w ich stronę swoje żółte ślepia. Po chwili dziew­czyna przyniosła zamówione zakąski oraz po dużym kawale „baguette”. Znowu poszła, po czym wróciła z kanciastą bu­telką whisky, dwoma butelkami „Vittelu” oraz miseczką peł­ną sześcianików lodu. Majewski wziął butelkę z jej ręki, przy czym uszczypnął dziewczynę w łokieć. — Oh, excusez... — żachnęła się, ale bardzo delikatnie. Szybko spojrzała na wła­ścicielkę, która zresztą w tej chwili wydawała się bardzo zajęta robieniem jakichś notatek, po czym uśmiechnęła się. Majewski przymrużył filuternie oko. Nalewając whisky do szklanki Franza, powiedział:

Trochę za chude, cholera. Nie takie jak te na filmach. — Napełnił szklankę Franza i swoją w trzech czwartych. — Amerykańce — rzekł — rozrabiają wodą. Ale ja wolę czysta. Ot, kawałek albo dwa lodu. No to siup, bracie! — podniósł w górę szklankę z żółtym płynem. — Za nasze!...

Prosit!

Wypili po wielkim łyku, zagryźli paru kawałkami anchois. Majewski szerokim gestem otarł usta.

Zagadujesz ze szwabska, brachu — zauważył ze śmie­chem. — Gadał mi ten wasz Longin, czy jak mu tam, żeś spod samej granicy...

Jo — potwierdził chmurnie. Chociaż starał się mówić jak najmniej, tamten zauważył przecież jego gwarę. — Koło Mławy, nej? Potem wzięli do robót, do Niemiec, człowiek całkiem zapomniał, jak się gada... — stwarzał historię.

Tak, bracie, tak, zapomina się — przyznał Majewski ze zrozumieniem. — Myślisz, że ja nie zapominam? Czasem to mi się nawet zdarza myśleć: jak to jest po naszemu „butter” albo „ham”? Z moimi Amerykańcami tylko: o’key i of course... Ale to lipne chłopaki, mówię ci. No, pij do dna.

Opróżnili szklanki i chwilę jedli w milczeniu. W restauracji było teraz cicho, bo nawet tamci przy ladzie kłócili się pół­głosem. Gdy oni umilkli, spod ściany dochodził szept męż­czyzny, który obojętny otoczeniu ładował w ucho dziewczyny swoje roznamiętnienie. Kot zeskoczył z lady i dumnie, z pod­niesionym ogonem, powędrował w głąb lokalu.

Nawiałeś z kraju? — zapytał Majewski.

Nej... to jest jo, jo!... Uciekłem... Ale potem byłem zno­wu... Zrzucili mnie...

Ho! — okrzyk Majewskiego wyrażał uznanie. — Toś ty, bracie, numer! Dawnoś tam był?

Dawno... Sześć roków, więcej... W czterdziestym dzie­wiątym...

Długo byłeś?

Nej... Trza było tam zrobić robotę, rozumiesz? Wysa­dzić jedną groblę, coby komuniści nie mieli pożytku, nej? No to wysadził. A zaraz potem by} tam jeden z bezpieki... No, z sûreté, wiesz?

Wiem. I co?

Gadali ludzie przeciwko niemu. Zastrzeliłem go. I je­szcze dwóch milicjantów...

No, no, no! Toś ty, bracie, narozrabiał niewąsko! Klasa chłop z ciebie. Że cię Amerykance nie wzięli, no? Masz, za­pal — zręcznym ruchem rozdarł paczkę „Chesterfieldów” i przez stół poczęstował Franza. — Ja, widzisz, wyrwałem w pięćdziesiątym drugim. Oj, bracie, nie poszło to łatwo. Było nas sześciu, cośmy się zmówili, żeby wiać. Takie chło­py, mówię ci! — Ugiął ręką w łokciu i potrząsnął nią dumnie w powietrzu. — Klawa paka. Uczyć się żaden nie chciał, bo i czego byś się nauczył w tej ich bolszewickiej szkole, no nie? Dałem dęba z szóstej, jak zaczęli pleść różne duperele. Waga-rowałem, a matce to gadałem, że chodzą na naukę do księdza, co mu nie dali uczyć w szkole, to się stara jeszcze cieszyła. Dla niej to byłem, widzisz, oczkiem w głowie. Starszego brata rozwaliły szwaby. Stary wykitował w Oświęcimiu. Ale potem wydało się wszystko. Ale już do budy nie poszedłem. Mieli­śmy naszą pakę i tylko każdy myślał, jak dać nura na Zachód. W końcu jeden z naszych wymyszkował, że jest taki facet, co za forsę, kapujesz, przeprowadzi do Berlina, a stamtąd to już chleb z masłem. Trzeba było tylko do niego do Szczecina za­iwaniać. A tu, bracie, forsy nie było. No to rada w radę posta­nowiliśmy zrobić skok na spółdzielnię. Była taka, miała fajny obrót, nadawała się, było co łapać. Tylko że kiedy przyszliśmy, to kasjerka zaczęła się drzeć jak opętana. Kumpel Heniek, co był u nas niby przywódcą, gada jej: „Cicho, głupia k..., nic ci nie będzie, jeszcze dostaniesz na stylony. A będziesz wrzesz­czała, to w czapę i po krzyku”. Ona jednak darła się i darła. Zanim dostała po łebku, zrobił się rumor. Musieliśmy dawać chodu pod kulami. Mnie i jednemu jeszcze udało się. Ale resztę cholery przyskrzyniły. Dostali po piętnaście i będą siedzieli, brachu, chyba że ich jaka amnestia uwolni. Myśmy dorwali do Szczecina, a ten facet poprowadził dalej. Potem to już było całkiem wdechowo. Odesłali nas samolotem, a jakże. No i te­raz pilnujemy tej amerykańskiej broni...

Aha — mruknięciem skwitował opowiadanie Majew­skiego. — A dużo jej jest? — zapytał po chwili.

Czego? Broni? Chłopie! Kupa i trochę! Wszystko po­rządnie, po amerykańsku zapakowane do skrzyń, naoliwione, na skrzyniach napisy. Każdą rzecz znajdziesz w pięć minut.

Para pod ścianą całowała się znowu: on porywczo, ona z zamkniętymi oczami, ze spokojnym zrozumieniem rzeczy. Mężczyzna przy drugim stoliku wciąż tłumaczył coś swemu towarzyszowi. Debatująca przy ladzie trójka przeszła od kłó­tni do hałaśliwego poklepywania się po ramionach i wreszcie zaczęła się zbierać do wyjścia. Dwóch opuściło restaurację trzymając się pod ręce. Trzeci jeszcze marudził; rozmawiał z kelnerką. Tamci otworzyli drzwi i zawołali na niego z uli­cy: — Eh, Gaston, dépêche toi! — Lekko zataczając się wy­szedł. Teraz z twarzy dziewczyny opadł uśmiech. Musiała być bardzo zmęczona, bo oparła się ciężko o półkę z butel­kami. Po chwili siadła na stołku i poczęła cicho rozmawiać z właścicielką.

Po co jej tyle? — zapytał sięgając do leżącej na stole paczki papierosów.

Na Ruska — zaśmiał się Majewski. — Ty myślisz, bracie, że oni tak do usr... śmierci będą powarkiwali na siebie i nic? Eech! Doczekają tylko swego czasu i pój — dą! Przedtem jed­nak muszą uzbroić innych: Francuzów, Włochów Niemców... To mi się nie podoba, że oni zbroją szwabów...

Dlaczego?

Pytasz? Coś ty? Nie wiesz, jakie są szkopy? Już ja bym tam wolał, żeby Amerykańce szły na ruskich bez szwabów. Tylko że, prawdę mówiąc, kogo oni mają sobie wziąć za kom­panów? Francuzów? Myślisz, że te połamańce chcą się bić? Akurat! Tyle mają chęci do bicia, co ja do książki. Angliki też delikatne. Włochy — kataryniarze, psia ich mać. Jedne szwaby do bicia to są. Wiesz, tak czasem myślę, że gdyby mię­dzy nami nie było wojny, ale jakbyśmy razem szli, to byśmy świat w drebiezgi roznieśli. No, ale po tym, co narozrabiali u nas, czy może być zgoda? Starego mi paskudnie wykończyli, brata wzięli na rozwałkę... Coś się tak skrzywił?

Nie... Daj jeszcze tej whisky.

Masz, pij, nie żałuj sobie. Już ta butelka nasza. Psiakrew, whisky dobra, ale wolałbym naszą czystą. No nie?

No...

Wypili. W restauracji było coraz ciszej. Opowiadający coś towarzyszowi mężczyzna skończył wreszcie. Gestem przywo­łał kelnerkę. Uważnie patrzył na papierek, na którym robiła obrachunek. Jeszcze potem wziął go jej z ręki, sprawdził su­mowanie. W końcu zapłacił, powoli wykładając monetę za monetą. Z akcentem dołożył pięćdziesiąt franków pourboire’u. Wstali i bez hałasu ruszyli ku wyjściu. Dziewczyna sprzątała ich stolik. Para pod ścianą pozostawała niby w ekstazie z usta­mi w ustach.

Z papierosem w zębach, z łokciami opartymi o stół, z przy­mrużonymi oczami Majewski zapytał:

Wiec co, kupujecie?

Tak...

Dziesięć skrzynek tych nowych?

Tak...

O’key. Longin mówił, żeście próbowali tamten...

Próbowaliśmy.

I co?

Dobrze...

Lód się roztopił, miseczka pełna była wody, po powierzchni której pływały ostatnie nie dotopione kawałki. Majewski po­pychał je pstryknięciem palca.

To interes stoi — powiedział. — Teraz słuchaj — pochylił się przez stół ku Franzowi. — Rzecz musi być zrobiona na sto dwa. Rozpylacze są w budynku H, kapujesz? Specjalny budynek... Klucz od niego ma sierżant O’Hara. Byczy chłop. Musicie przyjechać w niedzielę. Zaparkujecie wóz za miastem.

Dwóch od was przyjdzie do obozu na rozmowę z sierżantem. On już będzie wiedział, że kupujecie dziesięć skrzynek soków owocowych. — Przymrużył oko. — Pojąłeś?

No! Mądrze wymyślone.

Człowiek ma kiepełe — uderzył się z dumą dłonią w czoło. Wlał do szklanek resztę wódki. Pociągnął duży łyk. Znowu mówił. Przedtem mówił spokojnie, nieco żartobliwie. Teraz z każdym słowem wzrastało w nim podniecenie. Począł się zapalać. Czuło się, że bardziej niż interes ciągnie go wielka przygoda.

O’Hara — mówił — lubi takie handelki. Te Amerykańce też łase na pieniążki. Już ich znam. Zgodzi się, to załadujemy wam zamiast soków rozpylacze. I co, źle? — wydął dumnie pierś.

Dobra.

Za soki zapłacicie O’Harze. Resztą mnie. Ale na miejscu, rozumiesz? Rączka w rączkę. Dostajecie towar — forsa na stół. Pamiętaj, żadnych kantów!

Co za kanty? — Franz zapytał niepewnie. — O czym ty mówisz?

Majewski wzruszył ramionami.

Coś ty? Nie kapujesz po polsku? Gadam, żebyście mi nie zrobili jakiejś draki. No, zrozumiałeś teraz? — Czknął. — For­sa ma być w całości. Gotóweczką. Żadnych czeków, żadnego zawracania głowy! Pamiętaj! Bo jak nie, to i ja was potrafię wykantować! Pijmy.

Humor go jakoś odszedł. Bez zapału wychylił swoją szklan­kę do dna.

A komu to potem opylacie? — zapytał zapalając nowego „Chesterfielda”.

Franz nie odpowiedział, kontentując się wymijającym ges­tem ręki. Znowu nie zrozumiał, o co tamten pyta. Język Ma­jewskiego był obcy językowi jego dzieciństwa. Ale ten gest wywołał u młodego strażnika wybuch rozdrażnienia.

Nie chcesz gadać? — zapytał. — Nie ma tak! — Uderzył pięścią w stół, aż zadzwoniło szkło i gospodyni przy bufecie spojrzała w ich stronę. — Zaraz masz mi powiedzieć! Bo jak nie, to nie. Balona ze mnie nie zrobicie! Gównem się obej­dziecie!

Franz zmarszczył brwi. Rozmowa z tym człowiekiem i to udawanie przychodziły mu z trudem. Jemu także niewiele było potrzeba, by wybuchnąć.

O co ci chodzi? — zapytał zduszonym głosem.

Masz mi zaraz wypluć, komu to spylacie! Bo jakbyście chcieli ruskim albo szkopom...

Teraz pojął. Doznał oszołamiającego wstrząsu, odkrywa­jąc, że człowiek przed nim miał te same co i on wątpliwości. Gniew przygasł, zalany falą nieoczekiwanej goryczy.

Nej — zaprzeczył. — I ruskim nie, i szkopom nie... — próbował naśladować język tamtego. — Nej... — Chwilę szu­kał w myśli, jakie znaleźć wyjaśnienie: jemu i sobie. Dorzucił po chwili: — Jakimś Murzynom...

Dziecinna twarz Majewskiego, zamroczona gniewem, rozja­śniła się. Z zamachem uderzył przez stół w ramię Franza.

O’key! Tak gadaj! Murzynom, Chińczykom, Indianom możecie opylać, ile wam się podoba. Amerykańcy nie zbied­nieją, mogą sprawić tamtym prezencik. No nie? Ale ruskim nie! Szkopom też nie. Rozumiesz, chłopie, dlaczego? — Po­chylił się przez stół, pijackim gestem wziął Franza za klapę marynarki i zbliżył twarz do jego twarzy. Mówił coraz szyb­ciej, jego słowa przechodziły w bełkot. — Bo to by było na nas, o, widzisz! Jakbyście chcieli im — to guzik! Powiadam ci: guzik! Nie sprzedałbym. I ty też! No nie? Polak jesteś czy nie-Polak? Cholera! Obeszłoby się bez forsy. Gówno forsa! Amerykance płacą. I na sokach, i na papierosach można za­robić. Duża forsa, mała forsa — wszystko gówno. Mówię ci... Żeby na whisky starczyło. I na dziewczynki. Reszta gówno! Ja ci to mówię, brachu: gówno! Psiakrew, ty pewno myślisz, że człowiek się u nich dorwał licho wie jakiego miodu? No co, tak myślisz? Gówno! Ja ci to mówię... — Bił się pięścią w piersi. — Może ci się zdaje, że O’Hara traktuje cię jak czło­wieka? Gówno! I inni też... Dla nich: podaj, zanieś, pobieg­nij... Jak Murzynowi... Psu też mówiłeś: „Służ”. Gówno, mó­wię ci...

Jeszcze chwilę bełkotał, całkiem już niezrozumiale, wresz­cie urwał i tylko sapał ciężko. Rozluźnił węzeł krawata, roz­piął koszulę. Franz zrobił to samo poprzednio: w restauracji było duszno. Siedzieli bez słowa, patrząc tępo w puste szklan­ki, obaj, zda się, przyprowadzeni nad brzeg tej samej prze­paści. Para pod ścianą skończyła swe czułości. Mężczyzna przywołał kelnerkę. Podczas gdy płacił, dziewczyna powoli naciągała rękawiczki. Usługująca zgarnęła monety i powiedziała: — Merci beaucoup, m’sieur. — Spojrzała na wycho­dzącą dziewczynę; równocześnie uśmiechnęły się do siebie, jakby porozumiewawczo. Para szła ku wyjściu. Właścicielka powiedziała od swego stolika: — Merci, m’sieur dame, au revoir, m’sieur dame. — Gdy tamci opuścili restaurację, kel­nerka zajęła się uprzątaniem stolika. Potem rozejrzała się po lokalu, w którym zostali jedynie Franz i Majewski. Nie przej­mując się ich obecnością, zaczęła porządkować salę: zrzucała na ziemię papierowe wytłuszczone serwety, ustawiała krzesła na stolikach. Kot pojawił się znowu, ocierał się bokiem o kant lady. Właścicielka coś obliczała. W pewnej chwili, drapiąc się ołówkiem w głowę przywołała kelnerkę: — Maryse! — Ta podeszła. Zaczęły dyskutować cicho nad jakąś pozycją.

Więc stoi? — zapytał Majewski, budząc się do życia. Odgadł, że tamten chce zakończyć targ.

Jo...

Cena po pięć, jak ustaliliśmy z Longinem.

O tym z nim gadaj.

O’key. — Ale w głosie nie było zadowolenia ani weso­łości. — Dam wam znać, kiedy komendant wyjedzie i O’Hara będzie sam...

Dobra.

Chcesz resztę tych „Chesterfieldów”? Masz ochotę, to bierz. Mam dosyć. Spodobałeś mi się, Cocha... Co to za na­zwisko? Na pewno przekręcili ci twoje, co? Mnie też te cho­lery nazywają Maleff... Gówno! Ciężkie idioty! Och, bracie — westchnął z melancholią — wykiwali nas. Ale nas wykiwali — trząsł głową.

No... — przyznał. Nie rozumiał słów Majewskiego, ale się ich sensu domyślał. I miał uczucie, że tamten wypowiada jego własny żal.

Co z nas będzie? — ciągnął tamten swój pijacki mono­log. — Gówno... Jeden ma forsę i nic nie ma, drugi nie ma forsy i też nic nie ma. Gówno, gówno! Wykiwały nas wszyst­kie... Ja ci powiem, chłopie: była tylko jedna chwila. Jak było powstanie w Warszawie. Byłem szczeniakiem, ale polecia­łem... Krzyż mi dali, takiemu gówniarzowi. Za „Tygrysa”. Spaliłem go. Butelką. To było życie! To było... — Machnął beznadziejnie ręką, zakołysał się na krześle. Czknął. — Gów­no! Wystawili nas do wiatru. Zostały tylko takie interesy, psia ich mać. No nie?

Kelnerka sprzątała w najlepsze. Otworzyła drzwi. Nad miastem musiał przejść deszcz, ale nie odświeżył powietrza, bo do restauracji napływała ciężka, przesycona wilgocią ducho­ta letniej nocy. Franz dźwignął się na nogi.

To idę... — powiedział.

Bywaj. Good luck. Klawy z ciebie chłop. Zobaczymy się...

Zobaczymy. Ty zostajesz?

Zostaję. Co mi tam...? Było nie było... — Wzrok Majew­skiego minął Franza i powędrował ku bladej kelnerce. Choć obrócona bokiem i pochylona nad szczotką, wydało mu się — zauważyła to spojrzenie i nie odepchnęła go. — Zawsze się jakoś człowiek zabawi. Co? — pytająco przymrużył oko. Przy­bili mocno dłońmi. Tak — przypomniało się Franzowi z dzie­ciństwa — podawali sobie ręce chłopi na targu końskim w Olsztynie. Gdy ruszył, poczuł, że jego chód nie jest całkiem pewny. Ale myśl pracowała jasno. Wspomnienia cisnęły się. Znowu była ich wieś, chata Kundery, Magda... Wyszedłszy na ulicę pod prószący blask latarń, zatrzymał się, tak silne było w nim to dobijanie się przeszłości. Kiedy tak stał mru­gając powiekami, objęły go jakieś ramiona, a szczodrze od­kryty biust wsparł się na jego piersi. — Veuxtu aller, mon petit chou? — Nie patrzył na umalowaną twarz. Odruchowym gestem objął wpół dziewczynę. Pod cienką zwilgotniałą su­kienką czuł masywne plecy przelewające się przez ciasno za­pięty stanik. Dziewczyna idąc coś paplała, on szedł bez słowa. Ale zrobiwszy kilka kroków zatrzymał się. Nagle odwinął ramię i mocno odepchnął dziewczynę. — Va-t-en! — Odsko­czyła z pełnym oburzenia: — Sale idiot! — Była tym bardziej wściekła, że wstąpiła w kałużę i musiała mieć pełne pantofle wody. Groziła mu pięścią. Nie widział tego i nie słyszał. Od­szedł w mrok zataczającym się krokiem.

CZĘŚĆ PIĄTA Maszerowali ze śpiewem. Dni były jak wymarzone dla tej wycieczki: pogodne, słoneczne, może tylko nieco za gorące w godzinach południowych. Ale nawet upał nie potrafił umniejszyć entuzjazmu tej gromady chłopców i dziewcząt. Wstawali wczesnymi rankami, kiedy było jeszcze szaro i świe­żo, a krople rosy leżały w stulonych liściach niby perły w musz­lach. Któryś z księży odprawiał Mszę na zaimprowizowanym ołtarzu pod gołym niebem. Młodzież słuchała jej stojąc pół­kolem, każdy w postawie właściwej dla swej narodowości: Francuzi z rękami skrzyżowanymi na piersiach, Niemcy wy­prostowani po wojskowemu, Wietnamczycy ze złożonymi po dziecinnemu dłońmi. Holendrzy najlepiej recytowali mini-stranturę, Polacy śpiewali najgłośniej, choć niezbyt zgodnie. Potem wśród śmiechów i gwaru przygotowywano śniadanie i zaraz ruszano w drogę. Wędrowano bocznymi drogami, by nie potrzebować wciąż robić miejsca pędzącym samochodom. Dzienne odcinki drogi były niewielkie — chodziło o to, aby nikt nie był zmęczony i by młodzież miała czas zżyć się ze sobą. Idąc śpiewano, odmawiano głośno różaniec. W południe, w porze największego skwaru grupa zatrzymywała się na parę godzin w cieniu drzew. Większość uczestników zapa­dała w drzemkę. Około trzeciej ruszano dalej, by koło piątej zakończyć dzienny marsz. Gdy było coś ciekawego na miejscu, część uczestników udawała się na zwiedzanie.

I tak któregoś dnia odwiedzono zarosłe resztki „Solitude” w Port-Royal-des-Champs. Zwiedzającym towarzyszyli wszys­cy trzej księża, biorący udział w wycieczce; przewodnikiem był sam ojciec Laurent. Krocząc skrajem drogi opowiadał idącej na zwiedzanie grupie tragiczną historię „panów” z Port-Royal — wielkiego Arnaulda, Lamaistre’a, De Sacy’ego, Lan­celota, Nicole’a — a także sióstr, gorliwych uczennic matki Angeliki, które były „czyste jak anioły, lecz dumne jak sza­tany”.

Słońce już się zniżało, gdy gromadka weszła w aleję wio­dącą do bramy opactwa. Za bramą aleja zmieniła się w ścieżkę. Słońce przedzierało się z trudem przez splątany gąszcz. Idąc ścieżką wyszli na niewielką polankę. Pośrodku wznosił się trawiasty nasyp, na który prowadziły spękane od starości kamienne schody. Na nasypie stał krzyż, zda się gotowy do lotu na rozpiętych szeroko ramionach. Po drugiej stronie ścieżki wśród wybujałych chaszczy widać było resztki murów, otoczonych prawidłowym czworobokiem starych lip.

Młodzież rozsiadła się kręgiem na trawie, a ojciec Laurent kończył opowiadać bolesną historię jansenizmu. Mówił o upo­rze sióstr, o ich wywiezieniu, o sprofanowaniu ich grobów. To tu także, przypomniał, leżały dawniej zwłoki Racine’a, zanim zostały zabrane przez zaniepokojoną rodzinę. Tu rów­nież, w tej samotni, powstały niezapomniane rozważania Pascala o „Tajemnicy Jezusa”.

Sięgnął do kieszeni i dobył z niej małą książeczkę. Zaczął czytać:

Podczas swej męki — Jezus cierpi boleści zadawane Mu przez ludzi, lecz podczas agonii cierpi boleści, które zadaje sam sobie...

...Chciałby znaleźć pociechę przynajmniej u Swych trzech najbliższych przyjaciół. Lecz oni śpią. Prosi, ich by choć przez chwilę czuwali razem z Nim. Oni jednak z obojętnością po­zostawiają Go samego, nie okazując Mu nawet na tyle współ­czucia, by przemóc swoją senność. I tak Jezus, opuszczony i samotny wydany jest na pastwę Bożego gniewu...

...Jezus pozostanie w agonii aż do końca świata; nie wolno nam więc spać...

...Gdy uczniowie spali, Jezus wywalczył dla nich zbawienie. Uczynił to dla nas wszystkich, gdyśmy spali w nicości przed naszym urodzeniem i mimo grzechów, jakie popełniliśmy po urodzeniu...

...Pociesz się, nie szukałbyś Mnie, gdybyś Mnie nie był zna­lazł. Pamiętałem o tobie w Mojej agonii; to dla ciebie płynęły krople Mojej Krwi. Pokusą jest niepokój, jak trzeba ci będzie postąpić w tej lub w tamtej sprawie, jeszcze nie istniejącej; gdy przyjdzie chwila właściwa, Sam uczynię w tobie, jak bę­dzie trzeba...

...„Eritis sicut dii scientes bonum et malum.” Cały świat bawi się w Boga wyrokując: to jest dobre, a to złe; ciesząc się zbytnio lub zbytnio opłakując dokonujące się wydarzenia. Czynić rzeczy małe tak samo jak wielkie z myślą o majestacie Jezusa Chrystusa, który wszystkie sprawił w nas i żyje naszym życiem; czynić rzeczy wielkie, jak małe i łatwe, dla Jego wszechmocy...”

Nosowy głos księdza w miękkiej ciszy lasu, pogłębianej jeszcze świergoleniem ptaków, nabrał dziwnej mocy i wyra­zistości. Słuchaczom wydawało się, że wciąż jeszcze wśród tych drzew mocuje się ze sobą wielki duch, przeżywa rozdzie­rający niepokój tego, który szuka omackiem, nim odkryje głębię miłosierdzia Jezusowego i zaufa Mu. Na twarzach sie­dzących chłopców i dziewcząt widać było skupienie. „Niezwy­kłe miejsce! — myślał Herbert. — Miejsce, gdzie żyli, bunto­wali się, umierali — i jeszcze po śmierci znieważani — ludzie, którzy na dnie zacietrzewienia ujrzeli nagle ogrom Bożego majestatu. Pozostała po nich krzycząca wielkość jak ruina starożytnej świątyni.” Stanęły przed Köstringiem greckie wspomnienia sprzed lat. Partenon... Pod bielą jego kolumn stali z Mariesem w prawdziwym osłupieniu. Potem oglądał przez lata całe pola ruin, bardziej przerażających, bo nie świadczyły o żadnej wielkości. „Człowiek — snuł w myśli — jest wielki, gdy sięga ku tajemnicom Bożym, i wtedy nawet jego upadek pozostawia olbrzymi ślad. Bóg pozwala z sobą walczyć. Jeżeli dotyka palcem „żyły boku”, to przecież ten stygmat bezwładu bywa także stygmatem uznania...”

Wzrok jego pobiegł po twarzach siedzących półkolem chłopców i dziewcząt. Znał już obecnie z widzenia większość uczestników wycieczki. Na prawo od niego siedzieli przybyli z nim chłopcy niemieccy. To ksiądz Penz namówił go do wzię­cia udziału w „drodze pokoju”. To jest — przekonywał go przez telefon — twoja idea. Zawsze mówiłeś, że pokój może się zrodzić tylko z wzajemnego zrozumienia. Jedź, koniecznie jedź z nimi. Zależy ci przecież na młodych. Załatwię zgodę ekscelencji. Ja jechać nie mogę, zajęty jestem swoją książką... Próbował opierać się, mówiąc o swoim zdrowiu. Ale sprzeciw był miękki. Bo właściwie miał ochotę na wzięcie udziału w tym eksperymencie. To prawda, że jego bóle stawały się ostatnio i częstsze, i dokuczliwsze; występowały prawie po każdym obfitszym posiłku. Wywoływał je także alkohol. Musiał nawet ograniczyć do koniecznego minimum dawkę wina, używanego do obmycia kielicha.

Herbert kładł te bóle na karb przepracowania. Znowu miał tyle do roboty. Praca w szkole, parafii i fabryce pochłaniała wszystkie minuty dnia. A mimo to wyniki były skąpe; w fa­bryce nawet — trzeba powiedzieć — żadne. Ksiądz Thoorens miał rację: nie łącząc się w pracy z robotnikami, nie miał możności zdobycia ich zaufania. Usiłował to zastąpić kontak­tami osobistymi. Ale to nie było to samo. Zapiska na agen­dzie, przypominająca o wizycie u lekarza, przesuwała się z ty­godnia na tydzień. W końcu zapomniał o niej. „Co mi doktor pomoże? — tłumaczył sam sobie.— Poleci mi odpocząć. Rada prosta i na pewno słuszna. Tylko kiedy znaleźć czas na odpo­czynek, gdy tyle spraw puka do drzwi każdego dnia? Musiał­bym chyba uciec z parafii...” Po telefonie księdza Penza przy­szło Köstringowi do głowy, że projekt wyjazdu zbiega się doskonale z potrzebą oderwania się na jakiś czas od kołowrotu zajęć codziennych. Te parę dni marszu będzie doskonałym wypoczynkiem. „Poza tym — tłumaczył sobie — przekonam się idąc, że mi naprawdę nic nie jest.” Kanonik, do którego zwrócił się z prośbą o zezwolenie, dał mu je od razu. „Natu­ralnie, naturalnie — mówił, pykając błękitnym dymem z cy­gara — niech ksiądz jedzie. Na pewno pokojowi nic nie przyj­dzie z tej waszej „drogi”, ale mu i nie zaszkodzicie. Ha, ha, ha — był tego dnia w pysznym humorze. — Niech ksiądz jedzie. Ksiądz się ostatnio zapracował. Wygląda ksiądz źle. Sutanna wisi na księdzu jak na drągu. Nie tylko pozwalam księdzu na ten wyjazd, ale każę księdzu jechać. Słyszy ksiądz? Rozkaz! ha, ha, ha! — śmiał się wesoło, aż mu podskakiwał brzuch. — Pan major nie spodziewał się, że będzie otrzymywał rozkazy od takiego, co nigdy nie był nawet kapralem? Co? Ale tak już jest w naszym świętym Kościele katolickim. Więc proszę jechać i wrócić z lepszym wyglądem. Niech ksiądz tylko uwa­ża na Francuzów. Oni wszyscy mają słabość do komunizmu. Ta „droga pokoju” to niby katolicka impreza, ale jakby po­cisnąć, okazałoby się, że ktoś chce zrobić przyjemność bolsze­wikom...”

Zabrał ze sobą trzech swoich uczniów. Resztę grupy odna­lazł na dworcu w Kolonii. Poczuł nagłe wzruszenie, obejmując dowództwo nad gromadką chłopców w krótkich tyrolskich spodenkach, obładowanych ciężkimi plecakami. Chłopcom towarzyszyły cztery dziewczęta. Dźwigały również wypchane plecaki i wyglądały bardzo dzielnie. Jedna z nich przypomi­nała Herbertowi Gerdę i to sprawiło, że jego wzruszenie jeszcze wzrosło. Stanęły mu przed oczami wycieczki ich troj­ga — Gerdy, Waltera i jego — w latach poprzedzających wy­buch wojny. Nie wyruszali wprawdzie wtedy z mszałem w kie­szonce plecaka i z baskijskim różańcem niby pierścionkiem na palcu; nie śpiewali pobożnych pieśni i nie modlili się o po­kój. A jednak na zewnątrz wyglądali zupełnie tak samo...

Za gromadką młodych Niemców siedziało kilku Polaków, a między nimi ich kapelan o nazwisku, którego żaden Fran­cuz nie był w stanie wymówić, Köstring rozpoczął z nim poprzedniego dnia rozmowę i natychmiast trafił przez nią w inny nurt wspomnień. Spoza błękitnych oczu księdza Jana zobaczył szare, obmarznięte ruiny Warszawy — pierwsze ru­iny, jakie widział. Domy, kościoły, place wynurzały się niby spoza mgły. Znowu miał przed sobą skwer na Filtrowej pełen dzieci, czerwony kościół na placu Narutowicza, długą pers­pektywę alei... Im dłużej rozmawiali, tym wyraźniej rysowały się w jego pamięci zakątki, z którymi tyle się przeżyć wią­zało. Potem, gdy ksiądz Jan mówił o powstaniu — zobaczył inny obraz: pod kiwającymi się skrzydłami „Stuki” rozcią­gało się zasnute dymami miasto. Samolot pikował i zaraz pod­rywał się w górę, zostawiając za sobą rudą chmurę wybuchu. Tam, gdzie się dymy rozwiewały, widać było ciasną sieć wą­skich uliczek; domy bez dachu niby komórki w pszczelnym plastrze, zwały cegieł barwy świeżej krwi — kopce nad groba­mi zasypanych. To była pozycja, którą kazano mu bombardo­wać przez parę dni. Palec adiutanta generała von dem Bacha pokazywał mu na mapie: „Są odcięci i otoczeni — mówił ka­pitan. — A jednak nie przestają być niebezpieczni. Tę zaporę trzeba zgnieść za wszelką cenę.” Po upadku powstania od­wiedził tę tak zaciekle bombardowaną dzielnicę. Wyglądała przerażająco. Pod nisko wiszącymi chmurami, wśród kapią­cego deszczu wszystko zmieniło się w rozpełzłą, unurzaną w czerwonobrunatnym błocie pustynię. Trupi zapach doby­wał się spod ruin. Herbert zapuścił się między gruzy sam, choć feldfebel żandarmerii na przetartym dla ruchu Krakow­skim Przedmieściu ostrzegał go: — Tam w ruinach, panie majorze, kryją się jeszcze bandyci. — Mimo to kroczył wąwo­zem, który był kiedyś ulicą. Musiał przedzierać się przez nie usunięte barykady, sterty cegieł, zwalone ściany. W ruinach rozlegały się jakieś szmery. Szeleściły suche liście, brzęczały zwisające blachy. Duży szczur przemknął, nie spiesząc się, przez ulicę. Za zakrętem wyrosła przed Herbertem ospowata od niezliczonych szczerb ściana kościoła. Rozwalone szeroko drzwi ukazywały osmalone wnętrze. Spod rumowiska wyzie­rały drewniane krzyże i deseczki z napisami: „Zginęła taka, zginął taki...” Nagle zachrzęścił gruz i Herbert stanął twarzą w twarz z dziwną postacią. Był to ksiądz w zniszczonej, pomię­tej sutannie. Miał młodą twarz, która kontrastowała z bujnym zarostem i łysą czaszką. Oficer położył odruchowo rękę na pistolecie. Ale widok sutanny uspokoił go. Uśmiechnął się.

Ksiądz uśmiechnął się także. Powiedział cicho; „Grüss Gott.” Chwilę stali naprzeciwko siebie bez słowa. „Ksiądz tak sam?”

zapytał Herbert. „Sam — odpowiedział tamten. Sam, z ni­mi...” — zatoczył ręką krąg. Potem nagle skoczył w bok i znik­nął między ruinami. Zniknął, jakby go nigdy nie było. Köstring nie zapuszczał się dalej. Chodzenie po zwaliskach, pod gro­żącymi runięciem ścianami, było męczące. Powoli wrócił drogą, którą przyszedł, ku przetartej arterii. Tutaj czekał na niego żołnierz z motocyklem. W godzinę później był już za miastem, które przestało istnieć.

Polski ksiądz opowiadał Herbertowi o swoim udziale w po­wstaniu. On nie był wtedy jeszcze księdzem. „A więc strze­laliśmy do siebie wzajem — myślał Köstring — a teraz idziemy tą samą drogą pokoju”... Nieśmiało zapytał o Oleńkę. Ale ksiądz potrząsnął głową. Nie znał kobiety o tym nazwisku. Może by coś wiedział, gdyby Köstring znał jej pseudo. Ale tego znowu nie wiedział Herbert. „Tyle ich tam było, tyle...

powtarzał ksiądz Jan. — Ginęły jedna za drugą... — Oczy księdza zmrużyły się, on także musiał tkwić w tamtych wspo­mnieniach. — Rano wybiegały uśmiechnięte — mówił — peł­ne życia i zapału, a wieczorem już ich nie było. Nie zawsze można było nawet pogrzebać...” Urwał i szedł bez słowa, z pochyloną głową, z zaciśniętymi ustami. „Myślę — powie­dział zmatowiałym głosem Köstring — że niełatwo jest księ­dzu rozmawiać ze mną o tamtych. Pojmuję... I jeżeli czego pragnę, to tylko tego, aby żaden z was nie przenosił swego gniewu z nas na nich...” Ruchem głowy wskazał swoich chłop­ców. Ksiądz Jan nie odpowiadał długo. I dopiero gdy Herbert zwątpił już, że otrzyma odpowiedź, usłyszał: „Im przebacze­nia nie potrzeba. Ale jeżeli chodzi o nasze pokolenie, to ono całe czeka na miłosierdzie...”

Na lewo od Köstringa siedziały dziewczęta: Niemki z Włosz­kami, Holenderki z Belgijkami. Na końcu zbitą gromadą Wietnamki. Zwłaszcza one zdawały się z największą uwagą przysłuchiwać słowom ojca Laurenta. „Czy one potrafią coś zrozumieć z tej zdumiewającej historii — stanęło przed Kö-stringiem — która tylko w Kościele mogła się zdarzyć? Tylko Kościół — myślał — ten Kościół, który znał tragedię i triumf Joanny, może pozwalać, by na sprofanowanych grobach nie­karnych zakonnic jezuita czytał wstrząsające rozważania Pa­scala. Może każdy okres posiada swoje tajemnice, a pozorne zbieżności są tylko stale powtarzającymi się refrenami? Może i dziś w głosie potępionych i błądzących można usłyszeć skargę Boga?”

Powracali tą samą zacienioną aleją ku bramie. Słońce opa­dło nisko i czerwone niby pożar wyskakiwało raz po raz spoza pni. Ojciec Laurent szedł przodem razem z księdzem Janem. Otaczała ich gromadka chłopców i dziewcząt pragnących się jeszcze czegoś dowiedzieć o dramacie Port-Royal. Reszta, znudzona już tymi historiami, wyciągnęła się z tyłu w długi sznur. Köstring, wciąż zamyślony, stąpał ciężko. Póki siedział, nie czuł zmęczenia, ale gdy wstał, uświadomił sobie, że siły opuściły go. Drogę do Chartres rozpoczął pełen zapału. Już jednak pierwszego dnia stwierdził, że nie potrafi maszerować równie dzielnie jak młodzież, a nawet jak dwaj inni księża. Tamci dotrzymywali kroku młodym; on ustawał. Dzisiejszy dzień był dla niego bardzo ciężki. Wlokąc się na końcu ko­lumny, ledwo dobrnął do miejsca postoju. „Zastałem się jak koń!” — mówił do siebie z gniewem. Mięśnie nie bolały go; były tylko omdlałe. Z niepokojem myślał o oczekującym go następnego dnia wysiłku. Dotychczas udawało mu się ukryć swój brak formy. Co będzie jutro? Po tym pogodnym wieczo­rze na dzień następny zapowiadał się upał.

Grupki młodych mijały go jedna za drugą. Przechodząc obok niego, mówili: — Excusez, mon père... — Odpowiadał uśmiechem i gestem: — Passez, passez... — Ale był przygnę­biony, że nie dotrzymuje im kroku. W końcu wydało mu się, że go już wszyscy minęli. Westchnął i zwolnił kroku. Lecz po chwili posłyszał znowu ciche stąpanie; minęła go trójka dziewcząt wietnamskich. Jedna z nich, najmniejsza, obejrzała się i spojrzała na księdza wielkimi czarnymi oczami, w któ­rych, zdawało mu się, wyczytał sympatię. Przezwyciężył drę­twotę policzków i uśmiechnął się do niej. Jakby zachęcona tym uśmiechem oderwała się od towarzyszek i pozostała w tyle. Zrównała się z nim. Szła obok Köstringa, ale ciągle nie mówiła nic. Wyglądała na onieśmieloną. Pomyślał, że należy jej dodać odwagi.

Jakże się to wszystko, cośmy widzieli, podobało pani, mademoiselle?

Na jej małych ustach pojawił się wdzięczny uśmieszek.

O, bardzo, proszę ojca. Ten las, ta cisza. I te piękne roz­myślania, które czytał ojciec Laurent. Tego tylko nie mogę zupełnie pojąć, proszę ojca, że ci ludzie byli nieposłuszni, a tak umieli pisać...

I ona zwróciła na to uwagę” — stwierdził.

Tak, mademoiselle — powiedział. — To wydaje się dziwne. Ale naprawdę dziwne nie jest. Błędy i herezje nie rodzą się wśród ludzi obojętnych. Powstają najczęściej tam, gdzie cier­piący człowiek domaga się natychmiastowej odpowiedzi Pana Boga. Tylko że Pan Bóg poleca zwykle, aby to chrześcijanie odpowiadali tamtym, my zaś pozwalamy im zbyt długo cze­kać. Wtedy odchodzą. Czy jednak odchodząc — przepadają? Może spali się dom ich błędu, lecz oni będą ocaleni. Kto to wie?

Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

Tak jak ojciec, mówiła nieraz siostra Teresa...

Kto to jest siostra Teresa?

Przełożona szpitala. Była przedtem w Hanoi, a teraz jest w Sajgonie. Ona przysłała nas tu na naukę. A przedtem wychowywałam się w założonym przez nią zakładzie. Ona zawsze mówiła, że ludzie są źli, bo chrześcijanie nie pokazują im prawdziwego chrześcijaństwa. Może ja nie umiem tego dobrze powtórzyć...

Na pewno pani dobrze powtarza, mademoiselle. I nie ma w tym nic dziwnego, że pani siostra Teresa i ja mówimy o tym samym. Dawniej wydawało się, że inne są doświad­czenia misjonarzy w krajach egzotycznych, takich jak wasz — pani rozumie co mam na myśli? — a inne w Europie. Dziś przekonujemy się, że różnic nie ma. Jeden z pisarzy katolic­kich powiedział: „Dawniej chrześcijanie wyruszali na krucjaty, a teraz krucjaty przyszły do nas...” Nie wolno nikogo obwi­niać! Wszystko, wszystko, co jest złe na świecie, jest rezulta­tem naszej słabości, nas, chrześcijan. Gdybyśmy byli takimi, jakimi powinniśmy być...

Chwilę szła w milczeniu, potem niespodziewanie zapytała:

Ojciec jest Niemcem, prawda? Przepraszam, że o to ośmielam się pytać...

Nie ma za co przepraszać, mademoiselle. Tak, jestem Niemcem. Pani na pewno słyszała tu, we Francji, jak ludzie mówili źle o Niemcach?

Rzeczywiście...

Ludzie mówili prawdę, proszę pani. Niemcy popełnili wiele złego. Bardzo wiele. Ale i za to zło są przede wszystkim odpowiedzialni chrześcijanie. Oczywiście w pierwszym rzę­dzie my, chrześcijanie niemieccy...

Dlaczego, proszę ojca? Czy Niemcy byli skrzywdzeni?

Może nie byli krzywdzeni. Ale wydawało się im, że są. Uwierzyli w swą krzywdę. Inni w otaczającym ich świecie bogacili się. Niemcy są narodem ambitnym. A gdy człowiek postawi sobie zdobycie bogactwa za cel najważniejszy, za­mienia się w napastnika. Niemcy rozpoczęli walkę w imię sprawiedliwości. Lecz sprawiedliwość, którą człowiek sam so­bie wymierza, staje się nową niesprawiedliwością.

A czym, proszę ojca — pytała — zawinili chrześcijanie?

Tym, mademoiselle, że nie umieli przeciwstawić ideało­wi bogactwa ideałów prawdziwych. Chrześcijanie, którzy po­siadają swój własny świat pojęć, bardzo łatwo pozwalają so­bie narzucić obcy tok myślenia. Czy pani nie zauważyła tego, jak bardzo jako chrześcijanie jesteśmy nieśmiali?

Ja... ja zawsze jestem nieśmiała... — patrzyła na niego zawstydzona.

Roześmiał się, ubawiony jej słowami.

Mówimy o różnych rodzajach nieśmiałości... Lecz — za­stanowił się — czy mam pani słowa rozumieć w ten sposób, że nie ma pani śmiałości powiedzieć mi o czymś?

Schyliła głowę i szepnęła:

Tak...

W takim razie będzie najlepiej, jeżeli pani powie, to, co chce pani powiedzieć, zwyczajnie, jakby pani mówiła nie mnie, ale drzewom. Słuchały one skarg Pascala...

Ja się nie skarżę...

Grupa dziewcząt przed nimi odeszła tak daleko, że mogli rozmawiać zupełnie swobodnie. Nawet gdyby wołała, nie zwróciłaby uwagi tamtych.

Tym lepiej... — zachęcał ją.

Nie wiem, jak mam postąpić. Właściwie źle mówię... Teraz wszystko skończone... Myślałam... Chciałabym wie­dzieć...

Czekał cierpliwie, aż wyłuszczy w końcu swoją troskę.

Bo on, proszę ojca, jest Niemcem...

Domyślił się tego już wcześniej. Ta mała musiała się za­kochać w jednym z jego chłopców. W tym roześmianym gronie łatwo było o pożar uczuć. Przypomniał mu się nagle ten ksiądz z Warszawy, którego na prośbę Oleńki wydobył z obozu lecz który z powrotem znalazł się znowu w Dachau i tam zginął. Zadźwięczały mu w uszach jego słowa, wypowie­dziane w tamten wieczór w ciemnym mieszkaniu: „Śmieją się ze mnie, że wciąż łączę młode pary. A ja myślę, że trzeba korzystać z chwili, gdy serce zapaliła Ewangelia...”

Pani jest bardzo młoda, mademoiselle — zauważył. — I moi chłopcy...

On nie jest jednym z nich — pośpieszyła z wyjaśnieniem.

Więc to ktoś, kogo pani poznała dawniej?

Tak, przed kilku tygodniami. Spotykałyśmy go kiedyś, ja i Senh, na ławce w parku. Siedział koło nas i nagle odezwał się...

To student?

Nie. On pracuje... On... — nagle usta dziewczyny skrzy­wił grymas, jakby chciała płakać. — On jest bardzo nieszczęś­liwy.

Skrzywdzony? I to jest Niemiec? — wypytywał. — Lecz dlaczego przebywa w Paryżu?

Jego wygnali z jego ziemi. To zrobili Polacy. Polacy-ko-muniści. Bo ja wiem, że są także katolicy. Ksiądz Jan i chłop­cy, którzy są z nami. Oni na pewno nie postąpiliby tak...

Teraz to on szedł jakiś czas w milczeniu, zanim odezwał się:

Nie wiem, mademoiselle, o ile postąpiono z nim źle. I nie wiem także, jakby postąpili nasi przyjaciele — jak ksiądz Jan — gdyby przyszli na tamte ziemie. Polacy nie dlatego, że są komunistami, usunęli Niemców. To sprawa dawniejsza i głębsza. Spiętrzyło się na tych ziemiach wiele krzywd. Ale dlaczego ten pani chłopiec mieszka w Paryżu? Powinien być w Niemczech.

Nie wiem... — szepnęła. — On musiał jeszcze wiele in­nych rzeczy przeżyć. Jego wysłali tam, na te jego ziemie. I był u nas. I w Algierii. Walczył. Zabijał... — dorzuciła ciszej.

Zabijał... — powtórzył to słowo, jakby je odważał na precyzyjnym instrumencie. Czerwone słońce, przebłyskujące nisko między krzakami, zgasło całkiem. Ogarnął ich rudy mrok, na tyle jeszcze rzadki, że pozwalający widzieć ścieżkę i pnie drzew. Z daleka przed nimi dolatywać zaczęły głosy niewidocznych towarzyszy — musieli się do nich zbliżyć. Köstring mocno zmarszczył brwi. Ten niewinny romansik nabierał powagi i dramatyczności. Tamten chłopak nie mógł należeć do pokolenia jego chłopców, lecz kto wie, czy nie wywodził się z tego, z którym Herbert zetknął się w bunkrze koło Reichskanzelerei: z pokolenia zarażonego wojną, dla którego nie starczyło już wiosennej przygody...

Czy pani go kocha? — postawił sprawę jasno.

Kocham... — głos dziewczyny był cichy, lecz zabrzmiał stanowczością.

Lecz mówiła pani, że ta znajomość już nie istnieje...

Tak. On odszedł...

Pani jednak sądzi, że wróci?

Nie wiem. Ale... — w mroku nie mógł zobaczyć jej twarzy, dostrzegł tylko, że podniosła głowę poprzednio zwieszoną. — Jemu trzeba pomóc... On jest cały gniewem i nienawiścią... Jeżeli kogoś nie będzie przy nim... jeżeli ktoś mu nie pomo­że... — głos dziewczyny cichł z każdym słowem.

Co za historia? — myślał. O co tu naprawdę chodzi? O przy­ciągnięcie z powrotem chłopca, który odszedł? A może ona naprawdę wierzy w to, co mówi? Dziewczętom wydaje się często, że są potrzebne ukochanemu, aby go uchronić przed złem... Łudzą się, ale złudzenie narodzone jest z czystych uczuć. Zbyt spieszni jesteśmy w usuwaniu naiwności z serc młodych.”

Głosy przed nimi odzywały się znowu bliżej. Znajdowali się już za bramą, las rozstąpił się szerzej. Za chwilę podeszli do skraju wielkiej łąki, na której paliły się ogniska, a w ich blasku kręciły się ciemne sylwetki ludzkie. W osypujące się gwiazdami niebo bił razem z iskrami gwar, krzyk i śmiechy.

Pani sądzi, mademoiselle — zapytał — że to pani jest mu potrzebna?

Jemu jest ktoś potrzebny... — podjęła. — Ktoś, kto by go zrozumiał. Kto by mu współczuł. To niełatwo... On... On... jest taki... — Nie wyjaśniła do końca.

Chrząknął kłopotliwie, nie wiedząc, co dalej powiedzieć.

Jak pani na imię?

My.

Więc, mademoiselle My, nie chciałbym pani nic w tej chwili doradzać. Po powrocie z Chartres zatrzymam się dzień w Paryżu i postaram się zobaczyć z tym chłopcem. Wtedy będę wiedział, co pani powiedzieć. Bo przecież może się pani mylić. Kto wie, czy to jest człowiek naprawdę uczciwy...

Och, tak, na pewno! — zapewniła gorąco.

Nie mówię, że tak nie jest — uśmiechnął się. — Ale dziewczyna, gdy kocha, wielu rzeczy nie potrafi dostrzec. Skoro pani chce, abym jej dał radę... Chce pani tego?

Tak, proszę ojca. Bardzo o to proszę.

Jak on się nazywa? — zapytał zatrzymując się, bo już doszli do łąki, na której leżał obóz.

Cocha. Frank Cocha.

Cocha? To nie jest niemieckie nazwisko. I imię brzmi jakoś z angielska.

Rozłożyła ręce na znak, że tak jednak jest.

Tymczasem otoczył ich i wchłonął obóz. Znaleźli się w tłu­mie nawołującym się różnymi językami, hałaśliwym i weso­łym. W środku łąki szykowano miejsce na widowisko, które miało się odbyć wieczorem. W szerokim kręgu oświeconym dwoma ogniskami miały się kolejno popisywać śpiewem grupy: niemiecka, włoska i wietnamska. Zaraz też koleżanki zawołały My, aby szła z nimi na próbę. Herbert zbliżył się do swoich chłopców i patrzył z uśmiechem, jak wyciągają z ple­caków zabrane ze sobą tyrolskie stroje, w których mieli wy­stąpić. Wszędzie kipiała radość. Wśród młodych uwijał się ojciec Laurent. Był wszędzie: poganiał, zachęcał, cieszył się, klaskał w ręce. Jego czarne oczy pod gęstymi szczotkami brwi paliły się chłopięcym blaskiem. Köstring spoglądał na niego z podziwem. Choć był od ojca Laurenta młodszy, czuł się przecież o wiele starzej. Miał uczucie, jakby coś gniotącego leżało mu na barkach. Niby zwał cegieł z rozbitego domu.

Otworzył oczy. Pochylało się nad nim wiele twarzy. Przy­tomność wróciła natychmiast — od razu wiedział, gdzie jest. Leżał na trawie w cieniu kwitnącego różowo krzewu. Nad nim rozpościerało się pogodne niebo z jednym tylko obło­kiem żeglującym środkiem niby odbity od stada łabędź. Gło­wę przytrzymywały mu czyjeś ramiona; krąg głów otaczał go; szumiały głosy. Pośród twarzy schylonych nad sobą zo­baczył podeszłe czarnym zarostem policzki ojca Laurenta, okulary księdza Jana pod wielkim baskijskim beretem, spo­ważniałe nagle miny chłopców ze swej grupy. Mały Gerd tłumaczył coś krzykliwie ojcu Laurentowi. Ale jeszcze bliżej, tuż przy sobie, widział dwie poruszające się głowy o lśnią­cych czarnych włosach. Poznał od razu, że jedną z dziewcząt jest My. Rozmasowywała kłaczkiem pachnącej eterem waty ramię Herberta. Jej towarzyszka klęcząc obok trzymała już gotową strzykawkę podniesioną w górą zawodowym pielę­gniarskim gestem.

Siły wracały. Uśmiechnął się do otaczających go twarzy.

Ach, co ja narobiłem... — powiedział. — Przepraszam, bardzo przepraszam... Zemdlałem? Strasznie mi przykro...

Poderwał się, by usiąść. Ale natychmiast doznał takiego zawrotu głowy, że opadł z powrotem na ręce klęczących za nim ludzi. Znowu próbował się uśmiechnąć, zlekceważyć swą słabość. Ale ten uśmiech nie udał mu się. W oczach przed sobą dostrzegł zaniepokojenie. Wietnamska dziewczyna, któ­ra robiła mu zastrzyk, powiedziała:

Niech ksiądz się nie rusza, proszę. Niech ksiądz poleży spokojnie. Żadnego wysiłku.

Moje dziecko, nic mi nie jest — rzekł z lekkim zniecierp­liwieniem w głosie. Znowu chciał się dźwignąć, ale ona sta­nowczym gestem położyła mu dłoń na ramieniu.

Proszę się nie podnosić.

Usłuchał jej. Pamięć mu wracała. Przypomniał sobie, że omdlenie poprzedziły gwałtowne torsje. Poprzez rozprasza­jący się zapach eteru czuł gorzką, obrzydliwą woń. Zauważył, że My zmywa prędko gałgankiem jego sutannę.

Wyciągnął dłoń i dotknął nią czarnej głowy dziewczyny.

Jakże mi przykro... Czym się pani wywdzięczę, made-moiselle? Strasznie przepraszam wszystkich... — Pomiędzy głowami odnalazł twarz ojca Laurenta. — Ojca przede wszyst­kim przepraszam. To jakieś głupstwo. Proszę się mną nie przejmować. Zostawcie mnie w pierwszym domu przy drodze i idźcie dalej. Za godzinę nabiorę sił i dogonię was...

Mówiąc to tamtemu, zapewniał także samego siebie. Chciał wierzyć, że za godzinę wszystko będzie po staremu. Ale na­prawdę nie pamiętał, aby kiedykolwiek po ataku był taki sła­by. Dzisiejszego dnia od rana czuł się źle. Szedł z ogromnym wysiłkiem. Teraz ciało zdawało się nie mieć wagi: było wiotkie, tylko głowa kołysała się ciężko niby mechata kita na trzcinie. Także głos, choć Herbert usiłował mówić zwyczajnie, nie wzbijał się ponad szept. Z wysiłkiem odnajdywał francuskie słowa i klecił zdania.

Niech ksiądz nie mówi głupstw — teraz ojciec Laurent usiłował przekonywać go swoją złą niemczyzną. — Ksiądz musi pojechać zaraz do szpitala. Samochód będzie za chwi­lę. — Słów niemieckich zabrakło. Ojciec Laurent wrócił do mówienia po francusku. — Jedna z naszych sanitariuszek odwiezie księdza na miejsce.

Nie! Po co? To nie ma sensu — próbował protestować. — Ależ naprawdę... Jeżeli koniecznie upieracie się przy tym, aby mnie odesłać — dobrze. Ale pojadę sam.

Mowy być nie może! — Ojciec Laurent był samą stanow­czością. — Ja tu decyduję. Która z was, panienki, pojedzie z księdzem?

Ja! — usłyszał glos My. — Ja pojadę, proszę ojca!

Na drodze rozległ się warkot nadjeżdżającego auta. Z po­bliskiej zagrody wyjechała „Simca” czarna z białym dachem. Jeden z miejscowych gospodarzy zgodził się odwieźć Kö-stringa swoim wozem. Gruby niemłody chłop w kolorowej koszuli, która zaciskała się na jego masywnej szyi, wysiadł z auta i zbliżył się do kręgu otaczającego Herberta.

Gdzie jest chory? — zapytał, drapiąc w szpakowatych włosach wystających sztywno spod beretu.

Ojciec Laurent kazał się rozstąpić młodzieży. Chłop patrzył na leżącego Köstringa i dłubał w uchu.

Ktoś chyba zabierze się także? — powiedział. — Może być potrzebny.

Oczywiście — zapewnił ojciec Laurent. — Ale musi pan przywieźć tę panienkę z powrotem — wskazał na My. — Bę­dziemy dziś nocowali w Rambouillet...

W Rambouillet? Ah, bon. Zrobi się. A co jest temu panu?

Tymczasem Herbert z pomocą kilku chłopców usiadł wre­szcie na trawie. Nie słyszał objaśnień dawanych przez ojca Laurenta. Chłop powtarzał tylko: — Ah, bon! Ah, bon! — Potem rzekł: — Ça va. No to się pośpieszcie.

Czterech chłopców z niemieckiej grupy chciało przenieść Köstringa do auta. On jednak sprzeciwił się temu. Upierał się, że będzie szedł sam. Był pełen urazy do swego buntu­jącego się ciała. Wsparty na ramionach chłopców, usiłował wstać. Nie od razu mu się to udało. Gdy szarpał się, w gło­wie poczęło mu szumieć i ciemne płatki zawirowały przed oczami. Odsapnąwszy jednak, zdobył się na nowy wysiłek i tym razem dopiął swego: z trudem, potykając się, doszedł do samochodu. Tylne siedzenie w aucie było zdjęte, zastąpione prostymi deskami, na których chłop musiał wozić do miasta jarzyny lub bańki z mlekiem. Chłopcy wymościli deski swymi kocami. Herbert ledwo przecisnął się przez wą­skie drzwiczki. Za nim wskoczyła do samochodu My z torbą z czerwonym krzyżem zawieszoną na ramieniu. Właściciel wsiadł powoli, podciągając starannie spodnie na grubych udach. Zapalił papierosa, potem włączył motor. Wiele dłoni pożegnalnym gestem zaczęło uderzać o szyby wozu. Ojciec Laurent zajrzał do środka. Zawołał:

No to z Bogiem! Niech ksiądz szybko wydobrzeje...

Dziękuję, dziękuję... — odpowiadał, poruszając dłonią. Samochód ruszył. Wycieczka pozostała na drodze. My, przy­kucnąwszy przy tylnym okienku, mówiła:

Wszyscy machają rękami. Ojciec zrobił znak krzyża. O, jeszcze chłopcy biegną za autem. Już zostają. Jeszcze tylko Gerd biegnie. I on został. Kurz zasłonił wszystko. A teraz zakręt. Już nic nie widać.

Oderwała się od okna, przysiadła przy nim.

Może coraminy księdzu? — zaproponowała.

Zrobił przeczący ruch głową. Z tym nagłym odjazdem spadł na niego smutek, od którego nie był w stanie się uwolnić. Tak szybko wszystko poleciało. Wieczorem — przypomniał sobie — i długo w noc ciągnęły się występy poszczególnych grup. Miał jeszcze w uszach głosy, półśpiewane, półrecytowane me­lodie wietnamskie, wesołe piosenki włoskie. Na końcu każda grupa zaśpiewała pieśń religijną swego kraju. Polacy śpiewali: „O Panie, usłysz prośby nasze, ach, usłysz ten tułaczy śpiew...” Hymn skojarzył się w pamięci Herberta z jakimś wspomnie­niem, lecz nie mógł sobie uprzytomnić, jakim. W każdym razie wiedział, że słyszy go nie po raz pierwszy.

Po śpiewie wszyscy rozeszli się spać. Młodzież biwakowała w dwóch wielkich spichlerzach: w jednym dziewczęta, w dru­gim chłopcy. Choć po wieczornym pacierzu obowiązywała cisza, tego wieczoru śmiechy i krzyki nie ustawały. Bractwo było zanadto rozbawione. Z rękami pod głową Herbert leżał na słomie. Nad nim wznosił się spichlerz rozległy jak świąty­nia. Smugi blasku z elektrycznych latarek, którymi świecili chłopcy, przecinały mrok, odkrywały wysoko pod sklepieniem krzyżujące się belki, jeszcze bardziej pogłębiały przestrzeń. Różnojęzyczne okrzyki rozbrzmiewały wokoło.

Herbert słuchał ich niby dziwnej muzyki. I nagle spłynęła na niego łagodna, ale przejmująca radość. To była pierwsza wielka radość, jakiej zaznał od dnia opuszczenia seminarium; może nawet jeszcze dawniej. Przez te lata doznawał tylu klęsk... Wydawało mu się nieraz, że nie było nic, tylko klęski. Pod ich wpływem budziły się w nim wątpliwości: czy słuszna była jego decyzja? Postanowienie — tak oczywiste tam w obo­zie — gdy je zrealizował, poczęło go przytłaczać swoją niewy­konalnością. Praca w parafii nie była tym, co sobie wyobrażał. Młodzież nie stawała się taka, jaką chciałby ją widzieć. A prze­cież wydobywał z siebie wszystkie siły... „Kiedyż zobaczę jakiś rezultat?” — stawało tyle razy przed nim.

I nagle cala ta gorycz, z która bez przerwy musiał walczyć, odpłynęła. „Jestem śmieszny! — uświadomił sobie. — Cze­kam na rezultat. A cóż tu jest mojego? Nie jest ważne, pod czyimi palcami wyrasta sprawa, moimi, ojca Laurent, czy jeszcze kogoś innego. Ważne, że realizuje się.” Dzwoniące w pustym spichlerzu głosy brzmiały jak radosna odpowiedź. Błogosławieństwo braterstwa spłynęło naprawdę na tych młodych. „Czyż nie jest to znak dla mnie, który z uporczywą małodusznością ciągle się o niego upominam?”

Smugi lampek poczęły gasnąć. Krzyki przechodziły w ma­mrotanie, a wreszcie ścichły zupełnie. Chłopcy zasypiali. Herbert nie mógł spać. Leżał z oczami szeroko otwartymi. Jego serce galopowało, niby po wielu filiżankach kawy. Za­lewało go poczucie wdzięczności. — Boże, Boże — szeptał bezdźwięcznie — dziękuję Ci! Dziękuję Ci, Maryjo! — Zale­wała go serdeczność dla całego świata. Miał ochotę zerwać się, obudzić śpiących chłopców, mówić im o rozpierającym go entuzjazmie. Myśli, pomysły, projekty zapalały się jak race, wiązały w muzyczne frazy. — Boże, Boże — powtarzał — a ja się tak dręczyłem... — Krtań miał ściśniętą, po policzkach spływały mu łzy.

Naokół wszyscy spali. Słychać było tylko spokojne oddechy. Wreszcie radość utraciła swój gorączkowy charakter, prze­mieniła się w łagodne uczucie wdzięczności i bezpieczeństwa. Rozpalone policzki ostygły. Myśli uspokajały się. Stawały się coraz bardziej mgliste. Wreszcie niepostrzeżenie przyszedł sen.

Rano obudził się wesoły i szczęśliwy. Wieczorne uczucia pozostawały w nim niezatarte. Z zapałem zerwał się na nogi. Ojciec Laurent odprawiał tego dnia Mszę dla całej grupy, ale i Herbert chciał także odprawiać „swoją”. Gdy pod wielką lipą w kącie podwórza pochylił się nad Hostią, miał wrażenie, że jest to znowu tamta Msza odprawiana na stosie belek, pod­czas której niespodziewane dotknięcie zadecydowało o jego losie. Wydawało mu się, że to był znak. Potem zaczął czekać na drugi, trzeci i następne... Teraz pochylony czuł: Bóg zawo­łał go i ukrył się. Ukrył się, ponieważ zaufał mu. Im bardziej się ukrywa, tym bardziej ufa. Takie były zasady pedagogiki Bożej. Nie trzeba wyczekiwać z niecierpliwością na znak. Trzeba przyjmować czas, jak go przyjmował Jezus w Naza­recie...

Po Mszy i po śniadaniu ruszono w drogę. Herbert był ciągle wesoły, gotów śpiewać i krzyczeć, jak śpiewali i krzyczeli jego młodzi towarzysze. Po godzinie marszu poczuł się jednak bardzo zmęczony. Składał to na upał. Choć bronił się, zmę­czenie ssało go i zabijało w nim radość. Przyszedł nieubła­gany odpływ. Znowu wątpliwości zaczęły wysuwać się z za­kamarków mózgu...

Zlany potem, dysząc ciężko, dotarł do miejsca postoju. Za­ledwie pozbył się plecaka, dopadł go ból. Towarzyszyły mu gwałtowne torsje. Potem zemdlał.

A teraz jechał wolno, gdyż właściciel auta, zaniepokojony wyglądem wiezionego przez siebie człowieka, prowadził wóz ostrożnie. Köstringa dławił smutek. To, że musiał odjechać od młodzieży, że nie doszedł do miejsca pielgrzymki — na­bierało w jego oczach jakiegoś tragicznego znaczenia. Próżno powtarzał: „Niech będzie, jak chcesz, niech będzie, jak Ty chcesz...” Bez końca wyrażał zgodę na wolę Bożą, ale zaledwie to uczynił, na nowo wybuchał w nim żal.

My nie próbowała go zagadywać. Siedziała cicho, gotowa natychmiast pośpieszyć mu z pomocą. Od czasu do czasu pytała tylko, jak się czuje. Odpowiadał „dobrze” — i zaraz milkł. Musiał zstępować głęboko w siebie i tam toczyć walkę ze swym smutkiem. Gdyby nie radość, która wybuchła w nim poprzedniego wieczoru, może nie byłoby mu aż tak trudno. Wczorajszy wieczór rozbroił go, pozbawił odporności. Pra­cując w ciągu lat z zaciśniętymi zębami, codziennie odpowia­dał swym zawiedzionym nadziejom zapewnieniem, że tak być musi. Nawykł wreszcie do tej walki, jaką toczył każdego ran­ka i każdego wieczora. Musiał być — umacniał się w tym — jakiś sens tego czekania. Było ono okrutne, ale nauczył się patrzeć na nie jak na stan, który się nigdy nie skończy. I nagle — właśnie wczoraj — doznał olśnienia. Wydało mu się, że nie kończące się czekanie — minęło. Że przyszedł czas, kiedy można będzie zobaczyć. Ale ta radość trwała zaledwie noc. Potem przyszedł atak, olśnienie zgasło, a jego ogarnęła ciem­ność o wiele głębsza niż ta, w której przebywał poprzednio. Prawie czuł żal do Boga, że go wyrwał ze stanu trwania. „Dla­czego? — pytał poddając się martwo podrzutom samochodu.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego otworzyłeś przede mną nadzieję, która nie jest nadzieją? Czy i tego nie wystarczało, że byłem pozbawiony radości?” Całe jego życie... Ubiegłe lata przesuwały się pod zamkniętymi powiekami serią prędko zmieniających się obrazów. Ileż przegranych! Ile zawodów. Odejście Gerdy. Śmierć Hugona. Sprzeciw Oleńki, a potem jej śmierć. Pogłębiający się z roku na rok dramat klęski i tra­giczna świadomość zepchniętego w przepaść narodu...

Gwałtowny bieg wydarzeń zastąpiła cisza ośnieżonego lasu. W tej ciszy wydało mu się, że odradza się nowym czło­wiekiem. Umocniły go w tym przekonaniu rozmowy w pod­moskiewskim obozie. Gdy powrócił, znalazł się. w semina­rium. Przetrwał je. I wtedy zaczęły się dni czekania. Lata całe...

To nieprawda, że pogodził się z tym czekaniem! Usiłował być cierpliwy, ale każdego dnia odnajdywał w sobie przeko­nanie, że już się ono kończy. Skoro Bóg zawołał na mnie, myślał, musi przyjść chwila, gdy moja praca zacznie przyno­sić owoce. Bo inaczej trzeba by powiedzieć, że w samej jego decyzji był błąd. A przecież to było niemożliwe. Nie decydo­wał sam. Jego decyzję podtrzymali kierownicy duchowni obdarzeni specjalnymi łaskami. Jeżeli oni powiedzieli, że może być księdzem, był to dowód powołania. Więc dlaczego potem wszystko przelewać się zaczęło przez palce?

Doleciało go pytanie:

Jak się ojciec czuje?

Otworzył powieki. Wietnamska dziewczyna klęczała po­chylona nad nim. W jej oczach był niepokój. Całym wysiłkiem woli przymusił się do uśmiechu.

Dobrze...

Już jesteśmy, proszę ojca, w mieście. Ale taki ruch. Trze­ba czekać na każdym skrzyżowaniu.

Nic nie szkodzi...

Ojciec nie czuje się słabo? Nie ma żadnych bólów?

Nie. Zupełnie nic.

Przestraszyliśmy się wszyscy. I teraz się przestraszyłam. Ojciec miał taką dziwną twarz...

Och... Dziękuję pani bardzo, mademoiselle...

Czy ojca nie męczy rozmowa?

Nie. Już nie...

Lecz po tym zapewnieniu zapadło znowu milczenie. Wła­ściciel auta to nagle dodawał gazu, zobaczywszy przed sobą odcinek wolnej drogi, to znowu gwałtownie hamował. „Sacré nom! — klął mijanych szoferów. — Idiot! Completement cinglé, he!” Tamci nie pozostawali mu dłużni w odpowiedzi. Hałaś­liwa atmosfera Paryża wchłaniała czarną „Simkę” z jadącymi w niej ludźmi.

A jednak może to właśnie ta atmosfera kazała Herbertowi obudzić się nagle ze swych rozmyślań i dostrzec — niby coś nowego — siedzącą obok dziewczynę. Odezwał się w nim wyrzut; „Rozżalałem się nad sobą, a tymczasem ta mała cze­ka na moją pomoc...” Tyle razy postanawiał: nie gonić za nadzwyczajnościami i brać się za to, co życie — to znaczy Opatrzność — stawia samo na naszej drodze; szukać w zro­bieniu czegoś dla drugiego zapełnienia pustki, jaka powstała w nas samych. Ileż to razy podejmował decyzję, aby tak właśnie postępować. A gdy przyszło co do czego, zapominał o postanowieniach.

Zapytał:

Więc on się nazywa Cocha? Czy tak pani mówiła, ma-demoiselle?

Poderwała się. W jej oczach błysnął płomyk wdzięczności. Nie śmiała mu przypomnieć o obietnicy, ale na pewno mo­dliła się w duchu, by do niej wrócił. Stanęło przed nim: przej­muje się moim zasłabnięciem; lecz kto wie, czy dla tej małej Wietnamki nie jest ono przyczyną bardziej usprawiedliwio­nego niepokoju? Dobrze pamiętał jej głos, gdy mówiła o tym chłopcu...

Tak — przytwierdziła żywo — tak. Cocha. Ale... Potrząśnięciem głowy oddalił jej skrupuły.

Niech pani, mademoiselle — poprosił — napisze mi na kartce jego imię, nazwisko i adres miejsca, gdzie mogę go znaleźć. Proszę napisać zaraz, teraz. O, tak. A teraz niech pani odepnie lewą kieszonkę plecaka, wyjmie stamtąd mój brewiarz i włoży do niego kartkę... Dziękuję.

To ja, proszę ojca, powinnam dziękować.

Nie, ja. Skoro ten pani chłopiec jest Niemcem, ta spra­wa należy do mnie...

Poczuł się naprawdę trochę lepiej. Odżyła w nim energia. Myślał: To jakieś głupstwo: powiedzą, że mi nic nie jest, wypuszczą a wtedy zajmę się tą sprawą. — Gniew, jaki czuł zmniejszył się; wątpliwości przycichły i poukrywały się. — Dobrze — postanawiał — zajmę się odnalezieniem tego chłop­ca. Przecież nie będę leżał w szpitalu? Zrobią mi zastrzyk a potem zwolnią. Poszukam sobie jakiegoś taniego hotelu Oczywiście w Quartier. Powłóczę się po Paryżu. Właściwie mało go znam. Wtedy, w czasie wojny, wyglądał całkiem ina­czej...”

Kiedy jednak zatrzymali się przed szpitalem i Herbert szarpnął się, by powstać, okazało się, że nie zdoła tego uczy­nić. Gniew odezwał się znowu. Zagryzając wargi, zżymał się na siebie. Widok pielęgniarzy z noszami, którzy pojawili się przy „Simce”, pogłębił jego rozdrażnienie. Tego tylko brako­wało! Nie mógł jednak protestować: nie był w stanie o włas­nych siłach wydobyć się z samochodu. Położono go na nosze i wniesiono do gmachu. Słyszał na kafelkowej podłodze mięk­kie kroki niosących go ludzi. Obok noszy szła My, dźwigając jego plecak. Po chwili stanęli przed gabinetem dyżurnego lekarza. Spoza kłapiących drzwi z matową szybą wyszedł męż­czyzna w fartuchu, ze stetoskopem zawieszonym na szyi. Był niewysoki: blondyn w okularach, o przerzedzonych włosach. Grube wargi miał wydęte, co nadawało jego twarzy wyraz znudzenia i pogardy. Chwilę, nie powiedziawszy ani słowa, patrzył na leżącego Herberta, potem gestem kazał pielęgnia­rzom wejść do gabinetu. Za noszami ruszyła My. Ale lekarz zastąpił jej drogę.

A pani dokąd, mademoiselle?

Köstring usłyszał jeszcze, jak dziewczyna zaczęła opowia­dać lekarzowi o jego zasłabnięciu: potem jednak wahadłowe drzwi zatrzasnęły się. Pielęgniarze przenieśli go z noszy na niską kozetkę. Za chwilę stanęła przy nim pielęgniarka z for­mularzem i zaczęła spisywać personalia Köstringa. Drzwi kłapnęły, wszedł doktor. Za nim pielęgniarz wniósł plecak Herberta. Chory z żalem pomyślał, że nie dano mu pożegnać się z My.

Lekarz umył ręce i zbliżył się do kozetki z miną, która wciąż zdawała się wyrażać zblazowanie. Przysiadł na niskim sto­łeczku.

Pan mówi po francusku? — zapytał.

Tak...

Bon. No i co? Mówiła ta żółta dziewczynka, że pan za­słabł na wycieczce. Czy to pierwszy raz zdarza się panu taka historia? Zemdlenie i torsje, tak? Bon, bon... Zaraz popatrzy­my...

Choć jego gesty, podobnie jak mina, sprawiały wrażenie, że jest znudzony swoją pracą, badał Köstringa długo i sta­rannie. Co chwila rzucał jakieś krótkie, niezrozumiałe dla Herberta uwagi, które stojąca za nim pielęgniarka zapisywała. W końcu wstał, sięgnął po papierosa.

Yvonne — powiedział — zajmij się odstawieniem pa­cjenta na salę nr 112. Rozumiesz? Wszystko, co poleciłem, ma być zastosowane. Roentgen i tak dalej. — Teraz zwrócił się do Köstringa. — Zatrzymamy pana na obserwację na kilka dni. — Ton głosu był opryskliwy. — Tak trzeba. Jest pan osła­biony. Potem będzie wszystko dobrze... — ostatnie zdanie miało ton zawodowej pewności siebie. — Tam na sali 112 są zakonnice — dorzucił. — Myślę, że będzie pan zadowolony, co? Tej małej Chince powiedziałem, aby przyszła za trzy dni, ale ona mówiła, że wraca do Paryża później...

Tak. Ona mi nie jest potrzebna, panie doktorze. Jestem pewny, że mi siły zaraz wrócą i nie będzie pan miał nawet ochoty trzymać mnie tak długo.

Zobaczymy, zobaczymy. Pogadamy o tym jutro. — Kö-string wyczuł, że przymrużone oczy lekarza patrzą na niego uważnie spoza okularów. Ręce doktor trzymał w kieszeniach fartucha, papierosa w kąciku ust. — Do czego pan się tak śpieszy? — zapytał jakby z ironią w głosie.

Nie znoszę bezczynności — przyznał się z uśmiechem.

Bardzo niesłusznie — lekarz skrzywił się. — Co za sens gonić za czymś całe życie? Carpe diem, co? Oczywiście — wy to chcecie robić w inny sposób. Ale na jedno wychodzi — prawie pogardliwie machnął ręką. — Yvonne! — krzyknął na pielęgniarkę. — Vite! Vite!

Pielęgniarze pomogli się Herbertowi rozebrać, potem za­brali go na wózek. Przewieziono go windą na piętro. Jechał długo korytarzem, aż wreszcie wtoczono go do jasnej, dużej sali. Stało w niej kilkanaście łóżek. Leżący na nich mężczy­źni z apatią patrzyli na przybysza. Ich twarze były zgaszone. Między łóżkami kręciły się dwie zakonnice w wielkich kor­netach sióstr miłosierdzia. Teraz jedna z nich podeszła do Herberta, dopilnowała przeniesienia go z wózka na łóżko, odebrała od siostry Iwony kartę, na którą przez chwilę z uwa­gą patrzyła.

Pan zostaje u nas na obserwacji? — zapytała.

Jestem księdzem... — poprawił ją.

Spojrzała na niego, jakby zaskoczona tym oświadczeniem.

Naprawdę? Księdzem katolickim? — Zmieniła ton, była teraz uradowana. — Bardzo się cieszę! Oczywiście nie dla­tego, że ksiądz się znalazł w szpitalu. To by nie było uprzej­mie, prawda? Ale to dobrze, że przewielebny ksiądz trafił właśnie tu, na naszą salę. Ci ludzie — potoczyła dyskretnym spojrzeniem po leżących na łóżkach mężczyznach — są tacy obojętni dla spraw wiary. Nie chcą pamiętać, co będzie, gdy staną przed sądem Najwyższego. A my, ksiądz pojmuje... Doktor stanowczo nam zabronił... Musiałyśmy przyrzec...

Lecz to jest sala obserwacyjna?

Tak... — potwierdziła znowu, spoglądając na niego tro­chę zdziwionym wzrokiem. — Doktor nic księdzu nie mówił?

O czym?

Ach, nic, nic! — mówiła teraz lekko, prawie wesoło. — Nasz doktor lubi czasami żartować. Niestety — ściszyła głos — to ateusz... — Westchnęła, ale zaraz wróciła do poprzed­niego tonu: — Poza tym to bardzo przyzwoity człowiek. Sam żądał, abyśmy zaopiekowały się tym skrzydłem szpitala. Ro­bimy, co możemy, choć nas jest niewiele. Ksiądz wie — zno­wu przeszła na szept — powołanie... — Znowu westchnęła. Zapytała: — Ksiądz z Alzacji pewno?

Nie, proszę siostry, z Niemiec.

Z Niemiec? — zdziwiła się. — Nie było tu u nas nikogo z Niemiec od czasu wojny. Ale w czasie wojny mieliśmy tu Niemców. Bo ja już wtedy tu pracowałam, proszę księdza. Nawet pielęgnowałam pewnego niemieckiego generała. Pa­miętam, że jego żona przyjeżdżała do niego z Niemiec. Wtedy byłam na oddziale chirurgicznym.

Ja także byłem tu w Paryżu w czasie wojny — powie­dział.

Jako kapelan wojskowy?

Przemilczał to pytanie. Siostra nie powtórzyła go zresztą. Otworzyła małą szafkę koło łóżka i układała w niej przed­mioty wyjęte z plecaka Herberta.

Tu — objaśniła — będą leżały drobiazgi przewielebnego księdza. Ja się nazywam siostra Maria. Opiekuję się tą salą razem z siostrą Teresą, o tą, która stoi teraz przy tamtym łóżku. A na noc przyjdzie siostra Klaudia. We trzy zajmujemy się tą i sąsiednią salą. Tu więcej roboty niż gdzie indziej. Czy jeszcze mogę czym służyć wielebnemu księdzu?

Chciałbym się dowiedzieć, ile czasu na ogół leżą tu ludzie na obserwacji. Doprawdy, nie miałbym ochoty pozostawać w szpitalu zbyt długo. Mam w Paryżu do załatwienia pewną sprawę, a potem muszę zaraz wracać do siebie. Siostra ma niewątpliwie praktykę pod tym względem.

Zwróciła na niego wzrok, poprzednio po zakonnemu dy­skretnie utkwiony w przestrzeń.

Doktor nic księdzu nie powiedział?

Wspomniał o kilku dniach. Zrobiła nieokreślony ruch dłonią.

Trudno mi odpowiedzieć wielebnemu księdzu. Rozmaicie bywa. Doktor nigdy nie określa z góry czasu przebywania na obserwacji, Na ogół to trwa dość długo. Trzeba przeprowadzić wiele badań, a to wymaga czasu...

Mnie jednak nic nie jest! Jakiś głupi przypadek. Przy­puszczam — dlatego, że byłem ostatnio trochę przepraco­wany...

Znowu rzuciła na niego szybkie spojrzenie.

Nie wiem, nie wiem, naprawdę nie wiem, proszę wie­lebnego księdza. Niech mi ksiądz wybaczy. Muszę już iść po­móc siostrze Teresie.

Odeszła furkocząc długą do ziemi spódnicą. Herbert wy­ciągnął się na łóżku, przymknął oczy. Po chwili przyszedł na niego sen, ale niespokojny i męczący, pełen majaków.

Bez przerwy musiał walczyć ze sobą, by się nie dać opa­nować przygnębieniu. Ten szpital był dla niego koszmarem. Po latach aktywnego, gorączkowego nawet życia znalazł się w pustce wolno przetaczających się godzin. Leżał, niezdolny nawet do czytania, usiłując naciskiem woli przyśpieszyć bieg leniwie cieknącego czasu. Odżyłe wspomnienia przeżyć szpi­talnych z okresu wojny wzmagały udrękę. Po pobycie w szpitalu w Krasnymstawie, gdzie znalazł się uciekłszy z niewoli, po pobycie w Kostrzyniu, gdzie przebywał zimą czterdzie­stego czwartego, szpital pozostał w jego pamięci miejscem bolesnych rozpamiętywań i męczącej beznadziejności.

Czuł się tu jak w więzieniu. To było miejsce, z którego nie można było uciec. Gdy wchłonęła go sala szpitalna — po­dobnie jak wtedy, gdy zamknęła się za nim brama z drutów — wszystko, co było szukaniem i odnajdywaniem, przemie­nianiem swego losu, walką o coś — skończyło się. Leżał bezsilny, zależny od drugich. Zabrano mu jego ubranie, nie mógł odejść. Karmiono go jakimiś pastylkami, robiono mu zastrzyki, pobierano krew...

W pracy parafialnej zdarzało mu się nieraz odwiedzać miejscowy szpital. Lecz nawet przychodząc tam w roli kape­lana, doznawał wstrząsu. „Może ci ludzie — myślał potem — nie reagują w taki właśnie sposób na życie szpitalne?” Od­wiedzani najczęściej zdawali się być zadowoleni z miejsca, w którym się znaleźli. W szpitalu mogli odpocząć po swych całodziennych harówkach; dbano tu o nich, usługiwano im, zabiegano o ich zdrowie. Ludzie, którzy całe życie służyli drugim, a sami nigdy nie zaznali od innych żadnej troskli­wości, w szpitalu odnajdywali jej namiastkę. U siebie byliby wobec choroby całkowicie bezsilni; czuliby grożącą im śmierć. W szpitalu wydawało się im, że są ocaleni...

On jednak nie podzielał ich przekonań. Szpital nie wyda­wał mu się miejscem ratunku. Przeciwnie — przygniatała go atmosfera nasiąkłych zapachami lekarstw korytarzy, sal, któ­re natychmiast po wywietrzeniu napełniały się na nowo za­duchem potu, moczu i posiłków; atmosfera odgłosów: stęka­nia, jęków, charczeń, bulgotów i szpitalnych rozmów, będą­cych drobiazgowym roztrząsaniem każdej funkcji organizmu. Przemagał się i siadał przy łóżkach chorych. Czasami spo­wiadał ich, ale zawsze, po trochu, rozmawiał z nimi. Opowia­dali mu — rzecz oczywista — o swych chorobach, o leczeniu, o posiłkach szpitalnych. Mlaskali na wspomnienie innego, gdzieś dawniej spożywanego jedzenia; to jedno nigdy nie mogło ich w szpitalu zadowolić! Poza tym wydawali się radzi, że odbywają szpitalną kurację. A on miał ochotę życzyć im jednego: by umierali w domu. Bodaj w opuszczeniu, ale na własnych śmieciach!

Co parę godzin jedna z sióstr zabierała Herberta na jakiś zabieg. Prześwietlano go, robiono mu morfologię, opad krwi, analizy. Wróciwszy z zabiegu kładł się z powrotem do łóżka i leżał udręczony, co parę minut zbliżając do oczu zegarek. Po dwóch dniach wydawało mu się, że wszystko jest lepsze niż dalsze leżenie na tej sali. Gdy siostra Maria przyszła do niego wieczorem z termometrem, powitał ją wybuchem:

Doprawdy, to nie ma sensu, abym tu dłużej leżał! Ile jeszcze czasu będą się ciągnęły te badania? Niech siostra mi powie...

Stała przed nim z podniesionymi w górę rękami, oszoło­miona gwałtownością jego pytań, — Wielebny ksiądz ma gorączkę...

Nie mam gorączki! — ofuknął ją z nieoczekiwaną dla samego siebie porywczością. — Czuję się znakomicie. Nic mi nie jest! Dlaczego doktor mnie tutaj trzyma?

Ksiądz jest słaby... — próbowała go uspokoić.

Ależ nie, proszę siostry, wcale nie jestem słaby! Mogę chodzić. Niech siostra zobaczy...

Ubrany w szlafrok, spacerował przed nią gwałtownym kro­kiem. Może sprawiło to podniecenie, ale czuł się w tej chwili zupełnie dobrze.

Chodziła za nim potrząsając rękami, jak kokosz trzepiąc skrzydłami nie opuszcza dziewczyny niosącej ziarno.

Wielebny ksiądz zaszkodzi sobie — perswadowała.

Nie, nie... Nic mi nie jest! Proszę, niech siostra pójdzie zaraz do pana doktora i powie mu, że nie chcę tu dłużej po­zostawać. Niech mnie zwolni. Bardzo proszę, nich siostra to zrobi...

Kiwnęła głową na znak zgody i odeszła bez słowa. Herbert nie mógł się zmusić do powrotu do łóżka. Wyszedł na kory­tarz. Ruch uspokajał go nieco, a może po prostu zwalniał od myślenia. Przyjechały wózki z obiadem. Ale zapach jedzenia wywoływał w Köstringu takie obrzydzenie, że oddalił się w od­legły zakątek korytarza, gdzie nie było drzwi do ogólnych sal z chorymi, a jedynie separatki i składziki podręczne. Panował tu półmrok, ponieważ paliły się jedynie oszczędnościowe żarówki. Nikt po korytarzu nie chodził: pacjenci jedli obiad, słuchali radia lub rozmawiali. Teraz wieczorem ci ludzie, ogarnięci cały dzień apatią, ożywiali się, a nawet nabierali humoru.

Herbert spacerował już dobry kwadrans tam i z powrotem po korytarzu. „Nie położę się, póki mnie stąd nie wypuszczą” — powziął niedorzeczne postanowienie. Nagle, gdy tak szedł, wymachując rękami w dyskusji z samym sobą, tuż obok niego pojawiła się biała postać. Lekarz miał pantofle na miękkiej podeszwie, toteż zbliżył się bez szelestu. Zrównawszy się z Herbertem, nie stając podsunął mu otwartą papierośnicę:

Papierosa?

Ach, to pan, panie doktorze? Dziękuję. — Przez chwilę trwał ceremoniał dzielenia się. ogniem. — Właśnie prosiłem siostry...

Słyszałem — przerwał mu lekarz, ruszając w powolny spacer u jego boku. — Siostra przybiegła do mnie wzburzona Pan chciałby od nas uciekać, czy tak?

Jestem zupełnie zdrów. To była jakaś chwilowa nie­dyspozycja.

Hm... Tak pan sądzi?

Tak. A pan doktor co myśli?

Nic Lekarz myśli, gdy koniecznie musi myśleć. Trzymam się teorii: człowiek jest chory, kiedy się uważa za chorego. Przedtem nie należy mu się narzucać. To tak, jakby bank chciał gwałtem wymieniać banknoty na złoto, choć ich posia­dacze wcale sobie tego nie życzą... Co? Jak się panu podoba takie porównanie?

Dowcipne i trafne. Ale człowiek ma chyba instynkt, któ­ry mu mówi, kiedy jest zdrów, a kiedy chory...

Lekarz szedł jakiś czas w milczeniu, przyglądając się spod oka Köstringowi.

Może pan ma i słuszność — stwierdził. — Pan wraca do siebie?

Za parę dni.

W takim razie rzeczywiście... Czy jest pan pod stałą opieką jakiegoś lekarza?

Köstring, któremu zgoda lekarza wróciła od razu humor, roześmiał się.

A po co, panie doktorze? Sam pan powiedział, że nie na­leży bez potrzeby wymieniać banknotów na złoto. Czuję się zdrów i to jest najlepszym dowodem mego zdrowia. Bo jakieś tam głupie niedomagania od czasu do czasu się nie liczą. Ostatecznie dobiegam czterdziestki, a za sobą mam całą woj­nę na linii, nie licząc dwukrotnego pobytu w niewoli rosyj­skiej...

Lekarz zatrzymał się. Mrugając powiekami spoglądał na Herberta.

Dwa razy? — zapytał jakby z niedowierzaniem. — I dłu­go?

Za pierwszym razem kilka miesięcy; za drugim trzy lata...

Hm... I jakież wrażenia wyniósł pan stamtąd? Köstring zrobił wymijający ruch ręką. Na takie pytanie nie było łatwo odpowiedzieć jednym krótkim słowem.

Niewola — podjął po chwili namysłu — jest niewolą. Wydaje mi się jednak, że niewola połączona z pracą, nawet ciężką pracą, pomimo pozorów przeciwieństwa jest czymś znośniejszym niż przebywanie w higienicznym więzieniu, gdzie człowiek skazany jest na pozostawanie ze swoimi my­ślami. Poza tym...

Chciał jeszcze mówić, ale urwał zauważywszy, że lekarz go nie słucha. Szedł obok Herberta z rękami założonymi z tyłu, lekko zgarbiony.

No tak, tak... — powiedział mechanicznie. Musiał się zamyślić. Zatrzymał się. — Więc — powiedział — skoro pan chce uciekać, to w takim razie do jutra. Koło południa, po obiedzie zwolnię pana. Dobrze? Jeszcze może wtedy poroz­mawiamy chwilkę, jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu.

Herbert wrócił na salę w nastroju zupełnie innym niż ten, w jakim z niej wychodził. Szpital od razu przestał być dla nie­go więzieniem z zamkniętą bramą. Lecz natychmiast z uświa­domieniem sobie tego pojawiły się w nim wyrzuty: czy za­miast tak roztkliwiać się nad sobą, nie powinien się był zająć leżącymi obok ludźmi? Tak było zawsze. Zaledwie minęła chwila przygnębienia, już zdawał sobie sprawę z tego, że był to czas, w którym mógł zrobić wiele, a nie zrobił nic...

Z mocnym postanowieniem naprawienia swego zaniedba­nia rozejrzał się po sali. Znajdowało się w niej dwadzieścia łóżek. Leżeli na nich mężczyźni przeważnie niestarzy, lecz o twarzach zmiętych i jakby przemęczonych, podobnych do twarzy ludzi zapełniających nocą dworce kolejowe. Podrze-mywali w dzień, ożywiali się wieczorem, a nocą przeważnie nie spali. Budząc się słyszał, jak się przewracają z boku na bok, jak stękają, pojękują, wstają, wychodzą na korytarz. Gdy rano przychodziły siostry dziennej zmiany, witano je tysiącem skarg i próśb: „Siostro, nie spałem! Siostro, proszę o jakiś uśmierzający środek... Siostro, dziś na noc musi mi siostra dać coś uspokajającego!” Siostry przynosiły tacę ze specyfi­kami i rozdzielały je szczodrze.

Sąsiadem Herberta był przystojny mężczyzna ubrany w ele­gancką pidżamę. Bez końca przerzucał niezliczone numery „Paris-Match”, „Elle”, „Life” i „Illustrated” leżące na jego kołdrze. Raz po raz spoglądał na zegarek, jakby na coś cze­kał. Herbert spróbował nawiązać z nim rozmowę. Po chwili tamten rozgadał się. Był to właściciel małej dotychczas fa­bryczki w Chaville, która jednak w tych dniach miała się prze­stawić na wielką produkcję.

Wstawiłem nowe maszyny — mówił ożywiając się z każ­dym słowem — zaangażowałem robotników, opłaciłem pa­tenty... — Usiadłszy na łóżku, gestykulował. — Stoję, proszę pana wobec wielkiej szansy wyjścia na rynek. Dotychczas czym byłem? Niczym! Jednym z wielu. Każdego dnia mogła mnie zniszczyć konkurencja. Teraz ja będę mógł wykończyć tamtych. Przygotowałem olbrzymią kampanię reklamową. W każdym piśmie będzie o taki, proszę pana, rysunek... — wyciągnął szkic i pokazał Herbertowi. — Zawsze ta sama sylwetka kobieca. Pan wie, to jest Sylwia z Folies Bergères. Zapłaciłem kupę forsy za ten biuścik. Ładny, co? Upewniam pana, za pół roku moje produkty będą równie popularne jak „Vache-qui-rit”... Będą!... Powinny być! Ale pech chce, że ja tu leżę, a produkcję puszcza w ruch mój szwagierek. Nieste­ty — człowiek bez żadnego zmysłu do handlu. Dobrze zjeść, to potrafi. Ale pracować! Idiotyczny pech! Kilka tygodni temu pojawiły się jakieś bóle, tu i tu... Nie przywiązywałem do tego znaczenia. Ale lekarz kazał mi pójść na obserwację. Ach, ci lekarze! Umieją tylko robić głupie miny. Ale leczyć? To szarlatani, proszą pana! — Mężczyzna podniecał się coraz bardziej swymi słowami. — Leżę tu już drugi tydzień i ciągle nie wiem, co mi jest. Robią to rozmyślnie, słowo daję! Złości ich, że leżę w szpitalu. Woleliby, żebym płacił bajońskie sumy za pobyt w ich prywatnej klinice. Ale niedoczekanie! — Za­cisnął pięść i wymachiwał nią w powietrzu. — Nauczę ich! Tylko że tymczasem szwagierek, psiakrew, kładzie mi robotę. Pech, proszę pana! Siostro! Siostro! — zaczął wołać, widząc przechodzącą przez salę siostrę Teresę. — Prosiłem przecież siostrę o coś uspokajającego. Znowu nie będę spał w nocy. Proszę siostry, ja bardzo proszę...

Później, gdy większość chorych zgromadziła się przed ekra­nem aparatu telewizyjnego, Köstring spróbował rozmowy ze swym sąsiadem z drugiej strony. Był nim malarz dotknięty chorobą gardła, która zmieniała jego głos w tajemniczy szept. Człowiek miał lisią, wąską twarz, przedłużoną jeszcze o płową, wyciągniętą w szpic brodę. Na samym początku rozmo­wa natrafiała na trudności: malarz, który wiedział, że Köst-ring jest księdzem, oświadczył z góry, że jest niewierzącym i nie ma zamiaru słuchać żadnych „nawracań”. Potem jednak dał się namówić na dyskusję nad tym, co nazywał „idiotycz­nym urządzeniem tego świata”.

Wszystko to jest — zapewniał namiętnym szeptem — absurd, bezsens i niepotrzebne marnotrawstwo energii. Żyje­my w jednym wielkim szpitalu wariatów. Cóż pozostaje czło­wiekowi innego do roboty — szemrał gniewnie — jak tylko protestować, protestować i jeszcze raz protestować?

Mówił z taką namiętnością, że aż ślina ubiła się w pianę i osiadła w kącikach bezkrwistych ust. — Obowiązkiem czło­wieka jest — zapewniał — umrzeć z protestem na ustach. Człowiekowi nie wolno skapitulować. Nic nie powinno być uznane, nic nie powinno być zaakceptowane. Oczywiście naj­wyższą formą protestu jest sztuka prawdziwa, a nie idiotycz­ne małpowanie idiotycznej rzeczywistości.

Mianem artysty — mówił — można obdarzyć jedynie człowieka, który wydobywa spod naskórka pozorów auten­tyczną i przewrotną treść, niedostępną oczom mieszczańskiego odbiorcy. Pan jako czciciel dogmatów nie zgadza się na pew­no ze mną. Katolicyzm w sztuce to naturalizm! Rubens! Jatki mięsa! Kolorowe fotografie! Nawet Dali nie umie od tego uciec. Wprawdzie katolicy usiłują twierdzić, że Kościół uznał prawdziwą sztukę, gdy wpuścił w swoje mury Rouaulta, Lam-bert-Ruckiego, Matisse’a. Ale to jest zwyczajny podstęp — wyciągnął przed sobą rozcapierzoną dłoń i potrząsnął nią. — Kościół nieraz ulega przemocy, by ją potem rozłożyć. Kościół jest jak Chiny. To by było straszne, gdyby te dwie „instytucje” połączyły się kiedyś.

Na ekraniku aparatu telewizyjnego widać było futbolistów uganiających za piłką po polu. Spiker denerwującymi okrzy­kami podniecał patrzących. — Maintenant c’est Kopa! Kopa mene le jeu... Regardez! regardez! Ah, quel coup formidable! — Postaci w pidżamach i w szlafrokach podskakiwały na tabo­retach. Malarz ciągnął swój wywód matowym głosem, z go­rączkową żarliwością. Na ścianie po przeciwnej stronie sali czerwieniła się lampka przed obrazkiem świętej Teresy...

Ubrawszy się i spakowawszy udał się do gabinetu lekarza. Doktor siedział w głębokim skórzanym fotelu ze swoją zwykłą zniechęconą miną i paląc papierosa przerzucał „Le Fi­garo”. Na widok wchodzącego Köstringa odłożył gazetę i za­prosił go, by usiadł na takim samym fotelu stojącym naprze­ciw.

Więc żegnamy się? — powiedział z lekko ironicznym przechyleniem głowy.

Tak — Köstring uśmiechnął się. — Chciałem podzięko­wać panu doktorowi za opiekę i staranie...

Och — lekarz, odchyliwszy głowę do tyłu, z precyzją wypuszczał dym nosem — opieka lekarska jest dziś tylko fun­kcjonowaniem właściwego urzędu. Nie ma mowy o żadnych zasługach czy czymś podobnym. Świat potrzebuje ludzi zdro­wych, tak jak domaga się dobrych bruków, przekopów pod skrzyżowaniami. Oczywiście urząd funkcjonuje o tyle, o ile jest w stanie funkcjonować.

Lecz funkcjonuje chyba coraz lepiej? — zauważył Köst-ring, — Wynalazki w dziedzinie medycyny...

Lekarz skrzywił się. Zamknął oczy, zacisnął powieki, aż górna część twarzy pod okularami zamieniła się w gęstą sieć zmarszczek.

I tak, i nie — powiedział. — Z jednej strony medycyna zdobyła sobie środki wielkiego działania — antybiotyki. To prawda. — Zatarł dłonie. — Lecz równocześnie w wielu z nas rodzi się podejrzenie, iż te wszystkie cudowne lekarstwa osła­biają przyrodzoną odporność człowieka.

Jak to pan doktor rozumie? — zapytał Herbert. Lekarz zrobił ręką trzymającą papieros spiralny ruch w górę.

Po prostu. Człowiek wierzy w specyfiki, przestaje wie­rzyć w siebie. Kiedyś przetrzymywano najgroźniejsze cho­roby siłą woli. Dziś pacjenci wszystkiego oczekują od nas.

A panowie? Parsknął pogardliwie.

Potrafimy pomagać naturze, nic więcej. Na tym polega cała sztuka. Niech mi pan uwierzy: nie ma żadnych „cudow­nych” lekarstw! Ich cudowność zawiera się w tym, że czło­wiek, uwierzywszy reklamie, wprowadza w ruch swoją wła­sną autoterapię.

Czy to miałoby znaczyć — zapytał Köstring — że czło­wiek współczesny traci przywiązanie do życia?

Lekarz zamyślił się.

Coś takiego istnieje na pewno — przyznał po chwili. — I to w skali dość szerokiej. Nie jestem filozofem i nie powi­nienem mieć na te sprawy czasu. Czy przeczytał pan coś Toynbee’go?

Coś niecoś...

Jak panu odpowiada teza o samobójstwie cywilizacji?

Ciekawa. Bardzo chrześcijańska, dodam, choć Toynbee nie zawsze jest dostatecznie ortodoksyjny. Daje ona klucz do zrozumienia, dlaczego wszystkie cywilizacje wymierały i wymierają, a jedna jedyna trwa.

Swoje małe dwa tysiące lat! Cóż to, dajmy na to, w po­równaniu z trwaniem cywilizacji egipskiej?

Na pozór niezbyt wiele. Lecz jest faktem, że cywilizacja „w zetknięciu” przeżywa się szybciej niż cywilizacja „izolo­wana”. A jednak cywilizacja chrześcijańska, choć nie była izolowana i narodziła się w samym centrum wpływów innych cywilizacji, nie przeżyła się i żyje.

I rozkłada się!

Bez przerwy. Nawet popełnia samobójstwa — w tym sensie, w jakim mówi o tym Toynbee. A jednak odzyskuje na nowo wolę życia, przełamuje wewnętrzne sprzeczności, odra­dza się, zmartwychwstaje...

Lekarz zaśmiał się kostycznie.

Przyroda nie zna zmartwychwstań. A poza tym, skąd pewność, że coś, co się nie stało dotąd, nie stanie się jutro? Toynbee mówi o korzyściach z przeciwności, ale powiada także o klęsce, gdy ich nadmiar przekroczy pewną granicę. Daleko jednak odeszliśmy od naszych szpitalnych spraw.

Nie tak może daleko — sprzeciwił się Köstring. — Pan doktor zapewnił przed chwilą, że nie ma żadnego cudownego środka na choroby. Lecz nie jest pan konsekwentny, bo w sto­sunku do „chorób” cywilizacji chciałby pan coś takiego po­siadać.

Doktor śmiał się.

Chciałbym — przyznał. — A wie pan dlaczego? Bo jeżeli chodzi o człowieka, jego odporność jedynie decyduje o dłu­gości życia. Śmierć zawsze w końcu nadejdzie. I z tym się trzeba pogodzić. Ale śmierć cywilizacji — brr, to głupia histo­ria! Nie chciałbym jej oglądać.

Ani ja — zapewnił Herbert. — Lecz jako ratunek pozo­staje wiara w moc, która zdolna jest ją odrodzić.

Doktor przymrużył oko.

Pan w tę moc wierzy? — wysunął dolną wargę i potrzą­snął głową. — Ja nie.

Pan jednak chciałby wierzyć?

Niech mnie pan nie przyciska do muru. Chciałbym wie­dzieć, że coś takiego może istnieć. Ale wierzyć? Nie! Jestem szczęśliwy, że w nic nie wierzę. Wierzenie w gruncie rzeczy jest strasznie męczącą sprawą. Bo wierzyć, to przełamywać wątpliwości codziennie setki razy — nieprawda?

Tak. Wiedza, że dwa a dwa czyni cztery, nie spędziła nikomu snu z powiek.

No i wierzyć — ciągnął lekarz — to przyjmowań pewien konsekwentny ciąg wydarzeń: raj, Adam i Ewa i na zakończe­nie makabryczny „happy end”...

Nie, dziękuję. A propos, czy ten koniec świata, zdaniem pana, nastąpi kiedyś naprawdę?

Nastąpi.

Przez chwilę palili w milczeniu, zamyśleni.

Człowiek współczesny — podjął lekarz — nie uwierzy nigdy, że coś takiego może się zdarzyć...

A jednak ten człowiek potrafił dokonać zagłady dwóch miast.

Dokonał tego w przekonaniu, że jeśli tego nie uczyni, nastąpi zagłada innych miast na innym kontynencie. Kiedy jednak uczynił, chce zapomnieć...

Czy ma do tego prawo?

Niech pan mi najpierw na to pytanie odpowie.

Jestem księdzem, panie doktorze. Moim obowiązkiem nie jest ułatwianie ludziom zapominania.

I pełniąc go nie ma pan żadnych wątpliwości? Z uśmiechem, lecz stanowczo potrząsnął głową.

Nie. Widzi pan, dość długo byłem żołnierzem. Cywila drażni drobiazgowość rozmaitych regulaminów wojskowych. A jednak doświadczenie uczy, że zachowywanie wszystkich przepisowych gestów czyni żołnierza zawsze gotowym...

Zawsze gotowym?!

Żołnierz przecież musi być gotowy zawsze. Oczywiście czasami trzeba sobie pozwolić na to, co Rosjanie nazywają „pieredyszką”...

Co to znaczy? Pan zapomina, że nie odbyłem tam u nich paroletniej kuracji.

Zapomniałem. Choć — żartobliwie pogroził lekarzowi palcem — gotów jestem nieomal powiedzieć: szkoda. Taka kuracja uczyniłaby pana skłonniejszym do wysiłku szukania rozwiązań. „Pieredyszka” — to dosłownie odetchnięcie, od­prężenie. Łacina zna jeszcze lepsze słowo: rekreacja. Odtwo­rzenie czegoś, co się zużyło. Jeden ze świętych twierdził, iż rekreacja jest czymś tak ważnym, że nawet w obliczu końca świata...

Niech mi pan da spokój ze świętymi! Uważam ich za oka­zy z zakresu psychopatologii. Choć właściwie — przekrzywił głowę i patrzył złośliwie na Herberta — miałbym ochotę za­pytać: w jakim stopniu w dziedzinie rekreacji stosuje się pan do cennych wskazówek pańskiego świętego? — Na widok stro­pionej miny księdza wybuchnął śmiechem. — Dobrze! Nie bę­dę pytał. Wróćmy do tego, o czym mówiliśmy. Pan twierdzi, że człowiek nie ma prawa o niczym zapominać. A mnie się zdaje, że w pewnych okolicznościach ma prawo zamknąć oczy na przerażającą rzeczywistość i trzeba mu w tym pomóc.

I pan uważa to za moralnie usprawiedliwione?

Jako lekarz, który sądzi, że natura umie być najlepszym medykiem, nie mogę dostrzec faktu, że dzieci zasłaniają sobie oczy, aby nie zobaczyć ducha, zaś instynkt zwierzęcy nauczył strusia pewnej rozsądnej metody...

Struś z głową w piasku uważany jest za symbol głupoty.

Głupoty! Głupoty! Ludzie, którzy tak twierdzili, nie żyli w epoce Wielkiego Strachu. Ale nam w tej epoce przypadło żyć. A gdy człowiek widzi siebie na skraju komory z cyklo­nem, w kręgu działania bomby wodorowej, w ustroju niby z książki Orwella — czuje, jak wszystko w nim zamiera. Chce żyć — i nie chce. Łudzi się, że jest w nim jeszcze wola życia — ale ta wola jest sparaliżowana. Są tu tacy u nas...

I zdaniem pana tym ludziom powinno się kłamać?

A co innego pozostaje?

Proszę pana, powiem panu jako ksiądz i chrześcijanin: Chrystus w Ogrójcu przeżył to, co pan nazywa Wielkim Stra­chem. Jego imaginacja też pracowała. Widząc krzyż, widział komory z cyklonem, bombę wodorową. Jego ludzka natura chciała od tego wszystkiego uciec.

Lekarz zapalił nowego papierosa. Wstał z fotela i przeszedł się kilka razy tam i z powrotem po pokoju.

Chrystus — rzekł — jeżeli żył naprawdę i był tym, za kogo wy Go macie, pozostał Bogiem, który zgadza się cierpieć, ale wie...

Co my wiemy — Köstring przerwał mu — jak głęboko boskość ukryła się w Ogrójcu pod człowieczeństwem? Dwie natury w jednej osobie — to niedocieczona tajemnica psycho­logiczna.

Skoro pan jej nie umie rozwikłać, ja także nie będę się o to kusił. Lecz ujmijmy rzecz inaczej: kto wie, czy imagi-nacja człowieka dwudziestego wieku nie jest bujniejsza niż imaginacja kogoś, kto żył w wieku pierwszym naszej ery? My z naszą imaginacja nie mamy szansy przetrzymania Wiel­kiego Strachu. Trzeba nam narkotyków. Jakiejś „somy”...

I tą „somą” ma być kłamstwo?

Oczywiście.

Zapadła cisza. Zegar stojący na oszklonej szafie z książ­kami tykał spokojnie, spoza okna dochodził gorączkowy o tej porze rytm miasta.

Nie! — powiedział Herbert.

Co nie?

Nie wierzę, aby tak było! — podniósł głowę i stanow­czym gestem położył dłoń na poręczy fotela. — Nie wolno jest zamykać oczu ani samemu, ani drugiemu!

Na nic? — głos lekarza zdawał się wisieć przez chwilę w powietrzu.

Na nic.

Lekarz, który po krótkim nerwowym spacerze przysiadł na fotelu, teraz wstał znowu. Nie chodził już; stał oparty o biur­ko, lekko pochylony nad księdzem.

A jeżeli — zapytał wolno — prawda jest taka, że strach przed nią zabije człowieka wcześniej, niż spełni się to, co ona niesie?

Czy pan może na pewno powiedzieć, że zabije? — odpo­wiedział pytaniem na pytanie.

Tamten zdjął okulary i przez krótką chwilę przecierał je brzegiem fartucha.

W rokowaniach medycznych — zaczął — nie ma termi­nu „na pewno”. A jednak my wiemy, że większość naszych diagnoz spełnia się zawsze. I gdy jest źle, sięgamy po morfinę. Dlaczego nie należałoby wcześniej sięgnąć po kłamstwo?

Byłoby to wbrew ludziom!

Tak pan sądzi? Myli się pan. Tu, w szpitalu jest jedna sala, a na niej leżą ludzie, którzy gdyby się dowiedzieli, co ich w bliskiej przyszłości czeka, oszaleliby ze strachu. Ale oni się o tym nie dowiedzą. Przedstawiamy im ich stan w sposób mglisty, dajemy im korzystać z wielu narkotyków. Pozwa­lamy na siebie wymyślać. Usuwamy dyskretnie spośród nich tego, który zaczyna zdradzać wyraźnie objawy swej choroby. Co pan chce? Kłamstwo jest tu w służbie człowieka.

Nie! Jest po prostu wyborem drogi najłatwiejszej!

Który człowiek nie pragnąłby chodzić drogą najłatwiej­szą?

Tak, posiadamy tę skłonność. Ale gdybyśmy jej ulegli, uczynilibyśmy świat piekłem...

Piekłem tośmy go już uczynili.

Tylko że za nami nie ma zamkniętych drzwi!

Nie wiadomo, co jest gorsze.

Co mogłoby być gorsze niż to, gdyby były zamknięte?

A jeżeli za nimi jest coś przerażającego? Albo jeśli za nimi jest pustka?

A jeżeli za nimi jest Bóg?

Trzeba w to wierzyć.

Tak.

Zdecydowanym gestem lekarz rozgniótł w popielniczce roz­poczętego papierosa. Wyprostował się, przeciągnął.

Skoro pan w to wierzy — powiedział — pańskie ryzyko. Chcę być uczciwy wobec pana. Mówiłem panu, że zdarza nam się kłamać. Okłamujemy świadomie ludzi, do których zbliża się Wielki Strach. Ale w wyjątkowych wypadkach trzymamy się zasady sprawdzenia, czy człowiek chce być okłamany. Muszę panu powiedzieć, że nikt prawie nie upiera się przy prawdzie. Gdy tylko wyczuje, że coś przerażającego mógłby usłyszeć, natychmiast kapituluje i z zapałem poddaje się stru-siowej terapii. Ale pan chce prawdy: tak czy nie?

Chcę...

Lecz choć starał się to powiedzieć spokojnie, poczuł, jak bladość występuje mu sztywnieniem na policzki, a serce za­czyna bić szybciej. Lekarz jeszcze popatrzył na niego, potem sięgnął do leżącej na biurku teczki, otworzył ją. Przez chwilę zaglądał do jej wnętrza, odwrócony tyłem do Köstringa. W końcu z wolna powrócił do poprzedniej pozycji. Znowu utkwił wzrok w Herbercie.

Pański stan — powiedział jest bardzo poważny...

Jestem chory?

Tak.

Co mi jest?

Nie zmieniając tonu wyjaśnił:

Rak.

Głos Herberta, wbrew jego woli, drżał, gdy pytał:

Jaki stan?

Stan? Według mnie ma pan przed sobą dwa do trzech miesięcy życia. — Zdania padały, poprzedzielane sekundami milczenia. — Trudnych miesięcy. Oczywiście, rokowanie nie jest nigdy zupełnie ścisłe. Niemniej jednak na żadne lekar­stwo, na jakieś E 39 czy coś podobnego niech pan nie liczy. To tylko prasa... Musi pan liczyć tylko na siebie. I na to, co może być za drzwiami...

Zapanowała głęboka cisza. Doktor opuścił głowę i stojąc bokiem układał kartki w teczce. Tykał zegar i biło serce. Głos Herberta nie od razu zabrzmiał. Przez chwilę wargi po­ruszały się nieme. Ale w końcu dobyło się z nich:

Dziękuję... Dziękuję bardzo panu, panie doktorze...

A jednak to strach, Wielki Strach spadł na niego, gdy zna­lazł się znowu na paryskiej ulicy. Łączyło się z nim poczucie żalu do wszystkiego, co przesuwało się przed jego oczami: do witryn, ludzi, pojazdów. Toczący się ulicą nurt ludzki zdawał się być zajęty wyłącznie swoimi sprawami, obojętny temu, co on przeżywał. Idąc miał wrażenie, że wszystko go opuściło; był sam, zupełnie sam, sam ze swym lękiem. Tam, w obozie pod Moskwą, zaraz za drutami ciągnęła się droga, a przy niej trochę dalej stało kilka drewnianych „daczy”, pomalowanych na bladozielony kolor: tylko okna były obra­mowane bielą i zdobne krzyżówką drewnianych prętów. Wi­dział nieraz, jak tą drogą szły ku domom kobiety z dziećmi. Z daleka słychać było ich śpiewną mowę. Stojąc przy drutach odczuwał wstrząsający ból, zrodzony z poczucia, że tuż obok toczy się życie zwyczajne, codzienne, a przecież tak dalekie jego życiu. Kiedyś podzielił się tą uwagą z księciem. Tamten pokiwał ze zrozumieniem głową, przygładził swe sterczące wąsy, czarne pod nosem, siwe na końcach. — To znane uczu­cie — powiedział. Idąc obok Herberta wzdłuż drutów, ciąg­nął: — Jeden z moich kuzynów został zesłany do Majdanka. Pan pewno wie, to był taki obóz zagłady pod Lublinem. Otóż wyszedłszy stamtąd, zapewniał, że dla nich w obozie nie było nic okrutniejszego od widoku, iż za drutami, na okolicznych wzgórzach widać było wsie. I w tych wsiach można było o każ­dej godzinie dostrzec poruszających się ludzi. Właśnie tak, jak pan mówi — zwyczajnie. Tu pracowały gazowe komory i płonęło krematorium; tam, o tysiąc kroków dalej, ludzie gotowali strawę, poczynali nowe życie, rodzili się. Zwyczaj­nie...

Zwyczajnie? — myślał teraz. — Może wcale nie byli szczę­śliwi, może przeżywali najbardziej wstrząsające tragedie. Ale dokonywało się to w ramach ich zwykłego życia. Nie byli skazani. Mogli uciec od swego losu.”

Może i to także jest złudzeniem? Może to takie samo kłam­stwo, o jakim mówił przed godziną tamten lekarz? Ten czło­wiek wydał się nagle Herbertowi mądrym w swej dojrzałości starcem, jednym z tych ludzi, których wiedza, podobna wie­dzy proroka, olśniewa swą przenikliwością otoczenie. Czy naprawdę to, co on mówił, było takie nie do przyjęcia? Ty­siące skojarzeń pojawiło się w umyśle księdza. Zamknąć się jak ślimak w skorupie, być samemu sobie królem. Oto prawo świata! Miłosierne prawo! Bóg pozwala żywić złudzenia. Zna naszą kruchość. Po co Go kusić, wystawiając się na większą niż On sam zsyła próbę? Bóg dał powieki, by je zamykać. Dał instynkt, który każe uciekać przed niebezpieczeństwem. Nie kazał mierzyć się z każdym, które staje na naszej dro­dze...

Szedł błędnie przed siebie, nie zastanawiając się, dokąd idzie. Wszystko jedno dokąd, wszystko jedno! — dzwoniło mu w uszach. Znowu wróciło do niego stare pytanie: a może jego decyzja była omyłką? Cóż znaczyła jego ofiara, ofiara i tak już zmarnowanego życia, wobec rozmiarów pokolenia zniszczonego przez wojnę? Śmieszne, szaleńcze rojenia! Kim jest? Czym jest — on, który rzucał bomby, palił miasta, zabi­jał nawet tych, których kochał? On, odpowiedzialny za tamtą najokrutniejszą z wojen?

Bo kiedy wziął na siebie to ogromne zadanie, przychodzi śmierć i przerywa jego pracę wcześniej, niż zdołał cokolwiek osiągnąć! Czy to nie jest znak? Czy ostatnie lata nie były naprawdę ciągłym przeciwstawianiem się Bożym znakom? Bóg oświecał go raz po raz, wzywał, aby przestał ulegać swej pysze. Bo to była pycha! Pychą jest myśleć, że można coś zrobić dla Boga, gdy Bóg sam tego nie żąda! Był pyszny. Zawsze był pyszny. Jego pragnienie, by wszyscy go kochali, było pychą. Człowiek pokorny wie, że nie zasługuje na miłość. Człowiek pokorny nie oczekuje niczego od nikogo. Daje, nie spodzie­wając się otrzymania w zamian. On chciał zawsze dla siebie miłości. I to miłości wyjątkowej. Dlaczego był sam? Ponieważ stawiał zbyt wielkie wymagania. Ponieważ nie wystarczyła mu miłość, jaką człowiek daje człowiekowi, ale domagał się miłości wyłącznej. Był zazdrosny o Gerdę, o Hugona, o Oleń­kę... Dlatego Gerda odeszła! Dlatego Hugo zginął! Dlatego Oleńkę zabił sam! Dlatego parafia spogląda na niego z lekce­ważącym uśmieszkiem! A teraz umrze. Dwa, trzy miesiące, nie więcej. A może prędzej? Może już tętno słabnie? Może śmierć się zbliża?

Przed kilku miesiącami oglądał w kinie dodatek przyrodni­czy. Wąż pożerał żabę. Paszcza płaza obejmowała zwierzątko, lecz żaba do pół ciała pozostawała jeszcze na wierzchu. Nie toczyła się walka, nie było żadnego szamotania. Oba zwierzęta tkwiły nieruchomo jedno w drugim i tylko w ich otwartych oczach było jakieś nabrzmiałe wysiłkiem czekanie. Nic wię­cej! Nic się nie zmieniło. Film toczył się, żaba wciąż tkwiła w paszczy węża. Herbert zamknął oczy, nie mógł na to patrzeć. Prawie z sympatią myślał o drapieżnikach rzucających się na swoje ofiary, zabijających je, a potem rwących na strzępy martwe ciała. To wydawało mu się bardziej naturalne niż ten wąż, powoli wciągający w siebie żywą żabę.

On sam teraz był w położeniu żaby. Śmierć poczęła go wchła­niać — powoli, cierpliwie, bez żadnej gwałtowności. Dopiero za dwa, trzy miesiące zamknie się paszcza węża i będzie ko­niec. Lecz przedtem...? Tyle razy w życiu widział śmierć. Lu­dzie ginęli obok niego. Samoloty waliły się na ziemię strącane. Trafieni pociskami ludzie uderzali kilka razy nogami o ziemię, potem uspokajali się — już nie żyli. Wypadali z życia jak z pę­dzącego pociągu. Drzwiczki trzaskały, przedział pustoszał. To znikanie było przykre, ale nie było straszne. Gdy zdarzyło mu się myśleć o swojej śmierci, wyobrażał ją sobie zawsze jak jedną z tamtych. Gdzieś kiedyś otworzą się dla niego drzwi. Ale nie przypuszczał, że śmierć podkradnie się znienacka i okrutnie, świadoma swej wygranej będzie go zgniatała, sto­pniując swój bolesny ucisk i niczego nie oszczędzając. Był obalony, skazany na bezwład. Mógł patrzeć i widzieć, jak najstraszniejsze nadchodzi. — Nie, nie! — wymamrotał przez zęby. Poderwał się do szybszego marszu. — To niemożliwe! Jest we mnie jeszcze wiele sił! Zginąć, paść na posterunku jak oni wszyscy — rozumiem. Ale nie umierać w paszczy węża!

Znowu spłynęła mu w serce gorzka tęsknota za tamtymi latami. To były lata błądzeń, szaleństw — lecz jakże barwne! Przejawy przyjaźni, braterstwa, poświęcenia górowały we wspomnieniach nad bezsensem i zbrodniczością wojny. Nie myślał teraz o tym, jaki nosił mundur, jakim celom kazano mu służyć. Widział się jedynie żołnierzem walczącym obok innych, bliskich sobie. To była romantyczna eskapada przy­jaźni. Wygrywali lub przegrywali, pozostawali przecież ra­zem. Teraz był sam, całkowicie sam, sam ze swoją klęską.

Poczuł, że jest zmęczony. Coraz ciężej odrywał nogi od bruku. Zapadał wieczór, zapalały się zielone krzyże nad apte­kami. Sprzedawcy zaczynali wnosić do sklepów stojące przez cały dzień na chodniku stoły z towarami. Blask witryn i neo­nów rozświecał bruki. Fala ludzka zgęstniała. Teraz dopiero miasto nabierało właściwego wyglądu. Lecz Herbert był już ostatecznie wyczerpany. Rzemień od plecaka, zarzuconego na jedno ramię, werżnął się w ciało sprawiając, że całe plecy zesztywniały boleśnie. Nie bardzo wiedział, w jakiej znajduje się dzielnicy; od kilku godzin wędrował błędnie po mieście. Zatrzymał się, skupił uwagę. Niedawno — przypomniał so­bie — mijał szeroko rozsiadłą, przytłoczoną ozdobami bryłę opery. Szedł wzdłuż wielkiej liczby zalanych blaskiem witryn — to musiały być Galeries Printemps i Lafayette. Ale ulicy, na którą zaszedł, zapoczątkowanej sklepem ze skuterami, nie znał. Nawet nie mógł zobaczyć, jak się nazywa: tabliczka z nazwą — jak zwykle w Paryżu — ginęła wśród szyldów. Było mu to zresztą obojętne. Przed sobą zobaczył połyskujący błękitną nitką neonowego światła napis „Hotel” i za chwilę otworzyło się przed nim skromne wejście. Na parterze hotel był skurczony do rozmiarów mikroskopijnych: na wprost, pod schodami, budka służąca za biuro hotelowe, obok niewielki salonik. Stojąc przed jasnowłosą gospodynią o miłym uśmie­chu, tłumaczył jej, że potrzebuje pokoju na cztery, może pięć dni. Wydawała się zaskoczona, patrzyła na jego sutannę. Po­wiedziała jednak, że pokój znajdzie się. Podsunęła mu formu­larz meldunkowy, który wypełnił. Potem opuściła swoją bud­kę i zawiozła Köstringa windą na drugie piętro. Pokój, do którego wprowadziła gościa, miał zwykły wygląd paryskiego hotelowego pokoju: łóżko z wałkiem zamiast poduszki, osło­nięta parawanem umywalka, stół, fałszywy kominek. — Voilà votre chambre, monsieur l’abbé — powiedziała i wyszła.

Zostawszy sam, usiadł ciężko na łóżku. Pokój był źle wy­wietrzony. Herbertowi brakło powietrza. Pot spływał mu z czoła. Ogarnęła go słabość. Z przerażeniem pomyślał, że za chwilę pojawią się znane bóle i torsje. Szybko wyciągnął się na łóżku i z oczami szeroko otwartymi, wlepionymi w sufit czekał. Już zaczynał mówić: — O, Boże, tylko nie tu... Tylko nie teraz... — Lecz modlitwa zamarła mu na ustach. Wydało mu się szaleństwem prosić. Jeżeli tamto już zbliża się i musi nadejść, co przyjdzie z prośby o odłożenie nadejścia o jeden wieczór? Nie, nie da się uciec od Bożego wyroku. Gdy Bóg ściga, lepiej zatrzymać się. Bo, jeśli wymknęliśmy Mu się na chwilę zręcznym zwrotem, dogania tym bezwzględniej. Pierwsze Jego dotknięcie jest bolesne, ale gdy dogoni — miaż­dżące. Lepiej o nic nie prosić. Lepiej powtarzać uparcie, wbrew całemu sobie, tak, jak się bije głową o mur: „Bądź wo­la Twoja...”

Zapadła noc. Zmieszany blask lamp i witryn z ulicy roz­płynął się na firance w jedną jasną plamę. Okno pokoju wy­chodziło na boczną uliczkę. Rzadko przesuwały się nią auta. Hotel był także raczej cichy. Gdzieś w przestrzeni skrzypiało łóżko i słychać było dziecinny kaszel. Ktoś szedł po schodach, wolno sunęła w górę winda. Zza ściany dochodziły dwa głosy: męski i kobiecy. Nie można było zrozumieć, co mówią, lecz wyczuwało się intencję: kobieta mówiła prędko, jakby tłu­macząc się, mężczyzna odzywał się z rzadka, głosem, który brzmiał niby surowy wyrzut.

Słabość minęła, ból nie przyszedł. Herbert wreszcie zasnął. Budził się i znowu zasypiał. We śnie i na jawie, brzemieniem, które nie ustępowało, ciążyła na nim pamięć rozmowy z leka­rzem. Zdawało mu się, że doktor wciąż na nowo mówi. „Ma pan przed sobą dwa, może trzy miesiące życia...” „A moi chłopcy?” — sprzeciwiał się Herbert. „Oni wszyscy pójdą na wojnę. Nie ma się co o nich martwić...” — krzyczał lekarz i zanosił się śmiechem.

Ranek spłynął na miasto i rozmazał się szarą plama na firance. Herbert dźwignął się z łóżka. Kręciło mu się w gło­wie, nie czuł się wypoczęty. Modlitwy, które odmawiał podczas mycia i ubierania, wymykały się spod kontroli uwagi. Złożywszy swe rzeczy, wyszedł na miasto. Błękitne cienie nocy uciekały i kryły się przed spadającym z góry złotym bla­skiem dnia. To był piękny paryski ranek, gdy słońce przebija mgły i od razu zaczyna ściekać kaskadą po fasadach domów. Ulica szumiała życiem: mknęły samochody, kupcy wykładali przed sklepami kopce pomarańcz, stosy gazet, kolekcje serów. Obudzona słońcem wola życia zmagała się ze wspomnieniem poprzedniego dnia. Wiedział już, w jakiej zamieszkał dziel­nicy. Kościół znajdował się o kilka zaledwie kroków. Był jak inne kościoły paryskie — duży, o czarnych murach znaczo­nych białymi zaciekami. Wysoko na bocznej ścianie wsiąkały w mur prawie już niewidoczne słowa: „Liberté, Égalité, Fra-ternité”. Niżej biegł napis równie zatarty przez czas: „Défense d’afficher”. Kościół był odgrodzony od ulicy żelaznymi szta­chetkami. Za nimi wysokie schody prowadziły do trzaska­jących drzwi, opatrzonych informacyjnymi plakietkami: „poussez” albo „tirez”. Wnętrze przypominało skład rupieci: było przepchane niezliczoną ilością figur, szafek, krzeseł, klęczników. Przy wejściu stół z rozłożonymi na nim czaso­pismami. Przed obrazami tu i tam paliły się pęki cieniutkich świec. Jeden tylko ołtarz był oświecony — reszta kościoła tonęła w mroku.

Köstring udał się do zakrystii. Odnalazłszy proboszcza, okazał mu swoje papiery i otrzymał pozwolenie na odprawie­nie Mszy. Do służenia nie było nikogo. Zresztą kościół był prawie pusty: w masie wypełniających główną nawę wypla­tanych słomą krzeseł znikała całkiem gromadka starych kobiet, którym towarzyszyło może dwóch mężczyzn. Ludzie skupili się przed ołtarzem, na którym odprawiała się Msza; prędko, chórem, nosowymi głosami recytowali ministranturę. Mężczyzna o twarzy nadętej sztuczną powagą, ubrany czarno i z łańcuszkiem na szyi, doprowadził Köstringa do jednego z bocznych ołtarzy. Idąc przez kościół, w denerwująco hałaś­liwy sposób trzaskał o ziemię trzymaną w ręku laseczką, cien­ką i okutą. Doprowadziwszy księdza do ołtarza, opuścił go zaraz, by stanąć wsparty na swej lasce przed ołtarzem, na którym kończyła się Msza. Po jej zakończeniu równie hałaś­liwie odprowadził księdza do zakrystii. Herbert schodząc ze stóp ołtarza ze słowami „Introibo” miał uczucie, że ma za sobą jeszcze większą pustkę niż ta, w jakiej znajdował się pod­czas rannych Mszy u siebie.

Sam sobie musiał dawać odpowiedzi. „Quare tristis es, anima mea, et quare conturbas me? Spera in Deo... Spera, spera, spera...” — w myśli przedłużał modlitwę o to wołanie. „Wierzaj, ufaj, czekaj. Czekaj cierpliwie, długo, choćby naj­dłużej...” Ciągnąc modlitwy mszalne, walczył ze sobą. Siły, których poprzedniego dnia już w nim, zda się, nie było, po­częły odżywać. Opór, początkowo słaby, wzmagał się. Ofia­rowując Hostię, mógł już ofiarować swoją słabość, jak się ofiarowuje doświadczenie, które jeszcze nas przygniata, ale które już zdołaliśmy wydrzeć ze swej krwi. Ofiarowywał je niby rzecz cenną. Już nie czuł wstydu, że jest taki. A kiedy nadszedł Kanon, zniknęła pamięć o sobie i modlitwa mogła spłynąć w nurt, który się toczy poprzez Kościół.

Ale gdy wychodził z kościoła, większa część odzyskanych sił opuściła go na nowo. Znowu czuł się sam, sam ze swym lękiem. Ach, te przypływy i odpływy energii! Ileż potrzebo­wał wysiłku, by nie wybuchnąć gniewem przeciwko sobie! Zstępując po schodach miał poczucie, że jest na całym świe­cie istotą najbardziej godną pogardy. Mijani ludzie musieli być na pewno silniejsi i twardsi. On był samą nędzą. „To naj­trudniejsze — biadał — znieść siebie!”

Zaszedł do dużego bistro naprzeciwko kościoła, by przy świecącej ladzie napić się kawy z rogalikiem. Obok stało kil­ku robotników w skórzanych kurtkach i we wciśniętych po uszy beretach. Popijali pierwszy aperitif, poklepując się po ramionach. Jeden z nich, odłączywszy się od towarzyszy i stojąc przed oświetlonym kolorowymi żarówkami „bilardem szczęścia” usiłował wrzucić kulkę do otworu oznaczonego cyfrą z wielu zerami.

Odmawiając przed Mszą modlitwę z brewiarza, Herbert odnalazł w nim kartkę papieru. Teraz, pijąc kawę, trzymał tę kartkę przed sobą. Dziecinnymi okrągłymi literami wypi­sane było nazwisko i adres. W gruncie rzeczy nie miał wcale ochoty tam iść. Ogarnął go bezwład i najchętniej pierwszym pociągiem wróciłby do siebie, do Petera, do swych codzien­nych zajęć, nie pozostawiających chwili wolnego czasu. Zno­wu odzywał się w nim instynkt chorego zwierzęcia, pragną­cego co rychlej zagrzebać się w swym barłogu.

A jednak — sprzeciwił się sobie — obiecałem tej małej. A poza tym ten człowiek to przecież owca z mego stada. Wczoraj twierdziłem wobec lekarza, że trzeba korzystać z re­kreacji nawet w przeddzień końca świata. Czy nie powinie­nem pamiętać, że trzeba również wypełniać podjęte przez siebie obowiązki nawet na dwa czy trzy miesiące przed śmiercią? I nawet jeżeli wzięcie ich na siebie było nieporozumie­niem, trzeba pozostać wiernym sobie — tak by to chyba nale­żało nazwać?” Chociaż w całym swym ciele czuł omdlałość i sprzeciw, postanowił zobaczyć tamtego człowieka. Zapłacił, pozostawiając na talerzyku zwyczajowy pourboire. Obok kościoła była stacja metra. W kilkanaście minut mógł doje­chać do bulwaru Saint-Michel. W tamtej nadbrzeżnej dziel­nicy znajdowała się artystyczna drukarnia Ferranta.

Metro o tej porze świeciło pustkami. Posługując się planem odnalazł wąską uliczkę i bramę prowadzącą w głąb zawalo­nego pakami podwórza. Niezbyt świeży napis „Imprimerie artistique” rzucał się w oczy. Na podwórzu kilku ludzi rozła­dowywało wózek z belami papieru. Pracy tej doglądał wysoki mężczyzną z czerwonym obwisłym nosem.

Na widok zbliżającego się Herberta podniósł głowę. Kö-string zobaczył czarne oczy między workowatymi powiekami. Wzrok mężczyzny zdawał się wyrażać zdumienie. To zagra­cone podwórko nie widziało na pewno od lat czarnej postaci księdza. Nie czekając na odezwanie się Herberta, zapytał pierwszy:

Czy szanowny ksiądz szuka czego tutaj? Można wie­dzieć?

To tutaj, jak mi się zdaje, mieści się drukarnia pana Fer-ranta?

Malujące się w oczach tamtego zdumienie jeszcze bardziej wzrosło. Takiego interesanta drukarnia nie miała na pewno, odkąd istniała. Mężczyzna potwierdził:

Tak, to tutaj. O tu. Czy szanowny ksiądz życzy sobie coś od drukarni? Bo ja muszę powiedzieć, proszę szanownego księdza, że to jest drukarnia, w której się nie drukuje żadnych książek religijnych. Same takie, ksiądz wie... — zrobił dość wymowny gest dłońmi.

Och, być może... — uśmiechnął się, rozbawiony tym ostrzeżeniem. Chudy mężczyzna od pierwszego wejrzenia wzbudził w nim sympatię. — Dziękuję panu za informację — podjął. — Nie potrzebuję jednak niczego od drukarni. Chciał­bym się tylko zobaczyć z jednym z tutejszych pracowników. W drukarni pana Ferranta pracuje podobno pan Cocha...

Tak. Czemu nie? Pracuje, i owszem. Szanowny ksiądz chciałby go widzieć?

Chciałbym. Oczywiście może teraz nie będzie mógł...

Dlaczego nie będzie mógł? Ja go zaraz zawołam. Sza­nowny ksiądz pewnie z tego samego kraju co i on, prawda?

Jestem z Niemiec...

Tak myślałem. To dobrze, że szanowny ksiądz z nim porozmawia. Bo on jest taki... Z nim trzeba pogadać...

Pan go zna?

Znam. Ja się bardzo cieszę, że szanowny ksiądz do niego przyjechał. To jest młody człowiek. Z niego może być coś dobrego. Tylu młodych zginęło w czasie wojny. Za dużo, pro­szę szanownego księdza.

Na pewno za dużo! I dlatego...

Ja wiem. Niech szanowny ksiądz nie mówił Mnie mówić nie trzeba. Już idę po niego. On tu zaraz przyjdzie. Tam do środka to ja szanownego księdza nie proszę. Tam brudno, maszyny huczą. I robotnicy brzydko się odzywają. Ale przy ulicy jest mały bar. Teraz w tym barze na pewno nikogo nie będzie. Niech szanowny ksiądz pójdzie tam z nim porozma­wiać, jeżeli tak można...

Bardzo panu dziękuję.

Za co dziękować? Ja go już wołam. Już idę...

Powłócząc nieco nogami, odszedł w drzwi, nad którymi wi­siał szyld. Köstring czekając rozglądał się po podwórku, po rozmaitych przybudówkach i galeryjkach, uczepionych ścian domu. Robotnicy, którzy podczas rozmowy Köstringa z wy­sokim mężczyzną przerwali robotę i przyglądali się im, ro­biąc między sobą wesołe uwagi, wzięli się na nowo do spu­szczania bel.

To, co nagle zobaczył, było dla niego wstrząsem podobnym temu, który spowodowałby piorun, padając nagle w głąb brudnego podwórka. Niedowierzająco zamrugał powiekami. Zjawisko jednak nie znikało. Postać tak dobrze mu znana wyszedłszy z drzwi drukarni zbliżała się ku niemu. Człowiek musiał podejść zupełnie blisko, aby Herbert pojął, że się jed­nak omylił. Młody mężczyzna stąpał tak dobrze mu znanym, niemożliwym zda się do naśladowania krokiem. To był leni­wy chód drapieżnika, który kryje czającą się siłę; jedno nagłe sprężenie mięśni, a nonszalancki krok przemieni się w sus pantery. Obraz, którego już prawie nie umiał wywołać w pa­mięci, stanął przed nim ucieleśniony. Ale to nie był Hugo. Chłopak był młody, jasnowłosy; szerokie ramiona rozsadzały tanie ubranie. Cóż za podobieństwo! To samo stąpanie, to samo lekkie kołysanie się w biodrach, ta sama odchylona do tyłu głowa, wąskie usta i szare zmrużone oczy... „Może to jest ten Cocha?” — pomyślał. Cocha? Od początku nie miał wątpliwości, że nazwisko zostało przekręcone. Lecz teraz był zupełnie pewien jego prawdziwego dźwięku. Młody mężczy­zna zapytał mało uprzejmie:

Podobno ksiądz mnie szukał? Czego sobie ksiądz życzy ode mnie?

Nie mógł wydobyć z siebie słowa. Jeszcze ten głos! Wpa­trywał się w przystojną twarz pokrytą nalotem opalenizny, w szare twarde oczy pod jasnymi brwiami. Złudzenie wró­ciło: przed nim stał zmartwychwstały Hugo, Hugo z najdal­szych, a więc najbardziej wyrazistych wspomnień. Ale opa­nował się, odzyskał głos, Zaryzykował — choć właściwie nie miał już wątpliwości:

Pan Kostrzewa?

Teraz na tamtego przyszła chwila milczenia. Brwi ściągnę­ły się, powieki zmrużyły się jeszcze bardziej, tworząc szpary zakończone pękiem drobnych zmarszczek. W tym grymasie napiętej uwagi pojawiła się jeszcze jedna wizja zabitego przy­jaciela.

Skąd ksiądz wie, że tak się nazywam? — odpowiedź wystarczała za potwierdzenie. — Tutaj nazywają mnie ina­czej...

Ale przecież naprawdę nazywa się pan Kostrzewa? — wymawiał nazwisko po polsku tak, jak je wymawiał Hugo.

Młody mężczyzna stał milczący. Twarz miał w tej chwili prawie groźną.

Ksiądz przychodzi z poselstwa? — zapytał wreszcie.

Nie.

Więc skąd ksiądz wie o mnie? Tylko oni znają moje prawdziwe nazwisko...

Nie rozmawiałem z nikim w poselstwie. Upewniam pana...

Po twarzy Franza przemknął skurcz. Oczy błysnęły, potem skryły się z powrotem w szparkach powiek. Głos zabrzmiał ostro, prawie napastliwie:

Więc ksiądz jest z sûreté?

Skądże znowu! — wybuchnął zaskoczony i oburzony tym pytaniem. — Naturalnie, że nie. Proszę niczego się nie domy­ślać, zanim nie porozmawiamy. Ten pan, z którym mówiłem i który poszedł do pana, powiedział mi, że mogę wziąć pana do bistro, tu na rogu. Czy rzeczywiście...

Owszem. Zouyé zwolnił mnie. Skoro ksiądz chce...

Proszę.

Wyszli z bramy. Idąc Köstring nie przestawał spoglądać z boku na kroczącego Franza. Każdy jego gest, każdy ruch wskrzeszały Hugona. Ruchy umarłych zacierają się w naszej pamięci. Znaliśmy każdy ich grymas. Ale po latach okazuje się, że pamiętamy ich tylko z utrwalonych przez fotografię póz, i to niedokładnie. Na twarzy pojawiają się nie dostrze­żone dawniej rysy. Dopiero żywe podobieństwo wydobywa z niebytu wszystko, co było. Obok niego szedł Hugo. Ten układ rąk — jedna zaczepiona niedbale palcem o brzeg kie­szeni, druga rozbujana do taktu długim krokom. Czyżby to było prawdą, co mu ktoś kiedyś opowiadał, że Hugo dowie­dziawszy się, że jego brat nie może zostać ojcem... Zawsze sadził, że to był żart. Ale teraz, spoglądając na Franza, gotów był w ten żart uwierzyć.

Weszli do bistro i usiedli przy stoliku. Gdy pojawił się kel­ner, Köstring poprosił dla siebie o Vittel-orange; Franz zgo­dził się na piwo. Dopiero tu, przy stoliku pojawiły się pierw­sze różnice między Hugonem a Franzem. Młody człowiek nie miał niedbałej pewności siebie, właściwej jego stryjowi. W zamkniętym lokalu wyglądał jak zwierzę w klatce: gniew­ny i nieufny. Oglądał się za każdym razem, gdy otwierały się drzwi. Także jego gesty były surowe i brutalne. Teraz przy­pominał Köstringowi jego chłopców. Był to Hugo, ale w po­wojennym wydaniu.

Pan jest bratankiem pułkownika Hugona Kostrzewy, prawda? — zaczął ksiądz.

Po twarzy Franza przemknął cień jakby niesmaku. Nie po­twierdził tych słów, które zresztą nie miały właściwie formy pytania. Powolnym ruchem wygrzebał z kieszeni pudełko „Gaulois”, podsunął je mało wytwornym gestem Herbertowi, potem wziął sam papierosa. Zapalając nie przestawał patrzyć na księdza sponad płomyka zapałki.

Ksiądz go znał? — zapytał.

O tak, doskonale — odpowiedział Herbert. — Widzi pan — to był mój najlepszy przyjaciel. Jestem księdzem nie­dawno, dopiero od kilku lat. Przedtem byłem ze stryjem pana w różnych organizacjach. Także w wojsku. W tej samej eska­drze. Spędziliśmy obok siebie wiele miesięcy. Zginął prawie że przy mnie. We Francji. Kiedyś, gdy pan zechce, opowiem panu o tym. Pański stryj był wspaniałym człowiekiem... Uwa­żałem go za swego przyjaciela i trochę także za mistrza. Nie potrafiłbym o nim zapomnieć. Myślę o nim często. Przejeż­dżając w czterdziestym czwartym przez Mazury, odwiedzi­łem was w Skajbotach. Widziałem wtedy pana. Był pan ma­łym bosym chłopcem. Pan tego na pewno nie pamięta...

Nie — mruknął. — Tylu różnych przyjeżdżało. Z listami, z orderami... — dorzucił z ironią. — Za te wszystkie listy, dy­plomy i ordery Polacy dali nam takiego kopniaka, że wylecie­liśmy ze Skajbotów daleko za Odrę.

Słowa były równie brutalne jak gesty. Hugo tak nie mówił.

Wiem o tym — skinął głową.

Urządził nas kochany stryjek — ciągnął Franz. — Dla tej hołoty, co przyszła, byliśmy „hitlerowskimi sk... synami”. Nam, cośmy gadali po naszemu, nawymyślali od „szwabskich ryjów”. Kazali zapakować się i wynosić. A znowu tamci...

Kto?

No ci z tej wsi pod Eisenach, gdzie nas zawieziono. Pa­trzyli na nas wilkiem. Dla nich nie było gorszej plagi jak tacy przesiedleńcy. Bali się, że ich obeżremy do kości. „Nie mogliście to zostać? — wymyślali nam. — Jacy z was Niem­cy! Trzeba wam było z Polakami się pokumać. Tacy sami oni jak i wy! Tylko wy się łaszczycie na niemiecki chleb. Myśle­liście, że będzie smaczniejszy, co?” I tak od rana do wieczo­ra. Nie mogłem tego znieść. Rzygać się chciało. Uciekłem na drugą stronę...

A tam było lepiej?

Gówno lepiej! Też trzeba było słuchać, co gadają o prze­siedleńcach. Ale w końcu zajęli się mną jedni... Byłem szcze­niakiem. Wsadzili do szkoły i do internatu. Owszem — opie­kowali się, uczyli. Nasłuchałem się od nich. Mówili, że wszystkiemu winni bolszewicy i Polacy. Ale będzie znowu wojna i dopiero po niej wszystko się ułoży. Kiedy skończyłem szkolę, wzięli mnie do obozu na przeszkolenie...

Jakie?

Zaczął się śmiać sucho, bez odrobiny wesołości.

Niby to ksiądz nie wie? Już jak ksiądz był w kompanii stryja, to na pewno ksiądz zna się na tym. W obozie nieraz gadali: „Ten wielki, to bratanek Kostrzewy. Nawet podobny do niego...” Czy rzeczywiście jestem do niego podobny?

Zdumiewająco — przyznał.

Nauczyli nas na tym przeszkoleniu dużo — podjął. — Zrobili ze mnie prawdziwego comandosa. A potem wysłali tam...

Do Polski?

No, niby tak. Z zadaniem. Chodziło o to, abym wysadził tamę. Niedaleko od Skajbotów. Żeby fabryka, którą Polacy złapali nie zniszczoną, nie pracowała na komunistów...

I pan to zrobił?

Pewno. Ale okazało się, że jestem dureń. Cholerny du­reń... — zaczął się śmiać znowu po swojemu, gorzko i niena­wistnie.

Dlaczego? — zapytał Köstring.

Dlaczego? Dlatego, że się nie znam na polityce! Spotka­łem tam, widzi ksiądz, pewną dziewczynę. Z naszej wsi. Zna­łem ją, gdyśmy oboje byli tacy. Ona mi opowiadała, jak tam jest. Ich nie wyrzucili. Zrobili z nich Polaków. Nawet nie na wszystko narzekała. I nie podobało się jej to, co miałem zro­bić. Ale skarżyła się, że dwaj tacy z Sicherheit, ksiądz wie, prześladują ich. Pomyślałem, że trzeba ludziom pomóc: tej samej nocy, co wysadzałem tamę, zastrzeliłem tamtych. Cho­lerny dureń ze mnie! Stryjek Hugo to by wiedział, jak postą­pić. Bo jak wróciłem, to opieprzyli mnie. Powiedzieli, że nie wykonuję rozkazów jak trzeba i za karę już nigdy mnie na nasze ziemie nie wyślą. Bo tam wcale nie trzeba tłuc takich, co ludzi prześladują. Właśnie jak są tacy, to dobrze. Rozumie ksiądz? Stryjaszek to by takiego głupstwa nie popełnił!

Potrząsnął głową w zamyśleniu.

Myślę, że pan się myli. Kto wie, czy nie postąpiłby tak jak pan...

Ale! — machnął pogardliwie ręką. — On? Wielki hitle­rowiec? Ci, co go znali, gadają, że wszystko mu się zawsze udawało. Wiedział, jak... Dlatego pewno nazbierał tyle orde­rów i pułkownikiem został, choć nie miał lat trzydziestu. A może dlatego, że się od kobiet z dala trzymał, co? — wy­buchnął ironicznym śmiechem.

O pańskim stryju można by dużo mówić — rzekł Her­bert. — Przekonałby się pan wtedy, że nie wszystko mu się udawało. Ale proszę mi wpierw opowiedzieć o sobie.

Co tu jeszcze gadać? Nie puścili mnie więcej na nasze ziemie, ale wzięli znowu na przeszkolenie, a potem wysłali do Legii. Z Legią pojechałem do Wietnamu. „To — mówili — będzie dobra szkoła. A i okazja, żeby bić komunistów...”

Zaś z Wietnamu trafił pan tutaj?

Nie od razu... — Rozgniótł papierosa na spodeczku z na­pisem „Martini” i kilku łykami dopił swą szklankę. — Nie ma już o czym gadać. To wszystko, co ksiądz chciał ode mnie? — zapytał, jakby chciał go tymi słowami pożegnać. — Nie było nic ciekawego, prawda? Nie przypomina znakomitych wyczy­nów mego stryja?

Och, to zupełnie co innego! — powiedział. — Ale pan nie ma racji, myśląc o nim źle. Hugo nie mógł być inny... — Urwał pośpiesznie w poczuciu, że siedzący przed nim młody chłopak może powiedzieć. „A czy ja mogłem być inny?” Tam­ten jednak milczał; włożył ręce w kieszenie, wyciągnął przed siebie nogi i patrzył gdzieś w przestrzeń nad głową księdza. Coś cicho pod nosem pogwizdywał. Robił wrażenie znudzo­nego rozmową. — Czy pan wie — rzekł — że przed kilku ty­godniami widziałem pana rodzinę?

Tak? — Nie zmienił pozy, tylko lekko przechylił głowę na ramię i patrzył na Köstringa jakby z drwiną. — Ksiądz się coś bardzo nami interesuje...

Udał, że nie dostrzega złośliwości.

Owszem — przyznał — chciałem wiedzieć, co się z wami dzieje.

I co? — zapytał, ale tonem, który brzmiał obojętnie. — Żyją jeszcze? Kupę czasu nie miałem od nich wiadomości.

Żyją. Są zdrowi. Martwią się o pana. Obiecałem pana babce, że będę pana szukał...

Hm — chrząknął, nie okazując dla słów księdza żadnego zainteresowania. — Więc się jakoś urządzili...? — brzmiało to na poły niby pytanie, a na poły niby stwierdzenie. — Jakoś potrafią żyć z tym wszystkim?

Z czym? — zapytał zaskoczony nienawiścią, jaka zadźwię­czała w ostatnich słowach młodego mężczyzny.

No z tym naokół... — Nagle wybuchnął: — Z całym tym gównem!

Dlaczego pan tak mówi? Co pan nazywa w ten sposób? Jeszcze jakieś słowa zadrżały na wąskich wargach Franza.

Ale ich nie wypowiedział. Odciął się od nich twardym mach­nięciem ręki.

Szkoda strzępić język! — rzucił. — To już wszystko, co? — zapytał siadając prosto i opierając obie dłonie o kant stołu. — Możemy kończyć...

Chwileczkę, jeszcze chwileczkę — poprosił Herbert. — Niech pan, proszę, nie odchodzi. Czy mógłbym coś panu je­szcze zaproponować?

Napić się? — zapytał Franz. Podrapał się w głowę. Spod oka patrzył na księdza. — Koniaku to bym się może napił, jeżeli ksiądz koniecznie chce... — Za tym przyzwoleniem zabrzmiał jakiś złośliwy ton. — No, naturalnie, jeżeli ksiądz napije się także... — dorzucił.

Ja... — próbował się bronić Herbert — ja naprawdę... mnie...

Jak ksiądz nie, to i ja nie — postawił sprawę na ostrzu noża.

Köstring z rezygnacją skłonił głowę. Franz strzelił w palce. Zamówił na odległość:

Garçon, deux cognacs! Podrapał się palcem w nos. Zapytał:

Więc to babka przysłała księdza do mnie?

Nie — zaprzeczył. — To jest, owszem — poprawił się — babka pańska prosiła, abym pana odszukał. Ale ona nie wie­działa, gdzie pan jest.

Właśnie — zauważył. Kelner przyniósł kieliszki i posta­wił przed każdym z nich. — No to pijmy — zaproponował. — Prosit!

Nie opróżnił swego, aż zobaczył, że Herbert wychylił swój kieliszek do dna.

Ksiądz nie lubi pić? — zapytał.

Nie.

Ale wypijemy jeszcze po jednym? Bo teraz to ja muszę postawić.

Proszę pana, ja naprawdę...

Nie! Tak być nie może. Obrażę się. Ksiądz, przyjaciel mego stryja, musi wypić ze mną.

W kącikach jego przymrużonych oczu płonęły iskierki złoś­liwości. Teraz to był zupełnie ktoś inny niż ten ponury młody mężczyzna, który siedział poprzednio przy stoliku. Herbert miał uczucie, że Franz zaczął się nim okrutnie bawić. Hugo, pamiętał, miewał czasami podobne wyskoki.

Poddał się ulegle naciskowi. Wypił drugą kolejkę.

I ksiądz dawniej także nie pijał? — zapytał jakby z nie­dowierzaniem Franz. — Wtedy, kiedy był ze stryjem...?

Dawniej — ksiądz uśmiechnął się melancholijnie — było inaczej. Byłem wtedy młodym człowiekiem... — Pojął nagle, że Franz podejrzewa go; sądzi, że nie jest tym, za kogo się podał. — Teraz jestem człowiekiem dość starym i trochę chorym... — Podniósł kieliszek. — Tym razem pańskie zdro­wie!

Dziękuję. A teraz niech mi ksiądz powie, kto księdza tu przysłał, aby wyciągnął ze mnie rozmaite sprawy? — ostatnie zdanie padło ostro, prawie groźnie. Równocześnie Franz pochylił się do przodu, jakby chciał rzucić się na Herberta. Köstring nie utracił spokoju.

Nikt mnie tu nie przysłał, mówiłem już panu.

Bujda! Skąd ksiądz wiedział, że tu pracuję? Niech ksiądz nie kręci!

Pojął, że musi dać wyjaśnienie.

Zdarzyło się — podjął — że poznałem pewną sympatycz­ną panienkę; pannę My...

Teraz rozumiem — burknął Kostrzewa. Opadł na krze­sło. Jego postawa, pełna przed chwilą napięcia, wyrażała odprężenie. — Więc to ta sympatyczna panienka przysłała księdza? — pytał drwiąco.

Nie, to nie ona. Ale przez nią dowiedziałem się, gdzie mogę pana znaleźć...

A ona cóż? — przerwał. — Naopowiadała pewno księdzu rozmaitych okropności, jaki to ja jestem?

Nic takiego nie mówiła. Współczuje panu...

Do licha z jej współczuciem — burknął. — I nie opowia­dała księdzu — pytał znowu — jak to wywabiłem ją za miasto, i kiedy ona chciała zbierać kwiatki, ja...?

Nic takiego nie mówiła — zaprzeczył. — O niczym takim nie wiem. Wiem natomiast rzecz inną: ona pana kocha.

Phi! — wydął lekceważąco usta.

Kocha — powtórzył ksiądz. — Miłość jest rzeczą wielką...

Niech ksiądz nie opowiada kazań — wybuchnął. — A w ogóle co księdzu do mnie i do niej? Czy ksiądz biega za każdym chłopakiem i mówi mu, że go jakaś dziewczyna ko­cha?

Nie. Ale biegałbym, gdybym mógł. Miłość jest rzeczą bezcenną. Niech się pan, proszę, nie uśmiecha. Jestem człowiekiem, który dużo przeżył. Trochę się znam na tych spra­wach. Kto kocha, tego łatwo zranić... Im kocha więcej, tym jest bezbronniejszy. Ta dziewczyna nie jest tylko zakochana... Mówi się: „Ludzie się zakochują i odkochują...” Ale gdy ktoś kocha jak ona, gotów jest na wszystko. Pan to powinien ce­nić. I pan powinien pamiętać, że ona jest dzieckiem. Dziecka nie wolno skrzywdzić...

Franz ironicznie przymrużył oko. Poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć; nie odezwał się jednak. Rozsunął ko­lana. Siedział na krześle jak na koniu i bujał się lekceważąco.

Proszę nie mieć do mnie żalu, że o tym mówię — ciągnął Herbert. — Lecz to musi być dobra dziewczyna.

Franz wetknął ręce w kieszenie, wyciągnął nogi. Widać było, jak pod oblepionymi na udach spodniami przesuwają się węzły muskułów. Nagle cisnął:

Wszystko bzdury! Niech ksiądz nie kręci! Niech ksiądz powie wyraźnie, czego tu ksiądz przyszedł węszyć. Ksiądz chce, żebym odczepił się od niej, tak? Do diabła! Zrobię, jak będę chciał. Rozumie ksiądz? Zechcę, zatelefonuję — przy­leci, gdzie jej każę przyjść. Na pewno! Nikt mi tego nie za­broni!

Usiłował zachować ton spokojny.

Niczego panu nie mogę zabronić. Zrobi pan, jak pan będzie chciał. O waszych sprawach tylko wy oboje możecie decydować. Ale na jedno pragnę zwrócić panu uwagę: ona pana kocha. Kocha tak, jak kochają dziewczęta jej rasy. Tu w Paryżu mówi się lekko o miłości. Ale dla niej miłość jest uczuciem poważnym. Niech pan nie zmarnuje tego. Nie wiem, czy ona przyjdzie na pański telefon, Ale wiem, że ona nie opuściłaby pana w żadnej potrzebie. To bardzo wiele. Tylko taka miłość może ocalić ten świat...

Franz poruszył się gwałtownie na krześle.

Świat? Ocalić? A po co? — pytał gniewnie. — Po co go ocalać? — Gwałtowność narastała z każdym słowem. — Pełen jest złodziejstw i oszustw! Do diabła z nim! Niech zginie! Niech go rozpieprzą bombami atomowymi! Do diabła! Dość tego, że jedni kradną drugim ziemię, ludzi, sumienie, wszyst­ko! — walnął pięścią w stół. — Do diabła! Niech będzie woj­na!

Och! — wykrzyknął Herbert, podnosząc ręce do góry. — Niech pan wojny nie wzywa.

A to dlaczego? — skrzywił się złośliwie. — Właśnie —

ciągnął z nienawiścią w glosie — niech przyjdzie. Niech do­staną po mordzie ci zadowoleni z siebie, te zarosłe tłuszczem świnie! Chciałbym, aby zmiotła z powierzchni ziemi połowę tałatajstwa, co się po niej włóczy!

Proszę tak nie mówić... — próbował go pohamować. Franz wybuchnął urągliwym śmiechem.

Nawojowaliście się ze stryjem, to wam dobrze! Przez was siedzimy w błocie po uszy!

Köstringowi przebiegły przez myśl słowa My: „U niego wszystko jest gniewem...”

Właśnie dlatego, że jesteśmy winni — powiedział — prag­niemy teraz pokoju...

Roześmiał się wyzywająco.

Do diabła z pokojem! — rzucił. — Musi przyjść taka wojna, aby było czym oddychać!

Miał zmrużone powieki, a usta wygięte w łuk wyrażający okrucieństwo. „Ileż w nim musi być nienawiści!” — myślał Köstring. Czuł, jak ogarnia go rozpacz. Ta mała miała rację: ktoś go musi powstrzymać. Ale jak to zrobić? Czy ta krucha dziewczyna, przynależąca do swojego azjatyckiego świata, potrafiłaby tego dokonać?

A jednak i pan, i na pewno ona doświadczyliście skut­ków wojny — próbował jeszcze perswadować, korzystając z tego, że młody mężczyzna urwał i siedział w milczeniu, ponuro zmarszczony. — Dla dobra pokolenia, które po was przyjdzie, powinien pan chcieć pokoju.

Parsknął znowu grubym śmiechem.

A co mnie tamci obchodzą? Najlepiej dla nich, aby się w ogóle nie rodzili. Przeciągnął się, naprężając ramiona, spojrzał na zegarek.

A w ogóle — powiedział — dosyć tego. Czego ostatecznie ksiądz chce ode mnie?

Chciałbym... — głos Herbertowi załamał się: czuł jak ogarnia go słabość; był pewien, że atak bólów dopadnie go dzisiaj. — Chciałbym, aby pan ją uszanował... aby...

Bzdury! — uciął krótko, powstając. Jego twarz miała taki wyraz, że Köstring był pewien, że usłyszy słowa jeszcze bardziej brutalne. Lecz stało się inaczej: na moment sprężo­ne mięśnie policzków opadły, odkrywając spod groźnej maski wojownika zwyczajne rysy chłopięce. — Niech ksiądz... — zaczął. Ale zaraz skrzywił się jakby z pogardą dla nie dokończonych słów. Lekceważąco przez stół wyciągnął rękę do Herberta. — Do widzenia. — Podszedł do drzwi. Jeszcze się obrócił. — Niech się ksiądz tutaj nie plącze! — rzucił ostro. — Niczego się już więcej ksiądz nie dowie, słyszy ksiądz?!

Ataki bólów z torsjami powtarzały się przez kilka dni z rzędu. Żaden z nich nie był wprawdzie tak silny jak tamten w drodze i żaden nie wywołał omdlenia, przecież kompliko­wały życie Köstringowi i stawiały go w trudnej sytuacji wobec właścicielki hotelu i służby hotelowej. Gruba posługaczka pomrukiwała gniewnie za każdym razem, gdy odkrywała w pokoju nieporządek. Nie zadowalały jej nieśmiało podsu­wane pięćdziesięciofrankówki. Herbert poczuł się w końcu tak nieszczęśliwy, że był już gotów, nie czekając na powrót pielgrzymki, dowlec się na dworzec i czym prędzej odjechać. Lecz kiedy powziął to postanowienie, seria ataków skończyła się. Po tamtych dniach pozostała wielka słabość. Przez dwa dni nie mógł się ruszyć z hotelu. Dopiero na trzeci siły wró­ciły. Budząc się rano, poczuł się w innym, niż poprzednich dni, nastroju. Skorzystał z tego, by pójść odprawić Mszę. Dzień był prześliczny: po deszczu, który przeszedł nocą, pozo­stał w powietrzu szklisty blask, który zdawał się promienio­wać z barwnych stert owoców.

Szedł, poddając się radosnej atmosferze wiosennego dnia. Zatrzymywał się przy wystawach. Obok kościoła był duży, parowitrynowy sklep — coutelerie. Między błękitnymi języ­kami noży i nożyczek widać było artystyczne wyroby nożow­niczego kunsztu: mikroskopijne scyzoryki, których kilka mieściło się w skorupce orzecha, inne normalnej wielkości lecz o niezliczonej ilości ostrzy. Stały tu także piękne wyroby z kości słoniowej.

W kościele było jak zwykle pusto. Odprowadzony do oł­tarza przez stukającego laską zakrystiana, Herbert odprawił Mszę. Zjadł później śniadanie przy ladzie w bistro, stojąc między gromadą debatujących leniwie robotników i kilku da­mami o wyglądzie śpieszących się urzędniczek.

Siły powróciły mu we właściwym momencie. Według pla­nu uczestnicy „drogi” do Chartres powinni byli już wrócić do Paryża. Ojciec Laurent zabrał niewątpliwie chłopców do prowadzonego przez siebie domu. Należało jak najszybciej nawiązać z nimi łączność. Metro pod kościołem prowadziło wprost, bez potrzeby przesiadania się — przez Madeleine, Concorde, skrajem Quartier, pod dworcem Montparnasse — do Port-de-Versailles. W Cerentin, na małym placyku obok stacji metra stały dwa zielone autobusy paryskie. Zajął miej­sce w jednym z nich.

To był drugi czy trzeci przystanek. Szara, pozbawiona wdzięku ulica przedmieścia biegła nieco w górę. W bok od niej odchodziła inna, nieco przyjemniejsza, gdyż obrosła wy­suwającą się spoza sztachet zielonością; nosiła nazwisko ja­kiegoś bohatera Résistance. Przy bramce wisiała złota pla­kietka. W ciemnej sklepionej sieni, ozdobionej ogromnym krucyfiksem, ogarnęły Herberta ramiona ojca Laurenta.

Nareszcie ksiądz się znalazł, drogi, kochany księże! Jak to dobrze, że księdza widzę! Chłopcy ucieszą się. Byliśmy już niespokojni. Wczoraj wieczorem, zaraz po przyjeździe, udaliśmy się gromadą do szpitala, aby księdza odwiedzić. A tu masz! Księdza nie ma i mówią nam, że ksiądz szpital opuścił, nie zostawiając wiadomości, gdzie mieszka. Już nie wiedzieliśmy, co myśleć. Dziewczęta i chłopcy rozpaczali. Chodźmy do nich od razu...

Za chwilę młodzież otoczyła go z krzykiem. Poczuł się wzruszony: „Więc jednak — myślał — kochają mnie. Za co i dlaczego? Na pewno za nic.” Powróciło do niego gorzkie uczucie, że tamte chwile, spędzone w pokoju hotelowym, były chwilami próby, z której — jak zawsze — nie wyszedł zwycięsko. „Zniszczyłem wszystko narzekaniem — mówił so­bie. Ale postanowił nie robić sobie wyrzutów. — Trzeba zno­sić siebie — myślał — takim, jakim się jest. Trzeba być miło­siernym dla samego siebie.” Wydało mu się, że widzi swą duszę jako chudą postać wciąż odmawiającą wzięcia na kark przeznaczonego dla siebie ciężaru.

Chłopcy opowiadali mu tymczasem krzykliwie, jeden przez drugiego, o pielgrzymce. Byli zachwyceni. Upajali się zawar­tymi przyjaźniami. Każdy miał notes pełen adresów towarzy­szy z całego świata, do których zobowiązał się pisać. Z dru­giego końca gmachu nadbiegły tymczasem dziewczęta. I one witały serdecznie Köstringa. Pucołowata Hanna powiedziała:

My, wie ojciec, ta najmniejsza z Wietnamek, która od­woziła ojca do szpitala, chciała koniecznie ojca zobaczyć.

Była wczoraj z nami w szpitalu. Obiecałam, że do niej zate­lefonuję, gdy odnajdziemy ojca. Zadzwonię zaraz, dobrze?

Zadzwoń. Powiedz, że chcę ją widzieć.

Czy dzisiaj wyjedziemy? — pytał Gerd.

Właśnie. Niech no ojciec zadecyduje. Bo właściwie to powinniśmy dzisiaj wracać...

Tak, oczywiście — zadysponował. — Wracamy dzisiaj wieczorem. Kurt — zwrócił się do najstarszego z grupy — zajmij się, proszę, biletami. Mój hotel jest tuż przy dworcu, przyjadę więc z niego bezpośrednio. Byłoby dobrze, abyście w ciągu dnia zwiedzili trochę Paryż. Towarzyszyć wam, nie­stety, nie mogę, nie czuję się jeszcze dostatecznie dobrze. Poza tym muszę przed wyjazdem załatwić coś ważnego...

Niech ksiądz odpocznie, ja pójdę z nimi — zaofiarował się ojciec Laurent. — Ściągniemy także księdza Jana. Strasz­nie miła jest ta księdza młodzież. Zaprzyjaźniliśmy się już. Prawda, chłopaki?

Naturalnie! Oczywiście! — krzyczeli. — Teraz ojciec musi do nas przyjechać! Chcemy ojcu tyle rzeczy pokazać!

Dobrze, przyjadę. A dziś wezmę was do Luwru, do Notre-Dame, do Sainte Chapelle, nad Sekwanę. Chcecie?

Chcemy! Chcemy! Brawo! Hura! Niech żyje ojciec Lau-rent!

Zostawiwszy rozwrzeszczaną młodzież, obaj księża oddalili się. Ojciec Laurent wziął pod rękę Herberta, jakby się bał, że zasłabnie, i powoli prowadził długimi, chłodnymi koryta­rzami.

Proszę zajść do mnie na chwilę — zaproponował. Pokój ojca Laurenta miał ściany wytapetowane mapami, co nadawało mu charakter jakiejś pracowni. Jezuita posadził swego gościa na krzesełku obok biurka, zawalonego książka­mi w rozmaitych językach.

Przemili są księdza chłopcy — stwierdził raz jeszcze.

Cieszę się, że zrobili dobre wrażenie.

Zrobili coś więcej niż dobre wrażenie; pogłębili nadzieję.

Niestety, to nie jest przeciętny typ naszej młodzieży.

Nie oczekiwałem, aby tak było. Nie żądajmy za wiele. Nasi uczestnicy „drogi” nie stanowią także typu przeciętnego. Nie zapominajmy jednak, że wszystko zaczęło się od dwu­nastu. A i ci nie byli ideałami. No, a jak ze zdrowiem księdza? Jak się ksiądz czuje? — utkwił w Herbercie swoje duże czarne oczy. — Nie wygląda ksiądz dobrze...

Zamiast odpowiedzi Köstring uśmiechnął się blado i zrobił łagodny wymijający gest. Ale ojciec Laurent był uparty.

Czy doktorzy — pytał — powiedzieli księdzu, co mu jest?

Tak — potwierdził cicho.

Co takiego? Coś poważnego?

Chyba tak... — spojrzał na ojca Laurenta, lecz zaraz opuścił głowę. Niezdecydowanie przesuwał palcami po kan­cie biurka. Miał ochotę powiedzieć o swojej chorobie głosem, który wywołuje dreszcz, a równocześnie to pragnienie bu­dziło w nim niesmak. „Trudno jest czasami — myślał — być naturalnym.” — Chyba tak... — powtórzył. Ojciec Laurent czekał na dalszy ciąg wyjaśnień. Rzekł więc, usiłując nadać głosowi ton jak najbardziej zwyczajny: — Według nich mam raka, którego już się nie da wyleczyć...

Ojciec Laurent drgnął i zmarszczył brwi, lecz nie powie­dział nic. W ciszy słowa Herberta zawisły jakoś sztucznie. Aby ją przerwać, rzucił prędko: — To głupstwo! — Natych­miast jednak zdał sobie sprawę, że ten krótki okrzyk odebrał jego słowom resztę prostoty.

Oh, mon pauvre ami — powiedział w końcu ojciec Lau-rent. Śniada dłoń zakonnika spoczęła na dłoni Herberta. Lecz taki gest współczucia nie mógł wystarczyć energicznej naturze jezuity. Począł przekonywać: — Jeszcze na pewno nic nie wiadomo. Lekarze często się mylą. A poza tym dzi­siaj odkrywa się codziennie nowe środki leczenia. Trzeba ufać...

Trzeba... — potwierdził nieco mechanicznie. Lecz po chwili podniósł głowę; spojrzał w przyprószoną czarnym za­rostem twarz ojca Laurenta. — Tylko w co ufać? — zapytał. Uśmiechnął się: — W zdrowie?

Ojciec Laurent milczał. Oczy księży zetknęły się i pozostały w tym zetknięciu. Köstring czytał w spojrzeniu tamtego sym­patię, a zarazem rozpaczliwą bezradność człowieka wobec cierpienia drugiego. Znowu uśmiechnął się.

Nie — odpowiedział jemu i sobie — trzeba ufać, że wszyst­ko, co przychodzi, jest dobre...

Ojciec Laurent mrugnął potwierdzająco. Potem siedzieli obok siebie, nic już nie mówiąc. Gdzieś daleko w murach budynku wybuchały salwą głosy młodych. W rozgwarze mie­szały się słowa francuskie i niemieckie. Brzmiały wesoło, lecz ich dźwięk spadał na Herberta brzemieniem smutku: jak od­jazd pociągu lub jak pożegnalny list. Choć tak bardzo chciał zachować swobodną postawę, czuł ściskanie w krtani. Opuścił głowę. Ojciec Laurent jeszcze raz wyciągnął rękę, położył dłoń na ramieniu Herberta. Gest był niezgrabny, lecz właśnie dla­tego rozczulający. Köstring musiał mocno zacisnąć zęby.

Gdy zadzwonił, ciężkie drzwi odskoczyły. Hall na dole był przelotowy — szklane drzwi naprzeciwko wejścia prowadziły do małego ogródka. Płynęła przez nie ciepła woń kwitnących drzew. Po lewej stronie przy wejściu znajdowała się dyżurka, z której wynurzyła się zakonnica z dużą karbowaną kryzą na szyi i czarnym, opinającym skronie woalem. Z lekkim dyg­nięciem zatrzymała się przed Herbertem. Zapytała go o coś, czego nie zrozumiał; nie miał jednak wątpliwości, w jakim języku postawione było pytanie.

Bardzo mi przykro — powiedział. — Kiedyś rozumiałem trochę po polsku, ale teraz zupełnie zapomniałem.

Przepraszam, bardzo przepraszam — siostra przeszła na­tychmiast na francuski. — Tutaj ciemno — tłumaczyła się — a ksiądz trochę podobny do naszych księży. Bardzo przepra­szam. Czym mogę służyć księdzu?

Chciałbym, jeżeli można, zobaczyć się z matką przeło­żoną.

Zaraz pójdę zobaczyć, czy jest. Może ksiądz będzie ła­skaw tymczasem do poczekalni.

Przez ciemny korytarzyk wprowadziła go do niewielkiego pokoiku, zastawionego miękkimi meblami. Zamknąwszy za sobą drzwi odeszła. Herbert został sam. Budynek nad nim dzwonił ciszą, tylko od czasu do czasu otwierały się na górze drzwi i spływała do hallu kaskada dziewczęcych głosów.

Köstring usiadł. Czekał dość długo, więc zaczął przerzucać leżące na stoliku pisma. Między nimi był tu album, przedsta­wiający dom sióstr tego samego zgromadzenia w Ameryce. Album otwierała wielka fotografia „matki fundatorki” — jak można się było zorientować już nieżyjącej — o ciężkiej jakby boleśnie opuchniętej twarzy. Potem błyskały zdrowymi zęba­mi twarze anglosaskich duchownych. Siostry, ubrane tak samo jak ta, która otworzyła Herbertowi, siedziały pośrodku grupy dziewcząt w białych bluzkach. Dziewczęta miały twa­rze uśmiechnięte i sylwetki zgrabnych american girls spopularyzowanych przez filmy. Lecz w kolumnach nazwisk góro­wała liczba nazwisk o brzmieniu polskim. „To musi być pol­skie zgromadzenie” — uświadomił sobie. Tu i tam trafiały się teksty polskie. Usiłował je czytać, przywołując dawną znajo­mość języka.

Otworzyły się drzwi. Zakonnica, która weszła, była osobą niewysokiego wzrostu, pełną, o twarzy szerokiej i grubych, sterczących policzkach. Spoza okularów błyskały oczy żywe i wesołe. Skłoniła się i wyciągnęła do niego rękę, wymawiając swoje zakonne imię. Gestem zaprosiła Köstringa, by usiadł; sama przysiadła naprzeciwko, wyprostowana, z dłońmi zło­żonymi na kolanach.

Czym możemy być księdzu użyteczne? — zapytała. — Mam wrażenie, że ksiądz jest u nas po raz pierwszy, prawda?

Pierwszy. I muszę powiedzieć, że nie wiedziałem, iż będę miał do czynienia z domem polskim...

Naprawdę? Tak, rzeczywiście jesteśmy zgromadzeniem założonym przez Polkę w końcu zeszłego stulecia. Nasza idea to idea ukrytego, nazaretańskiego życia. Ale nasz zakon traci z wolna swój wyłącznie polski charakter. Dziewczęta, który­mi opiekujemy się — bo taki jest praktyczny cel zgromadze­nia — należą do rozmaitych narodowości. Przepraszam jed­nak, że się o to zapytam: ksiądz nie jest chyba Francuzem?

Jestem Niemcem...

Zakonnica drgnęła; jej falujące uśmiechami policzki ze­sztywniały. Usta kobiety poruszyły się, nie wypowiedziały jednak ani słowa. Zapanowała chwila milczenia. Dom nad nimi dzwonił jak poprzednio ciszą i tylko za oknami słychać było warkot przemykających wąską ulicą aut.

Ksiądz jest Niemcem... — powtórzyła w końcu jakby z niedowierzaniem. — Czym w takim razie możemy służyć księdzu?

Matkę zaskoczyło — zapytał — że jestem Niemcem?

Trochę... — przyznała. — Nie mieliśmy dotychczas ni­gdy żadnych stosunków z duchowieństwem niemieckim — grzecznie usiłowała wybrnąć z sytuacji. — I dziewcząt nie­mieckich nie było u nas nigdy. Tak się układało, proszę księ­dza...

Z każdym zdaniem mówiła prędzej, odzyskiwała naturalną łatwość mówienia. Przypominała mu sprzedawczynię z ma­łego sklepiku. Jakoś odruchowo, pod wpływem przelotnej fali goryczy, wtrącił:

To zrozumiałe, skoro siostry są Polkami... Zatrzymała się nagle. Jej oczy błysnęły spoza okularów trochę wojowni­czo:

To prawda. Proszę nie mieć żalu o to, co powiem, ale każda z nas, ile nas tu jest, doświadczyła czegoś bolesnego od Niemców. Mego brata rozstrzelano na ulicy w Warsza­wie. Ojciec jednej z moich asystentek zginął w Oświęcimiu... Wszystkie w wyniku tej wojny utraciłyśmy ojczyznę... — Urwała lekko zasapana. Położyła dłoń na piersi w miejscu, gdzie spod lekko kremowej kryzy zwisał metalowy krzyż. Lecz połysk jej oczu już zgasł. Także i ton głosu zmienił się bardzo, gdy podjęła z nową żywością: — Ale ja wiem, że tego nie ro­bili katolicy niemieccy.

Matka się myli — przerwał jej. Tak samo i on chciał się za wszelką cenę wycofać ze swych uprzednio wypowiedzia­nych słów. — Katolicy niemieccy zrobili wam wiele złego. I może nie uczynili dotychczas nic, by okupić tamto...

Spuściła głowę; patrząc w ziemię, powiedziała:

Są rzeczy, których się nie wyrówna...

Są — przyznał. — Człowiek jest mocny naprawdę tylko w złem.

O, tak — przyznała z westchnieniem. — Proszę mi wy­baczyć — zwróciła się z nową energią w jego stronę. — Ja doprawdy nie chciałam urazić... Ja...

Ależ niech się matka nie tłumaczy. To było zupełnie zrozumiałe.

Nie, nie było zrozumiałe! — porywczo zaprzeczyła. — Nazaret i nie-miłość — powiedziała, jakby coś cytowała — nie mogą nie mieć ze sobą nic wspólnego. Nie! Nie! — zapa­lała się. — Czuję się zawstydzona. I bardzo, ale to bardzo proszę księdza o wybaczenie.

Nie mam czego wybaczać, proszę matki. Nie mówmy już o tym, dobrze? Dla nas Niemców może to nawet nie jest złe, że słowo „Niemiec” budzi wstrząs. Zwykle rzeczy najnie-przyjemniejsze są najpożyteczniejszymi...

Naród niemiecki jest wielkim, dzielnym narodem — mówiła prędko zakonnica. — W Ameryce są w naszym zgro­madzeniu siostry pochodzenia niemieckiego...

Cieszyłbym się, gdyby kiedyś mogły być także tutaj. Cóż z mówienia o braterstwie, gdy braterstwa nie ma?

Z życzliwym uśmiechem na pełnej twarzy dodała:

I co z mówienia o przebaczeniu, gdy za tym słowem nie znajdzie się więcej niż przedtem miłości? — Poruszyła się na fotelu, uniosła splecione dłonie i opuściła je stanowczym gestem na kolana. — Proszę mi teraz powiedzieć, co możemy zrobić dla księdza? — W głosie jej zadzwoniła gotowość.

Dziękuję — odpowiedział. — Sprawa jest niewielka, nie będę matki długo zatrzymywał. Tu u sióstr jest wychowanka, pochodząca z Wietnamu, imieniem My...

Jest. Ach, już teraz wiem wszystko. To na pewno ksiądz brał udział w „drodze” do Chartres? Nasłuchałam się przecież wielu miłych słów o księdzu! Lecz — pohamowała się — słu­cham księdza...

Tak, poznałem My podczas tej „drogi”. To musi być dobre dziecko?

Och, tak! Cicha, grzeczna, uczynna. Zresztą muszę po­wiedzieć, że wszystkie dziewczęta wietnamskie są przemiłe. Nie mamy z nimi nawet ćwierci tych kłopotów, co z innymi. Tylko że z tym wszystkim niewiele je znamy...

Są skryte?

Raczej trudno dostępne. Pozornie — tym razem czuło się, że mówi doświadczona wychowawczyni — nie ma w nich skomplikowań, z jakimi spotykamy się u dziewcząt europej­skich. Są naturalne. Nie robią sobie smutku z radości, ani radości ze smutku. Żadnego, proszę księdza, „bonjour tris-tesse”. Ale czasami ich prostota bywa zaskakująca. Tak jak­byśmy to my były dla nich zanadto skomplikowane...

A wie matka, że podobną obserwację zrobiłem i ja... Lecz wracając do My — tak się stało, że wzięła mnie ona so­bie za powiernika. Przyznała mi się, że jest zakochana...

Coś podobnego! — przełożona aż klasnęła w dłonie. — Zakochana? Widzi ksiądz, to właśnie to! Dziewczyna robi wrażenie zupełnego dziecka, prawda? A okazuje się, że kocha. Mam nadzieję, że nic poważnego?

Myślę, że przeciwnie... Jej chłopcem jest pewien młody Niemiec, i dlatego przyszła z tym do mnie. To robotnik pra­cujący tutaj, w Paryżu.

Proszę, proszę. Ale sprytne są te nasze małe. Zdawałoby się — same w obcym, wielkim mieście, a potrafią nawiązać znajomość...

Może to także jest wyrazem ich nieskażonej naturalnoś­ci? Mniejsza jednak o szczegóły, które spowodowały zawiązanie się tej znajomości. Postanowiłem skorzystać z tego, że jestem przez parę dni w Paryżu, i zobaczyć tego jej chłopca.

To doprawdy duża uprzejmość ze strony księdza...

Nie, to tylko obowiązek. Ja także chcę, proszę matki, żyć po swojemu ideą Nazaretu. Po doświadczeniach, jakich zaznałem w czasie ostatniej wojny, postanowiłem wszystkie moje siły ofiarować młodym...

To wielki cel!

Chyba największy. Nigdy starsze pokolenie nie demo­ralizowało młodzieży tak bardzo jak dziś. Otóż odnalazłem tego człowieka...

I co? — poderwała się żywo. — Jaki on jest?

Hm... — kłopotliwie zawiesił głos. — Wypadek dość skomplikowany. Chłopak pochodzi z Mazur. Polacy wyrzucili jego rodzinę z ich zagrody i wysłali do Niemiec...

Ach, bo ci komuniści! — rzuciła z irytacją. Nie próbował dyskutować. Ciągnął dalej:

Chłopak został skrzywdzony przez Polaków, ale potem został także skrzywdzony przez Niemców. Potraktowano go jako „przesiedleńca”, a to słowo nie oznacza u nas, niestety, sympatii. Trafiło na naturę ambitną. Odepchnięty przez jed­nych i drugich, znalazł się bez ojczyzny. To bardzo źle... Mówi się wiele o niebezpieczeństwach nacjonalizmu. Ale walcząc z nacjonalizmem, nie wolno zabijać patriotyzmu. Człowiek musi mieć ojczyznę.

Na pewno! — potwierdziła z przekonaniem.

To wszystko wywołało w chłopcu bunt. Trudno mu się dziwić. Ludzi tego co on typu tylko miłość, duża miłość może ocalić.

Ale — zaoponowała — czy miłość wietnamskiej dziew­czyny.

Myślałem o tym samym — przyznał. — I właśnie dlatego przyszedłem rozmówić się z matką. Pragnienie braterstwa ogarnia świat jak pożar...

Tak — wtrąciła. — Gdy umierała nasza założycielka, przy­woływała miłość wszystkimi znanymi sobie językami.

Lecz miłość między dwojgiem ludzi podlega swoim pra­wom, często skomplikowanym. Znam to... — Przesunął dło­nią po oczach, tak silnie — mimo otartych powiek — nacie­rały na niego obrazy wspomnień. — I kto się nie liczy z nimi, przegrywa.

Któż wie — i ona także zapatrzyła się gdzieś w prze­strzeń — może trzeba było, aby przegrywała? Czasami prze­grana bywa znakiem zwycięstwa...

Drgnął. Nagle w błyskawicy stanęła przed nim myśl: „Ni­gdy nie wiadomo, przez czyje usta przemówi Bóg.” Ta za­konnica z nadmierną na jego gust skłonnością do mówienia wydawała mu się jedną z tysięcy. Chwilami drażniła go pra­wie. Miał już dla niej określenie: ot taka sobie wychowaw­czyni, która na starość stanie się pośmiewiskiem swoich wy­chowanek. A tymczasem słowa, które wypowiedziała, były niby ostry snop światła sięgającego w omroczona głębię jego duszy. Mimo to zdobył się na sprzeciw:

Co innego jest odkryć coś takiego potem, gdy już Bóg tak zrządził, a co innego radzić... Ta mała złożyła niejako swój los w moje ręce. Wprawdzie mówiła, że między nimi doszło do zerwania... Dla niej to lepiej. Ale dla niego to źle... Ona sama to czuje. Wydaje mi się, że gotowa do niego powró­cić. Czy jednak powinna? To takie kruche dziecko...

Nie sądzę — zakonnica powróciła już myślami do ciem­nej rozmównicy — aby była aż tak krucha. Mężczyźni, nawet księża — skłoniła lekko głowę — wyolbrzymiają często sła­bość kobiet.

Więc matka myśli... — zaczął zaskoczony jej słowami. Rozłożyła szeroko ręce gestem niewiedzy.

Może się mylę — powiedziała — ale jeżeli My znalazła sobie w wielkim Paryżu tego chłopca, to go na pewno znowu odszuka i pójdzie za nim, czy będziemy jej w tym przeszka­dzali, czy też nie. Przyjrzałam się tym wietnamskim dziew­czętom. Gdy kochają, gotowe są na wszystko...

Zapanowała cisza. Patrzył coraz bardziej zdumiony na tę kobietę o śmiesznie sterczących policzkach i żywo błyskają­cych oczach. Ona zaś podjęła:

Może zróbmy tak: niech ksiądz zajdzie na chwilę do ka­plicy i pomodli się, a ja ją tymczasem zawołam. Jestem prze­konana, że ksiądz potem powie jej to, co trzeba...

Wstał gotów bez sprzeciwu spełnić jej radę. Ta kobieta na­rzucała mu swoją wolę.

Zaprowadzę księdza do kaplicy — rzekła.

Doskonale. I — dziękuję matce...

Uśmiechnęła się po swojemu: jej oczy błysnęły, a na gru­bych policzkach pojawiły się małe dołki.

Niech ksiądz będzie łaskaw nie żartować. Robimy jedną robotę. — Otworzyła przed nim drzwi. — Trzeba korzystać ze sposobności...

Szła obok niego; jej krzyż podzwaniał pod żółtawą kryzą. Minęli ogródek pełen skumulowanego ciepła i woni świeżych liści. Kaplica była pusta i mroczna. Oboje uklękli i przez chwilę adorowali w ciszy niewidzialną Obecność. Potem prze­łożona wstała i szepnęła:

Więc idę. A za parę minut przyjdę po księdza.

Drzwi zamknęły się za wychodzącą. Ogarnęła go głucha, prawie niezrozumiała w swej głębokości cisza.

Nie szukał klęcznika. Pozostał na kolanach pośrodku przej­ścia między dwoma rzędami wyplatanych słomą krzeseł. Ra­zem z ciszą spłynęła na niego fala myśli tak gwałtowna, że nie mógł jej przemóc strumieniem modlitwy. Przez ostatnie dni bardziej niż choroba dręczyła go myśl, jak ma postąpić w sprawie tych dwojga. „To jest — stawało przed nim — ostatnia sprawa, na którą mogę mieć wpływ. To jest ostatni sprawdzian, że postąpiłem właściwie. Ostatni znak...”

I nagle padło zdanie z ust tej tak zwyczajnie wyglądającej zakonnicy. Jakże proste! On sam na pewno wypowiadał je niejednokrotnie wobec siebie i innych. Lecz dziś te słowa za­brzmiały tak, jakby powiedziane były po raz pierwszy. I jakby powiedziane były tylko do niego. „Od setek lat — myślał — krzyżują się w powietrzu prawdy przyniesione przez chrześci­jaństwo. To tak jakby szalał huraganowy ogień artyleryjski. Lecz my możemy w nim chodzić cało tak długo, póki nie przyjdzie pocisk przeznaczony tylko dla nas. »Plemię złe i cu-dzołożne znaku szuka...«” Kto z nas nie należy do tego ple­mienia? Za łatwo jest dzielić świat na nas i faryzeuszy. Przez taki podział sami wchodzimy w krąg faryzejski. Bo faryzeusze to nie są inni: to jesteśmy my sami, gdy zaczynamy szukać znaku. Znaku, a nie woli Bożej. Ten znak, mówimy sobie, ma być dla nas znakiem woli Bożej. Ale naprawdę to chcemy tylko znaku. Pragniemy, by uświęcił nasz wysiłek. By nam powiedział, że mamy rację. Ze jesteśmy w prawdzie. Że Kró­lestwo jest już między nami. Że możemy je powitać fanfarą trąb... Takiego znaku nie dostaniemy! A jeżeli go ujrzymy, to nie będzie nasz znak. To będzie znak przeciwko nam. Bo Królestwo przychodzi cicho, skrycie, niepostrzeżenie. Ani się obejrzeliśmy, gdy zakwitło. Nic o nim nie mówi, lecz ono się rozrasta. Jest w nas. I tylko jednym możemy je ujawnić: być jak Jonasz. Być jak ziarno, które trafiło do ziemi i w niej zamarło. Oto w czym zawiera się tajemnica zdobywania lo­sów ludzkich. Aby wygrać, trzeba przegrać. Nie tylko zaryzy­kować stratę. Stracić naprawdę. Pokosztować goryczy prze­granej, sceptycznych słów przyjaciół Hioba. Tego okrutnego: „Tu l’a voulu, Georges Dandin”. Widzieć, jak wszyscy dmu­chają na nasz domek z kart. Dać się przepasać i poprowadzić tam, gdzie nie chcemy iść. Umrzeć...

Jak ja” — stanęło przed nim. Ale po raz pierwszy ta myśl nie była w nim brzemieniem klęski. To mogła być pierwsza wygrana. „Cóż potrafiłem zrobić przedtem? — przebiegał myślą przeżyte lata. Nic! Tyle razy widziałem fiasko moich wysiłków. Przegrywałem przyjaźń i miłość. Lecz czy przegra­łem do końca? Czy nic naprawdę nie mogę zrobić dla Oleńki, Hugona, Gerdy, Franza, dla tej małej My — dla całego »zara-żonego« pokolenia? Nie ma spraw, które przepadły! Wszyst­ko jest jakoś zawieszone w powietrzu. I czeka.”

Och — zacisnął palce na oczach — tak wiele można wygrać przez takie dwa czy trzy miesiące!” Przeszedł go dreszcz słabości, jak człowieka, który uszedł śmiertelnemu niebez­pieczeństwu. Co by było, gdyby nie ten wypadek na drodze? Tak na niego narzekał! „Idiotyczne zemdlenie” — mówił. A przecież gdyby nie on, nie ten szpital, nie rozmowa z leka­rzem, nie byłby się dowiedział prawdy. Nie byłby jak żaba w paszczy węża. Śmierć mogła nadejść niespodziewanie, oca­lając od Wielkiego Strachu. A zarazem pozbawiając wszyst­kiego. Szukanie znaków było głupstwem. Na ten jeden trzeba było uważać. A on o mało go nie przeoczył!

Jeszcze mocniej przycisnął dłonie do twarzy. Śmierć nie utraciła nic ze swej grozy. Nadchodzące miesiące zapowia­dały dalej rzeczy straszne. Wiedział: jeszcze wiele, wiele razy będzie się łamał pod dotknięciem Wielkiego Strachu. Będzie rzucał się do ślepej ucieczki. Wybuchał słowami buntu. Choć­by obiecał, nie dotrzyma, jeśli nie dostanie siły. I nie musi dostać. Żaden znak już mu nic nie powie. Ten jeden powie­dział wszystko.

Nagle oderwał dłonie od oczu. Wzrok biegł przejściem między krzesłami do białych balasek, po stopniach ołtarza do czerwonej iskierki przed tabernakulum, ku obrazowi nad ołtarzem w głębi. Dwie ciemne twarze pod ciężarem koron patrzyły ku niemu. To była znowu Ona — Czarna Madonna z otrzymanego w obozie obrazka. Poczuł, jak gorące łzy wy­pełniają mu powieki.

Nie usłyszał, kiedy weszła przełożona. Może zwracała się do niego kilka razy. Ocknął się dopiero, gdy pociągnęła go za rękaw.

Proszę księdza, przepraszam. My czeka.

Podniósł na nią trochę nieprzytomny wzrok. Ale zaraz opanował się.

Och, tak. Już idę, proszę matki.

Ale w progu zatrzymał się i obejrzał ołtarz.

Macie tu waszą Czarną Madonnę — powiedział.

Tak — odpowiedziała. — Bez Niej byłoby ciężko. Tylko my Jej tak nie nazywamy. Dla nas to Matka Boska Często­chowska.

Skinął głową na znak, że wie o tym.

Słyszałem o Niej wiele...

Znowu minęli dopalający się ostatnimi blaskami dnia ogró­dek i przez hall wrócili do rozmównicy. Przełożona wpuściła Köstringa przez otwarte drzwi, a sama cofnęła się.

Przyjdę potem...

W mroczącym się pokoju, na tle okna rysowała się sylwetka dziewczyny. Podszedł do niej z wyciągniętymi dłońmi.

Cieszę się, że panią widzę, mademoiselle My.

I ja się cieszę, proszę ojca. Ojciec już zdrów, prawda?

Tak — zapewnił. — Proszę usiąść — wskazał jej fotel. Sam siadł naprzeciwko. — Przede wszystkim — zaczął — chciał­bym pani podziękować za opiekę nade mną wtedy. Rozsta­liśmy się tak nagle, nie mogłem tego zrobić od razu. A poza tym chciałbym przed pożegnaniem — bo dziś wieczorem od­jeżdżam — powiedzieć pani pewną rzecz...

Nie rzekła nic. Nie drgnęła. Czuł tylko na sobie jej sku­piony wzrok.

Może pani już wie, że widziałem się z pani chłopcem? Potrząsnęła głową. Siedziała przed nim w głębokim fotelu mała, drobna, podobna dziewczynce, która się jeszcze bawi lalkami. Jej okrągłą twarz okalała ramka czarnych włosów. Drobne usta były stulone, za to oczy szeroko otwarte. Żaden gest nie zdradzał jej uczuć i tylko ze spojrzenia można było wyczytać oczekiwanie.

Pani miała słuszność — mówił. — To bardzo biedny człowiek, Życie dotknęło go mocno. Ma naturą zbyt silną, aby się poddać. Dlatego tyle w nim gniewu i buntu. I pani ma rację, że ocalić go może tylko ktoś... ktoś, kto potrafi go zrozumieć...

Och, proszę ojca... — szepnęła. Pochyliła się ku niemu. — Lecz ojciec... — zaczęła.

Niech pani jeszcze nic nie mówi — przerwał jej. — Pro­szę mnie wysłuchać do końca. Jeżeli pani go kocha, jeżeli pani go naprawdę kocha — powtórzył z naciskiem — to pani może go ocalić. Jesteście jak dwa pisklęta, które wypadły z gniazda. Ale ocalić kogoś, to nie zawsze znaczy ocalić go dla siebie. Czy pani to rozumie?

Nie... — odpowiedziała głosem, w którym było drżenie.

Ewangelia radzi, by się dobrze rozliczyć z siłami, gdy chcemy podjąć się wielkiego zadania. Nie ocala się bezkarnie duszy drugiego. W każdym z nas jest pragnienie otrzymania czegoś w zamian. Lecz są ludzie, którzy za swój wysiłek nie otrzymują nic!

W zgęstniałym mroku usłyszał, jak powtórzyła mechanicz­nie ostatnie słowa:

Nie... otrzymują... nic?

Tak. Świat dzisiejszy — mówił dalej — potrzebuje ko­niecznie braterstwa i miłości. Ale w tym świecie jest tyle zapór, tyle granic. Wysadzić zapory można tylko sercem, ma-demoiselle My.

Zatrzymał się czekając, co ona mu powie. W pokoju zro­biło się zupełnie ciemno, na ulicy jednak zapalono latarnie i mlecznożółty blask przesiąknąwszy przez firanki kładł się kanciastymi plamami na podłodze.

Ksiądz powiedział — doszło go — że jesteśmy jak dwa pisklęta... Tak... Ale on... odszedł... A jeżeli wróci? Jeżeli wróci taki sam?... Może... może byłoby lepiej?... Jak... wte­dy?...

Zwlekał z odpowiedzią. Ta siostra narzuciła mu przeko­nanie, że gdy się pomodli, będzie umiał doradzić. Lecz oświe­cenie nie przyszło. „Powinienem — myślał — dążyć do roz­dzielenia tych dwojga. Bo czyż on dotrzyma danego słowa? Czy można na to liczyć? A ona go kocha. I mimo to zdaje się wahać... Jakby targowała się... Pyta: jak? Mam ją wbrew jej niepokojowi pchnąć na drogę tak niebezpieczną? Czy nie pragnę poświęcić jej dla niego? Czy wolno mi tak czynić?”

Czas biegł. Herbert milczał. Myśli piętrzyły się niby stos kamieni, przygniatający go swoim ciężarem. Był jak zmiaż­dżony. Tyle razy w życiu sam przegrał i wciąż nie czuł, aby te przegrane mogły przemienić się w zwycięstwo... Jak tej delikatnej dziewczynie przekazać taką schedę, niby pałeczkę nie do udźwignięcia w sztafecie?

I kiedy na próżno szukał na to wszystko odpowiedzi, ona nagle wstała. Zamajaczyła przed nim w mroku jej biała bluz­ka, i zanim się opamiętał, nisko opadła. Nie zdążył wyrwać dłoni, do której przycisnęła wargi mokre jak pyszczek wyję­tej z wody ryby.

CZĘŚĆ SZÓSTA Co to za bubek, którego do mnie przysłałaś?

Podniosła na niego zaniepokojony wzrok. Ale wyraz twa­rzy Franza nie powinien był nasuwać obaw. Nie pamiętała, aby go kiedykolwiek widziała takim rozjaśnionym. Już z da­leka, gdy zbliżał się ku ławce, zauważyła zmianę. Był to niby ten sam ociągający się krok; a jednak i on nabrał fantazji. Doszedłszy do ławki mężczyzna rzucił się na nią jak chłopiec, który prześcignąwszy kolegów, dobiegł pierwszy do mety.

Na powitanie oświadczyła mu:

Nie powinnam była przyjść.

Zapytał z lekceważącym wzruszeniem ramion:

Dmiesz się jeszcze o tamto?

Gdy jechał na wycieczkę do Rambouillet, gnał jak szalony; ale w powrotnej drodze zdawał się wyciskać ostatnie siły z motoru. Na każdym prawie zakręcie miała wrażenie, że się roztrzaskają. Nie śmiała jednak nic powiedzieć, modliła się tylko cicho całą drogę. Na rogu Raspail i Vaugirard Franz zatrzymał gwałtownie. Bez słowa czekał, aż My zsiądzie. Pod okularami widziała tylko jego zacięte usta. Rzuciwszy spoj­rzenie za siebie i zobaczywszy, że dziewczyna stoi na chod­niku, bez słowa pożegnania ruszył. Już był daleko, a ona pa­trząc za nim nagle spostrzegła, że gwałtownie skręca i za­wraca. Czekała z bijącym sercem. Znowu zatoczył łuk, zatrzy­mał się przy niej. Trzymał w ręku odczepiony od kierownicy bukiet konwalii. Wetknął jej kwiaty w dłoń i na nowo dodał gazu.

Była jak oszołomiona, usłyszawszy w telefonie jego głos. Rozkazująco, niczego nie tłumacząc, o nic nie pytając zażą­dał, aby przyszła się z nim zobaczyć w ogrodzie Luksembur­skim, Bez zapytania o jej zgodę wyznaczył godzinę. Ulegając temu tonowi powiedziała: „dobrze”. Siedzieli teraz na tej sa­mej ławce, na której poznali się przed kilku miesiącami.

Mówisz o księdzu Köstringu? — zapytała w odpowiedzi na jego pytanie.

Aha.

To ogromnie dobry ksiądz. Poznałam go w czasie naszej „drogi”. Przybył z grupą niemiecką. Szkoda, że nie mógł być do końca z nami. Bo on jest chory, Frank, poważnie chory...

Miała w pamięci twarz księdza w oknie wagonu. Peron był zalany blaskiem lamp, który prószył z góry, tak jakby razem z drobniutkim pyłem. Stukały metalicznie wózki tragarzy, głosy dudniły pod rozpiętym wysoko nad głowami szklanym dachem. Hałaśliwa gromada młodzieży, odjeżdżającej i od­prowadzającej, otaczała stos złożonych na ziemi plecaków. Jeszcze wspominano przeżyte chwile, jeszcze zapewniano się o przyjaźni i pamięci. Gdy pociąg zajechał, chłopcy pod wodzą Kurta skoczyli do środka, by ulokować w przedziale Köstringa.

Na godzinę przed odjazdem miał atak — jak zapewniał — lekki. Lecz gdy pojawił się na dworcu, ledwo trzymał się na nogach. Miał twarz szarą, jakby zmiętą. My spostrzegła, że jego chuda szyja wynurza się ze zbyt szerokiego kołnierza jak oskubana z piór szyja zarżniętej kury. Przypomnieli się jej ludzie, jakich widywała w szpitalu w Hanoi.

Ojciec Laurent wszedł także do wagonu, by zobaczyć, czy znaleziono w nim wygodne miejsce dla księdza Köstringa. Widziała go w oknie, jak pochylał się nad siedzącym na ławce księdzem i poruszając szczotkowatymi brwiami namawiał go, by się przeniósł do sypialnego wagonu lub przynajmniej wziął „couchette”. Ale Köstring potrząsnął ręką i wskazywał na swoich chłopców, jakby mówił: „Nie, nie, lepiej mi będzie między moimi...” Ojciec Laurent przestał perswadować. Po­chyliwszy się niżej, coś jeszcze mówił do księdza. Z wyrazu ich twarzy nie można było poznać, o czym mówią. Na koniec jezuita potrząsnął mocno dłonią odjeżdżającego. Potem wy­siadł z wagonu. Zbliżała się chwila odjazdu. Chłopcy i dziew­częta z niemieckiej grupy wypełnili swymi głowami kwadraty okien. Między ich roześmianymi twarzami zobaczyła na krótką chwilę księdza. Jego twarz była daleka i skrzywiona. Oczy, jakby nieco błędne, zdawały się czegoś szukać. Spoczęły na niej. Rozwinięta dłoń poruszyła się tuż przed twarzą. Ale już młodzi zasłonili go. Padł sygnał odjazdu, powitany długim wrzaskiem. Ci, co zostawali, cisnęli się teraz do ściany wa­gonu. Wyżsi wspinając się na palce wyciągali ręce do okien. Wykrzykiwano ostatnie pożegnania.

Do widzenia! Do przyszłego roku! Przyjedźcie do nas! Piszcie! Auf Wiedersehen! Au revoir! — Pociąg toczył się. Nie udało się My zobaczyć więcej twarzy księdza.

Chory? — Franz wydął pogardliwie usta. — To może dla­tego. Bo mnie się wydał okropnym niedołęgą. Trudno uwie­rzyć, że był kiedyś oficerem lotnictwa.

Był oficerem lotnictwa? — powtórzyła pytająco, podno­sząc na niego otwarte oczy.

Tak. Przynajmniej tak opowiadał. Ale kto go wie, czy to prawda? Przyszedł do mnie i plótł rozmaite głupstwa. Po licha przysłałaś go?

Chciałam, abyś z nim porozmawiał. Myślałam, że ci bę­dzie przyjemnie. On bardzo mi się podobał w czasie „drogi”. To mądry ksiądz. Powinieneś był z nim pomówić.

Eech! — w okrzyku było lekceważenie. Zrobił z dłoni zasłonę, by ukryć płomień zapałki przed powiewem. Zaciąg­nąwszy się rzucił zapałkę, a ona, ciągnąc z sobą nitkę dymu, zatoczyła parabolę w powietrzu. — Nic w nim nie ma cieka­wego. Może kiedyś był kimś. Teraz to tylko stary łamaga! Zresztą — głos Franza stwardniał — czego można się spodzie­wać po tamtych? — poruszając w powietrzu zaciśniętą pięścią, powtórzył kilka razy, jakby komuś się przeciwstawiając: — Bzdura! Bzdura!

Nie powinieneś tak mówić, Frank — sprzeciwiła się. — Jeżeli ty nie chcesz wierzyć, to trzeba, abyś pamiętał, że ja wierzę. To mnie boli...

Nasępił się, ale tylko na chwilę. Musiało być w nim tego dnia ukryte źródło zadowolenia, które pozwalało mu znosić jej sprzeciwy bez wybuchu gniewu.

To już wasze sprawy! — rzucił. — Mnie nic z jego gada­nia. Nie wydał mi się ani mądry, ani sympatyczny. Taki jak oni wszyscy... — Machnął lekceważąco dłonią. Wspierając się plecami o oparcie ławki, przeciągnął się. — Powiedz, jak ci się udała twoja „droga”?

Cudownie! — zapewniła gorąco. Opowiadała z niezwy­kłą u niej prędkością, szczęśliwa, że sam ją o to zapytał. — Żebyś wiedział, jacy wspaniali byli ci chłopcy i te dziewczęta, co szły z nami. Sama doprawdy nie wiem, którzy podobali mi się najwięcej. Bo, wyobraź sobie, byli z nami Francuzi, Niemcy, Włosi, Holendrzy, Belgowie, Polacy. I było trzech księży. To znaczy — było ich trzech na początku. Bo ksiądz Köstring zaraz zachorował i trzeba go było odwieźć do szpi­tala.

Ale mimo to szliście dalej? — zapytał.

Tak. Do końca. Katedra w Chartres jest wspaniała. Chcia­łabym ci ją pokazać, Frank. Jest ogromna, ciemna i tylko w mroku świecą kolorowe witraże i wszystko jest jakby nakra-piane barwami. Niektóre z tych witraży pochodzą z bardzo dawnych czasów. A nad każdym wejściem cała masa figur. Każda z nas wybrała sobie jedną, która jej się podobała naj­więcej. Dla mnie najpiękniejszy był anioł obok Matki Bożej zabieranej do nieba. Kupiłam sobie fotografię jego głowy. Zobacz, czy nie wspaniała? — sięgnęła do torebki.

Obojętnie wziął z jej ręki fotografię, chwilę patrzył na ta­jemniczy uśmiech kamiennych warg. Dziewczyna ciągnęła:

A na końcu zeszliśmy do krypty. Tam jest figura Maryi Panny, cudowna figura...

Dosłuchał jej opowiadania ze zdumiewającą u niego cier­pliwością.

Tak — mruknął wreszcie, zaplótłszy palce na kolanie. — Ludzie lubią czasami wędrować do takich cudownych Matek Bożych. Niedaleko wsi, w której się urodziłem, był także kościół i stara figura. Chodziłem tam, gdy byłem dzieckiem. Na Siewną, wiesz? — zamyślił się i zapatrzył w przestrzeń. — I rzecz ciekawa; do tego Gietrzwałdu chodzą teraz także...— Drgnął. Przesunął dłonią po twarzy, jakby chcąc zetrzeć dziw­ny wyraz, jaki się na niej ukazał. — Ale to wszystko do nicze­go — rzucił. Opuścił kolano, zwrócił się do My. Powiedział szybko, jakby chcąc zmienić temat: — Słuchaj, pojedziemy...

Chciałbyś pojechać do Chartres? — zawołała radośnie.

Nie. Skądże! — Polał ją zimną wodą. Twarz mu się skur­czyła, zbiegła ku kącikom oczu gęstą siecią zmarszczek.

Pojedziemy znowu motocyklem, jak wtedy... Potrząsnęła głowa.

Nie, Frank. Nie...

Ależ! — trzepnięciem dłoni odrzucił jej sprzeciw. Mówił dalej, a w jego głosie dźwięczała stanowczość. — Zabiorę cię do małego miasteczka koło Saint-Malo...

Nie mogła powstrzymać się przed zapytaniem:

Koło Saint-Malo? Nad morzem? To przecież daleko. Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł?

Musimy tam jechać — rzekł. — Mam do załatwienia pewną sprawę. Nie obróci się jednego dnia. Trzeba będzie wyjechać w sobotę, a w niedzielę wrócić. Musisz tylko wy­myślić, co powiesz tym twoim...

Nie patrzył na nią. Twarz miał znowu chmurną, wzrok zdawał się szukać czegoś wśród listowia drzew. Nie odpo­wiedziała mu od razu. Dopiero po chwili jeszcze raz potrzą­snęła głową.

Nie, Frank — rzekła. — Nie pojadę.

Nie chcesz jechać? — zapytał, jakby zaskoczony jej opo­rem. — Dlaczego?

Nie mogę... Z takiej wyprawy nie potrafiłabym się wy­tłumaczyć. A kłamać nie będę...

Zaśmiał się drażniąco:

Czy zawsze będziesz dzieckiem, które musi się komuś tłumaczyć? Kogo się tak boisz: sióstr czy tej twojej Senh?

Ja się nie boję. Ale wiesz, że przysłano mnie tutaj, abym się uczyła.

Głupstwo! — przerwał jej. Jego słowa migotały gnie­wem. — Głupstwo! Przysłali cię? To ich sprawa. I na pewno ich interes! Oni chcieliby każdego z nas poustawiać: tego tu, tamtego tam... Ciebie — byś się uczyła, innego, żeby się bił... Dosyć! Trzeba robić to, co my chcemy, a nie co oni. Rozu­miesz? Pojedziesz ze mną.

Nie, Frank — powtórzyła cicho, ale nieustępliwie.

Przysunął ku niej twarz. Spoza zmrużonych powiek migo­tały stalowe błyski, rozchylone wargi ukazywały zaciśnięte zęby.

Nie pojedziesz? — przeciągnął groźnie glos.

Nie, Frank. Przestań tak, proszę, na mnie patrzeć. Nie pojadę. Ty wiesz dlaczego...

Boisz się?

Nie namyślała się nad odpowiedzią. Rzekła zwyczajnie, wytrzymując wzrok:

Boję.

Głupia jesteś! — rzucił przez zaciśnięte zęby. — Rozu­miesz?

Tak, Frank — zgodziła się. W jej dużych, szeroko otwar­tych oczach malowało się błaganie. — Ale... ja się boję... na­prawdę...

Mruknął coś niezrozumiałego, odchylił się do tyłu na opar­cie ławki. Jego wzrok spłynął na ziemię, a potem spoczął zno­wu na dziewczynie. Nie przestając się jej przyglądać, zaczął cicho pogwizdywać.

My siedziała bez ruchu i bez słowa. Twarz dziewczyny jak zwykle nie zdradzała uczuć. Oddychała tylko szybciej, a jej oczy szkliły się podejrzanie.

Otaczający ich ogród Luksemburski aż dzwonił od głosów dziecinnych. Jak zawsze zbity krąg dzieci otaczał staw. Za plecami kręcili się dorośli z długimi tyczkami w rękach, któ­rymi w razie potrzeby ściągali z „pełnego morza” nieposłuszne stateczki. W pobliżu szedł wysoki mężczyzna w kapeluszu, a za nim biegły dwie jednakowo ubrane bliźniaczki. Podo­bnie jak i ojciec, dziewczynki były czarne. Na puszystych i zwełnionych włosach z trudem trzymały się kokardy. Każda z dziewczynek niosła lalkę i to było najzabawniejsze, że lalki miały białe twarze i jasnozłociste włosy.

Zaprzestał pogwizdywania, sięgnął po papierosa.

Jesteś dziwna dziewczyna — powiedział. — Inne krygują się, a potem lecą na całego... Ty... ty jesteś inna...

Frank... — zaczęła.

Tak — uciął. — Ale jechać musisz. Potrzebuję ciebie... W jej oczach odmalowało się niedowierzanie.

Potrzebujesz mnie? — zapytała, nie wierząc jego słowom.

Tak — wycedził, jakby mu to wyznanie przychodziło z trudem.

Lecz w czym ci mogę być potrzebna?

Po prostu... — zrobił dłonią wymijający gest. — Co ci będę opowiadał? Taka draka...

Grozi ci coś? — Szybkim ruchem położyła swoją dłoń na jego dłoni. Należała do pokolenia, które zawsze oczekuje najgorszego.

Nie — zaprzeczył — nic mi nie grozi... Mam tam do wy­konania pewną robotę. Dobrą robotę... — oczy mu błysnęły trochę drapieżnie. — Ale to ciebie nie obchodzi. Chcę tylko, żebyś była...

Po co, Frank? I o jakiej robocie mówisz? — Nawet na jej twarzy, nie zdradzającej zwykle uczuć, pojawił się wyraz niepokoju. Zażądała gwałtownie: — Musisz mi wszystko po­wiedzieć. Wszystko!

Choć jej natarczywość musiała wywołać w nim niezadowolenie, nie wybuchnął gniewem. Był jak ci chłopcy nad stawem, nie odrywający wzroku od swego okręciku.

To sprawa nie dla dziewcząt — powiedział. — Dobra robota mówię ci. W pięty pójdzie tamtym... — Uderzył się pięścią w kolano. — Nie bój się, nie wplączę cię w nic złe­go — zapewnił ją. — Chcę tylko, żebyś była... No, chcę! Nic więcej.

Pochylił się ku niej. W jego oddechu poczuła woń alko­holu.

Widzisz — podjął — kilka razy zdarzyło mi się idiotycz­nie wdepnąć. Zawsze dlatego, że ponosiło mnie. Człowiek, gdy się do jakiejś rzeczy bierze, musi się czegoś trzymać, jak okręt kotwicą dna... Rozumiesz?

Zamrugała oczami. Ale jemu jej potwierdzenie nie było potrzebne. Ciągnął:

Miałem stryja, wiesz... To był hitlerowiec, kanalia. Ale podobno bitny chłop. Jeszcze potem, w wiele lat po jego śmierci opowiadali ludzie, co go znali, że w wojsku mało było podobnych do niego. Na najniebezpieczniejszą robotę szedł bez mrugnięcia. Każde zadanie wypełnił. Był zimny jak kawał lodu. — Znowu trzepnął się po udzie. — Zawsze chcia­łem być taki jak on...

Nad stawem podniósł się krzyk: przy kamiennym ocem­browaniu pojawił się chłopiec ze stateczkiem, jakiego nie miało żadne z bawiących się tutaj dzieci. Obserwowany przez setki oczu, nakręcał szybko mechanizm. Potem postawił okrę­cik na wodzie, a ten począł pruć taflę stawu, przecinając ją w samym środku. Wszyscy patrzyli zdumieni, powstał gwar. Szczęśliwy posiadacz stał chwilę bez ruchu, potem porwał się do biegu. Odpychając dzieci, pędził wokół stawu, wypa­trując miejsca, gdzie stateczek dobije do brzegu. Chwycił go i wyłowił z wody. Inni chłopcy pchali się ku niemu, on jednak pogardliwie rozgarnął ich i odszedł. Towarzystwo wróciło do zabawy swoimi żaglówkami i motorówkami.

Musisz pojechać ze mną — powrócił do swego żądania. Siedziała mała, skulona, przytłoczona tym, co słyszała. Na zewnątrz była biała, nieruchoma twarz, malutkie stulone usta i wielkie, szeroko otwarte oczy. Ale serce My nie było spokojne. Jej natura była prosta. Nie znała żadnych skrzy­wień czy zatłumień. Słowo „kocham” miało dla niej swe pier­wotne brzmienie: było jak świergot ptaków w gałęziach drzew.

Wyjedziemy w sobotę — ciągnął mężczyzna. W jego głosie była nieustępliwa pewność siebie. — Tam zatrzymasz się w hotelu. Zjemy razem kolację. Potem ja pojadę. Wrócę po ciebie następnego ranka...

Nie drgnęła. Siedziała skulona jak poprzednio. Jego słowa nie uspokoiły jej. To, że będzie sama w hoteliku, stało się dla niej rzeczą prawie obojętną. Niebezpieczeństwo przesu­nęło się gdzie indziej. Pod sfałdowaną na drobnych piersiach bluzką łopotało mocno serce. Teraz czuła, przyszło to, o czym mówiła wracając z lasku „samotników”. Musiała zadecydo­wać, czy ma być z nim. Kiedyś przemawiała do nich siostra Teresa: — Widzicie, moje dziewczęta, naszym chrześcijań­skim obowiązkiem jest ratować drugich. Cóż by przyszło z tego, gdybyśmy uratowały tylko siebie? Ale i ratować dru­giego trzeba tak, aby przy tym nie zgubić siebie. Dlatego każ­da z nas musi być bardzo odważna i bardzo ostrożna. Pan nasz powiedział, abyśmy były proste jak gołębice i przezorne jak węże. Taki już jest nasz los, moje małe, że mamy chodzić między dwiema skrajnościami. Ludzie będą wam mówili, że droga środkiem jest łatwa, za łatwa, a przez to nudna, ckliwa, niebohaterska. Nie słuchajcie tego. Najtrudniej jest chodzić środkiem. I chodzenie środkiem nie wyklucza wcale ryzyka. O nie, wcale nie! Właśnie idąc środkiem trzeba ryzykować bezustannie, bo niebezpieczeństwo może niespodzianie sta­nąć przed nami.

I teraz trzeba podjąć ryzyko. Lecz My czuła, że ona je już podjęła. Decyzja została powzięta, właśnie taka, „środkowa”. Jeżeli czego chciała, to tylko móc powiedzieć komuś o tym, co się stało, móc wypowiedzieć drugiemu już nie niepokój, ale swą wolę. Lecz dlatego, że była już teraz całkowicie z nim, ośmieliła się powiedzieć:

Frank, przecież ty nie musisz się do tej roboty brać. Zostaw ją.

Zostawić? Mówię ci, że to dobra robota. Przeciwko tym wszystkim, którzy chcieli zarabiać na nas. Na was także. Niech i oni poczują! A zresztą — obiecałem. Trzeba odwalić. Nigdy się nie cofam.

Mówisz dziwnie, Frank. Ta twoja robota to na pewno coś niebezpiecznego. Jak wojna... Słuchaj, odmów. Proszę cię. Ja się boję. Nie wiem dlaczego, ale boję się. Nie rób...

Co ty wiesz? — przerwał jej. — Co ty wiesz? — powtó­rzył po chwili znowu. Nie próbował argumentować. Był jak człowiek szukający uderzeniami całego ciała wyjścia z oślepiającej go nocy. Nie rozumował. Był tylko wolą i zawzię­tością. — Nie znasz się! — zakończył ostatecznie. Jeszcze raz przeciągnął się, potem dźwignął się z ławki. — Zobaczysz, wszystko pójdzie dobrze. Odwalimy to. Teraz muszę iść. Zadzwonię do ciebie jutro, powiem, o której spotkamy się. Słyszysz?

Tak — potwierdziła cicho.

Odprowadź mnie jeszcze do bramy — zaproponował. Posłusznie wstała. Szli wolno pod drzewami tworzącymi niby dach wilgotnej zieloności. Kolorowe chmary dzieci na­pełniały ogród krzykiem; jeździły na rowerkach i hulajno­gach, grały w piłkę, ciągnęły samochody i traktory. Matki i opiekunki, wspięte na wysokich obcasach, prowadziły mię­dzy sobą ożywione rozmowy. Czarny pies-wilk przegalopował obok nich w ogromnych susach. W gardle grało mu wesołe poszczekiwanie. Tu i tam widać było gromadę starszej mło­dzieży. Chłopcy ogarniali ramionami dziewczęta, nie zważa­jąc na otoczenie całowali je.

Idąc nie mówili nic do siebie. Tworzyli świat odrębny, inny, niż tamten, do którego należały bawiące się dzieci i ca­łująca się młodzież. Ich świat był nabrzmiały powagą.

Przy bramie zatrzymali się. Franz wyciągnął do niej rękę.

Do jutra — powiedział.

Do jutra — powtórzyła z wahaniem. — Ale Frank... Pro­szę cię...

Przestań! — przerwał jej. Chwilę milczał, jakby zasta­nawiał się, co ma powiedzieć. W końcu dorzucił: — Potrze­buję ciebie... — nie czekał na jej słowa, Powiał dłonią. — Bywaj!

Utonął w tłumie wypływającym z parku.

Po rozstaniu się z Franzem My zawróciła ku bramie wy­prowadzającej na uliczkę Guynemera. Stąd było najbliżej do domu.

Dziewczyna wędrowała, pogrążona w myślach. Nie czuła się porwana przemocą wydarzeń. Jej koleżanki — Francuzki czy Włoszki — dawały się łatwo ponieść fali uczuć. Miłość My im była mocniejsza, tym czyniła ją bardziej świadomą niebezpieczeństw. Świat europejski — zauważyła to — znał jakby dwie miłości: jedną oficjalną, sformułowaną, chłodną i trochę pogardzaną, drugą swobodną, gorącą, prawdziwą. Druga była radością życia, pierwsza — jego celem. Taki po­dział był dla My czymś niezrozumiałym. Miłość, w jej prze­konaniu, samym swym istnieniem stwarzała ramy prawne. Nie mogła być najpierw braniem, by stać się potem dawa­niem, ale od początku do końca musiała być gotowością da­nia wszystkiego. Bez tej gotowości nie wolno było powiedzieć: kocham. I to słowo raz powiedziane — zobowiązywało. Sta­wało się kategorycznym nakazem, gdy druga strona zawołała: potrzebuję.

Jakaś postać kobieca zamajaczyła przed nią. Nie podno­sząc wzroku, My odruchowo postąpiła w bok, by zejść tamtej z drogi. Lecz kobieta zrobiła ten sam ruch. Wtedy podniosła na nią wzrok. To była Senh.

To ty, szi-ba? — zawołała.

Głosik My zabrzmiał wesoło. Powzięta decyzja, choć skry­wająca tyle trudności, napawała ją radością. Ale to słońce natychmiast przykryła chmura. Wzrok My umiał czytać w nie­ruchomej masce twarzy Senh. W ściągniętych wargach, w ką­cikach zmrużonych oczu odkryła surowość.

Co tu robisz?

Spaceruję, szi-ba — wyjaśniła, schylając pokornie gło­wę. — Taki piękny dzień. Jak u nas...

U nas — głos Senh zabrzmiał sucho — dziesiątki tysięcy ludzi nie mają czasu patrzeć na piękność dnia. Muszą odbu­dowywać zniszczony kraj. Jeżeli mamy żyć, to musi to być zrobione prędko. Trzeba nam natychmiast inżynierów, archi­tektów, lekarzy. Wielu lekarzy! Słyszysz?

Tak, szi-ba. Pamiętam o tym. Tyle razy przypominałaś mi... Ale ja już o medycynie dla siebie nie myślę.

Dlaczego? — przerwała jej. — Przecież nie zostało zde­cydowane, która z nas.

Ależ to musisz być ty! Jesteś starsza, mądrzejsza, lepsza. Ty powinnaś. Na pewno siostra Teresa tak zadecyduje...

Syknięciem nakazała jej milczenie.

Wcale to nie jest takie pewne! Szkoda, że siostra Teresa ma o tym decydować.

My gwałtownie uniosła rękę i przycisnęła palce do ust.

Nie powinnaś tak mówić, szi-ba! Proszę cię. Przecież to siostra Teresa przysłała nas tutaj. Płaci za naszą naukę, za internat. Ona...

Zamilkła pod naciskiem gniewnego wzroku przyjaciółki.

To prawda — przyznała Senh. — Ale, mówiłam ci już, to nie jest za wiele wysłać do Paryża dwie wietnamskie dziew­czyny. Wiem, wiem! — powtórzyła kilka razy, jakby odpiera­jąc sprzeciw, którego My nie podniosła. — Słyszałam do znu­dzenia, że jedni biorą, drudzy dają. Lecz pieniądze, którymi płaci siostra Teresa, są naszymi, wietnamskimi pieniędzmi. I dlatego my sami powinniśmy decydować, kto na ten wyda­tek zasługuje.

My spuściła głowę.

Masz słuszność, szi. Nie zasługują na to. I będzie najle­piej, jeżeli napiszę do siostry Teresy...

Nic nie napiszesz! — ucięła. — Podnieś głowę! — Teraz My patrzyła jej prosto w oczy. — Skoro decyzja nie jest w na­szych rękach — mówiła — człowiek wybrany musi wiedzieć, jak ma postępować. A ty? Znowu się spotykasz z tym Niem­cem!

Szi-ba...

Jeszcze raz ci mówię, abyś mnie tak nie nazywała! Ktoś, kto by przysłuchiwał się z boku rozmowie dziewcząt, nie rozumiejąc słów, przypuszczałby, że mówią ze sobą o ja­kichś całkiem błahych sprawach: ich głosy utrzymane były na jednej nucie, słowa wypowiadane bez pośpiechu.

My szła bez słowa obok przyjaciółki, przesuwając niewi-dzącym spojrzeniem po bawiących się dzieciach i całującej się młodzieży.

Znowu gonisz za nim — ciągnęła Senh. — Stałaś się jego kongaj, jego dziewczyną-rikszą. Ty, na którą czeka kraj...

Lecz, szi, jeżeli trzeba?...

Nie ma takiej potrzeby! — zaprzeczyła stanowczo. — Rozumiesz! Nie ma!

Łagodnie, ale z uporem potrząsnęła głową.

A jednak jest — rzekła.

Nie ma! Wiem, co mi będziesz mówiła: powiesz, że ten człowiek cierpi. Słyszałam to już. Myślisz, że nie rozumiem cierpienia drugiego człowieka? Chodź, powiem ci...

Ujęła ją lekko za ramię i pociągnęła ku pustej ławce. Usiadły na niej wyprostowane, nie dotykając plecami oparcia.

Nigdy ci nie mówiłam o sobie wszystkiego — zaczęła Senh — ale teraz powiem. Wiesz o tym, że pochodzę z ma­łego miasteczka w kraju Mejów. Wieci przyszli do nas wcze­śnie. Gdy zajęli całą okolicę, nasz ksiądz wezwał ludność do ucieczki na południe. Powiadał, że religia musi ustąpić z ziemi, na którą przyszedł szatan. Nie wiem, czy miał rację. Pewno jej nie miał, bo szatan jest i tak wszędzie. A tamci, co przyszli, nie byli szatanami, ale chłopcami z Tu-We, którzy się zachłystywali słowem Doc-Lap. Nie byli grzeczni dla księ­dza, to prawda. Mówili jednak, że powinniśmy zostać. Ale myśmy wszyscy uciekli. Wtedy oni gonili za nami, strzelali... Zabili dwóch mężczyzn i chcieli koniecznie zabić księdza. Aby od nich uciec, skryliśmy się w dżunglę. To było straszne. Pierwszej nocy tygrys porwał dziecko mojej ciotce i poszarpał człowieka, który rzucił się, by je obronić. Potem każdej nocy słyszeliśmy koło naszego obozu jego ryk. Byliśmy głodni i wy­straszeni; baliśmy się zwierząt i baliśmy się ludzi. Wreszcie ksiądz, który nas prowadził, powiedział, że możemy już wyjść z puszczy, bo teraz już znajdziemy Francuzów. O zmierzchu zbliżyliśmy się do pól ryżowych. Za polami była wioska; przy niej ujrzeliśmy żołnierzy. To były „białe czapki”. Gdy podchodziliśmy do wsi, jeden ze strażników strzelił i zranił starego Quoc-Bao. Inni wybiegli zaraz z bronią. Ale myśmy podnieśli wielki lament. Wołaliśmy, żeśmy uciekli od Wietów, że jesteśmy bezbronną ludnością. Matki z daleka pokazywały dzieci, ksiądz wymachiwał krzyżem. W końcu tamci zrozu­mieli i pozwolili nam podejść. Wieś była otoczona drutem. Za drut wpuszczano pojedynczo, a żołnierze obmacywali każdego, czy nie ma przy sobie broni. Mieszkańców wsi nie było, więc żołnierze pozwolili nam zająć kilka chat i nanosić sobie wody. Dali trochę konserw i opatrunek, abym zawią­zała przestrzelone ramię starego Bao. Ksiądz kazał nam się zebrać, by podziękować Panu Bogu, że już jesteśmy wolni. „Teraz — mówił — pójdziemy pod opieką żołnierzy na połu­dnie, a tam każda rodzina dostanie kawałek ziemi i wołu... Zbudujemy kaplicę dla naszej Matki Bożej, której figurę nie­śliśmy ze sobą”. Ale w nocy żołnierze popili się. Obudziły nas ich krzyki. Przyszli do nas, wybrali dziewczęta i młode ko­biety. Broniłyśmy się. Nic nie pomogło. Gdy było po wszyst­kim, jeden, co umiał po naszemu, powiedział: „Czego płacze­cie? Za wolność trzeba zawsze płacić. Powinnyście być dum­ne...” Wtedy zrozumiałam, że nienawidzę ich wszystkich i że zabiłabym każdego!

Zamilkła na chwilę. My siedziała również bez słowa. Przez ogród płynął nurt tętniącej radości i zdawał się opływać ich ławkę niby niepotrzebną rafę.

Tak samo było i drugiej nocy — podjęła. — A trzeciej na wieś napadli Wieci. Była bitwa. Leżeliśmy na ziemi, a nad nami świstały kule. Gdyby Wieci byli zwyciężyli, może by­łabym wtedy poszła z nimi. Ale „białe czapki” odparły atak. Mieli kilku rannych. Ich dowódca, który widział, jak opatry­wałam starego Bao, zażądał, abym się nimi zajęła. Nienawi­dziłam ich tak bardzo, że postanowiłam, choćby mnie potem mieli rozstrzelać, każdemu zakazić ranę. Mogłam to zrobić — nie pilnowali mnie. Pierwszy z rannych miał brzuch i pod­brzusze rozerwane od pękającego pocisku. Męczył się ogro­mnie. To nie był Francuz. Chwycił mnie za ręce, mówił coś po swojemu. Miał się tak męczyć długo, coraz okrutniej. Na­wet nie wiedziałam, czy go miałam także... Nie myślałam już o tym. Opatrzyłam go, jak mogłam najlepiej. I innych. Potem w nocy siedziałam przy tym pierwszym. Ciągle się męczył. Ciągle coś wykrzykiwał. Czepiał się moich rąk. Powinnam była chcieć, aby się męczył jak najdłużej. Ale ja w nocy dałam mu trucizny... Widzisz, potrafię zrozumieć, co to jest ból, na­wet u kogoś, kogo się nienawidzi...

Znowu zrobiła przerwę.

Każdy człowiek może cierpieć — mówiła dalej. — Każdy ból jest bólem. Ale są sprawy ważniejsze niż ból... Kraj jest ważniejszy niż człowiek. Słyszysz, My?

Słyszę — odpowiedziała. — Ty na pewno masz rację, szi-ba. Ale gdy człowiekowi coś grozi...

Co?

Nie wiem, szi. Ale tak jest. On także chce walczyć...

Z kim? O co?

My milczała. Właściwie czy umiałaby odpowiedzieć? Zre­sztą to nie było ważne. Walka była zawsze walką, męskim złem. Nie potrafiła być w niej stroną. Nie miała natury Senh.

Senh nie powtórzyła swych pytań. Siedziała nieruchomo, poddawszy twarz gorącym dotknięciom słońca. Czas biegł, przesuwając złote wskazówki na zegarze luksemburskiego pałacu.

Wracaj do internatu — powiedziała nagle do My. — Jeszcze raz powtórzysz wszystko do egzaminu. Przyjdę wie­czorem.

Dziewczyna posłusznie wstała.

Odchodzę, szi-ba...

Idź! — Jeszcze raz ją zatrzymała. — Co robisz w niedzie­lę? Czy już się z nim umówiłaś?

Choć wypowiedziane obojętnym tonem, pytanie spadło jak grom między drzewa parku. My zająknęła się:

Tak... tak, szi-ba... Czy ty... Czy ty chcesz mi zabronić? Skrzyżowała ręce na piersiach. Jej wzrok zdawał się mijać My i sięgać tłumu skupionych wokół stawu dzieci.

Mówiłam ci już, co o tym myślę — powiedziała. — Ty jednak postępujesz inaczej, niż ci radzą. Nie chcesz mnie słuchać, choć wciąż mnie nazywasz starszą siostrą. Nie po­winnaś jechać. Ale jeśli pojedziesz, to będzie twoja sprawa. Tylko twoja. I tylko ty poniesiesz odpowiedzialność za to, co się stanie. Rozumiesz mnie?

Rozumiem, szi...

I jeżeli to sprawi, że nie zdasz egzaminów, nie zasłużysz na to, by cię wysłać na medycynę. Staniesz się zdrajczynią swego narodu. Rozumiesz?

Tak...

Stała z opuszczoną głową, z dłońmi zwiniętymi w piąstki i przyciśniętymi do piersi, jak zganione dziecko przed swoją nauczycielką.

Rób więc, jak uważasz za stosowne. Nie wtrącam się już od dawna do ciebie i nie będę się wtrącała. Idź.

Skłoniła się.

Dziękuję ci, szi-ba...

A dokąd z nim pojedziesz? — znowu nieoczekiwane pytanie dogoniło My, gdy już oddaliła się o parę kroków od ławki. Zawróciła i stanęła przed ławką. Gdyby mogła na to pytanie nie odpowiedzieć. Ale wobec Senh My była bez­bronna.

Gdzieś koło Saint-Malo...

Na twarzy Senh malowała się chłodna obojętność. Nawet My nie potrafiła unieść tej maski i dowiedzieć się, czego chciała tamta, stawiając to nieoczekiwane pytanie. Tonem nagle nieco łaskawszym rzekła:

Dej, dej, szi-haj*. I nie zapominaj o egzaminie...

My oddaliła się. Jej postać zniknęła zaraz w kolorowej masie dzieci. Senh siedziała jeszcze chwilę z twarzą podaną * Dej, szi-haj — idź, młodsza siostro.

ku słońcu. Lecz nie było na niej leniwie sennego wyrazu jak na twarzach opalających się Europejek. Czoło i policzki Senh zdawały się wchłaniać w siebie czujnie żar słońca. Powieki miała mocno zaciśnięte.

Po chwili wstała z ławki. Ale nie odeszła w tym samym kie­runku, w którym zniknęła My. Za chwilę kroczyła w dół bul­waru Saint-Michel. Mijały ją rozgadane i roześmiane grupki młodzieży uniwersyteckiej. Barczystym Murzynom towa­rzyszyły najczęściej drobne, jasnowłose dziewczęta. W głębi ciemnego zaułka mignął gmach Sorbony. Za rogiem wąskiej, wygiętej w łuk uliczki de l’École de Médicine stała pod roz­piętymi zasłonami cała bateria stołów z książkami. Między stołami kręcili się wybierający. Przeszła obok nich obojętnie, nie rzuciwszy okiem na żadną z barwnych okładek.

Na wyspie, obok targu kwiatowego, falującego barwami i pełnego woni, zawróciła w lewo. Ciężka brama pełna była zaaferowanych ludzi. Liczne napisy objaśniały, że na parte­rze znajdują się biura załatwiające sprawy pobytu cudzo­ziemców. Ale ona skierowała się w stroną przeciwną. Na drugim piętrze spacerował długimi krokami, pogwizdując z nudów, ubrany na granatowo policjant. Powiedziała mu nazwisko osoby, z którą chciała rozmawiać. Popatrzył na nią uważnie, jakby z niedowierzaniem. Zapytał: — Votre nom? — a potem rzucił: — Attendez. — Nie śpiesząc się, tym samym długim, trochę jakby tanecznym krokiem odszedł w głąb korytarza. Zniknął za jakimiś drzwiami. Powrócił spoza nich dość szybko. Powiedział: — Attendez encore. — Nie intere­sując się dziewczyną, spacerował dalej, pogwizdując swoją melodyjkę. Tak minął może kwadrans. Niespodziewanie policjant zatrzymał się, krótkim „Eh, vous” zwrócił na siebie jej uwagę, gestem dał znak, że może iść. Zanurzyła się w wy­soki i mroczny korytarz. Zastukała do drzwi. Gdy usłyszała spoza nich „entrez” — weszła.

Biurko stało trochę na skos od wejścia. Siedzący przy nim mężczyzna wydawał się zajęty czytaniem leżących przed nim papierów. Gdy już znajdowała się w pokoju, oderwał się od swej pracy i podniósł głowę. Miał długi nos i włosy schodzące nisko na czoło.

Halo — powiedział, jakby zaskoczony jej widokiem. — To pani, mademoiselle Huynh Senh?

Ja — odpowiedziała, zbliżając się do biurka. Nie podając jej ręki, wskazał krzesło.

Niech pani siada. Papierosa? — zaproponował.

Dziękuję, nie palę.

Ale pani pozwoli, że ja zapalę? — Nie czekając na jej od­powiedź, sięgnął do paczki amerykańskich papierosów. — Co panią sprowadza tu do mnie, wolno wiedzieć? — zapytał. — Czy może zdecydowała się pani przyjąć moją propozycję?

Nie — potrząsnęła głową. — W tamtej sprawie odpo­wiedziałam panu ostatecznie.

Naprawdę? — Przymrużył oko. — Proszę się nie zarze­kać. Nie tracę nadziei, że potrafię panią przekonać. Przecież znam panią jako szczerą patriotkę. Pani na pewno doskonale rozumie, jak wielkim byłoby niebezpieczeństwem, gdyby wa­sza młodzież, studiująca tu u nas, dała się opętać komuni­stycznej propagandzie. Tu już nie chodzi o nas, ale o was, o was samych...

Młodzież wietnamska, która tu przyjeżdża na studia — odparła — nie ma nic wspólnego z komunizmem.

Tak mi się zdaje — przyznał. — Lecz komunistyczna pro­paganda może na nią oddziaływać.

Wobec tego, panie komisarzu, sprawcie, aby tej propa­gandy nie było, a nie będzie pan musiał kłopotać się naszą młodzieżą.

Wybuchnął hałaśliwym śmiechem.

Ha, ha, ha! Brawo! Zgadzam się całkowicie z panią. Tak byłoby najlepiej. — Rozparł się na swym fotelu. — Niech pani jednak nie zapomina, że Paryż jest i pozostanie Paryżem, to znaczy miastem, w którym każdy, jak w Atenach, ma prawo postawić ołtarz swemu bogu. Wolałbym, aby na tych ołta­rzach stały dziewczynki z Lido czy Folies Bergères. No, ale kiedy mamy pięć milionów wyborców, którzy głosowali na typków z „Huma”, trzeba się liczyć z gustami publiczki. Poza tym zjeżdżają się tu do nas rozmaici agitatorzy zza żelaznej kurtyny. Gdyby to ode mnie zależało, upewniam panią, że zamknąłbym im drzwi przed nosem albo bym im tak obrzy­dził pobyt, że nie mieliby ochoty więcej przyjeżdżać. Nieste­ty — każdy taki przybysz ma tu kogoś: to na Quai d’Orsay, to w kołach artystycznych, to wśród katolików. Nie jesteśmy jedynymi, którzy decydują. I dlatego wasza młodzież może być zawsze narażona.

Nic na to poradzić nie potrafię...

Owszem, mogłaby pani. Przecież pani utrzymuje kon­takt z całą waszą młodzieżą. Wiem, że uważana jest pani za taką waszą wietnamską Joannę d’Arc. Gdyby pani chciała nas ostrzec w wypadku...

Nie, panie komisarzu! — przerwała mu.

Robił wrażenie, jakby chciał się gniewnie żachnąć. Ale gdy się po małej chwili odezwał, mówił znowu tym samym co poprzednio, lekkim tonem.

Nie ma pani słuszności, mademoiselle Huynh. Mam na oku wasze dobro, dobro was jako niepodległego — powie­dział to z naciskiem — państwa. My, jeżeli chodzi o nas sa­mych, nie obawiamy się naszych Cachinów, Thorezów i Du-closów. To ludzie, którzy nigdy do niczego nie dojdą. Umieją się tylko licytować z Poujadem „epatowaniem małych bur­żujów”. Ale dla was mogą być niebezpieczni. Pół waszego kraju jest w rękach bolszewików. Jesteście jednym z tych buforów, na których się trzyma równowaga świata. Pani je­szcze kiedyś zmieni zdanie, jestem tego pewny...

Niech pan komisarz nie będzie taki pewny!

Pani się oburza, bo to jest dla pani donosicielstwem. Prawda?

Tak.

A jednak na tym systemie oparta jest każda na świecie policja. Proszę nie sądzić, że mi sprawia przyjemność nama­wianie pani do tego, by nam pani chciała udzielać tego rodzaju informacji. My też mamy swoje ambicje, całkiem inne...

Wierzę panu.

Policja jest narzędziem każdego ustroju, ale im ustrój jest mniej określony, tym przed policją stoją cięższe zadania. Po co tyle waszej młodzieży przyjeżdża tu do nas?

Ta młodzież przyjeżdża, aby zobaczyć prawdziwą Fran­cję. Tam u nas jej nie widziała. Za dużo wzięliśmy od Francji, aby nie sięgać po więcej...

Przymrużył oczy, przykurczył się, jakby zbierał się do skoku.

A jednak otrzymałem informacje, że pani odzywała się niedawno wrogo o Francji... — wysunął ze stołu jakiś papie­rek i nie pokazując go jej, trzymał w palcach. Przenosił kilka­krotnie wzrok z kartki na Senh i z niej na kartkę. — Mógłbym pani nawet powiedzieć, gdzie i kiedy...

Nigdy nie odzywałam się wrogo o Francji! — zaprzeczy­ła kategorycznie. — To, co panu doniesiono, jest fałszem!

Więc może niechętnie o Francuzach...

To nie to samo.

Jak czasem, jak czasem, panno Huynh. Kto oskarża Francuzów, ten w ostatecznym wyniku oskarża Francję. Cu­dzoziemcy przyjeżdżający do Francji zaczynając o nas mówić popełniają często pewien błąd. Spostrzegłszy, że Francuzi szkalują się wzajemnie, wyobrażają sobie, że to będzie dobrze widziane, gdy oni tak samo zaczną mówić o Francuzach. Upewniam panią, że to nie robi dobrego wrażenia. Poza tym chodzi o to, kto mówi. Naród musi mieć dość duży ciężar ga­tunkowy, by mieć prawo odzywać się lekceważąco o Francji. Pani pozwala sobie na krytyki oparte na jakichś pani włas­nych wspomnieniach. Nigdy nie należy tego robić.

Czy to jest ostrzeżenie, panie komisarzu?

Dobra rada. Więc nie przekonałem pani, panno Huynh?

Nie.

Szkoda... — Zaczął przekładać leżące na biurku papiery ruchem, który zdawał się mówić, że komisarz jest już znu­dzony jej obecnością. Potem przyglądał się chwilę swym starannie utrzymanym paznokciom. — Czym w takim razie mogę pani służyć? — zapytał.

Czy pan komisarz zna człowieka nazwiskiem Cocha?

Cocha? Co to takiego?

Pracuje w drukarni artystycznej należącej do niejakiego Ferranta...

I co dalej?

Chciałam panu zwrócić uwagę na tego człowieka.

Tiens. Komunista?

Raczej nie. Kto wie jednak, czy nie kryminalista.

Bon. Skąd pani go zna?

Przypadkowa znajomość.

I podczas tej przypadkowej znajomości zwierzył się pani?...

Mniej więcej. Zwierzył się, że ma wykonać jakąś robotę w okolicy Saint-Malo w najbliższą niedzielę... O jaką robotę chodzi, nie wiem. Ale cała historia wygląda podejrzanie...

Komisarz siedział przez chwilę bez słowa. Znowu wydawał się zajęty składaniem papierów na biurku, ale spod nasu­niętych na oczy brwi przypatrywał się uważnie Senh. Nagle wybuchnął śmiechem.

A może ta robota, mademoiselle Huynh, to po prostu une petite histoire d’amour? Co? — Śmiał się i patrzył na nią, mrugając znacząco lewym okiem. — No co? Papierosa? Prawda, pani nie pali. — Zapalił sam. Siedział rozparty w fo­telu, wyciągnąwszy przed siebie nogi. — Czy naprawdę sądzi pani, że to coś poważnego? Kobiety, gdy są zazdrosne...

Nie jestem zazdrosna — powiedziała sucho.

Naprawdę? A, bon. Dobrze, niech mi pani tę sprawę zostawi. Proszę jeszcze raz powtórzyć dane.

Z pudełeczka, w którym leżały małe karteczki, wyjął jedną.

Pan się naprawdę chce tym zająć? — zapytała. Spojrzał na nią podejrzliwie.

Jak to pani rozumie?

Chodzi mi o to, aby się tą sprawą ktoś zajął naprawdę — mówiła z naciskiem. — Może to nie pański resort? Może mam się udać do kogoś innego?

Nie, do diabła, co za pomysł? Zajmę się tym. Niech pani powtórzy nazwisko.

Cocha.

Dziwne nazwisko.

To Niemiec. Pracuje w drukarni artystycznej Ferranta na ulicy...

Wiem. Zanotowałem. Niech mi pani jeszcze powie: nie ma pani do tego człowieka żadnej urazy?

Nie...

Co panią z nim łączy?

Nic. Przygodna znajomość.

Tu w Paryżu, czy gdzie indziej?

Tu. Czy pan wie coś o nim?

Ja? Skądże znowu! Czy pani już o tych swoich podejrze­niach z kimś mówiła?

Jeszcze nie.

Aha! — Spoglądał na nią spod oka coraz bardziej podej­rzliwie. Kartkę z notatką postawił przed sobą, opartą o kała­marz. — Pani zna Ferranta? — zapytał nagle.

Nie.

A innych ludzi z jego drukarni?

Także nie.

A... kapitana Brandleya?

Tego z MP?

Tak, do diabła! — Komisarz utracił nagle równowagę. Rozcisnął ledwo zapalonego papierosa na popielniczce. — No, zna go pani czy nie?

Trochę...

Nie wydawał się tym wcale uspokojony. Choć usiłował opanować swoje podniecenie, zdradzał je każdy jego gest. Nerwowo obciągał jasnożółtą kamizelkę, poprawiał krawat, wciąż przerzucając papierki leżące na stole. Nie patrzył na Senh stale, tylko od czasu do czasu rzucał ku niej szybkie spojrzenie. Wziął znowu kartkę w palce.

Tą sprawą się zajmę. Oczywiście, zajmę się — rzekł. Odgarnął stos i na środku biurka położył kartkę z notatką. Przycisnął ją mieczykiem do rozcinania papieru. — Niech pani już nikogo w tę sprawę nie miesza. To mogłoby tylko zaszkodzić... Rozumie pani? A tamto, o czym przedtem roz­mawialiśmy, to były rzeczy bez znaczenia. Takie żarty, pour passer le temps... Pani, panno Huynh, jest inteligentną dziew­czyną. Więc proszę być spokojna, zajmę się tym.

Wstała.

W takim razie żegnam pana, panie komisarzu.

Podał jej rękę i odprowadził do drzwi. Gdy wyszła, wrócił do biurka. Wziął kartkę w rękę i patrzył na nią długo, drapiąc się w głowę. Cicho zaklął. Zapadł w fotel. Przymknął oczy, zdawał się namyślać. Po dobrej minucie wyprostował się. Uderzeniem palca w literę F na małej klawiaturze otworzył pokrywkę adresownika w kształcie maszyny do pisania. Na­myślając się nad każdą literą i cyfrą, zaczął nakręcać numer telefoniczny. Ale zanim doszedł do siódmej cyfry, odłożył słuchawkę. Przygryzając usta, ozdobione starannie podgolo-nym wąsikiem, spoglądał w okno. Nad czarnymi murami wi­dać było kawałek nieba. Znowu — wciąż namyślając się nad każdym ruchem — wyciągnął dłoń po słuchawkę telefonu. Tym razem sięgnął do innego aparatu. Powiedział:

Połączcie mnie z porucznikiem Rochas w Saint-Malo. Tak. Zaraz. Czekam.

Odłożył słuchawkę. Pstryknął palcami i cmoknął niechę­tnie, jak myśliwy, któremu się wymknęła upatrzona zwierzy­na. Odwrócił kartkę i zaczął na jej odwrocie rysować jakieś wzory. Czas biegł — kartka zapełniała się esami-floresami. Między zakrętasami znalazła się stylizowana litera a, potem l, potem e, wreszcie znowu a. Napisane słowo otoczył zdobnym w małe ząbki kółkiem. Potem napisał tak samo „iacta”. Wysunąwszy do przodu dolną wargę, przypatrywał się swemu dziełu. Nagle zniechęconym gestem przekreślił wszystko, co narysował. „Co za głupstwa — pomyślał. — W szkole byłem dobrym łacinnikiem i ładnie rysowałem. Ani jedno, ani dru­gie do niczego mi się w życiu nie przydało. Zostałem poli­cjantem. Idiotyczne czasy! Człowiek stara się, a czym więcej się stara, tym gorzej brnie.”

Zadzwonił telefon. Komisarz wziął za słuchawkę.

Halo? — zapytał. — Ach, to ty, Rochas. O’key...

Jedziesz, My, na wycieczkę nad morze? — pytała siostra Beata. — Masz rację. Korzystaj z możności oglądania pięk­nego świata. Wyobraź sobie, ja też byłam na bretońskim i normandzkim wybrzeżu. Ale wtedy niewiele mogłam zoba­czyć. Wszystko leżało w ruinie. To było zaraz po wojnie. Wysłano mnie z jeszcze jedną siostrą dla załatwienia pewnej sprawy. Jechałyśmy amerykańskim jeepem przez Evreux, Lisieux, Caen, Avranches do Saint-Malo i dalej aż do Brestu. Boże, jak strasznie wyglądały te wsie i miasta! Byłam chora od samego patrzenia. A kiedy na te zniszczenia patrzyłam, zaraz przychodziło mi na myśl, że tak samo musi wyglądać u nas, w Polsce... I to nie w jednym miejscu, ale wszędzie. W samej Warszawie...

Ale podobno już odbudowali Warszawę i Polskę? Czy­tałam o tym w jakiejś gazecie, proszę siostry.

Podobno odbudowują — westchnęła zakonnica. — Ale czy to, kochanie, można wszystko odbudować w tak krótkim czasie? Przychodzą listy i w gazetach pisali, że zrobili dużo. Niech im Pan Bóg pomaga w tej robocie! Och, mój Boże, żeby tak zobaczyć, jak tam jest! U nas, My, jest taka piosenka: „Gdybym ci ja miała skrzydełka jak gąska, poleciałabym ja za Jaśkiem do Śląska...” Czasami to i mnie się marzy, że mam skrzydełka i mogę tam polecieć. Ale potem powiadam sobie: „Marzą ci się skrzydełka, biedaczko, a masz nogi jak stępory, co tkwią głęboko w ziemi...”

Siostro Beato, niech siostra tak nie mówi. Dla mnie to siostra ma skrzydełka. Naprawdę.

Nie pleć głupstw, smarkulo! Skrzydełka! — zabawnie poczęła trzepać dłońmi przy ramionach. — Ech, ty, ty... Żadna z nas nie ma skrzydeł. Chodzimy zwyczajnie po ziemi, i to dobrze, że tak jest! Ładnie by było, gdyby jedne latały, a inne człapały po błocie! I nawet gdy nas wyrwą w końcu z tego bagna i zaniesiemy go trochę ze sobą na nogach, też nie bę­dzie nieszczęścia. Tam w górze nie dbają tak o posadzki, jak u nas każe o nie dbać siostra Ludmiła... Ale, ale, powiedz mi, My: jedziesz z chłopcem?

Dziewczyna spojrzała na zakonnicę zaniepokojonym wzro­kiem.

Tak, proszę siostry...

Zakonnica położyła dziewczynie rękę na ramieniu.

Co tak koso na mnie spojrzałaś? Ja ci niczego nie wy­rzucam. Twój wiek ma swoje prawa. Niebezpieczne prawa, to prawda. Wiele rodziców nie chciałoby tych praw nigdy uznać. A znowu dziecko rwie się do nich. Porządny ten twój chłopaczek, My?

Przycisnęła dłonie do piersi.

Bardzo biedny, proszę siostry... Pokiwała głową.

Wolałabym, My, aby nie był biedny — westchnęła. — Oj, kłopot z wami, dziewczęta. Po coś sobie takiego wybrała?

Czy ja wiem, proszę siostry? — My uczyniła rozłożony­mi rękami gest, który wyrażał bezradność.

Wolałabym, aby nie był biedny — powtórzyła zakonni­ca. — Mówi się: dobre serce. Ale dobre serce bywa często głupiutkim sercem. Zaniepokoiłaś mnie, My. Modlisz się cho­ciaż za niego?

Modlę się, proszę siostry.

Bardzo?

Czy ja wiem, proszę siostry...? Chyba dużo...

A on?

Milczała, nisko opuściwszy głowę.

On — powiedziała w końcu — on to się wcale nie modli... Siostra Beata wstała z krzesła i podeszła do dziewczyny stojącej ciągle ze zwieszoną głową.

Nie wierzy? — zapytała z troską w głosie.

Skłoniła głowę naprzód w jedną stronę, potem w drugą.

Myślę, że wierzy. Tylko taki zbuntowany. Och — wy-buchnęła nagle — żeby siostra wiedziała, jak mnie to boli!

Co ja bym dała!... Wie siostra, chwilami to bym chciała wszystko wziąć na siebie! Chciałabym... Czasami aż się boję, bo mi się wydaje, że wzięłabym na siebie zło. Żeby tylko on... Żeby tylko...

Nie dokończyła. Po jej wypukłych policzkach zaczęły pły­nąć łzy. Ale płakała cicho, ani jedno łkanie nie rozległo się w dyżurce. Siostra Beata patrzyła na nią uważnie. W końcu wzięła jej głowę w swe dłonie.

To, to tak...? — powiedziała cicho, jakby ze zdumie­niem. — No, nie płacz — próbowała ją pocieszyć. — Nie myślałam, My, że taka mała dziewczynka nosi w sobie tyle. Ale ty wiesz, że nie można czynić zła nawet dla kogoś, kogo się kocha?

Wiem... — wyszeptała bardzo cicho. — Lecz ja go mu­szę ratować! — mimo miękkości słowa zabrzmiały nieustę­pliwie.

Odchyliła jej głowę do tyłu, aby spojrzeć w oczy.

Czy wiesz, na co się narażasz? — spytała.

Tak.

I zgodziłabyś się?

Ja tego nie chcę. Ale gdyby to jego mogło ocalić. Prze­cież Judyta...

Jaka Judyta, My?

Ja, proszę siostry, z Pisma świętego. Przecież ona nie wiedziała, idąc do Holofernesa, co ją czeka. Ale poszła, bo trzeba było...

Siostra odjęła dłonie od skroni dziewczyny. Powoli wróciła na swe krzesło stojące na wprost okienka, przez które mogła widzieć wchodzące do internatu osoby. Usiadła na nim, spla­tając przed sobą palce.

Judyta — powiedziała patrząc na zawieszony nad okien­kiem obrazek święty — poszła, gdyż zaufała Bogu... — Czas jakiś siedziała bez słowa, jakby ją odeszła zwykła rozmow­ność. — Nie wiem, co ci powiedzieć, My — rzekła w końcu. — Nie wiem, co ci radzić. Nie wiem, czym ci pomóc. Będę się za ciebie modliła.

Niech się siostra modli! Proszę! Proszę!

Chcesz tego?

O tak. Bardzo, bardzo!

Mam dziś dyżur do dziesiątej. A jutro rano znowu wyjeżdża kilka twoich koleżanek, więc wstanę przed czwartą. Będę się miała kiedy modlić, My.

Dziękuję. Siostra taka dobra. Najlepsza tu dla mnie...

Ja? Głupstwa się dzisiaj ciebie trzymają! Jestem najgor­szą z sióstr. Miewam zawsze niemądre pomysły i za mało po­wagi. I rady żadnej dać nikomu nie potrafię. Czuję, że wcze­śniej czy później odeślą mnie do Rzymu...

Czy to źle? Tam podobno bardzo pięknie.

O, tak... Tylko że nie ma tam takich smarkul jak wy... Ja, widzisz, narzekam, bo taką mam naturę. Ale lubię być z młodzieżą. Lecz ty, My, nie spóźnisz się?

Muszę już iść.

Idź. Ale najpierw podejdź tu do mnie. Jak cię tu zakląć?... Nie, nie będę ci nic mówiła. Nie potrafię. Zrobię ci tylko krzyżyk na czole. Mój tato często mi go czynił. A ja się śmia­łam z tego. Jeszcze żartowałam; mówiłam: co ma wisieć, nie utonie... Podczas wojny Niemcy zabrali go z ulicy. A w trzy dni później rozstrzelali...

Czy oni zawsze byli tacy?

Kto, My?

Niemcy.

Nie. Dawniej... Ale co ci będę opowiadała o Niemcach? Zapytaj ojca Laurent. Jedno ci tylko powiem, My: nigdy nie pytaj Polaków, czy lubią ten lub tamten naród. Powiedzą ci o Niemcach, że ich nienawidzą. A naprawdę to dlatego, że chcieliby inaczej... Ale ja tu baju-baju, a ten twój na ciebie czeka. Idź — i niech cię Bóg strzeże, My. Będę się modliła. Nie zapomnę... Co ty robisz, smarkata? Nie całuj mnie w rę­kę! Idź już, idź!

Prowadził motocykl po swojemu. Zwalniali tylko, gdy prze­jeżdżali przez miasteczka, ale zaraz za ostatnim domem Franz kręcił manetką i motocykl, zanosząc się wściekłym charko-tem, rzucał się naprzód z nową energią. Była już zmęczona tą jazdą. Wiatr wysmagał jej twarz, ciało omdlało skulone na tylnym siodełku. Podróż trwała kilka godzin.

Za Fougères okolica zaczęła się raptownie zmieniać. Teren stał się równy i jakby silniej przyprażony słońcem. Droga przed nimi miała barwę oślepiającej bieli, zieleń drzew i krze­wów wydawała się jakby przysypana popiołem. Kilkakrotnie spotykali palmy, chrzęszczące sztywnymi liśćmi. Jeszcze trochę, a na dalekim, równym jak brzeg tarczy horyzoncie uka­zał się spiczasty kształt. Pochyliwszy się nad nim zawołała radośnie:

Patrz, Frank, to chyba Saint-Michel!

Skinął potakująco głową, lecz nie zwolnił pędu motocykla. Uwieńczona kościołem góra przesuwała się do tyłu niby od­pływający okręt. Za chwilę już jej nie widzieli. Na skraju horyzontu, pod ścianą jasnego nieba widać było coraz szer­szy rąbek ołowianego morza. Ale w kwadrans później zaczęli się od zatoki oddalać. Droga wiła się teraz między piaszczy­stymi wydmami, porosłymi karłowatymi krzakami, żałośnie powyginanymi od wiatrów i dźwigającymi na sobie całe fes-tony pasożytniczych pnączy. Miasteczko leżało przed nimi jakby w małej niecce — małe, schludne, oblepione koloro­wymi reklamami Martiniego i Dubonneta, z barwnymi wie­życzkami pomp benzynowych...

Jesteśmy! — zawołał, zajeżdżając pod dom, przed któ­rym rozpięta była wielka pasiasta markiza, a okna miały zielone żaluzje. Przed domem na dwóch słupach zawieszony był szyld: „Au Soleil d’Algerien”; niżej na tablicy można było przeczytać: „Pokoje z utrzymaniem lub bez utrzymania, pięk­ny widok, woda bieżąca, śniadania, obiady, kolacje, praw­dziwy cidre bretoński, telefon”.

My, zeskoczywszy z siodełka, zachwiała się na nogach. Kręciło się jej w głowie, całe ciało miała zbolałe, jakby zbite. W czasie jazdy wydawało się jej, że czuje chłód — teraz spadł na nią ciężki żar słońca. Na szczęście tłumił go nieco wiatr, zawiewający podmuchami i przynoszący słoną woń morza. Zsunęła z twarzy okulary. Zrobiła kilka kroków najpierw w jedną, potem w drugą stronę, by rozruszać zesztywniałe uda.

Chodź — pociągnął ją do środka.

W hallu wyszła im naprzeciw przysadzista kobieta.

Bonjour, m’sieur’dame, bonjour...

Swą chrapliwą francuszczyzną wyjaśnił jej, że chodzi o po­kój dla My.

Ça va! — powiedziała gospodyni. Podprowadziła ich do stołu, na którym leżały formularze meldunkowe. Na końcu stołu siedział jakiś mężczyzna i ze znudzoną miną przyglądał się przybyszom. My wypełniła formularz, Franz odsunął po­daną mu kartkę.

Tylko mademoiselle zostaje...

Bon — powiedziała gospodyni, — Proszę — wskazała My schody. Gdy byli już na piętrze, gospodyni zapytała raz jeszcze, jakby z niedowierzaniem:

Pani będzie w pokoju tylko sama?

Tak, proszę pani.

A pani towarzysz?

Wyjeżdża wieczorem.

Oh, c’est ça!

Weszły do korytarza pachnącego świeżą farbą i pastą do podłóg.

Będzie pani miała bardzo piękny pokój, mademoiselle — rzekła gospodyni, zatrzymując się przy drzwiach.

Dziękuję bardzo.

Gdzieś z bocznego korytarza wyskoczyła mała, może ośmio­letnia dziewczynka. Miała czarne, mocno wijące się włosy, na których z trudem trzymała się kokarda w szkocką kratę.

Maman! — zawołała. — Teresa chce, abyś zaraz przyszła do kuchni. Ale zaraz! — Na widok My zatrzymała się z sze­roko otwartą buzią.

Przyjdę za chwilę — powiedziała do niej matka. — Oto pani pokój. — Otworzyła przed My mały, ale rzeczywiście miły i pachnący czystością pokój. Podeszła do okna, rozsu­nęła firanki. — Proszą zobaczyć, jaki stąd piękny widok. Pewno pani będzie się chciała umyć, prawda?... Mariette — zwróciła się do dziewczynki — patrz, nie ma ręczników. Skocz prędko, przynieś dwa. — Mówiła do My: — Przepraszam za ten brak, ale mała zaraz przyniesie je pani. A teraz, jeżeli pani pozwoli, pójdę zajrzeć, co się dzieje w kuchni. Gdyby pani czegoś chciała, proszę powiedzieć Mariette lub po prostu zadzwonić...

Dziękuję...

Kobieta wyszła, My poczęła ściągać wiatrówkę przez gło­wę. Do ubrania, a nawet do ciała przywarł tłusty pył. Przed drzwiami zatupały małe nóżki, rozległo się stukanie. Dziew­czynka weszła, niosąc na ramieniu ręczniki.

Proszę pani...

Dziękuję ci bardzo, kochanie. — My uśmiechnęła się do małej serdecznie. Tak kochała dzieci, tak bardzo brakło jej ich w tym ogromnym, lecz właściwie mało zaludnionym przez nie Paryżu. Mariette nie wychodziła, patrzyła ciekawie na My. Dziewczyna przykucnęła obok dziecka. — Powiedz, maleńka, czy chcesz może czego?

Nie, niczego... — zaprzeczyła. Ale zaraz przechyliwszy główkę, z figlarnym uśmiechem na ustach, zapytała: — Czy pani jest Chinką?

Nie, nie jestem Chinką, ale Wietnamką. — Ta mała, gdyby nie jej kędzierzawe włosy, przypominałaby jej dzieci z zakładu imienia Świętej Joanny. Zanim przeszła do szpi­tala, opiekowała się nimi, a one mówiły do niej szi-ba, zaś na imieniny plotły dla niej makatki i kapelusze z kolorowej słomy. A później jeszcze, gdy jej tylko czas pozwalał, biegła zajmować się malcami, organizowała dla nich zabawy, ubie­rała im lalki, przynosiła skrawki opatrunków, by mogły się bawić w szpital. — Ludzie tutejsi uważają — mówiła — że Chinki i Wietnamki są podobne do siebie. Nam wydaje się, że się bardzo od siebie różnimy. Nie znałaś dotychczas żad­nej Wietnamki?

Nie...

Nazywasz się Mariette. Czy tak?

Tak.

To bardzo ładnie. Pewno wiesz, że jest taka mała świę­ta Marietka, którą zabił niedobry chłopak. Ale potem po jej śmierci żałował tego, co zrobił. Mamusia musiała ci o niej opowiadać...

Mała potrząsnęła główką.

Nie, nigdy. Niech pani o niej opowie.

Dobrze, kochanie, ale nie teraz. Jeżeli chcesz, porozma­wiamy jutro, dobrze? Teraz muszę się śpieszyć.

Ale Marietta nie ruszyła się z miejsca.

A jak się pani nazywa? — zapytała, — My.

Śmiesznie. Ale ładnie. Chce pani, to pokażę pani moje lalki.

Będę się bardzo cieszyła, jeżeli mi je wieczorem poka­żesz.

Mam misia...

Naprawdę? — nie mogła się oderwać od rozmowy z ma­łą. — Chętnie go także zobaczę. U nas, Mariette, dzieci nie bawią się misiami.

Nie? A dlaczego?

Dlatego, że u nas nie ma misiów. Dzieci mogłyby się ba­wić tygrysami, gdyby ktoś zrobił małe tygryski i gdyby tygrys nie był takim strasznym zwierzęciem. Nasze dzieci boją się tygrysa...

Ha, ha, ha! — śmiała się mała. — Ja bym się nie bała. Ja się nie boję ani tygrysa, ani misia, ani psa. Tylko boję się... — urwała szybko, a po jej okrągłej buzi przemknął wyraz niepokoju. Ale potrząśnięciem główki odpędziła od siebie tamten lęk. — A jakie są jeszcze u was zwierzęta? — pytała.

Takie jak tutaj: kury, kozy, prosięta, bawoły... Są także mrówki, które okropnie gryzą.

Nie lubię mrówek. Mrówki są złe!

O, tak! Nasze mrówki potrafią... — teraz to ona urwała gwałtownie. Stanęła przed nią przerażająca wizja człowieka przywiezionego kiedyś do szpitala. Jego przeciwnicy przy­wiązali go do drzewa, po którym wędrowała kolumna wiel­kich czerwonych mrówek. Po paru godzinach nie miał oczu, a całe jego ciało było jedną raną. Poprawiła się: — Potrafią bardzo gryźć.

U nas, w Algierii, były także złe mrówki... — z powagą potrząsnęła wiszącymi jak strączki włosami.

To ty byłaś w Algierze?

Tak. Ale jak fellaghowie zaczęli zabijać, musieliśmy uciekać...

To się zapowiadało na długą historię. A tymczasem trzeba było iść na dół do Franza, który się już na pewno niecierpli­wił. Wyprosiła małą, która rozgadawszy się nie miała chęci opuszczenia pokoju, i wzięła się do mycia. Rozebrała się i do­piero gdy woda zmyła całe ciało, My poczuła, że odżyła.

Znajdujące się w pokoju lustra odbijały i pomnażały w nie­skończoność jej sylwetkę. Zanim sięgnęła po świeżą bieliznę, patrzyła przez chwilę na swoją postać. „Czy jestem ładna?” — zastanowiła się. Przeginając się myślała, że jest wielka róż­nica między jej chłopięcą nieomal sylwetką o niezaakcento-wanych szczegółach a rozsadzającymi staniki biustami mod­nych aktorek filmowych. „Nie jestem jak one — myślała. — Jestem jak ta... ta Gelsomina” — przebiegło jej przez głowę. Nie pamiętała nazwiska aktorki grającej tę rolę. Miała przed sobą takie same prawie jak tamta wielkie czarne oczy szeroko otwarte i twarz jak skamieniałą, zmieniającą się jedynie pod naporem nadmiaru uczuć. Także jej drobne dłonie, wsparte w tej chwili na biodrach, zdawały się przypominać dłonie tamtej...

Chyba pierwszy raz w życiu patrzyła tak na swoje ciało. W zakładzie siostry pilnowały, aby dziewczynki nie zacho­wywały się bezwstydnie. Nagość, nie uważana za nic zdroż­nego w życiu wietnamskim, przemieniała się tutaj w uraz. My nie zatraciła go w praktyce szpitalnej mimo mycia i ką­pania chorych i uczestniczenia w operacjach. Zresztą tamto było inną nagością.

Dziś patrzyła na siebie bez skrępowania. Jej uczucia były proste. Ofiarowując — gotowa była ofiarować wszystko. Dla siebie nie chciała zachować niczego. Niczego także nie żą­dała. To nie obudzone namiętności przemówiły nagle. Po­została sobą, dziewczyną wielkich uczuć i nie rozbudzonego ciała. Nie chodziło jej o nic więcej, jak tylko o uratowanie człowieka.

Ubrała się. Gdy już była gotowa, jeszcze raz spojrzała w lustro. Krytycznym wzrokiem przyglądała się sylwetce dziewczyny w białej bluzce. „Czy potrafię być dla niego kimś naprawdę potrzebnym?” — zadała sobie pytanie.

Ktoś zapukał. To była znowu Marietta.

Ten pan — powiedziała — prosi, aby pani zaraz zeszła.

Dziękuję. Już schodzę.

Zstępowały obok siebie po schodach pachnących pastą i wykładanych ciemnym chodnikiem. Słońce musiało zacho­dzić, bo okno wydawało się drzwiczkami rozżarzonego pieca. Dziewczynka, podskakując na każdym stopniu i przytrzymu­jąc ręką kokardę, która wyraźnie chciała odfrunąć, zapytała:

Pani zostanie tu u nas długo?

Nie, Mariette, jutro odjeżdżam.

Ojej! Już jutro? Do pani kraju?

Nie. Tymczasem tylko do Paryża. Tam mieszkam.

Ale pani potem wróci do siebie, prawda?

Na pewno, Mariette...

Jadalnia była gęsto zastawiona stolikami. Na wszystkich stały już nakrycia, ale poza Franzem przy jednym stoliku i tym samym mężczyzną, którego widziała, gdy wypełniała formularz meldunkowy — przy innym, nie było jeszcze ni­kogo. Franz był także odświeżony.

Strasznie długo się przebierałaś — powiedział. Ale w je­go głosie nie było wyrzutu. Wydawał się raczej pogodny. —

Siadaj. Zaraz muszę jechać. Trzeba, abyśmy przedtem coś zjedli.

Podeszła do nich gospodyni. Tym razem miała na sobie biały fartuszek i trzymała w ręku kartę z menu. Chwilę za­stanawiali się razem z nią nad ułożeniem obiadu. Franz za­żądał butelki „Châteauneuf du Page”. My zauważyła, że pił, czekając na nią: obok jego nakrycia stał kieliszek pachnący aperitifem.

Czy naprawdę musisz jechać? — zapytała, gdy gospodyni odeszła z zamówieniem do kuchni.

Oczywiście! — powiedział zdecydowanie. — Ale motor dobrze ciągnął! — zauważył. Zatarł ręce. — Człowiek po takiej jeździe nabiera energii. Poza tym lubię morze. Nigdzie się tak nie oddycha. Dobrze jest tak głęboko oddychać, prawda? Od nas do morza nie było blisko. Ale czuło się je. A poza tym wszędzie w lesie były jeziora. Woda to wspaniała rzecz.

Gospodyni przyniosła pierwszą potrawę i Franz, widać wygłodniały, zabrał się żywo do jedzenia. Nie podnosił gło­wy znad talerza, rzucając tylko jakieś uwagi dotyczące po­traw.

My jadła mało i milczała. Ogarnęła ją pokusa, aby mu po­wiedzieć: „Zostań ze mną, będziesz miał, co zechcesz...” To, co by się stało, byłoby rzeczą złą. Lecz gdyby to złe miało być dla niego ratunkiem? Tylko... Kim ona jest? Znowu miała przed oczami swą szczupłą sylwetkę, tak odmienną od wspa­niałych sylwetek kobiet z ekranu. Takie jak ona, myślała, istnieją tylko po to, aby ocalać nie biorąc nic w zamian. Jak ten ksiądz powiedział...

Czemu milczysz? — posłyszała jego pytanie. Odłożył nóż i widelec. Patrzył na nią. — I nic nie jesz? Co z tobą? Zmęczy­łaś się?

Tak — zapewniła go szybko. — Trochę. Ale jutro nie bę­dzie już po tym zmęczeniu śladu. Nawet dziś...

Odpocznij dobrze do jutra — rzekł, biorąc się znowu do jedzenia.

Przełamując niechęć, sięgnęła po sałatkę z pomidorów.

Ten twój wyjazd... — zaczęła nieśmiało. — Boję się...

Nie ma czego — uciął. Nalał sobie wina pełną szklan­kę. — Przyjemny jest ten hotel tutaj — stwierdził. — Polecono mi go. Podobno niedawno dopiero otwarty.

Mówiła mi córeczka gospodyni, że oni przyjechali z Al­gierii...

Ach tak? Pewno koloniści, którzy się przestraszyli Nor-dafów. — Odsunął talerz, sięgnął po papierosy. Zauważyła, że pali więcej niż zwykle. — A jakże się wykłamałaś twoim siostrzyczkom?

Nie kłamałam wcale. One nie żądają zdawania rachun­ków z naszego osobistego życia. Powiedziałam po prostu, że wyjeżdżam na week-end...

Myślałem, że się ich boisz i że musisz się im ze wszyst­kiego spowiadać.

Nie... Naturalnie, że nie...

A ta twoja Senh? Dała ci spokój?

Nie pytała się o nic... Zaśmiał się.

Znudziło się jej? To dobrze... — Zgasił papierosa, dopił wino ze szklanki. Spojrzał na zegarek. — Ano, trzeba już będzie ruszać... — stwierdził. — Słuchaj, My — powiedział to tak, jakby chodziło o rzecz zwykłą, o to na przykład, co by mogli jeszcze zjeść — chcę, abyś została moją żoną.

Nie powiedziała nic, tylko jej oczy otworzyły się szeroko, szerzej niż zazwyczaj. Złożyła dłonie i przycisnęła końce pal­ców do ust.

Chcę tego, rozumiesz? — powtórzył. Nie patrzył na nią. Znowu nalał sobie szklankę wina. W pokoju osadzały się pierwsze cienie wieczoru; rubinowy płyn nasiąkał czernią. — Jesteś morową dziewczyną, fajnym kompanem. Tylko jedną znałem taką jak ty. Tam u nas.

Lecz, Frank — odezwała się, a jej głos zabrzmiał dziwnie matowo — ty wiesz, że ja muszę się uczyć, by potem wrócić tam do nas i pracować...

Zrobił lekceważący ruch ręką. Ale po chwili powiedział:

Może pojechałbym z tobą.

Pojechałbyś? Naprawdę? — na chwilą utraciła swe opa­nowanie i pochyliła się ku niemu poprzez stół.

Może... — powtórzył. — Do siebie człowiek nie wróci już nigdy. Wszystko diabli wzięli... — Zacisnął zęby. — A siedzieć we Francji? — Wzruszył ramionami. — Świat zrobił się cho­lernie mały...

Przymknęła oczy i osunęła się na oparcie krzesła, jakby dotknięta nagłą słabością.

Jedźmy, Frank... — szepnęła.

Zaśmiał się. Sięgnął na nowo po zgaszonego papierosa.

Wolnego — rzekł. — Powiedziałem: może. Ale nie tak od razu. Wpierw muszę odwalić swoje i ty musisz swoje. Forsy trzeba...

Otworzyła nagle oczy. Wlepiła je w mężczyznę. Zapytała porywczo:

Powiedz mi: czy to, co masz dzisiaj zrobić, to... dla pie­niędzy?

Zaciągnął się.

Forsa z tego będzie... — mruknął. — Ale ja nie dla niej... Nie jestem z takich... — potrząsnął głową. — I tak dam sobie radę...

Więc nie rób tego! — prawie zawołała. Złożyła dłonie jak do modlitwy. — Proszę, proszę cię... Po co miałbyś robić...? Ja... ja... wszystko...

Przerwał jej twardo, po swojemu:

Przestań. To moja sprawa. Tym łobuzom, co chcieliby ze sobą walczyć na naszej skórze, trzeba zrobić kawał. Zre­sztą, co obiecam, tego zawsze dotrzymuję. I tobie dotrzymam.

Frank...

Do jutra, My.

Jeszcze raz powróciła do niej pokusa, by rzec: „Zostań, a zrobię wszystko, czego zażądasz...” Ale odepchnęła ją. Przedtem mogła sobie uczciwie powiedzieć, że to, co ofiaro­wuje, jest tylko dla niego; ona dla siebie nie pragnie nic. Teraz już by tak nie było. Coś przy tym stole zrodziło się do życia. Coś ją związało. Już by nie potrafiła odłączyć ofiary dla niego od ofiary dokonanej na sobie. A świat My miał swoje bezwzględne prawa, którym musiała być posłuszna.

Do jutra, Frank — powiedziała z uległością.

Wyszła z nim przed hotel. Motor zapalił od pierwszego uderzenia startem. Jakiś mężczyzna o wyglądzie zblazowa­nego szlifibruka przyglądał się im z przeciwległego chodnika. Dwóch chłopców bawiło się w pobliżu w piłką. Spoza wydm skrywających morze nawiewała rześka bryza. Siadając na motocykl, rzekł:

Jak przyjadę, będzie inaczej.

Dobrze, Frank — uśmiechnęła się.

Bycza z ciebie dziewczyna, My. Takich jak ty nie ma dużo. Może u was. Ale jak tam człowiek niczego nie umiał zobaczyć. No, dobra. Bywaj!

Włączył sprzęgło i motocykl zerwał się do pędu. Do rogu ulicy było zaledwie parę kroków, więc natychmiast zniknął. Jeszcze przez chwilę dźwięk motoru — coraz wyższy — tłukł się między domkami miasteczka. Gdy wróciła do swego po­koju na górze, mogła zobaczyć w dali, na drodze wiodącej ku wydmom, mknący prędko kształt, rozcinający mrok stoż­kiem blasku.

Some drink? — zaproponował łaskawie podoficer.

Czemu nie? — przyjął zaproszenie Longin, domyśliwszy się, o co chodzi.

Hej, Maleff, przynieś brandy z lodówki — zawołał O’Hara.

Siedzieli przy stole we trzech, Majewski kręcił się, nie za­proszony do zajęcia miejsca.

Mały pokoik w baraku urządzony był wygodnie. Aparaty: radiowy i telewizyjny stały obok siebie. Ściany aż do sufitu zawieszone były fotografiami porozbieranych dziewcząt. Strażnik przyniósł butelkę, sierżant nalał wódki do szklanek. Kazał sobie podać kolorową paczkę i wysypał z niej na spo­dek trochę suchych słonych ciasteczek.

Ładują? Prędko koniec? — zapytał Majewskiego.

Za momencik.

Wyciągnął dłoń ze szklanką ku szklankom Longina i Franza.

Yours!

Życzy wam zdrowia — przetłumaczył Majewski.

Non, non, à votre santé! — Longin nie chciał ustępować w uprzejmości. — Vive l’Amérique!

For France!

Stuknęli się i wypili. Teraz Longin wydobył z kieszeni zwi­tek pieniędzy i począł odliczać należność. Zrobiła się cisza, słychać było tylko szelest papierków. Banknoty były nowe, po dziesięć tysięcy franków, z głową Bonapartego.

Who is this fellow? — zapytał O’Hara, biorąc jeden z banknotów w palce i przyglądając się człowiekowi z długi­mi spadającymi na ramię włosami...

Napoleon — wyjaśnił Longin.

Sierżant zrobił minę, jakby mu to wyjaśnienie niewiele powiedziało. Ale po chwili twarz mu się rozjaśniła.

O yes, I know... — powiedział. — Seeing in movies. Stosik pieniędzy leżał już wyliczony na rogu stołu. Teraz O’Hara począł liczyć, raz po raz spluwając w palce. Skoń­czywszy zebrał pieniądze, uderzył nimi o brzeg stołu i scho­wał je do kieszeni bluzy.

O’key. — Szklanki były puste, nie było o czym rozma­wiać. Zwrócił się do Majewskiego: — Idź zobacz, czy gotowi. Poczekaj — zatrzymał go, gdy już strażnik był w drzwiach. — Powiedz, niech dorzucą jeszcze skrzynkę soków dla ich dzie­ci — wskazał palcem Longina i Franza. — Prawdziwych so­ków — zaśmiał się. — A im przetłumacz, aby nie sprzedawali, ale dali dzieciom. Dzieci muszą mieć witaminy. To jest ode mnie. W prezencie.

Majewski przetłumaczył, po czym wyszedł na podwórze. Nie było go jakiś czas. Wróciwszy zameldował:

Ready, sergeant.

Machnięciem ręki dał znak swym gościom, że mogą jechać. Gdy wstali, zakręcił kapsel na butelce „Brandy” i wspaniałym gestem włożył ją do kieszeni Longina. Potem podobnie we­tknął w kieszeń Franza zaczętą paczkę papierosów. Razem wyszli przed barak. Stał tu już duży jeep załadowany skrzyn­kami. Przy kierownicy siedział czarny żołnierz. Majewski siadł obok niego, Longin i Kostrzewa wdrapali się na skrzynki.

Do widzenia, panie sierżancie.

Cheerio! — odpowiedział tamten, unosząc dłoń do czoła. Wartownik otworzył bramę i samochód wyjechał na szosę.

Potoczyli się szybko. Nie było księżyca, otaczała ich ciemność. Tylko gwiazdy skrzyły się na niebie, a w mijanych domach rzadko błysnęło światełko. Gdzieś w dali między bladozłotymi gwiazdami widać było czerwone perełki wykreślające kontur radiowej wieży. Mur, otaczający amerykański skład, rozma­zał się szybko i tylko spoza niego bił w górę blask, niby opar unoszący się nad hutniczym piecem. Po chwili jednak i ten blask zniknął. Nie ujechali więcej niż trzy kilometry, gdy za małym mostkiem, Longin, który siedział nad Majewskim, zawołał:

To tu.

Auto zwolniło. W prawo skręcała boczna droga ku kępie drzew, odcinającej się ciemną plamą na tle rozgwieżdżonego nieba. Jeep wjechał na nią, a jego reflektory wymacały sto­jącą na skraju ciężarówkę. Zrównawszy się z nią, stanął.

Dobra! — Longin zeskoczył na ziemię, zacierając ręce. — Chodźcie! Prędzej! Do roboty! — wywołał z mroku dwóch ludzi, którymi byli szofer ciężarówki i Joe z połową twarzy okręconą grubym jasnym szalem. — Nie stójcie jak malowa­ni! Żywo do pracy! Cocha! Ty także! Przerzucajmy skrzynki.

Splunęli w garście i wzięli się do roboty. Ale skrzynki były ciężkie i praca szła nie tak szybko, jak by sobie tego życzył Longin. Po każdej przeciągniętej skrzynce ludzie sapali i tarli odgniecione dłonie. Gdy oni męczyli się, Majewski i żołnierz Murzyn stali na boku paląc papierosy.

Słuchaj, Cocha — Longin przysunął się blisko do Fran-za. — My tragamy, a ci będą stali jak dwa kołki? Do cholery, powiedz im, żeby się wzięli także. Inaczej nie skończymy do świtu. Zgarnęli ciężką forsę, mogą dla niej jeszcze poruszać łapami.

Franz skinął głową. Podszedł do tamtych.

Ty, Majewski! — rzekł. — Może byście tam nam pomo­gli?

W ciemności nie widział twarzy strażnika, zobaczył tylko, jak Majewski wyjmuje z ust papierosa i zwraca głowę w stronę czarnego żołnierza. Coś do tamtego powiedział, czego Franz nie zrozumiał, ale z tonu wyczuł, że nie ma ochoty męczyć się, chce jednak, aby odmowa wyszła od Murzyna. Żołnierz stał bez ruchu. Ogieniek papierosa, gdy się rozżarzał, oświetlał grube wargi, przypłaszczony nos i pływające w białkach kule źrenic. Nie wyjmując papierosa z zębów, rzucił: — No.

Nie chce... rzekł Majewski. Murzyn coś zabełkotał, strażnik tłumaczył: — On mówi, że jest żołnierzem amery­kańskim i nie będzie dla was dźwigał ciężarów...

Żołnierz splunął papierosem i zaczął coś wykrzykiwać. Robił wrażenie rozzłoszczonego. Przebierające palcami dło­nie fruwały mu koło twarzy.

Mówię ci, że on nie chce — powtórzył Majewski, widząc, że Franz wciąż przed nim stoi. — Teraz to już wasza sprawa. Nie umówiliśmy się o rozładowanie.

Co on gada? — zapytał Longin, przysuwając się do Franza. Dwaj pozostali przerwali także noszenie skrzynek.

Nie chcą pomóc...

Nie chcesz nam pomóc, ty salaud? — Longin rozdraż­niony wysiłkiem, wybuchnął.

Zamknij pysk i odknaj się — uniósł się także strażnik.

Widzisz go, mamy się męczyć dla waszego zasr... inte­resu? Trzeba było wziąć więcej chłopa, a nie skąpić.

Opanowany zwykle Longin był tej nocy skłonny do awan­tury.

Ty polskie ścierwo! Dosyć na nas zarobiłeś!

Coś powiedział? Powtórz! — Majewski skoczył i chwycił Longina za gardło. — Coś powiedział? — powtarzał wście­kle. — Ja ci pokażę, ty złodzieju! Polską będziesz sobie gębę wycierał? Ja ci..

Zwarli się z charkotem jak psy. W ciemności słychać było tępe uderzenia. Franz chwycił z tyłu Majewskiego, szofer ciężarówki pociągnął Longina, usiłując ich rozdzielić. Obaj jednak byli w szale, i ledwo rozczepiono ich, rwali się zno­wu sobie do gardeł, gdy nagłe wystąpienie Joe osadziło ich w miejscu. Poprzednio Murzyn ze swą omotaną szalem twa­rzą trzymał się z dala, w mroku. Teraz jednak odrzucił szal, podbiegł do żołnierza i palnął go z całej siły dłonią w ramię.

Hullo, Chuck! — zawołał.

Hullo... — odpowiedział tamten niepewnie, zaskoczony. Cofnął się o krok, wierzchem dłoni strzepnął mundur, jakby przekonany, że go pobrudziła ręka napastnika. — Hullo... — powtórzył, tym razem groźnie. Zacisnął pięści i pochylił się do przodu, gotując się do uderzenia. Lecz spostrzegłszy przed sobą czarną twarz, zawahał się. Zgarbiony usiłował w mroku wypatrzyć rysy Joego. Chwilę tak stał niezdecydowany, wre­szcie zapytał:

That you, Joe?

Yeah!

I nagle obaj wybuchnęli okropnie hałaśliwą wesołością. Rzucili się sobie w objęcia i trzymając się w ramionach, ry­czeli sobie śmiechem prosto w twarz. Klepali się po plecach, aż dudniło, przeskakiwali z nogi na nogę niby w jakimś tań­cu. W mroku połyskiwały ich białka, błyszczały odkryte zęby. Porykiwali coś, czego nikt nie rozumiał. Bijąca się ze sobą para, podobnie jak ci, którzy starali się ich rozłączyć, stali zaskoczeni nieoczekiwaną scena.

Oszaleli — zauważył szofer.

Ale tamci nie mogli się tylko uspokoić z radości, że się spotkali. Na nowo klepali się i wybuchali śmiechem. Już od­stępowali od siebie i znowu rzucali się sobie w objęcia. Wre­szcie żołnierz szerokim gestem zdarł z siebie kurtę, cisnął ją na ziemię i począł zawijać rękawy. Wszyscy zrozumieli, że bierze się do roboty. Powitane to zostało radosnym pomru­kiem. Awantura była zażegnana. Longin szybko podskoczył do swej marynarki, wyciągnął z kieszeni otrzymaną butelkę. Podał ją najpierw żołnierzowi, który pił z niej z zapałem dobrą chwilę. Z kolei dorwał się do niej Joe. Otworzywszy szeroko usta, lał w nie z góry i z wysoka, póki mu butelki nie odebrano. Niewiele już w niej pozostało, ale Longin podał ją uprzejmym gestem Majewskiemu.

Na zgodę — powiedział.

Strażnik certował się chwilę. Widział jednak, że nie wy­pada odmawiać, więc tylko powiedział:

Niech cię cholera...

Po czym napił się. Otarł wierzchem dłoni usta. Zdjął kurtkę i zawinął rękawy. Longin wydawał komendę. Lecz w mo­mencie, gdy wszyscy zgodnie chwycili za skrzynki, zalał ich ostry strumień blasku, a ukryty za źródłem światła głos za­wołał:

Stać wszyscy! Ręce w górę!

Zatrzymali się jak wryci, każdy znieruchomiały w pozie, w jakiej zaskoczyło go światło.

Ręce w górę! — powtórzył głos.

Pierwszy Majewski odzyskał przytomność. Coś ciężkiego przeleciało z gwizdem. Rozległ się brzęk rozbijanego szkła. Światło zgasło.

Chodu! — wrzasnął strażnik.

Chociaż zawołał po polsku, wszyscy, jakby rozumiejąc jego słowa, porwali się do ucieczki. Ale w którąkolwiek stronę się nie zwrócili, wszędzie napotykali jakichś ludzi. W ciemnoś­ciach bieganina. Padały okrzyki, potem nagle buchnął strzał. Ktoś upadł. Posypały się nowe wystrzały. Wśród walczących słychać było jęki. Od szosy doleciał długi skowyt syreny samo­chodowej. Błysnęły reflektory nadjeżdżających z obu stron aut.

Longinowi, Franzowi i Majewskiemu udało się wyrwać z koła otaczających ich ludzi. Pędzili, ile sił w nogach, prosto w pole, porosłe młodymi głowami kapusty. Nogi biegnących zaczepiały o chrzęszczące liście. Za nimi słychać było straszliwą wrzawę, nad którą wybijały się chrypliwe krzyki obu Mu­rzynów. Majewski sadził pierwszy. Franz biegł tuż za nim. Lecz Longin został w tyle. Posłyszeli, jak wola: — Poczekaj­cie! — Ale strażnik nie obejrzał się nawet. Gnał jak zając, ro­biąc nagłe zwroty i skacząc przez głowy kapusty. Franz zwol­nił kroku.

Prędzej! — syknął do Longina, który nadbiegł zdyszany.

Nie mogę...

Co ci jest?

Oberwałem...

Biegnąc obok niego widział, że Longin trzyma się za ramię a poprzez jego palce przeciekają czarne strugi.

Cholera! — zaklął. Złapawszy za pasek od spodni, usi­łował go zmusić do szybszego biegu. Człowiek jednak poty­kał się i ustawał.

Nie odchodź... — stęknął.

W tej chwili obaj upadli, jeden na drugiego. Przez pole biegła głęboka bruzda czy też rów, którego nasyp podciął im nogi. Longin przygnieciony jęczał, ale Franz ze złością zaci­snął mu dłoń na ustach.

Ta gueule!

Ucichł natychmiast. Franz nie próbował się podnosić. Zsu­nąwszy się jak najgłębiej w rów, wysunął głowę znad nasy­pu. U stóp kępy drzew słychać było ciągle wrzawę. Równo­cześnie zobaczył, że na polu zapaliło się wiele latarek, które posuwały się we wszystkich kierunkach. Ludzi nie było wi­dać, tylko połyskiwały świetliste kółka i krzyżowały się smu­gi. Jedno z aut. które zebrały się na szosie, zjechało w bocz­ną drogę. W świetle jego reflektorów zarysowała się czarna bryła ciężarówki.

Pochylił się nad Longinem, który leżał cicho, trzymając się za przestrzelone ramię. Gdziekolwiek Franz dotknął dłonią, wszędzie natrafiał na lepką wilgoć. Longin musiał utracić wiele krwi i prawdopodobnie osłabł. Przede wszystkim trzeba było zawiązać ranę. Wzrok Franza przystosował się już do delikatnej poświaty gwiezdnej. Odsunął zaciśniętą na ramie­niu dłoń Longina. Ręka musiała być przestrzelona na wylot, bo sikała krwią. Koszula rannego była cała mokra i umazana ziemią. Obdarł rękaw swojej. Szybko i zręcznie zrobił opatru­nek. Znowu wysunął głowę ponad nasyp.

Krążek blasku posuwał się prosto na nich. Wokół niego pulsowała świetlista aureola, która nie pozwalała nic zoba­czyć. Chwilami tylko wysuwała się przed latarkę lufa peemu. Policjant szedł powoli, ale zdecydowanie prosto na nich. Może ich dostrzegł? Franz, którego oczy po zetknięciu się z bla­skiem latarki straciły zdolność widzenia w ciemności, zsunął się jak najgłębiej w rów. Przycisnąwszy czoło do wilgotnej ziemi, czekał. Czuł, jak bije mu serce. Żółty blask oświecał nad nimi krawędź nasypu.

Słyszał kroki tamtego, ocieranie się jego spodni o liście kapusty. Policjant zdawał się iść coraz wolniej. Franz zatrzy­mał oddech. Jego mięśnie sprężyły się. „Jeżeli mnie oświeci, skoczę na niego” — postanawiał. Wiedział, że nie podda się. Nie zastanawiał się, czy jego opór będzie miał jakikolwiek sens. Nienawidził tamtych.

Leżąc nie widział, co robi stojący nad rowem policjant. Od jego strony nie dochodził żaden dźwięk. Blask lampki oświe­cał wciąż krawędź nasypu. Nagle spłynął w bok. Zniknął. Franz nie mógł uwierzyć w to, co się stało: ścigający ich poli­cjant nie zajrzał do rowu, ale skręcił w bok i począł się odda­lać w kierunku szosy.

Wynurzył głowę ponad nasyp. Teraz, gdy tamten odwró­cony był do niego tyłem, widział jego sylwetkę o konturach zarysowanych aureolą rozproszonego blasku. W tej samej chwili błysk z przeciwnej strony podrażnił jego źrenice. Obej­rzał się. Z boku sunęło ku nim inne świetliste oko. Jeden z szukających, który już ich minął, skręcił z powrotem w stro­nę rowu i idąc jego brzegiem, oświecał latarką jego dno. Robił to metodycznie: zatrzymywał się, pochylał. Nad krąż­kiem latarki ukazywał się chwilami kontur jego twarzy i brzeg hełmu. Po dokładnym przyjrzeniu się ruszał dalej.

Ten nas znajdzie” — uświadomił sobie Franz. Wojenne doświadczenie kazało mu wietrzyć niebezpieczeństwo, a wo­bec niebezpieczeństwa nie umiał być bierny. Nie było czasu na rozmyślanie. Szarpnął Longina, który leżał wciąż nieru­chomy.

Rusz się! Wiejmy!

Leżący drgnął, Franz dosłyszał ciche:

Nie mogę...

Ruszaj się! Już! Bo cię tu zostawię!

Z gniewem szarpnął Longina za nogę. Ten stęknął:

Nom de nom...

Podnoś się i za mną!

To była jedyna szansa: wstać i posuwać się za oddalającym się policjantem. Franz zerwał się i zmusił Longina do powsta­nia. Cicho, skuleni, pośpieszyli za czarną sylwetką. Gdy zna­leźli się za nim, dostosowali krok do jego posuwania się. Szli, gdy on szedł, stawali, gdy on stawał.

Policjant nie szukał zbyt dokładnie. Może był już zmęczo­ny, bo ograniczał swa pracę do oświetlania większych głów kapusty, jakie napotykał na swej drodze. W bok nie spoglą­dał zupełnie i wyraźnie kierował się w stronę szosy, jakby pragnąc tam jak najprędzej dojść i zakończyć w ten sposób swoją robotę. Franz trzymał się uporczywie jego pleców. Longin posuwał się posłusznie za nim. Od chwili pojawienia się policji i otrzymania postrzału stracił wszelką energię.

Wrzawa pod kępą drzew wreszcie ucichła. W smudze re­flektora samochodowego, który oświetlał odcinek bocznej dro­gi od szosy do miejsca, gdzie stały ciężarówka i amerykański »Willis«, widać było idącą ku szosie gromadę ludzi. Z daleka wydało się Franzowi, że niosą coś długiego jak nosze.

Policjant przed nimi stanął. Rozkraczony zdawał się cze­muś przyglądać tuż przed sobą. Stali czekając, aż ruszy dalej. Potem usłyszeli stukot strumienia wody rozbijającego się o ziemię. Tamten najspokojniej odlewał się.

Decyzja Franza przyszła natychmiast. Jednym susem prze­sadził odległość dzielącą go od policjanta. Dłonie zwarły się na gardle człowieka, kolano uderzyło w plecy. Napadnięty zwalił się na ziemię, zanim zdołał wydać z siebie najkrótszy bodaj okrzyk. Franz przygniótł go całym sobą.

Jedno słowo — syknął — już po tobie...

Policjant nie odzywał się. Tylko prężył się walcząc o po­wietrze wyparte przez żelazny uścisk palców Kostrzewy. Hełm podczas upadku zsunął się z głowy i nakrył mu twarz. Teraz Franz uwolnił jedną z dłoni. Sięgnął do boku. Miał przy so­bie swój szeroki nóż komandosowski — ten sam, którym pchnął napastującego Awę sierżanta. Teraz puścił gardło swej ofiary także i drugą ręką, ale natychmiast przycisnął je czub­kiem noża.

Jedno słowo... — ostrzegł szeptem.

Policjant w dalszym ciągu nie stawiał oporu. Pozwolił zdjąć z siebie latarkę i peem.

Zatkaj mu gębę! — rzucił Franz za siebie. Ale Longin nie ruszył się.

Co chcesz zrobić? — zapytał szeptem.

Nie pytaj! — syknął. — Podrzyj koszulę i pchaj mu w gębę.

Ale...

Chcesz, abym go wykończył?

Nie, nie! — gwałtownie począł szarpać na sobie i tak już podartą koszulę. Zrobiwszy z gałganów kłębek, wetknął go w usta lezącego. Ale czyniąc to, szepnął: — Oszalałeś. Za to będziemy wisieli...

Zamknij się!

Skrępował dłonie policjantowi jego własnym pasem. Pod­niósł głowę i rozejrzał się. Nic nie świadczyło o tym, by kto­kolwiek zauważył szybką i cichą akcję. Na szerokiej przestrze­ni pola przesuwały się w dalszym ciągu krążki lampek niby polatujące tuż nad ziemią świetliki. Wstał, zawiesił sobie na piersi latarkę policjanta i zapalił ją.

Idź za mną — zakomenderował Longinowi.

Posunął się krokiem zdecydowanym w kierunku, który po­zwalał mu się oddalać od innych szukających. Pole kapusty graniczyło z łanem pszenicy. Idący tuż za nim Longin ode­zwał się:

Co ty narobiłeś? Jeżeli on się udusi...

Mordę na kołek! — cisnął za siebie gniewnie.

Longin ucichł, ale po kilkunastu krokach podjął swe bia­dania:

Wariat z ciebie. Przez ciebie będziemy wisieli...

Nie odwracając się, wierzgnął za siebie. Kopnięty w ko­lano Longin syknął boleśnie i już się nie odezwał. Franz kierował się dalej w taki sposób, by wysunąć się z koła szu­kających.

Na szosie rozległ się długi, skowyczący głos syreny. To był widocznie sygnał zwołujący policjantów, bo od razu wszystkie świetliste krążki zwróciły się ku szosie. Franz naśladował ten zwrot, a potem zaraz zgasił światło. Bez słowa chwycił Longina za pasek i pociągnął za sobą. Gdy tamci ściągali ku szosie, oni nieznacznie wysuwali się poza ich linię. Za chwilę wszystkie światła mieli za sobą. Wtedy Franz zawołał pół­głosem:

W nogi!

Rzucił się biegiem; Longin, sapiąc płaczliwie, pędził za nim.

Nie oparli się, aż o kilometr dalej, na skraju małego brzo­zowego zagajnika. Byli zasapani, zwłaszcza Longin, który przywlókł się dopiero w jakiś czas za Franzem. Szedł ostat­kiem sił, sapiąc i potykając się. Dobrnąwszy do miejsca, gdzie siedział Kostrzewa, padł osłabiony na ziemię.

Odpoczywali długo, oddychając ciężko i nie mówiąc ani słowa. Niepostrzeżenie kamienny mrok ustąpił mglistej sza­rości przedrania. Gwiazdy wsiąkały w niebo. Niektóre zgasły, inne świeciły jeszcze, ale przytłumionym blaskiem, niby lam­py skryte pod ciemną narzutą. Tylko na skraju nieba, na brzegu unoszącej się pokrywy nocy świeciła jedna — mocno i czysto, jak szkiełko wyłowione przez promień słońca w za­pylonej szparze podłogi. Powietrze wezbrało chłodem i wil­gocią. Padała rosa, a jej białe kropelki osadzały się sznurami drobnych perełek na liściach i źdźbłach trawy.

Obaj trzęśli się z zimna. Zwłaszcza Longin, który był uma-zany krwią i nagi do pasa. Zabierając się do roboty, zdjęli z siebie marynarki i nie zdołali się już w nie ubrać. Podczas wyrywania się z rąk policji podarto na Longinie koszulę, jej zaś strzępy Franz kazał mu użyć do zrobienia knebla. Zresztą khaki koszula Franza z oderwanym rękawem była także po­szarpana. Lecz gładkie, wciąż zachowujące ślady algierskiego słońca ciało Kostrzewy lepiej znosiło zimno.

Do diabła! — Longin dźwignął się. Zdrowa dłonią tarł się po ramionach. — Cholernie zimno! Nie wytrzymam... — Wstał i począł chodzić tam i z powrotem, wciąż rozcierając zmarznięte ciało. Nieostrożnym ruchem uderzył się w opatru­nek. Spod zaciśniętego gałgana spływać zaczął strumyczek krwi.

Merde! — zaklął. W jego głosie zadźwięczała rozpacz. Stał z nieszczęśliwą miną, z dygocącymi wargami. — Merde, merde... — powtarzał, jakby się nie umiał zdobyć na żadne inne słowo. — A żeby to wszyscy diabli!... — W oczach stanęły mu łzy rozpaczy i wściekłości. To nie był już tamten opano­wany, kierujący całą akcją człowiek, jakiego znał Franz.

Przestań wygłupiać się! — powiedział Kostrzewa. Sie­dział oparty o pień brzozy, z kolanami wysoko, z „Thompso­nem” zawieszonym u szyi. — Nic się nie stało. Chodź bliżej, zawiążę ci na nowo.

Nie przestając powtarzać swego „merde”, Longin usiadł przy Franzu. Ten zdjął mu z ramienia zeskorupiały od krwi bandaż, odrywając go z całą brutalnością od rany. Longin krzyknął, krew popłynęła na nowo strugą. Ranny zbladł okropnie, jego wargi utraciły całą czerwień, na czole uka­zały się kropelki potu.

Chcesz zemdleć? — syknął Franz. Uderzył Longina ko­lanem w plecy. Oderwał drugi rękaw od swej koszuli i zrobił z niego opatrunek. Zacisnął porządnie. — Będzie trzymało. Żeby tylko było czym odkazić... Trzeba było pomyśleć o opa­trunkach, sulfamidach...

Longin ze złością wybuchnął:

A kto myślał, że któryś z nas może być ranny? Nie było mowy o biciu się z flikami!

Skoro się wzięło do takiej roboty...

Wzięło! Jesteś głupi! Chodziło o zwyczajny interes...

Dla jednego interes, dla drugiego nie. Kiedy robi się przeciwko tamtym...

Głupi jesteś, mówię ci! Byli tacy, co wiedzieli... Wyprostował się. Z chrzęstem położył dłoń na grzbiecie peemu.

Wiedzieli? — zapytał, pochylając się do przodu i przy­mrużając oczy. — Kto? Fliki?

Pewno. No, nie wszyscy... Ale zawsze można takiego znaleźć, co będzie z nami...

Patrzył długo i dziwnie na Longina. Oczy miał groźnie przymrużone. Dłonie leżały wciąż na pistolecie.

To dlaczego nas nakryli? — zapytał, skandując słowa.

A bo ja wiem? — wybuchnął Longin. — Właśnie tego nie rozumiem. Nom de nom! Jak mi zaświecili w oczy, zrozu­miałem, że ktoś zrobił grandę. Czasem może się coś nie po­szczęścić... Ale tu była przygotowana obława!

Więc uważasz, że ktoś wsypał?

Na pewno. Gdybym mógł tego s...syna dostać w łapy!

Może to ten, który wam obiecał pomóc? Charknął na ziemię pełen wściekłości.

Jesteś kretyn, Cocha! To taki, co ma na interesie zaro­bić, będzie sypał?

Znowu oparł się o brzozę. Gdy Longin miotał się w jakiejś histerycznej furii, Franz wydawał się lodowato zimny i tylko jakby sprężony w sobie.

A on miał zarobić?

A jakże? Czy ty jesteś całkiem głupi? A na co ty liczyłeś? Warknął:

Na forsę nie leciałem... — Nie patrzył teraz na Longina, tylko w przestrzeń. — Żebym był wiedział, że to tak, nie brał­bym się do tego.

Boś głupi!

Milcz! — chłodny spokój prysł. Teraz gniew był także na wargach Franza. — Milcz... — przeciągnął ostrzegawczo. — Co ci będę gadał? — dorzucił po chwili. — I tak mnie nie zro­zumiesz.

Zapadło milczenie. Obu ich teraz rozpierał gniew. Longin spacerował tam i z powrotem, zaciskając pięści, dysząc i ma­mrocząc swoje: — Merde! Merde! — Kostrzewa siedział na miejscu, ale ściągnięta twarz, rozchylone usta i wbity w prze­strzeń wzrok mówiły o dyszącej w nim burzy.

Mleczny przedświt wypierał resztki nocy. Otaczający ich świat był jakby wycięty z blachy: płaski i sztywny. Nie oży­wiał go żaden cieplejszy ton, żadna harmonia świateł i cieni. Spowijała go głucha cisza. Nad polami, od których przyszli, leżały pasy mgły.

Nagle Longin zatrzymał się i wybuchnął:

Po diabła wykończyłeś tego flika? Wzruszył ramionami.

Kto go wykańczał? Kazałem, abyś mu zatkał mordę. Ina­czej byłby wrzeszczał.

A on udusił się.

Franz wzruszył ramionami.

Na pewno udusił się! — Longin stał za Franzem, gesty­kulując gwałtownie zdrową ręką. — Na pewno! Ty masz ta­kie goryle łapy. Pamiętam, jak wtedy skoczyłeś na Wasyla. A niech was wszyscy diabli wezmą!

Furia Longina wywołała na usta Franza ironiczny uśmiech.

Kogo tak klniesz?

Was! — krzyknął. — Was! Ciebie, tego Wasyla, tego s...syńskiego Polaka.

Zaśmiał się pogardliwie.

Czego chcesz od niego?

Czego? To on zaczął. Jak przyszli, trzeba było od razu ręce w górę...

Taak? — Nie śmiał się już. — A potem?...

Właśnie nic. — Longin uderzył stopą w ziemię. — Co by nam zrobili, nom de nom!? Człowiek by posiedział parę miesięcy. Ale byłby wyszedł. Ferrant ma chody, forsę, adwo­katów... Mais par ce fils de pute...

Trzeba było od razu gadać, żeście z flikami w zmowie.

Z flikami! Ty, Cocha, masz jakiegoś diabła! Tacy oni ludzie jak i my. Wiedzą, że my chcemy zarobić, a my wiemy, że oni muszą nas ścigać, bo im za to płacą...

Złodziejskie gadanie.

Co gadasz?

A to!

To ty jesteś bandytą! Broń wziąłeś!

Nie twoja rzecz!

Moja! Moja, bo jak nas z bronią złapią, będzie źle. Wtedy to już inny paragraf. Jak tamten się udusi, także będzie ina­czej. Jak by sprawę załatwiło się cicho, byłby nas Ferrant bro­nił. Ale myślisz, że będzie to robił, jak robota będzie mokra? Akurat! Nakryje się ogonem i wyprze wszystkiego. To mądry chłop. A ten O’Hara? Na pewno wykombinuje jakieś alibi. Zobaczysz! Wszystko zwali na tego Murzyna i na tego s...syna. Och, żeby tu był, połamałbym mu i kości! Zawsze wszystko przez nich! Zawsze!

Zamknij się!

Dobrze ci mówić: zamknij. Ty to w ogóle jesteś facet nie wiadomo skąd. Nawiałeś z wojska. Licho wie, co narozrabia­łeś w Algierii. Udusiłeś flika. Zabrałeś broń. Będę przez ciebie wisiał.

To po coś się wlókł za mną? Trzeba było zostać i łapy w górę. A ty darłeś się: „poczekaj, nie odchodź...”

Nie darłem się.

Co będziesz teraz zalewał?

Ich spór urwał się; zamilkli. Longin nie przestawał chodzić, wymachując ręką, parskając gniewem. Matowość powietrza ustępowała, horyzont rozszerzał się. Longin zatrzymał się na­gle, podniósł w górę palec.

Już wiem — powiedział patrząc spode łba na Franza — kto nas wsypał.

No kto?

Ta twoja...

Jednym skokiem Franz zerwał się na nogi, drugim był przy Longinie. Zbliżył twarz do twarzy tamtego, uniósł dłonie, jak­by chciał go schwytać za gardło. Jego glos zabrzmiał chrap­liwie, gdy zapytał:

Coś szczeknął?

No bo kto mógł wydać?... — Mimo miotającej nim wściekłości Longin cofał się, przestraszony postawą Kostrze­wy. — Ale nie, nie, może nie ona. Zostaw, Cocha. Jestem ranny.

Lecz Franz napierał dalej. Jego twarz była ściągnięta ta­kim samym gniewem, jak wtedy, gdy rzucił się na Wasyla.

Powiedz coś jeszcze na nią, a zaduszę cię tu zaraz albo łeb ci rozwalę...

Cofający się Longin potknął się o sterczący z ziemi korzeń i upadł. Zaskowyczał, chwytając się za zranione ramię. Franz stał nad nim chwilę. Potem splunął pogardliwie i wrócił pod swoją brzozę. Ale nie usiadł na ziemi. Zdjął z szyi peem, po­stawił go pod drzewem i począł się gimnastykować. Twardo wyrzucał ręce przed siebie, robił sprężyste przysiady. Nagle zatrzymał się. Leżący wciąż na ziemi Longin wydawał z siebie głos podobny do żabiego skrzeczenia.

Czego się drzesz? — zapytał.

Po ciemnej, jeszcze bardziej sczerniałej od ponocnego za­rostu twarzy Longina spływały łzy.

Takie głupie życie i tak zdechnąć... — załkał. Franz wrócił do swej gimnastyki.

Jeszcześ nie zdechł! — rzucił między jednym wymachem ręki a drugim.

Powieszą mnie...

Jednego złodzieja będzie mniej. Przestań się mazać. Mia­łem cię za chłopa...

Co ty wiesz? — W Longinie walczyła odradzająca się wściekłość z roztkliwieniem nad samym sobą. — Nie widzia­łeś wojny...

Naprawdę? — zaśmiał się drwiąco. — Tak ci się zdaje?

A tak... — zanosił się histerycznym łkaniem Longin. — Co ty mogłeś widzieć? Ja widziałem. Mam tego dosyć! Rozu­miesz? Dosyć! Nie chcę żadnej wojny! Nie chcę! Nie chcę!

Obaj już od dawna odczuwali brak papierosów. Franzowi wydało się, że odkrył jakiegoś w głębi kieszeni. Wyciągnął, a na ten widok Longin przestał wykrzykiwać. Ale papieros był rozkruszony. Odrzucił go.

To po coś, do licha, kradł broń? — zapytał.

Dla innych... — odpowiedział. Podsunął się do rzucone­go papierosa, schwycił go chciwie. Franz z przekonaniem ki­wał głową:

Ty s...synie!

A ty nie kradłeś? — Longinowi reszta tytoniu wysypała się z papierosa. I on go musiał odrzucić. Z nowym wybuchem gniewu trząsł dłonią nad głową. — Taki sam jesteś!

Nie — zaprzeczył twardo.

Bohater z ciebie, bo trzymasz spluwę!

I bez niej wytłukę ci zęby, jak będziesz szczekał. Nie drażnij mnie! Lepiej wstawaj, zbierz kulasy i chodź. Nie bę­dziemy tu sterczeli cały dzień. Trzeba iść.

Longin otarł nos przedramieniem. Pojękując wstawał po­woli.

Dokąd pójdziemy?

Trzeba wracać do Paryża.

Jak wzięli Joego i Solera, to wiedzą wszystko.

Tylko w Paryżu można się ukryć.

Merde!

Nie chcesz iść, to zostań.

Z peemem kołyszącym się na szyi ruszył przez pole. Lon­gin stał niezdecydowanie pociągając płaczliwie nosem. Ujrzawszy jednak, że Kostrzewa oddalił się dobrych kilka kroków, pośpieszył za nim.

Robił się dzień. Nad linią sinego lasu, który wynurzył się z mgły, ukazała się tarcza słońca, a jego długie promienie zaczęły się ślizgać po polach, barwiąc na różowo trawę i kła­dąc w bruzdy bure cienie. Zaniosły się świergotaniem ptaki. Powiał wiatr, strzepując rosę z liści.

Merde, merde... — stękał Longin, idąc o krok z tyłu za Franzem. — Ręka mi ciąży, jakby ważyła sto kilo...

Obetnij ją i wyrzuć — rzucił za siebie Franz. Odpowiedziało mu żabie skrzeczenie.

Ty, Cocha, jesteś taki... taki... zwierzak...

Dobra. Zamknij się.

Ale Longin nie przestawał narzekać:

Cały świat jest taki... Cały świat... Wszystko... Jeden drugiego... Jak psy...

Łąkę przed nimi przecinała rzeczka, kręta i wąska, ale dość głęboka i płynąca bystro. Jej brzeg porastał szuwar. Franz zatrzymał się, zastanawiając się, jak ją przebyć. Spostrzegł, że o kilka kroków dalej jest prymitywny mostek, składający się z przerzuconej przez rzekę deski i drąga służącego za poręcz, przybitego do dwóch pni drzew rosnących po prze­ciwnych stronach wody. Bez wahania skierował się w stronę mostku. Był już na nim, gdy Longin zawołał z tyłu:

Czekaj! Muszę się napić...

Zsunął się z brzegu, rozgarnął trzciny i pochyliwszy się nad taflą wody, zaczerpnął z niej dłonią. Nurt rzeki był szybki, a jej dno czarne od porastających wodorostów. Pijąc, Longin patrzył na swoje odbicie w wodzie. Jęknął w stronę Franza:

Papierosa nie masz?

Nie. Prędzej! Nie marudź!

Już wychodził spomiędzy trzcin, kiedy nagle poderwał się, jakby czymś ukłuty.

Cocha! — zawołał. — Rzuć spluwę do wody!

Kostrzewa stał na mostku rozkraczony, oparty o drąg słu­żący za poręcz. Wślizgujące się pod gałęzie drzewa słońce rozzłacało jego jasne włosy i odbijało się matowo w oksydo­wanej lufie.

Rzuć! Mówię ci, jak złapią z bronią, powieszą... Chwilę milczał, potem rzekł spokojnie i stanowczo:

Nie, nie rzucę. A ty, jak chcesz iść, ruszaj prędzej.

Nie czekając, przeszedł rzeczkę. Przez pola biegła ścieżka, jaśniejsza swą wydeptaną powierzchnią od głębokiej zieleni trawy. Zatupały za nim spieszne kroki. Longin biegł. Dogo­niwszy go, chwycił za ramię.

Dlaczego nie chcesz rzucić?

Otrząsnął się z tego dotknięcia jakby od czegoś nienawist­nego. Nie odpowiedział. Longin niewątpliwie miał rację. Ale on nie chciał przyjąć jego racji. Pogardzał nią. Ta broń to by­ło niby wyzwolenie od obrzydliwości. Bez słowa podjął swój marsz. Longin przyskakiwał do niego to z jednej, to z drugiej strony.

Powiedz dlaczego? — skamlał.

Odczep się!

Teraz tamten zabiegł mu drogę. Rozkrzyżował ręce.

Stój! Co ty chcesz zrobić, Cocha?

Mówię ci, odczep się! — nie ręką, ale kolbą pistoletu odsunął go na bok. — Ty złodzieju...

Minął Longina i poszedł naprzód. Nie obejrzał się. Tam­ten pozostał niby żałosny kierunkowskaz na rozstaju dróg. Franz oddalał się coraz bardziej. Szedł z dłońmi regulami­nowo na pistolecie: prawą na kolbie, lewą na magazynku. Ścieżka prowadziła wciąż przez łąkę, na której były ślady kopyt bydła i szare tarcze suchego nawozu. O pół może kilo­metra przed sobą zobaczył linię słupów telegraficznych. Tam musiała być szosa i ścieżka kierowała się ku niej.

Szedł bez żadnej myśli, bez żadnego planu. Nie zastana­wiał się nawet, czy doszedłszy do szosy, skręci w prawo, czy w lewo. Słońce za jego plecami wznosiło się ciągle. Straciło swój czerwony blask, stało się złote. Czuł na plecach coraz to gorętsze dotknięcia. Jego własny cień, długi i dziwaczny na skutek uniesienia w górę ramion stanął przed nim. Na chwilę utracił świadomość, gdzie jest: wydało mu się, że uczestniczy w patrolu, którego zadaniem jest odszukanie ban­dy fellaghów. Ale natychmiast otrząsnął się z tych złudzeń. Był sam — i był zadowolony z tego, że jest sam.

Gniew, który czuł jeszcze przed chwilą, opuścił go. Wbrew swemu położeniu czuł się dziwnie lekki. Miał prawie ochotę gwizdać. Był jak ktoś, kto nagle pozostawia za sobą pełne denerwujących spraw biuro i z chęcią zapomnienia o wszyst­kim odjeżdża na wakacje. Na moment, jakby na pożegnanie, przesunęli się przed wzrokiem jego myśli ludzie: właścicielka hotelu, radca, Ferrant, Longin — ludzie, których pragnął już nigdy nie widzieć. Dopiero po nich zobaczył My...

W przestrzeni nasiąkniętej coraz żywszymi barwami zama­jaczyła przed nim postać dziewczyny. Wiedział, że na niego czeka. Czuł to. To był jedyny punkt na ziemi, ku któremu drgała busola jego serca. Tych parę kilometrów, dzielących go od niej, mógł przejść, nawet piechotą. A jednak wiedział, że w tamtym kierunku nie pójdzie.

Szosa była coraz bliżej. W miejscu, w którym dołączała do niej ścieżka, tworzyła zakręt. W pewnej chwili spostrzegł, że szosą jadą dwaj ludzie na rowerach. Nie zatrzymał się, nie próbował się kryć; zresztą nie było gdzie — znajdował się na środku otwartej łąki. Tamci przejechali i zniknęli za kępą krzaków.

Myśl jego wróciła znowu do dziewczyny. Z głębi poniesio­nej jeszcze raz klęski myślał o niej z pogodną serdecznością. To nie ona była winna jego przegranej. Nie ona wysłała go na tę wyprawę. Przeciwnie: chciała mu zagrodzić drogę samą sobą. Tylu rzeczy doświadczył w życiu, tyle razy widywał, jak się deprecjonuje uczciwość dziewcząt. Nie miał o niej zbyt wielkiego wyobrażenia. A jednak w postępowaniu My było coś tak uderzającego, że aż go to napełniało nieśmiałością.

Morowy z niej kompan” — myślał. W tych słowach za­wierało się najwyższe uznanie. Ale poza uznaniem było coś więcej jeszcze. Prawie z dumą powiedział sam sobie półgło­sem:

Dotrzymałem...

W tej samej chwili z kępy krzaków na szosie, do której już dochodził, zaterkotał peem. Pociski uderzyły o ziemię na kilkadziesiąt kroków przed Franzem, podnosząc tuman pyłu. Odruchowo, wiedziony instynktem żołnierza, rozciągnął się na trawie, przerzucając Thompsona do przodu. Ale seria nie powtórzyła się. Zamiast niej z krzaków doleciało wołanie:

Poddaj się!

Bardziej jeszcze rozpłaszczył się na ziemi. Zacisnął zęby. Lewa dłoń odruchowo przesuwała lufę peemu, wzrok poprzez szczerbinę szukał celu. Choć leżał odkryty, górował nad tam­tymi, ukrytymi w krzakach, wolą walki. Nie czuł się zwycię­żony. Wiedział: krótka seria, skok i — przewaga będzie po jego stronie. Teraz działał w nim tylko instynkt. Powoli, czuj­nie podkurczył nogę.

Lecz nagle przypomniała mu się My. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna jest dla niego stracona. Lecz jej gest domagał się gestu z jego strony...

Noga cofnęła się, dłoń zdecydowanym ruchem odwróciła lufę od krzewów. Uniósł się wsparty na łokciach. Głos zza krzaków zawołał znowu:

Poddaj się! Wstań! Rzuć broń!

Ten głos był młody, nabrzmiały podnieceniem. Nawet z jego intonacji Franz umiał odczytać słabość przeciwnika. Lecz przecież to nie o niego chodziło. Ukląkł, położył peem na trawie, potem wstał.

Ręce do góry! — krzyknął człowiek w krzaku.

Odczep się, idioto! — odpowiedział. Podnieść ręce, to już było ponad jego siły. Stał czekając, aż się tamci ukażą. Oni jednak, pełni niepewności, siedzieli dalej za krzakami.

Ręce do góry! — powtórzył glos.

Idiota!

Wtedy zaterkotała seria. Kolana Franza ugięły się. Powoli obsuwał się, aż padł ciężko na twarz.

Teraz dopiero dwaj młodzi żołnierze wynurzyli się spoza zasłony zieloności. Ostrożnie, wciąż zachowując bojową po­stawę, zbliżali się ku Franzowi. Ale gdy zobaczyli, że leży w kałuży krwi, drąc palcami trawę, opuścili w dół peemy.

Po coś strzelał, Jules? — zapytał jeden z nich drugiego. Zapytany, drobny blondynek o dziecinnej twarzy, był bar­dzo blady i twarz dygotała mu fabrycznie.

Ja... ja... — jąkał się — nie chciałem... Nacisnąłem kol­bę... Sam wystrzelił...

Cholera...

Pochylili się nad Franzem. Nie wiedzieli, jak mają się za­chować wobec konającego. Blondynkowi latały usta, głos łamał się. Wciąż powtarzał:

Nie chciałem strzelić... On nie podniósł rąk... Dwa razy wołałem... Nie chciałem, naprawdę...

Ukląkł. Niezgrabnym ruchem podsunął dygoczącą dłoń pod policzki leżącego. Z przerażeniem spoglądał na otwarte usta i zaciskające się w kurczach agonii zęby. Potem podniósł na towarzysza szklące się od łez oczy.

Może... może to nie był... wcale bandyta?

E, był — powiedział tamten. — Miał broń. To na pewno z tamtych.

Nie chciałem... — jeszcze raz zapewnił. — I co teraz?... Co można dla niego zrobić? — pytał. Jego towarzysz poru­szył bezradnie ramionami. Widząc, że jest pozostawiony sa­memu sobie, młody żołnierz nagle zdeterminowanym ruchem odłożył broń i chwyciwszy Franza za ramiona obrócił go twarzą do góry. Z otwartych ust popłynęła struga krwi. Po­wieki były uchylone, ciałem wstrząsały dreszcze. — On umie­ra! — zawołał żołnierz. Przypadł twarzą do ust Franza. — Czego chcesz? — zapytał płaczliwie. — Co mogę zrobić dla ciebie? Powiedz...

Umierający otworzył na chwilę szerzej oczy. Coś próbował powiedzieć, ale z jego ust razem z nowym strumieniem krwi dobył się tylko bełkot.

Co chcesz? Powiedz! — błagał żołnierz.

Bełkot powtórzył się. Klęczący podniósł wzrok na towarzy­sza. W jego oczach była rozpacz.

Słyszałem... Nie mówił po francusku... Nie wiem, po ja­kiemu...

Stojący wzruszył jeszcze raz kłopotliwie ramionami.

Pewnie cudzoziemiec... — rzekł. — Jakiś dipis...

Czego on mógł chcieć, Guy? — pytał blondyn.

Jak go nie można zrozumieć, nie dowiesz się. Może się modli po swojemu?...

Guy! — krzyknął nagle klęczący rozdzierającym głosem. Franz Kostrzewa leżał sztywny, z oczami otwartymi, utkwio­nymi we francuskie niebo.

My zasnęła mocno, zmęczona drogą, upita wiatrem. Ale gdzieś w środku nocy obudziła się i długo nie mogła z po­wrotem usnąć. Także wczesny świt, który wtargnął do po­koju przez nie zasłonięte aksamitnymi kotarami okna, nie dał jej spać. Najprzód była coraz bardziej rozjaśniająca się szarość. Potem na przeciwległej ścianie wystąpiły cztery pro­stokąty różowego blasku, niby zapowiedź mającego się roz­począć filmu. Blade — nabierały żywości, mgliste — zary­sowywały się coraz ostrzejszymi konturami. Z wolna szarość ustępowała złocistości. Gdy otwierała oczy, prostokąty za każdym razem zsuwały się bardziej ukosem w dół. W końcu blask stał się tak rażący, że już nie sposób było ukryć się przed nim zamknięciem powiek.

Siadła na łóżku. Było szerokie, podwójne, z wałkiem za­miast poduszki. Choć mało spała tej nocy, nie czuła się zmę­czona. Dzień wołał ją niecierpliwie. Z radością dotknęła sto­pami chłodnej podłogi. Na palcach podeszła do okna. Uchy­liła je. Świeży, nocny powiew owiał ją, nadając omdlałemu od snu ciału jędrną twardość. Zdawało się jej, że czuje, jak krew żywiej krąży pod skórą. Wychylona z okna, chłodzona wiatrem, patrzyła na zielone korony drzew i wyzierające spomiędzy gałęzi dachy domów, kryte spłowiałą od słońca dachówką. Wszystko się śmiało wkoło niej i w niej samej. Lecz nagle poczuła niby bolesne ukłucie; jak wspomnienie ciążącego kłopotu, o którym usiłowaliśmy zapomnieć, lecz który na nowo przypomniał o sobie.

Przeplatały się w niej dwa nastroje. Pierwszym z nich była upajająca radość dnia, zachwyt nad wszystkim, co przyniosło wczoraj. Drugim był głęboko utajony, niewytłumaczalny, od­zywający się skurczami serca niepokój. Chciała go przemóc, rozproszyć słoneczną radością. Ale on nie ustępował. Przeciw­nie — odzywał się coraz częściej natrętnym pukaniem. Ubrała się. W korytarzu hotelowym było cicho, wszyscy lokatorzy zdawali się spać. Ale z ogrodu, który ciągnął się na tyłach do­mu, dolatywało dziecinne śpiewanie. Szła za tym głosem. Na alejce obsadzonej z obu stron kwiatami zobaczyła Mariettę w żółtej sukience, w której wyglądała jak wielki motyl. Mała kołysała lalkę w dziecinnym wózeczku i podśpiewywała nad nią. Obok, klęcząc między kwiatami, pracował jej ojciec: pełł grządkę. My poznała go już poprzedniego wieczoru. Był to krępy mężczyzna o okrągłej jak kula głowie. Spostrzegł ją pierwszy i nie wstając od swej roboty, przywitał ją:

Dzień dobry panience. — Słońce przesiane przez liście rzucało na kwiatową grządkę i na klęczącego człowieka całą masę drgających cętek. Gospodarz wsparł zabrudzone ziemią ręce na gracy z długim trzonem. — Ale panienka wcześnie wstała, ho, ho! Piękny dzień. — Pochylił się nieco ku niej; ściszając głos, zapytał: — A może to te strzały w nocy obu­dziły panienkę?

Strzały? — zdziwiła się. — Jakie strzały? Nic nie słysza­łam.

Nie? To dobrze. — Mówił do My, ale spoglądał na małą, jakby chcąc z jej zachowania wymiarkować, czy jego słów nie słyszy. — Była awantura w nocy... Bachor — ruchem brody wskazał Mariettę — obudził się... Ano, nerwowa jest...

Postąpiła ku niemu bliżej, a on wstał i także podszedł do skraju ścieżki. Miał na sobie czarny, wyskubany sweter z za­winiętymi powyżej łokci rękawami.

Co się stało, proszę pana? — zapytała cicho.

Nie wiem — odrzucił gracę. Wydawał się zadowolony, że rozmowa z dziewczyną usprawiedliwia przerwę w pracy.

Powiadają, że jacyś napadli na amerlocki skład broni...

Skład broni?

Tak. Tu jest taki w okolicy. Nic panienka o tym nie sły­szała? Starają się nasi sojusznicy, aby nam broni na wypadek wojny nie zabrakło. Tymczasem przyjechali jacyś i chcieli ukraść...

Czuła, że mężczyzna mówiąc przygląda się jej uważnie. To natarczywe spojrzenie bardziej niż treść jego słów sprawiło, że przebiegi ją dreszcz. Niepokój, z którym obudziła się, ode­zwał się w niej znowu.

I co? — zapytała. Niespodziewanie dla niej samej jej głos lekko zadrżał.

Ano zdaje się, że złapali ich — mówił mężczyzna. — Ale doszło do walki i któregoś z nich postrzelili czy nawet za­bili... Mariette! — krzyknął nagle do dziewczynki, która po­rzuciwszy swój wózek, podeszła do nich z główką ciekawie przechyloną, jakby chcąc usłyszeć, o czym rozmawiają.

Skocz no, przynieś mi puszkę z azotniakiem. Wiesz, stoi tam, pod schodami.

Ça va, papa! — odpowiedziała z ochotą. W podskokach oddaliła się w stronę domu.

Wiodąc za nią wzrokiem, powiedział:

Niewiele było tych strzałów, a jednak obudziła się. Kiedy nareszcie nasze dzieci wyrastać będą bez strachu? Mówiłem pani — wrócił do tego, co jej opowiadał poprzedniego wie­czoru — mieliśmy fermę koło Palestro. Nawet zaczęło się nam powodzić... Ale wtedy właśnie zaczęły się napady fellaghów. Dobrze gadać rządowi: „Trwajcie na posterunku, nie opuści­my was...” Tylko jak wygląda ta opieka? Rozdali między nas trochę broni, a gdy się jaka banda w pobliżu pokaże, przysy­łają żołnierzy. Do diabła! Czasami na takiej pomocy koloniści wychodzą jeszcze gorzej. Bo wojsko, jak to wojsko: „poroz-wala”, kto im się nawinie pod rękę, „spacyfikuje”, jak oni to mówią, teren, i pójdzie. A fellaghowie wrócą. I mszczą się na kolonistach. Jeszcze jak! Żeby chociaż człowiek wiedział, że po prostu strzelą mu w łeb. Opowiadać strasznie... Pastwią się nad każdym, kogo schwycą. Kobieta, dziecko — wszystko dla nich jedno. To się o tym gada. A dzieci słuchają. O, dzieci to mają uszy! Nie zauważy nawet człowiek, kiedy usłyszały. Nagle odkryliśmy, że Marietta przestała sypiać. A jak śpi, to krzyczy przez sen: „Fellagh! Fellagh! Idzie z nożem!” Mogło się to skończyć jakimś zapaleniem mózgu. Żona była jak nie­przytomna. Woleliśmy wszystko zostawić i powrócić. Tutaj zdawało się, że mała odżyła. Bawi się, śmieje, śpiewa... Sły­szała pani? Ale jak w nocy strzelili, krzyknęła tak strasznie, jakby ją obdzierali ze skóry...

Kiwnęła ze zrozumieniem głową. Pamiętała, ile razy, gdy była w zakładzie i w szpitalu, zrywała się w nocy na równe nogi, obudzona rozdzierającym wrzaskiem dziecka. Wydało jej się nagle, że radosny blask słońca przygasł o kilka tonów. Niepokój kołatał w piersi coraz mocniej.

Marietta przybiegła z puszką sztucznego nawozu. Gospo­darz zwrócił się do My:

Chciałaby pani pewno zjeść śniadanie?

Och, nie, nic pilnego! — zaprzeczyła. — Przedtem chcia­łabym pójść do kościoła.

Wydał się zaskoczony jej projektem.

Do kościoła? A, bon.

Tylko nie wiem, jak iść.

Mała pokaże. Mariette, zaprowadź panią do kościoła. Wiesz?

To tam, papa, gdzie jest mały Jezus?

Tak. Byłaś tam przecież z ciotką Klaudią.

Wiem, pamiętam!

Choć pora była wczesna, słońce paliło mocno. Dzień za­powiadał się upalny. Szły obok siebie napełniającą się żarem ulicą. Przez jakiś czas nie mówiły nic, dopiero po kilku minu­tach Marietta zaczęła paplać:

Pani słyszała dziś w nocy?

Nie. Nic nie słyszałam.

Strzelali. Ale to nie byli fellaghowie.

Oczywiście. Skądże oni tutaj?

Papa mówi, że to komuniści. A ja myślałam, że fellagho-wie. Przestraszyłam się. I Filot się przestraszył. Zaczął wyć...

Filot to pewno piesek?

Tak. A tamten pan, co przyjechał wczoraj z panią, a po­tem odjechał, nie przyjedzie dzisiaj?

Przyjedzie. Na śniadanie.

Tak? Bo ten pan, który siedział wczoraj cały dzień u nas, mówił dziś rano z papą, że nie przyjdzie. Ale może opowiadał o kimś innym...

A co to za pan, Mariette?

Czy ja wiem? — wzruszyła ramionkami. Z powagą do­dała: — Tylu się teraz nieznajomych kręci. O, widzi pani, to jest kościół. Pani już była kiedyś w kościele?

Naturalnie, że byłam.

I ja także byłam. Jak przyjechała do nas ciocia Klaudia, wie pani, siostra tatusia, co mieszka na wyspie Ouessant, to wzięła mnie do kościoła. Tam są obrazy i figury i jeden pan śpiewał. A potem ciocia opowiadała mi o małym Jezusku. To było bardzo ładne. Ale sama tutaj nie chodzę...

Kościół stał na uboczu, poza ostatnimi domami miasteczka. Nie był nawet mały, ale wydawał się jakiś szary i przygar­biony. Otaczała go gęsta masa zieleni, rozpierającej się coraz szerzej, jakby nigdy nie przerzedzanej. Dach świecił łatami z papy jak twarz polepiona plastrem. Wieży kościelnej nie było. Musiała zostać rozbita w czasie wojny i zamknięto ją na wysokości dachu prowizorycznym nakryciem.

Zatrzymała się przy furtce. My spojrzała na zegarek: do­chodziła ósma. „Chyba trafię na jakąś Mszę?” — zatroskała się.

Dziękuję ci, Mariette, za pokazanie drogi — rzekła. — Wracaj zaraz, aby się tatuś nie niepokoił.

A pani tu zostanie?

Zostanę. Potem wrócę sama. Przyjdę na pierwsze śnia­danie.

Dziewczynka, wciąż w podskokach, odbiegła. My patrzyła za nią. Właściwie niechętnie rozstawała się z dzieckiem. Pa­planina małej płoszyła uczucie niepokoju i rosnącego przy­gnębienia. A poza tym My tak bardzo lubiła dzieci. Zawsze była nimi otoczona; dopiero we Francji przyszło jej żyć w świecie samych dorosłych. Dziećmi można się niepokoić, ale dzieci umieją rozpraszać niepokój.

Już teraz to uczuła. Zaledwie Marietta zniknęła za zakrę­tem ulicy, kiedy ucisk niepojętego lęku wzmógł się. Prawie z wyrzutem spojrzała w jasne, rozsłonecznione niebo. „Cze­mu tak jest?” — myślała. Dzień był przecież taki piękny. Frank miał przyjechać i zabrać ją... Stanęła przed nią ich wczorajsza rozmowa i ta jego zdumiewająca propozycja. Na­wet jej nie zapytał o zgodę. Ona mu także nie odpowiedziała „tak”. A jednak rzecz była postanowiona i nie mogło się stać inaczej. „Nie, nie będę lekarzem — myślała. — To prawda, że bardzo chciałam nim być. Móc leczyć, móc ocalać, to takie wspaniałe! Lecz Senh będzie na pewno doskonałym lekarzem. A ja i tak mogę się przecież przydać krajowi. A jeżeli on je­szcze pojedzie ze mną, ile my oboje będziemy mogli zrobić! To nieprawda, że biali są niepotrzebni!” Znała tylu — lekarzy, nauczycieli, zakonnic — którzy uczynili wiele dla jej ojczyzny i nikt nie mógł o nich powiedzieć, że są kolonistami-wyzy-skiwaczami.

To, o czym opowiadał gospodarz i Marietta, te wszystkie historie nocne nie mogły mieć przecież nic wspólnego z Fran­kiem. Jej serce całkiem niepotrzebnie tłukło się w piersi wciąż tym samym niepokojącym łomotem. Przez otwarte drzwi kościoła doleciał ją dzwonek — a więc Msza odprawia­ła się. Energicznym gestem pchnęła wahadłowe drzwiczki. Kościół zaskoczył ją ciszą i pustką. W pierwszej chwili wydało się jej, że w ogóle nikogo w nim nie ma. Potem dopiero w za­lanym słońcem wnętrzu odkryła kilka postaci rozsypanych wśród ławek. Kościół był bardzo jasny, ponieważ okna, daw­niej niewątpliwie wypełnione witrażami, teraz miały tylko zwykle szyby, przez które buchał blask.

Przed głównym ołtarzem odprawiała się Msza. Zaczynała się właśnie. Ksiądz stał u podnóża schodków głęboko po­chylony. W kościele rozlegał się jego nosowy skandowany szept: — Ideo precor beatam Mariam, semper Virginem... — Gdy zbliżyła się do ołtarza, spostrzegła, że jest to stary, siwy człowiek o ciężkich ruchach i drżących czerwonosinych dło­niach.

Wyciągnęła z kieszeni swój mały mszalik i przyłączyła się do modlitw księdza. Lecz niepokój nie zniknął. Dobijał się jak ktoś, kto tłucze pięściami z rosnącą gwałtownością w zam­knięte drzwi. Przerywał modlitwy pauzami myśli, grą wyo­braźni. „A jeżeli? — podsuwał. — A jeżeli jego robota miała coś wspólnego z tą kradzieżą z amerykańskiego składu bro­ni? A jeżeli to, co narodziło się wczoraj, dziś było już uni­cestwione?...”

Wybuchnęła buntem: Nie! Nie! Nie! Oczywiście tamto nie ma nic wspólnego z tym. Nie może mieć nic wspólnego! Bo przecież — czy Bóg mógłby na to pozwolić? Czy nie zrobiła wszystkiego, aby go ratować? Czy...

Ksiądz chrypliwym głosem czytał przy ołtarzu Prefację. Grube, jakby opuchnięte dłonie trzymał uniesione w górę, niby z wysiłkiem. Równie stary i równie siwy, kuśtykający mężczyzna służył do Mszy. Teraz uderzył w wielki dzwonek o stłumionym, zda się, rozbitym dźwięku.

Coraz trudniej było jej opanowywać myśli i trzymać się modlitw mszalnych. Lecz jeszcze raz zmusiła się. Te, które teraz nadchodziły, były jej drogie jak żadne inne: modlitwy za Kościół i modlitwy za żyjących...

Zawsze módlcie się za Kościół, za papieża, za biskupa — powiadała często do swoich dziewcząt siostra Teresa. — Kościół modli się za was, strzeże was, naucza, karmi Sakra­mentami. Ale aby to wszystko mógł czynić, wy także musi­cie się modlić za niego. Bo Kościół jest sobą, gdy wiąże nas w całość. Musimy się zjednoczyć na chwilę Przemiany. Gdy wszyscy są razem, wtedy staje między nami Wszystko...” Pamiętała o tych słowach i z całą żarliwością napiętej woli wczytywała się w tę modlitwę. Błagała Boga za białego star­ca Piusa XII, za tęgiego purpurata kardynała Feltin — był arcypasterzem diecezji, na której terenie przebywała — lecz nie zapominała dołączyć imion biskupów własnych, tych, któ­rzy byli po tej, i tych, którzy zostali po tamtej stronie...

Od modlitwy za Kościół przeszła do modlitwy za żyjących. Było tu miejsce na wiele ludzi. My włączała do swych modlitw każdą prawie spotkaną osobę. Lecz na pierwszych miejscach byli: Frank i ksiądz Köstring, Senh i siostra Teresa...

Pomnij, Panie, na sługi i służebnice Twoje...” Nagle po­wstrzymała siebie jak jeździec, który gwałtownie zadziera wodze swego wierzchowca. Roztargnienie sprawiło, że prze­skoczyła z tej modlitwy w inną, późniejszą i mówiła już: „...którzy nas wyprzedzili ze znamieniem wiary i śpią snem pokoju...” Wyrzucała sobie, że jest nieuważna. Mechanicznie, słowo za słowem, nie odrywając oczu od książeczki, odczy­tywała modlitwę za żywych do końca. Przy ołtarzu rozległ się dzwonek. Stary ksiądz w swych sinych dłoniach podnosił Hostię. Słońce niepowstrzymaną burzą wtłaczało się w ko­ściół, gasiło blask świec, zapalało skry na lichtarzach.

Patrzyła w biały, zda się, ażurowy w swej delikatności Krążek, gdy poczuła nowe ukłucie w piersi. Lecz właściwie tym razem to nie było ukłucie. Nie sprawiało ono bólu. To było jakby delikatne, a przecież wyraźnie odczuwalne do­tknięcie gładzącej dłoni. Jakby pytanie... Znowu bił dzwonek, a ksiądz wznosił w górę kielich. Gwałtownie schyliła głowę, przycisnęła czoło do pulpitu ławki. Ach, to pytanie.... Jakby odezwał się cichy głosik, łatwy przecież do zagłuszenia i taki łagodny: „A jeżeli to Ja?...”

Nie! Nie! Nie! — powtarzała. — To nie Ty mówisz. Jestem podniecona, zdenerwowana — zapewniała siebie — i dlatego sama siebie pytam i sama sobie boję się dać odpowiedź. Nie powinnam tu była przyjeżdżać. Trzeba było pozostać posłuszną Senh. O ileż łatwiej jest żyć, gdy się kogoś słucha! O ileż prościej być popychadłem w rękach drugich!”

Ale przyjechałam tutaj — myślała znowu — i stało się. Czy mogłam go odepchnąć? Czy mogłam się była ustrzec od tej miłości? Dlaczego między nami miała być wrogość? Poko­chałam go, chociaż był taki. Że jest taki! Tamten ksiądz po­wiedział, że jesteśmy jak dwa pisklęta wyrzucone z gniazda. Czy wyrzucone z gniazda pisklęta nie powinny się wspierać? Jest w Twojej Ewangelii, że Ty troszczysz się o najmniejszego wróbla. Musiałeś się troszczyć o nas. Musiałeś nas postawić jedno na drodze drugiego. Po co? Czy dlatego, aby teraz... Ach! nie! nie! To nie Ty pytasz! To nie możesz być Ty!”

Ktoś dotknął jej ramienia. Drżący głos może dopiero po kilkakrotnym odezwaniu się dotarł w końcu do niej:

Mademoiselle...

Podniosła głowę. Msza była skończona. Przed nią stał stary ksiądz, ten, który odprawiał Mszę, i dotykał jej ramienia swą opuchłą dłonią.

Przepraszam, stokrotnie przepraszam... — mówił. — Ale obawiałem się, że pani zrobiło się słabo... Bardzo prze­praszam...

Och, niech ksiądz nie przeprasza! — Wysunęła się z ław­ki. Stała przed nim. — Ja... Ja... Dziękuję bardzo...

Wyblakłe, starcze oczy patrzyły na nią ze współczuciem.

Pani płakała? Czy nie mógłbym pani czym pomóc?

Dziękuję — powiedziała. — Lecz chyba niczym, proszę księdza. Ja... ja doprawdy nie wiem, dlaczego zebrało mi się na ten płacz... Bo nic mi nie jest. Ot, tak po prostu zrobiło mi się smutno...

Trzymał swe grube dłonie o zbielałych czubkach palców splecione na piersi.

To dobrze, że pani ze swym smutkiem przyszła tutaj. Pani chyba nietutejsza? Nigdy przedtem nie zauważyłem pani w kościele. A tutaj — dorzucił z bolesnym uśmiechem — jak pani widzi, nietrudno jest spostrzec...

Jestem przyjezdna, proszę księdza.

Pewno z bardzo daleka, prawda?

Chyba tak, proszę księdza. Aż z Saigonu.

Powoli szli ku wyjściu. Z boku stała w niszy figura Matki Bożej. Krawędzie niszy ozdobione były plakietkami, na któ­rych złotymi literami wypisane były podziękowania, imiona fundujących i daty. Daty były dawne. Kończyły się na latach dwudziestych. W otwartych drzwiach przed nimi gorzała oślepiająca ściana słonecznego blasku. Ksiądz boleśnie mru­gał oczami za małymi okularami w drucianej oprawie.

Świat się zrobił mały — zauważył, sięgając swą grubą dłonią do kropielnicy. Podał jej święconą wodę. — Mały i bliski. A jednak w tym bliskim świecie dalej może człowie­kowi do człowieka niż kiedykolwiek...

O, tak — przyznała z przekonaniem. — Tyle niezrozu­miałych spraw nas dzieli...

Odwrócili się i przyklękli. Przestępując próg kościoła ksiądz zatrzymał się. Przydeptał go stopą.

Za tym progiem — rzekł — człowiek zawsze odnajdzie człowieka. Ale kto z tego korzysta? Kto po to przychodzi?

Powiedział to z takim smutkiem, że dziewczynie zrobiło się go żal.

Nie zawsze chyba jest tak pusto? — próbowała go pocie­szyć. — To wczesna pora, ludzie lubią się wyspać...

Wczesna — pokiwał głową. Westchnął. — Binuję jeszcze o pierwszej. Ale pusto tak samo. Nikt nie zauważy — mówił trochę jak nie do niej, ale przed siebie, w słońce — jak pew­nego dnia mnie zabraknie, nowy ksiądz nie przyjdzie, bo i skąd go ekscelencja weźmie? Kościół trzeba będzie zamknąć. Rozsypie się do reszty... — Zacisnął bezzębne szczęki, więc twarz mu się zapadła, zrobiła się bardzo mała. Czoło było w zmarszczkach. — W was nadzieja — powiedział nagle. — W was! W tych niedocenionych. Kto wie, może wy przyjdzie­cie tu kiedyś odbudować nasze kościoły? Bo Kościół nie umrze, o nie! Znajdzie zawsze dla siebie nowe źródła siły. Wy będzie­cie Jego siłą. I dlatego niech pani nie będzie smutna — dokoń­czył niespodziewanie. — Niech pani nie płacze!

Nie... nie będę... — szepnęła jakby zahipnotyzowana jego słowami.

Niech pani nie będzie smutna! — powtórzył, poruszając zesztywniałym palcem. — Pani przyniosła swój smutek tutaj. Proszę go tutaj zostawić, dobrze?

Dobrze — powtórzyła jak echo.

Pani wie — ciągnął, a głos jego stał się bardziej noso­wy — ksiądz, jak ja, cieszy się nawet takim prezentem. — To nie jest zły dar. Przypomina, że nie wszystko stracone. Dzię­kuję pani.

Co też ksiądz mówił — żachnęła się. — To ja dziękuję, że ksiądz chciał...

Nie ma za co, nie ma za co! — przerwał jej. — Cóż — wrócił do swych myśli — myśmy zrobili z Kościoła fortecę. Obronną fortecę, niezdobytą. I, o, taki jest tego rezultat — wskazał ręką łaciaty dach i ściętą wieżę. — Kościół to co in­nego... — Jak poprzednio splótł dłonie na piersi. — Zupełnie co innego. Pulsowanie krwi, podtrzymanie ręki ręką. Stu ludzi w stu zakątkach świata dla jednego. A jeden — dla stu... Tak, tak...

Pożegnała go. Wracała wolno w stronę hotelu. Nie było już w niej oszałamiającej radości, jaką obudziło rano słońce, ale nie było także uderzeń niepokoju. Nie zadawała sobie pytań. Imaginacja przestała snuć obrazy.

Przed hotelem stał jeep. Kierowca w mundurze policjanta siedział z założonymi wysoko nogami i przerzucał gazetę. Znad rozwiniętej płachty „Paris-Dimanche” rzucił na nią spoj­rzenie.

Kilka osób stało w hallu na dole, rozmawiając. Gdy weszła tutaj z rozgorzałej słońcem ulicy, była oślepiona. Omackiem dotykając dłonią ściany, kierowała się w stronę sali jadalnej, gdy posłyszała tuż obok siebie dobrze znajomy głos:

My.

Zwróciła się gwałtownie w stronę, z której głos nadpłynął. Nie widziała w dalszym ciągu nic, przed oczami przepływały świetliste plamy. Zapytała głosem — jak na nią — nadmier­nie podniesionym:

To ty, szi-ba?

Wzrok przełamał w końcu oślepienie: zobaczyła przed so­bą Senh w jasnym płaszczu.

To ja, My. Idziesz do jadalni? Dobrze, chodź, pójdę z tobą. Porozmawiamy.

Weszły do sali pełnej stolików ponakrywanych i zastawio­nych porcelaną. Promienie słoneczne łamały się w kryszta­łowych flakonikach, w których stały kwiaty; kolorowe plamy pulsowały na obrusie. Poza nimi nie było w sali nikogo. Senh zamknęła za sobą oszklone drzwi, łączące jadalnię z hallem. Usiadły przy jednym ze stolików.

Przyjechałaś? — głos My był zmieniony. — Teraz?

Przed chwilą.

Po co?

Po ciebie, mała siostrzyczko — Senh mówiła także ina­czej niż zwykle: miękko i bardzo łagodnie. Wyciągnęła rękę i chciała pogładzić My po ramieniu. Ale dziewczyna cofnęła się do tylu.

Po mnie?

Muszę ci coś powiedzieć...

Porywczym ruchem przerwała jej. Zasłoniła się przed przy­jaciółką wyciągniętymi rękami.

Nie! — zawołała. — Nie chcę! Nie mów! Przecież wszyst­ko było już jasne. Wiedziała o wszystkim. Zrozumiała swój niepokój, swój smutek. I to pytanie.

Nie mów... — szepnęła raz jeszcze.

Nie płakała. Siedziała bez ruchu, skamieniała, ze wzro­kiem utkwionym martwo w drgających plamach słońca. Było cicho, tylko spoza drzwi dochodził przytłumiony gwar gło­sów i gdzieś z daleka dolatywały dziecinne wyśpiewywania Marietty.

Wiesz już? — zapytała Senh.

Nie odpowiedziała. Nie wiedziała nic, lecz odgadła. Wargi jej poczęły drżeć, lecz żaden szloch nie wydobył się z piersi.

Nie będę ci więc nic mówiła — powiedziała Senh. — Ale chcę cię powiadomić o czymś innym. Wczoraj wieczorem przyszedł list od siostry Teresy.

My słuchała jej słów połową swej istoty. To było tak, jakby istniało jakieś ucho w przestrzeni, które odbiera słowa, za­trzymując je, ale nie przepuszcza dalej. Żadne z tych słów nie mogło jej zadziwić, uradować czy zasmucić. Była jak zdrę­twiała.

Siostra Teresa — ciągnęła Senh — postanowiła, że po wakacjach ty pójdziesz na medycynę. Skończysz ją i wrócisz, gdy będziesz lekarzem. Wtedy staniesz na czele szpitala. Siostra Teresa prosi, abyś wytrwała. Gdy wrócimy do Paryża, dam ci ten list. Ona sama jest chora, ale pisze, że wciąż my­śli o tobie i modli się za ciebie. Spodziewa się, że nie zawie­dziesz jej nadziei. I wszyscy spodziewają się tego po tobie. Słyszysz, My? Wszyscy...

A ty?... — zapytała jakby poprzez opanowujący ją sen.

Wracam do Saigonu. Zaraz pojutrze. Nie będę kończyła szkoły. Jestem potrzebna w szpitalu. Zobaczymy się, gdy przyjedziesz jako lekarz...

Odjeżdżasz ode mnie?... — w głosie My nie było żadnego uczucia. Słowa zdawały się przychodzić spoza mgły.

Zostanie Su, którą kochasz. I siostry na Vaugirard. Milczała, jakby wszystko, co mówiła Senh, przepływało koło niej, podobne wodzie rzeki, która nie jest zdolna poru­szyć tkwiącej w jej nurcie skały. Ból był zbyt wielki, zanadto miażdżył. A jednak choć zdawał się przekraczać wszelką mia­rę, miała poczucie, że ten ciężar podtrzymują jeszcze czyjeś ręce. „Stu ludzi w stu zakątkach świata...” — przeleciało jej przez głowę. Cierpiała, ale nie było w niej rozpaczy. Nie była w stanie przyjąć bólu; nie potrafiłaby się go wyrzec. Przez jej rozkrwawione serce dotykał świata palec Miłosierdzia.

Warszawa, Wielka Sobota, 20 kwietnia 1957



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czy tatuaże są dozwolone Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym Nie będziecie się ta
Dobraczynski Jan Swiety miecz [kor8]
1 Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną
Nagrody Nobla nie będzie radiestezja
ZAŚWIADCZENIE OD RODZICÓW DLA SZKOŁY ZE DZIECKO NIE BEDZIE BRAŁO UDZIAŁU W HALLOWEEN, ZAŚWIADCZENIE
Szwecji, jaką znali Polacy, już nie będzie
balkany + dlaczego rosja nie bedzie pomaranczowa, Teksty fachowe - Rosyjski, Glosariusze
MICHALKIEWICZ NIE BĘDZIE JEZUS PLUŁ NAM W TWARZ (2)
25 JEŚLI SŁUCHAĆ NIE BĘDZIECIE
21 JEŚLI NIE BĘDZIECIE CZYNIĆ POKUTY
(Irak UE) Nie będzie preferencji dla irackich chrześcijan
Znak nie lubił Wyszyńskiego
Abp Gänswein nie będzie wielkiej reformy Kościoła
NIE BĘDZIE „TYSIĄCLETNIEGO RAJU” NA ZIEMI! – teologiczna ocena tekstów Marii od Bożego Miłosierdzia
Nie będzie konsekwencji za zniewagę żołnierzy niezłomnych
Big Cyc - Tu nie bedzie rewolucji, piosenki chwyty teksty
92 NIE BĘDZIESZ MIAŁ INNEGO BOGA
10 NIE SĄDŹ, A NIE BĘDZIESZ SĄDZONY

więcej podobnych podstron